Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

download Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

of 55

Transcript of Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    1/133

     

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    2/133

    Znak z kosmosu Aleksander Poleszczuk

    Spis treści Riss Bang przy nadajniku ......................................................................................................................... 4

    Niespodziewana delegacja ...................................................................................................................... 8

    Spada do góry ........................................................................................................................................ 11

    Kosmiczna winda ................................................................................................................................... 19

    Tajemnicze ostrzeżenia ......................................................................................................................... 26

    Pierwsze spotkanie ................................................................................................................................ 31

    Dyspozytor ............................................................................................................................................. 33

    Dżygit ..................................................................................................................................................... 43

    Pułkownik .............................................................................................................................................. 47

    Huzar ..................................................................................................................................................... 50

    Mors ...................................................................................................................................................... 52

    Narada przyjaciół ................................................................................................................................... 57Zagadkowy dysk pojawia się i znika ...................................................................................................... 61

    Chłopiec i morze .................................................................................................................................... 63

    Osobisty przyjaciel autentycznej małpy ................................................................................................ 67

    Instynkt macierzyński ............................................................................................................................ 69

    Rankiem ................................................................................................................................................. 71

    Kogut ratuje swój ogon ......................................................................................................................... 71

    Teologiczna dyskusja ............................................................................................................................. 73

    Nieoczekiwane odkrycie ........................................................................................................................ 74

    Na statku ............................................................................................................................................... 77

    Fragment, dla którego zrozumienia, trzeba wiedzieć, że Squaw to kobieta i że mokasyny nie są

     jadalne ................................................................................................................................................... 78

    Dziadek Dimki ........................................................................................................................................ 80

    W tym coś jest ....................................................................................................................................... 82

    Śmierć dziadka ....................................................................................................................................... 84

    Wielki Wódz wśród „wstępniaków” ...................................................................................................... 85

    Święte wampum odeskich Delawarów ................................................................................................. 86

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    3/133

    Nad Kijowem ......................................................................................................................................... 89

    „Batiuszkowie” ...................................................................................................................................... 92

    A ja zbuduję „perpetuum mobile” ........................................................................................................ 95

    Rycerze z ulicy Olgińskiej ....................................................................................................................... 96

    Póki istnieje świat .................................................................................................................................. 98

    Przyjmuję defiladę lotniczą ................................................................................................................... 99

    Wspaniale, ale niedobrze .................................................................................................................... 103

    Pierwsza miłość ................................................................................................................................... 104

    Jesteśmy muszkieterami ..................................................................................................................... 106

    Tajny związek „promień śmierci” ........................................................................................................ 107

    List ....................................................................................................................................................... 111

    Ciocia Frosia ......................................................................................................................................... 113Ignatjew ............................................................................................................................................... 113

    Tajemnica Łańcucha ............................................................................................................................ 115

    Alarm powszechny .............................................................................................................................. 121

    Rozwiązanie zagadki ............................................................................................................................ 124

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    4/133

    Dlaczego mieszkańcy innych światów nie dają nam o sobie znać? 

    Dlatego, ze ludzkość nie  jest jeszcze do tego przygotowana... Kiedy nastąpi upowszechnienie

    oświaty i wzrośnie poziom kulturalny, dowiemy się wielu rzeczy o mieszkańcach innych

    planet. Jest to niezbędne szczepienie wstępne. 

    K. E. Ciołkowski 

    Riss Bang przy nadajniku

    Wysoko nad morzem wznosił się gmach Laboratorium Łączności Międzygwiezdnej. Zielony 

    i błyszczący, niby z jednej bryły wykuty, wyglądał jak gigantyczna, zastygła fala, z białą pianą daszków

    na grzbiecie, z błyszczącymi pęcherzykami okien wzdłuż górnego piętra. Tam znajdowały się komory

    emisyjne i każdy kto choć raz w nich przebywał, zostawiał cząstkę samego siebie: minuta pobytu 

    w komorze kosztowała rok życia, a dwanaście godzin - oznaczało śmierć. Na dolnym piętrze budynku

    mieściła się aparatura molekularno-rejestracyjna, będąca zarazem biblioteką i elektronicznymośrodkiem obliczeniowym. 

    Tego dnia morze było spokojne i grupa pracowników laboratorium wyszła odpocząć na niższych

    stopniach kamiennych schodów wiodących do budynku. Czas wytężonej pracy minął i teraz nikomu

    nie chciało się już o czymkolwiek myśleć, wszyscy wpatrywali się tylko w purpurowe słońce, którego

    dysk przekreślała daleka, ciemna chmurka, a skraj dotykał właśnie zamglonego pasa, gdzie morze

    schodziło się z horyzontem.

    - Ana Czari skończył pracę - rzekł jeden z pracowników laboratorium, skinąwszy w stronę budynku. 

    - Podobno prowadził dziś emisję - mruknął drugi, wpatrując się w ciemną sylwetkę człowieka, którypojawił się na górnym podeście schodów. 

    - Nie, sprawdzał tylko fizjologiczną spójność nowego lasera. Po emisji Ana Czari już nie będzie mógł

    zejść na dół o własnych siłach. Lata pracy dają o sobie znać. 

    - Przecież jest młodszy od niejednego z was... - zauważył trzeci, opalony, muskularny chłopak 

    i zamachnąwszy się rzucił kamieniem w stronę morza. 

    - Ma na swoim koncie siedem planet, a poza tym pracował bez koncentratora ultradźwięków. 

    - Ja do tej pory nie wyobrażam sobie, jak w ogóle mogła się odbywać emisja - wzruszył ramionami

    ten, który zaczął rozmowę. - Czy nie ma w tym wypadku samoindukcji?

    Ana Czari podszedł do odpoczywających i siadł na piasku koło zardzewiałego dzioba starej kotwicy. 

    - Nowy obiekt, co Ana? - zagadnął ktoś. 

    - Tak, nowy - odparł krótko Ana. - Jeszcze teraz jestem pod wrażeniem tego, co widziałem... 

    - Sam się nim zajmiesz? 

    - Nie, nie dam rady.

    - A więc ktoś z nas?

    -Nie...

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    5/133

    - No to kto?

    - Riss Bang.

    - Ależ Riss Bang wyjechał. 

    - Dziś wraca. 

    - Instytut Historii był z niego zadowolony.

    - A jednak wraca. Niech no który z was wskoczy na skarpę. Riss Bang jest już blisko. 

    Muskularny chłopak przestał rzucać kamieniami i pobiegł wąską ścieżką ku skarpie. 

    - Riss idzie! - krzyknął stamtąd. - Panowie, Riss idzie...

    Riss zbliżył się do nadmorskiego urwiska i zawołał: 

    - Wróciłem. Słyszycie tam na brzegu? 

    - Schodź do nas, Riss - odkrzyknięto mu z dołu, a na górnej platformie budynku laboratorium rozległo

    się niby echem: 

    - Riss Bang wrócił! 

    Ana Czari powolutku wstał i powlókł się ciężko wzdłuż brzegu. Tymczasem Riss Bang szybko rozebrał

    się i wznosząc wokół siebie bryzgi zaczął biec przez mieliznę. 

    - Wcale się nie zmienił - stwierdził chłopak. - Szczęśliwy jestem, że wrócił, i rozumiem, dlaczego Ana

    Czari tak na niego czekał. Zazdroszczę mu... 

    Słońce już zaszło. Głowa Banga zniknęła wśród fal, do brzegu dochodził tylko cichy plusk. I oto nad

    gmachem zapłonęły reflektory, jasno oświetlając śnieżnobiałe daszki. Ktoś włączył radio i nad

    morzem popłynęły tony smętnej pieśni. 

    Riss Bang wyszedł na brzeg i uśmiechnął się na widok ręcznika, który ktoś zostawił na dziobie kotwicy. 

    Wytarł dokładnie głowę i muskularne ręce, potem szybko się ubrał. 

    - Ej, Riss! - zawołał Ana Czari. 

    Ana wracał wzdłuż brzegu, ale teraz szedł już szybko. Spacer go orzeźwił. 

    Riss zbliżył się doń w milczeniu.

    - Dobrze, że przyjechałeś, Riss... Mam dla ciebie planetę. 

    - Jaką? - zapytał Riss.

    - Wciąż tę samą. 

    - Jak ją umiejscowiłeś? 

    - Spędziłem dwie godziny w komorze poszukiwań. 

    - Starsza od naszej?

    - Nie, młodsza o jeden wiek.

    - Więc są w epoce rakiet.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    6/133

    - Dopiero w początkach. 

    - I chcesz, żebym badał dalej? 

    - Nie, żebyś zaczął. Ja i tak nie zdołam doprowadzić badań do końca. 

    - Dobrze, zgadzam się. Tylko... czy bardzo są podobni do nas? 

    - No są pewne różnice... Jedno jest w tym wszystkim dziwne: człowiek odnosi wrażenie, jakby

    obserwował historię własnej planety. 

    - Zarysy kontynentów? 

    - Zupełnie identyczne.

    - Centralna gwiazda bardzo daleko od nas?

    - Z drugiej strony jądra, jakieś dwadzieścia sześć tysięcy lat świetlnych od centrum Galaktyki. 

    - Tego się można było spodziewać... Wiedzą coś niecoś o stopniach ruchu?

    - Prawie wszystko.

    - To ułatwia sprawę. 

    - Chodźmy, Riss. 

    - Chcesz zacząć jeszcze dzisiaj? 

    - Kiedyś i tak trzeba zacząć. Niech więc to będzie dzisiaj! 

    - Doskonale!

    Zewnętrznymi ruchomymi schodami wjechali na górę i weszli do sali, gdzie mieściła się aparatura

    molekularno-rejestracyjna. Ze skrytki w ścianie Ana Czari wyjął jakiś połyskujący przedmiot. 

    Riss Bang wziął mu ten przedmiot z rąk i spytał ze zdziwieniem: 

    - A to co znowu? Jakiś łańcuch? Ach, rozumiem. W środkowym ogniwie zakodowałeś zasadę

    kompensacji sił ciążenia... Czy nie za bardzo skomplikowane?

    - Prościej nie można, Riss... 

    - Sześć ptasich skrzydeł w przestrzeni zamkniętej... Czy tak się odczytuje ten szyfr? 

    - Tak!

    - A dlaczego nie cztery?

    - Bo pracują na systemie prądów trójfazowych. 

    - Chcesz więc wykorzystać analogię? 

    - Tak.

    - W tej chwili wszystkie komory są wolne, Ana Czari, możemy zaczynać. 

    Komora emisji międzygwiezdnej mieściła się w niewielkim pokoiku; z okrągłego sufitu wystawał

    zgięty sworzeń. Riss Bang siadł w fotelu na środku pokoju, opierając kark na wklęsłej powierzchni,stanowiącej zakończenie sworznia. Ana Czari przysunął ku niemu lekki stolik i położył na nim łańcuch. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    7/133

    - Możesz zaczynać - oświadczył. - Aparat nastawiony, byleby tylko planeta nie wyszła 

    z grawitacyjnego ogniska.

    - Dobrze, Ana, odejdź teraz na bok. Chcę się skupić. 

    Riss Bang zastygł w fotelu. Jego lewa ręka powoli przesunęła się wzdłuż poręczy siedzenia, dotknęła

    dźwigni uruchamiającej aparat i zatrzymała się. 

    - Zaczynam - rzekł i nacisnął dźwignię. 

    W komorze nic się nie zmieniło, tylko wzdłuż sworznia zaczęły pełzać sine świecące plamy. Ana Czari

    wiedział, że gigantyczna energia wlewa się do mózgu Rissa, że myśl Rissa jest w tej chwili ostra jak

    klinga miecza, że przestał dla niego istnieć otaczający świat. Gdzieś po przestworzach Galaktyki błądzi 

    teraz „ognisko” aparatu - niewidzialna kula odbijająca wolę Rissa. W innym świecie pojawi się „rzecz” 

    - obraz. Jeśli w tym ognisku znajdzie się mózg jakiejś myślącej istoty, to przejmie ona informację, jaką

    zechce przekazać Bang. I w ten sposób informacja dotrze do ludzi tego odległego świata. 

