Michał Augustyn - Życie po wzroście
-
Upload
michal-augustyn -
Category
Documents
-
view
233 -
download
0
description
Transcript of Michał Augustyn - Życie po wzroście
Wiele wskazuje na to, że dotarliśmy na miejsce.
Długo nie uświadamialiśmy sobie celu naszej drogi przez dzieje. Walczyliśmy o
przetrwanie, nie było czasu na wytyczenie trasy, zresztą mapy, którymi posługiwały się kolejne
pokolenia wędrowców pokrywały tylko najbliżej położone tereny. Odległe krainy były poza
zasięgiem kartografów, ich kształt majaczył w ciągle zmieniającym się zarysie. Chcieliśmy
poruszać się szybciej i sprawniej, to było najważniejsze. Mieliśmy głębokie poczucie własnej
wyjątkowości i przewagi nad innymi tworami ewolucji, szybko też zdołaliśmy je sobie
podporządkować. Po drodze tworzyliśmy narzędzia, które pomagały utrzymać dyscyplinę,
rozsądzać spory, pogrążać przeciwników, tłumić bunty i przyspieszać marsz. Kiedy wreszcie
znaleźliśmy się w miejscu z widokiem na przyszłość, stało się jasne, że naszą drogą jest ta, która
pnie się stromym zboczem. Było za późno, żeby zmienić kierunek, poza tym
– tak wtedy myśleliśmy – żadna inna droga nie była drogą postępu, a
jako szczególnie uzdolnione dzieci ewolucji, chcieliśmy dopełnić jej
dzieła własnymi siłami. Zatrudniliśmy najtęższe umysły do wytyczenia marszruty i
stworzenia opowieści, które dodadzą nam otuchy – aby nieuniknione stało się bardziej znośne.
Wierzchołek góry niknął we mgle. Musieliśmy wierzyć, że jest na nim miejsce dla wszystkich,
którzy po drodze nie padli z wycieńczenia lub nie odłączyli się od grupy, szukając innej drogi (na
własną zgubę, byliśmy pewni). Szlak wędrówki znaczony był krwią tych, których ciała lub umysły
stawiały opór siłom postępu. Gdy już wydawało się, że docieramy na szczyt, własnym
przemysłem budowaliśmy wymyślne konstrukcje, które pozwalały nam wspinać się jeszcze wyżej,
jeszcze prędzej, wbrew ograniczeniom natury. Coraz większym kosztem oddalaliśmy
kres podróży. Ludzie z końca korowodu, których głównym zadaniem było dostarczanie
materiałów do budowy kolejnych poziomów na trasie wycieczki, karmili się wyobrażeniem o
Tekst ten – w nieznacznie zmienionej wersji – został opublikowany po raz pierwszy w książce towarzyszącej wystawie Slow Future w
Centrum Sztuki Współczesnej (Krupennikova. K. (red.), Slow Future, Warszawa 2014). Autorskie prawa majątkowe do tego tekstu
przysługują Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Opublikowano na licencji Creative Commons 3.0 BY-NC-SA (dozwolone jest
kopiowanie i rozpowszechnianie dzieła w celach niekomercyjnych, z podaniem autorstwa).
dobrobycie, nagrodzie dostępnej tylko dla najwytrwalszych piechurów. Racja stanu była
ważniejsza niż racje żywnościowe. Wyżej kroczyła grupa wyspecjalizowanych przewodników i
budowniczych, do których docierały okruchy wspaniałości z najwyższych pięter wznoszonego
nad nimi gmachu. Namacalne znaki wyżynnych bogactw osładzały im trud podróży. Tymczasem
opowieść o dobrym miejscu, o ziemi obiecanej, o krainie obfitości i szczęścia zamieniła się w
powtarzaną bez końca mantrę; jej sens tkwił już nie w jej przesłaniu, lecz w transowym rytmie,
który paraliżuje myśl i napędza powtarzalny, rytualny ruch. Wielu przeczuwało, że szczyt nie
pomieści wszystkich, a wznoszona z mozołem przez pokolenia budowla ma kształt piramidy.
Nieliczni rozumieli, że fundamenty konstrukcji muszą się zapaść, ponieważ
jej elementy pochodzą z ziemi, na której stanęła. Na czele wertykalnego maratonu
kłębiło się grono wprawnych iluzjonistów, zwiedzionych własnymi sztuczkami, nieświadomych
kruchości gmachu, który zapewniał im dostatni byt. Pogrążeni w szaleństwie twórczości coraz
bardziej oddalonej od podstaw, nie zauważyli, że od dłuższego czasu budowa każdego
kolejnego piętra powoduje osuwanie się niewidocznego dla nich gruntu, przez co wzrost nie
oznacza już podwyższenia poziomu, lecz stagnację. Nawet gdyby dostrzegli absurdalną jałowość
wysiłków, które napędzają, obawa przed gniewem rozczarowanych i tak nie pozwoliłaby im
powiedzieć „dosyć”.
Tak dotarliśmy do miejsca, o którym nie marzyliśmy.
Zbudowaliśmy utopię, w której nie możemy dłużej żyć.
Dosyć.
