OBYWATEL nr 4(42)/2008

100
POLFA zakłady farmaceutyczne Magazyn z lekami o wartości 270 mln zł Ulga dla inwestorów zagranicznych Najlepszy zakład w Polsce GRATIS! Ankieta do wypełnienia! 100 stron niebanalnych artykułów Nr 4(42)/2008 • dwumiesięcznik • www.obywatel.org.pl ( w tym 0% VAT) ODKRYJ WYSPĘ SKARBÓW! Polska po 1989 r. 250,- ISSN 1641-1021 index 361569 Europa 4,5 EUR USA 5 USD 9 771641 102088 07

description

Archiwalny numer OBYWATELA.

Transcript of OBYWATEL nr 4(42)/2008

Page 1: OBYWATEL nr 4(42)/2008

POLFA zakłady farmaceutyczne

Magazyn z lekami o wartości 270 mln zł

Ulga dla inwestorów zagranicznych

Najlepszy zakład w Polsce

GRATIS! Ankieta do wypełnienia!

100 stron niebanalnych artykułów

Nr 4(42)/2008 • dwumiesięcznik • www.obywatel.org.pl

(w tym 0% VAT)

ODKRYJ WYSPĘ

SKARBÓW!Polska po

1989 r.

250,-

ISSN

164

1-10

21in

dex

3615

69Eu

ropa

4,5

EU

R U

SA 5

USD

977

1641

1020

88

07

Page 2: OBYWATEL nr 4(42)/2008
Page 3: OBYWATEL nr 4(42)/2008

Od jednego z nierzetelnych inwestorów ściągnię-to w ciągu ponad sześciu lat zaledwie 150 tys. zł z ponad 23 mln zaległości. W dodatku, gdy składał ofertę przy okazji innych prywatyzacji, pracownicy Ministerstwa Skarbu wystawiali mu opinię, że jest rzetelnym inwestorem! Niespłacone zobowiązania wynoszą w sumie ponad 700 mln zł. Niemal 360 inwestorów ma obecnie przedawnione zobowiązania prywatyzacyjne, a 600 podmiotów nie realizuje zobowiązań prywatyzacyjnych.

dania– rynek dla człowieka

Do największych osiągnięć Danii należy stwo-rzenie rynku pracy gwarantującego bezpieczeń-stwo socjalne przy jednoczesnym zachowaniu dynamicznego rozwoju gospodarczego.

lao che: Po Prostu jesteśmy stąd

To sprzężenie zwrotne czuliśmy na koncertach. Gdy się patrzy na innych ludzi, człowiek sam jest wzruszony, śpiewając „Niech żyje Polska nie-podległa” i widząc, że oni się całym sercem z tym utożsamiają.

3

sPis treścitak hartował się szmal – Remigiusz Okraska 6

Jeśli ktoś uważa, że w Polsce ostrą krytyką neoliberalnego kapitalizmu zajmują się Jacek Żakowski czy Sławomir Siera-kowski, to lektura książki prof. Tittenbruna może skutkować u niego zawałem serca.

Bezdroża polskiej prywatyzacji 8 – z prof. Jackiem Tittenbrunem rozmawiają Michał Sobczyk i Remigiusz Okraska

mieszkania sprzedam. ludzie gratis 16– Michał Sobczyk, Krzysztof Wołodźko

W PRL tysiące rodzin żyły w mieszkaniach, które należały do zakładów pracy. Kiedy III Rzeczpospolita uznała znaczną część tych przedsiębiorstw za zbędny balast, za bezcen sprzeda-no nie tylko maszyny. Podobnie uczyniono z ludźmi – lokato-rami mieszkań zakładowych.

Polska dwóch prędkości – Karol Trammer 22Budowa kolei dużych prędkości to szansa na wielki skok cywi-lizacyjny dla Polski. Pytanie tylko, kto na tym skoku skorzysta. I kto na nim straci...

zawsze można pomóc pracownikom – 26z Krzysztofem Zgodą z Działu Rozwoju NSZZ „Solidarność” rozmawia Michał Sobczyk

Jeżeli pracodawca chce walczyć ze związkiem zawodowym – nie rozmawia z nami lub zwalnia pracowników, by wywrzeć nacisk – to jednym z elementów negocjacji jest przyciągnięcie uwagi mediów i użycie ich do tego, by zmienić jego postawę.

wspólna sprawa – Michał Stępień 29Dla wielu kupców handel to nie tylko praca i sposób na utrzymanie. To także sens życia. Dlatego tak bardzo starają się „pozostać w grze”. W pojedynkę nie jest to jednak łatwe. Wspólnie są silniejsi i więcej mogą. Nie tylko stawić czoła supermarketom, ale także lepiej dbać o inne grupowe interesy.

Biblioteki: publiczne czy dla zysku? 32 – Akito Yoshikane

Gdy czytelnicy ponownie stanęli przy półkach z książkami, zorientowali się, że biblioteki są już w rękach prywatnych, a ich funkcją stało się odtąd przynoszenie zysku.

Flexicurity – duński przykład dla europy? 34– Karolina Marchlewska

„Feminizm” daleko od szosy – Anna Janikowska 40

teoria w Praktyce: seniorzy – seniorom 45– Robert Marshall

Spółdzielnia Koreikyo stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japonii gruntowniej niż byłoby to w stanie uczynić jakiekolwiek emeryckie lobby.

BezdrożA i Afery prywATyzAcji

nr 4 (42) /2008

54

34

8

Page 4: OBYWATEL nr 4(42)/2008

4

w rozkroku – Alfred Lubrano 47

lektury i konflikt tożsamości – Rafał Bakalarczyk 50To prawda, że – mówiąc Gombrowiczem – Sienkiewicz więk-szości młodzieży „nie zachwyca”. Ale tak samo nie zachwyca jej Gombrowicz. I główną przyczyną wcale nie musi być treść książek, lecz to, jaki robi się z nich użytek.

Chwila oddeChu

Po prostu jesteśmy stąd 54– z Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim z zespołu Lao Che rozmawia Marek Cieślak

świeże warzywa na betonowej pustyni 57– Phoebe Connelly, Chelsea Ross

W Ameryce grupy zapalonych rolników umacniają więzi lo-kalne, zazieleniają betonowy krajobraz miast, rewolucjonizują politykę żywnościową.

Pasjonaci i wizjonerzy 63 – z dr. Magdaleną Gołaczyńską rozmawia Wioleta Bernacka

„Przesłanie” to podejrzane słowo w przypadku teatru alterna-tywnego. Jest on daleki od kaznodziejstwa, nie daje widzowi żadnych recept, a jego twórcy manifestują postawę otwartą i krytyczny stosunek do rzeczywistości.

encyklopedia wyrażeń makabrycznych 67 – Paplo Maruda

Dziś bytem bardziej realnym od Związków Zawodowych wy-daje się niewidzialna dla oka molekularna maszyneria, jaką operuje nanotechnologia. Związki bowiem, choć w zasadzie widzialne w postaci biurowców swych central, są tak wolne, że szybszy od nich jest zwykły ślimak.

ironezje – Tadeusz Buraczewski 67Stado kocha tępo – tempo!

Z grubej rury

z Polski rodem: warszawska radykałka 68– Remigiusz Okraska

Mówiąc, że chłop jest obywatelem, Irena Kosmowska nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodziel-ności tej warstwy, hasła chłopskiej godności i niezależności, wymierzała silny policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”.

z Polski rodem: wiara, praca, godność 75– Rafał Łętocha

Nie zaniedbywano rozwoju intelektualnego i godziwej roz-rywki. Temu miały służyć robotnicze domy ludowe – żadna inna organizacja nie utworzyła na terenie Królestwa Polskiego tylu tego rodzaju placówek. Organizowano w nich koncerty, odczyty, zabawy, przedstawienia teatralne, pokazy filmowe, w nich rozwijały się i ćwiczyły chóry robotnicze, orkiestry, teatry amatorskie.

wielka transformacja – Arkadiusz Peisert 79

„Feminizm” na Prowincji

Działaczki kobiece na prowincji nie mają czasu na długie teoretyczne debaty – jest przecież tyle do zrobienia!.

wielka transFormacja– prZypadek CZy konieCZność historyCZna?

Paradoks gospo-darki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabilnych instytu-cji, jest przeniesio-na z podmiotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo niszczone.

w rozkroku

Ludzie z klasy robotniczej zastanawiają się, czy będą lubić swoje dzieci, gdy wyrosną na typowych przedstawicieli klasy średniej. Znajomy powiedział mi: „Zobaczyłem córkę w stroju hokejowym za 800 dolarów, na lodowisku płatnym 300 dolarów za godzinę. Stała się ona takim dzieciakiem, jakich szczerze nie znosiłem, gdy byłem w jej wieku”.

bnd

Nat

ali

e li

tz

40

79

47

© M

iło

sz F

rele

k

Page 5: OBYWATEL nr 4(42)/2008

5

Fikcyjne towary i boleśnie prawdziwy rynek 83– Karl Polanyi

Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wyłącznym regulatorem ludzkich losów i naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły nabywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa.

imperium, sny i zmierzch – Jacek Zychowicz 87O ostatnim, niedokończonym dziele Stanisława Brzozow-skiego, które mogło stać się jedną z najważniejszych książek ubiegłego wieku.

Felietony

Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być 91 – Joanna Duda-Gwiazda

Jeśli Polacy przyswoją sobie, że wszystkie świństwa, jakie zrobisz bliźniemu swemu, są dopuszczalne, byle były zgodne z prawem i z procedurą, to nie da się żyć.

Postęp widzę, postęp! – Anna Mieszczanek 92Im bliżej mnie – tym bardziej jakieś coś działa. Obiad kiedy trzeba, pościel uprana i wysuszona, felieton napisany. Za progiem – także symbolicznym – się zaczyna.

Dwumiesięcznik „Magazyn Obywatel”

Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. leszek Gilejko, andrzej Gwiazda, dr zbigniew Hałat, Bogusław kaczmarek, Marek kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, zofia romaszewska, dr zbigniew romaszewski, dr adam sandauer, dr Paweł soroka, krzysztof Wyszkowski, Marian zagórny, Jerzy zalewski

Redakcja: rafał Górski remigiusz okraska (redaktor naczelny) Michał sobczyk (zastępca red. naczelnego) szymon surmacz

Stali współpracownicy: dr karolina Bielenin, Piotr Bielski, agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Maciej krzysztofczyk, dr hab. rafał łętocha, dr sebastian Maćkowski, konrad Malec, anna Mieszczanek, leszek Nowakowski, lech l. Przychodzki, Marcin skoczek, olaf swolkień, dr Jarosław tomasiewicz, karol trammer, Bartosz Wieczorek, krzysztof Wołodźko, Marta zamorska, dr andrzej zybała, dr Jacek zychowicz

Kolektyw: zbigniew Bednarek, Wioleta Bernacka, Justyna Bibel, karioka Blumenfeld, katarzyna Dąbkowska, Magdalena Doliwa-Górska, agnieszka Górczyńska, Piotr Jędrzejko, Maciej kronenberg, Michał stępień, agnieszka surmacz, Jarosław szczepanowski, Piotr Świderek, stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski

Adres redakcji: obywatel ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 łódź tel./faks: /042/ 630 17 49

propozycje tekstów: [email protected]

reklama, kolportaż: [email protected]

Skład i opracowanie graficzne: [email protected]

internet: www.obywatel.org.pl

W całej Polsce „Magazyn obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych empik, ruch, inmedio, relay.

Wybrane teksty „Magazynu obywatel” są dostępne na stronach onetkiosku (http://kiosk.onet.pl).

redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

nic śmiesznego...

© P

iotr

ŚW

iDer

ek. W

WW

.rys

uN

ki.B

arD

zoFa

JNy.

Net

ma

ga

zyn

OBy

WaT

EL T

WO

rzO

ny

jEsT

W 9

9% s

pOłE

czn

iE

okładka: bna szymon surmacz

fotografie na okładce: b Pablo Garp (tło) bna kane (250,-) bnd Michael Verhoef (70,-) b Michał sobczyk (10,-) b Brandon Baunach (50,-) bn Chris Campbell (150,-)

Page 6: OBYWATEL nr 4(42)/2008

6

remigiusz okraska

TAK HARTowAł Się SzmAl

Prof. Jacek Tittenbrun zrobił coś, co wymagało zarazem ogromnego wysiłku, jak i znacznej odwagi. Jego czterotomowa rozprawa to w sumie około 1900 (słownie: tysiąc dziewięćset) stron! Ale przecież nie ob-jętość przesądza o wartości tej pracy. „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” – tak brzmi tytuł całości – to pozycja ważna przede wszystkim z uwagi na temat, wnioski i stanowisko autora. Prof. Tittenbrun, znakomity socjolog, dokonał czegoś, co dotychczas nie mieściło się w polskim dyskursie naukowo-politycznym.

Po pierwsze, przygotował drobiazgową analizę polskiej prywatyzacji. Pisząc „drobiazgową”, mam na myśli to, że książka jest niezwykle konkretna. Przywo-łane w niej przykłady można liczyć w setkach – tyle opisano prywatyzacji przedsiębiorstw i ich skutków dla Skarbu Państwa, systemu gospodarczego, pracow-ników najemnych i społeczności lokalnych. To nie są gołosłowne stwierdzenia i wydumane teorie, lecz zna-komicie udokumentowany opis zjawiska. Od nazwisk, dat i cyfr wręcz kręci się w głowie podczas lektury.

Po drugie, jego opis jest wręcz do bólu bezpardo-nowy. Taryfy ulgowej nie ma tu dla nikogo – ani dla lewicy, ani dla prawicy, ani dla postkomunistów, ani dla „obozu solidarnościowego”. Padają niezliczone nazwiska, również te najbardziej znane – jakby w po-staci tej książki materializowała się przestroga Miło-sza, że spisane będą czyny i rozmowy. Politycy, biz-nesmeni z list najbogatszych Polaków, pracownicy liberalnego aparatu propagandowego, czyli ludzie mediów, ale także lokalni kacykowie, „zagraniczni inwestorzy” – są tutaj wymienieni po nazwisku, przypisani do przekrętu, decyzji i opinii wyraża-nej w kluczowym momencie. Nie ma tu sloganów

i oskarżeń bez pokrycia – są fakty, daty, a także kon-kretne kwoty zapisane po stronie tych, którzy na pry-watyzacji zyskali kokosy, jak i tych, którzy wskutek niej stracili skromny dorobek życia, podstawy byto-wania, godność, wiarę we własne państwo i w drugie-go człowieka.

Po trzecie, jest to książka wymykająca się wszel-kim schematom. Napisał ją naukowiec, który od lat konsekwentnie przyznaje się do marksizmu i sympatii lewicowych. Tyle tylko, że owa lewicowość nie ma nic wspólnego z postkomunizmem. Tittenbrun krytyko-wał włodarzy partii przed rokiem 1989 z taką samą pasją, z jaką po tej dacie poddawał surowej ocenie liberalnych doktrynerów, posolidarnościowych biz-nesmenów oraz dawną partyjną nomenklaturę, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nawróciła się z urzędowego marksizmu-leninizmu na balcerowi-zm-taczeryzm. Autor „Z deszczu pod rynnę” – sam tytuł książki jest wymowny – jest niezwykle rzadkim w Polsce przykładem analityka, który z lewicowej perspektywy poddaje krytyce kapitalizm, a jed-

Czego by nie napisać o tej książce, nie odda się w pełni jej znaczenia i wartości. To po prostu jedna z najważniejszych analiz (być może nawet najważ-niejsza) o tematyce społeczno-gospodarczej, jakie ukazały się w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat.

Page 7: OBYWATEL nr 4(42)/2008

7

nocześnie nie idealizuje „komuny” i nie przemilcza kluczowej roli dawnych działaczy PZPR w budowaniu nowego ustroju i czerpaniu zeń korzyści. Gdy w książce goszczą tacy prawicowi specjaliści od prywatyzacji, jak Emil Wąsacz a pod lupę autora trafiają wyczyny Akcji Wyborczej Solidarność, to w kolejnym czy poprzednim rozdziale czy-tamy o tym, co Polakom i rodzimej gospodarce zgotowa-ły sitwy powiązane ze Stowarzyszeniem „Ordynacka”, jak działała „czerwona pajęczyna” z Ireneuszem Sekułą w roli głównej albo ile publicznych pieniędzy przepłynęło przez ręce „działaczy” z PSL-u.

Po czwarte, zaletą tej książki jest właśnie jej nieskrywa-ny lewicowy profil. Tym, co cechuje prawicowe analizy pro-cesu polskiej transformacji ustrojowej – choćby autorstwa Jadwigi Staniszkis czy Andrzeja Zybertowicza – jest z jed-nej strony znaczna niekonkretność i „mglistość”, z drugiej natomiast przesadne akcentowanie swoistości i rodzimego charakteru analizowanych zjawisk. Tymczasem prof. Tit-tenbrun drobiazgowo opisuje fakty i zjawiska kształtujące polską prywatyzację, a jednocześnie potrafi wskazać na jej uniwersalne aspekty i na mechanizmy typowe dla samej gospodarki wolnorynkowej w jej obecnym stadium. Mó-wiąc konkretnie, nie ma tu miejsca na wywody, że gdyby transformacji nie dokonali postkomuniści i liberałowie, lecz „prawdziwi Polacy” czy „prawicowi patrioci”, wszyst-ko byłoby w porządku. Tittenbrun bez pardonu wylicza przewinienia dawnych PZPR-owców oraz doktrynerów z ekipy Balcerowicza, ale jednocześnie wskazuje na takie aspekty kapitalistycznej transformacji i neoliberalizmu, które są i byłyby negatywne niezależnie od tego, czy ster władzy dzierżyliby Michnik z Millerem, czy Kaczyńscy z Olszewskim. Zła była przede wszystkim doktryna – kapitalizm w wydaniu skrajnie antyspołecznym – a do-piero później ci, którzy wcielali ją w życie.

Po piąte, ta książka jest niezwykle cenna i odważna także dlatego, że przywraca debacie publicznej pojęcia, które przebieg niedawnej historii Polski skompromitował, wypaczył czy po prostu uczynił niemodnymi, choć ich war-tość analityczna nadal jest znaczna. Są to takie kategorie, jak choćby klasa robotnicza, pracownicy najemni, wyzysk, pierwotna akumulacja i wiele innych. Choć dziś są one z jednej strony wyśmiewane jako „relikt przeszłości”, z dru-giej zaś zawłaszczone przez egzotyczne i antypatyczne getto zwane „skrajną lewicą”, stanowią wciąż ważną i przydatną część krytycznej analizy ekonomicznej. Debata pozbawio-na takich kategorii staje się jałowa lub nie pozwala nazwać rzeczy po imieniu – widać to zarówno w liberalno-lewico-wych sloganach o „nierównościach społecznych”, jak i w prawicowych wywodach o „obronie polskiej własności”. Autor „Z deszczu pod rynnę”, dzięki operowaniu „zapo-mnianymi” kategoriami analitycznymi, nie tyle prze-kreśla sens „prospołecznych” czy „narodowych” krytyk transformacji ustrojowej i neoliberalizmu, lecz nadaje im dodatkowej mocy.

Ta książka nie jest ani politycznym pamfletem, którego autor pomstuje na jakichś „złych ludzi”, ani też bezpłciową naukową analizą, z której wynika, że owszem stało się coś złego, lecz nie wiadomo, kto i dlaczego tego dokonał – czy Duch Święty, czy może Duch Dziejów, a może po prostu

jakiś Wielki Przypadek. I zapewne dlatego nie stała i nie sta-nie się ona przedmiotem zainteresowania wielkich mediów – tych samych, które chętnie użalają się od czasu do czasu nad wybraną, raczej wyizolowaną kategorią osób (np. pra-cownicy hipermarketów czy biedne dzieci z obszarów pope-geerowskich) albo dla odmiany zamieszczą ogólnikowy opis „wypaczeń” globalizacji czy skutków działania „światowych rynków finansowych”.

Książka prof. Tittenbruna stanowi znakomitą odtrutkę na nijakie ględzenie mediów głównego nurtu (specjalizuje się w nim „lewe skrzydło” „Gazety Wyborczej” czy środowi-sko „Dziennika”). Jeśli ktoś uważa, że w Polsce lewicową publicystyką, krytyczną wobec neoliberalnego kapitali-zmu, zajmują się Jacek Żakowski, Sławomir Sierakow-ski czy Artur Domosławski, to lektura tej książki może skutkować u niego zawałem serca. Nie tylko dlatego, że jest ona rzeczywiście krytyczną analizą zjawiska, nie zaś jej nędzną namiastką, ale również z tego powodu, że wskazu-je, iż to sojusznicy polityczni czy wręcz pracodawcy wyżej wymienionych odegrali znaczącą rolę w tworzeniu takiego systemu społeczno-gospodarczego, który oni teraz czasem nieśmiało skrytykują za „błędy” i „dogmatyzm”.

„Z deszczu pod rynnę” to książka, która mogłaby się stać swoistym dynamitem w debacie o tym, co się w Pol-sce stało w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, kto i w jakim celu tego dokonał, a przede wszystkim – kto na tym stracił. Jeśli dziś opinię publiczną elektryzują ogromne kwoty, ja-kich brakuje na pomoc społeczną, rozwój oświaty i nauki, system ochrony zdrowia czy nowoczesną infrastrukturę, to lektura tej książki pokazuje jasno, że proces polskiej trans-formacji był tak skonstruowany, żeby te kwoty nie trafiły na potrzeby społeczeństwa, lecz do prywatnych kieszeni. Odpowiada za to zarówno przyjęta doktryna ekonomiczna, ale także konkretne osoby, środowiska, partie polityczne – wśród nich ci, którzy dzisiaj udają a to „wrażliwych społecz-nie”, a to „krytycznych politycznie”.

Dlatego jestem pewien, że wokół tej książki zapadnie zmowa milczenia. Nie spotka jej krytyka, bo ona stanowi-łaby formę reklamy – to zaś godziłoby w interesy zbyt wielu wpływowych środowisk, tych z prawej i tych z lewej, tych młodych i tych starych, tych na pewno liberalnych i tych podobno prospołecznych. Ale jeśli chcemy się dowiedzieć, co naprawdę stało się w Polsce od połowy lat 80. do dziś, jest to lektura po prostu obowiązkowa. Przede wszystkim autorowi, ale także wydawnictwu, które odważyło się opubli-kować „Z deszczu pod rynnę” należą się słowa najwyższego uznania i serdeczne podziękowania za wkład w najlepiej pojętą dbałość o dobro wspólne.

remigiusz Okraska

Jacek tittenbrun, Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywa-tyzacji, tomy i-iV, Wydawnictwo zysk i s-ka, Poznań 2008.

książkę można zamówić w sprzedaży wysyłkowej: Wydawnic-two zysk i s-ka, ul. Wielka 10, 61-774 Poznań, Dział handlowy tel. (061)8550690 [email protected] lub w księgarni interneto-wej wydawcy: www.zysk.com.pl

Page 8: OBYWATEL nr 4(42)/2008

8

BezdRożA polSKiej pRywATyzAcji

z prof. jackiem Tittenbrunemrozmawiają michał Sobczyk i Remigiusz okraska

Powszechnie za początek transformacji ustro-jowej uważa się rok 1989. Właśnie ukazała się Pana monumentalna praca pt. „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji”. Przypo-mina w niej Pan, że większość fundamental-nych przekształceń gospodarczych, jak prywa-tyzacja, „kuchennymi drzwiami” wprowadza-no jeszcze przed formalną zmianą systemu.

Jacek Tittenbrun: Faktycznej prywatyzacji do-konującej się już w czasach PRL sprzyjały zarówno prawne rozwiązania tworzone na poziomie makro, jak i układy istniejące na szczeblu mikro, tzn. przedsię-biorstw oraz stosunków między nimi a innymi czę-ściami i instytucjami systemu społecznego.

Na podstawie rozporządzenia Rady Ministrów z 8 lutego 1988 r. powstała możliwość tworzenia pry-watnych spółek na bazie majątku przedsiębiorstw pań-stwowych w celu lepszego wykorzystania i zwiększenia produktywności tego majątku, które później zostały nazwane spółkami nomenklaturowymi. Spółki „pączku-jące” na przedsiębiorstwie przejmowały z reguły newral-giczne (i przynoszące największe zyski) części aktywów, nie podlegające rygorom podatku od ponadnormatyw-nych wynagrodzeń. Zwykle spółki te zakładali i kierowa-li nimi członkowie kadry kierowniczej przedsiębiorstw publicznych oraz członkowie aparatu partyjnego i inni przedstawiciele partyjnej nomenklatury. Typowa spółka nomenklaturowa monopolizowała zaopatrzenie przed-siębiorstwa państwowego w surowce, materiały i energię, a także – sprzedaż wyrobów gotowych, przechwytując tym sposobem od obu stron cały zysk przedsiębiorstwa. Ułatwiał to fakt, że dyrektor przedsiębiorstwa mógł za-wierać z samym sobą, jako prezesem spółki nomenklatu-rowej, odpowiednie umowy. W ten sposób nomenklatu-ra, w ramach przygotowań do powitania nowego ustroju, przeprowadzała „pierwotną akumulację kapitału”, która mogła dokonać się wyłącznie przez rozkradanie majątku państwowego, bo innego w zasadzie nie było.

Uchwalenie pod koniec 1988 r. ustawy o działal-ności gospodarczej, która uchylała najważniejszy filar socjalizmu realnego w postaci wprowadzonej w 1947 r. przez Hilarego Minca zasady, że na działalność gospo-darczą musi pozwolić państwo, było logicznym zwień-czeniem uwłaszczenia nomenklatury, potrzebującej na nowym etapie wolności gospodarczej.

Prof. dr hab. jacek tittenbrun (ur. 1952) – socjolog. kierownik katedry socjologii Przedsiębior-czości i Pracy oraz zespołu Badań socjoekonomicznych w Wyższej szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, profesor zwyczajny uniwersytetu adama Mickiewicza w Poznaniu.Jego główne zainteresowania nauko-we obejmują socjologię gospodarki, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki własności oraz zagadnienia zróżnicowania społecznego; zajmował się badaniem m.in. małych i średnich przedsiębiorstw, społeczno-ekonomicznych mechanizmów upadku socjalizmu realnego oraz prywatyzacji. autor teorii stanów społecznych i teorii własności siły roboczej. Prowadzi badania na pograniczu socjologii i ekonomii, niejednokrotnie wkraczając także w obszary zainteresowań filozofii, politologii i innych nauk społecznych. laureat wielu nagród naukowych, m.in. nagrody im stefana Czarnowskiego, przyznanej przez Polską akademię Nauk. Wielokrotny stypendysta zagranicznych ośrodków naukowych, członek prestiżowych instytucji i środowisk naukowych, m.in. europejskiego stowarzyszenia socjo-logicznego. uhonorowany tytułem naukowca roku 2005 przez international Biographical Centre (Cambridge, anglia). autor kilkunastu książek, w tym wydanych w londynie i Nowym Jorku. Wśród jego najważniejszych publikacji znajdują się „instytucje finansowe a własność kapitału akcyjnego” (1991), „Nowi kapitaliści? Pracownicze fundusze emerytalne a własność kapitału akcyjnego” (1991), „the Collapse of »real socialism« in Poland” (1993), „ekonomiczny sens prywatyzacji: spór o wyższość własności prywatnej nad publiczną” (1995), „Private versus Public enterprise: in search of the economic rationale of Privatisation” (1996). W roku 2008 ukazała się jego czterotomowa praca „z deszczu pod rynnę: Meandry polskiej prywatyzacji”. Ponadto jest tłumaczem literatury pięknej, dokonał m.in. polskiego przekładu „Żelaznego Jana” roberta Bly.

Page 9: OBYWATEL nr 4(42)/2008

9

Zanim pozwolono obywatelom wypowiedzieć się w wolnych wyborach, przezornie zadbano o kształt nowej rzeczywistości gospodarczej. Społeczeństwo zostało postawione przed faktami dokonanymi...

J. T.: W lutym 1989 r. peerelowski Sejm przyjął ustawę „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodo-wej”. Była ona podstawą prawną do masowego przejmo-wania przez wspomniane spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie został rozwiązany wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej!

Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w prak-tyce oznaczająca pożegnanie się z realsocjalistycznymi pryn-cypiami, przyszła wcześniej. Była nią wspomniana ustawa „o wolności i równości gospodarczej” z grudnia 1988 r., potocznie zwana „ustawą Rakowskiego”. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodar-czą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działal-ności do ewidencji.

Ustawa ta zawierała pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących jednostek gospodarki uspołecznionej, upośledzała te drugie względem tych pierw-szych. W ten sposób zmuszano przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych!

Wystarczy wspomnieć, że pod koniec 1989 r. w sferze produkcji materialnej istniało niemal 3500 spółek prawa handlowego z udziałem przedsiębiorstw państwowych.

Opisywanie prywatyzacji przy użyciu terminu „uwłaszczenie nomenklatury”, tj. kadr kierowni-czych przedsiębiorstw państwowych oraz funkcjo-nariuszy aparatu partyjnego, bywa traktowane jako zabieg ideologiczny, mający służyć dyskredytacji całości reform. Czy są wymierne dowody świadczą-ce o tym, że zjawisko wzbogacania się PRL-owskiego establishmentu na państwowym majątku rzeczywi-ście wystąpiło na masową skalę?

J. T.: Posługuję się pojęciem nomenklatury jako katego-rią naukową, nie ideologiczną. A o realności i nagminności zjawiska zwanego uwłaszczaniem się nomenklatury świadczyć może liczba spółek między osobami prywatnymi i przedsię-biorstwami uspołecznionymi. Od stycznia do września 1989 r. powstało 12,6 tys. takich spółek. Dodajmy, że nomenklatura, czyli wykaz stanowisk, których obsadzenie wymagało akcepta-cji odpowiedniej instancji partyjnej, obejmowała w 1988 r. ok. 30 tys. kluczowych stanowisk, a jeśli dodać do tego stanowiska objęte rekomendacjami partyjnymi, które tylko formalnie nie miały mocy wiążącej – 360 tys.

Partykularne interesy tej grupy społecznej bez wąt-pienia miały ogromny wpływ na wiele decyzji podej-mowanych u progu transformacji. A jaką rolę ode-grała ideologia, wolnorynkowy dogmatyzm refor-matorów?

J. T.: O roli ideologii wspartej na dogmacie wyższości własności prywatnej nad publiczną, można mówić przede wszystkim w odniesieniu do ekipy – a także jej następczyń – która odpowiadała za wyznaczanie polityki ekonomicznej po 1989 r. Dla części elit PRL-owskich ten mit również mógł być elementem świadomości (nie mając tam kon-kurencji ze strony dawno zapomnianej teorii marksistow-skiej), ale w ich postępowaniu główną rolę odegrał bez wąt-pienia własny interes. Grupy te albo rozumiały, że koniec socjalizmu jest już bliski, albo – zamierzając się wygodnie urządzić w ramach starego ustroju – przyspieszały ów kres swoimi działaniami, co wychodziło na jedno.

Pańskie analizy pokazują, że w nadużycia prywaty-zacyjne uwikłana była większość partii i środowisk politycznych w Polsce, nie tylko formacja określana ogólnie jako postkomunistyczna.

J. T.: Jakkolwiek by nie nazwać SdRP czy SLD (jako zasadniczych, choć nie jedynych post-PRL-owskich par-tii), pozostaje faktem, że zarówno te – określające się mia-nem lewicowych – partie, jak i ich prawicowe konkurent-ki ochoczo patronowały, a ich członkowie angażowali się w przekształcenia własnościowe po 1989 r. Patrząc z tego punktu widzenia, można mówić o poza- czy ponadpartyj-nym uwikłaniu w stosunki charakterystyczne dla tego, co określam jako kapitalizm patrymonialny, system korupcjo-genny i patologiczny, którego charakter wyznaczany jest przez styk gospodarki i państwa. Z tego względu uwikłanie partii w przemiany własnościowe jest niemal proporcjonal-ne do stopnia ich udziału w mechanizmach władzy, wpły-wającej na owe przemiany.

A społeczeństwo? Było zbyt słabe, aby się temu prze-ciwstawić?

J. T.: Lęk przed utratą podstawy utrzymania dostarcza jednej z dwóch odpowiedzi na pytanie o powody niespraw-dzenia się obaw, o jakich mówił Andrzej Olechowski: „W opinii Zachodu w 1990 roku Polska była najbardziej niesta-bilnym krajem Europy Środkowej. Tu oczekiwano demon-stracji i niepokojów... Polska miała być czerwoną latarnią”. Druga przyczyna leży w – wywołanych przez prywatyzację – wewnętrznych podziałach, które osłabiły ongiś potężną i zdolną do jednolitego działania klasę robotniczą a szerzej – pracowniczą. Niektórzy pracownicy prywatyzowanych firm odbierali udziały wartości 15 zł, a inni o wartości kil-kadziesiąt tysięcy złotych. Konflikty na tle podziału akcji występowały zarówno między branżami, jak i wewnątrz załóg poszczególnych przedsiębiorstw. W KGHM główne linie podziałów przebiegały wzdłuż branż. Górnicy dołowi uznali, że powinni dostać najwięcej akcji, bo pracują najcię-żej, hutnicy, że pracują równie ciężko, a przynoszą Polskiej Miedzi większe zyski, więc wniosek jest oczywisty. Konflik-ty na tle rozdziału akcji oraz bezrobocie splotły się w pry-watyzacji TP SA. W 1998 r. „ostre strajki” zapowiedziały związki zawodowe Telekomunikacji Polskiej S.A. i Poczty Polskiej. Pracownicy pierwszej firmy, jeśli nieodpłatne ak-cje prywatyzowanej Telekomunikacji Polskiej S.A. dostaną

Page 10: OBYWATEL nr 4(42)/2008

10

pocztowcy, natomiast pracownicy drugiej, jeśli nie dostaną akcji TP S.A. Podłoże konfliktu stanowił fakt, iż Teleko-munikacja Polska S.A. i Poczta Polska były do 31 grudnia 1990 r. jednym przedsiębiorstwem. Każde poszerzenie zbio-ru uprawnionych do odbioru akcji oznaczało odpowiednie obniżenie wartości przydziału.

Z punktu widzenia promotorów polityki prywatyzacji, akcje dla pracowników, w szczególności robotników, były nie tylko próbą kupienia ich przynajmniej neutralności wo-bec tej polityki, lecz okazały się pełnić, mówiąc językiem R. Mertona, pewną nader użyteczną funkcję ukrytą – miano-wicie czynnika wewnętrznych podziałów i rozsadnika kon-fliktów. Na strukturalne różnice klasowe nałożyły się nowe, będące konsekwencją przekształceń własnościowych w eko-nomiczno-socjologicznym położeniu robotników.

Jak wielkie były wśród pracowników różnice w zy-skach z prywatyzacji?

J. T.: Wartość nominalna akcji i udziałów nabytych przez poszczególnych uprawnionych była bardzo zróż-nicowana, zawierając się w 53 przebadanych przez NIK przypadkach w przedziale od 2 zł do 1570 zł (w najniższej grupie uprawnionych) oraz od 250 zł do 28950 zł (w VII grupie uprawnionych). Stosunek największej wartości ak-cji/udziałów otrzymanych przez uprawnionych danej grupy do wartości najmniejszej wynosił odpowiednio: dla grupy najniższej – 785:1, dla grupy najwyższej – 116:1. Spółki, których akcje były nieodpłatnie udostępniane na podsta-wie ustawy o NFI, miały swobodę w ustalaniu kryteriów warunkujących ilość otrzymywanych akcji, co zwiększyło możliwość dysproporcji w liczbie nabywanych akcji.

Wszystkie te rozpiętości, powtórzmy raz jeszcze, ozna-czają pogłębianie podziałów i dezintegrację, a tym samym dodatkową siłę sprawczą osłabienia zdziesiątkowanej klasy robotniczej, której 2,5 mln przedstawicieli po dziesięciu latach przemian trafiło na mniej lub bardziej trwałe bez-robocie. Ponieważ zarówno te podziały, jak i bezrobocie są następstwami prokapitalistycznych przemian, oznacza to, iż w owe przemiany został wmontowany mechanizm ko-rzystny z punktu widzenia ich sukcesu, bo nadwątlający pracowniczy opór.

Polskie przedsiębiorstwa prywatyzowano jednak na różne sposoby, m.in. drogą leasingu pracowniczego.

J. T.: Główni beneficjenci i autorzy rewolucji prywaty-zacyjnej, o której wspomniałem, znaleźli bardziej cywilizo-wany sposób zaspokojenia apetytów własnościowych. Była to tzw. prywatyzacja leasingowa, której kluczową zaletą była mniejsza – dzięki włączeniu załóg przedsiębiorstw – kon-fliktowość. O tym, że klasowy i społeczny sprzeciw wobec prywatyzacji nomenklaturowej groził zablokowaniem całe-go procesu transformacji ustrojowej, świadczy fakt, że rząd Mazowieckiego został zmuszony do wstrzymania wszyst-kich postępowań prywatyzacyjnych do chwili uchwalenia nowej ustawy, wskutek czego 70 wniosków o sprywatyzo-wanie przedsiębiorstw państwowych przeleżało w szufla-dach co najmniej pół roku.

Interes klas menedżerskich, aspirujących do klasy właścicieli kapitału, zbiegł się tutaj z celami rządowych budowniczych kapitalizmu, m.in. dlatego, że przedmio-tem prywatyzacji leasingowej było – w odróżnieniu od jej poprzedniczki – przedsiębiorstwo jako całość. Argument przyśpieszenia i uefektywnienia w ten sposób decydującego składnika prokapitalistycznej zmiany ustrojowej, pozwolił przezwyciężyć powszechną wśród rządzących niechęć do wszystkiego, co pachniało samorządem pracowniczym, władzą robotników, z czym przez dłuższy czas kojarzono tę formę prywatyzacji. To przez pewien czas przechylało szalę na niekorzyść konkurencyjnej tzw. prywatyzacji obywatel-skiej, rozważanej przez decydentów jako pomysł na wypro-wadzenie prywatyzacji ze ślepej uliczki przyjętego wcześniej jako dominujący, jeśli nie wyłączny, tzw. modelu brytyjskie-go: sprzedaż akcji w drodze oferty publicznej. Decydujące znaczenie dla zwycięstwa opcji zwanej do dziś pracowniczą, miał fakt, że interes w jej wprowadzeniu miała klasa mene-dżerska, podczas gdy za opcją obywatelską stały rozproszo-ne interesy niezorganizowanej masy podatników.

Znaczną część majątku narodowego przejęli także przedsiębiorcy z Zachodu.

J. T.: Gdy tylko, w ciągle jeszcze nieco egzotycznym kraju, oddzielonym do niedawna od reszty cywilizowanego świata „żelazną kurtyną”, pojawili się zachodni inwestorzy, to również rodzimi dyrektorzy byli tymi, którzy przywi-tali ich z otwartymi ramionami. Prywatyzacja z udziałem inwestora zagranicznego była przeprowadzana – w więk-szości – z inicjatywy kierownictwa przedsiębiorstwa, które podejmowało działania zmierzające do znalezienia inwe-stora zagranicznego i wstępnego uzgodnienia warunków przekształcenia. Z przeprowadzonych badań jednoznacznie wynika, że kierownictwo przedsiębiorstwa lub spółki wy-kazało zaangażowanie i inicjatywę w przynajmniej połowie przypadków prywatyzacji. Zaangażowanie organów założy-cielskich, Ministerstwa Przekształceń Własnościowych oraz firm doradczych, było zdecydowanie mniejsze. Według informacji udzielonych w spółkach, które powstały w wy-niku prywatyzacji kapitałowej, głównie kadra kierownicza (89,2%) i rada pracownicza (78,6%) były najbardziej ak-tywne i wspierały działania przekształceniowe.

Czy istnieją istotne różnice między sprzedażą przed-siębiorstw właścicielom polskim i zagranicznym? Część środowisk przeciwnych prywatyzacji posługi-wała się hasłami „obrony interesu narodowego”, ale czy na poziomie mikro, np. rozwoju firm, traktowa-nia pracowników itp., polscy prywatni właściciele odróżniali się in plus od swoich zagranicznych odpo-wiedników?

J. T.: Biorąc pod uwagę rozróżnienie na prywatyzację na rzecz, z jednej strony rodzimych, a z drugiej – zagranicz-nych przedsiębiorstw, hasła „wyższości” polskiego kapitału nie bronią się w zestawieniu z faktami.

Jeśli już, to wśród obcych właścicieli można znaleźć takich, z wejścia których do przedsiębiorstwa ono samo

Page 11: OBYWATEL nr 4(42)/2008

11

i jego załoga odnosili określone korzyści, np. w postaci lepszej formy organizacji pracy. Choć tu także występują poważne różnice między dbającymi jako tako o swoją mar-kę dużymi tzw. odpowiedzialnymi społecznie koncernami, a całą chmarą często szemranych „przedsiębiorców”, zwa-bionych do Polski okazjami robienia pieniędzy w sposób, na jaki w ich ojczyźnie by im nie pozwolono. Co nie znaczy, by ekscesów i ostrych konfliktów nie brakowało zarówno w jednym, jak i drugim przypadku.

A jak kwestia własności i pochodzenia kapitału wy-gląda z punktu widzenia interesów państwa i możli-wości podejmowania przezeń rozmaitych działań?

J. T.: Narodowa przynależność podmiotu, na rzecz któ-rego dokonuje się denacjonalizacja, ma oczywiste znaczenie z punktu widzenia szerszych interesów gospodarczych.

Z podobną beztroską, z jaką wyrzeczono się możliwo-ści sterowania kierunkami zagranicznych inwestycji w inte-resie kraju jako całości, lekką ręką wyzbywano się zakładów o strategicznym znaczeniu, bez uwzględniania roli odgry-wanej przez nie w powiązaniach kooperacyjnych, rynkowej pozycji itp. Dotyczy to choćby największej w kraju fabryki celulozy w Kwidzynie, która wytwarzając połowę krajowej produkcji papieru gazetowego i duże ilości innych gatun-ków papierów oraz celulozy, zdolna była do dyktowania cen zarówno papieru, jak i celulozy dostarczanej do innych zakładów papierniczych. Po przejęciu przez amerykański koncern International Paper, w ciągu dwóch lat – od stycz-nia 1993 r. do kwietnia 1995 r. – zakłady w Kwidzyniu podniosły cenę kilograma papieru gazetowego z 7000 do 18500 zł – tzn. do poziomu cen światowych, choć koszty produkcji w Polsce są niższe.

Równie wymowny jest przykład kombinatu „Kujawy”, największego producenta kamienia wapiennego, trzeciego co do wielkości producenta wyrobów wapienniczych i naj-

większego producenta cementu w Polsce, którego 75% ak-cji kupiła francuska firma „Lafarge”. Wicewojewoda byd-goski, Eugeniusz Kłopotek, uznał, iż decyzja o sprzedaży kombinatu jest zła z punktu widzenia interesów regionu. Niekorzystne może się okazać zwłaszcza oddanie Francu-zom kopalni kamienia wapiennego, głównego surowca dla pobliskich zakładów „Soda-Mątwy” i „Janikosoda”.

Zbliżony jest przypadek kopalni i huty szkła w Osiecz-nicy, jedynego w kraju producenta piasku I klasy i główne-go dostawcy tego surowca dla polskich hut szkła. Resort skarbu sprzedał za 3,02 mln dolarów 75% udziałów kopal-ni niemieckiej firmie Quartzwerke GmbH. O „Osieczni-cę” starało się również polskie konsorcjum, w skład którego wchodziły centrala eksportowo-importowa „Minex”, huta „Irena”, huta „Krosno” i Polski Bank Rozwoju. Jednak według ministra prywatyzacji, Wiesława Kaczmarka, nie miało ono udokumentowanych środków na zakup firmy i nie przedstawiło szczegółowego planu inwestycyjnego. Minister przekonywał, że ponieważ w Polsce jest tylko jed-na taka kopalnia, to „niezależnie od tego, czy kopalnię kupi inwestor zagraniczny czy polski, to i tak będzie monopolistą”. Słabość tego argumentu polega na nieuwzględnieniu jako-ściowej różnicy między możliwościami wpływu krajowych organów regulacyjnych – oraz samych krajowych kontra-hentów – na zachowanie rynkowe firmy krajowej i należą-cej do obcych właścicieli.

Czarny scenariusz się sprawdził?

J. T.: Efekty pochopnej prywatyzacji widać świetnie na przykładzie Polskich Hut Stali. Skutki tej decyzji rozcią-gnęły się na przedsiębiorstwa branży okołostoczniowej, na czele z poznańskimi Zakładami im. Hipolita Cegielskiego. Polskie Huty Stali po przejęciu przez hinduskiego inwe-stora, pod pretekstem boomu inwestycyjnego w Chinach, podniosły ceny na swoje wyroby. Poznańska firma, która

b s

zyM

oN

su

rMa

Cz

Page 12: OBYWATEL nr 4(42)/2008

12

wkroczyła już na rynki unijne, miała wykonać 19 silników okrętowych. Gdyby udało się rozpocząć realizację zamówie-nia, można byłoby zwiększyć zatrudnienie. Wygórowane ceny stali – a koszty materiałów stanowiły w tym przypad-ku ok. 55% ceny wyrobów – zagroziły jednak nieopłacal-nością produkcji silników i części okrętowych. Tadeusz Pytlak, szef zakładowej „Solidarności”, tłumaczył: „Sytuacja w zakładzie wygląda tak: mamy fachowców, mamy zamówie-nia, nie mamy pieniędzy, żeby je realizować. A dlaczego? Bo po sprzedaży Polskich Hut Stali bardzo podrożały materiały przez nie wytwarzane, a dla nas niezbędne. Efekt jest taki, że znowu w »Cegielskim« mamy przestoje, w niektórych działach ludzie idą na urlopy, bo nie ma produkcji, nie ma płynności finansowej, żeby ją uruchomić”.

Inne skutki prywatyzacji widać było w sektorze ban-kowym. Minister skarbu W. Kaczmarek zwrócił uwagę na przypadek BZ WBK, który po podporządkowaniu irlandz-kiemu Allied Irish Banks wycofał się z kredytowania górnic-twa, choć działalność ta nie przynosiła mu strat. Wojciech Kwiatkowski, wiceprezes PKO BP, mówił, że „banki zagra-niczne preferują finansowanie zagranicznych firm, którym dają lepsze warunki”. Także Mariusz Zygierewicz, ekonomista Związku Banków Polskich, przyznał, że „z punktu widzenia rządu wadą banków z przewagą inwestora zagranicznego jest to, że dużo trudniej je zmusić do finansowania projektów, które mają małe szanse na zwrot w krótkim okresie. Banki z przewa-gą kapitału zagranicznego często specjalizują się w określonych sektorach i nie są zainteresowane finansowaniem innych”.

Wiadomo o istnieniu w omawianej grupie banków tak zwanego traffic light system, czyli wytycznych odnośnie do podstawowych zasad polityki kredytowej. System ten doty-czyć może branż lub krajów. Pod semaforem stoją te sektory gospodarki, które nie mają szans na uzyskanie kredytu, i te

kraje, w których bank nie zamierza kredytować żadnych projektów. Wnioski kredytowe płynące z firm należących do sektorów zakazanych, nie są na ogół w ogóle badane. Z uzyskanych przez „Gazetę Bankową” informacji wyni-ka, że w przypadku Polski do sektorów, dla których pali się czerwone światło, należą górnictwo węgla kamiennego i hutnictwo. Ponadto zagraniczni właściciele banków nie-chętnym okiem patrzą także na chemię ciężką i przemysł stoczniowy, co potwierdziły problemy z uzyskaniem kredy-towania przez Stocznię Szczecińską.

Pozbywając się naszych banków, znacznie zawęziliśmy zatem możliwość kreowania polityki gospodarczej.

J. T.: Wytyczne co do podstawowych zasad polityki kredytowej płyną ze spółek macierzystych, czyli zza granicy. Tam zapadają decyzje, w jakie branże bank działający w Pol-sce nie powinien się angażować, tam też wyznacza się do-puszczalne limity branżowego zaangażowania kredytowego. W grupach bankowych powszechnie obowiązującą zasadą jest zasada konsolidacji zarządzania ryzykiem kredytowym. Oznacza to, że nawet firma z branży, dla której akurat nie pali się czerwone światło, może nie dostać kredytu, bo prze-widziany limit branżowy został już wykorzystany przez inne podmioty grupy, działające gdzieś poza naszymi granicami.

Inwestorzy przejmujący państwowe przedsiębior-stwa podejmowali różne zobowiązania, np. związa-ne z utrzymaniem zatrudnienia czy poziomem przy-szłych inwestycji. Co z tego wynikło?

J. T.: Kontrakty zawierane w latach 1991-1992 pomię-dzy inwestorem a Skarbem Państwa przy sprzedaży jedno-osobowych spółek Skarbu Państwa, z reguły nie zawierały zobowiązań inwestycyjnych ani też zobowiązań socjalnych. Zobowiązania inwestycyjne mają postać bądź podwyższenia kapitału akcyjnego spółki, bądź przeznaczenia określonych kwot na określone inwestycje, w określonym czasie. Mogą też oznaczać udostępnienie nowych technologii, patentów, licencji, rozwiązań, organizacji produkcji itp.

To, że w umowach zaczęły pojawiać się klauzule bez-pośrednio dotyczące warunków pracy i egzystencji załóg, należy zawdzięczać ich nieustępliwej, mimo wszystkich trudności, walce o swoje prawa. Rezultaty tej walki wydają się tym bardziej godne uwagi, jeśli pamięta się o nierównej pozycji przetargowej obu stron stosunku kapitał – praca najemna.

Załogi przedsiębiorstw nie miały jednak sprzymierzeń-ca w państwie, teoretycznie powołanym do reprezentowa-nia ich interesów. Zgodnie z ustaleniami NIK, delegatury Ministerstwa Skarbu Państwa prowadziły nadzór nad reali-zacją zobowiązań inwestorów sprzecznie z zasadami okre-ślonymi przez ministra oraz nie wykorzystywały możliwości prowadzenia kontroli stanu realizacji tych zobowiązań. Ale niedociągnięcia występują nie tylko na terenowym szczeblu. Dziurawy okazał się również, działający w Ministerstwie Skarbu Państwa, Zintegrowany System Informatyczny, za-wierający dane o zobowiązaniach pozacenowych. W przy-padku 30 na 111 zbadanych przez NIK umów stwierdzo-

b l

orD

yo

Page 13: OBYWATEL nr 4(42)/2008

13

no nieprawidłowości we wprowadzaniu danych do tego systemu. Skutkiem tego sporządzane na podstawie danych zawartych w ZSI raporty o stanie realizacji zobowiązań po-zacenowych, wynikających z umów prywatyzacyjnych, nie odzwierciedlały stanu faktycznego. W 35 przypadkach na 111 skontrolowanych umów delegatury ograniczyły się do przyjmowania oświadczeń nabywców o stanie realizacji zo-bowiązań, nie weryfikując ich w oparciu o dokumentację źródłową. A mówi się, że ginie wiara w człowieka – nasi urzędnicy od prywatyzacji swoim postępowaniem zadają kłam takim twierdzeniom...

Delegatura Ministerstwa Skarbu Państwa we Wro-cławiu w latach 1998-2001 (do 30 czerwca) nie dokonała żadnej kontroli w tym zakresie. Delegatura Ministerstwa Skarbu Państwa w Katowicach w dwóch przypadkach przeprowadziła kontrolę w niepełnym zakresie (pomijając sprawdzenie stanu realizacji zobowiązań socjalnych). Nic dziwnego zatem, że 11% spółek nie wywiązuje się ze zobo-wiązań dotyczących zatrudnienia.

Ponadto w Ministerstwie Skarbu Państwa nierzetelnie uzgadniano tryb postępowania i podejmowano decyzje do-tyczące egzekwowania od inwestorów wykonania zobowią-zań oraz płacenia kar umownych, bowiem podejmowano je z opóźnieniami i naruszaniem procedur określonych w de-cyzjach Ministra Skarbu Państwa. Należy odnotować istnie-nie luk prawnych, często pojawiających się w umowach.

Podpisywano umowy, z góry wiedząc, że nie będzie można wyegzekwować ich pełnej realizacji?

J. T.: W umowach, w których stroną jest inwestor zagraniczny, zapisy gwarantujące ich realizację zostały uwzględnione, najczęściej w postaci kar umownych (w sumie w 45% umów), przy czym wśród przedsiębiorstw sprywatyzowanych metodą kapitałową ten sposób zastoso-wano w prawie 61%. Jest to korzystne, gdyż ewentualna egzekucja z reguły jest stosunkowo prosta do przeprowadze-nia. Zastanawiające jest jednak, że w ponad 30% zawartych umów nie zamieszczono żadnych zabezpieczeń na wypadek niewywiązania się inwestorów z umowy!

Zgodnie z badaniami zespołu Instytutu Studiów Poli-tycznych PAN, na reprezentatywnej próbie przedsiębiorstw sprywatyzowanych z udziałem kapitału zagranicznego, w niemal co czwartej spółce na inwestora strategicznego nie nałożono jakichkolwiek zobowiązań, zaś prawie w co dru-giej spółce inwestor nie miał zobowiązań inwestycyjnych.

I tak jednak rząd rozporządza wieloma środkami mo-gącymi skłonić zagranicznych inwestorów do wywiązywa-nia się z kontraktowych ustaleń, takimi jak odpowiednie zapisy w umowach sprzedaży, skuteczne egzekwowanie wynegocjowanych zobowiązań inwestycyjnych kontra-hentów itp. Istnienie takich instrumentów nie musi się jednak przekładać na ich skuteczne stosowanie. Na pod-stawie kontroli odnoszących się do 2004 r. NIK stwier-dziła, że pogorszyła się skuteczność windykacji należności prywatyzacyjnych. W porównaniu z 2003 r. zwiększyła się liczba dłużników, a kwota zaległości wzrosła o 62,3 mln zł, czyli o 19,8%. Brak windykowania należności przez funkcjonariuszy resortu skarbu stał się notoryczną prak-

tyką. Od jednego z nierzetelnych inwestorów ściągnięto w ciągu ponad sześciu lat od daty podpisania umowy prywatyzacyjnej zaledwie 150 tys. zł z ponad 23 mln za-ległości. Ministerstwo, mimo że inwestor wykazywał spo-ry majątek, nie prowadziło zbyt skutecznej windykacji. W dodatku, gdy składał swoją ofertę przy okazji innych prywatyzacji, pracownicy Ministerstwa Skarbu wystawiali mu opinię, że jest rzetelnym inwestorem! Niespłacone zo-bowiązania wynoszą w sumie ponad 700 mln zł. Niemal 360 inwestorów ma obecnie przedawnione zobowiązania prywatyzacyjne, a łącznie 600 podmiotów nie realizuje zobowiązań prywatyzacyjnych.

W swoich książkach opisuje Pan dziesiątki nadużyć związanych z prywatyzacją. Jak wielu sprawców udało się ukarać, jak dużą część społecznego mająt-ku – odzyskać?

J. T.: Nie ma żadnych statystyk rejestrujących procent, czy to ukaranych przestępców, czy odzyskanej własności, ale gdyby istniały, na pewno nie byłyby to przesadnie dłu-gie kolumny liczb czy nazwisk. Trzeba pamiętać, że żyjemy w systemie, w którym, mówiąc w uproszczeniu, pieniądz jest królem. W tym kontekście oznacza to możliwość ku-powania sobie przez lumpenburżuazję najlepszych adwo-katów, przekupywania funkcjonariuszy aparatu sprawie-dliwości itp. Ilość kruczków prawnych, stosowanych przez prywatyzacyjnych aferzystów, jest ogromna.

A do tego rodzaju czynników dołączają się inne, do-stosowujące charakter systemu prawnego do dominujących stosunków własnościowo-klasowych. Dobrym przykła-dem jest to, co stało się w Białostockiej Fabryce Dywanów „Agnella”. Krzysztof Niezgoda, główny udziałowiec przed-siębiorstwa, został skazany na 2 lata więzienia i grzywnę za zagarnięcie ponad 3,4 mln zł na szkodę fabryki. Niezgoda jest współwłaścicielem Fabryki Dywanów „Agnella” S.A. w Białymstoku jako główny udziałowiec najpierw spółki cywilnej „Agnella Plus”, a następnie Poznańskiej Grupy Kapitałowej, w której ma on 95% udziałów. Białostocka prokuratura uznała za nielegalne kilka czynności praw-nych podjętych przez Niezgodę. Chodziło o wpłatę przez przedsiębiorcę w lipcu 1994 r. wspomnianych 3,4 mln zł na konto białostockiej fabryki. Dokonano jej bez podania tytułu prawnego, tj. nie wskazując przeznaczenia pienię-dzy. Jak twierdził przed sądem Niezgoda, była ona prze-znaczona na podniesienie kapitału akcyjnego spółki, która miała wejść na giełdę. Jednocześnie, na podstawie zawar-tej wówczas umowy na dostawę surowców, fabryka prze-lała 3,4 mln zł na konto „Agnelli Plus”. Potem biznesmen pieniądze wypłacił i przelał na konto Poznańskiej Grupy Kapitałowej, której był udziałowcem. Po tej operacji spół-ka mogła dostać kredyt, za który kupiła akcje innej spółki – „Drumetu”. Rozliczenie lipcowej wpłaty Niezgody na konto fabryki nastąpiło po pół roku, należącymi do fabry-ki akcjami Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Hestia” S.A., wartymi 2 mln zł i przez przeniesienie do spółki „Agnella Plus” wierzytelności fabryki, wynikającej z umowy surow-cowej (1 mln zł). Zdaniem prokuratury, uzyskując akcje i wierzytelność, Niezgoda dokonał zagarnięcia na szkodę

Page 14: OBYWATEL nr 4(42)/2008

14

współnależącej do niego białostockiej spółki. Służyć temu miała m.in. umowa surowcowa, zdaniem oskarżenia spisa-na tylko po to, by pieniądze wpłacone przez przedsiębiorcę mogły zostać natychmiast przekazane na konto „Agnelli”. W kolejnym roku Sąd Apelacyjny w Poznaniu uniewinnił jednak Krzysztofa Niezgodę od zarzutu wyłudzenia 3,4 mln zł. Sąd uznał – wykazując zaiste głębokie poczucie relatywizmu historycznego – że wszystkie operacje prze-prowadzane pomiędzy fabryką dywanów „Agnella”, a in-nymi firmami należącymi do K. Niezgody były zgodne z ówcześnie obowiązującym prawem. Sędzia podkreślił, że samo zdarzenie miało miejsce w czasie przemian gospo-darczych w Polsce, kiedy obowiązywała zasada: co nie jest zabronione, jest dozwolone.

Tu dochodzimy zatem do kwestii pośredniego wpływu złodziejskiego charakteru polskiej prywa-tyzacji – bo chyba można to tak określić – na kształt naszego kapitalizmu, instytucji, jakości ży-cia publicznego itp.

J. T.: Proces prywatyzacji, w tym szczególnym charak-terze, jakiego nabrał w naszym kraju (choć nie tylko, bo podobny charakter miał on w całej Europie Wschodniej), stał się jednym z zasadniczych czynników kształtujących oblicze tej odmiany kapitalizmu, którą określam mianem kapitalizmu patrymonialnego. Jeden tylko przykład wpły-wu prywatyzacji na korumpowanie naszego życia publicz-nego stanowi niejawny lobbing uprawiany przez urzędni-ków państwowych i byłych ministrów czy wiceministrów. Firma zachodnia ubiegająca się o jakąś koncesję czy kupno danego zakładu wynajmuje taką osobę do pilotowania pro-jektu, a w istocie — do załatwienia sprawy. Wiceminister ma znajomości i przeciera szlaki. To zjawisko jest powszech-ne. Półoficjalnie mówi się, że daną firmę zachodnią pilotuje wiceminister X, inną firmę — były minister Y... I tu padają powszechnie znane nazwiska. Działania takie są zaś prak-tycznie poza kontrolą.

Dlaczego nie wybuchł na większą skalę bunt, gdy skala „przekrętów” była już dobrze widoczna, a kla-sa pracownicza nie była jeszcze tak zatomizowana jak teraz?

J. T.: Odgórne wprowadzanie kapitalizmu w Polsce w formie prywatyzacji przedsiębiorstw sektora publiczne-go napotykało na opór i na różnorodne formy i przejawy tej klasowej walki, zarówno spontanicznej, jak i organi-zowanej przez związki zawodowe. Faktem jednak jest, że nie była to rebelia na miarę tej, jakiej spodziewali się nie-którzy obserwatorzy. Oprócz wielu szczegółowych przy-czyn tłumaczących przewagę kapitału stosunkach z pracą najemną, dwie generalne – które już wspomniałem – wy-dają się najbardziej znaczące. Są nimi możliwość sięgania po straszak w postaci istnienia rezerwowej armii pracy, czyli bezrobotnych oraz, paradoksalnie, sama prywatyza-cja, której autorzy uciekli się do mechanizmu, z jakiego skorzystała M. Thatcher w swej skutecznej walce z bry-tyjską klasą pracowniczą.

Dokonuje Pan bezlitosnej diagnozy polskich przemian. W naturalny sposób pojawia się pytanie o alternatywy. Zdaniem skrajnych liberałów, uwłaszczenie nomenkla-tury, a nawet spora liczba „przekrętów”, były nieunik-nionymi czy wręcz niezbędnymi efektami procesu dochodzenia do wolnorynkowego kapitalizmu, a więc – ich zdaniem – systemu najbardziej sprawiedliwego i efektywnego. Co im Pan odpowiada?

J. T.: Mówiąc o alternatywie, należy sprecyzować, o jaką alternatywę chodzi. Czy zakładamy ten sam cel: tzn. kapitalizm, a zastanawiamy się jedynie nad drogą doń? Na-wet i ów cel wymaga precyzacji, np. jako kapitalizm w jego odmianie kontynentalnej, którą zaliczam – wraz z mode-lem azjatyckim – do tzw. kapitalizmu interesariuszy, w od-różnieniu od angloamerykańskiego kapitalizmu akcjonariu-szy. Droga do takiego systemu mogła być oczywiście inna, łącznie z innym sposobem przeprowadzenia przekształceń własnościowych, nie pociągającym za sobą tak olbrzymich kosztów społecznych, np. zakładającym oparcie się na de-mokratycznie pojmowanej własności pracowniczej.

Możemy jednak mówić o generalnej alternatywie wobec kapitalizmu; ja osobiście opowiadam się za ustrojem opar-tym na demokracji uczestniczącej i własności społecznej.

Nawet wśród tych, którzy wskazują na kryminalny charakter polskiej prywatyzacji, rzadko można zna-leźć zwolenników znaczącego udziału własności społecznej w gospodarce, poza sektorami o znacze-niu strategicznym. Wyższość własności prywatnej, np. w sensie efektywności ekonomicznej, przedsta-wiana jest powszechnie jako aksjomat.

J. T.: O tym, że własność społeczna nie stoi na prze-granych pozycjach, nawet w warunkach systemu rynkowe-go, świadczą jednoznacznie zarówno argumenty teoretycz-ne, jak i dane empiryczne, które zgromadziłem w swojej książce „Ekonomiczny sens prywatyzacji” (wyd. ang.: Pri-vate versus Public Enterprise: In Search of the Economic Ra-tionale of Privatisation). Dane, które pojawiły się od czasu wydania książki jedynie potwierdzają moje tezy o braku genetycznego upośledzenia przedsiębiorstw publicznych. Krytyczny ogląd argumentów przedstawianych przez trzy główne teorie dostarczające argumentów na rzecz wła-sności prywatnej i na niekorzyść własności społecznej, ujawnił ich liczne ułomności. Podsumowując rezultaty tej analizy w najbardziej syntetyczny, nieomal hasłowy spo-sób, z punktu widzenia stosunków między kierującymi przedsiębiorstwem a pretendentami do nadwyżki, nie ma jakościowej różnicy między prywatną korporacją o kilku milionach akcjonariuszy a przedsiębiorstwem publicz-nym. Podobnie, prywatyzacja nie kładzie kresu mieszaniu się polityki w gospodarkę, mającemu stanowić organicz-ne schorzenie sektora publicznego. Dokładniejsza anali-za poglądów szkoły austriackiej przekonuje natomiast, iż zawierają one pochwałę nie tyle własności prywatnej, jako takiej, co konkurencji – tymczasem przedsiębiorstwa publiczne są zdolne do działania w warunkach konkuren-cyjnej gospodarki rynkowej. Jakkolwiek większość badań

Page 15: OBYWATEL nr 4(42)/2008

15

przytoczonych we wspomnianej książce potwierdza tezę o własności prywatnej jako bardziej efektywnej ekono-micznie, to pozostaje pewna liczba przypadków, w których lepsze wyniki osiągają przedsiębiorstwa publiczne. Można zatem stwierdzić, że nagromadzone świadectwa empirycz-ne nie wystarczają dla poparcia tezy, zgodnie z którą wła-sność prywatna miałaby być z natury bardziej efektywna niż własność społeczna. Np. najnowsze badania pokazały, że przedsiębiorstwa te w porównaniu z grupą sprywaty-zowanych brytyjskich przedsiębiorstw prezentowały się korzystnie pod względem wzrostu wydajności.

Obecnie sporo mówi się o tworzeniu spółek na styku sektora publicznego i prywatnego, np. w służbie zdro-wia czy różnego rodzaju usługach publicznych. Pan w swej książce opisuje również liczne przypadki tej mniej znanej prywatyzacji, mianowicie przejmowa-nie mienia komunalnego – przedsiębiorstw energe-tycznych, ciepłowniczych, wodociągowych itp. Czy powinniśmy obawiać się „drugiej fali prywatyzacji”?

J. T.: Prywatyzacja własności wspólnej może być reali-zowana różnymi drogami, co starałem się pokazać w swojej książce. Z dziką prywatyzacją w służbie zdrowia mamy do czynienia od dawna, bo czymże innym jest używanie przez indywidualnych lekarzy, spółki, fundacje itp. środków pu-blicznej służby zdrowia dla prywatnego zarobku. Cichą prywatyzację stanowi też z reguły popularne na Zachodzie partnerstwo publiczno-prywatne, nader często będące – w czym właśnie przejawia się jego własnościowy charakter – uspołecznieniem strat i prywatyzacją zysków. U nas, m.in. na poziomie samorządów, ze zrozumiałych względów (moż-liwość korupcyjnych interesów) rośnie liczba zwolenników tego typu prywatyzacji. Natomiast sama tzw. komercjali-

zacja, czyli przekształcenie szpitala w spółkę, nie stanowi prywatyzacji, choć na pewno znacznie ją ułatwia.

