My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

34
Reportaże z PRL-u WSTĘP MARIUSZ SZCZYGIEŁ MAŁGORZATA

description

Małgorzata Szejnert: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u Nasz peerelowski american dream W latach 70. kawałek Teksasu mógł trafić w polskie ręce. W oczekiwaniu na spadek po bohaterze poległym w Ameryce „za wolność naszą i waszą” przyszło nam budować Teksas na miarę swoich możliwości, po tej stronie żelaznej kurtyny. Małgorzata Szejnert opowiada o sklepowych z Supersamu, robotnikach z Ursusa, głównym architekcie „wyspy szczęścia” i wielu innych zwyczajnych niezwyczajnych bohaterach PRL-u. Snuje historie o marzeniach i ambicjach, codziennych zmaganiach i ciężkiej pracy. Dziennikarka przedstawia ludzi, którzy nie rezygnowali ze swoich dążeń nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach. Z niepozornych wydarzeń i drobnych sytuacji kreśli wielowymiarową panoramę PRL-u. My, właściciele Teksasu przyłapuje na gorącym uczynku polską rzeczywistość poprzedniej epoki, bez współczesnych ocen i stereotypów.

Transcript of My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

Page 1: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

W latach 70. kawałek Teksasu mógł trafić w polskie ręce.

W oczekiwaniu na spadek po bohaterze poległym w Ameryce

„za wolność naszą i waszą” przyszło nam budować

Teksas na miarę swoich możliwości, po tej stronie

żelaznej kurtyny.

Małgorzata Szejnert – dziennikarka, przez prawie piętnaście lat szefowa działu reportażu w „Gazecie Wyborczej”. Autorka wielu książek, jest laureatką Nagrody Mediów Publicznych COGITO, dwukrotną finalistką Nagrody Literackiej Nike, była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. W Znaku ukazały się: Czarny ogród (2007), Wyspa klucz (2009), Dom żółwia. Zanzibar (2011) oraz Śród żywych duchów (2012).

Małgorzata Szejnert opowiada o sklepowych z Supersamu, robotni-kach z Ursusa, głównym architekcie „wyspy szczęścia” i wielu innych zwy-czajnych niezwyczajnych bohaterach PRL-u. Snuje historie o marzeniach i ambicjach, codziennych zmaganiach i ciężkiej pracy. Dziennikarka przedstawia ludzi, którzy nie rezygnowali ze swoich dążeń nawet w naj-mniej sprzyjających okolicznościach. Z niepozornych wydarzeń i drobnych sytuacji kreśli wielowymiarową panoramę PRL-u.

My, właściciele Teksasu przyłapuje na gorącym uczynku polską rzeczywistość poprzedniej epoki, bez współczesnych ocen i stereotypów. Czy tamtej rzeczywistości bliżej do Misia, Przesłuchania czy Człowieka z marmuru? Czytane dzisiaj, reportaże Małgorzaty Szejnert przynoszą zaskakujące odpowiedzi.

AMERICAN DREAM PO POLSKU

MA

ŁGO

RZA

TA

Cena detal. 39,90 zł

Reportaże z PRL-uWSTĘP MARIUSZ SZCZYGIEŁ

MAŁGORZATA

Page 2: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u
Page 3: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

MAŁGORZATA

WSTĘP

MARIUSZ SZCZYGIEŁ

Reportaże z PRL-u

WYDAWNICTWO ZNAKKRAKÓW 2013

Page 4: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u
Page 5: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

5

Jak okradałem Małgorzatę Szejnert

1.

Małgorzata Szejnert ma to do siebie, że niektóre wypowiadane przez nią zdania kamienieją.

Wiele takich kamyków stało się częścią pewnego fundamentu. Niewzruszonego do dziś. Otóż przez ponad dwadzieścia lat stwo-rzyły one fundament moich poglądów na reportaż. Niektóre z jej zdań tak bezczelnie sobie przywłaszczyłem, że od lat prezentuję je jako swoje, bez podawania źródła.

Uważam, że czas się z Małgorzatą rozliczyć i oddać co cesar-skie cesarzowej.

2.

Istnieją ludzie (nie jest ich niestety wielu, a ci nieliczni zostają na przykład księdzem Tischnerem) o właściwościach kropli uspokaja-jących. W chwili zamętu potrafi ą powiedzieć coś takiego, co spra-wia, że niepewność nagle czuje się pewnością, a zagubiony odnaj-duje siebie.

Page 6: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

6

Właściwość takich kropli posiada Małgorzata. Weźmy jej pe-wien pogląd, który powtarzam jak mantrę na spotkaniach autor-skich od Oleśnicy po Paryż:

„Ludzie zawsze będą chcieli czytać o innych ludziach”.Ukradłem jej to zdanie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i po-

wtarzam je z upodobaniem, ustnie oraz pisemnie. Szczególnie powta-rzam ostatnio, kiedy mówi się, że reportaż w polskiej prasie upada.

Niedawno wypowiedziałem je na spotkaniu autorskim, kiedy prowadząca narzekała, że internet niszczy prasę, prasa dobija am-bitne dziennikarstwo, e-czytniki zabijają książki, aplikacje w ifo-nach wypierają tradycyjne przeglądarki i tak dalej. – Jakie szanse na przeżycie ma w tym zamęcie reportaż, a zwłaszcza polski re-portaż literacki? – spytała.

– Nic mu nie zagraża – odparłem. – Owszem, gazety mają co-raz mniej pieniędzy na pogłębiony, a więc kosztowny reportaż. Ale dzięki temu reporterzy prasowi piszą coraz więcej książek. Każda niesprzyjająca okoliczność może być szansą na coś nowego. Jeśli trzeba, nauczymy się pisać reportaże na ifony, bo medium w ogóle nie jest ważne. Reportaż zawsze się obroni i nie zagrażają mu żadne rewolucje technologiczne.

– A skąd pan to wie? – spytała prowadząca.Powinienem powiedzieć, że od Małgorzaty Szejnert, ale po-

nieważ już jej zdanie od dawna miałem ukryte w kieszeni płasz-cza, powiedziałem: – Bo ludzie zawsze będą chcieli czytać o  in-nych ludziach. Ta potrzeba nie zaginie, dopóki jesteśmy istotami społecznymi.

Prowadząca się uspokoiła, publiczność pokiwała ze zrozumie-niem głowami.

Następne zdanie z Małgorzaty, które mam ukryte w tylnej kie-szeni spodni, dotyczy sytuacji reportażu w komunizmie:

„Skoro nie można było pisać o ogóle, pisano o szczególe”.Nie można było pisać o samym systemie, więc pisano o jego cząst-

kach. Reporterzy musieli nauczyć się pisać tak, żeby przechytrzyć

Page 7: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

7

cenzora, być uczciwym wobec czytelnika i móc sobie samym spoj-rzeć w oczy (w  lustrze oczywiście). Ponieważ wtedy w Polsce wszystko czytało się między wierszami, polski reportaż był o tym, o czym był, ale i o czymś jeszcze. Czytelnik szukał w nim drugiego dna, czasem znajdował siódme.