* * *
Aby stworzyć nową opowieść o człowieku i społeczeństwie, trzeba wydobyć na światło
dzienne i nazwać to, co przemilczane, niewidoczne, a zarazem wszechobecne i oczywiste jak
powietrze. Gdziekolwiek dotarła cywilizacja Zachodu, wzrost gospodarczy stawał się fetyszem
totalnym, przenikającym wszystkie sfery życia. Wiara w cudowną moc i absolutną wartość
nieustannej eskalacji wytwórczej działalności człowieka padała na podatny grunt, ponieważ
zawierała w sobie obietnicę polepszenia ludzkiej kondycji dzięki technologii. Osiągnięcie
materialnego dobrobytu dawało nadzieję na życie w komforcie i zdrowiu, uwolnienie od
monotonnej harówki, rozwój myśli i swobodnej twórczości. Kult wzrostu miał
nadzwyczajną moc ekumenicznego łączenia wyznawców tradycji
uważanych za skrajnie różne: komunizmu i kapitalizmu, leseferyzmu i etatyzmu, a
nawet niektórych nurtów anarchizmu. Z czasem zakorzenił się do tego stopnia, że
przypomina niewidoczną gołym okiem grzybnię, na której wyrastają różnorodne formy
zorganizowanej aktywności o podobnym jednak zamyśle – chodzi o w i ę c e j . Więcej zboża,
więcej ludzi, więcej narzędzi, więcej maszyn, więcej węgla, jeszcze więcej maszyn, więcej usług,
więcej aut, więcej ropy, więcej dróg, więcej komputerów, więcej samolotów, więcej i jeszcze
więcej. Ziemia i jej mieszkańcy muszą zaspokoić stale rosnący apetyt cywilizacji przemysłowej.
W dwudziestym stuleciu światowa gospodarka powiększyła się blisko
czterdziestokrotnie, osiągając wartość ponad 40 bilionów dolarów, ponad
300 razy wyższą niż na początku ery przemysłowej! Gdyby osoba urodzona w
1900 roku, dotknięta tajemniczą chorobą, rosła w takim tempie, po stu latach byłaby olbrzymem
mierzącym 20 metrów wysokości. Gospodarka zawdzięcza swój imponujący wzrost temu, że
każdego roku pożera i trawi miliony ton surowców naturalnych, pochłaniając przy tym gigadżule
nieodnawialnej energii; przeobraża krajobraz w mozaikę kopalń, plantacji, fabryk, wieżowców i
stosów malowniczo piętrzących się odpadów; zmienia skład wody, którą pijemy, i powietrza,
którym oddychamy; topi lodowce i podnosi poziom mórz. Taka kreatura może budzić rodzaj
bogobojnego podziwu, ale jej ponadludzka skala i niepohamowana zachłanność zmuszają do
zadawania pytań o naturalne granice gospodarczej ekspansji. Czy, tak jak w wypadku
nowotworu, jest nią śmierć żywiciela? Czy cywilizacja przemysłowa, która miała
przynieść powszechny dobrobyt, nie zerwała się ze smyczy zamieniając
człowieka i naturę w narzędzia własnej zagłady? Ekonomiczny paradygmat
wzrostu podparty technologicznym triumfalizmem zbywa takie wątpliwości za pomocą dwóch
uzupełniających się dogmatów: o niewyczerpywalnych zasobach ludzkiej pomysłowości, która
pozwala przesuwać granice tego, co możliwe i o braku alternatywnej drogi rozwoju. Całą
nadzieję mamy pokładać w nauce i technologii. Nowe wynalazki i nowe źródła energii, głosi ta
wiara, pozwolą opanować zagrożenia związane z wejściem i wyjściem liniowego systemu
produkcji na przepełnionej planecie: wyczerpywaniem się surowców i ubocznymi produktami
przemysłu. Albert Einstein powiedział, że szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać
różnych rezultatów. Problem jest jednak poważniejszy: w swoim szaleństwie nie tylko mnożymy
szkody, stosując te same rozwiązania (technologię) w tym samym kontekście (gospodarki
wzrostu); oczekujemy tego samego rezultatu w powiększonej skali, mimo że rezultat nie
przybliża nas do osiągnięcia celu – jeżeli tym celem jest dobre życie.
*
Wskaźnikiem powszechnie używanym do pomiaru wielkości gospodarki jest produkt
krajowy brutto, obliczany zwykle przez zsumowanie wartości towarów sprzedanych na rynku.
Twórca tego wskaźnika, Simon Kuznets, już w latach 30. przestrzegał przed
wykorzystywaniem PKB do mierzenia poziomu rozwoju lub dobrobytu,
zwracając uwagę na różnicę między ilością a jakością, środkiem a celem.
Tymczasem w niemal każdym kraju na świecie dążenie do wzrostu PKB, utożsamianego z
postępem i rozwojem, determinuje politykę gospodarczą. Przypomina to używanie wagi do
oceny smaku jabłek: wskazówka przesuwa się z każdym kolejnym ciężarem na szali bez względu
na to, czy dorzucamy owoce zepsute, robaczywe czy przedmioty, które tylko wyglądają jak
jabłko, a w rzeczywistości są zręcznie pomalowanymi kulami z ołowiu.
„Jako czynniki wzrostu bierze się pod uwagę zanieczyszczenie powietrza, reklamy
papierosów i karetki pogotowia jadące do ofiar wypadków na autostradach. Wskaźnik
wzrostu uwzględnia koszty systemów ochrony instalowanych w celu strzeżenia naszych
domów oraz zabezpieczenia więzień, w których przetrzymujemy przestępców
włamujących się do naszych mieszkań. Do wzrostu gospodarczego przyczynia się
niszczenie lasów sekwoi, na miejscu których powstają rozrastające się chaotycznie miasta.
Jego wskaźniki poprawia produkcja napalmu, broni nuklearnej i pojazdów opancerzonych
używanych przez policję do tłumienia zamieszek na ulicach. (...) Jednocześnie wskaźnik
wzrostu nie odnotowuje stanu zdrowia naszych dzieci, poziomu naszego wykształcenia ani
radości, jaką czerpiemy z naszych zabaw. Nie mierzy piękna naszej poezji ani trwałości
naszych małżeństw. Nie mówi nam nic na temat jakości naszych dyskusji politycznych ani
prawości naszych polityków. Nie bierze pod uwagę naszej odwagi, mądrości i kultury. (...)
Krótko mówiąc wskaźniki wzrostu mierzą wszystko oprócz tego, co nadaje sens naszemu
życiu.
”Te zdania, bezlitośnie obnażające absurd fetyszyzacji PKB, wypowiedział Robert Kennedy
w trakcie kampanii prezydenckiej, na fali rewolty studentów 1968 roku.