    - Widzę morze - odezwał się nagle Bang. - Widzę bardzo wyraźnie, wygląda zupełnie jak nasze. Jest

    tam właśnie ranek.

    - Czyimi oczami widzisz? - zapytał Ana Czari. 

    - Informacja bardzo skąpa... To dziecko. Kąpie się w morzu. Ale obok jeszcze jeden chłopiec. Widać

    bardzo wyraźnie. Na brzegu jest jeszcze jakiś człowiek, zupełnie siwy. 

    - Wybierasz chłopca? 

    - Tak... Chłopak jest bardzo inteligentny... Ana Czari, mam straszne trudności, na tej planecie jest

    dużo ruchliwych wód. 

    - Jak i na naszej - zauważył Ana Czari. 

    - Zaczynam emisję. 

    Riss Bang zdjął lewą ręką łańcuch ze stolika i całym ciałem naparł do tyłu. Teraz po powierzchni

    sworznia biegały niebieskie iskry i gdzieś w górze zaczął stopniowo narastać pomruk pracujących

    laserów. Niewidzialne nici łączności wizyjnej przecięły bezmiar Galaktyki. 

    Riss Bang drgnął i wypuścił łańcuch. Metaliczny dźwięk zapełnił komorę i Riss Bang przesunął

    dźwignię wyłączającą aparat. 

    - Więc już przyjął pełny kwal1? - zapytał Ana Czari. 

    Iskry przestały biegać po powierzchni sworznia, zamilkł też pomruk laserów. 

    - Tak, przyjął - odparł po chwili Riss Bang. - Przyjął pełny kwal.

    - Co to za chłopak? 

    - Nie mogę jeszcze odpowiedzieć. Odnoszę takie wrażenie, że trafiliśmy całkiem nieźle. 

    - Jak nazywa swoją planetę? 

    1 Kwal - zapewne jednostka jakości (fant.). 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    8/133

    - Ziemia. Planeta Ziemia. Zanim odbiorą transmisję, upłyną lata. Tam jeszcze jest dużo do zrobienia.

    Czy starczy mi życia? 

    - Ha, oddasz planetę komuś innemu - rzekł Ana Czari, - Nad tą planetą warto popracować. W całej

    Galaktyce nie ma nikogo, kto by nam był duchowo bliższy. Odczułeś to? 

    - Wiem o tym.

    - Riss Bang - rzekł Ana Czari podchodząc do fotela - za twój sukces! 

    Podał mu kielich z winem. Riss Bang, unosząc się powoli, przyjął kielich i rzekł: 

    - Za planetę Ziemię... Naszą siostrę we wszechświecie.

    - Riss Bang duszkiem wychylił kielich i podał go Anie Czari. 

    - Cóż tak na mnie patrzysz? - zapytał. 

    Ana Czari nie odpowiedział. Ogarnęło go uczucie dławiącego żalu. Twarz Banga przecinały ciemne,

    głębokie zmarszczki. Była to cena, jaką zapłacił za emisję... 

    Niespodziewana delegacja 

    Corocznie w ostatnich dniach września okręgowa komenda wojskowa powoływała Płatona

    Grigorjewicza w skład komisji poborowej. Tak więc usłyszawszy w słuchawce znany głos komendanta

    Płaton Grigorjewicz bynajmniej się nie zdziwił. 

    - Kiedy zaczynamy, towarzyszu komendancie? - zapytał. 

    - Zadzwońcie dzisiaj - odparł rozmówca - pod numer...

    Płaton Grigorjewicz zapisał numer telefonu i zaczął się zastanawiać. W myślach dokonał przeglądu

    wszystkich współpracowników. „Kogo zostawić? Radowski orientuje się najlepiej, ale ostatnio dużo

    chorował, zresztą i teraz nie najzdrowszy... Utkin chyba poradzi sobie, jeśli tylko nie strzeli mu do

    głowy jakiś obłędny pomysł”.

    Telefon znów zadzwonił. Płaton Grigorjewicz podniósł słuchawkę i machinalnie powiedział: 

    - Myślę, że Utkin... 

    - I my tak sądzimy - odpowiedział ktoś ze śmiechem. - Oj, ci psychiatrzy. I wiedzą wszystko, i... 

    - Kto to? Kto mówi? - przerwał Płaton Grigorjewicz. 

    - Z dyrekcji. - Płaton Grigorjewicz poznał głos wicedyrektora naukowego. - Oto właśnie siedzieliśmy tu 

    i zastanawialiśmy się, kogo chwilowo mianować na pańskie miejsce, no i doszliśmy do wniosku, że

    najlepszy będzie Utkin, jeśli oczywiście nie ma pan nic przeciwko temu. 

    - Nie rozumiem, więc już wiecie, że biorą mnie do wojska?

    - Tak, wczoraj omawialiśmy pańską kandydaturę. Życzę panu zatem szczęśliwej drogi. Może pan być

    spokojny, sam będę doglądał pańskiego laboratorium. No to szczęśliwej drogi. 

    Płaton Grigorjewicz zaniepokoił się. „Szczęśliwej drogi”? Ale dokąd? 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    9/133

    Wyjrzał przez okno i zobaczył dozorcę wiwarium. Szedł asfaltową alejką, pchał przed sobą wózek

    naładowany wiadrami z karmą. Wszystko było jak zwykle, a jednak Płaton zauważył kilka szczegółów,

    drobnych wprawdzie, ale niepokojących. Zawsze sam zawiadamiał dyrekcję instytutu o swoim

    wyjeździe, sam decydował, kogo należy zostawić na czas jego nieobecności. W dodatku ton, jakim

    rozmawiał z nim wicedyrektor naukowy, był dziwnie miękki, zwłaszcza jeśli uwzględnić ostatnią scysję

    na naradzie naukowej...

    Płaton Grigorjewicz nakręcił numer telefonu, jaki otrzymał od komendanta, i przedstawił się. 

    - Bardzo dobrze, Płatonie Grigorjewiczu, że pan zadzwonił - odpowiedział mu natychmiast jakiś obcy

    głos. - Czeka pana mały wyjazd, na jakieś dwa, trzy tygodnie. Jak tam, dobrze pan znosi podróż

    samolotem? Łatwiej badać innych, co? 

    - Przepraszam, czy mam się uważać za zmobilizowanego? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - Jak najbardziej tak. Niech pan spakuje rzeczy, tylko te najniezbędniejsze. Wieczorem o ósmej

    wstąpimy po pana. - Płaton Grigorjewicz usłyszał trzask zapałki z drugiej strony drutu. - No, ja tyle...

    Życzę szczęśliwej drogi. 

    Zebranie z pracownikami laboratorium, sprawdzenie stanu prac, złożenie zamówień na sprzęt,

    przejrzenie zleceń dla warsztatów, zapoznanie się z nowym materiałem eksperymentalnym -

    wszystko to straszliwie zmęczyło Płatona Grigorjewicza. Pod koniec dnia pracy nie bez zadowolenia

    myślał o czekającej go długiej delegacji.

    Dokładnie o ósmej, kiedy już wszystko zostało spakowane i Płaton Grigorjewicz położył się, aby choć

    przez kilka minut odpocząć, w przedpokoju rozległ się dzwonek. Płaton Grigorjewicz otworzył na

    oścież drzwi i krzyknął radośnie: 

    - Wasilij Timofiejewicz, cóż za niespodzianka! Wchodź! Wchodź! Akurat mówiliśmy dziś z żoną 

    o tobie! Tak dawno u nas nie byłeś. 

    Przybysz uściskał Płatona Grigorjewicza. 

    - I ja jestem szczęśliwy, że cię widzę, bardzo szczęśliwy. 

    - Podobno jesteś już generałem? - spytał Płaton Grigorjewicz, gdy znaleźli się w gabinecie. - Winszuję! 

    Z całego serca winszuję. 

    Wasilij Timofiejewicz nieco zmieszany wzruszył ramionami i rzekł zapalając papierosa: 

    - Ano, jakoś się tak złożyło, Płatonie.

    Płaton Grigorjewicz uśmiechnął się. 

    - Wcale się nie złożyło, Wasilij. Byłeś przecież przodującym chirurgiem w szpitalu frontowym, a to taki

    staż, że ze świecą szukać... A wiesz, masz szczęście, żeś mnie zastał. Dzisiaj wyjeżdżam. 

    - Dokąd? - zapytał Wasilij Timofiejewicz.

    - Sam nie wiem, wojsko mnie dokądś deleguje. Pewnie na jakąś komisję lekarską. 

    - Nie, nie na komisję - stwierdził nieoczekiwanie Wasilij Timofiejewicz.

    - Więc to ty mnie tak wrobiłeś? 

    - Ano tak się złożyło, Płatonie.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    10/133

    - Prawda, punktualnie o ósmej mieli po mnie przyjść. Jak mogłem się nie domyślić. 

    - Patrz, Płatonie - rzekł Wasilij Timofiejewicz, wyciągając z bocznej kieszeni grubą kopertę i podając ją

    rozmówcy. - Weź to. Tutaj są szczegółowe instrukcje dla ciebie. Zapoznasz się z nimi teraz w domu

    i oddasz mi je. Sprawozdanie napiszesz po powrocie, jak sobie jeszcze raz wszystko przemyślisz.

    Sprawa nie jasna i wcale nie prosta. Będziesz musiał odwiedzić parę ważnych obiektów. Nikt niepowinien wiedzieć, że jesteś psychiatrą. Posyłam cię jako przedstawiciela medycyny lotniczej dla

    sprawdzenia niektórych nowych hipotez. Otrzymaliśmy wiele raportów, proszą nas o złagodzenie

    wymagań treningowych w stosunku do kosmonautów. Jeśli uwzględnić dzisiejszą technikę, mają

    trochę słuszności, sam wiesz, ile teraz wprowadza się innowacji, ale zarząd służby lekarskiej mimo

    wszystko musi nadal interesować się tym, co wiąże się z funkcjami życiowymi organizmu ludzkiego

    w kosmosie.

    - Mówisz, Wasilij, że to tylko pretekst? 

    - Tak, to tylko pretekst. Główna część zadania polega na czymś innym. Otrzymaliśmy wiadomości, że

    wśród personelu latającego chodzą słuchy o jakichś tajemniczych obiektach w kosmosie. Oficjalnie

    żadnych doniesień nie było, ale pogłoski nie cichną... 

    - Coś w rodzaju masowej psychoneurozy? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - O tym już sam zdecydujesz. W tej sprawie trzeba będzie wykazać ostrożność i takt. Jeśli skierujemy 

    cię z bezpośrednim poleceniem wyjaśnienia, kto i jak obserwował dziwne zjawiska w przestrzeni

    kosmicznej, to obawiam się, że ludzie nie puszczą pary z ust w obawie przed utratą czynnego prawa

    lotów albo czegoś więcej jeszcze... A z drugiej strony trudno wykluczyć możliwość, że rzeczywiście to 

    i owo można zaobserwować. A to z kolei łamie wszelki program prac. A jeśli, co

    najprawdopodobniejsze, mamy tu do czynienia z autosugestią, to spróbujesz ludziom wszystko to

    wyjaśnić, a nam dasz wskazówki, jak powinno się leczyć osoby przejawiające skłonności do podobnej

    autosugestii. Sprawa nieprosta, Płatonie, ale ty sobie z nią poradzisz. 

    - No a dlaczego akurat mnie wybrano? Właśnie przystąpiliśmy do bardzo odpowiedzialnych prac... 

