01_glosfantastyki

104
1| Głos Fantastyki

Transcript of 01_glosfantastyki

Page 1: 01_glosfantastyki

1| Głos Fantastyki

Page 2: 01_glosfantastyki

Redakcja:Marek Doskocz (redaktor naczelny), Dariusz Domagalski, konrad staszewski, Jarosław szóstka, krystian Citowicki,

Współpracują:Rafał Dębski, Marcin Pągowski,

Okładka:Przemysław Galert

Skład:łukasz [email protected]

Webmastering:Damian Cielepa

Adres Redakcji:„Głos Fantastyki”Ul. Morcinka 9/348 – 200 Prudnike-mail: [email protected]

Pismo powstało przy wspóludziale i pomocy portalu http://www.fantasta.pl

Page 3: 01_glosfantastyki

Druga Ziemia – Dariusz Domagalski s. 4

nie miałem specjalnych oczekiwań wobec finału trylogii – wywiad z Wojciechem nelec s. 6

szepczący w ciemnościach – Marcin Pągowski s. 9

o Piastach, rozbiciu dzielnicowym i gabinecie sapera –wywiad z E. Cherezińską s. 11

Za lasami – katarzyna Jasińska s. 14

Grafiki – kamila Jamioł s. 16

niedole Fantastów – Michał korczowski s.22

Faraon Fantastyczny – wywiad z konradem t. Lewandowskim s. 25

Wilkozacy. krew z krwi (fragment) – Rafał Dębski s. 28

Podsumowanie na XXi wiek – wywiad z Rafałem Dębskim s. 35

Historia stworzenia wedle księcia Romana Marynina – Mariusz Zielke s. 39

„tajemnice przeszłości” z anną kańtoch rozmawia Marek Doskocz s. 45

Daniken, Prometeusz i obcy – adam Boberski s. 48

Będzina – Marek Ścieszek s. 50

oRP „DZik”: Duch na okręcie – Dariusz Domagalski s. 62

Recenzje s. 81

SpiS tReści

Page 4: 01_glosfantastyki

4| Głos Fantastyki

DomagalskiDRUGA ZieMiA

DARiUSZ

Jakiś czas temu serwisy informacyjne obiegła sensacyjna wiadomość, że w  układzie plane-tarnym oddalonym od nas 20 lat świetlnych, odkryto bliźniaczą Ziemię. Glob o roboczej na-zwie „Gliese 581 g” okrążać miał czerwonego karła i  posiadać dostateczną grawitację żeby utrzymać atmosferę. Według astronomów znajduje się ekosferze, czyli odległości od ma-cierzystej gwiazdy, pozwalającej na utrzymanie wody w stanie ciekłym i rozwoju życia w znanej nam postaci. Gdyby tak rzeczywiście było, to jest niemal pewne, że na planecie powstałoby życie. a  może ewoluowałoby tak jak na Ziemi i powstała tam cywilizacja? Zatem, kto wie czy nasi bracia w rozumie nie znajdują się bliżej niż byśmy mogli to sobie wymarzyć? Bo czymże jest te 20 lat świetlnych, przy ogromie całego Wszechświata? Z drugiej jednak strony, jest to dystans porażający jak na nasze technologicz-ne możliwości. na obecną chwilę nawet lot do sąsiedniego układu gwiezdnego alfa Centauri jest niemożliwy. Ludzkość może jedynie wypa-trywać gości, lecz o wybraniu się z wizytą towa-rzyską może zapomnieć. „Gliese 581 g” odkryto przy wykorzystaniu efek-tu Dopplera i danych ze spektroskopu o wyso-kiej rozdzielczości, spektrometru poszukują-cego planet metodą prędkości radialnej oraz teleskopów kecka. Jednakże niezależna analiza danych wykonana przez zespół astronomów z  obserwatorium w  Genewie nie potwierdziła odkrycia. szkoda! Bowiem ja już miałem wizję błękitnej planety osnutej białymi obłokami. Wi-zję bliźniaczej Ziemi.traf chciał, że w  tym samym czasie, gdy świat zachwycał się niespodziewanym odkryciem, ja miałem okazję trafić na film „Druga Ziemia”.

spodziewałem się kina science fiction poru-szającego właśnie temat odkrycia planety poza układem słonecznym, która nadawałaby się do życia. Moje przypuszczenia okazały się nietra-fione. Film przedstawiał zupełnie inne wątki i okazał się być dramatem obyczajowym, gdzie fantastyka była pretekstowa. i mnie oczarował... Czasami, kiedy życie nam się rewelacyjnie ukła-da, gdy jesteśmy zadowoleni, szczęśliwi, pew-ni własnej wartości i  z  ufnością spoglądamy w  przyszłość wizualizując ją sobie jako pasmo sukcesów wystarczy jeden błąd żeby wszyst-ko posypało się niczym domek z kart. i  trzeba z tym żyć, z piętnem grzechu, z krwawiącym su-mieniem, z życiem wywróconym do góry noga-mi, zmarnowaną przyszłością. Wówczas pozo-staje olbrzymi żal, wściekłość na samego siebie, a na usta cisną się pytania. Co by było gdybym zachował się inaczej, bardziej odpowiedzialnie i  nie zrobiłbym tego co zrobiłem? Czy istnieje takie miejsce, w  którym wydarzenia potoczyły się innym torem?tego typu pytania można sobie zadawać pod-czas oglądania filmu „Druga Ziemia”. i  chociaż nie znajdziemy nawiązania do teorii światów równoległych, ani wieloświatowej interpretacji mechaniki kwantowej Everetta skojarzenia na-suwają się same. nagłe pojawienie się na nie-bie drugiej, identycznej Ziemi, z takimi samymi kontynentami na jej powierzchni, z  identycz-nym księżycem orbitującym wokół niej, odpo-wiednikami ludzi tam żyjących, nie jest jednak dla twórców filmu przyczynkiem do naukowych dywagacji na temat rozgałęziania się odnóg rze-czywistości tylko pretekstem do poruszenia te-matu ludzkiej natury i przyjrzenia się emocjom jakie nami kierują. „Druga Ziemia” to opowieść

Zdaje nam się zwykle, że mamy solidny grunt pod nogami, ale coś niewielkiego może spowodować, że spadniemy aż na sam dół. I jak się spadnie to już koniec. Już się nie da wrócić. Pozostaje tylko żyć samotnie w tym mrocznym świecie na dole.

Haruki Murakami „Po zmierzchu”

Page 5: 01_glosfantastyki

5| Głos Fantastyki

o  dwojgu cierpiących ludzi i  o  błędzie młodo-ści, z którym główna bohaterka musi żyć i sobie poradzić. Film zadaje wiele pytań dotyczących psychiki człowieka. Jak trwałe są blizny doświad-czanych tragedii, dokonanych zbrodni? Porusza zagadnienia odkupienia, kary, wybaczenia.niespieszna akcja przypomina uwielbiane prze-ze mnie powieści iberoamerykańskie, a niepo-kojąca muzyka, oniryczne sceny, tworzą niepo-wtarzalny klimat. Do tego dochodzi świetna gra aktorska. Brit Merling (Rhoda Williams) aktorka kompletnie mi nie znana wykreowała pełno-wymiarową postać młodej dziewczyny z  jednej strony obarczonej straszliwym piętnem, które już do końca życia będzie nosić w sobie, a z dru-giej emanującej młodzieńczym urokiem. nato-miast William Mapother (John Burroughs) stwo-rzył portret cierpiącego, pozbawionego chęci do życia, człowieka, który nagle budzi się z kosz-maru i dzięki dziewczynie, sprawczyni swojego nieszczęścia, zaczyna na nowo odkrywać świat. oszczędność ujęć, brak niepotrzebnej ekspresji aktorskiej powoduje, że opowiedziana historia nie epatuje ckliwymi scenami, a  wyważonymi emocjami, które można przefiltrować przez ro-zum. nic dziwnego, że film stał się przebojem zeszłorocznego festiwalu kina niezależnego sundance.

Zaduma nad ironią losu, nad kruchością ludzkie-go życia to coś, co dostaniemy podczas seansu „Drugiej Ziemi”. Główna bohaterka zastanawia się, czy na odpowiedniku naszej Ziemi historia jej życia potoczyła się inaczej? nurtuje ją pytanie czy tam postąpiła inaczej,  czy zachowała roz-wagę kierując się rozumem a nie młodzieńczą brawurą? Co by było gdyby spotkała samą sie-bie? Co by powiedziała? ostrzegłaby? Życzyła więcej szczęścia? niedopowiedzenia każdy widz może interpretować dowolnie, według własnej osobowości i  życiowych doświadczeń. to urok tego rodzaju kina. nie dostałem tego czego oczekiwałem, czyli filmu o  odkryciu planety ziemiopodobnej, ani rozważań dotyczących równoległych wszech-światów. nie żałuję. Cieszę się, że takie filmy powstają i  bardzo bym chciał żeby kino z  ele-mentami science fiction szło w kierunku „Dru-giej Ziemi” a nie w stronę holywoodzkich super-produkcji.Często zapominamy, że tak naprawdę w  fil-mie i  literaturze nie ważne są wykreowane fantastyczne światy, skomplikowane fabu-ły, dynamiczne akcje, zagadnienia naukowe, ale najważniejszy jest człowiek i  jego emocje. Ponieważ każdy z  nas jest centrum swojego Wszechświata.

Dariusz Domagalski (ur. 1972 w Gdyni) - pisarz, scenarzysta komiksów.Zadebiutował w 2006 roku humoreskami o załodze oRP "Dzik", publi-kowanymi na łamach miesięcznika science Fiction. Fantasy i Horror. W kwietniu 2009 roku opublikował opowiadanie "ognie na wzgórzach", będące prologiem krzyżackiego cyklu powieściowego, obejmującego okres Wielkiej Wojny z Zakonem krzyżackim (1409-1411) łączącego historię i fantasy z elementami mistycyzmu. Później podejmował różne kierunki literatury popularnej: kryminał (Cherem), powieść historyczną (Vlad Dracula) i science-fiction (silentium Universi).

Page 6: 01_glosfantastyki

6| Głos Fantastyki

Marek Doskocz: Kiedy pierwszy raz miałeś kontakt z  postacią Batmana? pamiętasz ten moment?

Wojciech nelec: Ciężko mi sobie przypomnieć dokładny moment. Pewnymi rzeczami intere-sowałem się już od dzieciństwa i nie pamiętam pierwszej styczności z  moimi ulubionymi ze-społami muzycznymi, filmami czy postaciami komiksowymi. Moje najstarsze wspomnienie z Batmanem to pierwszy film tima Burtona oraz gra na jej podstawie przeznaczona na kompu-ter amiga. Potem pojawił się serial animowany „Batman: the animated series” na Polsacie, a ja oglądałem kolejne filmy, odkryłem komiksy... i potem było już z górki. M.D: przypomnij może pokrótce historię tej postaci, zapewne mało kto wie, jakie były po-czątki Batmana. W.n: Jeśli mówimy o historii publikacji, to Batman pojawił się w 1939 roku jako postać stworzona przez Boba kane'a i Billa Fingera. Zadebiutował na łamach serii „Detective Comics” w numerze 27, gdzie do rozwiązania miał sprawę syndykatu chemicznego. W porównaniu do kolejnych wizji tej postaci, tutaj Batman był brutalniejszy wobec zbrodniarzy, których nawet zabijał. Przez lata jego wizerunek zmieniał się na coraz bardziej dziecinny (w związku z cenzurą komiksów, która została wprowadzona w latach 50), żeby potem powrócić do mrocznych korzeni począwszy od lat 70. Jeśli zaś chodzi o historię Mrocznego Rycerza, to jest nim Bruce Wayne, który postanowił zwalczać przestępczość po tym, gdy jego rodzice zosta-li zamordowani na jego oczach. Przez lata tre-

nował i pobierał nauki, aby doprowadzić się do perfekcyjnej formy zarówno fizycznej, jak i umy-słowej. Jako Batman działa w swoim rodzinnym mieście Gotham, gdzie przez upływ czasu zy-skuje zarówno sojuszników jak i przeciwników. M.D: Mamy tysiące komiksów o Batmanie, fil-my, seriale animowane, gry, ty w jakiej formie opowieści o Batmanie preferujesz? W.n: W  każdej. Batman jest dla mnie postacią fascynującą chociażby z tego względu, że można interpretować ją na wiele sposobów. W każdym medium można wykorzystać to na nieograni-czoną ilość sposobów. Gdy byłem dzieckiem, trzymałem się filmów, seriali oraz gier. Potem do tego doszły komiksy, w których staram orien-tować się jak najlepiej, choć przede mną jeszcze długa droga – w końcu Batman to ponad 70 lat publikacji. obok komiksów, fascynują mnie tak-że gry związane z  Mrocznym Rycerzem, które także kolekcjonuje. M.D: Na przestrzeni 70 lat od stworzenia po-staci Batmana jego historię pisało wielu sce-narzystów, wielu grafików tworzyło plansze, masz swoich ulubionych? W.n: oczywiście. Jeśli chodzi o ilustracje to wciąż darzę sympatią rysunki autorstwa norma Brey-fogla, który jest w  Polsce bardzo popularny. W końcu większość wydawanych u nas komiksów przez tM-semic z Batmanem było rysowanych przez niego. kilka lat temu odkryłem swojego ak-tualnego ulubieńca, którym jest Dustin nguyen. Wśród innych ilustratorów wymieniłbym także Phila noto, adama Hughesa oraz Bruce'a timma.

Jeśli chodzi o sposób pisania to dla niektórych

nelecWOjciech

„Nie MiAłeM SpecjAlNych OcZeKiWAń WOBec fiNAłU tRylOGii”- O BAtMANie Z WOjciecheM Nelec ROZMAWiA MAReK DOSKOcZ

Page 7: 01_glosfantastyki

7| Głos Fantastyki

nie będzie niespodzianką, jeśli wymienię scotta snydera, który aktualnie jest jednym z najpopu-larniejszych scenarzystów w  DC Comics. Jego sposób planowania historii oraz przedstawiania postaci jest niesamowity. teraz czekam na jego historię z Jokerem, którą określił jako najmrocz-niejszą ze wszystkich. Paul Dini, znany z scena-riuszy do „Batman: the animated series” rów-nież pokazał klasę w  serii „Detective Comics”, gdzie także stworzył świetne historie kładąc na-cisk na postaci, ich relacje oraz spójną fabułę. M.D: Wspomniałeś o tM-Semic. Sam miałem chyba wszystkie komiksy wydane przez to wy-dawnictwo. jak myślisz – są jakieś szanse, by do kiosków ponownie wróciły serie komiksowe? W.n: osobiście bardzo bym chciał znowu zoba-czyć serie komiksowe w kiosku. Uwielbiam ze-szytówki, kupuje aktualnie kilka serii z Usa regu-larnie co miesiąc i dają mi sporo przyjemności. Wydawnictwa twierdzą, że zainteresowanie jest wciąż zbyt małe, aby móc zaryzykować z  po-wrotem takiej formy wydawania komiksów. Z jednej strony mogę przyznać im rację, biorąc pod uwagę chociażby jak dużo osób w Polsce po prostu nie chce płacić za coś, co może ścią-gnąć za darmo z  internetu. ale z  drugiej – są pewne postaci, które z pewnością sprzedałyby się bardzo dobrze. szczególnie teraz, gdy na fali filmów Christophera nolana czy ostatnio „avengersów” pojawiło się od groma nowych osób zainteresowana tymi bohaterami. Myślę, że przedruki zeszytowe historii z  Batmanem, czy bohaterami Marvela jak spider-Man bądź grup avengers lub X-Men z  pewnością spo-tkały by się teraz z  dużym zainteresowaniem. M.D: jeśli już o wydawnictwach mowa, egmont ostatnio wydał sporo albumów z Batmanem w  roli głównej, ale i  także album poświęco-ny postaci jokera? czytałeś już te albumy? W.n: tak. to był niesamowicie dobry rok dla komiksów z  Batmanem w  Polsce. Co prawda ich ilość wywołałaby uśmiech na twarzy fanów tej postaci w innych państwach, ale dla nas był to powrót do sytuacji sprzed dobrych kilku lat. Jednak potem nadszedł gorszy czas dla fanów Mrocznego Rycerza, gdzie Egmont przyzwy-czaił nas niestety do jednego Batmana na 12 miesięcy. sytuacja zmieniła się w  październiku

ubiegłego roku. Ukazał się wtedy album „Joker” autorstwa Briana azzarello i Lee Bermejo, któ-ry wyprzedał się w  niecały miesiąc! to pewnie dało znak wydawnictwu, że można zaryzyko-wać i pójść dalej. W  ten sposób, w 2012 roku dostaliśmy 4 nowe albumy i  z  tego co mi wia-domo, dodruk wspomnianego wcześniej ko-miksu o  Jokerze. Wśród nich znaleźliśmy takie legendarne tytuły jak „Batman: Zabójczy Żart” oraz „Powrót Mrocznego Rycerza”. oba już co prawda pojawiły się u  nas wcześniej, lecz pierwszy został wydany przez Egmont w edycji deluxe z  nowymi kolorami, a  drugi z  nowym, poprawionym tłumaczeniem. Poza tym - „Bat-man: nawiedzony Rycerz” wydany u nas już kie-dyś pod tytułem „Batman: Halloween” lecz bez jednej historii, oraz „Batman: najlepsze opo-wieści”, gdzie zebrane zostały historie z bardzo szerokiego przedziału czasowego. ten ostat-ni zbiór opowieści idealnie pokazuje zmiany w  interpretacji tej postaci na przestrzeni lat. M.D: jak ci się podoba cykl filmów o Batmanie w  wersji Nolana w  porównaniu do poprzed-nich części? W.n: Christopher nolan uratował filmy z Mrocz-nym Rycerzem po porażce, która dotknęła tą postać po filmie „Batman i Robin” (nota bene, na życzenie studia, które było żądne pieniędzy). Pokazał swoją wizję, gdzie wplatając sporo rze-czy prosto z komiksów przedstawił nowe podej-ście do postaci Bruce'a  Wayne'a. Jego pomysł przypadł mi do gustu przez fakt, że konsekwent-nie go realizował. Filmy te oczywiście nie są pozbawione wad, ale najważniejsze w tym jest to, że znaleźli się widzowie i  postać Batmana ponownie mogła być dumnie reprezentowana na wielkim ekranie. a jeśli chodzi o poprzednie części... Lubię i wizję Burtona. o filmach schu-machera ciężko się jest wypowiadać, bo nieste-ty były to produkcje mocno dyktowane chęcią wielkich zarobków, zabawkami i  tym podobny-mi. Filmy z  1989 i  1992 roku są dla mnie za-wsze nostalgicznym powrotem do przeszłości . Był to etap, gdzie bardziej komiksowy Batman miał jeszcze szansę istnieć na wielkim ekranie. Zauważyłem, że po podejściu Christophera nolana do ekranizacji historii obrazkowych lu-dzie spodziewają się teraz podobnych w tonie filmów z resztą bohaterów. a  jak już wcześniej wspomniałem, w Batmanie wspaniałe jest to, że można go interpretować na wiele sposobów.

Page 8: 01_glosfantastyki

8| Głos Fantastyki

oczywiście nie oczekuje tego, że teraz dostanie-my na przykład powrót do lat 60, ale niektórzy fani z pewnością chcieliby zobaczyć też bardziej komiksowe postaci na ekranie kina jak Clayfa-ce, Man-Bat, czy lepiej zrealizowany Mr. Freeze. M.D: jak, dowodzą wydarzenia z  Denver, bohaterowie z  uniwersum Batmana mogą bardzo silnie i  nie zawsze pozytywnie wpływać na ludzi. Dlaczego tak się dzieje? W.n: Moim zdaniem nie ma co mówić o wpływie – jeśli ktoś jest chory, szalony, ma problemy ze sobą, to nie potrzebuje do takiego typu ataków impulsów z chociażby popkultury, jak to często szczególnie nasza polska telewizja lubi propa-gować. ten człowiek znalazł „dobry moment”, bo wiadome było, że premiera najnowszego filmu nolana wiąże się z  ogromną frekwen-cją w  salach kinowych. to mogło się zdarzyć na każdej innej, tak oczekiwanej premierze. M.D: co do premier. Na co czekasz szczegól-nie? Którego z bohaterów komiksowych naj-chętniej zobaczyłbyś na dużym ekranie spo-śród tych, którzy jeszcze na ekrany nie zawitali? W.n: nie miałem specjalnych oczekiwań wobec finału trylogii. nolan chciał zrobić wszystko w jak największej tajemnicy, aby widz mógł na czysto przyjmować jego film podczas seansu. W związ-ku z  tym obejrzałem tylko teaser, dwa trailery i zaledwie kilka zdjęć. Reżyserowi dawałem kre-dyt zaufania za każdym razem i ani razu mnie nie zawiódł, także tutaj jest ta sama sytuacja. Lecz gdzieś po cichu, w swoim „fanowskim” ką-ciku powiedziałem sobie – skoro jest Bane – to chcę zobaczyć słynną scenę łamania kręgosłu-pa. Jeśli to zobaczę, to będę w pełni zadowolony.

na ekranie najchętniej obejrzałbym nie tyle postać, co pewną organizację. a  może i  dwie. W  ostatnich latach przez komiksy z  Batma-nem przewinęły się między innymi Black Glo-ve oraz Court of owls. ta pierwsza została utworzona, aby zniszczyć Batmana od środka i  upokorzyć jego dziedzictwo, natomiast tzw. sowy od lat panoszyły się w  Gotham w  ukry-ciu i udowodniły, że one rządzą Gotham a nie nietoperz. Do wprowadzenia takiego wątku przydałoby się oczywiście więcej filmów, ale ni-gdy nie wiadomo, czy pierwszy film się sprze-da i  dostanie zielone światło na kontynuacje. M.D: Na koniec naszej rozmowy powiedz mi, w  dobie internetu i  multimediów jaka rysuje się perspektywa dla sztuki komiksu? W.n: Z mojej perspektywy czytelnika – wygląda obiecująco. W stanach na dobre wszedł już ko-miks w dystrybucji cyfrowej, autorzy mają coraz więcej miejsc, gdzie mogą promować siebie, swoje prace i  zarabiać na nich. Wydawcy od-najdują rysowników w sieci, którym dają szansę na zdobienie okładek czy całych komiksów. Do dziś nie zapomnę jak przeczytałem, że twórca spawna - todd McFarlane znalazł aktualne-go rysownika serii o  jego bohaterze poprzez twittera! a  owym artystą był Polak – szymon kudrański, który zyskuje coraz większą sławę na zachodzie. Dobre adaptacje filmowe z kolei mają pozytywny wydźwięk w  Polsce, gdyż po-jawia się więcej zainteresowanych komiksem. M.D: Dziękuję za rozmowę. W.n: Również dziękuje.

Wojciech nelec (1991) Z wykształcenia technik informatyk, obecnie student informaty-ki na Uniwersytecie adama Mickiewicza w Poznaniu. Wielbiciel komiksów, gier, muzyki oraz filmów. Jeden z redaktorów serwisu BatCave. Udziela się na konwentach promując komiksy, z  wy-szczególnieniem postaci Batmana.

Page 9: 01_glosfantastyki

9| Głos Fantastyki

PągowskiMARciN

SZepcZący W cieMNOści

Horrory, które uwielbiałem jako dzieciak, dziś budzą uśmieszek politowania. nie zrozumcie mnie źle. nadal uwielbiam oryginalną „noc ży-wych trupów” Romero. Wciąż pamiętam, jak działała na wyobraźnię i przerażała. Potem na-deszła era „koszmaru z Ulicy Wiązów” i „Laleczki Chucky”, czas Mastertona i  groszowych horro-rów amberu i Phantom Pressu, a  ja z horroru wyrosłem. i  tylko miłość do Howarda Phillipsa Lovecrafta została. Lovecrafta lubi się albo nie. nie ma sta-nów pośrednich, bowiem proza samotnika z Providence jest bardzo specyficzna. nie oszu-kujmy się, literacko wiele mistrzowi brakowało, siła jego tekstów tkwi jednak w czym innym. to, co do nich przykuwa, to niesamowite, niespo-tykane wcześniej połączenie tradycyjnej nadna-turalności tak dobrze znanej z  dziewiętnasto-wiecznej literatury grozy — mistrzów takich jak Blackwood, James, czy Machen — z  racjonali-zmem i tłumaczeniem kosmicznych okropności, „tak strasznych, że nie sposób ich opisać”, przy pomocy rozumu. Mieszanka, która okazała się na tyle przerażająca, iż znalazła liczne grono fa-nów i naśladowców. i tylko szkoda, że prawdzi-wej popularności Lovecraft doczekał się dopiero po śmierci. Dziwi wszelako, że mimo niezaprze-czalnego wpływu, jaki wywarł na popkulturę, nie wzbudził dotąd specjalnego zainteresowania filmowców. a może nie wzbudził na tyle, by za-owocowało to wielką superprodukcją, na jaką niewątpliwie zasługuje. Było wprawdzie kilka próbek pokroju „W paszczy szaleństwa” (1994), który określiłbym raczej mianem „luźno zainspi-rowanej” niż ekranizacją, czy wielu, wielu filmów klasy B, jednakże jak dotąd nie było żadnego dzieła z prawdziwego zdarzenia. Przez jakiś czas mówiono, że jedną z mikropowieści, „W górach szaleństwa”, chce wziąć na warsztat sam Guil-lermo del toro. sprawa jednakże póki co przyci-chła z tak prozaicznego powodu jak klasyfikacja filmu do kategorii wiekowej (R, zamiast PG-13,

jak chce wytwórnia, zapewne aby przyciągnąć większą ilość widzów, kosztem „zmiękczenia” przedstawianej w  filmie historii). nie można oczywiście kategorycznie stwierdzić, że i pośród wspomnianych niskobudżetówek nie ma nicze-go wartego uwagi. Zdecydowanie wyróżnia się na ich tle „Dagon” (2001), który choć — znowu — prozę HPL traktuje dość luźno, zdołał zacho-wać specyficzny dla mistrza nastrój. Czy jeste-śmy zatem skazani na tęskne spoglądanie co przyniesie przyszłość? otóż nie. Fani postano-wili wziąć sprawy w swoje ręce, czego efektem są dziełka na dużo więcej niż przyzwoitym po-ziomie, wydane profesjonalnie i do tego w dwu-dziestu trzech wersjach językowych, w  tym polskiej. Pozwolę sobie jedynie wspomnieć ka-noniczny „Zew Cthulhu” (2005), bowiem trzyma się on bardzo wiernie oryginalnego tekstu, na którego podstawie został nakręcony. skreślę za to kilka słów o „szepczącym w ciemności” (2011), ponieważ tutaj twórcy pozwolili sobie na coś, czego zasadniczo nie lubię. swobodę interpre-tacji. Generalnie wychodzę z założenia, że w wy-padku ekranizacji, scenarzyści nie powinni mieć własnych pomysłów i poprawiać autora, kończy się to bowiem fiaskiem na miarę „Wiedźmina”. Co jednak, jeśli do sprawy zabierają się ludzie, którzy dany utwór uwielbiają? Z ograniczeniami w postaci budżetu, ale za to z zapałem i niemal nabożną czcią traktujący filmowane dzieło? the H.P. Lovecraft Historical society wykorzystało wszystko, co sprawdziło się w przypadku „Zewu Cthulhu” i  najwyraźniej spotkało się z  bardziej wymiernym, nie tylko ciepłym, przyjęciem. Mamy zatem stylizację na horrory z lat pięćdzie-siątych i sześćdziesiątych, taśmę w czerni i bieli oraz nieco teatralną grę aktorską. nie bez zna-czenia pozostaje też z pewnością wybór tekstu, który stał się bazą dla scenariusza, pozwalający ograniczyć efekty specjalne do minimum osią-galnego przy niezbyt wysokim nakładzie. Zre-alizowano je zresztą w  sposób oddający urok

Page 10: 01_glosfantastyki

10| Głos Fantastyki

popadających w zapomnienie klasyków, unika-jąc równocześnie śmieszności gumowych ko-stiumów z zamkami błyskawicznymi. na osobną pochwałę zasługuje pieczołowicie dobrana sce-nografia, idealnie wpasowująca się w klimat. Co jednak z samym scenariuszem? nie chcę zdra-dzać szczegółów, by nie psuć nikomu zabawy, powiem jednak, że zmiany okazały się bardziej „lovecraftowskie” niż u Lovecrafta. okazują się

grą z widzem, mrugnięciem do niego. i choć wi-dzowie nie znający prozy HPL ich nie dostrzegą, z pewnością nie zmieni to niczego w ich odbio-rze filmu. „szepczący w  ciemności” nie pojawił się nigdzie w kinach, gościł za to na wielu festiwa-lach, wszędzie przyjmowany bardzo ciepło. i  ja gorąco zachęcam do obejrzenia.

Marcin Pągowski

(ur. 5 września 1978 w Złotoryi) - polski pisarz fantasy. Z wy-kształcenia archeolog (pracę magisterską napisał między innymi o średniowiecznych pochówkach z zabiegami antywampirycznymi) i informatyk. obecnie mieszka i pracuje w szkocji. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych założył i współredagował fanzin poświęcony fantastyce "de profundis". Zadebiutował w roku 2008 w magazynie „science Fiction. Fantasy i Horror” opowiadaniem Córa lodowych pustkowi, następnie publikował w „nowej Fanta-styce” artykuł o tym jak w dawnych czasach zabezpieczano się przed wampirami.

Page 11: 01_glosfantastyki

11| Głos Fantastyki

cherezińskaelżBietA

„ O piAStAch, ROZBiciU DZielNicOWyM i GABiNecie SApeRA” – Z elą cheReZińSKą ROZMAWiA MAReK DOSKOcZ

Marek Doskocz: Kiedy wpadłaś na pomysł, by akcję swojej powieści „Korona śniegu i Krwi” umieścić w polsce z czasów rozbicia dzielnico-wego?

Elżbieta Cherezińska: Rozbicie dzielnicowe to 100 % Piastów w Piastach. to już nie czas pierw-szych Piastów, despotycznych, wielkich boha-terów. to znacznie bardziej złożona historia

i rozległa galeria postaci, przez co, jeszcze cie-kawsza. oczywiście, trzeba pamiętać, iż rozbicie dzielnicowe było nie tylko przypadłością polską, to naturalny proces, któremu w średniowieczu podlegała większość monarchii. niektóre, tak jak niemcy, nie wyzwoliły się z niego tak szybko jak my. Średniowiecze jest dla pisarzy źródłem nie-wyczerpanych inspiracji. Znaczna część współ-czesnej historycznej literatury europejskiej sięga właśnie do niego. Pod tym względem nie jestem więc oryginalna i na odwrót, jak wiesz, w kręgu moich zainteresowań, jest nie tylko pol-skie średniowiecze.

M.D: ile czasu zajęło ci napisanie tej pozycji?

Z jakich źródeł korzystałaś?

E.Ch: Ponad pół roku intensywnej pracy, choć samo pisanie nie trwało aż tyle. Więcej czasu zabierało składanie „faktów znanych” i dopaso-wywanie ich do założenie fabularnych. kroni-ka wielkopolska, księga henrykowska, Roczniki Jana Długosza, kronika Polska Galla tzw. ano-nima – to taka podstawa stricte źródłowa, głos dawnych kronikarzy w  sprawie moich bohate-rów. Do tego bibliografia historyczna, dołączam ci listę, tak for fan, żebyś miał wgląd w  warsz-tat. to są 3 strony pozycji typowo historycz-nych, które naświetlają złożoność ówczesnych stosunków politycznych. nie muszę dodawać, iż głosy badaczy często bywają przeciwne, jeśli chodzi o  interpretację jakiegoś źródła czy już bezpośrednio, faktów. Poza książkami histo-rycznymi, są jeszcze te, które trzeba połknąć, by odtworzyć koloryt epoki. Czyli związane z archi-tekturą, strojem, uzbrojeniem, przedmiotami codziennego użytku, obyczajem, kulturą i nawet jedzeniem. Cała ta otoczka, bez której książka nie stanie się nigdy żywą opowieścią, nie prze-kroczy granicy „szelestu papieru”. i, prócz tego, „podkład” pod sferę mityczną książki. Z  jednej strony Żywoty Świętych, czy jeszcze ciekawsze Miracula, czyli opowieści o  cudach, z  drugiej zaś historie heraldyczne. tu polecam niezwy-kle wciągającą książkę tomasza Panfila Lingua symbolica, gdzie zresztą profesor zasugerował arturiańską interpretację pieczęci Przemysła – ojca jako przesłanie dla Przemysła – syna, co, jak wiesz, rozwinęłam dość szeroko w koronie. Wracając do pytania: książek, które połknęłam by napisać koronę, była jakaś niezliczona ilość. Pod koniec pracy, mój gabinet był jak miejsce pracy sapera – książki, mapy, tablice, porozkła-dane, zaznaczone na odpowiednich stronach.

Page 12: 01_glosfantastyki

12| Głos Fantastyki

i jedna tylko ścieżka – do biurka. Rzadkie wizyty mojej kotki nie pomagały mi, bo zmieniały mo-zaikę stron i wykresów, i nagle wszystko prze-stawało się zgadzać.

M.D: Wydawałoby się, iż stworzysz powieść hi-storyczną z elementami fantasy, jednak czyta-jąc kolejne karty tej powieści, czytelnik może się przekonać, iż jest to fantastyka historycz-na, fakty historyczne niejako są podporząd-kowane historii, którą tworzysz. Od początku miałaś taki zamiar?

E.Ch: Możemy próbować nazwać to na wie-le sposobów i  większość z  nich będzie praw-dą. Z pewnością nie jest to klasyczna powieść historyczna, lecz cała reszta, czy to fantastyka historyczna, czy jedynie elementy fantasy wpro-wadzone w rzeczywistą historię, to już kwestia umowna i zapewne, każdy Czytelnik znajdzie na to własne określenie. Założenie było takie: piszę książkę historyczną, która nie będzie trzyma-ła się zbyt sztywnych reguł gatunku. Gorsetem opowieści są fakty. kto, kogo, z kim, kiedy, etc. na ten, dość mocno zasznurowany gorset, zakła-dam koszulę – która również, na tyle, na ile jest to możliwe do odtworzenia - jest wierna epoce i  składa się z  całej warstwy obyczajowej, doty-czącej życia codziennego epoki. i dopiero teraz to, co widać na zewnątrz, czyli pierwsza suknia – fabuła. trzyma się na gorsecie faktów, ale jest już moją ich interpretacją, a  czasami, ukrytym między wierszami, dialogiem ze sprzecznymi wersjami kronikarzy. i do tego płaszcz, którym jest warstwa mityczna opowieści. Przy czym, wli-czam do niej w jednym szeregu, zarówno bestia-riusze, jak i cuda świętych, czy pogańską magię. każdą z  tych warstw można zdjąć, ale czyni to opowieść mniej strojną, mniej bogatą. Zresztą, jak sam wiesz, w którymś momencie, wszystkie składowe łączą się ze sobą i tak naprawdę trud-no je rozdzielić.

M.D: W  zapowiedziach wydawcy, co później podjęli recenzenci przewija się motyw, iż two-ja powieść jest rodzimą odpowiedzią na Grę o tron Martina. Na ile był to z twojej strony zamierzony zabieg, o ile był?

E.Ch: to nie był zamierzony zabieg. Przeciwnie, nie chcieliśmy iść w porównanie, bo ono budzi oczekiwanie Czytelników, by na kartach książki latały smoki i  kipiała magia. Porównanie nasu-

wało się samo, bo historia Przemysła ii i kresu Wielkiego Rozbicia, to prawdziwa gra o  polski tron, ot i cała zbieżność. Jest i karzeł, ale nie ja go stworzyłam, lecz nasza historia. Jest i tajemniczy bękart, lecz jego „bękarctwa” także winne jest nasze, mocno „dziurawe” dziejopisarstwo, które rzeczywiście nie potrafi dać odpowiedzi na po-chodzenie Jakuba Świnki, człowieka niezwykle przecież zasłużonego w polskich dziejach, a po-

dobnie, jak Przemysł ii, zepchniętego na jakąś nadzwyczaj ciemną i zakurzoną półkę w historii. Uwielbiam Martina, tak samo jak go nienawidzę, za nadużywanie mojej czytelniczej cierpliwości. ale nigdy nie poważyłabym się na pójście na mieliznę korzystania z  cudzych osiągnięć. nie muszę. odwracam sytuację. Martin napisał do-skonałą powieść fantasy, w której z rozmachem i dowolnością, wynikającą z formuły opowieści, mógł korzystać z wątków czerpiących z historii królestw europejskich. Czy też, w  sferze mito-logicznej, pięknie przetworzył motywy mitologii nordyckiej, od zmiennoskórych do „nadchodzi zima”. Ja zrobiłam odwrotnie – napisałam książ-kę, która – w sensie historycznym – jest oparta na faktach, jest opowieścią o polskiej grze ko-ronnej. i dołożyłam do niej sferę mitologiczną, również bazując na historii. Bo średniowiecze to naprawdę epoka w  której ludzie traktowali cuda w sposób bardziej dosłowny niż my dzisiaj. i  tak samo wierzyli w smoki, jak w moc dotyku króla, czy cudowne właściwości świętych.

M.D: „Korona śniegu i  Krwi” to plejada róż-nych postaci z okresu rozbicia dzielnicowego, różne historie, motywy, zachowania, jakby te-atr na kartach książki. Na ile przy tworzeniu fabuły i postaci pomogło ci twoje wykształce-nie, bo jesteś teatrologiem przecież?

Page 13: 01_glosfantastyki

13| Głos Fantastyki

E.Ch: wiesz, wykształcenie zawsze pomaga, po-dobnie, jak każda przeczytana w życiu książka, obejrzany artefakt, czy miejsce. Poza tym teatr to także sztuka konwencji, operowania formą tak, by złapać kontakt z widzem, by przekazać mu to, co wymyka się rozumowi. W  pisaniu wciąż szukam języka, sposobu rozmowy z Czy-telnikiem. o  ile w  książkach z  serii nordyckiej, w  Północnej drodze, to właśnie staje się jed-nym z integralnych motywów opowieści (każda z części opowiada niemal tę samą historię, tyle, że z  perspektywy różnych bohaterów), o  tyle w  przypadku książek „piastowskich”, czyli Gry w  kości i  korony Śniegu i  krwi, to prawdziwe wyzwanie. Bo Czytelnicy mają swoje wyobraże-nia Chrobrego czy łokietka i, siłą rzeczy, z tymi wyobrażeniami także dyskutuję, tworząc swoich bohaterów. Chciałabym oddać im, co należne, ale jednocześnie, nie mogą stać się monumen-talni, bo tacy, nie są nam dzisiaj do niczego po-trzebni. Pozostaną wizerunkiem na banknocie albo spiżowym odlewem. a ja chcę, by byli żywi, nawet kosztem odarcia z jakiejś, mało wiarygod-nej psychologicznie, „wielkości”.

M.D: Na koniec naszej rozmowy, skoro już mowa o  wyobrażeniach nas, współczesnych mieszkańców polski o  naszych przodkach, powiedz, skąd wynika ostatnio taka popular-ność bractw rycerskich, zjazdów miłośników średniowiecza lub jeszcze dalej, Słowian, skąd odrodzenie Starowierców?

E.Ch: odtwórstwo historyczne ma tradycję tak długą jak sama historia. Rzymianie na arenach lubili pokazać swemu żądnemu atrakcji ludo-wi, jak cezar zdobył to, czy tamto; była to za-wsze okazja do zrobienia dobrego PR władcy

i upuszczenia krwi gladiatorom w sposób bar-dziej wymyślny. tak na marginesie, rzymianom dzisiejsza popkultura zawdzięcza więcej, niż jest tego świadoma. Dzisiaj reenacment to trend europejski, czy nawet światowy, bo tak jak my bawimy się odtwarzając średniowiecze, epo-kę napoleońską, czy dwudziestolecie między-

wojenne, amerykanie odtwarzają sobie wojnę secesyjną. Myślę, że mówiąc o  popularności, masz na myśli efekt śniegowej kuli, po prostu w  ostatnich latach przybywa grup rekonstruk-torskich i  imprez, które czynią odtwórstwo co-raz bardziej popularnym. nigdy nie zastanawia-łam się nad tym „dlaczego teraz”, choć sama też zajmuję się rekonstrukcją. oczywiście, możemy psychologizować, że ludzie pragną powrotu do korzeni i poznania swej tożsamości. to z pew-nością też. ale, upraszczając, sądzę, że żyjemy w tak ciekawych czasach, że mamy wybór. Mo-żemy spędzać godziny w  wirtualnym świecie z  wirtualnymi przyjaciółmi; możemy podróżo-wać w najdalsze zakątki świata. i możemy tak-że podróżować w głąb czasu, próbując dotknąć przeszłości własną ręką, nie tylko rozumem.

elżbieta cherezińska

(ur. 9 października 1972 w Pile) – polska pisarka, teatrolog.absolwentka Wydziału Wiedzy o teatrze akademii teatralnej im. aleksan-dra Zelwerowicza w Warszawie. W 2009 otrzymała stypendium im. Jerzego koeniga dla absolwentów Wydziału. napisał m.in. cykl Północna Droga oraz koronę Śniegu i krwi.

Page 14: 01_glosfantastyki

14| Głos Fantastyki

JasińskaKAtARZyNA

Całe rzędy książek, mnóstwo biurek z pochylo-nymi nad nimi redaktorami, komputery, wiecz-nie urywające się telefony – to właśnie najpierw przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o  pracy w wydawnictwie. Gdy okazało się, że będę pisać artykuł o  almazie, małej, kameralnej oficynie, stwierdziłam – a, kilka komputerów mniej, paru ludzi w pracy, też dobrze. ale gdy przekroczyłam próg sporego biurowca w  jednym ze śląskich miast, ujrzałam coś, czego nikt by się nie spo-dziewał – a może raczej nie ujrzałam, bo w sie-dzibie wydawnictwa nie było ani komputerów, ani rzędów książek, ani żadnych redaktorów. Był tylko jeden człowiek. Jeden, ale za to jaki.

aleksander kusz, założyciel almazu, obala więk-szość mitów dotyczących pracy wydawnictwa. Pierwszy z nich – lokalizacja. kto powiedział, że oficyna powinna mieć konkretne lokum, w do-datku w dużym mieście? almaz nie potrzebuje gigantycznego biura, bo „robienie książki” nie polega tu na jednoczesnej pracy wielu osób, ale na współpracy kilku specjalistów. Po roz-mowach z  autorem tekst musi przejść redak-cję, korektę, łamanie i  skład, rewizję, w  mię-dzyczasie tworzona jest okładka i  dopiero po wszystkich tych czynnościach książka może zostać wydrukowana. każdy ze specjalistów pracuje zdalnie, zatem i  siedziba wydawnic-twa może znajdować się właściwie wszędzie, gdzie jest dostęp do internetu. W  tym przy-padku są to tarnowskie Góry, urocze miasto położone na Górnym Śląsku, liczące nieco po-

nad 60 tysięcy mieszkańców. Można? Można. Drugi obalony mit to sama forma publikacji. al-maz postanowił reanimować na naszym rynku dość specyficzną formę, bookazin, czyli wydaw-nictwo łączące klasyczną książkę i magazyn. Jak można przeczytać we wstępie do Bogowie są śmiertelni, ojcem bookazinu był Forrest acker-man, wielki fan science fiction. to on, w latach 60, wprowadził do księgarń serię Perry Rhodan. a co u nas? U nas co dwa miesiące w księgar-niach i  salonikach prasowych w  całej Polsce pojawiają się nowe numery czasopisma „sF”, stanowiące pojedyncze pozycje bądź też po-czątki serii wydawniczych. na razie w  planach jest pięć cyklów, jednak docelowo magazyn ma pojawiać się co miesiąc, więc bardzo możliwe, że liczba serii ulegnie zwiększeniu. tematyka poszczególnych książek oscyluje wokół szeroko pojętego – a jakże – science fiction, a więc znaj-duje się tu i space opera, i coś bardziej przygo-dowego, a każdy kąsek jest naprawdę smaczny. trzeci, zaskakujący aspekt profilu wydawnictwa almaz, to cena poszczególnych pozycji. Chyba wszystkich nas o  zawrót głowy przyprawiają wysokie koszty, z  jakimi należy się liczyć przy kupnie książek. Wprowadzenie Vat-u  skutecz-nie namieszało na rynku wydawniczym i  dziś trudno znaleźć publikację, która byłaby ob-szerna i  kosztowała mniej niż 30 złotych. na szczęście dla czytelników, oferta tarnogórskiej oficyny jest – cenowo – bardzo przystępna i na te książki po prostu można sobie pozwolić. Wbrew powszechnemu myśleniu „skoro tanie, to pewnie zaoszczędzili na wszystkim innym”, książki almazu prezentują się przyzwoicie. Choć okładki może i nie są najwyższej jakości, to to, co jest w  środku, czyli redakcja i  korekta oraz sam tekst, stoi na najwyższym poziomie. Uff. no ale jak to wszystko wygląda w  Realu? Chy-

ZA lASAMi, ZA RZeKAMi, ZA tARNOWSKiMi GóRAMi…

Page 15: 01_glosfantastyki

15| Głos Fantastyki

ba całkiem w  porządku. na rynku pojawiły się dotąd trzy bookaziny. Pierwsza z  nich, Bogo-wie są śmiertelni Grzegorza Drukarczyka opo-wiada o  zemście Escobara, człowieka, którego skazano na powolną śmierć. Druga, księżyc prawdopodobieństwa autorstwa nancy kress to początkowa część cyklu Prawdopodobień-stwo, będąca rozwinięciem nagrodzonej nebu-lą noweli Wśród wszystkich tych jasnych gwiazd. obie książki zebrały bardzo dobre recenzje i  było o  nich głośno. Ledwie kilkanaście dni temu ukazał się trzeci numer „sF”, czyli inwazja Michaiła achmanowa, podobno jedna z  lep-szych space oper zza wschodniej granicy. Jak na kilkumiesięczny staż wydawniczy, jest to nie-zły wynik. a jest jeszcze lepiej, kiedy przyjrzymy się dalszym planom almazu. najbliższy numer to opowieści praskie tomasza Bochińskiego, w kolejnych zapowiedziach znajdują się pozycje autorów takich jak steven a.  swan czy Robert J. szmidt. Zatem może być ciekawie. nie nale-

ży zapominać o jedynej do tej pory „normalnej” publikacji wydanej przez almaz, czyli o  Pufciu Bochińskiego. Jest to ładnie wydana, zabawna książeczka o losach małego potworka, który wy-rusza w siną dal w poszukiwaniu przygód. oficy-ny nie można wobec tego zamknąć w określo-nych ramach, a to czyni ją jeszcze atrakcyjniejszą. Pomimo dobrego startu, almaz nie spoczy-wa na laurach. Prócz bogatego planu wydaw-niczego, ma jeszcze kilka innych pomysłów, na przykład sklep internetowy. na stronie wy-dawnictwa można nabyć zarówno pozycje almazu, jak i  innych oficyn, większość w  kon-kurencyjnych cenach. niedługo poszczegól-ne publikacje doczekają się także wersji elek-tronicznych, a  więc posiadacze czytników ebooków również będą usatysfakcjonowani. Przyznam szczerze, że jestem pod ogromnym wrażeniem nowego przecież wydawnictwa al-maz, które doskonale odnajduje się na rynku i może być dużą konkurencją dla niejednej spo-rej oficyny, która publikuje wszystko, byleby się tylko sprzedało. tarnogórskie przedsiębiorstwo ma naprawdę duży potencjał i  spore szanse, żeby zainteresować swoją ofertą miłośników science fiction (i nie tylko). Ze swojej strony ser-decznie polecam książki almazu, bo naprawdę włożono w nie zarówno wiele pracy, jak i serca.

tekst pierwotnie ukazał się na stroniehttp://www.fantasta.pl

katarzyna Jasińska

Mieszkająca w krakowie studentka polonistyki i lingwistyki. nieustannie zako-chana w kotach, Podgórzu i Jarosławie iwaszkiewiczu. na co dzień prowadzi badania dialektologiczne i pracuje jako korektor. od dwóch lat współpracuje z portalem fantasta.pl, gdzie umieszcza swoje impresje związane z przeczyta-nymi lekturami.

