Ofensywa nr 7

56

description

Studenckie Czasopismo Społeczno-Kulturalne

Transcript of Ofensywa nr 7

Page 1: Ofensywa nr 7
Page 2: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008 �

Tak żyjemy <<

Michał Domagalski

>> Tak żyjemy� >> Podejmę dobrą pracę - Michał Domagalski5 >> My chcemy się wyrwać - rozmowa

z Łukaszem Bednarą - Elżbieta Pyda 7 >> Krótko mówiąc - szkoda życia - Marcin Wysmulski

10 >> Drogi nadziei - Kamil Brajerski1� >> Francuski przekręt - Marcin Kowal 18 >> Życie w ogonie - Robert Fornal 20 >> Morze to ludzie - Kinga Nieczaja

>> Tak tworzymy�0 >> Klawiaturą malowane - Karolina Przesmycka�2 >> Na początku było szkło - rozmowa

z Ireneuszem Wydrzyńskim - Izabela Kamińska�4 >> Cały ten LSM płynie... - rozmowa z założycielem

Love Sen-C Music – Andrzejem Mazurkiem - Anna Fit�7 >> Wyspa wielkanocna - poezja Tomasza Normana40 >> Cycki - Beata Mróz Gajewska45 >> Łąka Leśmiana - Karol Pomykała46 >> Mit Karła - Sylwia Hejno

>> Tak myślimy49 >> Babony i mężczyźnięta - Sylwia Hejno51 >> Alba Iulia w koronkach i tiulu - Łukasz Smutek

>> Tak kończymy52 >> Etui na duszę - Olga Jankowska

MŁODZI, ATRAKCYJNI, WYKSZTAŁCENIE WYŻSZE, szukają sposobu na samodzielne życie. Znajomość ob-cych języków i kultur. Prawo jazdy kat. B, dyspozycyj-ność, elastyczność, ciekawość świata. Uregulowany stosunek do służby wojskowej. Poglądy – sprecyzowa-ne. Gotowość do wyjazdów zagranicznych i poświęceń. Nastawienie na rozwój osobisty. Życie prywatne odło-żone na później. Wymagania finansowe (z konieczności) minimalne. Poziom frustracji – maksymalny.

To mógłby być nasz zbiorowy anons. W skrócie: Po-dejmę dobrą pracę, jak ironicznie podsumował swoje do-świadczenia Michał Domagalski. W tym numerze OFEN-SYWY zastanawiamy się, jak realizują się perspektywy naszego pokolenia. Reportaże Marcina Kowala, Rober-ta Fornala i Kingi Nieczai opowiadają o tym, co czeka studenta, który próbuje zarabiać pieniądze w Polsce. Jak się okazuje, ani życie pracownika fizycznego, ani tak zwanego „umysłowego”, czyli akwizytora, ani tym bardziej początkującego artysty nie jest łatwe. Nic więc dziwnego, że – jak mówi Łukasz Bednara – chcemy się wyrwać i wyjeżdżamy za granicę – jeśli nie na studia, to do pracy. Drogi nadziei prowadzą najczęściej na wyspy, gdzie byli już: Marcin Wysmulski, bohaterowie tekstu Kamila Brajerskiego oraz połowa lubelskich studentów z naczelną tego pisma włącznie. Całe szczęście dla pol-skiego przyrostu naturalnego część z nich stwierdza, że szkoda życia i - na przekór wszystkiemu – wraca z krainy eurofunta i zajmuje się tym, co kocha.

W tym numerze będzie dużo o pasji tworzenia. Miłośni-ków muzyki zainteresuje wywiad Anny Fit z załogą lubel-skiego sound systemu Love Sen – C Music. Dla zwolenni-ków sztuk plastycznych mamy wywiad Izabeli Kamińskiej z Ireneuszem Wydrzyńskim - człowiekiem, który potrafi zaczarować glinę oraz historię trzech drewnianych kolo-sów, których Karol Pomykała i inni studenci Wydziału Ar-tystycznego wyjęli prosto z wyobraźni Leśmiana podczas pleneru rzeźbiarskiego na Roztoczu. Będzie również coś do poczytania – publikujemy Cycki, opowiadanie Beaty Mróz – Gajewskiej, nagrodzone w konkursie prozatorskim Koła Edytorów KUL oraz Mit karła Sylwii Hejno. Nie zabraknie też poezji; Leszek Onak proponuje tym razem twórczość Tomasza Normana, który dotąd nie publikował, bał się, teraz chce, efektem czego jest Wyspa Wielkanocna. Entuzjastom nieco nowszych technologii polecam rzecz o ASCII – arcie, czyli Klawiaturą malowane Karoliny Przesmyckiej.