    - Odrywamy cię tylko chwilowo - przerwał Wasilij Timofiejewicz. - Nie mamy żadnych podstaw, ażeby

    traktować ludzi, do których pojedziesz, jako niepoważnych. To chyba nasza najlepsza jednostka

    badaczy kosmosu. Ale nie wyklucza się możliwości, że długi pobyt poza planetą może spowodować

    uzewnętrznienie się jakiegoś istniejącego obiektywnie zespołu schorzeń nerwowych. I wtedy nie

    wystarczy być po prostu dobrym specjalistą. Trzeba mieć jeszcze wielkie doświadczenie życiowe,

    umiejętność pracy z ludźmi, potrzebna jest wiedza z zakresu medycyny lotniczej. Myślę, że poza tobą

    nikt się z tym nie upora.

    Płaton Grigorjewicz otworzył kopertę, raz i drugi przeczytał instrukcję. 

    - Przyjaźń przyjaźnią, a służba służbą - oświadczył Wasilij Timofiejewicz. - Podpisz się tu, w rogu, że

    zapoznałeś się z materiałem. No, dobrze. A teraz oddaj mi instrukcję i bierz bilet na samolot.

    - Kiedy odlatuję? Ach tak, o wpół do pierwszej.

    - Kurs nie jest wymieniony, ale uprzedziliśmy już lotnisko. No, Płatonku, czekam na wiadomość od

    ciebie.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    11/133

    Spada do góry 

    Obejrzawszy bilet Płatona Grigorjewicza stewardessa oświadczyła: 

    - Pan leci służbowo. Proszę usiąść tam, na tej ławeczce, powiem panu, kiedy trzeba będzie wychodzićna pas startowy.

    Płaton Grigorjewicz kupił w kiosku na lotnisku kilka gazet i zaczął je przeglądać. Wkrótce przysiadł się

    do niego jakiś wysoki mężczyzna w mundurze lotnictwa cywilnego. I jego przysłała tu stewardessa.

    Niebawem dosiadło się jeszcze pięciu zuchów, również pracowników lotnictwa. 

    - Pan też służbowo? - zapytał Płatona Grigorjewicza siedzący obok lotnik. 

    - Służbowo - odparł krótko Płaton Grigorjewicz. 

    - A my właśnie wracamy z urlopu. Hasało się przez trzy tygodnie. 

    - Byliście nad morzem? - zapytał Grigorjewicz. 

    Towarzystwo na ławce parsknęło śmiechem. 

    - Pan do nas jedzie pewnie pierwszy raz - powiedział jeden z lotników; Płaton Grigorjewicz bowiem

    nie miał już wątpliwości, że są to lotnicy. 

    - No, wystarczy spojrzeć na panów... - rzekł. - Mamy wrzesień, a wy jesteście tacy czarni. 

    - Opalenizna już zeszła - oświadczył siedzący obok lotnik. - U nas można się lepiej opalić niż 

    w jakimkolwiek uzdrowisku.

    - Lepiej niż w Soczi - dorzucił ktoś jeszcze. - A co za kąpiele - ni to serio, ni to żartem ciągnął sąsiad Płatona Grigorjewicza.

    - W Morzu Łaptiewów... - uśmiechnął się siedzący na skraju ławki. 

    Płaton Grigorjewicz spojrzał na niego z ukosa: zwykły młody mężczyzna. Lotnik, jak gdyby czując

    wzrok Płatona Grigorjewicza, odwrócił ku niemu głowę i rzekł głośno: 

    - Koledzy, a ja znam tego towarzysza. Stawałem przed nim na komisji lekarskiej, a więc leci z nami

    i medycyna.

    - Cóż to, nakryto pana, doktorze - zażartował wysoki lotnik i wstał, bo właśnie wzywała go

    stewardessa.

    - Czekają na nas - rzekł po powrocie. 

    W tejże chwili z megafonów rozległ się donośny, wyraźny głos: 

    - Uwaga, uwaga, z powodu złej pogody odwołuje się loty do... - i tu nastąpiło wymienienie bodaj że 

    z dziesięciu miejscowości. 

    Drzemiący na ławeczkach pasażerowie zerwali się z miejsc, lotnisko zahuczało od podnieconych

    głosów, przed okienkiem przechowalni bagażu natychmiast uformowała się kolejka. 

    Płaton Grigorjewicz aż przysiadł z wrażenia, ale podszedł do niego wysoki pilot i rzekł cicho: - Nas to nie dotyczy. Mecz odbędzie się bez względu na pogodę... 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    12/133

    Wyszli na właściwe lotnisko. Mżył drobny deszczyk. Daleko na pasie startowym, migając reflektorami,

    manewrował samolot pasażerski. Ktoś wyjął Płatonowi Grigorjewiczowi z rąk jego walizeczkę, i cała

    grupa szybko ruszyła za stewardessą w stronę ciemniejącej niedaleko sylwetki niewielkiego samolotu.

    Płaton Grigorjewicz pierwszy wszedł na schodki. 

    - Uwaga! - wyprzedził go wysoki pilot. - Tam w środku są szyny. Płaton Grigorjewicz ruszył naprzód, za nim weszła reszta pasażerów. Drzwiczki samolotu zamknęły się 

    i z kabiny pilota wyszedł kapitan. 

    - Witam obywateli podróżnych! - zagrzmiał. - Pozwólcie, panowie, że sprawdzę listę. 

    - Nie pozwolimy - zaprotestował ktoś. - To należy do stewardessy. 

    - Niestety, nie ma jej, bardzo mi przykro - ze sztuczną powagą oznajmił kapitan i Płaton Grigorjewicz

    zrozumiał, że dowódca samolotu świetnie zna wszystkich swoich „pasażerów”.

    - No, panowie, wy jak chcecie, ale ja nie pozwolę - zwrócił się do pozostałych wysoki pilot. -

    Zażądajcie książki zażaleń. Żadnego komfortu, żadnego szacunku. I spójrzcie na twarz tego obywatela,we mnie osobiście nie wzbudza on najmniejszego zaufania. 

    - Mam twarz antyczną - oświadczył poważnie kapitan i Płaton Grigorjewicz mimo woli uśmiechnął się.

    Dowódca miał szeroką mongolską twarz, gęste, krzaczaste brwi, nos miękki, okrągły jak kartofel. 

    - Antyczną? - powtórzył ktoś. - No to w porządku, więcej pytań nie ma. Przywiążcie się, panowie, jak

    najmocniej.

    Wszyscy poruszyli się zapinając pasy. Płaton Grigorjewicz spojrzał na nich ze zdziwieniem. 

    W samolotach pasażerskich lotnicy udają zuchów, pasy to coś nie dla nich. 

    - No a pan, doktorze - zwrócił się do Płatona Grigorjewicza siedzący obok lotnik, ten sam, który kiedyś stawał przed nim na komisji lekarskiej. - Pozwoli pan, że pomogę.

    - Nie, nie, dam sobie radę. - Płaton Grigorjewicz znalazł pasy i byle jak zapiął klamrę. 

    - Tak nie można - powiedział mu sąsiad. - Pozwoli pan, że ja to zrobię. - Starannie zaciągnął szerokie,

    miękkie pasy, pochylił się, by obejrzeć sprzączkę. - Tu nie ma żartów - szepnął poważnie i Płaton

    Grigorjewicz poczuł, że oczekujący ich lot będzie niezupełnie zwyczajny. 

    - Uwaga - rozległ się głos dowódcy samolotu. - Wszyscy gotowi? Szyny odblokowane?

    Sąsiad Płatona Grigorjewicza spojrzał w przejście i odpowiedział głośno za wszystkich: 

    - Odblokowane.

    I w tejże chwili Płaton Grigorjewicz zauważył wąskie szyny biegnące wzdłuż całego przejścia, po

    których od ogona samolotu wolno toczył się ciężki wózek. Rozpędzając się coraz bardziej pomknął jak

    huragan w stronę dzioba i zatrzymał się z trzaskiem.

    - Lecimy - oznajmił kapitan. Jego głos zabrzmiał triumfalnie i władczo. 

    - Ruszył - cicho rzekł sąsiad Płatona Grigorjewicza.

    - Powietrze... - potwierdził wysoki pilot siedzący z tyłu. - Dobra nasza...

    Płaton Grigorjewicz czekał na nabieranie szybkości, na charakterystyczne kołysanie w chwilioderwania się od ziemi, ale nic takiego się nie zdarzyło. Było cicho, tylko zamontowany na wózku

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    13/133

    silnik elektryczny niezbyt głośno pomrukiwał, ale poza tym ani śladu wibracji, ani huku silników, nic.

    Płaton Grigorjewicz przyjrzał się twarzom lotników i pomyślał, że specyfika zawodu lotniczego

    wyciska niezatarte piętno; jak gdyby jakiś czarodziejski pędzelek musnął ich po oczach, rękach 

    i przydał ruchom miękkości. „Zawód i związane z nim zewnętrzne objawy dobry temat dla psychologa

    - pomyślał. - Ale tutaj to coś innego, coś zupełnie innego”.

    - Zamknąć okna! - padła komenda. 

    Sąsiad Płatona Grigorjewicza pokazał mu niewielką dźwigienkę obok fotela. 

    - Niech pan pociągnie do siebie - rzekł. - O tak!

    Płaton Grigorjewicz pociągnął dźwigienkę i zobaczył, że między szybami okiennymi osunęła się czarna

    zasłonka. 

    -- Może pan powiedzieć, po co to wszystko? - zagadnął lotnika Płaton Grigorjewicz. 

    - Zaraz pan zobaczy - odrzekł zapytany nie odrywając oczu od okna. 

    I nagle wszystko wokół zostało zalane jasnym błękitnym światłem. 

    - Słońce! - zawołał sąsiad Płatona Grigorjewicza. - Niech pan patrzy.

    Płaton Grigorjewicz odwrócił głową i dostrzegł gdzieś z boku, w dole oślepiająco błękitny dysk słońca.

    Zsunął mankiet i spojrzał na zegarek. Było po drugiej. 

    - Słońce o tej porze? - zapytał. - Przecież to wrzesień, świta późno, dopiero koło siódmej... 

    - Na szczytach dzień, a do wąwozu słońce może nie zajrzeć. 

    - Rozumiem, rozumiem. Sprawa wysokości. Ale na jaką wysokość weszliśmy? 

    - Wysokościomierz nad drzwiami - odparł lotnik. 

    Nad drzwiami do kabiny pilota błyszczała tarcza jakiegoś przyrządu. Strumień cyfr obracał się koło

    czarnej strzałki. Mignęła wielka szóstka, za nią jakieś mniejsze cyferki. 

    - Czyżby sześćdziesiąt kilometrów? - zapytał Płaton Grigorjewicz.

    - Bardzo pospolita omyłka - wmieszał się do rozmowy wysoki lotnik siedzący z tyłu - bardzo

    powszechna wśród uczniów. Pomyłka o zero. Podobno kiedyś nawet Newton pomylił się o zero.

    - A tymczasem - dodał sąsiad Płatona Grigorjewicza - kociak powiększony dziesięciokrotnie jest

    większy od tygrysa. 

    - Ussuryjskiego - dorzucił wysoki lotnik. 

    - O zero? No, przecież nie sześćset kilometrów - sprzeciwił się Płaton Grigorjewicz.

    Nikt mu nie odpowiedział. 

    - Zaczynam manewr - rozległo się z głośnika. - Proszę sprawdzić pasy. 

    - Niech się pan trzyma, doktorze - rzekł sąsiad, i Płaton Grigorjewicz naśladując jego ruchy wyciągnął

    nogi do przodu, zaparł się o podłogę, stopami wymacał gumowy wałek. 

    Za oknem zajaśniał wąski, długi stożek ognistej strugi. Dysk słoneczny mignął gdzieś w górze i znikł z pola widzenia. Wkrótce potem Płaton Grigorjewicz poczuł w całym ciele  jakąś dziwną lekkość. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    14/133

    - Stan nieważkości? - zapytał. 