Reporterzy mówili czytelnikom to, czego nie mówiła literatura. Byli mistrzami w tym, co pisali, ale jednocześnie w tym, czego nie napisali.

Dobrze się stało, że po książkach Łapa w łapę Barbary N. Ło-pieńskiej i Spokojne niedzielne popołudnie Hanny Krall (współ-czesnych kompilacjach najlepszych ich „tekstów z siódmym dnem” z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych) dostajemy teraz „the best of Małgorzata Szejnert” w postaci tej książki. Składa się ona z wybranych przez autorkę i wydawnictwo tekstów z dwu zbio-rów: Ulica z latarnią (1977), I niespokojnie, tu i tam (1980), oraz najlepszych tekstów, jakie autorka pisała dla legendarnego już dziś wydawnictwa „Ekspres Reporterów”.

3.

Chciałbym, żeby przeczytali Państwo teraz uważnie fragment wstępu samej Małgorzaty Szejnert do pierwszego wydania Ulicy z  latarnią. Pisze w nim, do czego potrzebny był w tamtych cza-sach reporter. Jeśli dobrze wczytamy się w zdania sprzed trzydzie-stu pięciu lat, poczujemy, ile jest tam rzeczy niedopowiedzianych.

„Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw owego małego reali-zmu, a jednak w nim tkwię. Piszę od lat o powszedniości, zajmuję się sprawami powtarzalnymi, bez dramaturgii i fabuły. Sensacja in-teresowałaby mnie o tyle, o ile dałoby się ją popsuć, rozmienić na elementy drobne, oswoić, poszarzyć.

Skąd to zamiłowanie do ustawiania się w kolejce za strawą po-wszednią, a  raczej nie tyle zamiłowanie, ile przeświadczenie, że

Page 8: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

8

jest to właściwa platforma widokowa nie na zawsze, ale na dzisiaj i chyba jeszcze na trochę? Nieraz się zastanawiałam, skąd to się bierze, dlaczego ta kolejka reporterów za faktem raczej razowym niż pszennym tak się wydłuża. Widocznie nas tutaj potrzeba. Zaj-mujemy miejsce w  tym samym ogonku co większość ludzi, dla których piszemy”.

4.

Czytanie tekstów z tego tomu i odszyfrowywanie, czego repor-terka „nie napisała, pisząc”, może być ciekawą ucztą. To zapis ży-cia w społeczeństwie, które zmusza człowieka do kompromisu ze wszystkim. To zapis życia w państwie, gdzie im więcej konformi-zmu, tym więcej komfortu.

Oto pan Stolarek – podczas eksperymentu polegającego na tym, że grupa dzieci z domu dziecka wybiera z grupy dorosłych przy-szłych rodziców, okazuje się człowiekiem konfl iktowym. „Konfl ik-towy? – pyta reporterka. – Więc lepszy jest ojciec, który ze wszyst-kimi w zgodzie?” I słyszy w odpowiedzi: „Pan Stolarek wymaga od ludzi, żeby postępowali sprawiedliwie w sposób bezwzględny, a życie jest, niestety, bardziej skomplikowane. Dzieci mogą pono-sić koszty takiej postawy”.

Oto pani Zosia – sprzedawczyni z warszawskiego Supersamu, która pracuje „na tradycji”, bowiem Supersam miał być całościowo samoobsługowy, ale niestety pewnych wędlin i mięsa ludzie nie mogli brać sami do ręki, bo kończyło się to dramatami, w związku z czym wprowadzono, wbrew postulowanej nowoczesności, tra-dycyjną ladę. I na nią mówi się tradycja. Pani Zosia z tradycji jest więc u szczytu zmęczenia i zwierza się, że najgorsze jest czekanie. „Kiedy ludzie nie biorą tego, co jest, ale stoją za lepszą dostawą. Tego nie mogę wytrzymać, nie mogę. Jadąc rano do pracy, aż mam kurcze brzucha”.

Page 9: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

9

Oto ogrodnik prywaciarz spod Łodzi – o nazwisku Dziom-dziora, budzący emocje bogacz, który ponoć lata prywatnym samo-lotem i lokuje w obrazach Picassa – oznajmia, że wchodzi w stre-licje, zaś z palmy będzie się wycofywał. „Myśmy rozpoczęli po wojnie polskie palmiarstwo. I zapotrzebowanie na palmy ciągle trwa. W nowym budownictwie zaraz za telewizorem idzie fi kus i ja nawet chciałem pójść ludziom na rękę, wyhodować minifi kus, taki w sam raz – co i prestiż daje, i mieści się jakoś. Specjalizacja jest jednak konieczna dzisiaj i ja idę na cięte”.

„Palma, która mieści się jakoś i prestiż daje…” – te reportaże to także zapis PRL-u z jego małymi tęsknotami. Jak zauważył w 1978 roku jeden z recenzentów, przedmiotem penetracji reporterki Szej-nert nie jest żadne zdarzenie szczególne.

I dlatego – dodam – te teksty mogą być dla nas dzisiaj fascy-nujące.

5.

Dzięki czasom „realnego socjalizmu”, a w reportażu „małego rea-lizmu” wagi nabrał szczegół – i tak już zostało. O nim Małgorzata wypowiedziała się (2001) tak zajmująco, że natychmiast ukryłem tę wypowiedź w wewnętrznej kieszeni marynarki:

„Od lat zajmuję się reportażem i wiem, że nie ma reportażu bez szczegółu. Bez szczegółu nie da się opisać ani bohatera, ani wy-darzenia. Bywa, że reportaż dawno już wyrzucono na makulaturę razem z gazetą, a jednak ciągle jeszcze coś z tego tekstu za nami chodzi – to szczegół. Tak samo z  literaturą i sztuką. Pamiętamy fotografi ę płuc pani Chauchat, przewrócony wózek na schodach odeskich, ręce z listem, perłę na wadze. Szczegół służy nam po to, byśmy lepiej rozumieli świat i siebie samych. Jest na miarę czło-wieka, ma kształt, można go zobaczyć, jeśli nie w rzeczywistości, to w wyobraźni. Można za jego pośrednictwem nawiązać kontakt

Page 10: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

10

z kimś, kto także go widzi. Szczegół wspomaga naszą pamięć, sta-nowi dla niej rodzaj rusztowania, umieszcza nas w przestrzeni i w czasie. Josif Brodski w szkicu W półtora pokoju poświęconym pamięci swoich rodziców pisze z żalem, że pamięć jest zdrajczynią, bo zawiera tylko szczegóły, a nie cały obraz – »rzec by można – je-dynie najwspanialsze fragmenty spektaklu«”.

Ile razy powtarzałem studentom to ukradzione zdanie: „Szcze-gół jest rusztowaniem dla pamięci”…

6.

Dziś, dzięki tej książce, czytam reportaż Małgorzaty z 1969 roku o ukrytej twarzy stołówki przyzakładowej. Gdzie w ciasnocie i bez podstawowych norm bhp przygotowuje się posiłki dla czternastu tysięcy robotników. Gdzie „nasza kierowniczka na przykład jest osobą dużą, postawną, a urzęduje w kantorku półtora metra na trzy, razem z dwiema pracownicami. Z początku było jej duszno, a teraz dobrze”.