*
Każda religia potrzebuje kapłanów dostarczających interpretacji zjawisk – zwłaszcza tych,
które mogłyby podważyć dogmaty zapewniające spójność wspólnoty wiernych. Taką rolę pełnią
dziś ekonomiści. Słyszymy od nich, że okresy gospodarczej depresji występujące na przemian z
euforią czasów prosperity to naturalne (a więc nieuniknione) zjawisko zwane cyklem
koniunkturalnym. Wielomiliardowa pomoc dla sektora finansowego jest
ratowaniem gospodarki, podczas gdy cięcia w sektorze publicznym to
walka z rozbuchanymi roszczeniami rozpieszczonego społeczeństwa.
Niszczenie środowiska i bezwzględna eksploatacja pracowników to nieuniknione koszty
zewnętrzne głównej działalności. Na czele panteonu bezosobowych bóstw stoi niewidzialna ręka
rynku, która ustala ceny towarów, wysokość dochodów i poziom zatrudnienia, ale nie decyduje o
bankructwie prywatnych banków ani tym bardziej o wysokości dotacji dla firm wydobywczych.
One potrzebują wsparcia państwa, bo są „zbyt duże, żeby upaść” lub mają „znaczenie
strategiczne”. Poszkodowane kryzysem instytucje finansowe nie mogą funkcjonować bez płynnej
gotówki, konieczne jest więc poluzowanie polityki monetarnej; to pracownicy powinni zacisnąć
pasa i ograniczyć konsumpcję, ale nie na tyle, żeby odbiło się to negatywnie na tak zwanej
realnej gospodarce. Poza nią rozciąga się owiana legendą, niedostępna dla zwykłych
śmiertelników kraina rynków finansowych, czyli domena wolności i fantazji, w której nie trzeba
kłopotać się takimi drobiazgami jak „realność”. Dostęp do tego najwyższego sakramentu jest
strzeżony zaklęciami CDS, futures, forward i swap, których zrozumienie leży poza możliwościami
poczciwych wiernych. Wśród kapłanów ekonomii nie brakuje też myślicieli produkujących idee
wznioślejsze niż to, co opisują techniczne pojęcia. Każe się nam wierzyć, że etos
egoizmu i konkurencji – ponadczasowa wartość pogoni za zyskiem i
głęboka troska o samego siebie – zapewni ludzkości równowagę
jednostkowych wolności i położy kres koszmarowi wojny, przekształcając
osobisty interes w dobro ogółu.
Codzienne praktykowanie tej religii sprowadza się do uczestnictwa w liturgii konsumpcji,
która, wraz z rosnącym zróżnicowaniem obiektów pożądania, stała się jedną z form gry o status
społeczny (oczywiście tylko w krajach bogatych). Wyścig o możliwość konsumowania dóbr coraz
rzadszych, a przez to trudniej osiągalnych dla konkurentów, nie ma końca; osiągnięcie
wymarzonego poziomu otwiera drzwi do kolejnych. W świadomości konsumentów nie ma prawa
zaistnieć obrazoburcze wyobrażenie o „wystarczającym poziomie dobrobytu”. Jak zauważył John
Scales Avery, w obecnych czasach konsumpcja ograniczona jest wyłącznie rozmiarami ludzkiego
ego, które jak wiadomo jest bezkresne.1
*
Wydawać by się mogło, że kryzys finansowy i globalna recesja, wywołane pęknięciem
bańki kredytów hipotecznych w Stanach Zjednoczonych w 2007 roku, trwale podkopie
fundamenty ideologii nieskończonego wzrostu. A jednak, mimo bezprecedensowej
akcji ratowania fantasmagorycznego systemu finansowego na koszt
obywateli, wzrostu bezrobocia, kryzysu zadłużenia państw po obu
stronach Atlantyku i fali protestów, kapitalizm wraz ze swą ideologiczną
podbudową przetrwał gospodarczą apokalipsę niemal bez szwanku. Było to
możliwe dzięki niezbyt wymyślnej inżynierii finansowej, która polegała głównie na żyrowaniu
toksycznych aktywów i drukowaniu pieniędzy na niespotykaną dotąd skalę przez banki centralne
w USA i w Europie. Słony rachunek za beztroską orgię finansjery, uzależnionej od gry w
globalnym kasynie, wystawiono ludziom, którzy nie mogą nawet marzyć o tego rodzaju
przyjemnościach. Jeśli nie liczyć przelotnego buntu nielicznej grupy, nazwanej nieco na wyrost
„99%”, oszołomione społeczeństwa krajów dotkniętych kryzysem pozwoliły narzucić sobie ścisły
post. Jedyną bodaj widoczną skazą na monolicie religii wzrostu jest osłabienie zaufania do
sektora finansowego, którego przedstawiciele chwilę przed kryzysem przekonywali, że
gospodarka jest w znakomitej kondycji i w dającej się przewidzieć przyszłości nie grozi jej
spowolnienie, nie wspominając o załamaniu. Zdumiona nagłą śmiercią złudzeń Elżbieta II w 2008
roku zadała ekonomistom London School of Economics naiwne pytanie: „Jak to możliwe, że nikt
tego nie przewidział?”. To prawda, niewielu dostrzegało lub chciało dostrzec, że za parawanem
tchnących optymizmem wskaźników i analiz chowa się karmiony kredytowymi sterydami
kulturysta w stanie przedzawałowym. Jej Królewska Mość doczekała się odpowiedzi cztery lata
później, przy okazji wizyty w skarbcu Banku Anglii. Jeden z czołowych ekonomistów tej instytucji
przyznał, że „kryzysy przypominają trochę trzęsienia ziemi lub epidemie grypy – zdarzają się
rzadko i trudno je przewidzieć”2. Jeśli chodzi o unikatowość tego zjawiska, można mieć
wątpliwości; od lat 90. ubiegłego wieku w różnych częściach świata odnotowano aż 16 różnych
kryzysów. Za to twierdzenie o ich nieprzewidywalności, niezależnie od tego, czy należy dawać
mu wiarę, podważa przekonanie o kompetencjach sterników gospodarki. Zaufanie do
ekonomistów, obiecujących niekończące się pasmo złotych gór w
przededniu skoku w najgłębszą gospodarczą dolinę od czasów wielkiego
kryzysu, musiało osłabnąć. W samym sercu instytucji odpowiedzialnych za
podtrzymywanie wiary w status quo powstała szczelina. Coraz częściej przenikają do niej idee
wypływające z peryferyjnych źródeł herezji.
