„Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

44
EUROBIZNES UNIA SOLIDARNA, LIBERALNA CZY... ŻADNA? USA nr 17 (68) LATO 2015 cena 15 zł (w tym 5% vat)

description

Pismo na rzecz sprawiedliwości społecznej.

Transcript of „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Page 1: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

EUROBIZNESUNIA SOLIDARNA,

LIBERALNA CZY... ŻADNA?

USA

nr 17 (68)LATO 2015

cena 15 zł(w tym 5% vat)

17 (68) · LATO 2015

Page 2: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

DAJ DYCHĘ!URATUJ „NOWEGO OBYWATELA”

Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy,„Nowy Obywatel” nie uzyskał w tym roku dotacji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa

Narodowego, co stawia pod znakiem zapytania dalszą edycję gazety. Dlatego prosimy Was o wsparcie. Szukamy

200 OSÓB GOTOWYCH PRZEKAZYWAĆ NAM 10 ZŁ MIESIĘCZNIE PRZEZ CO NAJMNIEJ ROK.

Przelew należy ustawić na konto bankowe:Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, ul. Piotrkowska 5, 90-406 Łódź

78 8784 0003 2001 0000 1544 0001tytułem „Darowizna na cele statutowe – Dycha”.no

wyo

byw

atel

.pl/d

ycha

Page 3: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Prace nad niniejszym numerem kończyliśmy w mo-mencie, gdy decydowały się losy Grecji. Kraju, któ-rego niedawne perypetie są wręcz modelowe dla wyjaśnienia, jak działa współczesny system poli-tyczno-finansowy. Kraju, który przodował w „przed-siębiorczości”, czyli ilości zakładanych małych firm, a także w „optymalizacji podatkowej”, czyli w nie-płaceniu należności państwu. Kraju, który w ramach reakcji na kryzys został rozliczony nie z tych zjawisk i ich skutków, lecz z rzekomego „życia ponad stan”,

„socjalu” i „lenistwa”, a przepisane mu kuracje w du-chu liberalnym okazały się mieć skutki odwrotne niż zapowiadano. Zwiększyły bezrobocie, zdusiły popyt wewnętrzny, spotęgowały zadłużenie. I kraju, któ-ry zamiast realnej pomocy otrzymał w ramach Unii Europejskiej kilka kopniaków i zestaw szantażów, a zamiast rozliczenia rzeczywiście winnych postano-wiono ukarać zwykłych obywateli i pogorszyć ich po-ziom życia, już i tak nadszarpnięty w efekcie kryzysu.

Wisiało to w powietrzu od dawna, ale teraz maski spadły. „Wspólnota europejska” nie jest wspólno-tą, lecz poletkiem realizacji interesów kilku silnych państw oraz powiązanego z nimi wielkiego kapitału. O tym, że tak się to prawdopodobnie skończy, opo-wiada nam Tomasz Grzegorz Grosse w wywiadzie po-święconym przyszłości Unii Europejskiej. Rozmowa przeprowadzona przed apogeum wydarzeń związa-nych z postawą Unii wobec Grecji mówi o tym, jaka mogłaby być Europa i jaka – zupełnie inna – nieste-ty prawdopodobnie będzie. I że trudno na nią liczyć nie tylko w Grecji, ale także w Polsce. Koniec nadziei i złudzeń nadszedł szybko.

Bo chyba w ogóle coś się kończy. Mamy satysfak-cję, że dominujący model społeczno-gospodarczy krytykowaliśmy od samego początku wydawania pisma. Wiele osób i środowisk było od nas bardziej cierpliwymi, strachliwymi, wyrozumiałymi, mia-ło nadzieje na zmianę kursu czy lepsze efekty tego wszystkiego, a bywało też sporo intelektualnego le-nistwa i interesowności spod znaku przytakiwania silnym i możnym. Dziś poza najbardziej twardogło-wymi doktrynerami oraz beneficjentami istnieją-cych rozwiązań coraz trudniej o takie postawy. Ba, można wręcz mówić o pewnej modzie na krytycyzm wobec realiów. Ale o tym nie warto pisać. Warto na-tomiast być co najmniej o krok przed spóźnionymi

i niemrawymi diagnostami, czyli zaproponować spo-soby wyjścia z matni.

O tym piszemy w bieżącym numerze sporo. Guy Standing, autor głośnej teorii nowej klasy społecz-nej – prekariatu, opowiada o perspektywach buntu dzisiejszych przegranych. Warto wobec niektórych jego tez – np. krytyki związków zawodowych czy za-rzutów wobec osób zatrudnionych wciąż na etatach – zachować dystans, ale na pewno nie można odmówić Standingowi pewnej racji, gdy staje się swoistym sej-smometrem przemian społecznych.

Jednym z ważniejszych tekstów w numerze jest program naprawy państwa polskiego, aby realizowa-ło ono interesy obywateli, a także odzyskało ich za-ufanie. Państwo to jednak nie tylko odległa struktura, lecz również codzienność. O tym, że wygląda ona źle w „Polsce B”, mówi dr Łukasz Zaborowski, który proponuje także zmiany dotychczasowych rozwią-zań. Naprawie rzeczywistości na szczeblu lokalnym poświęcił artykuł również Bartłomiej Grubich, któ-ry krytycznie analizuje tzw. budżety obywatelskie, o których mówi się zwykle w superlatywach. Z kolei trzech urbanistów przygotowało dla nas garść uwag dotyczących tego, jak planować, kształtować i two-rzyć nasze miasta, aby były bardziej dla mieszkańców, a mniej dla wpływowych i zamożnych grup interesu.

Jak zwykle, także i teraz mamy dla Was porcję eko-nomii. Pierwszy tekst mówi o tym, jak powinna wy-glądać w Polsce „druga transformacja”, korygująca błędy tej pierwszej sprzed ćwierci wieku. Inny ar-tykuł pokazuje błędy polskiej polityki gospodarczej w kontekście teorii odległej od „klasycznej” ekonomii liberalnej i wskazuje, że kraje takie jak nasz powinny robić coś zgoła innego niż zalecają mainstreamowi eksperci. Z kolei rozważania o przyczynach kryzysu w USA podkreślają, czego robić absolutnie nie należy

– zastępować polityki społecznej i rozwojowej spiralą kredytów i liczeniem, że każdy poradzi sam sobie.

To oczywiście tylko część tego, co przygotowali-śmy w niniejszym numerze. Z pozostałych tekstów warto zwrócić szczególną uwagę – także po to, żeby przypomnieć sobie, iż świat nie składa się wyłącznie z polityki i ekonomii – na ten autorstwa jednego z lep-szych reportażystów młodego pokolenia, Andrzeja Muszyńskiego, który zabiera nas na iście baśniową wędrówkę w Tatry.

EDYTORIAL

Punkt zwrotny?Remigiusz Okraska

1

Page 4: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

6 Prekariusze wszystkich krajów, łączcie się?Z PROF. GUYEM STANDINGIEM ROZMAWIA MARCELI SOMMER

16 Odzyskać państwoMARCIN MALINOWSKI

26 Świat poza metropoliamiZ DR. ŁUKASZEM ZABOROWSKIM ROZMAWIA KRZYSZTOF WOŁODŹKO

36 Budżety obywatelskie – rewolucja czy para w gwizdek?BARTŁOMIEJ GRUBICH

Błędne byłoby spoglądanie na budżet obywa-telski jako narzędzie do doraźnych dzia-łań, mimo że za jego pomocą zrealizowano wiele ważnych projektów w całej Polsce. Inga Hajdarowicz mówi: Brakuje nam refleksji nad tym, czym w istocie jest budżet obywatelski. On został wymyślony po to, żeby ludzie podjęli pierwszy krok w kierunku przejmowania władzy, aby nie wyręczać jedynie władz miej-skich w pewnych kwestiach, ale żeby realnie odebrać władzy miejskiej część uprawnień. W tym momencie za budżetem nie idzie żadna realna zmiana uwarunkowań politycznych. Wprowadzamy budżet partycypacyjny, ale jednocześnie urząd miasta prowadzi wciąż swoją politykę np. prywatyzacji czy zmniejsza-nia środków na mieszkalnictwo. Po co zatem jest budżet, skoro nie prowadzi on do żadnej zmiany?

46 Grzechy główne polskiej urbanistyki – trójgłosPAWEŁ JAWORSKI, DR KRZYSZTOF NAWRATEK, DR ŁUKASZ PANCEWICZ

Z początku urbaniści, podobnie zresztą jak architekci, ubzdurali sobie, że reprezentują autonomiczną dyscyplinę, w której to oni są mistrzami elegancji, zaś ludzie (a może powi-nienem napisać „lud”) powinni i zechcą się ich słuchać. Nic bardziej błędnego – urbaniści zawsze w praktyce spełniają funkcję usłu-gową, są grupą specjalistów doradzających tym, którzy biorą udział w sporze o przestrzeń w mieście. Gdy wiele lat temu wraz z przy-jaciółmi sporządziliśmy szkic do strategii rozwoju przestrzennego stolicy Łotwy, nikt nie chciał uwierzyć, że nie stoją za nami lokalni oligarchowie. Planowanie przestrzen-ne dotyczy bowiem dystrybucji potencjału kreowania kapitału – jak mówią angielscy handlarze nieruchomości: liczy się lokalizacja,

wywiad

wywiad

SPIS TREŚCI

To szerszy problem, odnoszący się właśnie do sposo-bu, w jaki duża część wielkomiejskich elit postrzega resztę kraju. Rozmawiałem ostatnio z pewnym war-szawskim profesorem, który stwierdził, że w Polsce powinny być wszystkiego ze trzy filharmonie. Po co więcej? To są ludzie, których zupełnie nie interesują kulturowe aspiracje osób spoza ich dość wąskiego grona. Ktoś uważa, że w Polsce nie trzeba filharmonii poza Warszawą i Krakowem, ktoś inny dowodzi, że nasza kolej świetnie funkcjonuje, bo mamy wreszcie Pendolino…

Można obecnie zaobserwować postępujące niedofi-nansowanie sfery socjalnej, fiskalne uprzywilejowanie elit finansowych, drenaż nieopodatkowanych zysków kapitałowych z Polski, nepotyzm w sferze instytucji państwowych, niezdolnych do strategicznego i długo-terminowego działania, lekceważenie społeczeństwa obywatelskiego, ogólny wzrost ubóstwa, niepewności jutra u zapewne ponad 50% społeczeństwa i pełzają-cy neokolonializm. Malejące zaufanie społeczne do państwa nie bierze się znikąd.

16

Nie powinniśmy dramatyzować – nie trzeba nam rewolucyjnych pokrzykiwań. Powinniśmy przeciw-stawiać się globalnemu kapitalizmowi, pokazując, że możemy mieć więcej wolności, równości i braterstwa, i wiemy, jak do tego doprowadzić. Wierzę, że preka-riat poprowadzi nas w tej walce do zwycięstwa.

6

26

2

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 5: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

tylko lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja. To, gdzie i w sąsiedztwie czego znajdzie się dział-ka – w mieście kapitalistycznym – decyduje o jej wartości.

54 Unia solidarna, liberalna czy… żadna?Z DR. HAB. TOMASZEM GRZEGORZEM GROSSE ROZMAWIA MARCELI SOMMER

W perspektywie długofalowej federalizacja Europy byłaby dla polskiego społeczeństwa, przede wszystkim dla naszych dzieci i wnu-ków, najkorzystniejsza. Federacja europejska jest dziś jednak tylko marzeniem, którego realizację coraz trudniej sobie wyobrazić. Europa w coraz większym stopniu umacnia się w swojej konfederacyjności, kraje członkow-skie – zwłaszcza te najsilniejsze – mają w niej do powiedzenia coraz więcej, a nie coraz mniej. Jak w tej rzeczywistości chronić swoje interesy i budować podstawy rozwoju, którego owoce mogłyby zebrać przyszłe pokolenia? Wobec ba-rier, jakie napotyka dziś europejskie myślenie wspólnotowe, pozostaje nam poszukiwanie autonomii wobec Europy.

64 Druga transformacjaKRZYSZTOF MROCZKOWSKI

Zastanawiamy się nad przyprawami, nie wie-dząc nawet, co się gotuje i w jakim naczyniu, a wręcz tego, czy zasiądziemy przy stole, czy też będziemy przystawką. Dziś model dobro-bytu, rozwoju i demokracji został zastąpiony przez model chciwości, krótkowzroczności i plutokracji. To, co wspólnotowe, ustępowało przed partykularyzmami, na czym traciła po-czątkowo spójność społeczna państw rozwi-niętych, teraz zaś, wraz z postępującą erozją klasy średniej, zagrożona jest konkurencyjna hegemonia zachodniego biznesu. Niestety silny wpływ pierwiastka plutokratycznego utrudnia elitom państw rozwiniętych połączenie skutku z przyczyną.

wywiad

72 Neokolonializm czy konwergencja?JAKUB BARTAK

Państwa, które posiadają przewagę kompa-ratywną w produkcji bananów, bawełny czy w przemyśle wydobywczym, w warunkach wolnego handlu będą zwiększały zatrudnie-nie właśnie w tych obszarach, skazując się na coraz to mniejsze przychody marginalne, a co za tym idzie – na mniejszą produkcję per capita. Końcowy efekt wolnego handlu w ta-kich warunkach jest oczywisty – wygranym jest państwo bogatsze, przegranym państwo biedniejsze. Mechanizm ten najpełniej i najwi-doczniej objawiał się w przypadku kolonii.

79 Niech jedzą kredyt! Geneza kryzysu finansowego w USAPIOTR WÓJCIK

Przed takim wyzwaniem stanęli decy-denci w USA – okazało się, że całe masy Amerykanów nie tylko, zamiast się boga-cić, realnie biednieją, ale również nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb takich jak posiadanie domu. Niestety nie wyszli oni poza schematy typowe dla tego kraju. Poszukali rozwiązania, które w minimalnym stopniu ingeruje w grę rynkową i w żaden sposób nie będzie przypominać formalnej redystrybucji, jaka politycznie w warunkach amerykańskich po prostu by nie przeszła. Rozpętana akcja pożyczkowa, niczym rasowy program socjalny, docierała w pierwszym rzędzie do najbardziej potrzebujących. Problem w tym, że nie był to typowy program socjalny, gdyż w przeciwień-stwie do tradycyjnego zasiłku, pieniądze te trzeba było oddać.

88 Elastyczność na darmoKRISTINA DIPROSE

Szukanie siły w opowieściach o pojedynczych przypadkach, o walce i przetrwaniu, jest czymś nieuniknionym – ludzie robią to, by wy-ciągać naukę z doświadczeń, porażek i sukce-sów. Elastyczność bywa niezbędna. Nie zdoła jednak rozwiązać wszystkich problemów, zaś pogodzenie się z ich istnieniem to pomyłka. Czas uwolnić się od elastyczności: zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności za kryzys gospodarczy; zaprzestać traktowania sponie-wieranych ludzi jak kozły ofiarne; odmówić znoszenia stresu; wyznaczyć zdrowe granice i czynić wszystko, by ich nie przekraczać.

3

Page 6: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

95 Gen odpowiedzialnyPANKAJ MEHTA

Genetyczny determinizm i jego brzydszy ku-zyn, społeczny darwinizm, przeżywają wielki powrót. Uzbrojony w ogromne ilości danych na temat genomu oraz w arsenał technik staty-stycznych, mały, ale głośny zespół naukowców usiłuje propagować genetyczne uzasadnienia dla wszystkiego, czym jesteśmy i co robimy.

100 „Jedność – wolność – socjalizm”. Jak socjaliści arabscy tworzyli naródDR HAB. JAROSŁAW TOMASIEWICZ

Wydawać by się mogło, że arabski lewicowy nacjonalizm – w obu bliźniaczych postaciach baasizmu i naseryzmu – poniósł fiasko. Zamiast demokratycznego socjalizmu w ramach wszech-arabskiej ojczyzny zaowocował autorytarną dyktaturą zazdrośnie strzegącą swych partyku-larnych interesów. Tym niemniej socjalistyczny panarabizm pozostaje najbardziej ambitną rodzimą propozycją modernizacyjną na Bliskim Wschodzie, a co za tym idzie – najważniejszą alternatywą ideologiczną zarówno dla obrońców status quo, jak i wobec rzeczników retrospek-tywnej utopii globalnego kalifatu.

Z Polski rodem 108 Komuna Warszawska czy

Rzeczpospolita Partycypacyjna? Komitet Obywatelski miasta Warszawy, sierpień 1914 – sierpień 1915PIOTR FRĄCZAK

Dlaczego ten fragment naszej historii został zapomniany? Przecież nie sposób dziś mó-wić o historii polskiej samorządności, policji państwowej, pomocy społecznej, sądownictwa, szkolnictwa (w tym szkolnictwa wyższego), a nawet poczty polskiej czy polskiej statystyki, bez odwołania się do dokonań Komitetów Obywatelskich.

SPIS TREŚCINOWY BYWATEL NR 17 (68) · LATO 2015

redakcja, ZesPół i stali wsPółPracownicy

Remigiusz Okraska (redaktor naczelny)

Rafał Bakalarczyk, Mateusz Batelt, Joanna Duda-Gwiazda, Bartłomiej Grubich, Jarosław Górski, Magdalena Komuda, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Krzysztof Mroczkowski, Bartosz Oszczepalski, Michał Sobczyk, Marceli Sommer, Szymon Surmacz, dr Joanna Szalacha-Jarmużek, Piotr Świderek, dr hab. Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Magdalena Warszawa, Piotr Wójcik, Michał Wójtowski

rada Honorowadr hab. Ryszard Bugaj, Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko , Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Grzegorz Ilka, Bogusław Kaczmarek, Jan Koziar, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, dr Adam Piechowski, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski , dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek Tittenbrun, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski, dr Andrzej Zybała, dr hab. Andrzej Zybertowicz

nowy obywatelul. Piotrkowska 5, 90–406 Łódź, tel./fax 42 630 22 18propozycje tekstów: [email protected], kolportaż: [email protected] nowyobywatel.pl

issn 2082–7644nakład 1300 szt.

wydawcaStowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”ul. Piotrkowska 5, 90–406 Łódź

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Nowego Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Nowy Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (nowyobywatel.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

sPrZedaż„Nowy Obywatel” jest dostępny w prenumeracie zwykłej i elektronicznej (nowyobywatel.pl/prenumerata), można go również kupić w sieciach salonów prasowych Empik i RUCH oraz w sprzedaży wysyłkowej.

skład, oPracowanie graficZne

okłaDkaPiotr Świderek, Magda WarszawaKooperatywa.org

druk i oPrawa Drukarnia READ ME w Łodzi92–403 Łódź, Olechowska 83druk.readme.pl

Page 7: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

118 PysznaANDRZEJ MUSZYŃSKI

Oni wszyscy musieli to czuć. W narciarstwie w tatrzańskiej głuszy idzie o coś znacznie istotniejszego niż adrenalina, bo płynne sub-stancje nie nadążają za opadającymi narządami i wspinają się po ściankach organów w kierunku gardła, przestając pełnić swoje funkcje. Ruszasz w dół, ale czujesz, że to ziemia zapada się albo w najlepszym wypadku otwiera. Szus z Rakonia do Chochołowskiej to pogrzeb idei, kres mate-matyki euklidesowej. Dla wielu to jedyna szansa, by uwolnić się od myśli i realnie poczuć efekt medytacji.

128 Recenzja: Dług – narzędzie dominacjiANGELINA KUSSY

Huragan Mitch pochłonął w tej części Ameryki 9 tys. istnień, a kolejnych 9 tys. osób nigdy nie odnaleziono. Pomimo działań Kampanii Jubileusz 2000 na rzecz odroczenia lub anulo-wania części długów państwa te wciąż wydają tyle samo na spłatę odsetek od zadłużenia, co na odbudowę kraju i wsparcie dla oby-wateli. Bank Światowy, Rezerwa Federalna i Międzynarodowy Fundusz Walutowy odmó-wiły odroczenia spłat. Wielka Brytania przezna-czyła 33 mln dolarów na wsparcie dla Nikaragui i Hondurasu. Połowa tej kwoty, mającej ratować życie i pomóc podnieść się tym, którzy prze-trwali kataklizm, powędrowała jednak do boga-tych międzynarodowych instytucji i bankierów.

recenZja

134 Prawy umysł na lewicyJOANNA JURKIEWICZ, PRZEMYSŁAW WEWIÓR

To prawda, że część winy spada na prawicę. Jej często bezkrytyczny stosunek do kapitalizmu otworzył drogę do ogromnych nierówności ekonomicznych, które następnie przełożyły się na niemal ścisłą segregację biednych i bogatych; rynkowa mentalność doprowadziła do degenera-cji form współżycia, które opierają się na akcep-tacji zobowiązań itd. Ostatecznym celem Haidta nie jest jednak dostarczenie narzędzi, z pomocą których Partia Demokratyczna mogłaby cynicz-nie nabijać sobie procenty poparcia, lecz odpo-wiedź na pytanie, które w 1992 r. zadał Rodney King, czarnoskóry mężczyzna niemal skatowany na śmierć przez policjantów w Los Angeles. Po procesie sądowym, który okazał się farsą i unie-winnił oprawców, w Stanach Zjednoczonych doszło do wielodniowych zamieszek. King, by zatrzymać falę przemocy, pytał wówczas: „Czy możemy żyć wszyscy w zgodzie?”.

recenZja

5

Page 8: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

– Rozmawiamy w Radomiu. Okazuje się, że aby tu do-trzeć z Krakowa na 14.00 bezpośrednim pociągiem, który jedzie 160 minut, musiałbym wsiąść w taki przed 7.00. Następny bezpośredni jest dopiero po 15.00. Ostatni bezpośredni pociąg z Radomia do Kra-kowa wyjeżdża po 18.00. Gdyby na niego nie zdążyć, to owszem, można się dostać pociągiem z Radomia do Krakowa, ale podróż z przesiadką będzie trwa-ła co najmniej 4,5 h. Wersja krajoznawcza: 9,5 h. To wymowne.