    - Niecałkowity - odparł sąsiad i odwracając się w stronę wysokiego lotnika zapytał: - Nie pamiętasz, ile

    według ostatniej instrukcji wynosi przyspieszenie przy hamowaniu? 

    - Trzy czwarte „g” - odparł wysoki pilot. - Wszyscy się o nas troszczą. 

    Upłynęło dwadzieścia minut, z głośnika dobiegł szmer, a potem głos dowódcy dziwnie jakoś leniwy: 

    - Otworzyć okna. 

    Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Płaton Grigorjewicz, było błękitne niebo w górze i ziemia zaciągnięta

    pierzyną chmur i jeszcze skryta w porannym mroku. Ziemia znajdowała się nad głową, chociaż Płaton

    Grigorjewicz całym swoim jestestwem czuł, że siła ciężaru przyciska go do siedzenia. 

    Znów przemknęły koło okien błyski płomieni z dysz odrzutowych i wszystko dokoła zawirowało. 

    Z hukiem przeleciał koło Płatona Grigorjewicza wózek i przepadł gdzieś w ogonie samolotu.

    - Cóż za bezczelność! - krzyknął wysoki pilot. - Zrozumiał pan? 

    - Nie ujdzie mu to na sucho! - rozległy się głosy. - My już mu to przypomnimy! A to wariat!

    Płaton Grigorjewicz wyjrzał przez okno i osłupiał. Z tyłu do samolotu zbliżał się las. Właśnie z tyłu. Nie

    od razu zrozumiał, że samolot leci ogonem naprzód. 

    - Jak on to zrobił? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - Wstrętny cham! - odparł sąsiad. - Jeszcze śmie twierdzić, że ma antyczną twarz. Taką załogę

    posadzić tyłem do przodu! 

    Las tymczasem był coraz bliżej, można już było odróżnić poszczególne drzewa, sosny i świerki, białe

    plamy pierwszego szronu na ziemi. Potem Płatonowi Grigorjewiczowi wydało się, że samolot wali siędo jakiegoś ciemnego przepaścistego rowu - i zrobiła się cisza. Za oknem błysnęły szeregi lamp

    elektrycznych, oświetlając sklepione ściany olbrzymiego hangaru. 

    - Jakże szanowni panowie się czują? - zapytał kapitan uchylając lekko drzwi.

    - Zmykaj stąd, jeszcze z tobą pogadamy - krzyknął wysoki lotnik. - Co za głupie kawały wyprawiasz. 

    - No panowie, zwolnijcie pomieszczenie! - Dowódca szybko przeszedł wzdłuż przejścia i otworzył

    drzwi. Do środka wniknęły kłęby wilgotnego, świeżego powietrza. Płaton Grigorjewicz odpiął pasy 

    i przeszedł do ogona samolotu, gdzie na specjalnych półkach leżały bagaże. Mocne sprężyny

    przyciskały jego walizeczkę do aluminiowej półki. Piloci jeden po drugim opuszczali samolot. Ostatni

    wyszedł Płaton Grigorjewicz.

    - Uszakow - przedstawił się wysoki, barczysty pułkownik lotnictwa, ściskając rękę Płatona

    Grigorjewicza. - Zawiadomiono mnie o pańskim przyjeździe. Razem zjemy śniadanko i pokażę panu

    pańską kwaterę. Do pracy będzie można przystąpić jutro od rana, zgoda? 

    Jasno oświetlonym tunelem doszli do wysokich drzwi... Przed nimi rozciągał się placyk nad błękitnym

     jeziorem. Dopiero teraz Płaton Grigorjewicz zrozumiał, że hangar został wykuty w skale. Wąską

    żwirową dróżką podeszli do wysokiego, pięciopiętrowego gmachu. W jasnej sali panowała poranna

    cisza, ale na stolikach pomiędzy kolumnami stały filiżanki i tace z pokrajanym chlebem.

    - Pierwsza zmiana już lata - powiedział Uszakow. - Niechże się pan rozbierze, Płatonie Grigorjewieczu.- Napije się pan kawy? 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    15/133

    Płaton Grigorjewicz powiesił palto na wieszaku obok lotniczych kurtek, futrzanych czap 

    z nausznikami, furażerek. Spoza uchylonych drzwi dochodził zapach pieczeni. Ktoś upuścił widelec na

    kamienną posadzkę i odgłos ten wydał się Płatonowi Grigorjewiczowi zupełnie domowy. Aż trudno

    było uwierzyć, że droga do tego normalnego w zasadzie hotelu prowadziła przez dziwny, baśniowy

    lot.

    Płaton Grigorjewicz wrócił do jadalni, gdzie pułkownik Uszakow rozstawił już na stoliku niezbyt

    wyszukane potrawy i rozlewał czarną kawę do filiżanek. 

    Płaton Grigorjewicz wyjrzał przez okno. Błękitne jezioro widać było jak na dłoni. Unosiło się zeń

    powoli coś białego. Jeszcze chwila i wśród bryzgów wody wynurzył się lśniący śnieżnobiały samolot.

    Wznosił się coraz szybciej i szybciej. Jeszcze chwila i zniknął na tle jasnego nieba. 

    - Spada do góry! - zawołał Płaton Grigorjewicz.

    - Niezupełnie - wyjaśnił pułkownik. - Ze słowem „spada” wiążemy nieco inny sens. Ciało spadające

    musi zbliżać się do ziemi. 

    - Ale spadające ciało porusza się ruchem przyśpieszonym, coraz szybciej - odparł Płaton Grigorjewicz -

    a przede wszystkim dokładnie pionowo. Może właśnie dlatego wydało mi się, że wasz samolot spadł

    na niebo.

    - Ma pan rację - oznajmił pułkownik. 

    Płaton Grigorjewicz przyjrzał się twarzy pułkownika Uszakowa - tylko na czole tuż przy włosach

    zauważył śnieżnobiały pasek nie opalonej skóry. Machinalnie powtórzył „spada do góry” i zamyślił się.

    „Tacy ludzie nie znają chorób nerwowych ani psychicznych, nie mogą znać - rozmyślał. - Ale jeśli coś

    wbili sobie do głowy, niełatwo będzie to im wybić”.

    - Przystępuję do pracy zaraz - powiedział pułkownikowi. - Zechce pan mnie zaprowadzić do waszegoambulatorium.

    Było to zwyczajne ambulatorium z tablicą do badania ostrości wzroku, z pomalowaną na biało wagą,

    szafką z instrumentami, kartami historii choroby na stole.

    Młody chirurg serdecznie przywitał Płatona Grigorjewicza i sypiąc obficie terminami i zwrotami

    łacińskimi opowiadał historię powstania i działalności punktu medycznego, którym kierował. 

    - Pan się śmieje, Płatonie Grigorjewiczu, a ja słowo daję strasznie stęskniłem się za towarzystwem.

    Kiszę się tutaj we własnym sosie. Wypisze człowiek odpowiednie remedium, głupstewko, ot grypa czyzaziębienie, dwukrotnie robiłem tonsiloktomię, cztery razy usuwałem corpus peregrinum; czasem

    złowią tu jakąś rybę, no i zdarza się, że ość gdzieś uwięźnie. A tak na ogół nudy. Słowo daję. Czasami

    aż wstyd brać pieniądze. Moi koledzy w zwykłej poliklinice przyjmują dziennie po pięćdziesięciu

    chorych.

    - Cóż, żołnierz śpi, ale służba mu się liczy - zażartował Płaton Girgorjewicz. - A co do pieniędzy, to nie

    ma o czym gadać. Im mniej chorych w jednostce, tym więcej chluby dla lekarza. 

    - I beze mnie wszyscy są zdrowi. Niech pan przejrzy karty. 

    Płaton Grigorjewicz podszedł do stołu i przysunął segregator z kartami.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    16/133

    - Porządek u pana wzorowy, panie poruczniku służby medycznej. Cóż to, przepisuje pan kartę po

    każdej wizycie? 

    - Och, korzystam ze zdobyczy techniki, Płatonie Grigorjewiczu. Zainstalowano mi magnetofon, o, ta

    skrzynka na ścianie. Gdy tylko słychać mowę, zaraz się włącza, a potem wszystkie dane z wizyty

    nanoszę na kartę. Szwedzki system podobno. - A teraz włączony? 

    - Oczywiście, Płatonie Grigorjewiczu, przecież mówimy. 

    - Widzę, że z panem niebezpiecznie rozmawiać, wszystko zaraz na taśmę. 

    - Nie, nie, Płatonie Grigorjewiczu, to nie taśma, to podobno jakiś cieniutki drucik, tak mówią

    radiowcy, ale nigdy go nie widziałem... Mogę panu zademonstrować, jak toto pracuje... 

    Lekarz szczęknął przełącznikami, w skrzynce coś zachrypiało, a potem rozległ się głos Płatona

    Grigorjewicza.

    - ...z panem niebezpiecznie rozmawiać... 

    - Może jednak zechce go pan całkowicie wyłączyć - Płaton Grigorjewicz machnął ręką. - Mimo

    wszystko nie jest to zbyt przyjemne. Jak pan ma na imię, poruczniku? 

    - Cezary, Cezary Nikołajewicz. 

    - Wspaniale. Cezary Nikołajewiczu, siądźmy teraz i przejrzyjmy szczegółowo pańską kartotekę. 

    - A przecież pan mnie już kiedyś uczył, nie poznał mnie pan... 

    - Tak, tak, twarz pana jakoś wydała mi się znajoma. 

    - W wojskowej Akademii Medycznej w Kujbyszewie, w pięćdziesiątym czwartym roku. 

    - Szapowałow? Ach tak, teraz przypominam sobie. Rozrósł się pan, zmężniał. No, do roboty, mój

    drogi. Dawaj pan tu swoją księgowość. 

    - Niech pan tylko spojrzy, jaki obwód klatki piersiowej! - wykrzykiwał Szapowałow od czasu do czasu.

    - Takie płuca nigdy nie chorują, prawda? No, a to całkiem jak Herkules. 

    - Przepraszam, widzę tutaj notatkę: „Pilot pierwszej kategorii”, a dalej „Paraliż nadgarstka lewej ręki

    po zranieniu”.

    - Wszystko w porządku, Płatonie Grigorjewiczu, mamy tu kilku takich, którzy nie podlegająnormalnym ograniczeniom... Jest w tej sprawie specjalny rozkaz... Na ich własną prośbę oczywiście.

    Tak samo niektórzy pracownicy radiolokacji i technicy. Ale to wszystko takie dziwaki, wie pan, przyjdą

    tu i cudeńka gadają. 

    - Oni gadają, a pan na magnetofonie utrwala i zadowolony. Może nie mam racji, Cezary

    Nikołajewiczu? 

    - Zdarza się - odparł ze skruchą Szapowałow. - Ale jakie to dziwaki! Jak pan ich pozna, będzie pan

    żałował, że nie nagrałem ich opowiadań. Mamy tu jednego dowódcę oddziału lokacyjnego, akurat ma

    pan w rękach kartę. Nazywa się Ładożski. Jego hasło wywoławcze - Huzar. Ten jest po prostu

    nadziany takimi historiami, takimi historiami, że... 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    17/133

    - Tak - przerwał mu Płaton Grigorjewicz. - Widzę te historie. Co? Następstwa zranienia? Tak, tak. I ma

    podwyższone ciśnienie. 

    - Zawsze ma takie i miał przez całe życie, informowałem się już i przeglądałem jego karty 

    z dwudziestu pięciu lat służby w wojsku. Fenomen, ale co za człowiek! Oczywiście unika „immodicus

    labor”, że tak powiem, nadmiernego wysiłku fizycznego. - Ale loty odbywa regularnie, tak tu zanotowano... Diabli wiedzą, co się tu u pana wyrabia!

    - Ależ zarządzenia specjalne... 