Na zakończenie proponujemy Babony i mężczyźnięta, tekst o współczesnym poplątaniu płci oraz felieton Łu-kasza Smutka. Numer zamkniemy uniwersalnie - rozwa-żaniami Olgi Jankowskiej o rozstaniu z ciałem, nazwa-nym optymistycznie Etui na duszę.

Jaka będzie ostateczna odpowiedź na nasz anons, to się dopiero okaże. Jakieś PERSPEKTYWY przecież są, chociaż … Ostatnio w ogólnopolskiej wyszukiwarce stu-diów podyplomowych wybrałam opcje: „Lublin” i „rozwój osobisty”. Wynik – ZMIEŃ KRYTERIA WYSZUKWIANIA – był chyba dość wymowny…

OFENSYWAStudencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny

Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCSWydział Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected]

Redaktor naczelna: Elżbieta Pyda, tel. 506 101 603

Zastępca redaktor naczelnej: Michał Domagalski

Sekretarz redakcji:Karolina Ożdżyńska

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected]) Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected]) Plastyka: Jakub Jakubowski ([email protected]) Aktualności: Elżbieta Pyda ([email protected])

Współpraca: Joanna Bukowska, Justyna Jakubowska, Arkadiusz Kulpa, Dariusz Siemieński (ilustracje), I. Bannach, A. Fit, M. Kowal, K. Nieczaja, S. Hejno, O. Jankowska, Ł. Smutek.

Łamanie i skład:Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Druk i oprawa:"Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

OFENSYWANUMER 1 (7) marzec 2008

>> Drogi CzyTelniku!

gi dzień – on powie mi, co myśli o mnie, ja jemu – czy odpowiada mi taka praca. Nie zadzwonił.

Nie zrażony niepowodzeniem w jednym banku, poszedłem do innego, tym razem w tle była skarbon-ka. Tutaj było już dużo ciekawiej – cały proces rekru-tacji podzielony został bowiem na trzy etapy. Pierw-szy obejmował rozmowę z kierowniczką działu oraz – jako że praca polegała na telefonicznej obsłudze klientów – sprawdzenie dykcji poprzez podsunię-cie kandydatowi krótkiego tekstu do przeczytania. Przeszedłem. Drugi etap zawierał test na inteligencję oraz test matematyczny. Przeszedłem. Poległem na-tomiast w rundzie finałowej; w tej były testy pamię-ciowe (stosunkowo proste) oraz symulacja rozmowy telefonicznej z klientem, którego należało przeprosić za nienależyte wywiązanie się z umowy i zapropo-nować rekompensatę w wysokości 400 zł. Klient, niestety, żądał 1000 zł; nie dał się uspokoić i ostatecz-nie „kłapnął” słuchawką. Pracy nie dostałem.

Podejmę dobrą PracęKiedyś kolega powiedział mi, że Lublin

to dziura i ciężko tu znaleźć jakąkolwiek sensowną pracę. Pomyślałem, że przesa-dza i że na pewno nie jest tak źle, a w każ-dym razie jakaś praca zawsze się znajdzie. CV rozsyłać zacząłem na wiosnę, jeszcze przed obroną magisterki i do dnia, w któ-rym piszę ten tekst, odbyłem serię rozmów z potencjalnymi pracodawcami, a także pracowałem tu i ówdzie. Ale po kolei.

Nie ma jak w banku

Na pierwszą rozmowę kwalifikacyj-ną zostałem zaproszony do banku

z lwem w tle. Sympatyczny kierownik grupy kon-sultantów, w skład której starałem się wejść, od-był ze mną krótką pogawędkę, w trakcie której, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, opowie-dział mi o banku, Marku Kondracie i charakte-rze pracy. Kręcił wprawdzie nosem, że nie mia-łem do tej pory nic wspólnego z bankowością, ale ostatecznie umówiliśmy się na telefon na dru-