Niby pamiętam cały ten fascynujący zapis wyznań kucharek, bo przeczytałem go przed chwilą, ale już wiem, że za jakiś czas mi się zamaże. Jednak dopóki się da, dokładnie będę pamiętał z niego jedno zdanie i powtórzę je przy różnych okazjach.

To zdanie, które chyba mówi o tym, dlaczego komuna nie zredu-kowała jednak życia Polaków do komfortu i konformizmu. A może tłumaczy też zupełnie inne rzeczy? Prawdopodobnie w  żadnej błyskotliwej rozmowie nie będzie możliwości, żeby wyjaśniać to-warzystwu, że to z reportażu Szejnert… o zakładowej stołówce… na czternaście tysięcy… pod tytułem Zjadacze chleba, nie anioły… Przyjdzie mi pewnie to zdanie ukraść jak zwykle, bo nie będzie in-nego wyjścia. Otóż:

„Towarzysz Ogon owski słusznie powiada, że mentalność ludzka jest bez granic!”.

Page 11: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

Przyznają Państwo, że pyszne?I to jest też najlepsze podsumowanie reporterskich historii

Małgorzaty z tej książki. A dlatego, że mentalność ludzka jest bez granic, my, spadkobiercy Szejnert oraz jej pokolenia reporterów, wciąż mamy o czym pisać.

7.

W zapomnianej dziś, a dla mnie, jako nastolatka, kultowej książce Marka Millera Reporterów sposób na życie (1983), którą poświęcił dziesięciu najbardziej znanym reporterom lat siedemdziesiątych, jest rozdział o Małgorzacie. Wyznała tam między innymi: „Mó-wiąc cynicznie, trzyma nas przy tym zawodzie to, że już nic in-nego robić nie umiemy”.

Minęło trzydzieści lat. Czytając i jej ostatnie bestsellery, i pierw-sze znaczące teksty zamieszczone w tej książce, możemy stwier-dzić jedno: Małgorzata Szejnert właściwie zawsze świetnie nie umiała nic innego robić.

Mariusz Szczygieł

Page 12: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u
Page 13: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

Część 1

Page 14: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u
Page 15: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

15

Restituta nasza powszednia1974

W sobotę, 1 września 1951 roku, ukazał się pierwszy numer „Ga-zety Białostockiej”.

Czterdzieści osiem razy powtórzono w nim słowo „walka”. Tka-cze z Zakładów Przemysłu Wełnianego im. Sierżana zamiast 85,65 procent tkanin pierwszego gatunku wyprodukowanych w roku 1949, w roku 1950, dzięki takim pracownikom jak przewijarka Maria So-kólska, uzyskali 96,91 procent tkanin pierwszej jakości i   w a l k ę prowadzą nadal.

Trzydzieści sześć razy przywołano przymiotnik „nowy”. Przed Jagódką stoi otworem n o w e, lepsze życie.

Siedemnaście razy skorzystano ze słowa „współzawodnictwo”. Od dłuższego czasu pracownicy GS w Boćkach zwracają się do kie-rownika spółdzielni o wprowadzenie w s p ó ł z a w o d n i c t w a pracy w ich placówce handlowej. Niestety, kierownik spółdzielni, ob. Wac-ław Łukomski, nie chce poprzeć inicjatywy pracowników. Stanowi-sko ob. Łukomskiego pracownicy uważają za biurokratyczny wybryk. Korespondentka z Bociek, Wiera Kuźmicka.

Jedenaście razy występuje w numerze słowo „radość”. W sło-necznym dniu 7 rocznicy Manifestu PKWN podczas defi lady na placu Dzierżyńskiego spotkałem po raz pierwszy Leszka Lisowskiego.

Page 16: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

16

Siedział na ramionach ojca – kolejarza. Kipiał wprost r a d o ś c i ą… Szczęśliwy rówieśnik Manifestu.

Dziewięć razy użyto słowo „bojownik”. O wrażeniach z ber-lińskiego Zlotu Młodych B o j o w n i k ó w o  Pokój mówią delegaci województwa białostockiego: Tadeusz Dorożko, student Akademii Medycznej w Białymstoku, Piotr Karpiuk, wiceprzewodniczący Ko-mitetu Wojewódzkiego ZMP w Białymstoku, i Mikołaj Onacik, prze-wodniczący Komitetu Powiatowego ZMP w Bielsku.

Dwa razy posłużono się słowem „bohater”. B o h a t e r a m i na-szych czasów stają się tacy ludzie, jak Konrad Cybik, grupowy w spół-dzielni produkcyjnej w Deniskach w powiecie bielskim, przodownik pracy mający za sobą już w tym roku 267 dniówek obrachunkowych, Maria Jabłońska ze spółdzielni produkcyjnej w Dobromilu, posiadająca już 302 dniówki obrachunkowe, Wacław Jarguc, traktorzysta z PGR Dojlidy wy-rabiający przeciętnie 150 procent normy, Edward Sierko, rolnik ze wsi Barszczewo powiatu białostockiego, osiągający z jednego ha 23,3 q psze-nicy, Leon Jarosiuk, murarz Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego…

Pierwszy numer „Gazety Białostockiej” zawierał około sześciu i pół tysiąca wierszy druku. Cztery tysiące wierszy, a więc ponad dwie trzecie zawartości dziennika, poświęcono wiadomościom z woje-wództwa i jego stolicy. Cieszono się, że wszystkie szkoły w okręgu wyremontowano w terminie i że procent szkół o jednym nauczy-cielu zmalał z 43 do 30. Martwiono się, że GS w Filipowie źle zaopa-truje rolników w nawozy sztuczne, że zapomniano o elektryfi kacji wsi Nowoberezowo, że wyjeżdżając z Hajnówki w kierunku osady Dolne, można się zabić na mostku, że na dworcu w Łomży pracuje tylko jedna kasa, pod którą straszny tłok w dni targowe. Zawiada-miano o capstrzyku na stadionie w Zwierzyńcu, informowano, że w kinie Ton idzie fi lm Uczennica I a, podawano telefon redakcji: 614, drukowano pierwszy odcinek powieści Michała Maklarskiego Przy-czajony wróg: Naprzeciw Nikonowa w głębokim fotelu siedział starszy lejtnant Kisielew, wysoki blondyn o postawie sportowca…

Page 17: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

17

– Proszę, niech pani siądzie, a może do pani mówić towarzyszko? Bo my, Sokólscy, po większej części jesteśmy fabryczne i partyjne. Z załogi Sierżana w partii jest co piąty.

Pani patrzy na te święte fi gury i myśli, jak ona może być partyjna z tym świętym kącikiem. W tej alkówce moja matka leżała chora przez osiem lat i te fi gury są dla mnie świętością. Nie wyrzucę ich nigdy i towarzysze, jak byli z komitetu, żeby mnie zabrać do de-koracji, powiedzieli – a niech one sobie stoją.

A jak pani do mnie trafiła? Pewnie w fabryce pokazali przez okno – o, w tym białym domku, nad jeziorem, koło budki z pi-wem, tam Sokólska mieszka. U mnie gość o każdej porze mile widziany, zawsze mam podłogę zaciągniętą, w kuchni pozmy-wane.