    - Dość tego, żadnych zarządzeń specjalnych. Przysłano mnie tutaj, żebym zaprowadził porządek 

    w służbie medyczno-sanitarnej, oderwano mnie od ważnych prac. A pan tu zrobił jednostkę

    inwalidów. Specjalne zarządzenia, powie pan! A dlaczego pan nie protestował, nie składał

    meldunków. Kim pan jest, pytam. Czy z pana, jak się pan wyraził, „medicus” czy amator historyjek?

    Płaton Grigorjewicz kontrolował w myślach całe swoje przemówienie i stwierdził, że jest z niego

    zadowolony, podał „prawdziwą” przyczynę swojego przybycia: inspekcja, sprawdzenie, a potem

    zobaczy się... 

    - Dziś jeszcze rozpoczniemy przegląd całego personelu. Całego... 

    - Będzie pan musiał zetknąć się z Dyspozytorem - rzekł ostrzegawczo Cezary Nikołajewicz. - A to,

    uprzedzam, taki gagatek, że... 

    - Ano dawaj pan jego kartę. No, jest. Mielnikow. Michał Antonowicz. Chronaksymetrię sam pan robił?

    To dobrze. A jak refleksy tego pańskiego Dyspozytora? Co! Reakcja wzmożona? 

    - On rzadko lata, bardzo rzadko, to przecież nie lotnik. 

    - No, to zaczniemy od tego pańskiego Huzara. Jak go można wywołać, przez telefon? 

    Cezary Nikołajewicz nakręcił numer telefonu i w głośniku, z którego do tej pory słychać było

    przyciszoną audycję z Moskwy, rozległ się głos: 

    - Tu Huzar, słucham. 

    - Borysie Dmitrijewiczu, niech pan wstąpi do ambulatorium, chcielibyśmy pana obejrzeć. - Cezary

    Nikołajewicz odłożył słuchawkę na widełki. - Zaraz przyjdzie - dodał - sam pan zobaczy.

    Nie upłynęły nawet dwie minuty, a drzwi rozwarły się i do pokoju, mocno kulejąc, wszedł bardzo

    wysoki mężczyzna.

    „Prawdziwy huzar” - pomyślał Płaton Grigorjewicz, starannie lustrując wzrokiem przybysza. Czupryna

    czarnych, kędzierzawych włosów, oczy czarne, błyszczące pod gęstymi jak wymalowanymi brwiami,

    twarz łagodna, dobroduszna. 

    - Borysie Dmitrijewiczu, chcemy pana bliżej poznać - zaczął Cezary Nikołajewicz. 

    Ładożski wydał jakiś nieartykułowany odgłos i nagle stęknął głośno, łapiąc się za krzyż. 

    - Co panu jest? - zaniepokoił się Cezary Nikołajewicz. - Znów zapalenie korzonków nerwowych? 

    - Sił już nie mam! - jęknął Ładożski. - Sił już więcej nie mam. Gdyby nie moja solniczka, byłby już ze

    mną koniec. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    18/133

    Ładożski spojrzał surowym wzrokiem w oczy Płatona Grigorjewicza i uroczystym ruchem podał mu

     jakiś okrągły, biały przedmiot. 

    - A co to znowu? - zapytał z lekkim zmieszaniem Płaton Grigorjewicz. 

    - Polecam jedyny wypróbowany środek przeciwko zapaleniu korzonków nerwowych. - Z głośnym

    stuknięciem Ładożski postawił przed Płatonem Grigorjewiczem białą fajansową solniczkę. - Niepoznaje pan? - zapytał. - To z restauracji „Ararat”. Drugiej takiej na świecie nie ma. Niech pan zwróci

    uwagę na kształt. Ukradłem, przyznaję się zupełnie otwarcie, w czterdziestym szóstym roku. 

    - Ile lat cierpi pan na zapalenie korzonków nerwowych? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - Przez całe życie, przez całe moje gorzkie życie. Tylko ta solniczka mnie jeszcze trzyma. 

    - Masuje nią sobie krzyż - wyjaśnił Cezary Nikołajewicz. - Twierdzi, że mu to pomaga. 

    - No i nigdy się pan poważnie nie leczył? 

    - Leżałem w szpitalu w pięćdziesiątym drugim roku, szpital dla wyższego dowództwa. Tak, byłemwtedy kapitanem wojsk łączności, ale miałem szczęście, tak, wielkie szczęście, no i znalazłem się 

    w tym szpitalu. Byłem przejazdem w Moskwie i patrol zabrał mnie wprost z ulicy, wszystko przez to

    przeklęte zapalenie. 

    - Przez zapalenie korzonków nerwowych? - zdziwił się Płaton Grigorjewicz. - Patrol?

    - Tak, patrol. Zapomniałem zabrać z hotelu swoją solniczkę i dosłownie na ulicy mnie połamało.

    Wszędzie upał, a tu jeszcze boli jak diabli. Rozpiąłem kołnierz - było to akurat naprzeciw budynku

    Maneżu, a tu patrol. Porucznik, chłopak krew z mlekiem, co go obchodzą czyjeś cierpienia, podchodzi

    do mnie i prosi o dokumenty. Mówię do niego, tak i owak, daj ty, bracie, człowiekowi umrzeć 

    w spokoju, a on na to: „Macie rozpięty kołnierz, robicie tu nieprzyzwoite pozy, to chodźcie za mną”.

    Prowadzi mnie na komendę. Sam idzie do gabinetu komendanta, głośno składa meldunek, ja siedzę 

    w poczekalni i wszystko słyszę. „Zatrzymaliśmy... niezgodnie z regulaminem... Zachowuje się

    wyzywająco”. Potem wraca i mówi: „Będziecie rozmawiali z generałem, zapnijcie choć kołnierz!” A ja

    nawet nie mam guzika, tak mnie wzięło, że wyrwałem razem z płótnem. Wchodzę wreszcie do

    generała, a to taki staruszek, coś jak pan. „Siadajcie - mówi. - Co wam jest, kapitanie”. A ja mu

    mówię: „Towarzyszu generale, pozwólcie stać, boli, że wytrzymać nie mogę”. „A co wam dolega, jeśli

    można wiedzieć?” „Zapalenie korzonków nerwowych, i towarzyszu generale”. „Zapalenie korzonków

    nerwowych?! Kochany! - tak powiedział: „kochany” - ja też mam zapalenie korzonków nerwowych!” 

    Płaton Grigorjewicz nie wytrzymał i parsknął śmiechem. 

    - Pokazuję mu dokumenty, tak i owak, kieruje się na leczenie do szpitala, wszystko zgodnie 

    z regulaminem. No, nagadaliśmy się, opowiedziałem mu o solniczce, jak się nią ratuję. Ale on -

    Ładożski machnął ręką - taki ciemniak, nawet nie słuchał. Siedzimy tak i gadamy sobie serdecznie,

    bóle mi jakoś przeszły, a tu drzwi cichutko się otwierają, zagląda dowódca patrolu. Jak zobaczył, że

    my tak spokojnie, po przyjacielsku sobie gadamy, to ślepia wytrzeszczył, a generał mówi do niego:

    „Poruczniku, oddajcie kapitanowi Ładożskiemu dokumenty i zajmijcie się swoimi sprawami”.

    Ładożski uśmiechnął się i spod gęstych wąsów błysnął rzędem śnieżnobiałych zębów. 

    - „No, mówi generał, ulokuję cię w szpitalu, takim nadzwyczajnym, tylko stopień masz ciut za niski.

    Uważaj, powiesz tam, że... No, w każdym razie, żeś co najmniej pułkownik. Piżamy wszyscy noszą

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    19/133

     jednakowe”. No i wie pan, jak się dostałem? Jako kapitan, ale pierwszej rangi2, stary wilk morski.

    Wszyscy dopytywali się, gdzie służę. A ja na to, że w Dziewiątym Okręgu Dalekowschodnim. 

    - A chociaż istniał taki okręg? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - Otóż w tym sęk, że nie istniał, nie udało się. A potem mnie wykradli...

    - Jak to „wykradli”?

    - Wykradli nocą, razem z łóżkiem. Budzę się, a tu zupełnie inna sala, balkon otwarty, drzewa szumią,

    na sali sześciu ludzi, sami marynarze, rozumie pan. Tak się im spodobałem, że mnie wykradli, 

    w tajemnicy przed wszystkimi.

    - No, a co było, jak się pan wypisywał? Domyślam się, w jakim pan był szpitalu. Tam kiedy się pacjent

    wypisuje, to idzie korytarzem, żeby się pożegnać z kolegami, pielęgniarkami, całym personelem... 

    - Święta racja! Drzwi były szklane, więc wszyscy kamraci aż nosy popłaszczyli o szybę, jak zobaczyli

    mnie w zwykłej bluzie wojskowej. Strach, co tam się wyrabiało. Jak tylko wyszedłem z korytarza,

    patrzę, a tu biegnie siostra i wciska mi kartkę do ręki. A na kartce: „Czołem, kapitanie, bądź zdrów, alemorza toś ty nie widział”.

    Przez trzy lata nie miałem żadnych bólów, ale potem znów trzeba było wyciągać solniczkę; gdyby nie

    ona, już bym się wykończył. 

    Ładożski pomachał solniczką przed nosem uśmiechającego się Płatona Grigorjewicza i pokuśtykał ku

    drzwiom.

    - Stara solniczka! - dobiegł z korytarza jego śmiech. 

    - Zapomniał pan go zbadać - z utajonym triumfem w głosie przypomniał Cezary Nikołajewicz. 

    - Rzeczywiście... - Płaton Grigorjewicz ocknął się. - No cóż, pokpiłem sprawę... Stara solniczka...

    Kosmiczna winda 

    Upłynął tydzień, ale Płaton Grigorjewicz wciąż jeszcze nie wpadł na ślad owych „słuchów”, chociaż

    przyjechał tutaj właśnie dla wyjaśnienia tej sprawy. Nie można było samemu zaczynać rozmowy.

    Stwierdził jedynie, że cały zespół pilotów i techników radiolokatorów, meteorologów, konstruktorów 

    i matematyków-obliczeniowców wiódł uregulowany, spokojny żywot. Treść rozmowy z którymkolwiek z nich stałaby się dla wszystkich publiczną tajemnicą. Dlatego to kwestię

    potwierdzenia czy obalenia tych pogłosek, o których mówił Wasilij Timofiejewicz, Płaton Grigorjewicz

    pozostawił przypadkowi. Wystarczyło zrobić jedną nieostrożną uwagę, żeby wywołać niepożądane

    domysły. Mimo wszystko był tu przecież człowiekiem nowym, „obcym”. „Posiedzi sobie i pojedzie” 

    tak właśnie, jak sądził, myśleli wszyscy dokoła. 

    Tymczasem Płaton Grigorjewicz zajął się rozbudowaniem punktu medycznego, sporządził spis

    niezbędnego wyposażenia. Cezaremu Nikołajewiczowi na prośbę Płatona przysłano do pomocy

    doświadczonego rentgenologa. Właściwie można się było bez tego obejść, baza miała bowiem

    2 Kapitan pierwszej rangi - stopień oficerski w marynarce wojennej ZSRR, odpowiadający stopniowi pułkownikaw armii lądowej. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    20/133

    błyskawiczne połączenie lotnicze, które w razie potrzeby można było w każdej chwili wykorzystać, by

    przewieźć ciężko chorego do jakiejkolwiek kliniki w kraju.

    Zupełnie nieoczekiwanie Płaton Grigorjewicz wpadł na szczęśliwy pomysł. Trzeba wygłosić odczyt,

    powiedzmy na temat: „Wpływ przeciążeń na organizm pilota przy starcie i lądowaniu”. Przecież 

    w tych sprawach dysponuje najnowszymi danymi. Naradził się więc z Szapowałowem i spotkał się z jego poparciem.

    - Słusznie - powiedział lekarz. - I niech ich pan trochę nastraszy, Płatonie Grigorjewiczu. Czasami tak

    lądują, że zimno się człowiekowi robi, jak patrzy na to z boku. Straszni ludzie!