Page 16: 01_glosfantastyki

16| Głos Fantastyki

JaMiołKAMilA

Page 17: 01_glosfantastyki

17| Głos Fantastyki

Page 18: 01_glosfantastyki

18| Głos Fantastyki

Page 19: 01_glosfantastyki

19| Głos Fantastyki

Page 20: 01_glosfantastyki

20| Głos Fantastyki

Page 21: 01_glosfantastyki

21| Głos Fantastyki

Page 22: 01_glosfantastyki

22| Głos Fantastyki

korczoWskiMichAł

„Fantastyka, powiadasz? aha, znaczy bajki?” Do tego typu reakcji przywyknąć powinien każ-dy, komu bliska jest fantastyka. Bardzo często ton pełen pobłażania, a czasem nawet mocno protekcjonalny stanowi typową odpowiedź na „przyznanie” się do zamiłowania do literatury fantastycznej. Jakże często osoby, którym bli-ska jest potrzeba przeniesienia się w książkowe światy fantazji doświadczają uśmieszków polito-wania albo nawet sarkazmu, gdy zdarzy im się „nieopatrznie” zdradzić ze swoją pasją. Ujawnić ją przed kimś, kto nijak jej nie podziela, a często nie ma na jej temat bladego pojęcia? W takich wypadkach bardzo często lekki wyraz pobłażli-wości albo kurtuazyjnie ukrywana konsternacja to najlepsze spośród całej gamy reakcji. nie jestem w  stanie odwołać się do jakichkol-wiek badań naukowych dotyczących stereo-typów i  uprzedzeń, jakimi obrosła fantastyka i  jej sympatycy. Jestem jednak pewien, że sami „fantaści” i bez badań dobrze znają cały bogaty katalog legend i mitów na swój temat. Z autop-sji. By zacząć od najbardziej jaskrawego symp-tomu – któż, zwłaszcza wśród młodszych – nie słyszał o „nerdach”? ostatnimi czasy – zapewne skutkiem postępowania procesów globalizacyj-nych – owe „nerdy” upowszechniają się u  nas coraz bardziej. stereotyp ten silnie ugruntowa-ny w anglosaskim kontekście za sprawą umaso-wienia komunikacji, unifikacji kultury i procesów działających na rzecz standaryzacji treści roz-powszechnianych w  mediach zdaje się nieźle adaptować także u nas. trudno się temu dziwić, zwłaszcza, że mówimy tu o  środowisku ludzi jednak raczej młodszych, którzy pod względem konsumpcji kultury stanowią nadreprezentację, a także intensywnie korzystają z internetu. Po-nadto wielu z nich wychowało się już w rzeczy-wistości przesiąkniętej kulturą masową pocho-dzącą z eksportu. najczęściej z Usa. toteż o tyle wspólnota znaczeń zdaje się być tu coraz silniej-

sza. Dlatego też obraz „nerda” ma szansę zako-rzenić się nad Wisłą. Przedstawiciele tej grupy zazwyczaj wyobrażani są z nieodłącznymi oku-larami wyposażonymi w szkła o grubości denek od butelek, pokryci chorobliwie intensywnym trądzikiem i  mający spore trudności z  budo-waniem relacji z ludźmi. Poddawani oczywiście srogiemu ostracyzmowi seksualnemu. stereo-typ ten może nie do końca daje się przełożyć na polski grunt. a jednak – jak można się prze-konać – zadomowił się u nas nieźle. Jest to niewątpliwie frustrujące i z lekka poniża-jące, gdy nierzadko całkiem dorosłym ludziom przychodzi znosić spojrzenia zdumionych albo i  nawet zszokowanych rozmówców, gdy nagle dokonują odkrycia, że ten oto dorosły człowiek marnuje swój cenny czas na czytanie jakichś ba-jek... i to nawet nie na studia nad bajkami – jak np. Bruno Bettelheim – lecz na bzdurną i wątpli-wą rozrywkę, jaką musi być pochłanianie z pasją kolejnych szemranych tytułów, za którymi kryją się jakieś eskapistyczne fantazje, dla wiecznych chłopców, borykających się niewątpliwie z pro-blemami, na które światło mógłby rzucić psy-choanalityk. niektórzy jednak z  pewnością nie mają tego typu problemów, a  „przyłapani” in flagranti z fantastyką nijak nie czerwienią się i nie popa-dają w  nerwowe jąkanie. takim tytanom pew-ności siebie i asertywności fantaści pozbawieni tych przymiotów mogą tylko pozazdrościć. Cóż jednak mają powiedzieć ci, którym tych cech brak, a  którzy swą wartość i  samoocenę uza-leżniają od tego, co ich zdaniem myśli o  nich otoczenie? otoczenie zawsze skore do stygma-tyzacji dziwaka, który czytuje bzdury o smokach, jednorożcach, robotach, czy czym tam jeszcze…takiemu to już lepiej nie powierzać ważnych spraw, kredytu nie dawać, a dzieci z nim mieć to już pod żadnym pozorem nie można, bo z pew-

NieDOle fANtAStóW

Page 23: 01_glosfantastyki

23| Głos Fantastyki

nością nieodpowiedzialny, a  w  ogóle to zdzie-cinniały i  jakiś inny... a jeśli jeszcze – o, zgrozo! – bierze on udział w jakichś durnowatych grach rpg, czy innych tam zwyrodniałych psychodra-mach! Podczas których zabawia się w elfa, wam-pira, czy goblina z kulawą nogą – takiego to już tylko w  narrenturmie zamknąć albo uwiązać przy obórce i dać kawałek węgla, żeby cudności na ścianie malował. takim to sposobem łatka przylega, uprzedzenia triumfują, a niedola fan-tasty zatacza coraz szersze kręgi. Ze stygmatem niezbyt pożytecznego pięknoducha czasem trudno faktycznie nie popaść w eskapizm. tak właśnie samospełniające się proroctwo zaczyna działać, a fantasta – poddany paraliżującej pre-sji społecznej i osądowi ze strony najbliższego otoczenia – niepostrzeżenie spogląda na siebie oczami innych i powoli zaczyna wierzyć, iż fak-tycznie powinien się wstydzić swoich „nietypo-wych skłonności”. Może niech je sobie tam ma, ale na Boga, niech się z nimi nie afiszuje, niech nie epatuje innych tymi bzdurami, a  jak go py-tają, to niech mówi o  czymkolwiek, tylko o nie tych farmazonach smoczych, czy co on tam ma w  głowie! a  najlepiej to niech on już wreszcie dorośnie, bo wstyd tylko przez niego i ludzie już gadają, że kuku na muniu, albo co! niech on do-rośnie… i najlepiej od razu się zestarzeje! Jak głosi mądrość ludowa „seriale są życiowe”. skoro tak, to fantastyka musi być „nieżyciowa”. Cokolwiek miałoby to znaczyć. niedole fanta-stów z  pewnością nie znikną, a  już na pewno nie znikną prędko, choć pewne jest, że rzeczo-ne seriale znikną wcześniej. Znacznie wcześniej. a  już na pewno nie ostaną się tak długo, jak szlaki, pod które kamienie węgielne wmurowali tacy wielcy „bajkopisarze” jak Juliusz Verne, H.G. Wells. Philip Dick, Roger Zelazny – by wspomnieć tylko o nich. Horyzont ich myśli wykraczał dale-ko poza perspektywę szarych zjadaczy chleba ich czasów i  przesuwał granice niemożliwego. Formułowane przez nich fundamentalne pyta-nia – za fantastycznym sztafażem – miały cha-rakter ponadczasowy. Poruszali oni problemy egzystencjalne, moralne i  etyczne, wybiegając w przyszłość, która dziś jest już teraźniejszością, a  jej fikcyjne problemy opisywane piórami fan-tastów są naszymi codziennymi problemami, w których realność nikt nie wątpi? kwestie spor-ne związane z bioetyką, biotechnologią – z ca-łym bagażem dyskusji wokół GMo – spór o  in vitro, który jeszcze nie tak dawno temu nie śnił

się nikomu oprócz fantastów. tylko że wówczas bardziej pragmatyczni i  „twardo stąpający po Ziemi” prychali na takie bzdurne rojenia, nie-godne poważnego człowieka. Może to banalne i paradoksalnie najmniej zaskakujące, ale komu pierwszemu śniły się załogowe loty w  kosmos i  niesamowite przygody na srebrnym globie? któż na przykładzie inteligentnych maszyn snuł filozoficzne rozważania na temat istoty człowie-czeństwa, próbując dociec, cóż takiego konsty-tuuje nas, ludzi? Czyż fantastyczne – nierealne, jakby powiedzieli zwolennicy prozy życia – świa-ty i zamieszkujące je społeczeństwa, urządzone tak dalece inaczej od znanych nam nie prowo-kowały do refleksji, czasem też przestrzegając lub grożąc? Czy taki choćby Campanella miał po prostu ochotę pofolgować swoim grafomańskim zapę-dom, że o Morusie, orwellu i Huxleyu nie wspo-mnę? Czy utwory Janusza Zajdla to wyłącznie dowód umysłowej i emocjonalnej degrengolady bzikującego docenta? Czy może jednak „Para-dyzja” i  taka choćby „Limes inferior” zupełnie przypadkowo mogą jednak dać nam wszystkim do myślenia? Czyż Philip Dick, Roger Zelazny i Ray Bradbury byli aż tak narcystycznie pochło-nięci swoimi światami ekspiacji, że nie mogli oszczędzić nam opisywania ich i przy okazji for-mułowania trudnych pytań? Pytań oraz refleksji, które jak ten sokratejski trzmiel, natrętnie krążą wokół nas, a czasem nawet budzą z odrętwienia i powodują, że stopniowo uświadamiamy sobie to i owo. nie bez kozery fantaści bardzo często byli spad-kobiercami dylematów, które zaprzątały już choćby filozofów jońskich. Zresztą granica mię-dzy fantazją a nauką okazywała się bardziej płyn-na, niż można było przypuszczać. Wizjonerscy fantaści swoimi śmiałymi ideami po wielokroć inspirowali ludzi nauki i  śmiało stawiali ważne pytania, które były niczym olej na tryby postępu. Pytania, które stanowiły kaganek rozpalający ludzką myśl. Zresztą czy ciesząca się naukową legitymacją futurologia naprawdę tak daleka jest od literatury science fiction? osadzenie w  prozie życia i  komforcie szarej codziennej rutyny dla niektórych wydawać się mogą cnotą – zwłaszcza porządnym mieszcza-nom. Jednakże dziwacy z  różnych powodów zapuszczający się myślami w nieznane obszary

Page 24: 01_glosfantastyki

24| Głos Fantastyki

wyobraźni – skorzy do wykraczania poza zna-ny horyzont myśli – byli i  zawsze będą. Może zarozumiałe byłoby twierdzenie, że są oni ko-łem zamachowym postępu i forpocztą nowego wspaniałego świata, ale zarówno pojedyncze osoby o wrażliwości fantasty, jak i  ludzie zrze-szeni w stowarzyszeniach i klubach oraz bywa-jący na konwentach są zjawiskiem. Zjawiskiem ze wszech miar pozytywnym. swoim zapałem, pasją i  idealizmem wtłaczają oni ożywcze po-dmuchy świeżego powietrza do nieraz dusz-nego gmachu rzeczywistości, od której i tak na dobrą sprawę nie da się uciec. Paradoksalnie te cechy fantastyki, które powo-dują jej marginalizowanie mogą pozwolić nam – ludziom – uczciwie spojrzeć na nas samych i nasze problemy z koniecznego dystansu. Cza-sem jest to dystans odległej przyszłości, czasem

dystans stanowi niesamowita utopia, bądź jej przeciwieństwo, czasem moralne rozterki nie docierają do nas bezpośrednio, bo zrodziły się w mózgu pozytronowym. innym razem spoglą-danie na rzeź obcych istot zrodzonych w umyśle fantasty stanowi perspektywę o tyle odrealnio-ną, że nie wywołuje dyskomfortu wspomnienia analogicznych cierpień, które to jednak ludzie ludziom zgotowali. Czy nie warto byłoby spró-bować się jednak zastanowić, co takiego kryje się w fantastyce, że jest ona dla niektórych two-rzywem tak plastycznym, że pomimo dziwacz-nej powierzchowności tworzą w  nim zwiercia-dła, w których każdy z nas może się przejrzeć?

tekst pierwotnie ukazał się na stroniehttp://www.fantasta.pl

Michał korczowski

– urodzony w 1987 roku we Wrocławiu. Przygodę z fantastyką zaczynał od opowiadań o Conanie Barbarzyńcy, autorstwa Roberta E. Howarda (co spo-wodowało m.in. uporczywe wywijanie szablą, bo miecza nie miał, w ogrodzie), chociaż we wszelkich opowieściach niesamowitych gustował od najmłodszych lat. osobistym objawieniem był dla niego inny pisarz z kręgu weird tales, H. P. Lovecraft. Moment odkrycia samotnika z Providence był kołem zamachowym, które zapoczątkowało trwający do dziś okres fascynacji grozą i horrorem. odrealnione treści zawsze były mu bliskie, nie tylko w sferze literatury i filmu, ale także w pod postacią muzyki. to właśnie muzyka – obok m.in. fantastyki – pozostaje jedną z jego głównych pasji. konkretnie rock, a przede wszyst-kim metal. oprócz fantastyki nierzadko sięga też po literaturę nieco bardziej „realistyczną”. od maja 2012 roku współpracuje jako recenzent i felietonista z portalem fantasta.pl, a od niedawna również z serwisem horror.com.pl. Ponadto od kilku lat aktywnie działa jako radiowiec w akademickim Radiu Luz, gdzie współtworzy audycje: House of Rock oraz istotę społeczną. Jest dokto-rantem w instytucie socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Page 25: 01_glosfantastyki

25| Głos Fantastyki

leWanDoWskiKONRAD tOMASZ

„fARAON fANtAStycZNy” – Z KONRADeM t. leWANDOWSKiM ROZMAWiA MAReK DOSKOcZ

Marek Doskocz: faraon Wampirów był pana pomysłem, czy inicjatywa wyszła ze strony wydawnictwa?

konrad Lewandowski: to mój pomysł. Gdy pojawiła się moda na lite-rackie mush-up znajomi namawiali mnie, żebym też zrobił coś podobnego. Uznałem, że to dobra zabawa literacka dla odprężenia mózgu i złapa-nia oddechu po długiej serii powieści. "Faraon" Prusa nasunął mi się ponieważ ta książka ma naprawdę duże zadatki na solidną fantasy.

M.D: Sama książka wyjdzie tylko w  cyfrowej postaci, popiera pan takie rozwiązanie? ebo-oki, czy audiobooki zastąpią papier w  przy-szłości?

k.L: Pewnie tak. najpewniej będzie to e-papier. Ja wolałbym jednak tradycyjne wydanie, ale po kompromitacji kamila Śmiałkowskiego z  jego przeróbką Żeromskiego, dystrybutorzy zaczęli

podchodzić z wielką niechęcią do mush-up'ów. Ludzie w Polsce chyba nie dorośli do odbrąza-wiania literackiego dziedzictwa. Histeryzują i za-chowują się tak, jakby z chwilą wydania przerób-ki oryginały przestawały istnieć i  szły w całości na przemiał, a przecież mush-up przypomina je, odświeża i dodaje im życia.

M.D: po co pisać tego typu książki?

k.L: Jak mówiłem, dla zabawy. to po prostu wciągająca gra literacka. tym lepsza, im ktoś le-piej zna pierwowzór i potrafi wyłapać smaczki. na przykład, nowe przesłanie książki, a właści-wie nie nowe, tylko rozszerzone. U  mnie sta-rożytny Egipt staje się metaforą całej ludzkości w obliczu rewolucji biotechnologicznej. oczywi-ście nadęte sztywniaki rozprawiające o  "profa-nacji" nie będą miały z tego nic poza prostackim poczuciem wyższości. na sieci wypowiadają się w  ponad 90% ludzie, którzy mojego "Faraona wampirów" nie czytali i  czytać nie zamierza-ją. niektórzy z  nich sprawiają wrażenie wręcz chorych z nienawiści, najchętniej wyrwaliby mi mózg gołymi rękami, wyraźnie podpadłem partii czytelników-zombi... (śmiech)

M.D: Skąd taka popularność prusa ostatnimi czasy? pan przerobił „faraona”, z kolei „Alka-loid” Głowackiego to przeróbka „lalki”.

k.L: Myślę, że to nie przypadek. Prus, gdyby był żył teraz, byłby z  pewnością poczytnym pisa-rzem fantastyki. naprawdę dużo frapujących motywów fantastycznych w  jego powieściach jest. nie dziwi mnie, że ludzie sięgają po nie, aby je bardziej rozwinąć. to niewątpliwie hołd zło-żony literackiej aktualności Prusa i potencjałowi jego prozy. Hołd tym wiarygodniejszy, że nieza-

Page 26: 01_glosfantastyki

26| Głos Fantastyki

mierzony. Pośmiertne zwycięstwo Prusa w jego sporze z sienkiewiczem, którym nikt się tak ba-wić nie chce. trylogia dziś wyjałowiała.

M.D: jak wyglądało pisanie „faraona Wampi-rów”? ile razy czytał pan samego prusa w trak-cie pisania?

k.L: to była w  zasadzie redakcja. samego "Fa-raona" czytałem wcześniej kilka razy. Wcześniej miałem więc pomysł w jakim kierunku chcę iść, na bieżąco skracałem i  dopisywałem. okazało się to jednak znacznie bardziej pracochłonne niż sądziłem. Myślałem, że wystarczą mi dwa tygodnie, a  potrzebowałem aż sześć! traktuję tę pozycję w moim dorobku literackim z przy-mrużeniem oka i  chciałbym, aby czytelnicy też podchodzili do niej na większym luzie.

M.D: co dalej? Nad czym obecnie pan pracu-je? Wydawnictwo RM wydało również drugą część czarnej Wierzby, która trzyma poziom części pierwszej. cały cykl na ile części jest za-planowany?

k.L: trzy lub cztery, to jeszcze nie ustalone. kończę obecnie trzecią część - Diabłu ogarek. ostatni hołd. W przygotowaniu redakcyjnym jest "orzeł bielszy niż Gołębica" - powieść o alterna-tywnym powstaniu styczniowym w  konwencji steam-punk. Polacy zwyciężają dzięki parowym czołgom - twardochodom. to wielki projekt na-rodowego Centrum kultury na 150-lecie Po-wstania styczniowego. obok książki powstaje film krótkometrażowy z komputerowymi anima-cjami twardochodów. stworzyliśmy je ze wszyst-

kimi szykanami inżynierskimi z wykorzystaniem technologii z  epoki. to będzie ukoronowanie mojej twórczości. oto próbki: http://www.youtube.com/watch?v=JUOZ996Ni-P8&feature=related http://www.youtube.com/watch?v=QVxmqalfhW-g&feature=relmfu

M.D: W  czarnej Wierzbie jezuici uosabiają wszystko co złe, w „faraonie Wampirów” ka-sta kapłanów to sprzedawczyki i  kombinato-rzy. przez tak skonstruowane postacie prze-mawiaj pana poglądy, czy to tylko kreacja postaci na potrzeby obu książek?

k.L: to akurat przypadkowa i  powierzchowna zbieżność. U  mnie biskupi bywają patriotami. Większość z nich stanęła po stronie króla, kiedy w  1643 roku wydalano nuncjusza papieskiego i  zrywano stosunki dyplomatyczne z  Rzymem - szanowaliśmy się wtedy jako Polacy! nato-miast czas wreszcie skończyć z  wybielaniem jezuitów i  innych agresywnych zakonów, typu redemptoryści, których działalność prowadzi do nieuchronnego rozkładu struktur państwa polskiego. albo Polska, albo oni. Wymownym przykładem jest upadek akademii krakowskiej pod rządami jezuitów w  XVii wieku. Rzeczpo-spolita odżyła po kasacie tego zakonu, kiedy edukację przejęli pijarzy, niestety, nie zdołano odrobić zapóźnień. Wiedziano też o tym choćby na początku XiX wieku, wydalając redemptory-stów z księstwa Warszawskiego. Wbrew pozo-rom wcale nie przesadzam i nie jestem tenden-cyjny w  ocenie jezuitów. to kontrreformacja, którą oni realizowali zniszczyła polską toleran-cję i  w  konsekwencji uniemożliwiła funkcjono-wanie tak wielowyznaniowego państwa jakim była Rzeczpospolita. Postępująca dyskryminacja protestantów zablokowała rozwój handlu i prze-mysłu. teraz wszystko wskazuje, że powtórkę z historii, nową "noc saską" zafundują nam re-demptoryści. Przed tym przestrzegam, przede wszystkim w  powieści "anioły muszą odejść"

http://www.youtube.com/watch?v=Rm0lIfjYh9M

M.D: o książkach już było, przejdźmy do innych tematów. Jak oceniasz kondycję współczesnej fantastyki i sf na naszym rodzimym gruncie?

Page 27: 01_glosfantastyki

27| Głos Fantastyki

k.L: stała się tym, o co 15 i więcej lat temu nie-sprawiedliwie ją pomawiano - jarmarczną roz-rywką prostaków. słowem, wróciła do korzeni. krytycy główno nurtowi wreszcie odetchnęli bo ich teorie zaczęły pasować do rzeczywistości. Wciąż tworzę fantastykę, ale zupełnie nie znaj-duję wspólnego języka z ludźmi którzy twierdzą, że są fanami sF. Wyobraźnia i target fantastyki rozeszły się zupełnie. nie poddaję się, szukam myślących ludzi w  innych branżach, ale na po-nowny renesans sF trzeba będzie poczekać. Pewnie go nie dożyję.

M.D: W maju padł miesięcznik Science fiction fantasy&horror – jakiś znak czasów?

k.L: optymistyczny, w gruncie rzeczy - nie moż-na robić pisma literackiego dla tych co nie chcą znać literatury, nie potrafią jej czytać, ani jej nie rozumieją. Przetrwaliby gdyby zamiast opowia-dań sprzedawali zafoliowane kabanosy, t-shirty i kubki. Literatura nie jest dla głupców, nie moż-na jej tworzyć dla nich, coraz bardziej prymityw-nej, bo następuje samo zaprzeczenie. tego do-wiódł sFF&H.

M.D: Dziękuję za rozmowę.

k.L: Ja również.

konrad toMasz lewandowski

(ur. 1 kwietnia 1966 w Warszawie) – polski pisarz fantasy, sf i powieści kryminalnych, dziennikarz, publicysta i redaktor. od początku lat 90. współ-pracował z kilkudziesięcioma czasopismami, najdłużej znową Fantastyką, Przeglądem technicznym, Cogito, sprawami nauki, a także skandalami. Z wykształcenia inżynier chemik i doktor filozofii.

Page 28: 01_glosfantastyki

28| Głos Fantastyki

dębskiRAfAł

WilKOZAcy. KReW Z KRWi

strzał padł z  gęstwiny krzewów w  chwili, kiedy Paweł Melech zeskoczył z konia, aby przyjrzeć się dziwnym śladom na dro-dze. kula świsnęła nad siodłem, gdyby wciąż w  nim siedział, zapewne dostałby w pierś. natych-miast przetoczył się przez ramię, wydobywając zza szarfy pasa pistolet, za-legł na poboczu, ukryty za

bruzdą. odciągnął kurek, miał nadzieję, że sfaty-gowana już nieco sprężyna kołowego zamka nie zawiedzie. szkoda, że drugi samopał umieścił w olstrach przy siodle. teraz już wiedział, czemu ślady wydały mu się dziwne. ten, kto urządził zasadzkę, miał zbyt mało czasu, żeby zatrzeć je porządnie, stąd linie pozostawione przez gałę-zie, jakimi się posłużył. te gałęzie leżały zresztą opodal i wtedy Pawłowi przemknęła przez gło-wę myśl, że to wcale nie była nieudolność nie-znanego wroga, ale celowe działanie, mające go skłonić do zatrzymania się.odetchnął głęboko, próbując uspokoić bicie serca. Z  pewnością napastnik nie działał sam. Melech wydobył powoli szablę. tanio życia nie sprzeda, to pewne. Zresztą życia nie szkoda, kozak ma je wprawdzie tylko jedno i nie wiado-mo, co czeka po drugiej stronie, ale śmierć mo-łojcowi nie straszna. szkoda tylko, że nie zdo-ła pomścić śmierci brata. Wszak po to właśnie szkaplerz zwolnił go na słowo. Umówili się jak w przypadku układów z tatarami – albo Paweł dokona pomsty i  wróci do rozbójników, albo przywiezie za siebie okup. niewysoki okup, trze-ba powiedzieć. Przywódca zbójów bardziej go zażądał dla zasady niż chęci zysku.kolejna kula utkwiła w kępie tuż przed nosem kozaka, obsypując mu twarz ziemią i  pyłem z  wyschniętej trawy. Paweł rozejrzał się, lekki

wiaterek powiał od strony burzanów. Doświad-czony żołnierz pociągnął nosem. konie. Gdzieś tam były ukryte wierzchowce, więcej niż jeden, bo powietrze przesycał zapach bardziej inten-sywny, niż gdyby wydzielało go jedno zwierzę. Melech spojrzał tęsknie w stronę swojego konia. Przy siodle przytroczony był znakomity musz-kiet z zamkiem nowego rodzaju, nie lontowym ani kołowym, ale skałkowym. szkoda...Zaczął się odczołgiwać w stronę krzaków, znaj-dujących się za jego plecami. ale wtedy gruch-nął następny strzał, wyjątkowo głośny, a kula za-ryła się tuż pod bokiem kozaka.- nie próbuj uciekać! – zawołał chrapliwy, niski głos. – nie masz dokąd! Widzę cię lepiej niż ty własne palce.„Zawsze jest dokąd uciec, przeleciało przez gło-wę Pawłowi, choćby i na tamten świat”.- kto jesteście?- a skąd ci przyszło do łba, że jest nas więcej?- a przyszło! Bo sam byś się nie odważył ze mną zadrzeć! – odpowiedział hardo Melech. – Mu-siałbyś mi strzelić w plecy, żebym cię nie roze-rwał gołymi rękami!- Czelnyś! – zaśmiał się mężczyzna. – ale też praw jesteś. nie sam cię w sak złapałem. Z każ-dej strony pilnuje cię celna lufa. odrzuć zatem żelazo i samopał. a potem wstań.Melech zaśmiał się, choć gardło mu ściskał gniew i strach.- Wstanę, żebyś mi łatwiej kulę wsadził?- to mogę w każdej chwili! – zniecierpliwił się na-pastnik. – Rób, co każę.Paweł posłusznie cisnął szablę w bok, w ślad za nią posłał pistolet, a potem nieśpiesznie zaczął się podnosić. spojrzał w dół. W hajdawerach tuż przy udzie ziała dziura. Widać ten głośny huk to były dwa strzały w  jednej chwili. W  burzanach zaszeleściło, na drogę wyszedł potężny mężczy-zna z błękitnej kurcie, na której miał dragoński kolet. Z krzywym uśmiechem przyglądał się jeń-cowi.

Page 29: 01_glosfantastyki

29| Głos Fantastyki

- Rozsądny jesteś – powiedział. to był ten sam, głos, który pertraktował przedtem z Melechem.Paweł nie odpowiedział. Mierzył wzrokiem żoł-nierza, zastanawiając się, czego może od niego chcieć. Przecież z daleka było widać, że samot-ny podróżny nie ma przy sobie majątku wartego zrabowania, może poza doskonałym muszkie-tem i znakomitą szablą. ale broni ten człowiek nie potrzebował. W dłoni trzymał wcale nie gor-szą lufę, a przy pasie dyndała mu piękna czer-kieska o głowicy ozdobionej sporym malachito-wym guzem i szamerowanym srebrem jelcu.- Dokąd to się wybrałeś, panie Melech? – spytał mężczyzna.Paweł drgnął. skąd ten żołnierz znał jego mia-no? Co to miało znaczyć? to nie przypadkowa zasadzka, nie wpadł w ręce maruderów czy roz-bójników w rodzaju bandy szkaplerza.- W  podróż – odpowiedział zuchwałym tonem Paweł. – Wolny kozak jestem, nie muszę się opowiadać byle łazęgom.- Uważaj, co gadasz – syknął mężczyzna w kole-cie. – Ja to puszczam mimo uszu, ale moi towa-rzysze mogą nie być tak wyrozumiali. Poczęstu-je cię któryś kulką w  głowę czy między łopatki i zakończymy znajomość.Paweł zmrużył oczy.- na pewno nie uczynią nic bez twojego rozkazu - powiedział cicho. – to twoje psy, a tyś ich pa-nem. i macie mnie wziąć żywcem. takie dosta-łeś rozkazy.- Powiedzieli mi, żeś bystry. – napastnik skinął głową. – ale nie licz na to, że będziemy cię utrzy-mywać przy życiu za wszelką cenę. Zaczniesz wierzgać, zginiesz. Zrozumiałeś?- Zrozumiałem. – Paweł odwrócił głowę w stro-nę swojego wierzchowca. koń ze spuszczonym łbem próbował skubać wyschłe źdźbła. – Jak mniemam, udamy się teraz w daleką podróż?- Dla kogo daleko, dla kogo bliską. nie patrz tak na łoszaka, na swoim nie pojedziesz, nie wiemy, jakich sztuczek jest wyuczony, a ja nie mam chę-ci kończyć życia na gościńcu ze śladem podko-wy na potylicy.- a mogę przynajmniej manierkę z ziołową oko-witą zabrać? Czuję, że zaczyna mnie trząść co-kolwiek, powinienem się podkurować.Przywódca napastników zaśmiał się krótko.- Możesz się leczyć. stój! – powstrzymał Mele-cha, który już ruszył w stronę zwierzęcia. – Borys ci ją potem przyniesie.Melech zatrzymał się w pół kroku, ramiona nie-co mu opadły.

- nie udał się podstęp, panie Melech? – spytał zjadliwie dragon.Paweł odwrócił się, rozkładając bezradnie ręce...i  nagle przedłużył ruch, zakręcił się jak fry-ga. szerokie hajdawery zafurczały, koszula aż wzdęła się na piersi. Zanim zaskoczony potęż-ny mężczyzna zdążył cokolwiek uczynić, kozak znalazł się za nim, błysnęło krótkie ostrze noża ukrytego w fałdach spodni, zamocowanego na rzemiennej pętli. Jakże Paweł był w  tej chwili wdzięczny kruchej za wszycie jej i nauczenie go, w  jaki sposób uwalniać klingę korzystając wła-śnie z takiego ruchu wirującego. ostrze oparło się na gardle przeciwnika, Melech podciął mu kolana i  pociągnął na siebie padając tak, aby ukryć się jak najbardziej pod jego ciałem. Ciężki był jucha, aż dech z piersi wypierało.- Jeśli który strzeli – zawołał Paweł zduszonym głosem – poderżnę waszemu atamanowi gar-dło!- nie bądź głupi – wycedził dowódca napastni-ków. Głos miał wprawdzie zupełnie spokojny, ale Melech wyczuwał mocne bicie jego serca.„każdy się boi – przypomniał sobie słowa brata, wygłoszone kiedyś, gdy rozpytywali szczególnie upartego tatara. – każdemu strach odejmuje siły, jeno niektórzy potrafią nad nim zapanować lepiej niż inni i to ich można nazwać prawdziwy-mi mołojcami”.ten tutaj znakomicie panował nad strachem.- opłaci ci się ginąć teraz i zaraz? Zanim dowiesz się, czego od ciebie chcą?- Lepsza śmierć niż tortury – odparował kozak.- Gdyby nawet tortury, nie zawsze oznaczają kres życia.- Powiedz, kto was na mnie nasłał, wtedy cię może nie zarżnę.- Może? – zaśmiał się z przymusem pojmany.- Jeśli uznam, że łżesz, pojadę nożem po gardle i niech mnie twoi rozstrzelają. Co mi tam.Dragon wahał się przez chwilę.- niech będzie – rzekł. – Powiem. sam Chmiel nas przysłał, byśmy cię do niego zawiedli.Paweł Melech wstrzymał na chwilę oddech.- a co masz na potwierdzenie swoich słów?- Glejty wystawione w Białej Cerkwi, podpisane jego ręką. Zdaje ci sie, że mały oddział w kraju ogarniętym pożogą dałby radę dotrzeć aż tutaj bez mocnych dokumentów?Paweł zastanawiał się przez jakiś czas. Mężczy-zna ciążył mu coraz bardziej, jeszcze trochę, a zacznie się ćmić w oczach.- Gdzie te glejty?

Page 30: 01_glosfantastyki

30| Głos Fantastyki

- W sakwie przy siodle. Hej, Borys! – zawołał dra-gon. – Weź pismo hetmana i daj do oczu temu niedowiarkowi! tylko bez sztuczek, bo mi roz-chlasta grdykę jak kogutowi!Po chwili do leżących podszedł krępy kozak w butach za kolana, zdjęte z  jakiegoś niemiec-kiego najemnika. Powoli, nie wykonując gwał-townych ruchów pochylił się i  pokazał Pawło-wi glejt zapełniony równym, pięknym pismem i opatrzonym pieczęcią hetmańską.- Umiesz czytać? – zapytał dowódca napastni-ków.- Umiem, umiem – mruknął Melech. – to nie-ważne zresztą. Poznaję pieczęć i podpis.Puścił dragona, zrzucił go z  siebie i  odetchnął głęboko.nie stawiał oporu, kiedy wiązali mu ręce i  na-uczeni doświadczeniem obmacywali w poszuki-waniu ukrytej broni.

* * *Parasza wylała wodę z cebrzyka na wysuszoną ziemię przed gankiem. Zaczynało się już robić chłodno, ale niebo skąpiło ziemi deszczu. od-wróciła się, żeby wejść z  powrotem do chaty, kiedy jej wzrok padł na maleńką roślinkę, wyra-stającą dokładnie pośrodku kałuży. stara kobie-ta z westchnieniem schyliła się i wyrwała ją.Wilcza jagoda. Pozwolić jej wyrosnąć, zaraz cały ogródek zajmie. Uparta roślina. W ostatnim cza-sie wyrastała zawsze w  tym samym miejscu... W miejscu, gdzie padł tamten przeklętnik, któ-ry próbował zabić Marikę i zagryźć dziecko. Po-wiadano, że krew Wilków jest potężna i posiada czarodziejskie właściwości. ten tutaj pokrzyk był chyba najlepszym tego przykładem, Parasza bowiem w bliższej i dalszej okolicy takiej rośliny nigdy dotąd nie spotkała. Znachorki używały jej w  różnych celach czy to leczniczych, czy prze-ciwnie, wręcz trucicielskich. Zawsze to niebez-pieczna rzecz taka wilcza jagoda. no i lepiej by było, gdyby Marika jej nie widziała. Po co ma jej przypominać złe czasy. Ledwie się trochę uła-dziła z serhijem, ledwie przywiązała się sercem do nowego życia, zdążyła się nieco nacieszyć odzyskaną córeczką... Zasłużyła na odrobinę spokoju.Powiadają mądrzy ludzie, że Wilcy zawsze upomną się o swoje, nie darowują krzywd, nie odstępują od zemsty. a  te ich prawa są niby z  najdawniejszych czasów wzięte, kiedy ludzie nie znali chrześcijańskiej miłości, kiedy za krew zawsze płacono krwią, bez litości i miłosierdzia.

ta zaś roślina zrodzona z posoki zaszlachtowa-nego Wilka zdawała się krzyczeć, iż to wszystko prawda.Gdzieś tam w świecie szalała wojna. Z pobliskich siół bodaj wszyscy mężczyźni zdolni nosić broń skozaczyli się i  uszli do Chmielnickiego. Pozo-stało trochę starców, by pomóc babom, trochę wyrostków. nawet paru takich, co gardłowali przed odejściem poszło w końcu, żeby się nie narażać na pogardę i miano zdrajców.serhij słuchał takich wieści ze zmarszczoną brwią. on powinien poprowadzić chłopów do wojsk powstańczych. Junacka duma przypra-wiała go o cierpienie, tym większe, gdy spojrzał na kaleką rękę. Przestał już mieć nadzieję, że dojdzie w prawicy do dawnej sprawności. Do ja-kiejkolwiek sprawności... Poruszał nią, próbował uparcie stawiać szablą zasłony, wykonywać naj-prostsze cięcia. Bolało potwornie przy każdym gwałtowniejszym ruchu, pod łopatką zdawał się wówczas płonąć ogień. Parasza kiwała głową i powtarzała:- Będzie dobrze, sokole. Coś poprzednio zale-czył, w walce z Wilkami poszło na marne, gdyś się wysilał i gdyś upadł.Gdy pewnego dnia, gdy będąc w  wyjątkowo podłym nastroju coś na to odburknął opryskli-wie, uśmiechnęła się tylko:- Wyleczy się wszystko, powiadam ci. Ponoć jeno cześć niewieścia nie może się na powrót zagoić i zrosnąć, ale i  to powiem ci w tajemni-cy, że każda lepsza znająca ma swoje sztuczki, by tego dokonać... Chociaż na ten krótki czas, gdy panna młoda musi wszem i wobec okazać, iż dziewicą ją oblubieniec poślubił.serhij parsknął wtedy:- takimi sztukami nie jeno znachorki mogą się poszczycić. Wystarczy sprytnej dziewczynie tro-chę krwi kurzej w pęcherzu w dłoni ścisnąć, by na gieźle się rozlała niby dziewicza, a  dobrze podpity żonkoś wszak nic nie dostrzeże. Dlate-go im więcej na weselisku teść panu młodemu dolewa miodów i gorzałki, tym bardziej podej-rzana sprawa.- Ja o  niebie, ty o  chlebie, sokole. nie mówię o  alkowianych podstępach, ale prawdziwym scaleniu zerwanego dziewictwa. nie na długo skutkują dekokty i  zabiegi, ale wystarczy tego, by wstydu uniknąć.- tak jakby owo dziewictwo było najważniejsze – mruknął z niechęcią.- Dla jednych nie jest, a dla innych owszem, i to nader często bardzo, bardzo ważne. a  przy-

Page 31: 01_glosfantastyki

31| Głos Fantastyki

najmniej tak utrzymują. Bo wiesz, synku, że dla ludzi najważniejsze nie jest to, o co naprawdę idzie, lecz pozór zaledwie wystarcz. Znasz pew-nie takich, co w karczmie szastają groszem na prawo i lewo, choć w komorze dzieciska głodem przymierają, a  żona oczy wypłakuje. Znasz ta-kich, dla których liczy się jeno gładka buzia i krą-gły zad, a nie serce...Machnął wtedy ręką, ale więcej się nie boczył, gdy go pocieszała. ona, zgorzkniała starucha, która nie zaznała w życiu wiele miłości. ona mu-siała to czynić... Bo Marika nie potrafiła. Jeszcze jej całkiem nie minęło zdziczenie wyniesione od Wilków. a może nigdy nie miało minąć?...Rozmyślania przerwało starej znachorce poja-wienie się dziewczyny. Dziewczyny? – zapytała natychmiast samą siebie. tak, z pewnością była w  wieku, kiedy jeszcze młode panienki bywają zwykłymi głupimi kozami, lecz oczy miała inne: należały do kobiety. Doświadczonej kobie-ty. nie starej, steranej życiem, bez nadziei na przyszłość, ale z pewnością nie były to już oczy dziewczęce.- Witaj, mateczko – powiedziała Marika lekko schrypniętym po spaniu głosem .W staruszce coś drgnęło, jak za każdym razem, kiedy młoda kobieta tak się do niej zwracała.- Witaj, córko – uśmiechnęła się.Marika wykrzywiła wargi, ale próba odwzajem-nienia się uśmiechem spełzła na niczym. Zapew-ne dziewczynę znów dręczyły nocne koszmary, wracały wspomnienia z niedalekiej przeszłości. Podobno człowiek potrafi sobie poradzić ze wszystkim, a czas goi rany, ale kiedy Parasza pa-trzyła na wpadnięte policzki i ziemistą cerę pięk-nej niewiasty, zaczynał a w to wątpić. Wprawdzie owa chudość nadawała Marice uroku, czyniła ją bardziej tajemniczą, lecz serhijowi i  małej nie-potrzebna była tajemnica. Dziecko chciało mieć matkę, a serhij żonę.- Piękny dzień będzie – powiedziała znachorka, przerywając milczenie. – słoneczny.- Do południa – odparła Marika, łowiąc w  lek-ko rozdęte nozdrza powietrze. – Potem może spaść deszcz. i wicher znad stepów nadciągnie. Jesienią już zawiewa...stara kiwnęła tylko głową. Wilczyca wyczuwała pogodę bezbłędnie.- Zjadłabyś coś?Marika nie odpowiedziała, wpatrzona w  bez-chmurne niebo myślała o  jakichś swoich spra-wach. Parasza nie naciskała. nie chce dziewczy-na rozmawiać, to nie.

Drzwi skrzypnęły cicho, w stanął w nich serhij. Pocierał prawe ramię, wciąż nie do końca wład-ne po straszliwej ranie. Rozerwane mięśnie wo-kół łopatki pogoiły się już dawno i pozrastały, ale i przedtem nie mógł dźwignąć ręki wyżej niż do wysokości połowy piersi, a – jak zauważyła stara – po walce z Wilkozakami nadwerężyła się. Jed-nakowoż powinno być już lepiej. Działo się coś niedobrego...- Zmieni się pogoda – mruknął kozak. – łamie mnie w całej łapie, jakby niedźwiedź ją w pysku trzymał i próbował rozszarpać.- ano Marika to samo orzekła – powiedziała Pa-rasza, żeby przerwać milczenie, jakie zapadło po jego słowach.Chorąży podszedł do żony, objął ją zdrową ręką. Marika drgnęła, jakby dopiero teraz zauważyła jego obecność. Może tak zresztą było. W pierw-szej chwili uczyniła ruch, jakby chciała się od-sunąć, ale zaraz przywarła ramieniem do męża, a na jej twarzy odmalowała się ulga. nie uszło to uwadze serhija.- Wciąż cię dręczą koszmary? – spytał.- tak, najdroższy – szepnęła. – są takie noce, że kiedy przymknę oczy, przychodzą zjawy, okrut-ne mary tych, którzy żyją i  tych, co już umarli. i tych, których sama zabiłam – dodała ciszej.serhij spojrzał na Paraszę, a ta przymknęła po-wieki na znak potwierdzenia. Zbliżał się czas peł-ni, kiedy w młodą kobietę wstępował niepokój. Znów będzie wychodzić po ciemku przed dom, patrzeć w ciemność wielkimi oczami i nasłuchi-wać odgłosów nocy.Potrząsnęła głową, odetchnęła głęboko, a  po-tem spojrzała w stronę chaty.- Malutka nie wypadnie z kołyski? – zaniepokoiła się. – ostatnimi czasy stała się bardzo ruchliwa.- obudziła się już – odparł serhij. – Przeniosłem ją na skórę przy palenisku, ssie teraz palca... u nogi – uzupełnił po chwili i parsknął śmiechem.Marika wygięła wargi w kolejnej próbie uśmie-chu, ale spełzło to na niczym. Jeszcze nie potra-fiła się szczerze śmiać. Parasza popatrzyła na nią z nową troską. ale dobrze, że przynajmniej próbowała, zawsze to coś...serhij zdawał się nie zauważać nieudolnych po-czynań żony, przytulił ją mocniej, jakby obawiał się, że zaraz wyfrunie z jego objęć niczym wolny ptak i uleci w przestworza, podąży w tę stronę, w którą ją tak ciągnęło każdej nocy w okolicach pełni...- Rozpalę ogień – rzekła Parasza. – Podgrzeję wczorajszą uchę, trzeba się posilić przed pracą.

Page 32: 01_glosfantastyki

32| Głos Fantastyki

Potem pójde na pola pozbierać trochę jesien-nych ziół, zanim je zwarzy jakiś przymrozek. i zo-baczę, co z Halszką. ale nie musiała dopilnowywać małej. W chwili, kiedy skończyła mówić, dziewczynka wypełzła na czworakach na próg. Z  trudem pokonała niewysoką przeszkodę, zgrabnie przetoczyła się na pupkę i usiadła, chwiejąc się nieco na boki, wciąż jeszcze trochę zaspana, ale już gotowa do baraszkowania.- Ghhhh – oznajmiła z powagą.- Witaj, wnuczko – roześmiała się Parasza. – Jeśli twoi rodziciele nie chcą jeść śniadania, podzielę się nim z tobą.Halszka uśmiechnęła się do starej kobiety, uka-zując cztery drobne ząbki.

* * *kirył stał przed skruszonym kamiennym słupem, wodząc dłonią po chropowatej powierzchni, jakby opuszkami palców chciał odczytać zatarte, pokryte sadzą inskrypcje. siczowe Święte słupy Wilkozaków, jedyna świętość, jaką uznawali, zo-stały rozbite i zbezczeszczone. nie czuł jednak złości ani nawet żalu patrząc na zniszczenia. Wprawdzie rodowi Gotczych, z którego pocho-dził, powierzano zwyczajowo szczególną opie-kę nad kolumnami Wilczego Prawa, ale więk-szą szkodą było zniszczenie całej siczy niż tych paru kamieni. Czuł za to coś innego, na myśl przychodziły mu obrazy z  dawnych lat, widział matkę pochylającą się nad nim, podnoszącą go z ziemi, widział krwawiącą ranę na rozbitym ko-lanie. obudził się w  nim ból pierwszego Prze-mienienia, znów zobaczył nad sobą świetlisty księżyc, tak jasny, jakim nigdy przedtem nie był. nawał dźwięków był prawie nie do wytrzymania, jednak nie sprawiał przykrości, szybko do niego przywyknął. a potem smak krwi w ustach – tej krwi, która stanowiła dar watahy dla nowego Wilka i  krwi pierwszej ofiary rozerwanej wła-snymi zębami, odór wyszarpanych pazurami wnętrzności... Dlaczego to wszystko do niego wracało? Czy chodzący nieśpiesznie po ruinach Michej odczuwał coś podobnego? Jak nazwać to, co czuł? nie miał pojęcia. ale było to zara-zem niemiłe, jak i  na swój sposób przyjemne: zupełnie jakby wspomnienia mogły zarazem ra-nić i nieść ukojenie.- Co tak głaszczesz te słupy? – Michej podszedł do kiryła.- Po co tu wróciliśmy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Czego szukasz?

Michej milczał przez chwilę, a potem podniósł odłamek kolumny.- Patrz – powiedział. – tak zwykli postępować ludzie. Zniszczyli wszystkie dziewięć świętych słupów. Zadali sobie wiele trudu, by rozbić te kamienie. Po co? Zwyciężyli w bitwie, powinno im to wystarczyć.kirył zmrużył oczy, potem odwrócił się do przy-jaciela. Wciąż kotowało się w nim to, co poczuł patrząc na kolumny Prawa Wilków. Czy mogło chodzić o to?- Może po to, by zatrzeć po nas wszelkie wspo-mnienie? Może chcieli je rozbić zupełnie, ze-trzeć na pył ale musieli odejść, nim dokończyli pracę, gdyśmy zarżnęli im tamtych mnichów?- Lecz jaka nam z tego krzywda? tam jesteśmy siłą, gdzie mamy sicz. Cóż znaczy sterta spalo-nego drewna i kupa kamieni?- W takim razie po co tu chciałeś wrócić? Ciągnę-ło cię coś?Michej wzruszył ramionami, wskazał rozbite słu-py:- Muszę wyzwać na pojedynek Hrehorego, za-nim doprowadzi to, co pozostało z  watahy na skraj przepaści. Weźmiemy trochę okruchów kolumn i cisnę mu je pod nogi.- a  po co, skoro tam nasza siła, gdzie sicz? – uśmiechnął się lekko kirył. - słupy można po-stawić nowe, na jakiś czas przysposobić choćby drewniane.- te odłamki będą świadczyć o  tym, do czego doprowadził za sprawą swojej polityki. Dopóki słupy stały na placu za częstokołem i pod okiem Wilków, były nietykalne, nikt by się nie ważył ich tknąć, obce oko bez pozwolenia nie mogło na nich spocząć. teraz byle włóczęga może tu przyjść i wziąć sobie z nich, co chce, zobaczyć to, co zapisali nasi przodkowie.- i uważasz, że to wystarczy, by Hrehory stanął do walki? Że Rada mu na to zezwoli teraz, gdy sicz znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu? Po-dążaliśmy za nimi prawie dwa tygodnie, widzia-łeś, jak się go słuchają. i nie odważyłeś się iść do obozu, wyzwać go na walkę. Wiesz doskonale, iż jeszcze długo będzie miał poparcie nawet tych, którzy są mu nieprzychylni.Michej skinął głową.- Wiem. Dlatego tu wróciliśmy i dlatego to tylko część mojego planu. ta łatwiejsza i mniej ważna.- a co chcesz jeszcze uczynić?- Znajdziemy wreszcie serhija kostenkę i  jego szczenię. Przyniesiemy ich głowy, by pokazać wszem i wobec, iż Hrehory strasząc sicz pomstą

Page 33: 01_glosfantastyki

33| Głos Fantastyki

walecznego kozaka ugrywał tylko swoje, a zgła-dzić wroga mogło dwóch z nas zaledwie.kirył znów odwrócił się ku słupom.- tak, to może wystarczyć... Jeno jak znajdziemy kostenkę? Zaszył się, gdzieś, a  kraj wielki. Już przedtem nam się nie powiodło.- Złapiemy ślad prędzej czy później. trzeba mieć tylko uszy i oczy otwarte, wejść znowu między ludzi. oni zwykli gadać więcej, niż potrzeba.- nie tylko oni – mruknął kirył.Michej wiedział, do czego przyjaciel pije, otwo-rzył usta, by ostro odpowiedzieć, ale spojrzał na twarz towarzysza. Była ściągnięta w  dziw-nym grymasie. Grychczy nie potrafił go nazwać, ale wydał mu się bardzo... tak właśnie – ludzki. nieraz powiadano w siczy, że kirył przypomina człowieka, zarówno w  okrucieństwie, jak i  nie-wytłumaczalnej trosce o swoje samice i  szcze-nięta. Jakby Wilczyce nie potrafiły same o siebie zadbać. Może teraz właśnie odezwało się w nim coś właśnie takiego ludzkiego?- Weź parę kamieni i chodź. – Pochylił się, scho-wał do sakwy kilka odłamków kolumny.kirył drgnął, schylił się posłusznie, ujął w  dłoń kawałek słupa o strych krawędziach.- Dokąd się udamy? – spytał.- Do Białocerkwi – odparł zdecydowanie Michej. – Jakoś jestem dziwnie pewny, że nie tylko my poszukujemy chorążego kozackiego.- a kto jeszcze? – zdziwił się kirył.- Chmielnicki. Dla nas kostenko to morderca, a dla niego zdrajca. Pamiętasz, co mówił Paweł Melech jednego wieczora przy ogniu? nie kocha Chmiel naszego serhija. Ma większe troski niźli on, ale mściwy jest jak mało kto, z pewnością ka-zał go szukać. tam może pochwycimy ślad.- Jak chcesz, Micheju. nie lubię jednakowoż przebywać między ludźmi. Zanadto są hałaśliwi i cuchną…- My też nie pachniemy niby kwiatowa łąka.- ale aż tak nie śmierdzimy!Michej machnął ręką.- nieważne. nie chcesz ze mną iść do Białocer-kwi, nie namawiam. Możesz złapać trop watahy. na pewno ruszyli dalej gdzieś na wschód, na pustacie. tam ludzi mało jeszcze, można zna-leźć miejsce dla siczy.- Z tobą pójdę – burknął kirył. – Po co mam wra-cać? Po śmierć czy następne wygnanie?- ninie każda szabla u Hrehorego na wagę złota. Przyjmie cię, jeśli przysięgniesz wierność.- no właśnie. nie będę się korzył przed starym pierdunem, co już powinien sam się usunąć.

Michej nie odpowiedział, pokiwał tylko głową, a potem wciągnął powietrze nozdrzami.- Pośpieszmy się – rzekł, kiedy skończył węszyć. – Mrozy nadchodzą, a  do Białocerkwi szmat drogi. Dobrze, że zaczyna się okołopełnia, ale nawet w wilczych ciałach nie dotrzemy do mia-sta prędzej niż za niedzielę.

* * *tymoszko Chmielnicki podniósł się z łoża. spoj-rzał na równo oddychającą małżonkę. Rozanda była piękna i okazała się gorącą kochanką, go-rętszą nawet od jego ulubionej Białki. Wpraw-dzie pamiętnej pierwszej nocy próbowała mło-demu mężowi wrazić w biodro zatrutą igłę, ale na czas zauważył podstęp i zabrał narzędzie ze-msty. a potem posiadł dziewczynę siłą. Wpierw się broniła zajadle, gryzła i  kopała niby kryta pierwszy raz klaczka, ale gdy już w nią wszedł, uspokoiła się w  jednej chwili i  leżała tylko jak kłoda, łkając. Lecz gorąca mołdawska krew nie pozwoliła jej długo udawać obojętności. Ból dziewictwa ustąpił, w  jego miejsce pojawiła się narastająca rozkosz, aż wreszcie wzięła całkowi-cie we władanie dumną córę hospodara. Znów zaczęła gryźć i  wierzgać, ale teraz z  krańcowo innej przyczyny.tymoszko podszedł do okna, wyjrzał przez szparę w  zasłonach. słońce właśnie ukryło się za chmurami, zaczął padać drobny deszczyk. Za miesiąc, najdalej dwa ziemię na Ukrainie pokry-je biały puch. stopnieje zaraz na pewno, jeszcze trochę czasu minie, zanim nadejdzie prawdzi-wa zima, ale chłody już nie ustąpią. tutaj zaś, na południu, wśród winnych ogrodów Mołdawii, śniegu daremnie wypatrywać. nawet jeśli przyj-dzie, to jeno na chwilę. a gdyby go spadło nawet więcej, powietrze zawsze będzie łagodne.Dziewczyna poruszyła się, jej smagłe ramię opa-dło na poduszkę, jakby chciała przytulić się do męża. kiedy trafiła w pustkę, Rozanda uchyliła powieki.- nie śpisz już? – spytała zaspanym głosem. – Jeszcze wcześnie… troski spać nie dają?W  odpowiedzi tymoszko tylko westchnął. od lat ojciec przygotowywał go do sprawowania władzy. Był oczkiem w głowie starego Chmiela. Pamiętał swoją i  jego wielką radość, kiedy ho-spodar uległ wreszcie szantażowi i  zgodził się wydać córkę za hetmańskiego syna. ani Radzi-wiłłowie, ani turcy nie byli w  stanie zapobiec temu związkowi. Ledwie parę tygodni minęło od ślubu, a już tymoszko przekonał się, że smak

Page 34: 01_glosfantastyki

34| Głos Fantastyki

władzy więcej w sobie miewa goryczy niż miodu.- kiedy nadejdą posiłki? – Rozanda wstała, na-rzuciła na nagie ciało miękkie futro, jeden z da-rów teścia.- ojciec ma wysłać je jak najszybciej – odparł tymoszko. – Wie wszak doskonale, że nasza suczawa od miesięcy oblężona i potrzebuje po-mocy.- na pewno przyśle?- słałem, by dali odsiecz.- a bo trzeba było tu nie zostawać. – Zmarszczy-ła nosek.- Jak mogłem opuścić miasto? Pozostania żądał też twój ojciec. nie wybaczyłby mi, gdybym za-niechał pomocy.„i ty też byś mi nie darowała” – dodał w myślach. niepotrzebnie w ogóle opuszczał Ukrainę, a je-śli już to uczynił, bez potrzeby zamknął się w tym przeklętym mieście. tam, kiedy dowodził i pilno-wał wojsk, zwyciężały. a ledwie dowódcy stracili go z oczu, zaczęły się gierki i niesnaski.Pociągnął zasłonę, założył ją na ozdobny haczyk przymocowany z  boku okna. Do pokoju wtar-gnęło na chwilę jasne światło, zmuszając Rozan-dę do przymknięcia powiek. na chwilę, bo za-słona zaraz wysmyknęła się z haczyka i opadła z powrotem. tymoszko znów ją odsunął, z po-dobnym skutkiem. Rozanda chciała mu powie-dzieć, że trzeba nie tylko zamocować materiał na haczyku, ale też podwiązać jedwabnym sznu-reczkiem, lecz nie zdążyła. Młody Chmielnicki poczerwieniał ze złości, a potem szarpnął cięż-kie sukno z całej siły. Rozległ się głośny trzask, zasłona opadła na podłogę. tymoszko kopnął skłębiony materiał, noga mu uwięzła i zachwiał się. Gdyby nie przytrzymał się okrągłego stolika, stojącego przy oknie, z pewnością by się prze-

wrócił. Wyglądało to tak zabawnie, że Rozanda nie potrafiła powstrzymać parsknięcia.tymoszko spojrzał na nią przekrwionymi ocza-mi.- ty suko – wycedził przez zęby. – Żadna baba nie będzie się ze mnie wyśmiewać.Była zaskoczona, kiedy nagle znalazł się tuż przy niej. nie zdążyła zasłonić twarzy, nie przyszło jej zresztą do głowy, że może ją spotkać to, co za chwilę nastąpiło. Co innego, kiedy brał ją prawie gwałtem w noc poślubną. Wtedy broniła się bar-dziej dla pozorów niż z przekonania, a w igle nie truciznę miała lecz afrodyzjak, bo spodobał jej się dziki syn surowych stepów. ale teraz ujrzała nie kozackiego mołojca, nie owego młodzieńca, który jeszcze wczoraj umilał wieczór czas grając na bandurze i nucąc tęskne pieśni.to był diabeł wcielony. twarz wykrzywiła mu niepohamowana wściekłość, zaciśnięta pięść raz i drugi uniosła się i opadła, w zarodku du-sząc krzyk o  pomoc... i  tak by zresztą nikt nie przybiegł, w końcu to Chmielnicki był tutaj pa-nem... a służba przywykła do krzyków katowa-nych ludzi. Mężczyzn i  kobiet. i  nikt nie chciał być następny...Rozanda dopiero po kolejnym ciosie uniosła ręce, ale mężczyzna nie zważał na to. Jednym uderzeniem rozbił słabą obronę, wbił twardy ku-łak w brzuch leżącej, chlasnął ją w twarz otwartą dłonią, poprawił pięścią.- Chamski pomiot – szepnęła, wypluwając krew i wybity ząb.niepotrzebnie to mówiła. tymoszko, który już zaczął się uspokajać, wpadł w prawdziwy szał.

(fragment książki „Wilkozacy t. ii wydanej na-kładem wyd. fabryka Słów w 2012 roku)

rafał dębski

(ur. 1969) – polski pisarz fantasy, science fiction, powieści historycznych, wojennych, sensacyjnych oraz kryminalnych. Z wykształcenia i zawodu psy-cholog. od czerwca 2009 redaktor naczelny miesięcznika „science Fiction. Fantasy i Horror”.Debiutował w „nowej Fantastyce” nr 5/1998 opowiadaniem "siódmy liść". Do dziś opublikował liczne opowiadania i powieści. Jego teksty pojawiały się w „Fenixie”, „Magii i Mieczu” i "science Fiction, Fantasy i Horror". Współpraco-wał też z „Gazetą Rycerską” i pismami kobiecymi.W 2005 roku została opublikowana jego pierwsza powieść "łzy nemezis". W zakresie literatury fantasy otrzymał nagrodę „nautilus” w 2007 roku za powieść "Czarny Pergamin" i w 2008 za "Gwiazdozbiór kata". Ponadto opubli-kował cykl kryminałów, których główną postacią jest komisarz Michał Wroński, napisał też powieść dziejącą się podczas konfliktu rosyjsko-czeczeńskiego. Zajmuje się ponadto tłumaczeniami rosyjskich twórców powieści fantasy.

