Pieskie zycie mojego kota

20

description

Pieskie zycie mojego kota

Transcript of Pieskie zycie mojego kota

Page 1: Pieskie zycie mojego kota

Macios_Pieskie zycie.indd 1 2009-04-27 09:44

Page 2: Pieskie zycie mojego kota
Page 3: Pieskie zycie mojego kota

WYDAWNICTWO ZNAK . KRAKÓW 2009

Page 4: Pieskie zycie mojego kota
Page 5: Pieskie zycie mojego kota

123

Przeszukałam kieszenie i wyjęłam garść dziesięcio- i pięćdziesięciogroszówek, ale uskładałam z nich jedynie dwa złote. Wrzuciłam to na szklaną popielniczkę, która służyła za talerzyk na drobne, i ścigana złorzeczeniami bezpłciowej twarzy wyleciałam z łazienki prosto na schody na peron. W idealnym momencie wskoczyłam do ostatnie-go wagonu na sekundę przed zamknięciem drzwi. Zajrza-łam do przedziału, łypiąc nerwowo dookoła. Na szczęście Huberta nie było w środku – widocznie jechał pierwszą klasą. Uff, chwila na zebranie myśli. Byłoby zdecydowanie łatwiej, gdybym nie musiała wpatrywać się w dwa gład-ko ogolone oblicza, w które nie wpatrywać się nie spo-sób z uwagi na ograniczoną przestrzeń przedziału. Zanim dojechaliśmy do Tunelu, znałam już na pamięć wszelkie możliwe wersje notowań giełdowych i mogłam deklamo-wać na wspak ich komentarze – normalnie czy od tyłu, i tak wszystko jedno, bo za każdym razem brzmiały irracjonal-nie. Tak niestety kończą hurtownicy skarpet z lat dziewięć-dziesiątych. Dogłębna znajomość tematu wywołała we mnie gwałtowną potrzebę udania się do wagonu restau-racyjnego. Nie ma to jak niepowtarzalny aromat brunatnej brei zwanej kawą z Warsu. Tam przynamniej nie usłyszę o WIG20 czy o dał dżons... To akurat nie było na wspak, ale w sumie żadna różnica. Za kontuarem obłożonym marsami, snickersami i grzesiami stał pan o tak napuch-niętym obliczu, że przez chwilę pomyślałam, że padłam ofiarą napadu na wagon restauracyjny, a ktoś przed chwilą obił mordę wszystkim pracownikom. Zza zasłonki, która wielce przypominała mi prysznicową, i to taką z krakow-skiego akademika, wychylała się bowiem równie napuch-nięta twarz pani. Kiedy pan przywitał mnie chrypiącym:

Page 6: Pieskie zycie mojego kota

124

Czym mogę służyć?, zagadka rozwiązała się sama. To, że w Warsie nie można obecnie sprzedawać alkoholu, do-prawdy nie oznacza, że nie można go tam konsumować. Odsunęłam się na bezpieczną odległość, która powinna zneutralizować lekko sfermentowane wyziewy, i zażyczy-łam sobie kawy. Białej. Zasłonka zaszeleściła i czerwona dłoń o obgryzionych paznokciach podała panu styropia-nowy kubeczek pełny... Na pewno pełny, ale zawartości to już nie byłam taka pewna. Zapłaciłam za to tyle, ile za na-prawdę dobrą kawę na Kazimierzu, i zasiadłam przy stoli-ku tyłem do baru. Czekały mnie jeszcze dwie godziny po-dróży, a szok estetyczny i węchowy może źle wpłynąć na moje zdrowie psychiczne. Mogłam przynajmniej w spo-koju pokontemplować PKP. Doceniam tę firmę za jedną rzecz – zawsze potrafi człowieka zaskoczyć. A to napraw-dę trudne w dzisiejszym świecie, gdzie wszystko niby cho-dzi jak w zegarku, standardy są wyśrubowane, a od krzy-wego uśmiechu klienta zależy los całych spółek. Pocią-gami znów aż tak często nie jeżdżę, nie mam skłonności samobójczych, ale za każdym razem, kiedy wsiadam do wagonu, jestem przekonana, że coś na Boga musiało się tu zmienić od ostatniego razu. Że wreszcie wchodząc do łazienki w ekspresie, człowiek nie będzie musiał brodzić w czymś, nad czym naprawdę woli się nie zastanawiać. Że nie przyklei się do siedzenia w przedziale. Że świat-ło będzie działało i że podczas tych trzech godzin nie ze-schnie się na wiór ani nie skurczą mu się z zimna jajniki. I co podróż, to zaskoczenie! Kawa rozpuszczalna zapląta-ła mi się między zębami, więc dyskretnie próbowałam się tego pozbyć, unikając przy tym kontaktu wzrokowego, bo że to kiedyś miało oczy, nie ulegało wątpliwości. Zanur-