Za tym mieszkaniem wprost przepadam. Siedem nas tu z ro-dziny żyło w tym pokoiku, tylko ja zostałam. Ja panienka jestem.

Te lauferki, te makatki, fi raneczki, wszystko mój haft albo szy-dełko, a w szafi e pod każdą półeczką mam falbankę w holender-skie wiatraczki. Widzę, że pani na te sukienki się przygląda. Stara niby jestem, ale do starych mód nie przekonam się. Ja uznaję biały kołnierzyk, modny krój i żeby sukienka za długa nie była.

Na chwileczkę panią przepraszam, tylko ten list z fabryki ot-worzę.

Piszą, że będzie wycieczka rencistów do Łomży. Ale po co mnie jechać do Łomży? Poczekam na wycieczkę do Warszawy, to sobie miniaturkę kupię.

Przecież ja pani do tej pory nie pokazałam. Chociaż szafę ot-wierałam. O, tutaj leży między poszewkami. Wszystkie krochma-lone, farbkowane. O, tutaj powinien być. Nie ma? Pewnie między prześcieradła wcisłam. Jest. Tych różnych pudełeczków to ja mam.

Piękny, prawda? Tylko na jednym ramionku porcelanka odłu-pała się troszkę. Dobry krzyżyk, chlebowy.

Jak mnie mieli jego dawać, to pomylili się i zaprosili personalną od Sierżana. Już ceremonia się odprawia, dopiero widzą, że nie ta

Page 18: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

18

osoba przyszła. Lecą po mnie, towarzyszko, mówią, ubierajcie się ładnie, tylko szybko, szybko, jak potrafi cie. Dobrze, że umalowana już byłam, bardzo nie lubię, jak ludzie rano zaniechane są. Zaje-chaliśmy, a tu na schodach witają, patrzcie, mówią, kto idzie, no – myślę – jednak mnie całe miasto pamięta!

Z tą kadrową tak wyszło, bo ona też jest Sokólska, ale nie krewna.Z rodziny naszej pracował u Sierżana mój brat Władek. Pierw-

szego dnia po wojnie poszedł do fabryki i odgrzebywał z gruzu spa-lone folusze. On mnie zwerbował do roboty, wtedy ludzi do pracy zbierało się po domach i na Rynku Siennym. Został dyrektorem zakładów i dostał Polonię Restitutę jeszcze przede mną.

Z dzieci Władka córka jest nauczycielką, ona też u Sierżana pra-cowała kiedyś. Jeden syn jest pułkownikiem w Sopocie, ten to har-monię orderów ma. A drugi syn też pracował u Sierżana, ale prze-szedł na rentę chorobową.

Nasza siostra Marysia też do emerytury pracowała u Sierżana jako prządka. Jej syn jest doktorem, pracuje na Akademii Medycz-nej jako uczony.

Rodzina, żeby mi pomagać, nie pomaga, bo nie potrzebuję. Ja im jeszcze pomogę. Pranie zrobię. W naszym domu wodociągu nie ma, składali my podanie, ale komisja powiedziała, że domy idą pod rozwalenie. Biorę bieliznę do walizki i jadę do rodziny do bloków. Im wypiorę i sobie. Firanki rozepnę, bo oni ramy do rozpinania mają. Resztę wykręcę, do worka plastykowego zawinę i z powro-tem samochodem zabiorę. Miejskim samochodem, pasażerskim.

Bardzo lubię pracować, bardzo lubię. Zawsze lubiałam. Wszę-dzie mnie wołali. Ach, jak mnie nie ciężko pracowało się. Dla nas pieniądz ważny nie był. Pierwsza wypłata po wojnie była sto zło-tych: dwadzieścia na związek, dwadzieścia na żołnierzy, sześćdzie-siąt na życie, a i to niepotrzebne było, bo co trzeba – na kartki da-wali. Ja z pracy przyjdę, mamusia przy furtce czeka, obiad zjem i znowu lecę. Ludzi gromadzę i idziem na pole sadzić ziemniaki, kapustę, dla zakładowej stołówki. I zabawy robilimy. Czułam się

Page 19: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

19

dyrektorem po prostu, chociaż nieupoważniona byłam. Dzisiaj lu-dziom ciężej pracować, o zarobku więcej myślą.

I przeżywalimy razem. Wtedy, jak podziemni zamordowali dy-rektora Sierżana. To był luty czterdziestego szóstego roku. Mróz, gruda. Ale przemówień na cmentarzu już nie pamiętam. I Sierżana słabo pamiętam. Ani młody, ani stary. Średni. Ani wysoki, ani niski…

Mówiła mi jedna pani z dyrekcji, że ta nazwa – Białostockie Za-kłady Przemysłu Wełnianego imienia dyrektora Józefa Sierżana – dzisiaj nieporęczna jest. Przyjezdni pytają, co to był za sierżant. I na papierach reklamowych dużo miejsca zajmuje…

Przez całe życie mieszkam tu, koło fabryki. Idę do rzeźnika, pa-trzę na jesionki w kolejce, ta kratka, ta pepita z naszych krosien ze-szła. Stare krosna mamy jeszcze od Sokoła i Zylberfeniga, a może od Szapiry albo Szpiro Jagłoma, albo od Borynbauma. A teraz pójdą na złom, będą nowe, lekkie, francuskie. Mój domek pójdzie pod rozwalenie, a fabrykę przeniosą w inne miejsce. Zbudują całkiem nową przy augustowskiej szosie.

Ale my wszystko jedno, pozbieramy się. My się nie rozwiążem, bo my, renciści fabryczne, bardzo mocno trzymamy się, my fabrykę dogonimy, gdzie by nie poszła.

– Dzień dobry. Czy pani Jagódka? – Tak. – Przed Jagódką stoi otworem… – … nowe, lepsze życie. Kto pani jest? – Jestem dziennikarką. A pani? Dentystką? – Nauczycielką. – Odnalazłam panią przez biuro ewidencji ludności. Znałam

z „Gazety Białostockiej” pani rok urodzenia – 1944, pani imię – Maria, nazwisko panieńskie Filipczuk, imię ojca – Kazimierz.

– Ja ten artykulik z gazety umiem prawie na pamięć. Zaraz go wyciągnę. Ależ w tej bieliźniarce bałagan. Magda, Agnieszka, taka koperta tu była. Tu były mamusi pamiątki.

Page 20: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

20

– Widzi pani, takie czorty dwa mam. I w szkole jeszcze sto dwa-dzieścia. Mam trzy klasy szóste i jedną siódmą. Uczę matematyki. Jak zrobię klasówkę, trudno zeszyty do domu zadźwigać.

Właściwie dlaczego ja się pani pokazuję taka potargana? Prze-praszam na momencik. W peruce lepiej człowiek wygląda, nie?

Zaraz zrobię herbaty, a mąż, jak skoczy po piasek do akwarium, bo obiecał dziewczynkom, to nam przyniesie ciasteczek. My tu mamy jeden sklep na tym wielkim osiedlu.