– Łukasz Zaborowski: W „komunistycznych czasach” ostatni pociąg z  Krakowa do Radomia wyjeżdżał po 21.00. Linia kolejowa numer osiem, czyli Kra-ków – Warszawa, która łączyła te ośrodki jako pierwsza i biegnie przez aglomerację staropolską – Kielce i Ra-dom, podlega obecnie tzw. efektowi tunelu. Polega on na tym, że gdy stworzymy alternatywą linię, która z jakichś względów jest lepiej obsługiwana, to siłą rze-czy przewoźnicy ograniczają liczbę i jakość połączeń na tej starej. Doświadczamy tego dziś w Kielcach i Ra-domiu. Odkąd dla przewozów pasażerskich została udostępniona Centralna Magistrala Kolejowa, która pierwotnie służyła do przewozu węgla z  Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego do centrum kraju, linia numer osiem jest obsługiwana bardzo słabo. Podobnie jak stara linia kolejowa Warszawa – Katowice (Kolej Wie-deńska) przez Piotrków Trybunalski i Częstochowę.

Ludzie, którzy planują rozkłady jazdy, siedzą w War-szawie i układają ruch pociągów pasażerskich pod ką-tem tego, co jest potrzebne stolicy i kilku największym metropoliom, do których „Warszawa chce dojechać”.

– Ktoś może powiedzieć: potrzebujemy szybkiego połączenia między Warszawą i Krakowem, co nas obchodzą Kielce czy Radom.

– Takie myślenie dominuje. Ale nie jest to tylko pol-skie doświadczenie i szkoda, że nie uczymy się na cudzych błędach. Spójrzmy na dwa zagraniczne przykłady: Francję i Niemcy. We Francji w latach 80. XX w. stworzono sieć Train à Grande Vitesse (TGV – kolej dużej prędkości). Pierwotnym zamysłem pro-jektu było „szybkie połączenie” Paryża z odległymi francuskimi ośrodkami, z pominięciem wszystkiego, co po drodze, np. Dijon, historycznej stolicy Burgun-dii. Ten system, jakkolwiek bardzo nowoczesny tech-nologicznie, był i jest powszechnie krytykowany od strony polityki przestrzennej kraju. Ale nie narodził się wraz z TGV. Andrzej Bobkowski w „Szkicach piór-kiem”, opisując swoje podróże po Francji w czasie II wojny światowej, czynił uwagi, że kolejowa sieć francuska jest jak pajęczyna, która z Paryża rozcho-dzi się na kraj. A wszelkie połączenia poprzeczne są zupełnie niedowartościowanie. Teraz Francuzi próbują łatać tę sieć, tworząc w pobliżu mniejszych

Świat poza metropoliami

z dr. Łukaszem Zaborowskimrozmawia Krzysztof Wołodźko

26

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 9: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

ośrodków lokalne linie i bocznice, które obsługują te miasta. Moim zdaniem całościowo to zły model.

– A jaki jest dobry? – Niemcy są wzorem dobrego planowania przestrzen-nego i dobrego transportu publicznego. W Niemczech pociągi najwyżej klasy, czyli ICE, jeżdżą po sieci, każ-de duże miasto ma połączenia w każdym kierunku, nie ma potrzeby jazdy przez tylko jeden węzeł trans-portowy. Co więcej, u naszego zachodniego sąsiada mamy do czynienia z  założeniem planistycznym, zgodnie z którym tzw. ośrodki wyższego rzędu (a jest ich około stu!) mają posiadać dostęp do pociągów naj-wyższej kategorii. Poza tym w Niemczech świetnie rozwinięta jest sieć ekspresów regionalnych, które są dużo tańsze, ale jeżdżą porównywalnie szybko do pociągów najwyższej klasy. Na nich opiera się sieć połączeń międzymiastowych. Do tego dodajmy re-gularność tych połączeń, ich określoną częstotliwość i dostępność przez większą część doby.

To są niemieckie standardy. Tam zatrzymania po-ciągów klasy ICE na stacjach następują średnio co kilkadziesiąt minut. To zupełnie inna sytuacja niż w  Polsce, gdzie pociągi kursujące na linii Warsza-wa – Kraków zatrzymują się raz, w często ośmieszanej Włoszczowie, albo w ogóle się nie zatrzymują przez 300 km lub 2,5 h jazdy. W Niemczech właściwie nie

ma odcinków o takiej długości, na których pociąg nie ma przystanku. U nas to norma w przypadku dalekobieżnych, szybkich pociągów. To są rosyjskie standardy, odnoszące się do sytuacji, w której sieć osadnicza jest na tyle rzadka, że faktycznie pociąg nie ma się gdzie zatrzymać po drodze. Tyle że polska sieć osadnicza – silnie policentryczna – jest porówny-walna do niemieckiej, a nie rosyjskiej.

– Ktoś powie: ale w miejsce kolei wchodzą prywatni przewoźnicy busowi i autobusowi, więc w czym pro-blem?

– Problem polega na tym, że równamy do standardów spoza naszego kręgu cywilizacyjnego. Busy po-wszechnie spotyka się na Bliskim Wschodzie, gdzie komunikacja publiczna nigdy nie była rozwinięta tak jak w Europie. W Turcji nazywane są dolmusza-mi, na przystankach nie ma rozkładów jazdy, więc nie wiadomo, kiedy busik przyjedzie. Albo, jeśli nie zbierze się odpowiednia liczba pasażerów, dolmusz nie jedzie. Podobne doświadczenie miałem w  Ra-domiu – wcześnie rano wyszedłem na busa do Kra-kowa, a kierowca stwierdził, że jeśli nie zbierze się odpowiednia liczba pasażerów, to kursu nie będzie. To nie jest sposób zapewniania sprawnej komuni-kacji publicznej dla dużych ośrodków osadniczych. W roku 2002 Tomasz Kossowski opublikował badanie

b n d Mark Nye, flickr.com/photos/marknye/7043329033/

27

Page 10: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

dostępności szybkich połączeń kolejowych dla du-żych miast w Polsce. Autor przeprowadził to badanie dla lat 1975 i 1999, dzieląc miasta na cztery kategorie dostępności. W 1975 r. do kategorii najwyższej były zaliczone tylko dwa miasta: Warszawa oraz Radom, w którym rozmawiamy.

– Skąd tutaj Radom? – Leży na skrzyżowaniu dwóch szlaków kolejowych: Warszawa – Kraków oraz Lublin – Łódź. Później Ra-dom spadł do trzeciej kategorii. Również na tym przykładzie widać, że następuje wyraźne pogorsze-nie obsługi kolejowej ośrodków dużych, ale nie naj-większych.

– Jak wygląda polityka regionalna w wydaniu radom-skim? Jak walczycie o swoje interesy?

– Typowo polskim sposobem walenia głową w mur. Aż do przebicia. Drobny przykład: w okolicach Radomia trwają prace nad rozbudową drogi krajowej S7. Ale dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że jest ona potrzebna Warszawie jako „naturalny korytarz” łą-czący ją z Krakowem i Zakopanem, via Radom i Kielce.

Wracając do kolei, właśnie linia komunikacyjna Warszawa – Radom – Kielce – Kraków, a nie Centralna Magistrala Kolejowa, stanowi optymalne połącze-nie między stolicą kraju i stolicą Małopolski, gdyż umożliwia równocześnie zagospodarowanie ruchu

pasażerskiego generowanego przez Radom i Kielce. Trasa Warszawa – Radom – Kraków jest porównywal-nej długości z trasą przez CMK, to decyzje politycz-ne zdecydowały o komunikacyjnym „odsunięciu” mniejszych miast na plan dalszy.

Tu pojawia się kwestia lokalnych władz. One prote-stują przeciw temu, co się dzieje. Ale trzeba wyróżnić dwa wątki problemu. Ośrodki pozametropolitalne są wydrenowane z kadr i wbite w niewolniczą mental-ność, zwasalizowane przez polityków centralnych, dlatego na ogół upominają się tylko o ochłapy z pań-skiego stołu. Rzadko wnoszą postulaty odnoszące się do całościowej wizji polityki transportowej i re-gionalnej państwa. Problemem jest z jednej strony to, że państwo nie ma pomysłu na politykę regionalną służącą interesom niemetropolitarnych ośrodków miejskich, a z drugiej to, że przynajmniej w przypad-ku Radomia myślenie władz było absolutnie dostoso-wane do panującego status quo.

– Sytuację utrudnia pewnie także to, że nie jesteście obecnie miastem wojewódzkim.

– To przesądza, że jesteśmy na straconej pozycji. Roz-grywka toczy się o to, czy będziemy traktowani tylko gorzej czy też dużo gorzej niż miasta o porównywal-nej wielkości, które miały szczęście utrzymać status wojewódzki. Właściwie bijemy się o to, żeby nie po-większał się zbyt szybko dystans między Radomiem

b n d ojaciepierdole, flickr.com/photos/ojaciepierdole/2554320046

28

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 11: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

a innymi ośrodkami. A przecież powinniśmy upomi-nać się o to, żeby nasze miasto miało ten sam status planistyczny, co Kielce, które są obecnie stolicą wo-jewództwa i mają o wiele lepszą pozycję przetargową.

W przypadku Radomia dobrze widać, że popularna teoria rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego świetnie sprawdza się w zakresie polaryzacji – zwiększania różnic rozwojowych. Znacznie gorzej jest z dyfuzją, czyli rozprzestrzenianiem bodźców rozwojowych do obszarów kryzysowych.

– Dlaczego? – Zacznijmy od tego, że model polaryzacyjno-dyfu-zyjny jest coraz częściej krytykowany, także na Za-chodzie. Krytyka koncentruje się na tym, że dyfuzja zachodzi tylko w obrębie obszarów miejskich, w pro-mieniu najwyżej kilkudziesięciu kilometrów. Nato-miast z obszarów bardziej odległych od obecnych centrów rozwoju gwałtownie postępuje wysysanie potencjału ludzkiego. Mamy zatem dwa dopełniające się zjawiska – oba niepożądane w świetle zrównowa-żonej polityki przestrzennej. Z  jednej strony prze-noszenie miejsc pracy i zamieszkania do obszarów podmiejskich wielkich miast, z drugiej – wypłuki-wanie zasobów z ośrodków bardziej odległych, które potencjalnie powinny stanowić możliwie samodziel-ne bieguny wzrostu swoich regionów.

– Radom bywa nazywany sypialnią Warszawy, wiele osób stąd pracuje na co dzień właśnie w stolicy. Jak wysokie jest tutaj bezrobocie?

– Rzeczywiście, w  Warszawie pracują tysiące rado-mian. Są zameldowani w Radomiu, tutaj zostawiają rodziny i na cały tydzień wyjeżdżają „za chlebem”. Natomiast opowieści o  masowych codziennych migracjach do Warszawy to taka miejscowa legen-da. Dojazdy na odległość 100 km, nawet gdyby były technicznie dogodne, zawsze będą nieracjonalne ekonomicznie. Pomysły planistów-amatorów, że po modernizacji linii kolejowej będzie się miesz-kać w Radomiu, a pracować w Warszawie, są wręcz szkodliwe, bo odwodzą nas od poszukiwania praw-dziwych sposobów przełamania kryzysu. Zasilanie rynku pracy sąsiednich ośrodków to nie jest wizja rozwoju dla ćwierćmilionowego miasta.

Bezrobocie wynosi tutaj ponad dwadzieścia pro-cent, według oficjalnych danych. To wartość naj-wyższa dla polskich miast, które mają powyżej stu tysięcy mieszkańców. W  czasach PRL Radom był wielkim ośrodkiem przemysłowym. To był przemysł wysokiej klasy: precyzyjny, maszynowy, elektroma-szynowy, zbrojeniowy. „Za komuny” Radom tym przyciągał nowych mieszkańców. Uchodził wówczas za miasto dość atrakcyjne właśnie dlatego, że można było tu znaleźć „dobrą robotę”. Ponad dwadzieścia

lat temu prawie wszystkie te zakłady upadły: albo same z siebie, albo ktoś im pomógł. Nie było żadnej sensownej restrukturyzacji. Nagle się okazało, że na-sze miasto nie ma żadnej ważniejszej funkcji. A każ-dy ośrodek musi pełnić jakąś funkcję, inaczej staje się zbędny i zbędni stają się w nim ludzie. Radom nie posiada takowej, ponieważ przez ostatnie deka-dy nie inwestowano w miasto choćby jako ośrodek usługowy.

Sądzę ponadto, że nie ma w Polsce drugiego du-żego miasta tak zaniedbanego pod względem infra-struktury społecznej. Brakuje tutaj specjalistycznych szpitali, nie istnieje sieć wyższych uczelni, niewiele jest ośrodków wyższej kultury, nie ma specjalistycz-nych urzędów wyższej rangi, które także zostały z Radomia wyprowadzone. A to są istotne czynniki przyciągające kapitał ludzki, bo miasta nie są przy-padkowymi zbiorowiskami ludzi. Żeby wytworzyć własne, lokalne elity, potrzebują warstwy kreatywnej, inteligencji technicznej i humanistycznej, ambitnych i wykształconych kadr w administracji, lokalnych liderów większego biznesu.

A jeśli nie istnieje przemysł, nie ma specjalistycz-nych funkcji, to jest oczywiste, że zatrudnienia nie mają ludzie nie tylko pracujący w tych dziedzinach, ale także ci na różne sposoby je „obsługujący”.

Wszystko to powoduje, że mamy w Radomiu kilka-dziesiąt tysięcy ludzi, którzy albo są bezrobotni, albo żyją w rodzinie, w której ktoś jest dotknięty trwałym

Łukasz Zaborowski – ekspert Instytutu Sobie-skiego w dziedzinach: rozwój regionalny, planowanie przestrzenne, transport publiczny. Zawodowo spełnia się w samorządowej instytucji planowania regional-nego. Doktorat z geografii obronił w Uniwersytecie Jagiellońskim, krytycznie analizując obecny podział państwa na województwa. Radomianin z urodzenia i z wyboru. Zgłębia geografię i historię regionu aglome-racji staropolskiej. Ceni sobie europejskie dziedzictwo kulturowe i tradycyjne wartości republikańskie. Jako współzałożyciel Bractwa Rowerowego walczy o prze-strzeń miejską przyjazną dla człowieka. Chwali Boga: śpiewem – w sekstecie Schola Sancti Ioannis, i słowem – w Szkole Nowej Ewangelizacji św. Dobrego Łotra.

Zaborowski

29

Page 12: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

bezrobociem. Ponieważ ten stan trwa od ponad dwu-dziestu lat, mamy do czynienia z problemem kolej-nego pokolenia, które żyje w takich warunkach, jest uzależnione od pomocy MOPS-u. Podam pewien przykład. Moja znajoma zajmuje się pedagogiką ulicy. Pracuje z dziećmi w tzw. dzielnicach socjalnych. Pew-nego razu miała jechać z podopiecznymi na wyciecz-kę. Nie mogła zabrać wszystkich, ponieważ brakowało środków na wynajęcie drugiego autokaru. Tłumaczy-ła, że brakuje jej na to pieniędzy. Jedno z dzieci pod-powiedziało: „niech pani idzie do MOPS-u”.

– Taką historię łatwo wykorzystać jako argument przeciw „roszczeniowcom”. Ale Pana opowieść do-brze pokazuje, jak całościowy brak sensownej po-lityki miejskiej/regionalnej skutkuje podobnymi realiami.

– W dodatku brak strukturalnych rozwiązań powoduje, że takie sposoby na „walkę z bezrobociem”, jak krót-koterminowe kursy czy doszkalania, to para w gwiz-dek. Realną alternatywą są różne formy migracji zarobkowej. Z badań przeprowadzanych w Radomiu, a dotyczących klas maturalnych, wynika, że ponad 90 proc. młodych nie tylko chce stąd na stałe wyjechać, ale faktycznie – znika z miasta. I jeszcze inne dane, sprzed dwóch lat. W pobliskich Kielcach pracuje 75 tys. osób, nie tylko mieszkańców tego miasta. W Radomiu mamy 55 tys. pracujących, choć to miasto jest więk-sze, jeśli liczyć na podstawie meldunków. Tymczasem Radom „równa” do miast dwukrotnie od siebie mniej-szych, typu Opole czy Płock. To pokazuje, jak bardzo marnowany jest lokalny potencjał demograficzny.

W dodatku często przyjęty w Radomiu sposób za-robkowania to wyjazdy na tydzień roboczy i powroty na weekend, ze skutkami nierzadko tragicznymi dla życia rodzinnego, bo ojciec czy matka albo oboje ro-dzice wyjeżdżają na kilka dni do Krakowa i Warsza-wy, tam mieszkają na co dzień i wracają na sobotę i/lub niedzielę do domów. Jedna sprawa to problem czysto „ludzki”, druga – w ten sposób miasto może wegetować, ale nie będzie się rozwijać.

– Pytanie, jak w aktualnych warunkach odbudować przemysł i przywracać stabilne miejsca pracy.

– W okresie międzywojennym i w czasach PRL mie-liśmy do czynienia z państwowymi inwestycjami w przemysł. Tak było w Radomiu, choćby w przypad-ku zbrojeniówki. Dziś jest tak, że prywatny inwestor przychodzi tam, gdzie mu się to opłaca. Do Radomia nie opłaca mu się przychodzić, choćby dlatego, że jeśli chciałby wprowadzić tutaj nieco bardziej inno-wacyjne inwestycje, to nie znajdzie odpowiedniej liczby wykwalifikowanych pracowników.

Spójrzmy, gdzie dziś w  Polsce dokonywane są największe inwestycje. Tam, gdzie są największe

ośrodki akademickie, czyli kadry – najważniejszy czynnik rozwoju innowacyjnej gospodarki.

– Ale w Radomiu jest uczelnia wyższa. – Owszem, mamy Uniwersytet Technologiczno-Hu-manistyczny im. Kazimierza Pułaskiego. Ale to mały ośrodek naukowy. W dodatku w naszym mieście za-znacza się spektakularny spadek liczby studentów. Dziś studiuje około 7 tys. osób, dziesięć lat temu było ich dwa razy tyle. Nie jest tak, że jedynym czynni-kiem determinującym tę kwestię jest demografia. W Polsce wciąż są ośrodki akademickie, gdzie przy-bywa studentów. Jeśli porównać sytuację Radomia do Kielc czy Torunia – miast podobnej wielkości, to na początku lat 90. mieliśmy o połowę mniej studiu-jących niż oni. Obecnie ta dysproporcja wzrosła kil-kakrotnie. W dodatku Radom to największy ośrodek miejski, poza konurbacjami, gdzie jest tylko jedna uczelnia publiczna. Nawet mniejsze miasta, jak Olsz-tyn, Opole czy Rzeszów, mają po co najmniej dwie publiczne uczelnie.

Na stronie Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego znaleźć można ogłoszenia o naborach na stanowi-ska wyższych pracowników naukowych na poszcze-gólnych uczelniach. Niestety, porównanie Radomia z miastami o podobnej wielkości wypada źle. O ile w Kielcach, gdzie są dwie publiczne wyższe uczel-nie, każda z nich przedstawia regularnie po kilka ofert pracy, w  Radomiu są jedna, dwie oferty. To również wskazuje, że ten ośrodek naukowy wciąż się degraduje.

– A jak wygląda demografia Radomia? – Jeśli chodzi o przyrost naturalny, to przynajmniej do

niedawna byliśmy na bardzo dobrej pozycji. Mamy dodatni przyrost naturalny, co nie jest częstym zja-wiskiem, jeśli idzie o duże miasta. Obecnie w Polsce głównie miasta ze ściany wschodniej, a także Ryb-nik, mogą się tym pochwalić. Bardzo wysoki jest także odsetek małżeństw w relacji do całej popula-cji. Mieliśmy także do niedawna najwyższy odsetek ludności w wieku przedprodukcyjnym, jeśli chodzi o duże miasta. Wskaźniki demograficzne, „czysto rozrodcze”, są więc wspaniałe. Tylko że przychodzi moment, w którym ta ludność w wieku przedpro-dukcyjnym przechodzi w „okres studencki” – i znika stąd. Jeśli wziąć pod uwagę oficjalne dane Głównego Urzędu Statystycznego dotyczące migracji, to nie jest tak źle w porównaniu z innymi miastami. Ale trze-ba pamiętać, że wśród tych, którzy są zameldowani w Radomiu, bardzo wielu ludzi tutaj nie mieszka. Mówiliśmy już o tym: wyjeżdżają na tydzień, wracają na weekend, tutaj nawet płacą podatki, ale właściwie ich nie ma, choć są „niezauważani przez statystykę”. Jestem przekonany, że z Radomia sukcesywnie znika

30

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 13: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

przede wszystkim kreatywna warstwa społeczna, ludzie lepiej wykształceni, pracujący w zawodach o wyższej specjalizacji, pełniący ważniejsze funkcje zawodowe i społeczne. Nie ma ich tutaj co zatrzymać.

– Mamy w Polsce pewne „remedium” na niedostatki rozwoju społeczno-gospodarczego, czyli Specjalne Strefy Ekonomiczne.

– [śmiech] Mamy w Radomiu SSE. W skali aglomeracji Radomia daje ona zatrudnienie rzędu półtora pro-cent. Szerszy problem z SSE polega na tym, że można je założyć właściwie wszędzie: zarówno w Warsza-wie czy Wrocławiu, jak i w Radomiu. Specjalne Strefy Ekonomiczne w miastach najlepiej rozwiniętych są w czołówce pod względem zatrudnienia we wszyst-kich polskich SSE. Nie dzieje się tak bez powodu.

Zgodnie z ustawą o SSE powinny one być lokowane w obszarach wymagających „pomocy regionalnej” – szczególnego wsparcia, impulsu rozwojowego szans na przewagę konkurencyjną nad innymi ośrodkami. A jeżeli te strefy można zakładać wszędzie, to atrak-cyjni inwestorzy i tak idą do „lepszych lokalizacji”, np. do Kobierzyc pod Wrocławiem.

Co do samych stref, to są przypadki, że lokują się w nich miejscowe przedsiębiorstwa, które i tak prowadziły działalność w okolicy, ale po powstaniu

SSE przeniosły się do niej. Dzięki temu nie płacą podatków, które wcześniej płaciły. Tak dzieje się statystycznie częściej w miejscach, które są mniej atrakcyjne dla inwestorów zewnętrznych, to syn-drom bardziej zaniedbanych ośrodków miejskich. Ma to miejsce także w radomskiej SSE.