Na koniec chcieliśmy zadać pytanie nieco osobiste. W Polsce mówienie o „uwłaszczeniu nomenklatury” i wskazywanie na partyjno-establishmentowe ko-rzenie prywatyzacji, niejako od razu nasuwa skoja-rzenia z prawicą, tą najbardziej antykomunistyczną. Pan natomiast jest konsekwentnie od lat człowie-kiem lewicy, bliskim marksizmowi. Skąd zatem wzię-ło się Pańskie, oryginalne w polskich realiach, stano-wisko definicyjno-krytyczne?

J. T.: To, że pojęcie uwłaszczenia nomenklatury może być czy nawet zostało, nomen omen, zawłaszczone przez prawicę, to jedna sprawa, a jego naukowa prawomocność – a ta w pierwszym rzędzie mnie interesowała – to zupełnie inna kwestia. O zburżuazyjnieniu funkcjonariuszy aparatu partyjno-państwowego jako zasadniczej przyczynie buntów robotniczych w PRL pisałem wielokrotnie, także za czasów dawnego ustroju. Teksty te pisane były z pozycji lewico-wych i tak też były odczytywane.

Mogę jedynie na zakończenie zachęcić do przeczytania całej książki, która, jak myślę, jednoznacznie wyraża moje lewicowe, antykapitalistyczne, prorobotnicze i propracow-nicze stanowisko. Stanowisko to przejawia się przede wszyst-kim w opisie i badaniu wydarzeń i procesów istotnych dla warunków egzystencji tej klasy czy klas. A znaczeniu pry-watyzacji dla warunków życia mas robotniczych i pracowni-czych w ostatnich dwóch dekadach trudno zaprzeczyć.

Dziękujemy za rozmowę.

Poznań, 13 maja 2008 r.

b t

ill

kreC

H

Page 16: OBYWATEL nr 4(42)/2008

16

michał Sobczyk, Krzysztof wołodźko

W PRL tysiące rodzin żyły w mieszkaniach, które należały do zakładów pracy. Kiedy III Rzeczpospo-lita uznała znaczną część tych przedsiębiorstw za zbędny balast, za bezcen sprzedano nie tylko ma-szyny. Podobnie uczyniono z ludźmi – lokatorami mieszkań zakładowych.

mieSzKAniA SpRzedAm ludzie gRATiS

Świetny interes!Po 1989 r. restrukturyzowane zakłady pospiesz-nie pozbywały się mieszkań, które zwykle były dla nich obciążeniem. Część przekazały spółdzielniom mieszkaniowym lub gminom – możliwość bezpłat-nego przejmowania zakładowych lokali uzyskały one w 1994 r. Jednak inne trafiły, po wyjątkowo przy-stępnych cenach, w prywatne ręce – zapewne „nie-przypadkowe”.

W 1999 r. w Sosnowcu niejaki Leszek Klin, który od pewnego czasu był już właścicielem 1818 mieszkań po Hucie Zabrze, wykupił za 200 tys. zł prawie 300 mieszkań od Fabryki Silników SILMA. W tym samym roku w Tarnowskich Górach 560 mieszkań FAZOS-u wraz z osiedlową infrastruktu-rą (m.in. basenem) wykupił za 11 mln były ślusarz, Ryszard Brzytwa. Należność rozłożono mu na 15 lat w 30 nieoprocentowanych ratach, choć sami mieszkańcy gotowi byli zapłacić „od ręki”, go-tówką, na dodatek – wyższą cenę. Z kolei rodzina Buczków kupiła bloki zakładowe, budynek z sądem i ZUS-em (sic!) w Będzinie-Łagiszy, a także dwa blo-ki (każdy liczy 92 mieszkania) w Mysłowicach. Zaś w Warszawie Antonina Chlopczyk, mieszkająca poza Polską, kupiła wieżowiec przy Madalińskiego. Za-płaciła zań 10 tys. złotych... Takie przykłady można mnożyć. Dość powiedzieć, że niektóre spółki czy biz-nesmeni wręcz wyspecjalizowali się w spekulacyjnym obrocie mieniem pozakładowym.

Stosowano przy tym różne mechanizmy. Miesz-kańcy pięćdziesięciu budynków katowickiej Huty Silesia długo zabiegali, by móc wykupić zajmowane przez siebie lokale, ale ciągle napotykali na wykręty,

np. związane z rzekomo nieuregulowaną sytuacją prawną gruntów. W końcu powołano spółkę, któ-ra zajęła się zarządzaniem mieszkaniami, a zakład stopniowo wnosił je do niej aportem, co w prakty-ce oznaczało „cichą sprzedaż”. Teraz wykup lokali będzie dla zasiedlających je rodzin odpowiednio droższy, dwukrotnie wzrosły też czynsze. Z kolei Zakład Ceramiki Budowlanej, działający na krakow-skich Zesławicach, w 1997 r. przekazał bezpłatnie, ak-tem notarialnym, „substancje nieprodukcyjne”, czyli cztery bloki mieszkalne wraz z lokatorami, właścicie-lowi Towarzystwa Budownictwa Społecznego „Kra-k-System” S.A. – „Od tego czasu rozpoczęła się nasza gehenna. Generowanie zysku z czynszu spycha nas w ob-szar biedy, bo większość lokatorów to emeryci i renciści. Nie mamy żadnych praw, święte jest jedynie prawo własności: płacz, ale płać, bo inaczej czeka cię eksmisja. Korzystaliśmy ze wszystkich możliwych ustaw, ale nieste-ty nie dały nam one praw do mieszkań, bo były tworzone wyłącznie jako »kiełbasa przedwyborcza«” – skarży się Danuta Korotkiewicz, jedna z liderek tamtejszego ko-mitetu mieszkańców.

Krótka historia hańbyUstawa z 25 września 1981 r., o przedsiębiorstwach państwowych, umożliwiła zakładom wyprzedaż środ-ków trwałych w drodze przetargu, bez żadnych ogra-niczeń. Dlatego od początków transformacji pry-watyzacja mieszkań zakładowych była prowadzo-na bez jakiejkolwiek strategii ze strony państwa, nierzadko przy rażącym naruszeniu interesów wie-loletnich lokatorów.

Organizacje społeczne i kolejni Rzecznicy Praw Obywatelskich bezskutecznie interwenio-wali gdzie się dało, m.in. u premierów i ministrów skarbu. Zwracano uwagę, że państwowe firmy nie umożliwiały wykupu mieszkań pracownikom, lecz wyprzedawały całe kompleksy budynków innym podmiotom. Nowi właściciele szybko składali do-tychczasowym najemcom ofertę zakupu lokali – po znacznie wyższych cenach. – „W ustawie z 29 września 1990 r. o zmianie ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami zastrzeżono, że lokale w tych domach mogą być sprzedawane wyłącznie ich najemcom. Tym-czasem nabywcy-kombinatorzy kupowali całe budynki,

Page 17: OBYWATEL nr 4(42)/2008

17

nieraz bardzo duże, za niewielkie pieniądze” – wspomina Helena Denis z Polskiej Unii Lokatorów. Nie dość więc, że naruszano interesy lokatorów, to jeszcze z budżetu wy-ciekło ok. 20 mld zł – na tyle organizacja szacuje straty spowodowane sprzedażą zakładowych mieszkań poni-żej cen rynkowych. Niestety, w większości przypadków nabywcy dobrze wiedzieli, jak zręcznie zmieścić się w gra-nicach prawa. Bernard Margueritte, prezes International Communications Forum, stanowczo protestuje przeciwko stwierdzeniu, że wobec zakładowych mieszkań zabrakło strategii. – „Nie wiem, czy mam tu do czynienia z rozbra-jającą naiwnością, czy ze wspaniałomyślną elegancją. Brak strategii jest właśnie od 1989 r. strategią państwa polskiego! Ten półmrok, ta niejasność prawa są zamierzone. One właśnie pozwalają utrzymać stan bezprawia. W tym szaleństwie jest metoda” – przekonuje. Podobnie patrzy na problem Irena Rolek, jedna z liderek lokatorów protestujących w Tarnow-skich Górach: „Kolejne ustawy wyglądały jak napisane na zamówienie spekulantów”.

To, że po sprzedaży budynków trudniej było loka-torom wykupić mieszkania na własność, stanowi jedynie część konsekwencji procederu. Nowi właściciele zaczęli też wymawiać umowy lub wymuszać eksmisje, windując czyn-sze. – „Pamiętajmy, że w wielu przypadkach sprzedani lokato-rzy to osoby, którym niedługo wcześniej zlikwidowano miejsca pracy” – zwraca uwagę Piotr Ikonowicz z Nowej Lewicy, który będąc posłem zajmował się problemem mieszkań za-kładowych. Sytuację pogarszały inne z przepisów wprowa-dzonych w latach 90. – „Sławetna ustawa o najmie lokali i dodatkach mieszkaniowych zawierała istny »paragraf 22«: dodatek mieszkaniowy przysługiwał jedynie niezalegającym z czynszem, a więc nie mieli do niego prawa ci, którzy na-prawdę go potrzebowali. Co gorsza, otwierała ona drogę do eksmisji na bruk” – Ikonowicz przypomina przepisy prze-głosowane za rządów SLD.

W kwietniu 2000 r. uchwalono przepisy, które mia-ły odwrócić skutki feralnych transakcji. Fundamentalny dla tego rozwiązania był art. 3, zaproponowany przez se-natorów Annę Bogucką-Skowrońską, Kazimierza Kutza i Zbigniewa Romaszewskiego. Zobowiązywał on właści-cieli dawnych mieszkań zakładowych, kupionych przed wejściem ustawy w życie, by na wniosek osób, które je zajmowały w dniu sprzedaży, przenosiły własność na ich rzecz – w cenie nabycia, zwiększonej o poniesione nakłady. Zapis ten został jednak zaskarżony do Trybunału Konsty-tucyjnego przez... Rzecznika Praw Obywatelskich, prof. Andrzeja Zolla. W kolejnych latach kilka razy podejmo-wano wątek „sprzedanych z mieszkaniami”, mówiono np. o gwarantowanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego kredytach na wykup pozakładowych osiedli przez samorzą-dy. Żadna z tych inicjatyw nie została jednak doprowadzo-na do końca, nawet po tym, jak opinia prawna z Biura Stu-diów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu wykazała, że złamano ustawę zasadniczą. – „Wobec najemców mieszkań poza-kładowych naruszono aż cztery zasady konstytucyjne” – podkreśla prof. Adam Biela z Ogólnopolskiego Forum Stowarzyszeń Uwłaszczeniowych „Własność i Gospodar-ność”, który jako parlamentarzysta kilku kadencji bardzo aktywnie zajmował się sprawą.

Zdaniem senatora Zbigniewa Romaszewskiego, zabra-kło woli politycznej, aby zmierzyć się z tym skomplikowa-nym problemem (choć politycy wielu opcji określali istnie-jącą sytuację jako niesprawiedliwą), a nacisk społeczny był za słaby. Z drugiej strony, instytucje państwowe przyjmo-wały optykę, w świetle której najważniejszym prawem konstytucyjnym jest „święte prawo własności”. – „Zaufa-nie do prawa ze strony relatywnie niewielkiej grupy nabywców mieszkań (jestem absolutnie pewien, że w ogromnej większości przypadków nie nabywanych w dobrej wierze) jest ważniejsze niż zaufanie do prawa ogromnej rzeszy mieszkańców mieszkań zakładowych (jestem absolutnie pewien, że mieszkania te były zasiedlane w dobrej wierze) – mających prawo do podstawo-wego bezpieczeństwa socjalnego” – Romaszewski krytycznie komentował takie podejście w liście do prof. Zolla.

W międzyczasie, 7 lutego 2001 r. weszła w życie ustawa o zasadach zbywania mieszkań będących własnością pań-stwową, niektórych spółek handlowych z udziałem Skarbu Państwa, państwowych osób prawnych i określonych miesz-kań będących własnością Skarbu Państwa. Choć zapisano w niej prawo pierwokupu po preferencyjnych cenach dla najemców, którzy w momencie jej wejścia w życie zajmowa-li lokale należące do podmiotów o większościowym udziale państwa, także ona nie chroniła w pełni ich interesów. Na przykład dlatego, że wymagała udowodnienia przed sądem, iż było się pracownikiem danego przedsiębiorstwa, upraw-nionym do mieszkania służbowego – a nie każdy miał taką możliwość. Wyprzedaż przez likwidatorów państwowego mienia mieszkań zakładowych, bez oglądania się na ich lokatorów, kwitła więc w najlepsze, zwłaszcza na Śląsku, gdzie włożono niegdyś znaczne środki w rozwój takiego budownictwa.

19 września 2005 r. weszła w życie nowelizacja przepi-sów, która miała ostatecznie położyć kres niesprawiedliwo-ści. Zgodnie z nią, prawo pierwokupu przysługuje najemcy zajmującemu mieszkanie w dniu wejścia w życie nowelizacji

b M

iCH

soBC

zyk

Page 18: OBYWATEL nr 4(42)/2008

18

na podstawie umowy najmu albo decyzji administracyjnej, a także osobom, których prawo do nabycia mieszkania zo-stało naruszone w procesach prywatyzacyjnych. Problem w tym, że może o tym zadecydować tylko sąd, tak samo jak o warunkach sprzedaży (w osobnym procesie). Nikomu w Polsce nie udało się pomyślnie przejść tej drogi, choć niejeden wydał na adwokatów środki zaoszczędzone na wykup mieszkania...

Prof. Biela wyjaśnia, że popierał projekt, choć zawierał on szereg uchybień. – „Byłem zdania, że lepsza taka ustawa niż żadna. Oczekiwałem, że w bardziej sprzyjających warun-kach uda się wprowadzić do niej poprawki, oparte m.in. na materiałach z procesów sądowych” – wspomina. W 2006 r. była na to szansa: w imieniu Senatu prof. Biela zajmował się projektem ustawy, która urealniłaby ochronę praw na-jemców mieszkań pozakładowych. Nic z tego nie wyszło. – „Marszałek Sejmu ciągle nie wprowadzał projektu do po-rządku obrad, aż w końcu zdecydowano o skróceniu kadencji” – wyjaśnia.

najemcom biadaDramat lokatorów mieszkań pozakładowych najlepiej wi-dać na konkretnych przykładach. Choćby tym z trzech osiedli na białostockich Starosielcach, zamieszkanych przez byłych pracowników Kolejowych Zakładów Konstrukcji Stalowych i Urządzeń Dźwigowych.

Część z nich związana była z zakładem od pokoleń, inni przeciwnie: przyjechali pracować z odległych zakąt-ków Polski właśnie z powodu mieszkań. – „Pensje były bardzo niskie nawet w skali regionu, a wiadomo, jakie są tu zarobki. Ale ludzie się na to godzili, bo w tych czasach trudno było o mieszkania” – opowiada jedna z lokatorek. Wypłaty obniżał m.in. odpis na fundusz mieszkaniowy, który miał w przyszłości ułatwiać wykup lokali. – „Proszę mi wierzyć: nikt nic nie mówił, każdy myślał, że Boga za nogi złapał” – przekonuje. Dyrekcja świetnie prosperującego za-kładu przekonywała pracowników, że mieszkania „nigdzie im nie uciekną”. Dlatego wiele osób zrezygnowało z książe-czek mieszkaniowych czy wkładów spółdzielczych.

Gdy zaczęły się przekształcenia, mieszkańcy ocze-kiwali na ofertę wykupu. Z pierwszej szansy skorzystali wybrani. – „Sprzedaż trwała przez dzień roboczy, za pół-otwartymi drzwiami, na półpiętrze w zakładzie. Kto przez przypadek tam zajrzał albo miał wyższą pozycję, to mieszka-nie kupił” – mówią byli pracownicy KZKSiUD. W 1998 r. na polecenie nowego właściciela firmy, Mostostalu Gdańsk, nakazano oddzielić mieszkania zakładowe od obszaru pro-dukcyjnego, by mieć czysty obraz dochodów i strat firmy. Utworzono spółkę pod nazwą MG DOM sp. z o.o., do któ-rej wszystkie mieszkania zostały wniesione aportem.

Wkrótce do MG STALTON S.A. (następca KZK-SiUD) wkroczył syndyk masy upadłościowej. Zapew-niał pracowników, że osobiście pomoże im wykupić mieszkania za przysłowiową złotówkę. Załoga zaufała swojemu pracodawcy. Tymczasem w pierwszej połowie 2005 r. w lokalnej gazecie niespodziewanie ukazało się ogłoszenie, że syndyk ogłasza na lokale mieszkalne przetarg nieograniczony z wolnej ręki. – „Chytrze to było

zrobione, bo nie pisano, że sprzedaje się nasze mieszkania, tyl-ko udziały w spółce MG DOM” – mówi inna z mieszkanek osiedla. Wtedy powstały listy mieszkańców, które złożono u prezesa spółki i syndyka, z prośbą o przedstawienie ofer-ty wykupu, którą są bardzo zainteresowani. Przez kolejne miesiące, mimo wielu prób, nie udało im się wyegzekwować żadnej odpowiedzi, a jedynie mgliste zapewnienia syndyka, że „spółka ma się dobrze” i nie ma zamiaru pozbywać się mieszkań.

Najemcy pokolejowych bloków usilnie zabiegali o to, by ich mieszkania sprzedano w trybie innym niż przetarg. Syndyk jednak miał swoje plany. Mieszkańcy zwrócili się z prośbą do władz miasta i wojewody podlaskiego. Kiedy ci interweniowali, syndyk świadomie wprowadził ich w błąd, mówiąc, że wykupem mieszkań jest zainteresowanych zaled-wie pięć rodzin. W ten sposób uśpił czujność urzędników.

Gdy w czerwcu 2006 r. niespodziewanie pojawiła się informacja o rozpoczęciu przetargu, mieszkańcy zareago-wali błyskawicznie. – „W ciągu kilku godzin zebraliśmy 100 tysięcy zł wadium. Wpłaciliśmy je i przystąpiliśmy do przetar-gu. Dołączyliśmy listę 250 rodzin gotowych do zapłaty; to był początek wakacji, więc część ludzi wyjechała. Zdecydowaliśmy się wykupić wszystko, a następnie we właściwy sposób rozliczyć to między sobą” – opowiadają.

Przetarg, który odbył się w lipcu 2006 r., wygrała jednak tajemnicza spółka „Adige”, powstała trzy ty-godnie wcześniej i związana z kapitałem... luksembur-skim. Zaoferowała 2,7 mln zł. Mieszkańcy podkreślają, że wcześniej oferowali 1,8 mln zł, a w dodatku chcieli zrezygnować z dużych niezabudowanych działek i 20 murowanych garaży, wybudowanych z ich czynszów. – „Gdyby syndyk miał dobrą wolę i trochę serca, to oferując nam sprzedaż tych udziałów za wspomnianą kwotę, mógłby

„liC

zNik

” oD

Mie

rza

JąC

y ko

leJN

e D

Ni P

rote

stu

WPi

sał

się

W k

raJo

Bra

z za

Brza

b M

iCH

soBC

zyk

Page 19: OBYWATEL nr 4(42)/2008

19

zaspokoić radę wierzycieli i zyskać większe pieniądze” – mówi rozgoryczona jedna z liderek mieszkańców.

Po pewnym czasie bloki przeszły w ręce innego właści-ciela, o czym mieszkańcy dowiedzieli się przypadkiem do-piero pół roku później. Dokonano tego za taką samą kwotę, jaką zapłaciła „Adige” – identyczną propozycję mieszkań-ców, obejmującą ponadto zwrot wszelkich poniesionych kosztów, firma wcześniej odrzuciła, tłumacząc, że „przecież musi zarobić”. Prywatni właściciele stale podnoszą wy-sokość czynszów: obecnie za 60-metrowe mieszkanie trzeba płacić ok. 700 zł miesięcznie. Zdaniem miesz-kańców, chodzi o to, by pozbyć się gorzej uposażonych lokatorów. Próbują walczyć w sądach, ale przegrywają. Ich bezsilność potęguje fakt, że już w 2006 r., gdy tylko skończyła się kampania wyborcza, podczas której prześciga-no się w obietnicach pomocy, lokalne władze przestały się nimi interesować...

Mieszkańcy Starosielc nie poddają się jednak. Do dwóch pań, szczególnie mocno zaangażowanych w walkę o prawa najemców, często zgłaszają się z ofertą pomocy inni lokatorzy. Są gotowi poświęcić renty i emerytury na szukanie sprawiedliwości w Strasburgu. W tym samym czasie swoje mieszkania wykupują te rodziny, w których ktoś zarabia za granicą, zabezpieczając się w ten sposób przed eksmisją. Ich członkowie przyznają, że jeśli spojrzeć na dzisiejszy rynek nieruchomości, żądane kwoty nie były wygórowane.

Jednak i tak są nieosiągalne dla większości mieszkań-ców, obecnie na kolejowych emeryturach. Zwłaszcza, że kolejne oferty sprzedaży ze strony prezesa spółki zawie-rają wyższe ceny. – „Poza tym, dlaczego ktoś ma zarobić na tych mieszkaniach i okradaniu ludzi, którym zabrano prawo pierwszeństwa wykupu, których pozbawiono wypracowanych funduszy socjalnych i akcji pracowniczych, gwarantowanych przez Skarb Państwa, które w pewnym momencie gdzieś »zniknęły«?” – pyta rozgoryczona mieszkanka. I głośno za-stanawia się nad motywacjami firmy FISE s.r.l. z włoskiej Werony, obecnego właściciela jej mieszkania: „W Internecie można obejrzeć, jakie wspaniałe ma hotele, pensjonaty, apar-tamenty. Dlatego nie sądzę, że takie odrapane, obskurne bloki z czasów socjalizmu ich interesują – chyba bardziej te działki, które są pod nimi...”.

Tylko dla wytrwałych„Sprzedani z mieszkaniami” nie byli bierni wobec łama-nia ich praw. Od początku walczyli w sądach o unieważ-nienie transakcji czy przynajmniej decyzji o podwyżkach czynszów, wspólnie zabiegali w parlamencie o uchwalenie korzystnych dla siebie ustaw, naciskali na samorządy, by wykupiły pozakładowe lokale i uratowały w ten sposób ich najemców przed dowolnym windowaniem opłat... Przy-kład Zabrza doskonale unaocznia ogrom wyzwań, jakim musieli stawić czoła. Choć środowisko lokatorów mieszkań pozakładowych jest tam wyjątkowo silne, wyegzekwowanie od samorządu autentycznego zajęcia się tym problemem wymagało ponad dekady usilnych starań.

W 1997 r. minister skarbu zbył tamtejszą hutę wraz z całym jej majątkiem Leszkowi Kulawikowi, historykowi

spod Częstochowy, znanemu głównie z tego, że wcześniej kilka zakładów dosłownie sprzedał na złom. Nowy właści-ciel jednym aktem notarialnym sprzedał Leszkowi Klino-wi 106 domów i ośrodek wypoczynkowy w Karpaczu, za kwotę 8,3 mln zł. Budynki powstały ze środków wypra-cowanych przez lokatorów, którzy dodatkowo musieli odpracować przy budowie po 600 godzin, po pracy eta-towej. Sprzedano je według kubatury, niczym hale pro-dukcyjne – powierzchnia mieszkalna w centrum Zabrza kosztowała Klina... ok. 50 zł/m2. Niedługo potem zapro-ponował lokatorom odsprzedanie mieszkań za cenę dziesięcio-krotnie wyższą. – „To była transakcja nastawiona na szybki obrót pieniądza. Nie przypuszczali, że w Zabrzu powstanie protest, który postawi na nogi innych takich lokatorów w Pol-sce” – opowiada Elżbieta Adach, liderka Komitetu Obrony Mieszkańców, w którym błyskawicznie zorganizowało się kilka tysięcy zabrzan.

Rozpoczęli regularne spotkania „łączników”, któ-rzy reprezentują klatkę czy blok, szukali legalnych spo-sobów unieważnienia umowy sprzedaży, oflagowali swo-je budynki, odwiedzali gabinety polityków wszystkich szczebli, wydawali biuletyn, organizowali pikiety pod Urzędem Miejskim (łącznie odbyło się ich już 276!)... Ich protest był tak głośny i masowy, że zainspirował inne grupy w całym kraju (do dziś przyjeżdżają po porady) i stał się jedną z przyczyn częściowej zmiany przepisów o sprze-daży mieszkań zakładowych. Elżbieta Adach była częstym gościem sejmowych komisji, a zabrzański Komitet – jed-nym z głównych organizatorów manifestacji w Warszawie w obronie idei uwłaszczenia mieszkaniami, w której wzięły udział 3 tys. osób.

Sprzedani zabrzanie chwytali się wszystkich sposobów. Najpierw skupiali się na walce w sejmie o ustawę, która po-może wszystkim lokatorom nie objętym ustawami resorto-wymi. Wieloletni najemcy lokali należących do Lasów Pań-stwowych czy kopalni otrzymali bowiem w końcu przepisy, których mogli użyć w obronie swoich mieszkań. – „Byłam niepoprawną optymistką. Wydawało mi się, że gdy napiszę list do premiera czy prezydenta, a oni dowiedzą się, co się stało w tym Zabrzu, to natychmiast ze wszystkim zrobią porządek. I dostałam lekcję obywatelskiego wychowania. Nikt nas nie przekona, że obywatel w Polsce się liczy. Chyba, że raz na cztery lata” – mówi gorzko p. Adach. Kolejne osoby i instytucje ograniczały się zwykle do krótkich wyjaśnień, dlaczego nic nie mogą zrobić. Np. Leszkowi Millerowi na przeszkodzie stać miała „arytmetyka sejmowa” – jednak, gdy później była ona po jego stronie, wcale nie śpieszył się z po-mocą. Parlamentarzyści, którzy podejmowali temat, zwykle robili to „z doskoku”, niektórzy z chęci zaistnienia lub dla świętego spokoju. – „Jedynym człowiekiem, który autentycz-nie, bezinteresownie, z pełnym zaangażowaniem, nie zważa-jąc na szykany ciągnął temat, był prof. Biela” – wspomina p. Elżbieta. I dodaje: „Sejm w tej chwili osiągnął apogeum – teraz jest najbardziej niemoralny, nieetyczny, i raczej nie ma co oczekiwać, że zrobi coś dla nas – sprzedanych”. Wtóruje jej jedna z mieszkanek, pani Krystyna: „Rząd teraz jest nie dla nas, ale dla bogatych”.

Dlatego działania Komitetu stopniowo koncentrowały się na naciskach na władze miasta, by przejęły pohutnicze

Page 20: OBYWATEL nr 4(42)/2008

20

mieszkania. Umożliwiłoby to zrealizowanie dwóch celów inicjatywy. – „Ci którzy chcą wykupić, czują się na siłach, niechże mają szansę, a ci, którzy chcą zostać najemcami, niech mają szansę mieszkać, opłacając bezpieczny, komunal-ny czynsz” – wyjaśnia p. Adach. Ten drugi cel jest nawet ważniejszy. „Ci, co mieli komu zostawić, już kupili – przeko-nuje p. Krystyna. – Zostaliśmy my, którzy walczymy o niski czynsz”. Obecnie utrzymanie pohutniczego mieszkania to wydatek ok. 1000 zł miesięcznie, nie do udźwignięcia przez samotne osoby...

Gmina od początku deklarowała chęć pomocy „sprze-danym”, jednak na obietnicach się kończyło. Najpierw, jeszcze w latach 90., powstał pomysł zamiany budynków po Hucie Zabrze na miejskie tereny niezabudowane. We wrze-śniu 2000 r. Komitet doprowadził do tego, że przy okrą-głym stole usiedli ówcześni wojewoda i prezydent miasta, właściciel mieszkań – Leszek Klin, właściciel Huty Zabrze Leszek Kulawik oraz przedstawiciele mieszkańców; podpi-sano list intencyjny (poza mieszkańcami, którym tego nie zaproponowano). Prywatny właściciel zgodził się sprzedać gminie mieszkania znacznie poniżej ówczesnej ceny rynko-wej, jednak transakcji nie zaaprobowała... Rada Miasta.

Następnie zdecydowano, że lokale wykupi Zarząd Bu-dynków Komunalnych, spółka w całości należąca do gminy. Miałaby ona wyemitować 20-letnie obligacje, a wykupić je oraz spłacić odsetki z czynszów przejętych mieszkań. Sama gmina musiałaby jedynie co roku zarezerwować w budże-cie odpowiednie środki na ewentualną obsługę udzielone-go poręczenia, na łączną kwotę ponad 51 mln zł. W maju 2006 r. temu pomysłowi sprzeciwili się radni, argumentu-jąc, że poręczenie to zbyt duże potencjalne obciążenie fi-nansów miasta.

Wreszcie, po ponad dekadzie zmagań, w maju 2008 r. radni wyrazili zgodę na wykup 970 pohutni-czych lokali przez spółkę należącą w 100 proc. do mia-sta, Zarząd Budynków Mieszkaniowych – Towarzystwo Budownictwa Społecznego, oraz na poręczenie wyemi-towanych przez nią obligacji. Spółka nie będzie mogła odsprzedać mieszkań dalej, wysokość czynszów będzie gwarantowana, a najbardziej zniszczone budynki zo-staną wyremontowane. Zrewitalizowane osiedle stanie się wizytówką miasta – zapowiadają włodarze Zabrza, którzy chcą pozyskać na ten cel fundusze zewnętrzne, jako że sta-re poniemieckie domy stanowią zabytki przemysłowe. Na przyszłość miasto obiecuje także wymianę nieruchomości gruntowych na pohutnicze mieszkania znajdujące się we wspólnotach mieszkaniowych (kolejne 300 lokali).

Mieszkańcy, którzy mają w pamięci niejedną niespeł-nioną obietnicę, starają się być powściągliwi w optymi-zmie, choć podkreślają, że obecnie są bliżej szczęścia niż kiedykolwiek. Chcą otrzymać wszelkie możliwe gwarancje na piśmie. Komitet podkreśla, że jego walka nie dobiegła końca – będzie upominać się o byłych hutników, których mieszkania należą do innych prywatnych właścicieli. Chce doprowadzić do zaproponowania im pustostanów znajdu-jących się w zasobach Klina.

co z innymi?Tymczasem tysiące innych rodzin w całej Polsce nadal czekają na rozwiązania o charakterze systemowym, bo przecież trudno sobie wyobrażać, że wszystkie samorządy zdecydują się podążyć za przykładem Zabrza. – „O tym, czy ktoś posiada prawo do mieszkania, decyduje sąd. A te procesy są dla zwykłych ludzi nie do przejścia” – przypomina szefowa Komitetu Obrony Mieszkańców. Jej słowa potwierdzają choćby doświadczenia lokatorów miesz-kań po FAZOS-ie, których wnioski o potwierdzenie prawa pierwokupu sąd potraktował w taki sposób, że kosztowały ich one po kilka tysięcy złotych...

Ireneusz Raś, krakowski poseł PO, który zobowią-zał się konsekwentnie upominać o interesy „sprzedanych z mieszkaniami” w obecnym parlamencie, twierdzi, że bez względu na rozstrzygnięcia takich postępowań „o prawa lo-katorów mieszkań pozakładowych powinny zadbać zarówno władze centralne, jak i samorządowe”. Aby było to możliwe, niezbędne jest jednak uchwalenie odpowiednich przepisów. Sęk w tym, że w najbliższych latach możemy się ich nie do-czekać. – „Resort infrastruktury rozważa podjęcie inicjatywy legislacyjnej w zakresie uregulowania sytuacji prawnej najem-ców tzw. byłych mieszkań zakładowych. Jednak dla podjęcia tej inicjatywy podstawowe znaczenie będzie miał stan finan-sów publicznych, ponieważ jakiekolwiek próby rozwiązania przedmiotowej kwestii wymagałyby zabezpieczenia ogromnych kwot w budżecie państwa” – zastrzega dyrektor Departamen-tu Nieruchomości i Planowania Przestrzennego, Małgorza-ta Kutyła. Dodaje, że ministerstwo rozważa wprowadzenie rozwiązań ułatwiających gminom nabywanie byłych miesz-kań zakładowych.

W czerwcu br. potwierdził to wiceminister infrastruktu-ry Piotr Styczeń, który zapowiedział, że jego resort będzie za-

elŻB

ieta

aD

aCH

, liD

erka

za

Brza

ńsk

ieG

o k

oM

itet

u o

Bro

Ny

Mie

szka

ńCó

W b

MiC

Ha

ł so

BCzy

k

Page 21: OBYWATEL nr 4(42)/2008

21

chęcał gminy do wykupu pozakładowych budynków, dopła-cając z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego do kredytów na ten cel, przy czym także lokatorzy musieliby brać udział w spłacie. Zanim jednak to rozwiązanie wejdzie w życie, rzekomo zbyt biedne państwo będzie ponosiło kolejne straty. Dla stopniowo eksmitowanych z mieszkań poza-kładowych brakuje bowiem lokali socjalnych, których samorządy nie budują, dlatego muszą one dopłacać do (uwolnionych) czynszów prywatnym właścicielom...

Sami zainteresowani podkreślają, że nawet bardzo sta-rannie napisana ustawa może nie przystawać do wszelkich „dziwnych sprzedaży” mieszkań zakładowych w całej Polsce. – „Różne firmy różnie sprzedawały, różny był los tych miesz-kań” – mówi nam jeden z działaczy lokatorskich. Mimo to twierdzą, że taki akt jest niezbędnym fundamentem roz-wiązania problemu. Mówią, że w ustawie musi znaleźć się zobowiązanie samorządów do komunalizacji tej kategorii lokali, za środki z bardzo nisko oprocentowanych kredytów państwowych, z opcją ich wykupu przez najemców na zasa-dach przyjętych w danym mieście.

Na razie czują się rozgoryczeni. Irena Rolek przypomi-na, że m.in. wojskowi, najemcy lokali komunalnych i spół-dzielczych mogą przejmować na własność swoje mieszkania, na preferencyjnych zasadach, co przy obecnych cenach na rynku nieruchomości oznacza wejście w posiadanie znaczą-cego kapitału, a dla osób samotnych – szansę na dochody na starość z tzw. odwróconej hipoteki. „My czujemy się oby-watelami gorszej kategorii” – mówi. Grupa ta jest całkiem liczna: według Ministerstwa Infrastruktury w prywatnych rękach znajduje się obecnie ok. 200 tys. mieszkań zakła-dowych, sprzedanych przed laty za grosze...

nowy ustrój, nowe „wartości”Bernard Margueritte przypomina, że gdy w Niemczech sprze-dawano 114 tys. mieszkań należących do kolei, zezwolenie wydał dopiero Sąd Najwyższy, po zagwarantowaniu przez nabywcę korzystnych możliwości wykupu oraz dożywotnie-go prawa najmu dla dotychczasowych lokatorów oraz po zo-bowiązaniu się do przestrzegania surowych warunków doty-czących podwyżek czynszu i ewentualnej sprzedaży osobom trzecim. W Polsce, jak trafnie ujmuje to Piotr Ikonowicz, ludzi potraktowano jako „wadę mieszkań”. – „W Europie Zachodniej jest gospodarka rynkowa, ale w Polsce panuje dziki kapitalizm, który przypomina najgorsze wzorce XIX-wieczne” – podsumowuje Margueritte.

W mentalności naszych decydentów, a więc i wśród wartości, na których budowano nowy ustrój, zabrakło przekonania, że państwo musi czasem wziąć na siebie cię-żar przywracania sprawiedliwości, gdy nie zapewnia jej wolny rynek. Elżbieta Adach nie ma złudzeń, że sternikom państwowej nawy prędko zmieni się ta optyka. – „To, co się stało, postrzegane jest nie jako problem społeczny, ale jako typowo wolnorynkowe zjawisko: jest część lu-dzi, którzy nie mogą się przyzwyczaić do nowej rzeczy-wistości ekonomicznej. Kiedy umrą, problem sam się rozwiąże...”.

michał sobczyk, Krzysztof Wołodźko

oBywATelu! Nie dAj się

zmodyfikowAć!

Jeżeli uważasz, że:ludzie powinni sami móc decydo-•wać o tym, co jedzątradycyjne odmiany roślin i sposoby •ich uprawy stanowią wartość, którą należy chronićNie warto w imię „postępu” ryzy-•kować pogorszenia stanu naszego zdrowia oraz środowiska, w którym żyjemy

Dołącz sam lub ze swoją organizacją do

koalicji „polska wolna od Gmo”

zATrzymAj muTANTy!

www.polska-wolna-od-gmo.orgtel. (33) 8797114

Page 22: OBYWATEL nr 4(42)/2008

22

Pociąg pospieszny 126-kilometrową trasę z Wro-cławia do Jeleniej Góry pokonuje w 3 godziny 20 mi-nut. Czas podróży ze stolicy Dolnego Śląska w Kar-konosze symbolizuje niewyobrażalne już rozmiary dekapitalizacji infrastruktury kolejowej w Polsce. Źle utrzymywane tory i zwrotnice, latami nie konserwo-wane urządzenia automatyki kolejowej czy wreszcie nie koszona regularnie trawa powodująca brak wi-doczności – to wszystko wymusza wprowadzanie ko-lejnych ograniczeń prędkości. Ich skutkiem jest to, że podróże pociągiem trwają w Polsce coraz dłużej.

Ucieczka do przoduObecnie zaledwie 19,9% ogólnej długości torów po-zwala osiągać prędkość na poziomie przynajmniej 120 km/h. Natomiast na 41,9% prędkości nie przekraczają 80 km/h. Raporty spółki PKP Polskie Linie Ko-lejowe mówią, że rokrocznie od 2001 do 2007 r. długość torów, na których ograniczano prędkość pociągów zawsze, znacząco – w niektórych latach nawet prawie dziesięciokrotnie! – przewyższała dłu-gość torów, na których prędkość była zwiększana. Polska sieć kolejowa pilnie wymaga więc komplek-

sowego programu rewitalizacji, czy raczej po prostu przywrócenia dawnych parametrów technicznych.

Mimo to politycy, menedżerowie PKP oraz na-ukowcy zajmujący się transportem przestają zwra-cać uwagę na ten „błahy” problem. Priorytetem staje się natomiast koncepcja budowy w Polsce zu-pełnie nowej linii kolei dużych prędkości. Pędzącej na wzór francuskiego TGV z prędkością 300 km/h.

W promocję tej idei zaangażowali się m.in. członkowie Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Komunikacji (SITK), skupieni w Komitecie Roz-woju Kolei Dużych Prędkości w Polsce. Ich credo brzmi: „Modernizacja linii kolejowych nie rozwiąże zasadniczych problemów polskiego transportu. Jedynym wyjściem sprawdzonym już w innych państwach jest zasadnicza restrukturyzacja sieci kolejowej poprzez budowę nowych linii dużych prędkości między głów-nymi aglomeracjami”. Podobne wizje snują przedsta-wiciele rządu. – „Chcemy połączyć cztery aglomeracje: Poznań, Wrocław, Łódź i Warszawę linią high-speed, po której pociągi mogłyby jeździć z prędkością 350 km/h. Dostałem wręcz zadanie od ministra Cezarego Grabarczyka, by zająć się tym problemem i by przygo-tować w krótkim okresie rządowy program kolei wyso-kich prędkości. To szansa na wielki skok cywilizacyjny dla Polski” – zapowiedział w „Gazecie Wyborczej” Juliusz Engelhardt, wiceminister infrastruktury od-powiedzialny za kolej.

Efekt tuneluPozostaje pytanie, kto zyska a kto straci na tym wiel-kim skoku cywilizacyjnym. Jak na razie, koncepcja polskiego TGV powstaje przede wszystkim z my-ślą o skomunikowaniu największych metropolii. – „Mieszkańcy największych aglomeracji coraz częściej przemieszczają się między miastami. Dlatego budowa linii dużych prędkości jest uzasadniona” – powiedział tygodnikowi „Kurier PKP” jeden z głównych propa-gatorów budowy kolei high-speed w Polsce, dr inż. Andrzej Massel, zastępca dyrektora Centrum Nauko-wo-Technicznego Kolejnictwa oraz członek Komitetu Rozwoju Kolei Dużych Prędkości SITK.

„Wstępne studium wykonalności budowy linii dużych prędkości Wrocław/Poznań – Łódź – Warsza-wa”, zakłada, że stacje pośrednie na nowej linii high-

Karol Trammer

Budowa kolei dużych prędkości to szansa na wiel-ki skok cywilizacyjny dla Polski. Pytanie tylko, kto na tym skoku skorzysta. I kto na nim straci...

polSKA dwócH pRędKości

„igrek”, czyli TGV po polskuPolska linia kolei dużych prędkości ma biec z Warszawy przez łódź do Poznania oraz Wrocławia – ze względu na rozgałęziony kształt, nazywana jest linią y. Pociągi na tej od zera zbudowanej trasie mają osiągać prędkości rzędu 300-350 km/h. W efekcie czas jazdy z Warszawy do Poznania ma wynieść 1 godzinę 35 minut, z Warszawy do Wrocławia – 1 godz. 40 min., a z Warszawy do łodzi – 45 min. otwarcie polskiego tGV ma nastąpić w roku 2020.

Page 23: OBYWATEL nr 4(42)/2008

23

speed powstałyby jedynie w Łodzi i w Kaliszu. Skutkiem będzie tzw. efekt tunelu. Charakteryzuje się on tym, że tere-ny położone wzdłuż autostrad i kolejowych linii dużych prędkości nie odczuwają żadnych korzyści z ich istnie-nia. Dobre połączenia komunikacyjne służą wyłącz-nie największym aglomeracjom, a tranzytowe regiony, pozbawione stacji kolejowych czy zjazdów z autostrad, nie osiągają wzrostu atrakcyjności inwestycyjnej, popra-wy jakości usług lokalnych czy choćby skrócenia czasu dojazdu do największych miast. Zamiast tego są skazy-wane na hałas i przecięcie przez nową magistralę tkan-ki przestrzennej, kształtowanej przez wiele lat. Budowa kolei dużych prędkości zwykle oznacza dla społeczności lokalnych wyburzenia domostw, wymuszone przesiedle-nia lub w najlepszym razie konieczność nawet kilkuna-stokilometrowego nadkładania drogi przy dojeździe do sąsiedniej miejscowości czy własnego pola uprawnego.

Koleje dużych prędkości, zamiast zmniejszać, pogłę-biają dysproporcje regionalne. Między największymi me-tropoliami postępuje coraz silniejsza integracja, a równo-cześnie mijane po drodze wsie i miasta stają się obszarami wykluczenia, borykającymi się z problemem pogarszającej się jakości życia.

Kolej dużych kosztówRozwój kolei dużych prędkości pochłania ogromne środ-ki. Linia wytyczana jest od zera, co oznacza konieczność wykupu gruntów w pasie o długości kilkuset kilometrów, a następnie budowę nowych wiaduktów, mostów i tune-li. Konieczna jest budowa drogi kolejowej o parametrach umożliwiających osiąganie prędkości 300 km/h oraz zakup specjalnych pociągów wraz z nowoczesnym zapleczem tech-nicznym. Stałego finansowania wymaga też bieżące utrzy-manie takich linii. Dziś nikt nie jest w stanie określić kosz-tów, które pochłonie tak ogromna inwestycja.

Opublikowane w 2005 r. „Wstępne studium wyko-nalności budowy linii dużych prędkości Wrocław/Poznań – Łódź – Warszawa” przewidywało, że jeden kilometr linii hi-gh-speed w Polsce będzie kosztował 9 milionów euro. Dwa lata później – w październiku 2007 r. – koszt ten określono na 10-15 milionów euro na terenie płaskim oraz 15-20 mi-lionów na terenie pagórkowatym. Stanisław Biega z Cen-trum Zrównoważonego Transportu (CZT) uważa jednak, że przedstawiane wyceny mogą mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością. – „PKP Polskie Linie Kolejowe podają dane bez podstaw, bo ani nie robiły takiej linii, ani nie mają do jej realizacji odpowiednich kadr” – mówi. Ekspert CZT zwraca

też uwagę, że obecnie realizowane modernizacje istnieją-cych linii już zbliżają się do kwot podawanych przy kon-cepcjach budowy linii high-speed. – „Koszt 9 milionów euro za kilometr linii doprowadzonej do 60-120 km/h na odcinku Warszawa Zachodnia – Warszawa Okęcie, biegnącej tym sa-mym śladem co stara, pokazuje, że realizacja inwestycji w linię dużych prędkości przez PKP Polskie Linie Kolejowe może kosz-tować równie dobrze 20-30 milionów euro za kilometr”.

High-speed albo noga za nogąGłównym efektem zaangażowania ogromnych środków w budowę, a następnie eksploatację kolei dużych pręd-kości, będzie zakonserwowanie aktualnej, kryzysowej sytuacji na istniejącej sieci kolejowej. – „Jeżeli skupimy się na budowie jednej, rozgałęzionej linii dużej prędkości, to odbędzie się to kosztem wszystkich istniejących, pozostałych po-łączeń. W efekcie standard podróżowania koleją po Polsce nie tylko nie poprawi się, ale pogorszy” – stwierdził w rozmowie z „Kurierem PKP” prof. Wojciech Suchorzewski z Wydzia-łu Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej.

Podobnego zdania jest ekonomista prof. Witold Orłow-ski: „Wyobraźmy sobie, że zamiast inwestować unijne pienią-dze w rozsądną naprawę torów, wydamy kilka miliardów euro więcej na konstrukcję superszybkiej linii. /.../ Na modernizację torów na innych odcinkach zabraknie funduszy, więc ten kto nie będzie miał szczęścia przemieszczać się linią Y, będzie wlókł się noga za nogą jak dziś” – ostrzegał na łamach „Wprost”.

b k

aro

l tr

aM

Mer

, Fra

NCu

ski P

Cią

G t

GV

High-speed po ludzkuW krajach takich jak Francja czy Niemcy, koleje dużych prędkości funkcjonują już od lat 80. Coraz częściej odchodzi się tam od modelu, który łączy jedynie największe aglomeracje, a zupełnie ignoruje potrzeby i aspiracje miesz-kańców małych miast czy regionów wiejskich.

Page 24: OBYWATEL nr 4(42)/2008

24

Okazuje się, że te przewidywania zaczęły spełniać się szybciej niż mogłoby się wydawać. Wart 287 milionów zło-tych projekt „Przygotowanie budowy linii dużych prędko-ści” (obejmujący przygotowanie wstępnych projektów, pra-ce geodezyjne, uzgodnienia środowiskowe i lokalizacyjne oraz przygotowanie przetargów) znalazł się na podstawowej liście projektów Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko, finansowanych z funduszy UE. Tymczasem na listę rezerwową trafiły modernizacje takich zdekapi-talizowanych linii jak Wrocław – Zielona Góra – Szcze-cin czy Łódź – Kalisz (wzdłuż której za 12 lat ma prze-biegać odcinek linii Y). Nie wspominając już o liniach, które latami nie są wpisywane do żadnych planów mo-dernizacyjnych, a jedyną aktywnością wobec nich jest wprowadzanie przez spółkę PKP Polskie Linie Kolejo-we kolejnych ograniczeń prędkości wskutek pogarszają-cego się stanu infrastruktury...

Hiszpański błądStworzenie kolei dużych prędkości staje się priorytetem, a niezbędne remonty istniejących linii kolejowych zaczy-nają schodzić na dalszy plan – oto hiszpański scenariusz. W Hiszpanii – gdzie pierwsza linia dużych prędkości AVE w 1992 r. połączyła Madryt z Sewillą – działalność państwowego przewoźnika RENFE oraz zarządcy infra-struktury kolejowej ADIF skupia się przede wszystkim na

obsłudze i rozwoju kolei dużych prędkości. W efekcie po-ciągi kolei AVE kursują często i szybko. Jednak poza tymi liniami oferta kolei hiszpańskich jest znikoma. Często między stolicami sąsiednich wspólnot autonomicznych (hiszpańskich regionów) kursuje zaledwie jeden pociąg na dobę! Taki jedyny pociąg z Sewilli do Meridy (stolice sąsiednich regionów – Andaluzji i Estremadury) porusza się ze średnią prędkością 47 km/h. Podróże koleją w hisz-pańskich regionach, nie objętych siecią dużych prędkości, często wymagają kilkugodzinnych przesiadek lub dużego nadkładania drogi.

– „Kolej w Hiszpanii w ogóle nie jest popularną for-mą transportu. W zasadzie niemalże nie istnieje, nie licząc kolei podmiejskich Cercanias i szybkiej kolei AVE. Kolej w Hiszpanii po prostu nie tworzy systemu komunikacyjne-go” – podkreśla Adam Fularz, ekonomista, analityk rynku kolejowego. Prof. Witold Orłowski na łamach „Wprost” pisał: „Hiszpania, największy odbiorca dziesiątków miliar-dów euro unijnych dotacji, przeznaczyła ogromne sumy na modernizację sieci kolejowej. Kraj w szybkim tempie roz-budowuje sieć ultraszybkich pociągów AVE /.../. Polskiego turystę, który wsiada w Madrycie do lśniącej lukstorpedy, aby po dwóch i pół godzinie wysiąść w odległej o niemal 500 kilometrów Sewilli, pomysł ten może rzucić na kola-na. Mniej jednak efektownie będzie wyglądać informacja, że linia wybudowana w 1992 r. za ponad 5 miliardów euro nie ma szansy na siebie zarobić, m.in. ze względu na koszmarnie wysokie ceny utrzymania infrastruktury /.../. Co jednak najgorsze, już na początku lat 90. zwrócono uwagę na fakt, że za cenę konstrukcji lśniącej zabaw-ki można było zmodernizować całą, liczącą 13 tysięcy

Buraczane dworceWe Francji na liniach obsługiwanych przez tGV funkcjonu-je już kilka stacji w pobliżu niewielkich miast, a nawet na terenach wiejskich. Część peryferyjnych stacji leży w po-bliżu tak niewielkich miejscowości, że ich nazwy niewiele by wyjaśniały. Dlatego nazwy niektórych stacji pochodzą od całych regionów – np. Haute Picardie (Górna Pikardia), położonej we wsi ablaincourt-Pressoir. Ponieważ stacja Haute Picardie powstała w oddaleniu od dużych miast (po 40 kilometrów od 135-tysięcznego amiens i 60-tysięcznego saint-Quentin), francuskie media nazwały ją „dworcem buraczanym” (La Gare des betteraves). inna tego typu stacja – położona pod 26-tysięcznym miastem le Creusot – powstała dzięki zabiegom andré Jarrota, wpływowego polityka z pobliskiego Montceau-les-Mines.

Początkowo dziennikarze i opinia publiczna wyśmiewali zatrzymywanie pędzących ekspresów, łączących największe aglomeracje, w niewielkich miasteczkach. z czasem okazało się, że stacje tGV „w polu” mają sens. Przyciągają pasażerów z promienia nawet 50 kilometrów, bowiem w całym regionie żaden inny środek transportu nie oferuje tak krótkiego czasu przejazdu do największych miast. W efekcie – na otwartej w 2007 r. linii tGV est, łączącej Paryż z strasburgiem, zbudowano aż trzy „buraczane dworce”: Champagne-ardenne, Meuse i lorraine.

b k

aro

l tr

aM

Mer

, Nie

Mie

Cki P

oCi

ąG

iCe

Page 25: OBYWATEL nr 4(42)/2008

25

kilometrów, hiszpańską sieć kolejową tak, by normalne pociągi mogły po niej jeździć z prędkością 200 km/h. Pieniędzy wydanych w jednym miejscu oczywiście za-brakło w innym”.

Kolejowi menedżerowie nie lubią, gdy przypomi-na im się, że zarządzana przez nich infrastruktura jest w fatalnym stanie i priorytetem powinna być rewitali-zacja istniejącej sieci kolejowej, nie zaś angażowanie się w koncepcję budowy kolei dużych prędkości. Jak jednak zauważa prof. Suchorzewski, w Polsce wyznacznikiem

efektywności są właśnie wielkie budowy, a nie rzetelne utrzymywanie zarządzanego majątku: – „W Polsce istnieje »syndrom BBB«, czyli polityka buduj, buduj, buduj. Bu-dujemy zamiast myśleć o optymalnym wykorzystaniu tego, co posiadamy, przez unowocześnienie i dobre utrzymanie”. Powstaje zatem pytanie, jaką gwarancję daje kierownic-two PKP, że po zbudowaniu linii dużych prędkości po-doła jej kosztownemu utrzymaniu. Dziś na większości zarządzanej przez siebie sieci nie potrafi zapewnić nawet prędkości 100 km/h...

Kolej solidarna?Budowa kolei dużych prędkości będzie kolejnym etapem błędnego koła reform kolei w Polsce. Jednym z ich podsta-wowych elementów jest założenie, że przyszłość ma przed sobą kolej obsługująca największe aglomeracje. W efek-cie zlikwidowano przewozy pasażerskie na setkach linii nie tylko znaczenia lokalnego, ale również regional-nego. Tylko w latach 90. pociągi pasażerskie przestały kursować na 6300 kilometrach linii kolejowych. Kolej całkowicie wycofała się z obsługi wielu miast, a nawet de facto z całych regionów – jak choćby z województwa lubelskiego. Skutkiem ubocznym tej polityki był nie-porównywalny z innymi krajami europejskimi spadek liczby pasażerów z 766 milionów w 1990 r. do 292 mi-lionów w 2000 r.

Zaangażowanie ogromnych funduszy, struktur admini-stracyjnych oraz myśli technicznej i ekonomicznej w budo-wę kolei high-speed w Polsce wyssie środki, które mogłyby zostać spożytkowane na rewitalizację całej sieci kolejowej. Może to ostatecznie pogrzebać nadzieje na kolej łączącą peryferia z centrami, obsługującą nie tylko najlepiej rozwi-nięte regiony, ale również wspomagającą rozwój prowincji i zapewniającą sprawne połączenia regionalne w „małych ojczyznach”. Kolej dużych prędkości pogrzebie nadzieje na kolej solidarną.

Karol Trammer

Niemiecka włoszczowaNie inaczej jest w Niemczech, gdzie na uruchomionej w 2002 r. linii dużych prędkości z Frankfurtu n. Menem do kolonii powstały stacje pośrednie w limburgu (33 tys. mieszkańców) i Montabaur (13 tys. mieszkańców).

ta druga miejscowość ma liczbę mieszkańców porównywalną z polską Włoszczową (11 tys. mieszkań-ców), gdzie w 2006 r. otwarto pierwszą – jakże kontro-wersyjną – stację na dotychczas zupełnie niedostępnej dla mieszkańców mijanych miejscowości 223-kilometro-wej Centralnej Magistrali kolejowej, łączącej Warszawę z krakowem i katowicami. z tą różnicą, że pociągi zatrzymujące się we Włoszczowie kursują z prędkością 160 km/h, a te obsługujące Montabaur pędzą 300 km/h. W 2006 r. ze stacji w niewielkim Montabaur skorzystał 2-milionowy pasażer. równocześnie obiekt dał impuls do rozwoju miejscowości – na nieużytkach między dworcem a centrum miasta powstaje nowa dzielnica.

Natomiast na linię dużych prędkości Norymberga – ingolstadt (fragment projektowanej linii high-speed z Berlina do Monachium), obok superszybkich pociągów interCityexpress wpuszczono również pociągi regional-ne i to one zapewniają leżącym po drodze miasteczkom, jak kinding (2,5 tys. mieszkańców) czy allersberg (8 tys.), regularne połączenia z Norymbergą i Monachium.

o skuteCzNoŚCi systeMu koleJoWeGo Nie ŚWiaDCzą liNie DuŻyCH PręDkoŚCi, leCz PrzeDe WszystkiM sieć PołąCzeń oBeJMuJąCa Cały kraJ Fot. 1 PoCiąG osoBoWy z HaJNóWki Do CzereMCHy, Fot. 2 NieMieCki eksPres reGioNalNy W BaDeNii-WirteMBerGii. b karol traMMer

Page 26: OBYWATEL nr 4(42)/2008

26

zAwSze możnA pomóc pRAcowniKom

krzysztof zgoda (ur. 1957) – członek Prezydium komisji krajowej Nszz „solidarność”. W „solidarności” aktywnie działa od 1981 r., gdy prosto z wojska trafił do szczeciń-skiego pogotowia ratunkowego. Pod koniec lat 90., zainspirowany metodami pracy amerykańskich związkowców, doprowadził do powstania struktur „solidarności” w szczecińskim hipermarkecie sieci real. W 1998 r. został powołany na pierwszego pracownika Działu rozwoju związku, zaczął jeździć po Polsce i inspirować zakładanie związków w „nowych” branżach. zwolennik profesjonalizacji działań związkowych, opierania ich na starannych analizach ekonomicz-nych i prawnych oraz skutecznych technikach negocjacyjnych; przeciwnik mieszania się związków zawodowych do polityki.

Ostatnio w mediach było głośno o związkach zawodowych przy okazji kilku spektakularnych akcji protestacyjnych. Wcześniej taka tematyka była tam raczej słabo obecna, choć próby dzia-łań na rzecz np. pracowników hipermarketów podejmowane są od dość dawna.

Krzysztof Zgoda: Pracownicy hipermarketów orga-nizują się już od dziesięciu lat. W „Solidarności” jest ich ponad 6 tysięcy. Codziennie rozwiązują setki problemów. Jeżeli spektakularne akcje pomogą w codziennej działal-ności, to w porządku. Gorzej, gdy próbują zastąpić ją.

Media mają rację bytu, gdy są kupowane. Infor-macje zamieszczane w nich muszą być atrakcyjne dla odbiorców. Jeżeli dzieje się coś spektakularnego, to chcą to opisywać. Codzienna praca związków, czyli rozwiązywanie problemów, nie interesuje mediów.

Moim zdaniem, wciąż jesteśmy na etapie tworze-nia demokracji, czy raczej jej poprawiania, a media są jednym z jej ewoluujących elementów. Po 1989 r. był przesyt „Solidarnością”, bo ona tę demokrację współ-tworzyła. Po kolejnym etapie, w którym media mało informowały o naszej działalności, jak np. działania na rzecz pracowników nowych sektorów gospodarki, następuje powrót do zainteresowania tym, co robimy. Nie będę też ukrywał, że obecnie jesteśmy po prostu aktywniejsi w nowych sektorach niż przed laty.

Jak wygląda codzienna działalność związkow-ców w firmach, w których – patrząc z zewnątrz – „nic się nie dzieje”?

K. Z.: Praca związkowców to przede wszystkim rozwiązywanie tysięcy codziennych problemów pra-cowników. Członkowie związku, np. w hipermarke-cie, wybierają reprezentantów do różnego rodzaju roz-mów, czy to z dyrekcją, czy z zarządem. Reprezentanci zbierają opinie pracowników i starają się rozwiązywać te problemy. Najczęściej w danej firmie. Czasami na spotkaniach z zarządami przedsiębiorstw w Polsce. Te najtrudniejsze – z zarządami światowymi.

I do tego głównie sprowadza się codzienna pra-ca związkowców. Takie rozmowy mają na celu pomóc w rozwiązywaniu bieżących problemów, które są bar-dzo różne. Począwszy od braku napojów chłodzących czy odzieży, poprzez godne traktowanie przez przeło-żonych, aż do spraw płacowych. Najważniejsze, aby pracownik nie bał się o tych problemach powiedzieć i był świadomy, że w związku łatwiej będzie je załatwić. Dlatego związkowiec musi rozmawiać z pracownikami, wypytywać o ich problemy związane z różnymi aspek-tami pracy, następnie rozmawiać o nich z przełożony-mi. Zwykle udaje się zmienić to, co pracownikowi prze-szkadzało, a przynajmniej zmniejszyć skalę problemu.

Jeśli chodzi o sprawy płacowe, to ostatnio duże sukcesy odnoszą nasi związkowcy np. w TESCO. Ta sieć handlowa jest największym pracodawcą w swoim sektorze: zatrudnia ok. 28 tys. pracowników, z któ-rych naprawdę sporo, bo już 3 tys., należy do „Soli-darności”. W każdym ze sklepów, gdzie związek jest obecny – w przypadku TESCO jest ich 61 – działa przedstawiciel związku i to do niego zgłaszają się pra-cownicy. Jeżeli określone problemy można rozwiązać w sklepie, na dziale, z kierownikiem czy dyrektorem, to tam je rozwiązujemy. Natomiast w przypadku pro-blemów „grupowych”, jak zbyt niskie płace, sprawy socjalne czy regulaminowe, do akcji wkracza komisja zakładowa, która reprezentuje wszystkich członków związku ze wszystkich sklepów, i to ona prowadzi ne-gocjacje z pracodawcą. Oczywiście zarząd każdej fir-my chciałby osiągać jak największe zyski. Rozumiejąc to, staramy się jednocześnie, by jak najwięcej z tego trafiło do osób, które go wypracowują – pracowni-ków. W tym roku w TESCO udało się wynegocjować 30% podwyżki. W przypadku tej sieci problemem

z Krzysztofem zgodą z działu Rozwoju nSzz „Solidarność” rozmawia michał Sobczyk

Page 27: OBYWATEL nr 4(42)/2008

27

jest dotarcie do wszystkich sklepów: tych, z którymi na-wiązaliśmy współpracę, jest 90, natomiast istnieje jeszcze 200 mniejszych, do których też chcielibyśmy dotrzeć. Praca związkowa w takim sklepie to również szkolenia dla pra-cowników, spotkania, pomoc w rozmowach z pracodawcą. Kierujemy się zasadą, że szanujemy wolność gospodarczą, nie chcemy też burzyć demokracji, ale jednocześnie twardo domagamy się, by pracownicy mieli coraz lepiej.

Jakie metody są w tej walce najbardziej skuteczne? Niektóre związki, zwłaszcza niewielkie, stawiają na spektakularne akcje.

K. Z.: Wszystko zależy od tego, co jest celem związku. Gdy jest nim polepszenie sytuacji zatrudnionych, to jeżeli media informują o tym, to dobrze. Na pewno wzmocni to związek w negocjacjach. Natomiast jeśli nie udaje się ich tym zainteresować, zazwyczaj nic złego się nie dzieje. Gdy celem jest poprawa warunków pracy i pracodawca chce o tym rozmawiać i rzeczywiście je poprawia, to niepotrzeb-ne są spektakularne akcje, wystarczy „robić swoje” – tak było np. w TESCO. Najważniejsze jest to, żeby naprawdę chcieć pracownikom pomagać, reszta to jedynie narzędzia. Związek nie potrzebuje takiego poparcia w sondażach, jak partie polityczne. Związek to zorganizowani pracownicy, znający swoje prawa.

W branży ochroniarskiej były firmy, które zdecydowa-nie walczyły ze związkami. Gdyby były gotowe usiąść do rozmów, nie istniałaby potrzeba pójścia do mediów. Jeże-li natomiast pracodawca chce walczyć ze związkiem – nie rozmawia z nami lub zwalnia pracowników, by wywrzeć na nas nacisk – to jednym z elementów negocjacji jest przy-ciągnięcie uwagi mediów i użycie ich do tego, by zmienić jego postawę. Są również inne metody wpływania na pra-codawców. Na przykład informujemy zleceniodawców, m.in. banki, jak się zachowuje wynajęta przez nich firma ochroniarska wobec swoich pracowników. Wtedy ci klienci wywierają wpływ na zleceniobiorcę.

Naszym celem nie jest wypromowanie siebie i zyski-wanie popularności, lecz poprawa losu zatrudnionych. Dlatego media są tu wyłącznie pomocą, konieczną jedynie w niektórych sytuacjach.

Spośród „nowych branż” do społecznej świadomości w największym stopniu przedostały się problemy pracowników hiper- i supermarketów. Jakie inne branże mają specyficzne problemy, a Polacy niezbyt zdają sobie z nich sprawę?

K. Z.: Z wieloma problemami borykają się pracowni-cy wspomnianego sektora ochrony. Są to problemy głów-nie z niskimi płacami, zwłaszcza wśród osób pracujących w ochronie fizycznej i z nienormowanym czasem pracy – w efekcie pracują oni nieraz aż 360 godzin miesięcznie. Nie płaci im się za nadgodziny, zdarza się brak umów o pracę. Staramy się zwrócić uwagę społeczeństwa na to, gdyż taka sytuacja ma skutki nie tylko dla tych pracowników. Odbija się również na jakości usług – w takich realiach ochrona będzie mniej efektywna, a nasze bezpieczeństwo fikcyjne.

„Solidarność” rozpoczęła kampanię, której celem jest zmiana nawyków pracodawców oraz postaw pracowników ochrony – tak, by potrafili walczyć o swoje interesy, by pra-cowali za godne pieniądze w unormowanym czasie pracy. Niezwykle ważny przykład mogą dać instytucje publiczne, które nie powinny oferować zleceń firmom łamiącym pra-wa pracownicze. Tymczasem obecnie w przetargach jedy-nym kryterium jest cena. A to z kolei jest jedną z przyczyn niskich zarobków w całym sektorze.

Przyglądamy się też innym branżom, np. firmom sprzątającym – zjawiska, które mają tam miejsce, są wstrzą-sające. Po – miejmy nadzieję udanej – kampanii na rzecz pracowników ochrony, chcemy zająć się innymi branżami, wykorzystując doświadczenia zdobyte przy tej okazji.

Na jakich zasadach działa system rozwoju związku, z koordynatorami regionalnymi, organizatorami związkowymi itp.?

K. Z.: Mamy Dział Rozwoju Związku Komisji Kra-jowej. Posiada on dwa główne zadania: pierwszy to koor-dynacja działań ogólnopolskich, tak jak w ochronie, drugi – pomoc organizatorom w regionach w nauczeniu się, jak pomagać pracownikom, jak się organizować i koordynować działania. Znaczna część firm, które istnieją na rynku, ma przecież zasięg ogólnopolski.

Najpierw w Dziale Rozwoju wybieramy sektor (np. usługi ochroniarskie). Później organizatorzy związkowi idą do pracowników i pytają, jakie są ich problemy, co chcieliby zmienić – a następnie wspólnie próbujemy tak oddziaływać na firmy, żeby osiągnąć te cele. Jeżeli pracodawcy nie chcą współpracować, to pod siedzibami ich firm organizujemy pikiety, rozdajemy ulotki, piszemy petycje. Przede wszyst-kim jednak jesteśmy wśród pracowników, rozmawiamy z nimi i przekonujemy, żeby się organizowali. W ochronie mamy już ponad 4 tys. członków „Solidarności” i ta liczba wciąż wzrasta – to m.in. dzięki temu problemy pracowni-ków tej branży są powoli, lecz sukcesywnie rozwiązywa-ne. Trzeba cały czas być przy pracownikach i pomagać im w bieżących sprawach. Organizatorów, którzy działają w re-gionach, mamy obecnie ponad pięćdziesięciu. Ta liczba jest o wiele za mała, ale stale rośnie.

Czy często zdarza się, że nowe struktury, których powstawanie inspiruje „Solidarność”, muszą działać w swoistej konspiracji, gdyż są szykanowane przez pracodawców?