    Wywieszono ogłoszenie i o siódmej wieczorem Płaton Grigorjewicz wszedł na salę. Za stołem

    prezydialnym siedzieli pułkownik Uszakow i Borys Dmitrijewicz Ładożski. W momencie gdy Płaton

    Grigorjewicz pojawił się w sali, Ładożski wstał i stukając czymś po karafce („Czy aby nie solniczką” -

    pomyślał Płaton Grigorjewicz), oznajmił: 

    - Towarzysze, za chwilę wysłuchamy odczytu naszego szanownego Płatona Grigorjewicza. Jak już

    wiecie, będzie to odczyt na temat wpływu dużych przeciążeń na organizm, pilota. Ponieważ prawiewszyscy spośród nas muszą latać, więc poprosiliśmy do tej sali nie tylko pilotów, ale również personel

    techniczny. Prosimy bardzo, Płatonie Grigorjewiczu.

    Odczyt został wysłuchany z dużą uwagą, ale instynkt doświadczonego lektora podszepnął Płatonowi

    Grigorjewiczowi, że zebrani nie zainteresowali się specjalnie jego prelekcją. Jakieś nie wiadomo

    dlaczego opóźnione reakcje audytorium, ledwie słyszalne szepty w najciekawszych według samego

    Płatona Grigorjewicza momentach, prawie zupełny brak pytań, kamienna twarz wesołego zwykle

    Ładożskiego - wszystko to wskazywało, że odczyt nie osiągnął celu. „Coś musiałem przeoczyć... Tylko

    co?” - zastanawiał się Płaton Grigorjewicz schodząc przy akompaniamencie powściągliwych oklasków 

    z mównicy. 

    - Można się rozejść - oznajmił pułkownik Uszakow. - Jeremin i Kożemiakow zostaniecie i poszukacie

    kasety z drugim filmem szkoleniowym.

    - Zaraz panu coś pokażemy - odezwał się Uszakow do Płatona Grigorjewicza. - To nie potrwa długo. 

    Kurtyna rozchyliła się i Płaton Grigorjewicz zobaczył wielki ekran. Światło zgasło, a na ekranie

    zabłysnął i zaraz zniknął napis: 

    „Start i lądowanie aparatów latających wyposażonych w kompensator. Część druga”.

    - Aparat latający wyposażony w kompensator - zabrzmiał w pustej sali potężny głos lektora - nie ma

    tych istotnych braków, jakie są organicznie związane z napędem rakietowym. 

    Na ekranie pojawiła się rakieta i lektor zaczął szczegółowo objaśniać, dlaczego rakieta powinna w jak

    najkrótszym czasie spalić maksymalną ilość paliwa, by osiągnąć prędkość kosmiczną. 

    - W odróżnieniu od rakiety latający aparat z kompensatorem masy grawitacyjnej jest w stanie wyjść 

    w kosmos praktycznie na każdej prędkości, co prawie całkowicie wyklucza wszelkie przeciążenie przy

    starcie oraz lądowaniu - ciągnął lektor. 

    Płaton Grigorjewicz ujrzał, jak do znanego mu konturu samolotu odrzutowego „zanurza się”  jakiś

    walec o średnicy jednego - półtora metra. Potem pojawił się wykres startu i lądowania. 

    - Wystarczy niewielkie przeciążenie przy starcie, ledwie około jednej dziesiątej przyspieszeniaziemskiego, aby aparat doleciał do stratosfery. Następnie - tu słowom lektora towarzyszył wyrazisty

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    21/133

    napis na ekranie - przyspieszenie zmniejsza się, ponieważ w miarę nabierania wysokości siła

    przyciągania ziemskiego działająca na aparat stopniowo maleje. Z tego powodu stale wzrasta

    przyspieszenie efektywne, nadawane aparatowi przez kompensator, bez odczucia jakiegokolwiek

    przeciążenia... 

    Srebrzysty punkt wyobrażający samolot zaczął się wznosić coraz szybciej. Gdzieś obok migały wyraźnecyferki pokazujące przyrost przyśpieszenia i prędkości i nagle jedna z ostatnich cyfr jak gdyby zwaliła

    się na Płatona Grigorjewicza.

    - Już w przestrzeni okołoziemskiej prędkość latającego aparatu może osiągnąć dwieście i więcej

    kilometrów na sekundę - oznajmił lektor. 

    Pułkownik Uszakow nachylił się do ucha Płatona Grigorjewicza.

    - Na sekundę! Słyszy pan, Płatonie Grigorjewiczu?

    - Przy powrocie latającego aparatu - ciągnął lektor - z uwagi na spolaryzowane działanie

    kompensatora masy grawitacyjnej, powstaje konieczność odwrócenia całego aparatu. Służą do tego

    pomocnicze silniki rakietowe ze sterowanym strumieniem gazów. 

    Płaton Grigorjewicz przypomniał sobie swoje niedawne doznania, w momencie kiedy obok

    zasłoniętego czarną storą okna płynął błyszczący stożek rozpalonych gazów, i poczuł zawrót głowy. 

    - Następnie na całym odcinku hamowania utrzymuje się zmniejszoną wartość przyspieszenia, co

    zapewnia wejście w gęste warstwy atmosfery na bezpiecznej prędkości. 

    Tego wieczoru wiele rzeczy opowiedział ekran Płatonowi Grigorjewiczowi. Kiedy zapalono światło,

    Uszakow rzekł z uśmiechem: 

    - Nie tak dawno za przylot do nas dostałby pan znaczek kosmonauty, a może i coś więcej. A teraz dla

    pilotów radzieckich statków kosmicznych to już chleb powszedni. 

    - Wnioskuję z tego, że mój odczyt był całkiem niepotrzebny? - zapytał Płaton Grigorjewicz. 

    - Ależ skąd, potrzebny, i to bardzo. Wyłaniają się nowe problemy i piloci znów się będą musieli

    przestawić. 

    Płaton Grigorjewicz już, już chciał zapytać, jakież to problemy, ale się w porę powstrzymał. 

    - Wie pan, pułkowniku, już w Moskwie uprzedzono mnie, że chce pan poddać rewizji sposób

    szkolenia kosmonautów w pańskiej bazie. Teraz zaczynam rozumieć, że ma pan wszelkie podstawy po

    temu. Ale przedtem....

    - Co przedtem? - podchwycił czujnie Uszakow. 

    - Przedtem sam bym chciał już w pełni świadomie odczuć na sobie taki jeden locik. 

    - To się da zrobić - rzekł Uszakow. - Z całą przyjemnością wyprawię pana, gdzie tylko pan  zechce,

    choćby na Księżyc... 

    - Na Księżyc? Nawet nie marzyłem o takiej podróży. Wszyscy wiemy, że nasi ludzie bywali tam, ale

    informacje o tym nie były zbyt szczegółowe. 

    - Co robić, sytuacja międzynarodowa nie pozwala chwilowo na odsłonięcie wszystkich naszych

    tajemnic. Ale skoro już pan do nas trafił, to dlaczego miałby pan sobie nie polatać. Mamy tu stałąwindę kosmiczną. Jutro z samego rana ruszamy...

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    22/133

     

    Tej nocy Płaton Grigorjewicz długo nie mógł zasnąć. „Tak, tam na wysokościomierzu było sześćset -

    myślał. - Oczywiście, sześćset. Oto dlaczego widziałem w nocy słońce, niebieskie słońce. I dlatego

    wszyscy są tacy opaleni. No, ale trzeba się uspokoić, trzeba zasnąć. I przy takich wspaniałych lotach ci

    ludzie potrafią być grzeczni, spokojni, skromni. No, jeśli już komuś będzie potrzebny psychiatra, tochyba przede wszystkim mnie”.

    Dźwięk telefonu przerwał te rozmyślania. 

    - To ty, Płatonie Grigorjewiczu? - rozległ się w słuchawce głos Wasilija Timofiejewicza. - Przepraszam,

    że obudziłem. Co? Nie spałeś. Jutro lecisz? No, a jak pierwsze wrażenie? 

    - Jeszcze mi trudno powiedzieć. Ale to ludzie niezwykle wytrzymali, niektórzy tylko mają

    indywidualne odchylenia w natężeniu i tempie reakcji, ale to nie piloci, od nich czego innego się

    wymaga. A co do sprawy zasadniczej, to jeszcze nic nowego. Nie chcę zaczynać pierwszy. 

    - Wszystko w porządku - oświadczył Wasilij Timofiejewicz. - A teraz słuchaj, otrzymaliśmy oficjalne

    pismo od twojego Dyspozytora. Już go poznałeś? 

    - Owszem, poznałem. Taki blondyn, z wielką głową, człowiek bardzo zrównoważony. 

    - No to posłuchaj, co pisze ten człowiek bardzo zrównoważony. Czytam jego meldunek: 

    - „Niniejszym zawiadamiam, że w przestrzeni nad ciemną stroną Księżyca przelatują od czasu do

    czasu ciała o dziwnych kształtach. Wizualną ich obserwację prowadzili: Mohikanin - kierownik

    Księżycowego Laboratorium Chemicznego oraz pułkownik Uszakow. Żywiąc pełne zaufanie do

    raportów tych badaczy kosmosu, wnoszę o zrewidowanie pierwotnego planu badań...” - Potem idzie

    cały szereg propozycji Dyspozytora. Płatonie Griogrjewiczu, postanowiłem zawiadomić cię o tym,

    żebyś i ty otrzymał pewną swobodę działania. 

    - W samą porę - Płaton Grigorjewicz namacał ręcznik w wezgłowiu łóżka i otarł mokre czoło. - Akurat

    w samiutką porę. 

    - Weź pod uwagę, Płatonie Grigor jewiczu, że dopóki nie przedstawisz nam swojej opinii, będzie nam

    bardzo trudno się zorientować, zwłaszcza że nikt nie zdołał porobić żadnych zdjęć. 

    O godzinie siódmej rano czasu lokalnego do pokoju Płatona Grigorjewicza zapukał pułkownik

    Uszakow.

    - Proszę. Już wstałem - rzekł Płaton Grigorjewicz. - Zaraz lecimy?

    - Tak, zaraz - odparł krótko Uszakow. Miał na sobie lotniczy kombinezon i ciepłe buty, wokół szyi

    błyszczała obręcz metalowego kołnierza do przykręcenia hełmu. - Tu jest pański strój lotniczy, w tej

    szafce. Pewnie już pan do niej zaglądał. 

    - Myślałem, że to drzwi do sąsiedniego pokoju - odparł Płaton Grigorjewicz. 

    Otworzył szafkę i zobaczył kombinezon, a w kącie, na specjalnej półeczce - okrągły hełm. 

    Znanym już tunelem udali się do hangaru, a potem po schodkach weszli do samolotu. Cała środkowa

    część samolotu, gdzie zwykle mieszczą się fotele dla podróżnych, zawalona była jakimś ładunkiem.

    Były to skórzane woreczki, różnej wielkości, zaopatrzone w lśniące uchwyty. Uszakow poszedł do

    przodu i otworzył drzwi do kabiny pilota. Pierwszą rzeczą, jaką już od progu zobaczył Płaton Grigorjewicz, była szeroka lśniąca kolumna wbudowana w podłogę i strop kadłuba. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    23/133

    - Więc to jest kompensator? - zapytał dotykając kolumny. 

    - Tak, kompensator ciężaru, typ M-11, produkcja seryjna, Płatonie Grigorjewiczu. A ileż było dyskusji 

    i sprzeciwów, i śmiesznych, i smutnych, zanim wprowadzono wreszcie ten tak potrzebny drobiazg! -

    Uszakow usiadł na fotelu pilota i włączył radio. Płaton Grigorjewicz usiadł obok. 

    - Nikogo więcej nie będzie? - zapytał. 

    - Nikogo, tylko my dwaj. Polecimy i wrócimy razem, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Mamy taką

    aparaturę nawigacyjną, że niepotrzebny jest już specjalny nawigator ani radiomechanik. Zresztą i sam

    lot nie jest już niczym skomplikowanym.