Page 7: Pieskie zycie mojego kota

125

kowałam pod stół i wyjęłam z torebki lusterko. Zęby były już OK, gorzej, że właśnie zauważyłam w odbicu Huber-ta stojącego przy barze. Niech to szlag! Może jednak wró-ci do swojej pierwszej klasy, nie wygląda mi na masochi-stę, trudno czerpać jakąkolwiek przyjemność z siedzenia w Warsie, no chyba że jedzie się drugą klasą. Zamknę-łam oczy, wstrzymałam oddech i powtarzałam w myślach: wróć do siebie, wróć do siebie...

– O, znowu się spotykamy!Kurwa. K u r w a. – Jajecznica! – Huknęło zza kontuaru. – To pewnie moja, wezmę i przysiądę się do pani, jeśli

oczywiście mogę. – Posłał mi samczy uśmiech numer je-den: jestem boski, jestem boski, ach, jaki jestem boski. Te-raz byłam już pewna, że w aktówce ma zestaw służbowych kondomów. Przynajmniej Magdzie nie grożą nieoczekiwa-ne prezenciki z podróży, ale na wszelki wypadek powiem jej, żeby przeszukała jego teczkę. Nie zdążyłam nawet kiw-nąć głową ani tym bardziej uciec z wagonu, a on już wrócił z czymś rozwleczonym na talerzu. Spod białego gluta trzę-sącego się w rytm kół wyłonił się niebieski napis Społem, a mój żołądek drgnął. Kawałek szczypiorku utkwił między dwiema żółtymi bryłkami, które powolnie, acz nieubłaga-nie sunęły w stronę krawędzi talerza. Usiłowałam nie pa-trzeć w ich stronę, ale do wyboru miałam tylko przesuwają-ce się pola za oknem i utytłane jajecznicą wargi gościa sie-dzącego tuż przede mną. Blisko. Zbyt blisko. Jeszcze chwila, a zakończy się to równie dramatycznie jak...

– Dzień dobry, bileciki poproszę.Alleluja! Zerwałam się od stolika, tłumacząc, że zosta-

wiłam swój bilet w przedziale. Konduktor mi oczywiście

Page 8: Pieskie zycie mojego kota

126

nie uwierzył, i słusznie, bo miałam go w kieszeni. Wró-ciłam więc grzecznie z obstawą do przedziału, gdzie wyję-łam bilecik i wręczyłam go wkurwionemu konduktorowi. Biznesmeni przestali wreszcie gadać i teraz siedzieli z no-sami w gazetkach, więc zaszyłam się w kącie i na wszelki wypadek zaciągnęłam w drzwiach zasłonkę. Oczywiście była dziurawa. Kolejne zaskoczenie...

Kiedy dojechaliśmy do Centralnej, stanęłam przy drzwiach, blokując drogę moim współpasażerom. Dopie-ro jak zobaczyłam Huberta na ruchomych schodach, ru-szyłam za nim w bezpiecznej odległości. Na szczęście nie oglądał się. Obawiałam się, że wsiądzie do taksówki i znik-nie mi gdzieś w warszawskim korku, ale Magda zapew-niała, że unika samochodów – podobno jak tylko znajdzie się na siedzeniu pasażera, dostaje mdłości. Z tramwajami i autobusami jakoś bym sobie poradziła, ale on miłosier-nie wybrał spacer. Po kwadransie błądzenia wśród krętych uliczek stanął przed knajpą sushi, a ja ulokowałam się po drugiej stronie ulicy, skąd przyglądałam mu się w wystawie wypaśnego sklepu jubilerskiego. Z knajpy wyszła brunetka w krwistoczerwonym płaszczu i wylewnie się z nim przy-witała. Aha, wiedziałam! Po sekundzie wyszła następna ko-bieta, dziwnym trafem też brunetka, ale przynajmniej ta nie była odziana w surowy befsztyk. Zniknęli w trójkę we wnętrzu restauracji i – Bogu niech będą dzięki – zajęli sto-lik przy samym oknie. Miałam ich jak na dłoni, nawet nie trzeba było zmieniać obiektywu. Sęk w tym, że nie było również potrzeby robienia zdjęć, to znaczy i tak pstryknę-łam kilka fotek dla Magdy, ale nic się nie wydarzyło. Do na-szej trójki dołączyło jeszcze dwóch mężczyzn z aktówkami w ręku i obiadek zamienił się rzeczywiście w spotkanie służ-