K. Z.: Sporo zależy od pracowników. Jeżeli pracodaw-ca nie wie, co się dzieje, nie jest odpowiednio informowa-ny, to można zrozumieć, że się broni. Ale są i pracodawcy „hard core’owi”, z którymi też musimy sobie poradzić. Wszystko sprowadza się do tego, by w każdej sytuacji wie-dzieć, jak pomóc pracownikom się zorganizować. Nie mo-żemy dopuścić do tego, że pracownicy stracą na powstaniu związku! Dlatego musi on być profesjonalnie przygotowa-ny do każdej sytuacji. Związek nieudolny w działaniach nie powinien się za nie zabierać, ponieważ zwykle narobi więcej szkody niż pożytku.

Page 28: OBYWATEL nr 4(42)/2008

28

Ostatnie lata to rozwój nowych dziedzin gospodarki, m.in. niewielkich firm, w których trudniej o wspólną walkę. Przybywa też niestandardowych form zatrud-nienia, jak praca w domu czy zatrudnienie tymcza-sowe... To wyjątkowo trudne wyzwania dla związ-ków zawodowych.

K. Z.: Na początku może się wydawać, że związki stoją na straconej pozycji. Jednak podobnie było z ochro-ną, a obecnie krok po kroku udaje się w tej branży wie-le zmienić. Dlatego twierdzę, że wszędzie możemy pomóc pracownikom. Wszyscy potrzebują być zorganizowani w związku, aby istniała równowaga między pracownikami a pracodawcami. Do tego potrzeba przede wszystkim znacz-nego zwiększenia liczby organizatorów związkowych do pracy w nowych sektorach. Szukamy na to pieniędzy, m.in. w Unii Europejskiej, która dostrzegła, że w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zdecydowanie za mało pracowników należy do związków i przeznacza pieniądze na ich rozwój.

Znaczną część przedsiębiorstw, które powstały po 1989 r., stanowią filie firm zagranicznych. Czy traktu-ją one samoorganizację pracowników tak samo, jak polscy pracodawcy, czy też ich polityka w czymś istotnym się różni?

K. Z.: Nie widzę różnicy w traktowaniu organizowania się pracowników w zależności od pochodzenia pracodawcy. Bardziej uzależnione jest to chyba od procedur zarządza-nia firmą, a także od dobrej woli lub jej braku. Wydaje mi się, że różnice kulturowe będą traciły na znaczeniu. Coraz bardziej istotne są powiązania kapitałowe. Firmy, które in-westują w Polsce i w innych krajach podobnych do nas, przede wszystkim stawiają na zysk. Liczą koszty inwestycji i dokładnie wyliczają, od kiedy zaczną na tym zarabiać. Gdy powstaje związek i pracownicy domagają się np. podwyżek płac, to może się okazać, że ten czas, kiedy inwestycja zaczy-na przynosić zyski, oddala się. To może powodować jakieś zawirowania w całej firmie. Stąd ewentualna niechęć do po-wstawania związków. Ważne jest, żeby pracownicy organizo-wali się w całym takim globalnym koncernie. Tak naprawdę pracownicy na całym świecie mają podobne problemy.

Ostatnio dużo się słyszy o „wszechwładzy” związ-ków, które mają instrumenty do paraliżowania pra-cy przedsiębiorstw. Ma to stanowić argument za ograniczaniem ich uprawnień. Co Pan odpowiada na takie opinie?

K. Z.: Trudno mówić o wszechwładzy związków, jeśli należy do nich około 13% ogółu pracowników! Wiem, że w wielu przedsiębiorstwach dochodzi do różnych patolo-gii, związanych np. z wielością organizacji związkowych, co może utrudniać działanie zarówno pracownikom, jak i pracodawcom. Ale oni sami nie są bez winy. Zdarzało się, że gdy organizowaliśmy pracowników w jakiejś firmie, po jakimś czasie pracodawca powoływał do życia tzw. żółty związek, całkowicie od niego uzależniony i mający działać tylko po to, żeby nam utrudniać życie.

Czy są jakieś uprawnienia, które należałoby wpro-wadzić ustawowo, by związki mogły działać sku-teczniej?

K. Z.: Skuteczność związków zależy przede wszystkim od dojrzałości społeczeństwa i instytucji państwowych, eg-zekwowania prawa, które już mamy, a także od kultury or-ganizacyjnej przedsiębiorstw. Bardzo dużo zależy od samych związków i przyjętych strategii, czyli tego, co przyjmują za cel swojej działalności. To znaczy, ile energii przeznaczają na pomoc pracownikom w organizowaniu się. Druga spra-wa to poziom rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. We-dług badań OBOP z ubiegłego roku, ponad 70% Polaków uważa, że inni dbają tylko o sprawy swoje i swoich rodzin, nie interesują się dobrem sąsiedztwa czy osiedla. Nie ufamy sobie nawzajem i nie ufamy państwu, które tworzy prawo i ma dbać o jego przestrzeganie. Z drugiej strony, czy moż-na się temu dziwić, skoro przedstawiciele instytucji, która ma stać na straży praw obywatelskich, odpowiadają, że ła-manie prawa pracowników do zrzeszania się nie należy do kręgu ich zainteresowań...

Jak Pan ocenia dojrzałość i nowoczesność polskich związkowców na poziomie zakładów pracy? Jak częstą praktyką jest np. korzystanie z usług niezależ-nych ekspertów przy formułowaniu postulatów płacowych – tak, aby były one nie tylko dostosowa-ne do możliwości pracodawcy, ale także na tyle do-brze uargumentowane, by trudno mu było wymó-wić się brakiem środków?

K. Z.: Rzeczywiście jest to problem. Powoli jednak to się zmienia. Coraz więcej organizacji związkowych korzysta z pomocy prawników czy ekonomistów. Współpracujemy z instytucjami naukowymi, związkami zawodowymi na ca-łym świecie, aby zdobywać doświadczenie i lepiej pomagać pracownikom.

Proszę o kilka wskazówek dla osób, które uważają, że w ich firmie powinien powstać związek. Jaką ko-lejność działań powinny przyjąć i czego się wystrze-gać, by nie zrobić „fałszywego ruchu” i nie zaszko-dzić sobie i innym pracownikom?

K. Z.: Przede wszystkim muszą wiedzieć, że samo zało-żenie związku nie załatwi wszystkich problemów. Po pierw-sze, na pewno muszą porozmawiać ze swoimi kolegami, muszą wiedzieć, co inni o tym myślą, jakie są ich potrzeby czy problemy. Bardzo ważne, żeby nie poprzestać na zorga-nizowaniu tylko 10 pracowników, wymaganych przez ustawę o związkach zawodowych. Trzeba zbudować taką siłę, która rzeczywiście będzie mogła prowadzić rozmowy z pracodaw-cą i poprawiać warunki pracy. Poza tym organizowanie musi trwać ciągle. Polecam kontakt z nami, czyli z działem rozwoju Komisji Krajowej (/058/3084222, [email protected]).

Dziękuję za rozmowę.

Gdańsk, 7 maja 2008 r.

Page 29: OBYWATEL nr 4(42)/2008

29

michał Stępień

Miejsce drobnych sklepów i targowisk zajmo-wały wielkie blaszane hale z „zawsze najniższymi” ce-nami. Drenujące pieniądze z lokalnych społeczności i wywożące je do centrali za granicą. Żerujące na per-sonelu i dostawcach. W dodatku stopniowo rozsze-rzające asortyment i budujące sklepy różnej wielkości, by zmonopolizować wszystkie rodzaje zakupów. Na szczęście wielu – choć wciąż za mało – kupców w porę zrozumiało, że mają szansę przetrwać wtedy, gdy za-czną działać wspólnie.

Dla wielu kupców handel to nie tylko praca i spo-sób na utrzymanie siebie i swoich rodzin. To także sens życia. Coś, co potrafią i lubią robić. Nie chcą nawet myśleć o zmianie zajęcia. Dlatego tak bardzo starają się „pozostać w grze”. W pojedynkę nie jest to jednak ła-twe. Często przychodzi refleksja, że wspólnie są silniejsi i więcej mogą. Nie tylko stawić czoła supermarketom, ale także lepiej dbać o inne grupowe interesy.

jednocz się albo gińBezpośrednie powody rozpoczęcia ścisłej współpra-cy są bardzo różne. Kupców z „Czerwonego Rynku” w Łodzi zjednoczyła konieczność zmiany lokalizacji targowiska. – „Nie było problemów z założeniem stowa-rzyszenia. Zrobiliśmy to, by chronić nasze miejsca pracy. Na początku, owszem, było pewne wahanie ze strony niektórych kupców, ale gdy miasto zaczęło likwidować stare targowisko, a stowarzyszenie przedstawiło jasną i klarowną propozycję budowy nowego, nowocześniejsze-go obiektu – wszelkie opory ostatecznie znikły. Dziś jest nas trzydziestu pięciu – wspomina Tadeusz Trzepał-kowski, członek Stowarzyszenia Kupców „Czerwony Rynek Nowy”. – W naszym stowarzyszeniu wszystko było i jest jawne. Panuje pełna demokracja, każdy może

zgłaszać swoje postulaty, przekonywać do swoich racji inne osoby”. Dodaje, że sensem istnienia stowarzy-szenia jest siła, jaką ono daje: „Pojedynczego kupca można łatwo zignorować, zbyć byle czym. Kilka-dziesiąt zjednoczonych podmiotów to siła, z którą trzeba się liczyć”.

Ignorowanie kupców przez lokalne władze legło także u podstaw lubelskiego Stowarzyszenia Han-dlowców i Przedsiębiorców z ulicy Rusałki. – „Pomysł na zrzeszenie powstał w 2002 roku. Pewnego dnia, za-jechawszy pod sklep, zobaczyłem trzy samochody straży miejskiej. Strażnicy postawili na naszej ulicy zakazy za-trzymywania się i postoju. W ten sposób przyjeżdżający do nas klienci nie mieliby gdzie zaparkować, a więc zapewne przestaliby nas odwiedzać. Strażnicy nie chcieli ze mną w ogóle rozmawiać... Byłem dla nich nikim. Zwykłym handlowcem, bezsilnym wobec kaprysów władzy. Wtedy to z Piotrem Więckowskim postanowiliśmy założyć sto-

W latach 90. kolejne wielkie sieci handlo-we zaczęły wchodzić na nasz rynek. Ze strony polityków i samorządów otrzymały liczne ułatwienia i ulgi – w przeciwień-stwie do rodzimego, drobnego handlu.

wSpólnA SpRAwA

b M

iło

sz

Page 30: OBYWATEL nr 4(42)/2008

30

warzyszenie – opowiada Jerzy Irsak, dziś prezes inicjatywy. – Okazało się to całkiem łatwe. Kupcy chętnie się zgłosili, bardzo pomógł nam dr Jacek Sobczak, wielki społecznik. Bezpłatnie przygotował statut, podpowiedział, co i jak zrobić. Bardzo uła-twiło nam to pracę”.

Korzyści jasne jak słońceKupcy jednoczą się także w postaci grup, które przyjmują wspólny wizerunek, razem się reklamują itp. Tak było m.in. w Sochaczewie. – „Część kupców z niekłamanym entuzja-zmem przystąpiła do tworzenia naszego stowarzyszenia, inni wstąpili »na próbę«, przyjrzeć się, jak taka organizacja będzie działać. Na szczęście większość z nich pozostała z nami do dziś” – mówi Zbigniew Bogdan ze Stowarzyszenia Kupców Polskich „Sklepy dla Ciebie”. Całość funkcjonuje pod hasłami patriotyzmu lokalnego, wyrażonego w haśle „kupuj u sąsiada” i w decyzji, by unikać ściślejszych związków z hurtowniami z przewagą kapitału zagra-nicznego. Idea, by w ten sposób przetrwać konkurencję super- i hipermarketów, chwyciła, a nawet rozszerzyła się znacznie poza region, w którym powstała. – „Na dzień dzisiejszy zrzeszamy 250 sklepów w kilku regionach kraju” – mówi pan Zbigniew.

Istnienie stowarzyszeń kupieckich ma sens wtedy, gdy kupcy czują, że organizacja realnie polepsza ich sytuację. – „Umożliwiamy swoim członkom zakup towarów w ramach dobrze wynegocjowanych umów handlowych zarówno z hur-towniami, jak i z producentami najbardziej popularnych ma-rek. To bardzo wymierna korzyść. Pojedynczy sklepikarz ma znikomą szansę otrzymania naprawdę korzystnych cen i upustów. Jako silna grupa sklepów, jesteśmy natomiast poważnym partnerem do rozmów. Negocjujemy też dla na-szych członków opłaty za najem terminali do płacenia kartą za zakupy oraz do doładowań telefonów i opłacania rachunków. To przyciąga dodatkowych klientów i nowe dochody. Poza tym każdy sklep otrzymuje podświetlany szyld, stroje dla pracow-ników oraz wiele materiałów promocyjnych. Sprawia to, że »Sklepy dla Ciebie« stają się rozpoznawalną marką. Mamy też wspólny program lojalnościowy, »Milowe Zakupy«, umoż-liwiający wymianę punktów, przyznawanych za zakupy, na nagrody” – mówi Zbigniew Bogdan.

Równie ciekawy jest wspomniany przykład Lublina. Na ulicy o długości 400 metrów funkcjonuje ponad 70 sklepów, przeważnie rodzinnych. Głównie z bran-ży budowlanej, więc konkurują ze sobą. Ale jednocze-śnie – wspierają się wzajemnie, świadome tego, że jadą na jednym wózku. – „Aby zwiększyć konkurencyjność na-szej ulicy wobec marketów, a także ułatwić klientowi zaku-py, sklepy z poszczególnych branż wiedzą, co można znaleźć w sąsiedniej placówce. Klient poszukujący klamek do drzwi dostanie w jednym sklepie dobrą informację, gdzie jeszcze na ulicy Rusałki będzie mógł znaleźć interesujący go towar. Łą-czymy też handel z usługami. Kupując np. karnisze, klient otrzymuje jednocześnie fachową usługę ich montażu. Dzięki temu ulica Rusałki daje pracę nie tylko handlowcom, ale także rzeszy innych podmiotów. W sklepie może pracować pięć osób, a w usługach – dalsze dziesięć. No i oczywiście są jeszcze lokalni rzemieślnicy dostarczający nam towar, całkowi-

cie ignorowani przez hipermarkety. Przeciętnie jedna czwarta produktów sprzedawanych na naszej ulicy jest lubelskiego pochodzenia” – mówi Jerzy Irsak.

Podobnie jest na wspomnianym łódzkim targowisku. – „Zrzeszamy ludzi z różnych branż. To istotne w walce o klien-ta, który przyjdzie do nas chętniej, jeżeli będzie wiedział, że na naszym rynku jest zróżnicowany asortyment, a on sam może zrobić kompleksowe zakupy bez konieczności chodzenia gdzie-kolwiek indziej” – mówi Tadeusz Trzepałkowski.

Hurtem i wspólnieZagrożenie ze strony hipermarketów, a także korzyści współpracy dostrzegły również hurtownie. Sześć lat temu powstała w woj. łódzkim Polska Grupa Handlowa „Kon-sument”. – „W pewnym momencie sześć hurtowni z różnych branż zauważyło, że mają de facto tych samych klientów, pro-wadzą akcje reklamowe skierowane do tych samych odbiorców. To było bezsensowne marnowanie środków i czasu. Po co każ-da z nich miała prowadzić oddzielną działalność reklamową, samodzielnie odszukiwać klienta, skoro można to robić razem? Dlatego postanowiły połączyć swoje wysiłki” – mówi prezes zarządu grupy, Konrad Kaszuba.

Połączenie działań okazało się strzałem w dziesiąt-kę. – „Wysiłki w celu pozyskania nowych klientów spadły, efektywność wspólnie prowadzonych działań – niepomiernie wzrosła. Z czasem to, co miało być tylko wspólnym marke-tingiem, zaczęło się rozszerzać. Postanowiliśmy wprowadzić program lojalnościowy. Do tej pory była to domena marke-tów, które w efekcie były dla potencjalnych klientów bardziej atrakcyjne. Jednocześnie wiedzieliśmy z obserwacji rynku, że program ten ma szanse zaistnieć tylko w dużej liczbie skle-pów – w innym wypadku nie ma szansy powodzenia. Obec-nie z usług »Konsumenta« korzysta ponad 3,5 tys. sklepów. Nasz program lojalnościowy nazwaliśmy »Skarbonka konsu-menta«: klienci za swoje zakupy uzyskują punkty, które prze-znaczają na wybrane nagrody z naszego katalogu. Program działa dobrze, przyciąga klientów” – opowiada p. Kaszuba. Co ciekawe, twórcy inicjatywy rozumieją także szerszy kontekst swoich działań. Na stronie internetowej piszą, że operatorzy ponadnarodowych sieci handlowych są zagrożeniem nie tylko dla hurtowników i kupców, ale także dla konsumentów i dla regionalnych systemów gospodarczych.

Walka ze szkodnikamiCzęstym impulsem do współpracy kupców jest obrona przed lokalizowaniem na „ich” terenie nowych marke-tów. Stanowią one ogromne zagrożenie dla handlu trady-cyjnego przede wszystkim ze względu na skalę swej dzia-łalności. Przykładowo, dzięki centralizacji zaopatrzenia mogą wymuszać na dostawcach niezwykle korzystne wa-runki. Potężne korporacje ponadnarodowe mogą sobie również pozwolić na to, by ich sklepy przynosiły straty dopóki nie „wykoszą” konkurencji. – „W gazetce »Konsu-menta« niejednokrotnie opisywaliśmy nieuczciwe praktyki stosowane przez markety. A jest ich cała masa” – podkreśla Konrad Kaszuba.

Page 31: OBYWATEL nr 4(42)/2008

31

Aby walczyć z takim przeciwnikiem, konieczna jest mobilizacja jak największej ilości drobnych sklepikarzy. Je-śli uda się do tego doprowadzić, czasami udaje się obronić swoje interesy. W Sochaczewie kupcy ze stowarzyszenia „Sklepy dla Ciebie” uniemożliwili budowę marketu sie-ci Kaufland, w Łodzi „Czerwony Rynek Nowy” zablo-kował otwarcie „Stokrotki”. Pomimo tego, że ten ostat-ni market zdążył już nawet rozkolportować ulotki z datą otwarcia, jego podwoje pozostają wciąż zamknięte. Również kupcy z Tomaszowa Mazowieckiego zrzeszyli się i wspólnie (w stowarzyszeniu jest ich ponad stu) zaprotesto-wali przeciwko planom powstania kolejnego hipermarketu. Brali udział w posiedzeniach rady miasta, czynnie lobbowa-li na rzecz odrzucenia wniosków o lokalizacje nowych skle-pów wielkopowierzchniowych. Póki co, są w tym skuteczni. Również w Łowiczu kupcy wspólnie walczą z wielkimi sie-ciami handlowymi.

Bojowi są także kupcy z ul. Rusałki. – „Lubelski han-del od lat dobijany jest przez lokalizacje hipermarketów w centrum miasta. Powstało za niemałe pieniądze studium, w którym markety ulokowano na obrzeżach miasta. Niestety, studium sobie, a życie sobie. Natomiast udało nam się, póki co, zablokować wielką inwestycję budowy ośmiu hipermarketów, mających powstać w centrum, na terenach, które w planach zagospodarowania przestrzennego przeznaczone są pod park” – mówi Jerzy Irsak.

nie wystarczy być razem?Zrzeszanie i współpraca są bardzo ważne. Jednak bez od-powiedniej polityki samorządów mogą okazać się niewy-starczające. Tymczasem miejscowe władze często ignorują interesy lokalnych handlowców. Dla decydentów liczy się doraźny zysk, związany ze sprzedażą działek pod duże obiekty. A także popularność związana z opowieściami, ile to nowych miejsc pracy właśnie powstało, że mieszkańcy będą mogli wreszcie robić tanie zakupy itp.

Kupcy z Sochaczewa, blokujący budowę marketu, zo-stali wręcz oskarżeni przez tamtejszych włodarzy o przyczy-nianie się do bezrobocia. Mimo że – jak pokazują badania rynku – na jedno nowe miejsce pracy w markecie przy-pada kilka (od 4 do 7 w zależności od sytuacji) zlikwido-wanych w handlu tradycyjnym! – „W sporze z Kauflandem zostaliśmy pozostawieni sami sobie, a dodatkowo insynuowa-no, że próbujemy pozbawić ludzi miejsc pracy, ograniczamy rozwój miasta itp. – mówi Zbigniew Bogdan. – Mam wraże-nie, że duża część samorządowców przychyliłaby nieba zagra-nicznemu przedsiębiorcy bez względu na to, jaki by on nie był. Natomiast rodzimych handlowców najchętniej by zgnębiła jak to tylko możliwe”.

Również kupcy z „Czerwonego Rynku” mają ambi-walentny stosunek do władz swego miasta. – „Powstanie »Stokrotki« było dla nas kompletnym zaskoczeniem. Nikt nie pytał nas o zdanie, nie powiadomił o tym fakcie. Decyzję wy-dano z naruszeniem prawa. Jak bowiem tak potężny sklep, który nie ma zapewnionej drogi dojazdowej, może otrzymać zgodę na funkcjonowanie? – pyta Tadeusz Trzepałkowski. – Jednocześnie trzeba przyznać, że ostatnio urzędnicy zmienili postawę wobec nas. Wydali błędną decyzje i teraz starają się to

»odkręcić«. Kiedy »Stokrotka« zażądała wytyczenia tzw. drogi koniecznej, która miałaby być wyodrębniona z naszego terenu, Urząd Miasta stanął na stanowisku, że nie może ona żądać zajęcia czegoś, czego nigdy nie posiadała”.

Głównym problemem wydaje się krótkowzroczność urzędników, którzy nie rozumieją korzyści z istnienia lokal-nych firm handlowych. – „Ulica Rusałki to prawdziwa skar-bonka dla miasta. Przynosi mu ogromny zysk w postaci po-datków, daje pracę wielu ludziom. Ale władza najczęściej tego nie dostrzega. Wprawdzie udało nam się wraz z Urzę-dem Miasta podłączyć ulicę do sieci gazowniczej, wybudować parking dla naszych klientów; mamy także grupę doradczą przy prezydencie miasta. Jednak zbyt często czujemy się osamotnieni, a miasto nie wykazuje cienia konstruktywnego zainteresowania naszymi sprawami” – z goryczą stwierdza Jerzy Irsak.

Przyzwyczajenia klientów, sympatia, jaką żywią oni do lokalnych placówek, a także wspólna walka kupców o utrzymanie się na rynku, sprawiły, że markety zmieni-ły taktykę. – „Korporacje handlowe przestały się zadowalać sklepami wielkopowierzchniowymi. Zaczęły tworzyć mniej-sze sklepy: na osiedlach, w mniejszych miasteczkach, a nawet i na wsiach. Bez pomocy państwa polski handel nie przetrwa. Markety mają niewspółmiernie większe możliwości zakupowe, stosują dyktat cenowy, mają oparcie w swoich krajach, dostęp do tanich kredytów, wsparcie negocjacyjne, polityczne...” – wy-licza Zbigniew Bogdan.

a co z nami?Kupcy tworzą miejsca pracy. Płacą podatki, które zostają w ich społeczności. Swoje zyski najczęściej wydają na miejscu, wspierając w ten sposób inne podmioty handlowe czy usłu-gowe. Ale drobny handel to także jeden z podstawowych ele-mentów tkanki lokalnej wspólnoty. – „Mamy stałych klientów, którzy przychodzą do nas nie tylko po zakupy, ale również po to, by po prostu porozmawiać. W markecie nie ma na to szans, to takie »nieme sklepy«” – komentuje Tadeusz Trzepałkowski. To jeden z powodów, dla których znaczna część zakupów doko-nywana jest w rodzimych punktach handlowych.

Mimo to otwarte pozostaje pytanie, jak długo polskie sklepy i sklepiki będą w stanie przetrwać w starciu z gigan-tami. W wielu krajach Zachodu sieci handlowe niemal wy-kończyły drobny handel. Nierzadkie są tam sentymentalne westchnienia za „starymi dobrymi czasami”, gdy zakupy robiło się u miłych, znajomych sprzedawców, nie zaś w bez-dusznych halach. Tyle tylko, że jest to już płacz nad rozla-nym mlekiem, bo rynek został na tak wielką skalę zdomi-nowany przez markety, iż niewielkie są szanse odrodzenia drobnych sklepów.

Współpraca kupców jest ze wszech miar godna po-chwały. Ale to przede wszystkim od nas zależy ich dal-szy los. Jeśli coraz częściej będziemy kupować tam, gdzie sprzedają „dużo, tanio i kiepsko”, to nawet nie zauważymy, jak sklepy, do których się przyzwyczailiśmy i które w czę-sto niezauważalny sposób wzbogacają nasze otoczenie i całą społeczność – przestaną istnieć. Staną się jedynie wspo-mnieniem – zupełnie tak, jak sklepy cynamonowe.

michał stępień

Page 32: OBYWATEL nr 4(42)/2008

32

Akito yoshikane

Pod koniec października ub. r. hrabstwo Jackson w stanie Oregon ponownie otworzyło podwoje swoich bibliotek publicznych. Wszystkie one, a jest ich pięt-naście, były zamknięte od 6 kwietnia, kiedy w obliczu braku funduszy zdecydowano się na takie posunięcie, o bezprecedensowej skali w historii amerykańskiego bibliotekarstwa. Jednak gdy czytelnicy w tym hrab-stwie w południowym Oregonie ponownie stanęli przy półkach z książkami, zorientowali się, że bi-blioteki są już w rękach prywatnych, a ich funkcją stało się odtąd przynoszenie zysku.

Deficyt budżetowy na rok 2007 w stanie Ore-gon wyniósł 150 milionów dolarów (w kasie hrabstwa Jackson zabrakło 23 miliony), po tym jak rząd federal-ny postanowił nie przedłużyć wypłacania rocznej do-tacji w wysokości 400 milionów dolarów na potrzeby wiejskich społeczności, potrzebujących wsparcia z po-wodu spadku dochodów z prowadzonej gospodarki leśnej. Choć ostatecznie Kongres zgodził się jednak przekazywać fundusze przez kolejny rok, członkowie komisji ustawodawczo-wykonawczej hrabstwa Jack-son, powodowani dążeniem do załatania dziury w ka-sie, zdecydowali o przekazaniu prowadzenia usług bibliotecznych firmie Library Systems & Services (LSSI), która specjalizuje się właśnie w zarządzaniu bibliotekami. Założona w 1981 r., w dobie zainicjo-wanej przez Reagana prywatyzacji usług i kontraktów rządowych, firma zarządzała początkowo bibliotekami federalnymi. Obecnie LSSI jest prywatnym zarządcą ponad 50 bibliotek publicznych w całym kraju.

Firmy typu LSSI skupiają się na hrabstwach, które rozpaczliwie pragną utrzymać instytucje publiczne, ale brak im na to funduszy. W przypadku hrabstwa Jackson, zaoferowano LSSI pięcioletni kontrakt, opiewający na 3 miliony dolarów rocznie, przy zapewnieniu dodat-

kowej kwoty 1,3 miliona dolarów na koszty utrzyma-nia budynków. Jest to prawie połowa kwoty, jaką hrab-stwo wydawało uprzednio na usługi biblioteczne.

Biblioteki publiczne w Dallas, hrabstwie Riversi-de w stanie Kalifornia oraz hrabstwie Finney w stanie Kansas, także zatrudniły specjalistów z LSSI.

Pomimo, wydawałoby się, oczywistych zalet, owa tendencja do przekazywania publicznych bibliotek pry-watnym, nastawionym na zysk firmom, wzbudziła gło-sy zaniepokojenia. Zacznijmy od tego, że prywatne fir-my nie podlegają takiemu nadzorowi, jak instytucje publiczne. Co nawet ważniejsze, biblioteki od dawna uważane były za struktury demokratyczne, zbudowa-ne na kanwie informacyjnej różnorodności, jawności i przejrzystości działania oraz wolności intelektualnej.

– „Biblioteki z reguły stanowią odbicie społeczności, którym służą – mówi Loriene Roy, prezes American Library Association (ALA), Stowarzyszenia Bibliotek USA. – Odpowiadają na potrzeby członków społecz-ności i robią to w granicach przyznanego im budżetu, nie mają jednak docelowo przynosić zysku. Firma z ze-wnątrz jest nastawiona na zysk i nie jest zakorzeniona w danej społeczności – wyraźnie widać, jak różne są to podejścia. To właśnie budzi zaniepokojenie”.

Publiczne zarządzanie zwykle idzie w parze z jawnością działania. Bywa, że aż 80% funduszy na działanie bibliotek pochodzi z lokalnych podatków, w związku z czym są one odpowiedzialne przed człon-kami zarządów reprezentujących społeczność, która ma w nich swoich przedstawicieli.

Władze miejskie od lat zlecały prywatnym pod-miotom prowadzenie usług nie-bibliotecznych, tj. przejmowanie obowiązków związanych z utrzymaniem placówek w czystości czy prowadzeniem punktów kse-rokopiowania. Jednak ostatnimi czasy znacznie wzrosła skala outsourcingu kluczowych zadań bibliotecznych – jak katalogowanie, prowadzenie zautomatyzowanych systemów i zakup nowych książek. Skłoniło to ALA do stworzenia Komitetu ds. Outsourcingu (Outsour-cing Task Force) i przeprowadzenia badań nad prywa-tyzacją w 1999 r. Dwa lata później, rada ALA przyjęła stanowisko przeciwko outsourcingowi, stwierdzając, iż biblioteki nie są „zwykłym towarem”, lecz „pod-stawowym, niezbędnym dobrem publicznym”, dla-tego powinny być „bezpośrednio odpowiedzialne przed społecznościami, którym służą”.

Widoczna ostatnio tendencja do zlecania prywat-nym firmom prowadzenia amerykańskich biblio-tek publicznych, musi budzić zaniepokojenie, jako że biblioteki były dotychczas uważane za struktu-ry demokratyczne.

BiBlioTeKi: puBliczne czy dlA zySKu?

Page 33: OBYWATEL nr 4(42)/2008

33

LSSI czerpie korzyści finansowe z różnicy pomiędzy budżetem przyznawanym jej przez lokalne władze a sumą, którą wyda na świadczenie usług. Z reguły więc zmniej-sza liczbę zatrudnionych, centralizuje księgowość i dział personalny, kupuje książki hurtowo itp., w tym samym czasie przenosząc koszty administracyjne – czasami na-wet rzędu 15% – na użytkowników, w postaci opłat za korzystanie ze zbiorów (przy czym nie ujawnia swoich dochodów). – „Operują pieniędzmi pochodzącymi w ca-łości z podatków, lecz przy jawności na poziomie zero-wym – mówi Buck Eichler, szef struktur Service Employees International Union (SEIU; Międzynarodowy Związek Pracowników Sektora Usług) w hrabstwie Jackson, którego organizacja reprezentowała pracowników bibliotek publicz-nych. – Wszelkiego rodzaju informacje księgowe są utrzymy-wane w ścisłej tajemnicy. Straciliśmy możliwość sprawdzania, na co idą pieniądze z naszych podatków”.

Ponadto, choć koszty utrzymania bibliotek niezaprze-czalnie zmniejszyły się, to samo stało się jednak także z go-dzinami otwarcia placówek. Obecnie większość bibliotek w hrabstwie Jackson jest otwarta przez mniej więcej poło-wę zwyczajowego czasu i zamknięta w niedzielę. Bibliote-ki są obecnie otwarte zaledwie 24 godziny tygodniowo, co stanowi duży spadek w porównaniu z ponad czterdziesto-ma godzinami w okresie sprzed wspomnianego kwietniowe-go zamknięcia. Wyjątkami są biblioteki w Ashland i Talent, czynne przez odpowiednio 40 i 36 godzin tygodniowo – dla-tego że tamtejsze społeczności zdecydowały się samoopodat-kować w celu opłacenia dodatkowych godzin otwarcia.

Podczas gdy hrabstwa wciąż są właścicielami budyn-ków i sprawują kontrolę nad ogólnymi kierunkami dzia-łania bibliotek, LSSI jest odpowiedzialna za sferę zatrud-nienia. Reakcje na taki stan rzeczy są różne. – „Dla mnie to żaden problem – mówi Kim Wolfe, kierownik oddziału w Medford. Myślę, że jest to osobista sprawa każdego człowie-ka. Społeczność jest podekscytowana faktem, iż biblioteki są ponownie otwarte. Dziękują nam i cieszą się, że mogą przyjść i skorzystać z naszych usług”.

Jednak Eichler informuje, że kilku pracowników od-mówiło powrotu do pracy ze względu na prywatnego pra-codawcę. – „Nie chcemy, aby pracownicy zmuszeni byli rezy-gnować z pensji zapewniających godny byt” – mówi Eichler. Według pracownika działu kadr biblioteki, około 60 z 88 zwolnionych uprzednio osób wróciło do pracy. Nie są już oni jednak członkami związku1, a ich prawa, przysługujące świadczenia i zasady dyspozycji ich danymi personalnymi, uległy zmianom zawartym w nowych umowach

Choć same wypłaty są porównywalne z dotychczaso-wymi, pracownicy bibliotek w hrabstwie Jackson nie są już objęci systemem emerytalnym stanu Oregon, który został zastąpiony systemem indywidualnych kont oszczędnościo-wo-inwestycyjnych. Dokonano także cięć w przysługują-cych pracownikom świadczeniach medycznych, a poziom płac ma być odtąd „uzależniony od warunków rynkowych”, jak wyjaśnia Anne Billeter, która jeszcze „przed kwietniem” zarządzała częścią bibliotek w hrabstwie Jackson. – „Nie twierdzę, że celem LSSI było pozbawienie pracowników ochro-ny związkowej, jest to jednak bezpośredni efekt przejęcia przez nią usług bibliotecznych” – mówi Eichler.

W niektórych regionach doszło do ostrego sprzeci-wu wobec takich „reform”. W Bedford w stanie Teksas, po tym, jak w wyniku prowadzonej wśród całej społecz-ności kampanii przeciwko outsourcingowi zebrano 1700 podpisów w ciągu czterech dni, członkowie rady miasta zagłosowali przeciwko prywatyzacji. – „Jeśli nasza bi-blioteka zniknie, wraz z nią zniknie nasza społeczność” – komentował Mark Gimenez, mieszkaniec okolicy, który był obecny na spotkaniu zarządu hrabstwa.

Jednak nie każda publiczna biblioteka jest w stanie się obronić. W przypadku miejscowości Jackson, w hrabstwie Madison w Tennessee, pomimo kampanii prowadzonej przez lokalną społeczność przeciwko prywatyzacji, stanowy Sąd Ape-lacyjny przyznał zarządowi hrabstwa prawo do outsourcingu.

Thomas Hennen Jr, dyrektor Waukesha County Fe-derated Library System w Wisconsin, przekonuje: „biblio-tekarze mają obowiązek jak najszybciej przywrócić znaczenie słowom »dobro publiczne« w odniesieniu do wykonywanej przez nich profesji”.

akito yoshikanetłum. maciej Krzysztofczyk

tekst pierwotnie ukazał się w amerykańskim lewicowym mie-sięczniku „in these times”, w grudniu 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: http://www.inthesetimes.com

od redakcji „obywatela”: seiu wniosło w tej sprawie skargę na 1. łamanie praw pracowniczych do krajowej rady ds. stosunków Pracy (National labor relations Board), powołując się na prze-pisy mówiące, że w przypadku zatrudnienia przez nowego pra-codawcę do wykonywania tego samego rodzaju działalności ponad połowy pracowników poprzedniego pracodawcy, przyj-muje się, że organizacja związkowa w zakładzie pracy nadal istnieje. lssi początkowo odmawiała uznania przynależności związkowej bibliotekarzy z hrabstwa Jackson, jednak ostatecz-nie w tym roku ugięła się pod presją.

bna

Pa

xsiM

ius

Page 34: OBYWATEL nr 4(42)/2008

34

Karolina marchlewska

Wydarzenia te odzwierciedlają sytuację we wszystkich krajach, które po zakończeniu II wojny światowej oparły swoje funkcjonowanie na modelu opiekuńczym. W obliczu tych faktów oraz niesłab-nącej krytyki państwa opiekuńczego, pojawiło się pytanie, czy model ten, uważany za jedno z najwięk-szych osiągnięć w dziejach powojennej Europy, dający poczucie bezpieczeństwa milionom Europejczyków dotkniętych kryzysem i wojną, możliwy jest do utrzy-mania.1 Na tym tle pojawia się kolejna wątpliwość: czy dla ew. gruntownych reform niezbędny będzie demontaż państwa dobrobytu. Rodzą się sugestie, że poprzez poprawę akumulacji kapitału w postaci redukcji kosztów, deregulacji rynku pracy i działań zmierzających do wyraźnego wzrostu zatrudnienia oraz polepszenia konkurencyjności i stworzenia wła-ściwych warunków do zrównoważonego rozwoju społecznego, gospodarczego i przestrzennego, dałoby się doprowadzić do przebudowy istniejących państw interwencjonizmu państwowego. Pytania te, uważane za jedne z najbardziej aktualnych w Europie, czekają na odpowiedź.

Dobrym przykładem do naśladowania może być duńska polityka społeczno-gospodarcza. Da-nia to państwo zaliczane do grona najlepiej roz-winiętych gospodarek na świecie. Standard życia i poziom wydatków związanych ze świadczeniami

socjalnymi należą tam do jednych z najwyższych w Europie, co wynika z faktu, że od wielu lat reali-zuje ona założenia państwa opiekuńczego.2 Koszty związane z szeroko rozwiniętą ofertą socjalną po-krywane są w ramach jednych z najwyższych w Eu-ropie podatków od dochodów osobistych.3 Społe-czeństwo duńskie zaakceptowało taki stan rzeczy. Za wysokimi nakładami finansowymi idą równie wysokie wymagania Duńczyków wobec efektyw-ności i wydolności systemu zabezpieczeń socjal-nych, opieki zdrowotnej i edukacji. Skuteczność systemu społecznego w Danii, opierającego się na partnerstwie władz lokalnych z licznymi podmiotami społecznymi, to efekt prawa przyznanego wszystkim obywatelom do pełnego korzystania z jego usług, któ-re w szczególności objęło grupy podwyższonego ry-zyka. Do grup tych zaliczono bezrobotnych, chorych i uzależnionych.4

Bez wątpienia do największych osiągnięć po-lityki społecznej państwa duńskiego należy stwo-rzenie rynku pracy charakteryzującego się rozwi-niętymi mechanizmami gwarantującymi bezpie-czeństwo socjalne przy jednoczesnym zachowaniu wysokiego poziomu jego elastyczności. Dania to przykład kraju mającego jeden z najlepiej zorganizo-wanych i funkcjonujących rynków pracy, o wysokim poziomie zatrudnienia w stosunku do ogółu popula-cji.5 Na 5,2 mln mieszkańców, 2,9 mln to osoby pra-cujące, co wynika m.in. z wysokiego udziału kobiet w rynku pracy.6 Taki stan rzeczy poprzedzony był jed-nak okresem licznych spadków i wzlotów, które miały miejsce w latach 90. XX wieku. Pierwszy z nich ob-jął lata 1990-94, kiedy to zanotowano spadek liczby osób pracujących, z 73,9% ogółu dorosłych Duńczy-ków w 1990 r. do 72,3% w 1994 r. Od 1995 r. rozpo-częła się stopniowa poprawa, której najlepsze efekty można było zaobserwować w 2000 r., gdy wskaźnik zatrudnienia osiągnął poziom 76,3%.

Skandynawski model dobrobytu społecznego, ukształtowany pod silnym wpływem myśli socjalde-mokratycznej, został zliberalizowany wskutek zabu-rzeń lat 90. XX wieku. Wówczas to przeobrażenia gospodarcze, szczególnie recesja, przyspieszenie tech-nologiczne oraz istotne zmiany w strukturze społecz-nej, miały istotne przełożenie na wzrost liczby osób pozostających bez pracy.

W ostatnich latach w Europie dość powszechne stały się wystąpienia i protesty różnych grup zawodowych lub społecznych, głośno demonstru-jących swój sprzeciw wobec prób ograniczania lub całkowitej likwidacji uprawnień pracowniczych i świadczeń socjalnych. Zachowania te najczęściej dają się zaobserwować w takich państwach, jak Francja, Niemcy czy Włochy, gdzie obrona praw socjalnych to istotny obszar aktywności społecznej.

FlexicuRiTy – duńSKi pRzyKłAd dlA euRopy?

Page 35: OBYWATEL nr 4(42)/2008

35

Podjęte działania zaradcze, zwłaszcza w zakresie funk-cjonowania rynku pracy, doprowadziły do sytuacji, w któ-rej stopa bezrobocia w Danii zaczęła się obniżać z 9,6% w 1993 r. do 3,9% w 2006 r., przy jednoczesnym zmniej-szeniu liczby osób zaliczanych do grona długotrwale bez-robotnych. Specjalnie na potrzeby walki z bezrobociem stworzono nowe mechanizmy rynku pracy. Oparto je na założeniu, że poprzez odpowiednie działania możliwe jest osiągnięcie kompromisu między konkurencyjno-ścią a priorytetami państwa dobrobytu. Istotne znaczenie w przeobrażeniach miała do odegrania elastyczność instytu-cji i sfery pracy, rozpatrywane z dwóch punktów widzenia – elastyczności „chronionej”, odzwierciedlającej kryteria sku-teczności i wysokiego poziomu bezpieczeństwa zatrudnie-nia, a także „niechronionej”, znajdującej się poza obszarem kontroli.7 W procesie tym specjalną osłoną objęto osoby długotrwale bezrobotne, ludzi młodych pozostających bez zatrudnienia oraz kobiety powyżej 40. roku życia.

Przeobrażenia te, rozpoczęte w 1993 r., stanowiły kon-sekwencję działań podjętych przez centrolewicowy rząd P. N. Rasmussena. Objęły one zarówno rynek pracy, jak i wy-datki socjalne, a wymuszone zostały wysokim poziomem bezrobocia oraz koniecznością zdecydowanych kroków w obliczu takich zjawisk, jak globalizacja, zmiany demogra-ficzne i przyspieszenie technologiczne.8

Największym osiągnięciem i jednocześnie jedną z naj-lepszych odpowiedzi na wyzwania stojące przed Europą, stał się duński model „elastycznego bezpieczeństwa”9, nazywany potocznie flexicurity lub strategią „postderegulacji”.10 Flexi-curity to neologizm, powstały wskutek połączenia dwóch angielskich wyrazów: flexibility (elastyczność, giętkość, po-

datność) oraz security (bezpieczeństwo, gwarancja, ochro-na)11, który stworzony został na potrzeby przygotowanego w 1999 r. programu reform w ramach struktury rynku pracy. W duńskich realiach termin ten stanowi odpowiedź na to, w jaki sposób osiągnąć konkurencyjną gospodarkę, wysoki poziom zatrudnienia, gwarancję bezpieczeństwa socjalnego oraz sprawne finanse publiczne.12 Sens flexi-curity, sprowadzający się do dwóch słów elastyczność i bez-pieczeństwo, buduje układ określany bardzo często mianem „złotego trójkąta”13, którego wierzchołki tworzą filary duń-skiego systemu dobrobytu społecznego. Pierwsza z części tego układu budowana jest przez silny i elastyczny rynek pracy, funkcjonujący w oparciu o dwie zasady: „pewność zatrudnie-nia zamiast pewności miejsca pracy” oraz „nowe szanse osobiste dzięki gotowości do zmian przy ograniczonym ryzyku”.14

Duńska elastyczność sfery pracy ujawnia się w czwo-raki sposób. Pierwszym tego przejawem jest zewnętrzna elastyczność ilościowa15, charakteryzująca się liberalnym prawem w zakresie swobodnego zwalniania i zatrudniania osób16, co oznacza bardzo krótki okres wypowiedzenia, relatywnie długi okres zatrudnienia próbnego oraz niskie odprawy. Zapisy te, przy wysokim poziomie zatrudnienia połączonym z wysokimi zasiłkami dla osób bezrobotnych, przyjmowane są zarówno przez pracodawców, jak i praco-biorców bez większych sprzeciwów. W Danii ryzyko utra-ty miejsca pracy, szczególnie w okresach zastojów i re-cesji, jest duże, jednak sieć bezpieczeństwa socjalnego w postaci wysokich zasiłków oraz działania podejmowa-ne w ramach aktywnej polityki przeciwdziałania bezro-bociu, łagodzą niepokoje i przyczyniają się do tego, że Duńczycy akceptują taką politykę.

bnd

MiN

lee

Page 36: OBYWATEL nr 4(42)/2008

36

Drugim czynnikiem, doskonale opisującym mecha-nizmy w ramach duńskiego rynku pracy, jest wewnętrzna elastyczność ilościowa. Wynika ona z układu zbiorowego, ściśle określającego okoliczności zwiększania i zmniejsza-nia zatrudnienia, umożliwiającego dzielenie czasu pracy na krótsze okresy, płynność godzin w trakcie roku oraz pracę w ramach niepełnego etatu i systemu nadgodzin. Uzupeł-nieniem takiej struktury są elastyczność funkcjonalna, ozna-czająca zmiany funkcji i pozycji w ramach struktury pracy, ujawniające się wieloetatowością i elastyczną organizacją pracy, a także elastyczność płac, uzależniona od wydajności lub wyników pracy.17

Elastyczność duńskiego rynku pracy najlepiej charak-teryzują występujące na nim zjawiska. Pierwszym z nich jest wysoki stopień fluktuacji.18 Jak pokazują analizy, w ra-mach duńskiego rynku pracy rocznie likwiduje się ok. 10% miejsc pracy, lecz na ich miejsce powstaje porównywalna liczba nowych. Podobnie jest z czasem trwania stosunku pracy. W ciągu roku ok. 30% zatrudnionych zmienia miej-sce pracy, co jest jednym z najwyższych wskaźników w ca-łej Unii Europejskiej, zaś średnia długość zatrudnienia jest stosunkowo niska i wynosi 8,3 lat.19 Tak dużą elastyczność w ramach sfery pracy tłumaczyć można dwiema ważnymi cechami. Pierwszą z nich jest ograniczona interwencja pań-stwa, z kolei druga wynika z faktu, że cały system zarzą-dzania kierowany jest przez organizacje przedsiębiorców20 i związki zawodowe.21

Drugim wierzchołkiem „złotego trójkąta” jest hoj-ny system socjalny. Podstawową rolę w sferze duńskiego bezpieczeństwa socjalnego odgrywają zasiłki dla bezrobot-nych22, które przy wysokim poziomie elastyczności rynku pracy zapewniają „spokój” związków zawodowych. Obo-wiązujący w Danii system „ubezpieczenia od bezrobocia” gwarantuje osobom pracującym, że w przypadku redukcji zatrudnienia przyznana zostanie im comiesięczna pomoc na stosunkowo wysokim poziomie.23

Trzeba podkreślić, że decyzja o ponoszeniu tak wysokich nakładów na zasiłki dla osób bezrobot-nych wymagała działań zapewniających równie wy-soki poziom kwalifikacji duńskiego społeczeństwa. W innym razie tworzyłyby się grupy osób, które nie byłyby zdolne do wypracowywania dochodów prze-wyższających wysokość świadczeń dla bezrobotnych. Czas wypłacania zasiłku dla osoby bezrobotnej obejmuje okres 4 lat, a jego wysokość wynosi 90% wynagrodzenia z ostatnich dwunastu przepracowanych tygodni. Prawo do korzystania ze świadczeń dla osób niepracujących jest automatycznie uzyskiwane po przepracowaniu 52 tygo-dni w ciągu ostatnich 36 miesięcy, a w przypadku osób pracujących w niepełnym wymiarze pracy – po 34 tygo-dniach. Osoby nie spełniające wyznaczonych kryteriów nie pozostają jednak bez wsparcia. Otrzymują pomoc z innych systemów, ale znacznie mniejszą i administro-waną na poziomie miasta.

Ściśle określone są też okoliczności zawieszenia wypłaty zasiłku dla bezrobotnych. W sytuacji, gdy pracownik sam zrezygnuje z pracy lub utraci ją z własnej winy, następuje automatyczne wstrzymanie wypłaty świadczeń przez okres 5 tygodni. Podobna sytuacja ma miejsce, gdy osoba bezro-

botna zrezygnuje z oferty zatrudnienia przedstawionej przez urząd pracy. Przy odrzuceniu pierwszej propozycji pracy, za-siłek wstrzymany jest na tydzień, przy kolejnych grozi nawet całkowite zawieszenie wypłaty świadczeń. Na utratę praw do zasiłku narażone są także osoby, które rezygnują z uczestnic-twa w programach aktywizacji zawodowej, gdyż tym samym zmniejszają swoje szanse na rynku pracy.24

W Danii występują dwa okresy pobierania zasiłków: pasywny – trwający rok, podczas którego osoba bezrobot-na musi wykazać się chęcią przyjęcia nowej pracy oraz na-stępujący po nim – aktywny, trwający 3 lata, przygotowu-jący bezrobotnego do samodzielnego funkcjonowania na rynku pracy. W okresie pierwszych 12 miesięcy osoba po-zostająca bez pracy (lub 6, jeżeli nie przekroczyła 25. roku życia) nie ma obowiązku uczestniczenia w aktywnych pro-gramach rynku pracy. Po tym okresie, jeżeli nie znajdzie zatrudnienia, obowiązkowo uczestniczy w inicjatywach aktywizacyjnych, po ukończeniu których przysługują zasiłki dla bezrobotnych. W ramach pasywnych działań duńskiego systemu społecznego, oprócz pomocy dla osób pozostających bez pracy znalazły się również działania na rzecz osób, które opuściły struktury rynku pracy. Duński socjolog G. Esping-Andersen proces ten określił mianem „dekomodyfikacji”25, czyli utraty przez osoby starsze zna-czenia i wartości na rynku pracy.

Zjawisko to zaowocowało podjęciem próby zliberali-zowania systemu emerytalno-rentowego w Danii, będącego pierwszym punktem programu przeobrażeń politycznych rządu A. F. Rasmussena, zakładającego, że do 2021 r. wiek umożliwiający przejście na wcześniejszą emeryturę wydłu-żony zostanie z 60 do 63 lat, a do 2025 r. zostanie podnie-siony do 66-67 lat.26 Decyzje te podjęte zostały na skutek istniejącego od kilku lat w Danii zjawiska pobierania przez prawie 20% obywateli świadczeń emerytalnych i przedeme-rytalnych, będących obciążeniem budżetowym na poziomie ok. 20 mld euro rocznie.

Uzupełnieniem pasywnego zestawu świadczeń w ra-mach duńskiego modelu państwa dobrobytu społeczne-go są urlopy macierzyńskie i wychowawcze. W ramach pierwszego z nich każdej kobiecie przysługuje prawo do pełnopłatnego, trwającego 6 miesięcy urlopu, z które-go skorzystać może także ojciec. W ramach tej regulacji otrzymuje on 2-tygodniowy urlop oraz ma możliwość w ciągu 10-tygodniowego pobytu z dzieckiem przebywać na urlopie, a czas ten zgodnie z obowiązującymi zapisami odliczany jest z urlopu macierzyńskiego matki. W każ-dym takim przypadku świadczenia na rzecz rodziny wypłacane są przez zakład pracy, gdzie zatrudniony jest rodzic, który otrzymuje częściową rekompensatę z fun-duszu socjalnego.27

Warto podkreślić, że w ramach powszechności duń-skiego systemu socjalnego, każda matka bez względu na wysokość dochodów otrzymuje na dziecko, do cza-su ukończenia przez nie 18. roku życia, wsparcie od państwa oraz pomoc finansową w przypadku posyłania dzieci do żłobków i przedszkoli.

Z kolei trzecią część „złotego trójkąta” tworzy efektyw-ny system rynku pracy, opierający swoje funkcjonowanie na aktywnych przedsięwzięciach. Aktywizacja zawodowa

Page 37: OBYWATEL nr 4(42)/2008

37

osób pozostających bez pracy to przede wszystkim doradz-two i edukacja, umożliwiające zdobycie zatrudnienia tym, którzy je utracili. Układ ten promuje aktywne programy szkoleniowe, ułatwiające powrót na rynek pracy osobom, które znalazły się poza jego strukturami lub podwyższenie kwalifikacji przez tych pracujących, którym grozi utrata za-trudnienia. Ważną rolę odgrywają praktyki zawodowe oraz programy promujące samozatrudnienie.

Istotnym punktem aktywnych programów rynku pracy w Danii są działania skierowane do osób młodych, mające bardzo rozbudowany zakres. Jak pokazują bada-nia, programy te stanowią skuteczną broń w walce z bez-robociem, gdyż przyczyniają się do ciągłego podwyższania umiejętności, przede wszystkim w kręgu osób mających niskie kwalifikacje.

Działania w ramach aktywnej i pasywnej polityki rynku pracy stanowią znaczące obciążenie budżetu pań-stwa, gdyż utrzymują się na poziomie 4,5% PKB, z cze-go 1,5% PKB przeznaczanych jest na aktywne programy, a 3% na sferę pasywną. Inicjatywy podjęte przez rząd A. F. Rasmussena zmierzają do uaktywnienia bezrobotnych, poprzez m.in. zwiększenie zaangażowania władz lokal-nych w doradztwo zawodowe oraz zmniejszenie obciążeń w ramach wydatków publicznych.

Ważnym narzędziem walki z bezrobociem coraz częściej są niekonwencjonalne sposoby ograniczania tego zjawiska. Na europejskich rynkach pracy nasila się tendencja do zatrudniania w niepełnym wymiarze etato-wym. Prym w tym obszarze wiodą dwa kraje – Holandia oraz właśnie Dania, w której od początku lat 90. odsetek osób zatrudnionych w niepełnym wymiarze utrzymuje się powyżej 20%.28 Zmienność i niepewność otoczenia powoduje, że wzrasta liczba prac wykonywanych doryw-czo w zmiennym trybie, a często bywa i tak, że praca wyznaczana jest zadaniami rocznymi lub dzielona jest na stanowiska.

Zatrudnienie produktywne – czyli nie obciążone ani pozornym, ani nadmiernym zatrudnieniem – stano-wi odpowiedź na potrzebę ciągłego rozwoju i sprostania wyzwaniom naukowo-technicznym XXI wieku. Oprócz zmiany formy pracy, zmieniają się także wymagania wobec pracobiorców. Efektywność pracowników oraz perspektywy dalszego rozwoju zawodowego to bardzo często wyznaczniki warunkujące zachowanie miejsca pracy. W dzisiejszej rzeczywistości, elastyczne formy zatrudnienia, rozumiane jako umiejętność szybkiego re-agowania na zmiany rynkowo-technologiczne, określają liczbę i rodzaj pracowników, na których istnieje zapo-trzebowanie.29

Opisując elastyczne formy zatrudnienia, często okre-ślane mianem „nowoczesnych form świadczenia pracy”30, należałoby zwrócić szczególną uwagę na ich zasadnicze elementy, do których zalicza się: pracę na czas określony oraz w niepełnym wymiarze godzin, pracę na zastępstwo, tymczasową i na wezwanie oraz telepracę i samozatrud-nienie.31 Takimi formami zatrudnienia zainteresowane są przede wszystkim osoby uczące się i studiujące, emeryci i renciści, osoby z problemami zdrowotnymi, o słabej motywacji do pracy i małych wymaganiach życiowych

oraz te, które mają niewielkie szanse na znalezienie sta-łego zatrudnienia, wychowujące dzieci i poszukujące do-datkowych dochodów.

Gruntowne zmiany w sferze polityki zatrudnienia oraz liczne przeobrażenia społeczne wprowadzone w Da-nii, przyniosły zamierzone efekty. Od kilku lat postrze-ga się ją jako państwo mające sprawną politykę gospo-darczą, zapewniającą wysoki poziom i standardy życia. Duńskie flexicurity stało się politycznym lekarstwem na społeczne i rynkowe bolączki współczesnej polityki za-trudnienia, borykającej się z wysokim poziomem bezro-bocia, małą efektywnością służb zatrudnienia oraz coraz większą grupą osób zagrożonych wykluczeniem spo-łecznym. Jednym z największych osiągnięć tego układu jest fakt, że flexicurity przyczyniło się do wytworzenia pozytywnych relacji między jakością pracy, wydajnością i wzrostem gospodarczym. Wysoka stopa zatrudnienia zarówno dla mężczyzn, jak i w przypadku kobiet dla wszystkich grup wiekowych, wskazuje, że praca w tym systemie stanowi główną siłę naprawczą, wzmacniającą indywidualność oraz tworzącą więzi społeczne.32

Doskonałym przykładem odzwierciedlającym kie-runki rozwoju Danii w obszarze polityki społecznej i sys-temu flexicurity, mogą być zapisy Narodowego Progra-mu Reform (National Reform Programme). Stanowi on przykład tego, w jaki sposób ochrona grup zagrożonych i ponowne włączanie osób będących na marginesie spo-

bn

aN

tHo

Ny

Cox

Page 38: OBYWATEL nr 4(42)/2008

38

łecznym, przekładają się na pogłębienie integracji całego społeczeństwa. Wśród najważniejszych priorytetów tego programu znalazło się:

dążenie do zabezpieczenia wysokiego poziomu opieki •wraz ze zwiększeniem wymagań w stosunku do służby zdrowia i opieki nad osobami starzejącymi się,rozwijanie narzędzi rynku pracy, nastawionych na po-•prawę integracji społecznej i stwarzanie osobom pra-cującym, będącym w starszym wieku, warunków do pozostania na rynku pracy,kontynuacja restrukturyzacji systemu opieki zdrowot-•nej, ciągłe polepszanie zarządzania oraz wydajności, sprawności i efektywności modelu.

Takie zapisy przyczyniły się do stopniowej popra-wy sytuacji ekonomicznej Danii od początku wdraża-nia programów gruntownych przeobrażeń. Najbardziej widocznymi tego skutkami jest najniższy w całej Unii Europejskiej procent osób długotrwale pozostających bez zatrudnienia oraz niski poziom bezrobocia wśród ludzi młodych. Warte podkreślenia jest również to, że duńscy pracownicy znajdują się w międzynarodo-wej czołówce, jeżeli chodzi o pewność zatrudnienia i satysfakcję z pracy. Fakt ten jest o tyle ciekawy, że Dania jest państwem, w którym nie ma ustawodaw-stwa pracy, a jej rynek, od prawie 100 lat, regulo-wany jest za pośrednictwem układów zbiorowych, zawieranych między pracodawcami a organizacjami związkowymi. Jak pokazują statystyki, 85% siły ro-boczej w Danii należy do związków zawodowych. To właśnie związki zawodowe negocjują umowy zbiorowe, obejmujące takie kwestie, jak poziom płac, warunki pracy i jej czas, ochronę przed zwolnieniami, termin wypowiedzenia czy przepisy w stosunku do urlopów macierzyńskich.

Z regulacjami tymi wiążą się także dwie istotne kon-sekwencje. Pierwszą z nich jest fakt, że aktywność praco-dawców i pracobiorców na rynku pracy jest bardzo duża. Ponadto negocjacje między stronami mają instytucjonalny charakter i prowadzą do tego, że wszelkie konflikty w kwe-stiach płac, czasu czy warunków pracy rozwiązywane są na drodze negocjacji, czego efektem jest bardzo niski poziom konfliktów i strajków w Danii.33

Analizując duński system flexicurity należy stwier-dzić, że jego funkcjonowanie uzależnione jest od właści-wego współgrania ze sobą takich elementów, jak dobra koniunktura, spójność socjalna oraz właściwie skonstru-owany system edukacji. Szczególne znaczenie ma również akceptowany przez wszystkich silny i wiarygodny system pomocy socjalnej oraz dążenie do prowadzenia dialogu społecznego. Flexicurity to przede wszystkim elastyczny rynek pracy, na którym co prawda ochrona przed zwol-nieniem jest mała, ale za to system socjalny gwarantuje dobrą opiekę i wysokie zasiłki dla osób bezrobotnych oraz zapewnienie mniej bolesnego okresu oczekiwania na nowe zatrudnienie.

Duńskie sukcesy w walce z bezrobociem przyczy-niły się do tego, że takie państwa, jak Austria, Szwecja, Finlandia czy Francja postanowiły wprowadzić system

socjalny podobny do flexicurity. Na tym tle rodzi się jed-nak pytanie, czy działania te możliwe są do realizacji na innym, pozaduńskim gruncie? Znawcy tematu twierdzą jednogłośnie, że nie można bezpośrednio powielać roz-wiązań systemowych, które w Danii uzdrowiły rynek pra-cy. Wśród głównych tego powodów wymieniona została wielkość poszczególnych państw, szczególnie w sytuacji, gdy porównujemy kraje mające 5 milionów mieszkańców, z tymi, które dysponują 60 milionami obywateli. Ponad-to rozbieżności kulturowe, historia i tradycja, a przede wszystkim kondycja ekonomiczna nie pozostają bez wpły-wu na skuteczną realizację reform w ramach państwa do-brobytu społecznego.

Wyzwania XXI wieku, przede wszystkim globaliza-cja procesów gospodarczych, rozwój technologii infor-matycznych, ekspansja sektora usług i zmiany w obrębie modelu pracy, wywołały potrzebę gruntownych prze-obrażeń.34 Konieczność ciągłego rozwoju i dostosowy-wania się do nowych wyzwań w zakresie nauki i nowych technologii łączone są z potrzebą zachowania narodowej różnorodności i systemowej odmienności.35 Unia Eu-ropejska, apelująca o poszukiwanie zbieżności między elastycznością a bezpieczeństwem, za wzór dla innych krajów przedstawia Danię, opierającą swoje funkcjono-wanie na modelu flexicurity.36 Sygnały płynące z Bruk-seli potwierdzają, że duński system nie tylko zyskał uznanie, ale stopniowo staje się wzorcowym programem rozwiązywania systemowych bolączek kontynentu. Dla wielu flexicurity to jednak przede wszystkim remedium na negatywne zjawiska wywołane procesem globalizacji i nadzieja na rozwój Unii Europejskiej.37 Czy tak się sta-nie, czas pokaże.

Karolina marchlewska

a. Ciżmowska, 1. Spory o europejskie państwo opiekuńcze [w:] „Świat idei i Polityki”, (red.) t. Godlewski, tom 6, Bydgoszcz 2006, s. 142. r. kowalski, t. Przygoda, H. uniwersał, a. Żywień, 2. Dania. Porad-nik dla polskiego przedsiębiorcy, Wydział ekonomiczno-Handlo-wy ambasady rP w kopenhadze, kopenhaga 2005/2006, s. 13. W Danii gospodarstwa domowe i konsumenci w największym 3. stopniu obciążeni są podatkami. rodziny mające niskie do-chody płacą podatki na poziomie od 9% do 44%, natomiast rodziny zaliczane do klasy średniej – od 44% do 62%. z kolei przedsiębiorcy praktycznie nie ponoszą żadnych obciążeń po-datkowych. Joint report on social protection and social inclusion (2006), 4. european Commission, Directorate – General for employment, social affairs and equal opportunities, april 2006, ss. 20-21. a. Vium, 5. Duński system flexicurity – jakie wnioski może z tego mo-delu wyciągnąć Europa?, ekes iNFo, lipiec 2006, s. 6. s. Dawidowska, 6. Wymogi rynku pracy w Danii a szanse zatrud-nienia obywateli polskich, ss. 1-2, [online], dostępne: http://www.arrupe.org/doc/Dunski%20rynek%20pracy.pdf?PHPses-siD=91cd4dddc2931ae61b7bece14de3671a#search=%22Wy-mogi%20rynku%20pracy%20w%20Danii%20a%20szanse%20zatrudnienia%20obywateli%20polskich%22, 10.09.2006.