    - Pułkowniku - zadźwięczał w głośniku jakiś znajomy głos. - Jak mnie słyszysz? 

    - Znakomicie, Dyspozytorze.

    - Gotów jesteś do lotu? 

    - Gotów. 

    - Doktor jest z tobą? 

    - Tak, doktor jest ze mną. 

    - Poprowadzisz transport cystern. Zabierzesz je z kwadratu G-7. To zaraz za szczytem.

    - Ile cystern?

    - Czternaście. 

    - Jakie dane o niebezpieczeństwie meteorytów? 

    - Wypuściliśmy trzy sondy. W granicach normy. W każdym razie radzę założyć hełmy. No, Pułkowniku,pozdrowienia dla wszystkich, zwłaszcza dla Mohikanina... Za pięć minut możesz startować. 

    - Dobra, startuję za pięć minut - rzekł Uszakow i zwrócił się do Płatona Grigorjewicza: - Niech pan

    założy hełm. 

    Uszakow wziął hełm z rąk Płatona Grigorjewicza, uniósł przezroczystą szybę do góry, gestem kazał

    Płatonowi Grigor jewiczowi pochylić głowę i założył mu hełm tyłem naprzód. Potem szybkim ruchem

    obrócił hełm dokoła osi, podłączył do kombinezonu jakieś węże i przewody.

    - Ja założę później - powiedział, kiedy Płaton Grigorjewicz zaoferował mu swą pomoc. 

    W głośniku zadźwięczał dzwonek. Uszakow pociągnął ku sobie drążek sterowniczy i prawą nogąnacisnął na jakąś maleńką dźwigienkę pod pulpitem. 

    Szeroka brama hangaru rozsunęła się przed nimi, kryjąc się w głąb skały, drgnęły szeregi lamp

    pobladłych w strumieniu światła dziennego i samolot cichutko zaczął sunąć ku wylotowi. Z tyłu

    rozległ się jakby pomruk. „Wózek - pomyślał Płaton Grigorjewicz. - Wózek się ruszył, po co im ten

    wózek?” 

    Dopiero teraz mógł Płaton Grigorjewicz ocenić całą upojną radość lotu. Z przezroczystego klosza

    kabiny rozciągał się dokoła szeroki widok. W oddali widniał brzeg błękitnego jeziora, które z góry

    wydawało się jeszcze bardziej błękitne; a oto budynek, z którego dopiero co wyszedł. Za spadzistym

    urwiskiem wyłonił się placyk, cały usiany jakimiś dziwnymi, ciemnymi plamami.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    24/133

    - Co to takiego? - powiedział Uszakow, kiedy Płaton Grigorjewicz wskazał mu ręką te plamy. - To

    studnie. Betonowe studnie. Przechowujemy w nich cysterny z paliwem, płynnym tlenem i innym

    ładunkiem dla bazy księżycowej. Zaraz pan sam zobaczy.

    - Jestem nad kwadratem! - zawołał do mikrofonu. - Ładunek gotów? 

    - Można lecieć - padła odpowiedź z głośnika. - Podaję kolejność: start pierścieniowy, jednoczesny dlawszystkich cystern, odległość trzy kilometry. Na sto kilometrów przed powierzchnią Księżyca dasz

    sygnał Mohikaninowi. Trzymam mocno, możesz nabierać wysokości. 

    Ziemia zaczęła szybko opadać. Budynek bazy wyglądał już jak pionowo ustawiony notes, obok jezioro

    niby talerzyk, tajga zlała się w zbitą ciemnozieloną masę. 

    - Niech pan spojrzy, szybko niech pan spojrzy - rzucił Uszakow, pokazując w dół. Poprzez okno 

    w podłodze Płaton Grigorjewicz zobaczył, jak ze studzien wysunęły się białe cylindry cystern.

    Uformowały pierścień i zaczęły wznosić się coraz wyżej. - Tak będą iść za nami aż do Księżyca. 

    - A dlaczego w takiej dużej odległości. 

    - Mają atomowe silniki, bez osłony. Kompensator ten sam, co na naszym samolocie, ale uzyskuje się

    znaczną oszczędność na ciężarze. 

    - To dlatego trzyma się je w studniach?

    - Tak, właśnie dlatego. Do każdej cysterny doprowadza się przewodami wodę, benzynę lub alkohol,

    tlen albo azot. Na Księżycu wejdą one w odpowiednie gniazda. Tam się je opróżni i załaduje

    ładunkiem księżycowym. 

    - No a my mamy osłonę przed promieniowaniem atomowym? 

    - Mamy mikroreaktor ze wzmocnioną osłoną. Zużycie energii jest stosunkowo małe. 

    W głośniku rozległ się znów ten sam głos. 

    - Pułkowniku, przejmuj cysterny. Szczęśliwej drogi! 

    - Dobra, przejmuję cysterny. - Uszakow szybko przełączył coś na pulpicie i znów skierował samolot do

    góry, gdzie szeroką równiną rozciągały się skłębione obłoki. 

    Płaton Grigorjewicz przymknął na minutę oczy, kiedy samolot wszedł w skłębiony mglisty opar.

    Potem znów jasno zaświeciło słońce, a powierzchnia chmur w dole pod samolotem zrobiła się

    podobna do zaśnieżonego pola gdzieś w stepach koło Orenburga. Wydawało się, że jeszcze chwila,  

    a na horyzoncie wyłoni się samotny chutor albo sylwetka narciarza, ale zamiast tego pojawiły siętylko białe walce, których fantastyczne cienie legły na zamkniętą pod nimi strefę chmur.

    - Mógłbym tak lecieć i lecieć... - rzeki Płaton Grigorjewicz. - Człowiek nie ma wrażenia, że na coś 

    czeka. Zazwyczaj czeka się, kiedy wreszcie podróż się skończy.

    - W zasadzie to bardzo niebezpieczny stan - odparł Uszakow opierając się o fotel. Przekazał 

    kierowanie automatom i czarny półpierścień sterowniczy odchylał się przed nim cichutko to w jedną,

    to w drugą stronę. - Niebezpieczny nie dla pasażerów, ale dla pilotów. Dawnośmy się już spotkali 

    z przypadkami euforii wysokości, pilotowi wydaje się, że nie ma nad nim żadnej władzy, że może latać

    bez końca, na dowolnej wysokości, nie licząc się ani z ilością powietrza, ani w ogóle z niczym...

    Dlatego na takie loty piloci lecą zazwyczaj parami, tak jak ja z panem.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    25/133

    - Czyli że mimo wszystko można zauważyć jakieś zmiany w psychice? - zapytał ostrożnie Płaton

    Grigorjewicz.

    - Ależ oczywiście, jakżeby inaczej? Dopóki człowiek był związany z lecącą po orbicie rakietą, związany

    żelaznym prawem oszczędności paliwa, wszystkie ewolucje latającego aparatu trzeba było robić jak

    najrzadziej i jak najdokładniej. No a dziś dajemy pilotowi możliwość latania jak chce, no i czasamimoże zdarzyć się taka reakcja. Są oczywiście jeszcze inne problemy... 

    Umilkli obaj. Uszakow przesunięciem dźwigni zamknął klosz kabiny czarnymi osłonami, zostawiając

    tylko jedno boczne okno. Zajrzały przez nie migocące gwiazdy. 

    - No, można się zdrzemnąć - rzekł przeciągając się. - Wszystko przebiega normalnie.

    Płaton Grigorjewicz spojrzał na niego z ukosa i uświadomiwszy sobie przez sekundę, że wisi w tym

    dziwnym samolocie nad czarną otchłanią, ze zdziwieniem stwierdził, iż nie odczuwa żadnego strachu.

    Rzeczywiście wszystko przebiegało normalnie. 

    W dwadzieścia minut później Uszakow, wskazując Płatonowi Grigorjewiczowi wysokościomierz

    wmontowany w tablicę z przyrządami, oznajmił: 

    - Dwieście tysięcy kilometrów od naszej matuli Ziemi. Zaraz będziemy się odwracali. 

    Spojrzał w dół, gdzie błyszczało oślepiająco czternaście cylindrów pędzących nierozłącznie za

    statkiem. Od czasu do czasu to jeden, to drugi spowijał się obłoczkiem pary. 

    - Co to takiego? Coś się psuje? - zapytał Płaton Grigorjewicz ukazując na cylindry. 

    - Klapa bezpieczeństwa. Każdy cylinder ma taką klapę. Cylindry są białe i znakomicie odbijają światło

    słoneczne, ale czasami trzeba regulować ciśnienie - odparł Uszakow. 

    - Nagrzewają się? 

    - Tak, i to bardzo mocno niekiedy... No, Płatonie Grigorjewiczu, zaczynamy obrót. 

    Płaton Grigorjewicz spodziewał się, że Uszakow wykona teraz jakiś skomplikowany manewr, ale

    zamiast tego Uszakow znów pochylił się w fotelu i wpatrzył się w odległe gwiazdy. 

    - Zaczynamy - powtórzył. - Orientuję się po gwiazdach. 

    W kabinie zahuczał jakiś sygnał alarmowy. 

    - No, już mamy sygnał obrotu... Niech pan patrzy na cylindry. 

    - Są przecież na miejscu... - rzekł po chwili milczenia Płaton Grigorjewicz.

    - Tak się tylko wydaje, w rzeczywistości weszliśmy już w strefę przyciągania Księżyca i obracamy się

    razem z cysternami dookoła wspólnego środka ciężkości. Niech pan uważnie patrzy... 

    I nagle do kabiny wdarło się ostre światło. Początkowo Płaton Grigorjewicz nie zrozumiał, co się stało,

    ale przymrużywszy oczy zobaczył za cysternami jasno oświetlony dysk Księżyca. 

    - No, już obróciliśmy się - rzekł z ulgą Uszakow. - Jeszcze godzinka i będziemy na miejscu. Siądziemy

    koło krateru Kolumba, w księżycowych Pirenejach. Jest tam jedna z naszych stałych baz. 

    - Tam pracuje pański Mohikanin. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    26/133

    - Tak, Mohikanin. A propos, nazywa się Dymitr, Dymitr Jaworski. Ale ma taki sygnał wywoławczy. Przy

    sprawdzaniu listy często mówimy po prostu Mohikanin. Zaraz mu damy znać. 

    Uszakow pochylił się do mikrofonu i powiedział wyraźnie: 

    - Mohikanin, tu Pułkownik. Słyszysz mnie? Odbiór... 

    - I słyszę, i widzę - rozległo się w odpowiedzi. - Zwiększ hamowanie... O jedną dziesiątą. 

    - Możesz przejąć cysterny? Odbiór... 

    - Jeszcze nie. I leć trochę bardziej na wschód, jesteś właśnie nad cyrkiem Aliacensis. Właśnie idziesz

    nad nim... Przejmuję cysterny. Przełączaj... 

    Pułkownik pomanipulował jakimiś przyrządami na tablicy i natychmiast powiedział do mikrofonu: 

    - W porządku, Mohikanin, już są twoje. 

    W dole, w odnogach żółtoszarych gór księżycowych Płaton Grigorjewicz zobaczył taki sam system

    studzien jak i na Ziemi. Pierścień cystern zawisł nieruchomo... Nagle jeden z cylindrów, jakbyześliznąwszy się w dół, znikł w cieniu księżycowego pasma górskiego. Po nim drugi, trzeci. 

    - No, już wszystkie... Teraz kolej na nas - rzekł Uszakow. Znów ujął dźwignię. Każdemu jego ruchowi

    towarzyszył łomot wózka za plecami. 

    - Balast do przodu i my do przodu - objaśniał Uszakow - balast do tyłu i my do tyłu... Zmieniam środek

    ciężkości aparatu, rozumie pan, Płatonie Grigorjewiczu. To już wystarczy, żeby kompensator dał taką

    czy inną składową do lotu poziomego. 