*
Rozczarowanie wywołane niewydolnością instytucji państwa i mechanizmów rynku jest
bodźcem do myślenia o innym porządku i projektowania nowych modeli. Jak ujął to
amerykański myśliciel Ivan Illich, w społeczeństwie podporządkowanym działaniu coraz bardziej
abstrakcyjnych, bezosobowych i niekontrolowanych czynników „zakłócenie programu albo
zepsucie maszyny to jedyne możliwe punkty wyjścia do twórczej swobody”. Kiedy ścieżka
szybkiego wzrostu zmienia się w drogę przez mękę, znaczoną kryzysami, rosnącym
rozwarstwieniem, eskalacją geopolitycznego napięcia i dramatyczną degradacją środowiska,
coraz mocniejsze podstawy zyskuje przekonanie, że inny świat jest konieczny i pożądany, a
dalsze trwanie obecnego – niemożliwe. Obecny model gospodarczy nie zdoła zapewnić
dobrobytu wszystkim: podniesienie standardu życia całej ludzkości do
poziomu, którym cieszy się statystyczny mieszkaniec Stanów
Zjednoczonych, wymagałoby kilkakrotnego zwiększenia zużycia
surowców. To z kolei doprowadziłoby do nieodwracalnej degradacji środowiska, jeśli nie z
powodu zanieczyszczenia wody i powietrza, to za sprawą zmian klimatu spowodowanych przez
gazy cieplarniane emitowane podczas spalania paliw kopalnych. Czterdzieści lat po
opublikowaniu ,,Granic wzrostu” słynnego raportu opracowanego na zamówienie Klubu
Rzymskiego, który za pomocą modeli matematycznych przedstawiał dalekie konsekwencje
hodowania gargantuicznej gospodarki bez uwzględniania jej fizycznych podstaw, idee ruchu
odrzucającego imperatyw wzrostu zaczynają powoli przenikać do publicznej debaty. Dominujący
dyskurs wchłania je selektywnie (stąd rosnąca popularność ogólnikowej, podatnej na
rozwadnianie koncepcji „zrównoważonego rozwoju”), a w dużej części lekceważy bądź
zniekształca, po czym wyśmiewa. Nie ma nic zaskakującego w tym, że podważanie ortodoksji
wywołuje opór jej strażników. Jak zauważył amerykański pisarz Upton Sinclair: „Trudno jest
sprawić, żeby człowiek coś zrozumiał, kiedy jego pensja zależy od niezrozumienia tego czegoś”.
Aby przyswoić sobie istotę postwzrostu, czyli ruchu na rzecz dobrego życia, trzeba najpierw
krytycznie przyjrzeć się jego karykaturom, malowanym przez rzeczników business as usual na
podstawie powierzchownych i uproszczonych interpretacji.
źródło: http://kevinconroysmith.com/3658
Idea stabilnej gospodarki nie niesie ze sobą postulatu cofnięcia
cywilizacji do poziomu sprzed rewolucji przemysłowej ani tym bardziej, jak
przekonują jego najbardziej zagorzali krytycy, do czasów epoki kamienia
łupanego. Błędem jest doszukiwanie się w postwzroście reinkarnacji dziewiętnastowiecznego
ruchu burzycieli maszyn, którzy usiłowali powstrzymać postęp techniczny, zwracając się
przeciwko narzędziom odbierającym im pracę. Technologia jest dobra, o ile uwalnia od znoju, od
uciążliwej i monotonnej roboty; jest użyteczna, jeśli powiększa przestrzeń autonomii i pozwala
przeznaczyć więcej czasu na twórczą pracę, odpoczynek i zabawę; jest bezpieczna, jeżeli ceną za
jej usługi nie jest zniszczone środowisko.
Z drugiej strony, celem postwzrostu nie jest realizacja wewnętrznie sprzecznej utopii
„zielonego wzrostu”, czyli fałszywej obietnicy sugerującej możliwość powiększania rozmiarów
gospodarki bez dalszej destrukcji środowiska. Stopniowe zmniejszanie produkcji i konsumpcji nie
musi jednak wcale oznaczać bolesnego zaciskania pasa, przymusowej ascezy, wyrzeczenia się
większości dóbr materialnych, krótko mówiąc – obniżenia standardu życia. Alternatywą dla
nadprodukcji rzeczy nietrwałych, wykorzystywanych okazjonalnie i tych,
które służą wyłączenie manifestowaniu statusu społecznego posiadacza,
jest wytwarzanie dóbr o długiej żywotności, współdzielenie własności i
zastąpienie ostentacyjnej konsumpcji nową normą minimalizmu i prostoty.