Mąż pracuje w drogownictwie. Tak sobie średnio zarobi. Ja mam tylko studium nauczycielskie i pensji dwa i pół. Przez parę lat musieliśmy trzymać gosposię do dzieci, strasznie to nas zjadło. Jak wpłacę na książeczkę mieszkaniową dla Agnisi i książeczkę systematycznego oszczędzania dla obu, to już dla nas nie odłożę nic.

Na urlop jeździmy do rodziny w Lubelskie. Za granicę to so-bie pozwolimy za cztery, pięć lat. I to też nie z Orbisem. Wczoraj idę koło ratusza i widzę plakat: Sylwester w Alpach – osiemnaście tysięcy, święta w Hiszpanii – dwadzieścia cztery!

Ciągle myślę o studiach. Ale jak studiować? Nie mam tych sił co tata. Tata był przed wojną bezrobotny, po wojnie został pro-stym robotnikiem, potem awansował na tkacza, pracował na dwóch krosnach, przodował. Objął pracę nauczyciela zawodu w techni-kum włókienniczym, ale chociaż go bardzo szanowali, koniecznie chciał mieć dyplom. No i dwa lata temu zrobił eksternistycznie stu-dium nauczycielskie. Bardzo był dumny, że się zrównał z dziećmi, bo siostra też uczy.

Ja jestem strasznie zaorana. Teraz jeszcze uniwersytet dla rodzi-ców będę prowadzić, no, ale za to czterysta złotych wleci.

Jeszcze kiedyś nauczyciel mógł skorzystać z przychodni poza kolejką. A teraz? Ludzie rozszarpią.

Na święto nauczyciela to nam po jednym bilecie dają na aka-demię. Mam iść bez męża? I tak dobrze, bo dawniej tośmy te bi-lety losowali.

Page 21: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

21

Jednak zawodu nie zmieniłabym nigdy. Wtedy powiedziałam dziennikarzowi z „Gazety”, że chcę zostać dentystką. No, ale miałam siedem lat, odmieniło mi się.

Później też o mnie pisali w gazecie. Byłam u Bieruta na cho-ince noworocznej. Kiedyś prezydent zapraszał prymusów. Mia-łam same piątki, więc mnie wybrali. Człowiek w tym wieku je-dzie do Warszawy, nocuje w hotelu „Polonia”, a potem go witają w Belwederze. Tego się nie zapomina.

Pracuję tu, w Białymstoku, w  szkolnictwie już dziesięć lat i nie zetknęłam się z tym, żeby naszym dzieciom robiono takie zaszczyty, a proszę mi wierzyć, dzieciom są zaszczyty potrzebne.

– Moje nazwisko Lasecki. Ale ja od niedawna piastuję stanowi-sko prezesa boćkowskiej spółdzielni. Kolega Paweł Olszewski, obecny kierownik sekcji handlowej, prowadził GS w Boćkach przez dwadzieścia lat. Zaraz go spytamy, czy pamięta tego Łu-komskiego.

– Przecież, że pamiętam. A toż on, Łukomski, dopiero co na pogrzebie brata tu był. Jego matka boćkowska. Aj, to był gość ostry, gorący. Wykształcony. Zaraz po wojnie, a on gimnazjum miał. Krótko prezesował. Coś do niego przyczepili się. Klucze cis-nął i przedsiębiorstwo własne założył. Wozów ogumiania. A teraz w Szczecinie mieszka. Powodzi mu się całkiem, chociaż nie pra-cuje. On mnie do pracy przyjmował, kiedy my tylko parę sklepy mieli i to pożydowskich. Po towar jeździli rowerami do Bielska. Zboże trzymali w przedszkolu albo w areszcie.

Areszt tu był niczegowaty, bo tu straszne walki były z ban-dami. Jednego dnia dziewięciu milicjantów zamordowali na boć-kowskim posterunku. Nawet tego, co żonę w ciąży osłaniał, zabili.

Teraz mamy wudet, sklepów szesnaście, magazyny, mecha-niczną piekarnię trzytonową, nowoczesną gospodynię i wypoży-czalnię sprzętu domowego. Kosmetyki nie ma, chociaż jest wiel-kie zainteresowanie, ale ślusarstwo mamy.

Page 22: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

22

To, że prezes musi jeździć do Milejczyc po cegłę dziurawkę i po belki, bo prezes domek sobie stawia, to fakt. Zaopatrzenie budow-lane jest słabe.

Członków GS ma dzisiaj mniej, ale dawniej chciałeś kupić li-ter nafty, musiałeś się zapisać. Teraz kandydat raczej musi się u nas prosić na członka.Łukomski GS rozkręcał. Nasza księgowa, Kuźmicka, też jest

weteranka. Pani Wiero, tu o Łukomskim mowa. – O Łukomskim? Pamiętam, jak go obsmarowałam w gazecie.

Ach, jak on mnie koty pogonił! Powiedziałam sobie: – Trudno, ko-respondentką nie będę więcej. Przepraszam państwa, ale bardzo się śpieszę. Nie, do sądu już nie chodzę, ławnictwa się zrzekłam. Jak oskarżony płakał, to i ja, a dla ławnika płakać nie wypada. Zo-stałam tylko przy kuratorstwie. Pilnuję Władka Tymoszewicza, żeby mi wpłatę alimentów przynosił do wglądu. I opiekuństwo społeczne prowadzę. Mamy podopiecznych dwanaście, sprzą-tamy im w ramach niewidzialnej ręki, chociaż w zasadzie to ona jest widzialna.

Co się dzieje z Leszkiem, tak jak Maria Jagódka rówieśnikiem Ma-nifestu Lipcowego?

Biuro ewidencji ludności nic o nim nie wie. Znaleziono Lisow-skiego szewca, ale Leona i urodzonego w roku 1933. Znaleziono jeszcze paru innych Lisowskich i jednego w kartotece „zgony”, ale żaden nie pasował.

Tadeusza Dorożki też nie było w spisach. Nic dziwnego, „Gazeta Białostocka” popełniła omyłkę, bo nazwisko pisze się: Doroszko. A poza tym dawny Tadeusz Mieczysław używa dziś przede wszyst-kim drugiego imienia, przed którym stawia: doc. dr.

Mając dwadzieścia osiem lat, został dyrektorem Wojewódzkiego Szpitala Ginekologiczno-Położniczego w Białymstoku. Mając trzy-dzieści trzy lata – szefem wojewódzkiego wydziału zdrowia. Mając

Page 23: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

23

czterdzieści jeden lat, wrócił na uczelnię, na której studiował, ob-jąć Katedrę Organizacji Ochrony Zdrowia.

Docent szuka w biurku papierosów. Szufl ada brzęczy metalicz-nie, jakby kto potrząsał skarbonką.

– Co pan tam chowa? – Mieliśmy właśnie inaugurację roku akademickiego. Nasz nowy

rektor, a zarazem kolega – zaczął tu studiować trzy lata po mnie – prosił nas, byśmy przyszli przy odznaczeniach. Oczywiście nie na tej kusej marynarce je wieszałem, lecz na todze.

– A ta marynarka jest taka, jakby pan przedkładał kondycję stu-dencką nad profesorską.