    - Czyżby wózek był taki ciężki? - zapytał Płaton Grigorjewicz.

    - Jest wypełniony ołowiem. Trzeba wozić ze sobą zbędny ciężar, ale cóż robić... Schodzę do lądowania- krzyknął głośno do mikrofonu, i samolot skrył się w cieniu góry. Tylko tam, gdzie padało światło

    silnego reflektora zamocowanego nad kabiną, widać było skały. Ale oto otworzyło się bezdenne okno

    w głębi góry i samolot wszedł weń płynnie. Wzdłuż ścian przemknęły dobrze znane Płatonowi

    Grigorjewiczowi łańcuszki migających lamp. 

    Tajemnicze ostrzeżenia 

    W owych odległych czasach, kiedy powierzchnia Księżyca była jeszcze dość plastyczna, nierzadko

    zdarzało się, że rozpalone gazy wulkaniczne szukając ujścia przebijały sobie drogę poprzez masyw

    górski. Czasami żłobiły proste jak lufa armatnia pionowe studnie, czasami zygzakowate korytarze

    oszlifowane odłamkami kamieni i obtopione przez wewnętrzny żar. Właśnie w jednej z takich

    rozgałęzionych pieczar ulokowała się grupa badawcza Mohikanina. 

    Idąc za Uszakowem Płaton Grigorjewicz minął trzy-cztery komory ze wzrastającym stopniowo

    ciśnieniem wewnętrznym i dotarł do wąskiego chodnika, wyraźnie sztucznego pochodzenia. Chodnik

    ten był prostokątny, nie zaś owalny jak dotychczasowe. Wzdłuż ściany w równych odstępach świeciły

     jakieś informatory. Uszakow stanął i przyjrzawszy się uważnie wskazaniom okrągłego,

    wmontowanego w ścianę przyrządu podniósł przezroczystą osłonę swojego hełmu. PłatonGrigorjewicz poszedł w jego ślady. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    27/133

    - Co to za przyrząd? - zapytał. 

    - Nie poznał pan? Barometr-aneroid... Tutaj zawsze jest siedemset sześćdziesiąt milimetrów słupa

    rtęci, jeśli wszystkie układy pracują normalnie. 

    Dotarli do błyszczących drzwi z duraluminium. Na czarnej tabliczce widniał napis: „Laboratorium

    Chemii Księżycowej”. Uszakow nacisnął klamkę i otworzył drzwi. 

    - Niech pan wejdzie, Płatonie Grigorjewiczu.

    - Słowo daję, czyśmy naprawdę na Księżycu? - zapytał ze śmiechem Płaton Grigorjewicz. - Gdyby nie

    to wrażenie nadzwyczajnej lekkości w całym ciele, za nic bym nie uwierzył... Ale po co tabliczka? Po

    co ta tabliczka na drzwiach?

    - Dymitr ma swoje dziwactwa. Pedantyczny aż do śmieszności. 

    - Z wykształcenia chemik?

    - Chemik-analityk.

    - No to wszystko jasne. Czystość i pedantyczność wielkiego chemika Czugajewa stały się przysłowiowe

    nawet wśród lekarzy. 

    Laboratorium Chemii Księżycowej mieściło się w przestronnej naturalnej pieczarze. W świetle

    elektrycznych lamp sklepienie pieczary uchodzące strzelistym łukiem gdzieś hen do góry lśniło

    bladozielonym odblaskiem. Ciemnoczerwone żyłki kamienia wijące się na ścianach wyglądały niby

     jakiś wymyślny, dziwaczny ornament. W dole stały stoły, najzwyklejsze ziemskie laboratoryjne stoły,

    na półkach butle z odczynnikami i szkło, mnóstwo szkła... Pracowało tu chyba niemało ludzi. Płaton

    Grigorjewicz naliczył dwadzieścia stanowisk roboczych. Ale teraz pomieszczenie było puste. Uszakow

    uchylił malutkie drzwiczki do sali sąsiedniej i zawołał: 

    - Dymitr! Jesteś tu? - Potem odwrócił się do Płatona Grigorjewicza i rzekł ze zdziwieniem: - Pusto!

    I nagle pod sklepieniem laboratorium głucho zaterkotał dzwonek. 

    - Alarm! - rzekł z niepokojem Uszakow. – Coś się u nich stało. Szybciej, Płatonie Grigorjewiczu,

    pędźmy na salę łączności. 

    Znów zapuścili się w wąskie przejście. Uszakow starannie zamknął za sobą drzwi. Tuż za rogiem

    wpadli na niskiego mężczyznę w skafandrze.

    - Dymitr! A my cię szukamy. Co się u ciebie stało? 

    -Później, później - rzekł Dymitr. - Chodźcie do mnie do gabinetu. Wierz mi, Pułkowniku, nie mamy ani

    sekundy czasu.

    - Trzeba wracać - oświadczył Pułkownik. - Dowódca nie w humorze... Cóż im się mogło przydarzyć? 

    - Tu tak cicho i taki spokój, że chyba nic nie może się przydarzyć - rzekł Płaton Grigorjewicz, gdy

    znaleźli się w maleńkim pokoiku przylegającym do laboratorium. 

    - Niezupełnie - oznajmił Pułkownik. - Oczywiście, tutaj jest stosunkowo cicho, ale główny majątek

    Dymitra znajduje się na zewnątrz, w kraterze Kolumb. Mają tam swojego rodzaju poligon do

    praktycznych badań tego wszystkiego, co powstaje w tym laboratorium.

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    28/133

    - Myślałem, że badają po prostu skład skał księżycowych, określają, z czego się składają, czym różnią

    się od ziemskich. 

    - Nie, Płatonie Grigorjewiczu, myli się pan. Dymitr jest największym fantastą, jakiego kiedykolwiek

    widziałem. 

    - No a jak to pogodzić z jego pedanterią? 

    - Daje ona jego fantazjom mocny element realności, osiągalności. Postanowił sobie, że zrobi z

    Księżyca ciało zamieszkane, żeby tak powiedzieć „filię Ziemi”.

    - Już i teraz niezgorzej się urządził - zauważył Płaton Grigorjewicz.

    - To dopiero początek. Okazuje się, Płatonie Grigorjewiczu, że w zasadzie dookoła Księżyca może

    istnieć atmosfera. 

    - Czy ta teoria naszego Dymitra wiąże się jakoś z budową kompensatora i z waszymi osiągnięciami 

    w dziedzinie przyciągania? 

    - Owszem, wiąże się - potwierdził krótko Uszakow. - Ale co im się przytrafiło? 

    W laboratorium rozległy się kroki. Jeden po drugim wchodzili ludzie, ubrani w najzwyklejszą ziemską

    odzież, podchodzili do Uszakowa, witali się z nim.

    - No, co tam słychać na Ziemi? - wypytywali Pułkownika. - Radio mówiło, że macie wciąż deszcze. 

    - Nie było deszczów - rzekł Płaton Grigorjewicz. 

    - Owszem, były - zareplikował Uszakow. 

    - Jak to? Nie było żadnych... 

    - Ich nie interesuje baza, ale Moskwa, a w Moskwie były, i to ulewy - wyjaśnił Uszakow. 

    - Nasze zegarki są nastawione według czasu moskiewskiego - rzekł ktoś w laboratorium. - A oto

    mamy i Mohikanina.

    Dymitr nie miał na sobie ani kombinezonu, ani hełmu. Płaton Grigorjewicz mógł mu się teraz dobrze

    przyjrzeć. Wąska chłopięca twarz, pokryta czerwoną opalenizną, drobne ręce z długimi palcami. 

    W zestawieniu z Uszakowem wyglądał jak chłopaczek. Ale oto  jego zielone lśniące oczy zetknęły się

    ze wzrokiem Płatona Grigorjewicza. Z tego „chłopaczka” biła jakaś zuchwała, zaskakująca siła. „Od

    dzieciństwa, od wczesnej młodości cierpiał z powodu swego wzrostu - pomyślał Płaton Grigorjewicz. -

    Odwagą i zuchwałością starał się dorównać rówieśnikom”.

    - Wiesz, było tak - rzekł Dymitr wyjmując z kieszeni marynarki zwiniętą w rulonik taśmę. - Rozumiesz,

    Wala, przyszło ostrzeżenie z Ośrodka, że zbliża się jakiś gęsty deszcz meteorytów, mają spaść na nasz

    krater. Trzeba było wciągnąć do środka całą oranżerię... ledwieśmy zdążyli. 

    - Domyśliłem się tego - rzekł Uszakow. - No, a rozładowaliście już wszystko? 

    - Zaraz rozładujemy. Wysłałem już tam ludzi - kiwnął głową Dymitr. - No a jak się miewa Dyspozytor?

    Nie zazdrości nam przypadkiem? 

    - Zazdrości, Dima, zazdrości - odparł Uszakow i Płaton Grigorjewicz zrozumiał, że tych dwu tak

    odmiennych mężczyzn łączy coś więcej niż dobre stosunki. Widział, jak zmienia się i łagodnieje wąska

    twarz Dymitra, kiedy zwraca się on do Uszakowa. 

  • 8/21/2019 Poleszczuk, Aleksander - Znak z Kosmosu – 1966 (Zorg)

    29/133

    - Popatrzmy na ten deszcz meteorytów - zaproponował Dymitr. - Wychodzić nie będziemy, wystarczy

    przez okno.

    Przeszli przez laboratorium, po wąskich schodach wyciosanych w skale wstąpili na gładziutką

    platformę. Tam stało już pięciu pracowników laboratorium. Przepuścili Płatona Grigorjewicza tuż do

    ciemnego kwadratu okienka. Widać stąd było doskonale cały krater Kolumb. W oddali koło łańcuchapierścieniowych gór wznosiły się jakieś dziwne rusztowania z błyszczącego metalu. 

    - Tam właśnie znajdowała się nasza oranżeria - rzekł Dymitr - ale trzeba było nawiewać. 

    - Jaki dziwny jest odblask słońca na skałach - powiedział Uszakow. - Jak gdyby unosiła się mgła... 

    - Ach, zauważyłeś! - zaśmiał się któryś z pracowników laboratorium. 

    - To nasze dzieło - wyjaśnił Dymitr. - Cóż chcecie. Zaczęli tu żyć ludzie... I wszystko by miało zostać po

    staremu?

    - A jednak - ciągnął Uszakow - ta mgiełka jakaś... 

    - Wpuściliśmy do czaszy krateru tony pary wodnej, setki ton... Ot i jakoś para się trzyma...

    Sprawdziliśmy. Prawie we wszystkich kraterach to samo. Para trzyma się nad Księżycem, nie ulatuje. 

    - I atmosfera będzie się trzymała - oświadczył ktoś z przekonaniem. - Będzie na przekór wszystkiemu. 

    - Ależ para wodna to nie powietrze - rzekł Uszakow. 

    - Przede wszystkim para wodna, przede wszystkim - upierał się Dymitr. - Słońce i życie dokonają

    reszty. Szkoda, że nie widziałeś naszej oranżerii, dopiero byś się przekonał. Rośnie u nas pleśń,

    rozumiesz, Wala, rośnie pleśń w atmosferze pary wodnej.

    - No a czym oddycha? Przecież tu potrzebna nie para, ale tlen? - zapytał Uszakow. - Już ci powiedziałem: słońce i życie. Słońce natychmiast jonizuje parę wodną i uwalnia atomowy tlen,

    a życie wciąga go w obieg. Tak, Wala, już próbowaliśmy, wychodziło. 

    - No a skąd bierzecie parę wodną? - zapytał Płaton Grigorjewicz. -- Przecież chyba nie dostajecie jej z

    Ziemi?

    - Nie, nie z Ziemi - odparł Dymitr. - Tutaj, na Księżycu znaleźliśmy szereg znakomitych źródeł. 

    - Wydobywają jakimś sposobem wodę krystaliczną - wyjaśn