Page 35: 01_glosfantastyki

35| Głos Fantastyki

dębskiRAfAł

Z cyKlU pODSUMOWANie NA XXi WieK

Marek Doskocz: W  maju 2012 roku minęło 14 lat od twojego debiutu na łamach Nowej fantastyki w maju 1998. jakbyś podsumował swoją dotychczasową działalność pisarską? co jest twoim „oczkiem w głowie” czego byś nie wydrukował jeśli jest taka pozycja?

Rafał Dębski: takie podsumowania są zawsze bardzo trudne... to naprawdę już 14 lat? a mnie się wciąż wydaje, że jestem autorem na dorob-ku... ale do rzeczy. Mam dwie, nie – trzy ulubio-ne własne książki: „Gwiazdozbiór kata”, „Wilki i orły” oraz „Wilkozacy”. i  jest też pozycja, któ-rej najchętniej bym nie wydrukował. nosi tytuł „słońce we krwi”. Miała to być powieść stanowią-ca dodatek do gry Far Cry 2. Potem się okazało, że ze współpracy z twórcami gry nic nie wyszło, ale wydawca puścił książkę nie informując mnie, że ma być samodzielną pozycją, a nie swoistym supportem. Wtedy na pewno napisałbym ją nie-co inaczej.

M.D: Między debiutem na łamach prasy, a wy-daniem pełnoprawnej książki „łzy Nemezis” mamy okres siedmiu lat. tyle czasu przygo-towywałeś się do napisania tej powieści, czy na początku nie miałeś zamiaru pisać czegoś większego?

R.D: na początku rzeczywiście nie myślałem o powieści. Dostatecznie trudno było wydruko-wać cokolwiek w czasopismach. Boom na pol-ską literaturę jeszcze wtedy nie przyszedł. to, że napisałem „łzy nemezis” to właściwie zasługa Roberta szmidta. Zadzwonił do mnie i  powie-dział, że ma miejsce w  antologii na mój tekst. „Rafał, napiszesz opowiadanie na jakieś sto ty-sięcy znaków w  tydzień?”. napisałem, chociaż dla początkującego twórcy było to prawdziwe wyzwanie. a potem Robert stwierdził, że chciał-by, abym z  tej noweli zrobił powieść. i dał mi na to trzy miesiące. Był rok 2003. Z  pewnych

względów powieść nie ukazała się w planowa-nym terminie, czekałem dwa lata. Rzecz wyszła w  końcu nakładem oficyny Fantasmagoricon, wydawnictwa jednoosobowego, firmowanego przez Witolda Chwiłkowskiego. Wymieniam jego nazwisko, aby ostrzec młodych twórców przed tym indywiduum. Jest to bowiem człowiek, który nie zwykł rozliczać się z autorami. a do napisa-nia powieści nie musiałem się specjalnie przy-gotowywać. Większość materiałów źródłowych i opracowań miałem już w głowie.

M.D: „łzy Nemezis” osadziłeś w czasach trze-ciej wyprawy krzyżowej. Solidny temat, jak na debiut, zważywszy na fakt, że wiernie odda-łeś realia tamtych czasów. Kiedy wpadłeś na pomysł, aby akurat swoją powieść osadzić w tamtych czasach?

R.D: Ciągnie mnie w  tamte strony, oj ciągnie... Pustynia, wojownicy piasków, romantyzm wiel-kich, rozpalonych słońcem przestrzeni... sam jestem typem raczej północnym, ale coś mnie jednak fascynuje w piaskach Palestyny i arabii. na pomysł stworzenia tekstu dziejącego się w  czasach trzeciej krucjaty wpadłem praktycz-nie od razu, kiedy tylko zacząłem w  ogóle po-ważniej myśleć o pisaniu.

M.D: Kolejna twoja powieść – „czarny per-gamin” to już świat całkowicie wykreowany przez ciebie. co rzuca się w oczy wbrew po-wszechnemu w  fantasy kolorowania świata na czarno biały ty rozmyłeś swój. Bohatero-wie podejmują decyzję zgodnie ze swoim su-mieniem, widzą świat w odcieniach szarości. W  związku z  tym zapytam się o  sposób kre-owania przez ciebie postaci?

R.D: Bo świat nie jest czarno biały. nawet w ba-śniach dla dzieci. Porządny z  kościami facet może podjąć w  dobrej wierze decyzję, która

Page 36: 01_glosfantastyki

36| Głos Fantastyki

pociągnie za sobą czyjąś krzywdę, ale czy przez to przestaje być porządnym człowiekiem? su-kinsyn może przypadkiem zrobić coś dobrego, ale czy przestaje być sukinsynem? W obu przy-padkach odpowiedź brzmi – nie. Chyba że ich to doświadczenie w jakiś sposób odmieni... i tu już zupełnie kończy się podział na czerń i biel. nie kreuję postaci w sposób planowy. one mi „wychodzą" same. Czasem wiem, kto ma być sympatyczny, a  kto budzić żywiołową niechęć, ale zdarza się, że bohater w trakcie pisania robi woltę i  mam nową jakość. a  nierzadko bywa i tak, że to, co te postacie wyprawiają, kiedy stu-kam w klawisze, nie mieści mi się w głowie. Po-nieważ sam sobie cenię wolność, daję ją także bohaterom moich książek. i nierzadko potrafią ją z pożytkiem wykorzystać...

M.D: „czarny pergamin” zyskał uznanie w oczach czytelników, przyznano ci za niego Nautilusa za rok 2006 w  kategorii najlepsza powieść fantasy. Sukces powtórzyłeś rok póź-niej powieścią „Gwiazdozbiór Kata”. jak ode-brałeś te nagrody? Były dla ciebie mocnym impulsem do dalszego pisania?

R.D: to, że otrzymałem nautilusa sprawiło, iż nie zrezygnowałem z  pisania fantastyki. tak zwa-ny „fandomowy” światek (zwykłem tych ludzi określać mianem fandomitów) dał mi wówczas nieźle w  kość, miałem dosyć kopania po kost-kach, udowadniania mi, jak marnym jestem pi-sarzem. Dla autora na dorobku taki ostracyzm jest trudny do zniesienia. teraz mam to całe to-warzystwo w  głębokim poważaniu, choć nadal obrywam z różnych stron, lecz wtedy mocno to przeżywałem i dlatego postanowiłem dać sobie spokój. Zamierzałem stworzyć jakiegoś poczyt-nego harlequina czy coś w tym guście, co przy-niosłoby popularność i  pieniądze. i  kiedy już podjąłem decyzję, przyszła nagroda od czytelni-ków. Jeszcze się wahałem, jeszcze nie byłem pe-wien. Zacząłem pisać kryminały. „Gwiazdozbiór kata” powstał właśnie w  tym czasie, owszem, ale z dwóch powodów - miałem już podpisaną umowę z  wydawcą na tę książkę, a  poza tym bardzo chciałem napisać taką właśnie powieść, osobistą, refleksyjną, opierającą się na retro-spekcjach. nagroda czytelników właśnie za nią zdumiała mnie. Bo to nie jest literatura łatwa. Powieść kipi emocjami, uczuciami, a  do tego obscenicznymi wręcz niekiedy opisami kaźni. Chciałem pokazać, że świat jest pełen barw jed-

nocześnie ciepłych i zimnych. Że ma więcej ko-lorów niż pełne widmo tęczy. i  okazało się, że dotarłem do serc i głów. to sprawia, że pisarz oddycha swobodniej, nabiera pewności siebie i  krzepnie. Chyba właśnie wtedy stwardniałem na krytykę, nie tylko przestałem się nią przej-mować, ale co zjadliwsze komentarze kwituję uśmiechem. oczywiście mam na myśli debilną krytykę, najczęściej pisaną przez nastoletnich „recęzentów” nie posiadających podstawowe-go aparatu poznawczego, pozwalającego na sensowne ustosunkowanie się do czegokolwiek w sposób fachowy lub przynajmniej racjonalny.

M.D: jak ty sam postrzegasz świat? Z  wy-kształcenia jesteś psychologiem, jak duży ma to wpływ na twoją twórczość?

R.D: Mój zawód wyuczony (i wykonywany zresz-tą) ma znikomy wpływ na moją twórczość. Psy-chologiem jestem w  godzinach pracy, potem staję się zwyczajnym szarym człowiekiem. na-uczyłem się zostawiać za sobą ten cały brud, jaki ludzie na mnie zrzucają. Bawi mnie, kiedy w re-cenzjach czytam, że postacie są wiarygodne, bo autor jest psychologiem. albo że są papierowe, mimo iż autor jest psychologiem. a ja po prostu człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce. i  błądzę, nie mam recepty na wszystko. Psycholog to ciężki fach. Mnie właściwie nikt nie jest w stanie pomóc, za to do mnie wymaga się skuteczności. Co więcej – ludzie oczekują, że na-tychmiast, w tej chwili zrobię co trzeba i jak trze-ba, żeby było dobrze, nałożę ręce i uzdrowię co jest do uzdrowienia. Czasem mi się nawet udaje osiągnąć sukces... ale na ogół to jałowe i  fru-strujące zajęcie.

M.D: czujesz się bardziej autorem powieści fantasy, czy historykiem, który konstruuje fabułę do zdarzeń historycznych? pytam, bo jeśli „przy końcu drogi” to w  sumie narracja historyczna bez elementów fantasy, to już twoja powieść osadzona w podobnym czasie historycznym „Kiedy Bóg zasypia” jest już fan-tastyką z prawdziwego zdarzenia. co wpływa na to, że raz piszesz fantastykę, a  raz prak-tycznie powieść historyczną?

R.D: „Przy końcu drogi” to właściwie romans ry-cerski, ale taki nasz, polski, a  tylko przy okazji powieść historyczna. Co nie umniejsza jej wa-loru – nazwijmy to – edukacyjnego (nie cierpię

Page 37: 01_glosfantastyki

37| Głos Fantastyki

tego słowa, ale trudno tutaj znaleźć lepsze). kiedyś jedna z czytelniczek poprosiła mnie o bi-bliografię właśnie do tej pozycji. Była zdumiona, ile tego jest. napisałem tę historię, bo uważam, że należy oddać sprawiedliwość niektórym po-staciom historycznym, jak sieciech, książę Wło-dzisław Herman czy Bolesław krzywousty. to opowieść o nich, ich dążeniach i motywacjach, choć zostali ustawieni w tle, a na pierwszy plan wysunąłem tak zwanych zwykłych ludzi. Powiem nieskromnie – jestem dumny, że napisałem tę książkę.„kiedy Bóg zasypia” wymagał wcale nie mniej-szego nakładu pracy nad źródłami i opracowa-niami. konsultowałem tę powieść z mediewistą i bronioznawcą, szukałem, grzebałem, starałem się oddać okres bezkrólewia najwierniej, jak to możliwe. Pisanie fantastyki historycznej – rze-telnej oczywiście – a pisanie powieści historycz-nych to zasadniczo ta sama praca. tyle że do pi-sania fantastyki trzeba trochę więcej wiedzieć... a może nie tyle więcej wiedzieć, co mieć specy-ficzne podejście do materiału.

M.D: czym dokładnie się różni?

R.D: Do pisania historii wystarczy w  zasadzie wiedzieć, co się zdarzyło, jak przebiegały pro-cesy dziejowe, ubiera się to w  formę powieści i – voila! – mamy książkę. Fantastyka w historii wymaga już doskonałego zrozumienia procesu historycznego, genezy i konsekwencji wydarzeń, a jednocześnie trzeba brać pod uwagę czynnik ludzki. Jeśli piszesz o realnej postaci, musisz po-kombinować, w sposób wiarygodny wpasować ją w ramy opowieści wystającej poza podręcz-nikową wiedzę. na przykład w „łzach nemezis” wykorzystałem fakt, że Ryszard Lwie serce po-trafił zamykać się nawet na całe tygodnie w na-miocie, aby pościć i pokutować (a miał za co!). Właśnie w takim momencie – kiedy nikt go nie widział i  nikt nie mógł zagwarantować, że król jest właśnie tam, gdzie się wszystkim wydaje – posłałem go na tajemniczą wyprawę z bohate-rami powieści.

M.D: piszesz powieści historyczno fantastycz-ne, ale ciekawi mnie co ty sam czytasz? jakich masz mistrzów, jaką ulubioną lekturę?

R.D: Generalnie czytam rzeczy, które się jesz-cze nie ukazały, bo nie stronię także od pracy redakcyjnej dla wydawnictw. nie zawsze są to

lektury, jakie by mi odpowiadały, ale bywa i tak, że zajmuję się nimi z przyjemnością. a do mo-ich mistrzów, jeśli już muszę kogoś wymienić, zaliczyłbym pośród wielu innych Bunscha, Jasie-nicę, Czechowa, norwida... Mało fantastyczne towarzystwo, prawda? ale ulubionych lektur już nie wymienię. Zbyt tego dużo.

M.D: twoja ostatnia powieść „Wilkozacy” ze-brała sama pozytywne recenzje. ile trwała praca nad pisaniem tą książką? Sam wątek Wilkołaków z ich wierzeniami, tradycjami wy-daje się bardzo oryginalną koncepcją. Sam wszystko wymyśliłeś, czy czerpałeś z  jakichś źródeł?

R.D: Jak to zwykle u mnie, praca nad samą po-wieścią to kwestia trzech, czterech miesięcy. ale jest owocem iluś tam lat przemyśleń, fascyna-cji, miłości do kultury Ukrainy i Rosji. koncepcja Wilkozaków wykluła się sama, kiedy słuchałem utworu „łuna” w  wykonaniu zespołu „Ljube”. Z kolei wierzenia i tradycje moich Wilków to po-mysł całkowicie mój, nie wziąłem ich z żadnych źródeł. a przynajmniej nie potrafię takich wyod-rębnić. Może coś tam skądś zapożyczyłem, lecz jeśli nawet, to nieświadome. Myślę, że Wilkoza-cy stanowią nową koncepcję postaci fantastycz-nych – są zarazem ludźmi i zwierzętami, ale nie powoduje to ani wewnętrznego, ani zewnętrz-nego konfliktu, nie czyni ich potworami. a przy-najmniej nie gorszymi potworami niż są tak zwani zwyczajni ludzie. nie przypominają różnej maści przemieńców w stylu wampirów czy wil-kołaków, przebywają na uboczu ludzkiego świa-ta, i  owszem, są w  pewnym stopniu niezrozu-miali, ale jednak dla ludzi w dużej mierze „swoi”. Jeśli są zwalczani to na takiej samej zasadzie, na jakiej zwalcza się inność w każdym kraju, szcze-gólnie rozwijającym się i zyskującym tożsamość, jak to miało miejsce w przypadku Ukrainy sie-demnastego wieku.

M.D: Zdradź mi i  czytelnikom. Masz zamiar kontynuować cykl o Wilkołakach? po lekturze tej pozycji pozostaje niedosyt (śmiech). Nawet pomimo tego, iż druga część w moim odczu-ciu jest zbyt przegadana (śmiech).

R.D: „Wilkozacy. krew z krwi” - to znaczy druga część powieści - jest z pewnością o wiele bar-dziej refleksyjna od „Wilczego Prawa”. Chciałem stworzyć coś nastrojowego, głębszego psycho-

Page 38: 01_glosfantastyki

38| Głos Fantastyki

logicznie, stąd może się pojawić chwilami wra-żenie przegadania. Planuję dalsze części cyklu, ale nie chcę, aby były prostą kontynuacją już zaistniałych zdarzeń, zamierzam osadzać akcję w  różnych czasach i  rejonach geograficznych, niekoniecznie chronologicznie, a  także powo-ływać do życia różnych bohaterów. kusi mnie, żeby doprowadzić Wilkozaków aż do współcze-sności.

M.D: czyli możemy spodziewać się kolejnych części. Skupiasz się tylko na tym, czy też pra-cujesz nad innymi tekstami?

R.D: Pracuję, oczywiście. niedawno skończyłem pierwszy tom z cyklu opowieści kryminalno-sen-sacyjnych osadzonych w  latach czterdziestych dziewiętnastego wieku. Początkowo miała to być samodzielna pozycja, ale w trakcie tworze-nia okazało się, że materiału jest na tyle dużo, że nie zmieści się ani w jednej, ani nawet dwóch księgach. Poza tym popełniam jakieś tam opo-wiadania. ostatnio wyraźnie mniej jest pracy dla tłumacza i redaktora, więc jestem niejako przy-muszony do tworzenia.

M.D: jak byś ocenił sytuację fantastyki na na-szym rynku obecnie? Mówi się o powrocie do łatwej i przyjemnej zabawowej fantastyki nie niosącej ze sobą głębszych wartości. Zgodzisz się z tym?

R.D: Myślę, że łatwa, zabawowa literatura (litera-tura w ogólności, a nie tylko fantastyka) zawsze znajduje się „na wierzchu” oczekiwań odbior-ców. tak zwany przeciętny czytelnik pragnie raczej uczciwej rozrywki niż tylko głębokiego zamyślenia nad kondycją i upadkiem moralnym ludzkości. Zawsze „Ja wam pokażę” będzie po-

pularniejsze od „irydiona”. ale prawda jest też taka, że poważne zagadnienia można podać w lekkim, smacznym sosie i nie trzeba od razu – jak ja to nazywam – narzygać sobie na buty, aby pokazać głębię myśli. Gorzej, że faktycznie w  wielu przypadkach pogoń za tanią popular-nością zagłusza w pisarzach twórcze sumienie i skłania do podawania na literackiej tacy potraw rodem z cholernego fast foodu, a nie porządnej kuchni.tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Śmieszy mnie i przeraża zarazem, kiedy słyszę i czytam, jak genialne są (u)twory anglosaskie w  porów-naniu z  chłamem pozyskiwanym od polskich autorów. Wiele razy spotykam się z poglądem „nie czytuję polskich autorów, bo nasi w ogóle nie umieją pisać”. najczęściej mówią to ludzie, którzy albo tych polskich autorów nawet nie tknęli, albo sparzyli się na jakimś wybryku natu-ry. a z Zachodu, szczególnie jeśli chodzi o fan-tastykę, płynie do nas strumień książek głównie łatwych, pozbawionych głębszych myśli, tylko czasem znajdzie się w tym ścieku jakiś rodzynek. W dodatku anglosasi, w ostatnich przynajmniej latach, piszą niechlujnie, w większości przypad-ków nie istnieje u nich praca redakcyjna z tek-stem, więc tłumacze dostają w efekcie okrutną sieczkę, z  której muszą coś zrobić. nierzadko przekład jest o wiele lepszy i sprawniej skompo-nowany od oryginału.Podsumowując: w  ekonomii obowiązuje pra-wo sformułowane przez kopernika, że pieniądz gorszy wypiera lepszy. ale to nie powoduje przecież, że tego lepszego pieniądza w  ogóle nie ma. trzeba tylko trochę wysiłku, żeby go zdobyć i wykorzystać. Podobnie jest w literatu-rze. i inaczej nie będzie, bo to zjawisko najzupeł-niej naturalne.

Page 39: 01_glosfantastyki

39| Głos Fantastyki

zielkeMARiUSZ

hiStORiA StWORZeNiA WeDle KSięciA ROMANA MARyNiNA

kiedyś świat wyglądał jak kisiel. Jeden wielki, przeklęty kisiel, w  którym nic nie było normal-ne, nawet dźwięki. Rozciągały się w przestrzeni i przypominały bardziej kocią muzykę niż słowa. Wszystko było dziwaczne i  Bóg postanowił, że coś się musi zmienić. Wezwał zatem swoich ar-chaniołów i innych przydupasów i mówi:„Uczynię zaraz wielki wybuch i zrobię świat, ja-kiego dotąd nikt nie widział. Będzie tak piękny, że aż przerażający. Będzie pachniał eukaliptu-sem, kawą, rosą i szeptał wam o poranku szu-mem drzew. Zamieszkają w nim najpiękniejsze stworzenia, jakie widział kosmos i  wszystkim nam dadzą dużo radochy. Hołk.„Hołk” – odkrzyknęli aniołowie.„a na koniec stworzę na wasze podobieństwo ludzi, żebyście też mieli co robić i się nie byczyli. Hołk”nikt nie odpowiedział. Podobno Bogu próbo-wano wyperswadować pomysł z ludźmi, ale nie dawał się przekonać. archaniołowie płaszczyli się i  biadolili, że przecież wystarczająco dużo kłopotów jest z samymi aniołami, ich kapryśną naturą, miłostkami, problemami seksualnymi, mitomanią, żądzą władzy, poczuciem wyższości, zawiścią i  zazdrością, ciemnymi zakamarkami dusz, by jeszcze na ich podobieństwo tworzyć ludzkość.„to może zamiast tego zrobię ludzi na podo-bieństwo własne?” aniołowie zamilkli przerażeni, bo nie śmie-li zwrócić stwórcy uwagi, że to jeszcze gorzej. tacy ludzie byliby bowiem jeszcze kapryśniejsi, małostkowi, rozmiłowani we własnym odbiciu, obdarzeni znacznie potężniejszą mitomanią, żądzą władzy, poczuciem wyższości, ciemnymi zakamarkami dusz... Rzekli więc tylko z nadzieją:„Jeśli nie masz dla nas litości, o Panie, to chociaż zrób jednego człowieka, adama, który będzie cieszył twe oczy i nie sprawi tylu kłopotów”.

„Żaden jeden adam. Będzie ich trzech”.i tak Bóg stworzył Wołodię, Hansa i Janka, trzech braci, na swe podobieństwo. Usadził ich w pia-skownicy i  podzielił Ziemię na trzy nierówne części.„ty, Wołodia, będziesz rządził na Wschodzie, oddam ci ziemie niezbyt bogate przemysłowo, za to mocne w rolnictwie i pełne zasobów natu-ralnych, przestrzeni i świeżego powietrza, dzięki czemu będziesz silny, zdrowy, obdarzony po-tencją, poetycką naturą i barbarzyńską skłonno-ścią do przemocy i okrucieństwa. ty, Hans, dostaniesz ziemie na Zachodzie, wspaniałe dla przemysłu i bogacenia się, gdzie będzie można wyprodukować prawdziwe cac-ka, najlepsze na świecie samochody i  lokówki, i gdzie będziesz mógł rozkoszować się punktu-alnością, poczuciem misji, władzą i masową eks-terminacją gorszych gatunków.a ty, Janku... Cóż, dla ciebie mam specjalną mi-sję”.Wziął Janka na stronę i powiedział:„twoje ziemie będą mniejsze niż Wołodii i Han-sa, nie będą też ani żyzne, ani bogate w zasoby naturalne. nie będą prowokowały do budowa-nia przemysłu i bogactwa. nie będziesz ani bo-gaty, ani poetycko uzdolniony, ani obdarzony potencją i budzącym zazdrość przyrodzeniem. nie będziesz nawet skrupulatny i  punktualny. Będziesz chodzącą nicością”.„Jaka więc będzie moja rola?” – zapytał speszony i szczerze zasmucony Janek.„ty Janku, będziesz ich obu wkurwiał, żebym ja miał trochę radochy” – odparł stwórca i  zare-chotał.Widząc minę Janka spoważniał, klepnął go w ra-mię, objął ciepło i rzekł: „Żartowałem. twoja mi-sja będzie całkiem poważna i  będzie polegać na tym, by nie pozwolić jednemu i drugiemu na zniszczenie świata. Umieszczam cię w  samym centrum Ziemi, pomiędzy potężnymi sąsiadami,

Page 40: 01_glosfantastyki

40| Głos Fantastyki

z poczuciem misji, którą nazwałem sobie midle--bigle, co możesz przetłumaczyć jak chcesz”.i  stało się, jak rzekł stwórca. W pięknym świe-cie, w pięknym Raju rozpoczęły się rządy trzech boskich tworów, zwanych ludźmi. na Zachodzie rządził Hans, na Wschodzie Wołodia, a pośrod-ku zamieszkał Janek, który rzeczywiście wkurzał sąsiadów, wykazywał się sprytem i  inicjatywą, okradając bogatego Hansa z samochodów i ze-garków, a biednego i porywczego Wołodię rozpi-jając i podbierając ropę i gaz. a gdy pijany wład-ca Wschodu spał, kopał go dla ubawu w dupę ku uciesze stwórcy. Zagubieni archaniołowie szeptali pod nosem: „nic dobrego z tego nie wy-niknie”.no i mieli rację.Hans zorientował się, że Janek skubie go z no-wych cacek, nie przychodzi na czas do pracy, olewa procedury i generalnie jest luj i  krętacz. Wołodia w tym samym czasie nie mógł doliczyć się hektolitrów gazu, ropy i wódy, z lodówki znik-nęły mu kiełbasy, a na dodatek tyłek miał posi-niaczony, jakby w nocy, przez sen, ktoś go pod-stępnie, obrzydliwie skopał.któregoś dnia Wołodia z  Hansem spotkali się i doszli do wniosku, że wszystkie ich problemy są przez Janka.„Musimy mu pokazać, że jeśli nie przestanie, to czeka go sroga kara” – stwierdzili zgodnie.„Jak jednak będziemy się wymieniać towarami, skoro on zawsze będzie stał pomiędzy nami?” – zapytał bardziej racjonalny Hans.„na wszystko jest rada” – odparł Wołodia.odcięli Janka od surowców, zamknęli grani-ce, zbudowali pomiędzy sobą gazociąg nord stream, wysłali do pilnowania granic pancernik schleswig-Holstein i na dalekiej syberii utworzy-li obozy zagłady dla opornych poddanych Janka. archaniołowie chodzili po korytarzach nieba coraz bardziej zdenerwowani.„Jak nic, któryś zaraz wymyśli wojnę świato-wą, a  potem jądrową zagładę. Zniszczą dzieło stwórcy i znowu będzie na nas, żeśmy nie zapo-biegli. a czemu my winni?” – szeptali.Poszli do stwórcy i podzielili się swoimi obawa-mi. Bóg, choć całkiem ubawiony rozwojem akcji, musiał przyznać im rację. sytuacja wymykała się spod kontroli. „Co proponujecie?”Powiedzieli mu i  Bóg pojaśniał na chmurnym obliczu.„to jest myśl!”następnego ranka do drzwi domu Hansa w ma-

lowniczym szwarcwaldzie zapukała kobieta. Miała piękne, wijące się rude włosy, szczupłe cia-ło, piersi jak marzenie i w ogóle była nieziemską laską. Wyuzdana, pachnąca landrynkami, o skó-rze, przypominającej w dotyku aksamit. na imię jej było sara. Jadła tylko twarożki odtłuszczone i  piła wodę mineralną marki Blue. Rozkochała w sobie Hansa, a zaraz po nim Wołodię, poka-zując im, co znaczy miłość i prawdziwa kobieta. Jedną noc spędzała z Hansem, następną z Wo-łodią, oczywiście nie mówiąc żadnemu z nich, że dzieli się wdziękami z konkurentem.Janek tymczasem szykował rewanż w odpowie-dzi na działania sąsiadów. Wymyślił więc sobie, że zacznie wydobywać gaz z  łupków, wydłu-ży wiek emerytalny, by rozkochać poddanych, uwielbiających pracować jak najdłużej, wypuści z  więzień faszystów, ułaskawi wszystkich dra-ni z  komunistycznych służb specjalnych, wyśle pomorskie mewki na schleswiga-Holsteina i po-stara się zaprzyjaźnić z Wołodią, obściskując się z nim nad grobami wspólnych wrogów i popija-jąc wódkę na molo w sopocie.tak też zrobił. Wszystko się jakoś unormowało i  może trwałoby na wieki, gdyby sara nie piła kawy z cukrem.kawa z  cukrem? – zapytasz pewnie. – Cóż wspólnego może mieć kawa z cukrem z historią wszechświata?Ja ci powiem, że bardzo wiele. Bo wiesz, sara naprawdę nie znosiła gorzkiej kawy, a  za to uwielbiała kawę słodzoną. i pewnego dnia, bę-dąc u Hansa nie znalazła cukru w szafce, a Hans zapytany, zbył ją, że pewnie kawa się skończyła. albo cukier.„Wypij bez cukru lub cukier bez kawy” – zawołał żartowniś.sara nic nie mówiąc wyszła z domu Hansa i po-stanowiła udać się do najbliższego sąsiada. Po sam cukier nie opłacało się biec do Wołodii. Po-szła więc do Janka i jak tylko spojrzała mu w oczy, zrozumiała, że czegoś w jej życiu brakowało.Miłość, mój drogi, jest czymś niepojętym, czymś, czego nawet stwórca nie rozumie. Możesz ob-darzyć swoje dzieła pieniędzmi, urodą, pasją, wielkimi członkami, wigorem, talentem i  kalo-ryferem Cristiano Ronaldo, a i tak miłość może mieć swoje plany. i kiedy sara zobaczyła Janka, właśnie to się stało. Miłość zdecydowała, że nad-szedł dzień, by sara się zakochała i nie pragnęła już w życiu niczego innego.Wypili kawę z  cukrem, a  potem Janek chwycił sarę za rękę i powiódł nad rzekę, nad którą gó-

Page 41: 01_glosfantastyki

41| Głos Fantastyki

rował wielki, nowoczesny most ustawiony rów-nolegle do nurtu.„Myślałam, że mosty buduje się przez rzekę – powiedziała zdumiona sara. – tak budował Hans i tak samo Wołodia”.„Dlaczego? – zapytał zdziwiony Janek. – Dlacze-go trzeba budować tak, jak to ustalił Hans czy Wołodia?”„Bo most ma służyć do przechodzenia przez rzekę...” – odparła sara, co zabrzmiało bardziej jak pytanie niż stwierdzenie.„otóż to – ucieszył się Janek. – U Hansa i Woło-dii mosty służą do przechodzenia przez rzekę, a u mnie do zupełnie czegoś innego”.„a do czego?”„a  do wyłudzenia unijnych pieniędzy – powie-dział z radością Janek. – Wołodia i Hans składa-ją się na wspólne fundusze, a ja za nie buduję mosty. a  że taniej budować mosty wzdłuż niż w poprzek rzeki, to więcej zostaje do podziału”.„a z kim się dzielisz?” – zapytała.„Jak to z kim? Z samym sobą. nie ma to jak dzie-lić się z samym sobą. Zawsze jest uczciwie”.ach, jaki on przebiegły i  zaradny – pomyślała sara. Most jest taki piękny i nowoczesny, to co za różnica, czy przebiega w poprzek, czy wzdłuż rzeki. Wtedy Janek nachylił się do jej ucha i powiedział:„Jeśli chcesz, zdradzę ci tajemnicę”. szept był jak letni wietrzyk. omiótł wiotką postać, chłodząc i rozpalając jednocześnie, choć wyda-je się to niemożliwe. Był szeptem niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju. Wywoływał dreszcze i spazmy, od których sara poczuła to niezwykłe pragnienie, które odczuwała tylko podczas pełni księżyca, gdy siedząc nago na ziemi, wypatrywa-ła gwiazd.„Chcę” – powiedziała.Janek uśmiechnął się, wziął ją za rękę i rzekł:„owszem, wyłudzam pieniądze Wołodii i Hansa, ale most zbudowałem tak naprawdę dla miłości. Hans i Wołodia nie rozumieją czym jest miłość. Hans uważa, że musi być punktualna i przebie-gać przez rzekę, a  nie z  jej nurtem. Wołodia, by się zakochać, potrzebuje skrzynki spirytusu, a  rankiem nic już nie pamięta, więc zakochu-je się na nowo. obaj nie wiedzą, że miłość ma gdzieś zasady i formy, jest czymś niepoznanym i niezwykłym, oni nigdy tego nie pojmą”.Most był doprawdy niezwykły. Poza tym, że biegł wzdłuż rzeki, miał bardzo fantazyjne, ogromne wiązania w  kształcie łuków, które łączyły oba końce. łuki były szerokie zaledwie na półtora

metra i wznosiły się do nieba. szczytowy punkt na łuku był położony tak wysoko, że siedząc tam można było spoglądać na całe piękno Ziemi, jednocześnie opierając głowę na miękkich bał-wanach chmur. Janek uwielbiał przesiadywać tam machając wesoło nogami i patrząc z góry na wszystkich. Powiódł sarę na ów szczyt, dzięki czemu dziewczyna poczuła drżenie prawdziwe-go strachu i szczerej rozkoszy. Zasiedli na szczy-cie wąskiego łuku, Janek wyjął z kieszeni butelkę i powiedział:„teraz napijemy się wódki, a  potem będziemy się kochać”.Ech, cóż to była za miłość. Wszyscy archanioło-wie zebrali się, by podziwiać i wzdychać nad po-mysłowością Janka, który na ziemi wydawał się kochankiem zwyczajnym, przeciętnym, wręcz miernym, a  w  niebiosach otulających wiązania mostu dokazywał niczym jakiś demon miłości.Już po wszystkim, gdy sara liczyła przeżyte orga-zmy, zadowolony Janek wyjawił:„Hans jest bogaty i  daje poczucie bezpieczeń-stwa, Wołodia poraża niezwykłym połączeniem barbarzyńskiej brutalności, wigoru i siły. Żaden z nich nie ma tego, co ja: lekkości i możliwości szczytowania na samej górze wysokiego mostu”.od tego dnia sara chciała się kochać tylko z Jan-kiem. Jeszcze wówczas była to czysta, uczciwa i  zupełnie niezepsuta złem świata dziewczyna, więc wyznała wszystko Hansowi. ten westchnął i zapytał:„a  jeśli wybuduję ci most równolegle do rzeki, wrócisz do mnie?”„tu nie chodzi o most”.„sama nie wiesz, czego chcesz”.Właśnie to było problemem. Janek jako jedyny nie chciał, by go podziwiała. nie oczekiwał, by rozumiała wszystko dokładnie tak, jak on to wi-dział. nie narzucał swojej woli i spojrzenia. nie pragnął być jej rozumem, oczami i uszami. Da-wał jej wolność, a nad jego łóżkiem wisiał wielki transparent: „Feminizm jest ok. na obiad i  tak chodzę do Chińczyka”.Wróciła do Janka i oddała się szczęściu.tymczasem przebiegły Hans nie chciał dać za wygraną i  postanowił wybudować cholerny most. Wynajął najlepszego architekta, wypłacił z  banku pieniądze i  ogłosił przetarg na wyko-nawcę. sara, wiedziona przeczuciem, przekonała Janka, żeby wziął kontrakt na budowę, bo nic to nie zmieni pomiędzy nimi.

Page 42: 01_glosfantastyki

42| Głos Fantastyki

„Możesz przejąć ten kontrakt, dając cenę dwu-krotnie wyższą niż się należy, zlecić prace Woło-dii, żeby się nie napracować, a zyskami podzielić się z Hansem, żeby się nie zdenerwował, że prze-płacił. W ten sposób wszyscy będziecie szczęśli-wi, a ja was dodatkowo ubezpieczę, sprzedając opcje walutowe i inne instrumenty pochodne”.„Że co?” - zapytał Janek.„instrumenty pochodne. nie interesuj się. Po prostu mi zaufaj”.tak też Janek zrobił. Wybudował Hansowi most, wszystkie cięższe prace zlecając Wołodii, na ko-niec dzieląc się zyskami ze zleceniodawcą. najle-piej zaś zarobiła sara, która zajęła się sprawami finansowymi, procentami i  przechowywaniem pieniędzy w bankach szwajcarskich. szybko wy-płaciła sobie należną premię, za którą zapro-ponowała Jankowi podróż dookoła świata. od tego dnia wymyślała coraz to nowe instrumenty finansowe, fundusze emerytalne, robiła postęp, bezpieczeństwo i szczęście.Hans i Wołodia szybko zorientowali się, że coś tu jest nie tak i postanowili zareagować. spotkali się w miejscowości Rapallo i zdecydowali, że nie mogą dalej folgować przebiegłości sary.„Jest jeszcze gorsza niż ten przeklęty Janek. Jest zagładą”.„i jaka cwana. Wymyśliła sobie, że stworzy enkla-wę nie wtrącając się do żadnych sporów i zara-biając na wszystkich”.,„Do diabła z nią”.tak radzili i radzili, aż Hans nagle zapytał:„Czy sara to nie jest przypadkiem żydowskie imię?”Wołodia podrapał się po głowie i szepnął:„Hm, rzeczywiście”.„trzeba wykończyć wszystkich Żydów” - stwier-dził Hans.Hans założył mundur z trupią czaszką na czapce i rozpoczął u siebie wielką eksterminację. Wszy-scy Żydzi, których nie zdążył zamordować, ucie-kli do Wołodii, a  ten część zabił strzałem w  tył głowy, część powiesił, a pozostałych powsadzał do obozów na dalekim stepie , po czym wysłał na pustynię, by zbudowali sobie własne pań-stwo na kamieniach i  poniszczonej słoneczną spalenizną ziemi. archaniołowie tymczasem dostali sraczki.„Jak stwórca się dowie, wpadnie we wściekłość”.stwórca rzadko wpadał we wściekłość, ale wtedy niebo pamiętało to na wieki. Wściekłość stwór-cy oznaczała tornada, powodzie, trzęsienia zie-mi, a czasem koniec świata.

„trzeba coś zrobić” – rzekł jeden z archaniołów i wymyślił, że nie mówiąc nic stwórcy, powoła do życia kolejnego człowieka, którego wyśle z misją naprawienia świata. archanioł ów miał na imię samael i w niebie był opiekunem much, węży, robił też czasem za anioła pocztowego, dostarczając wyroki śmierci. Zajmował się rzeczami tak brzydkimi i potwor-nymi, że w  sercu nosił wielką potrzebę piękna i czystości. i owa potrzeba sprawiła, że w swoje dzieło chciał wnieść tyle piękna, ile ludzkie ciało jest zdolne pomieścić.Dzieło wyszło mu w  istocie piękne. Miało skó-rę barwy oliwki, wiecznie błyszczącą i delikatną, proporcje ciała idealne, przyrodzenie wyśmie-nite, mięśnie prężne i silne, okoloną bajkowymi czarnymi loczkami twarz z dołeczkami i ustami, przypominającymi dojrzałą brzoskwinię. ale naj-piękniejsze były oczy: wielkie, cudownie błysz-czące, głębokie jak studnia, podszyte lekkim szaleństwem, poetycko wręcz urocze. Dzieło doskonałe.„Jesteś arcydziełem” – rzekł samael – „nazwę cię ahmed i  obdarzę szczęściem i  bogactwem w  niebie. Zanim jednak tak się stanie, musisz wykonać zadanie na Ziemi”.„słucham pokornie, Efendi”.archanioł przekazał mu swój plan, na co biedny ahmed zbladł i dopytał szeptem:„Mam zabijać niewiernych? Za to czeka mnie Raj?”„Zabijanie nie jest grzechem, jeśli czynimy je w imię religii” – pokiwał głową samael.„a co z miłością bliźniego, umiłowaniem dobroci i szczęścia dla wszystkich?”„słyszałeś kiedyś o  komunistach, ahmedzie? Pewnie nie, ale powiem ci, że oni też wierzyli w utopię, i dziś nikt już o nich nie pamięta. tu w niebie kompletnie zapomniano kim byli anio-łowie-komuniści. ich dzieła zalegają piwnice bi-blioteki, niszczeją przez nikogo nieczytane. na Ziemi zaś twoi przyrodni bracia, choć spłodzeni przez innego ojca, pokazują, na co ich stać przy tych utopijnych założeniach o wielkiej równości i miłości. Ludzie, podobnie jak aniołowie, nigdy nie pokochają równości. Zawsze będą pełni za-wiści. nie pozwolą, by toczący ich dusze rak sko-nał z głodu”.„Dlaczego jednak każesz mi zabijać Żydów, sko-ro ich już zabija Hans, a Wołodia torturuje, wsa-dza do obozów lub wypędza na pustynię?”samael powiedział mu i ahmed w końcu zrozu-miał.

Page 43: 01_glosfantastyki

43| Głos Fantastyki

„Mam więc zastąpić miejsce Żydów w dziedzinie bankowości?”„kiedyś wspomnisz moje słowa: pieniądze są ważniejsze niż miłość’.ahmed zstąpił na Ziemię i udał się do państwa Janka, w którym Żydzi znaleźli schronienie. Jed-nak gdy ujrzał sarę, zamiast chęci mordu, zapa-łał do niej miłością. sara zaś, znudzona już nieco Jankiem, jego bałaganiarstwem, rozrzutnością, skłonnością do alkoholu i  używek, beznadziej-ną odwagą niepopartą argumentami, fantazją każącą atakować czołgi szablami, niepotrzebną brawurą i potencją uzyskiwaną tylko na szczy-cie mostu, pozwoliła ahmedowi ująć się za rękę i szeptać do ucha słodkie słówka. i nawet się nie zorientowała, jak śliski wąż o  doskonałej kon-strukcji znalazł się w  niej i  doprowadził do ta-kiej rozkoszy, jakiej nigdy nie doznała z Hansem, Wołodią, a nawet Jankiem na zwieńczeniu mo-stu. Później o  tym wszystkim napisał piosenkę pewien ślepy hipis, a  utwór ten stał się hitem w niebie.Zdrada zabolała Janka, bo popadł w  alkoho-lizm i  zaczął kolaborować z Wołodią i Hansem w kwestiach eksterminacyjnych. Choć wciąż ko-chał byłą dziewczynę, znienawidził ją za zdradę, znienawidził też ahmeda i wszystko, co kojarzyło mu się z odmiennym kolorem skóry, pisaniem na odwrót i obrzezaniem.sara musiała więc uciekać na pustynne bezdro-ża, gdzie w  ramionach nowego habibi przeży-wała drugą młodość.samael w  niebie zaś rwał włosy z  głowy i  wył w poduszkę z obłoków.„Miałeś ją zamordować, a  nie rżnąć!” – syczał w myślach.Jego plan legł w gruzach. nie dokonała się ani sprawiedliwość, ani zemsta. nie powiedziałem ci bowiem, że samael skrycie kochał się w sa-rze, a  ponieważ nie mógł jej mieć, postanowił zamordować.stało się inaczej. ale to nie koniec historii. Z ner-wów i nienawiści, jak wiadomo, wychodzą cza-sem rzeczy niezwykłe. i  tak samael zasiadł do tworzenia nowego człowieka. Przyłożył się do pracy, bo pragnął stworzyć dzieło jeszcze pięk-niejsze i wspanialsze niż poprzednie. i udało mu się, do licha. naprawdę mu się udało. nowy twór miał dwa metry wzrostu, mięśnie jak Herakles, twardy brzuch i  ogromnego kutasa, niezawodnego w  działaniu. Jego łysa czaszka była przecudna, lśniąca tak w słonecznym bla-sku, jak w dżdżystej jesiennej szarudze, w  ide-

alnych proporcjach, usta i  oczy jeszcze wspa-nialsze niż ahmeda. Był chodzącym ideałem, tworem doskonałym.„nawet Bóg nie może już stworzyć niczego pięk-niejszego – szepnął mu do ucha samael. – od dziś nazywasz się Harry. idź, synu, zstąp na Zie-mię i siej zazdrość i nienawiść”.Harry spojrzał w lustro i popatrzył zdziwiony na ojca-stworzyciela.„Dlaczego jestem czarny, a  nie biały jak ty, oj-cze?”samael roześmiał się szczerze ubawiony.„nawet nie wiesz, ilu białych ojców będzie zada-wać sobie to pytanie w przyszłości – zarechotał, a  potem upomniał: – kolor twej skóry ma być powodem dumy, a nie wstydu. owszem, inni lu-dzie, Hans, Wołodia, Janek, a nawet ahmed będą próbować z ciebie szydzić, zniewolić cię, uczynić podczłowiekiem, będą cię nazywać asfaltem, czarnuchem, porównywać do małp i  zwierząt, ale wiedz, że wszystko to uczynią z zawiści, z za-zdrości, że nie mają twojego piękna, twojej uro-dy, siły, potencji, twojego kutasa. noś więc swoją czarną skórę z dumą, pręż mięśnie na wyzwiska, napełniaj czarne serce adrenaliną, zmuszaj in-nych do pokory. Bądź taki i bądź szeryfem świa-ta. a  przede wszystkim odbierz tę zdzirę sarę ahmedowi i pokaż mu, jak się kocha kobietę.”Harry zjechał z niebios na Ziemię na lśniącym w  słońcu harleyu, przejechał przez pustynię do kraju baśni, wiedziony aromatem słodzonej kawy, podjechał pod książęcy pałac ahmeda i przegazował motocykl. sara wyjrzała z okna wieży bajkowego wschod-niego pałacu i  zobaczywszy tak pięknego kró-lewicza na tak cudnej maszynie, nie mogła się powstrzymać. Zbiegła na dół, wskoczyła na tylne siedzenie i dała się ponieść przygodzie. Wierz mi, nie żałowała tej decyzji. Jej żydowskie serce nigdy tak mocno nie biło, a ciało nie od-czuwało podobnej rozkoszy, jak wtedy, w przy-drożnym motelu z Harrym, którego przez kolor i wigor nazwała Dirty. Dirty Harry był jak odkryta na niebie gwiazda, jak czas, który nam umknął i  nagle go odnaleźliśmy, jak słońce błyszczące o poranku nad łąką pokrytą szronem. Był nie-zwykły i wspaniały. Wszystkie poprzednie miło-ści zbladły za sprawą Harry'ego. ahmed przez tydzień płakał i kulił się z nienawi-ści i smutku, a potem poprzysiągł wieczną świę-tą wojnę i zabijanie Żydów i wszystkich niewier-nych odmieńców z Dirty Harrym na czele. Jego krzyki rozpaczy i grozy dotarły do nieba i wywo-

Page 44: 01_glosfantastyki

44| Głos Fantastyki

łały niemałe poruszenie.tego było jednak za wiele nawet dla samego Boga. Już następnego dnia wezwał do siebie aniołów i zażądał, by przyznali się, który sprze-niewierzył się zasadom i stworzył na swoje po-dobieństwo kolejnych ludzi, których miał prawo tworzyć tylko Bóg.Żaden z aniołów nie przyznał się do winy. Wtedy Bóg westchnął i zawołał:„Ech, tchórzliwe istoty, czyżbyście myśleli, że ja nie wiem, że nie jestem w stanie przejrzeć wa-szych gier. samaelu, wystąp...”Biedny anioł pocztowy wyszedł powłócząc no-gami, lecz z każdym krokiem odzyskiwał chary-zmę i  przekonanie, że zrobił dobrze. Gdy sta-nął przed stwórcą, był już tego całkiem pewien. spojrzał więc hardo na Boga i  o  mało co nie spłonął. stwórca w ostatniej chwili powstrzymał słońce i własne pragnienia, gdyż zrozumiał, że to zdarzenie czegoś go nauczyło.„samaelu, jesteś ostatnią gnidą, podłym wyna-turzeniem, straszliwą zakałą aniołów. ale przez przypadek dzięki tobie zrozumiałem, że nie mogę kierować losem świata. Że powinienem go stworzyć i zostawić samemu sobie, by zdecy-dował, gdzie pójść i kiedy”.„Jeśli to zrobisz, świat czeka zagłada – upomniał samael. – My chcieliśmy temu zapobiec”.„nawet jeśli masz rację, przeklęta istoto, warto się o tym przekonać. Może pozwolić ludziom de-cydować o tym, co ma być. Ciebie zaś, samaelu muszę ukarać za twą hardość i  nieposłuszeń-stwo. Początkowo zamierzałem cię strącić w ot-

chłań, w czarną dziurę i niebyt, ale doszedłem do wniosku, że to byłoby zbyt okrutne. Zatem strącę cię do podziemi, gdzie zbudujesz swoje piekło i będziesz mógł do woli intrygować i eks-perymentować. od dziś będziesz nazywał się szatan i  zostaniesz pierwszym upadłym anio-łem, wzbudzającym odrazę i strach”.to rzekłszy, Bóg zepchnął samaela w przepaść piekielną, a zaraz potem zmiął cały świat w gar-ści jak plastelinę, zdusił jęczące protesty swoich tworów i  dzieł samaela, sformował ziemię na nowo, a z ciał Wołodii, Hansa, Janka, Harry'ego, sary i  ahmeda ulepił adama. tak oto powstał pierwszy człowiek, twór, na którego widok każ-dy rasista zwymiotowałby nawet krewetki i fran-cuskie trufle. tak oto narodził się współczesny świat, w którym nienawiść i  rasizm są najwięk-szą zmorą, bo wypływają z nas samych, z nasze-go wnętrza. Dlatego też są zwykłą głupotą.nie bądź więc głupcem, Romanie Maryninie – powiedział przybysz. – i nie szydź z czarnuchów, nie kop psów i nie ucinaj palców Żydom, bo to jakbyś sobie robił krzywdę. Hołk.Zniknął, a  ja ci powiem synu, że cała ta haszy-szowa wizja do mnie przemówiła. Dlatego, choć czasem śmieję się z odmienności, szanuję nawet Rumunów i  turków i  nie pozwalam ich krzywdzić. tobie też to radzę, hołk.

(opowiadanie pochodzi z książki „księga kłam-ców” wydanej przez wyd. Principium w  2012 roku)

mariusz zielke

były dziennikarz śledczy "Pulsu Biznesu" (1999 do 2009 r.), potem ngi24.pl - niezależnej Gazety internetowej. od 2011 r. utrzymuje się z pisania książek. trzykrotnie nominowany do Grand Press, zdo-bywca tej nagrody w 2005 r. (w kategorii "dziennikarstwo śledcze"). autor powieści: "Wyrok", "księga kłamców", "asurito sagishi - cnotli-wy aferzysta", zbioru opowiadań "Wyspa dla dwojga i inne opowie-ści o miłości i zbrodni", a także jednego z rozdziałów "Biblii Dzienni-karstwa" (Wyd. Znak).

Page 45: 01_glosfantastyki

45| Głos Fantastyki

kańtochANNA

Marek Doskocz: jak byś określiła swoją nową książkę „czarne”?

anna kańtoch: „Czarne” to powieść z pograni-cza fantastyki i  mainstreamu, która, jak sądzę,

może spodobać się amatorom obu gatunków. to książka oparta w dużym stopniu na nastro-ju, a więc bardziej „kobieca” niż „męska”, choć znam także panów, którym się podobała. W naj-większym skrócie jest to opowieść o  kobiecie tęskniącej za młodością, jest tam także tajem-nica z przeszłości, pierwsze erotyczne fascyna-cje dorastającej dziewczyny oraz wspomniany wyżej wątek fantastyczny, który można różnie odczytywać.

M.D: powiedz coś o powstawaniu tej książki, o pracy nad nią.

a.k.: Pisałam tę książkę wolniej niż poprzed-nie, bo „Czarne” ma specyficzny styl, który wy-magał cyzelowania każdego zdania. Jednak tak naprawdę problemy zaczęły się w  momencie, kiedy powieść była gotowa i okazało się, że moi testowi czytelnicy niewiele z  niej pojęli. Zaczę-łam więc poprawiać „Czarne”, tak żeby fabuła stała się nieco bardziej zrozumiała. nieco – bo chciałam uniknąć łopatologicznego tłumaczenia

„o co chodzi” czy narzucania czytelnikom jednej interpretacji.

M.D: Nie mogę o to nie zapytać, więc.. homo-seksualizm, pedofilia, kazirodztwo – jaki mia-łaś zamysł, wprowadzając je w treść książki?

a.k: nie po to, żeby szokować ani nic w  tym rodzaju – jeśli ktoś szuka w  literaturze takich atrakcji, znajdzie wiele książek, w  których tego rodzaju wątki są znacznie bardziej wyekspono-wane. W  „Czarnem” wszystko, co wymieniłeś, wynika logicznie z założeń fabularnych. książka opiera się na pomyśle kobiety, która cofnąwszy się w czasie, spotyka czternastoletnią wersję sa-mej siebie i  zakochuje się w  swoim młodszym „ja” – siłą rzeczy więc główna bohaterka musia-ła być homoseksualna. Podobnie z  pedofilią: fascynacja bohaterki jest skierowana w  stronę młodości, którą utraciła. kazirodztwo pojawia się za to przy okazji wątku ojca bohaterki, który próbuje uwodzić starszą wersję swojej córki – uspokajam jednak czytelników, którzy mogliby poczuć się zniesmaczeni, że do niczego poza tą nieudaną próbą nie dochodzi.

M.D: Myślę, że te wątki w „czarne” nie są złe lub obrazoburcze. Gdyby chcieć zagłębić w się treść i szukać drugiego dna, można by potrak-tować całość jako poszukiwanie przez główną bohaterkę samej siebie sprzed lat z finałową ostatnią sceną. Zgodzisz się z  takim kluczem odczytania tej powieści?

a.k: Zgodziłabym się. Choć nie miałabym też nic przeciwko innym odczytaniom, nie uważam bowiem, że obowiązkiem czytelnika jest zgad-nąć, „co autor miał na myśli”. Jeśli piszę powieść z  pewnym zamysłem, a  czytelnik dostrzeże w  niej coś zupełnie innego, to też jest ok. in-terpretacja autora jest dla mnie jedną z  wielu możliwych, a nie jedyną obowiązującą. niemniej owszem, to, co powiedziałeś, jest bliskie temu, co ja sobie założyłam.