Page 39: OBYWATEL nr 4(42)/2008

39

V. Matousek,7. Elastyczność i pewność zatrudnienia (flexicurity) rozwiązaniem dylematu między konkurencyjnością a bezpieczeń-stwem socjalnym?, ekes iNFo, luty 2006, s. 2. zob. 8. Denmark: a „golden triangle”. How the policy approach hel-ped the country fight high unemployment rates, „social agenda”, March 2006, s. 18. t. Wilthagen, F. tros, 9. The Concept of „Flexicurity”: a new approach to regulating employment and Labour markets [w:] „Flexicurity: Conceptual issues and Political implementation in europe”, transfer. european review of labour and research 2004, vol. 10, Nº2., s. 172, [online], dostępne: http://home.medewerker.uva.nl/f.h.tros/bestanden/2004_traNsFera.pdf, 24.02.2007. B. keller, H. seiferts, 10. Flexicurity – Das Konzept für mehr soziale Sicherheit flexibler Beschäftigung, „Wsi – Mitteilungen”, nr 50 (2000), ss. 291-300. szerzej na temat definicji i narodowych koncepcji „flexicurity” 11. zob. P. Madsen, The Danish Model of „flexicurity”: experiences and lessons, „transfers” 2004, t. 10, nr 2, ss. 188-206. zob. M. Nectoux, l. Maesen, 12. From Unemployment to Flexicurity – opportunities and Issues for Social Quality In the Word of Work In Europe, „european Journal of social Quality” 2003, t. 4, nr 1/2, s. 2. a. kądziorska, 13. Flexicurity – the new avenue to competitive labour market, [w:] „economic issues in Practice” (eds.) B. kryk, t. Ber-nat, szczecin 2005, s. 225. M. Mendza-Drozd, 14. Opinia EKES w sprawie elastyczności i pewno-ści zatrudnienia (flexicurity). Przypadek Danii (maj 2006), [online], dostępne: http://wiadomosci.ngo.pl/wiadomosci/212749.html, 10.09.2006. D. lang, 15. Duński model elastycznego bezpieczeństwa (flexicurity). Wzór do naśladowania, s. 5, [online], dostępne: http://www.ips.uw.edu.pl/rszarf/pdf/lang.pdf#search=%22wska%C5%Ba-nik%20ustawodawstwa%20ochronnego%20zatrudnienia%22, 21.08.2006. zgodnie z obowiązującym prawem, w Danii nie ma żadnego 16. mechanizmu chroniącego pracownika przed zwolnieniem. Jedyną regulacją tej kwestii jest przepis mówiący o tym, że zwolnienie nie może być przypadkowe, a po przepracowaniu 10 miesięcy pracobiorcy przysługuje dodatkowo prawo, aby pracodawca pisemnie umotywował decyzję o zwolnieniu. s. k. andersen, M. Mailand, 17. Danish Flexicurity Model: The Role of the Collective Bargaining System – Ministry of Employment, Sep-tember 2005, s. 16, [online], dostępne: http://www.tilburguni-versity.nl/faculties/frw/research/schoordijk/flexicurity/publica-tions/externalpapers/flexicurityska05print.pdf, 29.08.2006. Flexibility and security in the EU labour markets18. , „employment in europe 2006”, european Commission, Directorate – General for employment, social affairs and equal opportunities, october 2006, s. 81. Wynik ten zbliża Danię do Wielkiej Brytanii, gdzie średnia dłu-19. gość stosunku pracy wynosi 8,2 lat. Najważniejszymi organizacjami pracodawców w Danii są: Da 20. – Dansk arbejdsgiverforening oraz Duńska konfederacja Pra-codawców. W Danii związki zawodowe to trzy centrale: lo – landsorgani-21. sationen, czyli centrala związkowa, składająca się z 18 federacji branżowych, FtF – Funktionaernes og tjenestemaendenes Fa-ellesraad, czyli centrala zrzeszająca pracowników umysłowych i urzędników nominowanych oraz aC – akademikernes Centra-

lorganisation, czyli centrala pracowników mających wykształ-cenie wyższe. C. H. Frederiksen, 22. Contribution of labour flexibility to social cohe-sion (speech for the conference: „reconciling labour flexibility with social cohesion”, N 15. November 2005), [online], dostęp-ne: http://www.ambsantiago.um.dk/Nr/rdonlyres/CDCaa5C4-117F-4407-aF22-1CB7162aBa9B/0/strasbourgflexicuritychar-laingl%C3%a9s.doc, 15.09.2006. s. 2. szerzej na ten temat: 23. Flexicurity – Ministry of employment, [on-line], dostępne: http://www.bm.dk/sw6490.asp, 18.08.2006. a. Giddens, 24. Trzecia droga ma się dobrze, „Forum” nr 37 (11.09-17.09.2004), s. 7. termin ten ma swoje źródło w słowie „komodyfikacja”, co ozna-25. cza proces nabywania przez siłę roboczą na rynku pracy war-tości towaru. P. Białobok, e. karolczuk, 26. Dobrobyt na diecie, „Wprost” nr 1222, 14.05.2006, [online], dostępne: http://www.wprost.pl/ar/?o=90042, 25.11.2006, s. 1. M. Fic, J. Wyrwa, 27. Ubóstwo a zabezpieczenia społeczne, [online] dostępne: http://www.univ.rzeszow.pl/nierownosci/wykla-dy/31.doc, 28.12.2006, s. 4. M. kabaj, 28. Strategie i programy przeciwdziałania bezrobociu w Unii Europejskiej i w Polsce, Warszawa 2004, s. 105. e. kwiatkowski, 29. Elastyczność popytu na pracę w teoriach rynku pracy [w:] „elastyczne formy zatrudnienia i organizacji pracy a popyt na pracę w Polsce”, (red.) e. kryńska, Warszawa 2003, s. 21. e. Drzewiecka, 30. Elastyczne formy zatrudnienia, „Gazeta Praw-na”, nr 180/2005, 15.09.2005, [online], dostępne: http://www.gazetaprawna.pl/index.php?action=showNews&do-k=1545.41.52.1.4.1.0.3.htm, 29.11.2006. W. Polkowski, 31. Ewolucja elastycznych form zatrudnienia w prawie pracy, referat wygłoszony podczas konferencji „W poszukiwa-niu elastycznego rynku pracy. elastyczne formy zatrudnienia sposobem ograniczania bezrobocia”, 25.01.2005 r. Warszawie, [online], dostępne: http://www.saz.org.pl/aktualnosci_konfe-rencja_elastyczna_praca.htm, 13.09.2006. european employment observatory – review: spring 2004, 32. Denmark, european Commission, Directorate – General for em-ployment, 2004, s. 66. zob. Duński rynek pracy, [online], dostępne:http://www.lo.dk/33. smcms/english_version/5302/5341/5345/index.htm?iD=5345, 24.08.2006. C. H. Frederiksen, 34. Social cohesion and flexicurity – The example of Denmark, [online], dostępne: http://www.coe.int/t/e/social_cohesion/social_policies/Forum/2005_C-H_FreDeriCkseN.doc, 28.09.2006, s. 11. t. szpakowski, 35. Elastyczne formy zatrudnienia – ich rola na współ-czesnym rynku pracy. Możliwości i bariery rozwoju, referat wy-głoszony podczas konferencji „W poszukiwaniu elastycznego rynku pracy. elastyczne formy zatrudnienia sposobem ograni-czania bezrobocia”, 25.01.2005 r. w Warszawie, [online], dostęp-ne: http://www.saz.org.pl/aktualnosci_konferencja_elastycz-na_praca.htm, 13.09.2006, s. 7. zob. 36. Flexicurity combining flexibility and security. New policy ap-proach unites two basic goals greater competitiveness and social protection, „social agenda”, March 2006, s. 15.J. Dzierzgowski, 37. Globalizacja i praca – przegląd dyskusji, „Polityka społeczna”, nr 3, Marzec 2006, s. 9.

Page 40: OBYWATEL nr 4(42)/2008

40

Anna janikowska

Od kilku lat nazywam siebie feministką. Femi-nizm poznałam podczas pisania pracy magisterskiej o współczesnej literaturze kobiecej. Czytając teksty filozofek, socjolożek i kulturoznawczyń, miałam wra-żenie, że rozmawiam z kimś, kogo znam od zawsze. Po studiach wróciłam do miejscowości, z której pocho-dzę – Lubania. Zajęłam się pracą, urządzaniem domu, przestawianiem się z trybu „studenckiego” na „rodzin-ny”. Feminizm nieco zwietrzał w mojej głowie.

Czy z perspektywy prowincji można w ogóle mó-wić o feminizmie, skoro tu się nie teoretyzuje i nie dys-kutuje, lecz po prostu żyje? Polubiłam praktyczne do bólu spojrzenie „nieco z boku”, cechujące mieszkańców małych miasteczek i wsi. Może feminizm to jakiś wiel-komiejski wymysł? W końcu przecież skończyłam wyż-sze studia, mogę pracować w wielu zawodach, podczas powitania prawie nikt nie całuje mnie w rękę, mogę nosić spodnie, mam czynne i bierne prawo wyborcze, mogę wyrażać swoje opinie, mogę mieć pieniądze i o nich decydować. Czy w takim razie jest sens nazywać się feministką? Czy feminizm i organizacje kobiece są jeszcze komukolwiek potrzebne – i do czego?

Postanowiłam zapytać o to nie naukowców czy gwiazdy telewizyjnej publicystyki, lecz po prostu lo-kalne działaczki na rzecz kobiet.

mrówki-robotniceHannę Ilnicką odwiedzam w Zgorzelcu podczas ju-bileuszu stowarzyszenia, którego jest liderką. Orga-nizacja FEMINA wraz z zaproszonymi gośćmi świę-tuje tam swoje 10-lecie. To, że impreza jest dwu-narodowa, wcale mnie nie dziwi, w końcu odbywa się w Zgorzelcu-Goerlitz – mieście podzielonym granicą na dwa miasta. Aby znaleźć się za granicą, wystarczy przejść przez most i już można podziwiać przepiękną starówkę w Goerlitz. A przecież dopie-ro w latach 90. przed Niemcami i Polakami otwo-

rzyła się szansa nawiązania normalnego kontaktu, wzajemnego poznania się i współpracy. Obecnie współdziałanie to chleb powszedni dla władz sa-morządowych, służb publicznych, instytucji. Jedną z pierwszych udanych inicjatyw była jednak współ-praca dwóch grup kobiet.

– „Femina wzięła się z ciekawości ludzi. Zaczęło się od inicjatywy ze strony niemieckiej, w 1993 r. dosta-łam list od nieznanej mi Niemki z Goerlitz, że chciałaby mnie poznać. Nawet nie wiem, kto dał jej mój adres. Okazało się, że grupa kobiet z Demokratycznego Związ-ku Kobiet chce podjąć współpracę z grupą kobiet z Pol-ski. Wraz z koleżankami podjęłyśmy wyzwanie, pięć lat później założyłyśmy organizację, współpracujemy już 15 lat. Zaczęłyśmy od spotkań, podczas których wzajemnie uczyłyśmy się siebie i naszych języków. Potem zaczęły się rodzić wspólne pomysły”.

Hanna Ilnicka to nie tylko działaczka kobieca. Z zawodu jest pracownikiem socjalnym. Od 1994 r. działa w samorządzie jako radna najpierw miasta, a potem powiatu. Jej współpraca z Niemkami znacz-nie ułatwiła w 1998 r. podpisanie przez oba mia-sta Proklamacji Europa Miasto Zgorzelec-Goerlitz o wzajemnej współpracy i pomocy. W 2007 r. została dyrektorem Powiatowego Centrum Pomocy Rodzi-nie. Za zacieśnianie stosunków polsko-niemieckich i założenie klubu osób po mastektomii oraz działania na rzecz profilaktyki antynowotworowej, Hanna Il-nicka nagrodzona została w 2006 r. tytułem Niezwy-kłej Polki w woj. dolnośląskim w ramach konkursu Akcja Akacja.

Jak wspomina, „działactwo” towarzyszy jej od dzieciństwa. – „Jako dzieci wspólnie bawiliśmy się na strychu, organizując wspaniałe przedstawienia, akrobacje na linie. Potem harcerstwo, jako nastolatka założyłam drużynę zuchową i tak to się zaczęło. Wy-brałam studia zgodne z moją potrzebą bycia z inny-mi ludźmi, wspierania ich. W codziennym działaniu, w pracy, bycie kobietą troszkę przeszkadza, ale sobie z tym radzę. W polityce kobietom jest trudniej, męż-czyźni bez względu na wszystko trzymają się razem, a kobiety traktują przedmiotowo. Pracuję w zawodzie, w którym jest większość kobiet, nie odczułam, żeby ktoś mnie źle traktował. Za to w pracy społecznej doświad-czyłam rywalizacji między kobietami, to nie było miłe, ale staram się wierzyć w ludzi”.

Działaczki kobiece na prowincji nie mają czasu na długie teoretyczne debaty – jest przecież tyle do zrobienia!

„Feminizm” dAleKo od SzoSy

Page 41: OBYWATEL nr 4(42)/2008

41

Po zrealizowaniu projektu „Transgraniczny dialog ko-biet”, Femina wzięła się za poprawę bezpieczeństwa kobiet przebywających w kraju sąsiadów, chcąc przeciwdziałać za-gubieniu i bezradności Polek odwiedzających Niemcy. Po-nieważ Zgorzelec przez długie lata cieszył się niechlubną sła-wą centrum narkomanii, kolejnym przedsięwzięciem było uświadomienie młodym po obu stronach granicy, że zaży-wanie narkotyków nie jest atrakcyjnym elementem kultury młodzieżowej, lecz wiąże się z ryzykiem śmierci i ciężkich chorób. Największe marzenie stowarzyszenia to stworzenie dużego centrum aktywności kobiet – instytucji, w której funkcjonowałyby kobiece grupy samopomocy i wsparcia, gdzie udzielano by informacji i pomagano rozwiązywać problemy. Byłoby to miejsce, w którym kobiety, chcące coś robić, mogłyby realizować własne pomysły i pasje. – „Ak-tywność przeważnie drzemie w ludziach, ale nie mają sposo-bu, by dać jej ujście. Ja mam fioła na punkcie społeczeństwa obywatelskiego, bo uważam, że ono takie powinno być. Nasze stowarzyszenie nie jest nastawione tylko na kobiety, działamy na rzecz społeczeństwa, jesteśmy otwarte na mężczyzn jako współpracowników i uczestników naszych działań”.

Mimo to, pani Hania przyłącza się do krytyki męskie-go sposobu politykowania i kreowania życia społecznego. – „Politycy lokalni kształtują szeroko pojętą politykę społeczną. Jaka ona będzie – to zależy od tego, jacy to są ludzie. Ko-biety w polityce i działaniu to takie mrówki-robotnice, są bardzo pracowite – jak widzą, że coś jest do zrobie-nia, to biorą się do pracy. Są proste w swoim myśleniu i absolutnie nie chodzi mi o prostactwo, ale o prostotę, nastawienie na zrealizowanie celu, robotę. W podejściu mężczyzn przeważnie widać drugie dno”.

Hannie Ilnickiej ciężko takie przemyślenia sprowa-dzać do kwestii feminizmu i równości płci. – „Ciągle nie znajduję na to odpowiedzi. Jestem członkiem społeczeństwa, w którym żyją i mężczyźni i kobiety. Muszę sobie radzić, na co dzień zresztą patrzę oczami nie tylko kobiet. Właściwie to nie zastanawiam się nad feminizmem, tak samo jak nie zastanawiam się nad Bogiem. Wiem, że to jest, ale nie potrafię się ustosunkować – po prostu czynienie dobra to oczywistość, tak samo jak oczywista jest równość płci”.

nie być wróblem między orłamiEugenię Wielgus, a właściwie Panią Żenię, w Lubaniu wszyscy znają przynajmniej z widzenia. Nie ma takiej lo-kalnej imprezy kulturalnej, na której nie można by spotkać jej i reprezentacji Pionierów Ziemi Lubańskiej. Pionierzy zrzeszeni są w klubie, któremu przewodzi Pani Żenia – nie-kwestionowana liderka. Posiedzenia klubowe odbywają się co tydzień według ustalonego przez nią porządku, wszy-scy uczestnicy muszą wykazać minimum zaangażowania. Organizowane są też wyjścia i wyjazdy. To dzięki żelaznej dyscyplinie tej eleganckiej, zadbanej i kulturalnej starszej pani przedstawiciele najstarszego pokolenia lubańskiej in-teligencji są wciąż aktywni, widoczni, a co za tym idzie, szanowani i cenieni.

Pani Żenia działa nie tylko w klubie, ale także w związ-kach emerytów, w komitecie pomocy społecznej, bierze udział w przygotowywaniu publikacji i imprez. – „Aktywność to jest

to, co najcenniejsze w życiu. Nie można się zamykać w sobie, szczególnie, gdy jest się już seniorem. Od czego się to zaczęło? Za-częło się od tego, że chce się być »kimś«, nie być ciągle w cieniu mężczyzn. Gdy zaczynałam pracę zawodową w technikum eko-nomicznym, miałam jedenastu kolegów, a ja – sama. Same orły i trzeba się czymś wyróżnić i pokazać, że nie jest się między nimi wróblem. Potem związałam się z ruchem kobiecym, tym, który jest dzisiaj niemodny – z Ligą Kobiet. Tam się naprawdę moż-na było zrealizować i pomagać kobietom. Były złe czasy, system kartkowy, kobieta musiała wymyślać, jak wzbogacić rodzinę po-mysłowym gotowaniem, często dzięki niej rodzina utrzymywała się na powierzchni. Jak by nie patrzeć, to były czasy dominacji-mężczyzn. Jak sięgam pamięcią wzdłuż mojego długiego życia, zawsze większością byli mężczyźni, na eksponowanych stanowi-skach, zdominowują wszystko to, co najlepsze i biorą dla siebie. Są jednak przykłady takich kobiet, które potrafią się wybić i ja je-stem tego przykładem, doszłam nawet do stanowiska wiceburmi-strza miasta. Jak na kobietę w tych czasach był to ewenement. Do dziś pomagam kobietom. Zawsze i wciąż uważam, że kobietom należy pomagać w ich awansach społecznych i życiowych. Kobiety zawsze potrzebowały pomocy i potrzebują do tej pory”.

Po roku 1989 Ligę Kobiet spotkał los innych pozostałości po systemie PRL-owskim. W Lubaniu ta organizacja nie była specjalnie wygodna dla nikogo. – „Było około 1500 członkiń, to więcej niż miał PZPR. To była realna siła i konkurencja dla każdej władzy. Wiem, że kobiety z Ligi miały nieprzyjemności w pracy, były odsuwane ze stanowisk, wyrzucane”. Wskrzeszenie tej formy działalności nie jest możliwe, ale Pani Żenia uważa, że kobietom nadal trzeba pomagać, choć ta pomoc musi być inna. – „Gospodarzenia można się nauczyć z gazet, od bab-ci, cioci, mamy, taty i przyjaciółki, lecz wsparcia potrzebu-

eWa

Gu

tek

© M

iło

sz F

rele

k

Page 42: OBYWATEL nr 4(42)/2008

42

ją kobiety w momencie, gdy dochodzą do czegoś w życiu. Uważam, że jeszcze wiele wysiłku przed feministkami, ale są bardzo potrzebne, choćby dlatego, żeby kobiety promo-wać. Bez ruchu nic nie zrobimy, bo w ruchu jest siła – jeśli będziemy solidarne, to wszystko przed nami”.

polityka bez kobiet jest porażkąZ panią Ewą Gutek spotykam się w jej mieszkaniu. Swoją pracę dziennikarki lokalnej zaczęłam właśnie tu, przepro-wadzając z nią wywiad na temat, który był na ustach całe-go miasta – rozmawiałyśmy o przeciągającym się procesie lubańskich pielęgniarek przeciwko szpitalowi. W szpitalu działo się źle, kolejni dyrektorzy stawali przed sądem, od miesięcy nie płacono pracownikom. Po przekształceniu w spółkę prawa handlowego miało być lepiej. Ale perspek-tywa ufundowania nowego centrum medycznego na głodowych pensjach kobiet pracujących na najniższym szczeblu, redukcjach, bezsensownych decyzjach perso-nalnych, przekroczyła granice ich tolerancji.

Ponad sto pielęgniarek zbuntowało się przeciwko uregulowaniu prawnemu, pozbawiającemu je godzi-wych warunków pracy i płacy. Ich liderką i szefową związ-ku zawodowego była właśnie Ewa Gutek.

Były przemarsze, był spory szum medialny, było nawet przywiązywanie starosty do krzesła. A potem żmudny pro-ces z Łużyckim Centrum Medycznym o to, czy pielęgniarki mogą pracować dalej w przekształconym szpitalu bez pod-pisywania nowych, niekorzystnych umów. Pielęgniarki wy-grywały we wszystkich instancjach, władze szpitala odwoły-wały się raz za razem, w końcu – niekorzystny wyrok sądu kasacyjnego i wielka przegrana kobiet. Część z nich wróciła do zawodu w innych placówkach, część zdecydowała się przyjąć warunki centrum, część wyjechała za granicę.

Dziś Ewa Gutek wita mnie jako przewodnicząca rady powiatu i pracownica Łużyckiego Centrum Medycznego, w którym zatrudniła się po rezygnacji prezesa – swojego adwersarza. – „Przeżyłam traumę. Zmuszona zostałam, żeby zostać politykiem. Z tego, co się orientuję w historiach kobiet-polityczek, tak bywa najczęściej – kobiety ulegają jakiejś »pro-wokacji« ze strony życia, krzywdzie. Procesu i działalności w związku zawodowym nie wspominam jako okresu buntu, ale jako krzyk rozpaczy. Widziałam, że stoi za nami prawo, widziałam krzywdę koleżanek, ich żal, ich trudną sytuację jako matek bez pracy i widziałam obojętność władz. Zoba-czyłam, że pewne rzeczy mogę załatwiać chytrze, ostrożnie pociągać za sznurki, by zmieniać obojętność władz. Ale żeby zmienić coś naprawdę, muszę znaleźć się wśród nich”.

Pani Ewa pełni rolę szefowej grupy „Kobieta i polity-ka”, zawiązanej w ramach projektu „Równość szans kobiet i mężczyzn w euroregionie Neisse-Nisa-Nysa”. Na politykę ma bardzo sprecyzowane poglądy. – „Polityka bez kobiet jest porażką – przykładem może być polityka zdrowotna, dotyczą-ca kobiet, o której decydują mężczyźni. Zajmujemy dalekie miejsca na listach wyborczych,choć umiemy krzyknąć, tupnąć. Przecież to kobiety rządzą w domu i widzę, że w lokalnej polityce też jesteśmy w stanie to robić. Ale mała ilość kobiet w sejmie budzi we mnie niesmak. Tam zapadają decyzje, które nas dotyczą, a nas tam nie ma. Nie zdajemy sobie sprawy, że

stajemy się niewolnicami męskich decyzji. Samo tłamszenie od dziecka aspiracji politycznych powoduje, że nawet nie nazywa się po imieniu tego, czego się chce. Na pewno istnieje coś ta-kiego, jak kobieca polityka – jest ona konkretna, szybka, celna, bo my nie mamy czasu na długie debaty, mówienie o niczym, wzajemne obrażanie się. Prezentujemy wyższy poziom kultury”.

Ewa Gutek zwraca jednak uwagę na brak solidarności wśród kobiet – działaczek i polityczek. – „Liderki są samotne, działają w oderwaniu od siebie nawzajem. Posłanki nie »wy-łapują« innych kobiet, którym mogłyby pomóc, albo z którymi mogłyby tworzyć lobby – obracają się we własnym środowisku, w istniejącej grupie, w której jest około 80% mężczyzn”.

Pytana o możliwości działania na rzecz kobiet z poziomu samorządu, Ewa Gutek wskazuje na ograniczenia tego organu. – „Jesteśmy wykonawcami tego, co rozstrzyga się w Warszawie. Owszem, mamy nadzór i kontrolę nad tym, co dzieje się lokalnie, pewien wpływ na społeczność. Efektem pracy polityków samo-rządowych są choćby zmiany, które zaszły w lubańskim szpitalu – znacznie więcej pacjentek w poradni K przyjętych bezpłatnie w ramach NFZ, działalność poradni onkologicznej. Można też pomóc w zwykłych ludzkich sprawach, używać swojego autoryte-tu, lobbować, wspierać dobre inicjatywy innych osób”.

„starszy pan z wąsami”Odwrotną drogę – od samorządu do zorganizowanej formy działalności społecznej – przeszła Bożena Mulik. Drzwi sie-dziby fundacji, której jest prezeską, otwarte są dla wszyst-kich, wciąż ktoś wchodzi i wychodzi, toczy się kilka roz-mów naraz, czasem w ciągu minuty towarzyska konwersa-cja zmienia się w pracę nad nowym projektem. Przy stole zasłanym ludowym obrusem zadzierzgają się znajomości, tu także mozolnie poprawia się statuty powstających organi-zacji – prawie każdy papierek tu leżący oznacza jakąś małą zmianę w społeczności Pogórza Izerskiego.

Jak mówi pani Bożena, samoorganizacja to dla niej coś normalnego od wczesnej młodości i udzielania się w szkolnym samorządzie. Potem była po prostu potrzeba. – „Mieszkałam w mieście, po przeprowadzeniu się na wieś zobaczyłam, że wszyst-ko wygląda tu inaczej, panuje straszny marazm i przekonanie, że nic się nie da zrobić. To mnie zmobilizowało. Po odchowaniu dzieci mogłam przeznaczyć czas dla innych. W 1990 r. zostałam sołtysem – pierwszą kobietą i tak młodą osobą. Wtedy w naszej gminie było nas cztery. Myślę, że bycie kobietą nie ułatwia pra-cy. Kobiety zawsze najpierw muszą pokazać, że są osobami kompetentnymi, że posiadają informacje, przekonać do siebie. Może i mężczyźni chętniej by widzieli nas tylko w domu, ale ja się nie spotkałam z tym, żeby ktoś tego oczekiwał ode mnie. Raz tylko przyjezdny inwestor przyszedł do mnie do domu, by porozmawiać z sołtysem. Kiedy powiedziałam, że to ja nim je-stem, chciał, żebym zawołała męża. Z trudem dał się przekonać, że musi porozmawiać jednak ze mną. Tłumaczył potem, że nie potrafił pojąć, jak młoda kobieta może sprawować tę funkcję, bo on sołtysa wyobraża sobie jako starszego pana z wąsami…”.

Wszystkie doświadczenia z wieloletniej pracy w sa-morządzie lokalnym i rolniczym Bożena Mulik wniosła do fundacji „Partnerstwo Izerskie Bogactwem Trójgranicza”, zajmującej się rozwojem obszarów wiejskich. – „Pomocy po-

Page 43: OBYWATEL nr 4(42)/2008

43

trzebują nie tylko rolnicy, ale ogólnie ludzie mieszkający na wsi i nie w dziedzinie prowadzenia gospodarstw, lecz w kwestii sa-moorganizacji, przedsiębiorczości, tworzenia lokalnej kultury. Kobiety wiejskie umieją wspaniałe rzeczy, ale marazm i brak wiedzy to wciąż ogromne problemy na wsi. Często dochodzi niewiara w siebie, pochodząca z domu – młode dziewczyny nie są zachęcane do kształcenia się, pracy, przedsiębiorczości. Aktywizacja kobiet do przedsiębiorczo-ści i pracy społecznej to jedna z najbardziej palących potrzeb w środowisku wiejskim. Tuż obok jest zadbanie o zdrowie – popularyzacja wiedzy i poprawa dostępu do usług medycznych, a także zagospodarowanie dzieciom czasu wolnego po szkole”.

Bożena Mulik zgadza się z poprzednią rozmówczynią – sposoby działania mężczyzn i kobiet bardzo się różnią. – „Mówią, że kobiety łagodzą obyczaje, ich kultura osobista prze-jawia się w dobrym przygotowaniu merytorycznym – kobieta chce pokazać to, co umie, kim jest, chce zostać wysłuchana. Kobiety zazwyczaj doskonale przygotowują się do spotkań – zbierają informacje o środowisku, w które wchodzą, angażują emocje. Dzięki temu lepiej potrafią porwać do działania, zmo-bilizować społeczność, są bardziej przekonujące. W organiza-cjach pozarządowych jest znacząca przewaga kobiet. Mężczyźni rzadko podejmują taką działalność, bo to oznacza dużo pracy, zaangażowanie czasu wolnego i to niejednokrotnie bez żadnych profitów. Oni tego nie akceptują. Też byśmy tak mogły, ale jeste-śmy bardzo praktyczne – leży nam na sercu wspólne dobro”.

Zapytana o stosunek do współczesnego ruchu kobie-cego, pani Bożena starannie rozważa kwestię. – „Nie jestem feministką, jestem kobietą i uważam, że kobieta powinna nią pozostać. Ale feministki są potrzebne – bo robiąc trochę hałasu, pokazują, że kobiety w ogóle są. Zauważane jesteśmy jako »płeć piękna«, potrzebna do ogniska domowego, do garów, ale rzadko myśli się, że kobiety potrafią robić inne rzeczy i warto dać im szansę. Równość płci nie polega na zawłaszczaniu męskich za-

wodów, ale na zrozumieniu jednej i drugiej strony, na akceptacji siebie nawzajem, nauczeniu się kompromisów i na prawie do wyboru. Moja wymarzona organizacja kobieca byłaby lo-kalna i opiekuńcza – pomagająca kobietom porządkować ich pomysły i plany, wspierająca w szukaniu narzędzi ich realizacji. Na obszarach wiejskich jest dużo aktywnych ko-biet, ale nie mają miejsca, gdzie mogłyby zacząć działać, ani informacji, w jakich ramach mogą to robić”.

„marysieńka” na traktorzePani Zdziśka wita mnie na podwórku swojego gospodar-stwa. – Trafiłaś? – pyta. Łatwo tu trafić, przy krzyżówce, bli-sko przystanku PKS, kasztan przy domu. Siadamy w kuchni, dostaję kawę i młodą kapustę. Jedz, napij się, za chwilę po-gadamy. Ale gadanie mota się samo, na temat kapusty, maje-ranku, ślicznych puszystych kaczuszek, na które trzeba uwa-żać, bo psy blisko, a w końcu – pracy na roli. Pani Zdzisia gospodaruje sama od 16 lat, poza tym jest szefową zespołu śpiewaczego „Marysieńki” i zarazem Koła Gospodyń Wiej-skich w Radostowie. Koło działa od 35 lat, zespół od 22.

Pamiętam „Marysieńki” jeszcze z moich czasów szkol-nych – zawsze miałam wrażenie, że wszędzie ich pełno, śpie-wały na większości lubańskich imprez, podczas Wielkiej Or-kiestry wołały „siema”. Pani Zdzicha przyznaje, że obowiąz-ków im nie brak przez cały rok – większość czasu pochłaniają „Marysieńkom” występy i prezentacje kultury tradycyjnej w różnych miejscach. Nie tylko śpiewają – są jak wyspecja-lizowana agencja artystyczna, która potrafi przeprowadzić niebanalne (nauczyciele mówią „aktywizujące”) zajęcia z uczniami, przygotować stoisko reprezentujące region na wszelkie możliwe sposoby – rękodzieło i ozdoby, śpiew, potrawy, zapewnić oprawę masowej czy prywatnej impre-zy, a nawet wymyślić cały jej program. Opowieść snuje się swoim tokiem, moja rozmówczyni potrafi i lubi opowiadać.

– „Gdy przychodzi jesień, jedziemy do szkół pokazać jak wyglądała kultura i zwyczaje. Bo oni teraz to tylko komputery i telewizory, a kiedyś nie było tego, było wieczorami darcie pie-rza, przędzenie wełny, a do tego opowiadało się piękne historie, a i kto umiał lepiej czytać, to czytał książki głośno wszystkim. Uczymy dzieci szacunku do chleba, bo one nie wiedzą, ile się trzeba napracować, żeby był bochen, pokazujemy jak wygląda tradycyjna receptura. Starą metodą wszystko przygotowujemy, robimy marynaty, musi to postać, robimy całe prosię albo gło-wę, szynkę zamarynowaną, wypieczoną w czarnym pieprzu, nie ma w tym żadnych konserwantów. Warto się z tym męczyć, bo to dobre i smakowo i zdrowotnie, no i wartościowe”.

Dostaję wiele przepisów na tradycyjne potrawy, kon-sultujemy też menu wileńskiej wigilii, bo część mojej ro-dziny pochodzi z tych samych stron, gdzie urodziła się pani Zdzicha. Kultywowanie tradycji to jednak nie tylko misja i obowiązek. – „To daje wiele również nam – już samo to, że się spotkamy, pogadamy sobie, jedna z jed-nego końca wioski, druga z drugiego. To wtedy inaczej się odbiera to nasze życie. Nie tylko praca uszlachetnia – mało kto wie, ile daje takie wspólne śpiewanie. Jak się ma radość, to wyśpiewać, albo jak się ma żal, bo jak się żal wy-śpiewuje, to się inaczej przeżywa. Każda pieśń zawiera swoją historię, i uczucia, zdarza się, że i czyjąś historię życiową”.

BoŻe

Na

Mu

lik

© M

iło

sz F

rele

k

Page 44: OBYWATEL nr 4(42)/2008

44

Nie sposób odmówić siły takim kobietom – jedyny ich problem to brak młodych następczyń i niechęć do ak-tywności, marazm. – „Uważam, że na wsi jest ciekawe życie, można wiele rzeczy zorganizować, zrobić, tylko trzeba mieć pomysł i chęć. Nie wszystko pieniądz załatwi. Mogą być pie-niądze, ale jak się nie ma inicjatywy i nic się nie da od siebie, to co tu pieniądz pomoże?”.

Młodzi wyjeżdżają za pieniędzmi, lepszą pracą. Trudno się im dziwić – „Z niewolnika nie ma pracownika, albo ktoś lubi pracę na roli, albo nie. Ale to nieprawda, że na wsi się żyć nie da, że nie warto gospodarować. Tak, praca jest ciężka, ale jak się coś lubi, to się to robi bardzo szybko. Kobieta na-wet sama może dać radę na gospodarstwie, tylko pracę trzeba dobrze rozplanować. Ja sama wszystko robię, nawet maszyny obsługuję, na traktorze jeżdżę”.

Hasło „kobiety na traktory” nagle przestaje być śmiesz-ne. Bo właściwie, czemu nie? – „Czy ja jestem feministka? Może i trochę. Ja lubię kobiety, co idą z duchem czasu, z po-stępem. Trzeba być aktywnym i chcieć swoich praw, wten-czas zawsze się wszystko osiągnie, a nie, że mnie odsuną to już machnę ręką. Kobiety wszędzie mają te same pro-blemy, tu na wsi też”.

To się tak samo robiKażdy, kto robił ciasto drożdżowe, wie, jak wygląda „mecha-nika zaczynu”. Do kubeczka wlewa się trochę ciepłej wody, wrzuca cukier, pokruszone drożdże i... właśnie. Zaczyna się robić co innego. I w najmniej oczekiwanym momencie człowiek odwraca się, by zajrzeć do kubeczka, a z niego już wylewa się na stół pęczniejąca w oczach piana. Tak właśnie bywa z niektórymi inicjatywami. Bardzo często okazuje się, że najlepszym działaniem na rzecz kobiet jest danie im miejsca na to, by działały same.

Tak było z klubem emeryta przy Domu Dziennego Pobytu w Lubaniu. Zaczęło się od spotkań herbatkowych i zaoferowania kobietom, mającym wiele czasu, miejsca na spotkanie oraz wsparcia ich pomysłów. Teraz emerytki ak-tywnością konkurują z niezrównanymi dotąd Pionierami, co tydzień spotykają się na bezpłatnym aerobiku, założyły chór, organizują wyjazdy, imprezy. – „Dopiero teraz możemy poznać nasze miasto – bo wcześniej z dziećmi, z domem na głowie to żadna nie wiedziała, jakie tu są zabytki, jakie atrak-cje przyrodnicze, jakie ciekawostki – śmieją się panie jedna przez drugą. – Na brak zajęć nie narzekamy. Niczego nam nie braknie – chyba, że dużo zdrowia i każdej po chłopie, bo tu w większości kobiety samotne są. Tylko szkoda nam tych dziewczyn, co w domu siedzą i mówią, że kawę i herbatę mają w domu lepszą. Naprawdę, najlepiej wyjść do ludzi zaraz po przejściu na emeryturę, potem jak się człowiek zasie-dzi, to już źle – balkon, ławeczka, pilot, klapki i nawet nie ma się po co ubierać”. Największe sukcesy klubu to jak do tej pory prezentacja w TVP 3 i organizacja imprezy o zasięgu wojewódzkim – „Przeglądu dorobku artystyczne-go seniorów” w Lubaniu.

W 2004 r. powstała Agencja Rozwoju Miasta – cztery młode kobiety, które w niej pracowały i kilkanaście kobiet zajmujących się hobbystycznie rękodziełem, szukających miejsca do spotkań. Powstał projekt „Rękodzieło jako spo-sób na pieniądz”. Choć stowarzyszenie, które miało zacząć działalność, rozpadło się, uczestniczki projektu odbyły wiele godzin warsztatów, miały wystawę swoich prac, poznały dro-gę do przedsiębiorczości. A jedna z pracownic dawnej Agen-cji Rozwoju Miasta (obecnie Łużyckie Centrum Rozwoju), Małgorzata Wąs mówi: „Za każdym razem lepiej wiemy, co po-trzebne jest kobietom. Bardzo potrzebne są projekty, w których aktywne kobiety będą uczyć się współdziałania. Dobrze byłoby też znaleźć jakikolwiek sposób na wywabienie z domów kobiet nieaktywnych, które się izolują, a nierzadko marnują swój po-tencjał. Czasem potrzeby zwyczajnie się krzyżują – myślimy o promocji folkloru i tworzymy taki festiwal, a powstaje im-preza, która także jest swoistym festiwalem tradycyjnej kultury kobiet – bo przecież to one tworzą zespoły ludowe. Kiedy indziej przeprowadzamy szkolenia z myślą o wszystkich bezrobotnych, trafiając idealnie w potrzeby kobiet po czterdziestce, dla których nauka obsługi komputera, faksu, Internetu to swoiste wyba-wienie i konkretna pomoc nie tylko w sferze zawodowej. Może nie jest złym pomysłem lokalna organizacja kobiet, która stale trzymałaby rękę na pulsie i znała dobrze środowisko i potrzeby. Wtedy my mogłybyśmy jej pomóc już w konkretnych planach”.

Być może zatem już czas na postawienie zaczynu.

anna janikowska

zDzi

słaW

a k

ury

ło ©

Mił

osz

Fre

lek

Page 45: OBYWATEL nr 4(42)/2008

45TeoRiA w pRAKTyce

Robert marshall

Podczas gdy wciąż rośnie liczba starszych Japoń-czyków, tamtejsze rodziny stają się coraz mniejsze. Powstającą pustkę wypełniła spółdzielnia samopomo-cowa, łącząca tysiące ludzi o rozmaitych potrzebach i różnej ofercie.

76-letnia Tanaka Michiko właśnie przyszła zmie-nić pościel w Domu Spokojnej Starości NewGreen w japońskim Kawasaki – by, jak mówi, „po prostu pomóc” innym członkom grupy wspierającej działa-nia ośrodka. Rezydenci i personel powitali jej przyj-ście z wielką radością, a ona ma zawsze ciepłe słowo dla każdego, kogo spotka. Półtora miesiąca wcześniej przeszła operację żołądka i straciła ponad 11 kilogra-mów. Ale Ito Aiko, szefowa grupy, nie była w stanie zmusić jej, by przestała się angażować.

Tanaka mogła najpierw znaleźć pracę, później na czas operacji wziąć urlop i nabrać sił we własnym domu, pod okiem pielęgniarek, a następnie powrócić do pracy, a wszystko to w dogodnym dla niej tempie, ponieważ jest członkinią nowej japońskiej spółdzielni starszych osób.

Koreikyo, Spółdzielnia Seniorów, łączy cechy spółdzielni konsumenckiej i spółdzielni pracy – two-rzonych przez i dla osób starszych. Jej celem jest po-maganie emerytom tak, by jak najdłużej mogli prze-bywać samodzielnie w swoich domach. Spółdzielnia stara się wspomóc najsłabszych, aby pozostali nie-zależni, a tym, którzy są w dobrej kondycji, a często stają się ofiarami dyskryminacji ze względu na wiek, próbuje znaleźć pracę, która pomoże im pozostać ak-tywnymi i wniesie dodatkową wartość w ich życie. Członkowie spółdzielni, tak jak Tanaka, mogą więc być zarówno odbiorcami, jak i dostawcami jej usług.

Pierwsza i jak dotąd jedyna spółdzielnia senio-rów w Japonii, została założona w 1995 r. przez po-nad 70-letniego emerytowanego działacza związków zawodowych, który cierpiał na cukrzycę. Ze względu na nękające go kłopoty zdrowotne, Nakanishi Goshu zaczął szukać sposobów na to, by osoby starsze rozwią-zywały swoje problemy niosąc pomoc innym (warto wspomnieć, że we wczesnych latach 70. Nakanishi był jednym z założycieli Związku Osób Starszych i Długo-trwale Bezrobotnych). Do maja 2000 r. do oddziałów Koreikyo w całej Japonii dołączyło ponad 27 tysięcy osób, a obecnie organizacja liczy ponad 100 tys. człon-ków i posiada filie w każdej z 47 prowincji kraju.

Rozrost Koreikyo jest tylko jednym z licznych sygnałów świadczących o tym, że spółdzielnia dobrze odpowiada na potrzeby powstałe w wyniku zachwia-nia sytuacji demograficznej w Japonii. – „Nie mam własnych dzieci, nigdy nie wyszłam za mąż” – mówi Yoshida Kyoko, 78-letnia członkini wspomnianej grupy zmieniającej pościel w domu spokojnej starości NewGreen.

W czasie II wojny światowej Japonia straciła blisko 3,3 mln młodych mężczyzn. W rezultacie, ponad 2 miliony kobiet nigdy nie wyszły za mąż i nie wychowały dzieci. Ta grupa kobiet, do któ-rych zalicza się także Yoshida, zajmowała się głów-nie starzejącymi rodzicami. Teraz to one potrzebu-ją długotrwałej opieki, wiele bowiem nie ma już nikogo, kto mógłby się nimi zająć. Choć mniej więcej połowa starszych osób w Japonii nadal żyje ze swoimi rodzinami, wciąż spadający wskaźnik urodzeń wskazuje, że w przyszłości podobny los przypadać będzie w udziale raczej niewielu. Tak jak w USA, liczba seniorów stale tu rośnie. – „Po-nieważ nie posiadam własnej rodziny, to, że mogę pracować i polegać na Koreikyo, ma dla mnie ogrom-ną wartość” – mówi Yoshida.

Dołączając do spółdzielni, wszyscy jej członkowie stają się jednorazowymi nabywcami udziałów (koszt wynosi ok. 50 dolarów amerykańskich, które są zwraca-ne, jeżeli członek opuszcza grupę). Płacą również rocz-ną składkę członkowską – 30 dolarów, która to kwota zawiera także koszt prenumeraty biuletynu organizacji. Cały ten wkład uprawnia spółdzielców do wszystkich usług oferowanych przez lokalną filię Koreikyo.

Tak jak inne spółdzielnie na całym świecie, także Koreikyo jest zarządzana demokratycznie. To członkowie wybierają dyrektorów i członków zarzą-du. Tym, co odróżnia tę japońską grupę od innych,

Spółdzielnia Koreikyo stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japonii grun-towniej niż byłoby to w stanie uczynić jakiekol-wiek emeryckie lobby.

SenioRzy – SenioRom

Page 46: OBYWATEL nr 4(42)/2008

46 TeoRiA w pRAKTyce

jest sposób, w jaki łączy ona cechy spółdzielni konsu-menckich, popularnych w Japonii, oraz spółdzielni pracy, które nie są tam często spotykane.

Specjalne znaczki, kupowane na zasadzie przedpłaty, stanowią rodzaj waluty zarówno dla otrzymujących opiekę, jak i dla opiekunów. Spółdzielcy zaopatrują się w bloczki takich znaczków, i po skorzystaniu z którejś z usług oddają ich odpowiednią liczbę członkowi spółdzielni, który się nimi zajmował. Ten z kolei wymienia zebrane znaczki na pensję lub sam z nich korzysta, by zapłacić za inne usługi. Spółdzielnia pobiera niewielką prowizję od każdej trans-akcji, co pozwala jej opłacić pracowników i finansować rozwój innych inicjatyw.

Członkowie Koreikyo dyskutują nad tym, jak duża część jej zasobów powinna być przeznaczana na usługi komercyjne, a jaka – na działania spółdzielców na rzecz ich samych. Jednak to, co Koreikyo ma do zaoferowania, znacznie wykracza poza takie podziały. Uświadomiło mi to spotkanie z Uchidą Hiroshim w biurze w Kanagawie. On i jego żona stali się członkami spółdzielni, aby pani Uchi-da, która cierpi na cukrzycę, mogła korzystać z usług trans-portowych Koreikyo i dwa razy w tygodniu mieć robioną dializę. Transport jest wtedy trochę tańszy niż przejazd tak-sówką, a państwo Uchida wolą bliższy kontakt i poczucie bezpieczeństwa, jakie dają im kierowcy ze spółdzielni.

W dniu, w którym go spotkałem, Uchida znajdował się w biurze, szukając dla siebie jakiegoś zajęcia. –„Mieszkam w tej okolicy już od dawna, ale nigdy nie angażowałem się w życie lokalnej społeczności – wyznał. – To o wiele trudniej-sze dla mężczyzn niż dla kobiet, gdyż cały ich świat kręci się wokół pracy. Ale w pewnym momencie stajesz przed wyborem: zacząć coś robić, albo siedzieć cały czas w domu, gapiąc się w telewizor, nawet nie zauważając, kiedy zdziecinniejesz”.

Członkowie Koreikyo wiele rzeczy robią wspólnie, niejednokrotnie dość znacznie wykraczając poza to, cze-go można by się spodziewać po tego typu przedsięwzię-ciu. Poza wszelkimi rodzajami opieki i pomocy domowej oraz transportem osób chorych, oddział w Kawasaki oferu-je także usługi krawieckie oraz remontowe i dekoratorskie. Można również skorzystać z wycieczek, grup zainteresowań (robienie na drutach, szycie lalek), możliwości wolontariatu w charakterze pracownika socjalnego, zapisać do kółek czy-telniczych i dyskusyjnych, zbierać fundusze dla Koreikyo i organizacji charytatywnych, czy wreszcie zaangażować się w redagowanie spółdzielczej gazetki. W innych częściach kraju, członkowie oddziałów gotują i dostarczają posiłki do domów, prowadzą centra dziennej opieki oraz programy codziennego wsparcia dla osób starszych.

Koreikyo staje się także instytucją edukacyjną. W 2000 r. rząd Japonii wprowadził nowy program ubezpieczeń społecz-nych, dotyczący długotrwałej opieki pielęgniarskiej. W jego ramach zwraca się koszty rodzinom korzystającym z pomocy w domu. Haczyk? Tylko certyfikowani pielęgniarze domowi mogą być opłacani, natomiast nie jest możliwe wynagradza-nie członków rodziny osoby korzystającej z opieki. Niemal z dnia na dzień program wywołał ogromne zapotrzebowanie na szkolenia dla domowych opiekunów, pragnących zdobyć certyfikaty. Członkowie Koreikyo najpierw stworzyli dla samych siebie program szkoleń i certyfikacji, by móc stać się domowymi opiekunami, a następnie umożliwili branie w nim udziału wszystkim zainteresowanym.

W Japonii nie istnieje żadna masowa organiza-cja zrzeszająca osoby starsze. Pracownicy Koreikyo postawili sobie dalekosiężny cel uczynienia własnej organizacji rzecznikiem interesów japońskich emery-tów. W międzyczasie jednak spółdzielnia stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japo-nii gruntowniej niż byłoby to w stanie uczynić jakie-kolwiek emeryckie lobby. – „Wzajemne pomaganie sobie i wspólne robienie różnych rzeczy ma dla ludzi nieocenioną wartość – mówi Uchida. – To jest prawdziwy cel stojący za działaniami każdej spółdzielni, czy to konsumenckiej, czy zdrowia, czy wreszcie dla emerytów. To, co ludzie mogą zro-bić razem – to jest właśnie to, co musimy odkryć”.

Oferując emerytom nie tylko niezbędne usługi czy za-trudnienie, ale także samodzielność, poczucie sensu i nowe znajomości, Koreikyo zmienia kształt starzenia się w Japonii.

robert marshall tłum. marta zamorska

tekst ukazał się pierwotnie w yes! Magazine, jesienią 2005 r. Prze-druk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: www.yesmagazine.org

bnd

st

steV

Page 47: OBYWATEL nr 4(42)/2008

47

Alfred lubrano

Pod koniec lat 70. mój ojciec i ja byliśmy kumpla-mi z uczelni. W tym samym czasie, kiedy ja na zajęciach na Columbia University zgłębiałem kolejne dziedziny wiedzy tajemnej, parę przecznic dalej on pracował na rusztowaniach, budując campus tej szkoły.

Mój tato zbudował w Nowym Jorku masę bu-dynków, które później nie były dla niego dostępne: college’ów, apartamentowców z mieszkaniami wła-snościowymi, biurowców. Zarabiał na życie na ze-wnątrz nich. Kiedy ściany już stały, wszystkie te miej-sca niejako zmieniały stosunek wobec niego: jakby przestawał być w nich mile widziany.

Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale w tamtym czasie nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Bycie „czło-wiekiem pracy” zaczęło przybierać w naszej brooklyń-skiej rodzinie nowe znaczenia.

Mojego ojca i mnie łączą więzy krwi, ale dzieli przynależność klasowa. Być pracownikiem umysło-wym, a zarazem dzieckiem pracowników fizycznych, oznacza rolę podobną do zawiasu w drzwiach – po-między dwoma zupełnie innym sposobami życia. Bę-dąc jedną nogą w klasie robotniczej, a drugą w kla-sie średniej, ludzie tacy jak ja – pierwsi w rodzinie absolwenci college’u – są kimś, kogo nazywam Rozkrokowcami (Straddlers), którzy w żadnym z tych światów nie są „u siebie”.

Po skończeniu studiów zdałem sobie szybko sprawę, że staję się kimś znacząco innym od moich rodziców. Rzeczy, które ceniłem i wybory, których do-konywałem jako „biały kołnierzyk” wychowany przez „niebieskie kołnierzyki”1 czasem stały w sprzeczności z wyobrażeniami moich staruszków oraz z życiowymi wskazówkami, w jakie mnie wyposażyli.

Rozmawiałem na ten temat z wieloma osobami, ciekawy, czy mają podobne odczucia. Tak natrafiłem na niedostrzegany problem: emocji związanych z mo-bilnością społeczną. Co dzieje się w głowach i sercach tych, którzy po opuszczeniu swojego gniazda, rodzin i przyjaciół z klasy robotniczej, zaczynają stopniowo piąć się na wyższe szczeble hierarchii społecznej?

Jeśli pokonujesz kilka z nich w ciągu jednego po-kolenia, ryzykujesz, że towarzyszyć ci będzie poczucie rozpaczliwej alienacji od tych, którzy cię wychowa-li. Kiedy jednak wydaje się, że stałeś się już pełno-prawnym obywatelem nowego kraju, klasy średniej, również możesz poczuć się zagubiony, niezdolny do

znalezienia swojego miejsca. Ludzie tacy jak ja, żyją w przedziwnym stanie zawieszenia, jak gdyby znaleźli się w czymś w rodzaju czyśćca.

Niedawno dodatkowo pogłębiłem własną dez-orientację: moja żona Linda i ja adoptowaliśmy ma-lutką dziewczynkę z Gwatemali. Wejdzie ona w życie jako członek klasy średniej, bez całego bagażu doświad-czeń i wartości, które Linda i ja wynieśliśmy z naszych robotniczych rodzin. Rodzi to wielką liczbę pytań, jak choćby o to, jak uniknąć zepsucia dziecka, gdy stać mnie, by zaoferować mu znacznie więcej, niż mogli mi dać moi rodzice? Jak wpoić jej etykę pracy, gdy jedynym przykładem, jakim mogę jej służyć, jest nie murarz, który zarabia na życie pracą własnych rąk, ale ktoś, kto pisze na komputerze? Wreszcie, jak mogę pomóc naszej córeczce zrozumieć jej miejsce w świecie, skoro sam żyję w próżni?

My, Amerykanie, podtrzymujemy pewne mity. Jednym z najtrwalszych jest motyw człowieka suk-cesu, który do wszystkiego w życiu doszedł własną pracą. Taka droga miałaby być osiągalna dla każdego, lecz cóż – w praktyce nie zawsze jest to możliwe. Za-ledwie co drugi Amerykanin jest w stanie wznieść się ponad status ekonomiczny swoich rodziców, podczas gdy aż 40% z nich nie udaje się go osiągnąć, a 10% zatrzymuje się na dokładnie takim samym poziomie, twierdzi guru w zakresie mobilności społecznej, Mi-chael Hout z University of California w Berkeley. Hołubiony przez nas mit „od pucybuta do milione-ra” znajduje jakiekolwiek potwierdzenie jedynie w co drugim przypadku.

Rodzisz się w rodzinie robotniczej, by w dojrzałym wieku znaleźć się o kilka szczebli wyżej na drabi-nie społecznej. Stajesz się wyobcowany od ludzi, którzy cię wychowali, ale w klasie średniej też nie czujesz się wcale na swoim miejscu. Trwasz w oso-bliwym stanie zawieszenia, w czymś w rodzaju czyśćca. I wtedy pojawiają się dzieci...

W rOzKrOKU

Page 48: OBYWATEL nr 4(42)/2008

48

Dlatego też gdy udało mi się wybić z klasy robotniczej, było to dla mnie naprawdę „czymś”. Mój ojciec oczekiwał jednak, że lepiej się urządzę pod względem finansowym. Ciężko mu było pogodzić się z moją decyzją zostania zwy-kłym dziennikarzem prasowym. Długo zachodził w głowę, dlaczego nie dorobiłem się na tej edukacji, którą mi sfinan-sował, cegła po cegle, i nie znalazłem jakiejś „porządnej”, czyli popłatnej posady, w rodzaju adwokata. Kładzenie ce-gieł przez trzy dekady wytworzyło w nim zawzięte postano-wienie, że nie będę nigdy musiał robić czegoś podobnego. Wyobrażał sobie, że edukacja, łaskawa i szczodra niczym dżin z magicznej lampy, w jakiś sposób wyniesie mnie na uświęconą drogę nieustannego społecznego awansu, przy okazji napełniając mi kieszenie niezgorszą forsą.

Dla wielu rodziców z niższych warstw społecznej hie-rarchii, studia to jedynie łom, służący do wyważenia drzwi do skarbca korporacji, tak by ich dzieciak mógł mieć lepsze życie niż oni. Nie spostrzegają, że college nie jest jedynie narzędziem, którego używają ich dzieci, ale także instytu-cją, która „używa” ich potomstwo. Absolwenci w pierwszym pokoleniu przesiąkają koncepcjami obcymi ich pracującym fi-zycznie rodzinom, w rodzaju dążenia do awansu zawodowego po to, by zyskać spełnienie, niekoniecznie zaś więcej pieniędzy. Dlatego też bywa, że każda dodatkowa dawka edukacji jeszcze bardziej oddala Rozkrokowców od ich rodziców.

Jednak w miarę, jak rosła pewna przepaść pomiędzy mną a rodzicami, wcale nie czułem się pewniej w moim nowym świecie.

Pierwszego dnia zajęć na studiach znalazłem się w sali pełnej młodych mężczyzn nie noszących skarpetek. Mieli buty, ale skarpet – nie. Nigdy wcześniej nie widziałem cze-goś takiego. Zauważyłem także, iż tamci goście nosili po-mięte koszule; obrazu dopełniały niechlujne spodnie khaki. Wszystkie te pozornie drugorzędne aspekty nowej dla mnie kultury wymagały osobnych studiów...

Oto znalazłem się wśród absolwentów elitarnych prywatnych ogólniaków, ze swoją wyprasowaną koszu-lą i spodniami w kant, na dodatek w skarpetkach. Nigdy przedtem nie czułem się tak nie na miejscu, tak zagubiony. Tamci kolesie wyglądali na pewnych siebie, zarozumiałych wręcz. Wyglądało to tak, jakby wszyscy znali się nawzajem, albo przynajmniej byli świadomi wspólnej przynależności do jakiegoś tajnego klubu.

Tacy jak oni palili Camele i byli w stanie wypowiadać się na dowolne tematy, od ostatniego meczu Jankesów po sy-tuację polityczną w Indiach. Wydawali się bystrzejsi, a także bardziej obyci w świecie niż ktokolwiek, kogo znałem.

Ku mojemu zdumieniu, studentki z Barnard College2 przychylnym okiem patrzyły na zaczepki tych facetów, któ-rzy na mojej ulicy zostaliby odprawieni z kwitkiem jako sztywniacy, nie mówiąc o tym, że ktoś by ich pewnie ob-robił. Muszę zresztą przyznać, że z powodu moich robot-niczych korzeni nie miałem pojęcia, że kobiety nie lubią, kiedy nazywa się je „dziewczynami”. U mnie w Brooklynie były same dziewczyny. Kiedy spotykałem się z kimś z Bar-nard, informowałem ojca, że umawiam się z pewną kobietą. „Dziewczyną – nieodmiennie mnie poprawiał. – »Kobieta« brzmi, jakbyś zabierał na randki swoją babkę”.

Kobiety z Barnard miały w sobie tę samą pewność sie-bie absolwentów prestiżowych ogólniaków – przekonanie, że ulice Manhattanu zostały zaprojektowane z myślą wła-śnie o nich, a profesorowie tak naprawdę są ich pracow-nikami. W przeciwieństwie do mnie, nie robiły na nich wrażenia budynki ani bezkres campusu. Tak, jakby granit i marmur były ich przyrodzonym prawem. Były skazane na sukces i pozbawione jakichkolwiek wątpliwości. Należały do tych, dla których wzniesiono uczelniane gmachy.

Po zajęciach opuszczałem ich wszystkich i udawałem się do metra na podróż do innego świata, który wydawał się jakby coraz mniejszy. Wysiadałem na swoim przystanku, następnie szedłem ciemnymi ulicami, wzdłuż zamkniętych na głucho włoskich delikatesów oraz domów, których ko-rytarze pachniały jak kapusta z cebulą. Choćby z jedną na sto spotkanych osób nie mogłem porozmawiać o tym, jak minął mi dzień – o chłopakach bez skarpetek, o Platonie, o rosnącej świadomości, że oto istnieje świat ludzi o takiej samoocenie i poczuciu, że im się wszystko należy, jakich nikt z nas nie znał. Jadąc na Broadway, czułem się jak głupek. Kiedy wracałem po zajęciach na stare śmieci, patrzono na mnie jak na snoba. Wyglądało na to, że nigdy nie uda mi się uporać z tym rozdwojeniem.

Kiedy powiedziałem moim starym, ile płaciła mi moja pierwsza gazeta w Ohio, ojciec z troską doradził mi, bym znalazł sobie jakąś dorywczą robotę, dla podreperowania budżetu. – „Może mógłbyś jeździć na taryfie?”. Niedługo potem szef działu miejskiego zjechał mnie za jakąś drob-nostkę, a ja byłem na tyle nierozsądny, by powiedzieć o tym ojcu podczas wizyty w domu rodzinnym. – „Nie dość, że w tym całym interesie płacą ci grosze, to jeszcze traktują jak popychadło – powiedział z narastającą wściekłością w gło-sie. – Następnym razem chwyć gościa za gardło, przyciśnij do ściany i uświadom mu, jak strasznym jest palantem”.

– „Tato, nie mogę w ten sposób zwracać się do szefa. I nie mogę go tknąć”.

bn

M. J

ereM

y G

olD

Ma

N

Page 49: OBYWATEL nr 4(42)/2008

49

– „Zrób to! Zobaczysz, od razu pomoże. Nie można da-wać się cwaniakom!”.

Powinienem się był spodziewać. Przedstawiciele kla-sy robotniczej nie mają cierpliwości do biurowej dyplo-macji czy korporacyjnego gryzienia się w język, choćby człowieka krew zalewała. Masz do kogoś jakieś pretensje, więc nie oglądasz się na nic, tylko walisz prosto z mostu.

W korporacyjnej Ameryce wygląda to zupełnie ina-czej. Pracownicy muszą być powściągliwi i beznamiętni, i przenigdy nie okazywać gniewu.

Co ma w takiej sytuacji zrobić Rozkrokowiec?Oto w czym problem: jego korzenie tkwią w kulturze,

w której szef stanowi wspólnego wroga, a lojalność obowią-zuje jedynie wobec kolegów, którzy pracują na podobnych stanowiskach, co ty. Ludzie nie starają się swoją pracą do-prowadzić do tego, by kiedyś wykupić zakład remontowy, w którym na co dzień wypruwają sobie żyły. Ich poczucie godności zaspokaja wytrwanie w swoim trudzie i termino-we płacenie wszystkich rachunków.

Tymczasem ty idziesz do college’u, by następnie wylą-dować na ścieżce kariery pracownika umysłowego, na której wymaga się od ciebie deklaracji wierności wobec firmy, nie zaś wobec kumpli z roboty. A miarą sukcesu nie jest mała stabilizacja, o którą walczyli twoi rodzice, lecz ciągły marsz w górę, do którego impulsem jest wpajany przedstawicielom twojej klasy, przyprawiający o bezsenność imperatyw nieza-dowolenia z pozycji aktualnie zajmowanej w korporacyjnych rozpiskach. Awansuj albo giń. Aby ułatwić sobie tę wielką wędrówkę, być może będziesz musiał ucinać przyjacielskie pogawędki z szefem lub wejść w tyłek temu czy owemu, co dla twoich przodków byłoby wizją rodem z koszmarów.

Spróbuj dać sobie z tym wszystkim radę. Nie każdy jest w stanie. Ja na przykład kilkakrotnie wpa-

kowałem się w kłopoty, odzywając się w nieodpowiednich momentach, mówiąc coś otwarcie w sytuacji, gdy milczenie było z punktu widzenia przedstawicieli klasy średniej znacz-nie mądrzejszą alternatywą. Zwłaszcza w początkach mojej kariery, nie znałem czegoś takiego jak myśl, którą zachował-bym dla siebie. Myślę, że to wszystko dzięki mojemu tacie.

Obecnie, na szczęście, mój ojciec nie narzeka już na fakt, że zostałem kiepsko opłacanym dziennikarzem. Myślę, że na-uczył się akceptować mnie i to, co robię. Niedawno, dość nie-spodziewanie, zwrócił się do mnie i powiedział: „To fantastycz-na sprawa, zarabiać na życie robiąc to, co się chce”. Odebrałem to jako błogosławieństwo. To, że sam niedawno zostałem ojcem, również oznaczało dodatkowe punkty u mojego staruszka.

Tyle tylko, że być rodzicem z klasy średniej, urodzo-nym w robotniczej rodzinie, również oznacza specyficz-ne problemy.

Jako dziecko z klasy robotniczej, miałem odzywać się tyl-ko wtedy, gdy mnie o to proszono. Moje potrzeby, nie licząc tych absolutnie podstawowych, nie liczyły się. Nikt nie zasta-nawiał się, czy bawiąc się w kącie salonu „w pełni rozwijałem swój potencjał”. „Karmimy cię, ubieramy, siedź cicho”.

W przypadku dzieci z klasy średniej wygląda to ina-czej. Badania socjologiczne pokazują, że potomstwo absol-wentów college’ów, którzy osiągnęli pewien status społecz-ny, uczone jest swobodnego wypowiadania się w obecności dorosłych, wożone z jednych rozwijających zajęć na dru-

gie, wręcz zabiega się o jego opinie. To rodzi w dzieciakach poczucie uprawnienia, przekonanie, że ich szczęście jest czymś, co ma istotne znaczenie.

Poza tym, dzieciaki z klasy średniej wzrastają otoczone dużą ilością rzeczy – rzeczy, których ja nigdy nie miałem. Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy ściśnięci w mieszkaniu w przemy-słowej części Brooklynu, przecznicę od linii kolejowej. Linda i ja jesteśmy obecnie właścicielami trzynastoakrowej stadniny w Południowym Jersey. Boję się, że moja córka przesiąknie poczuciem uprzywilejowania, natomiast nie będzie znała uczucia niepokoju, zatroskania. Że nie będzie rozumiała, że nic z posiadanych przez nią rzeczy nie jest tak naprawdę niezbędne i że nie każdy posiada własnego konia.

Mariela będzie wychowywać się z poczuciem, że wiele rzeczy jej się najzwyczajniej należy, a ja nie bardzo wiem, jak można tego uniknąć. Ludzie tacy jak ja idą krok dalej i za-stanawiają się wręcz, czy będą lubić swoje dzieci, kiedy te wyrosną na typowych przedstawicieli klasy średniej. Jeden znajomy powiedział mi: „Zobaczyłem swoją córkę w stro-ju hokejowym za 800 dolarów, na lodowisku płatnym 300 dolarów za godzinę. Nagle zdałem sobie sprawę, że stała się ona takim dzieciakiem, jakich szczerze nie zno-siłem, kiedy sam byłem w jej wieku”.

To nie tak, że chciałbym, aby moja córka poznała nie-dostatek, który był moim udziałem, gdy ojciec nie mógł zna-leźć pracy. Przyjście na świat w rodzinie robotniczej ma jednak swoje zalety, jak niewzruszona etyka pracy, bez-pretensjonalność, prostolinijność w kontaktach z innymi. Gdy tylko będzie w stanie to zrozumieć, moja córka usłyszy o swoich dziadkach-emigrantach, którzy stworzyli tutaj swoje nowe życie; o znaczeniu rodziny oraz o pułapkach tkwiących w przekonaniu, że jest się kimś lepszym od innych; o szacun-ku, jaki należy się każdej pracy i o tym, jaka jest jej wartość dla naszego rozwoju. Mam nadzieję, że mnie wysłucha.

To, czego nigdy nie pozna, to moje rozdwojenie – to, jak jestem zakorzeniony w swojej robotniczej przeszłości, i jak nadal czuję się w klasie średniej niczym imigrant. Być może jest to część mnie, której nigdy nie uda się jej zrozumieć.

Mam nadzieję, że przynajmniej spróbuje.

alfred Lubranotłum. lech Krzemiński

tekst pierwotnie ukazał się w „Wabash Magazine”, piśmie stu-dentów Wabash College. Przedruk za zgodą autora. strona pi-sma: http://www.wabash.edu/magazine/

Przypisy redakcji „obywatela”:W amerykańskiej socjologii, ale także publicystyce, do poszcze-1. gólnych kategorii pracowników zwyczajowo odnosi się przez odwołanie do kolorów koszul. Przykładowo, „niebieskie kołnie-rzyki” to ci, którzy pracują fizycznie, według stawek godzino-wych, „białe kołnierzyki” to pracownicy umysłowi, „zielone koł-nierzyki” – zatrudnieni w szeroko rozumianej branży ochrony środowiska itp. Jedna z najbardziej prestiżowych żeńskich uczelni w usa; jej 2. campus przylega do osiedla Columbia university, z którym jest powiązana organizacyjnie.

Page 50: OBYWATEL nr 4(42)/2008

50

Rafał Bakalarczyk

Dlatego należy traktować go poważnie, choć z re-alnymi problemami edukacji ma w gruncie rzeczy nie-wiele wspólnego. Po pierwsze, dlatego, że duża część młodych ludzi nie czyta lektur szkolnych, a są wśród nich i tacy, którzy nie czytają żadnych książek. Po dru-gie, nawet w przypadku tych, którzy je czytają, wpływ programu szkolnego na osobowość jest stosunkowo niewielki. Oddziaływanie lektur zależy od trzech czyn-ników i ich wzajemnych relacji. Tymi czynnikami są: 1) uczeń (jego otoczenie, potrzeby, zainteresowania), 2) nauczyciel (jego podejście do ucznia, do samego przedmiotu oraz konkretnego omawianego utworu), 3) sama treść programu. Wydaje się więc, że rezultaty programu lub jego fragmentów częściowo zależą od sa-mych książek, od tego, czy są bliskie zainteresowaniom młodzieży, ale w równie wielkim stopniu od sposobu omawiania, od tego, czy się o nich dyskutuje i zachęca do wyrabiania indywidualnego stosunku do poznawa-nego tekstu.

Widać wobec tego znaczną rozbieżność pomię-dzy treścią i przebiegiem sporu a problemami, których w założeniach ma dotyczyć. Spór z dydaktyczno-wy-chowawczego przeradza się w kulturowo-tożsamościo-wy (co samo w sobie nie jest jednoznacznie niekorzyst-

ne). Problem z samym sporem zaczyna się wtedy, gdy debata wokół fundamentalnych zasad przera-dza się w konflikt stanowisk w swej istocie niekiedy niemalże fundamentalistycznych. Sama rozbieżność stanowisk, która zrodziła się z potrzeby odpowiedzi na pewne problemy, staje się osobnym problemem, który nie dość, że nie rozwiązuje, to jeszcze w moim odczuciu utrudnia zmierzenie się z dylematami edukacyjnymi.

jakie kryteria?W tygodniku „Przegląd” z 4 maja 2008 r. prof. Mag-dalena Środa odpowiedziała na pytanie, kto i według jakich kryteriów powinien ustalać listę szkolnych lektur obowiązkowych. Wypowiedź ta w kwestii pro-ponowanych podmiotów decyzyjnych (w połowie nauczyciele, w połowie rada złożona z pracowników naukowych) wydaje się ciekawa, natomiast propo-zycja kryteriów wyboru lektur jest dość typowa. I to w tym poglądzie, a także w jego typowości dostrze-gam poważny problem swoistej społecznej impotencji w myśleniu o reformach edukacji, jak również stanu świadomości dużej części polskich elit, uważających się za postępowe.