Nie można przy tym sprowadzić postwzrostu tylko do nawoływania o dobrowolną zmianę
nawyków, o praktykowanie „odpowiedzialnej konsumpcji” czy „zmniejszania śladu
ekologicznego”. Indywidualne wybory mogą uspokoić sumienie osób zatroskanych o ,,los
planety” nie zmienią jednak zasad gry, a co najwyżej opóźnią jej koniec. Przesiadka z samochodu
na rower, niejedzenia mięsa, kupowanie warzyw u lokalnych dostawców czy segregowanie śmieci
nie są heroicznym ,,ratowaniem Ziemi”. Jest duża szansa, że dzięki tym działaniom jakiś mniej
świadomy konsument spali więcej benzyny, zje więcej wołowiny lub zrobi większe zakupy w
supermarkecie, korzystając z obniżki cen wywołanej chwilowo zwiększoną podażą. W globalnej
restauracji post jednej osoby nie zmniejsza liczby podawanych porcji tylko zmienia ich układ na
stole. Istotne znaczenie mogą mieć natomiast zbiorowe działania poparte programem zmiany
mechanizmów odpowiedzialnych za obecne wzorce produkcji i konsumpcji.
*
Klasyk liberalizmu John Stuart Mill należał do grona nielicznych myślicieli swoich czasów,
którzy postrzegali koniec epoki wzrostu jako szansę przejścia na wyższy poziom rozwoju. „Nie
mogę [...] odnosić się do stabilnego stanu kapitału i bogactwa z odrazą manifestowaną
przeważnie przez przedstawicieli ekonomii politycznej starej szkoły. Skłonny jestem wierzyć, że
ogólnie rzecz biorąc byłby to znaczący postęp względem obecnej sytuacji”, pisał w połowie
dziewiętnastego wieku. W wizjonerskim ujęciu Milla ,,życie po wzroście” nie ma nic wspólnego z
marazmem i stagnacją.
„Jest rzeczą oczywistą, że stabilna ilość kapitału i ludności nie pociąga za sobą wstrzymania
postępu w ulepszaniu ludzkiej kondycji. Istnieć będzie większe niż kiedykolwiek pole do
rozwoju wszelkich form kultury umysłowej, do postępu moralnego i społecznego; gdy
ludzkie umysły nie będą już pochłonięte sztuką przetrwania, będzie więcej przestrzeni dla
doskonalenia Sztuki Życia.3
”
Postwzrost jest więc czymś znacznie więcej niż końcem młodzieńczej fazy dojrzewania
gospodarki – to początek ambitnego poszukiwania dróg realizacji ideału lepszego życia w
sprawiedliwym społeczeństwie, w granicach, które pozwolą kolejnym pokoleniom na utrzymanie
przynajmniej takiego samego poziomu dobrostanu. Richard Easterlin już w 1974 roku wykazał,
że zwiększenie produkcyjnych mocy gospodarki nie przekłada się liniowo na poziom satysfakcji
życiowej: w krajach, które osiągnęły pewien poziom dobrobytu, dalszy przyrost PKB nie pociąga
za sobą wzrostu zadowolenia.4 Truizmem jest twierdzenie, że pojęcia tak efemerycznego jak
szczęście nie można zredukować do stanu posiadania ani do stopnia zaspokojenia materialnych
potrzeb czy możliwości spełnienia pragnień (nie wszystko, czego człowiek pragnie, przynosi mu
szczęście). Ignorowanie sfery doświadczeń intelektualnych, społecznych,
estetycznych i duchowych prowadzi ostatecznie do stworzenia warunków,
w których wysoki poziom satysfakcji mogłoby osiągnąć wyłącznie zombie
- żywy trup pochłonięty przetwarzaniem materii o wysokim stopniu
złożoności w proch i pył.
Znacznie bardziej dojrzałą i bliższą rzeczywistości koncepcję pełnego życia proponuje
indyjski ekonomista i myśliciel Amartya Sen - to możliwość podejmowania takich działań, które
jednostka uznaje za wartościowe. Celem rozwoju jest zatem powiększanie zakresu wolności
rozumianej jako dostęp do szerokiego zakresu narzędzi umożliwiających dobre życie.5
W tym katalogu obok odpowiednich zasobów ekonomicznych mieści się możliwość
wykonywania satysfakcjonującej, sensownej pracy, swoboda wypowiedzi i zrzeszania się, dostęp
do opieki zdrowotnej i kultury. Wyzwaniem naszych czasów jest znalezienie sposobu na
poszerzanie sfery wolności i jednoczesne zmniejszanie presji na środowisko naturalne.
Ekonomiści tacy jak Herman Daly i think-tanki w rodzaju brytyjskiej New Economics Foundation
dostarczają bogatego zestawu rozwiązań, które mogłyby przynieść pożądane zmiany w
makroskali: od reformy systemu monetarnego przez skrócenie czasu pracy aż po limity
wydobycia nieodnawialnych surowców czy opodatkowanie przepływów kapitału. W obliczu
politycznego i intelektualnego paraliżu najważniejszą sprawą wydaje się
jednak stopniowa zmiana świadomości społeczeństw, skazanych obecnie
na wybór między sztucznie pompowaną gospodarką, stagnacją i recesją.