Page 46: 01_glosfantastyki

46| Głos Fantastyki

M.D: Wątek „Obcych” wysysających wspo-mnienia i tworzących złudzenie świata realne-go jest trochę niejasny – od początku plano-wałaś wprowadzić ten element? Sam w sobie pomysł dobry, jednak w  kontekście całości utworu może przeszkadzać.

a.k: tak, od początku. Chciałam napisać książ-kę, którą miałaby sens odczytywana zarówno na poziomie nieracjonalnym (najprostsza inter-pretacja wygląda po prostu tak, że główna bo-haterka jest wariatką), jak i racjonalnym – choć oczywiście logika wynikałaby tu z pewnych fan-tastycznych założeń. stąd obcy.

M.D: Wątek Obcych może być mimo wszystko niejasny. Książka już jest na rynku, zapewne kto chciał, to już ją kupił, wyjaśnij więc może dokładnie, o co chodzi z tymi Obcymi (śmiech).

a.k: Mogę wyjaśnić, ale tylko prywatnie – pu-blicznie nie chcę, bo po pierwsze, wiem, że niektórzy czytelnicy żadnych wyjaśnień sobie nie życzą (próby wytłumaczenia wręcz psują im przyjemność z  lektury), a po drugie, może zre-alizuję wreszcie pomysł konkursu z  pytaniem „o co chodzi w »Czarnem«”. tylko na nagrodę jakoś pomysłu nie mam. :)

M.D: co sama czytasz? co było inspiracją do napisania „czarnego”, które przecież nie jest zwykłą rozrywkową fantastyką?

a.k: Czytam bardzo różne rzeczy. sporo fanta-

styki i kryminałów, ale też powieści z pogranicza czy też to, co ogólnie podpadałoby pod kate-gorię „dziwne”, „nastrojowe”. Bardzo lubię np. książki z serii Uczta Wyobraźni wydawane przez MaG-a, a jedną z moich ulubionych autorek jest Catherynne M. Valente. „Czarne” powstało pew-nie gdzieś z połączenia wszystkich tych fascyna-cji.

M.D: Masz już plany na kolejną książkę? jeśli tak, może zdradzisz jakieś szczegóły?

a.k.: kolejną książkę już napisałam – to powieść zupełnie inna niż „Czarne”, bo młodzieżowa. Jest tam tajemnica, są sekretne podziemia, anioły oraz złowrodzy komuniści. a  co dalej... Powieściowo nie wiem, na razie skupiam się na opowiadaniach.

M.D: Wracając do konwencji, w  jakiej pisałaś „czarne”: jest to jednorazowa próba zmierze-nia się z inną formą książki czy może już wy-czerpałaś konwencję, w której wcześniej pisa-łaś?

a.k: Chciałabym kiedyś jeszcze napisać coś jeśli nie w tej samej konwencji, to przynajmniej po-dobnego, bo pisanie „Czarnego” raz, że spra-wiło mi dużo przyjemności, a dwa, że z efektu też jestem zadowolona. na razie jednak to dość odległe plany.

M.D: Z tego, co wiem, długo funkcjonujesz już w środowisku fandomu i fantastyki. Zgodzisz

Page 47: 01_glosfantastyki

47| Głos Fantastyki

anna kańtoch

(ur. 28 grudnia 1976 w katowicach) – polska pisarka fantasy, znana również pod pseudonimem anneke. należy do Śląskiego klubu Fantastyki.Debiuto-wała w kwietniu 2004 opowiadaniem Diabeł na wieży opublikowanym w cza-sopiśmie „science Fiction”. Pisała recenzje filmów i książek do internetowego magazynu „avatarae” (gdzie ukazało się opowiadanie będące kontynuacją Diabła na wieży – Czarna saissa), dziś pisze do magazynu „Esensja”. W lipcu 2005 ukazał się zbiór opowiadań Diabeł na wieży o ich bohaterze, Domenicu Jordanie, wydany przez wydawnictwo Fabryka słów. Jej debiutem książkowym była powieść Miasto w zieleni i błękicie, dziejąca się w tym samym świecie co opowiadania o Domenicu Jordanie.na Euroconie 2007 otrzymała nagrodę Europejskiego stowarzyszenia science Fiction (EsFs) dla najbardziej obie-cującego młodego twórcy – Encouragement award.W 2009 roku otrzymała nagrodę im. Janusza a. Zajdla za opublikowane w 2008 r. opowiadanie Światy Dantego. W 2010 r. została uhonorowana tą nagrodą za powieść Przedksię-życowi, a w 2011 r. za opowiadanie Duchy w maszynach. W 20212 roku dzięki wydawnictwu Powergraph wydała książkę „Czarne”.

się ze zdaniem, że obecnie cały nurt przeżywa regres i poza wyjątkami całość tego, co oferu-ją wydawnictwa, to rozrywkowa masa, wtórna do tego, co już dawno było?

a.k.: nie zgodzę się. to znaczy, może troszkę tak, ale problem widzę gdzie indziej. obecnie rynek polskiej książki, nie tylko fantastycznej, z  różnych powodów przeżywa zapaść, a  więc wydawcy z naturalnych względów wolą stawiać na „pewniaki” – dzieła, które mają jak największą

szansę się sprzedać, łatwe w odbiorze i wpisu-jące się w popularne, już sprawdzone schematy (czyli owszem, wtórne). Mało kto chce dzisiaj ry-zykować wydawanie literatury bardziej wymaga-jącej w odbiorze, a już na pewno wydawca trzy razy się zastanowi, zanim wyda oryginalną, trud-ną książkę debiutanta. natomiast nie znaczy to, że nie mamy ambitnych autorów. Mamy, ow-szem – pytanie tylko, czy oni w obecnej sytuacji będą w stanie przebić się na rynku.

Page 48: 01_glosfantastyki

48| Głos Fantastyki

boberskiADAM

DäNiKeN, pROMeteUSZ i OBcy

W XX wieku narodziło się wiele „nowych wiar”. Jedną z nich jest wiara w kosmitów. Jej apostoł, Erich von Däniken, który zawitał był do Wrocła-wia jako honorowy gość Polconu 2012, od kil-ku dziesięcioleci zbija majątek na fabrykowaniu teorii o  kosmicznym rodowodzie ziemskiej cy-wilizacji, o  zaszczepieniu jej na naszym globie przez przybyszów z gwiazd. Doszukuje się do-wodów ich aktywnej obecności w pradawnych mitach, eposach i świętych księgach, odmawia-jąc naszym przodkom zdolności do fantazjowa-nia i twórczych, objaśniających świat za pomo-cą mitu wzlotów wyobraźni − w czasach, kiedy trzeba było umieć, będąc pozbawionym innych narzędzi poznawczych, i z pustego nalać. Unice-stwia w  swych książkach geniusz, doświadcze-nie, fachowość (dwa tysiące lat albo i dłużej!) sta-rożytnych budowniczych piramid. Fascynującą historię cywilizacji usiłuje za wszelką cenę prze-robić w żałosną brednię w stylu Z archiwum X, zdolną oczarować jedynie gówniarzy w różnym wieku. Jest jednym z tych, którzy szukają rzeczy niezwykłych tam, gdzie ich nie ma, a nie widzą ich tam, gdzie są; ślepi na rzeczywistą „fanta-styczność” i bogactwo świata, który w ich wyda-niu jest płaski, jednowymiarowy, tandetny, nie-ciekawy, choć w intencjach ich ma być właśnie ciekawszy, fajniejszy, bardziej tajemniczy i  nie-zwykły. nie obchodzi ich to na przykład, jak wie-le czynników ma wpływ na los ludzi i narodów. Wolą, aby tym losem rządzili kosmici, albo inna abrakadabra, jak w  popularnej dziś astrologii, gdzie „uczonym” bełkotem dowodzi się, że układ planet i zodiakalnych gwiazd w momencie naro-dzin człowieka determinuje jego późniejsze losy i  stanowi podstawę „naukowych” horoskopów przewidujących z  zegarmistrzowską dokładno-ścią, co się wydarzy w życiu X-a czy y-a w dowol-nie wybranym dniu w  przyszłości. Mało tego. Mnożą się orientacje i stronnictwa ufomaniac-kie. na przykład pogląd − kolejny wariant osła-wionej spiskowej teorii dziejów, jakoby przyby-

sze z odległych planet nas od lat obserwowali, porywali, poddawali eksperymentom, nawiązy-wali stosunki dyplomatyczne z rządami wielkich mocarstw, w tajemnicy przed opinią publiczną oczywiście, inwigilowali elity polityczne, ośrod-ki decyzyjne i wpływali na bieg wydarzeń; oraz że szybki rozwój w ostatnich latach informaty-ki i  innych dziedzin zawdzięczamy współpracy z chcącymi podnieść nasz poziom cywilizacyjny doradcami z kosmosu lub też rewolucyjne tech-nologie, w tym wojskowe, szczególnie lotnicze, pochodzą z odzysku, czerpane przez naukow-ców z  wraków statków kosmicznych obcych, które uległy awarii i rozbiły się na Ziemi. Modny jest melanż parapsychologii, kolejnej pseudore-ligii, z  ufologią, zaprawiony hinduizmem, który płodzi kuriozalne opowieści wtajemniczonych o kontaktach pozazmysłowych z obcymi i rela-cje z podróży mentalnych na inne planety. Co ciekawe, różne opcje ufologiczne wzajemnie się wykluczają, przeczą sobie, co stanowi wystar-czający dowód, że wszystkie są podszytą idioty-zmem niedorzecznością.nauki Dänikena nie poszły w  las. Przeciwnie, dänikenowskim tropem, niestety, poszli twórcy filmu Prometeusz, będącego prequelem ob-cego Ridleya scotta. W tym filmie, a dokładniej: w  jego przedakcji, kosmici, których ulubionym zajęciem była inżynieria genetyczna, w  nosie mając ewolucję i dziadka Darwina, stworzyli so-bie człowieka, ot tak, od razu, i  sprezentowali mu nawet swoje Dna. owi kosmici to bogowie występujący w różnych religiach, którzy „ulepiw-szy” człowieka przez pewien czas kierowali jego rozwojem, pozwalając sobie oddawać cześć bo-ską. ich dziełem jest również dobrze nam zna-na z serii kultowych filmów bestia, co ma kwas zamiast krwi i w wysoce nieefektywny, ale ma-kabrycznie efektowny, horrorowaty sposób się rozmnaża. tym pasożytniczym gatunkiem „in-żynierowie” chcą się teraz posłużyć jako bronią biologiczną, aby zgładzić inny powołany przez

Page 49: 01_glosfantastyki

49| Głos Fantastyki

siebie do istnienia gatunek – ludzi. Porażka tej superprodukcji, wyreżyserowanej również przez Ridleya scotta, który po latach powrócił do gwiazd, pokazuje to, o czym wszyscy wiemy: że cuda nie zdarzają się często, a niektóre zda-rzają się tylko raz. Jaki cud mam w tym wypadku na myśli? otóż mam na myśli nakręcenie wybit-nego filmu o potworku z kosmosu. Pytanie: czy to jest w  ogóle możliwe? Jest możliwe, ponie-waż raz się udało. Było to w 1979 roku. i był to właśnie wspomniany wyżej zasłużenie kultowy i poważany alien (w polskiej wersji obcy – ósmy pasażer nostromo). W  pierwszym obcym cu-downym zbiegiem okoliczności, na pewno nie przewidzianym przez reżysera i  kogokolwiek z ekipy filmowców, i przerastającym najśmielsze ich marzenia, wszystko niemal się udało, wypa-liło, zagrały, zatrybiły wszystkie elementy, każdy na swoim odcinku spisał się na medal, choć naj-więcej film zawdzięcza na pewno legendarne-mu specjaliście od sennych koszmarnych wizji, twórcy scenografii i samego potwora, szwajcar-skiemu malarzowi-surrealiście Hansowi Gigero-wi, i  tym razem z  faktu, że film to dzieło zbio-rowe (co ma swoje wady i zalety), wynikły same korzyści.nietrudno było przewidzieć, że taki cud z przy-padku raczej się nie powtórzy. arcydzieło w ka-tegorii „horroru o  potworku z  kosmosu”, czyli w  założeniu i  w  praktyce horroru klasy B, jest zjawiskiem skazanym na taką rzadkość wystę-powania, taką ekskluzywność, jak inteligencja rozumna we wszechświecie albo jak bycie rów-nocześnie pięknym, mądrym i bogatym. Eksklu-zywna incydentalność życia jest dobrą ilustracją tej i innych wyjątkowości bliskich absolutnej nie-mocy realizacyjnej: wystarczy pomyśleć, ile wa-

runków musi być spełnionych, aby życie się na-rodziło w formie jednokomórkowej, a  ile – aby wyewoluowało do postaci inteligencji rozumnej. Czy wszechświatowi starczyło stochastycznej potencji, która nie jest wszakże omnipotencją, aby tego po raz wtóry dokonać, aby te dwa gi-gantyczne skoki wykonać: od materii nieożywio-nej do pierwszej bakterii i od tego prymitywnego żyjątka do wielokomórkowego bystrzaka, który sam siebie nazwał homo sapiens, czy też raczej ta statystyczna brzemienność powiła jedną je-dyną we wszechświecie inteligencję rozumną, i gdzieś tam jeszcze, niewykluczone, parę bak-terii zmajstrowała, bez świetlanych perspek-tyw, które może jeszcze dychają, a może już są, zdmuchnięte z  ewolucyjnej ścieżki na samym starcie, skamieliną, i może jeszcze na jednej naj-wyżej planecie kwitnie życie zwierzęce i  roślin-ne, ale wcale nie jest pewne, a raczej jest mało prawdopodobne, że zakwitnie tam kiedykolwiek rozumem, i  dlatego braci w  rozumie możemy wyczekiwać bez końca i nigdy się nie doczekać, albo rozminąwszy się z  nimi o  kilka miliardów lat, żadnego mądrego przesłania od nich nie otrzymać ani posłuchania u nich nie uzyskać?Prawdopodobieństwo prawdopodobieństwem, ale o  tym, że drugi raz ta sztuka z  ambitnym horrorem o bestii z  kosmosu podczas realiza-cji Prometeusza się nie powtórzy, przesądziło, z góry przesądziło to, że scenarzystą filmu zo-stał współtwórca okropnego, tasiemcowego, wielosezonowego serialu Lost, z którego ja nie byłem w  stanie obejrzeć do końca ani jedne-go odcinka, takie to wydawało mi się wszystko w tym scenariuszu nudne, nie trzymające – za przeproszeniem – kupy, silące się na tajemni-czość, a całkowicie z tajemniczości wyjałowione.

adaM boberski absolwent filologii polskiej. autor zbioru opowiadań Zapiski zmarłego w domu. Redaktor działu prozy w piśmie literackim „Red.”.

Page 50: 01_glosfantastyki

50| Głos Fantastyki

ŚcieszekMAReK

BęDZiNA

nie jest to wieczór z grona tych najcieplejszych w roku. Świat skrzy się niczym polany lukrem pą-czek, szron oblepia wszystko dookoła. ani jedna śnieżynka nie zawiruje w bladym świetle latar-ni. Wiadomym jest, iż zima się utrzyma i mróz raczej jeszcze przybierze na sile. Ściśnie białą pięścią zbiorniki wodne, wniknie lodem w głąb ziemi. odnajdzie ukryte głęboko w gruncie hy-dro-żyły i je rozsadzi. osiądzie na gałęziach i li-niach energetycznych, przytłoczy do ziemi, zła-mie, rozkruszy. Wyszczerzy kły sopli spod rynien i okapów. Rozzłoszczony i okrutny.

Rzeczywiście. Wieczorem temperatura opada grubo poniżej zera, trzeszczy lód na dnie base-nu strażackiego, sypie się białe szkliwo oblepia-jące konary dębu rosnącego naprzeciw wiejskiej salki przytulonej do Urzędu Gminy oraz siedziby Wójta, gdzie okazjonalnie dzieje się wszystko, co najważniejsze dla małej społeczności Dobroch-tu. Jedynym władcą nocy jest siarczysty ziąb. kto żyw, siedzi w domu. kto nie żyw, też nie kwapi się wyjść na zewnątrz.

samochód, nadjeżdżający od strony Myślibo-rza, przecina na wskroś całą miejscowość ulicą noszącą nazwę tego właśnie miasta, siedziby powiatu. Mija rynek z  dębem i  gargantuiczną tablicę ogłoszeniową. Pokonuje zakręt, most na rzeczce Rysce, po czym ulicą Wiejską opuszcza wieś, wlokąc za sobą ciężkie opary ołowiu do-bywające się z  rury wydechowej niczym kłęby dymu z  dogorywającego smoka. szyby pokry-wa biały malunek. Dzieło artysty-mrozu niszczą dwa nieduże placki na przedniej szybie oraz kil-ka mniejszych na masce, nie dość dobrze jesz-cze rozgrzanej jazdą – świadectwo, iż droga nie zajęła autu dłużej jak dziesięć minut.

Pługi już wcześniej odgarnęły to, co było do od-garnięcia. asfaltu nie widać spod białego cału-nu, jednakże droga jest przejezdna i  dobrze

posypana piachem przez piaskarkę. Pokonując łagodne łuki, pojazd raczej nie wypadnie poza tor jazdy, nie wbije się w  jedną z  licznych hałd brudnego śniegu, ani nie wjedzie w  pola, po prawej stronie oddzielone od drogi niemelioro-wanym przez eony rowem. Po lewej wyłaniają się pierwsze drzewa lasu, wkrótce pojawią się i po drugiej, jeszcze tylko jeden ostry zakręt, wi-doczny z daleka, oznaczony grupką czerwonych drogowych strzałek. Las, po obu stronach, bę-dzie się ciągnął jeszcze przez kilka kilometrów, jednak wcześniej, pojawi się droga prowadząca w  prawo. samochód skręci właśnie w  nią, by po upływie kolejnych pięciu minut, oraz opusz-czeniu zalesionych obszarów, nie rozgrzawszy nawet maski do końca, dotrzeć przed bramę pierwszego z licznych gospodarstw.

Brama będzie otwarta, jakby oczekiwano gości.Już na miejscu, silnik gaśnie niemal natych-miast, nieco tylko później niż światła, jednak mimo upływu czasu nikt nie pojawia się na ze-wnątrz. Mijają minuty, jedna po drugiej, niczym sople strącane metodycznie z krawędzi dachu. stopniowo szyby w miejscach przetartych skro-baczką ponownie zachodzą mgiełką, aż do sta-nu jednolitej białości. Znacznie dłużej pokrywa się szronem podgrzana uprzednio pracą silnika maska.

Dochodzi dwudziesta druga. Jedynym źródłem jasności jest już tylko księżyc, usiany plamami niczym czaszka starca.Po drugiej stronie pojawiają się psy, mroczne i  nierozpoznawalne, podobne do gargulców, patrolujących ciemne dziedziny poza ludzkim wzrokiem. Dwa ogromne mieszańce trącają zmrożoną blachę nosami, starając się wywęszyć znajome zapachy. Jeden natychmiast oznacza przednie koło parującą żółcią, na znak własno-ści. Drugi odskakuje bez wydania głosu, gdy drzwi samochodu otwierają się i z wnętrza wyła-

Page 51: 01_glosfantastyki

51| Głos Fantastyki

nia się barczysta postać. Mężczyzna. W waciaku na rozłożystym grzbiecie oraz czapie uszance. tupie z  rozmachem dla pobudzenia krążenia i  z  tego samego powodu uderza rękoma po bokach. Zamknąwszy delikatnie drzwi, rozgląda się, badając wzrokiem krąg budynków gospo-darczych.

Wygaszone światła oraz bezruch wyraźnie go uspokajają. odsuwa pchające się pod ręce psy, kieruje się na tył auta. klapa bagażnika ze szczę-kiem wędruje w górę. Jeszcze chwila i tuż obok stóp mężczyzny pada coś czarnego, skulonego, drżącego z zimna.

– Wstawaj – nakazuje, jednocześnie szarpnię-ciem pomagając postaci stanąć na nogach.kobieta. Przechylona ku ziemi niczym złamana wiekiem wierzba, równie sucha i szorstka. kiw-nięcie głową, w pełni zadowalające mężczyznę. Popycha ją w stronę mieszkania. Buty skrzypią na śniegu. Psy pchają się z  obu stron, próbu-ją obwąchiwać obcą. Rozlega się raptowny pisk i jeden z kundli odskakuje, wpycha nos w śnieg i  nie przestając zawodzić, trze pysk przednimi łapami. Wygląda to pociesznie, jednak mężczy-zna nie wygląda na ubawionego. Ściska ramię staruszki, sprawiając jej ból.– nie próbuj jeszcze swych sztuczek – syczy jej prosto w twarz. – Będzie czas i na nie.Pcha chyba silniej niż zamierzał, bo chwilę póź-niej musi podnosić ją z  ziemi. Dalej niemalże taszczy ją pod pachą. aż do drzwi. Jedną gar-ścią trzymając kobietę, sięga po klucz. nie idzie mu sprawnie, zmuszony lewą dłonią sięgnąć do prawej kieszeni. Wysiłek jednak przynosi właści-wy rezultat. nagrodą jest szczęk zamka oraz ci-chy skrzyp otwieranych drzwi.

Wita ich ciemne wnętrze. niemalże namacalne miazmaty starości, nieładu i śmierci biją w nos, uderzają do głowy. Wierci w nosie kurz. Mężczy-zna kicha siarczyście, płosząc drugiego kundla.stara, mimo ciężaru jego ręki, próbuje się wy-cofać. Z  jej gardła w  mroźną noc wydziera się łudząco przypominający krakanie dźwięk. Musi natychmiast zostać przywołana do porządku siłą. Bólem.– Zmuszasz mnie, abym zawlókł cię tam za wło-sy, suko. Zrobię to, Bóg świadkiem. Wiem, co potrafisz. Widziałem to na tym twoim seansie. Wiem, że sporo dodałaś od siebie, by efekt był większy, by głupie staruchy chętniej sięgnęły do

portfela. ale dostrzegłem, że nie wszystko było udawane. Pomożesz mi, a ja być może puszczę cię wolno. inaczej sama się staniesz elemen-tem tych wszystkich hec ze świecami gaszonymi sprężonym powietrzem, stolikami wirującymi jak gówno w przerębli i całym tym niby to nad-naturalnym szajsem.

W jej oczach odbija się blask księżyca, nadając im wyraz bezbrzeżnego lęku. Potrząsa głową. opiera się. Mężczyzna zmuszony jest wpychać ją do mieszkania, używając przy tym pełnego za-sobu sił. Dopiero zamknąwszy drzwi, decyduje się zapalić światło w przedpokoju. Blask nagiej pięćdziesięciowatowej żarówki, wiszącej pod przysmalonym wokół obudowy klosza sufitem, nie jest w stanie dokładnie rozświetlić przedpo-koju. Cienie kładą się wszędzie, gdzie tylko coś stoi, w każdym kącie wydają się wić jakieś bez-osobowe kształty.

kobieta jest przerażona. łypie po ścianach spło-szonym spojrzeniem złapanego we wnyki zają-ca. Węszy, poruszając po zajęczemu nozdrzami. W kąciku warg, niczym pleśń, rośnie gruzeł śliny. Gospodarz przygląda się jej, po czym wzrusza ramionami i  mruczy coś niewyraźnie pod no-sem.

Wie, że stara coś wyczuła. Coś, czego on nie po-trafił. Mogło to oznaczać, że dobrze wybrał, że porwał i zniewolił właściwą osobę. starucha po-może mu osiągnąć cel. Co stanie się z nią póź-niej, jeszcze nie zostało wyłożone na stół Wiel-kiego kreślarza.– Rozwiążę ci ręce – obiecuje, łagodniejszym to-nem. – o ile nie będziesz próbować swych sztu-czek na mnie. obiecujesz?Widzi wpatrzone w  siebie oczy, dostrzega po-ruszające się bez słowa zapadłe wargi i  mimo braku odpowiedzi sam kiwa głową. odwraca ją i  kilkoma sprawnymi ruchami kozika dobytego z kieszeni spodni pozbawia staruchę pęt. Bez-użyteczną pociętą na skrawki żyłkę, o średnicy dwóch milimetrów, odrzuca na podłogę. Po-nownie zwraca porwaną ku sobie, by móc spoj-rzeć jej w oczy.– Wiesz, czemu cię tu przywiozłem?krótki ruch głową, wyrażający przeczenie.– ale coś czujesz, tak? Widzę to. Widzę, że to nie mnie się boisz.

tym razem brak jakiejkolwiek odpowiedzi. sło-

Page 52: 01_glosfantastyki

52| Głos Fantastyki

wa, ni gestu. Mężczyzna przybliża twarz do star-czego oblicza, porusza nosem jakby wdychał jej strach, jakby się nim napawał.

– Znasz mnie. słyszałaś nie tylko te znane wszyst-kim wieści, ale i plotki. Pewnie zastanawiałaś się, ile w nich prawdy. Wiesz, że nie postawiono mi zarzutów, ale jak i dla innych mieszkańców Do-brochtu, niewiele to dla ciebie znaczy.– Zabiłeś ją.stwierdzenie. krótkie, wyrażone prostymi sło-wami. Mężczyzna smakuje je dłuższą chwilę, pełen uznania dla odwagi staruchy. nie każdy by się w takiej sytuacji zdobył na otwarte oskar-żenie.– o tym później – decyduje i popycha ją lekko w kierunku wnętrza mieszkania. – Pokażesz mi teraz, ile w tym, co o tobie mówią, jest czczym wymysłem.Mierzą się spojrzeniem, trwa to kilka sekund. Czoło starej pokrywa dodatkowa sieć bruzd.– Co mam robić?– skąd mnie wiedzieć? ty tu jesteś worożychą. Pochodź, powęsz. Znajdź ślady, których nie wi-dzą oczy. nastaw uszy na głosy, których nie ma. – Milknie na chwilę, po czym ujmuje jej ramię. – Zacznijmy od naszego pokoju. Mojego i Danki. trzeba przejść przez kuchnię.kuchnia nosi ślady starego remontu, wyziera-jące spod nieporządku. Zacieki tłuszczu z  po-koleń posiłków zdobią nie tylko kafelki podłogi ale i ścianę w obrębie metra wokół zlewu. stół niemalże ugina się pod ciężarem osadu nieape-tycznych skrawków i  okruchów. W  zlewie i  na ladzie pod szafkami ściennymi piętrzy się sterta niemytych naczyń.Wita ich kot, spasiony, pręgowany, podchodząc z gracją i ocierając się o łydkę gospodarza.Drzwi naprzeciwko otwarte są na oścież, wylewa się z  nich zionąca zaduchem ciemność. stara zatrzymuje się, kręci głową. Właściciel przygląda się jej badawczo.– Czujesz coś? Mów.– nie wiem – odpowiada kobieta niechętnie. – tam coś jest.– Gdzie? W sypialni? kto?Rzadkie brwi schodzą się, orząc bruzdę między oczami staruchy.– nie mówię: ktoś. Coś. ani z ciała, ani z krwi i ko-ści.Mężczyzna przełyka ślinę.– Danka? Moja żona?– nie – krótka odpowiedź, bardzo pewnym to-

nem. Ruch głowy w kierunku zwierzęcia. – kot. on tam nie wchodzi, co?

Gospodarz patrzy na nią, na burego myszo-łowcę, wreszcie na ciemne wnętrze sypialni. Wzrusza ramionami, nie decydując się na odpo-wiedź. Jego oczy wyrażają niewiedzę, wynikają-cą zapewne z braku zainteresowania. nigdy nie zwrócił uwagi na zachowanie zwierzaka.

stara schyla się, trzeszcząc przy tym kręgami, uj-muje kota oburącz. Wyprostowanie się przycho-dzi jej z  niemałym trudem. Wzdycha przy tym i niemiłosiernie się krzywi. kot w jej ramionach mruży oczy i biorąc jej czułość za dobrą monetę zaczyna mruczeć z ukontentowaniem. Wrzuco-ny bezceremonialnie przez otwarte drzwi wygi-na grzbiet w kabłąk i  znika w mroku jak duch. Ćwierć sekundy potem rozlega się gniewny syk i szara błyskawica przecina próg, odbija się od lewej nogi gospodarza i znika w szczelinie mię-dzy kuchenką gazową a  ścianą. Długo jeszcze dobiega stamtąd pełne urazy skrzeczenie.– nie musisz mi tego mówić – krzywi się cierpko kobieta. – twój kot omija sypialnię. Przynajmniej od pewnego czasu. Psy pewnie też.– Miejsce psów jest na dworze.

Wzruszenie kościstych ramion oraz mizerny roz-błysk przyćmionej pięćdziesięciowatowej jasno-ści, poprzedzony głuchym pstryknięciem, gdy gospodarz zapala światło w  sypialni. tam też króluje nieład. Widać to od progu, iż mieszka-niec w pewnym momencie swego życia zaprze-stał dbałości o najbliższe otoczenie. Może kilka miesięcy temu, może trochę dawniej. Z  pew-nością nie lata, bo te zmieniłyby dom w konte-ner na śmieci. tutaj ewidentne zaniedbanie nie doprowadziło jeszcze do całkowitej aberracji. Dobre trzy dni porządnego sprzątania przywró-ciłyby dawną świetność. niestety potrzeba do tego kobiecej ręki, bądź samozaparcia jedynego mieszkańca.

nie ma czasu przyglądać się, ani, tym bardziej, oceniać. Mężczyzna daje to starej do zrozumie-nia, niecierpliwie popychając ją do przodu.kurz jest faktycznym władcą tego pomieszcze-nia, wiruje w powietrzu miliardem drobin, osia-da na płucach. Zaduch niemalże odbiera od-dech.– otworzyłbyś okno, czasami.– Wystarczy, że drzwi się same otwierają – bur-

Page 53: 01_glosfantastyki

53| Głos Fantastyki

czy. Widząc wyraz jej oczu, ściska wargi w wąską kreskę i  w  irytacji wypuszcza powietrze przez nos. – Zamykam je na klucz, na kłódkę. Podpie-ram ciężkimi meblami. Przybijam gwoździami do futryny, a kiedy nie patrzę, same się otwie-rają. Myślałem na początku, że ktoś sobie ze mnie robi jajca. tylko, że tu nikogo nie ma, prócz mnie. i kota. Przychodzę po jakimś czasie, albo się budzę rano, a one… Widzisz, dokładnie tak jak teraz. Przed wyjazdem po ciebie starannie je zamknąłem. klucz mam przy sobie.

sięga do kieszeni, po chwili już trzyma w  pal-cach: nieduży, tandetny kluczyk odlany z kawał-ka metalu. Pozwoliwszy jej przyjąć wszystko do wiadomości, kieruje temat na inne tory:– Patrz. nie ruszałem niczego od jej… odkąd jej nie ma. Policja trochę tu poprzestawiała po swojemu, ale poprawiłem i  wszystko jest tak, jak było. szybko przeniosłem się do innego po-koju. Bardzo szybko. nie mógłbym w nim spać. Wszystko tu mi o  niej przypomina. nawet po-wietrze wciąż pachnie moją żoną.

Pociąga nosem.

ale to nie zapach byłej mieszkanki tego domu. stara czuje go wyraźnie, przeraża ją, mimowol-nie przywołuje przed oczy widmowe obrazy zu-pełnie niezwiązane z żywymi ludźmi, ani nawet ze wspomnieniami po zmarłej. trudno nazwać zapachem coś, co odczuwa się ciałem, nie zmy-słem powonienia. By odsunąć na chwilę od sie-bie widmowy swąd, rozgląda się.na komódce nadal leży zaczęta robótka. W dłu-gich drutach odbija się blask słabej żarówki. Z odległości wygląda to na niedokończony sza-lik. od kłębka brązowej włóczki do ściany cią-gnie się czyjaś inna robota – pajęcza. sieć jest rozległa, drgają w  lekkim przeciągu zasuszone trupki much, stare jak wszystko tutaj. sufit to-nie w  cieniach, jednak widać wyraźnie więcej sieci – widomy znak, iż właściciel przekazał to pomieszczenie do zarządzania w każde chętne ręce. Choćby były to pajęcze odnóża, czy zwiew-ne widmowe dłonie przeszłości. Puchate kłębki kurzu przetaczają się po podłodze, kreśląc za sobą kręte ślimacze ścieżki. Można śmiało za-łożyć, iż nawet myszy nie korzystają ze spokoju tego miejsca i nie zaglądają tu w poszukiwaniu resztek posiłku, czy czegoś twardego do prze-gryzienia.

Uwagę przyciągają okiennice, również rozwarte gościnnie. Jednak nocy nie dano szansy na za-puszczenie żurawia do środka, a  to za sprawą grubych dech, które od zewnątrz przybito do ościeżnic.

Gospodarz idzie za wzrokiem staruchy i choć ta milczy, udziela odpowiedzi na niezadane pyta-nie:– okien, tak jak i drzwi, nie sposób zamknąć, by same się nie otwarły. Musiałem zabić je deska-mi, jeszcze zanim zrobiło się zimno. Potem tylko ociepliłem styropianem i  zakryłem drugą war-stwą desek.– Drzwi czemu nie zabiłeś deskami?Wzruszenie ramion. odwraca wzrok, szpe-ra nim gdzieś po kątach, unikając odpowiedzi. Miast tego wraca do starej kwestii:– Czujesz coś?– Zimno. Rozpal pod kuchnią i nastaw na kawę. Ja się rozejrzę.

Patrzy na starą jak na wariatkę, otwarłszy usta, zastanawiając się, czy jest to rzeczywiście objaw odwagi, czy ostentacja obliczona na odebranie mu pewności siebie. Prawdopodobnie jedno i drugie. Porwał ją wprost z mieszkania. Wcze-śniej krył się kilka godzin w pobliżu, obserwując przez okno seans spirytystyczny, od ulicy oraz niepowołanego wzroku oddzielony chaszczami porastającymi jej ogródek. Czekał aż wszystkie staruszki się rozejdą, aż zapadnie mrok. Był cier-pliwy. Wszedł do jej mieszkanka, zbiwszy owinię-tą w kurtkę cegłą szybę w okienku piwnicznym. Wkradł się jak kot, cichy, zorganizowany, pewny celu oraz tego iż nic nie stanie na przeszkodzie, a  jeśli nawet to nie na jego szkodę. Po czym ogłuszył, skrępował grubą żyłką, jakiej używa się raczej na morzu, nie wodach śródlądowych. Dokonawszy tego, wtłoczył ją do bagażnika ni-czym skrzynkę z  ziemniakami. Zbrukał jej pra-wa, dokonał mordu na jej swobodach, zdeptał wolność, a mimo to przegoniła go właśnie z jego własnej, choć nieużywanej, sypialni i  zażyczyła sobie kawy.

ostentacja, jak najbardziej. ale również odwaga.Zanim pozbawił ją przytomności, jakiś we-wnętrzny nienazwany przymus nakazał mu po-kazać jej oblicze, niemalże przedstawiając się, a  tym samym informując o  jej przyszłym losie. Musiała go poznać. Dojrzał to w jej rozwartych źrenicach, labiryncie fałd na czole, lekko rozwar-

Page 54: 01_glosfantastyki

54| Głos Fantastyki

tych, bezzębnych ustach. Poznała go, a że jego osoba kilkanaście miesięcy temu zrobiła gwał-towną karierę, starucha, nim odebrano jej wol-ność, przyjęła w darze pewność, gdzie zawiodą ją koleje losu.

anatol Będzina. Morderca. Żonobójca. Policja może sobie mówić, co jej się żywnie podoba, nieskora do przyznania się do własnej niepo-radności. Brak ciała oznacza brak czynu. kobie-ta najzwyczajniej w świecie wybrała inną ścieżkę i  nią teraz kroczy. innymi słowy, cytując słowa piosenki z pewnej dobranocki: „Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie…”. Wszyscy jednak dosko-nale znają prawdę: Będzina zabił żonę, a  po-tem poćwiartował zwłoki i  spalił albo zakopał. Być może nawet zjadł. i ten oprawca, skinąwszy teraz głową, potulnie rusza do kuchni. Chwilę później zaczynają dobiegać stamtąd metalicz-ne odgłosy grzebania pogrzebaczem w ruszcie, stukot drewna uderzającego o  drewno oraz szelest papieru, który posłuży za rozpałkę.

stara, już sama, wchodzi głębiej do niezamiesz-kanej sypialni. kładzie dłoń na niedokończo-nym szaliku, szuka więzi z jego twórczynią. Gałki oczne poruszają się na boki pod opuszczony-mi powiekami, z  lewa na prawo i  z  powrotem w lewo, powoli, jakby kobieta czytała wiadomość, którą uczynne widma przeszłości pozostawiły na wewnętrznych ściankach jej własnych po-wiek. Zabiera dłoń, wzdycha, rozgląda się i idzie dalej, odciskając posuwiste ślady w  pokładzie zalegającego na podłodze kurzu. kopie puchate koty, które z bezdźwięcznym wrzaskiem umyka-ją na boki. Porusza jedną okiennicą, zasłuchana w skrzypienie; może ono powie jej coś więcej.W szufladach komody kryją się mało użyteczne skarby. W dolnej ręczniki, w wewnętrznej kilka par skarpet oraz jedna para majtek. Górną za-pełnia sterta papierów. Poruszone starczą dło-nią protestują słabym szelestem, nie udzielając żadnych informacji.

najwięcej mówi aura tego miejsca, choć i  tak zbyt mało by wysnuć daleko idące wnioski już teraz. to „Coś” nienazwane, bezcielesne, a wy-starczająco silne by przenikać dreszczem przez skórę, stawiać na baczność najlżejsze włoski na ciele, wysuszać ślinę na wargach. tutaj ma swoje epicentrum, w tym pokoju. Przejmuje lę-kiem, lecz nie podaje przyczyn, nie ujawnia źró-dła owych strachów. nie szepce, nie mówi, nie

krzyczy. Dotyka, lecz nie łapczywie. nie łapie, nie chwyta. Muska. Bez najmniejszych wątpli-wości istniejące, lecz ukryte zdecydowanie głę-biej w strukturze astralnej, u samego jej źródła, u samych pierwocin niebytu.

nie. nie jest to dusza martwej kobiety. ani ja-kakolwiek istota, która do grona martwych ją przywołała. Wyczuwalna jednak i choć tajemni-cza i nie przenikniona, to z samej jej obecności można wyciągnąć tylko jeden logiczny wniosek, na dobry początek.

Piersi staruchy wznoszą się w głębokim odde-chu. odwraca się, czując na sobie czyjś wzrok. Będzina. stoi w  drzwiach, oparty niedbale le-wym ramieniem o futrynę.– Woda postawiona. niedługo będzie kawa.stara patrzy nań badawczo.– Prawdą jest, co mówią o  twojej żonie. Choć niepełną. nie żyje. ale to nie ty ją zabiłeś.Mężczyzna nie odpowiada. Jego poza jednak wystarczy za wszystkie słowa. Jest spięty, kości żuchwy zaczynają pracować jak tłoki. Palce zaci-skają się w pięści i rozwierają. oczy są wilgotne i poważne. to nie są oczy mordercy, choć tego akurat nigdy nie jest się pewnym, dopóki wszel-kich przypuszczeń nie podda ocenie sroga rze-czywistość. Dopóki dobry chłopiec, który co rano przynosi zakupy niedołężnej sąsiadce, nie okaże się lokalnym podpalaczem stodół a szkolna pry-muska, lubiana i podawana za przykład stałym bywalcom oślich ławek, sprawczynią włamania do klasowej kasetki. Dopóki nie wyjdzie na jaw, iż seryjny zabójca i gwałciciel to nie kto inny jak znany wszystkim młody stażysta ze szkolnej bi-blioteki. ten sam, który w każdy piątek prowadzi kółko czytelnicze dla pierwszoklasistów.Głos Będziny chrypi:– ile dajesz cukru?starucha przypatruje się mu jeszcze chwilę, ki-wając tylko głową. Może być to zwykły tik, któ-ry dotyka osoby wiekowe. ale również świa-domość, iż mężczyzna, brakiem odpowiedzi, przyznał jej rację.– Piję czarną – informuje i wychodzi z sypialni. Ulga towarzysząca tej czynności jest przemiłym doznaniem. Muskanie staje się niemalże flautą. Choć jeszcze niedawno wystarczyło, by w progu mieszkania ścisnąć jej serce zgrozą, teraz może być porównywalne co najwyżej do lekkiego swę-dzenia.

Page 55: 01_glosfantastyki

55| Głos Fantastyki

nie jest to kawa z najwyższej półki, nie taką pili olimpijscy bogowie, gdy w kredensie brakowa-ło nektaru a  skrzydłostopy Hermes chwilowo zajęty był innym zleceniem. ale, pozbawiona choćby grama cukru, rozjaśnia myśli oraz daje impuls upragnionej energii. Rozgrzewa, nim płonący pod metalową kuchenną płytą ogień zdoła pchnąć rurami gorącą wodę na tyle szyb-ko by podwyższyć temperaturę w całym domu. kobieta miesza ją oszczędnymi ruchami, trzy-mając jedną dłoń na blacie stołu, przygarbiona, wpatrująca się w gęsty, powolny wir fusów. Zda-je się nie zwracać uwagi na zapatrzonego w nią Będzinę.

Drzwi prowadzące do sypialni są zamknięte, zwyczajnie, nie na klucz. Zdaniem gospodarza, dopóki siedzą w kuchni, same się przy nich nie otworzą. Mimo to wewnętrzny przymus naka-zuje oczom co jakiś czas zwracać się w ich kie-runku, wstrzykując przy tym w żyły dawkę nie-pokoju. Pozornie kobieta trzyma fason, jednak jej sflaczałe z  wiekiem mięśnie podrygują pod luźną skórą, jakby za chwilę jakaś pierwotna, przepełniona gniewem moc miała wysadzić drzwi razem z futryną, zasypując ich odłamkami cegieł i tynku.

– nie powiem ci niczego ponad to, co już prze-kazałem policji – wyrzuca z siebie Będzina, wy-raźnie zły na jej pokazowy spokój. – Poza tym nie pamiętam już szczegółów. Wkrótce minie rok. Była niedziela, więc razem z sąsiadem po-jechaliśmy do Gorzowa na giełdę. kacper Jagła. on potwierdził przed policją, że byliśmy wtedy razem. szukałem jakichś części, nie pamiętam jakich. Może do ciągnika, może do kombajnu. Zeszło nam do południa. kiedy wróciłem, jej już nie było. – Milknie, zastanawia się chwilę, po czym dodaje: – Wszystkie światła w  domu się paliły. Wszystkie drzwi były otwarte. Prócz tego, nie znaleziono żadnych śladów. Możesz mi wie-rzyć – kiedy mówię, że policja przetrzepała mój dom dokładnie, to właśnie to mam na myśli. nie po zaginięciu Danki, a po policyjnej interwencji moje mieszkanie wyglądało jakby przemaszero-wał przez nie legion włamywaczy. Wcześniej nikt się nie włamał, ani też nikt nie użył tutaj przemo-cy. Rano Danka jeszcze była, po południu znikła, ot tak.

Los Będzinowej obrazują prostujące się gwał-townie palce obu dłoni jej męża. Puf! Jest – nie

ma.– Pamiętasz, co się działo później. Brała w tym udział spora część mieszkańców Dobrochtu. Poszukiwania, trwające kilka tygodni. Po łąkach okolicznych, po lasach, zaroślach. Przeryto nie-malże Ryskę, Raduńkę, oraz wszystkie okolicz-ne jeziora. nic. Bez rezultatu. Ciężko było, jak to na wiosnę. Roztopy, błocko. W tym czasie już zaczęły się tworzyć opowieści o  tym, co zrobi-łem i w jaki sposób. nawet Jagła dał temu wiarę, mimo że byliśmy wtedy przecież razem. to ja ją zabiłem. Zabiłem i pozbyłem się ciała. nie było sensu szukać, bo i tak nie było już czego.ostatnie zdania wyraźnie przesyca gorycz. Bab-ka siorbie kawę, łowiąc słowa niczym pająk mu-chy. Powietrze w kuchni jest już znośnie ciepłe. Mróz władający pustymi przestrzeniami na ze-wnątrz oraz roszczący sobie prawa do wnętrz ludzkich siedzib, uchodzi z  podkulonym ogo-nem, odwracając się jeszcze i szczerząc kły, ale bardziej z bezsilności niźli gniewu. na parapet wskakuje kot, obraca się wokół własnej osi, po czym przeobraża się w  pomrukujący kłębek sierści. Jeszcze łypie zmrużonymi ślepiami, ale bijące od dołu z kaloryfera ciepło usypia go – fał-szywy obraz personifikacji bezpieczeństwa.

atawistyczne tchnienie ledwie można wyczuć. ale jest, stara niemalże je sobie wyobraża jak przenika przez cienkie pilśniowe drzwi i  choć tego po sobie nie okazuje, boi się go. Zło znajo-me można ogarnąć rozumem i podjąć przeciw niemu wypróbowane metody. najgorsze jest to, czego się nie pojmuje, z czym nie miało się jesz-cze do czynienia.

Pusta szklanka kryje zapewne jakieś dziwy, bo starucha okręca ją w palcach obu dłoni i zaglą-da do środka, marszcząc przy tym czoło. odsta-wia w końcu jak najdalej od siebie a na wierzch kładzie łyżeczkę. Milczy. Jeśli coś wie, nie okazu-je tego po sobie. W  rzeczywistości jednak nie ma pojęcia, co robić. Zwyczajne środki dobre są na pozostałości aur żyjących niegdyś ludzi, na zjawy półrealne, objawiające się różnorakimi wi-dziadłami, a nawet poltergeisty, zdolne odcisnąć swoje istnienie w sferze rzeczywistej, wyginając łyżeczki, przesuwając meble, gasząc światła, od-cinając sygnał w telefonie, bądź…

otwierając drzwi i okna.

owszem. ale nie w  tym przypadku. starucha

Page 56: 01_glosfantastyki

56| Głos Fantastyki

jest tego pewna.Z aurami, zjawami czy złośliwymi poltergeistami można sobie poradzić. ich obecność jest zro-zumiała, a nawet paradoksalnie logiczna, wyni-ka z braku zgodny na własną śmierć. ich gniew łatwo ułagodzić, obiecując im dokończenie, czy też rzeczywiście finalizując niezałatwione w sku-tek zejścia sprawy. Jak sprostać czemuś, czego się nie zna i czemu najprawdopodobniej nie ma się nic do zaoferowania?

o tak. Demony, zmory, upiory których bytu nie poprzedził ludzki żywot, są nieobliczalne. nie-zwykle trudno stanąć z nimi w szranki jak równy z równym. a i wtedy sukces niekoniecznie musi zwieńczyć dzieło. Jednak i one z  reguły czegoś chcą. Wystarczy zadośćuczynić ich żądaniom, o ile nie są zbyt wygórowane, a częstokroć są.to tchnienie jednakże… oraz brak obecności byłej mieszkanki tego domu, choćby minimalna. Zupełnie jakby nigdy nie istniała. Jakby wraz ze śmiercią anihilowała się do ostatniego atomu. Unicestwienie duszy, bez pozostawienia choćby śladu? Jakaż siła mogła tego dokonać?niewiedza jest gorsza od najstraszliwszego wia-domego.

– Wierzę ci – oświadcza. – i pomogę, na ile będę potrafiła.Przez twarz Będziny przechodzi drgnienie. W  oczach pojawia się blask, na usta wypeł-za grymas przy odrobinie wyobraźni mogący uchodzić za uśmiech. Dowierza jej słowom bar-dziej, aniżeli ona sama. na dnie jej duszy snują się opary sceptycyzmu.– Zapłacę – mówi – ile zażądasz. a za tamto po-rwanie, za żyłkę i za bagażnik przepraszam.– to też doliczę do ceny.ton jest poważny, słowa ostre i cierpkie, tną ni-czym żyletki. niełatwo będzie zadośćuczynić za przemoc i poniżenie. Będzina zdaje się to rozu-mieć, chowa głowę w  ramionach niczym pies, który czuje iż za chwilę zostanie skarcony i do-skonale wie że zasłużył.– Będziesz mi musiał pomóc. Zrobisz coś, czego nie zrobił jeszcze nikt przed tobą.Mężczyzna kiwa głową z gorliwością.– Zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.stara przerywa mu niecierpliwym ruchem dłoni.– Przynieś świecę. Jak najgrubszą. najlepiej gromnicę.Zrywa się, jakby wykonanie jej polecenia miało skutkować jakąś cudowną nagrodą. tymczasem

starucha przechyla się ponad stołem, ujmuje jedną dłonią śpiącego kota, zagarnia go w swo-im kierunku. kocur wygina ciało, w jego rozwar-tych teraz oczach dostrzec można przyganę. Jednak pozwala kobiecie na pieszczotę, podsta-wia łebek pod drugą rękę i mruczy z nieudawa-ną rozkoszą. Gdy stare zapadłe usta pojawiają się przy jego uchu, stawia je na sztorc, słucha słów, których nie pojmuje i wzmacnia mruczan-do niczym mały bożek, przyjmujący od wiernej hołdy.

Gromnica. komunijna. starucha pamięta tamto wydarzenie, choć miało miejsce prawie ćwierć wieku temu. Pamięta dziecko, które wyjechało na drogę swym rowerem, chłopczyka w  gra-natowym garniturku. Przypomina sobie widok komunijnego rowerka, zmiażdżonego gargan-tuicznymi kołami stara. trudno zapomnieć taką tragedię, nawet gdy dotyka obcą rodzinę. Przygląda się Będzinie, przytykającemu płoną-cą zapałkę do knota – dym na chwilę przyjmuje wizerunek twarzy dziecka. oczywiście, to tylko złudzenie.

nie odsuwając warg od kociego ucha, stara wwierca się spojrzeniem w źrenice mężczyzny.– Cokolwiek zrobię, cokolwiek zobaczysz, zacho-waj spokój – informuje szeptem. – nie waż się drgnąć. nie waż się uczynić gestu, który zgasił-by świecę. ona się musi palić, bez względu na wszystko. najlepiej usiądź sobie w kącie i patrz. Rozumiesz?– Rozumiem.– to zrób to. teraz. ale najpierw wyłącz światło.Będzina robi, co mu nakazano i siada. Chłonie wzrokiem obraz gromnicy, staruchy wtulonej twarzą w kocie ciało. Jeszcze jest spokojny, choć wyraźnie niczego nie rozumie. kilka uderzeń serca potem wszystko się zmienia. Rzeczywi-stość robi salto, tak jak i żołądek mężczyzny.stara na chwilę opuszcza powieki, a gdy je po-nownie otwiera, lśnią nieludzką żółcią. Rozwar-te usta nie są już bezzębne. ostre jak igły zęby wgryzają się w kocią szyję i szarpią. tryska krew, zachlapuje dolną część twarzy starej, jej piersi. strzyka na stół, skwierczy w kontakcie z ogniem gromnicy.

oczy mężczyzny ogromnieją, wargi już-już ukła-dają się do słów, te jednak nie padają. na swoje szczęście, o ile dowierzać starusze, jest w stanie jedynie patrzeć.

Page 57: 01_glosfantastyki

57| Głos Fantastyki

kot pręży się, szarpie w dłoniach babki, skrzeczy żałośnie. nie jest jednak w stanie cofnąć czasu. Z równym powodzeniem mógłby się starać wy-smyknąć spomiędzy zębów dobermana. kobie-ta odsuwa jego ciało od siebie, odgina mu gło-wę, pozwalając by krew kreśliła na blacie stołu wokół świecy fantasmagoryczne wzory. a kiedy zwierzak sztywnieje i ponad wszelką wątpliwość jest już martwy, jego ciało jest zbędne. staru-cha odrzuca je w kąt, pochyla się nad gromnicą. Jej oczy lśnią jak dwie kule słońca, na wargach krzepnie posoka.

– Przybądź – szepce chrapliwie. i coś się poja-wia. Dym ponad płonącym knotem pęcznie-je, przybiera na masie, wypuszcza niezliczone smugi i  smużki, które łącząc się, rozszarpując na strzępy i  nieustannie pączkując, przyjmują podobiznę twarzy.

Mimo niemal całkowitych ciemności, brukanych błyskami z paleniska oraz mdłym światłem świe-cy, widziadło widać wyraźnie. Zdaje się emano-wać własną poświatą, srebrną w otaczającej ją czerni. Grube zdeformowane wargi się poru-szają, lecz nie wydobywa się spomiędzy nich najlżejszy dźwięk. Być może starucha słyszy go we własnej głowie, bo kiwa nią i chrypi:– Pozwól mu przyjść do nas. Pozwól mu nam pomóc. Zapłaciłam krwią. Zapłaciłam życiem. Pozostało ciało, lecz możesz przyjąć duszę.Postać się rozwiewa, dym świecy znów jest jedy-nie nikłą smużką. Blaknie też żółć oczu staruchy. Jej dziąsła są teraz nagie, jakie były jeszcze pięć minut temu.

Ruch w kącie kuchni, tam gdzie odrzucono ciało martwego kota, przyciąga uwagę Będziny. Ruch jest nikły, dostrzegalny co najwyżej gdy się pa-trzy kątem oka. Potem rozlega się mruczenie, które stopniowo zaczyna nabierać chrypliwych tonów. Ciało Będziny oblewa zimny pot, a włosy na karku podnoszą się na baczność. Wie, czym jest to, co słyszy. to paniczny, przesycony bólem koci krzyk. Wznosi się i wznosi, osiągając stan, zdolny przejąć zgrozą najodważniejsze ludzkie serce. Po czym się urywa, nagle, jakby ucięto go nożem. Cisza niemalże rozsadza bębenki, lecz nie trwa długo. W ciemnościach rozlega się płaczliwy głos dziecka:– tatusiu.