Argumentacja prof. Środy za tym, by ludzie na-uki mogli współdecydować o ustaleniu kanonu lektur, jest następująca: „Chodzi o wyłonienie kanonu tekstów na poziomie światowym, a nie tych, które są wyrazem narodowych sentymentów i religijnego serwilizmu”. Nie wiem, dlaczego akurat ludzie nauki mieliby gwaran-tować wyzwolenie się z owych rzekomych „sentymen-tów” i „serwilizmu”, skoro należą do tego samego spo-łeczeństwa, co pozostali.

Trafny, a z pewnością wart dyskusji wydaje się po-mysł umożliwienia nauczycielom współdecydowania o doborze lektur. Warto byłoby jednak ową koncepcję skonkretyzować i wyjaśnić. Teoretycznie wydawałaby się korzystna sytuacja, w której każdy z nauczycieli ustala połowę (a przynajmniej część) lektur. Główną korzyścią takiego rozwiązania byłaby możliwość ograniczenia sytuacji, w których nauczyciel omawia lekturę bez przekonania lub wbrew swoim upodo-baniom, a w konsekwencji – zniechęca do niej. Podejrzewam jednak, że Magdalenie Środzie chodziło o współudział nie w opracowaniu autorskiego progra-mu w danej szkole, lecz w ustaleniu ogólnego kanonu.

Spór wokół kanonu lektur szkolnych wybucha, ilekroć ktoś chce w nim coś zmienić. Treść owego kanonu jest w społecznej wyobraźni istotna z tego względu, że spora część ludzi podziela optykę, wedle której to, jakie lektury młodzież przeczyta, ukształtuje ją w duchu określonych wartości. Przyj-mując ten punkt widzenia w skrajnej postaci, na-leżałoby uznać, iż to, jakie lektury da się dzieciom do czytania, określi to, jakimi ludźmi staną się, gdy dorosną. Spór o kanon lektur staje się zatem fun-damentalnym sporem o tożsamość.

leKTuRy i KonFliKT TożSAmości

Page 51: OBYWATEL nr 4(42)/2008

51

Wówczas korzyść, o jakiej mówiłem w kontekście poprzed-niej interpretacji postulatu, nie wystąpiłaby, aczkolwiek my-ślę, że mimo wszystko byłby to krok w dobrym kierunku.

Szczegóły tego pomysłu (podejrzewam, że już wcze-śniej formułowanego) są kwestią wartą merytorycznej dys-kusji. Moje obiekcje dotyczą przede wszystkim uzasadnie-nia, jakie formułuje Magdalena Środa.

jaki kanon?Co konkretnie miałoby stanowić ów „światowy kanon”? Prof. Środa pisze wprost: „O ile czytanie Homera, Goethego, Gombrowicza, Szymborskiej, Herberta wydaje mi się istot-ne z punktu widzenia »kanonicznego«, o tyle Sienkiewicz, Żeromski czy Jan Paweł II »kanoniczni« na pewno nie są”. W kontekście tego, co włączyć do kanonu, prof. Środa skromnie dodaje „wydaje mi się”, ale już co do tego, kogo zeń wykluczyć, nie ma żadnych wątpliwości („kanoniczni na pewno nie są...”).

„Sienkiewicz powiela narodowe dziwaczne stereotypy i przeinacza historię, Żeromski odwołuje się do problemów, które dzisiejszej młodzieży wydają się zupełnie obce, a Jan Pa-weł II to żadne pisarstwo, tylko zbiór sentymentalnych ogól-ników” – przekonuje prof. Środa. Dyskusyjna diagnoza. Można się nie zgadzać z poglądami Sienkiewicza, Że-romskiego czy Jana Pawła II, ale czy stanowi to powód, by odmówić im istotnej roli w kształtowaniu naszego dziedzictwa kulturowego?

Żeromski, świadek ideowych zmagań Polski trzech po-koleń, był czołowym przedstawicielem „pisarstwa zaangażo-wanego”, a jego poglądy odzwierciedlały niepokoje i dyle-maty Polaków (zwłaszcza inteligencji) świeżo po odzyskaniu niepodległości. Z kolei Sienkiewicz wyrażał i kreował na-stroje części Polaków w czasach zaborów. Jeszcze inny zakres doświadczeń próbował przedstawić Jan Paweł II. Niezależnie od różnic czasowych i zwłaszcza silnych rozbieżności świa-topoglądowych między nimi wszystkimi, a także tego, że nie wszystkie ich poglądy podzielamy, nie sposób odmówić im wkładu nie tylko w polską kulturę, ale także w kształto-wanie mentalności szerokich kręgów społeczeństwa. Nawet jeśli dziś ich poglądy mogą niekiedy nie współgrać z tym, co nazywamy współczesną demokracją liberalną, wyrażają pośrednio kontekst historyczny, z którego się wywodzili i na który próbowali wpływać. Na takiej zresztą samej zasadzie, jak Goethe wyrażał i współtworzył kontekst wczesnoro-mantycznej kultury niemieckiej, a Herbert i Gombrowicz kreowali postawy odnoszące się do doświadczeń XX wie-ku. Jedni są tak samo partykularni, jak i drudzy. Wszystkie wspomniane postacie przedstawiały rzeczywistość pośrednio i z określonego ideologicznie i społecznie punktu widzenia.

To, co pisze Goethe czy Sienkiewicz, nie jest jedyną prawdą w kwestii tego, co było, lecz wyrazem możliwego sto-sunku do tamtych zdarzeń ze strony ich uczestników, który to stosunek został przetworzony w ich umysłach, a następnie w utworach w swoisty obraz. Mimo że nie jest to obraz całkowicie wierny czy obiektywny, to z niego najpełniej poznajemy tamte czasy i właśnie dzięki temu elemento-wi subiektywizmu tamten świat może wydawać się nam tak fascynujący czy godny zainteresowania. Pamiętajmy,

przyjmując daną narrację, że były też inne punkty widzenia, częściowo tylko zrealizowane w tekstach kultury. Warto mieć pełniejszy obraz, zestawić ze sobą różne spojrzenia, np. oma-wiając Sienkiewicza jako pisarza tworzącego „ku pokrzepie-niu serc”, warto skonfrontować go z krytykami, takimi jak Stanisław Brzozowski czy Witold Gombrowicz.

Historia literatury w ramach licealnego programu na-uczania języka polskiego powinna bowiem, po pierwsze, przekazywać pewną wiedzę o historii literatury czy szerzej – kultury, a więc pełnić funkcję poznawczą. Po drugie na-tomiast, kształtować osobowość w wymiarze nie tylko inte-lektualnym czy estetycznym, ale i światopoglądowym. Nie tylko po to omawiamy utwór, aby dokładnie poznać go sa-mego w sobie, czy nawet świat, który opisuje, ale też po to, aby stanowił dla nas punkt odniesienia, najlepiej dla przeżyć i problemów naszego życia. Obie te funkcje są w zależności od wybranego tekstu kultury różnie rozłożone. Część tek-stów, jak np. „Pieśń o Rolandzie” czy „Bogurodzica”, mają przede wszystkim wartość poznawczą, a inne (zazwyczaj jest to literatura współczesna) bardziej sprzyjają refleksji na temat rzeczywistości. Można tu zadać pytanie, czy którąś z tych funkcji warto na danym szczeblu edukacji uznać za nadrzęd-ną wobec drugiej. To jednak jest już konkretne zagadnienie metodyczne, którego nie podejmę się tu omówić.

jakie problemy?Powróćmy do wspomnianych autorów lektur. Jan Paweł II uosabia konserwatywny światopogląd, zwłaszcza wobec kwestii gender, które dla Magdaleny Środy są szczególnie istotne. Nie dziwi mnie jej dystansowanie się wobec po-glądów papieża, a zwłaszcza wobec osób, które roszczą sobie wyłączność prawa do interpretacji jego myśli i czy-nią to w sposób skrajny. Jednak owo roszczenie znacznie częściej wypływa z instrumentalnego posługiwania się JP2 jako symbolem niż z głębokiego wniknięcia w treść jego nauki. Znaczna część młodych ludzi, którzy określają się jako „pokolenie JP2”, jak również tych, którzy się od tego odcinają, zupełnie nie zna treści nauczania papie-

bd

JeD

eDia

H l

au

B-kl

eiN

Page 52: OBYWATEL nr 4(42)/2008

52

ża, nie mówiąc już o znajomości myśli Karola Wojtyły jako fenomenologa i personalisty. Jeśli już mają się na niego powoływać, czy nie lepiej, żeby robili to na grun-cie choćby elementarnej znajomości rzeczy? Po co więc z tego rezygnować – czy nie lepiej szukać tego, co nam bliskie oraz tego, na co przystać nie chcemy?

Co do Żeromskiego, to prof. Środa arbitralnie kon-statuje, iż „odwołuje się on do problemów, które wydają się dzisiejszej młodzieży zupełnie obce”. No cóż, będąc osobą, która nie tak dawno ukończyła edukację licealną, mogę przywołać siebie jako żywy dowód tego, że problemy, o których pisał Żeromski, wcale nie muszą być odległe młodym ludziom. Prawdą natomiast jest to, że zaintere-sowanie jego książkami jest znikome. Ale to, że większość młodzieży nie sięgnęła po Żeromskiego, a druga grupa traktuje jego pisarstwo jako anachronizm, nie musi wy-nikać z nieprzystawalności tych problemów do zmagań dzisiejszych Polaków. Przyczyną może być natomiast to, że realnych zmagań z określeniem swego miejsca w świe-cie i społeczeństwie nie umiemy przełożyć na podobne w swej istocie doświadczenia, tyle że zawarte w języku zagadnień minionej epoki. Przesłanie Żeromskiego, któ-ry ukazuje niejasność kierunku, w jakim ma ewoluować społeczeństwo, jak również dramat osób, które czuły się odpowiedzialne za otoczenie, wydaje się mieć wymiar nie tylko historyczny. Tyle że dzisiejsza kultura w zni-komym stopniu pomaga odnaleźć analogie dla swo-

ich problemów egzystencjalnych i społecznych w tych rozterkach, przed jakimi stali Judym, Baryka czy Ga-jowiec. Utrwalanie w kulturze poglądu o anachronicz-ności tych zagadnień utrudnia wykrystalizowanie się postaw inteligencji zaangażowanej wśród osób będą-cych w okresie dynamicznego kształtowania osobowo-ści – licealistów.

jaki uniwersalizm?Z kolei Sienkiewiczowi, którego obecność w kanonie lektur wywoływała szczególne emocje także w czasie urzędowania poprzedniego ministra edukacji narodowej, warto poświę-cić więcej uwagi.

Autor „Trylogii” w ostatnich latach stał się w oczach wielu osób patronem „zaściankowości”, polskiego nacjona-lizmu, konserwatyzmu i obskuranckiej wersji katolicyzmu, a w najlepszym przypadku – nudnawego anachronizmu, którym męczy się młodzież i usypia jej samodzielne my-ślenie. Dla oponentów stał się zaś symbolem walki o naro-dową godność i pamięć, o polską tradycję literacką, o na-rodową tożsamość. Oba poglądy są upraszczające w sposób szkodliwy dla samego dzieła i jego czytelników. Ale pierw-szy z tych nurtów myślenia, prezentujący dorobek pisarza jako swoistą „Biblię ciemnogrodu”, wydaje mi się szczegól-nie krzywdzący, a nawet niebezpieczny. Zresztą wyraża on coś znacznie głębszego niż tylko stosunek do danej książki. Chodzi tu o status lokalności w unifikującym się świecie. Magdalena Środa, jak również wiele innych osób wypowia-dających się na ten temat w podobnym duchu, ma skłon-ność przeciwstawiania tego, co „światowe” – temu, co na-rodowe, lokalne, historyczne. Przeciwstawienie to ma w jej słowach wartościujący odcień. Żeromski i Sienkiewicz według tego sposobu myślenia są niezbyt warci omawia-nia, gdyż wyrażają minione doświadczenia Polski, która dziś traci na znaczeniu, a próby zachowywania tego ja-wią się jako wsteczne.

Może jednak warto zadać pytanie, czy zanurzenie w kontekst historyczny czyni coś niewartym uwagi? Zresz-tą, czy np. Goethe i Homer nie wyrażali myślenia swojej epoki i swojego kraju w takim samym stopniu, jak Sien-kiewicz, łącznie z obecnymi wówczas przesądami oraz wy-obrażeniami religijnymi? Po drugie, na jakiej podstawie mielibyśmy przyznać wyższość temu, co światowe nad tym, co lokalne? Idzie chyba za tym głębsze przekonanie, marzenie o uniwersalizmie i jednocześnie otwartości, które można przeciwstawić partykularyzmom i zamknięciu ho-ryzontów. Wszelkie lokalności jawią się w tej wizji jako coś gorszego. Czy jest to jednak uniwersalizm, do któ-rego należy zmierzać?

Dla mnie uniwersalizm nie oznacza homogenizacji, usunięcia różnic, lecz próby uznania ich i – do pewnego stopnia – pogodzenia. Nie chodzi o to, aby wyeliminować z dyskursu to, co lokalne, lecz uznać (w pewnych grani-cach) to, co lokalne i otworzyć na poznanie i uznanie in-nego lokalnego partykularyzmu (również na określonych dwustronnie zasadach). Jeśli pragniemy otwartego stosunku wobec historii i jednocześnie zorientowania na przyszłość, musimy uznać naszą przeszłość z jej wadami i zaletami.

bnd

Mrs

. Ma

ze

Page 53: OBYWATEL nr 4(42)/2008

53

jaka debata publiczna?Tymczasem postawa „liberalnych” elit wobec owej lokalnej tożsamości sprzyja właśnie gwałtownej reakcji tradycjonali-stycznej, która w ostatnich latach – na kanwie oczywiście także wielu innych spraw, ale ukazujących podobny mecha-nizm społeczny – uzyskała swoją reprezentację polityczną w wariancie dość skrajnym. Jej przedstawiciele, jak w po-przednim rządzie Roman Giertych, nakręcają ten oparty na niechęci dyskurs i w służbie swego programu przedstawiają Sienkiewicza jako bastion polskości, co z kolei budzi jeszcze większą awersję liberalnych elit i ich wychowanków. Zresztą obie te postawy wzajemnie się napędzają. Obie strony nie słuchają się, lecz chcą zdyskredytować adwersarza. Przy tym strona liberalna wydaje mi się bardziej nieautentycz-na. O ile ludzie Giertycha przyznają się do afirmacji okre-ślonej wersji myślenia partykularnego, o tyle ich przeciw-nicy przedstawiają się jako obrońcy tego, co uniwersalne, a de facto bronią innej, równie partykularnej wizji. Nie chcę mówić tu o cynizmie, gdyż zapewne część z nich (zresz-tą po obu stronach) święcie wierzy w to, co mówi, tyle że do niczego konstruktywnego to nie prowadzi.

Spór między wizją polskości Gombrowicza a Sienkie-wicza mógłby być intelektualną dysputą na temat odmien-nych wizji tożsamości. Bo rzeczywiście były to dwie, kształ-towane zresztą przez inne konteksty historyczne, wizje pa-triotyzmu. Tyle, że obecnie spór ten nie jest konfrontacją dwóch pomysłów na patriotyzm, lecz zatargiem między „łże-elitami” a „ciemnogrodem”, jak obie strony wzajemnie się określają. Co więcej – i co ważniejsze – spór ten nijak się ma nie tylko do koncepcji patriotyzmu, ale przede wszyst-kim do realnej sytuacji w szkołach.

Absurdalność sporu o to, którą z lektur wykreślić, a którą dodać, polega choćby na tym, że młodzieży w więk-szości jest to obojętne, bo i tak czytanie ich traktują jako przymus, szkoła zaś rzadko uczy, jak odnieść zawarte tam treści do własnego świata przeżywanego. Gdy Giertych chciał usunąć Gombrowicza, podniosło się larum, że młodzieży odbierana jest możliwość czytania ich uko-chanej lektury. Otóż, jest to bardzo wątpliwe. Myślę, że gdyby nie działania ministra, mało kto z młodzieży darzył-by tę książkę takim zainteresowaniem i atencją. Poza tym mam wątpliwość, czy i po tym nastąpiło jakieś głębokie zainteresowanie wieloaspektowym przesłaniem tej książki, czy raczej efemeryczna chęć zamanifestowania swej niezgo-dy na działania Giertycha, jak również kulturowej różnicy względem jego środowiska.

To prawda, że – mówiąc Gombrowiczem – Sienkie-wicz większości młodzieży „nie zachwyca”, ale tak samo nie zachwyca jej Gombrowicz. I główną przyczyną wca-le nie musi być sama treść książek, lecz to, jaki robi się z nich użytek. Bo to, jaką lekturę się wybierze, jest drugo-rzędne wobec tego, jak się ją omawia, czy pozwala się przy tym na indywidualne podejścia zarówno nauczycielowi, jak i uczniowi. A owo indywidualne podejście i uwewnętrznia-nie przeżyć, związane z lekturą, musiało ulec ograniczeniu w momencie, gdy program szkolny i dyskurs publiczny wy-pracowały podejście, zgodnie z którym przeczytanie lektur ma służyć zapoznaniu się z określonymi pojęciami, toposa-mi i kodami semantycznymi, których trzeba użyć następnie

na maturze, na olimpiadzie przedmiotowej lub w innej sy-tuacji, w której możemy odróżnić się od tych, którzy owych kodów nie przyswoili...

jakie elity?Widzimy, że logika podziałów w systemie edukacyjnym współgra z tą, którą znamy z debaty publicznej. Pamię-tajmy, że owa debata publiczna to nie tylko politycy, ale w równie dużym stopniu komentatorzy, ludzie kultury i autorytety intelektualne, jak właśnie prof. Magdalena Śro-da. Zainteresowanie elit intelektualnych pomysłami zmian lektur okazało się zadziwiająco wysokie. Sam fakt zaanga-żowania w tę kwestię jest zapewne pozytywny. Niepokoić może natomiast jednostronność tego zaangażowania, jak również to, że brak takiego zaangażowania w inne sprawy związane z wychowaniem. Czy potrafimy np. wyobrazić sobie listy intelektualistów i tak liczne protesty wobec problemu, jakim jest odsetek niedożywionych dzieci? Oczywiście można stwierdzić, że w przypadku lektur mamy do czynienia z konkretnymi posunięciami władz lub ich za-powiedziami, zaś tam mówimy o dramatycznej kumulacji wielostronnych i długofalowych zaniechań społecznych. Dobrze, ale również mizerny w porównaniu ze sprawą lek-tur był odzew intelektualistów wobec innych propozycji reform (nawet włączając w to program „zero tolerancji” ministra Giertycha).

Zarzut ten nie dotyczy akurat Magdaleny Środy, która wielokrotnie zabierała głos w różnych sprawach, nie repro-dukując schematów dyskursu, lecz wprowadzając opinie nowe lub eksponując te istniejące, tyle że słabo widoczne i nie dość reprezentowane. Wobec tych wszystkich przeja-wów dotychczasowego jej uczestnictwa w sferze publicznej mam tym większy problem z omawianą wyżej wypowiedzią. Wiem, że w świetle kontekstu, w jakim się pojawiła, należy widzieć w niej raczej spontanicznie wyrażoną opinię, niż do-kładnie ugruntowane tezy. Nie chcę bynajmniej dyskredy-tować osoby (którą nota bene cenię personalnie), ale pewną możliwą formę świadomości i wynikającą z niej postawę.

Dla wielu innych ludzi nauki czy kultury, dyskusja wo-kół kanonu lektur była jednym z najsilniejszych z dotych-czasowych bodźców do zabrania publicznie głosu. Nie jest to zresztą nic zaskakującego. Po prostu, manipulacja przy lekturach wyzwoliła najsilniejsze poczucie zagrożenia toż-samości, i to po obu stronach barykady. Ale mimo różnicy jakościowej między tymi zmianami a tamtymi, przesłanki do zaangażowania (krytycznego lub afirmującego) są w po-zalekturowym kontekście również wystarczające, a moim zdaniem, nawet silniejsze.

Należałoby wobec tego wyrazić życzenie względem po-stawy elit, której przykładem jest wypowiedź prof. Środy. Potrzeba bardziej refleksyjnego podejścia do dystynkcji po-wstałych na bazie tożsamości kulturowej, a także – i przede wszystkim – rozciągnięcia zaangażowania na sprawy poza-kulturowe, na sprawy całości lub wybranych elementów systemu społecznego (np. edukacji), a nie tylko poszczegól-nych, najbardziej jaskrawych decyzji politycznych.

rafał Bakalarczyk

Page 54: OBYWATEL nr 4(42)/2008

54 cHwilA oddecHu

z Hubertem „Spiętym” dobaczewskim z zespołu lao che rozmawia marek cieślak

hubert „spięty” dobaczewski (ur. 1974) – wokalista, gitarzysta, autor tekstów. z wykształcenia ekonomista oraz technik samochodowy, zarabia na życie jako kierowca ciężarówki. Wystę-pował w deathmetalowym zespole aberration oraz hardcore’owym Hope i, następnie udzielał się w hiphopowym koli, którego muzycy w 1999 r. założyli lao Che. Pochodzi z Płocka. Miłośnik żeglarstwa.

Wasz zespół wyrasta ze środowiska muzyki metalowej, bliski jest też klimatom punkowo-alternatywnym. Taka muzyka jest najczęściej „kosmopolityczna”. Wy jednak przekraczacie tę barierę – twórczość Lao Che jest bardzo „polska”, zanurzona po uszy w tutejszym kli-macie kulturowym i w naszej historii. Na ile to wszystko stanowi świadomy zamysł, a na ile niezamierzony efekt tego, co tkwi w Was jako artystach?

Hubert Dobaczewski: Patriotyzm to dość wy-świechtane słowo. Jeśli ktoś mnie o niego pyta, to już mi się czasem nawet nie chce odpowiadać, jaki mam do niego stosunek. Granica jest bardzo subtelna, bo patriotyzmem można sobie łatwo mordę wycierać i wykorzystywać go w złych celach.

Jeśli chodzi o naszą płytę „Powstanie warszaw-skie”, to zainteresowaliśmy się raczej w tym kontek-ście samym tematem solidarności, tym uduchowie-niem, gdy ludzie na pozór sobie obcy, podczas okupa-cji troszkę się do siebie zbliżali, czego kulminacją było powstanie, na które szli „ramię w ramię”. Chodziło nam o takie bardzo społeczne zjawisko, a potem się okazało, że ludzie odbierali tę płytę jako „neopatrio-tyczną”, zaczęła ona żyć własnym życiem.

Zafascynowała nas międzyludzka interakcja i faj-ny, „harcerski” klimat; można było sobie wyobrazić te chwile. Jestem takim człowiekiem, że często zasta-nawiam się, jak odnalazłbym się w różnych czasach.

Nie chodzi konkretnie o powstanie warszawskie, ale po prostu o moment, kiedy wybucha wojna, bo wcześniej czy później jakiś konflikt na pewno będzie. Nie wiem, czy za naszego życia, ale czasem sobie na ten temat rozmyślam i umiejscawiam siebie w takiej sytuacji. Jest to temat bardzo uniwersalny i sądzę, że również dlatego ludzie zaczęli się nim interesować, bo pomyśleli, że mogliby wziąć udział w czymś ta-kim, jak powstanie, albo że nie wzięliby udziału, albo jak by się zachowywali. Zaczęła się dyskusja, która potoczyła się swoim torem, ale my „Powstanie war-szawskie” zrobiliśmy bardzo „wewnętrznie” – nikt z nas nie myślał, żeby zrobić płytę patriotyczną czy spróbować kogoś zainteresować historią. Właśnie o to chodzi, że nawet nie myśleliśmy o tym, iż ktoś może się tym żywo zainteresować. Robiliśmy ją we własnym gronie, wycofani, bez żadnych oczekiwań. Okazało się, że ludzie się z tym mocno utożsamiają i zaczęli na ten temat rozmawiać.

Ze względu na tematykę „polskość” tej płyty jest niezaprzeczalna, ale Wasze pozostałe albumy też są nią nasiąknięte, choć w sposób mniej oczywisty. Nad płytą „Gusła” unosi się duch słowiańszczyzny, Mickiewicza, Leśmia-na. Z kolei „Gospel” to takie dość typowe dla Polaków zmagania z kwestią religii, taka „roz-mowa z Panem Bogiem”. A w dodatku Wasze teksty, te ciągłe zabawy słowem, skojarzenia-mi, rymem, to wypisz-wymaluj Jasieński czy Młodożeniec...

H. D.: Jeśli chodzi o naszą pierwszą płytę, to chcieliśmy zrobić jakiś concept album, a ja sobie wy-myśliłem przeniesienie fabuł z czasów średniowiecz-nych, bo ten temat również lubię. Też jest może nieco wyświechtany, ale te wątki „słowiańskie” to ważny element naszej kultury. Przykładowo, zna się Mickie-wicza, czy to ze szkoły, czy z fascynacji wyniesionych z domu, dlatego każdy Polak to rozumie i się do tego w mniejszym lub większym stopniu „dostraja”. Po-myśleliśmy, że jeśli jesteśmy stąd, to czemu nie eks-plorować właśnie czegoś takiego. To jest fajny klimat, zwłaszcza gdy dochodzi do tego trochę tajemniczości, jak gusła i atmosfera Kresów, a my chcieliśmy zrobić mroczną płytę. I tak się to jakoś samo potoczyło.

po pRoSTu jeSTeśmy STąd

b o

la z

asi

Na

Page 55: OBYWATEL nr 4(42)/2008

55

Płyta „Gospel” też w pewien sposób porusza polskie wątki. Pogranicze duchowo-religijne, katolicyzm jakoś tak pogubiony, też są wpisane w naszą kulturę, same przez się. Na tej płycie są rzeczy uniwersalne, ale wszystko wpisane w naszą kulturę. Również dlatego, że będąc ludźmi stąd, śpiewamy po polsku. Nasz język jest ciekawy i można z niego fajnie czerpać, np. sięgać do języka kolokwialnego czy „prasłowiańskiego”... Jest dużo możliwości, żeby sobie w nim pogrzebać.

W Waszej płytowej trylogii polskość została pokaza-na z bardzo różnych stron, w sposób daleki od pod-ręcznikowej sztampy. Czy macie poczucie, że praca nad takim materiałem jakoś zmieniła Wasze spoj-rzenie na własne korzenie? A może macie takie sy-gnały od słuchaczy?

H. D.: Wszystkie trzy płyty różnią się od siebie i po-dejmują pewien polski wątek kulturowy w inny sposób. W „Powstaniu warszawskim” najmocniej zahaczamy o po-stawę patriotyczną, taką najbardziej elementarną: jesteśmy tu i teraz w naszych granicach, a ktoś przychodzi i nas stąd wygania, morduje, gwałci... To są już bardzo silne emocje i społeczność musi się w jakiś sposób zintegrować, skonso-lidować i wspólnie przeciwko temu wystąpić. Tutaj wątek Polski jest jasno postawiony.

Jeśli zaś chodzi o pozostałe płyty... Tak naprawdę, to trzeba by zapytać słuchaczy. Mnie na pewno z czasem one zmieniły. Kiedy robię jakąś rzecz, powiedzmy te „Gusła”, to jestem zafascynowany określonym tematem, daję się mu ponieść. Mija rok, dwa, niedługo będzie tych lat dziesięć od wydania płyty, i wydaje mi się, że z każdym rokiem nabie-ram do niej właściwego dystansu i siebie w jakiś sposób do-określam. Bo w momencie, kiedy się robi płytę, to nie wiem, czy można w ogóle mówić o jakiejś świadomości. Trzeba po prostu ją zrobić i trochę czasu musi upłynąć, by można było coś powiedzieć na temat tego, co się w nas zmieniło.

Oczywiście „Powstanie warszawskie” to dla nas i dla publiczności ogromne emocje, wzruszenie – i to sprzęże-nie zwrotne czuliśmy na koncertach. Teraz już może nieco mniej, najbardziej intensywnie było zaraz po wydaniu płyty w 2005 r. Gdy się patrzy na innych ludzi, człowiek sam jest wzruszony, śpiewając „Niech żyje Polska niepodległa” i wi-dząc, że oni się całym sercem z tym utożsamiają.

Natomiast co do tego, jak to ludzi zmienia: myślę, że się cieszą, że jest zespół, który podejmuje wątki polskie, że ktoś się z nimi próbuje zmierzyć. Pracując nad „Gospel” nie zakładałem, że to będzie trzecia część jakiejś trylogii o polskiej kulturze, tylko chciałem zrobić płytę bardziej osobistą tekstowo. A wyszedł z niej obraz człowieka żyją-cego w Polsce, kraju o katolickich korzeniach, ale nie za bardzo pogodzonego z tym nurtem, niezbyt odnalezione-go w jego wartościach. Pokazaliśmy ten wątek kulturowy w sposób nie tyle negatywny, co momentami kontestator-ski, z pewną ironią i nutą prowokacji – żeby może bardziej się zastanowić nad pewnymi sprawami. Trudno jest mi jednak powiedzieć, jak wygląda związek emocjonalny słu-chaczy z tymi treściami, co one w ich życie wnoszą, a tym bardziej za to odpowiadać.

Ważnym aspektem Waszej twórczości jest ironia, przymrużenie oka. Na „Powstaniu warszawskim” ukazaliście powstańców jako zwykłych ludzi, bez całego tego martyrologiczno-pomnikowego zadę-cia. Na najnowszej płycie podobnie robicie w odnie-sieniu do tematyki metafizycznej i biblijnej... Taka Wasza natura, czy może boicie się, że podejmowa-nie takich tematów bez ironii grozi popadnięciem w patos, sztywniactwo, że zostanie to wyśmiane? Patriotyzm to dziś postawa raczej „obciachowa”, zwłaszcza w środowiskach artystycznych.

H. D.: Takie nieco ironiczno podejście miałem od pły-ty „Powstanie warszawskie”, bo na „Gusłach” nie do końca udało się zdystansować od tematyki, tak myślę z perspektywy czasu. Natomiast właśnie przy pracy nad „Powstaniem”, za-poznając się z historiografią i historiami fabularnymi z tego okresu, bardzo nam zależało, żeby pokazać tamte wydarzenia z innej perspektywy. Bo jak się czyta te książki, natrafia się na mnóstwo fajnych, mocnych opowieści, wzruszających lub mrożących krew w żyłach. Przez kolejne dekady gdzieś zosta-ło to zatracone i zrobiła się z tego taka patetyczna ikona.

W przypadku „Gospel” jest podobnie. Tematykę du-chowo-religijną starałem się podejmować w taki sposób, żeby ją odciążyć od tej nietykalności: oto znowu jest pewna ikona, więc lepiej się z tym nie mierzyć, nie prowokować, bo… lepiej nie. Wiesz, jest to też wyraz moich osobistych poszukiwań duchowych, stawianie pytań. Pewien kryzys tu istnieje, więc nie będę ściemniał: jeśli wziąłem się za taki temat, to jestem zobowiązany do tego, by mówić prawdę, więc czasami podchodzę do niego kontestatorsko. Jest coś takiego, jak wentyl bezpieczeństwa, i ironię wykorzystuję właśnie w tym celu: żeby samemu się zdystansować i pomóc w tym ludziom, którzy będą przeżywać nasze piosenki.

We wszystkim jest potrzebny złoty środek, równowa-ga. Natomiast my – mówię o ludziach – mamy tendencję do popadania w skrajności. Dlatego czasami trzeba się za-stanowić, przystanąć, może zrobić krok w tył albo nawet zawrócić zupełnie, poszukać, pokręcić się, zejść na manow-ce... Człowiek musi błądzić – niech szuka, niech błądzi, ma do tego pełne prawo.

A propos skrajności: świadomie czy nie, wytyczyli-ście swoistą „trzecią drogę”. Z jednej strony w Polsce mamy zespoły, które mniej lub bardziej udanie ko-piują zachodnie wzory. Z drugiej, po tematykę zwią-zaną z polskością sięgają niemal wyłącznie niszowe, skrajne i odpychające zespoły związane z subkulturą skinheadów. To chyba trochę niewdzięczne zadanie, być takim „samotnym białym żaglem”.

H. D.: Wiadomo: część ludzi to chwali i jakoś się z tym identyfikuje, ale są i tacy, którym to w ogóle nie pasuje. Wi-dzą w nas zespół pogrążony w polskiej kulturze, podkreślają-cy ją w sposób przesadny. Myślę, że płyta „Gospel” była kro-kiem w kierunku zmierzenia się z tym ciężarem polskości, jaki miały „Powstanie warszawskie” i „Gusła”. Ale ponieważ umiejscawiałem siebie w tych tekstach, a jestem Polakiem, to ta polskość gdzieś tam się znowu pokazała, spontanicznie.

Page 56: OBYWATEL nr 4(42)/2008

56 cHwilA oddecHu

Powiedziałeś, że jesteśmy jak samotny biały żagiel... Coś w tym jest. Z jednej strony pasuje mi, że jestem na rynku outsiderem, że nie można mnie nigdzie przypiąć. Z drugiej, jest zawsze taka myśl: kurczę, ja tu nie pasuję. Jadę na jakiś festiwal czy juwenalia, grają przed nami czy po nas różne zespoły i zawsze mam rozterki tego typu, że one są fajniej-sze, a my wiecznie z tym powstaniem, aż się można zrzygać. Ostatnio zafascynowało mnie na przykład Mitch&Mitch. To jest naprawdę fajne granie: bez żadnego kompleksu, bez nacisku na cokolwiek, uniwersalne – to jest szczególnie waż-ne słowo. A my to jesteśmy... takie polskie kartofle. Więc czasami miewamy kompleksy, ale potem wychodzimy na scenę, gramy to „Powstanie” i znowu pojawia się wzruszenie i jest fajnie, gramy sobie jakiś mroczny klimat z „Guseł”, piosenkę o Chrystusie z „Gospel” – i też jest fajnie.

Nie wiem, jak koledzy zespołu, ale ja czasami sobie myślę: tyle jest kapel, które mają pełną wolność, mogą zro-bić wszystko, o czymkolwiek – jak choćby właśnie Mitch& Mitch. Albo Dick4Dick – grają z jajem, mają dystans, faj-ne wykonanie; no sztuka. Ale potem przychodzi refleksja: wszędzie dobrze grają, gdzie nas nie ma. I że te kapele może mają fajne dźwięki, ale czasem, cholera, brakuje mi tego tek-stu, który z czymś się tam boryka, zmaga. Nie oceniam aku-rat tych dwóch wspomnianych zespołów, chodzi mi o to, że trudno jest zrobić coś, co jest fajne i treściowo, i muzycznie, a zarazem uniwersalne. Można zrobić jedną taką płytę, ale być zespołem, który ma już ich na koncie trzy albo pięć i trzyma jakiś poziom... To nie jest łatwa sprawa.

Mnie się podoba, kiedy w twórczości jest się odważ-nym: nawet jeśli ktoś nam przypnie jakąś etykietkę, np. że zespół jest tak polski, że słabo się robi, to może być tak, że czwartą płytą pokażemy zupełnie nowe oblicze; gra się cią-gle toczy. Wydaje mi się, że już płytą „Gospel” odnaleźliśmy się w trudnej sytuacji, w której postawiliśmy się „Powsta-niem warszawskim”. Ta płyta jest inna, sądzę, że dość uroz-maicona i że ma coś w sobie. Nie spoczęliśmy na laurach i poszliśmy dalej, weszliśmy do troszeczkę innej rzeki. Mam nadzieję, że to nie jest ostatnia w miarę wartościowa płyta Lao Che – wartościowa w tym sensie, że każda była na swój sposób inna. Dlatego, tak jak mówiłeś, trudno nas porów-nać do jakiejś innej kapeli. Mnie bardzo pasuje istnienie poza jakimkolwiek ściśle określonym nurtem muzycznym czy kulturowym. Czasem jest lęk, czy uda się nawiązać kon-takt z publicznością, ale potem się okazuje, że ktoś docenia naszą wrażliwość – i to jest fajne.

W mediach często można natknąć się na opinię, że „dzisiejsza młodzież” jest pozbawiona zaintereso-wań, lubi tandetę itp. Wy jednak nie gracie prostej muzyki ani nie macie łatwych tekstów, a jednak frekwencja na Waszych koncertach jest spora, a pły-ty znajdują się w czołówce list sprzedaży. Okazuje się, że z polskimi odbiorcami nie jest aż tak źle.

H. D.: Młodzież mocno skreślono, a tu przy płycie „Powstanie warszawskie” zobaczyliśmy, że potrafią się zaan-gażować, że trafiła ona na podatny grunt – coś takiego było ludziom potrzebne. Bo oni są stąd, może wcale nie chcą wyjeżdżać, choć im się parę rzeczy nie podoba i czasem się wstydzą za swój kraj, za taką małostkowość i „okręgówkę”. A tutaj pojawiło się fajne wydarzenie, takie ludzkie, w do-brym tego słowa znaczeniu: historii pozbawionej komplek-sów. Temat powstania, jak sądzę, pozwala w jakiś sposób się dowartościować: tutaj żyli tacy ludzie, więc nie wszyscy są z defektem, nie? Tylko mają lepsze i gorsze momenty, i my także mieliśmy lepsze momenty. Dziś jest gorzej, jutro może mnie będzie stać na coś wzniosłego. To jest fajne.

Przyglądam się temu, co się dzieje na naszym forum in-ternetowym. Ludzie podejmują różne tematy, rozmawiają, jeżdżą na koncerty, pojawiają się nowe osoby, ktoś znika... Ludziom po prostu sztuka jest potrzebna, a zespołom jest potrzebna publiczność. Dlatego kiedy zespół się zaangażu-je, stanie na głowie, otworzy serce i wyzbędzie się małost-kowych potrzeb – jak ta, że wyjdzie na scenę, a świat się zesra z wrażenia – tylko będzie się chciał po prostu wyrazić, szczerze i prawdziwie podejdzie do tematu, to odbiorcy to dostrzegają i docenią. Prawda jest ludziom do życia potrzeb-na i oni też są prawdziwi, gdy przychodzą i mówią, że coś ich wzrusza czy cieszy. To nie jest tak, że teraz jesteśmy gorsi, bo jest Internet i młodzi ludzie siedzą i oglądają gołe baby; nie można tak generalizować. Ludzie są tacy, jacy zawsze byli, raz lepsi, raz gorsi. Świetnie, że istnieje sztuka, że można dzięki niej o tym opowiadać i trochę się nawzajem wzmocnić.

Dziękuję za rozmowę.

Płock, 14 maja 2008 r.

b o

la z

asi

Na

Page 57: OBYWATEL nr 4(42)/2008

57

phoebe connelly, chelsea Ross

O dziewiątej rano, w rześki, czerwcowy poranek, Robert Burns wraz z Dianą Baldelomar rozstawili stragan warzywny przed siedzibą YMCA w bostoń-skiej dzielnicy Dorchester. Stragan był bardzo prosty, składał się z namiotu chroniącego przed słońcem, dwóch stolików oraz kilku pojemników z wodą. Wy-stawały z nich główki czerwonej i zielonej sałaty, inne rodzaje zieleniny, brokuły, pęczki mięty i bazylii.

Gdy do stoiska podeszły dwie kobiety i spytały o cenę zieleniny, Baldelomar odpowiedziała, że gor-czyca, rzepa i sałata kosztują po dolarze za pęczek. – „Moja droga, – powiedziała jedna z kobiet – w tej dzielnicy jak ktoś się zapyta o zieleninę, to ma na my-śli wyłącznie liście sałaty”. Jej znajoma spytała: „Skąd sprowadziliście te warzywa? Z jakiejś wsi?”. – „Nie, pro-szę pani. Uprawiamy je tutaj, w pobliżu, na rogu ulic West Cottage i Brook. Zebraliśmy je o poranku, kilka godzin temu. Zapraszamy do odwiedzenia tego miejsca, kiedy będzie pani po drodze”.

Burns i Baldelomar pracują w ramach inicjatywy Food Project, opartej o lokalną społeczność i zajmującej się rozwojem tzw. rolnictwa miejskiego (urban agricul-ture). Program ten został zainicjowany w 1991 r. w celu zaznajomienia i włączenia młodzieży Bostonu w upra-wę owoców i warzyw. Ogród położony przy West Cot-tage jest jednym z czterech stworzonych na pustych i nieużywanych terenach w dzielnicy Dorchester.

Inicjatywa Food Project to część rozwijającego się w USA ruchu społecznego, którego celem jest poprawa dostępu do wartościowej i zdrowej żyw-ności poprzez tworzenie lokalnych źródeł świeżych owoców i warzyw. Działalność tej i innych organi-zacji wskazuje dobitnie, że zrównoważone metody pozyskiwania produktów żywnościowych, oparte o lokalne społeczności, stanowią nie tylko sposób na zabezpieczenie dostępu do tych produktów, ale także mogą zostać wykorzystane do rozwiązywania problemów wynikających z nierówności i niespra-wiedliwości społecznej.

Ruch ten wciąż zyskuje na sile. Programy sku-pione na tworzeniu wspólnotowych ogrodów otrzy-mują wsparcie ze strony zarządów i rad miast, które usilnie dążą do zwiększenia powierzchni terenów zie-lonych oraz wykorzystania potencjału i świadomości ekologicznej mieszkańców. W momencie publikacji bieżącego numeru, Izba Reprezentantów Kongresu

USA przyjęła ustawę rolną, w której zapisano dotację w wysokości 30 milionów dolarów na wspieranie spo-łecznych projektów żywnościowych.

– „Największym problemem naszego systemu ży-wieniowego jest brak dostępu do dobrych, zdrowych i świeżych produktów. Dotyczy to zwłaszcza ludzi miesz-kających w biednych dzielnicach miast – twierdzi Anna Lappé, współzałożycielka, wraz ze swą matką – Fran-ces Moore Lappé, organizacji Small Planet Institute. – Rolnictwo miejskie, rozumiane jako tworzenie lokal-nych ogrodów i uprawianie w nich warzyw i owoców, jest jednym z najbardziej skutecznych rozwiązań tego problemu, gdyż dzięki niemu żywność dostarczana jest bezpośrednio i szybko do lokalnych społeczności”.

Więcej niż kolejny ogródW książce „City Bountiful: A Century of Community Gardening In America”, Laura Lawson opisuje ruch rolnictwa miejskiego, którego początki sięgają lat 80. dziewiętnastego wieku. Lawson, profesor architek-tury krajobrazu na Uniwersytecie Illinois w Urba-na-Champaign, przypisuje programom ogrodnictwa miejskiego trzy główne zadania: wprowadzanie przy-rody do miast, przybliżanie możliwości edukacyjnych dzieciom pochodzącym z rodzin o niewielkich docho-dach i ze społeczności imigrantów, wreszcie kultywa-cję etosu samopomocy w przestrzeni demokratycznej. „Ogród – pisze Lawson – bardzo rzadko stanowi cel sam w sobie, jest raczej narzędziem dla przeprowadze-nia działań wykraczających znacznie poza uprawę ro-ślin w środku miasta”.

Zgodnie z tą filozofią, Community Food Security Coalition (CFSC), grupa zajmująca się polityką żyw-nościową i zrzeszająca ponad 200 organizacji, stosuje następującą definicję rolnictwa miejskiego: „Uprawa, przetwórstwo i dystrybucja żywności i innych produktów wytworzonych przy pomocy intensywnej uprawy roślin

W Ameryce grupy zapalonych rolników umacniają więzi lokalne, zazieleniają betonowy krajobraz miast, rewolucjonizują politykę żywnościową.

świeże wARzywA nA BeTonowej puSTyni

Page 58: OBYWATEL nr 4(42)/2008

58 cHwilA oddecHu

i hodowli zwierząt w miastach i ich najbliższym otoczeniu”. Rolnictwo miejskie dzieli się – według CFSC – na dzia-łalność komercyjną, ogrodnictwo oparte o lokalne spo-łeczności i ogrodnictwo przydomowe. Jednak działalność programów takich, jak funkcjonujący w Bostonie Food Project, bardzo trudno zakwalifikować do którejkolwiek z tych grup, granice ulegają zatarciu. Prowadząc działalność komercyjną, bardzo silnie angażują się one także w rozwój lokalnych społeczności i tworzenie lokalnych sieci produk-cji i dystrybucji żywności.

Według spisu powszechnego z 2000 roku, 80% ludno-ści USA mieszka w miastach lub na przedmieściach. Żyw-ność przebywa drogę o 25% dłuższą niż 20 lat wcześniej, a warzywa i owoce spędzają „w drodze” nawet dwa tygo-dnie. Organizacja CFSC konkluduje, że „większość warzyw i owoców sprzedawanych w supermarketach wybieranych jest nie na podstawie walorów smakowych ani wartości odżywczej, lecz na podstawie odporności na przemysłowe metody uprawy i zbioru oraz transport”.

Inicjatywa Food Project narodziła się w stanie Mas-sachusetts na farmie Warda Cheney’a w miejscowości Lincoln, położonej ok. 50 km na zachód od Bostonu. Jej głównym celem było wzmocnienie wśród młodzieży żyjącej w mieście więzi z przyrodą, uprawą ziemi i hodowlą zwie-rząt. Początkowo organizowano jedynie wycieczki uczniów na tereny wiejskie, jednak obecnie grupa ta posiada także pięć miejskich terenów uprawnych o łącznej powierzch-ni 2,5 akra. Każdego roku w okresie letnim Food Project przyjmuje 60 dzieciaków, które pracują na tych miejskich i wiejskich farmach. Młodzież, która odbyła takie letnie sta-że, często potem wraca, by prowadzić należące do tej inicja-tywy targowiska i jadłodajnię.

Na Środkowym Zachodzie, w Chicago i Milwaukee, Growing Power prowadzi trzy farmy, w tym słynną na ca-łym świecie hodowlę dżdżownic. Jest również zaangażo-wana w programy edukacyjne i przygotowujące młodzież do poszukiwania pracy. Z kolei w Oakland w Kalifornii, People’s Grocery prowadzi pięć miejskich ogrodów poło-żonych w zachodniej i północnej części miasta, w rejonach, które są zamieszkałe głównie przez ludność murzyńską i la-tynoską. Inicjatywa ta zapoczątkowała program promocji zdrowego żywienia wśród dzieci i młodzieży.

Podobnych inicjatyw jest znacznie więcej, rozkwita-ją jak grzyby po deszczu we wszystkich zakątkach kraju: w San Francisco (Alemany Farm), w Buffalo (Massachusetts Avenue Project), w Birmingham, w stanie Alabama (Jones Valley Urban Farm) czy w Houston (Urban Harvest). Na nowojorskim Brooklynie, inicjatywa o nazwie Added Value doprowadziła do przekształcenia starego asfaltowego boiska baseballowego w świetnie prosperującą farmę, gdzie upra-wiane są różnorodne warzywa. Otworzyła też targowisko, współpracuje z lokalnymi restauracjami. W Filadelfii, Mill Creek Farm wykorzystuje wodę zbierającą się po ulewnych opadach deszczu do irygacji swoich miejskich upraw. Według danych Ministerstwa Rolnictwa (USDA), liczba targowisk zwiększyła się o ponad 50% od roku 1994, a prowadzony przez rząd federalny Community Food Projects Competi-tive Grant Program wspiera finansowo ponad dwukrotnie więcej grup i organizacji niż przed dziesięcioma laty.

rzeczy ważniejsze niż certyfikatRuch na rzecz produkcji żywności metodami ekologicz-nymi w radykalny sposób zmienia zwyczaje żywieniowe Amerykanów. Między rokiem 1997 a 2001 przeznaczo-no ponad milion dodatkowych akrów pod certyfikowa-ne uprawy ekologiczne, co podwoiło areał ekologicznych pastwisk oraz ponad dwukrotnie zwiększyło powierzchnię terenów uprawnych tego rodzaju. Nastąpił rozwój firm wyspecjalizowanych w produkcji i dystrybucji żywno-ści ekologicznej, jak Whole Foods. Ale to nie wszystko: w 2003 r. – jak pokazują badania USDA – produkty eko-logiczne można było nabyć w 3/4 sklepów spożywczych w Ameryce. Co więcej, latem 2006 r. żywność ekologicz-na pojawiła się na półkach mega-sieci sklepów Wal-Mart. Jednak Erika Allen, pełniąca w organizacji Growing Po-wer funkcję dyrektora ds. rozwoju, przekonuje, że certyfi-kat stwierdzający wytworzenie danego produktu zgodnie ze standardami ekorolnictwa to informacja co najmniej niepełna. – „Wśród farmerów współpracujących z Whole Fo-ods są tacy, którzy stosują skandaliczne praktyki zwłaszcza w zakresie warunków zatrudnienia. Zachowują się często jak niegdysiejsi właściciele plantacji. Ludzie nie przeczytają o tym na etykietkach”.

Jednak jeszcze ważniejsze jest to, że żywność ekolo-giczna nadal jest raczej niedostępna dla osób o niewielkich dochodach czy dla ludności kolorowej. Jednocześnie, koszt związany z uzyskaniem certyfikatów stwierdzających „eko-logiczność” upraw jest na tyle wysoki, że wiele spośród lo-kalnych miejskich programów produkcji żywności nie jest zainteresowanych ich otrzymaniem. – „To, co wytwarzamy, jest dla większości ludzi żywnością ekologiczną, certyfikaty są nam niepotrzebne – stwierdza Robert Burns. – Nie ma to dla nas aż takiego znaczenia. Funkcjonujemy w określonej społecz-ności, ludzie mogą po prostu przyjść i zobaczyć, w jaki sposób uprawiamy nasze warzywa i owoce. Kluczowa jest przejrzy-stość stosowanych metod”.

Sednem bezpieczeństwa żywnościowego jest, zdaniem większości tego typu inicjatyw, dostępność. – „To niezmier-nie ważne, by każdy miał zapewniony nieprzerwany dostęp do pełnowartościowej żywności, zgodnej z własną kulturą” – mówi Danielle Andrews, która zarządza uprawą produktów rolnych w Dorchester w ramach inicjatywy Food Project.

– „Wykorzystujemy żywność dla tworzenia więzi społecz-nych – wskazuje Erika Allen. – Tutaj nie chodzi tylko o upra-wę warzyw i owoców, ale o pewne zwyczaje i o to, jak two-rzą się relacje międzyludzkie, czy ludziom jest dobrze ze sobą i czy potrafią znaleźć sposób wzajemnej komunikacji poprzez wspólną pracę w ogrodzie i zarządzanie systemem wytwarza-nia i dystrybucji żywności”.

Tworzenie tego typu trwałych więzi wymaga zmierzenia się z tematem nierówności społecznych. Jedna z farm, którą zarządza Growing Power, znajduje się w pobliżu Cabrini Gre-en, jednego z najbardziej niebezpiecznych i najbiedniejszych blokowisk Chicago. Z kolei teren, na którym znajduje się ten ogród, należy do Fourth Presbyterian Church, najbogatszej kongregacji wyznaniowej w mieście. – „Nasza praca jest jedno-cześnie działaniem na rzecz promowania sprawiedliwości spo-łecznej – mówi Allen, sama pochodząca z rodziny mieszanej. – Biali, którzy decydują się wspierać i współdziałać z ludnością

Page 59: OBYWATEL nr 4(42)/2008

59

kolorową i mieszkańcami ubogich dzielnic, muszą zrozumieć, że tutaj nie chodzi tylko o uprawę sałaty. Ta świadomość i cią-głe, otwarte podkreślanie wartości więzów społecznych, są bardzo ważne w naszej działalności”.

Oazy na żywnościowej pustyniW zachodnich dzielnicach Oakland, tam, gdzie działają City Slickers i People’s Grocery, sklepów monopolowych jest 40 razy więcej niż sklepów spożywczych. Najłatwiej dostępna jest tam żywność smażona w głębokim tłusz-czu, bardzo niezdrowa. Na przeciwległym wybrzeżu USA, w części Brooklynu, gdzie działa Added Value, ostatni sklep spożywczy został zamknięty w 2001. Według terminologii stosowanej przez urzędy federalne, takie obszary nazywa się „rejonami zagrożenia żywieniowego” (food insecure commu-nities), jednak powszechnie określa się je raczej jako „żyw-nościowe pustynie”. Badania przeprowadzone w czerwcu 2001 r. i opublikowane w „Journal of Nutrition” wykazały, że wśród kobiet żyjących na takich obszarach znacznie więk-sze jest ryzyko wystąpienia otyłości, a więc i związanych z nią schorzeń, cukrzycy oraz poważnych chorób serca.

Aby zminimalizować, a w dalszej perspektywie wyeli-minować szkody wynikające z powstawania żywnościowych pustyń, projekty miejskiego rolnictwa skupiają się na wy-twarzaniu jak największej ilości produktów spożywczych na jak najmniejszej powierzchni: obowiązuje strategia mak-symalizacji gęstości upraw. City Slicker zbiera ze swojego niespełna jednoakrowego pola ok. 3 tony owoców i warzyw rocznie. – „Jeżeli przeciętnie jedna osoba zjada w ciągu roku między 135 a 180 kg płodów rolnych, to ta ilość nie jest w sta-nie zaspokoić potrzeb wielu ludzi – stwierdza założycielka

City Slicker, Willow Rosenthal. – Jednak z drugiej strony nie można powiedzieć, że jest to zupełnie bez znaczenia, bo prze-cież dzięki tym produktom kilkadziesiąt osób zdecydowanie poprawiło swój sposób odżywiania”.

Inicjatywy promujące miejskie rolnictwo pomaga-ją także ludziom samodzielnie związać koniec z końcem. Zarówno City Slicker jak i Food Project prowadzą pro-gramy wspierające powstawanie i prowadzenie ogródków przydomowych, zajmują się badaniem jakości gleby, oceną poziomu ołowiu, dostawą nasion i sadzonek, oferują tak-że ludziom podejmującym się prowadzenia ogródków sta-łą pomoc w bieżących problemach z ich uprawą. – „Nasz program wspierający prowadzenie ogrodów przydomowych jest doskonałą odpowiedzią na sytuację, w której pomimo dużego potencjału ludzkiego, brak jest dostępu do materiałów i wie-dzy – mówi Rosenthal. – Często przychodzą do nas 20- czy 40-latkowie i mówią, że mimo najszczerszych chęci nie mają pojęcia, jak się za to wszystko zabrać i że jedyne co pamiętają, to pracę w wieku lat pięciu na polu swoich dziadków”.

Od utworzenia w 2005 r. programu wspierania przydomowych ogrodów, dzięki inicjatywie City Slic-ker powstało ich 50, ale ambicje są znacznie większe i w przyszłości planowane jest tworzenie 50 ogrodów każde-go roku. – „Budujemy od podstaw społeczność miejskich ogrodników” – wyjaśnia Rosenthal. Przed trzema laty City Slicker pomogło Shirley Chunn założyć ogród. To, co zaczęło się od dwóch skrzynek, zajmuje obecnie cały na-leżący do niej teren przy domu. – „To wspaniałe uczucie, gdy wychodzi się z domu, by odpocząć i widzi te wszystkie warzywa w ogrodzie” – mówi Chunn. Czworo sąsiadów poszło w jej ślady i również założyło przydomowe ogrody przy wsparciu City Slicker.

bna

NiN

a s

iMo

ND

s

Page 60: OBYWATEL nr 4(42)/2008

60 cHwilA oddecHu

Według statystyk opracowanych przez inicjatywę, 40% osób, które wzięły udział w jej programie, było w stanie uzy-skać z własnych upraw ponad połowę spożywanych świeżych owoców i warzyw, 30% doświadczyło pozytywnego wpływu na swoje zdrowie, a 50% zaczęło spożywać więcej świeżych produktów. Dodatkowo, City Slicker zajmuje się skupowa-niem nadwyżek wyprodukowanych w tych przydomowych ogrodach, płacąc jak za certyfikowaną żywność ekologiczną, a następnie ich sprzedażą po niższych, przystępnych cenach na prowadzonym przez siebie straganie warzywnym.

Działania te – czy to związane z produkcją żywności, czy ze wspieraniem zakładania ogródków przydomowych – nie są bez znaczenia z punktu widzenia lokalnej gospodarki. W swoim poradniku opisującym ABC miejskiego rolnictwa, CFSC stwierdza, że „tworzenie i utrzymywanie regionalnych i lokalnych firm łączących producenta z konsumentem, oddzia-łuje na cały przemysł odpowiedzialny za produkcję żywności, zwiększając szansę na to, że produkcja oraz spożycie żywno-ści odbywają się w sposób zrównoważony”. We wspomnianej publikacji przytoczone są szacunki Maine Organic Farmers and Gardeners Association, według których 10 dolarów wy-dawanych tygodniowo przez przeciętną rodzinę mieszkającą w stanie Maine na produkty spożywcze wyprodukowane lo-kalnie, pozwoliłoby zasilić miejscowy system ekonomiczny kwotą ponad 100 milionów dolarów rocznie!

Lokalne uprawy liderówPięć lat temu, Geralina Fortier, wówczas 17-latka, zgłosiła się do People’s Grocery w związku ze szkolnym obowiąz-kiem zaliczenia pracy społecznej. Obecnie Fortier zajmuje się koordynacją programów zdrowego żywienia skierowa-nych do młodzieży szkolnej. – „Jesteśmy przekonani, że to właśnie młodzież jest w stanie skutecznie propagować głów-ne założenia naszych działań i doprowadzić do rzeczywistej zmiany. Dlatego angażujemy dużo czasu i środków w orga-nizację warsztatów i prezentacji dotyczących zdrowego ży-wienia” – opowiada Fortier, przerzucając szpadlem kom-post w ogrodzie położonym na 55th Street w zachodniej części Oakland.

Dzisiaj, będąc studentką edukacji społecznej i zdrowot-nej, Fortier bez wahania stwierdza, że zetknięcie się z People’s Grocery diametralnie zmieniło jej życie. Na pytanie o to, co by robiła, gdyby nie zaangażowała się w działalność inicjaty-wy, odpowiada: „Byłabym grubasem”. – „Stałam się bardzo radykalna jeżeli chodzi o to co jem – mówi. – Wielu z moich znajomych uznało mnie początkowo za szaloną, a są i tacy, któ-rzy myślą tak dalej”. Po trzech latach stosowania diety wegań-skiej, przestawiła się ona niedawno na żywność nieprzetwo-rzoną, ponieważ „właśnie tak powinniśmy się odżywiać”.

W przypadku brooklyńskiego Added Value, edukacja dotycząca zdrowego odżywiania rozpoczyna się już w szkole podstawowej. Praktycznie każde dziecko z lokalnego okrę-gu szkolnego przynajmniej raz odwiedziło farmę w ramach programu „Farm to School”. Added Value prowadzi tak-że program skierowany do młodzieży, który przedstawia uczniom szkół średnich zagadnienia takie, jak produkcja i sprzedaż żywności, krytyczna analiza przekazów medial-nych, prowadzenie przyjaznych dla środowiska przedsię-wzięć biznesowych, organizacja i edukacja społeczna. – „Nie jest naszym celem kształcenie farmerów. Chcielibyśmy natomiast pomóc kształtować młodych ludzi, których inspiruje i interesuje otaczający ich świat, którym zależy na tym, by ten świat zmieniać na lepsze i którzy czują, że są w stanie to zro-bić” – mówi Caroline Loomis, koordynator Added Value zajmująca się edukacją społeczną.

zazieleniając betonową pustynięLoomis uważa, że rozwój rolnictwa w miastach jest sposo-bem na zmianę postrzegania zielonych terenów miejskich. „Jak wyglądałyby nasze miasta, gdyby w każdym parku znaj-dował się ogród uprawny?”.

Przed czterema laty bostońskie Centrum Edukacji Zdrowotnej zwróciło się do Food Project z pomysłem za-gospodarowania dachu garażu należącego do tamtejszego Centrum Medycznego. Pracownicy Food Project wciągnęli na dach ogromną ilość kompostu i zaczęli uprawiać pomi-dory, bakłażany i patisony. Andrews opowiada, że „miesz-kający w tym rejonie ludzie przyglądali się tym działaniom z dużą sympatią. Ten dach jest bardzo szpetny. Nawet z tymi wszystkimi warzywami. Jednak wykonanie tam grządek bar-dzo poprawiło jego wygląd”.

Zwiększanie powierzchni terenów zielonych w mia-stach ma również istotny pozytywny wpływ na ograniczenie przestępczości. Naukowcy z University of Illinois stwierdzi-b

nd

Ja

Ck l

yoN

s

Page 61: OBYWATEL nr 4(42)/2008

61

li, że osiedla z dużą ilością terenów zielonych charakteryzują się niższą o 7% liczbą przestępstw. Ich badania pokazują również, że mniejsza jest tam skala przemocy domowej.

Coraz bardziej powszechna świadomość tego, że miejski krajobraz powinien być bogaty w tereny zielone, otwiera drzwi do tworzenia partnerstw z władzami miast. Jedna z działek, na której znajduje się ogród prowadzo-ny przez Added Value, jest własnością miasta Nowy Jork, a za dostawę świeżego nawozu odpowiada znajdujący się na Brooklynie miejski ogród zoologiczny. W Chicago na-tomiast Growing Power zawiązało partnerstwo z zarządem parków miejskich, w ramach którego zajmuje się uprawą dwóch niewielkich, modelowych ogrodów. Jeden z nich znajduje się w pobliżu znanej Michigan Avenue w położo-nym w centrum miasta Grant Park, a drugi w Jackson Park w dzielnicy South Side.

Rosenthal twierdzi jednak, że rozwój współpracy na poziomie lokalnym to wciąż za mało. – „To, czego nam tak naprawdę potrzeba, to znalezienie sposobów na współpracę z władzami miast, hrabstw i stanów, a najlepiej także z rzą-dem na szczeblu federalnym, i stworzenie programów, które wsparłyby rolnictwo miejskie w takim stopniu, by uczynić z tej gałęzi produkcji ważny element gospodarki żywnościowej kraju. W praktyce oznacza to odpowiednie zapisy w ustawie rolnej”.

rozmawiajmy o żywności, nie o rolnictwieAndy Fisher jest jednym z założycieli CFSC, inicjatywy stworzonej w 1994 r., by prowadzić lobbing za nowelizacją ustawy rolnej. Dla niego i dla innych, którym zależało na reformie mechanizmów decydujących o produkcji żywno-ści i dostępie do niej w USA, kluczowym problemem jest zmiana ustawowego systemu rządowych dotacji. – „Istnie-jący system bazuje na ogromnych dopłatach do produkcji ku-kurydzy, produktów mlecznych i mięsa, a pomija praktycznie wszystko inne – mówi Fisher. – Wystarczy wziąć piramidę żywieniową i stwierdzić, że tak skonstruowana ustawa wspie-ra przede wszystkim to, co jest najmniej zdrowe i powinno być spożywane w niewielkich ilościach: prawie 3/4 dopłat trafia do producentów mleka i jego przetworów oraz mięsa. Spośród owoców i warzyw, tylko uprawa jabłek jest objęta dopłatami. Taki system w zasadniczy sposób wpływa na sposób odżywia-nia się społeczeństwa. Patrząc na to z pewnej perspektywy, ustawa rolna jest tak naprawdę ustawą żywieniową i tak ten akt prawny należy analizować”.

Poza systemem dotacji dla wielkiego agrobiznesu, ustawa rolna przeznacza także znaczne środki na program darmowych bonów żywnościowych, który jest najwięk-szym programem tego typu w USA i posiada duży wpływ na kształtowanie wzorców konsumpcji. W 2006 r. z tego programu skorzystało prawie 27 milionów Amerykanów.

Wersja ustawy przyjęta przez Izbę Reprezentantów la-tem 2007 r., zwiększyła finansowanie programów, których celem jest skłonienie osób korzystających z systemu bonów żywnościowych do zaopatrywania się na targowiskach. Na ten cel przeznaczono 32 miliony dolarów. Wprowadzono także dodatkowe kryteria obowiązujące producentów sprze-dających swoje towary na bazarach. Badania przeprowadzo-ne w 2004 r. przez School of Public Health na Uniwersyte-

cie Kalifornijskim w Los Angeles wykazały, że umożliwienie osobom korzystającym z rządowych programów żywnościo-wych dostępu do targowisk i rynków farmerskich spowodo-wało znaczący wzrost spożycia świeżych owoców i warzyw (badania dotyczyły kobiet i dzieci), często utrzymujący się nawet po zakończeniu programów pomocowych.

Ponadto, ustawa rolna przyjęta przez Izbę Reprezen-tantów, przeznacza 30 milionów dolarów w ciągu najbliż-szych pięciu lat na Community Food Projects Competitive Grants Program, który od momentu powstania w 1996 r. wspomógł 240 inicjatyw mających na celu pomoc ubogim społecznościom w zaspokojeniu potrzeb żywieniowych. (Food Project i Growing Power uzyskały po trzy takie gran-ty.) Jednak, jak zauważa Stephanie Larsen, jedna z działa-czek CFSC, status budżetu przeznaczonego na ten program został zmieniony z obowiązkowego (o wysokości gwaranto-wanej w każdym roku budżetowym) na uznaniowy (zależ-ny rokrocznie od przyjętego budżetu). – „Znając procedury związane z procesem zatwierdzania budżetu, można się z du-żym prawdopodobieństwem spodziewać cięć w programie CFP. Oznaczałoby to, że dostaniemy znacznie mniej niż 30 milio-nów rocznie i że każdego roku będziemy musieli rywalizować o środki z innymi programami”.

Czas pokaże, jakie będą losy tej ustawy w Senacie [ustawa, której zawetowaniem zagroził prezydent Bush, zo-stała przyjęta w maju 2008 r. ogromną większością głosów, która umożliwi też odrzucenie ewentualnego weta – przyp. tłumacza]. Jednak wartym podkreślenia jest, że coraz więcej parlamentarzystów dostrzega potrzebę wspierania inicjatyw takich jak Food Project. – „Głosuję dzisiaj za przyjęciem ustawy rolnej, ale jednocześnie chciałbym wyrazić zaniepoko-jenie niewielkim wsparciem udzielanym lokalnym projektom żywnościowym” – oświadczył na posiedzeniu niższej izby Kongresu Rush Holt, reprezentujący Partię Demokratyczną stanu New Jersey.

posiadać to, co się uprawiaChociaż ustawa rolna z 2007 r. zapewne przyczyni się do rozwoju rolnictwa miejskiego, nie rozwiąże ona pewnych, bardziej ogólnych zagadnień, głównie związanych z jego zdolnością niezagrożonego trwania. – „Nikt nie sprzeciwia się rozwojowi ogrodnictwa miejskiego – mówi Laura Law-son – jednak niestety nie przekłada się to na finansowanie takich inicjatyw”.

Ogromne dotacje przyznawane przez rząd federalny koncernom z branży spożywczej, są sztucznym sposobem utrzymywania niezwykle niskich cen żywności. Oznacza to, że niewielkie projekty skoncentrowane na zrównoważonej produkcji zdrowej żywności często muszą we własnym za-kresie subsydiować swoje produkty, aby być konkurencją na rynku. W tej sytuacji, w miarę rozwoju rolnictwa miejskiego, organizacje zajmujące się tą działalnością będą musiały sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą konkurować na dynamicz-nie rozwijającym się rynku drogiej żywności ekologicznej.