Page 9: Pieskie zycie mojego kota

127

bowe. Dokumenty krążyły między talerzami, dyskusja mu-siała być żywiołowa, bo panowie ostro gestykulo wali, a bru-netka trzy razy wstawała od stołu i z komórką przy uchu wychodziła za zewnątrz. Wreszcie doszli do poro zumienia, każdy z nich złożył swój podpis, potem dokumenty wylądo-wały w trzech teczkach, a po uścisku dłoni towarzystwo się rozeszło. Zdaje się, że to Hubert był gospodarzem, bo to on regulował rachunek. Wyjęłam telefon, żeby zadzwonić do mojej zleceniodawczyni i ją uspokoić – wiesz co, twój na-rzeczony to jednak nie kawał chuja, tylko sprawia takie wra-żenie – ale kiedy szukałam jej numeru i na moment spuś-ciłam z oka knajpę, zaliczyłam trzecią wpadkę tego dnia. Jednocześnie usłyszałam głos Magdy i zobaczyłam Huber-ta idącego w moją stronę.

– Kochanie? Znalazłam ten sklep, o którym mi mówi-łeś. Uhm. Tak, dokładnie ten. To co, na pewno mam so-bie sama wybrać pierścionek? Cena nie gra roli? Jesteś pe-wien? No cóż, zobaczymy, co powiesz, jak już sobie coś wybiorę. Tak, ja ciebie też.

Tę ostatnią część niemal wykrzyczałam do oniemiałej ze zdziwienia Magdy, ale jako że przeznaczona była dla uszu Huberta, nie mógł jej przegapić. I nie przegapił. Pod-szedł z szerokim uśmiechem na twarzy, usprawiedliwia-jąc się, że usłyszał przypadkiem moją rozmowę, że oczy-wiście przeprasza za to podsłuchiwanie, ale tak się składa, że on też szukał dokładnie tego samego sklepu, bo zamie-rza kupić pierścionek dla ukochanej osoby. Dla ukochanej osoby. Dlaczego nie powiedział po prostu – dla ukochanej? To po pierwsze, a po drugie, który facet mówi na swoją na-rzeczoną „osoba”? No właśnie. Weszliśmy razem do skle-pu i jak tylko skupił się na najdroższej gablocie, zaczęła

Page 10: Pieskie zycie mojego kota

128

wokół niego orbitować panna o wyjątkowo lśniącym uśmie-chu. Jezu, czym ona sobie poleruje te zęby? Uśmiech za-lśnił jeszcze mocniej w pytaniu, czy może w czymś po-móc, może doradzić w doborze prezentu dla szczęśliwej pani. Jak tylko wyszło na jaw, że nie jestem szczęśliwą pa-nią, uśmiech nas oślepił i w oszałamiającym tempie zaczął prezentować pierścionki ze szmaragdami. Mnie oszo-łomiły już same ceny, więc uznałam, że najwyższy czas na ulotnienie się. Wybrałam pierwszy lepszy pierścionek i poprosiłam o zapisanie namiarów, żeby „mój narzeczo-ny mógł osobiście po niego przyjechać”, machnęłam ręką na pożegnanie Hubertowi i czym prędzej opuściłam jubi-lera. Postanowiłam zaczekać na niego za rogiem. Teraz już nie mog łam pozwolić sobie na kolejną wpadkę, bo z pew-nością zacząłby coś podejrzewać, a ja straciłabym wiary-godność jako prowadząca zajęcia z fotografii rozwodowej. Jeszcze chwila, a tu zakwitnę, pomyślałam z irytacją kwa-drans później. Wpuścić faceta do sklepu z biżuterią i się zaczyna... Na szczęście w tym samym momencie musiał dokonać wyboru, bo za szybą pannie wreszcie ugięły się kolanka, a Hubert wyjął kartę płatniczą. Wkładając bez-trosko etui z pierścionkiem do kieszeni płaszcza, wyszedł na ulicę i rozejrzał się. Czyżby taksówka i powrót na dwo-rzec? Byłoby wspaniale, bo z chęcią wróciłabym już do domu. Najbliższy pociąg do Krakowa miałam za jakieś trzydzieści minut, zdążyłabym nawet z palcem w... O cho-lera. On nie czekał na taksówkę. On czekał na...