Płacz jest jak najbardziej realny. Będzina z prze-

rażeniem uświadamia sobie, że to on płacze.Ciemność, która wydała głos jego zmarłego syn-ka, teraz gęstnieje. Ze skrzepu mroku, pomię-dzy piecem a szafką wyłania się nieduża postać w  komunijnym garniturku. W  czerni niemalże nieprzeniknionej wyraźnie widać biały owal twa-rzy z  dwoma bezdennymi studniami czarnych oczu oraz trzecią w miejscu ust.

starucha wyciąga obie dłonie. Świeca oświetla-jąca teraz jej plecy, nie ma dość mocy by do-trzeć do oblicza, nie widać jego wyrazu, lecz głos starej tchnie bezbrzeżną czułością.– Chodź, kochanie.Dziecko nie słucha. nawet nie patrzy w stronę starej, tak jakby nie istniała. Wpatrzone w  Bę-dzinę, kradnie całą jego uwagę i samo zdaje się łaknąć wyłącznie jego widoku.– tatusiu.

Cokolwiek było do tej pory, cokolwiek się stało, dzieje, lub dziać będzie, nie ma już najmniejsze-go znaczenia. Będzina zsuwa się z krzesła i ku przerażeniu staruchy, na kolanach idzie w stro-nę synka.– stój, durniu.

słowa nie mają takiej siły. stara pędzi w  jego stronę jak młódka i  oplata go ramionami, nie-malże przytłacza do ziemi. Czuje uderzenia pię-ści. Będzina gryzie ją w przedramię, szarpie się pod nikłym ciężarem jej wysuszonego wiekiem ciała. krzyczy. Woła syna. a syn nie ustaje w we-zwaniach.– Ukochaj mnie, tatusiu.– nie słuchaj go – trzeszczy mu nad uchem star-czy głos. – Jest tylko widziadłem, wspomnieniem twego dziecka. nie dotkniesz go, nie zdołasz, a zgubisz własną żonę. to, że nie żyje, nie ozna-cza, że nie potrzebuje pomocy.

nie widząc, jak mu przemówić do rozumu, robi pierwszą rzecz, jaka przychodzi jej do głowy. Drapie go dotkliwie w  ucho. Do krwi. słyszy pełen wściekłości krzyk i  niemal jednocześnie jej własne ciało skręca się z bólu, gdy mężczy-zna uderza ją łokciem w brzuch. stacza się zeń i  mimo cierpienia przekręcającego ją na lewą stronę, jeszcze próbuje go ucapić za kostkę. Jednak mężczyzna ukrywa tylko twarz w  dło-niach a jego ramionami zaczyna targać szloch.– tatusiu, czemu nie chcesz mnie ukochać?W tym głosie pobrzmiewa uraza. ten głos jed-

Page 58: 01_glosfantastyki

58| Głos Fantastyki

nak cichnie, gdy starucha przetacza się na ko-lana, opierając jednocześnie dłońmi o podłogę i  w  tej psiej pozycji wyszczekuje przepełnione ostrą przyganą słowa:– Patrz na mnie!Dziecko z  wysiłkiem odwraca spojrzenie od ojca. Wyraz maleńkiej jaśniejącej w  ciemno-ściach twarzyczki się przeobraża. Czułość zastę-puje gwałtowna złość. Postać zdaje się migotać, przepoczwarzać, gładkie dziecięce krągłości za-stępuje przerażający widok tego, co z  ludzkim ciałem potrafi zrobić guma dźwigająca kilka ton metalu.– Patrz na mnie i słuchaj – stara jest niezrażona. nie takimi obrazami próbowano ją w przeszło-ści przerazić. Próbuje wstać, lecz idzie jej nie-mrawo. Żołądek nadal przebywa na wczasach w gardle i nieśpieszno mu na dół. – twoja mat-ka. Co się z nią stało?kalejdoskop makabrycznych slajdów ustaje, dziecko na powrót się staje dzieckiem. Przynaj-mniej wizerunkiem dawnego chłopca.– Bawiliśmy się razem… nie będziemy się już bawić razem… Przyszedł i  ją zabrał… Przyszedł i chciał mnie… nie pozwoliła mu…– kto ją zabrał? o kim mówisz?– nie będziemy się już bawić razem.– kto zabrał twoją mamę?– on ma własne zabawy… one mi się nie podo-bają… nie chcę się z nim bawić…– kto? o kim mówisz?– o nim… Jego zabawki są brzydkie…– Jak się nazywa?– nie ma imienia… Ma zabawki… ale one mi się nie podobają… są brzydkie… Jego zabawki robią krzywdę…– skrzywdził twoją mamusię?Chwila milczenia a potem:– Będzie się z nim bawić, choćby nie chciała…– kim jest ten, który nie ma imienia?– nikim… kimś… niczym… Wszystkim…– Jak go pokonać? Jak mu odebrać mamusię?Dziecko robi krok do tyłu. Jego twarzyczka blak-nie, oddaje się stopniowo we władanie mroku. nim gaśnie zupełnie, rozlega się jeszcze bezcie-lesny słaby głos, dobiegający z nicości:– Wszystko mu jedno, z kim się bawi… Wszystko mu jedno z czym się bawi…nie ma sensu zadawać więcej pytań. nikt nie odpowie.stara opiera się łokciem o siedzisko krzesła i sa-piąc boleśnie wstaje z  klęczek. omija mamro-czącego, macającego dłońmi wokół, jakby cze-

goś szukał, Będzinę, i włącza światło. Wraca do stołu, opada z  jękiem na krzesło. Długo wpa-truje się w ogienek świecy, po czym ślini palce i gasi go pomiędzy nimi. Uwagę przenosi na sie-dzącego na podłodze gospodarza, kręcącego głową, poruszającego bezdźwięcznie wargami jakby wypowiadał czyjeś imię, lecz bał się jego brzmienia.– anatol. – starucha stara się mówić łagodnie. – Musimy porozmawiać o twojej żonie. Zapomnij o dziecku. ono jest już bezpieczne. Musimy po-móc Dance.Wargi Będziny nieruchomieją. stara kuje żelazo, póki gorące.– Możemy jej jeszcze pomóc. Chłopczyk jest bezpieczny, tam gdzie jest. ona nie.o kim mówiło widmo dziecka? o jakiejś istocie wprost z trzewi niebytu? o czymś, lub kimś, co da się objąć rozumem, nadać mu nazwę? sta-rucha obserwuje podnoszącego się z kolan Bę-dzinę, jednocześnie głowiąc się nad tą garstką informacji, w których posiadanie zdołała przed chwilą wejść. ktoś, lub coś, traktujące aury mar-twych jako towarzyszy zabawy. a  może wręcz jako zabawki. istota boska, czy demoniczna?– Bawili się razem. – siedzący teraz za stołem, oparty łokciami o jego blat Będzina tarł skronie oburącz. – Danka z  Marcinkiem. Myślałem, że taki jest jej sposób na traumę. Wydawało mi się to dziwne, bo ile lat można nosić żałobę? Całe życie? Byłem głupi! ona go nadal widziała. nie śmiała się sama do siebie. nie rozmawiała sama ze sobą. on tam był przez te wszystkie lata, ra-zem z nią. Bawili się. nasza sypialnia…Milknie. Już nie trze skroni, jakby zamierzał do-stać się do własnego mózgu z dwóch przeciw-nych stron. Patrzy przenikliwie na staruchę.– ta nasza sypialnia była wcześniej jego poko-jem. Jego własnym.– twojego syna?kiwa potwierdzająco głową.– Po tym jak zginął, wymusiła na mnie, byśmy się tam przenieśli. nie chciałem tego, ale moja Danka potrafiła postawić na swoim. Część me-bli została ta sama. Jego szafka na zabawki. stoi przy oknie. Chcesz? Pójdziemy tam, pokażę ci zabawki mego syna, zamknięte w  szufladach. te same, którymi później się bawiła Danka. każ-dego wieczora, niczym mała dziewczynka. nie. Bo to były przecież zabawki chłopca: żołnierzyki z ołowiu, drewniane i plastikowe samochody.słucha go z przejęciem– Pamiętam dzień, w  którym znikła. to chyba

Page 59: 01_glosfantastyki

59| Głos Fantastyki

nic nienormalnego, że się takie rzeczy pamięta, prawda? Po tym jak wróciłem z  Gorzowa, one były tam wszystkie na podłodze. samochodziki, żołnierze poustawiani w szeregach. tylko Dan-ki ani śladu. niezwykłe, bo przecież zawsze je chowała do szuflady, po każdej zabawie. Coś się musiało stać, że je tak zostawiła. Coś raptowne-go.– Powiedziałeś, że wszystko jest tak, jak zastałeś.– Wszystko, prócz zabawek. Pomyślałem sobie, że tego by właśnie chciała. Gdyby mogła, sama by to zrobiła.starucha kiwa głową. Jej wyblakłe źrenice prze-wiercają Będzinę niczym dwa rozgrzane do bia-łości wiertła.– teraz ty się będziesz nimi bawił.W pierwszej chwili nie pojmuje, o co jej chodzi. Patrzy tylko, marszcząc czoło.– Zabawki, anatol. – stara kiwa ręką nagląco. Widać, że wpadła na jakiś pomysł, i spieszno jej z realizacją. – Wyciągnij je z szuflady i baw się, jakbyś miał osiem lat.

Wstaje zza stołu i  łapie go za ramię. W oczach Będziny pojawia się błysk zrozumienia. kręci jednak głową sceptycznie. idą w kierunku byłej małżeńskiej sypialni, która wcześniej należała do pewnego chłopca. Światło rozprasza mrok, jednak wrażenie przytulności i bezpieczeństwa tego miejsca, jest wyłącznie złudzeniem. W pro-gu starucha zatrzymuje się raptownie.– Wezwij swoje psy.– o czym ty mówisz?– o twoich psach, anatol. idź po nie.– Miejsce psów nie jest w domu.stara sapie z rozdrażnieniem.– swoje przyzwyczajenia zostaw sobie na po-tem. Mało mnie interesują. idź po psy, powie-działam.

Będzina krzywi się, ale wykonuje polecenie. sta-ra zostaje na chwilę sama. Zdaje się wahać, sto-jąc w progu. Zaciska sękate palce w bezbronne starcze pięści, rozwiera je i  znów zaciska. Jest zdenerwowana. Wie, że postawi niebawem w hazard nie tylko własne życie, ale również wy-kraczające poza fizyczność istnienie. aura po-mieszczenia zdaje się drgać, niczym powietrze rozgrzane letnim skwarem. obecność czyjejś niezgłębionej mocy nie jest zdecydowana, lecz stara ją wyczuwa. Jej nozdrza poruszają się, jak-by łowiła nimi miazmaty wiedzy wykraczającej poza jej zdolności pojmowania. kiedy obok po-

jawia się gospodarz, zaś o udo ociera się wielki, śmierdzący mokrą sierścią mieszaniec, starucha nabiera głęboko powietrza do płuc i wypuszcza-jąc je niespiesznie, przekracza próg.

Psy wyraźnie mają inne zamiary. Pomieszczenie je odpycha. kręcą się, przestępując z  łapy na łapę i kiwając mokrymi od topniejącego śniegu łbami. Jeden popiskuje, niczym szczenię. Będzi-na wpycha je siłą i zamyka za sobą drzwi.

Psy drżą na całym ciele, zadami przywierają do podłogi. W ogrzanym już dosyć dobrze pomiesz-czeniu unosi się zapach psiego moczu. staru-cha przygląda się im, kiwając głową, być może w typowym dla wiekowych ludzi tiku, a może ze zrozumieniem. Zwierzęta również wyczuwają nadnaturalny klimat panujący w pomieszczeniu, napawa je lękiem. Chęć do zabawy jest ostat-nim, czego by się można po nich spodziewać. Być może jednak wystarczy sama ich obecność, podczas gdy bawić się będzie Będzina.

stara kiwa krzywym paluchem w kierunku szafki przy oknie.– Zabawki – skrzeczy niecierpliwie.Gospodarz otwiera szuflady i zaczyna je opróż-niać, wyciągając garściami ołowiane żołnierzy-ki i  zanosząc je na środek pomieszczenia, na podłogę, prosto w pokłady kurzu. nie rzuca ich, lecz przykucnąwszy odkłada z namaszczeniem, niczym relikwie. kości żuchwy poruszają się na podobieństwo tłoków, zdenerwowanie niemal-że emanuje z niego niczym para z rozgrzanego kotła. Jednak w  oczach lśni wilgoć. Jeśli nawet w  pierwszej chwili poczuł sceptycyzm wobec planów staruchy, teraz włada nim determinacja. Dokończy zadanie, choćby najwyższym kosz-tem. Zanosi więc na miejsce boju kolejne plu-tony wojów, samochody z kolorowego plastiku: wywrotki, wóz straży pożarnej, dwa radiowozy. odkłada, idzie po następne, zdecydowany się bawić, zupełnie jakby się cofnął w  czasie do wieku chłopięcego. Przerośnięte dziecko z  za-ciśniętymi w determinacji wargami, skłonne do awantury jeśliby ktoś postanowił odebrać mu jednego z żołnierzyków, czy kazał iść spać.

koniec końców siada po turecku, długo przyglą-da się arsenałowi zabawek, niepewny od czego zacząć. Zupełnie nie zwraca uwagi na parujące w  cieple psy, snujące się z  podkulonymi ogo-nami wzdłuż ścian, popuszczające tu i  ówdzie

Page 60: 01_glosfantastyki

60| Głos Fantastyki

moczem. ani na wpatrzoną weń z  napięciem staruchę.

ołowiany oficer zarządza alarm. W pobliżu do-strzeżono oddziały wroga. Wszystko wskazuje na to, że niebawem rozegra się pierwsze star-cie. Wojna wisi w powietrzu. Brakuje tylko efek-tów dźwiękowych: terkotania karabinów, huku pękających granatów oraz krzyków ludzkich do wtóru wizgu pędzących z zawrotną prędkością szrapneli.

starucha kieruje się, krok za krokiem, w stronę wyłącznika światła. nie spuszcza wzroku z prze-stawiającego figurki Będziny. sama mamrocze pod nosem, wyrzucając z  siebie bezkształtne słowa. sięga w kierunku plastykowego pstryczka, lecz jej ręka zatrzymuje się w pół ruchu. Żarów-ka migocze i przygasa, jeszcze chwilę wszystko tonie w szarościach, po czym widok mebli, psów oraz bawiącego się Będziny kradnie nieprzenik-niona czerń, gęsta niczym smoła, w której od-dychanie staje się wyzwaniem ponad ludzkie możliwości.

stara wie, że nie są już sami. nie widzi tego, ani nie słyszy, lecz czuje wyraźnie. Jest zwarte, lepkie, wszechwładne i całkowicie zjednoczone z ciemnościami.W ciszy słychać jedynie skomlenie przerażonych psów. Po czym, czysty i wyraźny, rozlega się głos gospodarza:– Pobaw się ze mną.odpowiedzią jest drgnięcie powietrza, impuls, jakby tąpnięcie rzeczywistości oraz wrażenie za-sysania. stara przywiera do ściany, słyszy sko-wyt i uprzytamnia sobie, że wydarł się on z  jej własnego gardła. to uczucie wciągania przez czerń przejmuje bólem, jakby duszę odrywano przemocą od ciała.i nagle… nozdrza rzeczywiście wyłapują smród prochu, w uszach zaś rozbrzmiewa opera dźwię-ków batalii. słychać gwizd spadających bomb, echo przynosi partie odgrywane przez sekcję silników bombowców. terkot karabinów oraz krzyk dobywający się z tysięcy ludzkich gardeł.Zabawa przechodzi na wyższy poziom doznań. Bitwa staje się tak realna, jakby tuż obok, niewi-doczne dla ludzkiego oka, ścierały się dwie nie-nawistne armie.

na ułamek chwili pojawia się obraz czegoś łu-dząco przypominającego gigantycznego kal-

mara. Ciemności przyjmują kształt macek. Po czym duszności mijają, nie stopniowo, lecz na-gle. Równie gwałtownie cichnie orkiestra bata-listycznych brzmień i  znów rozbłyska żarówka. Światło mdłe, jak poprzednio, lecz teraz zdające się razić w oczy.

starucha zasłania twarz ramieniem. kiedy je odstawia, wszystko zdaje się takie samo. Pokój, Będzina siedzący naprzeciw rozłożonych na podłodze zabawek, a  nawet aura czyjejś odle-głej obecności. kobieta jednak wie, nie musi się rozglądać.

W pomieszczeniu nie ma już psów. Znikły. Zabra-ły je oślizgłe macki mroku. Gospodarz otwiera i zamyka bezgłośnie usta, niczym ryba rzucona na przyjeziorny piach. Maca wokół jak ślepiec. Ze wszystkich naturalnych otworów jego głowy, łącznie z  oczami, ciecze krew. stara przygląda się mu ze zgrozą, nie przeszkadza, kiedy Będzi-na wspiera się łokciem o skraj łóżka i wstaje. nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest ślepy jak kret, mimo to maca małżeńskie łoże, nie prze-stając wykrzykiwać niewidzialne słowa. Pościel nie jest idealnie gładka, gospodarz łapie jej skraj lewą dłonią i odchyla. Widok tego, co kryje się na zatęchłym prześcieradle, mógłby zaskoczyć każdego, lecz nie staruchę.

Wydzielające spleśniałą woń starości pielesze kryją zmumifikowane zwłoki kobiety, której po-nad wszelką wątpliwość kilkanaście minut wcze-śniej tam nie było. Będzinowa. to coś nienazwa-ne, uformowane z nicości, zwróciło ją w  takim stanie, jakiego należało się spodziewać po roku nieistnienia, w zamian jako towarzyszy zabawy biorąc oba psy.

Będzina zdaje się nie mieć pojęcia o obecności własnoręcznie porwanej kobiety, wodząc dłoń-mi po martwym ciele, roniąc krwawe łzy i zawo-dząc bezgłośnie. starucha podejmuje decyzję. sunie wzdłuż ścian, nie odwracając wzroku od gospodarza. Wymacawszy dłonią klamkę drzwi prowadzących do kuchni, naciska ją i krzywi się na dźwięk skrzypu zawiasów. Dalej już nie przej-muje się hałasem, zmierza starczym truchtem tą samą drogą, którą ledwie kilkadziesiąt minut temu przemierzała w przeciwnym kierunku. ku wyjściu. ku wolności.

Świat rzeczywisty wita ją mrozem, uderza pię-

Page 61: 01_glosfantastyki

61| Głos Fantastyki

ścią wiatru, próbuje z  miejsca zawrócić, wtła-czając na powrót do tego przeklętego domu. starucha się nie poddaje, woli zamarznąć niźli pozostać tutaj choćby minutę dłużej. Pokonując napór mroźnych podmuchów, zamyka drzwi. Jednocześnie znika wrażenie obcej obecności. Ulga niemalże pozbawia ją zmysłów.

Zmieniony w  lodowy grys śnieg skrzypi pod obutymi w wełniane kapcie stopami. samochód to teraz bryła mroku odrobinę ciemniejsza od otoczenia.

Czeka ją długa droga. Daleko za plecami staru-chy łyskają światła najbliższego gospodarstwa. Jeszcze dalej, lecz przed nią, ponad wierzchoł-kami drzew roztacza się blada łuna miasteczka. Dobrocht. tak odległy, że niemalże nierealny, lecz kobieta wybiera właśnie ten kierunek. Jeśli się zdarzy, ktoś nadjedzie i udzieli jej pomocy, a  jeśli nawet nie, droga do pierwszych budyn-

ków nie powinna jej zająć więcej jak godzinę.nie jest to noc z  grona tych najcieplejszych w  roku. Świat lśni na podobieństwo obtoczo-nego lukrem pączka, szron zdaje się oblepiać wszystko dookoła. Jeśli nawet jakaś samotna śnieżynka zawiruje w  powietrzu to i  tak naj-bliższa latarnia znajduje się zbyt daleko by ją dostrzec. Wiadomym jest, że zima się utrzyma i mróz, o  ile to możliwe, jeszcze przybierze na sile. Ściśnie białym kułakiem jeziora i  rzeczki, wniknie lodem w głąb gruntu. odnajdzie ukryte głęboko w ziemi arterie rur i  je rozsadzi. osią-dzie na gałęziach i liniach energetycznych, przy-ciśnie do ziemi, przełamie, rozkruszy. Wyszcze-rzy kły sopli spod rynien i okapów.Rozzłoszczony i okrutny.

Marek ścieszek, Nowogródek pomorski, 3 li-stopada 2012

Marek Ścieszek.

Rocznik 1975. niepraktykujący technik informatyk. niedoszły historyk. Fanta-sta. Wielbiciel literatury fantastycznej, historycznej, kryminalnej oraz wszel-kich tworów, będących wynikiem mariażu tychże konwencji. Biorca grozy i dawca grozy. Pisarz. autor zbioru opowiadań „Wehrwolf”, Radwan 2011. Pozostawił swój ślad w nieodżałowanej pamięci „Magazynie Fantastycznym” oraz „science Fiction Fantasy i Horror” w postaci opowiadań „100 000 B.C.”, MF 21/2011 oraz „to już nie jest ten sam las, co niegdyś”, sFFiH 65/2011. Współautor trzech elektronicznych antologii związanych z grupą twórca: „31.10 Halloween po polsku”, „o choinka, czyli jak przetrwać święta”, „31.10 Wioska przeklętych”.Próbki jego twórczości można również odnaleźć na blogu autorskim: htttp://www.marekscieszek.bloog.pl

Page 62: 01_glosfantastyki

62| Głos Fantastyki

DomagalskiDARiUSZ

ORp „DZiK”: DUch NA OKRęcie

Kto z was wietrznym błądzi szlakiem,W niebieskie nie wzleciał bramy,Tego lekkim, jasnym znakiemPrzyzywamy, zaklinamy.

adam Mickiewicz – „Dziady ii”

-1-odpływałem w  niezmierzone przestrzenie wszechświata. Powoli, z  każdym wdechem, energetyzowałem czakrę serca, a  z  każdym wydechem napeł-niałem miłością swoje ciało fizyczne i astralne. następnie nasyciłem pozytywnymi emocjami najbliższe otoczenie. Przestrzeń wokół mnie, meble, przedmioty codziennego użytku, po-rucznika kózkę... Cały ładunek miłości i  współ-czucia dla świata, rozbił się o mentalną barierę nie do pokonania: Jana Marię kózkę. i to byłoby na tyle jeśli chodzi o poranne medy-tacje. Drugi oficer oRP „Dzik” spoglądał na mnie z ironią, ale jednocześnie zaciekawieniem, rzekł-bym nawet - lekką fascynacją. – Co robisz? – zapytał.– nie widzisz? Medytuję – odparłem zirytowany. – Raczej lewitujesz.– Co?Dopiero teraz zorientowałem się, że co prawda mam przyjętą postawę „kwiatu lotosu” i dłonie ułożone w mudrę gnana, ale zamiast siedzieć na podłodze unoszę się w powietrzu. nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało. Czyżbym rozwinął w sobie jakieś nowe zdolności? a może doznałem oświecenia? Moja jaźń połączyła się z absolutem wszechświata w wiecznej szczęśli-wości. Jeśli jednak tak było, to co w mojej nirwa-nie robił porucznik kózka? Dopiero teraz dobrze mu się przyjrza-łem. Wodniste chytre oczy, kozia bródka i  po-orana trądzikiem twarz, na której poprzyklejane były kawałki papieru toaletowego.– Co ci się z twarzą stało? – zapytałem.

– Mam tak od urodzenia.– to wiem. Pytam dlaczego masz na mordzie papier toaletowy?– Pozacinałem się przy goleniu.– to ty się, kózka, golisz? – zaśmiałem się iro-nicznie.Dla nikogo nie było tajemnicą, że nie darzyłem go sympatią. Prawdę mówiąc, nikt naokręcie nie darzył go sympatią. Piliśmy razem i owszem, ale nigdy się nie lubiliśmy. kózka był permanentnym sykofantem i  wazeliniarzem. Do tego miał przerost ambicji i nieraz przez to pakował nas w kłopoty. najgorsze było jednak to, że uwielbiał śpiewać. nie muszę chyba doda-wać, że kompletnie nie potrafił. Pamiętam jak na ostatnich manewrach nato piliśmy wódkę z norweskimi marynarza-mi i po kilku głębszych kózka postanowił zapre-zentować nasz muzyczny dorobek narodowy. Zaczął falsetem od świętej dla niego klasyki:

Parostatkiem piękny rejs, statkiem na parę pięk-ny rejsPrzy wtórze klątw bosmana, głośnych krzyków aż do ranaTak śpiewnie dusza łka...

Do dnia dzisiejszego nasi norwescy sprzymie-rzeńcy nie mogą się otrząsnąć z  traumatycz-nych przeżyć i  chyba na zawsze pozostanie w nich wspomnienie naszej broni akustycznej. Uważnie, żeby nie zrobić sobie krzywdy wycią-gnąłem prawą nogę i  dotknąłem podłogi. Po chwili to samo uczyniłem z  lewą. Mając grunt pod stopami poczułem się pewniej.

Page 63: 01_glosfantastyki

63| Głos Fantastyki

– Po co przylazł? – zapytałem kózkę bez ogró-dek.– stary cię wzywa. Mamy na pokładzie ducha.Chyba wyjaśniła się tajemnica mojej lewitacji.a miał to być spokojny rejs.

-2- komandor podporucznik Włodzimierz Borsuk przyglądał mi się chwilę. niczym surowy ojciec zlustrował mnie od stóp do głowy. Mimo, że byłem trzeźwy, nie miałem kaca, mundur był czysty i wyprasowany, to i  tak jego spojrzenie było krytyczne, rzekłbym nawet krytykanckie. Jakby przeczuwał, że to tylko kwestia czasu, kie-dy jego oficerowie będą wyglądać jak banda de-generatów. Jednak nie tym razem. Postanowi-łem, że podczas tego rejsu nie tknę alkoholu. Co prawda powtarzałem to sobie za każdym razem gdy oRP „Dzik” wychodził w morze i za każdym razem moje postanowienia szły na dno tuż po minięciu Półwyspu Helskiego. – Gdzie Wrona? – zapytał stary.– Melduję posłusznie, że w kiblu, panie koman-dorze! – wyrzucił kózka jednym tchem. spojrze-liśmy na niego zaciekawieni. Borsuk uniósł na-wet brew w zdziwieniu.– to wszystko przez Pierwszego! – a co Pierwszy ma wspólnego z  układem wydal-niczym podporucznika Wrony? – Po raz pierw-szy w życiu widziałem jak się stary zaśmiał. nie wiem, czy bardziej byłem zdziwiony tym śmie-chem, czy oskarżeniami pod moim adresem? – no bo – zaczął nieśmiało kózka – on jest kaow-cem, znaczy się pełni funkcje oficera kulturalno – oświatowego. no fakt. Dałem się wrobić w  to odpo-wiedzialne zadanie. Zawsze to jakiś dodatek do pensji, a pracy niewiele. oficerowie i marynarze na okręcie nie byli wymagającymi odbiorcami kultury wyższej. nikt mnie nie prosił o filmy or-miańskie, o kinie niszowym i dogmie nawet nie słyszeli. kulturalnym Mont Everestem na okrę-cie było obejrzenie „Przełamując Fale” von trie-ra. Jak porucznik kózka wtedy płakał. od tego momentu, jeśli chodzi o kinematografię, to tylko głupkowate komedie rodem z Hollywood i filmy porno.– Wrona zamknął się w  łazience z  laptopem i z filmem o tych dwóch paniach, co żyły razem w  nie akceptowanym przez kościół katolicki i  nie uświęconym przez Boga związku. Potem dołączyła do nich jeszcze jedna pani i ten polski hydraulik...

– kózka o czym wy mnie tu pierdolicie? – Melduję, że podporucznik Wrona ogląda por-nola i dokonuje manualnych aktów onanistycz-nych.– natychmiast ma się zameldować! i bosmana też wołaj – stary się zdenerwował, a w takim sta-nie nikt nie próbował z nim polemizować. kózka niemal biegiem ruszył wywarzać drzwi do toale-ty. Wraz z dowódcą okrętu obserwowałem jak znika w korytarzu.– Pierwszy, laptopa i  te filmy przyniesiecie do mnie – powiedział cicho Borsuk.

-3-– Faktycznie duch. Jak żywy – wyszeptał Wrona.– Jezus Maria! – jęknął kózka.– o  kurwa – skwitował wszystko filozoficznie bosman.Pięciu chłopa wpatrywało się jak zjawa, opusz-cza maszynownie i przez śródokręcie majesta-tycznie sunie na mostek. sunie - w dosłownym znaczeniu. Unosiła się w powietrzu kilka centy-metrów nad pokładem. Zjawa jak to zjawa, była półprzezroczysta, upiornie blada i  kompletnie obojętna na otaczającą ją rzeczywistość. Prak-tycznie niczym szczególnym się nie wyróżniała oprócz tego, że była niezwykle piękna. – Dzień dobry, panienko – podporucznik Wro-na podkręcił wąsa i na jego ustach pojawił się szelmowski uśmieszek, który niejedną angielkę, Francuzkę i  Hiszpankę doprowadził do miło-snych uniesień. na zjawę chyba jednak nie po-działało, ponieważ minęła go nie racząc nawet jednym spojrzeniem. no cóż, widocznie na isto-ty z  zaświatów urok naszego trzeciego oficera nie działa.stary spojrzał krytycznie na Wronę i popukał się palcem w czoło. Wrona mylnie odebrał ten gest i założył czapkę. tymczasem zjawa za progiem mostka rozpłynęła się w powietrzu.– no więc, tak to panowie wygląda – zasępił się komandor.– Może polecę po księdza? – zaofiarował się kózka.Jeszcze tylko księdza Henryka tu brakowało, po-myślałem. nasz pokładowy kapelan,wykazywał niezwykłą inicjatywę do poszukiwa-nia oznak Zła. szatanem we własnej osobie byli wszelacy postkomuniści a  ich pomiotem liberałowie. Pewnego razu chciał nawet egzor-cyzmować Borsuka, który nie krył swojej sympa-tii dla minionej epoki. stary jednak związał kle-chę i umieścił w luku torpedowym, z zamiarem

Page 64: 01_glosfantastyki

64| Głos Fantastyki

wystrzelenia przy najbliższej okazji. Po trzech dniach odnalazł go porucznik kózka, który jako jedyny z  załogi przyjmował sakramenty. Chciał się wyspowiadać i  szukał księdza Henryka po całym okręcie, aż znalazł. Wściekły dowódca przez miesiąc się później do niego nie odzywał. – no dobra. Może klecha się na coś przyda? – rzekł komandor. – Zbiórka w  mesie za kwa-drans. i lepiej żebyście mieli jakieś rozsądne wy-tłumaczenie tego fenomenu.

-4-– Pierwszy, kurwa mać, jak wy już coś wymyśli-cie... – Włodzimierz Borsuk, nawet nie próbował ukryć niesmaku. Pięć par oczu wpatrywało się we mnie w zdumieniu. – Znaczy, że co? Mamy nawiązać kontakt z du-chem? to szaleństwo niezgodne z  etyką religii chrześcijańskiej – kózka nerwowo zaczął szar-pać swoją kozią bródkę.– Jestem przeciw. nic dobrego z tego nie wynik-nie – obruszył się ksiądz Henryk. on Zło widział nawet w pokemonach. Ponoć na jednym z nie-dzielnych kazań wywodził, że mają one związek z  szintoizmem i  reinkarnacją i  porażają nieu-kształtowany umysł dziecka ezoterycznymi ele-mentami filozofii. ta filozofia była w tym wszyst-kim najgorsza. nie brzmiało to sensownie, ale niektórzy politycy podchwycili pomysł i  nawet powstał projekt uchwały mający na celu uzna-nie pokemonów za szkodliwe na równi z por-nografią. – Mi tam pasuje. Chętnie dowiem się czegoś więcej o  tej panience – Wrona uśmiechnął się szelmowsko pod wąsem. – Ja też jestem za – mruknął bosman. – nie będą mi się duchy po okręcie pałętać. Białe myszki i owszem, podobno większość załogi je już wi-dzi, ale nie Białe Damy.spojrzeliśmy na starego, gdyż i  tak do niego należała decyzja. Mimo, że żyjemy w demokra-tycznym kraju, to na okręcie podwodnym na demokrację nie ma miejsca. Paradoksalnie, im bardziej demokratyczny kraj, tym większy rygor autokratyczny w  jego strukturach wojskowych. nie inaczej było u  nas. nie wyobrażam sobie sytuacji, w której o  konieczności odpalenia tor-ped decyduje głosowanie załogi. Wtedy nasze działania wojenne skończyłyby się na dnie po dziesięciu minutach. W  sumie, obecnie dłużej też by nie trwały.– Dobra, Pierwszy. Co proponujesz? – westchnął

stary. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem:– Prawdopodobnie mamy tu do czynienia z du-chem zmarłej kobiety, która przed śmiercią nie załatwiła wszystkich swoich spraw. Być może nawet nie wie, że umarła? Błąka się po świecie w poszukiwaniu odkupienia, zemsty lub rozwią-zania tajemnicy swojej śmierci. Musimy nawią-zać z  nią kontakt i  dowiedzieć się czego pra-gnie...– Już ja spełniłbym jej wszystkie pragnienia – przerwał mój wywód podporucznik Wrona, po-ruszając znacząco brwiami.– Ducha nie da się przelecieć. Chyba?– a może to duch-autostopowicz? – tym razem swoje trzy grosze wtrącił kózka. – Jest to wielce prawdopodobne – odrzekłem. – tego typu duchy to osoby, które zmarły na-głą śmiercią i teraz chcą dotrzeć do domu. Wi-dzieliście jej strój? takie ubrania nosiły niewiasty z patrycjatu gdańskiego w XVi-XVii wieku. – Ja tam patrzyłem tylko na ładną buzię – wtrącił rozbawiony Wrona.spojrzałem na niego zirytowany. – Może okręt, na którym płynęła zatonął, a ona chce wrócić na ląd?– Więc sugerujecie, Pierwszy, że mamy na po-kładzie zaświatowego pasażera na gapę? – stary uśmiechnął się ironicznie – i co? Mamy zawrócić i w kapitanacie portu zgłosić od-transportowanie ducha? – Przede wszystkim musimy nawiązać z nią kon-takt. najlepsza byłaby tabliczka ouija, służąca do wywoływania duchów, ale nie sądzę żeby była jakaś na okręcie – zafrasowałem się.– Czy to taka płaska deska z  literami alfabetu wypisanymi na okręgu, z  ruchomą wskazówka po środku? – odezwał się milczący zazwyczaj bosman.– tak – odparłem zaskoczony okultystyczną wie-dzą bosmana.– W  takim razie wiem, gdzie jej szukać. Zaraz wracam.

-5- siedzieliśmy i  gapiliśmy się w  rozłożoną na stole tabliczkę ouija. nie mogłem uwierzyć, że na flagowym okręcie Polskiej Marynarki Wo-jennej można znaleźć „okultystyczną bramę do piekła”. okazało się, że nasz drugi mechanik ku-pił ją w  jakimś angielskim sklepie z zabawkami jako prezent dla synka. Dla wielu tabliczka ouija jest pierwszym

Page 65: 01_glosfantastyki

65| Głos Fantastyki

kontaktem z okultyzmem i  również pierwszym krokiem do szaleństwa. spotkałem ludzi, któ-rzy tylko zaledwie liznęli „tamtej strony” a obłęd odebrał im rozum. Po seansach popadali w sta-ny depresyjne, nierzadko kończące się samo-bójstwem. Żeby badać zjawiska paranormalne, obcować z siłami i istotami z zaświatów, trzeba być niezwykle poukładanym psychicznie i emo-cjonalnie. Ciężko byłoby znaleźć kogoś takiego na naszym okręcie. Myślałem, że już nic nie może mnie zdzi-wić, jednak napis na pudełku od ouiji wpra-wił mnie w osłupienie: Game - Ages 8 to Adult. Z  drugiej strony, dzieciaki w  gorsze już rzeczy grały na komputerze i widziały w tV. kiedyś spę-dziłem traumatyczny wieczór, oglądając z moim siostrzeńcem bajki na Cartoon network. Wracając jednak do obecności tabliczki na naszym okręcie, okazało się, że ów mechanik powróciwszy do domu nie zastał w nim rodziny. Żona zabrała dziecko i  pojechała do mamusi. Powiedziała, że do niego wróci, kiedy on zapisze się do aa. W każdym bądź razie drugi mecha-nik nie zdążył przekazać prezentu i w wolnych chwilach marynarze, po oczyszczeniu urządzeń i  swoich gardeł spirytusem, często w  ową grę sobie grali. nie wiem jakie były jej zasady, ale znając wyobraźnię naszej załogi mogę się tylko domyślać.– W internecie czytałem, że to niebezpieczne – cicho powiedział skonfundowany kózka.– Zacznij przeglądać inne witryny niż katolickie – odburknąłem. – Znam się na tym, wiem co robić – nie zabrzmiało to przekonująco, nawet dla mnie. obecni spojrzeli na mnie podejrzliwie. Przymknąłem oczy, wyrównałem oddech i  roz-począłem intonację:– Duchu, duchu...– a modlitwa? – przerwał mi ksiądz Henryk.– Że co? – odparłem zaskoczony.– Uważam, że powinniśmy się najpierw pomo-dlić w celu uzyskania łaski i pomocy boskich sił dobra. komandor podporucznik Włodzimierz Borsuk prychnął gniewnie:– Więc jak chcesz, to się módl, klecho. Moje mo-dlitwy i  tak nie zostaną wysłuchane ponieważ programowo jestem ateistą. Zaczynaj, Pierwszy, bo chcę mieć z głowy tego ducha. Ponownie przymknąłem oczy, wziąłem kilka głębokich oddechów.– Duchu, duchu...– a dłonie? – przerwał mi Wrona.

– Co znowu? – otworzyłem oczy poirytowany. – no dłonie. słyszałem, że uczestnicy seansu powinni położyć dłonie na tej tabliczce.– Faktycznie – przyznałem rację. – Proszę wszyst-kich o położenie dłoni na tabliczce, ale tak, żeby nie zasłaniało literek. tym razem spod wpółprzymkniętych po-wiek czujnie obserwowałem współtowarzyszy. – Duchu, duchu... – szczęśliwie nikt nie podniósł żadnej nowej kwestii – Przybądź tu do nas i po-wiedz kim jesteś. otworzyłem oczy i spojrzałem na tablicz-kę ouija. Wskazówka nawet nie drgnęła. – Duchu, duchu przybądź tu do nas i wyjaw nam kim jesteś – spróbowałem ponownie. teraz już wszyscy w oczekiwaniu przypatrywali się wska-zówce. Znowu nic.– Duchu, duchu rozkazuję ci przybyć tu do nas i wyjawić swoje imię! – tym razem podniosłem głos. Zdaje się, że w  zaświatach również są podatni na perswazję, gdyż wskazówka ruszyła po okręgu. Porucznik kózka zaczął głośno lite-rować. W momencie, kiedy dotarł do niego sens odczytanych słów przerwał i spojrzał na nas za-skoczony. odczytał na głos przekaz.– oDPiERDoL siĘ.

-6-– Damy się tak nie wyrażają – obruszył się Wro-na.– Mówiłem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. – wpadł w mentorski ton ksiądz Henryk.– no i dupa – westchnął bosman– Chyba nie chce z nami gadać – podsumował Borsuk.stary miał rację, najwyraźniej duch nie chciał się z  nami porozumieć. Przynajmniej nie me-todą tabliczki ouija. Zastanawiałem się dlacze-go? Przecież zbłąkanej duszy powinno zależeć na znalezieniu drogi, a my byliśmy jej jedynym drogowskazem. no może nie do końca byliśmy kompetentni i  biegli w niesieniu pomocy ete-rycznym istotom z zaświatów, ale przecież liczą się intencje. spojrzałem na naburmuszonego pokładowego kapelana. no tak, nie wszyscy mieli odpowiednie intencje.– Musimy spróbować innego sposobu – zawy-rokowałem i  skupiłem na sobie zaciekawione spojrzenia. – Jakiego?– kózka, czy nadal masz kontakt z Eustachym? – zapytałem.

Page 66: 01_glosfantastyki

66| Głos Fantastyki

teraz zaciekawione spojrzenia powędrowały w kierunku drugiego oficera, który oblałsię purpurą .– tak – wyszeptał ledwie słyszalnie.Eustachy był osobowością energetyczną, by-tem nie obleczonym w materię. Przynależał do grupy istot określających siebie mianem Pleja-dianie, którzy mieli podobno patent na wiedzę dotyczącą sensu istnienia wszechświata. Pamiętam dzień, kiedy Eustachy pierw-szy raz zamanifestował swoją obecność. sie-dzieliśmy w  mesie nad jakimś raportem do-tyczącym zaopatrzenia. Ja układałem zdania, a kózka pisał. inaczej w polskiej flocie się nie da. nagle poczułem niepokój, mrowienie w żołądku i chłód. typowe objawy podczas zetknięcia się z  natężeniem energetycznym. Źródło musiało być potężne i wiedziałem, że za chwilę nastąpi coś niesamowitego. Długo nie musiałem czekać. kózka wyprostował się niczym struna, jego wod-nisty wzrok stał się jeszcze bardziej wodnisty co już samo w sobie jest niesamowite i zaczął pisać nie patrząc na kartkę. Moją pierwszą myślą było, że zabazgra cały raport, ale zorientowawszy się, że wpadł w  trans, gotowy byłem wybaczyć mu to przewinienie. nie przeszkadzałem, tylko pod-mieniałem zapisane kartki. Po kilku minutach kózka, zapisał pismem automatycznym prawie pół ryzy. niezły wyczyn, uwzględniając fakt, że kózka nigdy nie był zbyt biegły w składaniu lite-rek. Gdy już wyszedł z  transu, kompletnie zaskoczony zaistniała sytuacją, przeczytaliśmy zapisy. Były to typowe informacje zostawia-ne przez energetyczne istoty. Banały takie jak przepowiednie przemian duchowych i cywiliza-cyjnych, które już niedługo nastaną. informacje o sytuacji politycznej w naszej galaktyce, o wyż-szości Plejadian nad takimi jak my białkowcami , o losach wszechświata i tego typu brednie do-stępne w każdej księgarni na półce z ezoteryką. najistotniejsze było to, że owa istota, każąca siebie nazywać Eustachym, stała się opiekunem duchowym kózki. Podejrzewam, że anioł stróż drugiego oficera nie wytrzymał psychicznie i po-rzucił posadę, a  Eustachy objął wakat. od tej chwili kózka często kontaktował się ze swoim duchowym opiekunem, a raczej to ów opiekun kontaktował się z nim. – to spytaj się Eustachego o tę dziewczynę – po-wiedziałem łagodnie, żeby kózki nie denerwo-wać. i tak był zestresowany, gdyż jego tajemnica wyszła na jaw.

– spróbuję, ale wiedz, że się z tobą jeszcze poli-czę – wycedził przez zęby zły, że wygadałem. Jan Maria kózka przygotował sobie kartkę papieru, chwycił w rękę długopis, zamknął oczy, otworzył bezwiednie usta i czekał. Po chwili wy-sunął język i był to sygnał, że został nawiązany kontakt. Porucznik przymknął oczy i  zaczął pi-sać, ale po jednym zdaniu przerwał. Zaciekawie-ni spojrzeliśmy na kartkę papieru, gdzie kośla-wym pismem stało: niE MiEsZaJ siĘ Do tEGo– Masz jeszcze jakieś pomysły Pierwszy? – stary spojrzał na mnie spode łba.– Już tylko jeden.

-7-Rozpiąłem kieszonkę w bluzie mundurowej i wy-ciągnąłem mój szamański woreczek. Poprosiłem kózkę o jego oprawiony w skórę oficerski notes, który zawsze nosił przy sobie. Miał paskudny zwyczaj zapisywania w nim informacji dotyczą-cych życia na okręcie, które następnie pieczo-łowicie przepisywał do komputera i  w  formie e-maila wysyłał do sztabu jako donosy. Można powiedzieć, że dla porucznika kózki dzień bez donosu był dniem stracony. Z pewną niechęcią i ociąganiem podał mi jednak swój notes. Rozsupłałem rzemienie woreczka i  wysypałem z niego trochę białego proszku na skórę notesu. komandor podporucznik Włodzimierz Borsuk, który do tej chwili obserwował moje czynności w zaciekawieniu, teraz skrzywił się zniesmaczo-ny.– no nie. Rozumiem alkohol na okręcie, człowiek nie wielbłąd, napić się musi. Rozumiem muzykę heavy metal dobiegającą z waszej kajuty, gdyż o gustach się nie dyskutuje. Jestem w stanie za-akceptować świeczki, kadzidełka, ołtarzyki Bud-dy, bo chociaż ja sam niewierzący, to jednak tolerancyjny religijnie. Jednak stanowczo prote-stuję przeciwko narkotykom na oRP „Dzik”! ofi-cer marynarki wojennej może być pijakiem, ale nie ćpunem!– spokojnie, komandorze – odrzekłem uspoka-jająco. – to tylko peyotl.– Jesteście, Pierwszy, lekomanem? – nie. ten biały proszek to sproszkowany pey-otl, kaktus o właściwościach halucynogennych...– Ha! a  jednak narkotyk! – zakrzyknął ksiądz Henryk i zaraz się przeżegnał. – W pewnym sensie tak – przyznałem. – nato-miast nie uzależnia, a pozwala wedrzeć się do świata eterycznego i  poznać wiele jego sekre-tów.

Page 67: 01_glosfantastyki

67| Głos Fantastyki

klecha ponownie się przeżegnał, resz-ta czekała w  milczeniu. Wciągnąłem nosem substancję. Zamknąłem oczy i  wsłuchałem się w rytm uderzeń swojego serca niczym w indiań-skie bębny. Długo nie musiałem czekać.

-8- Znalazłem się w  jakimś warsztacie, sto-jąc w  moim eterycznym ciele na brukowanej podłodze. Wokół mnie biegali brudni i  umoru-sani ludzie. Rozejrzałem się i dostrzegłem piec hutniczy, dymarkę, palenisko, olbrzymi młot napędzany kołem wodnym, a  także krajalnicę. Szczególnie młot zrobił na mnie wrażenie. Czte-rometrowe koło osadzone na wałach dębowych, za pomocą strumienia wody wprawiało w ruch potężny młot, który regularnie uderzał w kowa-dło. A przy nim cztery osoby odkuwały kotwicę. Obok mnie przemknął bosy dzieciak niosący wo-rek kul muszkietowych. Natomiast w składziku na zapleczu dostrzegłem gotowe odlewy luf dział żelaznych. Nie ulegało wątpliwości, że znalazłem się w kuźni, być może nawet w ludwisarni. Nagle przeszedł mnie dreszcz, poczułem na swoim eterycznym ciele spojrzenie. Odwró-ciłem się i w drzwiach wyjściowych zobaczyłem JĄ. Dziewczyna może siedemnastoletnia w białej sukni i białej bluzce oraz czerwonym bawełnia-nym gorsecie. Długie jasne włosy miała zaplecio-ne w  warkocz. Największe jednak wrażenie ro-biły smutne brązowe oczy wpatrzone we mnie. Ona mnie widziała! Jak to możliwe? Po chwili uświadomiłem sobie, że to przecież nasza okrę-towa Biała Dama. Tak oto udało mi się wreszcie nawiązać kontakt. Dziewczyna skinęła głową zapraszając mnie na podwórze. Pięknym kobietom się nie odmawia. Co z tego, że jest duchem a my znaj-dujemy się w mojej wizji? Jak zahipnotyzowany podążyłem za nią, a raczej podążyło moje astral-ne ciało podążyło. Lato – to była moja pierwsza myśl, gdy znalazłem się na świeżym powietrzu. Słońce prażyło, ptaki śpiewały, a kwiaty rozkwitały całą gamą barw. Powitałem z  radością tę odmianę, bo gdy wypływaliśmy z portu zaczynał się listo-pad i popadałem w moją coroczną jesienną de-presję. Dziewczyna, ku mojemu niekłamanemu smutkowi, zniknęła. Natomiast na środku pla-cu dostrzegłem dwóch mężczyzn, z czego jeden

żywo gestykulował. Młody człowiek ubrany w  dopasowaną kurtkę atłasową z dużym wykłada-nym kołnierzem i mankietami z koronkami. Nosił pludry i  wysokie rajtarskie buty z cholewami, na głowie zaś kapelusz ozdobiony strusimi piórami. Jego strój zdradzał oficera marynarki z początku XVII wieku. Dobrze było uczęszczać podczas stu-diów na wykłady z historii. Młodzieniec miał ciemną cerę, bardzo żywe brązowe oczy i szelmowski wąsik. Mógłbym przysiąc, że gdzieś już widziałem tę twarz.Jego rozmówcą był starszy mężczyzna ubrany w sarmacki żupan i biały kontusz, opasany wy-myślnym pasem z bogatymi ornamentami kwia-towymi. słuchając słów młodzieńca podkręcał wąsa.– Panie Ludwiku, wiedz, że do Pucka wędrują już działa z Wiślicza od Eliasza Filieckera, z kuź-nic koniecpolskiego na Ukrainie, od Gianottich i Gibbonich, a także z okręgu częstochowskiego. W Gdańsku bracia Benningowie też są Rzeczpo-spolitej przychylni. W  Pucku drewna dostatek, powstają smolarnie, żaglownie, a  i  rzemieślni-cy do budowy okrętów nadciągają. Wspomóż, Wichtendalu, produkcją ze swojej ludwisarni. Wspólnymi siłami damy radę odeprzeć szwe-dów i przełamać blokadę.– Rozmawialiście z  właścicielami kuźni wod-nych?– tak. Mamy po swojej stronie większość, w tym opata zakonów cystersów Dawida konarskiego.– Posłuchaj mnie, panie Janie. Rada miasta Gdańska jest neutralna wobec owej zawieruchy wojennej, a pierwszy i drugi ordynek są przeciw-ni pomocy Rzeczpospolitej...– to krótkowzroczni głupcy! – przerwał roztrzę-siony młodzieniec.– nie przerywaj mi jak mówię! Bo z mądrzejszym wiekiem masz sprawę. Może i  krótkowzroczni, ale wisi nad nimi bat Gustawa ii adolfa i cała jego flota. Posłuchaj mości storch. Was, tam w War-szawie, od szwedów to całe morze odgradza, a  i  jeszcze spory kawał lądu, a  w  Gdańsk cały czas wycelowane są działa ichnich galeonów i pink. Więc nie dziw się, że z ludzi tchórz wycho-dzi. Co będzie jeśli wejdzie tu szwedzka piecho-ta? Czyż można przedsiębrać coś pożytecznego z tak nielicznymi i nie uzbrojonymi okrętami, z  niewprawną do służby morskiej załogą jak na-sza? a naprzeciw mamy nieprzyjaciela zwinne-go, uzbrojonego, dobrze zaopatrzonego w dzia-ła i wyćwiczonego żołnierza.– Powiadam ci, panie, że sława szwedzkiego

Page 68: 01_glosfantastyki

68| Głos Fantastyki

oręża to przede wszystkim żołnierz lądowy, a  w  sztuce wojowania na morzu ustępują nie tylko Duńczykom, ale wielu narodom z morzem obeznanym – ponownie przerwał staremu. ten spojrzał na niego surowo, piorunując wzrokiem.– Młodyś. niewiele jeszcze wiesz o życiu panie oficerze. Wojna to kapryśna panna. Patrycjusze boją się represji. Zbyt długo pracowali na po-tęgę Gdańska, żeby to teraz w niwecz obrócić – przerwał na chwilę, zaczerpnął tchu i  już ła-godniej kontynuował:– Zapewniam cię jednak, że trzeci ordynek w naj-bliższych dniach zgłosi postulat za współudziałem z królem. Kiedy Rada Miasta zmieni stanowisko to rad wam będę serdecznie i moje ludwisarnie będą do dyspozycji Zygmunta III Wazy.– Przegapicie wojnę, Ludwiku Wichtendalu! – od-parł gniewie młodzieniec odwrócił się na pięcie i odszedł. otworzyłem oczy i  ujrzałem zatroskane spojrzenia kompanów. Znaczy się, tak po praw-dzie, raczej zaciekawione, a  kózkowe - nawet z lekką dozą pogardy.– Wszystko w porządku, Pierwszy? Blado wyglą-dacie – stary wydawał się być naprawdę zatro-skany.– W porządku, dziękuję. Wracam. Muszę się do-wiedzieć więcej. Coś mi się zdaje, że szykuje się bitwa pod oliwą. Przymknąłem oczy i ponownie odpłyną-łem.