– „Jest dla nas niezmiernie ważne, by żywność, którą produkujemy, była dostępna dla ludzi żyjących w naszej lo-kalnej społeczności – mówi Danielle Andrews z Food Pro-ject. – To oznacza, że nie możemy jej sprzedawać za cenę,

Page 62: OBYWATEL nr 4(42)/2008

62 cHwilA oddecHu

którą uzyskalibyśmy w centrum miasta”. Kwestia wchodze-nia na rynki położone w centrach miast czy w dzielnicach zamieszkałych przez osoby lepiej sytuowane, jest jednym z poważnych dylematów, przed którymi stoi inicjatywa Food Project. Obecnie, dochód ze sprzedaży produktów uprawianych na farmie w Dorchester wynosi około 20 tys. dolarów rocznie. Suma ta mogłaby ulec podwojeniu po przeniesieniu się na targowisko Copley Square. W ten sposób Food Project stałoby się samowystarczalne finan-sowo. Według Andrews, „istnieje w organizacji poczucie, że taka niezależność finansowa dałaby dodatkowy impuls dla rozwoju ruchu rolnictwa miejskiego”.

Jak do tej pory Food Project nie zdecydowało się jednak na ten krok. – „Nasza społeczność jest cierpliwa i odpowia-da jej obecny kształt i funkcjonowanie miejskiego rolnictwa. Czasami nasz kompost pachnie niezbyt ładnie, czasami mamy niewielką plagę szczurów – przyznaje Andrews. – Gdybyśmy sprzedawali nasze produkty w centrum, mogłoby to stać się dwuznaczne, odbierane przez część osób jako nieszczere. Są-dzę, że obecna sytuacja jest optymalna”.

Z powodu trudności finansowych, na przestrzeni ostat-nich lat upadło wiele inicjatyw skupionych na lokalnej, miejskiej produkcji żywności, co odbiło się negatywnie na społecznościach, które były w pewnym stopniu uzależnione od zasobów znajdujących się w ich rękach. – „Co jakiś czas ktoś, sam z siebie, wymyśla taką czy inną inicjatywę. Wszystkie one mają wspólny mianownik, więc wyciągam z tego wniosek, że taka działalność odgrywa niezwykle ważną rolę społeczną i powinna być szeroko wspierana – mówi Lawson. – Nie po-winniśmy być jednak wiecznie skazani na marnotrawienie cza-su na szukanie nowych terenów uprawnych i nowych liderów”.

W tym kontekście Lawson wskazuje na zasadniczą rolę, jaką odgrywa uzyskiwanie prawa własności do ziemi, która staje się terenami uprawnymi, gdyż jest to znakomity sposób, by zagwarantować takim inicjatywom możliwość przetrwa-nia. – „Ludzie będą się zmieniać, ale najtrudniejsze jest prze-kształcanie tej przestrzeni, uzdatnianie tej ziemi – mówi. – Gdy już się to uda i będziemy dysponować żyzną glebą, możemy ją przeznaczyć na jakikolwiek pożyteczny społecznie projekt. Dlate-go ogrodnicy i rolnicy miejscy muszą zwracać uwagę na wykorzy-stanie ziemi i na przejmowanie jej na własność, współdziałając z władzami miejskimi w celu zachowania ciągłości jej funkcji”.

Jednym ze sztandarowych przykładów takiego długofalo-wego działania jest Filadelfia. W 1986 r. powstała tam grupa o nazwie Neighborhood Gardens Association (NGA), której

celem jest przejmowanie na własność terenów uprawnych i ogrodów, by chronić je przed przeznaczaniem na działalność deweloperską w sytuacji wzrostu cen gruntów. Jednym z dyle-matów, przed którymi stają programy rolnictwa miejskiego, jest wzrost cen nieruchomości w okolicy terenów uznanych za „za-pomniane” po przekształceniu ich w ogrody uprawne. Obec-nie NGA jest właścicielem 24 działek w Filadelfii. W Chicago w 1996 r. powstał podobny program o nazwie NeighborSpace. Obie organizacje skupiają się na opiece nad lokalnymi ogro-dami, należącymi do społeczności, jednak bardziej ogólny cel, polegający na tworzeniu obszarów zarządzanych przez społecz-ność lokalną, odbija się szerokim i pozytywnym echem wśród wszystkich zajmujących się miejskim rolnictwem. – „Uzyskanie kontroli nad ziemią i dostęp do wody pozwalają na samodzielną produkcję żywności, co daje możliwość prawdziwej transformacji społeczeństwa – mówi Erika Allen. – odwrotnie: gdy zbiorowość taka jak nasze nie posiada ani jednego, ani drugiego, możemy zapomnieć o sprawiedliwości społecznej”.

Dla ludzi działających w projektach związanych z rol-nictwem w miastach, wszystko zaczyna się i kończy na wzbo-gacaniu i inwestowaniu w rozwój lokalnej społeczności. „Oczekujemy, że stale będzie rosła liczba osób, które niezależ-nie od wieku oraz od środowiska, z jakiego pochodzą, staną się świadomymi konsumentami, by później angażować się w dzia-łalność związaną ze zdrową żywnością. W miarę jak zdrowa żywność i racjonalne odżywianie będą stawały się normą, spo-dziewamy się, że coraz więcej osób zacznie postrzegać politykę żywnościową w szerszej, regionalnej perspektywie i poszukiwać rozwiązań politycznych dla problemów trapiących społeczności, w których żyją” – stwierdza raport przygotowany przez Com-munity Food Projects Competitive Grants Program.

Jednak zarówno dla Allen, jak i jej kolegów, lokalne wytwarzanie zdrowej żywności jest jedynie środkiem, a nie celem. – „Dążymy do tego, by świat był bardziej sprawiedliwy, by każdy miał pełny żołądek, dostęp do ziemi i wody – mówi Allen. – Wykorzystujemy żywność jako narzędzie dla osiągnię-cia tych celów. Nie mamy wątpliwości, że jest to wykonalne”.

phoebe connelly, chelsea rosstłum. Sebastian maćkowski

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w amerykańskim lewico-wym tygodniku „in these times” 24 sierpnia 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: www.inthesetimes.com

bn

Vil

sesk

oG

eNt

Page 63: OBYWATEL nr 4(42)/2008

63

dr magdalena Gołaczyńska – badaczka teatru, tłumaczka z języka angielskiego. koncentruje się na teatrze xx i xxi wieku, zwłaszcza alternatywnym i eksperymentalnym. Wykłada w instytucie Filologii Polskiej uniwersytetu Wrocławskiego, prowadzi m.in. zajęcia dla studentów specjalności teatrologicznej. autorka prac naukowych „Mozaika współczesności. teatr alternatywny w Polsce po roku 1989” (2002), „Wrocławski teatr niezależny” (2007), współredaktorka (z ireneuszem Guszpitem) tomu „teatr – przestrzeń – ciało – dialog. Poszukiwania we współczesnym teatrze” (2006). autorka licznych artykułów, publi-kowanych m.in. na łamach „Notatnika teatralnego”, „odry”, „teatru”, „New theatre Quarterly” oraz „slavic and east european Performance”.

z dr magdaleną gołaczyńską rozmawia wioleta Bernacka

Na czym polega „alternatywność” teatru nie-zależnego?

Magdalena Gołaczyńska: Określenie „alternatyw-ny” nie jest zbyt precyzyjne, to raczej kwestia językowego przyzwyczajenia – współczesny teatr przestał mieć cha-rakter opozycyjny wobec czegoś. Ale używam tego poje-cia, gdyż najciekawsze zespoły zachowały niektóre cechy charakterystyczne dla dawnej alternatywy. Po pierwsze, ten rodzaj teatru pozostaje tworzony spontanicznie, z zamiłowania, autentycznej pasji twórczej, a więc jest amatorski, zgodnie z etymologią tego słowa. Jednocze-śnie, niejednokrotnie utrzymuje się na dobrym, zawo-dowym poziomie (np. reżyserzy i aktorzy posiadają dy-plomy szkół teatralnych). Po drugie, teatr ten ma wciąż charakter wspólnotowy: tworzą go grupy znajomych, przyjaciół, małżeństwa, pary nieformalne, rodziny – i to zapewnia mu trwałość. Jeśli mówimy o wspólnotowo-ści, to ten rodzaj teatru powstaje przede wszystkim „dla swoich”, mieszkańców danej dzielnicy lub miasta. Trzeci wyróżnik „alternatywności” to fakt, iż teatr ten jest nadal autorski, ponieważ lider teatru alternatywnego to ktoś więcej niż dyrektor, reżyser, scenarzysta czy kierownik literacki; on łączy w sobie wszystkie te funkcje.

Powstaje pytanie, wobec czego teatr ten jest alter-natywny. Może być alternatywny np. wobec popkul-tury i kultury konsumpcyjnej albo wobec produkcji, które pojawiają się w teatrze instytucjonalnym (np. farsy angielskie), ale także wobec takich poszukiwań, jak teatr Krystiana Lupy.

Jakie są obszary zainteresowania współcze-snego teatru alternatywnego? W swej książce wymienia Pani m.in. krytykę społeczeństwa konsumpcyjnego.

M. G.: Są one bardzo różnorodne, natomiast krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego, główny nurt dawnego teatru studenckiego, pozostała aktualna do dzisiaj. Tutaj można by wymienić z lat 90. np. spek-takl „Szczyt” Teatru Ósmego Dnia czy „Piosenkę” Akademii Ruchu, a z nowszych – „SPOT!” Teatru „Zakład Krawiecki”, który w ciekawy sposób poka-zuje, jak reklama oddziałuje na nasze życie. Zdarzają się też spektakle będące krytyką rzeczywistości poli-tycznej. Przykładem byłoby przedstawienie Teatru Ad

Spectatores „Goryl uciekł z wybiegu w ZOO i porwał kobietę”. Jest tam scena, moim zdaniem niezwykła, trochę patetyczna, w której goryl cytuje Konstytucję RP i zwraca uwagę na podstawowe prawa człowieka.

Drugi wątek, który zarysowuje się coraz wyraźniej, zwłaszcza na ziemiach, które przed wojną były niemiec-kie, to kwestia tożsamości miast i regionów, swego ro-dzaju kreowanie lokalnej polityki historycznej. Twórcy traktują je jako swoje, a jednocześnie godzą się z nie-miecką przeszłością, która jest widoczna w architektu-rze, w pozostałościach miejskich napisów. Powstał np. spektakl wrocławskiej Sceny Witkacego, zatytułowany „Na Zachód od Sao Paulo”, pokazujący losy Eriki Stras-ser, która urodziła się w niemieckim Breslau, a po woj-nie pozostała w polskim Wrocławiu i próbuje pogodzić swoją tożsamość z nowymi mieszkańcami.

Mamy też w teatrze alternatywnym wątki o charak-terze uniwersalnym, jak usiłowanie określenia stosunku wobec wieczności czy Boga. Z dawnych spektakli moż-na wymienić „Noc” Teatru Kana czy „Metamorfozy” Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Oprócz problemów poważnych, podejmuje się także tematykę lżejszą, np. podczas akcji wspólnotowych na ulicach miast, gdzie widzów zaprasza się do wspólnego świę-towania. Specjalistami w tej dziedzinie są Teatr „Strefa Ciszy” z Poznania i Teatr Ad Spectatores z Wrocławia.

pASjonAci i wizjoneRzy

Page 64: OBYWATEL nr 4(42)/2008

64 cHwilA oddecHu

Co można powiedzieć o przesłaniach płynących ze współczesnych przedstawień teatru alternatyw-nego?

M. G.: „Przesłanie” to podejrzane słowo, zwłaszcza w przypadku teatru alternatywnego. Sądzę, że twórcy spek-takli, reżyserzy, aktorzy, nie chcą widzów niczego uczyć. Teatr alternatywny jest daleki od kaznodziejstwa, nie daje widzowi żadnych recept, a jego twórcy manifestują postawę otwartą i krytyczny stosunek do rzeczywistości. Chciała-bym przypomnieć spektakl Komuny Otwock „Bez tytułu”. W ulotce komentującej spektakl autorzy mówią tak: „Spek-takl odzwierciedla wizję świata Komuny Otwock, złożonej z wielu elementów całości, której sens nadaje człowiek, widz dokonujący wyboru”. Twórcy nie pouczają widza, tyl-ko zadają ważne pytania.

Jak przebiegał rozwój historyczny teatru alternatywnego?

M. G.: Samo pojęcie pojawiło się dopiero w latach 80., natomiast początków zjawiska, które jest nim określane, na-leżałoby szukać w latach 50., w okresie tzw. odwilży, gdy pojawiły się studenckie teatry satyryków, z warszawskim STS-em na czele i gdańskim Bim-Bomem. Przygotowywały nie tyle spektakle, co programy kabaretowe, a ich widzów interesowała sytuacja społeczna, obyczajowa lub polityczna. Teatr ten nazywano wówczas studenckim, potem zaczęto go nazywać „młodym”. W latach 60. i 70. zaczęły powstawać grupy, których twórcy wykształcili nurt charakterystyczny dla polskiego teatru: nurt poezji. Teatr poezji powstawał

np. w poznańskim Teatrze Ósmego Dnia, we wrocławskim Kalamburze, w lubelskim Provisorium, w krakowskim Ple-onazmusie; podstawą scenariuszy były tam kolaże utworów poetyckich, za pomocą których twórcy wyrażali swój sto-sunek do rzeczywistości. Poetyckiemu słowu towarzyszyły ekspresyjne działania fizyczne, które z kolei były inspirowa-ne w dużej mierze poszukiwaniami Jerzego Grotowskiego, a także zachodniej kontrkultury. Dlaczego takiego typu te-atr się pojawił? Przede wszystkim dlatego, że jego twórcy byli nieufni wobec dramaturgii powstającej „przy biurku”.

Do jakich widzów kierowany jest teatr alternatyw-ny? Jak wygląda relacja z nimi?

M. G.: To zależy od miejscowości, w której tworzony jest teatr, ponieważ inny powstaje w społeczności wielko-miejskiej, gdzie mamy do czynienia z przekrojem pokole-niowym i gdzie pojawiają się widzowie od licealistów po emerytów, inny natomiast w małej miejscowości, gdzie ze-spół alternatywny jest jedynym dynamicznym ośrodkiem kultury, stanowiąc alternatywę zarówno wobec telewizji, jak i dyskotek czy Kościoła. Świetnym przykładem jest Te-atr „Terminus a quo” z Nowej Soli (istniejący od lat 70.), w którym w skład zespołu wchodzą coraz to nowi ucznio-wie miejscowych szkół i studenci. Teatr ten stał się ważnym centrum kultury alternatywnej w ogóle, nie tylko teatru.

Jeśli chodzi o różnice względem „normalnego” teatru, to ten alternatywny traktuje widza podmiotowo, mniej anonimowo niż instytucja teatralna. Widz nie siedzi gdzieś w dużym oddaleniu, tylko znacznie bliżej, ponieważ takie teatry korzystają z mniejszych przestrzeni. Często mamy też do czynienia ze zjawiskiem współuczestnictwa. Aktorzy zwracają się wprost do widza i czekają na jego reakcję, trak-tując jak przyjaciela, kumpla. Niektórzy śledzą to, co się dzieje w danym teatrze i są wiernymi widzami, na których tam się naprawdę czeka.

Skąd teatr alternatywny wziął się w takich małych miasteczkach, jak Nowa Sól?

M. G.: To tendencja, która istnieje od lat 70. Zapo-czątkowały ją „Gardzienice” – teatr, który osiedlił się na wsi o tej samej nazwie, manifestacyjnie oddzielając się od kul-tury miejskiej i kultury popularnej. Włodzimierz Staniew-ski mówił wtedy o nowym środowisku naturalnym teatru, ale przez 30 lat wiele się na wsi zmieniło: zamiera kultura ludowa, wszędzie pojawiają się anteny satelitarne... Dlatego naturalnym środowiskiem teatru alternatywnego stały się raczej małe miasteczka, jak Nowa Sól czy Kłodzko.

Czy twórcy teatru alternatywnego odwołują się do tradycji teatru – czy przeciwnie, odchodzą od niej w stronę nowatorstwa?

M. G.: Ich stosunek do tradycji jest zróżnicowany. Nie-które zespoły wprost powołują się na tradycję teatru studenc-kiego i młodego, np. Komuna Otwock nawiązuje do działań warszawskiej Akademii Ruchu, z kolei Teatr „Biuro Podróży” z Poznania wychowywał się na spektaklach Teatru Ósmego

teat

r kl

iNik

a l

ale

k, W

oli

Mie

rz b

aG

Nie

szka

su

rMa

Cz

Page 65: OBYWATEL nr 4(42)/2008

65

Dnia. Istnieją też zespoły, które manifestacyjnie odcinają się od wszelkiego rodzaju tradycji – jak wrocławski „Zakład Kra-wiecki”. Szymon Turkiewicz, jego założyciel, tworzy nowo-czesny teatr muzyczny i nazywa go teatrem profesjonalnym, separując się od pasji i amatorskości teatru alternatywnego.

Dzisiejsi twórcy czerpią inspiracje m.in. z kultury po-pularnej, korzystają z jej języka, często ją ośmieszając. Na Dolnym Śląsku powstaje seria „teatralnych telenoweli”, ironicznie traktujących konwencję seriali, których dialogi toczą się wokół wątków romansowych.

Nurt alternatywny w Polsce rozwija się czy raczej przeżywa stagnację?

M. G.: Nie sposób tego jednoznacznie rozstrzygnąć, ponieważ jest on wciąż słabo udokumentowany. Każdy widz czy krytyk może tu mieć własne wrażenia. Na pewno „złoty wiek” przypadał na lata 70., istniało także pewne ożywienie w drugiej połowie lat 90. Trudno mi oceniać teatr ogól-nopolski, ponieważ nie obserwuję go regularnie od kilku sezonów. Mogę natomiast stwierdzić, że na Dolnym Śląsku mamy do czynienia z pełnym rozkwitem teatru alternatyw-nego, który nastąpił z pewnym opóźnieniem w stosunku do tego, co się działo w Polsce.

Wśród licznych przykładów tego ożywienia warto szczególnie wyróżnić karkonoską wieś Michałowice. To fa-scynujące, bo w tej malutkiej miejscowości działają aż dwa zawodowe teatry: Teatr Cinema i Teatr Nasz. Cinema jest znacznie bardziej znany za granicą niż w Polsce, ponieważ ci twórcy operują przede wszystkim plastyczną formą, sur-realistycznym scenariuszem oraz czarnym humorem. To świetny teatr i jedno z ciekawszych zjawisk we współcze-snym teatrze niezależnym.

Eksperymenty Grotowskiego, Szajny czy Kantora zapisały się w historii teatru, wnosząc do niej istotne nowe wątki. Czy teatr alternatywny posiada moc kreowania zjawisk nowatorskich, świeżych?

M. G.: Na to pytanie niewykle trudno odpowiedzieć, gdyż nie można oceniać teatru współczesnego bez pewnej perspektywy czasowej. My wiemy, jakie znaczenie ma dla historii teatru Grotowski czy Kantor, ale nie wydawało się to takie oczywiste dla wszystkich, którzy oglądali ich spek-takle. Z pewnością mamy w Polsce teatr uliczny na wyso-kim poziomie i cenionego za granicą reprezentanta – Teatr „Biuro Podróży” Pawła Szkotaka, który kreuje metaforycz-ne, plastyczne wizje. Jednym z najlepszych spektakli, jakie w życiu widziałam, jest „Carmen funebre”, poświęcony konfliktom zbrojnym XX w. Teatr uliczny i akcje miejskie to nie są tylko klaunady, ale poważne spektakle, które in-spirują się także sztuką wysoką, np. malarstwem, i skłaniają widza do zadumy nad istotnymi sprawami. Jednocześnie to, co robi Szkotak, odwołuje się do tradycji całego euro-pejskiego teatru, a mianowicie do średniowiecznych wido-wisk misteryjnych, pochodzących z okresu, kiedy nie było jeszcze wyraźnego podziału na teatr dla wykształconych i niewykształconych, elitarny i popularny, ponieważ Biblia była zrozumiała dla wszystkich.

Istnieje coś takiego, jak oryginalna „polska szkoła teatru alternatywnego”?

M. G.: Nie nazwałabym tego szkołą. Istnieją jednak pew-ne cechy wyróżniające ten teatr. Po pierwsze, jego siłą jest me-tafora poetycka, ciągle żywa. Może być zawarta bądź w języku, bądź w obrazie – tutaj dobrym przykładem byłoby właśnie „Biuro Podróży”. Myślę, że cechą odróżniającą go zarówno od teatru repertuarowego, jak i zagranicznego, jest także dominu-jąca rola autorskich scenariuszy. Wciąż częściej wykorzystuje on autorskie teksty twórców danego zespołu niż gotowe dra-maty. Zresztą teatr zagraniczny wydaje się przede wszystkim teatrem dramatycznym. Polski teatr alternatywny czerpie in-spiracje zarówno z dramaturgii, prozy, poezji, jak i np. tekstów użytkowych – poznański Teatr „Porywacze Ciał” przygotowy-wał spektakle zainspirowane... instrukcjami obsługi.

W przypadku teatru alternatywnego nierzadko ak-centuje się rolę eksperymentowania artystycznego. Na czym ono polega, poza formą przekazu w posta-ci kabaretów, happeningów?

M. G.: Myślę, że eksperyment artystyczny dotyczy dziś przede wszystkim poszukiwań nowych środków wyrazu w ob-rębie spektaklu, który jest formą zamkniętą. Jedni reżyserzy poszukują ich na poziomie językowym, np. kreując ciekawą dramaturgię – tu mogę przywołać wrocławskich twórców, Andreasa Pilgrima i Sebastiana Majewskiego, którzy współ-pracują ze Sceną Witkacego. Inni natomiast poszukują ich w sferze akustycznej, w eksperymentowaniu z dźwiękiem, który może być nagrany i przetwarzany, albo kreowany na żywo dzięki urządzeniom technicznym, tak jak to robi Teatr „Zakład Krawiecki”. Może to być również dźwięk wyśpiewa-ny na żywo w teatrze pieśni (np. Teatr ZAR). Interesujące są też eksperymenty w sferze ruchu aktorskiego, np. w twór-czości gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw.

Eksperymentowanie stało się nieodłączną cechą teatru alternatywnego. Takie zespoły mają zresztą na to czas. Nie robią na zamówienie kilku spektakli rocznie, lecz mogą sobie pozwolić na realizowanie jednego przedstawienia przez rok czy dwa. To oczywiście wiąże się z ryzykiem, gdyż ekspery-mentowanie też wymaga środków oraz przekonania aktorów, by nie zrezygnowali z występowania w takim teatrze. Szara rzeczywistość polskiego teatru wygląda bowiem tak, że ak-torzy nie mogą być na bieżąco wynagradzani za swoją pracę, a jedynie za występ, dlatego wszelkie eksperymenty są ryzy-kowne. Ale dzięki nim teatr alternatywny w ogóle istnieje i coś autentycznie interesującego się w nim dzieje. Kiedy oglądam spektakle teatru instytucjonalnego, to czasami wydają się one tworzone nie wiadomo dla kogo i nie zyskują takiego odzewu społecznego, jak w przypadku teatru alternatywnego.

Jaką rolę odgrywa teatr alternatywny we współcze-snym życiu kulturalnym Polski? Wydaje się, że to rola raczej niszowa.

M. G.: Nie sądzę, żeby był tak mocno niszowy, zwłaszcza teatr uliczny, który jest jego najbardziej widocznym nurtem, coraz częściej wkomponowywanym w zjawiska popkultu-

Page 66: OBYWATEL nr 4(42)/2008

66 cHwilA oddecHu

rowe. Spójrzmy na Międzynarodowy Festiwal Malta w Po-znaniu, który stał się zjawiskiem popularnym, bardziej spo-łecznymi niż artystycznym – przez to, że został nagłośniony przez telewizję i powiązany z miejskimi festynami, z „świętem piwno-kiełbaskowym”.

Pewna niszowość teatru alternatywnego może wynikać stąd, że te zespoły nie dysponują wielkimi środkami na re-klamę, co uniemożliwia im niektóre sposoby docierania do publiczności. Wydają się więc mniej znane, ale istnieją gru-py osób, np. wśród studentów, które chodzą tylko do teatru alternatywnego i których zupełnie nie interesuje teatr re-pertuarowy. Wszystko zależy od widza i jego nastawienia.

Wiele osób chyba nawet nie słyszało o takim rodzaju sztuki...

M. G.: Najlepszą formą przekazu staje się informa-cja od innego widza. W mniejszych miastach wiadomość o spektaklu szybko się rozchodzi, w większych – jest kon-kurencja teatrów repertuarowych. Na pewno brak widzów może być dużą bolączką teatrów niezależnych. Często roz-mawiam z twórcami, którzy nie wiedzą, na czym polega mechanizm, np. robią trudny spektakl, na który przychodzi wielu widzów, a następnie bardziej przystępny – i nie mają publiczności. Naprawdę niełatwo to ocenić. Ale powiedz-my sobie szczerze: w teatrach instytucjonalnych też nie ma wysokiej frekwencji. Czasami bywa, że na scenie znajduje się więcej osób niż na widowni...

Jak mają się do siebie teatr instytucjonalny i alterna-tywny?

M. G.: Jak już powiedziałam, ten drugi nie jest teatrem opozycyjnym wobec pierwszego. To nurt, który istnieje obok niego, stanowi jego istotne dopełnienie, bez którego nie mielibyśmy pełnego obrazu kultury. W dużej mierze wypełnia tę lukę poprzez akcje o charakterze społecznym, wspólnotowym, na które nie ma miejsca w teatrze insty-tucjonalnym. Nie jest to na pewno nurt gorszy czy drugo-rzędny. Pozostaje na podobnym poziomie artystycznym jak repertuarowy, ponieważ tworzą go dzisiaj profesjonaliści, czasami występujący zresztą w obu rodzajach teatrów jed-nocześnie. Teatr niezależny pełni nieraz identyczną rolę jak instytucjonalny, tylko występuje w „gorszych” miejscach, w mniej wygodnych dla widza przestrzeniach i dysponuje znacznie mniejszymi środkami finansowymi.

Standardowy teatr to instytucja raczej wyizolowana ze środowiska, odwiedzana w określonych porach i na zwykłych komercyjnych zasadach, jak kino czy sala koncertowa. Natomiast teatr alternatywny burzy ten schemat choćby przez samą lokalizację – Węgajty czy Klinika Lalek są integralną częścią szerszych spo-łeczności, podobnie było z Komuną Otwock.

M. G.: Od czasów kontrkultury, czyli przełomu lat 60. i 70., teatr alternatywny stara się zacierać granicę między sztu-ką a życiem. Wówczas przeciwstawiał się traktowaniu spektakli jako towaru, ale także traktowaniu sztuki jako zjawiska elitarne-

go, czyli spuściźnie po modernizmie europejskim. Aldona Jaw-łowska swoją książkę poświęconą teatrowi alternatywnemu lat 70. zatytułowała „Więcej niż teatr” – i to jest niezwykle trafne określenie. „Więcej” oznacza np. próbę nawiązania kontaktu ze społecznością lokalną, jak robi to właśnie Klinika Lalek, która podejmuje akcje ekologiczne. Alternatywni twórcy często adre-sują działania do mieszkańców swojej miejscowości, dzielnicy czy ulicy; tak robi choćby Adam Ziajski z Teatru „Strefa Ciszy” z Poznania. Taki teatr nazywam teatrem lokalnym, środowi-skowym, „teatrem swojego miejsca”. On staje się zjawiskiem ważnym, dlatego, że ta lokalność jest odpowiedzią twórców na globalizację. Pokazuje, że jeśli rozmawiamy ze swoją społeczno-ścią, to możemy podjąć istotne tematy posługując się własnym językiem, kodem środowiskowym, np. nazwami, które nie są zrozumiałe dla innych. Scena Witkacego realizowała projekt „Nadrzeczywiste Nadodrze”. Nadodrze to specyficzna, niebez-pieczna dzielnica Wrocławia, ale trzeba tam mieszkać, żeby to wiedzieć. W Łodzi miały miejsce ciekawe akcje w ramach fe-stiwalu „Ziemia Obiecana”, organizowanego przez Zdzisława Hejduka i Mariana Glinkowskiego. W przypadku tego rodzaju działań celem twórców staje się pokazanie mieszkańcom frag-mentów danej dzielnicy czy miasta, i przekonanie ich, że te miejsca wcale nie są takie złe, jak się o nich sądzi. Mam na myśli „gorsze” dzielnice, jak właśnie Nadodrze, legnickie Zaka-czawie, którym zajął się Jacek Głomb z Teatru im. Modrzejew-skiej, czy łódzkie Bałuty. Podobne przedsięwzięcia mają zawsze charakter afirmacyjny, a nie kontestujący najbliższe otoczenie.

Jakie są inne ciekawe formy społecznego zaangażo-wania polskich teatrów alternatywnych?

M. G.: Warto wspomnieć działania antykonsumpcjo-nistyczne i przeciwstawiające się kulturze masowej. Na przy-kład prowokacyjne działania Akademii Ruchu i Komuny Otwock na ulicach Warszawy oraz akcje wspólnotowe „Stre-fy Ciszy”, które angażują mieszkańców Poznania. Zmuszają one uczestnika do refleksji nad rolami, jakie odgrywamy w życiu społecznym. Zwracają uwagę na relacje z drugim człowiekiem. Teatry alternatywne zmuszają nas, aby zatrzy-mać się w dzisiejszej pogoni za pracą, obowiązkami i po prostu zastanowić nad swoim życiem. Ponadto, podejmują problemy o charakterze politycznym, ekologicznym, biorą udział w dyskusji nad kwestią tożsamości płciowej człowie-ka, ról kobiety i mężczyzny w społeczeństwie itd.

Podsumowując: teatr alternatywny nie zanika i ma się dobrze?

M. G.: Myślę, że tak. Nie jest może zjawiskiem po-wszechnie znanym, popularnym – ale też nie to stawia so-bie za cel. Ma swoją wierną publiczność i myślę, że będzie się ona pojawiać także w kolejnych pokoleniach. Widzę, że na widowniach zasiadają ludzie coraz młodsi i że ten teatr ma dla nich znaczenie. Każdy z nich znajdzie w nim odpo-wiedź na jakieś istotne dla siebie pytanie.

Dziękuję za rozmowę.

Wrocław, 16 maja 2008 r.

Page 67: OBYWATEL nr 4(42)/2008

67

iRonezjeTempogłowie

Już wiesz – co chciałbyś naskrybać

A-4 – biel – problem w tym

– treść może i karawan nieść...

Formą musi być rytm – rytm!

Mignęła Epoka Beatlesów,

we włosach kwiat – zgodnie z modą:

Kerouac, Morrison & „Skowyt”

– „żyj szybko – umieraj młodo”.

Cóż teraz – z mierzwą pokoleń

– japiesów – X – czy łysoli?

Im przyszło żyć coraz szybciej

– żyj w locie – myślenie mniej boli.

Stado musi w biegu żyć

– migiem, cwałem, prostą – krętą,

momentalnie – co tchu – mailem

Stado kocha tępo – tempo!

Kochać w biegu – mrzeć w szeregu

– troszkę miodu – nutkę jadu

ciut Rydzyka – łut Michnika

klik plik duszkiem – gadu-gadu...

Stado słucha też pastucha

(parias rączo – chyżej VIP)

Wielki Brat – (ba!) – wielki bat

– smuży falą smyczy czip...

Pomnóż byty – podziel czasy

– prędko, szparko, bystro, spiesznie,

(viva stado – solo – blado)

– fastfood – Tusk-cud – teleekspress.

A-4 – już szarym ściegiem...

(treść stado liter chce nieść)

– słowo po słowie i... tempogłowie,

Forma w tempie – SMS.

........................................................

Już wiesz – o co chcesz spytać?

(net – sieć – tam idzie nagonka)

Masz wolną wolę i... wybór

– etui i sygnału dzwonka.

Tadeusz Buraczewski

encyKlopediA wyRAżeń

mAKABRycznycH

13. Od Wolnych związków do związków wolnych

Onego czasu – mniej więcej 30 lat temu – kilka osób spotkało się w mieszkaniu przy ulicy Bocznej 1. Mieszkanie przypomi-nało trochę to opisane kiedyś przez Michaiła Bułhakowa, przy ulicy Sadowej 50. Po pierwsze bowiem można było powięk-szać je do dowolnych rozmiarów, by pomieścić gęstą ciżbę wywrotowców, a po drugie, jak się okazało, inwigilacja tego lokum nie dała zakładanych efektów.

Uczestnicy spotkania postanowili założyć trio pod tytu-łem Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Pomysł na ten an-sambl przywiózł z Katowic leciwy białostocki partyzant, który miał na Śląsku kumpla-dziwaka. Ten właśnie dziwak wymyślił ów numer jako pierwszy.

Wspomniane trio niemal natychmiast się rozpadło, po-nieważ jeden jego animator uległ od razu presji SB, a na jego miejsce wszedł przelotnie... agent tejże. Inny z tria zaś odda-lił się na jakiś czas, aby wydawać pod ziemią utwory Gom-browicza. Co stało się dalej – wszyscy wiemy. Efekt pioruna, czyli wybuch Gwiazdy. Na marginesie zauważmy, że zarów-no wydawca Gombrowicza, jak i partyzant oraz samotnik z Katowic są dziś uważani przez Jaśnie Oświecone Towa-rzystwo, korzystające obficie z owoców tamtego pomysłu, za nawiedzonych i niespełna rozumu, nie mówiąc już o ich podłym wykształceniu.

Dziś bytem bardziej realnym od Związków Zawodowych wydaje się być niewidzialna dla oka molekularna maszyneria, jaką operuje nanotechnologia. Związki bowiem, choć w za-sadzie widzialne w postaci biurowców swych central, są tak wolne, że szybszy od nich jest zwykły ślimak. Uprzejmi po-wiadają, że mamy w tym przypadku do czynienia z refleksem szachisty. Wygląda na to, że niestety inaczej być nie może, ponieważ ludność prywatna opętana została do imentu cza-rem indywidualizmu, który podobno schlebia starodawnym jeszcze cechom antropologicznym naszej nacji.

Ten indywidualizm tak się rozpanoszył, że ci, którzy ko-rzystają z uroków płci, nie kwapią się w ogóle do ślubu. (Mowa oczywiście o parach hetero, bo pary homo ślubu pragną, ale im nie lzia, czyli don’t allowed). I tak wolne związki kojarzą się i kojarzyć będą coraz bardziej wyłącznie ze sferą seksu, odartą przy okazji nie tylko z rytuału, ale i z odpowiedzialności.

Aż miną setki lat i znów odwiedzi nas przejazdem Dobry Duch albo Duch Zły, który przecie, jak dowiódł Bułhakow, też w końcu działa na rzecz dobra – i kilka nawiedzonych osób zmie-ni ten świat na lepsze. Trzeźwym, realistycznym pragmatykom na ogół to się nie zdarza.

paplo maruda

Page 68: OBYWATEL nr 4(42)/2008

68 z polSKi Rodem

Remigiusz okraska

„Więc pozostanie Irena Kosmowska w więzieniu polskim; więzienie rosyjskie poznała już dokładnie przed laty. Rola Ireny Kosmowskiej w dziejach pracy niepodle-głościowej i w dziejach ruchu ludowego nie będzie /.../ ani pomniejszona, ani zmieniona, wręcz odwrotnie!” – pisał w 1930 r. „Robotnik”, organ Polskiej Partii Socjalistycznej. Osobę wspomnianą w artykule wła-śnie skazano na 6 miesięcy pozbawienia wolności za nazwanie Józefa Piłsudskiego „obłąkańcem”.

***Stołeczne mieszkanie państwa Kosmowskich przy Nowogrodzkiej 42 tętniło życiem. Bywali tu m.in. Orzeszkowa, Prus, Świętochowski, Krzywicki i wie-lu innych myślicieli, publicystów, działaczy społecz-nych. „Dom Kosmowskich – pisze Regina Kociowa – cieszył się szczególną popularnością /.../ dlatego, że spotykali się w nim ludzie nawet sprzecznych prze-konań politycznych i często w dyskusjach znajdowali punkty styczne. Gromadził /.../ wszystkich, którzy dążyli do rozbudzenia życia narodowego, niezależnie od pochodzenia, zamożności lub wyznania”. W takiej atmosferze, 20 grudnia 1879 r. urodziła się córka Kosmowskich – Irena.

Jej matka, również Irena, pochodziła ze średnio-zamożnej szlachty z Małopolski. Wysłana do szkoły w Warszawie, tam poznała przyszłego małżonka i za-mieszkała w stolicy. Prowadziła działalność filantro-pijną, działała w ruchu krajoznawczym, głosiła idee „pracy dla ludu”, głównie postulaty edukacji niższych warstw społecznych. Jej mąż, Wiktoryn Kosmowski, był lekarzem – absolwentem uczelni w Warszawie i Paryżu. Interesował się systemem opieki medycz-nej dla ubogich i społecznymi przyczynami chorób.

Oprócz komercyjnej praktyki prowadził darmowy punkt lekarski dla warszawskiej biedoty. Założył pi-smo „Kronika Lekarska”, poświęcone m.in. analizie zdrowotnych skutków złych warunków życia oraz przygotowaniu lekarzy do pomocy biedakom. Był również współtwórcą banku spółdzielczego, propa-gował samopomocowe kasy oszczędnościowe wśród mieszkańców wsi.

Córka obojga społeczników najpierw pobie-rała nauki w domu, później uczęszczała do Szkoły Rzemiosł, gdzie ukrywano przed władzami carskimi zajęcia z języka polskiego i historii, pedagogiki, psy-chologii, nauk humanistycznych. Później wysłano ją do tzw. szkoły gospodarczej w podzakopiańskich Kuźnicach. Miała naśladować matkę – zarządzać go-spodarstwem domowym, a jednocześnie prowadzić „pracę dla ludu”.

Ale dziewczyna trafiła w krąg osób, które kry-tykowały paternalistyczne traktowanie niższych warstw. Zamiast „pracy dla ludu”, głosiły one hasła „pracy z ludem”, upodmiotowienia chłopów i robot-ników, uczynienia z nich pełnoprawnych obywateli, demokratyzacji życia społecznego. Tak oto stała się „warszawską radykałką” – jak kilka lat później okre-ślił ją lider polskich socjalistów, Ignacy Daszyński.

***Irena podczas nauki w Kuźnicach nawiązała kon-takty z przedstawicielami społecznie zaangażowanej elity zaboru austriackiego, często odwiedzającymi Zakopane. Wkrótce została wolną słuchaczką na uniwersytecie we Lwowie. Tam trafiła w krąg kształ-tującego się ruchu ludowego. Poznała jego twórców – inteligenckie małżeństwo Marii i Bolesława Wy-słouchów (wydawali pismo „Przyjaciel Ludu”) oraz chłopskiego działacza Jakuba Bojkę. Efektem tych kontaktów, wzmocnionych o ferment polityczny rewolucji 1905 r., było wyzwolenie się Ireny spod ideowego wpływu rodziców. Jeszcze w 1906 r. zo-stała nauczycielką w żeńskiej szkole gospodarczej w Mirosławicach nieopodal Kutna, prowadzonej przez Koło Ziemianek, w którym działała jej mat-ka. Ale wkrótce, widząc rozdźwięk między wielko-pańską „łaskawością” wobec ludu a ideami faktycz-nej emancypacji chłopstwa, porzuciła tę posadę, przerwała też studia.

Mówiąc, że chłop jest obywatelem, nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodzielno-ści tej warstwy, hasła chłopskiej godności i nieza-leżności, wymierzała silny policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”.

wARSzAwSKA RAdyKAłKA

Page 69: OBYWATEL nr 4(42)/2008

69

W działalność społeczną na szerszą skalę zaangażowa-ła się w 1907 r. (niektórzy badacze podają datę o dwa lata wcześniejszą i twierdzą, że Kosmowska działała w radykal-no-chłopskim Polskim Związku Ludowym, jednak brak na to „twardych” dowodów). Wówczas powstało „Zara-nie” – tygodnik, który radykalna inteligencja oraz działa-cze chłopscy z Kongresówki założyli w celu propagowania ideałów „uobywatelnienia” ludu. Pismo miało charakter głównie edukacyjny, ale głosiło też hasła równoupraw-nienia bez względu na status majątkowy i pochodzenie. Propagowało nowatorskie rozwiązania gospodarcze (spół-dzielczość) i radykalne przeobrażenia własnościowe, czyli reformę rolną w postaci rozparcelowania wielkich mająt-ków ziemskich między chłopów małorolnych i bezrolnych. „Zaranie” krytykowało to, co wówczas zwano „patrona-tem”, czyli przewodzenie ludowi przez ziemian, kler itp., opowiadając się za samodzielnością warstwy chłopskiej. Naczelnym hasłem pisma było „Sami sobie” – postulat zarazem praw dla ludu, jak i wezwanie go do działa-nia, zerwania z biernością i liczeniem na łaskę ze strony wyższych warstw społecznych.

Pierwszy numer „Zarania” ukazał się w listopadzie 1907 r. Kosmowską wkrótce zaproszono do współtwo-rzenia pisma. „Przychodziła do redakcji co dzień, siedziała od rana do wieczora i albo pisała tu, albo zastępowała mnie w rozmowach z przyjezdnymi czytelnikami. /.../ Początko-wo /.../ pobierała po 25 rubli /.../ pensji, ale to się niedłu-go skończyło i /.../ całe następne lata pracowała za darmo. Rodzice byli w dostatku, a przy nich i ona, zwłaszcza że była skromna i nie wymagała ani strojów, ani szczególnych wygód” – wspominał redaktor naczelny, Maksymilian Malinowski.

Niebawem została redaktorką działu kulturalno-o-światowego i sekretarzem redakcji. W „Zaraniu” listy od czytelników i odpowiedzi na nie stanowiły ważną część pi-sma – zajmowały co tydzień 2-4 strony na samym początku gazety! Kosmowska prowadziła też osobistą korespondencję z czytelnikami. „Od wielu chłopów /.../ wiem, jakie znacze-nie miały listy pisywane przez Irenę /.../. Miała już wówczas cechę, która później rozwinęła się wybitnie; umiała w każdym człowieku /.../ dostrzec to, co najlepsze, odgadnąć dążenia, podsuwać im wyraz” – pisała działaczka oświatowa i nauko-wiec, Helena Radlińska.

Efektem jej współpracy ze środowiskiem młodych ab-solwentów szkół rolniczych była założona w 1911 r. comie-sięczna wkładka do gazety, zatytułowana „Świt – Młodzi Idą”, współredagowana przez Kosmowską. Z jej inicjatywy rok później pojawił się dodatek „Sprawy Szkolne”, będący trybuną popularyzowania oświaty ludu, a także forum wiej-skiej inteligencji.

Przyciągała do „Zarania” nie tylko chłopów i miesz-kańców wsi. W 1913 r. Stefan Żeromski, sławny już wówczas pisarz, przesłał na ręce Kosmowskiej część właśnie tworzonej powieści „Wszystko i nic”, z sugestią nieodpłatnej publikacji w odcinkach. Postawił jeden wa-runek. Było nim umieszczenie dedykacji: „Pannie Irenie Kosmowskiej jako wyraz braterskiego pozdrowienia, pracę tę składa autor”. Niestety, carska cenzura zablokowała druk utworu.

Inna forma aktywności Kosmowskiej to działalność w Towarzystwie Kółek Rolniczych im. St. Staszica. Po-wstało ono pod koniec 1906 r. w tym samym środowisku, które utworzyło „Zaranie”. Celem było stworzenie orga-nizacji samopomocowo-ekonomicznej, która reprezento-wałyby interesy chłopów. TKR powstał w opozycji wobec Centralnego Towarzystwa Rolniczego, powołanego i kiero-wanego przez wielkich posiadaczy ziemskich. Kosmowska przez pierwszych kilka lat jego działalności pełniła funkcję sekretarza zarządu oraz propagowała ideały kółek, tj. sa-modzielność chłopów w gospodarczych przeobrażeniach wsi – spółdzielczość, nowe metody upraw i hodowli, zbio-rowy zakup i użytkowanie maszyn rolniczych itp. Przeko-nała działaczy TKR, że kółka powinny prowadzić również działalność oświatową, m.in. poprzez zakładanie bibliotek i czytelni wiejskich.

Wspominając po latach działalność TKR i „Zarania”, pisała: „Stałam /.../ przy ognisku, przy którym skupiały się /.../ siły polskiego ludu rolnego, gnębionego przez wieki najpierw rodzimą, potem obcą niewolą. Skupiały się przy tym ognisku i rosły siły ludzkiego pragnienia i rwały w przyszłość po-przez żandarmską przemoc, poprzez wrogość klasowych uprzedzeń i interesów, poprzez tamy ciemnoty i nędzy. /.../ Były to warsztaty samodzielnej myśli i dążeń chło-pa polskiego /.../, który własną duszę pańszczyźnianą zmógł, /.../ szukał dróg pełnego wyzwolenia /.../”.

Page 70: OBYWATEL nr 4(42)/2008

70 z polSKi Rodem

***Była jednym z czołowych piór tygodnika. Rzadko sygnowała teksty nazwiskiem lub inicjałami – przybrała pseudonim „Ja-siek z Lipnicy”. Propagowała oświatę ludu, ruch krajoznaw-czy, a przede wszystkim zachęcała chłopów do samodzielne-go myślenia, ośmielała ich w kwestii działalności publicznej.

W jej tekstach znajduje wyraz ideologia radykalno-demokratyczna, wyłożona prostym, konkretnym językiem. Dziś te treści wydają się oczywiste, ale wówczas skutkowały oskarżaniem „Zarania” o wywrotowy charakter. W styczniu 1911 r. pisała np. o nierówności szans: „Wszystkie dzieci przychodzące na świat podobniusieńkie są do siebie, każde /.../ przynosi z sobą /.../ w duszyczce /.../ nasiona utajone różnych zdolności i właściwości i sił, które potem w życiu rozwinąć się mają. Jednemu pójdzie życie tak, że warunki sprzyjać będą rozwojowi tych sił /.../, u innego zmarnieją one w zaniedbaniu. /.../ położenie, majątek pozwalają jednym od małości swobod-nie rosnąć i kształcić się /.../, jedni jakby z przyrodzenia bliżej stali tego skarbca, w którym gromadzi się cały dorobek ludzki, inni zaś z trudem i wysiłkiem dobijają się do niego, a do ogółu to i wieść o istnieniu takiego skarbu nie doleci”.

Demaskowała ludzką krzywdę, niesprawiedliwe sto-sunki społeczne oraz hasła, którymi próbowano przesłonić ów stan rzeczy. Jesienią 1911 r. przekonywała: „W /.../ ujaw-nioną skargami sprawę trzeba by wniknąć, prawdzie spojrzeć w oczy, rady szukać, a nade wszystko trzeba by przyznać, że skarżący się chłop jest obywatelem mającym prawo głosu, że on już ma swój sąd własny /.../. Czyż nie wygodniej krzyknąć: »Cicho tam, wszystko jest w porządku!«. Ale takie omijanie prawdy się mści – /.../ w takim zaprzeczaniu jej w żywe oczy /.../ zatraca się zaufanie wzajemne ludzi z różnych grup spo-łecznych – ta hałaśliwie broniona »jedność« się zatraca”. Mó-wiąc, że chłop jest obywatelem, nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodzielności tej warstwy, jej prawo do samostanowienia, hasła chłopskiej godno-ści i niezależności, wymierzała policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”.

Aby chłop miał równą pozycję w państwie, musi być aktywny. Celem nie jest zastąpienie jednego „patrona” – szlachcica czy księdza – innym, lecz demokracja oparta na powszechnym zaangażowaniu. Jesienią 1913 r. przekony-wała wiejskich czytelników: „/.../ w Galicji mamy politykę ludowców, ale nie mamy życia ludowego; mamy przywódców, co zabiegają o głosy ludowe, ale nie mamy świadomej woli ludu, bo nie mamy gromady myślącej o życiu własnym, jeno tłum idący za tym przywódcą, który obiecuje więcej wytargo-wać i lepiej skorzystać z okoliczności, a nie wymaga gromadne-go wysiłku, /.../ o sobie stanowienia. /.../ będzie milion idących karnie za /.../ przywódcą /.../ – a polskie życie ludowe nie ruszy na krok z miejsca, jeśli każdy ludowiec nie będzie człowiekiem myślącym, /.../ co wyznawane zasady /.../ na każdym kroku w życiu własnym i zbiorowym, obywatelskim wprowadza /.../. /.../ za dużo /.../ mamy przywódców, co robią z nami po-litykę, a tu trzeba nam samym robić nasze nowe życie”.

***Jednym z kluczowych tematów nurtujących środowisko Ko-smowskiej była oświata ludu. Rozumiano, że wiejskiej biedy i marazmu nie zmienią same reformy ekonomiczne. Istotny

był także aspekt patriotyczny – szkoła miała związać chło-pów z Polską i jej kulturą. Takich funkcji nie spełniały szkoły carskie i placówki zakładane przez ziemian czy duchowień-stwo – w jednych nie było mowy o polskim patriotyzmie, w drugich o reformach społecznych i emancypacji chłopów.

Działalność pedagogiczna była oczkiem w głowie Ko-smowskiej. W 1909 r. na II Kongresie Pedagogicznym we Lwowie wygłosiła referat o konieczności zakładania szkół rolniczych dla dziewcząt – odbił się on szerokim echem na samym Kongresie i poza nim. Sama marzyła o założe-niu takiej placówki oświatowej. I udało się. Przyszły mąż jej kuzynki przeznaczył przed ślubem 6 tys. rubli na cele społeczne, resztę zebrała wśród znajomych i poprzez apele w „Zaraniu”. Zakupiono dworek w Krasieninie (powiat Lu-bartów) na Lubelszczyźnie. W styczniu 1913 r. zainaugu-rowano działalność. Mimo kiepskich warunków bytowych, szkoła działała prężnie, prowadząc 11-miesięczne kursy dla wiejskich dziewcząt. Kosmowska dobierała kadry, współ-tworzyła program, przyjeżdżała z Warszawy prowadzić zaję-cia. Wszystko to przerwała I wojna światowa.

***Środowisko Kosmowskiej łączyło wzorce „pracy u podstaw” z przekonaniem, że Polska nie odzyska niepodległości bez czynu zbrojnego. Swoje zrobiły też osobiste doświadcze-nia – Kosmowską skazano na półtora roku więzienia za druk w „Zaraniu” eseju o „Weselu” Wyspiańskiego. Karę zamieniono na wysoką grzywnę, jednak trudno było mieć złudzenia, że w takich realiach można dokonać znaczących przeobrażeń. Wyzwolenie społeczne musiało współgrać z wyzwoleniem narodowym.

W 1913 r. we Lwowie wzięła udział w jednym ze zjazdów stronnictw niepodległościowych. Reprezentowała bardziej upolitycznioną część środowiska „Zarania”, które wkrótce współtworzyło piłsudczykowski Związek Chłop-ski. Kosmowska uczestniczyła w powołaniu Komisji Tym-czasowej Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościo-wych. W środowisku młodzieży ludowej prowadziła prace konspiracyjne, była również członkinią tajnej Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego.

Po wybuchu wojny opublikowała w „Zaraniu” wymow-ny artykuł pt. „Bracia!”. Czytamy w nim: „Wszystkich nas jednakowo dotyka to, co się dziś dzieje, /.../ ale najtrudniej prze-żyć te chwile próby naszym braciom robotnikom /.../. My, rol-nicy, /.../ co choć po skrawku matki-karmicielki mamy /.../ i we własnej chacie żyjemy, jesteśmy w lepszym położeniu niż /.../ robotnicy. /.../ Pora pokazać, że /.../ zaraniarze to nie sob-ki, ale /.../ przezorni gospodarze, a dla reszty pracującego ludu polskiego – bracia. Serca i domy nasze otwórzmy /.../ dla tych /.../, co warsztatu pracy, a więc i sposobu do życia są teraz pozbawieni. Wezwijmy ich do siebie i przyjmij-my na wspólną pracę, na wspólne biedowanie, byle razem przetrwać ten ciężki czas – czas próby”.

Jesienią 1914 r. powstał prorosyjski Komitet Narodowy Polski, który złożył hołd carowi. Kosmowska napisała i wraz z grupą „zaraniarzy” sygnowała protest, w którym czytamy: „chłopi-ludowcy endecko-pańskiemu samozwańczemu Komi-tetowi nie przyznają prawa przemawiania w imieniu całego narodu polskiego”. W ten sposób autorka wystąpiła przeciw-

Page 71: OBYWATEL nr 4(42)/2008

71

ko własnemu ojcu – Wiktoryn Kosmowski był współtwórcą KNP. Antyrosyjską opcję „Zarania” wyrażały też dwa niele-galne pisma – „Na naszej ziemi” i „Już blisko”. Oba współ-redagowała Kosmowska. Carska policja wkrótce wpadła na trop tej działalności. W maju 1915 r. aresztowano liderów „zaraniarzy”, w tym Kosmowską. Po czterech miesiącach wywieziono ją do moskiewskiego więzienia na Tagance.

Wkrótce do stolicy Rosji przybyła ciotka, Maria Ko-złowska, bardzo zżyta z Ireną. Wysoka łapówka i oficjalna kaucja umożliwiły wyjście na wolność, jednak z zakazem powrotu do Polski. Kosmowska zgłosiła się więc w Peters-burgu do Polskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny, gdzie przez prawie dwa lata kierowała Komisją Oświatową, prowadziła kursy dla nauczycielek i pracownic punktów opieki nad dziećmi.

Entuzjastycznie oceniała rewolucję lutową. „/.../ pamię-tam te dni, kiedy z frontu masowo wracali żołnierze ze słowa-mi: dość mamy krwi dawanej na carski rozkaz nie wiadomo za co! I mając jeszcze w ręku broń mówili: nie tknę brata, choćby mi kazał pułkownik albo i sam car. /.../ A nie było przy tym rozlewu krwi, tylko spokojna potęga zbudzonego tłumu, który odwiecznym krzywdzicielom powiedział: precz!”.

We wrześniu 1917 r. wyjechała z ciotką do Finlandii, a później przez Sztokholm dotarła po czterech miesiącach do Polski. Przywiozła też 70 polskich sierot, które „podrzuciła” matce, mającej znajomości w organizacjach opiekuńczych.

Po powrocie rzuciła się w wir działalności. Wstąpiła do Polskiego Stronnictwa Ludowego, które skupiło dawnych „zaraniarzy” i inne środowiska chłopskiej lewicy patriotycz-nej. Wspierała edycję organu PSL, pisma „Wyzwolenie”. Z jej inicjatywy, w marcu 1918 r. powstała wkładka „Sprawy Szkolne i Oświatowe”. W pierwszym numerze pisała: „Nie nawykliśmy /.../ do zabierania głosu w publicznych sprawach. Za nas stanowiono, za nas wszystko urządzano – na naszą szko-dę i stratę. Czas z tym skończyć. Trzeba nam się dziś na gwałt przyuczać do samodzielnego kierowania gromadzkim życiem”.

Im bliżej końca wojny, tym ostrzejsze były spory o kształt przyszłej Polski. Kosmowska na prośbę kolegów z PSL napisała odezwę, w której czytamy: „Polska ma być Zjednoczona i Niepodległa. Polska ma być Ludową Rzeczpo-

spolitą. /.../ My musimy stanąć jako gospodarze tej ziemi i pozbywając się obcego jarzma, nie dopuścić do tego, by władzę nad nami zagarnęli pańscy rządziciele, którzy już tyle razy przez swe samolubstwo klęski /.../ na ojczy-znę sprowadzali”.

***Po powołaniu w Lublinie Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, powierzono Kosmowskiej stanowisko wiceministra ds. opieki społecznej. Po odzyskaniu niepod-ległości została członkiem Zarządu Głównego PSL „Wy-zwolenie”, którą to funkcję sprawowała przez kilkanaście kolejnych lat.

W pierwszych wyborach zdobyła mandat poselski z Ziemi Lubelskiej, ponownie wybierano ją do Sejmu w 1922 i 1928 r. Była jednym z niewielu posłów-kobiet, lecz bardzo aktywnym. Zasiadała w Komisji Spraw Zagranicz-nych, od 1921 r. reprezentując Polskę w Międzynarodowej Unii Parlamentarnej. Zajmowała się m.in. warunkami życia i pracy polskich emigrantów zarobkowych oraz międzyna-rodowymi rozwiązaniami ochrony matek i dzieci.

Na forum krajowym stawała w obronie mniejszości narodowych, głównie z Kresów Wschodnich. Z sejmowej trybuny apelowała, by naród, który do niedawna sam po-zbawiony był ojczyzny, nie sięgał pochopnie po przymus wobec mniejszości – w ten sposób, zamiast związać je z Pol-ską, osiąga się efekt odwrotny. „Czy /.../ sternicy sprawie-dliwości w Polsce /.../ nie rozumieją, że zbudzenie poczucia krzywdy w duszy tysięcy ludu /.../ na wschodnich kresach na-szego państwa, to wielka krzywda wyrządzona Polsce?” – pi-sała na łamach „Wyzwolenia” w 1928 r. O Polaków też się upominała. Apelowała, by państwo polskie aktywnie i bez szukania „oszczędności” wsparło ludność Górnego Śląska, która ucierpiała w efekcie sporu granicznego z Niemcami i powstań śląskich. Uważała, że ci, którzy w godzinie próby opowiedzieli się za Polską, poświęcając dla niej wiele, po-winni otrzymać możliwie jak najdalej idącą pomoc.

Pozostała wierna idei „sami sobie”. „Nie dadzą nam – pisała – Polski Ludowej ustawy i urzędy. Powstanie ona dopiero, gdy to, co stanowi istotną treść narodu, będzie

Page 72: OBYWATEL nr 4(42)/2008

72 z polSKi Rodem

w naszych rękach /.../. Samorządy, związki, stowarzy-szenia, instytucje samopomocy i twórczości zbiorowej /.../. [Musimy] wziąć w swe ręce i napełnić własną tre-ścią wszystkie ogniska życia: gminy, sejmiki, rady szkol-ne, opiekę społeczną, kółka rolnicze, stowarzyszenia wy-twórcze, kasy, związki oświatowe”.

Nic dziwnego zatem, że to ona była głównym mów-cą lewicowych ludowców podczas obrad sejmu nad usta-wą o spółdzielczości. Kluczowym punktem sporu był zapis w ustawie, że celem spółdzielczości jest większy zysk w efek-cie zjednoczenia pracy lub kapitału. Kosmowska, w zgodzie z tradycjami ruchu spółdzielczego, przekonywała, że ozna-cza to ogromne zubożenie wizji spółdzielczości. Mówiła więc w sejmie w październiku 1920 r., że „przecież nie za-robek, nie zysk z przedsiębiorstwa jest celem kooperatywy, ale wszechstronne zaspokajanie wspólnymi siłami materialnych i kulturalnych potrzeb członków. /.../ w ustawie /.../ musimy bezwzględnie wyodrębnić pojęcie »przedsiębiorstwa« udziało-wego, akcyjnego, obliczonego na jak najwyższe oprocentowanie włożonego weń kapitału, od pojęcia »spółdzielni«, w której wi-dzieć chcemy dźwignię twórczej pracy i czynnik podniesienia gospodarczego, obyczajowego i kulturalnego /.../”.

Jako jedna z pierwszych dostrzegła problem alienacji władzy i niedoskonałość demokracji przedstawicielskiej. „Na to, żeby ogół poczuwał się do odpowiedzialności za losy państwa, musi /.../ być uczestnikiem wszystkich czynności pań-stwowych, a nie jeno obiektem płacącym podatki i głosującym na swoich parlamentarnych przedstawicieli co lat kilka” – mówiła w Sejmie 16 października 1920 r. Dwa tygodnie wcześniej stwierdziła: „Powstaje /.../ grono specjalistów od polityki, którzy wyosabniają się od /.../ realnego ży-cia i zatracają /.../ czucie z potrzebami mas, których są /.../ przedstawicielami. To jest niebezpieczeństwo, które tkwi w parlamentaryzmie współczesnym /.../”.

Współczesnej „wyzwolonej” lewicy szokujące wyda się stanowisko Kosmowskiej wobec pornografii. Przemawiając w Sejmie 30 lipca 1926 r. w debacie o ratyfikacji konwencji ws. walki z pornografią, mówiła: „Mamy przed sobą akt [które-go] celem jest zabezpieczenie /.../ przed przeciekaniem z kraju do kraju produkcji intelektualnego paskudztwa, a więc rozmaitych wydawnictw pornograficznych /.../. Należy nie tylko uchwalić tę konwencję /.../, ale wykonać ją”. Jednak w tym samym prze-mówieniu przekonywała, że „aby nie było tej moralnej zarazy /.../, musi istnieć szeroka akcja popularyzacji narodowego dorob-ku kulturalnego, inaczej ta ustawa będzie martwa. /.../ Młody, który czytał Słowackiego i Wyspiańskiego, nie weźmie do ręki broszury pornograficznej. Ten, co od dziecka nauczył się patrzeć z miłością na Matejkę czy Malczewskiego, nie będzie szukał za-dowolenia w pocztówce z widokiem pornograficznym /.../. Ale dopóki warunki u nas są takie, że »Zachęta« jest niedostępna dla szerokich mas wskutek wysokiej ceny wstępu, a klasa robotnicza czy sukmana wywołują zdziwienie w teatrze, /.../ dopóty policja niewiele zrobi w zakresie wykonania tej ustawy /.../”.

***Należała do tej części polskiej inteligencji, której odczucia wyraził Żeromski w „Przedwiośniu”. Radość z odzyskania niepodległości i nadzieje na sprawiedliwą Polskę, szybko ustąpiły miejsca rozczarowaniu. Jesienią 1923 r. pisała: „/.../

skończył się okres ofiarnego trudu /.../, zaczęły się kalkulacje, intrygi, /.../ tumanienie mas ludowych frazesem bez treści. Sobki i szachraje podnieśli głowy, a wszelka miernota »naro-dowa« uwierzyła, że Polska na to wstała, by ona w niej była syta, kosztem cudzej pracy”.

Dwa lata później z trybuny sejmowej ostrzegała w du-chu „Przedwiośnia”, że brak prospołecznych reform to nie tylko krzywda wyrządzona tym, którzy już wiele wycierpieli, ale również destabilizacja odrodzonego państwa. Kosmowska w dyskusji o reformie rolnej prze-mawiała: „/.../ nienadanie chłopu ziemi z rąk nowo powsta-łego państwa polskiego jest kopaniem dla tego państwa bardzo niebezpiecznej przepaści, do której ono stoczyć się może. Bo państwo współczesne istnieć może tylko wiarą, siłą i współ-działaniem wszystkich /.../ obywateli. /.../ dzisiejsze pogrzeba-nie reformy rolnej jest poważnym zagrożeniem bytu państwa polskiego”. Wbrew stanowisku swej partii popierała projekt PPS, który domagał się nieodpłatnego przejęcia wielkich posiadłości rolnych i rozparcelowania ich między bezrol-nych mieszkańców wsi i ubogich chłopów.

Krytykowała też oszczędności budżetowe kosztem oświaty. „/.../ dla 700 tysięcy dzieci naszych miejsca w szkole zabrakło, a miliony ich tłoczyć się będą w ciasnych, przepeł-nionych lokalach szkolnych /.../. Stoimy wobec hasła »oszczęd-ności«. A oszczędność ta – chroniąc samochody urzędnicze i wszelką reprezentacyjną pompę przy lada okazji – bezwzględ-nie stosuje redukcję sił nauczycielskich, hamuje budownictwo szkolne, poddaje nawet w wątpliwość tę wywalczoną przez nas /.../ podstawę życia ludowego, jaką jest 7-letnia szkoła po-wszechna” – pisała w 1931 r. Trzy lata później dodawała: „Oświata powszechna była hasłem, z którym szliśmy do budo-wy zrębów /.../ państwa polskiego. /.../ Poprzednie »reformy« odsunęły dzieci chłopskie od tworzenia zastępów zawodowej inteligencji; ostatnie decyzje /.../ wywołają powrót do anal-fabetyzmu. /.../ Rząd, oszczędzający na oświacie, sądzi widać, że do osiągnięcia potęgi mocarstwowej starczy... armia analfabetów”.

Z okazji 10. rocznicy utworzenia rządu Daszyńskiego, pisała w „Wyzwoleniu”: „/.../ pokolenie bojowników o nie-podległość Polski grzeszyło tym, że pozwoliło opanować się poczuciu, że przez niepodległość rozstrzygną się /.../ wszystkie sprawy /.../ narodowego życia. Dziś, po latach dziesięciu /.../, wołamy jednak jeszcze: ziemi, wiedzy i władzy dla ludu”.

***Dbała o to, by po zniszczeniach wojennych przywrócić szkole w Krasieninie dawną świetność. Powierzyła placów-kę Centralnemu Związkowi Kółek Rolniczych, zastrzegając sobie wpływ na program kształcenia. Gościła w szkole, gdy tylko pozwalał jej czas, w okresie letnim prowadziła wiele zajęć. Stale interesowała się życiem placówki, przesyłała na-uczycielkom i uczennicom rady, starała się pozyskać najlep-szą kadrę, nadsyłała prasę i książki.

Jedna z nauczycielek, Helena Brodowska, wspominała: „Nie moralizowała, uczyła życia i rozumienia spraw między-ludzkich. Wzywała do zbiorowych działań i codziennej służby społecznej. Potępiała egoizm i sobkostwo. Budziła wrażliwość serca i uczuć”. Uczennica Zofia Gorczycanka napisała zaś tak: „Gdyby mnie ktoś zapytał, który nauczyciel czy wycho-

Page 73: OBYWATEL nr 4(42)/2008

73

wawca utrwalił mi się w pamięci, dla którego miałabym największe uznanie, powiedziałabym z ręką na sercu – Ire-na Kosmowska. Był to człowiek wielkiej idei, a zarazem cichy i skromny”. Takich świadectw jest mnóstwo.

Jej zaangażowanie w sprawy oświatowe przybrało rów-nież inną postać. W miarę podporządkowywania sanacji Związku Nauczycielstwa Polskiego i organizacji oświato-wych, rósł opór środowisk, które nie godziły się na taki dyk-tat. Przy udziale Kosmowskiej powstało w 1932 r. Towa-rzystwo Oświaty Demokratycznej „Nowe Tory”. Skupiało głównie działaczy z kręgów PPS i lewicy chłopskiej, doma-gało się przywrócenia demokracji, stało na gruncie nieza-leżności ruchu nauczycielskiego od władz państwa, postu-lowało upowszechnianie oświaty, zwłaszcza wśród niższych warstw społeczeństwa. W domu Kosmowskiej mieściła się siedziba organizacji, ona sama weszła w skład zarządu, a od 1937 r. była przewodniczącą TOD.