– Marzena? Sytuacja alarmowa! – Domyślam się, bo inaczej byś mnie nie budziła w nie-

dzielny poranek – wymamrotała zaspanym głosem do te-lefonu.

Page 11: Pieskie zycie mojego kota

129

– Jaki poranek? Jest po czternastej! – No właśnie o tym... – Reszta zaginęła w rozdzierają-

cym ziewnięciu. – Marzena! Obudź się! Jestem w Warszawie w związ-

ku z Hubertem, pamiętasz? Okazało się, że on nie zdra-dza swojej narzeczonej z innymi kobietami! On ją zdradza z facetami!!!

– Z iloma naraz? – zapytała dość trzeźwo jak na dopie-ro co wyrzuconą z łóżka.

– W tym momencie? Z jednym. Właśnie się z nim czu-le obściskuje w kawiarni. I przed chwilą dał mu pierścio-nek, który kupił w najdroższym sklepie jubilerskim.

– Skąd wiesz, że najdroższym? – Teraz już była cał-kowicie przytomna, w stanie pełnej gotowości. – A na ja-kiej ulicy?

– Boże, nie wiem, nie pamiętam, nie zwróciłam uwagi. To nieważne. Ważne jest to, że on się właśnie oświadczył jakiemuś wypomadowanemu gościowi, który rzucił mu się z radości na szyję! I jak ja to powiem Magdzie?!

– Jak to jak? Normalnie. – Niemal usłyszałam, jak wzru-sza ramionami. Jasne, po prostu jej powiem: No cóż, bywa, twój ukochany mężczyzna właśnie zaręczył się z pewnym dość przystojnym gościem, ale nie przejmuj się, związków homoseksualnych wciąż nie można zalegalizować w tym kra-ju, więc luzik. Możesz sobie za niego wychodzić, ile wlezie.

Marzena usłyszała ciszę po mojej stronie telefonu, więc przewróciła oczami (zawsze to robi, nawet kiedy tego nie mogę zobaczyć) i jęknęła:

– No dobra, ty rób zdjęcia, a ja jej to powiem. Układ wydawał się uczciwy. Zrobiłam kilkanaście zbliżeń

ich roześmianych, wpatrzonych w siebie twarzy i czułych

Page 12: Pieskie zycie mojego kota

130

przytulanek. Za taki materiał od razu zatrudniliby mnie w „Fakcie” albo w „Naszym Dzienniku”. Miałam to, po co przyjechałam, a na samą myśl, że miałabym iść za nimi do hotelu, robiło mi się słabo, więc zgarnęłam z ulicy tak-sówkę i w ostatniej chwili wpadłam na peron. Byłam roz-drażniona zachowaniem Huberta, byłam rozdrażnio-na zachowaniem gadającego jak katarynka taksówkarza, byłam rozdrażniona zachowaniem całej męskiej popula-cji. Facet nie facet, gej nie gej, ale żeby oszukiwać kobie-tę... Wstydu nie mają! Oczywiście nie zdążyłam kupić bi-letu, bo w kolejce do kasy stali sami faceci. A kto siedział w okienku? No oczywiście że facet! Cola, którą kupiłam w jednym ze sklepików dworcowych, okazała się ciepła i odgazowana. Nic dziwnego – obsługiwał mnie kolejny zdradliwy, leniwy samiec! Jezu, oni są wszędzie. Pełno ich jak psów. Na peronie było już pusto. Cały niedzielny tłum kłębił się w pociągu. W pociągu do Krakowa. Kurwa, czy ci warszawiacy to już nie mogą jeździć sobie gdzie indziej? Do Gdańska na przykład? Tam jest zdrowsze powietrze. Przeszłam wszystkie cztery wagony, z czego pierwszy miał numer dwanaście, a ostatni dwa. Cóż, wszystkie miejsca w przedziałach zajęte. Podobnie jak na korytarzu. Zdusi-łam w sobie przekleństwo i wróciłam do Warsu, w którym było jeszcze kilka wolnych stołków, kiedy wcześniej prze-chodziłam... Cóż, pewnie to była fatakurwamorgana, bo teraz siedzieli tam sami faceci. W garniturkach, dresach, z laptopami i z dodatkiem sportowym, w adidasach i wy-polerowanych mokasynach, grzebiący w teczkach ze skó-ry, w uszach i w... Cały przegląd męskiej populacji w jed-nym smętnym wagonie Warsu, w którym obsługiwał oczy-wiście gość. Z opuchniętą twarzą, ale co ciekawe, nie był to