– Ja studentom zazdroszczę. Wszystkiego im zazdroszczę. Niech pani tu przyjdzie wieczorem, zobaczy, jak ten pałac wynu-rza się z mroku. Myśmy jeszcze studiowali w gruzach. Mieszkało się w salach po czterdzieści osób. Dzieliło się podręcznik na czworo. Ramiona pisaków aparatury kontrolnej robiło się ze ździebeł słomy podniesionej na Siennym Rynku. Na wycieczki się jeździło do Su-wałk. A dziś oni sami za psi pieniądz z Almaturem do Włoch jadą. Pepegi się nosiło przez cztery sezony. Ale przede wszystkim my-śmy wprzęgnięci byli w program studiów jak w kierat. A oni już mogą wybierać, iść tam, gdzie ich zainteresowania pociągną.

– Ale oni też panu zazdroszczą. – Czego, na miły Bóg? Stabilizacji? – Że rektor Kielanowski zapraszał was, studentów, do gospody

ludowej na obiady i zamieniał te obiady w dyskusję o życiu. Że pro-fesor Sławiński wyznaczał wam egzaminy w parku o piątej rano, bo lubił w towarzystwie słuchać śpiewu ptaków.

– Oni o tym wiedzą? Tyle lat minęło. – Wiedzą.

O Piotra Karpiuka nie musiałam pytać. Nazwisko znane jest w kraju. Były delegat na berliński zjazd młodzieży jest pierwszym sekreta-rzem Komitetu Wojewódzkiego Partii w Lublinie.

Page 24: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

24

Mikołaj Onacik kieruje Państwowymi Zakładami Zbożowymi w Bielsku.

– Już tu jedenaście lat wołkiem zbożowym siedzę. Czy mam swoje funkcje społeczne wyliczać? Członkiem komisji rolnej przy Komitecie Powiatowym PZPR jestem bez przerwy, prezesem rady nadzorczej PZGS, w klubie ofi cerów rezerwy udzielam się sporo.

Przepraszam, bo rolnik z Sierakowizny przywiózł próbki psze-nicy i jęczmienia, chce wiedzieć, ile dostanie, żeby potem, jak mó-wią, dzioba nie rozdziawić. – Pokaż, bracie, te buteleczki. Za psze-nicę dobra cena będzie, jęczmień trochę czystszy mógłby być.

Jak tu przyszedłem, skupowaliśmy zboża niecałych dwadzieścia ton. Teraz przekraczamy siedemdziesiąt. To wydajność tak wzro-sła. Zaraz po wojnie była rozpaczliwa – siedem kwintali czterech zbóż z hektara. Dziś – dwadzieścia dwa z górą.

Zmechanizowaliśmy zakłady. Mamy transportery, suszarnie, rampy. Wagi dziesiętne i wózki japonki poszły w kąt. Ale z ma-gazynami tragedia. Skup przekracza pięciokrotnie ich pojemność. Musimy mieć elewator. Szybko! A minister się jeszcze nie wypo-wiedział.

Kółka rolnicze dały nam w tym roku trzy i pół tysiąca ton czte-rech zbóż, a miały dać tylko dwa tysiące dwieście ton. Bo przeszli na system zbiorów czterobrygadowy. Idą całym sprzętem, bry-gada remontowa za nimi, kierownictwo czuwa, ani popić nie idzie, ani ukraść.

Ta zdezelowana syrenka, którą widać przez okno, to moja. Do-jeżdżam nią z domu. Mieszkam we wsi Augustowo. Mam tam ro-dzinną chałupkę, moją rówieśniczkę. Mieszkam tam z żoną i młod-szą córką, bo starsza na politechnice w Warszawie, i z babunią osiemdziesięciotrzyletnią. Jedyną dużą izbę przedzieliliśmy na dwie, mamy gaz z butli i lodóweczkę, pralkę i telewizor.

A co ja bym w mieście robił? W papuciach siedział? Albo może pod budkę z piwem szedł?

Page 25: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

25

Wracam z Bielska, wdziewam gumiaki i idę w pole. W tym roku zdałem zboża trzy tony, trzydzieści kwintali z hektara. Żyto mia-łem złote, dankowskie. Zakontraktowałem u siebie w zakładach i wywiązałem się. Jeszcze z nadwyżką zdałem i za każdy dodat-kowy kwintal wziąłem pięćdziesiąt złotych dopłaty.

Nawozy kupiłem oczywiście, bo mnie przecież nie wykupić nie uchodzi. Zresztą inwentarza nie mam. Konika trzymać – to by na takiej małej gospodarce darmozjad był.

Chodźmy po zakładach, powącha pani, jak świeże zboże pachnie.

Od szosy Białystok – Bielsko odgałęzia się droga do wsi Deniski. Na początku twarda i wyboista, z każdym metrem bardziej się roz-lewa, mięknie i mlaska. Jej kolor szary, martwy, żwirowy przechodzi w ciepły brąz gliny i gnoju. Od tej drogi, jak od pnia jodły, odga-łęziają się zielone ramiona – ukośne pasy podwórek porośniętych lśniącą, wyszczypaną trawą. W załomie każdej gałęzi i brązowego pnia tkwi szare gniazdo – drewniany dom licowany drobnymi de-seczkami. Schludny, skromny, ale i ozdobny; nad oknami bielą się wycięte laubzegą drewniane koronki – cacki.

Pod każdym szarym gniazdem leżą złote jaja – dynie. Każde gniazdo otulone jest złotym woalem – jesiennymi koronami brzóz.

Dom Konrada Cybika zamknięty. U krańca podwórka – otwarte wrota stodoły. W głębokim wąwozie piętrzącej się słomy radzą nad czymś, oglądając słomiane powrósło, kobieta i chłop.

– Czy tu mieszka Konrad Cybik? To pan? Mężczyzna milczy. Kobieta jest smagła, pełna, z delikatnym

meszkiem nad wargami. – Mąż umarł. W sześćdziesiątym szóstym szpień mu w nogę

wlazł. Szpień do krów wiązania. Daj szmatki, mówi, przewiążę, tak dała. On zaraz do koni poszedł, boso, jak był. My koni włas-nych mieli, już byli na własnym, bo spółdzielnia dawno rozwiązała się. Mija czas, chyba z miesiąc będzie, jemu w gardle dusi. Mówi do mnie, zwij lekarza, bo ja do miasta nie dojadę już. Przychodzi

Page 26: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

26

doktor, pyta, czy było przebicie. Mówim, że nie było. A on, że było musowo. Tak my przypomnieli sobie.

Jak on umarł i ze szpitala jego wydali, ja jego nogę oglądała. Nic znać nie było, tylko strupek maciuńki, maciuńki. Na tężec nie ma ratunku, chyba krew przetaczać, ale on stary był, sześćdziesiąt lat, czy staremu przetoczą? I przez głupstwo takie przepadł chłop.

– Zawsze śmierć przyczyny szuka – odzywa się mężczyzna.

Spółdzielnia produkcyjna w Dobromilu przetrwała. Widać już z da-leka ogromną nową oborę. Wchodzę bocznym wejściem przez boks, w którym bielą się i niebieszczą czechosłowackie centryfugi. Su-chy, nosaty chłop czyści korytko wodopoju.