Natomiast nie podważałbym samej zasady, że w SSE obowiązują ulgi podatkowe, na tym to prze-cież polega – to jest zdecydowanie problem bezsen-sownej lokalizacji stref w Polsce. Oczywiście, można pytać, czy na ulgach musi tracić lokalny samorząd, czy instytucje centralne powinny wziąć na siebie ta-kie obciążenia.

Strefy dają zatrudnienie, to jest największe do-brodziejstwo dla lokalnych społeczności. Ale moim zdaniem SSE w mniejszym stopniu stanowią czynnik przyciągania przedsiębiorstw do regionu z zewnątrz, a w większym są czynnikiem wtórnej lokalizacji we-wnątrz danego regionu. Jeśli dany region nie inte-resuje inwestora, nie przyjdzie on tam ze względu na SSE. Natomiast jeśli już wybierze dany region, to oczywiście woli działać w specjalnej strefie. Czyli in-westor w pierwszym kroku wybierze Wrocław (jako aglomerację), a w drugim – Kobierzyce zamiast jakie-goś terenu po drugiej stronie Wrocławia. Dzieje się tak właśnie dlatego, że nie istnieje żadna sensowna

b a Dominik Deubauer, flickr.com/photos/domestos_hamburg/16591550764

31

Page 14: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

strategia lokalizacyjna odnośnie do stref, można je zakładać wszędzie. Strefy powinny być tylko w loka-lizacjach preferowanych, nie powinna istnieć możli-wość ich zakładania gdzie indziej.

– Jak zatem wygląda mapa najlepiej radzących sobie SSE?

– Jeśli spojrzeć choćby na odsetek zatrudnionych, to wysoko plasuje się Wrocław, a  także Kraków i Po-znań. Co do jakości, innowacyjności produkcji, dane są wyrywkowe i – z tego co wiem – tego typu przed-sięwzięcia lokują się na przykład w rejonie Wrocław-

-Kobierzyce. Nie jest to żelazna reguła, ale moim zdaniem bardziej innowacyjne przedsiębiorstwa lokują się właśnie w regionach lepiej rozwiniętych.

– A gdyby Pan miał zarządzać mapą SSE, jak by ona wyglądała? Obsadziłby Pan nimi ścianę wschodnią?

– Sądzę, że obecnie częściowo zaciera się podział na Polskę wschodnią, centralną i zachodnią, przynaj-mniej w wymiarze miejskim. Jeśli zbadamy dynami-kę rozwoju stosunkowo dużych ośrodków, to okaże się, że silnie dotowane miasta Polski wschodniej, typu Białystok, Rzeszów czy Lublin, radzą sobie dziś lepiej niż szereg miast podobnej wielkości w Polsce środkowej lub zachodniej. Na problem międzyregio-nalny nakłada się pytanie o pożądany model rozwoju uwzględniający miasta i obszary wiejskie.

– A istnieje w ogóle jakaś przemyślana strategia doty-cząca relacji miasto-wieś?

– W polskiej polityce przestrzennej nie mamy odróż-nienia modelu rozwojowego miast od modelu roz-woju obszarów wiejskich. W tej chwili, jeśli mówimy o rozwoju obszarów wiejskich, to de facto mówimy o wprowadzaniu funkcji miejskich na tereny wsi, co jest szkodliwe.

Lokalizacja SSE powinna być elementem cało-ściowej polityki regionalnej. Ta powinna rozpocząć się od rzetelnego rozpoznania sytuacji w skali tzw. regionów miejskich. Pod tym pojęciem rozumiem obszar wokół miasta co najmniej średniej wielko-ści, leżący w promieniu swobodnych codziennych dojazdów. W ramach takich regionów zamyka się obecnie większość aktywności społeczno-gospo-darczej. W  ramach tych regionów zbadałbym, ja-kie są obecnie ich możliwości i bariery, dynamika rozwojowa. I lokalizowałbym SSE w ośrodkach dys-funkcyjnych. Ale – co do rozróżnienia między ośrod-kami miejskimi i wiejskimi – dbałbym o to, żeby SSE były zlokalizowane w miastach, w obszarach zabu-dowy miejskiej, czy też dotychczas bezpośrednio związanych z tą zabudową, szczególności w obsza-rach wymagających rewitalizacji, np. na dawnych terenach przemysłowych, a nie „w szczerym polu”,

w gminach podmiejskich, tak jak teraz się to dzie-je. Klasycznym przykładem negatywnym są tutaj właśnie Kobierzyce pod Wrocławiem czy Zabierzów pod Krakowem. Obecnie za pomocą SSE wspieramy w skali kraju polaryzację rozwojową – dysproporcje pomiędzy najlepiej a najgorzej rozwiniętymi regio-nami, a w skali regionu miejskiego silnie stymulu-jemy procesy suburbanizacyjne, rozrost miast na okoliczne tereny. W obu przypadkach powinno być odwrotnie.

– Swego czasu przeprowadzałem wywiad z dr Kata-rzyną Kajdanek, autorką dwóch książek poświęco-nych „suburbanizacji po polsku”. Zwraca ona uwagę, że ta kwestia nie istnieje jako problem polityczny, świadomie wyartykułowany na forum publicznym.

– Rzecz jest w praktyce „puszczona na żywioł”, choć, co trzeba podkreślić, w środowiskach eksperckich problem jest zauważany i ma swój oddźwięk w do-kumentach planistycznych, czy to krajowych, czy niższego szczebla. Nawet projekt Krajowej Polityki Miejskiej jest pod tym względem całkiem niezły, zwraca się tam uwagę na potrzebę koncentracji zabudowy w miastach. Widzą ten problem także samorządy miejskie. Natomiast – tak sądzę – świa-domie lekceważą go samorządy wiejskie, położone pod miastami, gdyż upatrują w tym szans na własny rozwój. Dzieje się tak również dlatego, że w Polsce

32

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 15: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

każda gmina jest udzielnym księstwem, brak nam planowania w skali funkcjonalnych obszarów miej-skich. To umożliwia rozlewanie się miast.

– Z kolei włodarze gmin podmiejskich narzekają, że nowo osiedlona ludność przybyła z miast, nie pła-ci u nich podatków, za to domaga się dobrych dróg dojazdowych.

– Gdyby faktycznie uznawali, że im się to nie opłaca, to mają przecież narzędzia planistyczne, żeby temu zapobiec. Jest coś takiego jak miejscowy plan zago-spodarowania przestrzennego. Nawet jeśli przyj-miemy, że w jakiejś skali czasu ludność napływowa nie przemelduje się, to gminy podmiejskie zarabiają na sprzedaży działek, przybysze robią tam zakupy, niejednokrotnie zakładają działalność gospodarczą itp. Uważam, że w obecnych realiach to gminy pod-miejskie żerują na miastach centralnych. Ludność z terenów podmiejskich korzysta z infrastruktury miejskiej – nawet jeśli ich dom jest pod miastem, to jednak na co dzień żyją w mieście, tutaj korzysta-ją ze szkół dla dzieci, z instytucji kultury, ochrony zdrowia.

– Odpowiedź może być taka: to problem miast, że nie potrafią zagospodarować własnego potencjału, że nie ma odpowiedniej liczby mieszkań o  dobrym standardzie i przystępnych cenowo.

– W obecnych warunkach, jeśli deweloper ma w per-spektywie kupno dużo droższego terenu i płacenie dużo wyższych podatków w mieście, i  jeszcze ma ponosić dodatkowe obciążenia związane z rekulty-wacją terenu, który wcześniej był zabudowany, to woli iść „w pole”, gdzie nie ma w dodatku żadnych obostrzeń dotyczących architektury itp. Nawet gdy-by miasta prowadziły najlepszą politykę mieszkanio-wo-komunalną, to nic nie poradzą na to, że gminy podmiejskie występują w roli konkurentów w sto-sunku do miasta, wokół którego są skupione.

– Tego się dziś nie uniknie. – Ale można by uniknąć. I na tym polega zasadniczy błąd polityki przestrzennej w Polsce: nie mamy od-różnionej klasyfikacji obszarów miejskich i wiejskich. Na przykład w Niemczech nie ma takiej możliwości, żeby wybudować osiedle mieszkaniowe w  obsza-rze, który jest zaklasyfikowany jako otwarty, czyli wiejski. W Polsce można wszystko robić wszędzie. To jest powód, dla którego mamy tak żywiołowe nisz-czenie krajobrazu wiejskiego. Mamy ujemny przyrost demograficzny, miasta mamy zabudowane niezbyt gęsto w porównaniu z Europą Zachodnią, a jednak nasze miasta i tak się rozlewają. Kto trochę podró-żuje po Europie, łatwo stwierdzi, że jesteśmy krajem o naprawdę tragicznie zdewastowanym krajobrazie.

– Krajobraz to żadna wartość we współczesnej Polsce. – Tak właśnie sądzą włodarze gmin podmiejskich. Gminy podmiejskie to aktualnie dobre, dochodowe przedsiębiorstwa, gdzie wójt jest prezesem zarządu i różnymi metodami, legalnymi i nielegalnymi, robi złote interesy na tym, że właściwie wszystko wolno albo wszystko uchodzi na sucho.

To paradoks: zaniedbanie polskich miast, brak troski o  rewitalizację terenów poprzemysłowych to także efekt tego, że pozwalamy bezkarnie nisz-czyć tereny wiejskie. Tam jest taniej, tam się opłaca. Cierpią na tym i miasta, i tereny otwarte. Ale mało się o tym mówi, bo dzisiejsze opiniotwórcze media głównego nurtu nie służą temu, żeby prowadzić me-rytoryczne dyskusje, żeby oświecać społeczeństwo, a wręcz przeciwnie. Media są od zapewniania roz-rywki, a nie od rzetelnych debat.

Gdyby rządzący naszym krajem chcieli faktycznie mieć rozeznanie, jaka jest sytuacja, w jakim kierun-ku należałoby zmierzać to naprawdę jest wciąż kogo zapytać, zarówno w środowiskach eksperckich, jak i wśród praktyków. Nie idzie o to, by pytać czterech osób, które się ze sobą zgadzają, lecz należałoby szu-kać ludzi o różnych opiniach, pytać w wielu środowi-skach, prowadzić debaty z udziałem decydentów. Ale dziś nasza debata publiczna nie ma takiego kształtu. Jeśli zapadają jakieś rozwiązania, to niestety bardziej

b n

Łuk

asz

Dul

ęba,

flic

kr.c

om/p

hoto

s/lu

kasz

dule

ba/3

0010

7770

8/

33

Page 16: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

liczą się interesy poszczególnych koterii, niż – szum-nie mówiąc – dobro wspólne.

– Przyjrzyjmy się polityce regionalnej w Polsce. Jakie są jej główne założenia? I jak wygląda praktyczna realizacja?

– Skłaniam się ku tezie, że takiej polityki w zasadzie nie ma. Owszem, istnieją dokumenty planistyczne, które formalnie nadają kierunek polityce regionalnej. Jest choćby Krajowa Strategia Rozwoju Regionalnego, jest Koncepcja Przestrzennego Zagospodarowania Kraju 2030. Problem polega na tym, że zapisy we wszystkich tych dokumentach są mało konkretne i tworzone wedle zasady „dla każdego coś miłego”. Przykładowo: „będziemy wspierać rozwój obszarów metropolitarnych” lub „będziemy wspierać rozwój miast wojewódzkich”, albo „będziemy wspierać roz-wój ośrodków regionalnych, subregionalnych, lo-kalnych”. Jednocześnie będziemy wspierać rozwój miast i obszarów wiejskich, a na tych ostatnich bę-dziemy dopuszczać zarówno funkcje miejskie, jak funkcje wiejskie. To jest dokładnie wszystko i nic.

Polityka przestrzenna/regionalna musi opierać się na realnym wsparciu dla bardzo konkretnie wybra-nych celów. Nie można równocześnie w ramach tej samej wizji wspierać tendencji wzajemnie przeciw-stawnych, bo w takiej sytuacji „wygrywają” procesy i tak już zachodzące samoczynnie, jak choćby pola-ryzacja rozwojowa.

Ale bywa jeszcze gorzej. Część dokumentów do-tyczących strategii rozwojowych wprost mówi o wspieraniu regionów wygrywających, ośrodków już rozwiniętych, czyli np. miast wojewódzkich. O tym traktuje Krajowa Polityka Miejska czy Umowa Partnerstwa, program na lata 2014–2020, wdrażana przez Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju. Kła-dzie się w nich nacisk na rozwój metropolii i miast wojewódzkich. A to jest jeszcze mniej korzystne dla pozostałych miast i wzmaga procesy coraz głębiej idących podziałów na tych, którzy dysponują środ-kami i przyciągają większy kapitał gospodarczy i kul-turowy, i na tych, którym on ucieka wraz z ludźmi.

Wrócę raz jeszcze do przykładu Niemiec. W tamtej-szych ustawach i dokumentach wykonawczych do-tyczących planowania przestrzennego bardzo ściśle określone są zasady rozwoju regionalnego, z precy-zyjnym wskazaniem potrzeb, skutków i metod uni-kania zjawisk przeciwnych zamierzonym. W Polsce jest to puszczone właściwie samopas.

Jest jeszcze jeden problem, związany z naszą po-lityką spójności. Ona się odbywa de facto w trybie konkursowym. Na ogół wygrywają ci, którzy najle-piej przygotują wnioski, a nie ci najbardziej potrze-bujący wsparcia. Trudno liczyć na to, że ośrodki najbardziej zdegradowane, ich instytucje, zwykle

o  kadrach z  niższymi kwalifikacjami, będą miały szanse wygrać w takiej konkurencji. Podobnie jest z tzw. projektami kluczowymi. Środki z nich trafiają na ogół do tych, którzy mają odpowiednie „dojścia” do władzy – mowa choćby o włodarzach miast. To z kolei specyficzny „konkurs wpływów”.

Poza tym dziś wszystko jest doraźne: przychodzi minister, ma jakiś pomysł, ktoś mu coś podszepnie, ktoś kogoś poprosi o przysługę dla swojego regionu czy miasta – i właśnie to się robi, zarzucając często wcześniejsze ustalenia.

– Ale pewnie dzięki temu np. Włoszczowa zyskała stację kolejową, na której zatrzymują się pociągi dalekobieżne. Gdyby śp. Przemysław Gosiewski nie miał dość wpływów, tej stacji by nie było. A przecież dobrze, że jest.

– Tak się składa, że o otwarcie pośrednich stacji pa-sażerskich na Centralnej Magistrali Kolejowej sam wnioskowałem na konferencji w 2003 r. U nas odbyło się to tak, jak widzieliśmy: niemal cała Polska, poin-struowana przez większość mediów głównego nurtu, śmiała się ze stacji we Włoszczowie. Nikt nie myślał, że znacznie bardziej groteskowa jest sytuacja, w któ-rej w centrum kraju o gęstej sieci osadniczej pociąg pokonuje 300 km i się nie zatrzymuje.

– Pamiętam bardzo charakterystyczne obrazki tele-wizyjne z tamtych czasów: pokazywano lokalnych pijaczków zagadniętych przez dziennikarzy na włoszczowskim rynku i pytanych, czy będą korzy-stać z ekspresu do Warszawy.

– Z jednej strony miało to wymiar polityczny, z drugiej pokazywało mentalność elit wielkomiejskich. Świet-nie ją dziś widać na przykładzie Pendolino, z którego zrobiono ekskluzywny pociąg dla wybrańców losu, a nie szybszy środek lokomocji. Mieszkańcy Rado-mia czy Kielc nie mają tej łaski, by do niego wsiąść. Ludzie, którzy potrzebują takiego standardu usługi mieszkają np. w Warszawie czy w Krakowie, ale nie na „polskiej prowincji”.

To szerszy problem, odnoszący się właśnie do sposobu, w jaki duża część wielkomiejskich elit po-strzega resztę kraju. Rozmawiałem ostatnio z pew-nym warszawskim profesorem, który stwierdził, że w Polsce powinny być wszystkiego ze trzy filharmo-nie. Po co więcej? To są ludzie, których zupełnie nie interesują kulturowe aspiracje osób spoza ich dość wąskiego grona. Ktoś uważa, że w Polsce nie trzeba filharmonii poza Warszawą i Krakowem, ktoś inny dowodzi, że nasza kolej świetnie funkcjonuje, bo mamy wreszcie Pendolino…

– Motorem napędowym współczesnego świata jest gospodarka. Ale także ona zależy od bardzo różnych

34

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 17: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

czynników „typowo ludzkich”: jakość instytucji, prawa, specyfika geograficzna, zasobowa, histo-ryczna, kulturowa poszczególnych regionów. Czy Pana zdaniem istnieje u nas tego typu szersze my-ślenie o relacjach społeczno-gospodarczych?

– W  przekazie politycznym i  medialnym go nie do-strzegam. Ale w pytaniu widzę coś więcej: ważna jest kwestia aspiracji i kompetencji wspólnoty, która zamieszkuje dane terytorium. Warto postawić za-gadnienie, czy w naszych współczesnych realiach mniejsze ośrodki regionalne mają warunki do odtwa-rzania lokalnych elit, zdolnych świadomie wpływać na rozwój swojego regionu. Obecnie w przypadku większości regionów w Polsce mamy do czynienia z następującym problemem: ludzie, którzy mogliby sami stymulować rozwój lub twórczo wykorzysty-wać bodźce płynące z zewnątrz – wyjeżdżają.

– W skali kraju dochodzi do erozji lokalnych elit? – Elit lokalnych, regionalnych, nawet elit większych miast. Mamy dziś może z dziesięć ośrodków, które przyciągają kadry, stwarzają im warunki do życia zgodnego z ich aspiracjami, nie tylko finansowymi, ale także „oczekiwaniami cywilizacyjnymi”, zwią-zanymi z dostępem do edukacji, kultury wyższej, infrastruktury medycznej, usługowej itd.

W ujęciu socjologicznym kładzie się silny nacisk na fakt, że podstawowym czynnikiem regionalnego rozwoju są zasoby ludzkie. To one są zdolne choć-by właściwie zarządzać instytucjami publicznymi, tworzyć odpowiednie projekty, opracowywać stra-tegie rozwoju i pozyskiwać środki na rozwój. Jeśli istnieją takie kadry, to często przyciągają na przykład zewnętrznych inwestorów, bo potrafią z nim współ-pracować. Mieliśmy niedawno w Radomiu do czynie-nia z zamykaniem oddziałów szpitalnych, ponieważ szpital nie był w stanie znaleźć pracowników odpo-wiednio wykwalifikowanych – ani w samym mieście, ani na zewnątrz.

– Mówiliśmy o  tym, że jednym z  czynników przy-ciągających fachowców i  budujących całościową

„ofertę” ośrodka, jest dostęp do kultury. Jak wyglą-da życie kulturalne Radomia, jego infrastruktura kulturalna?

– Wszystko jest, poza filharmonią, ale w dużo mniej-szej skali niż wynikałoby to z  wielkości miasta. Mamy jeden teatr – to akurat standard w ośrodkach tej wielkości. Ale Radom nie ma własnej orkiestry symfonicznej, istnieje jedynie Radomska Orkie-stra Kameralna, zresztą na bardzo dobrym pozio-mie. Poza tym odbywają się u nas Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski i  Radomski Festiwal Jazzowy. Czasem większe wydarzenia artystycz-ne organizuje tutaj Krzysztof Penderecki, który współpracuje z miejscową szkołą muzyczną. Mamy Muzeum Jacka Malczewskiego na przyzwoitym poziomie, jest w Radomiu Muzeum Sztuki Współ-czesnej, które ma jedną z dziesięciu największych kolekcji w Polsce. Niestety, uważam, że to napraw-dę mało w stosunku do wielkości miasta i regionu, że elita kulturalna jest bardzo wąska. Problem po-lega też na tym, że wiele instytucji musi walczyć o przetrwanie. „Organa prowadzące” te instytucje są na ogół samorządowe i mają mało pieniędzy. Stąd rokrocznie pojawia się wątpliwość: „będzie finan-sowanie czy go nie będzie?”. A jeśli są to instytucje marszałkowskie, to już w ogóle nie jest ich prioryte-tem, żeby w Radomiu rozwijała się kultura.

Na to wszystko nakłada się jeszcze jedna kwestia: z jednej strony wąskie są elity, które tworzą wyso-ką kulturę, z drugiej – wąskie jest grono osób, które chce z niej korzystać. Przecież mnóstwo osób stąd już wyjechało…

– Dziękuję za rozmowę.

Radom, 24 marca 2015 r.

r e k l a m a

DAJ DYCHĘ!URATUJ „NOWEGO

OBYWATELA”

Szczgegóły akcji na drugiej stronie okładki oraz na

nowyobywatel.pl/dycha

35

Page 18: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

– Jakie wnioski powinniśmy wysnuć z kilkuletnich zmagań z  kryzysem strefy euro? Co powiedziały nam one o  kategoriach takich jak „interes euro-pejski” czy „europejska podmiotowość”? Na ile wy-dają się one – z dzisiejszej perspektywy – pustymi sloganami, a na ile wciąż zawierają realną treść?

– Prof. dr hab. Tomasz Grzegorz Grosse: Kwestia jest złożona. Mamy do czynienia ze zjawiskiem podszy-wania się pod interes europejski przez najbardziej wpływowe politycznie podmioty czy instytucje, któ-re odwołując się do „wspólnotowej’ retoryki próbują w istocie przeforsować taką strategię wobec kryzysu, która jest im najbardziej na rękę. Dotyczy to przede wszystkim Niemiec, które wymuszają korzystne dla siebie rozwiązania na mniejszych krajach, takich jak Grecja. Doszło do sytuacji, w której kraje te nie były dłużej w stanie ponosić kosztów narzucanych im reform i zaczęły domagać się łagodniejszej for-my terapii. Przykładem z pierwszych stron gazet jest oczywiście Grecja. Ale ciśnienie partii euroscep-tycznych lub takich, które są wprawdzie przyjazne UE, lecz przeciwne polityce oszczędności budżeto-wych – pojawiło się w kryzysie wszędzie na południu Europy. Symptomy „zmęczenia” oszczędnościami wywierają znaczący wpływ na kształt sceny poli-tycznej np. w Hiszpanii, gdzie coraz większe popar-cie zyskują dwie nowe formacje: lewicowa (Podemos) i centrowa (Obywatele). Już teraz gruntownie zmie-niły hiszpański system partyjny i zmierzają do od-cięcia od władzy dotychczasowego głównego nurtu politycznego – rządzącej partii ludowej i jej tradycyj-nych rywali z partii socjalistycznej.