Page 13: Pieskie zycie mojego kota

131

wcale ten z porannego pociągu. Kupiłam kawę – ale halo chwileczkę ja prosiłam o kawę a pan mi tu daje jakiś roz-bełtany nawóz sztuczny; co się pani tak awanturuje? kawa miała być to i kawę pani dostała a niby co innego stoi na-pisane w menu? kawa to kawa a jak pani nie pasuje to se pani może w Starbaksie inną kupić – i stanęłam smętnie pod oknem. Z którego wiało jak cholera. Ale lepsze to niż wyziewy trawionej kiełbachy, która również stała napisa-na w menu. W dodatku zapłaciłam za bilet z miejsców-ką. I to już po tym, jak konduktor orzekł, że jak mi się nie podobają zasady PKP, to mogą mnie wysadzić na najbliż-szej stacji z mandatem. Ależ proszę bardzo, kolejna stacja to Kraków Główny, a mandat niewiele droższy od biletu z miejscówką. Ale zacisnęłam zęby i zapłaciłam. Co będę gadać z facetem? Po koszmarnej podróży wytoczyłam się jak pijana z wagonu i odetchnęłam swojskim smrodliwym powietrzem krakowskiego dworca. Było grubo po osiem-nastej, bo oczywiście ekspres, jak to wszystkie ekspresy, miał opóźnienie, a ja czułam jedynie gwałtowną potrzebę wyciągnięcia się we własnym łóżku.

I się wyciągnęłam, ale dopiero po dwóch godzinach, gdyż po drodze zboczyłam na Zamenhofa, gdzie czeka-ła już na mnie Marzena. Miałyśmy obgadać kwestię nie-doszłego narzeczonego Magdy, ale po pierwszej butel-ce zaczęłyśmy analizować sobotnie zajęcia. Jej część była ciekawsza, chyba sama powinnam na nią chodzić, przy-najmniej nauczę się, jak uchronić się przed męską mani-pulacją i krętactwem. I, co przydatniejsze, jak manipulo-wać i krętaczyć z pożytkiem dla siebie, a z uszczerbkiem dla niego. Marzena była w tym niezła, lata doświadczeń w ekstremalnych warunkach małżeńskich uczyniły z niej

Page 14: Pieskie zycie mojego kota

132

mistrzynię w kontaktach damsko-męskich, ale nie była zbyt zadowolona z ostatnich zajęć.

– Nie rozumiem ich – pokręciła głową, rozlewając nam wino z kolejnej butelki. – Przyszły na nasz kurs, bo mają jakieś podejrzenia wobec swoich mężczyzn, ale kiedy opi-sujesz im najprostsze sytuacje i wyjaśniasz ich sens, za-przeczają i mówią: nie, nie on, te kwiaty bez okazji to tyl-ko prezent-niespodzianka. A podejrzana czułość po kilku wieczornych posiedzeniach w pracy? To przecież normal-ne. Klasyczne wyparcie, też tak miałam. – Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. – W podstawówce – dodała – potem już zmądrzałam. No cóż, mam nadzieję, że za tydzień będą już mówić co innego, bo kazałam im bacznie ich obserwować. Będziemy interpretować każde odstające od normy męskie zachowanie i trochę poćwiczymy w zakresie wpływania na ich wolę. Stara dobra sztuka kobieca.

Dobrze, że Ewka nie prowadzi tych zajęć, pomyślałam, czekając przed winiarnią na taksówkę. Zmęczenie i lekkie zużycie organizmu dawało mi się już we znaki, marzyłam tylko o tym, żeby wreszcie znaleźć się w domu. Z Juanitą czy bez, wszystko jedno.