*
Gdyby jakiś socjolog miał ze wszystkich krajów globalnej Północy wybrać ten, w którym
idee postwzrostu mają najmniejszą szansę na asymilację, pewnie wskazałby Polskę. Kraj, w
którym rozpychanie się łokciami i brutalna rywalizacja są uważane za przejaw zdrowej
konkurencji, a nastawienie na współpracę i troska o wspólne dobro to puste hasła z wniosku o
dofinansowanie projektu ze środków rozrzutnej i naiwnej Unii Europejskiej. Kraj, w którym więzi
społeczne (nazywane „kapitałem społecznym”, zgodnie z tendencją do zawłaszczania języka
przez ekonomię) należą do najsłabszych w Europie. Kraj, w którym po latach przymusowego
pobytu w ascetycznym bloku wschodnim pełna lodówka i nowy samochód wciąż są synonimem
dobrobytu. Kraj, w którym wolność wyboru towarów to dla większości jedyna
spełniona obietnica transformacji, a możliwość głosowania utożsamiana
jest z demokracją. Wreszcie kraj, którego klasa polityczna uparcie konserwuje przestarzałą
gospodarkę opartą na paliwach kopalnych i niezwykle atrakcyjnej cenowo sile roboczej. Polska
egoizmem, węglem i wyzyskiem stoi, ale czy stać będzie, a przede wszystkim – czy musi? W
latach 40. mieszkańcy wysp Pacyfiku po zetknięciu z wytworami amerykańskiego przemysłu,
uwierzyli, że ten niewyobrażalny dobrobyt może stać się ich udziałem, jeśli zdołają przeciągnąć
na swoją stronę bóstwa tak hojnie obdarzające przybyszów. Narodził się kult cargo, zbiór
rytuałów polegających na kopiowaniu symboli należących do kultury kolonizatorów i
konstruowaniu artefaktów przypominających przedmioty pożądania. Ta przypadłość krajów
peryferyjnych, olśnionych bogactwem kultury uznanej za wyższą, dotknęła również mieszkańców
Polski, a przede wszystkim polskich polityków. Powszechna jest wiara, że ślepe
imitowanie zachodniego modelu gospodarczego w skrajnie uproszczonej i
prymitywnej wersji, wsparte modłami wznoszonymi do bóstwa rynku
zapewnią Polakom dostatek i szczęście. Tymczasem odmieniona kryzysem
Europa poszukuje nowych dróg rozwoju: Niemcy inwestują ogromne środki w
transformację energetyczną, Szwecja eksperymentuje ze skróceniem czasu pracy do sześciu
godzin, Szwajcarzy domagają się wprowadzenia dochodu podstawowego, a Wielka Brytania
tworzy klimat intelektualny, który sprzyja jawnemu odrzucaniu logiki niekończącej się
akumulacji.6 Równolegle rozwijają się niezliczone pozasystemowe inicjatywy, będące
namacalnym dowodem na to, że istnieje życie poza pułapką wzrostu. Fale tej społecznej
energii z wolna docierają również do Polski i - mimo skrajnie
niesprzyjających warunków – zasilają rozproszone oazy oddolnej
aktywności.
*
Społeczny pejzaż obserwowany z dystansu daje dobre pojęcie o dominujących
wartościach, dążeniach, mechanizmach i instytucjach, ale nikną w nim pojedyncze odstępstwa
od normy. Z bliska przybierają one na ogół postać ekstrawaganckich ,,projektów”, które łatwo
zbagatelizować i zbyć jako ,,romantyczne mrzonki”, ponieważ występują w rozproszeniu i rządzą
się inną logiką niż uporządkowane tło. Niszowe praktyki dopiero widziane razem
ujawniają zaskakujące podobieństwa; wśród nich największy potencjał mają
społeczne inicjatywy, które poszukują dróg wyzwolenia od nakazów rynku i opresyjnych
hierarchii, wyrażając swoje idee i wartości w działaniu. Powstają one wbrew przemożnej presji
warunków promujących skrajny indywidualizm i wyłamują się z obowiązującej dychotomii
publiczne (w rozumieniu państwowe) – prywatne, tworząc pozainstytucjonalne ośrodki
aktywności, co świadczy o tym, że stanowią ekspresję głębokich pragnień, których obecny
system społeczno-ekonomiczny w żaden sposób nie może zaspokoić ani nie jest w stanie
stłumić. Przeważnie łączy je horyzontalna struktura, równowaga między
wolnością jednostki a dobrem społeczności, geneza (spontaniczna
samoorganizacja), stosowanie zasady wzajemności, otwartość (łatwo
dołączyć, łatwo opuścić), inkluzywność (niski próg wejścia), poczucie
odpowiedzialności za środowisko naturalne, koncentracja na działaniu,
wreszcie dążenie do zaspokajania potrzeb wspólnoty. Posługując się słowami
Jacka Kuronia „to, jak będziemy działać, określa wytwór naszego działania, ład społeczny, który
chcemy tworzyć”; warto zatem przyjrzeć się praktyce działania inicjatyw, które wcielają w życie
idee postwzrostu, niekoniecznie utożsamiając się z tym ruchem.
Jednym z takich fenomenów są o g r o d y w s p ó l n o t o w e zakładane w większych
polskich miastach, głównie w Warszawie, Krakowie i Poznaniu7. Polskie wcielenie tej szczególnej
odmiany miejskiego ogrodnictwa nie musi być kopią rozwiązań podpatrzonych w Niemczech czy
Stanach Zjednoczonych. Dzięki wieloletniej tradycji rodzinnych (kiedyś pracowniczych) ogrodów
działkowych, które w samej Warszawie od lat chronią przed inwazją betonu i asfaltu teren o
powierzchni ponad 1000 hektarów, community gardening może zyskać lokalny koloryt.
fot: Łukasz Michalak
Ogród Wspólnotowy Jedność w Warszawie
Polskie działki mają szansę przeobrazić się z porozdzielanych płotami
spłachetków prywatnie użytkowanej ziemi w żyzną glebę dla społeczności
połączonych wyznawanymi wartościami i wspólną pracą. W kraju przez stulecia
dławionym pańszczyzną z wolna wyłania się antyteza folwarku: w ogrodzie wspólnotowym
własność ma charakter wyłącznie nominalny, nie różnicuje praw członków grupy do korzystania z
plonów. Liczy się dobrowolna praca, wykonywana indywidualnie lub grupowo, regularnie lub od
czasu do czasu; jej owoce (i warzywa) są dzielone po równo lub według wkładu mierzonego
liczbą przepracowanych godzin. Powierzchowne i zwodnicze jest tu skojarzenie z PGR-ami,
nasuwające się wielu osobom, których młodość przypadła na czasy zwane (również mylnie)
komunizmem. W odróżnieniu od pracowników rolniczo-przemysłowych kombinatów, miejscy
ogrodnicy, skupieni w małych grupach, czują się odpowiedzialni za wspólnie prowadzone
przedsięwzięcie. Polegają głównie na pracy własnych rąk, rzadko i niechętnie sięgają po nawozy
sztuczne i chemiczne opryski; wynika to po części z oszczędności, ale z dążenia do niezależności
od energochłonnego przemysłu, obawy przed naruszeniem delikatnej równowagi ekosystemu i
umiłowania prostoty. Miejskie ogrodnictwo przybiera niekiedy postać socjotechnicznego
narzędzia, które ma „aktywizować społeczność” zaniedbanych dzielnic (przez okres realizacji
projektu) lub błahej zabawy dla osób podatnych na niszowy marketing stylów życia. W cieniu
tych bezideowych, instrumentalnie traktowanych tworów, które tylko powierzchownie
przypominają ogrody wspólnotowe, powstaje wiele realnych utopii w małej skali; ich twórcy nie
szukają rozgłosu, kryją się w cieniu roślin, cierpliwie uprawiając wspólny ogródek. Kiedy dobra
żywność w mieście stanie się luksusem, przyjdzie czas na coming out i upowszechnianie
sprawdzonego modelu.