-9- Stałem nad Motławą i obserwowałem jak przy pomocy gdańskiego żurawia stawiany jest maszt na okręcie. Ludzie uwijali się ciągnąc za liny i  pokrzykując na siebie. Nie tak łatwo dopro-wadzić do pionu kilkumetrowy drewniany słup na chyboczącym się pokładzie. W tym czasie inni robotnicy wtaczali po trapie działa i montowali je w otworach strzelniczych. Oparty o zimny mur baszty i spoglądając na krzątających się przy kei ludzi zastanawiałem się w jakim celu się tu znalazłem? Czemu miała służyć ta wizja? Nie sadzę, żebym mógł się czegoś nauczyć od siedemnastowiecznych stoczniow-ców i wykorzystać to podczas służby na polskim okręcie podwodnym. – najdroższa!– najdroższy!Usłyszałem, zanim ich zobaczyłem. Wyszli z  Bramy szerokiej i  stanęli na kei kilkametrów

ode mnie. nasza okrętowa Biała Dama i oficer Jan storch. trzymali się za ręce patrząc sobie w oczy.– najdroższa!– najdroższy!Zakochani. nic dobrego z tego nie wyniknie.– najdroższa!– najdroższy!Jeszcze raz usłyszę tę miłosną mantrę to chyba zacznę womitować. Poważnie zacząłem zastanawiać się, czy posiadając jedynie eterycz-ne ciało, można to uczynić. na szczęście oczy oficera zrobiły się trochę mniej mętne, a raczej mętne inaczej, gdy spojrzał na szykowany do boju okręt. Cały czas jednak ogniki miłości tliły się w jego oczach. Zdaje się, prawie równą na-miętnością obdarzał okręt co i pannę uwieszo-ną u jego ramienia. – „Święty Jerzy” – cedził każdą sylabę, upajając się nazwą. – Spójrz Anno, jaką ma piękną syl-wetkę. Spójrz na spiętrzoną rufę i grotmaszt, na pokład galionowy, na fokmaszt, na którym już niedługo zawisną marsle, i na bezanmaszt. Cóż za piękny okręt. Musi mieć ładowność z dwieście łasztów. – Janie, spójrz na mnie! – w  głosie dziewczyny przebijała frustracja.– Tak, Anno?– W sprawie ślubu mięliśmy się rozmówić. Teraz, kiedy gdański patrycjat opowiedział się po stro-nie króla, a  ludwisarnia mojego ojca otwarta jest dla Rzeczpospolitej, to i ty, Janie, jesteś mile widziany w  domu Wichtendalskim. Padnij do stóp ojca i o moją rękę proś.– Ależ, Anno! Lada dzień w morze idziem Szweda bić. A  co będzie jak padnę w boju? Wdową cię uczynię, zanim miesiąc miodowy minie. – Musisz iść w  morze? – dziewczyna miała łzy w  oczach. – Już tak wiele dla Rzeczpospolitej zrobiłeś. Trzy lata potajemnie działa woziłeś z Gdańska do Pucka, żeby polską flotę wyposa-żyć. Codziennie narażałeś życie, a ja codziennie modliłam się do Maryi o przychylność dla two-jej sprawy. Obejdą się bez ciebie, Janie. Ostań ze mną.– Nie mogę, kochana. Jestem oficerem floty Polskiej. I  nad miłość do ciebie mam wyższą zwierzchność w  osobie hetmana Koniecpol-skiego. A  on uczynił mnie głównodowodzącym piechoty morskiej. I  chociaż moje serce i duszę zostawiam u  twych stóp, to muszę stanąć na pokładzie „Świętego Jerzego” i  ruszyć w bój. To moja żołnierska powinność.

Page 69: 01_glosfantastyki

69| Głos Fantastyki

– Janie! – zaszlochała i zalała się łzami. No i  panna się zupełnie rozsypała. Niestety z kobietami tak już jest. Nie rozumiejąpewnych spraw. Mają kompletnie pokręcone priorytety. Na przykład taki ślub. Potrzeba, bliska obłędo-wi, pokazania się w białej sukni w kościele, wo-bec rodziny i znajomych. W ten jeden dzień jest księżniczką, władczynią świata, a ten facet obok niej przy ołtarzu to tylko dodatek do stroju. Waż-ne, żeby nieźle wyglądał, a później się go jakoś wpasuje. Następnie przychodzi trwanie w  związku mał-żeńskim. Tutaj sprawa jest bardziej skompliko-wana i zupełnie inaczej planuje się takie przed-sięwzięcie. Powiedziałbym, że długoterminowo. Kobieta, niczym pająk, tka pajęczynę wzajem-nych relacji i  powiązań. Odpowiednio dobiera dawkę złudzeń, namiętności, rozsądku i oplata delikwenta nicią ubezwłasnowolnienia. – Nic to, Anno. Nic to – mężczyzna gładził ją po głowie, uspakajając. – Ja wrócę Anno. Wrócę i rzucę się do stóp twojego ojca. A on będzie mi rad, gdyż będę opromieniony chwałą po zwycię-skiej bitwie. – Obiecujesz? – Anna zapytała słodkim głosikiem i spojrzała niewinnie na swojego mężczyznę. Ma-nipulatorka. Teraz facet będzie miał wyrzuty su-mienia do końca dnia.– Obiecuję Najdroższa!– Najdroższy!– Najdroższa!

Wyrzuciło mnie z wizji. W samą porę, bo już mi się zbierało na wymioty, nie wiemczy od tego słodzenia kochanków, czy od ubocznych dzia-łań peyotlu. Rozejrzałem się po mesie. Bosman, kózka i Wrona grali w karty. stary z zaczerwie-nioną twarzą przeglądał coś w laptopie, a ksiądz Henryk dłubiąc w nosie wpatrywał się w ścianę. Pewnie zastanawiał się gdzie tu powiesić święty obrazek i jak, żeby nie zwrócił uwagi starego.– Znajdźcie mi materiały dotyczące bitwy pod oliwą – powiedziałem tylko i  pogrążyłem się w kolejnej wizji.

-10- Tym razem też wyrzuciło mnie na keję ale w kanale portowym. W dali, na tle zachodzącego słońca, majaczyła latarnia morska wchodząca w skład warowni Wisłoujście. Do kei przycumo-wane stały okręty, na które przez burtę, za po-mocą lin wciągano beczki z prochem, prowiant

a trapem lawety z działami. Cieśle przybijali deski pokładowe, rzemieślnicy pokrywali obelkowanie zewnętrzne ciemnobrązową farbą lub smołowa-li. Prace szły pełną parą. Na brzegu żołnierze ćwiczyli musztrę pod czujnym spojrzeniem Jana Storcha. – Witam, kawalerze! Głos należał do chudego mężczyzny o ospowa-tym obliczu. storch obdarzył mężczyznę krót-kim, niechętnym spojrzeniem i przeniósł wzrok na podkomendnych.– Witam, kapitanie appelman. słyszałem, że ob-jął pan dowodzenie „Latającego Jelenia”.Mężczyzna skrzywił się, a w jego chytrych, wod-nistych oczkach pojawiły się błyski gniewu. Fru-stracja zdawała się wypływać z każdego jego ge-stu. Miałem nieodparte wrażenie, że z podobną, frustracyjną energią miałem już do czynienia. – Mały galeon, niecałe sto pięćdziesiąt łasztów ładowności, dwadzieścia dział, z  czego tylko dwie dziewięciofuntówki, armatka do strzela-nia siekańcami i 10 żelaznych sześciofuntówek. szczerze mówiąc, liczyłem, że dostanę kontrad-miralskiego „Wodnika”. – tak komisarze kró-lewscy zadecydowali. Waćpan z  pochodzenia jesteś Holender, ale teraz Rzeczpospolita jest waszą ojczyzną i  względem niej musisz być po-słuszny. appelman wydął pogardliwie wargi i wy-dawało mi się, że pod nosem zamruczał gdzie ma Rzeczypospolitą, opanował się jednak i rzekł:– no ale ja w  innej sprawie do waćpana przy-chodzę.– Zamieniam się w słuch – odpowiedział storch, ale nie zaszczycił rozmówcy nawet spojrzeniem.– W sprawie anny Wichtendal przychodzę, za-pytać o twoje, waść, względem niej zamiary.– tak? – tym razem storch spojrzał na appelma-na unosząc brwi w udawanym zdziwieniu.– Wiesz o tym, że jej ojciec mnie ją przyobiecał! – spurpurowiał na twarzy. – Ja żądam, kawalerze, żebyś ostawił ją w spokoju i w głowie jej nie mą-cił. idź sławy w  licznych wojenkach Rzeczypo-spolitej szukać, a niewiastę zostaw komuś, kto o jej dobro i majętność zadba.– siebie masz na myśli? – zapytał młodzieniec ironicznie.– tak! Jakem Ellert appelman!– Przyznaj, waćpan, że tak naprawdę o majątek starego Ludwika ci się rozchodzi. Chcesz prze-jąć jego ludwisarnie! Dziewka nic cię nie obcho-dzi.

Page 70: 01_glosfantastyki

70| Głos Fantastyki

– Jak śmiesz? – Holender sięgną prawą dłonią do lewego boku chwytając za rękojeść szabli. – spokojnie, waćpan. Hetman koniecpolski za-bronił pojedynków miedzy oficerami. Chcesz, waść, zadyndać na szafocie? – uśmiechnął się ironicznie kapitan piechoty morskiej. – Zresztą pochlastałbym was szybciej niż byście wyszep-tali imię świętej panienki! tak więc, nie chwytaj-cie w gorączce za szablę i miejcie się na bacz-ności. niezły zawodnik, pomyślałem, widząc jego spo-kój i  opanowanie. Mimo zewnętrznego luzu i  niedbałej nonszalanckiej postawy, w  każdej chwili był gotowy do walki. Widziałem taki typ chłopaków w powietrzno-desantowej. Cóż, pie-chota morska była przecież ich prekursorem. Dowódca „Latającego Jelenia” opuścił dłoń, chociaż było widać, że wszystko się w nim gotowało. storch odwrócił głowę i zapatrzył się w dal.– Panie appelman, jutro idziemy w morze. nie wiadomo co będzie. Może śmierć nam obojgu jest pisana? Może szwedzka niewola? odłóżmy nasz spór na potem, gdyż teraz o Rzeczypospo-litą się rozchodzi, a prywata powinna zejść na drugi plan. Mężczyzna chwilę przyglądał się mło-dzieńcowi. W  jego oczach dostrzegłem złość i małostkową zawiść.Gdzie ja już takie spojrzenie widziałem? Po chwili Appelman odwrócił się na pięcie i od-szedł bez słowa.

-11- na brzegu, przy twierdzy Wisłoujście, La-tarnią zwanej, zebrał się spory tłum gapiów. ko-lorowy korowód mieszkańców Gdańska. twarze jednak mieli zasępione, pełne troski. nie mogło wśród nich zabraknąć anny Wichten-dal. stała w pierwszym rzędzie blada, ze łzami w oczach. Wpatrywała się z miłością w swojego oblubieńca, który teraz stał na mostku okrętu. natomiast Jan nie obdarzył jej choćby jednym spojrzeniem, w dumnej postawie służbisty czuj-nie spoglądał na swoich żołnierzy rozmieszczo-nych na pokładzie „Świętego Jerzego”. Co jakiś czas pokrzykiwał, wydając krótkie i  lakoniczne rozkazy. ale usta mu drżały czy to z udręki, czy ze strachu. a może po prostu odezwał się w nim zapał bitewny powodując te niewielkie oznaki emocji. Wystrzałem z armaty dano sygnał do wyj-ścia z  portu. olbrzymie kabestany zgrzytnęły,

wyciągając szoty. Marynarze uwijali się na po-kładzie, aż w końcu żagle załopotały na wietrze. Ruszyli. Na czele szła dwumasztowa pinka „Pan-na Wodna” za nim trochę mniejszy „Żółty Lew” i  „Święty Jerzy”. Flagowy okręt rozpostarł żagle, a  na grotmaszcie dumnie powiewała bandera narodowa - biały orzeł ze złotym dziobem na czerwonym polu. Na fokmaszcie załopotała ban-dera Zygmunta III Wazy, zwykły wiejski snopek. Dziwne, że ktoś o tak pospolitym godle mógł zo-stać królem Polski. Stałem na mostku obok kapitana Stor-cha i  tęgiego mężczyzny w  stroju admiralskim. Domyśliłem się, że jest to ów słynny Arend Dick-mann, głównodowodzący polską flotą w bitwie pod Oliwą. Oczywiście po pokładzie dowodzenia krzątali się jeszcze jacyś pomniejsi oficerowie, ale nikt na nich nie zwracał uwagi. na środkowym pokładzie przycupnęła setka jednolicie ubranych żołnierzy piechoty morskiej. na głowach nosili hełmy zakończone grzebie-niem zwane morionem. kilkakrotnie widziałem takie u Gwardii szwajcarskiej podczas niedziel-nej transmisji z Watykanu. ksiądz Henryk i po-rucznik kózka byli admiratorami tego cotygo-dniowego spektaklu z czego nie był zadowolony bosman, bo nie mógł teleranka oglądać.Wracając jednak do podkomendnych storcha. Ubiór ich stanowiły szare kaftany, na nogach zaś mieli pludry, pończochy i trzewiczki. ich strój bardziej niż na wojnę nadawał się na występy do gejowskiego klubu nocnego. kontrastowo ich twarze były jednak groźne i zacięte. W spo-conych dłoniach dzierżyli długie halabardy lub piki, które posłużą im w czasie abordażu. Przy relingach stali podobnie ubrani muszkieterzy, lecz zamiast broni drzewcowej dzierżyli broń palną. nagle okrętem szarpnęło i zatrzęsło. – Co jest, kurwa!? – wyrwało mi się.– kto to powiedział? – admirał Dicmann rozej-rzał się po pokładzie zdziwiony.Czyżby udało mi się wedrzeć fizycznie do mojej wizji?Głównodowodzący Polskiej Floty pokręcił tylko głową zmieszany. – omamy jakieś mam – westchnął.– admirale! na mieliźnie siedzim! – zakrzyknął szyper.– kurwa! – zaklął Dickmann a ja zdziwiłem się jak to mało język polski zmienił się w ciągu wieków.

Page 71: 01_glosfantastyki

71| Głos Fantastyki

-11- Przetarłem oczy i  ujrzałem jak Borsuk zawzięcie walczy z  touchpadem na laptopie, a kózka i Wrona stoją za jego plecami i go in-struują.– teraz niech pan komandorze, dwa razy za-stuka w to okienko poniżej klawiatury – w głosie kózki słyszałem irytacje. – nie komandorze. Znowu zamiast na wikipe-dię, wszedł pan na stronę: „Viki i jej gorące ko-leżanki” – tym razem Wrona, z  anielską wręcz cierpliwością wyjaśniał staremu tajniki interne-tu. – Dobrze! teraz proszę w wyszukiwarce wpi-sać frazę: bitwa pod oliwą.– Długo byłem w transie? – zapytałem bosma-na, który pogardliwie wpatrywał się w śpiącego księdza Henryka. klecha oparł głowę na stole i pochrapywał. W dłoni dzierżył swoją nieodłącz-ną piersiówkę. nawet go rozumiem. Wstępując do semi-narium, miał przed sobą wizję łatwego i dostat-niego życia. kariera w  kościele katolickim sta-ła przed nim otworem. Własna parafia, ludzie zawsze gotowi wspomóc księdza dobrodzieja, po kilku latach czarne BMW, o którym zawsze marzył, no i szacunek parafian. nie wiem co się stało, że nagle wypadł z  tej samonakręcającej się machiny i znalazł się w niełasce hierarchów kościelnych. na okręcie mówią, że po mszy na oczach całego miasteczka obił mu mordę za-zdrosny mąż, którego żonę ksiądz dobrodziej do przystosowania w  rodzinie przyuczał. inni powiadają, że zamieszany był w przekręty pew-nego gdańskiego chrześcijańskiego wydawnic-twa. Jakakolwiek byłaby prawda, ksiądz Hen-ryk dostąpił zaszczytu pełnienia funkcji kapela-na pokładowego na naszym okręcie. to wystar-czający powód do sięgnięcia po alkohol. ale nie jedyny. ksiądz Henryk musiał jakoś odreagować to, czego był świadkiem na naszym „Dziku”. – Jakiś kwadrans – mruknął bosman.– Znaleźli coś? – nie chciałem przeszkadzać ka-drze oficerskiej w zabawie laptopem izapytałem najbardziej kompetentnego człowie-ka na okręcie.– nie.nie wiedziałem co dalej robić. Czekać na infor-mację o bitwie pod oliwą, które miałem nadzie-ję prędzej czy później w internecie odnajdą, czy pogrążyć się dalej w wizjach dopóki trwa działa-nie peyotlu? Z drugiej strony jeśli nie będę miał wystarczającej wiedzy mogę nie zrozumieć wizji.

Moje rozmyślania przerwał bosman. – Jeśli chce pan kapitan poznać moje zdanie, to uważam, że bitwa pod oliwą miała znaczenie bardziej propagandowe niż militarne.– Że co? – byłem lekko zszokowany. to było chy-ba najdłuższe zdanie bosmana jakie usłyszałem. Zazwyczaj milczący a tu, można powiedzieć, wy-raził sąd historyczny.– skąd...? – wyrwało mi się jeszcze.– Historia bitew morskich to moje hobby. Znam wszystkie od alalii, salaminy, poprzez akcjum, trafalgar, skaggerak, aż po La Platę, Midway. Rozwiązania taktyczne, ilości okrętów, nawet ich nazwy, przeprowadzone manewry i  nazwiska dowódców. siedziałem zaskoczony, a  bosman bez-namiętnie wpatrywał się w  śpiącego księdza Henryka. Reszta zajęta była próbą znalezienia w  rozległym oceanie internetu interesujących mnie informacji i nie zwracali na nas uwagi. W końcu udało mi się wyjść z szoku i ze-brać myśli.– Jan storch. kim był Jan storch?– Dowódca piechoty morskiej w randze kapita-na, posiadający równoważne uprawnienia jak admirał arend Dickmann. nawet zostali zaokrę-towani razem na „Świętym Jerzym”, co, uważam, było decyzja ryzykowną. Moim zdaniem dwu-władza może jedynie doprowadzić do konfliktu podczas walki. Dowodzenie powinno znajdo-wać się w  jednym ręku, bo wtedy żołnierz wie jakie ma nad sobą zwierzchnictwo...– anna Wichtendal? – przerwałem mu, bo zano-siło się na wykład na temat wojskowości i hie-rarchii zależności w wojsku polskim w ciągu wie-ków.– nie słyszałem.– W mojej wizji „Święty Jerzy” wpadł na mieliznę przy wyjściu z portu, co będzie dalej? – zapyta-łem.Bosman pokiwał w  skupieniu głową. Z  natury był niezwykle uważny i ważył każde słowo zanim je wyartykułował. tum razem jednak długo nie czekałem.– Zgadza się. 26 listopada roku 1627 gdy polskie okręty wychodziły do boju, admiralski „Święty Je-rzy” ze względu na zbyt duże zanurzenie utknął na mieliźnie. następnego dnia okręt odciążono i  za pomocą łodzi wiosłowych wyholowano na redę i tam ponownie załadowano. Również po-zostałe okręty naszej floty w  nocy z  27 na 28 listopada zakotwiczyła poza falochronami Wi-słoujścia.

Page 72: 01_glosfantastyki

72| Głos Fantastyki

narkotyk ponownie zaczął działać, po-czułem zbliżającą się wizję. Przymknąłem oczy i wsłuchałem się w  monotonny głos bosmana.– Wstawał nowy dzień, kiedy, po zakończeniu modlitw, odśpiewaniu psalmów oraz spożyciu porannego posiłku dostrzeżono zbliżające się od strony Helu okręty szwedzkie.

-12-– szwedy! szwedy idą! – zakrzyknął marynarz osadzony na oku. Ponownie stałem na pokładzie „Świętego Jerze-go”, a tuż obok mnie Dickmann, storch i  cała kadra oficerska okrętu. Wszyscy zwrócili głowy w kierunku Helu. na horyzoncie majaczy-ły sylwetki sześciu okrętów. sześć samotnych białych żagli na tle niebieskiego nieba. – Bryza od lądu zmusza ich do halsowania ćwierćwiatrem, panie admirale – szyper zwrócił się do Dickmanna. – kierują się na wysoki brzeg. Wysoki brzeg? – zdumiałem się, ale przy-pomniałem sobie, że wtedy tak nazywali klify orłowskie piętrzące się po lewej stronie między sopotem a Gdynią, wtedy jeszcze niewielką osa-dą rybacką. – Podnieść kotwicę i postawić żagle! – krzyknął. – Zaczęło się. niech Bóg ma nas w opiece – po-wiedział już ciszej. Marynarze biegiem ruszyli do swoich stanowisk. Zatrzeszczały liny, zgrzytnęły kabe-stany, lawety z działami podjeżdżały pod otwory strzelnicze. niemal fizycznie czułem napięcie to-warzyszące załodze i rosnącą adrenalinę. Zde-nerwowanie, pot na czole, strach, ale również nieokreślone podniecenie i  radość. nazywam ten stan „demonem walki”. Miewam podobnie na manewrach. Z  tymże to nie były manewry, a prawdziwa bitwa, w której zginą ludzie. Pierwszy ku wrogim okrętom ruszył trójmasz-towy galeon „król Dawid”, który akurat wracał z rozpoznania i miał sklarowany takielunek. Za chwilę żagle naszego okrętu wybrzuszył wiatr i  „Święty Jerzy” powoli zaczął nabierać prędko-ści. Za nim płynął „Latający Jeleń” pod dowódz-twem Ellerta appelmana, rywala storcha o rękę pięknej anny, oraz niewielka pinka „Panna Wod-na”. nieco w tyle, formowała się druga eskadra, któ-rej przewodził wiceadmiralski „Wodnik”. Piękny okręt, o wysmukłej sylwetce na którego masz-tach łopotały czerwone bandery z białym orłem. Za nim w szyku bojowym szły dwie fluity „Pło-mień”, „Biały Lew” i  na końcu pinka „arka no-

ego”. – który to admiralski? – zapytał Dickmann wska-zując ręką okręty szwedzkie.– nie jestem pewny – odparł szyper. – Jednako wyglądają. – Daj no lunetę – warknął głównodowodzący polską flotą i niemal wyrwał przyrząd z rąk jed-nego ze swoich poruczników. Długo przyglądał się szwedzkiej eskadrze.– kurwa! Gdzie ten skurwysyn stiernsköld sie-dzi? – wysapał z wściekłością, a ja po raz kolejny zadumałem się nad uniwersalnością wulgary-zmów w języku polskim. Domyśliłem się, że ów stiernsköld jest owym szwedzkim dowódcą a taktyka w ówcze-snych czasach nakazywała okrętowi admiral-skiemu zmierzyć się z jego odpowiednikiem we flocie przeciwnika. – Panie! Jeden z wrogich okrętów wysunął się na czoło! – zakrzyknął porucznik, ten sam któremu Dickmann lunetę odebrał. Chłopak musiał mieć dobry wzrok i pewnie luneta mu tylko przeszka-dzała w obserwacjach. O tym samym musiał po-myślał admirał, gdyż spojrzał zaintrygowany na swojego podwładnego.– Tak widzę- odparł. – To musi być „Solen”.– Raczej „Tigern”, panie admirale – odpowiedział śmiało młody porucznik. – Poznaję po zdobie-niach, pilastrach i  filarach. No i  posiada cha-rakterystyczny bukszpryt...– Zamknij się, pan – prychnął zirytowany admi-rał i krzyknął do szypra:– To”Tigern”! Płyńmy ku niemu!Spojrzałem na kapitana Storcha. Lada chwila rozpocznie się rzeź, a on wyluzowany stał oparty o reling i uśmiechał się pod wąsem. Pewny siebie i przekonany, że nic złego go spotkać nie może, wystawił głowę na wiatr i  łapczywie wciągał po-wietrze w nozdrza. Wiedziałem, że coś mi ucieka. Jakiś element ukła-danki. Moje wizje prowadziły mnie na pokład „Świętego Jerzego”, zawsze blisko Jana Storcha, kapitana piechoty morskiej. Strasznie byłem ciekawy co stanie się dalej.

-13-– Powiadam wam, że z  tego nic dobrego nie wyniknie – ksiądz Henryk chwiał się na krześle i  groził palcem. Borsuk i Wrona obdarzyli go niechętnym spojrzeniem, kózka wręcz przeciwnie, troskli-wym i współczującym. – niech ksiądz przestanie bełkotać i idzie spać –

Page 73: 01_glosfantastyki

73| Głos Fantastyki

powiedział dowódca.– Powiadam wam, że ta zjawa to kara boża, za hydrę postkomunizmu, której ponownie głowa odrosła na tym bezbożnym okręcie. W swoich raportach tyle razy sugerowałem, że kadrę ofi-cerską powinno się dobierać tylko wśród bogo-bojnych ludzi oddanych kościołowi i  ojcu Dy-rektorowi.– Chyba nie wyraziłem się jasno, klecho? Prze-stań bełkotać i  idź spać. to rozkaz – głos ko-mandora był spokojny, bez śladu emocji. Po-wiało chłodem. ksiądz Henryk skulił się w sobie, cichutko wstał z miejsca i prawie błyskawicznie zniknął z pola naszego widzenia. – i teraz mam nacisnąć EntER? – dowódca wrócił do zajęć z zakresu obsługi komputera. – tak, panie komandorze. Zaraz powinna się panu wyświetlić poszukiwana strona interneto-wa – Wrona nachylił się nad laptopem.– tamta witryna bardziej mi się podobała – stwierdził ponuro Borsuk.– tak, ale nam nie chodziło o  oliwki na brzu-chach dziewczyn, ale o oliwę, dzielnicę Gdańska – wyczułem w głosie Wrony, pukającą do drzwi jego jaźni, rezygnację i  irytację. Ciekawe, która będzie pierwsza? – tak naprawdę to bitwa nie rozegrała się pod oliwą, a raczej na Redzie Gdańskiej – wtrącił się w dyskusję bosman.– Czy to oznacza, że będziemy przepływać przez akwen, na którym się rozegrała? – chciałem się upewnić.– Zgadza się. Znajdziemy się w  miejscu, gdzie zginęło wielu marynarzy i żołnierzy, a krew wy-mieszała się z wodą. nie wiedziałem, że bosmana stać na poetyckie porównania. – Jednak po kolei. na czym to ja skończyłem? aha! tak więc, „tigern”, gdy ruszył na niego „Święty Jerzy” próbował uniknąć walki i uciec na pełne morze. ale „Latający Jeleń” przeciął mu kurs blokując mu drogę ucieczki. Wtedy „Święty Jerzy” zbliżył się do szwedzkiego okrętu...

-14- „Święty Jerzy” doganiał „Tigerna”. Teraz już gołym okiem można było dostrzec przygo-towującą się do boju załogę wrogiego okrętu. Zobaczyłem opartych o reling pikinierów, artyle-rzystów ustawiających działa, muszkieterów ła-dujących broń. Dostrzegłem, strojnie ubranego w kurtkę z baskinką i szkarłatną szarfę, wyższego rangą oficera. Wymachiwał nad głową rapierem

z takim zapałem, jakby właśnie to miało przesą-dzić o  wyniku bitwy. Zastanawiałem się, czy to nie sam admirał Stiernsköld. – ognia z  dział dziobowych! – krzyknął Dick-mann. Huk wystrzałów rozdarł ciszę listopadowego po-ranka, aż mi zadzwoniło w eterycznych uszach. na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. na burcie szwedzkiego okrętu pojawił się dym – znak, że jego działa również wystrzeliły. „Świę-tym Jerzym” wstrząsnęło. od strony dziobu do-biegł trzask łamanych desek i  krzyk umierają-cych. Dostaliśmy.– Zmienić kurs! Ustawić się do abordażu! – ofice-rowie starali się przekrzyczeć huk wystrzałów.Dzięki swojemu wysmukłemu kadłubowi „Świę-ty Jerzy” szybko doszedł „tigerna”.– Rychtować działa lewej burty! – wydał komen-dę Dicmann.– Rychtować muszkiety! – wydał komendę storch.– ognia! – zakrzyknął pierwszy z dowódców Flo-ty Polskiej.– ognia! – zawtórował mu drugi.Błysnęło i  straszliwy huk poniósł się po tafli wody. salwa tuzina dział i  palby muszkietowej pogrążyła świat w szarości dymu. odruchowo skuliłem się i przykucnąłem za re-lingiem. teoretycznie nic nie powinno mi się stać. to była tylko wizja, w której przebywałem w moim eterycznym ciele, ale z drugiej strony wolałem dmuchać na zimne. natomiast ofice-rowie stali niewzruszeni, dumnie wyzywając śmierć. Podziwiałem ich odwagę i determinację. Z drugiej strony zastanawiałem się czy z takim samym męstwem stawiliby czoło wyzwaniom służby na współczesnym okręcie wojennym? Pi-sanie kretyńskich raportów, beznadziejna walka z  bezduszną biurokracją, tuszowanie niekom-petencji wyższych stopniem i wieczne alkoholo-we libacje. spojrzałem na ich czerwone od go-rzałki nosy. no, z tym ostatnim nie powinni mieć większych problemów. Dym wreszcie się rozwiał i ujrzałem po-bojowisko. Martwi żołnierze leżeli na pokładzie w kałużach krwi, ranni marynarze wyjąc z bólu trzymali się za oderwane kikuty kończyn, a ci co byli wstanie się czołgać próbowali znaleźć jakąś osłonę. tuż obok mnie leżał jeden z  oficerów Dickmana. Puste spojrzenie utkwione było w  niebo, usta ułożyły się w  niemą prośbę do

Page 74: 01_glosfantastyki

74| Głos Fantastyki

Boga. Zdjąłem mu hełm i  założyłem sobie na głowę. Jemu i  tak już się nie przyda a  ja- jak wspomniałem - wolałem dmuchać na zimne. – Przygotować haki do abordażu! – krzyknął Jan storch.oprócz okrzyków z polskiego okrętu usłyszałem podniesione głosy szwedów. Dzięki zdobytemu morionowi, poczułem się trochę pewniej i mia-łem odwagę wystawić głowę nad reling. – o kurwa! – wyrwało mi się na widok szwedzkie-go kolosa, znajdującego tuż przy naszej burcie, a admirał Dickmann znowu spojrzał zdumiony w moim kierunku. oczywiście nie mógł nic doj-rzeć, pokręcił tylko głową, wyszeptał słowa mo-dlitwy i dla pewności jeszcze się przeżegnał. Chwilę później wstrząsnęło okrętem, gdy dwa galeony sczepiły się ze sobą. Rozpętało się prawdziwe piekło. Huknęły działka relingowe, garłacze i hakownice. Z bocianich gniazd pole-ciały granaty ręczne. Raz za razem dawały się słyszeć salwy muszkieterów. Wydawało się, że cały świat wypełniony jest jedynie dymem, czer-wienią rozbłysków i zapachem prochu. Na „Tigernie” trup padał gęsto. Widziałem jak jedna z  wystrzelonych przez nas kul urwa-ła marynarzowi głowę, jakiś żołnierz piechoty krzyknął rozpaczliwie gdy kula muszkietu strza-skała mu rękę, inny jęczał przygnieciony przez zwalony maszt. Spostrzegłem oficera, tego samego który wcześniej wymachiwał obnażonym rapierem. Nie był już taki pewny siebie. Odwrócił się na pię-cie wycofując w  stronę kabin. Jeden z  polskich muszkieterów również go zauważył, przymierzył i posłał mu kulę prosto w plecy. Padł martwy. Polacy wdarli się na szwedzki okręt toru-jąc sobie drogę do zwycięstwa przy pomocy ra-pierów, szpad, halabard, toporów i wszystkiego co było pod rękom a mogło posłużyć do zgładze-nia wroga. Wśród zgiełku bitewnego słychać było krzyki umierających i błagania o litość. Któryś z  marynarzy wspiął się na maszt „Tigerna” zdzierając z  niego nieprzyjacielską banderę. Okrzyki Polaków wzbiły się w  niebo. Szwedzi widząc, że nie mają już szans poddali okręt. Nagle na pokład „Tigerna” runęła fala ognia.

-15- Po raz kolejny wyrzuciło mnie z wizji. – ... i wtedy „tigern” został ostrzelany – bosman przerwał swoją opowieść widząc moje porusze-

nie. spojrzałem na uśmiechniętego komandora. Pewnie w końcu udało mu się ujarzmić kompu-ter. sfrustrowany kózka obgryzał paznokcie, a zrezygnowany Wrona siedział z głową opartą na dłoniach. – Znalazłem informację o  bitwie pod oliwą – stary powiedział to z takim triumfem jakby wła-śnie wygrał iii wojnę światową. – Wspaniale komandorze! – Co chcesz wiedzieć, Pierwszy?– Dokładne koordynaty stoczonej bitwy. szcze-gólnie miejsca pojedynku „tigerna” ze „Świętym Jerzym”. Wydaje mi się, że duch chce, żebyśmy właśnie tam popłynęli. Jeszcze nie wiem dlacze-go, ale elementy układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsce. – Da się zrobić – stary był najwyraźniej w do-brym humorze. nie ma to jak odpowiednie do-wartościowanie poprzez odkrycie w sobie wyso-kich kompetencji w zakresie obsługi komputera.– kontynuuj, bosmanie – zdążyłem powiedzieć zanim ogarnęła mnie kolejna fala wizji.– to „Latający Jeleń” pod dowództwem kapitana apellmana, podszedł od drugiej strony „tiger-na” i otworzył ogień...

-16- Ponownie znalazłem się na mostku okrę-tu, lecz nie był to „Święty Jerzy”. Rozejrzałem się dookoła i spostrzegłem zupełnie inne twarze niż dotychczas, a wśród nich dziobatą gębę kapita-na Ellerta Apellmana. A więc byłem na „Latają-cym Jeleniu”.– Panie! tam są nasi ludzie! – krzyczał do apell-mana jeden z jego oficerów.– Widzę tylko szwedów – wycedził przez zęby dowódca „Latającego Jelenia”. Jego twarz była purpurowa, wodniste oczy pałały gniewem i nienawiścią. oficer cofnął się o krok i spuścił wzrok.– Przecież Polacy szturmują „tigerna” – spróbo-wał jeszcze raz, tym razem szeptem – nie mo-żemy...– Wystrzelić druga salwę burtową – odparł chłodno. odpowiedziała mu cisza. artylerzyści zamarli ze stemplami, wyciorami i lontownicami w rękach. Bladzi marynarze wpatrywali się z niedowierza-niem w  swojego dowódcę. któryś z  poruczni-ków na mostku przeżegnał się, inny pokręcił gło-wą. nikt się jednak nie poruszył, nie nasypano prochu i nie odpalono lontów. – to jest rozkaz! – wrzasnął apellman.

Page 75: 01_glosfantastyki

75| Głos Fantastyki

Cisza.– słyszeliście? Bo za burtę wypierdolę! – tak jest! strach przed oskarżeniem o bunt był silniejszy od wyrzutów sumienia. Wyrzucenie za burtę na pełnym morzu oznaczające okrutną śmierć budziło większe nawet przerażenie niż powie-szenie na rei. Wszyscy wrócili do swoich zajęć i chwilę później huknęła salwa z dziesięciu dział burtowych.Ujrzałem na „tigerna”, na pokładzie którego trup słał się gęsto. nasi marynarze, podtrzymu-jąc rannych towarzyszy, krzyczeli i  złorzeczyli, machali rękoma dając znak, żeby „Latający Je-leń” przerwał ogień. nic z tego. Ponownie huknęły 48-futowe kanony. ogień, dym i krzyki umierających.. – Jeszcze jedna salwa! – zakomenderował apel-lman.Dopiero teraz zorientowałem się w  jego pla-nach. kiedy zobaczył jak Jan storch na czele swojej piechoty dokonuje abordażu „tiger-na” wydał rozkaz ostrzelania nieprzyjacielskiego okrętu licząc, że pozbędzie się konkurenta do ręki pięknej anny. a raczej do fortuny jej ojca. Po trzeciej salwie zamilkły przekleństwa i słychać było jedynie jęki umierających.– kapitan storch i admirał Dickman nie żyją! – po wodzie uniósł się okrzyk.Apellman uśmiechnął się pod nosem.

-17- obudziłem się na swojej koi, przykryty kocem. Ujrzałem dobrotliwe oblicze bosmana. nachylił się nade mną i zapytał troskliwie:– Jak się pan czuje, kapitanie? – W porządku. – to dobrze. Przestraszyliśmy się nie na żarty, kiedy zaczęło wami trząść. normalnie, jak tym starym bosmanmatem z  oRP „Warszawa”, co to razem z  okrętem na złom w 2003 roku poszedł. Potrafił on wypić, oj potrafił, ale jak nie miał alkoholu w żyłach, dłużej niż dzień to okrutnie nim delirka szarpała...– kto mnie przeniósł?– Ja. Dostałem rozkaz przeniesienia pana kapi-tana do kajuty w celu kontynuowania wizji – za-meldował niemal służbiście. Usiadłem na koi i rozprostowałem ramio-na. Pierwszy raz zdarzył mi się trans z drgawka-mi. Czyżby uboczny skutek peyotl? albo udzieliły mi się odczucia umierających marynarzy, łącz-

nie z ich bólem fizycznym. Przy następnym za-życiu halucynogenów muszę uważniej dobrać dawki. – Znaleźli te koordynaty? – zapytałem.– W  końcu tak. najpierw szukali na portalach historycznych i marynistycznych. Później w en-cyklopedii bitew morskich. nawet w tajnych ar-chiwach Ministerstwa obrony narodowej, do których dowódca nie wiedzieć skąd miał kod dostępu.– stary ma kod dostępu do danych Mon-u? – gwizdnąłem w zdumieniu.– ale tam nic nie znaleźli. Dopiero kiedy kózka usiadł do komputera, to w końcu się udało.– kózka? – aż mnie zatkało.– no.... na witrynie internetowej jakiegoś stowa-rzyszenia chrześcijańskiego.Pomyślałem sobie, że oto nadszedł koniec świa-ta. Wiedziałem, że Polska jest specyficznym kra-jem, dla niektórych nawet egzotycznym. krajem rządzącym się własnymi prawami, w  którym wszystko postawione jest do góry nogami. Lu-dzie żywcem oderwani od pługa, zamiast buraki zbierać, zajmują się polityką, bandyci ścigają po-licjantów, komisje śledcze siebie nawzajem, in-stytut ds. Zbrodni Przeciw Polsce chce skarżyć krzyżaków, a listę tajnych agentów publikują ga-zety. Jednak organizacje chrześcijańskie będące najbardziej kompetentnym źródłem informacji o XVii wiecznej bitwie morskiej, to już przegię-cie. – stary zarządził zwrot i płyniemy w na wyzna-czone miejsce – dodał bosman.– to dobrze. Wiedziałem, że tam znajdziemy odpowiedź.Próbowałem wstać, ale zakręciło mi się w  gło-wie i z powrotem opadłem na koję. Peyotl nadal działał. Prawdopodobnie czekała mnie jeszcze jedna wizja.– Jakie Ellert apellman poniósł konsekwencje za ostrzelanie zdobytego już „tigerna”? – zapyta-łem w oczekiwaniu na przypływ kolejnego wi-dzenia. – Wykręcił się z tego – powiedział bosman z gry-masem.– Jak to? – otworzyłem szeroko oczy ze zdumie-nia. – Przecież doprowadził do śmierci Dick-manna i storcha.– Podczas przesłuchań przed komisarzami królewskimi, to takie ichnie komisje Śledcze, zeznał że śmiertelny pocisk został wystrzelony z  rufy uciekającego szwedzkiego „Pelikanena”. Część oficerów potwierdziło zeznania apell-

Page 76: 01_glosfantastyki

76| Głos Fantastyki

mana, w tym jeden z  poruczników ze „Święte-go Jerzego”, część nie, jak na przykład pewien bosman... – przerwał na chwile, pogładził się po brodzie. – Ja tam bym bardziej ufał bosmanowi. niestety komisarze dali wiarę wyższemu rangą. Później ów porucznik dostał nominacje na kapi-tana i dowództwo nad zdobycznym „tigernem”, przemianowanym na swojsko brzmiącego „ty-grysa”. Co do samego apellmana, zaginął pod-czas patrolu w okolicach olandii. „Latający Jeleń” wtedy zatonął, a  wraz z  nim na dno poszedł apellman. ale kto go tam wie? Może zdążył się uratować i do szwedów uciekł? Chciałem o  coś jeszcze bosmana zapy-tać, ale w tym momencie napłynęła kolejna wi-zja i ponownie znalazłem się w XVii wieku.

-18- Wiało dość mocno. Co prawda w eterycz-nym ciele tego nie czułem, ale widziałem jak wiatr wygina gałęzie drzew. Stałem obok Anny Wichtendal na skraju piaszczystego klifu. Spoj-rzałem w dół i gdybym był obecny tutaj fizycznie, to zakręciłoby mi się w głowie. Stroma skarpa li-czyła pięćdziesięciu metrów wysokości, u dołu kończąc się skalistą plażą. Przezornie cofnąłem się o krok. Dziewczyna miała na sobie czarne żałob-ne szaty. Długie włosy rozpuściła i teraz rozwie-wał je wiatr. Szlochała spazmatycznie, a  po jej policzkach płynęły łzy. Wiedziałem, co zamierza uczynić. Niestety nie mogłem na to nic poradzić. Po pierwsze byłem świadkiem wydarzeń, które już nastały, a po drugie fizycznie mnie tu nie było. Mimo wszystko odczuwałem jej rozpacz i ból po stracie ukochanego, pustkę i bezsens dalszego życia. Emocje tak silne, że pokonały czas i odbiły się echem nawet po kilku wiekach. – Bądź przeklęty, Ellercie appelmanie! – wykrzy-czała z nienawiścią w przestrzeń. – Po trzykroć bądź przeklęty! Jeśli zginąłeś w bitwie pod olan-dią to smaż się w piekle i niech diabły nieprze-rwanie ci ogień pod kocioł podkładają. Jeśli zaś zdezerterowałeś jak mówią niektórzy i  ukryłeś się w szwecji, to niechaj zemsta dosięgnie cie-bie i następne pokolenia bękartów twoich. Przerwała, szloch dławił jej słowa.– idę do ciebie Janie – zdołała jedynie wyszeptać i skoczyła w dół. odruchowo próbowałem ją złapać. Moje dło-nie przeszły jedynie przez wspomnienie po niej i chwyciły powietrze. nie spojrzałem w dół. Wie-

działem co ujrzę.

-19-– Co teraz, Pierwszy? – zapytał stary. oRP „Dzik” w pełnym wynurzeniu stał na Redzie Gdańskiej. Z pokładu gołym okiemmożna było dostrzec wejście do portu, a w nim pracujące suwnice oraz stoczniowe dźwigi. nie-co dalej po prawej stronie widoczne było molo w Brzeźnie, na którym w taką pogodę nie było żywej duszy. Wiało niemiłosiernie, a z nieba sią-pił jesienny deszcz. stałem z  Borsukiem na pokładzie i  właśnie skończyłem opowiadać tragiczną historię miło-sną Jana storcha i anny Wichtendal. W pewnej chwili wydawało mi się, że ujrzałem łzę w  oku dowódcy, ale to pewnie przez ten wiatr. – którego dzisiaj mamy, komandorze? – zapy-tałem.– 28 listopada – odparł zaskoczony. – Przez te narkotyki to zupełnie wam rozum odjęło, Pierw-szy.– Dzisiaj rocznica bitwy – mruknąłem bardziej do siebie. – Myślicie, że o  to jej chodziło? Pragnęła połą-czyć się z ukochanym w miejscu jego śmierci? teraz da nam spokój, prawda? – słyszałem na-dzieję w głosie starego.Rozumiałem go doskonale. Duchy duchami, ale powierzone okrętowi zadania należy wykonać najlepiej jak to możliwe i bez wpisów w rapor-cie o zjawiskach paranormalnych. Zastanawiam się ile razy żołnierze na całym świecie stawali przed podobnym dylematem: zgłaszać, czy nie zgłaszać tego typu zjawiska? Myślę, że zazwy-czaj wybierali drugi wariant, a ci nieliczni którzy w  swojej naiwności wybrali pierwszy, pewnie siedzą teraz zdegradowani na zabitych dziura-mi placówkach albo w  kaftanach z przydługimi rękawami w miejscach odosobnienia. – na początku też tak sądziłem, ale coś mi tutaj nie pasuje. – Może to jednak był duch-autostopowicz? – łu-dził się Borsuk. – teraz powinny nastąpić jakieś fajerwerki, albo pojawić się jasny tunel, przez który nasza kruszynka połączy się z ukochanym lub coś podobnego... Widziałem w takim filmie z Pamelą anderson.– Chyba z  Demi Moore? – spojrzałem na do-wódcę zaskoczony. – Film miał tytuł „Uwierz w ducha”.– Wiem co mówię, Pierwszy. to była Pamela an-derson, a  film był wiecie, z  tych specjalnych –

Page 77: 01_glosfantastyki

77| Głos Fantastyki

mrugnął do mnie okiem. – Muszę częściej z tego okrętowego laptopa korzystać – dodał już ciszej. – Prawdopodobnie pan komandor ma rację. – westchnąłem – to pewnie był duch-autostopo-wicz. tylko dlaczego nie spostrzegliśmy żadnych anomalii i nie poczułem skoku energetycznego?– Czasem tak bywa.Filozofia starego czasami powalała swoją logicz-nością. Ja jednak miałem wrażenie, żeto jeszcze nie koniec.– Wracajmy do pracy! – zarządził.– tak jest!Ruszyliśmy do włazu.– a swoją drogą, to ciekawe – zagadnął Borsuk.– Co? – zapytałem i poczułem mrowienie na kar-ku, co było niechybnym znakiem, że zaraz się coś wydarzy.– Matka podporucznika Wrony była z  domu storch.

-20- Włosy mi się na głowie zjeżyły. Rozwiązanie mia-łem cały czas na wyciągnięcie ręki. Jak mogłem tego nie zauważyć? obserwowałem Jana stor-cha podczas rozmowy z  Wichtendalem, spo-glądałem na niego podczas musztry piechoty morskiej i kiedy dowodził na „Świętym Jerzym”. Widziałem jak uśmiechał się do anny i  jak na nią patrzy swoimi brązowymi oczami amanta. Cały czas nurtowało mnie co w  nim widzę ta-kiego znajomego. Jego rysy twarzy, spojrzenie, gesty i ruchy to, wypisz wymaluj, podporucznik Wrona! Zesłane wizje miały mi uświadomić, że Wrona jest potomkiem owego bohaterskiego kapitana z bitwy pod oliwą. Może nie w prostej linii, chociaż kto go tam wie? – Pierwszy, co z tobą? – komandor zaniepokoił się moim stanem.– kurwa – wyksztusiłem tylko.Gorączkowo zastanawiałem się co to wszystko oznacza. annie, a  raczej jej duchowi, wcale nie chodziło o połączenie się z ukochanym w miej-scu jego śmierci. W tym celu wystarczyło wybrać jeden z setki statków pasażerskich lub handlo-wych przepływających przez ten akwen. Jej cho-dziło konkretnie o „Dzika”, na którym pełnił służ-bę oficer, w  którego żyłach płynęła krew Jana storcha. tylko w jakim celu nas tu ściągnęła?Może pomyliła Wronę ze swoim ukochanym? Może planuje zatopienie okrętu, żeby z nim się połączyła po drugiej stronie? Jeśli tak, to znaleź-

liśmy się w nielichym niebezpieczeństwie. Pró-bowałem przypomnieć sobie co wiem na temat możliwości wpływania duchów na materię oży-wioną i nieożywioną. niektóre duchy potrafiły wiele. Dajmy na to taki poltergeist meble może przesuwać, więc i wywalić wielką dziurę w kadłu-bie okrętu to żaden dla niego problem. Z  drugiej strony nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby Białe Damy, oprócz ostentacyjnych prze-marszów, czyniły ludziom jakieś szkody. Przy-pomniałem sobie również, jak podczas pierw-szego spotkania, Biała Dama minęła Wronę nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, o okazaniu jakichkolwiek uczuć nie wspominając. tak czy inaczej sytuacja nie wyglądała ciekawie.

-21- Prawo Murphy’ego mówi, że co się może spieprzyć, spieprzy się na pewno. Prawo oRP „Dzik” mówi, że to co jest spieprzone, spieprzy się jeszcze bardziej. nie inaczej było i  tym ra-zem. – Ratunku! Wariat! – wrzeszczał Jan Maria kózka, wyskakując zza kiosku okrętu. na jego ospowa-tym obliczu malowało się przerażenie i  strach zaszczutego zwierzęcia. skierował się w  naszą stronę. – Wronie odjebało! – wyartykułował, kiedy już do nas dobiegł. Zdaje się, że kózka tym razem prawidłowo po-stawił psychiatryczną diagnozę. na pokładzie pojawił się trzeci oficer oRP „Dzik”, a  w  jego postawie było coś niepokojącego i  obłąkane-go zarazem. Może dlatego, że szedł spokojny, wyluzowany oraz bardzo pewny siebie? to już powinno dać wiele do myślenia. oficerowie Ma-rynarki Wojennej tak się nie zachowują. a może dlatego, że zazwyczaj pogodne oblicze Wrony teraz zastąpiła beznamiętna maska okrucień-stwa? W rękach trzymał dwie obnażone szable oficer-skie, jakie każdy absolwent akademii Wojskowej otrzymuje po ukończeniu nauki. Zazwyczaj wie-sza się je na ścianie w domu, obok zdjęć rodziny lub Lenina, jak w przypadku komandora. Wie-działem jednak, że Wrona i kózka trzymają sza-ble na okręcie, bo tak naprawdę to oRP „Dzik” był ich domem. – Co tu się dzieje?! – krzyknął zdenerwowany Borsuk.nikt na jego pytanie nie odpowiedział. a  tym-czasem Wrona podszedł jeszcze kilkakroków i  utkwił pełne wściekłości spojrzenie

Page 78: 01_glosfantastyki

78| Głos Fantastyki

w kózce. ten zaś zakwilił w przestrachu i próbo-wał schować się za nasze plecy. – Chłopcze! odłóż natychmiast te szable! – głos komandora stał się złowrogo zimy. trzy razy w  życiu słyszałem ten ton w  głosie dowódcy. Za pierwszym razem, na manewrach nato, gdy tłumaczył bezsensowność pewnego planu całej admiralicji floty sprzymierzonej, za dru-gim razem podczas wizytacji prezydenta Polski w bazie Marynarki Wojennej i za trzecim razem teraz. nie muszę chyba mówić, że admirałowie nato stracili swoje stanowiska i zostali zdegra-dowani, a prezydent nie jest już prezydentem. natomiast Wrona tylko uśmiechnął się zawa-diacko i podkręcił wąsa. – Zejdź mi, waćpan, z drogi, bo nie z tobą mam sprawę.– Wrona, co z tobą? Uspokój się – stary spróbo-wał jeszcze raz przemówić mu do rozsądku.– Wrona? Jam jest Jan storch i  wyzywam imć Ellarta apellmana na szable. stawaj waść! ostanie słowa skierował do kózki i rzucił mu pod nogi jedną z szabel.

-22- Z klątwami jest pewien problem. Zazwy-czaj nie działają, ale jak już zaczną to ciągną się przez wieki i powodują straszliwe spustoszenia. Cały świat wali się niczym kostki domina, nie tyl-ko dla osób przeklętych, ale również w ich bez-pośrednim otoczeniu. tym razem klątwa wy-powiedziana przez annę Wichtendal, na nasze nieszczęście zadziałała. Zemsta zza grobu miała się dokonać na żyjącym potomku appelmana – poruczniku kózce. nie wiem jak mogłem tego nie zauważyć? Może bosman miał rację, twierdząc że spirytus okrętowy powoduje dziury w mózgu? Dziury jak dziury, bez pamięci pewnych wydarzeń można żyć. na okręcie Polskiej Marynarki Wojennej to nawet wskazane. ale jeśli człowiek nie dostrze-ga, podanych jak na talerzu oczywistych faktów, to już gorzej. najpierw nie rozpoznałem pokrewień-stwa pomiędzy storchem a Wroną, potem ge-nów appelmana w kózce. obiecałem sobie, że jeśli wyjdę cało z tej przygody, odstawię zupeł-nie alkohol i  przejdę na ziółka, bo i  zdrowsze, i tak gęby nie wykrzywia. W  żyłach dwóch oficerów na naszym okręcie płynęła krew dwóch zwaśnionych kapi-tanów z XVii wieku. Wiem, że rachunek prawdo-podobieństwa w  tym momencie przestał obo-

wiązywać. no cóż, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni na oRP „Dzik”. kózka, usłyszawszy nazwisko swojego przodka wyprostował się nagle, a zazwyczaj rozmyte wodniste oczy nabrały ostrości i dziko-ści spojrzenia. Uśmiechnął się wrednie i schylił się po szablę. ku naszemu zdziwieniu machnął nią kilka razy i zakręcił profesjonalnego młynka, niczym staropolski warchoł. spojrzał w niebo.– Pada. nie chcesz, waść, poczekać? – zapytał zmienionym głosem, a ja nabrałem pewności, że kózka już nie jest sobą. Właściwie powinienem powiedzieć znowu, gdyż to nie pierwsza przygo-da z siłami paranormalnymi naszego drugiego oficera.– Porucznika będą chować, to i niebo płacze – odparł zaczepnie Wrona, a raczej Jan storch.– srogi smok z waści! – kózka, znaczy się appel-man, nie pozostawał dłużny.– Co to, kurwa, „Potop” jakiś czy co? – jęknął skonsternowany dowódca. tymczasem drugi i  trzeci oficer oRP „Dzik” za-częli krążyć wokół siebie z szablami wysuniętymi do przodu, bacznie się obserwując. na pierwszy rzut oka było widać, że dla nich takie pojedyn-ki to nie pierwszyzna. Rozluźnieni, ale uważni i  gotowi do błyskawicznej akcji. tańczyli wokół siebie niczym dwa drapieżniki szykujące się do ataku. kto pierwszy da się sprowokować? komu ręka zadrży? kto popełni błąd? Próbowałem sięgnąć do ich umysłów, ale nie mogłem odnaleźć jaźni ani Wrony, ani kóz-ki. tak jakby ich świadomości w obecnej chwili znajdowały się poza czasem i przestrzenią. Po-dejrzewam, że mogło rzeczywiście tak być. Jed-nocześnie poczułem, że jakaś potężna siła unie-ruchamia mnie, nakładając fizyczną i mentalną barierę. spostrzegłem, że stary, również stał jak sparaliżowany. Mogliśmy jedynie stać i  obser-wować rozwój wydarzeń – Zaczynaj, waść! – krzyknął Wrona/storch.