A jednak nie wszystko jedno, o czym przekonałam się, kiedy już tam dotarłam, bo niedzielny wieczór ciotka José postanowiła uczcić czymś w rodzaju rodzinnej kolacji. Już na schodach poczułam dziwny zapach, który wykręcił mi spazmatycznie żołądek. Przystanęłam na półpiętrze, nag-le zgasło światło i klatka pogrążyła się w mroku. Opar-łam się więc o ścianę, żeby chwilę odpocząć, zanim wkro-czę w piekielny krąg własnego mieszkania. Wtedy usły-szałam cichutkie skrzypnięcie drzwi, podniosłam głowę i w wąskiej smudze światła ujrzałam sąsiadkę, która na

Page 15: Pieskie zycie mojego kota

133

paluszkach podeszła pod moje drzwi i przyłożyła do nich ucho. Lekkie znieczulenie wpłynęło zdecydowanie koją-co na moją reakcję i zamiast wydrzeć się na nią i wyzwać od ostatnich mend (jakbym to w ogóle kiedykolwiek zrobi-ła... Niestety, zawsze kiedy już stoję przed nią albo za nią i wzbiera we mnie gula sąsiedzkiej życzliwości, poczucie solidarności kobiecej nie pozwala mi na ekspresję), zaczę-łam chichotać. Zasłoniłam usta ręką, bo nie chciałam jej zbyt szybko spłoszyć, ale i tak wyrwało mi się gwałtowne parsknięcie. Megiera odskoczyła od drzwi, zaczepiając nie-szczęśliwie kapciem o moją wycieraczkę i poleciała na ścia-nę, przy okazji zapalając przez przypadek światło. Wyraz przestrachu na jej twarzy momentalnie zamienił się w obu-rzenie, kiedy tylko zauważyła, jak chichoczę na półpiętrze.

– A co to ma znaczyć? – Zagrzmiała z głębi potężnej piersi. – Co to za straszenie porządnych ludzi na koryta-rzu? I w ogóle co pani tu robi po ciemku?

Kiedy dotarła do frazy „porządnych ludzi”, nie wytrzy-małam i wybuchnęłam głośnym śmiechem. Zaśmiewałam się do łez, chichotałam, parskałam, kwiczałam, a jak już mi przechodziło i powoli się uspokajałam, wszystko nagle zaczynało się od nowa. Megiera przyglądała mi się podej-rzanym wzrokiem, zapewne do swego repertuaru codzien-nych sąsiedzkich konwersacji dołączy głośne podejrzenie, że ktoś tu popala nielegalne środki – i ta myśl rozbawiła mnie od nowa. Wreszcie się uspokoiłam, otarłam kąciki oczu i ociekającym słodyczą głosem powiedziałam:

– Ależ witam serdecznie moją ulubioną sąsiadkę! – I ruszyłam powoli na górę.

Megiera cofnęła się gwałtownie do swoich drzwi i sta-nęła w progu. Założyła ręce i oparła się biodrem o framugę,

Page 16: Pieskie zycie mojego kota

134

nie zdziwiłabym się, gdyby też podniosła nogę, obsikała wycieraczkę i wyszczerzyła na mnie kły.

– Ja tu spokojnie podlewam kwiaty na korytarzu, a pani mnie straszy. – Wyciągnęła w moją stronę oskarżycielski palec i dźgała nim powietrze. Znów zgasło światło, ale żadna z nas nawet nie drgnęła. Wolałyśmy nie odwracać się do siebie plecami, nawet w ciemnościach. Na szczęś-cie wtedy otworzyły się moje drzwi i wychyliła się z nich głowa Juanity. Megiera na jej widok momentalnie spokor-niała, zaczęła przestępować z nogi na nogę i pochrząkiwać cicho pod nosem. Wreszcie dygnęła przed nią jak uczen-nica i zniknęła w głębi mieszkania, zamykając za sobą cichutko drzwi. Ciotka groźnie na mnie spojrzała i wy-ciągnęła w moim kierunku żółtą karteczkę. Oho, zaczy-na się. W świetle rachitycznej żarówki odczytałam słowa: „tu przecież nie ma kwiatów!”.

Yyy?Spojrzała mi przez ramię, zabrała kartkę i wręczyła

inną: „miałaś być wcześniej!”, a tamtą przykleiła do ju-dasza sąsiadki. Rany, ciotce coraz lepiej wchodzi polska gramatyka! Jeszcze jeden tydzień, a będzie znała ją lepiej niż José. Jeszcze jeden tydzień – właśnie wtedy dotarło do mnie, że już w następny wtorek pożegnamy ją czu-le na lotnisku, i roztkliwiłam się. Zerknęłam jeszcze na karteczkę przeznaczoną dla megiery i poczułam, że być może kiedyś będę w stanie polubić Toreadora. Ale jak tyl-ko weszłam do mieszkania i w przedpokoju fetor niemal rzucił mnie na kolana, rozmyśliłam się. José siedział jak zahipnotyzowany przy stole przed wielkim półmiskiem parującego kociego kupska, a przynajmniej czegoś, co do złudzenia wyglądało jak kocie kupsko. Winne znieczu-