Da

riu

sz s

iem

ień

ski

Page 3: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008 �

Tak żyjemy <<

Michał Domagalski

>> Tak żyjemy� >> Podejmę dobrą pracę - Michał Domagalski5 >> My chcemy się wyrwać - rozmowa

z Łukaszem Bednarą - Elżbieta Pyda 7 >> Krótko mówiąc - szkoda życia - Marcin Wysmulski

10 >> Drogi nadziei - Kamil Brajerski1� >> Francuski przekręt - Marcin Kowal 18 >> Życie w ogonie - Robert Fornal 20 >> Morze to ludzie - Kinga Nieczaja

>> Tak tworzymy�0 >> Klawiaturą malowane - Karolina Przesmycka�2 >> Na początku było szkło - rozmowa

z Ireneuszem Wydrzyńskim - Izabela Kamińska�4 >> Cały ten LSM płynie... - rozmowa z założycielem

Love Sen-C Music – Andrzejem Mazurkiem - Anna Fit�7 >> Wyspa wielkanocna - poezja Tomasza Normana40 >> Cycki - Beata Mróz Gajewska45 >> Łąka Leśmiana - Karol Pomykała46 >> Mit Karła - Sylwia Hejno

>> Tak myślimy49 >> Babony i mężczyźnięta - Sylwia Hejno51 >> Alba Iulia w koronkach i tiulu - Łukasz Smutek

>> Tak kończymy52 >> Etui na duszę - Olga Jankowska

MŁODZI, ATRAKCYJNI, WYKSZTAŁCENIE WYŻSZE, szukają sposobu na samodzielne życie. Znajomość ob-cych języków i kultur. Prawo jazdy kat. B, dyspozycyj-ność, elastyczność, ciekawość świata. Uregulowany stosunek do służby wojskowej. Poglądy – sprecyzowa-ne. Gotowość do wyjazdów zagranicznych i poświęceń. Nastawienie na rozwój osobisty. Życie prywatne odło-żone na później. Wymagania finansowe (z konieczności) minimalne. Poziom frustracji – maksymalny.

To mógłby być nasz zbiorowy anons. W skrócie: Po-dejmę dobrą pracę, jak ironicznie podsumował swoje do-świadczenia Michał Domagalski. W tym numerze OFEN-SYWY zastanawiamy się, jak realizują się perspektywy naszego pokolenia. Reportaże Marcina Kowala, Rober-ta Fornala i Kingi Nieczai opowiadają o tym, co czeka studenta, który próbuje zarabiać pieniądze w Polsce. Jak się okazuje, ani życie pracownika fizycznego, ani tak zwanego „umysłowego”, czyli akwizytora, ani tym bardziej początkującego artysty nie jest łatwe. Nic więc dziwnego, że – jak mówi Łukasz Bednara – chcemy się wyrwać i wyjeżdżamy za granicę – jeśli nie na studia, to do pracy. Drogi nadziei prowadzą najczęściej na wyspy, gdzie byli już: Marcin Wysmulski, bohaterowie tekstu Kamila Brajerskiego oraz połowa lubelskich studentów z naczelną tego pisma włącznie. Całe szczęście dla pol-skiego przyrostu naturalnego część z nich stwierdza, że szkoda życia i - na przekór wszystkiemu – wraca z krainy eurofunta i zajmuje się tym, co kocha.

W tym numerze będzie dużo o pasji tworzenia. Miłośni-ków muzyki zainteresuje wywiad Anny Fit z załogą lubel-skiego sound systemu Love Sen – C Music. Dla zwolenni-ków sztuk plastycznych mamy wywiad Izabeli Kamińskiej z Ireneuszem Wydrzyńskim - człowiekiem, który potrafi zaczarować glinę oraz historię trzech drewnianych kolo-sów, których Karol Pomykała i inni studenci Wydziału Ar-tystycznego wyjęli prosto z wyobraźni Leśmiana podczas pleneru rzeźbiarskiego na Roztoczu. Będzie również coś do poczytania – publikujemy Cycki, opowiadanie Beaty Mróz – Gajewskiej, nagrodzone w konkursie prozatorskim Koła Edytorów KUL oraz Mit karła Sylwii Hejno. Nie zabraknie też poezji; Leszek Onak proponuje tym razem twórczość Tomasza Normana, który dotąd nie publikował, bał się, teraz chce, efektem czego jest Wyspa Wielkanocna. Entuzjastom nieco nowszych technologii polecam rzecz o ASCII – arcie, czyli Klawiaturą malowane Karoliny Przesmyckiej.