Problem w  tym, że programy dostosowawcze, jakie pisze dla tych państw Trojka  – czyli przed-stawiciele trzech instytucji: Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzyna-rodowego Funduszu Walutowego – nie przewidują dla „pacjentów” taryfy ulgowej. Zakładają one, że kraje najboleśniej dotknięte przez kryzys mają w stu procent dostosować się do reszty, zwłaszcza do żą-dań wierzycieli.

Wymyślona przez Niemców polityka antykryzyso-wa, oparta na oszczędnościach i „zwijaniu państwa opiekuńczego” na południu Europy, cieszy się popar-ciem przede wszystkim najbogatszych krajów strefy euro, ale podchwyciła ją także – z zupełnie innych przyczyn – część słabszych gospodarczo państw UE, które „jadą na tym samym wózku”, co Grecy. Pań-stwa takie jak Włochy, Hiszpania czy Portugalia zdają sobie sprawę z faktu, iż to Niemcy rozdają w Europie karty i toczy się między nimi gra o uznanie ze strony Berlina – każdy chce się pokazać jako ten dobry uczeń, który, w przeciwieństwie do Greków, odrobił lekcje. Choć warto w tym miejscu wspomnieć, że Grecja też przez wiele lat realizowała taką strategię, dopóki od władzy nie odsunięto partii tradycyjnego establish-mentu.

Oczywiście rządy nastawione klientelistycznie wo-bec Berlina liczą, że ich postawa w kwestii polityki antykryzysowej zaowocuje niemieckim poparciem w innych sprawach w przyszłości. Z drugiej strony ekipy rządzące w tych krajach grają też o swoją po-lityczną przyszłość. Stawiają na najsilniejszego gra-cza, jakim wydają im się w ramach UE Niemcy, żeby

Unia solidarna, liberalna czy… żadna ?

z dr. hab. Tomaszem Grzegorzem Grosserozmawia Marceli Sommer

54

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 19: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

osłabić zagrażające im wewnętrzne siły opozycyjne, wyrosłe na fali sprzeciwu wobec polityki cięć. Dużo wskazuje jednak na to, że – zamiast oczekiwanych profitów – ekipy odpowiedzialne za wybór tego typu strategii mogą otrzymać rachunek od społeczeństwa i zostaną odsunięte od władzy.

– Może lepiej byłoby wobec tego zapytać, czy interes europejski mógłby w ogóle odnosić się do czegoś in-nego niż zakamuflowane interesy poszczególnych krajów czy stronnictw?

– Interes europejski powinien oznaczać, że kry-zys rozwiązuje się w  sposób możliwie najszybszy i w trosce o dobro wszystkich obywateli UE, a także dbając o stabilność polityczną integracji europejskiej w dłuższym horyzoncie czasu. Tymczasem w inte-resującym nas okresie widzieliśmy tendencję nara-stających partykularyzmów oraz wykorzystywania władzy politycznej lub gospodarczej do ochrony wła-snych interesów. Obecna strategia antykryzysowa

jest korzystna przede wszystkim dla Niemiec, pań-stwa mającego najsilniejszą pozycję ekonomiczną i polityczną w UE. Jej celem jest próba doprowadze-nia do powrotu do status quo, jaki panował w Euro-pie przed kryzysem, a którego to właśnie Niemcy byli głównym beneficjentem. Wspólna waluta podwyż-szyła bowiem konkurencyjność tej gospodarki wo-bec państw słabszych ekonomicznie i uniemożliwiła zmianę tej sytuacji poprzez dewaluację walut państw mniej konkurencyjnych. Oznaczało to szereg korzy-ści eksportowych dla przedsiębiorstw niemieckich, jak również możliwość ekspansji inwestycyjnej ze strony niemieckich instytucji finansowych na całość unii walutowej. Korzyści dla słabszych gospodarek oczywiście też były – przede wszystkim w postaci dostępu do taniego finansowania zagranicznego oraz możliwości oparcia się o silną walutę (dla któ-rej odniesieniem był sukces gospodarki niemieckiej). Z punktu widzenia makroekonomii była to jednak sytuacja niebezpieczna. Słabsze kraje strefy euro

b n d Theophilos Papadopoulos, flickr.com/photos/theo_reth/4644831425

55

Page 20: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

systematycznie traciły bowiem konkurencyjność gospodarczą i w coraz większym stopniu się zadłu-żały. To, czego chcą Niemcy, to próba utrzymania dotychczasowych różnic konkurencyjnych między państwami Eurolandu, z których wynika prosperity niemieckich eksporterów, ale bez ponoszenia nad-miernych kosztów stabilizacji sytuacji w strefie euro. Właśnie dlatego Berlin stara się torpedować wszel-kie rozmowy o redukcji długu Grecji lub innych nad-miernie zadłużonych państw tej strefy.

Oznacza to, że w ramach „polityki antykryzysowej” koszty dostosowań musiały ponosić kraje słabsze go-spodarczo. To one mają redukować swój dług, ciąć publiczne wydatki i płace, liberalizować rynek pracy. W zamian nie oferuje się im stabilnej perspektywy rozwojowej. Jedynym wymiarem, w którym dotknię-te kryzysem kraje mają odbudować konkurencyjność, jest tania siła robocza i powiązana z tym deregulacja na rynku pracy. Apetyty konsumpcyjne ich obywa-teli muszą zostać ograniczone, obniżona ma też być granica ich bezpieczeństwa socjalnego.

– Jak w takiej grze partykularyzmów, w dodatku grze toczącej się na nie całkiem równych zasadach, grze,

w której niektórzy są zawsze górą, można byłoby zdefiniować interes wspólny wszystkich graczy? Czy można go zbudować w kontrze do obecnej poli-tyki antykryzysowej, tak jak próbuje to robić obecny rząd w Grecji czy opozycja w Hiszpanii, na twierdze-niu, że w dłuższej perspektywie wszyscy – włącznie z Niemcami – będą tracić na polityce „zaciskania pasa”?

– Gdybyśmy próbowali wyobrazić sobie system wspólnej waluty, strefę euro, jako projekt praw-dziwie wspólnotowy, który wzmacnia spójność Europy i  zbudowany jest na myśleniu strategicz-nym, to musielibyśmy wprowadzić do unii walu-towej nowe narzędzia, których zabrakło w trakcie kryzysu, a które pomogłyby wytworzyć europejską podmiotowość i  wspólnotę interesów. To byłyby instrumenty, które pozwoliłyby na szybsze wyj-ście z  kryzysu, sprawiedliwsze rozłożenie kosz-tów dostosowań, i pozwalające zarazem uniknąć potężnych napięć politycznych, z jakimi mamy do czynienia dziś w Europie. Myślę przede wszystkim o programie inwestycyjnym, który budowałby kon-kurencyjność gospodarczą najsłabszych członków wspólnoty i wspierał tworzenie stabilnych miejsc

b a raj, flickr.com/photos/rajkamalaich/19104978188/

56

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 21: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

pracy, ułatwiając tym samym wyjście z recesji. Po-trzebne byłyby również – o czym mówiono w apo-geum kryzysu nawet w  najwyższych gremiach decyzyjnych UE – europejskie programy socjalne, które wspierałyby okresowo systemy zabezpiecze-nia społecznego najsilniej dotkniętych kryzysem państw południowej Europy. Tego typu wsparcie stanowiłoby nie tylko demonstrację solidarności z najsłabszymi społeczeństwami, ale również po-budzałoby popyt i tym samym promowało wzrost gospodarczy. Niestety, nie tylko nie podjęto tego typu działań, ale wręcz zmuszono Grecję i innych zmagających się z kryzysem członków UE do okro-jenia własnych, krajowych systemów socjalnych.

Pierwszym, za co Syriza wzięła się po przejęciu władzy w Grecji – i jedną z głównych kości niezgody w jej konflikcie z instytucjami europejskimi – było właśnie odblokowanie programów socjalnych. Trojka wymagała od Grecji (i innych poturbowanych przez kryzys krajów członkowskich) oszczędności, które pozwolą im na jak najszybsze wyprodukowanie nad-wyżki budżetowej, z której będą mogły spłacać za-ciągnięte pożyczki. Syriza odpowiada na to: dobrze, możemy wypracowywać nadwyżkę budżetową i ciąć programy społeczne, ale w mniejszym zakresie i nie kosztem najbardziej ubogiej części społeczeństwa. To podejście jest sensowne także z ekonomicznego punktu widzenia, ponieważ wiadomo, że nadmierne oszczędności nie są właściwą odpowiedzią na pro-blem braku wzrostu gospodarczego. Syriza uznała ponadto, że wierzyciele powinni w zamian za grec-kie reformy zmniejszyć ciężary długu tego państwa. Niestety do dzisiaj instytucje UE nie zgodziły się na ten kompromisowy scenariusz.

– Słowem, instytucje europejskie weszły w rolę repre-zentantów interesów wierzycieli i rynków finanso-wych, a nie obywateli.

– Tak to, niestety, wygląda. Oczywiście nie jest tak, że Unia nie przekazuje Grecji bardzo znaczących środ-ków. Przypomnijmy, że poniesione od 2010 r. koszty programów pomocowych i wydatków Europejskiego Banku Centralnego na ten kraj sięgają już blisko 400 mld euro. Rzecz w tym, że pieniądze te poszły przede wszystkim na stabilizację systemu bankowego oraz finansów publicznych. Zabrakło natomiast fundu-szy pobudzających realną gospodarkę. Była to pomoc ratująca przed bankructwem zarówno greckie pań-stwo, jak i banki w tym kraju. Ale faktycznie celem tej operacji była troska o stabilność systemu bankowego w całej Europie, bo wiele instytucji zachodnioeuro-pejskich, m.in. banków francuskich, niemieckich i włoskich pożyczało Grekom w okresie prosperity. Pomoc finansowa miała ułatwić spłatę dotychcza-sowych pożyczek przez Greków, a w rzeczywistości

doprowadziła do zaciągania kolejnych i powstania pętli zadłużenia, którego nie sposób teraz spłacić.

Postawiono rząd grecki wobec dylematu: czy z bie-żących dochodów spłacać pożyczkę z Międzynaro-dowego Funduszu Walutowego, czy wypłacić pensje nauczycielom i służbie zdrowia. Europa odpowiada twardo: nas to nie obchodzi. Macie grzecznie spła-cać długi i wprowadzać reformy rekomendowane przez nas. Moim zdaniem to nie jest postawa eu-ropejska, solidarnościowa. Niezależnie od tego, że Grecy kombinują oczywiście na wszelkie możliwe strony, że mają bardzo skomplikowaną, niewydol-ną i skorumpowaną administrację publiczną, która wymaga bezkompromisowych reform, nie można podważać tego, że Grecy ponieśli już i nadal ponoszą gigantyczne koszty kryzysu. Doszło do drastycznego wzrostu bezrobocia, redukcji zatrudnienia w admi-nistracji, do znacznej obniżki płac i emerytur. Jed-nocześnie przez 5 lat reform i zaciskania pasa nie stworzono wizji rozwoju tego kraju. Raczej propo-nuje się spłacanie przez kolejne lata gigantycznego długu i dalsze oszczędności. Trudno w tej sytuacji dziwić się, że Grecy się buntują. Zastanawiają się, czy nadal obowiązują reguły demokracji, czy może raczej żyją w niewoli u wierzycieli – i tylko dla niepoznaki wszystko odbywa się w dekoracjach europejskich. Wołanie w tym kontekście o dalszą dyscyplinę w sto-sunku do greckiego społeczeństwa jest nie tylko niesprawiedliwe, ale i niebezpieczne dla stabilności integracji europejskiej.

– Tylko czy „europejskość”, jaką Pan postuluje – tak inna niż ta, którą znamy z praktyki instytucji unij-nych – oparta na solidarności i wspólnym, długoter-minowym interesie, nie stanowi całkowitej utopii?

Dr hab. Tomasz Grosse – doktor habili-towany, profesor w Instytucie Europeistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w problematyce polityk gospodarczych, zarzą-dzaniu w administracji, a także w powiązaniach między geopolityką a ekonomią. Ostatnia książ-ka: „Poszukując geoekonomii w Europie”.

Grosse

57

Page 22: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Czy może istnieć uniwersalistycznie pojmowany interes europejski, skoro – co wyczytać można choć-by w Pana analizach – nie istnieje żaden instytucjo-nalny podmiot zainteresowany jego definiowaniem i realizacją? Narzędzia zastosowane przez instytucje europejskie nie naprawiły greckiej gospodarki, ale czy oznacza to, że wzrastają tym samym szanse na prospołeczny przełom w Europie?

– Kryzys, czy raczej kurs, jaki przyjęły wobec kryzy-su instytucje europejskie, generuje niezwykle silne napięcie polityczne na całym kontynencie. W wie-lu krajach wzmacniają się tendencje eurosceptycz-ne, słabną legitymizacja i przekonanie o potrzebie kontynuacji projektu europejskiego. Nakłada się to na kryzys legitymizacji elit politycznych poszcze-gólnych krajów. Widać to zresztą również po stronie państw najbogatszych, np. w Niemczech, gdzie ro-sną w siłę partie izolacjonistyczne, niechętne wo-bec finansowego zaangażowania Niemiec w walkę z kryzysem w innych państwach UE czy w dalszą integrację europejską. Napięcie polityczne objawia się w sposób bardzo zróżnicowany, a poszczególne warianty kontestacji unijnej rzeczywistości bywają wręcz wzajemnie sprzeczne. Wrzuca się je często do jednego worka z napisem „eurosceptycyzm”. Jeżeli jednak forsuje się politykę, która nie rozwiązuje pro-blemów związanych z kryzysem, a która przynosi korzyści wybranym nacjom lub dość wąskim grupom interesu i generuje przy tym olbrzymie koszty spo-łeczne dla innych, to nie sposób mówić o projekcie europejskim. Został już tylko europejski szyld, za którym toczy się gra partykularnych interesów i sil-niejsi wygrywają ze słabszymi.

Pytanie brzmi, czy chcemy się z tym stanem rze-czy pogodzić, czy też jesteśmy skłonni zdobyć się na projekt, który byłby autentycznie europejski. Dla mnie warunkiem wytworzenia takiej europej-skości byłoby wprowadzenie mechanizmów, które umożliwiłyby jak najszybsze wyjście UE z kryzysu i zabezpieczenie się na przyszłość. Konieczne by-łoby – w pierwszej kolejności – wypełnienie luk in-stytucjonalnych i eliminowanie dysfunkcji, które tkwią w systemie wspólnej waluty. Instytucje eu-ropejskie zaniedbały niestety szansę na podjęcie odważnych działań na początku kryzysu i zabrnęły w ślepy zaułek obrony status quo ante za wszelką cenę, skupiając się tym samym na ochronie intere-sów najsilniejszych.

Ale to, czego potrzebujemy, to wyjście z kryzysu nie tylko w sensie ekonomicznym czy nawet redy-strybucyjnym, ale także w odniesieniu do zmiany ładu polityczno-ustrojowego Europy. Szansą na przełamanie kryzysu europejskiego byłaby „uciecz-ka do przodu”, a więc utworzenie federacji. Tymcza-sem kryzys, zamiast uruchomić klarowną ścieżkę

federacyjną, prowadzi do dziwnego potworka ustro-jowego. Z jednej strony instytucje europejskie zysku-ją nową władzę, aby lepiej zarządzać kryzysem (tak jest m.in. w przypadku EBC i Komisji Europejskiej). Z drugiej jednak brakuje odwagi, aby przenieść na szczebel europejski władzę demokratyczną – ta zo-staje w państwach narodowych, a w wielu przypad-kach społeczeństwa domagają się jeszcze większej suwerenności wobec instytucji UE. Prowokuje to na-pięcia polityczne, które nie są możliwie do rozłado-wania w obrębie obecnego ustroju. Wręcz przeciwnie, obecne relacje między instytucjami europejskimi a tymi w państwach członkowskich dodatkowo po-tęgują te napięcia.

To dlatego Europa zdaje się skrajnie nieskutecz-na. Z każdym rokiem problemy Unii stają się coraz trudniejsze do naprawienia, a  spektrum rozwią-zań możliwych do przeprowadzenia  – mniejsze. Być może w  tej chwili jest już niemożliwe prze-prowadzenie gruntownej naprawy projektu euro-pejskiego w  duchu demokratycznym. Być może znajdziemy się w takiej sytuacji, w której najbardziej proeuropejskim rozwiązaniem będzie – przynajmniej

b n d European Council, flickr.com/photos/europeancouncil_meetings/6325703980

58

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 23: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

częściowe – rozmontowanie strefy euro, dopuszcze-nie możliwości „grexitu”, przy jednoczesnym zagwa-rantowaniu Grekom pomocy, swoistej amortyzacji na czas przywracania drachmy.

Europa zmierza zapewne w kierunku rekonfigura-cji systemu władzy – do politycznego wzmocnienia strefy euro, zgodnie z postulatem rozwoju Europy dwóch prędkości, czyli oddzielenia tej strefy od resz-ty UE. Strefa euro może z czasem zbudować zupełnie nową unię polityczną, zmierzającą zapewne w kie-runku federacji, o czym świadczą propozycje wpro-wadzenia osobnego budżetu, podatków europejskich i Parlamentu – tylko dla Eurolandu. W okresie przej-ściowym bez wątpienia dominującymi podmiotami tej quasi-federacji będą dwa największe państwa, a zwłaszcza Niemcy. Aby przeżyć, strefa euro musi się zreformować zarówno pod względem instytucji gospodarczych i redystrybucyjnych, jak i polityczno-

-ustrojowych. Niestety może się to odbyć kosztem projektu integracyjnego, jaki wcześniej znaliśmy, czyli UE. W ten sposób nowa Unia (walutowa) zde-graduje rolę polityczną lub nawet zdezintegruje tę wcześniejszą Unię (Europejską).

Nie mamy jednak gwarancji, co się stanie dalej, gdyż poziom niepewności jest ogromny, a towarzy-szący mu zakres zgody wśród polityków – minimalny. Żyjemy w okresie, kiedy kompromis między decy-dentami jest blokowany przez narodowe interesy i nacisk polityczny ze strony ugrupowań skrajnych. Działania są narzucane przez najsilniejszych w celu obrony ich interesów ekonomicznych. Czy to dobry klimat dla remontu projektu europejskiego?

Mam też wrażenie, że wśród decydentów  – tak unijnych, jak i w poszczególnych państwach – bra-kuje kreatywności. Ta pojawia się wyjątkowo i chyba tylko wówczas, gdy silni ratują swoje interesy. Znacz-nie częściej spotkać można nastawienie, że musimy utrzymać dotychczasową formułę i retorykę integra-cji za wszelką cenę, a jakiekolwiek odstępstwa grożą katastrofą. Wszystkich, którzy zgłaszają alternatyw-ne pomysły, należy izolować albo wręcz politycznie wykończyć. Tymczasem jest to droga donikąd, a jej skutkiem mogą być tylko jeszcze większe napięcia w  przyszłości. Zmiany w  Europie są – moim zda-niem – przesądzone, ale mogą one być spontanicz-ne lub wręcz wymknąć się spod kontroli, albo być

b Denis Bocquet, flickr.com/photos/66944824@N05/17767181275

59

Page 24: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

umiejętnie zarządzane w trosce o ochronę projektu europejskiego. Ale być może ta druga opcja to tylko myślenie życzeniowe z mojej strony.

– Syriza nie daje się akurat wpisać w znany schemat „zwolennicy aktualnego ładu europejskiego kontra eurosceptyczni lub nacjonalistyczni kontestatorzy”. Ale może prawda jest po prostu taka, że jako jednym z niewielu im jeszcze autentycznie zależy na zjedno-czonej Europie?

– Można odnieść wrażenie, że podstawową tendencją europejskiego establishmentu jest próba „restauracji” ładu sprzed kryzysu. Tymczasem mijający czas gra, moim zdaniem, przeciwko Europie. Jeśli trudności gospodarcze i bolączki społeczne będą się pogłębiały, będzie to podmywało legitymizację projektu euro-pejskiego. Odpowiedź elit głównego nurtu w Europie opiera się na negacji wobec wszystkich tych, którzy krytykują Europę, zamiast na refleksji, czy nie mają oni przypadkiem racji. Na tym właśnie polega leni-stwo intelektualne tych elit. Próba odwracania się od problemów lub od krytyki eurosceptycznej nie wydaje mi się skuteczną metodą w dłuższym czasie. Rzecz w tym, że dzisiaj to nie populiści, ale nierzadko establishment staje się niepoważny i oderwany od rzeczywistości.

Problemy, z którymi zmaga się Europa, domagają się zdecydowanych reform, uwzględniających trud-ności związane z wychodzeniem niektórych krajów z kryzysu i wprowadzających elementy solidarności z nimi. Zamiast otworzyć się na różne strategie, przej-mując także co lepsze diagnozy i postulaty wysuwa-ne przez populistów i wytrącając im tym samym z rąk część politycznych atutów, elity europejskie wybie-rają podejście ortodoksyjne i coraz mocniej oddalają się od realiów, których doświadczają Europejczycy. Weźmy choćby kryjące się za linią UE wobec Grecji założenie, że Grecy są w stanie spłacić dług wyno-szący prawie 180 proc. ich PKB. Ile to ma trwać? 100 lat? To jest myślenie magiczne.

– Co będzie, jeśli europejski establishment okaże się niereformowalny? Wspomniał Pan o niebezpieczeń-stwie załamania czy też implozji projektu europej-skiego. Jak mogłoby to wyglądać?