Do listy organizacji, w których aktywnie działała, nale-ży dodać Polski Komitet Opieki nad Dzieckiem, Towarzy-stwo Popierania Przemysłu Ludowego i Ligę Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Znalazła się też wśród inicjatorów konkursu na pamiętniki chłopów, który zaowocował zna-komitym poznawczo materiałem o życiu wsi polskiej.

U Kosmowskiej brak było rozdźwięku między głoszo-nymi ideami a osobistym postępowaniem. Kosmowska-polityk i Kosmowska-poseł harmonijnie łączyły się z Ko-smowską, która zdolne uczennice Krasienina zabierała do Warszawy na studia, oferując gościnę we własnym domu (bywało, że za darmo mieszkało u niej nawet 8 dziewcząt), z Kosmowską, która ratowała niezamożnych studentów-lu-dowców bezzwrotnymi „pożyczkami”, która zabierała ro-botnicze dzieci na wieś na wakacje albo wysyłała – nierzad-ko anonimowo – wiejskim rodzinom odzież czy książki.

Członkowie Związku Młodzieży Wiejskiej RP po-wszechnie zwali ją „ciocią”, a nawet „matką ludu polskiego”. To uznanie nie miało nic wspólnego z tanią popularnością. Kosmowska nierzadko zabierała krytyczny głos w ludowej prasie młodzieżowej. Szerokim echem odbił się jej artykuł „Prędko syci” z 1931 r.: „Z wdzianiem czarnej marynarki odstaje taki od swojej gromady. /.../ Dziewczyna idąca do mia-sta na służbę zostaje często analfabetką, ale modę zna. Taki też prędko nasyca się: posadą, urzędem, miejską rozrywką i wsią-ka w służbę bezmyślnie, a stanowisko zdobywa schlebianiem tym, co rządzą od wieków. I stara się stać do nich podobny. /.../ Klęską ruchu ludowego są ci łatwi do nasycenia posadką, frakiem, orderem – za cenę chłopskiego sumienia”.

***Działacz ruchu ludowego, Józef Niećko, napisał: „/.../ dale-ka była od metod wyrosłych z hasła: »cel uświęca środki«. Na-wet w walce politycznej sposoby, środki i drogi wiodące do celu musiały być dla niej tak samo czyste i święte, jak czystą była jej wiara w cele, w imię których /.../ działała /.../”. W parla-mencie była wzorem szacunku dla przeciwnika. Jarosław Iwaszkiewicz, zatrudniony wówczas w Biurze Sejmowym, nazwał ją „Aniołem lewym”.

Tym bardziej wymowna jest historia wspomniane-go na wstępie procesu sądowego. Jak ogromna większość polskiej lewicy, Kosmowska początkowo pozytywnie oce-

niła zamach majowy. Spodziewała się, że rządy Piłsud-skiego będą oznaczały realizację prospołecznych reform i zmarginalizowanie wpływów warstw posiadających. Te złudzenia nie trwały długo. Już w marcu 1928 r. pisała, że Marszałek „spróbował oprzeć państwowość polską nie na zadowolonym chłopie i robotniku, jeno na uproszo-nym o lojalność obszarniku i fabrykancie”. Z biegiem czasu coraz krytyczniej oceniała „paniczyków, co dziś każdy tydzień pobytu w legionach obliczają jako szczebel do kariery i tytuł do honorów”.

Wraz ze swą partią przeszła do twardej opozycji wobec sanacji. Uczestniczyła w kongresie Centrolewu w czerwcu 1930 r. W kampanii wyborczej, przemawiając na wiecu w Lublinie 14 września 1930 r., wzburzona prasowym wy-wiadem z Piłsudskim, który miotał obelgi pod adresem po-słów i parlamentu w ogóle, Kosmowska stwierdziła, że Pol-ska znalazła się pod rządami obłąkańca. Tego samego dnia została aresztowana, a kilka dni później skazana na pół roku więzienia za znieważenie władzy państwowej. Zwolniona za kaucją, wróciła do Warszawy.

Sprawa odbiła się szerokim echem w Polsce i zagrani-cą. Wyrazy szacunku przesłał na ręce Kosmowskiej nestor polskich socjalistów, Ignacy Daszyński. Wśród osób, które odwiedziły ją po opuszczeniu więzienia, był nawet związany z piłsudczykami pierwszy „pomajowy” premier Kazimierz Bartel. Kolejne fazy procesu trwały dwa lata, aż Sąd Naj-wyższy utrzymał wyrok. Kosmowska zgłosiła się nazajutrz z własnej woli do więzienia, by po kilku godzinach dowie-dzieć się, że prezydent Ignacy Mościcki w nadzwyczajnym pośpiechu wydał decyzję o jej ułaskawieniu. Bynajmniej nie ustała w krytyce sanacji, a w roku 1938 odmówiła przyjęcia Krzyża Niepodległości.

***Był to okres rozmaitych problemów w jej życiu. W sfał-szowanych i przeprowadzonych w atmosferze zamordy-zmu wyborach „brzeskich” z 1930 r. utraciła mandat poselski (unieważniono listę nr 7 na Lubelszczyźnie). W lutym 1930 r. zmarł jej ojciec, niespełna dwa lata później – ukochana ciotka i współpracownica, a po kil-ku tygodniach odeszła matka. Coraz silniejsze były ataki epilepsji – choroby nękającej Kosmowską od lat mło-dzieńczych.

Gdy sanacyjne władze zwolniły ją z posady wykła-dowcy w seminarium dla przyszłych nauczycielek rze-miosła, postanowiła wyemigrować do Brazylii. Chciała pracować wśród tamtejszej Polonii jako nauczycielka. Będąc posłanką, wielokrotnie zajmowała się problemami emigracji, stojąc na stanowisku, że odrodzone państwo powinno zachęcać do powrotu Polaków rozsianych po świecie. Wyjazd nie doszedł jednak do skutku – nie otrzy-mała pozwolenia od władz państwa, a koledzy-ludowcy uznali, że to szaleńczy pomysł. W nadzwyczajnym try-bie ci ostatni zadecydowali o zatrudnieniu Kosmowskiej w redakcji „Zielonego Sztandaru”, organu prasowego niedawno zjednoczonego ruchu ludowego – Stronnictwa Ludowego. Stała się de facto głównym redaktorem, gdyż formalny szef pisma, Maciej Rataj, pełnił czasochłonną funkcję prezesa partii.

Page 74: OBYWATEL nr 4(42)/2008

74 z polSKi Rodem

***Od zjednoczenia ruchu ludowego do wybuchu wojny wchodziła w skład Rady Naczelnej Stronnictwa Ludo-wego, w latach 1936-38 pełniła funkcję zastępcy członka Naczelnego Komitetu Wykonawczego partii. Szczególnym dowodem uznania było powołanie jej w skład liczącej za-ledwie siedem osób komisji programowo-ideowej SL, jako jedynej kobiety.

Irena Kosmowska nigdy nie pretendowała do roli ide-ologa. Była przede wszystkim działaczką społeczną i pu-blicystką, bez ambicji kreślenia szerokich wizji. Nie zmie-nia to faktu, że bardzo liczono się z jej opiniami, a ona formułowała tezy, które wpływały na kierunek ewolucji ruchu ludowego. Do ogólnikowych początkowo rozważań twórców agraryzmu, Kosmowska wprowadziła pytania o konkrety. W „Młodej Myśli Ludowej” pisała w 1932 r.: „A więc: gospodarka indywidualna czy zbiorowa? Jeśli indy-widualna, to na warsztacie jakiego przeciętnego rozmiaru? /.../ Jaki udział państwa przy zbycie, nabywaniu, wymianie? Jaka przy tym rola organizacji spółdzielczych? W stosunkach zewnętrznych: czy ścisła barykada celna, czy wolna wymia-

na? Jakie warunki pracy najemnej w rolnictwie? Jaki zakres działania gminy? Jaka organizacja przedstawicielstwa inte-resów rolniczych w rządzie? Jakie formy ubezpieczeń? Jaka rola państwa, a jaka samopomoc gromady w zaspokajaniu potrzeb kulturalnych itd.”. Stanowczo krytykowała tych, którzy uważali, że ludowcom nie potrzeba spójnej ideolo-gii, lecz zdobycia władzy. Postulowała stworzenie „myśli agrarnej – nie przeciwstawiającej się, ale współrzędnej socjalizmowi”.

Typowa dla agraryzmu była synteza rzekomych przeci-wieństw. Dlatego Kosmowska pisała o kryzysie gospodarki kapitalistycznej, który staje się „ogólnym kryzysem współ-czesnej cywilizacji”. A jednocześnie uważała, że „poddawa-nie wszystkich przejawów życia (samorząd, spółdzielczość, organizacje polityczne, społeczne, oświatowe, prasa) pod ko-mendę państwową prowadziło do stopniowego zaniku dobro-wolnych wysiłków dla dobra publicznego”.

W 1938 r. pisała: „/.../ demokracja, z którą masa chłopska chce pójść, to nie tylko wybory, to szkoła, szpi-tal, teatr dla wszystkich, to owa twórczość techniczna, naukowa i artystyczna, wprowadzona na orbitę pla-nowo zaspokajanych potrzeb ogółu; to wreszcie i prze-mysł, zorganizowany nie dla zysku i kariery jednostek /.../. Całokształt /.../ tej gospodarki – to solidarna i harmonijna współpraca wolnych i równych ludzi, stale i świadomie dźwigających wzwyż kulturalny po-ziom własnego życia”.

***Miała 60 lat, gdy hitlerowcy napadli na Polskę. Po klęsce wrześniowej włączyła się w prace podziemnego ruchu lu-dowego, głównie we wsparcie ofiar wojny i nazistowskich prześladowań. Znajomi załatwili jej pracę w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń, aby miała za co żyć. Wraz z aresz-towaniami kolejnych liderów ruchu ludowego, namawiano ją na opuszczenie Warszawy i wyjazd na wieś. Przez krótki okres przebywała w szkole spółdzielczej w Bychawie, jednak mimo ostrzeżeń wróciła do stolicy, by organizować pomoc prześladowanym.

Nocą z 18 na 19 lipca 1942 r. w jej domu gestapo przeprowadziło rewizję. Choć nie znaleziono żadnych ob-ciążających materiałów, Kosmowska została uwięziona na Pawiaku. Wielokrotnie przesłuchiwana i przetrzymywana w ciężkich warunkach, szybko podupadła na zdrowiu, miała wycieńczony organizm, nasilała się epilepsja. Mimo to została wywieziona do Niemiec – najpierw do więzienia w Berlinie, później do obozu pracy w Mahlow. Coraz sil-niejsze dolegliwości sprawiły, że przewieziono ją następnie do szpitala w Wittenau w Berlinie. Tam przebywała osiem miesięcy, cały czas jej stan zdrowia ulegał pogorszeniu.

Podczas jednego z alianckich nalotów została ranna w nogę. Doczekała zakończenia II wojny światowej, jed-nak nie zdołała już wrócić do Polski. Zmarła 21 sierpnia 1945 r. w berlińskim szpitalu. Początkowo została pocho-wana w Niemczech, w styczniu 1961 r. staraniem działaczy ruchu ludowego jej prochy sprowadzono do kraju i złożo-no w Alei Zasłużonych na Powązkach.

remigiusz Okraska

ireN

a k

osM

oW

ska

W r

eDa

kCJi

zie

loN

eGo

szt

aN

Da

ru

Page 75: OBYWATEL nr 4(42)/2008

75

Rafał łętocha

Wybitny działacz i teoretyk społeczny, ks. Alek-sander Wóycicki, pisał: „Głównym i pierwszym organi-zatorem robotniczych zrzeszeń chrześcijańskich jest bez-sprzecznie ks. Marceli Godlewski. Działacz ten jest posta-cią w naszym duchowieństwie nieprzeciętną. Energiczny, pełen inicjatywy, nie liczący się z żadnymi trudnościami, umiejący chcieć i wytrwale dążyć do urzeczywistnienia swych planów, ks. Godlewski wyrasta /.../ o całą głowę ponad przeciętny ogół swych współbraci duchownych” 1.

Królestwo Polskie pod koniec XIX w. stało się terenem dynamicznego rozwoju przemysłu, a co za tym idzie, wzrostu liczebności warstwy robotniczej. Jej problemy stopniowo będą wysuwać się na pierw-szy plan zagadnień społecznych na tych terenach. Ko-ściół i duchowieństwo katolickie nie od razu potra-fili właściwie zareagować na dokonujące się zmiany. Jednym z pierwszych w tym kręgu, który dostrzegł tragiczne położenie robotników, był ks. Marceli Go-dlewski. Analizując sytuację, pisał on, iż robotnicy zostali zdani „/.../ na łaskę i niełaskę fabrykanta i administracji fabrycznej. A nawet i wówczas, gdy prawo bierze w obronę pracującego, przedsiębiorcy potrafili prawo obejść bez względów żadnych, na-wet czysto ludzkich. Chęć osiągnięcia jak najwięk-szych zysków zagłusza wszelkie uczucia. Na robot-nika patrzono więc tylko jako na siłę roboczą, jako na maszynę czysto mechaniczną, z której chciano wycisnąć jak największą korzyść. Wówczas, gdy ro-botnik zarabiał zaledwie tyle, aby tylko z głodu nie umarł, to kierownicy fabryk otrzymywali pensje aż nazbyt wygórowane...” 2. W związku z takimi kon-statacjami postanowił podjąć pracę społeczną i wy-chowawczą w środowiskach robotniczych.

***Ksiądz Marceli Godlewski urodził się 15 stycznia 1865 r. we wsi Turczynie k. Łomży, jako syn Ignace-go i Katarzyny z Kuczyńskich3. Po ukończeniu szkoły powszechnej w Szczuczynie oraz gimnazjum w Suwał-kach, kontynuował naukę w Seminarium Duchownym w Sejnach. W lutym 1888 r. otrzymał tam święcenia kapłańskie, po czym wyjechał do Rzymu, gdzie pod-jął studia na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim. W 1893 r. uzyskał stopień doktora teologii. Od 1890 r. pracował jako wikary w Nowogrodzie k. Łomży, na-stępnie zaś w Zambrowie i Jedwabnem. Po przeniesie-

niu do archidiecezji war-szawskiej pełnił posługę duszpasterską w Mielesz-kach i Szymanowie pod Łodzią, a potem w pa-rafii św. Krzyża w Łodzi i od 1896 r. w kościele św. Krzyża w Warszawie. W 1897 r. otrzymał no-minację na profesora War-szawskiego Seminarium Duchownego. W 1906 r.

został rektorem kościoła św. Marcina, a następnie w la-tach 1915-1945 był proboszczem parafii Wszystkich Świętych w Warszawie. W 1906 r. uzyskał honorowy tytuł szambelana papieskiego oraz ustanowiony przez Leona XIII w 1888 r. order „Pro Ecclesia et Pontifice”.

Głównym celem ks. Godlewskiego było stwo-rzenie w Polsce prężnej Demokracji Chrześcijańskiej, czyli ruchu, który realizowałby zadania nakreślo-ne przez Leona XIII w encyklice Rerum novarum. W związku z tym wszedł w skład Komisji Pracy Spo-łecznej, powołanej 9 maja 1905 r. przez episkopat. Komisja wkrótce opracowała zasady Chrześcijańskiej Demokracji, w których czytamy, iż jest „/.../ faktem, że w obecnym ustroju społecznym panują stosunki nie-normalne /.../ Ludzie przejęci ideą sprawiedliwości, nie mogą patrzeć obojętnym okiem na taki stan rzeczy, dla-tego łączą się, zrzeszają, aby zwalczać zło wspólnymi siłami we wspólnej akcji. Taką właśnie akcją jest De-mokracja Chrześcijańska. Nazywa się demokracją, dlatego że obejmuje wszystkich ludzi, dla wszyst-kich pracuje, dla wszystkich żąda sprawiedliwości. Ponieważ zaś sprawiedliwości tej najbardziej jest pozbawiony lud, klasy pracujące, przeto najpierw dla ludu i z ludem należy dążyć do reform społecz-nych. Zaznaczamy, że demokracja nie jest opieką nad ludem, lecz idzie razem z ludem, uświadamia go, walczy razem z nim i chce przez lud wywalczyć dla ludu słuszne prawa i odpowiednie warunki ży-cia. Demokracja nazywa się Chrześcijańską dlate-go, że wypływa z ducha nauki Chrystusowej i opie-ra się na zasadach etyki Chrystusowej”.

Zastrzegano jednak, iż niewłaściwym byłoby postrzeganie jej jako akcji stricte religijnej. Jest ona bowiem „/.../ pracą społeczną. Stara się ona przede

wiARA, pRAcA, godnośĆ Ksiądz marceli godlewski

i Stowarzyszenie Robotników chrześcijańskich

Page 76: OBYWATEL nr 4(42)/2008

76 z polSKi Rodem

wszystkim, aby zapanowała idea sprawiedliwości w stosun-kach społecznych, występuje w imię ideałów i haseł ogólno-ludzkich i pracuje dla całej ludzkości”. Z drugiej strony podkreślano, że „Demokracja Chrześcijańska wyklucza ze swego programu politykę i nie służy żadnym partiom i żad-nym celom politycznym” 4. Twórcy tej deklaracji byli wierny-mi uczniami Leona XIII, rozumieli termin chrześcijańska demokracja w ten właśnie sposób, w jaki został on przezeń zdefiniowany w encyklice Graves de communi, w której czytamy, iż termin ów nie powinien być upolityczniany, natomiast należy dążyć, by „/.../ ci, którzy żyją z pracy rąk i ze swego zawodu, znaleźli się w znośniejszym położeniu i stopniowo tyle zarabiali, by sami o siebie troszczyć się mo-gli, w domu i w życiu publicznym swobodnie pełnić mogli obowiązki cnoty i religii, by się czuli nie zwierzętami, lecz ludźmi /.../. Do tego celu zmierzać powinna działalność lu-dzi, przychylnie usposobionych dla ludu chrześcijańskiego, któremu w tym kierunku nieść należy pomoc, by go ustrzec od zarazy socjalizmu” 5.

***Pomysł zajęcia się kwestią robotniczą zaczął kiełkować u ks. Godlewskiego w 1891 r. podczas pobytu w Wielkim Księ-stwie Poznańskim. Tam działalność społeczna duchowień-stwa rozwijała się dynamicznie już od lat sześćdziesiątych XIX w. Ksiądz Godlewski zetknął się ze stowarzyszeniami robotniczymi i zapoznał z metodami pracy w tym środo-wisku. Również pobyt w Belgii, Niemczech czy Holandii niewątpliwie miał swoje znaczenie.

Pierwsze prace w tym kierunku podjął ks. Godlewski w parafii św. Krzyża w Łodzi, następnie kontynuował je w Warszawie przy kościele pod tym samym wezwaniem, gdzie na przełomie lat 1903 i 1904 zaczęły zbierać się osoby zainteresowane sprawami społecznymi. Ksiądz Go-dlewski gromadził też wokół siebie coraz liczniejsze grono robotników, prowadząc w każdą niedzielę po nieszporach pogadanki o treści społecznej. Wkrótce tym sposobom pracy nadano formy organizacyjne na prośbę samych ro-botników. W ten sposób powstaje tajne stowarzyszenie „Straż” Królestwa Polskiego i Litwy. Jego statut zawierał 8 punktów, w których stawiano za cel m.in. zwalczanie teo-rii niezgodnych z duchem chrześcijańskim i narodowym, zapobieganie i przeciwdziałanie strajkom, popieranie przemysłu i handlu polskiego, szerzenie oświaty, promo-wanie zasad solidaryzmu czy stworzenie kasy samopomo-cowej dla członków stowarzyszenia6.

„Straż” funkcjonowała jako zrzeszenie nielegalne do jesieni 1905 r., kiedy to wykorzystując liberalizację wywo-łaną zamętem rewolucyjnym, ks. Godlewski przekształcił ją w legalne Towarzystwo św. Józefa, mające przede wszystkim cele kulturalne i etyczne. Było to jednak niewystarczające, w całym Królestwie narastało wrzenie rewolucyjne, mno-żyły się strajki, zaogniała walka pomiędzy socjalistycznymi a endeckimi organizacjami robotniczymi. Ks. Godlewski uznał, iż w tej sytuacji należy zająć stanowisko, wyciągnąć do robotników pomocną dłoń, zwłaszcza iż oni sami zwró-cili się do niego przekonani, że „/.../ należy im się jakaś po-moc od Kościoła, że w tej walce między organizacjami /.../ jest naturalny pośrednik – kapłan katolicki” 7.

W związku z tym ks. Marceli w niedzielę 16 wrze-śnia 1905 r. w kościele św. Marcina oznajmił przybyłym robotnikom powołanie do życia Stowarzyszenia Robotni-ków Chrześcijańskich (SRCh). Statut SRCh zarejestrowany został dopiero 21 grudnia 1906, ale nie czekając na jego formalne zatwierdzenie ks. Godlewski zaczął tworzyć koła Stowarzyszenia, liczące minimum 30 członków. Powstał też Komitet Ratunkowy SRCh, którego zadaniem było niesienie doraźnej pomocy robotnikom i ich rodzinom, np. w postaci darmowych obiadów, których wydawano setki dziennie. Statut przewidywał, iż SRCh będzie orga-nizacją ogólnokrajową i stwierdzał, że stawia sobie ono za cel „/.../ podniesienie stanu robotniczego pod względem reli-gijno-moralnym, umysłowym, materialnym i narodowym”. W 1908 r. wprowadzono do niego zapis mówiący o zakazie agitacji partyjno-politycznej w łonie organizacji. Złamanie tego zakazu skutkować miało wykluczeniem ze Stowarzy-szenia, poza nim natomiast „/.../ każdy członek może należeć według własnego uznania do wszelkich partii politycznych na gruncie narodowym stojących, zgodnych z zasadami wiary” 8.

O członkostwo w stowarzyszeniu mogli ubiegać się nie tylko katolicy, ale wszyscy chrześcijanie, choć udział nieka-tolików nie był nazbyt imponujący – należało do niego kilku ewangelików i jeden prawosławny. Tym niemniej, kwestia ta była przedmiotem poważnych kontrowersji. Głównymi oponentami Godlewskiego byli ks. Włodzimierz Jakowski z Częstochowy i ks. Andrzej Rogoziński z Łodzi, propagują-cy wizję czysto katolickiego zrzeszenia. Kwestia ta stanowiła zagadnienie o charakterze ogólnokościelnym, po tym jak w Niemczech wybuchł spór zwany berlińsko-kolońskim, dotyczący preferowanego modelu związków robotniczych – czy mają mieć one charakter mono- czy międzykonfesyj-ny. W sprawie zabrał głos papież Pius X wydając w 1912 r. encyklikę Singulari quadam, w której dopuścił pod pew-nymi warunkami możliwość udział robotników katolickich w stowarzyszeniach międzywyznaniowych.

Drugi spór w SRCh dotyczył zasad funkcjonowania ruchu. Ks. Godlewski opowiadał się za jak największym udziałem samych robotników w kierowaniu Stowarzy-szeniem, ks. Jakowski natomiast stał na stanowisku zwa-nym patronalistycznym i postulował znaczne rozszerzenie zakresu władzy księży. Na II Zjeździe SRCh, który odbył się 9-10 stycznia 1907 r. w Warszawie, przyjęto jednak, iż duchowni patroni będą mieć decydujący głos w sprawach moralno-religijnych, w pozostałych natomiast jedynie do-radczy, gdyż robotnicy powinni sami rozstrzygać o kwe-stiach bezpośrednio ich dotyczących 9.

***Stowarzyszenie realizowało cele m.in. poprzez urządzanie re-gularnych spotkań, na których dyskutowano najistotniejsze problemy dotykające robotników, tworzenie biur pośrednic-twa pracy i porad prawnych, bibliotek, sądów polubownych, instytucji samopomocowych oraz organizowanie wolnego czasu robotników. W kwestii odpowiedniej formacji religij-no-moralnej stanu robotniczego twórcy SRCh wychodzili z dość pesymistycznych konstatacji. Nie było u nich hurra-optymizmu, wynikającego z pełnych świątyń na niedzielnych nabożeństwach czy z generalnie dobrej kondycji polskiego

Page 77: OBYWATEL nr 4(42)/2008

77

Kościoła w porównaniu z jego odpowiednikami na zachodzie Europy. Dlatego niemało uwagi poświęcono organizowaniu rekolekcji robotniczych czy odczytów i pogadanek, którym przyświecała dążność do tego „/.../ aby dać w sposób jasny i przystępny światopogląd chrześcijański i zasady katolickie, a w sercach rozbudzić gorące umiłowanie wiary i Kościoła” 10.

Nie zaniedbywano rozwoju intelektualnego oraz godziwej rozrywki. Temu miały służyć robotnicze domy ludowe zakładane przez SRCh na terenie całego kraju – warto nadmienić, iż żadna inna organizacja nie utwo-rzyła na terenie Królestwa Polskiego tylu tego rodzaju placówek. Organizowano w nich nie tylko posiedzenia, ale i koncerty, odczyty, zabawy, przedstawienia teatralne, pokazy filmowe, w nich rozwijały się i ćwiczyły chóry ro-botnicze, orkiestry, teatry amatorskie. Zakładano również szkoły oraz kursy dla analfabetów. Wydawano też tygodnik dla robotników pt. „Pracownik Polski”, wychodzący w szczy-towym okresie rozwoju w nakładzie 18 tys. egzemplarzy. Na jego łamach propagowano idee Leona XIII z encykliki Rerum novarum i analizowano aktualne, konkretne kwestie społeczno-gospodarcze z punktu widzenia katolickiej na-uki społecznej. Problematyce tej poświęcano także niemało miejsca na łamach redagowanych przez ks. Godlewskiego miesięczników „Któż – jak Bóg” i „Ruch Chrześcijańsko-Społeczny” oraz pisma „Pracownica Polska”.

Stowarzyszenie prowadziło również ożywioną działal-ność gospodarczą, mającą na celu pomoc materialną ro-botnikom. Wyrazem tego były organizacje samopomocowe i spółdzielcze. Zakładano kasy zapomogowe dla chorych, zapomogowo-pogrzebowe oraz zapomogowo-pożyczkowe czy oszczędnościowo-pożyczkowe, przy warszawskim od-dziale funkcjonowała również „kasa oszczędności dla dzieci ludu pracującego”. Spółdzielcze efekty pracy SRCh rów-nież były niemałe, z inicjatywy jego członków powstało bowiem ok. 500 takich inicjatyw, głównie spożywczych. Warto także odnotować funkcjonowanie biura porad praw-nych oraz punktu porad lekarskich.

W latach 1907-08 SRCh liczyło w Królestwie Polskim 79 kół, skupiających ponad 22 tys. robotników. Istnieją jed-nak informacje wskazujące na dwa razy większą liczebność – obejmują one prawdopodobnie nie tylko osoby płacące składki, ale i sympatyków Stowarzyszenia, biorących mniej lub bardziej regularnie udział w jego pracach.

***Pierwsze trzy lata to zdecydowanie najlepszy okres organi-zacji. Później początkowy dynamizm zaczął słabnąć i SRCh przeżyło wyraźny kryzys. Zadecydowały o tym nie tylko przyczyny zewnętrzne, ale i słabość samego ruchu, który zaczął się kurczyć, gdy znikł pierwszy zapał. Jego twórcy nie

Page 78: OBYWATEL nr 4(42)/2008

78 z polSKi Rodem

ustrzegli się licznych błędów. Brak było spójnego, długofa-lowego planu funkcjonowania i rozwoju SRCh, działano spontanicznie i trochę po omacku. „W działaniu /.../ – jak podkreśla A. Wóycicki – nie widać żadnego systemu, planu, nie ma nowych metod, wypróbowanych gdzie indziej, jak np. w Księstwie Poznańskim lub zagranicą” 11.

Do tego doszły przeszkody stawiane przez władze rosyjskie, brak poparcia dla działań ks. Godlewskiego ze strony pracodawców, rodzimej inteligencji i hierarchii ko-ścielnej. Niektóre środowiska w polskim Kościele darzyły SRCh nieskrywaną niechęcią i zaczęły wysuwać pod adre-sem ks. Godlewskiego zarzuty o inklinacje modernistyczne. Były one szczególnie nośne w tamtym okresie i dotkliwe dla oskarżonego, ponieważ w 1907 r. papież św. Pius X potępił tzw. tendencje modernistyczne w dekrecie Lamentabili oraz encyklice Pascendi Dominici Gregis. W odpowiedzi delega-cja SRCh z ks. Godlewskim udała się do Rzymu. Przyjęto ich na specjalnej audiencji, w czasie której Papież wyraził jednoznacznie poparcie dla ich działalności: „Błogosławię was wszystkich, wasze rodziny, wasze prace, a gdy wrócicie do swoich, powiedzcie im, że z całego serca błogosławię waszą or-ganizację, aby zawsze wierną będąc Bogu, rozwijała się z jak największym pożytkiem dla swych członków” 12.

Pierwsza wojna światowa ostatecznie doprowadziła do wygaśnięcia działalności SRCh. Po odzyskaniu niepodle-głości doszło do odrodzenia ruchu, jednak ks. Godlewski już w jego pracach nie uczestniczył.

***W latach międzywojennych coraz mocniej współpracował z obozem narodowym, z którym już wcześniej był powiąza-ny jako członek Ligi Narodowej. Nie wrócił do aktywnego udziału w życiu chrześcijańsko-społecznym, zajmując się przede wszystkim problematyką żydowską. Sprawiło to, że zaczęto określać go mianem jednego z czołowych antysemi-tów w polskim Kościele.

Życie jednak przynosi niespodzianki i obala utarte stereotypy. W listopadzie 1940 r. kościół Wszystkich Świę-tych przy pl. Grzybowskim znalazł się za murami getta. Ks. Godlewski dobrowolnie pozostał w swojej parafii. Wkrótce zaczął nieść ofiarną pomoc ludności żydowskiej. Uczynił to człowiek, który przed wojną postulował bojkot han-dlu żydowskiego, nie zgadzając się z opiniami osób, które w imię zasad chrześcijańskich nawoływały „/.../ abyśmy nie omijali handlu Żydów i zaniechali pracy nad odżydzeniem handlu i przemysłu polskiego”; człowiek twierdzący, iż popie-rając hasło „»swój do swego« jako chrześcijanie nie wykracza-my przeciwko wierze katolickiej, lecz przeciwnie, spełniamy jej wskazania i do niej się stosujemy” 13.

Ludwik Hirszfeld, światowej sławy serolog i immu-nolog pochodzenia żydowskiego, poświęcił mu w swoich wspomnieniach osobny rozdział, zatytułowany „W cieniu kościoła Wszystkich Świętych”. „Prałat Godlewski – czy-tamy we wspomnieniach Hirszfelda. – Gdy wymawiam to nazwisko, ogarnia mnie wzruszenie. Namiętność i miłość w jednej duszy. Ongiś bojowy antysemita, kapłan wojują-

cy w piśmie i słowie. Ale gdy los zetknął go z tym dnem nędzy, odrzucił precz swoje nastawienie i cały żar swe-go kapłańskiego serca poświęcił Żydom. Gdy pojawiała się jego piękna siwa głowa, przypominająca oblicze Piotra Skargi z obrazu Matejki, w miłości i pokorze schylały się przed nim głowy. Kochaliśmy go wszyscy: dzieci, starcy i wyrywaliśmy go sobie na chwilę rozmowy. A nie skąpił siebie. Uczył dzieci kate-chizmu, stał na czele Caritasu dzielnicy i kazał rozdawać zupę bez względu na to, czy głodny jest chrześcijaninem, czy Żydem. Często przychodził do nas, by pocieszać i pokrzepiać. Nie tylko myśmy go cenili. Chciałbym przekazać, co o nim myślał prezes gminy [żydowskiej] Czerniaków. Na posiedzeniu u docenta Zweibauma zebraliśmy się z okazji rocznicy [tajnych] kursów [medycyny]. I tam prezes opowiadał, jak prałat rozpłakał się w jego gabinecie, gdy mówili o żydowskiej niedoli, i jak się sta-rał pomóc i tej niedoli ulżyć. Mówił on, ile ten ksiądz, b[yły]. antysemita, serca Żydom okazywał” 14.

Po zamknięciu kościoła i usunięciu duchownych z getta, ks. Godlewski kontynuował działalność. Organizo-wał tajne lokale, w których ukrywano dużą liczbę Żydów. Szczególną opieką w świetle relacji i wspomnień, otaczał dzieci żydowskie15. Zmarł 26 grudnia 1945 r. w Aninie k. Warszawy.

rafał łętocha

ks. dr a. Wóycicki, 1. Chrześcijański ruch robotniczy w Królestwie Polskiem. Monografia społeczna, Piotrogród 1915, s. 154.Cyt. za r. Bender,2. Społeczne inicjatywy chrześcijańskie w Króle-stwie Polskim 1905-1918, lublin 1978, s. 84.Na temat ks. Godlewskiego zob. r. Bender, 3. Marceli Godlewski [w:] Słownik biograficzny katolicyzmu społecznego w Polsce, t. 1, lublin, 1994, ss. 147-148; Marceli Godlewski [w:] Polski Słownik Biograficz-ny, t. Viii, Wrocław-kraków-Warszawa, 1959-1960, s. 180.Cyt. za r. Bender4. , Społeczne inicjatywy... op. cit., ss. 66-67.leon xiii, 5. Graves de communi [w:] k. Grzybowski, B. sobolewska, Doktryna polityczna i społeczna papiestwa (1789-1968), Warsza-wa 1971, ss. 279, 280, 281.ks. dr a. Wóycicki , 6. Chrześcijański ruch robotniczy w Polsce. Mo-nografja społeczna, Poznań-Warszawa 1921, s. 81.ibid., s. 82.7. Cyt. za r. Bender, 8. Społeczne… op.cit., s. 72.s. Gajewski, 9. Społeczna działalność duchowieństwa w Królestwie Polskim 1905-1914, lublin 1990, ss. 60-66.ks. dr a. Wóycicki, 10. Chrześcijański ruch robotniczy w Polsce... op.cit., s. 118.ibid., s. 143.11. ibid., s. 120.12. ks. M. Godlewski, 13. Bojkot Żydów a Kościół, „Głos Narodu” nr 63/1913.l. Hirszfeld, 14. W cieniu kościoła Wszystkich Świętych [w:] Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. W. Bartoszewski, z. lewinówna, kraków 1969, s. 817.zob. W. smólski, 15. Losy dziecka, Warszawa 1961, ss. 238-240; ten-że, Zaklęte lata, Warszawa 1964, ss. 290-294.

Page 79: OBYWATEL nr 4(42)/2008

79z gRuBej RuRy

Paradoks gospodarki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabilnych instytucji, jest przeniesiona z pod-miotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo niszczone.

Arkadiusz peisert

Karl Polanyi znany jest głównie jako autor książ-ki „Wielka Transformacja” (The Great Transformation). Książkę tę ukończył w Stanach Zjednoczonych i wydał w 1944 r. w Nowym Jorku. Podejmuje w niej temat rewolucji przemysłowej oraz jej społecznych i gospo-darczych konsekwencji, kwestionując dotychczasowe teorie pojawienia się kapitalizmu. Głównym tematem jego rozważań jest wzrost i upadek społeczeństwa ryn-kowego, a jej przesłanie wpisywało się w powojenne debaty (świadczy o tym choćby podtytuł książki: „Po-lityczne i gospodarcze korzenie naszych czasów”).

Polanyi był krytykiem rynku i kwestionował jego zdolność do samoregulacji, co sytuowało go poza głównym nurtem ekonomii. Uważał, że zjawiska go-spodarcze i społeczne należy postrzegać całościowo, z uwzględnieniem konkretnego kontekstu historycz-nego. Są one zakorzenione w rzeczywistości kulturo-wej oraz mają wiele uwarunkowań społecznych.

Dla Polanyi’ego pojawienie się społeczeństwa nowoczesnego w takim kształcie, jaki obecnie zna-my, było do pewnego stopnia przypadkiem. Społe-czeństwo to posiada taką formułę tylko dlatego, że kształt relacji międzyludzkich i zbiorowych został narzucony przez oddziaływanie wolnego rynku. Polanyi stwierdza, że wszelkie zrzeszenia społecz-ne oparte na więzach organicznych, funkcjonujące jeszcze na peryferiach społeczeństwa nowoczesne-go, nie są anachronizmem, lecz naturalną formą więzi, bez względu na rozmiar społeczności. Ist-niały one od początku społeczeństw, ale dopiero kapitalizm zagroził ich trwaniu. Od zawsze służyły one do odtwarzania zasobów niezbędnych do prze-trwania społeczeństwa. Jako przykład Polanyi poda-je cechy rzemieślnicze miast średniowiecznych. Choć zysk od zawsze był głównym celem rzemieślników, to jednak zasadą organizującą ich działanie było, według Polanyi’ego, przede wszystkim doskonalenie umiejęt-ności zawodowych oraz stanie na straży monopolu: wytwórczości, handlu i wiedzy na temat określonego towaru. Ich istnienie było rezultatem wysiłku człon-ków, ponoszonego w imię grupowego interesu.

Zrzeszenia społeczne, oparte na więziach or-ganicznych, od początków wolnego rynku zmuszo-ne były prowadzić walkę o przetrwanie. Duża część z nich musiała zniknąć. Z drugiej strony, w społecz-nościach powstałych w wyniku oddziaływań wolno-

rynkowych, takich jak nowe miasta przemysłowe, za-częły odradzać się dążenia do stworzenia organizmów społecznych, opartych na spontaniczności i wspólnym interesie. Były nimi spółdzielnie, a także wszelkiego typu stowarzyszenia o charakterze nieekonomicznym: kulturalne, sportowe, polityczne itp.

Według Polanyi’ego, postępujące od okresu wcze-snej nowożytności utowarowienie pracy, ziemi i pie-niądza, doprowadziło do powstania kapitalizmu, który w najczystszej postaci wystąpił w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej w drugiej połowie XIX wieku.

Fikcyjność towarowości ziemi oznacza, że jej posiadanie jest złudzeniem. Po pierwsze – nie zo-stała ona przez nikogo wytworzona w celu osią-gnięcia zysku. Po drugie, procesy, które kształtują ziemię, czy też w ogólności naturę, są w dużej mie-rze niezależne od człowieka. Po trzecie – fragment przyrody stanowi część większego ekosystemu, bez którego walory określonego obszaru ziemi byłyby znacznie mniejsze lub żadne. Bezpieczeństwo pro-dukcji żywności i reprodukcji środowiska jest w każ-dym społeczeństwie w jakimś stopniu wyłączone spod regulacji wolnorynkowej.

Fikcyjność towarowości pracy polega na tym, że jej pierwszym i naturalnym właścicielem pozostaje człowiek nią dysponujący. Praca nie istnieje nieza-leżnie, lecz wiąże się zawsze z jakimś człowiekiem, zajmuje jego czas, jego życie, pozwala mu się uczyć, a z drugiej strony – wykorzystuje jego umiejętności. Nie istnieje praca jako coś odrębnego od działalności człowieka. Praca – a właściwie ogólna działalność go-spodarcza człowieka – jest dla istnienia społeczeństwa

wielKA TRAnSFoRmAcjA– pRzypAdeK czy KoniecznośĆ HiSToRycznA?

Page 80: OBYWATEL nr 4(42)/2008

80 z gRuBej RuRy

niezbędna, wobec czego instytucje podnoszące kwalifikacje i dbające o standardy zawodowe (szkoły, uczelnie wyższe, stowarzyszenia branżowe, cechy itd.) stanowią o poziomie rozwoju społeczeństwa i jego sile. Sprzedaż tej pracy innej osobie była wynikiem konieczności, w jakiej znaleźli się drobni rolnicy, rzemieślnicy i pozostali niewielcy wytwór-cy na progu rewolucji przemysłowej. Fikcyjność pracy jako towaru polega na oddzieleniu samej pracy od człowieka i jego aktywności w ogóle. Tak rozumiana praca jest wy-dzieraniem kawałka życia osobom zmuszonym do sprzeda-ży pracy z powodu swej sytuacji materialnej. Dla Polanyi’e-go takie oddzielenie właścicieli od wykonawców pracy jest fenomenem historycznym, a nie obiektywną koniecznością wynikającą ze zmian technologicznych.

W niektórych społeczeństwach towarami fikcyjnymi mogą być te elementy, które w innym społeczeństwie, o innej kulturze, towarami nie są. Na przykład w USA opieka zdro-wotna tradycyjnie uznawana jest za część sfery prywatnej, nie za element polityki społecznej, lecz w Europie jest inaczej. W ekonomii szeroko stosowane jest pojęcie dobra publicznego. Jest ono częściowo zbieżne z koncepcją „pozornego towaru”.

Polanyi oskarża gospodarkę wolnorynkową (oraz jej entuzjastów), że bazuje na fałszywym koncepcie nadrzęd-ności gospodarki i rynku wobec społeczeństwa i etyki. Według niego, w nowoczesnym społeczeństwie nastąpi-ło rozszerzenie optyki rynkowej na wszystkie instytucje gospodarcze. Instytucje substancjalne dla społeczeństwa (spontaniczne stowarzyszenia, kluby, bractwa) uznane zo-stały za archaiczne. Pojawił się, jak mówi Polanyi – „uto-pizm rynkowy”. Powoduje on rozdzielenie, odcięcie go-spodarki od instytucji społecznych i politycznego oddzia-ływania, w imię samoregulacji, niezależności; jednocześnie zaś wciągnięcie do ekonomicznej analizy wszystkich elemen-tów kultury i konfrontowanie ich z racjonalnością rozumianą jako dążenie do realizacji własnego interesu przez jednostki.

Nigdy wcześniej ani nigdzie indziej przed europejską rewolucją przemysłową rynek nie był niczym więcej, jak

tylko akcesorium życia ekonomicznego. Z reguły system ekonomiczny był dostosowany do systemu społecznego i jakiekolwiek odmiany rynku funkcjonowały, zawsze zbu-dowane były na fundamencie tegoż systemu. W konse-kwencji, regulacje i rynek rozwijały się równolegle, ale zawsze regulacje dominowały nad swobodnym obrotem towarów. Samoregulujący się rynek był nieznany.

Sprzeczność między fikcyjnymi towarami a substan-cjalnością społeczeństwa jest centralnym elementem teorii Polanyi’ego. Sprzeczność ta wynika z dwóch odmiennych znaczeń słowa „ekonomiczny”. Znaczenie formalne okre-śla racjonalną kalkulację środków i wyników. Racjonalność zawiera w sobie zestaw reguł, które determinują taki wybór pomiędzy alternatywami, jaki pozwala na maksymalizację zysków. Ekonomia wolnorynkowa opiera się na założeniu, że ludzie będą w naturalny sposób zachowywać się tak, aby maksymalizować indywidualne korzyści pieniężne. Z kolei substancjalna definicja słowa „ekonomiczny” odnosi się do materialnej realizacji potrzeb poprzez praktyki, które orga-nizują zależności od innych ludzi i środowiska, potrzebne do zachowania utrwalonego standardu i sposobu życia. Zbiorowości ludzkie funkcjonują dzięki umiejętności bu-dowania zinstytucjonalizowanych relacji pomiędzy przyro-dą a społeczeństwem.

Najważniejsza norma, jaka zawsze była i jest kul-tywowana w nie-rynkowych instytucjach społecznych, to wzajemność. Powoduje ona zróżnicowanie interak-cji ekonomicznych. Prowadzi też do takich wymian pomiędzy ludźmi czy grupami, które nie są dyktowane wyłącznie interesem własnym. Skutkuje to wzbogaceniem i utrwalaniem relacji gospodarczych, które z drugiej strony rozwijają pole dla wolnego rynku. Bez takich praktyk rynek skazałby się na zagładę. Przykładem jest tzw. welfare state – w którym normy wymiany zostały zastąpione przez trans-fery instytucjonalne. Mimo dobrych intencji jego twórców, welfare state poprzez redystrybucję zniszczyło spontaniczne praktyki wzajemności.

Bogactwo

narodów

zależy od

moralnej

dojrzałości

społeczeństwa bnd

tri

Ver.

No

Wy

Jork

1908

-191

5

Page 81: OBYWATEL nr 4(42)/2008

81

W historii stale, choć ze zmienną intensywnością, wy-stępuje napięcie pomiędzy tradycją a innowacyjnością. Jeśli przemiany powodują dużą dyslokację społeczeństwa, ule-ga ono dezintegracji. Transformacja to „sztorm” dla każ-dego społeczeństwa. Polanyi opisuje trzy przykłady takich transformacji w historii Anglii: grodzenia [trwający od XVII w. proces podziału wspólnych pastwisk na działki prywatne, prowadzony tak, że niewielka grupa osób skupiła w swych rękach ogromną część własności ziemskiej – przyp. red.], Speenhamland Act (1795) oraz rewolucję przemysłową.

Na mocy Speenhamland Act biedni otrzymywali od państwa dopłatę do wynagrodzenia, niezależną od ich dochodu, lecz od zmieniającej się ceny chleba. Płace były kształtowane przez pracodawców, ale – bez względu na wysokość zarobków – do pensji dopłacało państwo. Nie-zamożni rzemieślnicy zaczęli rezygnować z pracy we wła-snych warsztatach (w których nie otrzymywali wsparcia państwa) i przenosili się do powstających fabryk, gdzie otrzymywali gwarancję utrzymania na minimalnym po-ziomie. W wyniku Speenhamland Act ludzie masowo opuszczali wspólnoty wiejskie i przenosili się do miast. Z czasem stawali się zależni od dopłat państwa. Konse-kwencje okazały się przeciwne do zamierzonych – pra-codawcy obniżali pensje, robotnicy zaś odmawiali pracy, co prowadziło do ich zubożenia. Speenhamland Act spo-wodował, że motywacja do pracy, jaka stoi za koniecz-nością przetrwania, przestała istnieć. W efekcie pozycja pracodawców stała się tak silna, że doprowadzili oni do zniesienia Speenhamland Act, zastępując go w 1834 r. tzw. Poor Law Ammendments Act. W jego wyniku pojawił się wolny rynek pracy. Strach przed głodem u biedaków oraz żądza zysków u bogatych, stały się fundamentem relacji gospodarczych.

Jak pisze Polanyi, w wyniku pośrednich oddziaływań Speenhammland Act zniszczył status pracownika, zaś Poor Law Ammendments Act – status osoby ludzkiej. Praca sta-ła się towarem. Harmonia ludzi we wspólnocie została zastąpiona harmonią ekonomiczną, która kryje w sobie milczące założenie, że każdy uczestnik rynku wyraża zgodę na bycie zniszczonym w razie złego obrotu ko-niunktury. W trakcie angielskiej rewolucji przemysłowej nastąpił niezwykły skok technologiczny, któremu towarzy-szyła równie niezwykła, katastrofalna erozja życia wspólno-towego. Nastąpiło zniszczenie starego mechanizmu życia zbiorowego, w miejsce którego nie pojawił się żaden zastęp-czy mechanizm integracyjny.

Samoregulacja rynkowa, która pojawiła się Anglii w końcu XVIII w., wymusiła instytucjonalny podział życia społecznego na sferę ekonomiczną i polityczną. Początki re-wolucji przemysłowej w Anglii to moment edycji słynnego dzieła Adama Smitha – „Bogactwo narodów”. W czasach powstania książki Smitha problem ubóstwa nie był do-strzegany, lecz zauważono go już wkrótce, gdy pojawiła się rozprawa Williama Townsenda „Rozważania o prawach dla ubogich”, wydana w 1786 r. Jak podkreśla Polanyi, Smith nie postulował, aby „niewidzialna ręka rynku” była niekon-trolowana. Pisał o bogactwie narodów, a bogactwo to trak-tował jako element wspólnoty. Wynika ono z różnorodnych tradycji, zwyczajów, systemów, ustrojów. Każdy oryginalny

naród jest posiadaczem bogactwa, czyli niepowtarzalnej kombinacji elementów kultury, tradycji, zwyczajów, norm etycznych, instytucji. Bogactwo zależy głównie od sił insty-tucji, które regulują, ale i ograniczają wolny rynek. Instytu-cje te istnieją dzięki postawom moralnym członków danego narodu. Bogactwo narodów zależy zatem od moralnej doj-rzałości społeczeństwa.

To nie niewidzialna ręka rynku pokazuje korzyści, jakie możemy odnieść z wymiany. Przeciwnie – nasze dążenie do zaspokojenia własnych dążeń jest wtedy do-bre i przynosi korzyści, gdy wiąże się z poszanowaniem godności każdego człowieka i jego praw. „Niewidzialna ręka rynku” jest raczej rezultatem cywilizacyjnego i moral-nego rozwoju społeczeństwa. W społeczeństwach rozwi-niętych, czyli, zdaniem Smitha, takich, w których wysoko ceniona jest godność człowieka i moralny ład, możliwe jest wprowadzenie ryzykownego elementu, jaki stanowi samo-regulujący się rynek.

Townsend był bardziej krytycznym obserwatorem społeczeństwa rynkowego. Jako jego metaforę przytacza relację podróżnika o wyspie u wybrzeży Chile, na której rozmnożyły się kozy. Po pewnym czasie Hiszpanie wypu-ścili na wyspę psy w celu zlikwidowania populacji kóz, które stanowiły źródło pożywienia dla piratów. Psy jednak oszczędziły ostatnie sztuki kóz w obawie przed całkowitą utratą pożywienia. Townsend w ten sposób pokazuje, że jedynym motywem posiadaczy środków produkcji w społe-czeństwie kapitalistycznym jest właśnie ochrona podstawo-wych zasobów siły roboczej, aby mogła ona być dostępna w przyszłości. Jedyną siłą zdolną uchronić jednostki przed wzajemnym wyniszczeniem jest więc racjonalna kalkulacja, zgodnie z którą inni są potrzebni jednostce, aby mogła ona pomnażać swoje indywidualne korzyści. Jednak w miarę rozwoju kultury, poszerza się zakres ochrony społeczeństwa przed egoizmem jednostek. Według Townsenda, miarą roz-woju cywilizacyjnego jest właśnie zakres ochrony przed samoregulacją wolnorynkową, jaką instytucje mogą za-pewnić człowiekowi.

Wczesny kapitalizm to odkrycie społeczeństwa jako swoistego uniwersum. Już na początku XIX w. pojawił się opór przeciw praktykom wolnorynkowym i upo-wszechnianiem „fikcyjności towarów”. Powstały partie chłopskie, socjalistyczne i katolickie, które broniły sta-tusu osoby ludzkiej. Doprowadziło to w końcu XIX w. i na początku XX w. do prób oddzielania towarów fik-cyjnych od realnych. Rozwinęła się globalna gospodar-ka, ale chronione zaczęły być: zdrowie, higiena, warunki i bezpieczeństwo pracy oraz materialny poziom życia. Elementy te zaczęto traktować jako zasób państwa. Lata międzywojenne przyniosły jednak mocny powrót do utowarowienia życia społecznego.

Paradoks gospodarki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabil-nych instytucji, jest przeniesiona z podmiotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo nisz-czone. Są to gildie, kościoły, samorządy, uniwersytety, stowarzyszenia i korporacje zawodowe. Państwo nowo-czesne nie jest zdolne jednak pełnić roli reprezentanta

Page 82: OBYWATEL nr 4(42)/2008

82 z gRuBej RuRy

i organizatora kompleksowego społeczeństwa. Tak jak rynek redukuje ludzką gospodarkę do form rynkowych, tak i fikcja nieograniczonej kompetencji państwa re-dukuje społeczeństwo do państwa lub idei narodowej. Przeciw tym dwu abstrakcyjnym podstawom porządku społecznego Polanyi proponuje idee społeczeństwa substancjalnego. Nie chce oczywiście likwidacji ryn-ku czy państwa, ale ekonomia substancjalna wymaga społeczeństwa bazującego na nie-rynkowych instytu-cjach, które odgrywają zasadniczą rolę w zaspokaja-niu potrzeb, dystrybucji wiedzy i alokacji statusu.

W społeczeństwie niezbędne są instytucje utrzy-mujące minimum indywidualnych zobowiązań etycz-nych obywateli, potrzebnych do zaspokajania wspól-nych zadań społeczeństwa. Relacje rynkowe załamują się, jeśli nie są ograniczone mechanizmami chronią-cymi przyrodę i człowieka przed degeneracją i wy-czerpaniem.

Nienegocjowalna zależność instytucji społecznych od rynku lub państwa, załamuje status tradycji jako niewy-czerpanego źródła kształtowania zrzeszeń. Istniejące orga-nizacje adaptują się wtedy do zmian transformacyjnych (narzuconych przez państwo lub rynek) poprzez utrzymy-wanie zewnętrznego kształtu organizacji „dla ludzi”, zaś wewnętrznie asymilując zmiany konieczne do funkcjono-wania w nowych warunkach. Przykładami tego rodzaju instytucji są niektóre stowarzyszenia i fundacje, działające obecnie w Polsce, które korzystają z przywilejów skierowa-nych do organizacji nie nastawionych na zysk, zaś w rze-czywistości są zakamuflowanymi firmami prywatnymi.

Nie przypadkiem na początku lat 90., w dyskusji o polskim modelu gospodarki, powrócono do rozwa-żań Polanyi’ego. W 1994 r. ukazała się książka, będąca skrótem dyskusji pomiędzy wybitnymi ekonomistami na temat uprzedniej dekady i najbliższej przyszłości, pt. „The new Great Transformation?”. Polskich robot-ników zagrożonych bezrobociem porównywano do robotników angielskich sprzed 150 lat. Dzisiaj można

powiedzieć, że wiele z przewidywań Polanyi’ego spraw-dziło się w odniesieniu do Polski. Chociaż od paru lat można obserwować zdecydowaną poprawę go-spodarczą, to jednak rozpad więzi wspólnotowych z jednej strony oraz instytucji organizujących po-rządek społeczny z drugiej, skłania nas do uznania, że kapitalizm pierwszych dwóch dekad od upadku komunizmu był kapitalizmem „dzikim” – pozba-wionym norm innych niż regulacje prawne (które również starano się obchodzić). Dość wyraźnie sytu-ację człowieka w tej nowej rzeczywistości pokazały nam filmy takie, jak „Dług” czy „Komornik”. Szczególnie w tym drugim widać, w jaki sposób młody kapitalizm niszczy to, co w społeczeństwie substancjalne i nie-zbędne dla jego istnienia, np. poczucie sprawiedliwości i bezpieczeństwa socjalnego oraz zaufanie do państwa. Polanyi uświadamia nam to, z czym wielu się intuicyj-nie zgadza, obserwując choćby protesty w likwidowa-nych szpitalach itp. Reguły wolnorynkowe są pewnego rodzaju mistyfikacją, którą ich entuzjaści utożsamiają po prostu z obowiązującym prawem, powtarzając np.: „mamy kapitalizm i skończyły się przywileje”. Eko-nomia rynkowa musi być kontrolowana przez me-chanizm demokratyczny, gdyż to władza demokra-tyczna, a nie wolny rynek, reprezentuje ostateczne interesy społeczeństwa.

arkadiusz peisert

Bibliografia:Christopher Bryant, edmund Mokrzycki [ed.], 1. The new great transformation?, london 1994.Maurice Glassman, 2. Unnecessary suffering. Managing market uto-pia, london, New york, 1999.karl Polanyi, 3. The Great Transformation, Boston, New york, 1944.Wikipedia: 4. http://pl.wikipedia.org/wiki/karl_Polanyi na dzień 27 marca 2008 r.

b C

oN

or

laW

less

Page 83: OBYWATEL nr 4(42)/2008

83

Karl polanyi

Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wy-łącznym regulatorem ludzkich losów i naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły na-bywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa.

Powierzchowny opis systemu ekonomicznego i rynków pokazuje, że nigdy przed naszymi czasami rynki nie były czymś więcej niż dodatkami do życia gospodarczego. Co do zasady, system ekonomiczny był wchłonięty przez system społeczny i z racji tego, że reguły zachowania indywidualnego człowieka były wobec ekonomii pierwotne, to relacje rynkowe były do tych zachowań dopasowane. Reguły wymiany towarów lub przysług, które legły u podstaw wol-norynkowego schematu, nie przejawiały tendencji do rozwoju kosztem całej reszty [relacji międzyludz-kich – przyp. tłum.]. Kiedy rynki były najbardziej rozwinięte, tak jak w okresie sytemu merkantylnego, obejmowała je kontrola scentralizowanej admini-stracji, która izolowała chłopskie gospodarstwa od wolnego rynku, a także zabezpieczała przed nim wszystkie dziedziny związane z interesem państwa. W efekcie regulacje państwowe i rynek rozwija-ły się równolegle. Samoregulujący się rynek był nieznany. Wyłonienie się idei samoregulacji było całkowitym odwrotem od głównego kierunku roz-woju państw europejskich w okresie nowożytnym. Pozwala to ujrzeć we właściwym świetle fakt, że zało-żenia leżące u podstaw ekonomii rynkowej nie były w okresie nowożytnym czymś oczywistym. /.../

Samoregulacja rynkowa oznacza, że cała produk-cja przeznaczona jest na sprzedaż i cały zysk pochodzi z tej sprzedaży. A jednocześnie, że istnieją rynki na wszystkie elementy wytwórczości, nie tylko na same towary i usługi, ale również na pracę, ziemię i pie-niądz. Ceny tychże są nazywane różnorodnie: cenami towaru, płacami, wynagrodzeniami, rentą dzierżaw-ną, odsetkami, prowizjami. /.../

Samoregulujący się rynek wymaga instytucjonal-nego podziału społeczeństwa na sferę ekonomiczną i polityczną. Taka dychotomia jest w efekcie, z punk-tu widzenia całego społeczeństwa, niczym innym, jak po prostu ustanowieniem samoregulującego się rynku. Można postawić argument, że to rozdziele-nie dwóch sfer istniało we wszystkich typach spo-łeczeństw w każdej epoce. Ale taki wniosek będzie oparty na fałszywej przesłance. Oczywiście, żadne społeczeństwo nie może istnieć bez pewnego po-rządku zapewniającego koordynację produkcji i dystrybucji dóbr. Ale to nie oznacza jeszcze ist-nienia odrębnych instytucji rynkowych. Zazwy-

czaj porządek ekonomiczny był w historii tylko pochodną porządku społecznego, był do niego dopasowany i w nim się zawierał. Nigdy, zarówno u plemion koczowniczych, poprzez system feudalny aż do okresu panowania reguł merkantylizmu, nie ist-niał oddzielny system ekonomiczny, całkowicie nieza-leżny od społeczeństwa. Społeczeństwo XIX-wieczne [krajów zachodnioeuropejskich i Ameryki Północnej – przyp. tłum.], w którym aktywność ekonomiczna była w ten sposób odizolowana, było tak naprawdę pojedynczym wyjątkiem od ogólnej reguły.

Taki twór instytucjonalny jak rynek nie może funkcjonować, dopóki społeczeństwo nie dostosowuje się w ten czy inny sposób do jego wymagań. Rynkowa ekonomia może istnieć tylko w rynkowym społeczeń-stwie. Doszliśmy do tej konkluzji w oparciu o anali-zę samych podstaw reguł rynkowych. Teraz możemy

FiKcyjne TowARy i Boleśnie pRAwdziwy RyneK

karl

Po

laN

yi

Page 84: OBYWATEL nr 4(42)/2008

84 z gRuBej RuRy

określić, co nas doprowadziło do takiego stwierdzenia. Eko-nomia rynkowa musi zawierać w sobie wszystkie elementy potrzebne do wytwórczości – włączając ziemię, pracę i pie-niądz (w ekonomii rynkowej ten ostatni jest podstawowym elementem funkcjonowania wytwórczości i jego włączenie do mechanizmu rynkowego ma, jak zobaczymy, daleko idą-ce konsekwencje). Ale praca [w oryginale labour, co ozna-cza w różnych kontekstach zarówno siłę roboczą, zasoby pracowników, jak i samą pracę, robociznę – przyp. tłum.] i ziemia są niczym innym, jak samym ludzkim życiem, które tworzy całe społeczeństwa, a także naturalnym otoczeniem, w którym człowiek egzystuje. Włączenie ich w mechanizm rynkowy oznacza podporządkowanie samej substancji społeczeństwa prawom rynku.

Teraz jesteśmy już w punkcie, w którym będziemy mogli określić w bardziej konkretnych kategoriach instytu-cjonalną naturę ekonomii rynkowej i zagrożenia dla społe-czeństwa, które ze sobą ta natura niesie. Najpierw opiszemy sposoby, poprzez które mechanizm rynkowy jest przygo-towany do kontrolowania i sterowania elementami dzia-łalności wytwórczej. Następnie spróbujemy ocenić naturę efektów tego mechanizmu w społeczeństwie, które zostało poddane działaniu wolnego rynku.

Za pomocą pojęcia towarowości mechanizm rynkowy jest przekładany na różne elementy działalności wytwórczej. Towary są tutaj empirycznie definiowane jako przedmioty produkowane na sprzedaż na rynku; rynki z kolei są em-pirycznie definiowane jako faktyczne kontakty pomiędzy kupującymi i sprzedającymi. Idąc dalej – każdy element wytwórczości jest postrzegany jako towar, produkowany na sprzedaż, i dalej jest on traktowany tylko jako przedmiot mechanizmu popytu i podaży, które dopasowują się do sie-bie poprzez ceny. W praktyce powstaje wrażenie, że istnieje rynek na każdy element wytwórczości, gdyż na tym rynku każdy z tych przedmiotów jest organizowany w grupy po-pytu i podaży. Te rynki – a są one niezliczone – są połączo-ne i tworzą Jeden Wielki Rynek.

Kluczowe jest to, że praca, ziemia i pieniądz są zasad-niczym elementem wytwórczości, zatem również muszą być zorganizowane w rynki. W rzeczywistości, te rynki są absolutnie najbardziej newralgicznym elementem syste-mu ekonomicznego. Ale jednak praca, ziemia i pieniądz de facto nie są towarami. Postulat, że wszystko, co jest kupowane i sprzedawane, musiało być wyprodukowa-ne na sprzedaż, jest, co intuicyjnie łatwo rozumiemy, nieprawdą w odniesieniu do nich. Innymi słowy, zgodnie z empiryczną definicją towaru, nie są one towarami. Praca jest tylko inną nazwą ludzkiej działalności, która odbywa się w samym życiu, które nie jest produkowane na sprzedaż, ale powstaje z całkowicie innych powodów. Nie może też być ludzka aktywność oddzielana od reszty życia, nie może być magazynowana czy mobilizowana. Ziemia jest inną na-zwą przyrody jako takiej, która nie jest produkowana przez człowieka, pieniądz natomiast jest tylko znakiem posiada-nej, nabytej mocy władzy, siły [podmiotów ją posiadających – przyp. tłum.], która, co do zasady, w ogóle nie jest pro-dukowana, lecz dochodzi do głosu poprzez mechanizm kre-dytowania lub finansów państwowych. Towarowość pracy, ziemi i pieniądza jest więc całkowicie fikcyjna, pozorna.

Niemniej jednak, za pomocą tej fikcji funkcjonują obecnie zorganizowane rynki pracy, ziemi i pieniądza. Te „towary” są kupowane i sprzedawane na rynku, popyt na nie i podaż są ogromnymi siłami, a wszelkie próby ingeren-cji czy limitowania, które hamowałyby formowanie się tych rynków, byłyby ipso facto zagrożeniem dla samoregulacji ca-łego systemu. Fikcja towarowości zatem wspiera podstawo-wą zasadę społeczeństwa, poruszając prawie wszystkie jego instytucje na wiele różnych sposobów, mianowicie zasadę, według której żadne porozumienie czy zachowanie nie po-winno być dopuszczalne, jeżeli przeciwdziała faktycznemu funkcjonowaniu mechanizmu rynkowego w zakresie obro-tu fikcyjnymi towarami.

Lecz w odniesieniu do pracy, ziemi i pieniądza taki postulat nie może być utrzymany. Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wyłącznym regulatorem ludzkich losów i ludzkiego naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły nabywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa. W imię domnie-manej towarowości, „siła robocza” nie może być swobodnie przerzucana, używana podobnie jak inne towary czy nawet pozostawiona bez użycia, bez szacunku dla ludzkich jedno-stek, którym zdarzyło się być okazicielem tego osobliwego towaru. Okradzione z ochronnego parasola instytucji społecznych, jednostki ludzkie zginęłyby z powodu efektów wystawienia na społeczną próżnię, zginęłyby jako ofiary ostrej społecznej dyslokacji, spowodowa-nej demoralizacją, przestępczością i głodem. Natura zostałaby zredukowana do jej składowych elementów, lokalne wspólnoty zostałyby zniszczone, krajobrazy zdewastowane, rzeki zatrute, zniknęła by gotowość do obrony terytorium przez obywateli, zniszczone możli-wości produkcji żywności i pozyskiwania surowców. Ostatecznie, rynkowe administrowanie siłą nabywczą krok po kroku likwidowałoby przedsięwzięcia biznesowe, brak lub nadmiar kapitału przyjmowano by jako tak tragiczne dla biznesu, jak powodzie czy susze w prymitywnym spo-łeczeństwie. Niewątpliwie praca, ziemia i pieniądz są pod-stawą dla ekonomii rynkowej. Ale żadne społeczeństwo nie mogłoby wytrzymać efektów takiego systemu prymityw-nych fikcji nawet w najkrótszym okresie czasu, o ile jego ludzka i naturalna substancja, tak samo zresztą jak organi-zacja przedsięwzięć, nie byłyby chronione przed spustosze-niem wskutek działań tego szatańskiego młyna, jakim jest ekonomia rynkowa.

Największa sztuczność ekonomii rynkowej ma źró-dło w fakcie, że proces produkcji sam w sobie jest zorga-nizowany poprzez sprzedaż i kupno. Żaden inny sposób organizacji produkcji na potrzeby rynku nie jest możliwy w społeczeństwie komercyjnym. W późnym średniowieczu produkcja dóbr trwałych na eksport była zorganizowana przez bogatych patrycjuszy miejskich i prowadzona pod ich bezpośrednim nadzorem w macierzystym mieście. Później, w społeczeństwie merkantylnym, produkcja została zorga-nizowana przez kupców i nie była już ograniczana przez miasta. To był wiek „pożyczania”, gdy domowa wytwór-czość była uzależniona od surowców dostarczanych przez kupców posiadających kapitał, którzy kontrolowali proces produkcji jakby to było czysto komercyjne przedsięwzięcie.