Na zakończenie proponujemy Babony i mężczyźnięta, tekst o współczesnym poplątaniu płci oraz felieton Łu-kasza Smutka. Numer zamkniemy uniwersalnie - rozwa-żaniami Olgi Jankowskiej o rozstaniu z ciałem, nazwa-nym optymistycznie Etui na duszę.

Jaka będzie ostateczna odpowiedź na nasz anons, to się dopiero okaże. Jakieś PERSPEKTYWY przecież są, chociaż … Ostatnio w ogólnopolskiej wyszukiwarce stu-diów podyplomowych wybrałam opcje: „Lublin” i „rozwój osobisty”. Wynik – ZMIEŃ KRYTERIA WYSZUKWIANIA – był chyba dość wymowny…

OFENSYWAStudencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny

Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCSWydział Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected]

Redaktor naczelna: Elżbieta Pyda, tel. 506 101 603

Zastępca redaktor naczelnej: Michał Domagalski

Sekretarz redakcji:Karolina Ożdżyńska

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected]) Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected]) Plastyka: Jakub Jakubowski ([email protected]) Aktualności: Elżbieta Pyda ([email protected])

Współpraca: Joanna Bukowska, Justyna Jakubowska, Arkadiusz Kulpa, Dariusz Siemieński (ilustracje), I. Bannach, A. Fit, M. Kowal, K. Nieczaja, S. Hejno, O. Jankowska, Ł. Smutek.

Łamanie i skład:Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Druk i oprawa:"Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

OFENSYWANUMER 1 (7) marzec 2008

>> Drogi CzyTelniku!

gi dzień – on powie mi, co myśli o mnie, ja jemu – czy odpowiada mi taka praca. Nie zadzwonił.

Nie zrażony niepowodzeniem w jednym banku, poszedłem do innego, tym razem w tle była skarbon-ka. Tutaj było już dużo ciekawiej – cały proces rekru-tacji podzielony został bowiem na trzy etapy. Pierw-szy obejmował rozmowę z kierowniczką działu oraz – jako że praca polegała na telefonicznej obsłudze klientów – sprawdzenie dykcji poprzez podsunię-cie kandydatowi krótkiego tekstu do przeczytania. Przeszedłem. Drugi etap zawierał test na inteligencję oraz test matematyczny. Przeszedłem. Poległem na-tomiast w rundzie finałowej; w tej były testy pamię-ciowe (stosunkowo proste) oraz symulacja rozmowy telefonicznej z klientem, którego należało przeprosić za nienależyte wywiązanie się z umowy i zapropo-nować rekompensatę w wysokości 400 zł. Klient, niestety, żądał 1000 zł; nie dał się uspokoić i ostatecz-nie „kłapnął” słuchawką. Pracy nie dostałem.

Podejmę dobrą PracęKiedyś kolega powiedział mi, że Lublin

to dziura i ciężko tu znaleźć jakąkolwiek sensowną pracę. Pomyślałem, że przesa-dza i że na pewno nie jest tak źle, a w każ-dym razie jakaś praca zawsze się znajdzie. CV rozsyłać zacząłem na wiosnę, jeszcze przed obroną magisterki i do dnia, w któ-rym piszę ten tekst, odbyłem serię rozmów z potencjalnymi pracodawcami, a także pracowałem tu i ówdzie. Ale po kolei.

Nie ma jak w banku

Na pierwszą rozmowę kwalifikacyj-ną zostałem zaproszony do banku

z lwem w tle. Sympatyczny kierownik grupy kon-sultantów, w skład której starałem się wejść, od-był ze mną krótką pogawędkę, w trakcie której, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, opowie-dział mi o banku, Marku Kondracie i charakte-rze pracy. Kręcił wprawdzie nosem, że nie mia-łem do tej pory nic wspólnego z bankowością, ale ostatecznie umówiliśmy się na telefon na dru-

Da

riu

sz s

iem

ień

ski

Page 4: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20084

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 5

Tak żyjemy <<

Księgowy, czy magazynier?