– Przewodniczący? – Ło dzie ło! Wskazuje długim ramieniem, że znajdę przewodniczącego w świetlicy, gdzie i biuro się mieści. A świetlica stoi nad drogą – ło dzie ło!

Przewodniczący wyjechał do Siemiatycz, praktykantka nic nie wie, ale sąsiadka, która przybiegła na plotki, wie wszystko o Ma-rii Jabłońskiej. Że robotna była, że krzyż dostała, że jej synowa to by tyle dniówek nie wyrobiła co stara, o nie, ale stara już teraz niewładna, bo ją baran przetrącił, żeby to własny, a to cudzy. I na rencie w domu siedzi, i nogą chroma. I taka przezroczysta jak pa-pierek. A domek, w którym mieszka – niezdrowy. Bo jak spółdziel-nia, dawno temu, dawała swoim materiały z rozbiórki na budowę, to Jabłońskim się dostało drewno z obory, nieobsuszone. A syn Jabłońskiej jest w spółdzielni traktorzystą i motor Jawę ma. Teraz spółdzielnia będzie blok mieszkalny budować, to on mógłby się zapisać. Ale stara Jabłońska mówi, że się prędzej do Bielska prze-niesie, na cmentarz, bo tam najbliżej z pochówkiem.

Rzeczywiście jawa stoi w  sieni. A Maria Jabłońska siedzi w kuchni przy oknie. Wielki piec kuchenny jeszcze zimny. Leży pod nim szufl a napełniona popiołem, a na płycie czernieją puste sagany.

Kuchnia pełna jest dzieci, które przysiadły na ławie, bo już się zwiedziały, że ktoś idzie do babci. Tupie w podłogę dwanaście

Page 27: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

27

nóżek w gumiakach, lśnią sopelki pod sześcioma ciekawymi no-sami.

Pytam Marię Jabłońską o zdrowie i czy dostała dobrą emeryturę.Na pierwsze pytanie ręką tylko macha. A emerytura nie naj-

gorsza, wystarczy. – Czy spółdzielnia ma dużo emerytów? – Tylko ja jedna. Był drugi, to umarł. – A przewodniczący czasem do pani zajrzy? Zapyta, co słychać? – Przewodniczący? – Babcia podnosi oczy bezgranicznie zdu-

mione. – A toż ja dla niego cudza. My nie krewne ani powinowate. – Czy oni nie mogliby pani samochodem do lekarza wozić?

Pewnie pani stała opieka potrzebna. – Syn mnie jawą zawiezie – mówi Maria Jabłońska. – Ja za jego

wezmę się i tak powoli wlazę.Z krawędzi ławy, spod pieca, rozlega się ryk, jak tylko sześcio-

latek ryczeć potrafi . – Rysiu, Rysiu, a cóż ty tak rozdarł się?Teraz już cała dziecięca galeria zawodzi. A najstarsza dziew-

czynka wyjaśnia: – Jak Rysio ma nie płakać, kiedy babcia płacze?

Wielkie porządne gospodarstwo. Betonowe podwórze. Przecina je urzędnik z teczką pod pachą.

– Czy to jest pegeer w Dojlidach? – Tu już pegeeru nie ma. Od dawna jest zamiast niego Pań-

stwowe Przedsiębiorstwo Ogrodnicze. – Czy pan słyszał takie nazwisko: Jarguc Wacław, traktorzysta? – Nie… Ale zaraz zapytamy dziadka Sienkiewicza. O tej porze

budka przy browarze jeszcze zamknięta, dziadzio trzeźwy umysł ma, wszystko nam powie. On kiedyś dyrektorem był tego pege-eru, a teraz stróżuje.

Dziadek wyciąga papierosy z kieszeni fufajki. – Ja o żadnym Jargucu nie słyszał…

Page 28: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

28

Zapala. – Oj, jaka ta pogoda w tym roku szkodliwa. Dawniej nie takie pogody bywały.

O Jargucu nie słyszał. Ale Jurguć Wacław, taki był. Nie żyje. Nieszczęśliwie po ciemku szedł, pokaleczył się, i tak po chłopie. Tęgi chłop był, chowany… A wdowa jego tam mieszka.

Domek długi, czworaczny, z ogródkiem. W kuchni biały kre-dens i kwiaty z plastyku. Nad drzwiami ikonostasik rodzinnych fotografi i. Przy stole senna dziewczyna troskliwie wklepuje krem w ładne policzki.

– Mamusia zaraz przyjdzie. Tylko że zaraz w pole goni, ziem-niaki kopać u księdza. Pani o ojca chodzi? Do gazety? Niech pani poczeka, uprzedzę mamę, przecież ona zaraz płakać będzie, że to jeszcze pamiętają ludzie. Aż z Warszawy pamiętają…

Matka szuka chustki, zapomniała, że już nie ma na sobie fartu-cha, ale spodnie brezentowe do roboty.

– Pani wybaczy, że bałagan taki, ale my imieniny mieli, całą noc wojowali i czasu jeszcze nie było pozmywać. Kawy pani zrobim, zaraz, Jadziu, tortu daj, tego kremowego, a może lepszy z czeko-lady, szklaneczkę wyciąg, przecież my jeszcze mamy wina butelkę, bardzo dobre wino, córka w gastronomii pracuje, to wszyscy o to wino pytają, calabres.

Nieładnie gościa w kuchni przyjmować, ale w pokoju młod-sza córka odpoczywa, ona od paru lat słabuje na zdrowiu, tak się strasznie ojcem przejęła, bo przy niej umarł.

Czy to pani pisała ten artykuł Marzenie Jurgucia? Nie? Jedna ko-respondentka spotkała go na polu i porozmawiała z nim tak, niby nic, a potem my w gazecie artykuł znaleźli. To marzenie było o motocyklu.

Zabili nam jego. Z wypłatą do domu szedł, napadli, potłukli, pieniądze zabrali. Nawet dokumenty od jego zasługi przepadli. Już nie wyzdrowiał.

Jadziu, gdzie ta jego zasługa leży? Trzeba pani pokazać. Tylko pudełeczko się popsuło, bo człowiek często zagląda, ludziom po-kazuje, zużyło się.

Page 29: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

29

Proszę pić, wino nie zaszkodzi, co innego wódka. Pokażę pani fotografi e. O, to moja córeczka do ślubu. Suknia cała koronkowa na atłasowym spodzie. A tu jej mieszkanie, domek mają własny. Na wersalce z misiem Basia siedzi, moja wnusia.

Drzwi otwiera Sierkowa, wysoka, godna, w chustce ciasno zawią-zanej na głowie.

– Mąż na gumno poszedł. – W takim małym domku mieszkacie? Myślałam, że was w pięk-

nej willi zastanę. – My by dawno willę mieli, biedy nie mamy. Zbóż plon jest

przyzwoity i ziemniaki w tym roku zebrali przed wszystkimi, su-chych mamy, ślicznych. Koń nasz silny jak traktor. Gumno nowe postawili i stodołę postawili, ale już ciasna. Rozprzestrzenienia nie mamy, bo nam ustanowili wspólne władanie z męża siostrą, co nam się tu wpakowała po wojnie. Teraz sprawa w sądzie. Jak wspólne władanie obalą, gospodarka inaczej pójdzie.