Page 85: OBYWATEL nr 4(42)/2008

85

W tym czasie produkcja wytwórcza była bez reszty i na dużą skalę zorganizowana pod kierownictwem kupca. On znał rynek, zasięg oraz jakość poszukiwanych produktów, i mógł gwarantować zaopatrzenie, które składało się niekiedy tylko z wełny, lnu, a czasami warsztatów tkackich lub sprzętów przędzalniczych używanych w rękodzielnictwie. Jeśli zaopa-trzenie nie dopisało, to właśnie rękodzielnik był najbardziej pokrzywdzony, gdyż nie miał pracy przez dłuższy czas, ale to nie oznaczało kosztów po stronie samego zakładu, całej linii produkcyjnej, a kupiec nie ponosił żadnego poważnego ry-zyka mimo przejęcia kierownictwa produkcji. Przez stulecia ten system rósł w siłę i rozprzestrzeniał się, dopóki w takim kraju jak Anglia, przemysł wełniany, podstawowa angielska gałąź wytwórczości, nie zastąpił dużego sektora produkcji organizowanej przez kupca tekstylnego. On, który kupił i sprzedał, okazyjnie tylko odpowiadając za produkcję, nie miał żadnych szczególnych motywów. Wytworzenie dóbr nie angażowało ani żadnych postaw wzajemności czy wza-jemnej pomocy, ani troski kupca o tych, których potrzeby zostały pozostawione jego trosce, ani satysfakcji rzemieśl-nika z jakości towaru, ani satysfakcji klienta z dobrej ceny – niczego poza prostym motywem zysku, typowym dla człowieka, którego profesją jest kupowanie i sprzedawanie. Do końca XVIII wieku, produkcja wytwórcza w Europie Zachodniej była jedynie dodatkiem do handlu.

Ale gdy produkcja przemysłowa stała się bardziej skomplikowana, spowodowała wzrost zapotrzebowania na coraz liczniejsze i różnorodne surowce i środki. Trzy z nich oczywiście miały szczególne znaczenie: praca, ziemia i pie-niądz. W społeczeństwie handlowym dostęp do nich mógł być zorganizowany tylko w jeden sposób: przez umożliwie-nie nabywania ich. Zatem, miały one być zorganizowane i przygotowane na sprzedaż na rynku – innymi słowy, miały stać się towarami. Rozszerzenie mechanizmu rynkowego na elementy wytwórczości – pracę, ziemię i pieniądz – było nieuniknioną konsekwencją wprowadzenia fabrycznej or-

ganizacji produkcji w społeczeństwie handlowym. Elemen-ty produkcji miały być przeznaczone na sprzedaż.

Było to tożsame z zapotrzebowaniem na system ryn-kowy. Wiemy, że zyski mogą być zapewnione tylko w ta-kim systemie, w którym samoregulacja jest zabezpieczona poprzez współzależne, konkurencyjne rynki. Ponieważ roz-wój systemu fabrycznego został zorganizowany jako część procesu kupowania i sprzedawania, toteż praca, ziemia i pieniądz musiały przejść transformację – musiały stać się towarami. Było to niezbędne dla utrzymania ciągłości pro-dukcji. Oczywiście nie mogły one być dosłownie przetwo-rzone na towary, jako że faktycznie nie są one produkowane w celu sprzedaży na rynku. Ale fikcja, że można je uznać za towary jak każde inne produkowane dobra, stała się zasadą organizującą nowe społeczeństwo.

Spośród trzech „towarów”, jeden się wyróżnia: siła ro-bocza jest technicznym terminem używanym do określenia ludzi jako takich, dopóki nie są oni zatrudniającymi lub zatrudnionymi. Wynika z tego, że od tej pory organizacja pracy będzie zmieniać się i podążać za zmianami organi-zacji systemu rynkowego. Tymczasem jednak „organizacja pracy” jest tylko innym terminem na określenie formy ży-cia zbiorowego ludzi, co oznacza, że rozwojowi systemu rynkowego będzie towarzyszyła zmiana organizacji sa-mego społeczeństwa. Idąc tak do końca, dochodzimy do punktu, w którym społeczeństwo staje się zaledwie elementem sfery ekonomicznej.

Można tu przywołać paralelę pomiędzy spustoszeniem społecznym, jakie w angielskiej historii zostało dokonane przez grodzenia pastwisk, a społeczną katastrofą, która na-stąpiła w wyniku rewolucji przemysłowej. Przeobrażenia, jak powiedzieliśmy, są co do zasady okupione wysoką ceną w postaci społecznej dyslokacji, dezintegracji. Jeśli stopień dyslokacji jest zbyt duży, wspólnota lokalna musi w tym procesie ulec dezintegracji. Tudorowie i wcześni Stuartowie uchronili Anglię od losu Hiszpanii poprzez regulację kursu

społeczeństwo

uległoBy

likwidacji,

gdyBy nie

spontaniczne

akcje protestu,

które stępiały

działanie

samoniszczącego

mechanizmu

rynkowegobnd

tri

Ver.

No

Wy

Jork

1914

Page 86: OBYWATEL nr 4(42)/2008

86 z gRuBej RuRy

wymiany tak, że skutki grodzeń stały się znośne, a ich efek-ty zostały skanalizowane w sposób mniej destrukcyjny. Ale nic nie uchroniło wspólnot ludzkich od wpływu rewolucji przemysłowej. Niewidzialna walka w spontanicznym postę-pie gospodarczym wstrzymała ludzkie umysły od refleksji, i z fanatyzmem sekciarzy ci najbardziej oświeceni naciskali na nieograniczone i nieregulowane zmiany w społeczeństwie. Efekty dla życia ludzi były zbyt okropne, aby je opisać. Tak naprawdę społeczeństwo ludzkie [jako organizacja a nie same fizyczne jednostki – przyp. tłum] uległoby likwida-cji, gdyby nie spontaniczne akcje protestu, które stępiały działanie tego samoniszczącego mechanizmu rynkowego.

Społeczna historia XIX w. jest w rezultacie wypadkową ścierania się dwóch sił: rozszerzenia się organizacji wolnoryn-kowej w zakresie dystrybucji właściwych towarów oraz ogra-niczeń w obrocie towarami fikcyjnymi. Podczas gdy z jednej strony rynki objęły wszystkie części globu, a ilość towarów wzrosła do niewiarygodnych wielkości, z drugiej strony sys-tem ograniczeń i regulacji został zintegrowany w silne instytu-cje, wyznaczone do kontrolowania działań rynku w sferze siły roboczej, ziemi i pieniądza. Podczas gdy organizacja świato-wych rynków towarowych, światowych rynków kapitałowych i światowych rynków wymiany pod egidą standardu złota dała nieporównywalny z niczym impet mechanizmowi ryn-kowemu, to głęboko osadzony ruch [robotniczego protestu – przyp. tłum.] gwałtownie się rozwinął i wywołał efekt „złośli-wy” z punktu widzenia rynkowej ekonomii. Społeczeństwo chroniące się przed niebezpieczeństwami immanentnymi dla samo-regulującego się systemu rynkowego – to był kluczowy czynnik w historii XIX wieku. /.../

Chociaż zróżnicowanie interesów ekonomicznych za-zwyczaj kończy się kompromisem, oddzielenie sfery eko-nomicznej i sfery politycznej w społeczeństwie prowadziło do tego, że to zróżnicowanie miało groźne konsekwencje dla spójności społeczeństwa. Pracodawcy byli właściciela-mi fabryk i kopalń, a zatem odpowiadali bezpośrednio za zapewnienie produkcji w społeczeństwie (niezależnie od ich osobistego interesu w osiąganiu zysków). Co do zasady, gotowi byliby się wycofać ze wszystkiego [co uczynili dla swoich robotników i lokalnej społeczności – przyp. tłum.] w swoim wysiłku zachowania ciągłości produkcji. Z drugiej strony, robotnicy stanowili ogromną część społeczeństwa; ich interes był w dużym stopniu tożsamy z interesem całego społeczeństwa. Byli oni jedyną klasą zdolną chronić intere-sy konsumentów, obywateli czy w ogóle ludzi jako takich. W efekcie wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego, ich liczba dała im dominujące znaczenie w sferze politycznej. /.../ Członkowie parlamentu cieszyli się zaufaniem w zakre-sie formułowania woli powszechnej, kierunku polityki pu-blicznej, w ramach długoterminowych programów działania w kraju i poza jego granicami. Żadne złożone społeczeństwo nie byłoby w stanie funkcjonować bez działającej legislaty-wy i egzekutywy typu politycznego. Zderzenie interesów grupowych, powodujące paraliż gospodarki lub państwa – albo obu ich naraz – spowodowało bardzo szybko powstanie bardzo dużego niebezpieczeństwa dla społeczeństwa.

Weźmy lata dwudzieste XX w. Siła robocza wzmacniała się w parlamencie, natomiast kapitaliści rozbudowywali prze-mysł na podobieństwo fortecy, w której starali się zachowy-

wać dominująca pozycję. Rządy populistyczne odpowiedziały bezwzględną interwencją w sferę biznesu, ignorując potrzeby gospodarki. Przemysłowcy odciągali społeczeństwo od wier-ności ich demokratycznie wybranym przywódcom, podczas gdy demokraci głosili wojnę przeciw panującym stosunkom gospodarczym, od których zależała jakość życia każdego członka społeczeństwa. Ostatecznie nadszedł moment, w któ-rym zarówno system ekonomiczny, jak i polityczny dotknięte zostały kompletnym paraliżem. Strach zawładnął społeczeń-stwem, a przywództwo zostało przekazane tym, którzy zaofe-rowali łatwą drogę ucieczki za jakąkolwiek cenę możliwą do przyjęcia. Nadszedł czas na rozwiązanie faszystowskie. /.../

Wierzymy, że trzy konstytutywne elementy współ-tworzą świadomość człowieka Zachodu: wiedza o śmier-ci, wiedza o wolności, wiedza o społeczeństwie. Pierwsza, według żydowskiej legendy, została objawiona w Starym Testamencie. Druga została objawiona poprzez odkrycie wyjątkowości jednostki ludzkiej w naukach Jezusa, zapi-sanych w Nowym Testamencie. Trzecie objawienie zostało nam dane poprzez życie w społeczeństwie przemysłowym. Żadne wielkie imię nie jest z tym związane, choć być może to Robert Owen najtrafniej opisał mechanizm, który się wówczas narodził. To jest konstytutywny element w świa-domości nowoczesnego człowieka.

Faszystowska odpowiedź na odkrycie realności społe-czeństwa to ni mniej ni więcej, jak rezygnacja z postulatu wolności. Chrześcijańskie odkrycie wyjątkowości jednost-ki i jedności całej ludzkości, zostały zanegowane przez fa-szyzm. Tu leży sedno jego degenerującego zafałszowania.

Robert Owen był pierwszym, który stwierdził, że Ewangelia zignorowała realność społeczeństwa. On nazy-wał to „indywidualizacją” człowieka i traktował jako część chrześcijaństwa i zdawał się wierzyć, że tylko we współ-pracującej wspólnocie „wszystko co jest rzeczywiście war-tościowe w chrześcijaństwie” przestaje być oddzielone od człowieka. Owen stwierdził, że wolność przyniesiona wraz z naukami Jezusa była nie do zastosowania w złożonym spo-łeczeństwie. Jego socjalizm był wsparciem ludzkich oczeki-wań wolności w takim społeczeństwie. Po-chrześcijańska era cywilizacji zachodniej rozpoczęła się w okresie, w którym Ewangelia przestała stanowić źródło mądrości, choć wciąż była podstawą naszej cywilizacji.

Odkrycie społeczeństwa było więc zarówno końcem, jak i powtórnymi narodzinami wolności. Podczas gdy fa-szysta godził się z ograniczeniem wolności w społeczeństwie i gloryfikował siłę, która była realnością społeczeństwa, so-cjalista inaczej, godził się z tą realnością, ale podtrzymywał żądanie wolności. Człowiek stał się dojrzały i zdolny do ży-cia jako jednostka w złożonym społeczeństwie.

Karl polanyitłum. Arkadiusz peisert

Powyższy tekst składa się z fragmentów trzech rozdziałów książ-ki karla Polanyi’ego „the Great transformation”. są to fragmenty rozdziałów: 6. the self-regulating Market and the Fictitious Com-modities: labour, land and Money, 18. Disruptive strains oraz 21. Freedom in a Complex society. Wyboru dokonał tłumacz.

Page 87: OBYWATEL nr 4(42)/2008

87RecenzjA

Ostatni tom esejów Stanisława Brzozowskiego miał szansę stać się jedną z najważniejszych ksią-żek wieku, u którego progu powstawał. Żalowi, iż przedwcześnie urwała go śmierć autora, można się nie poddawać o tyle, iż ta ranga przysługuje mu poniekąd nawet w obecnej, nieukończonej postaci.

Rzecz z początku była pomyślana skromnie: jako zbiór przedruków. Jesienią roku 1909, mimo iż ustalone terminy wydawnicze minęły, Brzozowski zaczyna jednak gorączkowo zmieniać poprzednie pla-ny „Głosów wśród nocy”. Wiąże się to ze skromnym z pozoru osiągnięciem, którym chwali się w listach do przyjaciół: „po dłuższej męce... będę już mógł swobodnie czytać po angielsku”. Zofię Nałkowską, która epizodycznie zetknęła się z nim w tym okre-sie, bawiło, że – ucząc się nowej mowy jedynie ze słownika i podręcznika – nigdy się nie dowiedział, jak wymawiać słowa, które odczytywał. To, iż mimo tej przeszkody zdołał odczuć piękno – na przykład – frazy Shelleya: „The awful shadow of some unseen Power floats tho’ unseen amongst us”, należy do licz-nych zagadek z jego życiorysu. Po roku z niewielkim okładem wczytywania się w częstokroć wcześniej mu nieznane oryginały, Brzozowski – co stwierdza się tutaj bez nadmiernej przesady – rozumie prawie pełną galerię znaczących pisarzy anglosaskich wieku XIX wnikliwiej niż się to na ogół udawało fachowym czy-telnikom z ich macierzystych kręgów kulturowych.

Wymarzone rozprawy krytyczne o nich układa sobie w głowie, szkicując je cząstkowo na kartach dziennika swego warsztatu pracy, w jaki przekształcił korespondencję na równi z autobiograficznym według pierwotnego zamiaru „Pamiętnikiem”. Tworzenie „Głosów...” przyspiesza, umożliwiająca chwilowy powrót z łóżka do biurka, operacja usunięcia „części żeber i mostka”. Brzozowski narzeka jednak, iż z jego zdrowiem wciąż musi być bardzo źle, skoro przez ty-dzień napisał zaledwie studium o eseistycznym znawcy teatru elżbietańskiego, Charlesie Lambie, które w dru-ku liczy kilkadziesiąt stosunkowo gęsto zapełnionych stron. To dopiero przygrywka – obiecuje wydawcy. W serie i zestawienia porównawcze chciał ułożyć por-trety Blake’a, Coleridge’a, Wordswortha, rzeczonego Lamba, następnie Byrona, Shelleya i Keatsa, a potem Waltera Savage Landora, Davida Henry’ego Thoreau, Ralpha Waldo Emersona, Thomasa Carlyle’a, Waltera

Patera, Roberta Browninga, George’a Mereditha... Na zwieńczenie całości szykował trzech artystów sło-wa, których uważał za przedstawicieli nowoczesności w pełni już ukształtowanej: Whitmana, Wellsa i Con-rada. Chór anglosaski swymi wtrąceniami z konty-nentu mieli uzupełnić Novalis, Heine i Hoelderlin.

Niewykluczone, że w ostatecznej wersji „Gło-sów...” znalazłyby się również sylwetki pamiętnikarza z dworu Ludwika XIV, księcia de Saint-Simona, Mochnackiego, Hercena, Barresa oraz pisarzy rosyjskie-go fin-de-siecle’u, które Brzozowski zdążył naszkicować wcześniej. One właśnie stanowią większą część tomu zredagowanego po śmierci pisarza przez Ostapa Ortwi-na. Jak wyglądałaby realizacja projektu Brzozowskiego, sygnalizują tylko dwie wersje przedmowy, rozdział o Lambie i, w pewnym stopniu, popularyzatorski szkic „O znaczeniu wychowawczym literatury angielskiej”.

W tym zrujnowanym labiryncie za nić przewod-nią obierzmy na razie... angielski. W czasach Brzozow-

jacek zychowicz

impeRium, Sny i zmieRzcH„głoSy wśRód nocy” po 100 lATAcH

Page 88: OBYWATEL nr 4(42)/2008

88 RecenzjA

skiego, przynajmniej w jego kraju i części Europy, nie był on jeszcze uważany za niezbędny składnik przyzwo-itego wykształcenia. Wspólną mową elit intelektualnych pozostawał, oczywiście, francuski. Polscy entuzjaści wielkiej polityki z użyciem gwałtownych środków, przełamując wstręt do języka caratu, którego wyuczyli się pod przymusem w szkołach jego nadwiślańskiej pro-wincji, śledzili manifesty i polemiki rewolucjonistów rosyjskich. Potrzeby umysłów zainteresowanych teore-tyczną spekulacją zaspokajała natomiast niemczyzna, w której o „Die Subjekt-Objekt Identitaet” rozprawia-ło się równie łatwo, jak o codziennym jadłospisie.

Względna marginalizacja angielskiego, pomimo wszystko, nie była uzasadniona. Jego kraj macierzysty tworzył przecież imperium, gdzie – mawiano popu-larnie – słońce nigdy nie zachodziło. Wola królowej Wiktorii, a potem jej następcy, Edwarda VII, stanowiła prawo nad Gangesem i nad kanadyjskimi brzegami północnoamerykańskich Wielkich Jezior, na Przylądku Dobrej Nadziei i w całej Australii. Oprócz kanonierek na służbie Her or His Majesty, wymuszających posłuch na podbitych peryferiach i stale rozszerzających ich zasięg, szlakami transoceanicznymi krążyły brytyjskie statki handlowe. Światu poprzedniego przełomu wieków niosły one ekonomiczne ujednolicenie, którego wymiar, także i nawet szczególnie w dzisiejszej perspektywie, może zaskakiwać. W studium „Whose Millennium. Theirs or ours?”, Daniel Singer udowodnił wyczerpującym szere-giem danych statystycznych, odnoszących się zwłaszcza do wymiany handlowej, że globalizacja z tamtej epoki swoim zaawansowaniem przewyższała obecną, która – zależnie od gustu – tak nas fascynuje lub przeraża.

Śladem olśniewających triumfów Royal Navy skradała się bliska już czasowo katastrofa. Konflikto-wy – póki co, jeszcze w ukryciu – koncert mocarstw europejskich, odgrywany w zunifikowanej scenerii gospodarczej, musiał wreszcie wybuchnąć oszalałą ka-kofonią I wojny światowej. Anglia, w której Brzozowski zakochał się pod koniec życia, sprawiłaby mu niejedną przykrą niespodziankę, gdyby zdołał ją poznać również od politycznych tyłów, a nie tylko z literackiej fasady. W siedzibie brytyjskich premierów na Downing Street 10, od samych początków dwudziestego stulecia plano-wano podobno wojnę prewencyjną przeciw Cesarstwu Niemieckiemu, które swym tempem rozwoju i eks-pansji zaczęło wyprzedzać Zjednoczone Królestwo.

Nawet względnie życzliwi krytycy twórczości Brzo-zowskiego zarzucali mu – jak Karol Irzykowski – że bez ustanku, i w zdecydowanie przesadnych tonach, wieszczył on wielkimi krokami nadchodzący przełom czy nawet „apokaliptyczny zwrot”. Rok 1914 – a zaraz potem 1917, 1933, 1939 i tak dalej – dowiódł, iż to on miał rację przeciwko ich trzeźwemu rozsądkowi. A jednak, w okresie, gdy powstawały „Głosy wśród nocy”, nawet sam Brzozowski nie byłby w stanie wy-obrazić sobie stosunkowo prędkiego finału ekspedycji wychowanków Oxfordu i Cambridge, którzy ruszali we wszystkie strony świata, aby tam panować mądrym zaleceniem i, gdy trzeba, twardą ręką. Tymczasem

już kilka dziesięcioleci po śmierci swego więcej niż życzliwego obserwatora z Polski, anglosaski gatunek białego człowieka, zrzucając w pośpiechu swe cywili-zacyjne brzemię i zwijając flagę z czerwonymi pasami, musiał cofnąć się do wyspiarskiego matecznika.

Nie uprzedzajmy wypadków. Jest rok 1911. W „piw-nych piwnicach”, dokąd elitarne kolegia z internatami zwykły w Anglii zapraszać po wykładach, nadal roz-brzmiewa hymn, którym Rudyard Kipling zapraszał przyszłych namiestników Korony, zmęczonych tak harmonogramem zajęć obowiązkowych, jak obyczajem regulującym życie prywatne, do baśniowych kolonii na wschód od Kanału Sueskiego, „...gdzie jest dobrem każde zło, gdzie przykazań brak dziesięciu i pić można aż po dno...”. Brzozowski, nie spodziewając się, iż ten imperial-ny świat zbliża się do zmierzchu i upadku, studiuje jego literaturę. Słusznie zachwyca się zawartymi w niej skar-bami, których naturę i wartość niejednokrotnie pojmuje lepiej od ich dziedzicznych posiadaczy. Jaka szkoda – nie-podobna nie powtórzyć – że zabrakło mu głupich sześciu miesięcy, które we względnie normalnej (czyli lepszej niż agonalna) formie zdrowotnej wystarczyłby pewnie na uporanie się z „Głosami...”. Jeden z ich głównych rozdziałów miał portretować Roberta Browninga. „The Ring and the Book” – opus magnum tego wiktoriańskie-go poety, na które składa się ponad 20 tysięcy białych wierszy – od dawna pozostaje, i tak będzie już chyba zawsze, arcydziełem bez czytelników. Od swoich późnych wnuków, Browning doczekał się etykietki staromodnego pisarza dla filologów-pedantów. Uświadamiając sobie niechęć, otaczającą jego poetyckiego faworyta już sto lat temu, Brzozowski zadręczał się w notatkach z „Pamiętni-ka”: „/.../ jak wyperswadować Anglikom, że niezrozumia-łość Browninga stała się w znacznej mierze tylko nałogową formułą /.../”. Gdyby zdążył, może by wyperswadował.

Oprócz krytycznych klejnotów utraconych na zawsze, za którymi tęskni się przy lekturze „Głosów...”, znajduje się tam, na szczęście, i w pełni oszlifowane brylanty. Tyle, że do ich podziwiania zakrada się przykra wątpliwość. Na ile mogą nas inspirować krytyczne portrety twórców, których dorobek sami ich rodacy częstokroć odesłali na zakurzone półki?

Węzłowego problemu „Głosów wśród nocy”, jednakże, w ogóle nie tknął ząb czasu. Czy tak się stało na szczęście, czy może wręcz odwrotnie – to już kwestia osobna i zresztą bardzo trudna. Brzozowski w swoich studiach pasjonował się bowiem „rozdarciem” (to kolejne, po „przełomie” i „zwro-cie”, z jego słów tak ulubionych, że aż nadużywanych).

Rozdarcie, które tropił, biegło najpierw w jego własnym życiu. Ujęcia chwytające je najbardziej suge-stywnie zawiera „Pamiętnik”, który – powstając mniej więcej równolegle do finalnych partii „Głosów...” – pod-sumowywał zarazem losy swego twórcy aż od ich zara-nia. Brzozowski wspomina tam stosunkowo beztroski – jeśli pominąć uciążliwy brak pieniędzy – czas swego pisarskiego debiutu. Oczekując w kawiarni na „posłańca ulicznego z zaliczką”, początkujący eseista filozoficzny czytał „Kuno Fischera o Schellingu”. W trakcie tej, na pierwszy rzut oka, rutynowej czynności samokształcenio-wej doznał „wrażenia wyjścia z ciała, z siebie”. W trans

Page 89: OBYWATEL nr 4(42)/2008

89

psychiczny wprowadziły go zapewne deklaracje – zbudo-wanego przez młodego Schellinga – „systemu idealizmu transcendentalnego”, zgodnie z którymi ludzki podmiot, będący z pozoru podporządkowaną cząstką przyrody, w istocie stwarza swoim wolnym aktem wszystko, czego doświadcza. A jeżeli „posłaniec uliczny” nie przybył, bo wynajmująca go redakcja odmówiła Brzozowskie-mu – co się często zdarzało – oczekiwanej zaliczki? Wtedy indywidualne uosobienie podmiotu konstru-ującego byt, noszące imię własne „Stanisław Brzozow-ski”, ze swobodnego sprawcy zamieniło się na powrót w marionetkę panujących nad nim praw, zależności i uwarunkowań. Powrót do ciała musiał być dotkliwy.

Druga scena autobiograficzna rozgrywa się w domu publicznym, który – co, rzecz jasna, może wydać się anachroniczne – w oczach Brzozowskiego przeobrażał się w piekło. „Byłem /.../ dla towarzystwa, po pijanemu, ze zwierzęcej ciekawości w domach roz-pusty – spowiadał się rozpaczliwie w ostatnich tygo-dniach, jakie mu darowała choroba – i odgrywałem tam rolę Pierrota – obserwatora – śmieszną i ohydną”.

Po co więc wspinać się, tropami Schellinga, na szczyty ludzkiej myśli? Żeby – pomimo tych praktycznie bezsilnych wzlotów – tak czy owak być aktorem z anty-patycznej farsy? I ewentualnie, osiągając najwyższy wśród dostępnych stopni niezależności, przyglądać się swojej grze z refleksyjnym dystansem, który w jej scenariuszu niczego nie jest w stanie odmienić? Brzozowski – traf-nie zauważył wrogo zresztą do niego nastawiony krytyk marksistowski, Andrzej Stawar – przez całe życie zacho-wał typ reakcji intelektualnie nadpobudliwego dziecka, które, zetknąwszy się po raz pierwszy z przedmiotami naj-wyższej kultury, dziwi się i zarazem zachwyca, że coś tak doskonałego w ogóle zaistniało. Nawet gdy konał w co najmniej potrójnej pułapce bojkotu politycznego, mate-rialnego niedostatku i gruźlicy, wciąż trzęsły mu się ręce, gdy odkrywał, że komuś – chociażby Williamowi Blake-’owi – wyszły spod pióra cudowne kombinacje słowne.

Zarazem jednak, mało który filozof sensu odnosił się aż tak bezwzględnie do swojego przedmiotu. Sensowi, za-ledwie uniósł się on do gwiazd, Brzozowski każe ulec „po-zaludzkiemu żywiołowi”, który go ściąga w swój mrok. Na przeciwnym biegunie jego refleksji, ów żywioł przeobraża się w życie, walczące zwycięsko o byt. Dziedzinie sensów to jednak nie pomaga. Jej perfekcyjne krystalizacje – o ile się je znowu sprowadzi do życia, któremu przynależą – znaczą nie więcej niż dowolne odgłosy, jakimi organizmy zwierzęce, pod dyktando mechanizmów ewolucyjnych, dają wyraz chwilowej satysfakcji, lękowi czy pożądaniu.

Eksplozje Wezuwiusza (z 4 kwietnia roku 1906) i Etny (niemal dokładnie o 2 lata późniejsza), których pogłosy wstrząsnęły nim we Florencji, gdzie daremnie próbował ratować zdrowie, potwierdziły Brzozowskiemu prześladującą go wizję zdruzgotania idei przez materię. Wobec niszczących potoków lawy zerową mocą wykazały się zarówno summy teologiczne, jak i podręczniki filozofii naukowej. Bezsiła kultury porusza tym bardziej, kiedy obnaża ją siła destrukcyjna, która jest historycznej, a zatem ludzkiej, nie zaś przyrodniczej natury. Żadnego pogromu

nie powstrzymały psalmy. Rzadko kiedy natomiast strzały i tortury obywały się bez akompaniujących im hymnów.

Kultura – szczególnie już dorobkiem najświeższego ze swoich wielkich prądów, romantyzmu – przyczynia się do swojej klęski. Romantycy, im usilniej pielęgnowali warto-ści we wnętrzu własnych – ewentualnie przyjacielskich czy ukochanych – dusz, tym wyłączniej postrzegali otaczający ich świat jako „pustynię”. W naukowym obrazie świata, dopełniającym formację kulturową XIX wieku, tej wyja-łowionej krainie przypisano pierwotną i niepodważalną rzeczywistość. Badacz uznał siebie za wtórną konsekwencję jego hipotez, eksperymentów i narzędzi laboratoryjnych.

Zniechęciwszy się do kultury rozdartej na roman-tyzm i scjentyzm (względnie na postmodernistyczne mikronarracje i pragmatyczną metodologię badania naukowego), łatwo zatęsknić do jej rzekomo zdrowej przeszłości. Poszukiwaczy zaginionych skarbów tradycji czeka, niestety, gorzki zawód. Krytyczne przypatrywanie się wizerunkom Racine’a i Moliera, Galileusza i Leonar-da, duchownych wspinających się do Boga po ruszto-waniu sylogistycznego wnioskowania, a nawet Marka Aureliusza, Platona i najwcześniejszych poetów epickich prędzej czy później odnajduje tam ukrytą skazę, która u Byrona i Darwina odsłoniła się jako ziejąca rana. Galile-uszowi niestraszne były tajemnice ciał swobodnie spada-jących na Ziemię oraz księżyców Saturna. Jednak urzędu kościelnego tyleż się obawiał, co potrzebował go jako mecenasa. Idee, przy udziale swoich profesjonalnych znawców, zostały uwięzione w ramach obrazu i w galerii z rzeźbami, między okładkami książki i za murami uni-wersyteckich kolegiów. Poza granicami ich hermetycznej izolacji rządzi bezrozumna przemoc, której dysponenci uzależniają od siebie także mówców w imieniu rozumu.

Wskazanymi śladami dociera się aż do groty w La-scaux. Postacie zwierzęce, wymalowane na jej ścianach, miały przypuszczalnie, zaklinając swoje żywe wzorce, ułatwiać ich schwytanie. Wysławiały też potęgę wodza, który komenderował łowami. Twórcy tych archaicznych fresków, o ile polowanie się udało, mogli liczyć na sma-kowite cząstki trofeum, choćby go nawet nie zdobywali własnym wysiłkiem. Gorzej, jeśli hordzie się nie powiodło, bo wtedy ledwie im wydzielano ogryzioną kość. Wyko-rzystując chwile, w których plemienni prominenci ich nie pilnowali, roili oni sobie o krainie obfitości, dostępnej bez mozolnych łowów. A w najdalej idących fantazjach, oczyszczali jej wyobrażenie ze strumieni krwi, płynącej z podrzynanych gardeł dościgniętych obiektów obławy.

Tak rozpoczęła się historia umysłu – jak go Brzozow-ski konsekwentnie nazywał w „Głosach...”, rozciągając do granic wytrzymałości historyczne i filologiczne znaczenie tego pojęcia – „romantycznego”. Jego wyzwolenie było identyczne z okaleczeniem. Zyskując względną niezależ-ność od praktyki służącej przetrwaniu, w równej pro-porcji utracił on władzę nad wymiarem realnych faktów i zdarzeń. Dlatego, buntując się przeciw rzeczywistości, musiał się zarazem jej poddawać, często afirmując w kon-kluzjach to samo, co w punkcie wyjścia krytykował. Kler-ków – świetnie ujął to później Teodor Parnicki – pocią-gała tyleż sytuacja emigrantów, co profesja policjantów.

Page 90: OBYWATEL nr 4(42)/2008

90 RecenzjA

Dzieje kultury, w całej ich różnorodnej mnogości, długo utrzymywały osobliwych bohaterów Brzozowskiego w mar-twym punkcie. Egipscy kapłani, filozofowie pogańskiej sta-rożytności, żydowscy rabini czy wreszcie chińscy mandaryni okupowali enklawę przywileju w społeczeństwach, których niezmienne zasady stanowiły eksploatacja zbiorowej całości przez jej wyróżniony odłam, własnościowo-konsumpcyjna nierówność oraz polityczne panowanie i podporządkowanie. Oddziałując na zewnątrz, utrwalali zastany układ zależności, ponad który duchowo (i, niestety, tylko tak) się wznosili.

Eksplozja masy krytycznej, rozbijająca tę zamrożoną strukturę, nastąpiła raz jeden: w zachodnioeuropejskim Renesansie. Wtedy umysł romantyczny (oczywiście, we właściwym Brzozowskiemu pojmowaniu tego znane-go nam już terminu) wyrwał się z feudalnego kokonu i zainaugurował awanturniczą wyprawę zdobywczą. Niebo Galileusza – spostrzegł Brzozowski w korespon-dencyjnych notatkach do syntezy z „Głosów...” – było projekcją „polityki Machiavellego”, dla której „zabrakło miejsca na ziemi”. Florencki dyplomata, którego dziełem życia, zamiast wyśnionego zjednoczenia Włoch, okazał się traktat o Księciu, na przekór kojarzonemu z nim zazwyczaj stereotypowi cynika marzył o zwycięstwie rozumnej ludzkości nad żywiołami przypadku, prze-mocy, cierpienia i strachu. W jego epoce, ów sen mógł się urzeczywistnić tylko w odległości, którą po kilku następnych stuleciach zaczęto mierzyć latami świetlny-mi. „Apokaliptyczne” – za jakie uważała je generacja Williama Blake’a – wydarzenie rewolucji we Francji usiłowało sprowadzić Galileuszowski ład nieba na wciąż

za nim tęskniącą ziemię. Niedługo jednak ujawniła się „tragiczna rysa” roku 1848, po którym wyszło na jaw, że porewolucyjną rzeczywistością społeczną, zamiast obiecanych „sprawiedliwości i rozumu”, rządzą starzy znajomi z triady eksploatacji, nierówności i panowania.

„My to, ludzie Zachodu – pisał Brzozowski, uświada-miając sobie, jakiego kalibru dążenia i marzenia odziedzi-czył – jesteśmy dziećmi snów i ich rycerzami”. Trafił na ostat-ni moment, w którym entuzjazm dla cywilizacji zachodniej mógł uzyskać tak świeży i szczery wyraz. Za co w końcu Brzozowski był tak wdzięczny poezjującym „Anglikom, których strasznie lubił”? Każdy z nich swoją wyobraźnią rysował jeden spośród nieskończenie wielu możliwych świa-tów. Głosy te padały w historyczną teraźniejszość, usiłując przeniknąć rozrzucone w niej kształty. Czy staną się one promieniami, które rozświetlą noc? Romantyzm – według Brzozowskiego – dobiegnie kresu, gdy jego impulsy prze-nikną religię i jej kościoły, naukę i technikę, systemy wy-chowawcze, główne wzory polityki z demokracją, narodem i socjalizmem, a wreszcie „chemię i fizjologię codzienności”.

Kontynuacja Anglii znanej Brzozowskiemu daje się wy-patrzyć w imperium amerykańskim. A co z romantyzmem? Czy na XX-wiecznych cezurach historycznych nie osiągnął on paroksyzmu: najpierw rozpaczy, a potem bankructwa?

jacek zychowicz

stanisław Brzozowski, Głosy wśród nocy, Wydawnictwo krytyki Politycznej, Warszawa 2007.

obywatel wchodzi do salonu...Nic się nie bójcie, nie zamierzamy przyłączyć się do żadnej socjety i stępić nasze

publicystyczne ostrza. Nadal będziemy opisywać rzeczywistość taką, jaką ją widzimy,

bez żadnych taryf ulgowych – teraz również na platformie blogerskiej Salon24.

Pod adresem www.obywatel.salon24.plznajdziecie komentarze i analizy redaktorów i współpracowników „Obywatela”, poświęcone wszystkim tym

różnorodnym tematom, o których możecie przeczytać w papierowej wersji pisma oraz na jego stronie inter-

netowej. Serdecznie zapraszamy do komentowania wpisów oraz prosimy o wszelkie formy pomocy w pro-

mowaniu nowopowstałego bloga, np. poprzez dodawanie odnośników do niego na Waszych witrynach.

Do przeczytania!

piszą: remigiusz okraska, michał sobczyk, krzysztof wołodźko, jacek zychowicz, konrad malec, piotr ciompa i inni...

Page 91: OBYWATEL nr 4(42)/2008

91

Stosunek Amerykanów do prawa budzi zdumienie Europejczyków, chociaż zasady są logiczne i słuszne. Na przykład nie można nikogo skazać na podstawie dowo-dów uzyskanych z naruszeniem prawa. W USA Adam Michnik nie mógłby oskarżać Lwa Rywina na podstawie bezprawnego nagrania przyjacielskiej rozmowy. Przeciw-nie, zostałby za to skazany, a taśmę wyrzucono by do ko-sza. Moim zdaniem słusznie, ponieważ wbrew powszech-nej opinii sądzę, że Rywin sam się wysłał do Michnika.

Z drugiej strony, moje poczucie sprawiedliwo-ści buntuje się, gdy czytam, że sąd nie uwzględnił ewidentnego dowodu zbrodni, ponieważ policjant znalazł taśmę w koszu na śmieci stojącym na grani-cy dwóch posesji, a zatem nie miał prawa grzebać w nim. Amerykanie traktują przepisy prawa z obse-syjną skrupulatnością, ponieważ jest to jedyne spoiwo narodu, który powstał z emigrantów różnych nacji. Założyli swoje państwo uchwalając konstytucję.

Polska jest państwem narodowym i na szczęście ma solidniejsze podstawy. Nie przetrwalibyśmy za-borów i okupacji, gdybyśmy podporządkowali się obcemu prawu. W Polsce zdrowy rozsądek i sprawie-dliwość są ważniejsze od prawa. Bardzo podobają mi się te zasady, chociaż w praktyce ich realizacja bywa zaskakująca. „Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być” – woła Kargul w komedii „Sami swoi”, rzucając granatem w kota sąsiada. W książce o sarmackich obyczajach przeczytałam, że w Polsce pojedynki honorowe uważano za dziwactwo, niemal przestęp-stwo, ponieważ polski szlachcic wolał „przeciwnika po chrześcijańsku zza węgła z rusznicy ustrzelić”.

Zabawne, że nawet przy takiej okazji deklarowano przywiązanie do chrześcijaństwa. Janusz Waluszko w ksią-żeczce „Sarmacja” twierdzi, że demonstrowanie uczuć religijnych, charakteryzujące Polaków i nie spotykane wśród innych narodów, wynika z naszej historii. Chrzest Polski był aktem nie tylko religijnym, również politycz-nym, więc podkreślanie, że jesteśmy chrześcijanami było polską racją stanu. Przestrzegano zasady „Pacta sunt servanta”. W okresie kontrreformacji szlachta formalnie powróciła na łono Kościoła i solennie wywiązywała się z umowy. Cudzoziemiec opisał to tak: „Kiedy się modlą lub mszy słuchają, chrapią lub charkają, wzdychając tak, że z daleka już ich słychać, upadają na ziemię, biją głową o mur i ławki, uderzają sami siebie w twarz i wyprawia-ją inne w tym rodzaju dziwactwa, z których się papiści innych narodów naśmiewają” („Sarmacja”, s. 10).

Polska tożsamość narodowa, tradycja i kultura, nie przystają ani do Wschodu, ani do Zachodu. Są wyra-ziste, oryginalne, dla jednych atrakcyjne (cudzoziemcy szybko się polonizują), innych drażnią swoją odmien-nością. Spośród narodów Europy, Polacy w najmniej-szym stopniu ulegli sowietyzacji. Podobno dlatego, że

należymy do kręgu zachodniej kultury chrześcijańskiej. A Niemcy z NRD do jakiej kultury należeli? Ksiądz Tischner nazwał Polaków homo sovieticus chyba tylko dlatego, że nie poznał bliżej Niemców albo Czechów.

Teraz Polacy, być może czując swoją odmienność, bardzo się starają, aby być Europejczykami takimi jak wszyscy. Nic z tego nie będzie. Przeciętny Europejczyk jest chimerą, bytem teoretycznym. Natomiast przykra-wanie wszystkiego, co w polskim charakterze, mental-ności czy obyczaju nie pasuje do „średniej europejskiej”, może się skończyć katastrofą. Powszechna była w Polsce np. obawa przed kompromitacją, co skuteczniej niż sys-tem prawny chroniło przed popełnianiem czynów nie-godnych. Jeśli jednak Polacy przyswoją sobie, że wszyst-kie świństwa, jakie zrobisz bliźniemu swemu, są dopusz-czalne, byle były zgodne z prawem i z procedurą, to nie da się żyć. Tym bardziej, że Polacy są mistrzami w omija-niu prawa. Szacunku dla prawa nie nauczą ich dyspozy-cyjni sędziowie z czasów PRL i skorumpowani w III RP.

Przyjrzyjmy się pod tym kątem europejskiemu systemowi oświaty. Dawniej, gdy student lub uczeń próbował zgadywać odpowiedź, egzaminator mó-wił: „Nie kompromituj się, lepiej przyznaj się, że nie wiesz”. Student, który dbał o opinię, nie zgadywał. Z podniesionym czołem i gałą w indeksie wychodził z gabinetu. Czasem egzaminator litował się nad de-speratem i zadawał kilka dodatkowych pytań. Teraz świat wiedzy to jedna wielka zgaduj-zgadula, czyli testy. Skompromitować się nie można, ponieważ testy eliminują kontakt personalny. Sprawdzający przykła-da szablon i liczy punkty. Nawet gdyby wiedział, kto i jakimi bzdurami się popisał, to musiałby szybko za-pomnieć. Jest obiektywny i działa zgodnie z prawem.

Egzaminy nie-testowe też sprawdzane są według schematu. Proces nauczania został kompletnie odhuma-nizowany. Wiedza, ludzie, cały świat – zostały podzie-lone na klatki i szufladki. Nic nie składa się w całość. Może tak hoduje się posłuszne, ogłupiałe roboty, które mają pamięć zapchaną informacjami, ale bez programu wprowadzonego z zewnątrz nie potrafią zrobić z nich użytku? Wiem tylko, że hodujemy frustratów, którzy od dziecka uczestniczą w wyścigu szczurów. Wszyscy narzekają na młodzież. Ja nie. Pamiętam modę na szpan i drogie ciuchy, szalone zabawy, niewinne, ale rodzice siwieli, na ucieczki z domu, rozboje i gnębienie słab-szych. Teraz młodzież jest poprawna, spięta, smutna. Czasem jej odbija, ale też jakoś na ponuro. Sfotografo-wanie koleżanki w toalecie jest kiepskim dowcipem.

Może zamiast smucić się i frustrować, ustrzelmy te europejskie prawa, obyczaje i procedury z rusznicy, po chrześcijańsku, zza węgła.

joanna Duda-gwiazda

pRAwo pRAwem, A SpRAwiedliwośĆ muSi ByĆ

joanna duda-gwiazda

Król jest nagi – odkrywamy kłamstwa propagandy

Page 92: OBYWATEL nr 4(42)/2008

92

Wstyd mi w kółko narzekać, że nie tak w tej Pol-sce jak miało być. No ale co otworzę oczy, to znów wi-dzę coś nie takiego. Postanowiłam więc siłą woli zmusić się do tego, żeby zobaczyć, co jest takie. Co działa.

No więc działa kran. Woda leci.Działa dom. Stoi.Działa sklep. Są w nim świeże bułeczki.Musi więc działać i piekarnia. W której te bułeczki

pieką.Działa radio. Jacyś panowie i panie wciąż w nim krzyczą

na tle muzyk różnych i bardzo namawiają mnie do kupienia, zapisania się, ulokowania czy uczest-niczenia. Nie jestem pewna, czy o to ma chodzić w radiu – chciałam na przykład ustalić, która godzina, bo kilka urządzeń w domu podawało różny czas – i to już nie zadziałało. Ale to tylko dlatego, że nie starczyło mi siły woli, żeby prze-trwać pokrzykujących panów i panie, poczekać do jakiejś wyraźnej godziny i odsłuchać komunikat.

W zasadzie działa autobus, który miał mnie dowieźć do apteki. Jechał. Pan Autobusowy nie sprzedał mi jednak biletu, bo była sobota a od po-niedziałku nowe ceny, więc Pan biletów nie ma, w kioskach – mówi – też nie mają, a jak pani chce jechać na gapę – to już ja o tym na gapę wspo-mniałam – to pani jedzie, co mnie to obchodzi.

W końcu ma rację: co go to obchodzi. On się nie musi czuć gospodarzem w przedsiębiorstwie au-tobusowym, w którym pracuje i nie musi dbać o to, żeby to przedsiębiorstwo zarabiało. Przypuszczam, że za daleko jest od jego stanowiska do stanowiska księ-gowego, który liczy zyski, żeby miało mu zależeć.

Na użytek tej sytuacji sformułowała mi się szybko w głowie hipoteza, że jeśli ta odległość jest za duża – że w ogóle, gdy system jakiś duży się robi i jest w nim bardzo wiele zmiennych, na które nie mamy wpływu – to pojedynczy człowiek, tak jak Pan Autobusowy, koncentruje się raczej automatycz-nie na zadaniach priorytetowych, ignorując mniej ważne. Zadaniem priorytetowym jest chyba to, żeby autobus jechał. No to jedzie. Czyli niby działa.

Patrzę, że znowu mnie ściąga na stare tory. Znowu niby widzę, że działa – a jednocześnie, że nie działa. Gombro, Gombro nieustający. I my z nim, jak ukąszeni. Kiedyś kąsał Hegel – z tego Miłoszowi zrobiła się całkiem ładna książka. Te-raz kąsa – wybacz Mistrzu! – Gombrowicz.

Choć, można powiedzieć: postęp widzę, postęp.Jedno wydaje mi się ciekawe. Im bliżej mnie –

tym bardziej jakieś coś działa. Obiad kiedy trzeba, pościel uprana i wysuszona, felieton napisany, na

uniwersytecie u młodszej córki sesja zgodnie z pla-nem i siedzenie nad notatkami działa bardzo.

Za progiem – także symbolicznym – się za-czyna. Administracja mojego domu nie działa. Robi co chce, a nie to, co chcemy my, którzy mieszkamy w domu przez nią administrowanym. Skrzyżowanie, przy którym mieszkam, od dwóch lat nie działa – raz na tydzień dwa albo trzy samo-chody muszą się na samym środku stowarzyszyć z wielkim hukiem, bo tak zostało ono zapro-jektowane, co wszyscy wiedzą i o czym zostało napisane w licznych pismach krążących między mieszkańcami a władzą (poczta działa!). Już mi się właściwie nie chce sprawdzać, co i jak dzia-ła – nie działając – w telewizji albo w gazetach.

W dużych systemach – a właśnie takie zaczynają się za progiem „mojego” – planuje się wydajność, dostępność i rozwiązania tolerowane. To ważne, bo nawet najmniejsze przerwy w sprawnym dzia-łaniu lub obniżenie wydajności mogą spowodować wymierne straty finansowe. W dużych systemach trzeba zapewnić odpowiednią stabilność i nie-zawodność procedur. Służy temu wszystkiemu centralizacja i standaryzacja. Które to wyklucza-ją osobistą odpowiedzialność osób działających w systemie albo zostawiają na nią mało miejsca.

Właśnie zadzwoniła do mnie Pani z prywatnej firmy leczącej, w której mamy abonament. W recepcji czekała recepta na lek, którą zamówiłam – po euro-pejsku – przez telefon. Pojechał ją odebrać ktoś o tym samym nazwisku co ja, ale o innym imieniu. Syste-mowi się nie zgadzało i już chciał nie wydać recepty ze swojej paszczy, ale miał widać przewidzianą procedurę na okoliczność sprzecznych danych przy odbiorze i system – w postaci miłej Pani – zatelefonował do mnie z pytaniem, czy może receptę wydać osobie w po-łowie nietożsamej ze mną. Zgodziłam się z radością i dostałam receptę od systemu, który w ten sposób przeszedł był gładko fazę rozstrzygnięcia sprzeczno-ści, w literaturze fachowej zwaną conflict resolution.

Działający system notatek z filozofii mojej młod-szej córki zwrócił mi uwagę na starego Kanta, tego, co działał kiedyś w Królewcu i zobaczył niebo gwiaździste nad sobą i prawo moralne w sobie. Kant uważał, że jeśli nie ma miejsca na osobistą odpowiedzialność, upada moralność. Jak już upadnie i leży – to już nie Kant, lecz ja – to trzeba potem na każdą okazję stworzyć przepis prawny i procedurę, żeby coś jakoś jednak działało.

Hej! Macham do Was z samego środka błędnego koła. Jak tam u was? Czy coś jeszcze działa?

anna mieszczanek

poSTęp widzę, poSTęp!

Anna mieszczanek

Na pojedynczy

rozum

Page 93: OBYWATEL nr 4(42)/2008

93

AuToRzy numeRu:

rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student III roku polityki społecz-nej na Uniwersytecie Warszawskim. Prezes Koła Naukowego „My-śli Krytycznej”. Z poglądów egzystencjalista. Zwolennik postawy zaangażowanej – w sztuce i działaniach społecznych. Zaintereso-wania naukowe i artystyczne: starość, bezdomność i edukacja.

Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Poli-techniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: [email protected]

phoebe connelly – amerykańska dziennikarka społeczna i akty-wistka. Absolwentka stosunków międzynarodowych na DePaul Uni-versity w Chicago, gdzie pracowała również jako bibliotekarka. Od lat zaangażowana w niezależne inicjatywy wydawnicze (jak magazy-ny „Stay Free!” czy „AREA”) oraz aktywna politycznie – wspierała organizację kampanii wyborczych Demokratów, m.in. prezydenckiej Ala Gore’a (2000) i senatorskiej Baracka Obamy (2004); pracowała też naukowo, zajmując się m.in. samorządem. Jest autorką licznych artykułów poświęconych prawom człowieka, feminizmowi i kultu-rze politycznej, publikowanych w prasie lewicowej, jak miesięcznik „The American Prospect” czy tygodnik „In These Times”, z którym współpracuje od 2004 r. i którego jest obecnie redaktorem.

joanna duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wol-nych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „So-lidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publi-cystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracowniczka „Obywatela”.

Anna janikowska (ur. 1980) – matka, żona, filolożka, zawód: twórczyni skutecznych tekstów. Mieszkanka Lubania, była dzien-nikarka lokalnej telewizji, obecnie neofitka trzeciego sektora. Ma fisia na punkcie tematu pracy domowej kobiet, powoli w jej głowie kiełkuje fiś konkurencyjny – prowincja, zwykłość i lokalność. Nie lubi jednostronności, dlatego jest feministką, chrześcijanką, ukrytą anarchistką i jawną fanatyczką filozofii Jolanty Brach-Czainy. Głę-boko i nieuleczalnie uzależniona od interesujących ludzi, koneserka realnych, wirtualnych i smsowych rozmów, dywagacji i zwierzeń. W wolnych chwilach uprawia myślowy kick-boxing; uwielbia trak-tować z kopa szalkowe wagi utartych wzorców myślenia – wydoby-wać ukryte, doceniać pomijane, uwznioślać powszednie. Chętnie pozna fisiów i fisie ze swojej okolicy, a wszystkich zaprasza na bloga o nieodpłatnej pracy domowej kobiet www.alebalagan.blox.pl

Alfred lubrano – amerykański dziennikarz, urodzony i wycho-wany w Nowym Jorku, zdobywca stanowych i ogólnokrajowych nagród; obecnie jest reporterem „Philadelphia Inquirer”. W prasie publikuje od 1980 r., od kilkunastu lat jest też komentatorem radia publicznego. Autor głośnej książki „Limbo: Blue-Collar Roots, Whi-te-Collar Dreams” (2003), w której wychodząc z własnych doświad-

czeń opisał problemy z tożsamością, jakich doświadczają członkowie amerykańskiej klasy średniej o robotniczych korzeniach.

rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, pracownik naukowy w Instytucie Religioznaw-stwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kra-ków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owe-go. Mieszka w Myślenicach. Stały współpracownik „Obywatela”.

karolina marchlewska – politolog, absolwentka Akademii Byd-goskiej im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, doktorantka Wy-działu Politologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lubli-nie (temat rozprawy doktorskiej: „Państwo dobrobytu w procesach integracyjnych i modernizacyjnych Unii Europejskiej”), szefowa Ośrodka Komisji Europejskiej Europe Direct w województwie ku-jawsko-pomorskim, nauczyciel akademicki. Autorka licznych arty-kułów poświęconych socjalnemu wymiarowi Unii Europejskiej.

robert marshall – amerykański profesor antropologii, wykła-dowca w Western Washington University, znawca i miłośnik Kra-ju Kwitnącej Wiśni, którym zajmuje się naukowo od lat 80. Autor licznych publikacji poświęconych spółdzielczości i samopomocy japońskiej klasy robotniczej i mieszkańców terenów wiejskich, relacjom międzypokoleniowym i zmianom zachodzącym w tam-tejszym społeczeństwie, m.in. autor pracy naukowej „Collective Decision Making in Rural Japan”.

paplo maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oce-anem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierza-jącej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchi-styczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez niko-go. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach po-zuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem.

Anna mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziem-nego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Za-rządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fun-dację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wy-chować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracowniczka „Obywatela”.

remigiusz okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzecz-ności. Autor ponad 400 tekstów zamieszczonych na łamach czaso-pism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. pro-mował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym mie-sięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i pro-

Page 94: OBYWATEL nr 4(42)/2008

94

pagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematy-ce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Che-stertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkret-nej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”.

Arkadiusz peisert (ur. 1978) – socjolog, finalizuje pracę dok-torską na temat samorządności obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych, absolwent Studium Doktoranckiego w Instytu-cie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Działa w Transparency International Polska. Wiceprzewodniczą-cy Sekcji Studenckich Kół Naukowych Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Skarbnik Korporacji Akademickiej „Welecja”. Żonaty. Konsekwentnie niezmotoryzowany, rowerzysta, żeglarz, miłośnik gór i Kaszub.

karl polanyi (1886-1964) – węgierski pisarz, dziennikarz i na-ukowiec, doktor filozofii i prawa, krytyk klasycznej ekonomii. Dorastał w Budapeszcie, gdzie zdobył wykształcenie i zaangażował się w działalność społeczną, współpracując z różnymi lewicowymi środowiskami intelektualnymi i politycznymi. Przed węgierskim reżimem komunistycznym uciekł do Wiednia, gdzie pracował jako komentator ekonomiczny i polityczny oraz zgłębiał solidarystycz-ne doktryny społeczne, m.in. wizje chrześcijańskiego socjalizmu; w 1933 r. wyjechał stamtąd do Anglii, tym razem uchodząc przed coraz groźniejszym faszyzmem, którego był krytykiem. Swoją pierwszą, najsłynniejszą książkę, „Wielka Transformacja”, wydał już w USA w 1944 r. Największą sławę zdobył jako krytyk rynku i jego domniemanej zdolności do samoregulacji. Wskazywał na ograniczenia klasycznej ekonomii, nie dostrzegającej wzajemnych powiązań pomiędzy życiem gospodarczym a kontekstem społecz-no-kulturowym; przyczynił się w ten sposób do rozwoju socjologii życia gospodarczego oraz antropologii ekonomicznej.

chelsea ross – niezależna dziennikarka, fotograf i grafik. Miesz-ka w Chicago.

michał sobczyk (ur. 1981) – z wykształcenia specjalista w za-kresie ochrony środowiska. Zwolennik wysokiego opodatkowania

szkodliwych społecznie zjawisk, jak obsceniczne bogactwo czy transport lotniczy. Miłośnik pieszych spacerów po Łodzi i piłki nożnej, czołowy zawodnik jednej z najsłabszych amatorskich dru-żyn w swoim mieście. Zastępca redaktora naczelnego „Obywate-la”. Kontakt: [email protected]

michał stępień (ur. 1981) – absolwent Uniwersytetu Łódzkie-go, kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Koneser serków waniliowych, rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej.

karol Trammer (ur. 1985) – redaktor naczelny niezależnego dwu-miesięcznika „Z Biegiem Szyn”, poświęconego kolei na Mazowszu (internetowe archiwum periodyku – www.zbs.kolej.net.pl). Studiu-je gospodarkę przestrzenną na Wydziale Geografii i Studiów Regio-nalnych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2007 r. przygotował pracę licencjacką „Regionalizacja kolei. Kierunki reformy kolei regional-nych w Polsce”, a obecnie przygotowuje pracę magisterską poświę-coną peryferyjnym stacjom kolejowym na liniach dużych prędkości. Mieszka w Warszawie. Stały współpracownik „Obywatela”.

krzysztof wołodźko (ur. 1977) – wychował się w Szołdrach, pegeerowskiej wsi w Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Kra-kowie. Doktorant Zakładu Filozofii Polskiej w Instytucie Filo-zofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie przygotowuje pracę o „filozofii rewolucji” Mariana Zdziechowskiego. Bliska jest mu myśl prof. Bronisława Łagowskiego. Pisał do „Życia Duchowego” i „Trybuny”; współpracuje z witryną internetową Polskiego Radia. Dla Wydawnictwa Diecezjalnego w Sandomierzu przetłumaczył dotychczas wybory tekstów św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu i kard. J. H. Newmana. Bardzo sobie ceni rosyjską literaturę pięk-ną i gnostyckie spojrzenie na rzeczywistość. Stały współpracownik „Obywatela”.

Akito yoshikane – młody amerykański działacz społeczny po-chodzenia japońskiego. Jego teksty publikował lewicowy tygodnik „In These Times” oraz pismo mniejszości japońskiej w Kalifornii, „Nichi Bei Times”.

jacek zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Po-pularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kul-turalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybu-chowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.

Page 95: OBYWATEL nr 4(42)/2008

95

ko 39 Michael albert, ekonomia uczestnicząca. życie po kapitalizmie oficyna „trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 złodważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad wła-snym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samo-rządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka od-ważna, ciekawa i inspirująca.

ko 40 andrew simms, Tescopol. możesz kupować gdzie chcesz, byle w TescoWydawnictwo Cka, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 złautor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książ-ka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też ca-łościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomicz-ne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały pro-blem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.

ko 41 Noam Chomsky, polityka, anarchizm, lingwistyka oficyna „trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28złWybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w nie-banalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka za-graniczna usa, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spój-ną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.

k 5 Joanna i andrzej Gwiazda, poza układemBiblioteka „obywatela”, łódź 2008, 240 stron, cena 29złDokonany przez redakcję „obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i andrzeja Gwiazdów, współ-założycieli i działaczy Pierwszej „solidarności” i Wolnych związków zawodowych Wybrzeża. Po-nieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak okrągły stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szer-szego grona odbiorców. oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast sko-rumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależ-nymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce!

z a p r a s z a m y

www.obywatel.org.pl/sklep

sklep „obywatela” poleca:

książki można również zamawiać telefonicznie oraz pocztą:„obywatel”ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 łódźtel./fax. /042/630-17-49; e-mail: [email protected]

BeSTSelleR!

Page 96: OBYWATEL nr 4(42)/2008

96 dRodzy czyTelnicy!

Zwracamy się do Was z prośbą o wypełnienie poniższej ankiety dotyczącej „Obywatela”. Chce-my ulepszać nasze czasopismo, mamy też zamiar przeprowadzić w nim trochę zmian, ale najpierw chcielibyśmy poznać Wasze opinie o naszej do-tychczasowej pracy. Będziemy wdzięczni za prze-słanie nam Waszych uwag.

Wśród czytelników, którzy wypełnią ankietę, rozlosujemy nagrody:

10 rocznych prenumerat „Obywatela”, •

10 koszulek „Obywatela”,•

10 książek „Poza Układem” Joanny •i Andrzeja Gwiazdów,

5 książek-wywiadów z Jadwigą Staniszkis, •

5 książek „Wyznania wojownika •

Ziemi” Dave’a Foremana.

Ankietę można wypełnić na dwa sposoby:1. Wyciąć poniższy formularz, wypełnić i odesłać nam listem

zwykłym na adres redakcji: Redakcja „Obywatela”ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź

2. Wypełnić formularz elektronicznie na stronie internetowej www.obywatel.org.pl/ankieta.

Z góry serdecznie dziękujemy za wypełnienie ankiety i okazaną nam w ten sposób pomoc! Na wypełnione ankiety czekamy do końca września 2008 r. Wyniki ankiety oraz listę nagrodzonych osób opublikujemy w numerze listopadowo-gru-dniowym. Nagrody wyślemy pocztą na podany adres.

redakcja „Obywatela”

Zostań Z nami na dłużej!Roczna prenumerata „obywa-tela” (6 kolejnych numerów) plus jedna z książek do wyboru

– tylko 42 złote!

Każdy, kto opłaci prenumeratę „oby-watela” do 1 września 2008, otrzyma bezpłatnie „aBC globalizacji” lub „Czy globalizacja pomaga biednym”

Konto: stowarzyszenie obywatele-obywatelomul. Więckowskiego 33/126, 90-734 łódź78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Przy wpłacie prosimy o zaznaczanie, którą z książek chcą Państwo otrzymać

Prenumeratorzy otrzymują także 10 procent zniżki przy zamawianiu pozostałych książek z „Biblioteki oby-watela”

Zobacz pełną ofertę nawww.obywatel.org.pl/sklep

Page 97: OBYWATEL nr 4(42)/2008

1 Od jak dawna czytasz „Obywatela” i skąd dowiedziałeś/aś się o piśmie?

2 Ile osób czyta Twój egzemplarz „Obywatela”?

3 Jak dużą część tekstów z każdego numeru czytasz – wszystkie, większość, około połowy czy jeszcze mniej? Czy jest jakiś rodzaj tekstów, które omijasz – i dlaczego?

4 Co w „Obywatelu” jako samej idei i inicjatywie podoba Ci się najbardziej, a co najmniej? Jakiego rodzaju działań oczekiwał(a)byś po twórcach „Obywatela” oprócz wydawania czasopisma?

5 Czy w „Obywatelu” szczególnie cenisz jakąś tematykę, dział lub autora? Jeśli tak, napisz jakie/kogo.

6 Czy chciał(a)byś, żeby w „Obywatelu” publikowane było więcej lub mniej (zaznacz odpowiednio) niż do tej pory (można zaznaczyć więcej niż jedną odpowiedź):

za mało

za dużo

w sam raz

za mało

za dużo

w sam raz

tekstów dłuższych tekstów krótszych

publicystyki felietonów

reportaży i opisów konkret-nych miejsc i ludzi

tekstów przeglądowych, po-święconych określonym pro-blemom społecznym

tekstów poświęconych historii idei tekstów poświęconych trady-cjom działalności społecznej

tekstów poświęconych historii najnow-szej, np. „Solidarności” artykułów o tematyce zagranicznej

wywiadów innych, jakich? (napisz poniżej)

7 Czy któryś z tekstów opublikowanych w „Obywatelu” zapadł Ci szczególnie w pamięć?

8 Czy jest jakiś temat, który powinien zostać poruszony na łamach pisma, lub osoba, z którą powinniśmy przeprowadzić wywiad?

AnKieTA

Page 98: OBYWATEL nr 4(42)/2008

9 Czy w ostatnim czasie ukazał się na łamach pisma tekst, którego tematyka była ciekawa, jednak jakość tekstu Cię rozczarowała?

10 Czy w jakiś sposób jesteś odbiorcą innych naszych działań niż gazeta? Np. kupujesz książki, które rozprowadzamy, podpisujesz petycje na naszej stronie internetowej, słuchasz audycji radiowej, którą tworzymy – wymień.

11 Jak oceniasz szatę graficzną „Obywatela” nr 42 (bardzo dobra, dobra, przeciętna, kiepska)? Co byś w niej zmienił(a)?

12 Jak oceniasz okładki „Obywatela” (bardzo dobre, dobre, przeciętne, kiepskie)? Czy masz jakąś ulubioną?

13 Jak oceniasz płyty dodawane do „Obywatela” – są przydatne czy niepotrzebne?

14Czy wolałbyś, żeby „Obywatel” miał więcej stron i kosztował proporcjonalnie drożej, czy żeby zachował obecną liczbę stron i cenę?

15 Jakie pisma lub portale internetowe o tematyce społeczno-polityczno-kulturalnej czytasz oprócz „Obywatela”?

16 Czy i jak często korzystasz ze strony internetowej „Obywatela” (www.obywatel.org.pl)?

17 Jakiego rodzaju teksty na stronie internetowej podobają Ci się, a czego na niej brakuje?

18 Tu jest miejsce na Twoje luźne refleksje o „Obywatelu”:

Twoje nazwisko i adres korespondencyjny (jeśli wolisz, mo-żesz pozostać anonimowy, ale wówczas nie będziesz mógł wziąć udziału w losowaniu nagród):

Page 99: OBYWATEL nr 4(42)/2008

Poza układemPuBliCystyka z lat 1988-2006

zbiór publicystyki legendarnych działaczy „solidarności” oraz założycieli wolnych związków zawodowych. zawiera wybór tekstów z lat 1988-2006, ukazujących się na łamach niskonakładowych wydawnictw, głównie w piśmie „Poza układem”. znaleźć tu można mnóstwo odważnych, oryginalnych analiz i prognoz dotyczących polskiej rzeczywistości. 240 stron lektury – wśród tematów m.in. społeczne i gospodarcze skutki „okrągłego stołu”, lewica patriotyczna, unia europejska, globalizacja, dziedzictwo „solidarności”, krytyka neoliberalizmu gospodarczego. wszystko napisane w dynamiczny, wciągający, „drapieżny” sposób, z poczuciem humoru. autorzy obnażają wiele mitów i przedstawiają oryginalne stanowisko, niespotykane w żadnej popularnej opcji politycznej.

Wydawca: „obywatel”, maj 2008.

więcej o książce na stronie internetowej:www.gwiazda.oai.pl – tu przeczytasz fragmenty książki, obejrzysz fotografie autorów, posłuchasz nagrań ich wypowiedzi, dowiesz się o spotkaniach promocyjnych itp.

przeczyTAj! przemyśl! wspierAj wolNą myśl!

polecAmy!Nowa książka „obywatela”

joanna i andrzej

Gwiazda

książka dostępna w salonach empik, księgarniach i w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy. Można ją zamawiać wpłacając 29 zł (lub wielokrotność tej kwoty) na konto:

stowarzyszenie „obywatele obywatelom”, Bank spółdzielczy rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

W opisie prosimy wpisać Poza układem (brak tej informacji spowoduje opóźnienie wysyłki książki). Można też zamawiać książkę za pobraniem (płatne przy odbiorze), ale wówczas dochodzą opłaty pocztowe i koszt całości wyniesie 39 zł. zamówienia za pobraniem proszę składać na adres: stowarzyszenie „obywatele obywatelom”, ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 łódź, tel. (42) 6301749, e-mail: [email protected] – koniecznie podaj wyraźnie swój pełny adres pocztowy, na który mamy wysłać książkę.

Page 100: OBYWATEL nr 4(42)/2008

kup ile wlezie, resztę przyniesiemy

ci w zębach

WINIARY zakłady spożywcze mieszkANiA zakładowe

FABRYKA MEBLI

TelekomuNikAcjA

Marka i 70% rynku GRATIS!

Mieszkańcy GRATIS!

Parcela 5 hektarów w centrum miastaMonopolista

Negocjuj warunki!

Bez przetargu!

Nowoczesny park maszynDoskonały kurs na giełdzie

warszawaprywatyzacja s.c.ul. wiejska 4/6/8

Przyjmujemy tylko umówione wizyty, płatność w euro i usd

10,-70,-

150,- 50,-