Jako że do tej pory szukałem zatrudnie-nia głównie przez Internet, postanowi-łem sprawdzić ogłoszenia w „Anonsach”. Znalazłem jedną dość ciekawą ofertę. Zadzwoniłem. Miła pani sekretarka po-informowała mnie, że firma poszukuje osób na trzy stanowiska: pomocnika księ-gowej, magazyniera oraz przedstawiciela handlowego. Skuszony pierwszą ofertą, umówiłem się na rozmowę. Kiedy dotar-łem na miejsce o wyznaczonej godzinie, zastałem na miejscu kolejkę około pięt-nastu osób. Nieco zdziwiony, stanąłem na końcu ogonka, czekając na swoją kolej. Długo nie postałem, ponieważ kandydaci na stanowiska zapraszani byli do gabine-tu kilkuosobowymi grupami. Wszedłem z czterema innymi facetami. Niezwy-kle wygadany i huraoptymistyczny pan przedstawiciel oznajmił, że dla mężczyzn jest tylko praca magazyniera i przedsta-wiciela handlowego. Praca od siódmej do osiemnastej za 800 zł. Wyszedłem.

Na „słuchawie”

Kolejne zaproszenie na rozmowę otrzymałem z biura pośrednictwa

pracy tymczasowej. Stanowisko: konsul-tant techniczny w znanej firmie teleko-munikacyjnej. Pomyślnie przeszedłem rozmowę w biurze i zostałem skierowa-ny na drugą, już w przyszłym miejscu pracy. Tam na dzień dobry zrobiono mi zdjęcie (na tle białej ściany) do ewen-tualnego identyfikatora i postawiono przed trzyosobową komisją zadającą dziwne pytania, typu: „proszę powie-dzieć coś o swojej pracy magisterskiej”. Co ma moja praca magisterska do obsłu-giwania klientów na „słuchawie”? – tego nie wiem, ale ostatnio widziałem ogło-szenie, w którym firma poszukująca osób do roznoszenia ulotek prosiła o przesła-nie CV i listu motywacyjnego, więc może to nie takie dziwne… Ostatecznie, mimo że byłem średnio zainteresowany i pod-szedłem do rozmowy „na luzaka”, pracę dostałem. Podpisałem umowę na miesiąc (9 zł za godzinę) i rozpocząłem obsługi-wanie klientów.

Podczas pracy jako konsultant tech-niczny dostałem jeszcze jedną propo-zycję – rekrutera w firmie zajmującej się rekrutacją pracowników fizycznych do pracy w Czechach. Stanowisko wyda-wało mi się ciekawe i dość poważne. Po-jechałem w garniturze. Pod wskazanym

Delft - miasto w zachodniej Holandii (…) Od końca XVI wieku jeden z głów-nych europejskich ośrodków produk-

cji fajansu, a później porcelany. (…) Stare Miasto (lokacja 1075) założone

na planie prostokąta z dużym Rynkiem (Groote Markt), poprzecinane siecią

szerokich kanałów, napełnionych czystą wodą, okolone starymi topo-

lami i licznymi starymi domostwami. (…) W Delft znajduje się jedna z trzech

holenderskich uczelni technicznych, Technische Universiteit Delft (TU

Delft), licząca ponad 13000 studen-tów i ponad 2000 naukowców, w tym

około 200 profesorów. W związku z tym miasto ma bardzo silną nadre-

prezentację mężczyzn w wieku produk-cyjnym. [Wikipedia, hasło: Delft].

• Jaka jest największa różnica pomiędzy studiowaniem w Polsce i za granicą?

- Podstawowa różnica jest taka, że studenci w Holandii są inaczej trak-towani przez wykładowców. Chodzimy razem do baru, każdy do siebie mówi na „ty”, wszyscy są równi. W naszej grupie jest taka tradycja, że dwa razy w roku mamy piknik z wykładowcami nad jeziorem w Delft. Każdy musi zro-bić posiłek z własnego kraju, a potem wybiera się najlepszy. Przeważnie pik-nik kończy się na drugi dzień.

• A Ty- co ugotowałes?- Ja robiłem kotlety mielone. Raz za-

jęły trzecie miejsce, a raz drugie. Ludzie chyba to lubią.