- 23 - Wrona uderzył pierwszy, jakby od nie-chcenia. Cios był błyskawiczny i  ludzkie oko z le-dwością mogło zarejestrować ruch szabli. kóz-ka jednak odbił i  od razu wyprowadził kontrę. Rozległ się szczęk broni. Uderzenia posypały się jedno za drugim. atak – obrona, atak – obrona. szybciej coraz szybciej. Ciosy celowały w głowę, tułów a nawet w nogi. Bez dwóch zdań stanęli naprzeciw siebie wytrawni szermierze. Wrona walczył z  gracją, finezyjnie wy-

Page 79: 01_glosfantastyki

79| Głos Fantastyki

prowadzając uderzenia. imponował techniką i  pracą nóg. schodził spod szabli przeciwnika, nurkował wyprowadzając krótkie cięcia, bądź zwiększał dystans i  ciął wykorzystując dłuższy zasięg ramion. kózka natomiast uderzał mocno, topor-nie, lecz z żelazną konsekwencją. W każdy cios wkładał dużo siły, dodając do niego ciężar ciała. Wydawałoby się, że po kilku takich cięciach po-winien paść wyczerpany, ale nic z  tych rzeczy, nadal parł do przodu. – Waćpan machasz jak cepem – powiedział z szelmowskim uśmiechem Wrona – tak to się można od psów opędzać... Zaraz się zmachasz. Faktycznie, kózka coraz ciężej oddychał. nie tylko walczył z  przeciwnikiem, ale również z  deszczem, który mu zalewał okulary. Musiał rękawem bluzy co jakiś czas je wycierać. Gdy-by nie groza sytuacji to całe to zdarzenie było nawet komiczne. Dwaj oficerowie Polskiej Mary-narki Wojennej w czarnych mundurach walczyli na szable pośrodku Zatoki Gdańskiej, w  desz-czu, na pokładzie okrętu podwodnego. Uderzenia Wrony stawały się coraz szyb-sze, a kózka miał coraz większe problemy z ich parowaniem. Pod naporem przeciwnika zaczął się cofać, aż plecami przywarł do ściany kiosku. teraz już nie było dla niego ucieczki. Próbował wywinąć się obejściem, ale został skutecznie za-blokowany. W desperackiej próbie odparcia ry-wala rzucił się do szaleńczego ataku, ale i to nic nie dało. Wrona nadal spokojnie odbijał ciosy i wyprowadzał kontry. – kończ... waść!... wstydu oszczędź! – wyszeptał drugi oficer, kiedy zwarli się na chwilę. Wiedziałem, że zaraz nastąpi koniec, była to kwestia sekund. Zastanawiałem się co zrobić, żeby uratować kózkę od niechybnej śmierci, gdy nagle na dziobie okrętu pojawiła się po-stać Białej Damy. stała promieniując światłem, spokojna i uśmiechnięta. Jej zemsta po trzystu osiemdziesięciu latach za chwilę miała się do-pełnić. Usłyszałem krótki świst i stłumiony okrzyk kózki. Zobaczyłem jak padł zalany krwią. Bariera mentalna puściła, mogłem się poruszyć. Razem z komandorem podbiegliśmy do niego.– kurwa, zabił go – wydukał blady i przerażony Borsuk.– Żyje. – powiedział Wrona – na wznak nie padł. Będzie żył.i faktycznie. kózka może i się zalał krwią, ale cię-cie było na tyle płytkie, że nie wyrządziło wielkiej

szkody. Prawdopodobnie wystarczy porządny opatrunek na czoło. Może najwyżej mała blizna zostanie na pamiątkę. kózka usiadł na pokładzie zszokowany. – auć....to boli – chyba już całkiem doszedł do siebie.tymczasem zjawa anny Wichtendal zbliżała się majestatycznie do podporucznika Wrony. na jej obliczu pojawił się spokój, ukojenie i  uśmiech pełen miłości. stanęła o krok od niego i wycią-gnęła rękę. Wrona opuścił szablę. kiedy ich pal-ce miały się spleść, zjawa nagle zniknęła. tutaj już nie miała czego szukać, jej zemsta się wypeł-niła. odeszła na zawsze. Z piersi trzeciego ofice-ra dobył się krzyk pełen bólu i żalu:– anno!Padł na kolana łkając.

-24- Przygoda z duchem anny Wichtendal, jak wiele innych, skończyła się dobrze. oRP „Dzik” udał się w rejs, podczas którego spełniliśmy ku chwale ojczyzny nasz patriotyczny obowiązek, czyli zużyliśmy obowiązkową ilość paliwa. Po-rucznik kózka przez kilka dni chodził z zabanda-żowaną głową pewny, że miał bliskie spotkanie z jedną z rur na okręcie. natomiast Wrona skar-żył się na zwichnięty nadgarstek prawej ręki.– Jakbym szablą machał – mówił.oczywiście obaj nic nie pamiętali, a  stary, ani ja, nie wspominaliśmy im o pojedynku jaki stoczyli. Zresztą, jakby to w raporcie wyglądało? na te-mat ich korzeni rodowych też milczeliśmy. tak będzie lepiej dla nich obu. natomiast załoga była przekonana, że duch zniknął, kiedy znaleźliśmy się w miejscu bi-twy pod oliwą. Wierzyli, że podwieźliśmy dziew-czynę do domu i spokój. – Pierwszy? Dlaczego tak to się skończyło? – za-gadnął mnie któregoś dnia dowódca.– Chodziło tylko o symboliczne przelanie krwi – odparłem. – Wystarczyło, że niewielka jej ilość zabarwiła wodę w miejscu śmierci Jana storcha. krew ma potężną moc. krew to życie, namięt-ność, więzy rodzinne. Zemsty musiała dokonać osoba, w  której żyłach płynęła krew kapitana storcha na potomku appelmana. Wypełniło się i klątwa minęła. anna Wichtendal może spoczy-wać w spokoju.– Rozumiem – powiedział stary – swoją drogą, nie wiedziałem, że kózka ma korzenie holender-skie?– Wszyscy mamy jakieś korzenie, panie koman-

Page 80: 01_glosfantastyki

80| Głos Fantastyki

dorze.– Ciekawe jakie są twoje, Pierwszy? – stary łyp-nął na mnie podejrzliwie okiem. Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się pod nosem. Wszystko wracało na swoje miejsce i powoli zapominaliśmy o annie Wich-tendal.

-25- siedziała przykucnięta w  rogu kajuty. W  pierwszej chwili myślałem, że to gra cieni w  mroku pomieszczenia, lub ułuda. i  ponie-kąd tak było. Potrafiłem ją dostrzec tylko moim „trzecim okiem”. Była nieziemsko piękna, naga i epatowała dziką seksualnością. nie ma się co dziwić, była sukkubem, demonem nawiedza-jącym mężczyzn podczas snu i  kuszącym ich współżyciem seksualnym. Dziwne, sukkuby zazwyczaj trzymały się ode mnie z daleka. Zaintrygowała mnie. Gdy zo-rientowała się, że ją obserwuję, podeszła do koi tanecznym, pełnym gracji krokiem.– to ty?! – wyrwał mi się okrzyk pełen zdumienia.– Ja – odpowiedziała zalotnie. sukkuby inaczej

nie potrafią.– Myślałem, że przeszłaś na druga stronę? – Bo przeszłam – zamruczała przeciągając się erotycznie. – Podczas życia nie zaznałam przy-jemności i uciech cielesnych, nie muszę doda-wać, że jako zjawa też byłam ich pozbawiona. Umarłam będąc dziewicą, więc miałam do wy-boru albo pozostać w tym nudnym świetle, albo dać upust namiętności jako istota niosąca ra-dość i zadowolenie.– aha – zdołałem tylko wyartykułować, a  isto-ta będąca wcześniej zjawą, a  jeszcze wcze-śniej anną Wichtendal, oparła wysmukłą nogę o brzeg mojej koi. Pochyliła się nade mną, po-czułem jej zniewalający zapach.– Czy ja podziękowałam ci już za pomoc w uwol-nieniu od tej przeklętej niematerialności? – wy-szeptała mi do ucha. – nie… – najwyższy czas to uczynić.

koniEC

Page 81: 01_glosfantastyki

81| Głos Fantastyki

recenzje

nakładem wydawnictwa Powergraph ukazała się powieść  aleksandra głowackiego  zatytuło-wana  Alkaloid. książka przynosi odpowiedzi na pytania postawione w  zajawce: co by było, gdy-by aleksander Głowacki nie przyjął pseudonimu Bolesław Prus, a  stworzony przez niego bohater, stanisław Wokulski, „zamiast wzdychać do izabe-li łęckiej, zajął się wielkimi interesami i naukowymi ekspedycjami”?  Alkaloid  jest zaskakujący, a  jego lektura wiąże się z  przyjemnością płynącą z  obco-wania ze staranną polszczyzną, której słowa toczą się majestatycznie; który tempem prowadzenia narracji kojarzy się z  drobiazgowym opisem bacz-nego obserwatora i  lekkością frazy narratora  Lal-ki, ale wymaga także wysiłku związanego z  bie-głym i  dokładnym rozumieniem zjawisk fizycznych (w  tym „podstaw” fizyki kwantowej), chemicznych, a  wszystko to świadczy o  ogromnej erudycji auto-ra i  lekkości, z  jaką łączy ogromne zaplecze este-tyczno-humanistyczne z  naukowymi osiągnięciami. Głównym bohaterem, z  perspektywy którego po-znajemy świat  Alkaloidu, jest stanisław Wokulski (swoisteporte-parole  dziewiętnastowiecznego war-szawskiego kupca), który zamiast poddawać się obezwładnianiu romantycznego  Weltschmerzu, ogniskuje swoje działania na stworzeniu ogólno-światowego w  swym zamyśle handlowego impe-rium. Pojawia się obok niego znany czytelnikom

Prusa wynalazca Geist, owładnięty naukową gorącz-ką ochocki, nie brakuje również lubianego przez czytelników starego subiekta Rzeckiego; te postaci nie są dla odbiorcy zaskoczeniem, skoro znamy ich literacki rodowód. ale wśród grona nie mniej zna-czących bohaterów, i  to takich, których obecność, choć doskonale umotywowana wymaganiami fa-buły i  ograniczeniami narzuconymi przez przyjęty typ narracji – do czego wypadnie mi jeszcze po-wrócić – stanowi przyjemną niespodziankę, należy wymienić stanisława ignacego Witkiewicza, alberta Einsteina, Henriego Bergsona – by przywołać kilka najbardziej znanych nazwisk. Przy tak silnie zróż-nicowanych pierwowzorach literackich, do których bohaterowie odwołują się chociażby swoimi pa-tronimami, autor stanął przed problemem takiego uwiarygodnienia momentu ich spotkania, by nie od-bywało się to na zasadzie „wszechkreacjonistycznej odautorskiej woli”, ale by było ono fabularnie umo-tywowane. i  aleksander głowacki  rozwiązuje to fenomenalnie, łącząc ze sobą ideę podróży w czasie i przestrzeni, czyli clou „twardej” fantastyki, z teoria-mi mającymi swe źródło w fizyce kwantowej. By nie zdradzić w tej materii za dużo, co byłoby wyjątkową zbrodnią wobec czytelnika, dość powiedzieć, że ak-cja powieści została podzielona na cztery nadrzęd-ne wobec rozdziałów części, których fabuła toczy się odpowiednio w  roku 1898, 1917, 1920, 1984 ujmowanego już jako daleka przyszłość i posiadają-ca własną miarę czasu, zaś spinającą je klamrą jest, oczywiście, postać imć Hermenegauty Wokulskiego. Świat, pogrążony w wojnie między imperium Brytyj-skim a Zuluskim, jest podzielony na interzony, a nad-rzędną wobec nich jest interzona Polska; zaś przyczy-ną konfliktu jest tytułowy alkaloid, oleista substancja wydestylowana z  szamańskiej Bulwy, uprawianej właśnie tylko na terytoriach zajmowanych przez Zu-lusów, i  dająca spożywającym ją nadludzkie możli-wości: na przykład poprawia percepcję, zdolności koncentracji i analizy, postrzegania zmysłowego do synestezji włącznie, umożliwia bi – i trilokację wytwo-rzonych aspektów swojej postaci – by przywołać tyl-ko najpopularniejsze. ale alkaloid jest – i nie jest to tylko odległa metafora – tak silnie uzależniający jak heroina (chyba nieprzypadkowo przypomina jej fi-zyczne i chemiczne właściwości!), jest niczym benzy-na dla naszej współczesności – stanowi napęd wielu urządzeń (żyropedów, automobili, a nawet pierwo-

Page 82: 01_glosfantastyki

82| Głos Fantastyki

wzorów dzisiejszych tabletów:  copisateurów); sło-wem stanowi podstawę technologicznego i  osobi-stego rozwoju mieszkańców interzon, a co się z tym wiąże, przynosi wymierne korzyści ekonomiczne. Alkaloid  aleksandra głowackiego  jest według mnie pozycją długo oczekiwaną i ważną, zaryzyko-wałabym nawet stwierdzenie, iż warto byłoby czytać ją równolegle z  Lalką  Bolesława Prusa w  ramach szkolnych ćwiczeń lekturowych. Powieść jest także dowodem na to, że tak zwana twarda fantastyka, wbrew niektórym obiegowym opiniom, nie tylko ma się dobrze, ale stanowi ważny głos w  dyskusji o miejscu człowieka w stechnicyzowanej i zdehuma-nizowanej cywilizacji, na nowo pobudza do reflek-sji o  estetycznych i  etycznych pobudkach wielkich odkryć – głos tym ważniejszy, że rozbrzmiewający w dobie wysokich technologii, modułów know-how, Doliny krzemowej i  parków technologicznych. aby ponownie wypowiedzieć „pytania o  podszewkę świata” autor, wykazując się ogromną erudycją, płynnie porusza się między teorią Czystej Formy Witkacego (bezprecedensowa scena tworzenia przez Witkacego portretu Wokulskiego, skontrasto-wana w czwartej części powieści z podobną, rodem z Matrixa, w której antagonista Wokulskiego multi-plikuje się niczym przeciwnik Leo) a teorią Friedricha nietschego (sparodiowane  Tako rzecze Zaratustra) czy rozważaniami o  elan vitale  Bergsona. Pojawia się oczywiście psychoanaliza, i to prowadzona przez samego Freuda. Dodajmy do tego podstawy ustaleń alberta Einsteina i krótki kurs tradycyjnej fizyki (ary-stoteles i fizyka newtonowska), a pojawi się kanwa, na której autor tka swoją historię. Jej dodatkowym atutem jest wybór formy narracji: nawiązującej do pozytywistycznego narratora, który posiadając zdol-ność odkrywania dusz bohaterów, korzysta z  niej nader oszczędnie. tę erudycyjną, i nieco archaiczną w  wyborze swych źródeł, stronę powieści podkre-śla także szata graficzna  Alkaloidu, odnosząca się krojem pisma, kolorystyką, układem typograficznym do starych rodzinnych albumów i gazet, przywołuje ona skojarzenia z  doniesieniami z  dzienników, pil-nie śledzących osiągnięcia Marii skłodowskiej-Curie i reklamujących radioaktywny tonik jako panaceum na każdą dolegliwość („[…] tonizuje i  wzmacnia ciało i umysł; na wyczerpania ciała i umysłu. Leczy neuralgie, bezsenność, przygnębienie”.). W  tej roli w powieści aleksandra głowackiego pojawia się oczywiście alka – substancja, której skład chemiczny objęty jest najściślejszą tajemnicą, a próba zdobycia jego wzoru organizuje intrygę stanowiącą podstawę akcji. Jeśli dodamy do tego nowe spojrzenie na re-wolucję sowiecką (w wyniku której powstaje Związek Duchowych sowietów), to tym ciekawsze zdaje się podjęcie próby odpowiedzi na pytanie o prawdziwą naturę Wokulskiego, pojawiającego się na kartach powieści również jako Hermenegauta, czy równie

często określanego triagramem i.H.W. (skojarzenia z hebrajskim tetragramem oznaczającym imię naj-wyższego jest jak najbardziej uprawomocnione). skomplikowany i  niejednoznaczny status główne-go bohatera daje autorowi asumpt do rozważań teozoficznych, socjologicznych i  humanistycznych, a  wszystko to zostało podane w  pięknej szacie ję-zykowej (wzbogaconej cytatami angielskimi, nie-mieckimi, greckimi, rosyjskimi, co nieco utrudnia lekturę pozostającym w kręgu alfabetu łacińskiego). Jako jedyny zarzut, choć zdaję sobie sprawę z tego, że stanowi on właśnie zaletę tej powieści, mogę po-stawić wizję wirtualnego czytelnika, jaka towarzy-szy głowackiemu. Wymaga on od swojego odbior-cy chociażby pobieżnej orientacji w  zagadnieniach fizycznych, historycznych, społecznych – a takim mi-nimum dysponuje, mam nadzieję, czytelnik literatu-ry s-f. Chciałabym bardzo, aby Alkaloidu aleksan-dra głowackiego  nie zamknąć tylko w  szufladzie z etykietką „fantastyka”, bo choć jest nią w całej swej istocie, to jest także ważną pozycją na polu całej lite-ratury, a od jej autora, miast wzorem pewnej autorki wyważać otwarte już drzwi, mogliby wiele nauczyć się twórcy mainstreamowi.

(recenzja pierwotnie ukazała się na stronie http://www.fantasta.pl)

Aleksander Głowacki – Alkaloid, Powergraph 2012

Dorota Kuśmirek-Wrzos

Page 83: 01_glosfantastyki

83| Głos Fantastyki

Gdy sięgamy po jakąkolwiek książkę, z zasady kieru-jemy się kilkoma podstawowymi kryteriami: nazwi-sko autora, gatunek literacki czy forma opowieści. Co jednak, gdy dostajemy książkę wymykającą się ogólnym ramom, zarówno pod względem formy, jak i  przynależności do konkretnego działu literatury? Czy czytanie książki innej, niedającej się jasno spre-cyzować i wprowadzającej czytelnika w zamęt niemal na każdej stronie może sprawić przyjemność? i  jak tego typu literatura się sprawdza? oto przed wami kilka słów o kontrowersyjnym pisaniu, nieuchwytno-ści czasu i czytelniczym wyzwaniu, jakim może okazać się lektura Czarnego anny kańtoch, nowej powie-ści wydanej w Powergraphowej serii kontrapunkty. Czarne to nazwa miejscowości, w której główna bo-haterka, jeszcze jako dziecko, spędzała każde waka-cje wraz z  rodzicami i  braćmi. spora część książki dotyczyć będzie właśnie wspomnień kobiety z okre-su dziecięcego, a  raczej próby wyłapania tych ele-mentów swojej przeszłości, które zaważyły na jej całym życiu. nasze pierwsze spotkanie z bohaterką ma miejsce chronologicznie później, w  roku 1935, kiedy to spędza ona ostatnie dni w sanatorium dla nerwowo chorych, by niedługo później zamieszkać u swego starszego brata. Rekonwalescencja nie wy-daje się jednak skuteczna: narratorki nie opuszcza wręcz pewność nierealności otaczającego ją świata, a  w  krótkich rozdziałach pojawiają się „oni”, ludzie różni od naszej trzydziestoletniej panny o  nazwi-sku Rec. W  poszukiwaniu odpowiedzi, a  być może lekarstwa na nierealność, bohaterka wybiera się w teraźniejszą podróż do Czarnego, by spotkać tam swoją rodzinę z przeszłości, w tym kilkunastoletnią samą siebie. tragiczna historia aktorki Jadwigi Ra-the, wspomnienia, których nie powinno być, szara-dy czasu i  przestrzeni: oto, z  czym musi zmierzyć się nie tylko główna bohaterka Czarnego, ale także

czytelnik, gdyż historia przedstawiona przez  annę kańtoch nie należy do najłatwiejszych w odbiorze. Główną cechą będącą wyznacznikiem nietypowo-ści Czarnego jest narracja, która choć prowadzona pierwszoosobowo, nie przybliża nam zbytnio boha-terki. Mamy tutaj do czynienia bardziej ze swoistym zapisem myśli, urywków wspomnień, niż z typowym opowiadaniem historii. krótkie rozdziały, rozrzuco-ne w czasie i przestrzeni, opowiadają o świecie ta-kim, jakim widzi go narrator: nie uświadczymy tutaj rozjaśniających sytuację wskazówek, za to często wydarzenia będą wprowadzać nas w  taką samą konsternację, co główną bohaterkę. Dodatkowo uczucie zagmatwania pogłębia fakt, iż do samego końca powieści nie poznajemy imienia naszej boha-terki. Dorosła panna Rec mówi o sobie w pierwszej osobie, tak samo jak każdy z nas w swoich myślach czy wspomnieniach raczej nie nazywa siebie swoim imieniem. nadzieja na poznanie dokładniejszych danych narratorki pojawia się w momencie jej kon-frontacji z  sobą samą czternastoletnią, lecz i  tym razem  anna kańtoch  zgrabnie unika zdradzenia tego istotnego szczegółu, racząc nas zdaniami typu: „(…) a  ja pochyliłam się konspiracyjnie do mojego ucha(…)”, wymagając tym samym najwyższego sku-pienia na każdej, nawet błahej wypowiedzi choćby po to, by nie pogubić się między jednym a drugim „ja”, a  także czasami, w których kolejne wersje na-szej przewodniczki się pojawiają. nie jest to zada-nie łatwe, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawia się postać Jadwigi Rathe, tajemniczej muzy ojca narra-torki, nierozerwalnie związanej z  fabułą  Czarnego. nie sposób jednoznacznie określić, o czym tak na-prawdę jest Czarne. Wspomniane przed chwilą za-gmatwanie okresów życia bohaterki, nieokreśloność poszczególnych lokacji i  przewijająca się w  fabule tajemnicza niemożliwość sprawiają, że lektura przy-pomina wędrówkę po bezdrożach umysłu szaleńca. niemal do samego końca nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że historia tym właśnie jest:  anna kań-toch w swej powieści niczego czytelnikowi nie uła-twia, nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, co więcej, często też samo sformułowanie właściwe-go pytania może nastręczyć czytelnikowi nie lada problemów. strzępki informacji, jakie posiada bo-haterka, a  przez co i  my, są przerażająco niekom-pletne i niejednokrotnie umykają już w momencie, gdy panna Rec tylko chce je sobie przypomnieć czy ułożyć w logiczny ciąg. Mimo tego, po przewróceniu ostatniej strony pewne elementy układanki zdają się wskakiwać na odpowiednie sobie miejsce. opo-wieść zyskuje złudzenie prawdopodobnej logiki, któ-rej jednak nie sposób na sto procent potwierdzić. Przygoda z najnowszą powieścią anny kańtoch to nie lada wyzwanie dla kogoś, kto czytuje zazwyczaj

Page 84: 01_glosfantastyki

84| Głos Fantastyki

książki bardziej poukładane. i nie chodzi tutaj tylko o przeplatanie się rozdziałów poświęconych teraź-niejszości i przeszłości, ale też o samą ideę głównej bohaterki i  jej roli w  świecie łączącym możliwość z  niemożliwością. Historia przedstawiona w  Czar-nem niewątpliwie wciąga i budzi niepokój, powoduje pewnego rodzaju niepewność tego, co jest realne, a co z  realnością ma niewiele wspólnego nie tylko na kartach powieści, ale i poza nią. Mimo wszech-obecnego chaosu, daje się w Czarnem wyłapać pe-wien zamysł autorki, przewodnią myśl nakłaniającą do baczniejszego przyjrzenia się otaczającej nas rze-czywistości i próby przełożenia jej na świat powieści. trzecia odsłona kontrapunktów to dla mnie zdecy-dowany strzał w dziesiątkę, choć nie każdemu może przypaść do gustu. Z pewnością Czarne nie spodo-ba się osobom lubiącym wyraźne wpisanie pozycji w  jakiś gatunek literacki, nie jest to też pozycja dla fanów wartkiej akcji i klasycznych historii miłosnych. U  anny kańtochspotykamy wiele wątków niena-dających się do jednoznacznego zaszufladkowania, pojawiające się elementy erotyzmu mogą zrazić zbyt konserwatywnych czytelników, a nietypowe prowa-dzenie narracji sprawi, że osoba czytająca książki

hurtowo i  „po łebkach” nie wyniesie z  tej przygody niczego wartościowego. Bez odpowiedniego wyci-szenia, wczucia się w ten cały chaos, Czarne wydać się może bełkotem zbiega z ośrodka dla umysłowo chorych. i  być może książka tym właśnie jest, ale pozostaje nam jedno zasadnicze pytanie: jeśli ten sen szaleńca jest prawdą, to czy nasza rzeczywi-stość nie jest jedynie dobrze skonstruowaną ułudą, z której istnienia nie zdajemy sobie sprawy? anna kańtoch serwuje nam powieść, którą należy wręcz przeczytać ponownie, nawet nie po to, by lepiej po-układać zawarte w  niej informacje, lecz po to, aby nierealność znalazła poczytniejsze miejsce w  na-szym postrzeganiu świata. W końcu, kto wie, może nasza rzeczywistość jest jedynie nieudolną kopią rzeczywistości prawdziwej?

(recenzja ukazała się pierwotnie ukazała się na portalu http://www.fantasta.pl)

Anna Kańtoch – czarne, powergraph, 2012

Aleksandra Radziejewska

Page 85: 01_glosfantastyki

85| Głos Fantastyki

Dziwny jest ten świat – śpiewał wiadomo kto. oj tak, bywa dziwny. ale naprawdę osobliwy, zaska-kujący i pokręcony jest dopiero w zbiorze opowia-dań  tomasz kołodziejczaka  pt.  Czerwona mgła. Zasiadając do lektury tej książki, w zasadzie nie mia-łem bladego pojęcia, czego się spodziewać. okład-ka zdobiąca wolumin – z jednej strony sugestywna, a z drugiej na tyle wtórna, że można ją przypiąć do wszystkiego, a  zarazem do niczego – nijak nie po-mogła mi nastawić się na to, co czekało wewnątrz. a czekały zaprawdę – jak na moje standardy – „cuda wianki”, jak to mawiała pewna moja nauczycielka. Moje luźne przypuszczenia lokowały ten tytuł gdzieś hen daleko we mgle spowijającej morskie fale po-między bojami z nazwami „fantastyka historyczna”, „steampunk”, a  także przystanią znaną jako roz-maite fantastyczno-historyczne wariacje na temat Polski. Z  tym ostatnim akurat nie pomyliłem się aż tak bardzo. na wszystko inne – a wiem to po prze-czytaniu książki – nie mogłem być gotów. Choćbym miał nie wiem jak wybujałą i  niekonwencjonalną wyobraźnię, to chyba nawet z  pomocą teorii cią-gów nie byłbym w  stanie wygenerować treści ta-kich, jakimi kartyCzerwonej mgły wypełnił jej autor. Fantastykę można z  grubsza podzielić na dwa ro-dzaje fikcji. Do jednego z nich przynależą te utwory, za sprawą których czytelnik ma okazję obcować ze światem, pomimo iż zawierającym pewne elemen-ty nierzeczywiste, to jednak łatwo przyswajalnym. Światem, którego prawidła nie różnią się tak bar-dzo od tych, które znamy z  naszych amatorskich codziennych badań empirycznych. Drugi rodzaj – według mnie – to te przejawy radosnej twórczo-ści, które nie dają się łatwo wpisać w pewien przy-

swajalny kanon. Do tej kategorii nie należą historie, które w zasadzie nie noszą znamion odstępstw od życiowej szarzyzny. Utwory o  tak niewielkim stęże-niu elementów fantastycznych, że większości czy-telników raczej nie zbiją z  pantałyku. Bo przecież nawet jeżeli okaże się, że taka, dajmy na to, po-czciwa rolnicza familia borykała się z  problemem notorycznego kwaśnienia mleka, a  winnym tej zbrodni okazał się krasnal, bądź na jaw wyszło, że anomalie wyglądu nastolatków to nie rezultat bra-ku opieki ortodontycznej, lecz dowód wampiryzmu, to wciąż raczej da się w tym połapać. a  i komfortu obcowania ze znaną rzeczywistością się nie straci. Co innego, gdy nagle przyjdzie nam trafić w wir wojny Rzeczpospolitej – stanowiącej jeden z  niewielu ist-niejących przyczółków cywilizacji – z pozaziemskimi siłami tzw. balrogów, czarnych bądź też jegrów. niby nic w  tym egzotycznego. Wielu pewnie z  rozczaro-waniem zauważy, że wątki kosmicznej inwazji zostały już do cna wyeksploatowane. owszem. ale jeśli do-dać do tego fakt, że w tym świecie – roku 2052 – przy-byłe z kosmosu elfy (nawrócone na katolicyzm) stają z ludźmi ramię w ramię w śmiertelnym boju, to już nieco komplikuje sprawę. a gdyby tak jeszcze dorzu-cić, że Polska roku 2052 jest zarazem futurystyczna  i  anachroniczna – rządzona przez monarchę – co przejawia się m.in. używaniem koni jako środka transportu razem z  wozami pancernymi i  helikop-terami? a gdyby tak wspomnieć jeszcze, że w owej wojnie totalnej, która ogarnęła świat po tym, jak z  innych wymiarów wypełzły na naszą planetę koszmarne istoty, ludzko-elfie siły używają m.in. „czaromatów ochronnych, działających w  prze-strzeni psycholinkowej (…) których zadaniem było wyszukiwanie i  niszczenie już funkcjonujących klątw (…)”? a  co jeśli wspomnieć również, że dziel-ni wojowie w  służbie Rzeczpospolitej – roku 2052 – w walce ze straszliwym wrogiem – tj. balrogami – „wkraczają do obcych Planów, penetrują Przebi-cia i  obserwują świat za Czarnymi Horyzontami”? Wyjęte z kontekstu może się to wydać co najmniej dziwne. Jakkolwiek nieoderwane od całości książki wcale nie wydaje się mniej osobliwe. Wręcz prze-ciwnie. Czerwona mgła przynajmniej już na samym początku spowiła mnie tak szczelnie, że nie bardzo wiedziałem, w którym kierunku mam podążać, by ja-koś wydostać się z tej niesamowitej i zagmatwanej gęstwy. autor nie stosuje taryfy ulgowej dla swojego czytelnika. Bynajmniej nie prowadzi go za rączkę, za-praszając na spokojny zapoznawczy spacerek, pod-czas którego delikatnie wprowadza w arkana swojego literackiego świata. Dlatego właśnie ja czułem się do-kładnie tak jak – według moich wyobrażeń – czułoby się dziecko we mgle… na dodatek w czerwonej mgle. Zbiór opowiadań  kołodziejczaka  to fantastyka

Page 86: 01_glosfantastyki

86| Głos Fantastyki

pełną gębą. i to najpewniej taka fantastyka, jaka ist-nieje zazwyczaj tylko w wyobrażeniach osób, które nigdy nie zetknęły się z tą literaturą. tutaj na pew-no nie doświadczymy ochronnych barierek, porę-czy, zbrojonych szyb i ergonomicznych wykończeń. opowiadania składające się na ten zbiór to istny amalgamat niesamowitości, cudów i  absurdów. Wszelkie odrealnione, fantastyczne elementy są tu skondensowane tak bardzo, że gdyby dzikie fanta-zje można mierzyć jakimś odpowiednikiem licznika Geigera, to na pewno podczas lektury tykałby on ni-czym podczas oględzin reaktora w  Czarnobylu. Za sprawą Czerwonej mgły mamy do czynienia z nie-skrępowanym fantastycznym postmodernizmem i  bezpretensjonalną zabawą autora, który chyba ani na chwilę nie przestawał popuszczać wodzy swojej fantazji. a  dokąd dojechał na tym rumaku? Z  pewnością do świata na wskroś fantastycz-nego, w  którym czary i  technologia idą ze sobą w  parze na równych prawach, gdzie na metrze kwadratowym powierzchni aż roi się od dziwów i  niesamowitości, gdzie wszelkie ontologiczne pra-wa niekoniecznie muszą być takie, jakbyśmy tego oczekiwali. Jakkolwiek wszystko to jest przedsta-wione z  wielką konsekwencją i  swoistą logiką, to-też niech nikt chociaż przez chwilę nie pomyśli, że mamy tutaj do czynienia z jakimś frywolnym bizarro. owszem, dla mnie historie gęsto upstrzone takimi ciekawostkami jak np. „roje flogistonowców, istot zbudowanych z  mezosfer”, tudzież katolickie elfy lub hetman El-Galad, który „złamał bariery między-planowe, a  balrogi wypluwały magię obcych świa-tów”, to może trochę zbyt wiele jak na pierwszy raz. Co nie znaczy, żeCzerwona mgła  jest niezdat-na dla czytelników! Wręcz przeciwnie! Jestem pe-wien, że bardzo wielu może ona zarówno zachwy-cić, jak i  szczerze rozbawić. Pomimo ogromnego wręcz stężenia absurdów, niesamowitości i  wszel-kiego rodzaju fantasmagorii niestworzonych, opo-wiadania te pisane są z  tak żelazną konsekwencją

w  trzymaniu się reguł świata przedstawionego, że już samo to jest dowodem dystansu. Gdy dodać do tego jeszcze spore fragmenty jawnie humory-styczne – nierzadko w  sposób bardzo błyskotliwy – jak na dłoni mamy kolejny atut tych opowiadań. W  wielu momentach sposób prowadzenia nar-racji – a  szczególnie dygresje i  naukowe wyciecz-ki na miarę ontologii tegoż jakże dziwnego świata – przywodził mi na myśl  Prześwietny raport kapi-tana Dosa  Eduardo Mendozy. Język opisu najprze-różniejszych kuriozów i  osobliwości, nieraz trud-nych do wyobrażenia, wraz ze swoim chłodem i  konsekwencją czynił ten absurdalny i  odjecha-ny świat w  dziwny sposób bardziej przystępnym. Czerwona mgła nie jest może dla wszystkich czytel-ników, ale jestem w stanie sobie wyobrazić tych, któ-rzy z  jej lektury czerpać będą wielką przyjemność. taka konstrukcja świata, cała ta „jazda po bandzie” i brak hamulców w folgowaniu nieskrępowanej wy-obraźni, okraszona do tego czymś na kształt my-ślowych eksperymentów może chwycić. Przemó-wić może szczególnie do tych czytelników, którym nie brak dystansu, a którzy będą w stanie docenić możliwość mierzenia się z rozmaitą abstrakcją prze-braną w  szaty historyczno-patriotycznej fantastyki, podanej z dużą dozą przymrużenia oka i humoru.

(recenzja pierwotnie ukazała się na stronie http://www.fantasta.pl)tomasz kołodziejczak – Czerwona Mgła, Fabryka słów 2012Michał korczowski

Page 87: 01_glosfantastyki

87| Głos Fantastyki

Proszę Państwa, mam problem. Polega on na tym, że nie wiem, co mam napisać o  najnowszej książ-ce dana simmonsa. Za każdym razem, gdy zbie-ram się do napisania recenzji, patrzę na otwarty przede mną dokument tekstowy i po pewnym cza-sie systematycznie kasuję wszystko to, co wcze-śniej napisałam. Dlaczego? otóż dlatego, drodzy Państwo, że Drood to książka wybitna, pod każdym względem i  w  pełnym tego słowa znaczeniu. a  ja mam wrażenie, że wszystko to, co o niej piszę, jest w  jakiś sposób niewystarczające. Dlatego już na początku pragnę wyjaśnić, że ten wolumin zawiera w sobie o wiele więcej niż to, o  czym przeczytacie Państwo poniżej. a  najlepiej darujcie sobie czyta-nie recenzji i od razu chwyćcie za książkę. W ciem-no. nie zawiedzie Was ona, tego jestem pewna.  najnowsza powieść simmonsa skonstruowana jest na wzór pamiętnika prowadzonego przez jednego z najbliższych współpracowników Charlesa Dicken-sa, Wilkiego Collinsa. skupia się ona na ostatnich pię-ciu latach życia tego wyśmienitego pisarza, ale po-przez ciągłe retrospekcje narratora możemy poznać o wiele więcej historii z życia Dickensa i jemu współ-czesnych. Bo Drood to przede wszystkim tekst o tym pisarzu – o nim jako twórcy, ojcu, kochanku, biznes-menie, prawdziwym celebrycie swoich czasów. ale ta pozycja to też zapis historii anglii dziewiętnastego wieku, jej mieszkańców i zwyczajów wśród nich pa-nujących. to też opowieść o niezwykłej, bardzo trud-nej i trwałej przyjaźni pomiędzy dwoma mężczyzna-mi. to wreszcie książka o ludziach zafascynowanych hipnozą i mesmeryzmem. ale zacznijmy od początku. Wilkie Collins rozpoczyna swoją opowieść o  Char-lesie Dickensie, jego życiu i  swoim życiu z  nim od 1865 roku, kiedy to pisarz uczestniczył w  wypad-

ku kolejowym pod staplehurst, który drastycznie zmienił jego życie i, w konsekwencji, życie każdego z  jego otoczenia. W  tym dniu Charles podróżował razem z młodą aktorką (a przy okazji swoją kochan-ką, choć oficjalnie nikt tego oczywiście nie wiedział) Ellen ternan i jej matką pociągiem, gdy ten się wyko-leił. Wszystkie wagony, z wyjątkiem jednego, spadły w przepaść. ten jeden wagon, który utrzymał się na torach, był tym, który zajmował Dickens wraz z towa-rzyszkami. Podczas ratowania ofiar tej katastrofy pi-sarz spotyka tajemniczą i przerażającą postać męż-czyzny imieniem Drood, na którego punkcie od tego momentu będzie miał swoistą obsesję. od tej chwili zmieni się całe jego życie, a  dla Collinsa będzie to punktem wyjścia do snutej przez niego opowieści. Jak pisałam wyżej, ta książka jest przede wszyst-kim o Charlesie Dickensie. owszem, jest opisywana przez pryzmat jego przyjaciela i narratora tej opo-wieści (a  ten nie kryje się z  tym, że jego ocena nie zawsze jest obiektywna), niemniej jednak to postać pisarza stanowi centrum większości ze zdarzeń opi-sanych w tej książce. Dickens pokazany jest przede wszystkim jako fenomenalny twórca dysponujący znakomitym warsztatem.simmons, poprzez słowa Wilkiego, nie bał się jednak napisać, że pisarz, pławią-cy się w kolejnych sukcesach, posiadający coraz wię-cej pieniędzy i fanów bywał też apodyktyczny, zaro-zumiały i nieprzyjemny, zarówno dla swoich bliskich jak i  współpracowników. Przeświadczony o  swoim geniuszu i  talencie chciał się nim dzielić z każdym, niezależnie od tego, czy ten ktoś (jak na przykład Collins) chciał wysłuchać jego opinii na temat dane-go tekstu i nie bacząc na własny stan zdrowia, gdy na przykład recytował fragmenty swych dzieł przed publicznością. Bywał uparty jak dziecko, momenta-mi nie do wytrzymania, zawsze skoncentrowany na sobie. Jednak to te cechy sprawiły, że znalazł się na samym szczycie i utrzymał na nim do samego końca. Równie dobrze skrojona jest postać Wilkiego Col-linsa, pisarza, współpracującego ściśle z Dickensem jednak ten związek nie przeszkodził mu w  tworze-niu własnych powieści. Charakter Collisa (przynaj-mniej na pierwszy rzut oka) stanowi przeciwieństwo usposobienia Dickensa – żyjący w jego cieniu, zara-biający o  wiele mniej, jako jeden z  niewielu potra-fił z nim wytrzymać i… pisać książki na podobnym, jak nie momentami wyższym poziomie niż Dickens. Jednak w trakcie zagłębiania się historii o Charlesie, a  więc i  o  Wilkiem, nie mogłam oprzeć się wraże-niu, że Collins również cierpi na kompleks boga, że uważa się za lepszego, że jest zakompleksiony a przez to podobnie nieprzewidywalny co Dickens. Cierpiący na podagrę, która coraz bardziej daje mu się we znaki, dopuszcza się czynów, które pod-dają w  wątpliwość osąd o  tym, kto tak naprawdę jest czarnych charakterem w tej książce? Zadufany

Page 88: 01_glosfantastyki

88| Głos Fantastyki

Dickens, zazdrosny Collins czy tajemniczy Drood? no właśnie – Drood. Po przeczytaniu całej książki nie jestem do końca pewna, kim tak naprawdę był, jaką rolę miał do odegrania w tej historii i czy rzeczywiście istniał, czy może był tylko wymyśloną przez jedne-go z głównych bohaterów postacią. Wprowadzenie takiego bohatera pozwoliło  danowi simmonso-wi nie tylko owiać delikatną nutką tajemnicy wszyst-ko to, co się wokół Dickensa i Collinsa działo, ale też wprowadzić elementy fascynacji hipnozą (szczegól-nie widoczną u  Dickensa) i  nawiązać do ostatniej, niedokończonej powieści angielskiego pisarza, pod tytułem Tajemnica Edwina Drooda. Bowiem cała ta książka to swego rodzaju wariacja na temat tego dlaczego, po co i jak Charles Dickens wpadł na po-mysł i zaczął pisać swe ostatnie dzieło. Wszystko się do tego sprowadza. simmons nadbudował jednak ten wątek kilkoma innymi, co sprawiło, żeDrood wy-rósł na powieść historyczną z elementami powieści psychologicznej i  detektywistycznej. nie dość, że postaci dwóch głównych bohaterów są doskonale skonstruowane i  opisane, to jeszcze mamy tu do czynienia z wyśmienitą intrygą, która rozwija się od pierwszej strony, zbacza z  głównego toru w  miarę swojego rozkwitu, potęgując zainteresowanie czy-telnika, by w swym kulminacyjnym momencie osią-gnąć wynik, którego nikt nie mógł się spodziewać.  autorowi udało się też przemycić do swej powie-ści bardzo wiarygodny obraz anglii (szczególnie Londynu) czasów Dickensa, opisany na przestrze-ni kilkunastu lat (bo tyle w  istocie obejmuje opo-wieść Wilkiego). to nie tylko miasto, które się roz-wija i po którym przechadzają się dżentelmeni, ale też miasto, którego główna rzeka jest tak zaśmie-cona, że w  gorące lato nie sposób jest obok niej mieszkać, a  jego obrzeża i podziemia zamieszkane są przez tych, których już nic dobrego w życiu nie czeka. W opozycji do tego stoją piękne rezydencje bogatych, w  których ówczesna elita biesiadowa-

ła i organizowała różnego rodzaju przyjęcia (w tym oczywiście literackie) prawie codziennie. W  takim właśnie dychotomicznym świecie żyli dwaj główni bohaterowie tej powieści, co miało niebagatelny wpływ zarówno na ich charaktery i zachowanie, jak i intrygi, które snuli (tak razem, jak i przeciw sobie). dan simmons  ma niebagatelny talent do bardzo wiernego odwzorowywania i  opisywania różnego rodzaju zdarzeń i  postaci. Wierzymy mu na słowo od pierwszych kartek  Drooda. to uczucie potęgo-wane jest jeszcze tym, że to wszystko, o czym pisze, rzeczywiście miało miejsce – wypadek pod staple-hurst, wieloletni związek Dickensa z  Ellen ternan, jego tournee literackie, Wilkie Collins, wszystkie te miejsca, które zostały opisane i  postaci, na które zarówno Dickens jak i  Collins natrafili w  swym ży-ciu. skoro więc to wszystko rzeczywiście się stało, to może i Drood faktycznie pojawił się w 1865 roku obok Dickensa, by prześladować go później do koń-ca życia, wpędzić kilku innych bohaterów w  ciężką chorobę, a paru z nich uśmiercić? kto wie? tego ro-dzaju spekulacje nadają smaczku i pikanterii histo-rii, z którą zmierzył się pisarz. a mnie zachęcają do ponownego przeczytania ostatniej, niedokończonej opowieści Dickensa, bowiem na kilka jej fragmentów rzucają zupełnie inne światło. i Was do lektury za-chęcam, zarówno tej sprzed dwóch wieków, jak i tej współczesnej. każda z  nich przyniesie Wam wiele satysfakcji.

(recenzja pierwotnie ukazała się na stronie http://www.fantasta.pl)Dan simmons – Drodd, Mag 2012olga sudnik

Page 89: 01_glosfantastyki

89| Głos Fantastyki

Fabryka słów z początkiem 2012 roku uraczyła nas pierwszą powieścią z  nowej linii wydawniczej Fa-bryka strachu. Zaczęła mocno, bo od nowej książ-ki  Marcina Mortki  Miasteczko Nonstead. sam autor w tej konstelacji wzbudził we mnie ogromne zdziwienie, bo znany był mi do tej pory z  powie-ści heroic fantasy czy cyklu opisującego wyprawy krzyżowe. na szczęście Marcin wyszedł obronną ręką z  eksperymentu, jakim jest powieść grozy. Miasteczko Nonstead  czyta się jednym tchem. Zgrabnie skonstruowana fabuła, wartka akcja, na-strój grozy, który czuć na kartach tej książki od sa-mego początku, spowodował we mnie pragnienie, by autor pozostał przez kilka książek w  tej kon-wencji, choć wiem, że póki co, tak się nie stanie, gdyż pracuje nad kontynuacją  Martwego jeziora. Przejdźmy zatem do samej fabuły. Główny bohater - nathaniel McCarnish - jest pisarzem, którego na wy-żyny sławy wyniosła pierwsza powieść. Wydawałoby się, iż taki obrót sprawy to marzenie każdego pisarza przed debiutem literackim. Jednak nie w  wypadku nathaniela. „szepty”, bo taki tytuł ma jego pierwszy twór, to horror, w  którym tak sugestywnie opisu-je sytuacje wywołujące w  ludziach strach, że jeden z  jego czytelników prawdopodobnie pod wpływem lektury tej książki popełnia samobójstwo. Gdyby tego było mało, opuszcza go także jego dziewczyna. te zdarzenia powodują, iż nathaniel ucieka z  no-wego yorku do tytułowego miasteczka. Już po drodze, 6 mil przed celem swojej podróży, łapie gumę. Zły znak? Być może. Ma szczęście, gdyż z po-mocą przychodzi mu miejscowy drwal skinner.  Po przyjeździe do nonstead nathaniel pod przybra-nym nazwiskiem Wayne Wobson kupuje dom na obrzeżach miasta. Dom cichy i spokojny, z bonusem w postaci małego kotka. Marzy o wyciszeniu i uspoko-jeniu, co jednak nie jest mu dane. niedługo po zaku-pie domu zdarza mu się stłuczka z autem miejscowej

kobiety, która następnie prosi go o pomoc – jej cór-ka przez sen z kimś rozmawia, ale ani nathaniel, ani matka dziewczynki nie mogą zrozumieć tej rozmowy. W tym miejscu zatrzymam się, by nie zepsuć przy-jemności czytania osobom, które sięgną po książkę. Miasteczko Nonstead to bardzo dobra pozycja dla miłośników literatury grozy, sama mieścina, w któ-rej osadzona została akcja powieści, to prowincjo-nalne amerykańskie miasteczko, w  którym życie powinno toczyć się spokojnym, ustalonym torem, bez żadnych ekscesów. każdy każdego zna, nic się nie dzieje, a  raczej nie powinno się dziać, przynaj-mniej taką nadzieję miał główny bohater książki, jednak rzeczywistość niezbyt mile go zaskoczyła. nowa powieść  Marcina Mortki  to książka, która wpisuje się w klasyczny nurt powieści grozy, przez co miałem obawy, iż autor nie udźwignie tego ciężaru, zważywszy na fakt, iż temat powieści, czyli miastecz-ko, w którym straszy, dawno już w literaturze i filmie został oklepany, począwszy od serialu  Miasteczko-Twin Peaks, a  skończywszy na doskonałych powie-ściach mistrza tego typu gatunku, stephena kinga. stąd też mile się zaskoczyłem, iż pisarz wybrnął obronną ręką z tego pojedynku i stworzył swoją au-torską wersję tematu, który nazwałbym „miasteczko, w którym coś straszy”. stało się to za sprawą wykorzy-stania pomysłu, jakim jest użycie postaci Złego jako kreatora rzeczywistości poprzez opowieści innych. ten zabieg spowodował, że Marcin napisał coś ory-ginalnego w wydawałoby się tym znanym temacie. Jednak, by nie było tak cukrowo i pięknie, Miastecz-ko Nonstead  ma kilka słabości. konstrukcja głów-nego bohatera nie do końca do mnie przemawia. Jego odruchy i działania miejscami są trochę, wydaje mi się, naciągane i mogłyby być bardziej wyjaśnione. Główną słabością książki, która mimo to nie wpływa na całość, jest sytuacja trochę mało wiarygodna, iż kobieta, która ledwo go poznała, prosi o  pomoc. W moim odczuciu trochę to nierealne, ale można to autorowi wybaczyć – w końcu to jego debiut w  tej „kategorii wagowej”. tym bardziej, że już z dialogami poradził sobie znakomicie, oddając w  wiarygodny sposób mowę robotnika, literata czy nauczycielki. sumując powyższe, nowa powieść Marcina Mort-ki jest godna polecenia. książka nie jest zbyt obszer-na, czytelnik umiejący szybko czytać poradzi sobie z nią w jeden zimowy wieczór. Polecam, bo to bar-dzo dobra pozycja.Marcin Mortka – Miasteczko nonstead, Fabryka słów 2012

Marek DoskoczRecenzja pierwotnie ukazała się na portalu http://www.fantasta.pl

Page 90: 01_glosfantastyki

90| Głos Fantastyki

Z czym kojarzy Wam się Londyn? tower Bridge, Big Ben, czerwone budki telefoniczne, piętrowe auto-busy, królowa? a  jeśli powiem Wam, że to wszyst-ko to ledwie wierzchołek góry lodowej? Że brytyjska stolica nie jest jedynym miastem o współrzędnych 51°30′n 0°07′W? Że oprócz Londynu, jaki znamy, istnieje jeszcze jeden Londyn? Uwierzylibyście? Ja uwierzyłam. Próbowało przekonać mnie do tego kilku ludzi, w  tym simon R. Green i  China Miévil-le, ale ostatecznie udało się to dopiero  neilowi gaimanowi, który w  swej powieści  Nigdziebądź wskazał mi przejście do tajemniczego Londynu Pod, w  którym życie to istna walka o  przetrwanie.  akcja książki zawiązuje się w momencie, kiedy głów-ny bohater, Richard Mayhew idzie wraz ze swoją narzeczoną na kolację do ekskluzywnej restaura-cji i  nagle zauważa dziewczynę skąpaną w  kałuży krwi. Facet ma w  sobie pierwiastek herosa, więc mimo protestów drugiej połowy, zabiera ranną do swojego domu, by tam trochę wydobrzała. ona oczywiście szybko dochodzi do siebie i  wszyst-ko byłoby okej, gdyby nie jedna mała drobnost-ka. otóż Richard praktycznie zniknął z  „normal-nego” świata. nikt go nie poznaje, taksówki go nie zauważają, narzeczona zerwała zaręczyny, jego mieszkanie zostało sprzedane, a on nawet nie wie dlaczego tak się stało. Rad nie rad, mężczyzna po-stanawia wyruszyć na poszukiwanie zagubionego życia do innej rzeczywistości, a kiedy mu się w koń-cu udaje tam dostać, doznaje niemałego szoku.  Nigdziebądź  przynależy do urban fantasy, zatem od książki można oczekiwać przeplatających się ze sobą magii i  techniki w  otoczeniu wielkomiej-skich realiów. i  w  sumie elementy te występują, jednak nie są najważniejsze. Dominantę kompozy-

cyjną powieści stanowi po prostu akcyjność, prze-bieg poszczególnych wydarzeń i liczne zwroty akcji. W Nigdziebądź nie ma czasu na refleksję, tu liczy się dynamika, przekora, szybkość. niestety takie rozwią-zanie sprawia, że cała otoczka fabularna nie jest zbyt rozbudowana. a szkoda, bo w powieści gaimana-pojawia się wiele ciekawych postaci, jak chociażby niezwykle wpływowa i wzbudzająca strach serpen-tyna, a także wiele interesujących lokacji, o których jednak niewiele wiemy, o  ile w  ogóle coś wiemy. na szczęście nieco szerszy opis pisarz stosuje wo-bec swojej alternatywnej rzeczywistości, Londynu Pod, wiele też sami możemy wywnioskować. Miasto pełne jest osobliwości i tajemnic, a i jego mieszkań-cy do najzwyklejszych nie należą. Właśnie tam od-bywa się targ, gdzie można sprzedać zwłoki i kupić informacje; to tam szczury są gatunkiem wysoko po-stawionym w drabinie społecznej; wreszcie to tam ciemność może pochłonąć kogoś na zawsze. Między poszczególnymi elementami  gaiman  tworzy cien-kie sieci zależności, zatem części te nie funkcjonu-ją one w odosobnieniu i mimo niewielu informacji o każdej z nich, razem tworzą dość sensowną i spój-ną całość i dają nieco szerszy obraz Londynu Pod. Przez  Nigdziebądź  cały czas przewija się motyw wędrówki. Zaczyna się na tym, że główny bohater przeprowadza się do brytyjskiej stolicy, a  kończy na tym, że poszukuje on drogi do domu. Richard to jednak nietypowy homo viator. Choć myśli, że wie, jaki jest cel jego podróży, to sam nie potrafi tam dotrzeć. odnajduje ludzi, którzy mogą mu pomóc, ale i wśród nich kryją się zdrajcy. Jest zagubiony nie tylko w  otaczającej go rzeczywistości, ale i  nie zna własnego miejsca w życiu, nie wie, jaki jest jego sens. Wszystko to sprawia, że wędrówka Richarda to za-równo droga poprzez niezwykłości Londynu Pod, jak i  wyprawa w  głąb jego duszy. Wraz z  głównym bohaterem idziemy poprzez plątaninę jego myśli, zapisków w pamiętniku, obserwujemy jak się zmie-nia i  wraz z  nim tę metamorfozę przechodzimy.  najsłabszym punktem powieści są opisy prze-strzeni, ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że być może spowodowane jest to faktem, że gaiman jest przede wszystkim twórcą komiksów, a opisy nie są tam niezbędne i mimo tego, że autor ma w głowie jakąś wizję danego miejsca czy postaci, to nie potra-fi jej przelać na papier. Poza tym, Nigdziebądź po-wstało na bazie sześcioodcinkowego serialu BBC i  to też może być przyczyną takiego stanu rzeczy. na plus natomiast należy odnotować żywy, eks-presyjny język  gaimana, który potęguje wraże-nie dynamiki powieści. Dzięki temu książkę po prostu chce się czytać, słowo napędza słowo