Dom nowy postawim, drewno już mamy na wiązanie dachowe. Syn nam pomoże. Wrócił z wojska i z nami zostanie. W wojsku przeszedł przeszkolenie rolnicze. Chce gospodarzyć.

Chodźmy na gumno. Co mąż powie, że ja z panią sama gadam.Tylko kran dokręcę. Ciut kapi. Wodociąg my założyli pierwsi

na całą wieś. I mamy już prąd trójfazowy.Gospodarki nam nie zazdroszczą, teraz wielu lepszą ma. Syna

nam zazdroszczą.

Leona Jarosiuka nie udało mi się odnaleźć.

W roku 1974 trzydziestu procent szkół w województwie nie wy-remontowano w terminie, mimo że kuratorium ma dziś na te re-monty sto milionów złotych, a wtedy – w roku 1951 – nie miało i trzech. Szkół o jednym nauczycielu jest w tym roku ponad pięć-dziesiąt procent i kuratorium jest z tego zadowolone; małe szkoły

Page 30: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

30

blisko małego dziecka stanowią właściwe uzupełnienie szkół zbior-czych. GS w Filipowie martwi się, jak pozbyć się zapasów superfo-sfatu pylistego i jak sprostać zamówieniom na superfosfat granulo-wany 46-procentowy. Wieś Nowoberezowo najeżona jest antenami telewizyjnymi z drabinką na drugi program; zainstalowano w niej sto czterdzieści liczników jednofazowych i trzydzieści trzy trój-fazowe. Na dworcu w Łomży pracuje tylko jedno okienko, ale ka-sjerka Zdzisława Kalista utrzymuje, że nawet w dni targowe nie ma przed nim kolejek, bo do Łomży wygodniej autobusem. Mo-stek przy wyjeździe z Hajnówki w kierunku wsi Dolne trzyma się mocno, leżą na nim pryzmy piachu do kolejnego remontu. Od kiedy zbudowano stadion dożynkowy, stary stadion w Zwierzyńcu jest mniej używany. A jeśli odbywają się na nim imprezy, mieszkańcy sąsiednich bloków, zamiast oglądać widowisko z ciągle tej samej, przedwojennej drewnianej trybuny, patrzą sobie z okien. W kinie Ton, wyremontowanym wspaniale przez prywatną fi rmę Konstan-tego Woźniewskiego, idzie fi lm francuski Zawieszeni na drzewie. Telefon „Gazety Białostockiej” zmienił się na 20935; w roku 1951 miasto miało niewiele ponad tysiąc telefonów, dziś ma ich z górą dziesięć tysięcy. Powieść w odcinkach, zamieszczana w „Gazecie” nosi tytuł Karawan w pasy, autor Ross Macdonald: Niech pan zate-lefonuje do biura szeryfa w Redwood City – przerwałem mu krótko…

Dzisiejszy numer „Gazety Białostockiej”, z 2 października 1974 roku, liczy osiem stron, tak jak pierwszy jej numer sprzed dwu-dziestu trzech lat. Ponieważ format dziennika się zwiększył, więc na tych ośmiu kolumnach mieści się ponad dziesięć tysięcy wier-szy druku.

Trzy tysiące dwieście wierszy, a więc niespełna jedną trzecią za-wartości, poświęcono województwu i jego stolicy.

Słowo „walka” użyte zostało w numerze tylko jeden raz, w no-tatce o manifestacji mas pracujących Lizbony.

Słowo „nowy” wykorzystano sześć razy.

Page 31: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

Słów „współzawodnictwo”, „radość” i „bojownik” nie ma wcale. Są za to słowa „rywalizacja”, „dyskoteka” i „rekordzista”.

Dwa razy posłużono się słowem „bohaterski” – w informacji przypominającej epizod drugiej wojny światowej.

Najczęściej używanym słowem, występującym w „Gazecie” sześćdziesiąt siedem razy, jest „praca”.

Page 32: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

406

Spis treści

Mariusz Szczygieł, Jak okradałem Małgorzatę Szejnert  . . . . .  5

Część 1Restituta nasza powszednia [1974] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  15Na samie i na tradycji [1977] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  33Zjadacze chleba, nie anioły [1969]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  53Codziennie [1973]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  61

Część 2Ulica z latarnią [1975]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  79Próba Galatei [1977]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  89I niespokojnie tu i tam [1978] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  101Jeśli się odnajdziemy, to cudownie [1979]  . . . . . . . . . . . . . . .  121

Część 3Tęsknota za starą sieczkarnią [1977] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  173Raczej o Cyterze [1977]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  199Róża i strelicja [1976]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  219Ozdobić życie [1975]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  233

Page 33: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

Część 4Całe życie w Pomygaczach [1978]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  243Którędy na orle gniazdo [1979]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  275Wieś jak ziarenko [1976]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  305Kraków nieznany [1978]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  327My, właściciele Teksasu [1977]  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  365

Spis i źródła ilustracji zamieszczonych w książce . . . . . . . . .  403

Page 34: My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u

W latach 70. kawałek Teksasu mógł trafić w polskie ręce.

W oczekiwaniu na spadek po bohaterze poległym w Ameryce

„za wolność naszą i waszą” przyszło nam budować

Teksas na miarę swoich możliwości, po tej stronie

żelaznej kurtyny.

Małgorzata Szejnert – dziennikarka, przez prawie piętnaście lat szefowa działu reportażu w „Gazecie Wyborczej”. Autorka wielu książek, jest laureatką Nagrody Mediów Publicznych COGITO, dwukrotną finalistką Nagrody Literackiej Nike, była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. W Znaku ukazały się: Czarny ogród (2007), Wyspa klucz (2009), Dom żółwia. Zanzibar (2011) oraz Śród żywych duchów (2012).

Małgorzata Szejnert opowiada o sklepowych z Supersamu, robotni-kach z Ursusa, głównym architekcie „wyspy szczęścia” i wielu innych zwy-czajnych niezwyczajnych bohaterach PRL-u. Snuje historie o marzeniach i ambicjach, codziennych zmaganiach i ciężkiej pracy. Dziennikarka przedstawia ludzi, którzy nie rezygnowali ze swoich dążeń nawet w naj-mniej sprzyjających okolicznościach. Z niepozornych wydarzeń i drobnych sytuacji kreśli wielowymiarową panoramę PRL-u.

My, właściciele Teksasu przyłapuje na gorącym uczynku polską rzeczywistość poprzedniej epoki, bez współczesnych ocen i stereotypów. Czy tamtej rzeczywistości bliżej do Misia, Przesłuchania czy Człowieka z marmuru? Czytane dzisiaj, reportaże Małgorzaty Szejnert przynoszą zaskakujące odpowiedzi.

AMERICAN DREAM PO POLSKU

MA

ŁGO

RZA

TA

Cena detal. 39,90 zł

Reportaże z PRL-uWSTĘP MARIUSZ SZCZYGIEŁ

MAŁGORZATA