W wielu miastach w Polsce prężnie rozwijają się również k o o p e r a t y w y
s p o ż y w c z e 8, które na problem braku powszechnego dostępu do żywności i kontroli nad
całym łańcuchem dostaw patrzą od drugiej strony, czyli z perspektywy konsumenta. Członkowie
kooperatywy organizują grupowe zakupy bezpośrednio u producenta. Dzięki pominięciu
pośredników i hurtowym zamówieniom cena jest zadowalająca i dla dostawców, i dla odbiorców,
a nadwyżkę można przeznaczyć na dalszy rozwój kooperatywy lub inny cel, który członkowie
uznają za ważny. Twórcy tych społecznych przedsięwzięć wcielają w życie wartości wspólne dla
ruchów spółdzielczych na całym świecie, wyrażone w zasadach sformułowanych w połowie XIX
wieku przez Spółdzielnię Sprawiedliwych Pionierów z Rochdale w Anglii: otwartego członkostwa,
demokratycznej kontroli, autonomii, kształcenia, współdziałania i dbania o otoczenie społeczne.9
Dla kooperatyw spożywczych powstających współcześnie coraz większe znaczenie mają też
bliskie relacje z lokalnymi rolnikami (np. w modelu CSA konsumenci płacą za produkty z góry i
pomagają w pracy na roli) i wspieranie ekologicznych metod upraw. Najważniejsze jednak
jest to, że działania kooperatystów nadają sens głównej aktywności
współczesnego człowieka, konsumpcji, przeistaczając alienujący rytuał
kupowania w społeczną praktykę. Kooperatywy spożywcze nie są tylko sposobem na
tanie zakupy; to przede wszystkim przestrzenie, w których miejsce osamotnionego konsumenta
zajmuje wspólnota jako twórczy podmiot, zdolny kształtować sposób produkcji żywności i
stosunki pracy. W ten sposób nowej mocy nabiera wezwanie rzeczników odpowiedzialnej
konsumpcji do „głosowania pieniędzmi”; bez względu na to, czy chodzi o wybór polityczny czy
zakupowy, podatny na manipulację tłum zagłuszy głos jednej osoby. Zmiany może dokonać
tylko grupa ludzi połączonych wspólnym dążeniem.
Wiele ważnych inicjatyw mierzy się z brakiem zasobów niezbędnych do skutecznego
działania. Wobec niemocy państwa i triumfu systemu realizującego ideał wolności ekonomicznej
dla nielicznych, brakuje pieniędzy na rzeczy, które mają jakąkolwiek wartość. Z powodu
coraz większej koncentracji kapitału i władzy w rękach sektora
finansowego pieniądze nie są neutralnym środkiem wymiany, ale przede
wszystkim narzędziem bezwzględnej eksploatacji produktywnych
sektorów gospodarki, które z kolei żerują na środowisku i pracownikach.
Praca matematyka tworzącego algorytmy, które optymalizują spekulacyjne transakcje10, ceniona
jest wyżej niż takie luksusy jak ludzkie zdrowie, opieka nad dziećmi, czyste powietrze czy poezja.
Obsługiwanie graczy w globalnym kasynie przynosi więcej pieniędzy, niż dostarczanie
jakichkolwiek użytecznych dóbr. Przybywa jednak osób, które starają się znaleźć brakujące
ogniwo między pracą a potrzebami społecznymi, nie oglądając się na polityków,
obezwładnionych przez instytucje znacznie potężniejsze niż państwa. Skoro obywatele mają
nikły wpływ na kształtowanie gospodarczych priorytetów, a nawet na redystrybucję zysków firm
działających pod presją systemu wymuszającego stały wzrost, może dobrym rozwiązaniem jest
tworzenie w a l u t s p o ł e c z n o ś c i o w y c h ? Niezależne systemy wymiany i waluty lokalne
mają bogatą tradycję: poprzedzają „legalny środek płatniczy” oparty na autorytecie państwa, a
nawet pieniądz kruszcowy. W latach 30. XX wieku w dziesiątkach amerykańskich miast i
niektórych krajach Europy rozpowszechniły się papierowe certyfikaty kompensujące niedobór
pieniędzy wywołany kryzysem. Kolejna fala popularności alternatywnych form wymiany
rozpoczęła się w latach 80., wraz z rozwojem informatyki, i trwa do dzisiaj. W Polsce od kilku lat
upowszechniają się proste, tworzone oddolnie inicjatywy oparte na pomyśle systemu kredytów
wzajemnych i banków czasu.11 Oba polegają na podwójnym księgowaniu transakcji na
internetowym koncie nabywcy i sprzedawcy, a jednostką rozliczeniową jest umowna waluta lub
określony czas pracy (zwykle godzina). Taki niezapośredniczony sposób rozliczeń zapewnia
potencjalnie nieograniczoną dostępność waluty, która w rzeczywistości jest tylko informacją o
tym, że ktoś zrobił coś wartościowego dla drugiej osoby. Komplementarne waluty
nadają dzięki temu odpowiednią wartość niedostrzeganej i niedocenianej
pracy na rzecz całej wspólnoty – nieformalnej, wykonywanej w domu, w
organizacjach pozarządowych, w ośrodkach opieki. Są wyzwaniem dla
mieszkańców wielkich miast, których „wyrachowany egoizm nie musi obawiać się żadnych
fot: Michał Augustyn
Jeden z bazarów społecznościowych zorganizowanych przez Wymiennik