– Możliwe, że uda się skompromitować dzisiejszych populistów w Grecji czy Hiszpanii, ale kosztem na-dejścia innych, którzy będą od obecnych zdecydo-wanie bardziej radykalnie antyeuropejscy, którzy nie będą już nastawieni na negocjacje i porozumienie, lecz na wywrócenie stolika. A wtedy staniemy wobec zagrożenia dla egzystencji już nie tylko strefy euro, ale także integracji europejskiej jako projektu poli-tycznego. Zagrożenie dla Unii polega przede wszyst-kim na tym, że rośnie sprzeciw wielu społeczeństw

narodowych wobec dysfunkcyjnego, ich zdaniem, projektu europejskiego. Radykalizacja sceny po-litycznej w  państwach członkowskich podkopuje możliwości znajdowania kompromisu na szczeblu unijnym. Politycy krajowi stawiają rozmaite „czer-wone linie” odnoszące się do interesów narodowych, które usztywniają negocjacje europejskie. Przyczy-niają się one do jeszcze większej nieefektywności działania UE. W rezultacie coś, co wydawało się do niedawna nierealne, czyli rozważanie secesji z UE, jest w debacie publicznej na porządku dziennym – choćby w odniesieniu do Grecji i Wielkiej Brytanii. Integracja może się „popruć” w wyniku wyjścia ko-lejnych państw z poszczególnych kręgów integracyj-nych, a więc w wymiarze całkowitego opuszczenia UE lub tylko wyłączenia z pewnych obszarów współ-pracy.

– Jak ocenia Pan szanse na jakiegoś rodzaju przełom polityczny po stronie europejskiego establishmen-tu? A jeśli nawet by do niego doszło, to czy propono-wana przez Pana „ucieczka do przodu”, ku federacji europejskiej, daje gwarancje wyeliminowania walki o dominację polityczną i gospodarczą ze stosunków wewnętrznych UE?

– Takich gwarancji, oczywiście, nie mamy. Federacja federacji nie równa – wiele jest możliwych do wy-obrażenia modeli politycznych i  wiele wariantów rozwoju w ich ramach. Federacje i w ogóle wspólnoty o charakterze państwowym mają jednak – w prze-ciwieństwie do mniej lub bardziej luźnych sojuszy międzypaństwowych – legitymizację do wprowadza-nia programów redystrybucyjnych, inwestycyjnych i w ogóle prowadzenia aktywnej polityki antykry-zysowej. Takie programy nie muszą się pojawić, ale federalizacja UE wydaje mi się niezbędnym warun-kiem tego rodzaju prospołecznego pakietu reform. Zauważmy zresztą, że unia walutowa sama w sobie stanowi projekt niezwykle zaawansowanej współ-pracy politycznej i  gospodarczej, który wykracza poza ramy konfederacji państw. Brak korespondu-jących z  tym projektem struktur i  narzędzi redy-strybucyjnych oznacza, że najmniejsze napięcia gospodarcze mogą prowadzić do bardzo poważnych tąpnięć. Albo w trosce o projekt europejski wyko-namy ten skok do przodu i wprowadzimy federalne instytucje polityczne i ekonomiczne, albo powinni-śmy wycofać się z projektu, jakim jest unia walutowa.

– Tylko czy nie jest za późno? Czy kryzys nie uderzył w zbyt dalekim stopniu w same fundamenty wspól-noty europejskiej, żeby taki skok był jeszcze możli-wy bez wywołania bardzo silnych antagonizmów? Czy w ogóle ktoś jeszcze wystarczająco wierzy w Eu-ropę jako projekt?

60

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 25: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

– Przede wszystkim należałoby doprecyzować, w jaką Europę i  jaki projekt, co rozumiemy przez interes europejski itd. Póki co UE podtrzymują przy życiu najsilniejsze państwa – przede wszystkim Niemcy – dla których wciąż stanowi ona wygodne narzędzie narzucania swojej woli i  realizowania interesów na skalę kontynentalną. Problem w tym, że jeden z podstawowych zworników UE jest zarazem jedną z głównych przyczyn kryzysu integracji europejskiej. Musimy wyjść z paradygmatu, w którym strategia polityczna UE opiera się na tym, co wypracują i forsu-ją najbardziej wpływowi, i szukać rozwiązań rozwią-zań optymalnych z punktu widzenia całości.

Ciekawe jest pytanie, jak sami Niemcy myślą o pro-wadzonej przez siebie polityce europejskiej  – jak o narzędziu realizacji interesów narodowych? Czy może są, jak jeszcze do niedawna powszechnie za-kładano, najbardziej zeuropeizowanym narodem UE, myślącym w kategoriach dobra całej wspólnoty, kierującym się zasadą „im więcej Europy, tym lepiej dla Niemiec”? Wszystkie analizy wskazują na to, że w ostatnich dekadach przeszli przyspieszony proces renacjonalizacji.

– Czyli okazało się, że Niemcy byli zeuropeizowani w  najlepszym wypadku bardzo powierzchownie i tylko tak długo, jak integracja dawała im niemal wyłącznie korzyści, a zrenacjonalizowali się w mo-mencie, w którym system się „zaciął” i zaczęły się z uczestnictwem w projekcie europejskim wiązać coraz to poważniejsze koszty?

– Długo popularna była koncepcja, według której wzmożone interakcje gospodarcze wraz z kolejny-mi etapami wzmacniania instytucji wspólnotowych przyczynią się do rozmycia tożsamości narodowych i wytworzenia europejskiej. Z czasem mieliśmy się stać na tyle „europejscy”, żeby móc stopniowo prze-nosić ciężar polityczności na szczebel europejski, do odpowiednio wzmocnionych Parlamentu Euro-pejskiego i Komisji Europejskiej. Do awangardy tej narracji wydawały się należeć elity niemieckie. Coś się zmieniło wraz ze zmianami geopolitycznymi w Europie – zjednoczeniem Niemiec, stopniowym wycofywaniem Ameryki ze Starego Kontynentu. Do tego doszły kolejne fale niepowodzeń integracji, poczynając od załamania projektu konstytucji euro-pejskiej, a kończąc na kryzysie strefy euro. Ten cykl

b n d International Monetary Fund, flickr.com/photos/imfphoto/13904884907

61

Page 26: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

przeciągających się trudności i niepowodzeń bardzo poważnie naruszył wcześniejszą trajektorię rozwo-ju integracji, ujawniając siłę egoizmów narodowych i mechanizmów narzucania woli państw silniejszych tym słabszym. Jeśli nie doszło jeszcze do całkowite-go rozpadu struktur europejskich, to w dużej mierze dzięki stworzonej w czasach prosperity tkance amor-tyzującej. Jest nią gęsta instytucjonalizacja europe-izacji, a więc instytucji i prawa UE wraz z różnego typu interesami społecznymi i gospodarczymi, które czerpią z nich korzyści. Ale jeżeli nie zmienimy zwe-ryfikowanych negatywnie recept, to ta tkanka będzie się coraz bardziej zużywać i ludzie będą po prostu wątpić w projekt europejski jako taki.

– Jak w  tym kontekście widzi Pan bilans udziału Polski i innych krajów naszego regionu w projekcie europejskim? Na ile wejście do UE – właśnie w tym okresie, gdy do głosu mocniej zaczęły dochodzić partykularyzmy – wiązało się dla nas z moderni-zacją, a na ile z utrwaleniem różnic rozwojowych i relacji władzy między nowymi państwami człon-kowskimi a najsilniejszymi gospodarkami konty-nentu?

– Moim zdaniem wstąpienie do UE nie zmieniło tra-jektorii naszego rozwoju. Byliśmy krajem peryferyj-nym przed akcesją – i takim pozostaliśmy. Głęboką zależność ekonomiczno-polityczną od Związku Ra-dzieckiego zastąpiliśmy po 1989 r. zależnością od centrów świata zachodniego. To samo dotyczy in-nych państw regionu. Obecnie nasz rozwój opiera się przede wszystkim o zachodni kapitał, zachodnie inwestycje, zachodnie technologie, a od wejścia do UE także o fundusze unijne. Dzięki nim rozwijamy się, powstają miejsca pracy i rośnie PKB. Ale ani fun-dusze unijne, ani środki inwestycyjne kierowane tu przez zagraniczne korporacje nie mają charakteru modernizacyjnego w tym sensie, że nie wpływają zasadniczo na poprawę naszej pozycji konkuren-cyjnej w Europie, która umożliwiłaby zniwelowa-nie naszego zapóźnienia. Z perspektywy ekonomii politycznej Polska jest dziś przede wszystkim pe-ryferiami strefy euro, a dokładnie gospodarki nie-mieckiej  – naszym podstawowym „atutem” jest stosunkowo tania, przyzwoicie wykształcona siła robocza.

– Jesteśmy klientem strefy euro jako całości, ale szczególnie bliskie relacje gospodarcze wiążą nas z Niemcami, o których ambiwalentnej roli w polity-ce europejskiej ostatnich lat już wspominaliśmy. Co to dla nas oznacza, jakie mamy z tej pozycji korzyści i jakie niedogodności? Jakie jest dziś nasze miejsce na geopolitycznej mapie Europy, a ku czemu powin-niśmy aspirować?

– W ujęciu doraźnym, jesteśmy w sytuacji niemal opty-malnej: uzyskujemy możliwości funkcjonowania przy silniku niemieckim, który póki co ciągnie nas do przodu. Znaleźliśmy w tej formule gospodarczej własne nisze rozwoju i byliśmy je w stanie stosunko-wo dobrze zagospodarować. Są to w większości nisze podwykonawców zależnych od zachodnich brandów i technologii, nieistniejących samodzielnie na ryn-kach globalnych. Jeśli jednak spojrzymy na nasze perspektywy długookresowe, to przestanie być tak różowo. Okaże się, że jest to w gruncie rzeczy model niezwykle ryzykowny. Opieranie pozycji konkuren-cyjnej na taniej pracy oznacza, że jedyne dostępne re-media w razie wyhamowania wzrostu to zamrożenie pensji, utrzymywanie wysokiego bezrobocia (a war-to pamiętać, że należymy do krajów o już wysokiej stopie bezrobocia), obniżanie standardów zatrud-nienia, pełzająca komercjalizacja usług publicznych i  demontaż istniejących osłon socjalnych. Model gospodarki opierający się na podwykonawstwie dla zewnętrznych centrów nie zawsze musi prowadzić do podnoszenia potencjału kapitałowego, w  tym zdolności innowacyjnych, i  jakości siły roboczej. Jest natomiast bardzo wrażliwy, przede wszystkim na cenę kosztów pracy – np. kiedy w Polsce dojdzie do ich podniesienia lub gdzieś niedaleko pojawią się inne stabilne peryferie z jeszcze bardziej atrakcyjną ceną produkcji.

Zależność gospodarcza, a więc dominująca pozy-cja wielkich koncernów europejskich i globalnych na naszym rynku, ma swoją cenę. Mogą one na-rzucać własne warunki prowadzenia działalności, w  tym oczekując zwolnień podatkowych lub dyk-tując coraz bardziej „europejskie” ceny własnych produktów. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że straty polskiego fiskusa z racji zwolnień lub unikania po-datków przez wielkie korporacje sięgają dziesiątków miliardów rocznie. W tym samym czasie zaostrza się pobór podatków wobec podmiotów krajowych i wprowadza rozliczne oszczędności budżetowe. Nie ma też środków na krajową politykę rozwoju. Coraz większym zyskom podmiotów zewnętrznych mogą więc towarzyszyć coraz bardziej wzrastające koszty społeczne. Tym bardziej, że po stronie zewnętrz-nych podmiotów gospodarczych stoją siły polityczne, które będą wywierały nacisk polityczny na polskie władze, wykorzystując przy tym instrumenty euro-pejskie. Polski rząd może więc w pewnym momencie stanąć przed poważnym dylematem: czy w imię ra-cjonalności dotychczasowego modelu rozwoju da-wać zagranicznym inwestorom kolejne preferencje, czy też zatroszczyć się o swoich obywateli, godząc się z ryzykiem np. odpływu inwestorów. Zmiana tej sytuacji wymagałaby pogłębionej refleksji o mode-lu, w którym dziś funkcjonujemy, możliwych wobec

62

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 27: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

niego alternatywach oraz o strategii, która zminima-lizuje społeczne i gospodarcze koszty reform.

– Jak ocenia Pan szanse na powodzenie tego typu pro-jektu?

– Obawiam się, że zmiana modelu rozwojowego prze-kracza dziś horyzonty myślowe polskiej klasy poli-tycznej, a w szczególności rządzących, którzy jako jedyni dysponują odpowiednimi instrumentami. Do-minuje przywiązanie do dotychczasowych koncepcji i metod działania – obniżania kosztów pracy, dere-gulacji, ograniczania wydatków publicznych w imię zachowania równowagi budżetowej, preferencji dla zagranicznych koncernów  – tego wszystkiego, co składa się na lokalną odmianę rozwoju zależnego. I nic dziwnego. Jak wspominałem, doraźnie strategia

„zielonej wyspy” przynosi Polsce korzyści, a wypro-wadzenie polskiej gospodarki na inne tory rozwoju jest projektem trudnym, ryzykownym i wykraczają-cym poza horyzont czasowy wyznaczany przez cykl wyborczy.

– Mentalność i  specyfika funkcjonowania lokalnej klasy politycznej to istotna bariera dla szeroko za-krojonych projektów zmiany modelu rozwojowego, ale czy wymiana elit mogłaby, Pana zdaniem, sta-nowić wystarczające rozwiązanie? Przykład Syrizy, której ambitny program zderza się raz po raz z ogra-niczeniami narzucanymi przez obecną strukturę europejskiej polityki i świata finansów, każe raczej pesymistycznie patrzeć na szanse na przełom umoż-liwiający krajom takim jak nasz wyjście z peryfe-ryjności.

– Horyzont naszych możliwości to zwiększenie po-ziomu autonomii politycznej i gospodarczej. Chodzi głównie o to, żeby gospodarka była zorientowana na to, aby w długim okresie przynosić korzyści przede wszystkim polskim obywatelom. I podobnie w sferze politycznej – żebyśmy funkcjonowali w określonych sojuszach, ale w imię jakoś rozumianego interesu publicznego, a nie tylko jako posłuszny wykonawca zobowiązań sojuszniczych. Nasz dzisiejszy poziom autonomii w obu tych wymiarach jest wbrew pozo-rom bardzo niewielki. Czy można coś zrobić, żeby to zmienić? W naszym regionie pewną strategię po-większania autonomii realizuje – cokolwiek byśmy o nim nie sądzili – Viktor Orbán. Podobnie jak Syriza, napotyka przy tym na swojej drodze różnego rodzaju przeszkody, bo światowe i regionalne centra zawsze niechętne są próbom zwiększania autonomii przez państwa, które równie dobrze mogłyby być posłusz-nymi satelitami. Ale jednocześnie jest to przykład, który pokazuje, że nawet państwo mniejsze i słab-sze gospodarczo od Polski może próbować prowadzić autonomiczną politykę, jeśli nie brakuje politycznej

woli i determinacji po stronie elit. Nasi politycy od lat wybierają „poklepywanie po ramieniu” i „dobrą atmosferę” w relacjach z partnerami i sojusznikami. Pytanie, kto był w stanie wywalczyć więcej dla swo-jego kraju i interesów narodowych – Tusk czy Orbán? Niektórzy twierdzą, że Tusk, dzięki dobrym relacjom z Niemcami i jednoznacznie proeuropejskiemu wize-runkowi. Z kolei Orbán miał w Europie bez wątpienia pod górkę i niejednokrotnie europejscy politycy ka-rali go decyzjami niekorzystnymi dla Węgier. Jedno-cześnie jednak ochrona, jaką Orbán zagwarantował swoim obywatelom w stosunku do banków zachod-nich, jest nieporównywalna do sytuacji np. polskich

„frankowiczów”. Trudno orzec, co jest bardziej sku-teczną taktyką, ale wyraźnie widać, że u rządzących Węgrami istnieje myśl strategiczna i pragnienie auto-nomii. Starają się również szukać szansy dla realiza-cji swych interesów narodowych poza UE i sojuszem transatlantyckim, czego najlepszym dowodem jest niechęć do zrażania do siebie Rosjan i intensywna współpraca z Chinami.

– Z  jednej strony pokazuje Pan, że obecny system sprawowania władzy politycznej i gospodarczej na naszym kontynencie wywołuje w krajach peryferyj-nych sprzeciw i chęć wywalczenia sobie autonomii wobec struktur europejskich. Z drugiej jednak stro-ny podkreśla Pan, że w interesie tychże peryferii jest Europa federalna, czyli pogłębienie integracji.

– Może to sprawiać wrażenie dysonansu czy nawet pewnej sprzeczności. Wynika to stąd, że projekt Europy federalnej jest coraz dalszy od realnej lo-giki, jaką kierują się działania struktur europejskich. Uważam, że w perspektywie długofalowej federa-lizacja Europy byłaby dla polskiego społeczeństwa, przede wszystkim dla naszych dzieci i  wnuków, najkorzystniejsza. Być może okazałoby się, że ich polskość stanie się czymś w rodzaju tożsamości re-gionalnej, ale jako obywatele Europy mieliby niepo-równywalne z naszymi szanse na rozwój. Federacja europejska jest dziś jednak tylko marzeniem, które-go realizację coraz trudniej sobie wyobrazić. Euro-pa w coraz większym stopniu umacnia się w swojej konfederacyjności, kraje członkowskie – zwłaszcza te najsilniejsze – mają w niej do powiedzenia coraz więcej, a nie coraz mniej. Jak w tej rzeczywistości chronić swoje interesy i budować podstawy rozwoju, którego owoce mogłyby zebrać przyszłe pokolenia? Wobec barier, jakie napotyka dziś europejskie my-ślenie wspólnotowe, pozostaje nam poszukiwanie autonomii wobec Europy.

– Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, czerwiec 2015 r.

63

Page 28: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

NOWEGO OBYWATELA POLECAJĄ

„Nowy Obywatel” to jedno z niewielu pism w kraju, które rzetelnie i wnikliwie zajmuje się najważniejszy-mi tematami społeczno-gospodarczymi, ale tymi przede wszystkim, które na ogół są pomijane lub trywializowane w debacie publicznej. Skupia wokół siebie ludzi ideowo przekonanych, że pogłębianie

świadomości życia społecznego jest warunkiem rozwoju naszego kraju. Na łamach „Nowego Obywatela” wypowiadają się ludzie ma-jący za sobą różne doświadczenia ideowe czy nawet polityczne, ale mają jedną cechę wspólną – zależy im na tym, aby ich teksty wnosi-ły wartość dodaną do krajowej publicystyki.

JERZY KŁOSIŃSKI, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność”

Nie musimy się zgadzać, musimy myśleć i wymieniać poglądy. Dla wymiany poglądów została w naszej rzeczywistości bardzo okrojona przestrzeń medialna. „Nowy Obywatel” to właśnie fragment tej wolnej przestrzeni, miejsce, gdzie nie ulegając „poprawności”, modom czy partykularnym

interesom różnych lobby możemy wymieniać nasze autentyczne poglądy. Chwała mu za to.

ZBIGNIEW ROMASZEWSKI (1940–2014), działacz KOR, b. wicemarszałek Senatu

nowyobywatel.pl/rekomendacje

DR HAB. RYSZARD BUGAJ • DR HAB. TOMASZ G. GROSSE • JOANNA I ANDRZEJ GWIAZDOWIE • JERZY KŁOSIŃSKI • DR HAB. EWA LEŚ • BERNARD MARGUERITTE • PROF. DR HAB. ANDRZEJ MENCWEL

• ANDRZEJ MUSZYŃSKI • PROF. LEOKADIA ORĘZIAK • ADAM OSTOLSKI • PIOTR PAŁKA • BARTŁOMIEJ RADZIEJEWSKI • PAWEŁ ROJEK • ZOFIA ROMASZEWSKA • ZBIGNIEW ROMASZEWSKI

• DR HAB. PAWEŁ SOROKA • MISZA TOMASZEWSKI • DR KRZYSZTOF WIĘCKIEWICZ • RAFAŁ WOŚ • MARIAN ZAGÓRNY • DR HAB. ANDRZEJ ZYBERTOWICZ

Page 29: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Piotr Wójcik

Szukanie źródeł obecnego kryzysu to nie tylko zabawa intelektualna, dzięki której można zrobić z siebie mędrca post factum. Zrozumienie przyczyn krachu, który bardzo szybko zamienił się w światowe zała-manie gospodarcze, jest niezbędne, aby móc trafnie określić recepty na wyjście z ekonomicznego impasu. Impasu, w którym świat znajduje się na dobrą sprawę wcale nie od roku 2008, lecz od lat 70., kiedy zaczął upa-dać powojenny ład, zapewniający gospodarce stabilny wzrost, a ludziom upowszechnienie dobrobytu. To właśnie odejście od egalitaryzmu pierw-szych trzydziestu lat powojennych było krokiem, który następnie w za-skakująco prostej linii doprowadził do obecnych problemów.

Oczywiście, należy z  nieufnością podchodzić do zbyt prostych wyjaśnień skomplikowanych zagad-nień ekonomicznych, ale trudno lekceważyć bieg wydarzeń, który ewidentnie składa się w kompletną całość. Nawet jeśli poszczególne elementy rekon-strukcji wymagają dostrzeżenia niuansów oraz do-dania pewnych szczegółów, to motyw przewodni tej historii wydaje się jednoznaczny. Popuszczenie cugli gospodarce rynkowej w USA doprowadziło szybko do wyjątkowo dotkliwego rozwarstwienia oraz zablo-kowania możliwości awansu społecznego rzeszom Amerykanów, co zmusiło polityków do znalezienia rozwiązania, które udobruchałoby miliony nowych

wykluczonych, patrzących na bogacące się elity. Rozwiązanie to było zgodne z dominującą doktryną reaganizmu-thatcheryzmu, efektem jego wdrożenia stała się zaś kredytowa bańka na rynku nieruchomo-ści oraz jej spektakularne pęknięcie.