Page 17: Pieskie zycie mojego kota

135

lenie poprawiające mój nastrój nagle się ulotniło, bo jed-nym okiem ujrzałam w zlewie dwa brudne talerze i pusty gar na kuchence, a drugim leżący na stole obok półmiska widelec. Mój ulubiony widelec. I wtedy zrozumiałam. To kocie kupsko czekało n a m n i e. Juanita ugotowała kola-cję, na którą się spóźniłam... Oni już zjedli. To coś strasz-nego na stole n a p r a w d ę czekało na mnie. Pomyślałam o kwiatach megiery na korytarzu, może trzeba je podlać...? Minęła chyba wieczność, zanim usiadłam przy stole. Nie-stety, mój plan zmęczenia ciotki nie zdał egzaminu – cze-kała wytrwale, znacząco spoglądając na zegarek i postuki-wała z wyrzutem palcami o blat. Liczyłam, że jeśli choć na moment wyjdzie z kuchni, oddam to coś na pożarcie kotu i kundlowi, ale żaden z nich nie pojawiał się na horyzon-cie. Pewnie przez ten fetor. José, unikając mojego wzro-ku, zaczął opowiadać, jak to ciocia wpadła na wspaniały pomysł, żeby zrobić rodzinną kolację, i specjalnie czekała z podaniem posiłku na mój powrót, ale że się spóźniałam, musieli zacząć beze mnie. Wybrała potrawę, którą gotu-je się tylko w jej miasteczku i którą José jadał, kiedy jako szczeniak odwiedzał ciotkę.

– Bardzo pyszna – wycedził bez przekonania z zaciś-niętym gardłem. – Sama spróbuj. I nawet niech ci się nie wydaje, że możesz jej nie spróbować. – Ostatnie zdanie wyszeptał mi do ucha, wstając od stołu. Miałam nadzie-ję, że odwróci jej uwagę, wyprowadzi z kuchni, żebym mogła wyrzucić to do kosza, za okno, gdziekolwiek. Li-czyłam na niego! Ale ten tchórz poszedł do łazienki, skąd podejrzanie długo nie wychodził. Spojrzałam ukradkiem na Juanitę – nie spuszczała ze mnie oka. No dobra, we-zmę kęs, zacznę wymiotować i ten koszmar się skończy.

Page 18: Pieskie zycie mojego kota

136

Zaatakowałam widelcem breję na półmisku i wstrzyma-łam oddech.

Mmm, całkiem niezłe!Ciotka wyraźnie się ucieszyła, czego domyśliłam się

z jej nieco mniej niż zazwyczaj kamiennego spojrzenia, i wreszcie poszła do swojego pokoju. Rzuciłam się gwał-townie do okna, otworzyłam je i wyrzuciłam z rozmachem zawartość talerza. Potem z niewinną miną wsadziłam go do zlewu i podśpiewując pod nosem, udałam się do sypial-ni. Zwycięstwo! Kastrat mnie obwąchał, pisnął i wyniósł się do przedpokoju, skąd po chwili przyniósł go z powro-tem José.

– Bardzo ci dziękuję za wsparcie i troskę. Naprawdę doceniam twoją skłonność do poświęcenia się dla rodzi-ny, ale proszę: poświęcaj się sam, mnie w to nie angażuj – rzuciłam zjadliwie. A kiedy otwierał usta, szybko doda-łam: – I błagam, nigdy, absolutnie nigdy nie mów mi, co było na tym talerzu.

Nie odpowiedział, bo w tej samej chwili ktoś zadzwo-nił do drzwi. Stawiałam na megierę z doniczką w ręku, ale kiedy José otworzył drzwi, na wycieraczce stał dzielnico-wy. A przynamniej to, co wystawało spod kociego kupska, wyglądało na naszego dzielnicowego.