Page 91: 01_glosfantastyki

91| Głos Fantastyki

i  naprawdę trudno oderwać się od lektury. Do-datkowym aspektem umilającym odbiór jest jej eteryczna okładka i  bezbłędne wydanie zawie-rające wstęp samego andrzeja sapkowskiego. tytułem podsumowania chcę powiedzieć, że po Nig-dziebądź  warto sięgnąć, gdyż czytanie tej książki sprawia naprawdę dużo przyjemności i, co chyba najważniejsze, na długo zapada ona w pamięć od-biorcy. to powieść z jednej strony mroczna, a z dru-giej barwna, ale nade wszystko bardzo niezwykła. Polecam.

neil Gaiman – nigdziebądź, Wyd. nowa Proza, 2012

katarzyna Jasińska

recenzja pierwotnie ukazała się na http://baza.fan-tasta.pl/ksiazka.php?id=10713

Page 92: 01_glosfantastyki

92| Głos Fantastyki

Dwudziestego trzeciego listopada nakładem Fabryki słów ukazała się najnowsza powieść Marka s. hu-berathazatytułowana  Portal zdobiony posągami. sylwetki autora, którego twórczość została docenio-na przez literaturoznawców nagrodą im. Żuławskie-go oraz kilkukrotnego zdobywcy Zajdla, nie trzeba, jak sądzę, nikomu specjalnie prezentować. ta feno-menalna i  niezwykle erudycyjna książka doskonale harmonizuje z  dotychczasowymi osiągnięciami au-tora. niczym podręcznik średniowiecznego malarza rzeczy ostatecznych, rozpoczyna się od instrukcji ułatwiającej namalowanie nie tylko jednego z głów-nych bohaterów przedstawień sądu ostatecznego, ale i swoiście głównego bohatera tej narracji: „Malując postać diabła, dobrze jest najpierw wypeł-nić szkic całej jego postaci lekkim zielonym laserun-kiem. Paszczę, rogi, kopyta i barwne skrzydła odrobi się w  drugiej kolejności. też odda się je wielowar-stwowymi laserunkami, ale delikatny odcień zieleni położony najpierw, niejako na wstępie, uporządku-je duszę malarza i  przygotuje go do tej pracy. Po nałożeniu pierwszego laserunku deska ma stać na słońcu nawet tydzień dla wyschnięcia farby. Można długo przyglądać się zaznaczonej postaci, utrwalać sobie w  myśli wyobrażenie bestii o  nietoperzych skrzydłach.” ten może nazbyt obszerny, jak na początek recen-zji, inicjalny akapit książki przypomina pouczenia, jakie mógłby otrzymać młody ikonopis rozpoczyna-jący pracę. i chociaż wschodnia ikonografia, zgodnie z apokaliptycznym wyobrażeniem, przedstawia dia-bła jako pełzającego po ziemi smoka, to fragment ten doskonale wprowadza nas w nie tylko językowy klimat całości. Poznajemy też w nim – a raczej bez-pośrednio przez niego, in statu reminiscence – głów-

nego bohatera. ta niejednolitość kreowanej rzeczy-wistości, nieustanne przenikanie się planu boskiego i ziemskiego, aniołów i demonów, pragnień i namięt-ności, bezustanne aktualizowanie się zasadycontra-passo – w której przeciwieństwa i podobieństwa nie tylko się przyciągają, ale, co ważniejsze, dopełnia-ją – owocuje niezwykłą rzeczywistością oniryczną. Barwną, pełną kontrastów, dziwnych wyobrażeń, niecodziennych przewodników. Jednym z  nich jest przybywający do tajemniczego ośrodka na konfe-rencję historyków sztuki młody ioanneos, uczący się zasad jego funkcjonowania, z zainteresowaniem wysłuchujący wykładów o  przedstawieniach sądu ostatecznego, wreszcie nękany niepokojącymi sna-mi o treści aż nazbyt korelującej z tematyką wystą-pień. Próbując po trosze oddać fabułę tej rewelacyjnej powieści, muszę przyznać, iż choć przemyślana i za-skakująca, to jednak nie ona jest najważniejsza; tak jak konwencja książki (filmu) drogi nie skupia się na poboczach, tak teżPortal zdobiony posągami  nie jest tylko sekwencją logicznie uporządkowanych scen. Choć plan kompozycyjny jest prosty: cztero-dzielny układ części (zatytułowanych z  włoska:  Il Inferno,  Il Refrigerio,  Il Purgatorio,  Il Paradiso) to głębokie intertekstualne nawiązanie do  La Divina Commedia  Dantego, odnoszące się do  Boskiej ko-medii nie tylko śródtytułami, ale odsłaniające inten-sywne wysycenie i  twórczą zależność od włoskiego pierwowzoru. autor znany jest przecież ze swych nawiązań do Dantego we wcześniejszych utworach (Miasta pod Skałą), tutaj dokonuje jednak pewnej re-kompozycji włoskiego poematu alegorycznego. Za-chowuje wprawdzie dwie krainy (Il Inferno – Piekło oraz  Il Paradiso – Raj), jednak dantejskiemu Czyść-cowi odpowiadają u Marka huberatha dwa „miej-sca: czyściec „niższy” –  Il Refrigerio: co należało by przede wszystkim tłumaczyć jako „schłodzenie”, zaś w drugim metaforycznym znaczeniu jako „orzeźwie-nie” i jeszcze dalej: „odświeżenie” również malarską renowację (choć  eternale refrigerio  może po pro-stu oznaczać Raj!); zaś drugi element to Il Purgato-rio czyli „czyściec właściwy, ujmowany, jako miejsce” lub bardziej metaforycznie „określa sytuację, w któ-rej dochodzi do ogromnego cierpienia, męki,  in extenso; można to także rozumieć jako trudny okres, w którym piętrzą się przeciwności, jakie mamy na-dzieję przezwyciężyć”. tekst  Portalu zdobionego posągami  nie tylko aktualizuje wszystkie te sensy, ale również przez tą „topologiczną rekompozycję” zdaje się odsyłać do metaforycznej, a  retorycznej u  swych źródeł, teorii pamięci i  wyobraźni, która tak wyraźnie zamanifestowała się w  dziele  O  wy-obraźni Pico della Mirandoli. Jest więc wyobraźnia, zarówno ta autorska, ale i czytelnicza; choć bohate-rów również, w spadku po scholastycznych dystynk-cjach, wewnętrznym zmysłem: bądź biernym, gdy jej

Page 93: 01_glosfantastyki

93| Głos Fantastyki

funkcją jest odtwarzanie rzeczywistości (mimesis), bądź czynnym, gdy ją naśladuje (imitatio, imitacja).Dlatego układ treści nie jest jedynym nawiązaniem i do dzieła Dantego, i do renesansowego pojmowa-nia pamięci oraz  picturae– kolejne nietrudno do-strzec w samym schemacie fabularnym i  sposobie konstrukcji bohaterów, w  zastosowanej technice obrazowania (która z  kolei odkrywa fascynację au-tora choćby flamandzkim malarstwem tablicowym). Wzorem swojego wielkiego, średniowiecznego po-przednika, główny bohater, ioanneos, rozpoczyna-jąc konferencję w ośrodku (znajdującym się dziwnie poza „zwykłą” czasoprzestrzenią, w którym materia okazuje się nie tylko nieciągła – mam nadzieję, że au-tor, wykładowca fizyki, wybaczy mi nieprecyzyjność przyjętej terminologii – ale nawet magiczna, w pier-wotnym, bo zakładającym działania na wizerunkach, obrazach i  ich śladach, znaczeniu), podejmuje tak-że wędrówkę po zaświatach. niby pomysł nienowy (ot, zwyczajna katabaza), ale wymaga postawienia na drodze adepta przewodnika (lub nawet kilku). Funkcja ta została dość ciekawie rozłożona pomię-dzy innych uczestników konferencji, z których jedni starali się mu pomóc w odnalezieniu właściwej drogi (soraydarghl, Dacortona, snijders) lub przeciwnie: wskazać jej manowce (m’Beleth, Rajga). sceny tej wędrówki to onirycznie przekształcona materia malarska, bodaj najwyraźniejszym sygna-łem takiego postępowania są rozdziały inspirowa-ne obrazami przywołanego w tekście powieści Luci signiorelliego. kiedy ioanneos w  jednym ze swoich snów ogląda wyłaniające się z ziemi szkielety i nie do końca jeszcze odtworzone ludzkie sylwetki, to frag-ment ten jest wariacją do znajdującego się w kaplicy san Brizio w orvieto obrazuZmartwychwstanie ciał, a kiedy obserwuje ludzi pochwyconych przez demo-na lub aktorów amatorskiego teatrzyku w ośrodku, to jest to wyraźna aluzja do, choćby, Piekła tego sa-mego twórcy. i takich „malarskich” interpolacji, z któ-rych przecież słynie Marek huberath, jest więcej: autor dialoguje z dziełami Rogera van der Weydena, Pertusa Christua, Rogera van Eycka, do tego rodza-ju nawiązań należy także wielokrotnie wymieniany przez bohaterów zachodni portal katedry w Lugdu-num. samo to określenie miejsca odsyła czytelnika do katedry św. Jana w Lyonie, nazwa Lugdunum jest bowiem wczesnym określeniem tego miejsca i do-słownie oznacza „wzgórze światła” – termin, przy-znajmy, tym ciekawszy w  świetle intertekstualnych gier Marka huberatha, że w Portalu zdobionym posągami pojawiają się liczne nawiązania do przed-stawień Świętego sebastiana, realnie znajdującego się właśnie w tym kościele. na tym nie kończy się miraż zależności – podczas zwiedzania piwnic ośrodka ioanneos trafia do sali,

w której są leczeni z melancholii uczestnicy konfe-rencji. osobliwa to kuracja! alumni tejże instytucji zostali zamienieni w  drzewa, zaś doglądająca ich uczestniczka obrywa im liście, by pobudzić dozna-wanie przez nich wrażeń. scena o tyleż kuriozalna, co ciekawa – a nabiera semantycznej wagi, jeśli ze-stawimy ją z pieśnią Vii piekielnego kręgu dzieła Dan-tego. toż to jej twórcze wykorzystanie, podobnie jak studia z opowieści izabeli okazuje się metaliteracką wskazówką prowadzącą do dantejskiej studni Gi-gantów z  iX pieśni Piekła. i  całość literackiej narra-cji Marka huberatha jest twórczo utkana z takich literackich czy malarskich odniesień, a chociaż two-rzy wdzięczny, literacki, intertekstualny metaświat przedstawiony, to jednak nie wyczerpuje możliwości interpretacyjnych odniesień: na osobną uwagę za-sługuje kształtowanie się wątku między ioanneosem a Danilą (która niczym Beatrycze w raju okazuje się jego aniołem stróżem) – czy „służy” on tylko wpro-wadzeniu neoplatońskiej refleksji o miłości? Całość można by także próbować odczytywać poprzez pry-zmat kabały – lecz jest to temat wymagający osobnej próby. niewątpliwie jest to lektura zaskakująca czytelnika: współtworząca akcję ciągłość niepokoju, narastające aż dotremolo napięcie i pytania o to, czy świat jest? – jakiż fundamentalizm i poznawczy sceptycyzm, tak niepokojąco wybrzmiewający w  dwudziestopierw-szowiecznym odczytaniu malarskiego średniowiecza i wczesnego renesansu. Fabuła Portalu zdobione-go posągami została poniekąd skonstruowana jako próba odpowiedzi na pytanie o kondycję człowieka, nie tylko dzisiaj, nie tylko w przeszłości, ale również intrygująco podnosi problem tej faustowskiej cząstki wiecznie żywej, „pyta” o jego niespokojne, lecz żywe, unaocznienie, wreszcie o trwanie w niepokoju ruchu (użyta formuła, choć oksymoroniczna i  ewokują-ca niezgodną zgodność, jest nieprzypadkowa, tłuma-czy się ona w  świetle fenomenalnych fragmentów powieści stanowiących swoisty podręcznik dla posą-gów traktujący o tym, jak się poruszać, by zachować wiecznie piękno). książka  Marka huberatha, choć tak niejedno-znaczna genologicznie (gatunkowo), okazuje się per se portalem do licznie reprezentowanych estetycz-nych tendencji średniowiecza i  renesansu, tak lite-rackich, jak i malarskich czy rzeźbiarskich, sama w so-bie jest wehikułem pełnym tajemnic, których nawet zasygnalizowanie przekracza rozmiary tej skromnej próby. Wymaga ona od swego czytelnika nie tyleż erudycji, co otwartego i ciekawego umysłu, gotowe-go zakwestionować swoje dotychczasowe wrażenia, odważnie wkraczającego w  świat iluzji – zarówno językowej (świetne passusy imitujące styl malarski – toż dopiero unaocznienie!), jak i artystycznej. Jest jednakże – co po raz kolejny warte podkreślenia –

Page 94: 01_glosfantastyki

94| Głos Fantastyki

udaną próbą odczytania tego czasu, wykorzystującą dostępne nam teraz, lecz aktualizujące się w otrzy-manym dziedzictwie znaki czasu. W  moim prywat-nym rankingu książka ta zajmuje wysoką pozycję.

(recenzja pierwotnie ukazała się na stronie http://www.fantasta.pl)Marek Huberath – Portal Zdobiony Posągami, Fa-bryka słów 2012

Dorota kuśmirek-Wrzos

Page 95: 01_glosfantastyki

95| Głos Fantastyki

Dzięki wydawnictwu Rebis na rynek trafiło wzno-wienie książki  Philipa k. dicka  –  Valis. Wydanie można by rzec kolekcjonerskie, bo mamy twardą oprawę, obwolutę, a i sam tekst wraz z okładką zdo-bią grafiki Wojciecha siudmaka, o  którym za wiele mówić nie trzeba, gdyż sam dla siebie jest reklamą. Przejdźmy do samej książki. i tu od razu zaczyna się problem, bo do teraz sam nie wiem, jak ją trakto-wać. Męczyłem się z nią długo, spóźniłem się przez to na termin oddania recenzji, ale każdy, kto wniknie w treść tej pozycji, zresztą jednej z ostatnich pióra tego autora, natrafi prawdopodobnie na podobne do moich problemy. i  wcale nie wynika to z  faktu, że książka jest nudna. nie jest. Jest za to książką, którą czyta się wolno, by zrozumieć, o  co autoro-wi chodzi. nie jest też typową książką, którą każ-dy fan Dicka mógłby rozpoznać po kilku stronach. Biorąc do ręki Valis, dostajemy twór, który jest owo-cem przeżyć autora z 1974 roku. Wtedy to Dick, jak sam twierdzi, doznał iluminacji, trafiło go różowe świa-tło, które zmieniło jego percepcję, sposób postrze-gania świata, odczuwanie smaków. to wiadomość ważna dla zrozumienia tej książki, tak jak i jej twór-cy, który, jak niektórzy twierdzą, był schizofrenikiem, ćpał i chyba nie napisał żadnej książki, nie będąc na wspomagaczach, a żeby było ciekawiej, autor to tak-że niedoszły samobójca, którego książki do dziś dzie-lą środowisko miłośników sf na jego fanów i wrogów.  Dla mnie osobiście  Valis  to dowód na poparcie tezy, iż  dick  był także pisarzem religijnym. ta po-zycja to pewnego rodzaju autobiografia autora, jego wędrówka w  poszukiwaniu prawdy i  Boga, jaką na dobre rozpoczął po doświadczeniu ilu-minacji w  1974 roku. Jest to dyskurs między nim a  jego alter ego, koniolubem Grubasem, któ-rym posługuje się do opisu własnych przeżyć.

koniolub zaczyna zadawać sobie pytania o  sens wszystkiego, o Boga, prawdę, nieśmiertelność. swo-je poglądy wykuwa w  trakcie rozmów ze znajomy-mi, rozmów górnolotnych, poważnych, czasem też groteskowych i  śmiesznych. Przebija się przez nie szaleństwo autora, a być może jego całkowicie inne postrzeganie rzeczywistości. skoro świat być może jest irracjonalny, jak irracjonalny jest ślepy demiurg, twórca materii, buntownik, który chciał zając miejsce prawdziwego Boga, to być może i koniolub, a poprzez niego autor odkrył prawdziwy ogląd świata, uzyskał wgląd, którego my niby normalnie nie mamy, żyjąc w iluzji racjonalnego, uporządkowanego otoczenia? nie będę tu wykładał całego systemu gnostyckiego, do którego odwołuje się autor w tej powieści, gdyż nie jest to odpowiednie ku temu miejsce. Zazna-czę tylko, iż do pewnego momentu dick sprawnie wykłada swoją wiedzę na temat gnozy. W  wielkim skrócie zakłada, iż świat został stworzony przez złego demiurga, z  którego emanowały kolejne stopnie rzeczywistości, aż do złego świata ma-terialnego. Z  niego, poprzez osiągnięcie wiedzy, można uwolnić duszę uwięzioną w  ciele, osiągając zjednoczenie z  prawdziwym Bogiem – absolutem.  Całe swoje objawienie koniolub Grubas zaczy-na spisywać tworząc Egzegezę –  Tractates Crip-tica Scriptura. Zawarł w  niej swoją wiedzę wyni-kłą z  poszukiwania odpowiedzi na pytanie – co zaszło w  1974 roku? Dla niego Jezus, Budda, so-phia i  wszyscy inni wielcy przywódcy duchowi to uosobienie tej samej pierwotnej mądrości. Valis  to także powieść sf. koniolub/Dick wyrusza w  podróż na poszukiwanie Mądrości, która miała w tym czasie narodzić się ponownie. Pod wpływem obejrzanego filmu jedzie ze znajomymi na spotkanie z  jego twórcami, którzy oznajmiają, iż Mądrość już żyje w świecie i jest nią dziewczynka, którą urodziła Linda Hampton. Córka jej i Valisa, nie Erica, jej męża. W tym momencie mam wrażenie, iż uruchamia się chora sfiksowana wyobraźnia pisarza, który wpro-wadza dziwne, fantastyczne elementy do książki. Podsumowując,  Valis  mimo swej dziwaczności może służyć jako przewodnik po psychice autora, a także przewodnik po współczesnej próbie odczy-tania gnozy, choć jest to też lektura wpisująca się w  ramy sf przy odrobinie dobrej woli. książka jest trudna, momentami męcząca, ale każdy fan Philipa k. dicka powinien się z nią zapoznać, ponieważ jest to pozycja obowiązkowa.(recenzja pierwotnie ukazała się na portalu http://www.fantasta.pl) Philip k. Dick – Valis, Rebis 2011

Marek Doskocz

Page 96: 01_glosfantastyki

96| Głos Fantastyki

konrad Lewandowski nie zwalania tempa i już w na-sze ręce po krótkim oczekiwaniu trafi Kolumna Zyg-munta, w  której kontynuowane są przygody stani-sława Lawendowskiego (zbieżność nazwiska według autora nie jest przypadkowa). W drugim tomie Dia-błu ogarek z mazowieckiej prowincji przenosimy się do samej stolicy. a Warszawa zobowiązujemy, więc można spodziewać się szybszej akcji, większej ilości humoru oraz tła, którym jest XVi wiecznej Rzeczypo-spolitej Polskiej. Warto zaznaczyć, że można spróbować przeczytać Kolumnę bez sięgania po poprzedni tom, ale żeby lepiej poczuć klimat, a tym bardziej nie zgubić wąt-ków, warto zaznajomić się z  Czarną Wierzbą. tym bardziej, że można na tym tylko zyskać, bo świat, który opisuje autor, jest naprawdę barwny. nie mówmy tutaj o  samych realiach historycznych, bo oczywiście nie jest to podręcznik szkolny, choć Le-wandowski dba o  jak najlepsze oddanie prawdy. sama jednak historia nie sprzedałaby się sama. tu-taj stanowi ona otoczkę dla przygód wspomniane-go stanisława Lawendowskiego, szlachcica, którego znamy z  pierwszego tomu. Postać ta jest ciekawa i  już po kilku stronach czuję się do niej nie tylko sympatię, ale także szacunek, ze względu na wiedzę, rozwagę i ułańską, a może inaczej: sarmacką fanta-zję. nasz stasiu w dalszym ciągu dba o równowagę pomiędzy dobrem i złem, modlitwa Bogu, a ogarek diabłu. W dalszym ciągu bohater operuje ciętą ripo-stą, odnajdując się we wszystkich często podszytych absurdalnym humorem sytuacjach.a co czeka mazowieckiego szlachcica w tym tomie? Można zaryzykować, że stanie się on odpowiedni-kiem sherlocka Holmesa. Przed nim wyzywanie, któ-re u  niejednego gołowąsa wywołałby przerażenie. Czarna magia po raz kolejny chcę zmącić panujący porządek, a całkiem możliwe, że maczają w tym pal-ce najwyżsi dostojnicy najukochańszej Rzeczypospo-litej. aby rozwiązać tą zagadkę wyruszy on w podróż

po świeżo upieczonej stolicy. Czytelnicy zwiedzą nie tylko wystawne dwory, ale także najgorsze miejsca Warszawy. Jak skończy się cała przygoda? Warto przekonać się samemu.oprócz samego stanisława, herbu Parzyca, spotyka-my wielu innych bohaterów, którzy nawet, gdy peł-nią drugo, a nawet trzecioplanowe rolę, to zawsze są tak opisani, że mogą zapaść w pamięć, co też się ceni. Dialogi między nimi również są ciekawe. każda kwestia wydaje się przemyślana i czytelnik nie zosta-nie zamęczony niepotrzebnymi słowami.na osobny akapit po raz kolejny zasługuje dbałość autora o wierne opisanie zwyczajów ludowych. kul-turoznawcą nie jestem, ale pewną wiedzę posiada i Lewandowskiemu należą się brawa za tak szczegó-łowe oddanie wszelkich XVi wiecznych zabobonów, wierzeń i rytuałów. Wręcz powalają opisy ziół i  ich zastosowanie do przeróżnych mikstur, niektórych mogą nudzić, ale warto zwrócić na nie uwagę, bo naprawdę budują klimat.Wydanie książki też dotrzymuję kroku treści. Wy-dawnictwo RM postarało się by okładka przyciągała wzrok, a całość była na tyle solida by nie rozpaść się przy niespodziewanych wydarzeniach. odpowied-nia czcionka i  dobrej jakości papier sprawiają, że czyta się z przyjemnością, oczy nie męczą się i moż-na książkę dawkować w większych ilościach.Już drugi raz z rzędu otrzymujemy solidną powieść szlachecką ze znaczną ilością fantastyki, ludowych podań i czarnej magii. Wszystko jest tak wyważone, że czasami odnosimy wrażenie, że tak naprawdę wtedy było. Warta polecenie nie tylko miłośnikom fantastyki, którzy nie są przekonani do takich lokal-nych specjałów, ale także dla pasjonatów historii by odpocząć na chwilę od suchych faktów i przeczytać coś przyjemnego i wciągającego. Miejmy nadzieję, że utrzymujący formę Lewandowski swoją twórczością przekona tych, którzy do tej pory wahają się zarów-no nad lekturą tego cyklu, jak i podobnych książek. Zachęcamy wszystkich by też odpalili Diabłu ogarek i sięgnęli po Kolumnę Zygmunta

konrad Lewandowski - Diabłu ogarek. kolumna Zygmunta, RM, 2012 Jarosław Szóstka

Page 97: 01_glosfantastyki

97| Głos Fantastyki

Mark Hodder, to debiutant, który swoją pierw-szą powieść Dziwna Sprawa Skaczącego Jacka umiejscawia w XiX wiecznej anglii, a wszystko utrzy-mane jest w konwencji steampunku. Jest to gatunek, z którego dawno nie miałem okazji czytać niczego, dlatego też postawiłem Hodder’owi poprzeczkę dość wysoko. Czy autor sprosta wymaganiom nie tylko czytelników, ale także tej ciekawej, ale i trudnej konwencji, w  jakiej zdecydował się ulokować akcję powieści? Zacznę jednak od tego, co nie jest aż tak istotne, ale muszę stwierdzić jedno – wydanie książ-ki jest bardzo dobre. okładka w 100% spełnia swoją rolę, przykuwa uwagę, a tylnia strona stylizowana na gazetę, to prawie mistrzostwo. Brakuje mi jedynie ilustracji, które jeszcze bardziej pozwoliłyby wczuć się w klimat, a takie mogłyby się znaleźć np. pomię-dzy rozdziałami. a  czymże jest tytułowa Sprawa Skaczącego Jack’a? niczym innym tylko śledztwem w  sprawie morderstw dokonywanych przez szaleńca na mło-dych kobietach i to w Londynie. skojarzenia z kubą Rozpruwaczem, jak najbardziej na miejscu, tym bardziej, że lata też podobne. a klimat stolicy anglii też jest tutaj bardzo przytłaczający, mglisty i mrocz-ny. Za detektywów i przewodników po świecie bę-dziemy mieli dwóch głównych bohaterów – Richar-da Burtona i algernon swinburne’a. Przy czym ten pierwszy bardziej dominuje. Jest to podróżnik, lin-gwista i ogólnie człowiek aktywny z tytułem sir przed nazwiskiem. osobnik bardzo twardy, który wiele w życiu przeszedł i już na samym początku powieści dowiadujemy się o jego konflikcie z Johnem speke-’em, na tle wyprawy do źródeł nilu. Postać ta jest trochę niedoceniania i przez swoją bezpośredniość

często nielubiana, dlatego tym bardziej dziwna staje się propozycji rozwikłania zagadki i to płynąca pro-sto z Downing street 10. swinburne natomiast jest przedstawicielem dekadentów londyńskich, do tego masochista i poeta, stanowi niejako przeciwieństwo rozważnego i twardo stąpającego po ziemi Burtona. Duet to prawie wybuchowy. Do świata i w meandry fabuły czytelnik wpro-wadzony jest powoli, początkowo nawet nie da się wyczuć, że mamy do czynienia ze steampunkiem. autor krok po kroku opisuje dziwactwa swojej wizji. Mamy, więc różnego rodzaju parowe maszyny, które ułatwiają człowiekowi życie, ale także zwierzęta na posyłki. największy uśmiech na twarzy powodują papugi pocztowe, które do każdej wiadomości do-dają kilka wiązanek wprost z  karczmy i można po-wiedzieć, że to one dbają o odpowiedni poziom hu-moru. opisy tych wynalazków, jak i miejsc są bardzo poprawne, nie zajmują co prawda zbyt wiele miejsca, ale pozwalają odpowiednio uruchomić wyobraźnie. Hodder nie dał się utopić w przyjętej konwencji i nie mamy tutaj dominacji opisu świata i  jego mechani-ki nad fabułą. sama akcja też rozwija się powoli, ale gdy już dojdzie do punktu kulminacyjnego, to czytel-nik nie będzie zawiedzony. samo zakończenie jest oczywiście otwarte, że trzeba będzie poczekać na tom drugi. słowem kończącym książkę W dziwnej spra-wie Skaczącego Jack’a  można polecić tym, dla któ-rych steampunk jest ulubionym gatunkiem, ale ci nie lubiący tej konwencji też nie poczują się zawiedzeni, bo autor nie jest agresywny w przedstawianiu świa-ta. Z mojej strony dodam, że z chęcią sięgnę po tom drugi.

Mark Hodder - Dziwna sprawa skaczącego Jacka. Fabryka słów, 2012Jarosław szóstka

Page 98: 01_glosfantastyki

98| Głos Fantastyki

książka tomasa Bartosa zabiera czytelnika w  po-dróż do lodowego piekła, jakim jest Pluton. Grupa jedenastu najemników leci wykonać zadanie na zlecenie jednej z korporacji rządzących Ziemią. Po-czątkowo nie wiedzą jaki jest cel misji, choć z  tych informacji, jakie można przeczytać, domyślamy się, że misja jest trudna i prawie niemożliwa dla wykona-nia. Wraz z najemnikami w podróż rusza dziennikarz Frederick Backsyht marzący o zrobieniu najlepszego

reportażu w swoim życiu. „najemnicy” tomasa Bar-tosa to bardzo dobrze napisany science fiction z wy-raźnie zarysowanymi bohaterami, każdy z  własną historią, z bardzo szybkim tempem akcji, klimatem rodem z obcych, czy Prometeusza, która wciągnie każdego fana tego typu powieści, a ktoś, kto zacznie przygodę z sf od tej pozycji na pewno sięgnie po inne książki science fiction. autor operując znanymi już motywami stwarza nową jakość, która ciekawi. to, co początkowa ma być odbiciem stacji na Plutonie z rąk jednej korporacji przez drugą rękoma oddziału najemników przeistacza się w walkę z planetą, zbun-towaną maszyną, by w efekcie końcowym okazać się walką z wrogą rasą nieznaną do tej pory ludzkości, gdzie każde starcie uczy dopiero bohaterów książki mocnych i słabych stron przeciwnika. Podsumowu-jąc „najemnicy” tomasa Bartosa to bardzo udana książka typu science fiction, która dzięki nowatorsko wykorzystanym pomysłom znanym każdemu fanowi sf, pozwala na kilkugodzinną przyjemność czytania, dodatkowym atutem zaś jest świetna okładka miła dla oka. Polecam

tomas Bartos – „najemnicy”, Fabryka słów, Lublin 2012Marek Doskocz

Page 99: 01_glosfantastyki

99| Głos Fantastyki

sześć lat temu Wydawnictwo MaG pokusiło się o stworzenie nowatorskiej serii zatytułowanej „Uczta Wyobraźni”. Jej głównym założeniem było zaprezen-towanie czytelnikom książek wybitnych, zmuszają-cych do myślenia, zadumy i chwil głębokich refleksji. Wspomniana seria pokazała, że fantastyka wcale nie musi być – jak twierdzą niektórzy – pisarstwem ni-szowym, lecz literaturą niezwykle ambitną, mogącą stawać na równi z  pozycjami głównego nurtu. nie inaczej jest z recenzowanym „Palimpsestem”.

Już na pierwszy rzut oka widać, że książka autorstwa Catherynne M. Valente pokazuje, iż mamy do czy-nienia z pozycją wyjątkową. ilustracja znajdująca się na okładce – piękny, aczkolwiek stonowany obraz przedstawiający nagą kobietę – dobór barw, twarda okłada oraz dopisek u dołu książki „Uczta Wyobraź-ni” stwarzają razem niesamowite wrażenie unikal-ności omawianej lektury. owo uczucie pogłębia się wraz z odkryciem faktu, iż praktycznie każda pozycja wchodząca w  skład serii została nagrodzona pre-stiżową nagrodą. „Palipsest”, dla przykładu, został nominowany do nagrody Hugo. należy wspomnieć, że jest również finalistą nagrody Locus. Jak widać „Ucztowski cykl” prezentuje czytelnikom produkty ekskluzywne, a klasa polskiego wydania dodatkowo potęguje ten efekt. W  związku z  tym można mieć obawy, czy opowiedziana historia utrzyma tak samo wysoki poziom, na jaki wskazuje jego jakość. okazu-je się, że wnętrze książki jest równie atrakcyjne, jak rzetelnie przygotowana przez wydawnicto otoczka. Całość prezentuje się naprawdę oszałamiająco, jed-nakże brakuje mi pewnego drobnego elementu, któ-ry świetnie by się komponował z wyżej wspomnianą okładką. Rysunek, znajdujący się na przodzie książki urzekł mnie tak bardzo, iż spodziewałem się tego, że przynajmniej pomiędzy poszczególnymi rozdziałami znajdę ilustracje stworzone w  podobnym, gustow-nym stylu z  lekką nutką pieprzyku. niestety, moje oko musiało się zadowolić tylko tą jedną, tytułową grafiką.

akcja książki rozgrywa się w czasach współczesnych. Lecz trudno jest to wywnioskować z  pierwszych stron powieści, ponieważ autorka prezentuje nam obraz całkowicie odmiennej rzeczywistości. tak więc na samym początku przeczytamy o  ezoterycznym mieście, w którym znajduje się fabryka produkująca owady (pszczoły, chrząszcze itp.). Dowiemy się także o  istnieniu pewnej kobieto-żaby zajmującej się od-prawianiem tajemniczych rytuałów na ludziach, pra-gnących rozpocząć podróż po tym niesamowitym mieście. to właśnie w  jej saloniku po raz pierwszy mamy styczność z czwórką głównych bohaterów, są oni kwartetem zupełnie obcych sobie ludzi, których łączy trud życia i  chęć nieustannych powrotów do baśniowego Palimpsestu...

narracja została przez autorkę równomiernie roz-dzielona pomiędzy dwoma płaszczyznami: pierw-szym z nich jest świat będący dokładnym odźwier-ciedleniem naszego. Drugi to groteskowa baśniowa kraina, która różni się diametralnie od tego, co zna-my. spotkać tam można pół ludzi - pół zwierzęta, rze-kę, która miast wody posiada miliony ubrań i wbrew pozorom nie przeszkadzają one zbytnio w tonięciu lub płynięciu po nich łodzią, pociągi będące żywymi i dzikimi okazami – nikt nigdy nie wie kiedy przyja-dą lub czy podczas podróży nie zboczą z toru z racji zbliżającego się ich okresu godowego... Wymieniłem zaledwie kilka curiozów, które odróżniają tamten świat od naszego. Uwierzcie mi jednak, że jest ich znacznie więcej.

Valentine zastosowała zgrabny zabieg, dzięki któ-remu czytelnik bez problemu zorientuje się, w któ-rym wymiarze dzieje się dana akcja. każdy rozdział opisujący Palimpsest został wyróżniony kursywą. oprócz tego da się wyraźnie zauważyć zmianę jaka zachodzi podczas narracji w zależności od opisywa-nego wymiaru. na ten przykład, jeżeli akcja rozgrywa się w tytułowym mieście, to spotkamy się z językiem niezwykle bogatym w  metafory, porównania oraz niedopowiedzenia niekiedy mamy wrażenie, że sty-kamy się z językiem poetyckim. Zmiana narracji oraz czcionki jest oczywistym znakiem, że właśnie prze-nieśliśmy się do Palimpsestu.

Valentine krok po kroku przybliża nam kolejno swo-ich nieszablonowych bohaterów. sei – mieszkanka tokio, która bez pamięci zakochuje się w wszelkiej maści pociągach. november, pochodząca z kalifor-nii darząca miłością swój pszczelarski fach. oleg jest rosjaninem obecnie mieszkającym w ameryce, jego największą pasją są klucze i zamki. ostatni z kwarte-tu to Ludovico, rzymski introligator na zabój kocha-jący swoją pracę. Mimo tego, że żyją w odmiennych krańcach świata, to jednak łączy ich miasto zwane Palimpsestem egzystujące w innym wymiarze prze-nikającym się ze znanym nam światem...

Page 100: 01_glosfantastyki

100| Głos Fantastyki

Palimpsest daje wybrańcom możliwość przedo-stania się przez granicę pod jednym warunkiem - muszą oni posiadać odpowiedni “paszport”/”prze-pustkę”. Cena przejścia jest wysoka, bowiem odpo-wiednim “dokumentem” okazuje się stosunek sek-sualny (mógłbym nazwać to aktem miłości, jednakże nie ma w tym ani krzty uczucia) z osobą napiętno-waną przez miasto. nie istnieje inny sposób na do-stanie się do Palimpsestu, a ludzi, którzy co noc do niego migrują można łatwo rozpoznać poprzez zna-mię-mapę, na stałe umieszczone – przez metropolię – na skórze wybrańców.

autorka w swojej książce stawia przed czytelnikiem poważne pytania związane, między innymi, z naszą seksualnością i korelującą z nią moralnością, uzależ-nieniem i obsesyjną żądzą powrotu do Palimpsestu. Bowiem kto raz znajdzie się w owym miejscu, ten już zawsze będzie odczuwał potrzebę powrotu. tajem-nicza Metropolia jest niczym innym jak narkotykiem, który w  odróżnieniu od znanych światu środków, uzależnia już od pierwszego w  nim pobytu. Dzięki temu jesteśmy świadkami tego, jak bardzo ludzie są w  stanie się upodlić, by ponownie wrócić w  to miejsce. Upodlenie... tak, to dobre słowo, ponieważ Catheynne M. Valente nie przebiera w środkach, by ukazać wiele sposobów przedostania się do Palim-sestu.

tak oto jesteśmy świadkami tego, jak ludzie parzą się niczym zwierzęta, gotowi oddać swoją godność i  moralność za coś, co w  moim mniemaniu jest ulotne i niewarte tej ceny. książka wprost emanuje seksem, ale trzeba przyznać, że sceny przepełnio-ne erotyzmem zostały napisane z rozmysłem i sub-telnością godną pochwały. Jednak, mimo wszystko, w pewnym momencie da się poczuć swoistego ro-dzaju przesyt, choćby wtedy, gdy widzimy, jak dany bohater całkowicie wyzbywa się swej godności i po-zwala się “przelecieć” każdemu, byle tylko dostać się do odpowiedniego miejsca w Palimpsescie. nie przeszkadza mu trójkąt, osoba tej samej płci, a także znacznie starsza o niezbyt ciekawej aparycji - jeżeli konkretna osoba pozwoli mu przenieść się na odpo-wiednią ulicę w Palimpsescie, to nie liczy się nic in-nego, w końcu cel uświęca środki.... autorka często poddaje swoich bohaterów trudnym próbom, które zmuszają czytelnika do głębszej refleksji i zadumy.

Cała książka została zdominowana przez bogate opisy. Występują tu również dialogi. Jednak jest ich naprawdę niewiele. Przeważają wewnętrzne mono-logi, opisy sytuacyjne, prezentacje wciąż zmieniają-cego się otoczenia. Co ciekawe, narrator powieści to sam Palimpsest. Po zastanowieniu nie wydaje się takie znowu dziwne, ponieważ tytułowe miasto zda-je się być żywym organizmem. Jestem pod wraże-niem łatwości, z jaką autorka konstruuje opisy i od-

wagi, którą się wykazała, opierając całą swą powieść na motywie seksualności człowieka. Cieszy fakt, że Catherynne M. Valentine na poważnie podeszła do spraw, które dla większości z nas są tematem tabu. autorka z niezwykłą łatwością potrafi zmieniać spo-soby opisu świata, czy też samej narracji. Widać to dobitnie podczas zmiany przechodzenia z  pomię-dzy obydwoma światami. Co prawda zostało to uwy-puklone poprzez zastosowanie czcionki pochyłej podczas opisywania akcji w Palimpsescie co znacz-nie ułatwia czytelnikowi orientację. Jednakże gdyby czcionka w  całej powieści została ujednolicona to i  tak bez problemu dałoby się zorientować gdzie aktualnie rozgrywa się dana sytuacja. Wszystko za sprawą zgrabnego lawirowania językiem. Valenti-ne z  łatwością godną podziwu przechodzi od języ-ka potocznego, którym opisuje naszą płaszczyznę, do języka poetyckiego, który służy jako narzędzie do kreowania płaszczyzny baśniowej. Palimpsest jest jedną z tych pozycji, którą czyta się z zapartym tchem. nawet jeżeli w pewnym momencie okaże się zbyt trudna i odłożymy ją na bok, to po kilku chwi-lach znów po nią sięgamy, gdyż myślami wciąż wra-camy do doskonale wykreowanego świata... cieszy fakt, że polska korekta na poważnie zabrała się do pracy nad tą książką. trzeba przyznać, że wykonali kawał porządnej pracy, ponieważ nie wychwyciłem żadnej literówki czy też innego błędu.

Podsumowując, “Palimpsest” jest lekturą ciężką i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. nie nadaje się na czytadełko w  autobusie, pociągu czy też na przerwie w pracy lub szkole. Wymaga ona bowiem od czytelnika maksymalnego skupienia i wyciszenia. Mogliśmy się tego spodziewać już po samym tytule serii. Zrecenzowana pozycja niewątpliwie zasługuje na to, by zasilić szeregi “Uczty wyobraźni”. Docenią ją jednak wyłącznie osoby dojrzałe, które oczekują od literatury czegoś więcej niźli tylko czystej rozrywki. książka “Palimpsest” wciąga niczym tytułowa metro-polia naznaczonych wybrańców.

Catheryne M. Valente – Palimpsest, Mag, 2010

krystian „anansi” Citowicki

Page 101: 01_glosfantastyki

101| Głos Fantastyki

Po fantastykę autorów obcojęzycznych sięgałem rzadko i to z  powodów prozaicznych. Zwykle książ-ki pisarzy zagranicznych były droższe i trudniej do-stępne. teraz wyjątkową frajdę sprawi mi odkrywa-nie tych, o  których twórczości pojęcia nie miałem i w sumie wstyd się przyznać, ale w pewien sposób jest to nadrabianie zaległości. tak samo było z pisarzem Bradley’em P. Be-aulieu. Zero skojarzeń i  nie powinienem być zdzi-wiony, bo po krótkich poszukiwaniach okazało się, że jest to niejako debiut tego autora w naszym języ-ku. Miejmy nadzieję, że na debiucie się nie skończy, bo Wichry Archipelagu otwierają trylogię ( dwie po-zycję w  języku angielskim, wspomniane Wichry ar-chipelagu po oryginalną nazwą Winds of Khalakovo i The Straits of Galahesh, trzecia dopiero w przygoto-waniu). sama książka wizualnie jest dobrze wydana i cena czterdziestu dwóch złotych za 600 stron epic-kiej opowieści wydaje się optymalna. na pierwszych stronach przedstawione są osoby występujące w powieści, niczym w dramatach oraz mapa, która ułatwia odnalezienie się czytelnika w tym świecie. Fabuła oscyluje wokół żywiołów ziemi i wia-tru. Większość wydarzeń jest podporządkowana konfliktowi wokół tych sił natury. Mamy tutaj do czynienia ze spójnym światem, który jest opisywany w sposób przystępny, tak aby czytelnik nie został od razu rzucony na głęboką wodę. Można skupić się na warstwie fabularnej, a nie rozgryzać wszelkie mecha-nizmy, które regulują to uniwersum. ogólnie przej-rzystość jest dużym plusem tej pozycji, bo książka jest tak skonstruowana, że mamy mnogość krótkich rozdziałów, w których opisany jest jeden wątek fa-bularny. Przejrzystość w tym wypadku nie oznacza uproszczenia, bo im bardziej zagłębiamy się w tekst tym więcej dowiadujemy się o świecie przedstawio-nym. system świata przedstawionego opiera się na księ-stwach, które obejmują niewielkie wyspy, pomiędzy, którymi porusza się latającymi statkami. same na-zwy tych księstw i rodów nimi rządzącymi rodzi sko-

jarzenia z  księstwami ruskimi w  wiekach średnich. Ludność zamieszkała te wyspy można podzielić na dwie klasy: Lądowców, którzy są niejako warstwą panującą i aramanów – ludzi, którzy potrafią kontro-lować żywioły, zwykle pokojowo nastawionych, ale niewielka część stała się ekstremistami walczącymi z Lądowcami, czyli Maharratami. oprócz konfliktów wywołanych przez Maharratów egzystencję na wy-spach mąci plaga choroby – wyniszczenia, które do-prowadza do śmierci wielu osób i powoduje ogólny regres cywilizacji.łatwo też rozróżnia się bohaterów Wichrów, bo są to postacie wyjątkowo skonstruowane o wyrazistych cechach charakteru, ze swoimi słabościami. Można się identyfikować z  nikardem kałkowem, persone dramatis, jako to autor przedstawia na pierwszych stronach. Jest to postać, która chce nie dopuścić do upadku systemu, w którym przyszło mu żyć, nawet pomimo straszliwej choroby, która pustoszy jego or-ganizm. Większość rozdziałów właśnie dotyczy jego osoby i przeszkód jakie napotka, a jest ich napraw-dę dużo. oprócz wspomnianego nikarda mamy do czynienia z wieloma dworzanami, przedstawicielami rządzących rodów, na których przykładzie ukazane są pragnienia wielkości i posiadania władzy. nawet postacie, które pojawią się na chwilę mogą wzbudzić naszą sympatię lub wrogość, pewne jest, że zapo-mną w pamięć.

Epickość biję od każdego opisu latających statków ( ilustracja jednego znajduję się na okładce ), porusza to wyobraźnie do wytężonej pracy i próby stworzenia w umyśle wizji czy to bitwy między okrę-tami czy samego lądowania statku w  specjalnym „wiatroporcie”. Ciekawe też są opisy przywołanych żywiołów, które przybierają formę człekokształtnych Hezanów. Pozycja ciekawa i warta poznania. tym bar-dziej, że kolejne tomy trylogii na pewno nie będą od-stawać od Wichrów archipelagu. Warto poznać ten świat wiatrów, nie będzie to stratą ani czasu, ani pieniędzy.

Bradley P. Beaulieu - Wyspy archipelagu. Prószyński i s-ka, 2011 Jarosław szóstka

Page 102: 01_glosfantastyki

102| Głos Fantastyki

Gyo: tokyo FisH attaCk (Japonia, 2011)

o co chodzi?  kaori oraz dwie jej przyjaciółki: seksowna Erika i  nieatrakcyjna aki spędzają wakacje na okinawie, w  domu wujka tadashiego, narzeczonego głów-nej bohaterki. sielankę przerywa wtargnięcie do domu niezwykłego intruza – ryby na metalowych, pajęczych nogach. intruz zostaje unieszkodliwiony, ale na brzeg okinawy w  niedługim czasie dociera-ją tysiące morskich stworzeń, poruszających się na metalowych odnóżach. Wśród nich są także rekiny i  właśnie jeden z  nich wdziera się do mieszkania i  atakuje dziewczyny. Dopiero upadek z  okna na drugim piętrze zabija potwora. Zaniepokojona sytu-acją kaori wylatuje do tokio by być blisko narzeczo-nego. W  samolocie poznaje młodego kamerzystę shirakawę, który postanawia pomóc dziewczynie w odnalezieniu tadashiego. Pomoc okaże się przy-datna, bo miedzy czasie już nie tysiące, a miliony ryb przypuściło atak na Japonię, w  tym tokio. tymcza-sem w domu na okinawie zraniona w starciu z „cho-dzącym rekinem” Erika zaczyna się dziwnie zachowy-wać. Przerażającej metamorfozie ulega jej wygląd: skóra nabiera koloru zielonkawego a jej ciało zostaje nadęte do monstrualnych rozmiarów. okazuje się, że „chodzące ryby” , wydzielające odrażający odór rozkładających się zwłok, przywlokły ze sobą śmier-telnie niebezpieczną, nieznaną chorobą. apokalipsa chodzących ryb

na początku była manga. Manga mistrza rysunko-wego horroru, Junji ito, twórcy kultowych już histo-rii o wiecznie się odradzającej tomie („tomie”) oraz o  klątwie spiral rzuconej na małe japońskie mia-steczko („Uzumaki. spirala”). „Gyo” („Ryba”) to trzecie z najsłynniejszych dzieło ito, opowiadające o inwazji

„chodzących ryb” na Japonię a w końcu na cały świat, rozsiewających zabójczy gaz. nie bez powodu wy-mienia się „Gyo” jednym tchem obok największych dokonań ito, takich jak „tomie” czy „Uzumaki. spi-rala”, ponieważ wizja świata po apokalipsie ma roz-mach, jest przerażająca i  skłania do wielu refleksji nad ludzką naturą i naturą, otaczającego nas świata. „Gyo” mówiąc krótko to jeden z  najwybitniejszych rysunkowych horrorów. Próbę jego przełożenia na język filmu, w tym przypadku animowanego, podjął takayuki Hirao. Z jakim skutkiem?

obrazy spełnionej apokalipsy wywołanej przez nie-znaną, dziesiątkującą ludzkość chorobę oglądali-śmy na ekranie wiele razy. „Junk”, „tokyo Zombie”, „Zombie Hunter Rika”, „oneechanbara: Movie” oraz (prawie) cały nurt J-sploitation reprezentowany przez filmy noboru iguchiego i yoshihiro nishimu-ry – oto niektóre japońskie horrory, opisujące świat pogrążony w  totalnym chaosie i destrukcji na sku-tek tajemniczych chorobotwórczych wirusów i bak-terii. a  jednak „Gyo: tokyo Fish attack”, choć sięga po dobrze znany schemat niszczycielskiej pandemii zdecydowanie odróżnia się od filmów, które wymie-niłem powyżej. W  filmach tych powtarzał się bo-wiem nie tylko motyw globalnej zarazy, lecz także jej skutki w  postaci ludzi przemienionych w  głodnych ludzkiego mięsa zombie. W filmie młodego reżyse-ra takayuki Hirao, m.in. asystenta satoshi kona przy serii „Paranoia agent”, nie natkniemy się na żywe trupy, a  w  każdym razie nie w  postaci powszech-nie znanej z  setek filmów o  tej odrażającej figurze współczesnego kina grozy. Zamiast zombie apo-kalipsa dokonuje się za przyczyną groteskowego, ale budzącego uzasadniony niepokój dziwacznego tworu: najdosłowniej przedstawionych, chodzących ryb, choć na ląd wyszły (a  raczej wybiegły) z  zadzi-wiającą prędkością meduzy, kraby a nawet potężne kałamarnice. Choć nieprzerwane potoki milionów chodzących ryb, sunących ulicami i  chodnikami Ja-ponii uniemożliwiają lądowanie samolotów, wywo-łują kolejowe katastrofy i doprowadzają do paraliżu komunikacyjnego, nie one są najgorsze. W  istocie morskie stworzenia okazują się być ofiarami cze-goś co, znajduje się w  ich ciałach – zmutowanego szczepu tajemniczych bakterii, które produkują zabójczy gaz. Gaz zabija w  powolny sposób, za-mieniając każdy żywy organizm (także ludzki) w do-gorywające, gnijące ludzkie zwłoki. nie zobaczymy jednak charakterystycznych wolno sunących z  wy-ciągniętymi przed siebie rękoma trupów, lecz gro-teskowo makabryczną hybrydę ludzi i maszyn, przy-pominających skrzyżowanie człowieka z  pająkiem.

wszystko, co dobre, czyli Junji ito niestety ten oryginalny pomysł na zombiepodob-

Page 103: 01_glosfantastyki

103| Głos Fantastyki

ne stwory nie jest zasługą Hirao a  Junji ito, twórcy mangi. to ito jest rzeczywistym autorem wszystkie-go, co najlepsze w filmie młodego dorobkiem reży-sera. Zarówno oryginalny pomysł na rozprzestrze-nianie się trudnego do zniesienia, trującego odoru, rozkładających się ciał; atak rekina na kaori i jej ko-leżanki w  domu; ucieczka bohaterki i  jej przyjacie-la shirakawy przed innym rekinem ulicami miasta; walka z kałamarnicą czy też chodzące „góry ludzkich ciał”. Hirao miał jednak ambicję dodać coś od siebie, lecz żeby dodać musiał wyrzucić wiele scen obec-nych w mandze. adaptacja filmowa dzieł literackich a nawet komiksów polega bowiem na większych lub mniejszych skrótach. niektóre skróty są konieczne, ponieważ kino – sztuka konkretu nie jest w  stanie pokazać wszystkiego, inne natomiast autor ada-ptacji podejmuje na własne ryzyko. to ryzyko jest szczególnie wysokie w  przypadku dzieł wybitnych, ponieważ wybitność swą zawdzięczają również swej komplementarności. Po prostu nic w nich nie można dodać ani ująć, bo inaczej runą niczym domek z kart. Domek z kart Hirao być może nie rozsypał się cał-kowicie, ale poważnie się zachwiał, ponieważ reży-ser dokonał kilku skrótów i  włączył kilka własnych pomysłów. Przede wszystkim uczynił, w przeciwień-stwie do mangi, głównym bohaterem kaori a tada-shiego zepchnął do roli drugoplanowej. Drugopla-nową a  wręcz epizodyczną postacią stał się wujek tadashiego, prof. koyanagi, choć u  ito był bohate-rem pierwszego planu. Z  wersji filmowej zniknęła

postać sekretarki, yoshimy, istotnej dla relacji kaori i tadashiego. Wprowadził też kilka postaci nieobec-nych w komiksie ito: przyjaciółki kaori oraz postać kamerzysty shirakawy. Co gorsza pozwolił sobie też na kilka scen adekwatnych dla młodzieżowego romansu spod znaku „Bravo” (lub japońskiego od-powiednika tego magazynu), czego u  ito nie znaj-dziemy nie tylko w  „Gyo”, ale w ogóle w całej jego twórczości. no i  niemiłosiernie poskracał fabułę, co chyba jej najbardziej zaszkodziło, gdyż rozwój intrygi nabrał nienaturalnie szybkiego tempa ze szkodą dla narastającego napięcia i  grozy – wiel-kich autów mangi. nieszczęsne skróty sprawiły, że bohaterowie nie budzą większych emocji, a  cała balansująca między absurdem a autentyczną grozą historia, stała się bardziej kuriozalna niż straszna. okaleczona opowieść ito w wersji filmowej ma jed-nak szansę spodobać się tym, którzy nie czytali man-gi. Chociaż od strony technicznej anime Hirao jest średniakiem, przyciąga ono uwagę niezwykłą fabułą, zdumiewającą mieszanką grozy, makabry, grote-ski i  nieoczywistym przesłaniem. Jednak nie da się ukryć, że „Gyo: tokyo Fish attack” jest jedynie na-miastką, tego co czeka na czytelników komiksu Junji ito. Mangę polecam gorąco, a anime - niekoniecznie.

krzysztof Gonerski

(autor prowadzi swój autorski blog http://strachma-skosneoczy.blogspot.com/)

Page 104: 01_glosfantastyki

104| Głos Fantastyki