Stany zjednoczonych nierównościUSA w powszechnym odczuciu kojarzą się w Polsce, zresztą słusznie, z dobrobytem i wysokim standar-dem życia. To jednak nie cała prawda o tym kraju, gdzie od lat, oprócz rozwoju gospodarczego, obser-wujemy również sporo patologii społecznych, ta-kich chociażby, jak wysoki poziom przestępczości

NIECH JEDZĄ KREDYT!Geneza kryzysu finansowego w USA

b n

bry

an b

irdw

ell,

flick

r.com

/pho

tos/

theb

irdw

ells

/300

0797

197

79

Page 30: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

czy nienajlepszy stan zdrowia obywateli. Nic dziw-nego – te patologie występują z reguły w krajach mocno rozwarstwionych ekonomicznie, do których USA bez wątpienia należą. Według OECD Factbo-ok 2014, wskaźnik Giniego wynosi tam 0,38 (czyli tyle, ile np. w Indiach) i jest jednym z najwyższych wśród krajów członkowskich tej organizacji (im wyższy wskaźnik, tym większe rozwarstwienie). Wyższy jest on jedynie w Chile i Meksyku, w więk-szości krajów Unii Europejskiej wynosi zaś sporo poniżej 0,3 – np. w Czechach 0,26, a w Danii 0,251. O ile nierówności dochodowe w zasadzie zawsze były tam wyższe niż w Europie Zachodniej, to nie zawsze były aż tak wysokie – ich szybki wzrost na-stąpił w połowie lat 70. W latach 1975–2005 płace osób z 90. percentyla (czyli zarabiających więcej niż 90 proc. pozostałej populacji) rosły o 65 proc. szybciej niż płace osób z 10. percentyla. W związ-ku z tym, o ile w 1975 roku 90. percentyl zarabiał przeciętnie 3 razy więcej niż 10., to już w roku 2005 było to aż 5 razy więcej2. Najmniej zarabiające gru-py w  tym czasie traciły nie tylko w  stosunku do najlepiej zarabiających, ale także w  stosunku do mediany wynagrodzeń (granica między 50 a  60 percentylem) – w latach 70. straciły one ok. 9 proc., a w latach 70. i 80. po kolejne 10 proc. W rezultacie zarobki względne najniżej zarabiających Amery-kanów w połowie lat 90. były o 20 proc. niższe niż w latach 40.

Spadki wynagrodzeń najuboższych grup, następu-jące od lat 70., miały nie tylko charakter względny (w stosunku do innych płac), ale też bezwzględny, czyli spadały ich wartości wyrażone w walucie. W la-tach 70. mediana wzrosła o 7 proc., a więc najniższe płace realnie spadły o 2 proc. Jeszcze gorzej było w la-tach 80. – mediana wynagrodzeń spadła w tamtym czasie o 7 proc., co oznaczało spadek najniższych wynagrodzeń aż o 17 proc. Dla najuboższych Amery-kanów trudna była przede wszystkim pierwsza po-łowa lat 80. czyli czasy reaganomiki – 10. percentyl w 1986 r. zarabiał zaledwie 35 proc. mediany, choć jeszcze 6 lat wcześniej było to 41 proc.3

XXI wiek przyniósł utrzymanie tego trendu – w la-tach 2000–2010 rozwarstwienie weszło na rekordowy poziom z lat 1910–19204. Kryzys ekonomiczny spo-wodował jeszcze większe przyspieszenie tego proce-su – może się to wydać niewiarygodne, ale w latach 2009–2013 aż 93 proc. przyrostu dochodu narodowe-go w USA trafiło do najwyższego, setnego percentyla (czyli do najbogatszego 1 proc. Amerykanów). Cała ta sytuacja powoduje oczywiście także ogromne nie-równości majątkowe – obecnie 90. percentyl posiada aż 70 proc. całego majątku w USA, czyli prawie trzy razy więcej niż cała tamtejsza klasa średnia, która posiada tegoż majątku około 25 proc.

Powodów tego stanu rzeczy jest wiele. Na pew-no na ogromny wzrost nierówności wpływ miała zmiana polityki podatkowej w Ameryce – od lat 70. najwyższa stopa opodatkowania zaczęła stopniowo spadać (oczywiście przyspieszenie nastąpiło w  la-tach 80.) i obecnie wynosi ona 35 proc., choć w latach powojennych było to nawet 91 proc. Zupełna stagna-cja dotknęła również płacy minimalnej, co uderzyło w płace realne grup najuboższych. Tradycyjnie sła-bo rozwinięte są w Stanach Zjednoczonych związki zawodowe, w związku z czym mało kto sprzeciwiał się innemu zjawisku, jakim jest spadek udziału kosz-tów pracy w wartości produkcji. W ciągu zaledwie 15 lat spadł on o 7 punktów procentowych – z 60 proc. w roku 1970 do 53 proc. w roku 1995. Niewątpliwie duże znaczenie ma tu też tak zwana „premia za college”.

Zarobki w USA są bowiem niezwykle mocno sko-relowane z poziomem wykształcenia. Co ważniejsze, zarobki osób bez wyższego wykształcenia od lat spa-dają. Między połową lat 60. a połową 80. przeciętne płace absolwentów szkół średnich spadły o 3,3 proc., a osób bez średniego wykształcenia aż o 17,1 proc. W 2008 r. mediana wynagrodzeń pracowników ze średnim wykształceniem wynosiła 28 tysięcy dola-rów, a tymczasem pracowników z dyplomem licen-cjata 48 tys. Osoby ze stopniem zawodowym MD lub MBA zarabiały zdecydowanie więcej nawet od pracowników z licencjatem. Z biegiem lat wzrastał także poziom bezrobocia wśród osób bez dyplomu szkoły wyższej, zaś bezrobocie wśród pracowni-ków bez średniego wykształcenia skoczyło z zaled-wie 4,5 proc. w roku 1970 do 12,5 proc. w roku 1994. W tym czasie wzrosło ono także wśród absolwentów szkół średnich, choć w tym przypadku już niewiele – z 2 do 3 proc.5

Wydawałoby się, że to coś zupełnie niewinnego – w końcu wystarczy tylko skończyć szkołę wyższą, by zapewnić sobie wysokie zarobki. Problem w tym, że wraz ze wzrastającą w ostatnich latach „premią za college” wzrosły też koszty uzyskania wyższego wykształcenia. Uczelnie wyższe są w  USA płatne, więc dobrej jakości edukacja bywa poza zasięgiem nawet dla rodzin z klasy średniej – i to po zwiększe-niu pomocy finansowej dla mniej zamożnych stu-dentów. To widać w statystykach – choć „premia za wykształcenie” wzrosła wyraźnie, to nie przybyło osób legitymujących się nim. Stało się tak chociaż liczba tych, którzy próbują je zdobyć, mocno skoczy-ła do góry – z 44 proc. w 1980 do 61 proc. w 2003 r. – co jest dowodem, że fakt coraz silniejszej korelacji między wykształceniem a zarobkami jest Ameryka-nom doskonale znany. Ta świadomość nie przekła-da się jednak na upowszechnienie wykształcenia, bowiem wielu studentów nie zdobywa dyplomu,

80

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 31: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

bardzo często z przyczyn materialnych. Wśród męż-czyzn urodzonych w latach 70. odsetek licencjatów nie wzrósł w porównaniu do mężczyzn urodzonych w latach 40. Od lat 70. podobnej stagnacji ulega upo-wszechnianie się wykształcenia średniego. Obec-nie wśród krajów wysoko rozwiniętych USA są na szarym końcu pod względem odsetka absolwentów szkół średnich i dopiero na 12. miejscu pod względem odsetka absolwentów szkół wyższych, choć kilka-dziesiąt lat temu były pod tym względem w ścisłej czołówce. Oczywiście nie zmienia to faktu, że wciąż poziom kształcenia w Stanach Zjednoczonych jest jednym z najwyższych na świecie. Jednak w sytuacji, gdy wysokie zarobki są w zasadzie zarezerwowane głównie dla absolwentów szkół wyższych, znaczne ograniczenie dostępu do nich młodym z mniej za-możnych rodzin musi prowadzić do niezdrowej sytu-acji na rynku pracy oraz do zablokowania możliwości awansu społecznego wielu zdolnym i pracowitym osobom, które pokutują za to, że nie miały szczęścia urodzić się w dobrze sytuowanym środowisku.

Kolejną cechą amerykańskiego modelu gospodar-czego, która miała niebagatelny wpływ na to, co się stało za oceanem pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, jest wyjątkowo słabo rozwinięta sieć zabez-pieczeń społecznych, szczególnie w  porównaniu z krajami zachodu Europy. Zasiłki dla bezrobotnych nie tylko są niższe niż w krajach „starej” UE, ale też wypłacane są przez dużo krótszy czas – w USA przez pół roku (jak w Polsce), a na zachodzie Europy z regu-ły przez kilka lat (np. we Francji do trzech lat, w Danii przez dwa). Jedynie 40 proc. bezrobotnych ma pra-wo do świadczeń, co przy Polsce (15 proc.) wygląda może i hojnie, ale na tle państw Europy Zachodniej wypada raczej ubogo. Olbrzymim problemem jest brak powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, co według europejskich standardów jest nie do po-myślenia. Tracącemu pracę zagląda więc w oczy nie tylko widmo braku środków do życia, ale także ko-nieczności poniesienia wysokich kosztów leczenia, gdyby nie stać go było na opłacenie ubezpieczenia; tym bardziej, że prywatny ubezpieczyciel ma pra-wo odmówić bezrobotnemu ubezpieczenia w razie nawet niegroźnego schorzenia. Różnicę w  wydat-kach widać też w przypadku świadczeń emerytalno-

-rentowych – w 1998 r. USA wydały na ten cel 7 proc. PKB, tymczasem Francja i Niemcy ok. 13 proc., czyli prawie dwa razy więcej. Emerytura w USA wynosi-ła przeciętnie ledwie 19,3 proc. średniego wynagro-dzenia – tymczasem we Francji 58,6, a w Niemczech 37,2 proc. Ogromne różnice w tych kwestiach między UE a USA to nie tylko efekt wydarzeń ostatnich lat. Miały one miejsce w całych powojennych czasach – w latach 1950–1987 wydatki socjalne w USA wyniosły 13,3 proc. PKB, natomiast przeciętnie w UE 20 proc., b a

Mic

hael

Fle

shm

an, fl

ickr

.com

/pho

tos/

flesh

man

pix/

8479

9567

41

81

Page 32: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

nie mówiąc o takich krajach jak Szwecja (28,6 proc.) czy Holandia (24 proc.)6.

Wszystko to wpływa na fakt, że bezrobocie, nawet jeśli jest w USA nieco mniejsze niż w krajach zachodu UE (i to też nie we wszystkich), to i tak stanowi dużo większy problem społeczny. Tracący pracę Europej-czyk zachowuje prawo do opieki zdrowotnej, często także do mieszkania komunalnego, otrzymuje wy-soki zasiłek i wsparcie w znalezieniu pracy. Tymcza-sem gdy Amerykanin traci pracę, bardzo często traci w zasadzie wszystko, jeśli nie był w stanie wcześniej czegoś odłożyć – a w grupach o niższych dochodach jest to trudne. Sprawia to, że załamania na rynku pracy powodują w USA dużo większe napięcie po-lityczno-społeczne niż w UE, gdzie decydenci oraz przedsiębiorstwa mają więcej czasu na przemyślaną i spokojną reakcję.

„Socjalizm” kredytowo-bankowyTaka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność na-wet w kraju tak wolnorynkowym jak USA. Ludzie pod każdą szerokością geograficzną potrzebują w pierw-szym rzędzie zaspokojenia podstawowych potrzeb: posiadania dachu nad głową, poczucia elementarnej stabilności czy też społecznego uznania – tym bar-dziej w takim kraju jak USA, gdzie szacunek zdoby-wa się przede wszystkim przez status ekonomiczny, a brak życiowego sukcesu uznawany jest za osobistą winę przegranego. Można spędzić lata na snuciu opo-wieści o swobodzie gospodarczej i wolnym rynku, ale gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że tej wolności nie da się zjeść, zbudować z niej domu, ani zapewnić z jej pomocą wykształcenia dziecku. Przed takim wyzwaniem stanęli decydenci w USA – okaza-ło się, że całe masy Amerykanów nie tylko, zamiast się bogacić, realnie biednieją, ale również nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb takich jak posia-danie domu, choć są ze wszystkich stron bombardo-wani obrazami szaleńczej konsumpcji klas wyższych, których bogactwo widać w USA aż za dobrze. Takie poczucie dysonansu wśród rzesz obywateli jest nie-zwykle sprawnym zapalnikiem bomby społecznej. Tę bombę rozbroić musieli politycy, bo nawet tam, gdzie wpływy rynku wydają się nieograniczone, a państwo ma zasięg tak mały, jak to tylko możli-we – gdy nadchodzą problemy, obywatele (zupełnie słusznie!) domagają się działań od władzy.

Sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta, gdy na początku lat 90. nadeszła pierwsza po wojnie recesja, odbicie po której nie przyniosło z powrotem utraco-nych miejsc pracy – na nie trzeba było czekać aż 23 miesiące, choć zwykle zajmowało to maksymalnie dwa kwartały. W sytuacji, gdy strach przed bezrobo-ciem ma dla jednostek tak kluczowe znaczenie jak w USA, nacisk na polityków stawał się coraz większy.

Niestety nie wyszli oni poza schematy typowe dla tego kraju. Poszukali rozwiązania, które w  mini-malnym stopniu ingeruje w grę rynkową i w żaden sposób nie będzie przypominać formalnej redystry-bucji, jaka politycznie w warunkach amerykańskich po prostu by nie przeszła. Jednak rozwiązanie, które znaleźli, nie przypominało Świętego Graala, a wpływ na gospodarkę miało większy niż największy nawet program redystrybucyjno-socjalny, jaki można by wymyślić – i to nie tylko gospodarkę USA, ale także reszty świata.

W sytuacji potrzeby uruchomienia szerokiego pro-gramu transferów pieniężnych do potrzebujących grup społecznych, ale w taki sposób, by nie przypo-minało to ani trochę takiego programu, banki wydają się idealnym pośrednikiem, a kredyt idealnym roz-wiązaniem. W końcu ludzie, korzystając z wolności i na własną odpowiedzialność, zaciągają pożyczki, by spełnić swoje potrzeby – któż może im tego zabronić, to zwykła gra rynkowa. Z państwem opiekuńczym nie ma to nic wspólnego. Znaleziono więc sposób, który mógł udobruchać rzesze niezadowolonych obywateli wykluczonych z konsumpcyjnego wyści-gu, a przy tym nie narażał na oskarżenia o socjalizm. Teraz tylko należało skłonić instytucje finansowe, by zaczęły udzielać jak najtańszych kredytów ludziom, których nie stać było na zaspokojenie swych potrzeb (głównie mieszkaniowych) w inny sposób. W tym celu trzeba było stworzyć kolejne pozory.

Były nimi formalnie prywatne podmioty, a  na-prawdę agencje rządowe, Freddie Mac i Fannie Mae. Zwolnione z podatków i szczodrze dotowane przez państwo, instytucje te wykonywały zadania zlecone przez administrację publiczną na rynku kredytów hi-potecznych, należały jednak do sektora prywatnego (tam też płynęły ich zyski). Ich zadaniem była inter-wencja na rynku kredytów hipotecznych poprzez ich skup z banków, dzięki czemu te zdobywały kapitał na kolejne kredyty. W ten sposób rząd, dosypując pie-niędzy dwóm agencjom i wydając im odpowiednie dyspozycje, mógł pompować rynek kredytów oraz kreować go, jak i gdzie chciał. Agencje, „podgrzane” naciskami rządowymi, ochoczo zresztą nauczyły się zdobywać kapitał samodzielnie – zakupione kredyty łączyły w pakiety i wypuszczały dłużne papiery war-tościowe zabezpieczone właśnie pakietami kredytów, a więc de facto hipotekami na nowych mieszkaniach i domach Amerykanów. Dzięki temu same ściągały pieniądze z rynku i inwestowały je w zakup następ-nych kredytów.

Kolejne administracje za pomocą instrumentów (także werbalnych) naciskały na banki, by te udzie-lały więcej kredytów osobom najmniej zarabiającym, a na agencje – by więcej takich kredytów skupowa-ły. Zaczęto podnosić limit aktywów, który agencje

82

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 33: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

musiały przeznaczyć na skup kredytów osób ubo-gich – w roku 1995 było to 42 proc., w 2000 roku 50 proc., a w 2004 roku już 56 proc. Hojnie dosypywa-no również pieniędzy, które miały być przeznaczane właśnie na ten cel. W 2000 r. administracja Clintona, która ma zdecydowanie największe zasługi w prze-prowadzaniu całej operacji, zmniejszyła do ledwie 3 proc. wysokość zaliczki, która kwalifikowała do udzielenia gwarancji kredytowej przez kolejną rzą-dową agencję FHA. Zaczęto też bardzo restrykcyjnie (pod groźbą kar) egzekwować od banków ustawę CRA z 1977 r., która nakładała na nie obowiązek aktyw-ności kredytowej na terenach zamieszkanych przez ubogich7. W  ten sposób napompowano do niewy-obrażalnych rozmiarów rynek kredytów subprime, czyli udzielanych osobom o najmniejszej zdolności kredytowej, które tej zdolności w normalnych wa-runkach wcale by nie miały, a także kredytów Alt-A, czyli podwyższonego ryzyka. Instytucje kredyto-we, widząc, że pewne podmioty wykupują masowo kredyty typu subprime i Alt-A, zaczęły ich równie masowo udzielać, gdyż były one dla nich łatwym za-robkiem – widniały w księgach bardzo krótko, w za-sadzie niemal natychmiast były sprzedawane Fannie

Mae lub Freddie Mac. Nikt się przy tym specjalnie nie przejmował sprawdzaniem klientów – w końcu byli oni tymi klientami tylko przez chwilę. Zaraz potem trafiali do rządowych agencji, a następnie stawali się już zupełnie anonimowi, będąc jedynie częścią pakietu wielu kredytów hipotecznych. Kto by się w takiej sytuacji przejmował życiorysem czy historią kredytową kredytobiorcy?

Efekty tej skoordynowanej akcji były piorunujące. Wartość kredytów subprime kupionych przez rządo-we agencje wzrosła z 85 mld dolarów w 1997 r. do 446 mld dolarów w roku 2003. W 2007 r. podmioty te po-siadały aż 70 proc. ryzykownych kredytów. W 2008 r. ogólna wartość zarówno kredytów „subprime”, jak i Alt-A, w których skup w jakimś stopniu były zaan-gażowane Freddie Mac, Fannie Mae oraz FHA, wy-nosiła… 2,7 bln dolarów. Już w 2003 r. w zasadzie nie było komu pożyczać, więc powstał nowy rodzaj kredytów, NINJA (no income, no job, no assets), czyli kredytów dla osób… bez pracy i dochodu. Jedna trze-cia kredytów subprime została udzielona na 100 proc. lub więcej wartości mieszkania i stanowiła 6-krot-ność rocznego dochodu kredytobiorcy. W  2006  r. jedna piąta wszystkich nowo udzielonych kredytów

b n d Jon Whitton, flickr.com/photos/jwhittox/2954005055

83

Page 34: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

należała do tej kategorii8. W latach 2002–2005 wzrost liczby kredytów udzielonych na terenach zamieszka-nych przez osoby o najniższych dochodach był dwa razy wyższy niż w pozostałych rejonach kraju9. Co jeszcze bardziej zdumiewające, liczba kredytów hi-potecznych z tamtego okresu koreluje ze spadkiem dochodów gospodarstw domowych na danym tere-nie. Rozpętana akcja pożyczkowa, niczym rasowy program socjalny, docierała więc w pierwszym rzę-dzie do najbardziej potrzebujących. Problem w tym, że nie był to typowy program socjalny, gdyż w prze-ciwieństwie do tradycyjnego zasiłku, pieniądze te trzeba było oddać. Póki jednak płynęły one strumie-niami, nikt się tym nie przejmował.

Tani pieniądz i fajerwerki aktywówŻeby plan „wypalił” potrzeba było jeszcze jednego elementu – odpowiedniej polityki monetarnej. Re-zerwa Federalna, która ją w USA tworzy, ochoczo weszła do gry. W 1996 r. szef Fed, Alan Greenspan, oficjalnie zapowiedział, że nie będzie reagował na-wet na widoczne bańki spekulacyjne i utrzyma przez długi czas niskie stopy procentowe, czyli, mówiąc w dużym skrócie, cenę pieniądza, po jakiej zdoby-wają go banki, by prowadzić akcję kredytową. A tani pieniądz dla banków oczywiście oznacza również relatywnie tańszy kredyt dla konsumentów i firm. Niskie stopy procentowe to po prostu niskie opro-centowanie kredytów, co oczywiście zwiększa na nie popyt, gdyż stają się bardziej atrakcyjne. Niskie stopy procentowe były natomiast niezbędne dla planu kre-dytowego uwłaszczenia ubogich mas.

Greenspan zupełnie nie przejmował się pęcznie-niem bańki spółek internetowych, wstrzymując się od zaostrzenia polityki monetarnej i nie chcąc za-trzymać wzrostu opartego na kredycie. Nie przega-pił za to żadnej okazji do obniżenia stóp – tak zrobił chociażby w 1998 r. po ogłoszeniu niewypłacalności przez Rosję, a także w 1999 r. po upadku funduszu hedgingowego Long-Term. Po pęknięciu bańki in-ternetowej w latach 2000–2001, na co spokojnie cze-kał, na chwilę podniósł stopy do 6,5 proc., jednak do czerwca 2003 r. stopniowo znów je obniżał, aż do historycznie niskiego poziomu 1 proc. Od czerwca 2003 r. polityka Fed minimalnie się zmieniła – roz-poczęto powolne podnoszenie stóp o 25 punktów bazowych (0,25 proc.), jednak skala tych podwyżek była tak nieśmiała, że tylko utwierdziła graczy ryn-kowych w przekonaniu, że stopy na dłuższą metę wciąż będą niskie. Boom na rynku kredytów wciąż się utrzymywał10.