zakłóceń ze strony imponderabiliów stosunków osobistych”, jak pisał niemiecki filozof i socjolog
Georg Simmel.12 Społeczny kredyt niepostrzeżenie rewolucjonizuje stosunki między ludźmi,
którzy decydują się z niego korzystać: z amorficznego tłumu pracowników i konsumentów tka
sieć relacji opartych na wzajemności i zaufaniu. Jest spoiwem łączącym przedstawicieli różnych
grup społecznych w niehierarchiczną strukturę. Wpisuje się w postulaty postwzrostu również
tym, że oszczędza środowisko przed skutkami zachłannej konsumpcji: wspierając lokalną
produkcję, zmniejsza potrzebę transportu na duże odległości, tworzy stale dostępny rynek
rzeczy używanych, wreszcie uwalnia od hedonistycznego kieratu, w którym jedynym sposobem
osiągania satysfakcji są zakupy. Waluta społecznościowa jest metasystemem,
który może swoim zasięgiem objąć wiele prospołecznych projektów –
inicjatyw sąsiedzkich, przedsiębiorstw społecznych i stowarzyszeń –
zwiększając dobrostan uczestników sieci lokalnych interakcji. Nawet mając do
dyspozycji jedynie trzy wymienione tu elementy, które już istnieją w izolacji od siebie (m.in. w
Warszawie) – ogrody wspólnotowe, kooperatywy spożywcze i lokalną walutę – można stworzyć
zaczątek autonomicznej przestrzeni, rodzaj laboratorium sprzyjającego swobodnym
eksperymentom z użyciem nowych narzędzi społecznych, przystosowanych do świata wolnego
od przymusu wzrostu, przyjaznego dla tych, którzy rozumieją, że „dosyć” znaczy „wystarczająco
dużo”.
1 John Scales Avery, Using Material Goods For Social Competition, Countercurrents.org, 23.01.2013
(http://www.countercurrents.org/avery230113.htm, dostęp 25.09.2014).2 Rupert Neate, Queen finally finds out why no one saw the financial crisis coming, The Guardian,
13.12.2012 (http://www.theguardian.com/uk/2012/dec/13/queen-financial-crisis-question, dostęp
4.06.2014).3 John Stuart Mill - Principles of Political Economy, 1848, London, Longmans, Green and Co. (tłumaczenie
własne), dostęp online: http://www.econlib.org/library/Mill/mlP61.html.4 Richard Easterlin, Does Economic Growth Improve the Human Lot? Some Emirical Evidence [w:] Paul A.
David, Melvin W. Reder (red.), Nations and Households in Economic Growth: Essays in Honor of Moses
Abramovitz, New York: Academic Press, 1974.5 Amartya Sen (1998). The Living Standard [w:] David A. Crocker, Toby Linden (red.), Ethics of
Consumption: The Good Life, Justice, and Global Stewardship, Oxford.6 Tim Jackson, Prosperity without Growth? Sustainable Development Commission, Earthscan, London, 2009.7 W 2014 roku w Poznaniu odbędzie się I Międzynarodowy Zjazd Twórców Ogrodów Społecznych, co może
świadczyć o wyłanianiu się ruchu zrzeszającego miejskich ogrodników.8 Pierwsza w Polsce tego typu inicjatywa to Warszawska Kooperatywa Spożywcza założona w 2010 roku.
Oparte na podobnym modelu przedsięwzięcia powstały też w Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Białymstoku,
Łodzi, Lublinie, Opolu, Radomiu i Katowicach.9 Deklaracja Spółdzielczej Tożsamości, Manchester 1995 (za: Krajowa Rada Spółdzielcza,
http://www.krs.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=43&Itemid=299, dostęp
4.06.2014).10 Richard Anderson, Quant trading:How mathematicians rule the markets, BBC News, 26.08.2011.
(http://www.bbc.co.uk/news/business-14631547, dostęp 4.06.2014).11 Największym systemem kredytów wzajemnych jest Wymiennik założony w 2012 roku w Warszawie i
skupiający kilka tysięcy osób z całej Polski (www.wymiennik.org).12 Georg Simmel, Mentalność mieszkańców wielkich miast [w:] (tegoż) Socjologia, PWN, Warszawa, 2009.
O autorze
Michał Augustyn – społecznik i animator, aktywny zarówno w sektorze publicznym, organizacjach
pozarządowych jak i grupach nieformalnych. W latach 2011-2012 realizował projekt aktywizacji
zawodowej osób niepełnosprawnych. W 2013 koordynował kampanię na rzecz zrównoważonego
rolnictwa i suwerenności żywnościowej w Instytucie Globalnej Odpowiedzialności. Pomysłodawca,
współtwórca i administrator niekomercyjnego systemu kredytów wzajemnych Wymiennik.org,
pomysłodawca i animator wydarzeń kulturalnych w ramach inicjatywy Otwarty Jazdów, ogrodnik miejski
współzałożyciel kolektywu ogrodniczego "Jedność”, współautor programu wykładów i debat pod hasłem
Wczasy Ekonomiczne w ramach projektu Zielony Jazdów Centrum Sztuki Współczesnej, członek
nieformalnej grupy PostWzrost. W obrębie jego zainteresowań znajdują się m.in. ekonomia wzajemności,
procesy samooorganizacji społecznej, dobra wspólne, rozproszone systemy produkcji i waluty
społecznościowe.
Przypisy