– Tym razem nie uniknie pani mandatu za zanieczysz-czanie miejsca publicznego – oznajmił z mściwą satysfak-cją i wyjął z kieszeni uwalany breją bloczek. Zrobiło mi się go żal, tym bardziej że czekał go niewesoły los, jak tylko moje studentki dobiorą mu się do tyłka. Z niewinną miną podałam mu od razu długopis. Policjant najwyraźniej nie mógł się skupić na pisaniu, rzucał wokół nerwowe spoj-rzenia i głośno pociągał nosem. O, pewnie stęsknił się bie-

Page 19: Pieskie zycie mojego kota

daczek za koteczkiem, może chciałby się przywitać? Ka-strat chyba wyczuł to samo, bo wyszedł leniwym krokiem z sypialni i stanął tuż za mną. Ziewnął, a dzielnicowy pod-skoczył i cofnął się o jeden krok, wypuszczając z ręki dłu-gopis. Na klatce zgasło światło, w blasku lampy z naszego przedpokoju policjant wyglądał dość zjawiskowo, co doce-niła córka megiery wspinająca się właśnie po schodach.

– O Jezusiczku słodki, a tom się przeraziła! Alem głu-pia, bo przecie podchodzę ja bliżej i widzę, że to nie żad-na zjawa, ino nasz kochany pan władza. A czemu to pan taki utytłany w kocim kupsku? No to chyba nie koteczek pani Ady tak pana urządził, co? Toż to boże stworzonko, krzywdy nikomu by nie zrobiło, a jeśli, to nieumyślnie. A to może by pan władza wszedł do nas, sprał to gówien-ko z siebie, napił się herbaty? No bo tak chodzić po ulicy, to wstydu trzeba nie mieć. No niech pan wejdzie, no na chwileczkę, no przecie nie ugryzę.

Dzielnicowy poddał się urokowi córki naszej sąsiadki i rzeczywiście dał jej się zaprosić, a ta, puszczając go przo-dem, odwróciła się na moment i puściła do mnie oko. Me-giera na pewno się ucieszy z takiego materiału na zięcia. José zamknął drzwi i zachichotaliśmy, ale śmiech zamarł nam na ustach, bo w progu pokoju stała Juanita. Ups.

Page 20: Pieskie zycie mojego kota

ISBN 978-83-240-1189-6

9 788324 011896

Kolejna ksi ka autorki Wszystkich m czyzn mojego kota!

Ada, krakowska fotografka z wybuja ym temperamentem, musi stawi czo o j dzowatej ciotce swego hiszpa skiego narzeczonego José. atwo nie b dzie, bo zdaje si , e uko-chana cioteczka Juanita ma problemy z atmosfer ich domu, pó nymi powrotami, znaczn ilo ci wypijanych napojów wy-skokowych i ogólnie ze spontanicznym charakterem wybranki bratanka. Nie do , e Ada musi broni integralno ci swojego zwi zku, to jeszcze w jej yciu pojawia si dwóch nieocze-kiwanych osobników p ci m skiej, z których jeden ma ogon i szczeka, a drugi nosi sukienki. W sytuacji gdy matka si zakochuje, José chowa si przed w asn ciotk , kot sypia z psem, a przyjació ki z agencji Bez Jaj uganiaj si za pewnym policjantem, zostaje tylko jedno: zaszy si w którym z krakowskich barów i z lampk , a lepiej ca butelk wina przeczeka t burz . A to dopiero pocz tek…

Ksi ka zachwyci wszystkie spragnione inteligentnego i z o-liwego humoru czytelniczki. wietnie napisana i pe na ci -

tych ripost powie to znakomita propozycja na leniwe let-nie wieczory. Macios rozprawia si ze schematem czytad a w sposób bezlitosny, wybieraj c z niego to, co najlepsze, a reszt topi c w pe nej wina kadzi. Ksi ka pokazuje Kraków, jakiego nie znacie. To miasto potra si bawi , a Pieskie ycie mojego kota jest tego najlepszym przyk adem.

Karolina Macios – po spektaku-larnym sukcesie debiutanckiej po-wie ci Wszyscy m czy ni mo-jego kota chcia a zamieszka na Hawajach, by tam, w cieniu palm i z drinkiem w d oni, wi towa sukces. Niestety, jej przywi zanie do Krakowa okaza o si silniejsze. Ci gle ma nadziej , e uda si jej wyjecha gdzie daleko, gdzie go-

bie znane s jedynie jako przy-smak kulinarny. By nie zapomnie o Hawajach, trzyma w domu le ak. A kota zmieni sympatyczny pies o naturze pogodnego wariata.

Cena detal. 29,90 zł

Macios_Pieskie zycie.indd 1 2009-04-27 09:44