Niskie stopy przyniosły wiadome rezultaty. Zwięk-szył się popyt na mieszkania i  domy, gdyż dzięki niskim ratom zaczęły one być w zasięgu wielu nieza-możnych osób. Pobudziły też podaż – w końcu kredyt

był tańszy także dla deweloperów, którzy z  więk-szą ochotą zaczęli budować nowe domy. Własność stopniowo się upowszechniała – w 1994 r. 64 proc. gospodarstw domowych miało mieszkanie na wła-sność, a w roku 2004 już niemal 70 proc. Wszystko to oczywiście powodowało znaczny wzrost cen domów, dzięki czemu rzesze Amerykanów wirtualnie się bo-gaciły, gdyż wartość ich majątków rosła. Co prawda wzrost cen domów oznaczał, że dla kolejnych grup zakup może być coraz bardziej powyżej dochodów, ale w epoce taniego pieniądza i łatwego kredytu nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi drobnostkami. Ni-kogo też nie dziwiło, że wzrost cen domów był wyż-szy w tych rejonach, w których… niższy był wzrost dochodów. W końcu to najlepszy dowód na to, że plan działa i że upowszechnianie własności wśród niezamożnych grup ruszyło z kopyta.

Boom na rynku nieruchomości, spowodowany, delikatnie mówiąc, łagodną polityką monetarną i dostępnym kredytem, doprowadził do wręcz nie-wyobrażalnego wzrostu cen nieruchomości. W ciągu zaledwie 10 lat (1997–2006) wzrosły one o 124 proc., choć w tym samym czasie główny indeks giełdowy w USA S&P 500… spadł o 8 proc. W 2005 r. aż poło-wa amerykańskiego wzrostu gospodarczego została

b woodleywonderworks, flickr.com/photos/wwworks/2959833537

84

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 35: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

wytworzona na rynku nieruchomości11. Pomimo wystrzelenia w górę cen domów, Fed wciąż nie za-mierzał zaostrzać polityki pieniężnej, gdyż inflacja jako taka nie była w tym czasie problemem – ceny towarów i usług kształtowały się na umiarkowanym poziomie, co dodatkowo uśpiło czujność Greenspana i Rezerwy Federalnej.

Opisana sytuacja spowodowała nie tylko wzrost cen domów, ale także niebywały wzrost wartości in-nych aktywów. Boom na rynku nieruchomości szyb-ko dotarł też do rynku finansowego – oba są zresztą mocno powiązane. Trwała hossa kredytowa związa-na z rosnącą wartością nieruchomości, dzięki której wartość zabezpieczenia hipoteką rosła – właścicie-le domów mogli więc otrzymywać refinansowanie swoich wcześniejszych kredytów nowym kredytem na lepszych warunkach. Można było w ten sposób uzyskać nie tylko niższą ratę, ale także dodatko-we pieniądze na konsumpcję. Tak więc, póki ceny nieruchomości rosły, wzrastała również relatywna zamożność ich właścicieli – i uzyskiwano ten stan bez wzrostu dochodów, dzięki czemu uniknięto nie-wygodnej dla przedsiębiorców presji na wzrost płac.

Popularność refinansowania potrzeb konsump-cyjnych kolejnym kredytem spowodowała też wielki

rozwój instrumentów pochodnych, inaczej zwanych derywatami, jak określa się instrumenty finansowe, których wartość oparta jest na innych aktywach. Banki szukały kapitału na dalszą akcję kredytową, chcąc odpowiedzieć na zapotrzebowanie na rynku. Pakowały więc swoje kredyty w pakiety i sprzedawa-ły je np. funduszom inwestycyjnym, dla których przy niskich stopach procentowych były one atrakcyjnym sposobem inwestowania. W ten sposób powstały in-strumenty CDO, czyli „skolateralizowane obligacje dłużne” – papiery dłużne zabezpieczone udzielony-mi kredytami hipotecznymi.

Wzrost cen domów napędzał, oprócz konsumpcji, także… dalszy wzrost cen domów. Właściciele droże-jących nieruchomości mogli je sprzedać i zdobyć ka-pitał na większe mieszkania, co bardzo wielu czyniło, wzmacniając jeszcze popyt i wzrost cen. Wzrostowi cen nieruchomości sprzyjało również bardzo duże rozwarstwienie, które zawsze pojawia się przy „in-flacji aktywów”, czyli przy szybkim wzroście warto-ści aktywów finansowych i nieruchomości. Wynika to z faktu, że w rozwarstwionych społeczeństwach sporo jest kapitału spekulacyjnego, który inwestuje w droższe dobra nie dlatego, by zaspokoić swe po-trzeby, lecz aby powiększyć nadwyżkę finansową, która zalega mu na kontach. W egalitarnym społe-czeństwie wzrost cen domów musi powodować stop-niowe zmniejszanie się popytu, gdyż stają się one po prostu poza zasięgiem kolejnych grup społecz-nych, wciąż czekających na zakup swego pierwszego lokum – a to musi ograniczać wzrost cen. W społe-czeństwie rozwarstwionym nie funkcjonuje taki mechanizm blokujący powstawanie bańki – zawsze znajdzie się chętny do ulokowania nadwyżki kapita-łu w nieruchomościach po to, żeby na nich zarobić w sytuacji ich ciągłego drożenia12.

Ważnym wydarzeniem było zniesienie w 1999 r. ustawy Glassa-Steagalla, co pozwoliło bankom na łączenie działalności kredytowo-depozytowej z in-westycyjną. Wciąż rozwijał się rynek obecnych od lat 80. CDO, dla którego lata 90. oznaczały wielki skok, gdyż stopniowa deregulacja sektora finansowego, która w  tych latach szybko postępowała, umożli-wiła bankom inwestowanie w niedostępne dla nich wcześniej aktywa. Banki coraz chętniej korzystały z tych instrumentów, gdyż zdawały sobie sprawę, że mają sporo kredytów podwyższonego ryzyka. Roz-wadniały więc ryzyko, grupując kredyty subprime, NINJA czy Alt-A w taki sposób, żeby były one roz-proszone. Dzięki temu bankructwo pojedynczego kredytobiorcy nie uderzyłoby w  inwestora, gdyż obligacje wciąż byłby zabezpieczone jeszcze przez inne kredyty, także te wyższej klasy. Kupujący je inwestorzy czasem byli zupełnie nieświadomi ry-zyka – w pewnym momencie już nawet sprzedający

85

Page 36: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

nie wiedzieli, co dokładnie czai się w sprzedawanych pakietach. Korzystając z nowych możliwości, takich jak podejmowanie działalności ubezpieczeniowej, banki zaczęły też tworzyć nowe instrumenty CDS (Credit Default Swap), które były polisami ubezpie-czeniowymi na wypadek, gdyby jednak kredyty za-bezpieczające CDO nie były spłacane. A więc CDS-y były instrumentami pochodnymi zabezpieczającymi inne instrumenty pochodne.

Wystarczy tylko zerknąć na te konstrukcje, żeby stwierdzić, że sektor finansowy ogarnęło szaleństwo. O ile jeszcze zasady działania CDS-ów i CDO można dość łatwo zrozumieć, to kolejne wyszukane instru-menty czasem były już nie do końca zrozumiałe na-wet dla ich twórców. Skala rozwoju instrumentów pochodnych była niewyobrażalna. O ile w roku 2000 wartość rynku derywatów wynosił, bagatela, ok. 100 bilionów dolarów, to w 2011 r. było to już siedem razy więcej. Obecnie wartość światowego rynku instru-mentów pochodnych dziesięciokrotnie przekracza… światowe PKB13.

Ostateczny krach systemu korporacjiW  latach 2004–2006 Fed, by zdławić rosnącą in-flację, stopniowo podnosił stopy procentowe, któ-re wzrosły aż do 5,25 proc., co utrzymano do lata 2007 r. W związku z tym wzrosła rata kredytów ze zmiennym oprocentowaniem, które stawały się co-raz większym ciężarem dla niektórych kredytobior-ców. Powoli rosła pula niespłacanych kredytów, a do banków zaczęło docierać, że wiele pożyczek jest nie do odzyskania. Wzrost stóp zmniejszył atrakcyjność kredytów hipotecznych, więc popyt na mieszkania spadł, co wyhamowało wzrost ich cen i stopniowo zaczęło prowadzić do ich spadku. Banki, coraz bar-dziej świadome prawdziwego stanu swych aktywów, widząc, że zabezpieczenia udzielonych kredytów powoli zmniejszają wartość, ograniczyły akcję kre-dytową. Spadek dostępności kredytu jeszcze bardziej zmniejszył popyt na nieruchomości, których ceny zaczęły spadać lawinowo. W krótkim czasie spadły one o 33 proc. Osoby, których zdolność kredytowa była uzależniona od wzrostu wartości zabezpiecze-nia i możliwości refinansowania, przestały spłacać zobowiązania. W lecie 2007 r. niespłacanych było już 16 proc. kredytów „subprime”14.

Głównym problemem banków było to, że znacz-ną część udzielanych kredytów długoterminowych finansowały one z… zaciąganych kredytów krótko-terminowych. Kredyty krótkoterminowe są bardziej opłacalne, gdyż mają niższe oprocentowanie, wy-magają jednak niezakłóconej płynności. W sytuacji gdy tak wielu klientów nie spłaca zobowiązań, re-gularna spłata kredytów krótkoterminowych musi stać się wyjątkowo trudna. Tak też się stało latem

2007 roku, co widząc, banki dodatkowo przestały udzielać pożyczek sobie nawzajem. Te, które miały szczególnie dużo toksycznych aktywów, typu kre-dyty „subprime” czy CDO z dużą liczba niespłaca-nych hipotek, momentalnie wpadły w tarapaty. A że rynki międzybankowe na całym świecie są mocno powiązane, to załamanie odbiło się na instytucjach także spoza USA. W sierpniu 2007 r. francuski BNP Paribas zawiesił wypłaty ze swoich funduszy inwe-stycyjnych, argumentując to załamaniem na rynku amerykańskich derywatów. We wrześniu brytyjski Northern Rock poprosił o wsparcie Bank Anglii. Osta-tecznie został on znacjonalizowany kosztem aż 100 miliardów funtów.

Jednak najbardziej spektakularne rzeczy w  po-czątkowym okresie kryzysu działy się oczywiście w USA. W olbrzymie kłopoty popadł słynny Bear Stearns  – jeden z  największych banków inwesty-cyjnych w USA. W marcu 2008 r. został on przejęty przez JP Morgan Chase za zaledwie 1,2 mld dolarów, która to suma w przypadku tak wielkiego banku jeszcze rok wcześniej wydawałaby się niepoważna. We wrześniu rząd USA musiał dać gwarancje warte 12 mld dolarów, by uratować agencje Freddie Mac i  Fannie Mae, ale z  perspektywy przyszłych wy-datków na opanowanie kryzysu ta kwota wygląda niczym drobne. Ostatni kwartał 2008 r. to już ist-na katastrofa dla amerykańskich banków inwesty-cyjnych, z których większość stanęła na krawędzi upadłości. Upadł Washington Mutual, wielki Merril Lynch został sprzedany Bank of America, a jeden z największych ubezpieczycieli świata, AIG, prze-trwał tylko dzięki ogromnemu, wartemu 85 mld do-larów wsparciu ze strony rządu. We wrześniu 2008 r. powstał pierwszy plan ratunkowy – tzw. Plan Paul-sona, od nazwiska sekretarza skarbu USA Henry-’ego Paulsona – warty gigantyczną kwotę 700 mld dolarów, które zostały przeznaczone na wykup tok-sycznych aktywów z zagrożonych instytucji finan-sowych. Niemal drugie tyle (600 mld) obiecał Fed.

W  tym czasie krach finansowy zaczął się już przeobrażać w  kryzys gospodarczy, gdyż przy-gniecione coraz trudniej spłacalnymi kredytami osoby fizyczne i spółki zaczęły drastycznie ogra-niczać wydatki konsumpcyjne i  inwestycyjne, co zmniejszyło popyt na rynkach i stłamsiło wzrost gospodarczy15. Kryzys zaczął powoli rozlewać się na cały świat. W październiku stała się rzecz dla wielu niewyobrażalna, do tej pory uznawana za symboliczny początek światowego kryzysu – upa-dłość ogłosił Lehman Brothers, bank powszechnie uznawany za „zbyt wielki, by upaść”. Parafrazując słowa Joanny Szczepkowskiej, można by rzec: „Pa-nie i Panowie, 15 października 2008 roku skończył się neoliberalizm”.

86

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 37: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Tak się robi kryzysPostępujące rozwarstwienie, wpędzenie w  rela-tywną biedę rzesz obywateli oraz załamanie się mitu American Dream spowodowało nacisk poli-tyczny na władzę, jaki w sytuacji problemów spo-łecznych pojawia się w każdej demokracji, nawet w jej wolnorynkowej odmianie, która pozbyła się większości kompetencji dotyczących polityki spo-łecznej. Kurczowe trzymanie się przekonania, że wszelkie problemy ekonomiczne należy zostawić mechanizmom rynkowym doprowadziło do stwo-rzenia absurdalnej koncepcji programu socjalnego opartego na kredytach udzielanych przez prywatne podmioty. A te, puszczone na żywioł i podgrzane zachętami ze strony administracji, błyskawicznie doprowadziły do stworzenia bańki, która prędzej czy później pęka. Tymczasem można było zrobić to inaczej – zbudować zręby państwowej redystrybucji, stworzyć mechanizmy zmniejszania nierówności oraz zwiększania płac. Byłoby to jednak niezgodne z interesem najbardziej wpływowych grup nacisku oraz z dominującym w USA poglądem na porządek społeczny. Te klapki na oczach amerykańskich elit władzy, nałożone przez doktrynerstwo oraz niezwy-kłe uzależnienie od elit finansowych, doprowadziły do niezwykle lekkomyślnej polityki fiskalno-walu-towej, czego efektem jest kryzys, z którym więk-szość świata zmaga się do dziś.

Z omówionych wyżej wydarzeń możemy jednak wynieść sporo nauk na przyszłość. Po pierwsze, de-mokratyczne społeczeństwo w trudnych czasach zawsze będzie się domagać od władzy podjęcia realnych kroków, więc lepiej, żeby nie oddawała

ona lekkomyślnie swych kompetencji sektorowi prywatnemu, gdyż w momentach przełomowych może ich jej zabraknąć, a w zanadrzu pozostaną tyl-ko działania pozorowane. Po drugie, stabilny rozwój gospodarczy najłatwiej zapewnić możliwie egali-tarnym porządkiem społecznym, dzięki któremu potencjalne załamania systemu są dużo mniej praw-dopodobne, a ich negatywne efekty mniejsze. Nie jest przypadkiem, że obecny kryzys rozpoczął się w najmniej egalitarnym kraju wysoko rozwiniętym, a państwa najbardziej egalitarne (czyli północna Europa) przechodzą go stosunkowo najlepiej. Szko-da by było, gdybyśmy zmarnowali kolejną okazję do nauki.

Przypisy: 1. OECD Factbook 2014, http://www.keepeek.com/Digital-As-

set-Management/oecd/economics/oecd-factbook-2014/inc-ome-inequality-different-summary-inequality-measures-around-2010s_factbook-2014-table55-en#page1

2. R. Rajan, Linie uskoku, Warszawa 2012, s. 52.3. E. Phelps, Płaca za pracę, Warszawa 2013, s. 46–47.4. T. Piketty, Krótka historia nierówności, [w:] „Krytyka Poli-

tyczna” 39/2015, s. 46.5. E. Phelps, Płaca…, s. 48.6. H. J. Chang, 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie,

Warszawa 2013, 295–296.7. R. Rajan, Linie…, s. 71–74.8. R. Skidelsky, Keynes. Powrót mistrza, Warszawa 2012, s. 23.9. R. Rajan, Linie…, s. 77.10. Tamże, s. 182–192.11. R. Skidelsky, Keynes…, s. 23.12. J. Toporowski, Dlaczego gospodarka światowa potrzebuje

krachu finansowego, Warszawa 2012, s. 149–152.13. M. Guzek, Kapitalizm na krawędzi, Warszawa 2014, s. 60.14. R. Skidelsky, Keynes…, s. 24.15. J. Toporowski, Dlaczego…, s. 177–178.

b n d ~ PII ~, flickr.com/photos/jp_math54/3025451703

87

Page 38: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Prawy umysł na lewicy

Joanna Jurkiewicz, Przemysław Wewiór

Czy nie zawdzięczamy lewicy wielu owoców postępu społecznego i po-litycznego: jednostkowych wolności, praw politycznych, instytucji państwa opiekuńczego, działań na rzecz światowego pokoju, praw pra-cowniczych? I czy prawica nie pełniła zazwyczaj roli hamulcowego, który forsował egoistyczne interesy elit i folgował rozmaitym fobiom? Słowem, racja moralna w sporze między lewicą a prawicą leży bezspornie po stro-nie tej pierwszej – przynajmniej ona sama tak to widzi. Tylko słupki wy-borcze z jakiegoś powodu spadają.

Jednego z wyjaśnień rozziewu między moralnym samozadowoleniem lewicy a  niskim poparciem społecznym dla jej partii politycznych stara się do-starczyć psychologia moralności. Według niej umy-sły prawicowych wyborców muszą mieścić w sobie wielkie pokłady nierozumu, skoro głosują oni na siły ciemności. Założenie to jednak otwarcie kwestionuje Jonathan Haidt, autor „Prawego umysłu”. Twierdzi on, że elektorat głosujący na prawicę nie postradał zmysłów, jest tylko… bardziej moralny.

Aby zrozumieć zajadłą krytykę, a z drugiej strony – gorący entuzjazm, z którymi spotkał się w Stanach Zjednoczonych „Prawy umysł”, trzeba zaznaczyć, że Haidt nie jest konserwatywnym moralistą, lecz zde-klarowanym demokratą. To wolnościowiec z dziada pradziada, popierający Baracka Obamę, a jego esej

„Dlaczego ludzie głosują na republikanów?” miał w zamyśle pomóc tamtemu w wygraniu wyborów prezydenckich. Uważa on jednak, że lewica nie będzie w stanie zmobilizować wyborców, jeśli nie dokona samokrytyki, i to takiej, która podważy pod-stawy jej poczucia wyższości. Nieudolność lewicy, zdaniem Haidta, wynika bowiem z tego, że pojmuje ona moralność w sposób karykaturalnie uproszczo-ny – tym samym zamyka sobie drogę do dużej części

„prawych” wyborców.

Słoń i jeździecW „Prawym umyśle” Haidt przedstawia historię swo-ich badań naukowych, które skończyły się rozbratem z lewicowymi (bo inni w zasadzie nie istnieją) psy-chologami moralności. Interesowało go, jak ludzie reagują na sytuację łamania tabu, w której nie ma ofiary. Aby poznać reakcje badanych, przedstawiał im zaskakujące opowiastki.

Wyobraźmy sobie, że pewna kobieta znajduje w domu flagę państwową. Flaga nie jest jej potrzebna, więc kobieta tnie ją na kawałki i wykorzystuje szmatki do mycia łazienki. Nikt nie wie, że została pocięta i nikt nie widzi kobiety podczas sprzątania. Czy jest coś złego w takim wykorzystaniu flagi narodowej?

Oprócz kobiety myjącej łazienkę flagą, badani oceniali rodzinę zjadającą psiego ulubieńca, który zginął w wypadku, mężczyznę spółkującego z kurą kupioną na obiad, deklarowali, czy zjedliby sterylnie czystego karalucha itp. Osoby przepytywane przez psychologa nie miały kłopotu z oceną sytuacji, zwy-kle krytyczną, jednak nie potrafiły uzasadnić swoich opinii. Badani próbowali wskazać, że ktoś ucierpiał w wyniku danego działania – sytuacje jednak były tak skonstruowane, że nikomu nie działa się żadna krzywda. Zanim kapitulowali pod gradem kontrargu-mentów psychologa, wymyślali nieprawdopodobne

138

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 39: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

scenariusze. W przypadku kobiety tnącej flagę na kawałki jeden z badanych powiedział, że strzępki flagi mogły zatkać toaletę i doprowadzić do zalania domu – wtedy ofiarą swoich działań byłaby sama ko-bieta. Tego rodzaju tłumaczenia badacz cierpliwie odrzucał. Poczucie, że ktoś postąpił źle, było bardzo silne, a jednak ludzie z trudem znajdowali dla niego uzasadnienie – i to uzasadnienie dziwaczne.

Badania doprowadziły Haidta do twierdzenia, że nasze oceny moralne mają charakter intuicyjny i emocjonalny – oceniamy w mgnieniu oka, a racjo-nalne uzasadnienia powstają po fakcie. Aby uzmy-słowić, jak zachowuje się człowiek postawiony przed dylematem moralnym, autor porównuje go do ma-leńkiego jeźdźca na wielkim słoniu. Słoń sam decy-duje o tym, w którą stronę iść. Jeździec ma poczucie panowania nad zwierzęciem, ale faktycznie ma nikły wpływ na trakt, którym zwierzę podąża, więc zaj-muje się przede wszystkim uzasadnianiem wybo-rów słonia – uważa je za własne niezależne decyzje. Jest biegły w szukaniu uzasadnień, ale tylko takich, które przedstawiają go w dobrym świetle. Jeźdźcem jest nasza racjonalność, poglądy, które umiemy wy-artykułować, słoniem – nasze emocje. To słonie de-cydowały, że flagą państwową nie myje się wanny w łazience. I to one, jak podkreśla Haidt, dyktują nam również wybory polityczne.

Smaki moralneKiedy wiemy już, że podejmowanie decyzji moral-nych jest związane przede wszystkim z emocjami, Haidt wyjawia, skąd biorą się nasze intuicje moral-ne, a  w  konsekwencji preferencje polityczne. Psy-chologowie ewolucyjni twierdzą, że umysł składa się z  licznych modułów, czyli zdolności adaptacji do środowiska, które wywołują w pewnych okolicz-nościach reakcje emocjonalne, np. widok węża lub krętego przedmiotu w trawie wywołuje lęk. Emocje moralne mają być wywoływane przez takie właśnie b n

Tex

as.7

13, fl

ickr

.com

/pho

tos/

e061

58/4

3755

4666

9

139

Page 40: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

moduły: gdy widzimy, że ktoś krzywdzi innego lub jest nielojalny wobec naszej grupy, aktywują się. Haidt woli się jednak posługiwać terminem funda-mentów moralnych. Owe fundamenty można po-równać do smaków: moralizujący umysł jest niczym język wyposażony w sześć receptorów smaku. W tym porównaniu przypomina kuchnię – jest ona konstruk-tem kulturowym, ulegającym wpływowi czynników środowiskowych i historycznych, nie jest jednak tak elastyczna, aby wszystko w niej było dozwolone. Nie może powstać kuchnia oparta na korze drzew ani kuchnia oparta przede wszystkim na gorzkich sma-kach. Kuchnie istotnie się różnią, wszystkie jednak mu-szą zadowolić języki wyposażone w taki sam zestaw pięciu receptorów smaku.

Troska/krzywda, sprawiedliwość/oszustwo, lojal-ność/zdrada, autorytet/bunt, świętość/upodlenie, wolność/ucisk – oto wyodrębnione przez Haidta fun-damenty moralne. Każdy z nich pierwotnie pomagał ludziom w adaptacji do wyzwań, które pojawiały się w toku ewolucji naszego gatunku. I tak fundament troska/krzywda, który skłaniał ludzi do opiekowa-nia się małymi dziećmi, dzisiaj sprawia, że potę-piamy zadawanie cierpienia niewinnym i chcemy ich chronić. Fundament sprawiedliwość/oszustwo miał nauczyć nas współpracować w taki sposób, by zmniejszać ryzyko, że padniemy ofiarą oszusta. Po-tępianie zdrajców wynika z istnienia fundamentu lojalność/zdrada, a  niezgoda na nadużycie swojej pozycji – z fundamentu autorytet/bunt. Fundament świętość/upodlenie wykształcił się w czasach, gdy zanieczyszczone czy trujące pożywienie mogło doprowadzić do śmierci jednostki, a przywleczona przez obcych choroba okazać się zabójcza dla całej grupy. Z czasem to warunkowanie biologiczne, po-legające na unikaniu zanieczyszczeń, przeniosło się na poziom moralny. Chociaż dzisiaj biologiczne podstawy dążenia do czystości właściwie zniknęły, fundament przetrwał na poziomie moralności. Jest bardzo silny, na przykład samo tylko przebywanie w pobliżu dozowników z mydłem wpływało na oce-ny moralne wydawane przez badanych – stawali się na chwilę bardziej konserwatywni.

Wolność/ucisk to fundament, który zachęcał człon-ków grup do przeciwstawiania się próbom zdomi-nowania społeczności przez jednostkę o tyrańskich zapędach. Brak oporu skutkowałby coraz mniejszym dostępem członków grupy do różnych zasobów. Po-dobną funkcję moduł wolność/ucisk pełni także dzisiaj. Haidt i jego zespół, za pośrednictwem strony yourmorals.org, nadal pracują nad badaniem funda-mentów moralnych, dlatego niewykluczone, że za jakiś czas te kategorie będą wyglądały trochę inaczej.

Ludzie różnią się między sobą czułością modu-łów. Statystyczne badania, które Haidt prowadzi za

pomocą wspomnianej strony internetowej, pozwoliły mu pokazać bardzo ważną korelację między czułością smaków moralnych a wyborami politycznymi w Sta-nach Zjednoczonych. Osoby, które określały swoje poglądy jako „zdecydowanie lewicowe”, były bardzo wrażliwe na problemy krzywdy i sprawiedliwości, za to nie przejawiały prawie żadnego zainteresowania pozostałymi wartościami – autorytetem, świętością, lojalnością. Z kolei wyborcy z drugiego krańca spek-trum politycznego mieli dobrze rozwinięte wszystkie sześć smaków (choć sprawiedliwość i troska zaprzą-tały ich w nieco mniejszym stopniu). Paradoksalnie więc to lewicowcy okazują się mniej moralni.

Redukcja moralności do kwestii związanych ze sprawiedliwością i krzywdą jest charakterystyczna tylko dla świata zachodniego, i to tylko niektórych jego enklaw. Najbardziej postępowa, wykształcona i zamożna część świata, czyli tak zwane WEIRDzi („weird”  – ang. „dziwaczny”, od angielskich słów western, educated, industrialised, rich, democratic – zachodni, wykształcony, uprzemysłowiony, bogaty, demokratyczny) zatraciła większość smaków mo-ralnych. Ludzie ci mają wspólne cechy: widzą świat jako zbiór obiektów i myślą analitycznie. Odwołują się wyłącznie do etyki autonomii, w której nadrzęd-ną zasadą jest poszanowanie jednostki, niezgoda na zadawanie jej cierpienia i ograniczania jej wolności.

„Dziwność” jest stopniowalna. Amerykańscy WE-IRDzi wyprzedzają europejskich, a studenci amery-kańskich uczelni to chyba najwięksi „dziwacy” ze wszystkich. Na nieszczęście dla lewicy – mówi Ha-idt – to z WEIRD-ów rekrutują się lewicowi politycy i intelektualiści.

Nieczułość liderów lewicy na różne smaki moralne jest przeszkodą w mobilizowaniu szerokiego elek-toratu, dla którego polityka to znacznie więcej niż sprawiedliwość i troska. Nie mogą pojąć, że kwestia poszanowania flagi – by powrócić do naszego przy-kładu – może być problem moralnym i politycznym. Są gotowi potępić prawicowców w czambuł, ponie-waż uważają, że ci w ogóle nie wiedzą, czym jest moralność. Zdaniem lewicowców ich przeciwnicy ideologiczni posługują się niewłaściwymi przesłan-kami, biorąc pod uwagę nieistotne dane, gdy dokonu-ją oceny moralnej. W konsekwencji lewica w swoich kampaniach i programach politycznych nie odwołu-je się do fundamentów moralnych, które poruszyły-by czułe struny prawego umysłu. Tymczasem liderzy prawicy oddziałują na wszystkie smaki moralne po-tencjalnych wyborców.

Pszczela politykaOstatnia część „Prawego umysłu” rozprawia się z głęboko zakorzenionym u lewicy przekonaniem, że moralność ma charakter indywidualistyczny,

140

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 41: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

i że w konsekwencji polityka ma służyć wyłącznie obronie praw jednostki i jej szczęściu. W celu pod-ważenia tego przekonania Haidt łączy swoją teorię fundamentów moralnych z ewolucyjną teorią doboru grupowego. Według niej selekcja naturalna zachodzi równocześnie na kilku poziomach, w tym na pozio-mie indywidualnym i grupowym. Grupy, które są bardziej spójne i potrafią współpracować, uzyskują przewagę adaptacyjną nad zbiorowiskiem egoistów.

Autor stwierdza, że jesteśmy w 10% jak pszczoły, a  w  90% jak szympansy. Podobieństwo do szym-pansów nie stawia nas w  najlepszym położeniu, ponieważ to zwierzęta niezdolne do współpracy. Z „pszczołowatości” jednak możemy być dumni, bo pozwoliła nam stworzyć duże i dobrze zorganizowa-ne społeczności. Haidt twierdzi, że zarówno pszczoły, jak i ludzie są istotami terytorialnymi, lubią zakładać gniazda możliwe do obrony oraz posiadają bezbron-ne potomstwo wymagające opieki. I pszczoły, i lu-dzie tworzą różne grupy, które stanowią zagrożenie dla siebie nawzajem. Umiejętność współdziałania i  specjalizacja osobników w  konkretnych dziedzi-nach sprawiły, że ludzkie „gniazda” stały się nie-zwykle efektywne i osiągały coraz większe rozmiary. Gdyby nie grupolubność ludziom nigdy nie udałoby się współpracować na tak wielką skalę.

Dzisiaj ta dyspozycja do współdziałania (bardzo niewielka w porównaniu z silną skłonnością do ego-izmu) wyjaśnia zadziwiające przykłady altruizmu, do którego żaden stuprocentowy szympans nie byłby zdolny. Z kolei ludzka przewaga nad pszczołami pole-ga na tym, że w naszych wspólnotach jesteśmy spo-krewnieni zaledwie z kilkoma lub kilkudziesięcioma osobami. Pszczoły budują gigantyczne rodziny bar-dzo blisko spokrewnionych owadów. Nasza umiejęt-ność tworzenia dużych grup bazuje nie na wspólnych genach, ale na podzielanej kulturze i moralności.

Pszczeli pierwiastek sprawia, jak przypuszcza Haidt, że jesteśmy zdolni zachowywać się jak istot-ny rojne, to znaczy pod wpływem określonych czynników odrzucić egoistyczny interes i zatracić się w czymś, co nas wielokrotnie przewyższa swoją wielkością i znaczeniem. To ekstatyczne poczucie zjednoczenia się z grupą ludzi można osiągnąć na różne sposoby: w rytualnym tańcu, podczas zażywa-nia narkotyków albo uczestnicząc w dużym grupo-wym wydarzeniu jak np. mecz sportowy. Jednostka zapomina wtedy o sobie i czuje się elementem wiel-kiego organizmu. Prawdopodobnie takie odczucie towarzyszy ludziom na wojnie, gotowym poświęcić własne życie, by ratować towarzyszy broni.

Haidt uważa, że moralność to wszystko, co skłania nas do przedłożenia interesu swojej grupy nad inte-res jednostkowy. Również tak pozornie indywidu-alistyczne wartości, jak sprawiedliwość i troska mają b n d

Bir

min

gham

Fri

ends

of t

he E

arth

, flic

kr.c

om/p

hoto

s/bi

rmin

gham

foe/

8067

1514

80

141

Page 42: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

znaczenie adaptacyjne: pozwalają nam karać „jeźdź-ców na gapę” i troszczyć się o potomstwo. Funda-menty moralne, zakorzenione w adaptowaniu się do wyzwań ewolucji oraz gotowość do przejścia w tryb roju, to mechanizmy skłaniające nas do przedłożenia dobra grupy nad własne. Wydaje się, że taka definicja moralności jest dziś szczególnie potrzebna, zwłasz-cza lewicy, która nie chce myśleć w kategoriach grup, a tylko krzywdzonych jednostek.

Jeśli Haidt ma rację i konserwatyści, jako osoby o bardziej rozwiniętych smakach moralnych i prze-konaniach wspólnotowych, są bardziej skłonni pra-cować dla grupy, to jego przewidywania powinny mieć empiryczne potwierdzenie. I faktycznie mają.

Aby pokazać, że prawicowcy wygrywają z przed-stawicielami lewicy, jeśli chodzi o zdolność do współ-pracy, Haidt przygląda się religii, która jest bardzo dobrym spoiwem grup. Analiza dwustu wspólnot, które powstały w USA w XIX wieku, pokazała, że po 20 latach od założenia funkcjonowało zaledwie 6% komun świeckich – i 30% religijnych. Dzisiaj re-ligia także „robi różnicę”: Amerykanie należący do najmniej religijnych 20% populacji przekazywali na cele dobroczynne zaledwie 1,5% dochodów, z kolei 20% najbardziej religijnych osób – a badano nie de-klaracje, lecz uczestnictwo w nabożeństwach – aż 7% swoich dochodów oddaje na cele charytatywne. Nie chodzi jednak tylko o pieniądze. Ludzie religij-ni poświęcali wiele czasu na pracę na rzecz swoich kościołów i synagog, a na rzecz organizacji obywa-telskich i lokalnych stowarzyszeń – więcej czasu niż osoby niereligijne. Wyjątkowość ludzi wierzących nie leży jednak w ich wierze w karę bożą: Jedynym czynnikiem, który okazał się ściśle związany z  po-żytkami moralnymi płynącymi z religii, był stopień zaangażowania w relacje ze współwyznawcami. To przyjaźnie i działania grupowe prowadzone w obrę-bie danego matriksu moralnego uwydatniają ludzką bezinteresowność i wielkoduszność. To one wyzwalają w ludziach to, co najlepsze.

Moralność wiąże i zaślepiaNasza grupolubność, która daje tak wspaniałe efek-ty, jest dla nas jednocześnie źródłem nieustannych problemów – wprowadza w obrębie społeczeństwa podziały, które ciężko przekroczyć. Różnice w zdol-ności do odczuwania fundamentów moralnych wytwarzają coś, co Haidt nazywa matriksami mo-ralnymi. Autor nawiązuje rzecz jasna do filmu, w któ-rym główny bohater przekonuje się, że widziana przez niego rzeczywistość jest tylko ułudą. Podob-nego oświecenia doznał Haidt: Zacząłem dostrzegać, że w każdym kraju współistnieje wiele matriksów mo-ralnych. Każdy z nich zapewnia kompletny, jednolity i wiarygodny emocjonalnie światopogląd, który można

łatwo uzasadnić za pomocą obserwowalnych danych, i który jest niemal całkowicie odporny na kontrargu-menty wysuwane przez osoby z zewnątrz.

Aby spojrzeć na własny matriks moralny z dystan-sem, najlepiej jest zanurzyć się na chwilę w obcej moralności. Dla Haidta takim doświadczeniem był kilkumiesięczny pobyt w Indiach, gdzie mieszkał u tradycyjnej rodziny. Przekonał się, że kwestie zu-pełnie nieistotne dla człowieka Zachodu – jak dieta wdowy – są dla Hindusów ważnymi zagadnieniami moralnymi. Autor wielokrotnie podkreśla, że „mo-ralność wiąże i zaślepia” – jesteśmy tak przywiąza-ni do naszej wersji moralności, że zawsze stawiamy ją ponad inne matriksy moralne. Lojalność wobec własnej grupy nakazuje nam przedkładanie jej dobra i jej zasad moralnych ponad wszystko inne, dlatego konflikty moralne – mimo istnienia tych samych fun-damentów moralnych w każdym społeczeństwie – są nieuniknione.

Wróćmy do działalności charytatywnej osób reli-gijnych – przekazują one na dobroczynność znacznie więcej pieniędzy niż niereligijne, ale tym organiza-cjom pozarządowym, które są prowadzone przez ich własne Kościoły. Członkowie wspólnot przede wszystkim wspierają swój zespół, choć, nawiasem mówiąc, „resztki”, które ludzie religijni przekazują organizacjom świeckim, przewyższają cały budżet osób niereligijnych na działalność charytatywną. Jako przeciwwagę dla pojęć interesu jednostkowe-go i klasowego Haidt ukuł termin „interes moralny”: osoby podzielające wspólny matriks moralny są skłonne do żarliwej obrony jego wartości, tak jakby miały osobisty interes w jego zwycięstwie. Interes moralny – jak przekonuje Haidt – jest lepszym predy-katorem poglądów i zachowań niż pozostałe katego-rie. Badacze, który starali się ustalić stosunek ludzi do służby wojskowej czy państwowej służby zdrowia, zauważyli, że nie ma on nic wspólnego z wiekiem poborowym badanych czy zasobnością ich portfela, za to wiele z ich światopoglądem.

Tarcia między lewicą a prawicą w Stanach Zjed-noczonych były niegdyś łagodzone przez instytucje, które łączyły obie grupy. Zanim został zniesiony powszechny pobór, wspólna służba wojskowa po-zwalała członkom obu grup zrozumieć się i nabrać do siebie zaufania. Jeszcze nie tak dawno rodziny amerykańskich polityków przeprowadzały się do Waszyngtonu (teraz coraz częściej zostają u siebie), dzięki czemu nawiązywały między sobą relacje przy-jacielskie. Te niepozorne szczegóły sprawiały, że w sytuacji konfliktów politycznych obie strony były bardziej gotowe wobec siebie na ustępstwa. Dzisiaj tkwią w zaślepieniu i arogancji.

Haidt zdaje sobie sprawę, że powrót do Ameryki z jej złotego okresu, w którym życie wspólnotowe

142

NOWY BYWATEL · NR 17 (68) · LATO 2015

Page 43: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

rozkwitało na dosłownie każdym rogu, jest bardzo trudny lub w zasadzie niemożliwy. Jednocześnie jest bardzo daleki od tego, żeby obwiniać za ten upadek życia wspólnotowego tylko jedną stronę konfliktu, jak mają to w zwyczaju niektórzy autorzy na lewicy. To prawda, że część winy spada na prawicę. Jej często bezkrytyczny stosunek do kapitalizmu otworzył dro-gę do ogromnych nierówności ekonomicznych, które następnie przełożyły się na niemal ścisłą segregację biednych i bogatych; rynkowa mentalność doprowa-dziła do degeneracji form współżycia, które opierają się na akceptacji zobowiązań itd. Haidt woli jednak wrzucić kilka kamyczków do ogródka swoich sojusz-ników: czy lewica nie podmywa fundamentów życia rodziny, która jest jedną z ostatnich staroświeckich instytucji? Czy lewica nie miała udziału w zniesieniu powszechnego poboru? Czy nie wyśmiewa Kościo-łów i z nimi nie walczy?

W pewnym sensie „Prawy umysł” jest surogatem instytucji wspólnotowych. Skoro dawne instytucje już nie pomagają nam polubić i zrozumieć naszych przeciwników na poziomie intuicyjnym, to pozosta-je droga intelektualna. Ostatecznym celem Haidta nie jest bowiem dostarczenie narzędzi, z pomocą których Partia Demokratyczna mogłaby cynicznie nabijać sobie procenty poparcia, lecz odpowiedź na pytanie, które w 1992 r. zadał Rodney King, czarno-skóry mężczyzna niemal skatowany na śmierć przez policjantów w Los Angeles. Po procesie sądowym, który okazał się farsą i uniewinnił oprawców, w Sta-nach Zjednoczonych doszło do wielodniowych za-mieszek. King, by zatrzymać falę przemocy, pytał wówczas: „Czy możemy żyć wszyscy w zgodzie?”. To troska o „wspólny dom” odróżnia pracę Haidta od bardzo podobnej w charakterze publikacji George-’a Lakoffa „Nie myśl o słoniu”, która ukazała się kilka lat temu. Obaj autorzy łączą niepowodzenia lewicy z niezrozumieniem emocjonalnej strony ludzkiego życia, obaj chcą zaprząc naukę w służbę obywatelską, Haidt – psychologię moralności, Lakoff – kognitywi-stykę; ale tylko ten pierwszy traktuje oponentów jak ludzi. Lakoff przypisuje prawicowcom autorytarną osobowość i dlatego uważa, że w dyskusji z Partią Republikańską dozwolone są wszystkie chwyty.

Niestety, lewica wydaje się ograniczona własnym matriksem moralnym dużo bardziej niż prawica, o czym przekonał się sam autor po opublikowaniu eseju wzywającego demokratów, by spróbowali zrozumieć konserwatystów i odwoływali się do ich fundamentów moralnych. Reakcja wielu lewicowych czytelników wskazywała, że argumentacja Haidta do nich nie trafiła. Warto przy tym dodać, że podobnie niechętnie odnieśli się do niego zwolennicy Tea Party, skrajnie libertariańskiej formacji politycznej. Inaczej odpowiedzieli natomiast czytelnicy konserwatywni.

Haidt otrzymywał od nich bardzo osobiste i pełne emocji listy, w których pisali, że autor zrozumiał ich troski. Taki odbiór eseju pozwala przypuszczać, że być może główna linia podziału współczesnej poli-tyki wcale nie przebiega między lewicą a prawicą (czy też liberalizmem a konserwatyzmem), ale między grupami, które w  amerykańskim dyskursie okre-śla się komunitarystami (polityka nakierowana na wspólnotę) a libertarianami (polityka nakierowana na jednostkę). Sam Haidt przyznał, że wnioski, do których doszedł po wielu latach swoich badań, do złudzenia przypominają klasyczny konserwatyzm à la Edmund Burke.

Słoń a sprawa polska„Prawy umysł” jest zanurzony w kontekście amery-kańskiej polityki, ale podczas jego lektury nie można uciec od wrażenia, że jest to książka bardziej o Polsce niż o Stanach Zjednoczonych. Po 1989 roku nasz kraj znajduje się pod wpływem tych samych procesów ekonomicznych i kulturowych, które niszczą życie wspólnotowe. Konflikty polityczne są u nas równie ostre. Usilnie dążymy do tego, żeby dogonić Ame-rykanów pod względem nierówności społecznych. Ale „my już są Amerykany”, a może i posunęliśmy się o krok dalej. Obrany przez nas model transfor-macyjny bazuje na jednowymiarowym obrazie anglosaskiego świata. Wpatrujemy się w Amerykę indywidualistyczną, ale nie dostrzegamy Ameryki, która wspólnie chodziła grać w kręgle. Instytucje, które miałyby potencjał trzymania Polaków razem nigdy nie były tak silne, jak te w Stanach. Dzisiaj są w zaniku. „Prawy umysł” należałoby potraktować jako wezwanie, by ratować to, co z nich zostało, za-nim „słonie” rozejdą się – każdy w swoją stronę.

Jonathan Haidt, Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka?, przeł. Agnieszka Nowak-Młynikowska, Smak Słowa, Sopot 2014.

143

Page 44: „Nowy Obywatel” 17(68) Lato 2015 - zajawka

Jarosław Tomasiewicz

Po dwakroć niepokorni Szkice z dziejów polskiej lewicy patriotycznejŻaden z nich nie był ortodoksem, niewolniczo odtwarzającym zapożyczone idee. Każdy szukał własnej drogi. Niepokorność, niedostosowanie, niezgoda – to łączy wszystkich. Wiele jednak ich dzieli. Spotkali się w tym tomie demokraci, socjaliści, syndykaliści, anarchiści, komuniści… Różnił ich stopień radykalizmu społecznego, stosunek do de-mokracji, preferowana taktyka. Jedni czerpali natchnienie z Ewangelii, drudzy wojowali z chrześcijaństwem. Rozmaicie rozumieli patriotyzm. Wszyscy nasi bohaterowie łączą

„lewicową” walkę o postęp, równość, wolność i sprawiedliwość z ideami klasyfikowany-mi dziś na ogół jako „prawicowe” – z patriotyzmem lub religijnością. Te heterodoksyjne elementy ich dziedzictwa na ogół zbywane są pełnym zakłopotania milczeniem. (fragment wstępu)

Cena: 22 zł (+ 6 zł koszt wysyłki) · ebook 14.99 zł

Zamówienia: tel. 42 630 22 18 · [email protected]ążka dostępna w naszym sklepie internetowym: nowyobywatel.pl/sklep

17 (68) · LATO 2015