• Na czym polegają Twoje studia?- Ja jestem na dwuletnim programie

magisterskim, wyjechałem po trzech

latach studiów w Polsce. Będę bro-nił dyplomu na obu uczelniach. Tutaj na pierwszym roku robimy różne kursy, podstawowe i bardziej specjalistyczne, a na drugim roku piszemy pracę magi-sterską. Dostajemy stypendium na opła-tę za studia, mieszkanie i życie, w su-mie około 13-14 tysięcy euro. Projekt pracy magisterskiej zlecony jest przez kogoś z zewnątrz, na przykład przez firmę albo instytucję rządową. Do-tyczy on najczęściej jakiejś dziedziny przemysłu, na przykład ochrony lud-ności przed powodziami. Holendrzy się tym interesują, bo duża część ich kraju jest położona poniżej poziomu morza. Wracając do pracy magisterskiej; firma płaci uczelni za projekt i te pieniądze przeznaczane są na stypendia na przy-szły rok. Firma jest zadowolona, bo roz-wiązuje konkretny problem. Uczelnia też jest zadowolona, bo pozyskuje fun-dusze; każdy projekt kosztuje około 18 tysięcy euro. Studenci też są zadowoleni bo robią coś, co ma zastosowanie w ży-ciu. Poza tym firmy proponują często studentom pracę. Mi też zapropono-wali, dzięki temu ominą mnie pierwsze rozmowy rekrutacyjne. Lepiej przecież zatrudnić kogoś, kto już przerobił te-

mat, niż szukać nowego pracownika. Można znaleźć kogoś z dwudziestolet-nim doświadczeniem, ale tacy ludzie nie są otwarci na nowe rozwiązania. Współpraca firm i uczelni to jest strzał w dziesiątkę, a najbardziej korzystają studenci.

• A jak wyglądają studia na co dzień?

- Profesor prowadzi wykład i daje li-stę zadań do wykonania, za które dosta-je się punkty, a potem ocenę końcową. Nie trzeba się uczyć gotowych rozwią-zań. Według mnie to może wpływać na umiejętność radzenia sobie z różny-mi sytuacjami. Profesorowie są zawsze dostępni, dzięki temu my mamy z nimi dobry kontakt. Jesteśmy też blisko no-winek z naszej branży. Nasi wykładow-cy uczestniczą w projektach rządowych. Nikt nie uczy się tego, co było dwadzie-ścia lat temu. To, co my robimy na stu-diach, to jest zastosowanie matematyki. Być może program licencjacki jest bar-dziej teoretyczny. Jest coś takiego, jak cotygodniowe kolokwium, to znaczy wykład gościnny wykładowcy z in-nej uczelni. Po kolokwiach chodzimy na piwo – uczelnia stawia.

adresem zastałem opuszczony barak zawalony wewnątrz złomem. Zadzwo-niłem do faceta, który się ze mną kon-taktował – okazało się, że podał mi zły adres i mam iść do budynku obok (sic!). W jeszcze nie urządzonym biurze zasta-łem dwudziestokilkuletniego chłopaka w kolorowej koszulce. Poczułem się głu-pio w garniturze. Usłyszałem krótki wy-kład na temat firmy, przerywany pyta-niami zamkniętymi. Wykład zakończył się umówieniem na telefon pod koniec dnia. Pracy nie dostałem i pozostałem konsultantem technicznym.

Dziennikarz od śmietników

Tydzień przed końcem umowy dosta-łem bardzo ciekawą (jak mi się wtedy wydawało) propozycję. Posada dzienni-karza w jednym z lubelskich dzienników. Jak dla mnie – bomba! Przez trzy mie-siące miałem pracować na tzw. „wier-szówce” w dziale interwencji, a później dostać umowę o pracę. Nie przedłuży-łem umowy z dotychczasowym praco-dawcą (i tak miałem nie przedłużać – ile można pracować „na słuchawce”…?) i poszedłem pracować w gazecie. Na-ładowany świeżą energią, udałem się na rozkopaną wtedy ul. Narutowicza, napisać tekst o korkach i złej organizacji ruchu podczas robót drogowych. Tekst napisałem, w redakcji go pozmieniali, wypaczyli sens i wydrukowali. Zapy-tałem o jakąkolwiek umowę, choćby o dzieło – żebym był pewien, że zapłacą mi za napisane teksty. Nie chcieli dać, powiedzieli, że za trzy miesiące może coś dostanę. Na pytanie, czy są jakieś interwencje do opisania – otrzyma-łem odpowiedź: „Idź na miasto, może jakiś śmietnik będzie gdzieś przewró-cony, to o tym napiszesz”. Poszedłem, ale do domu i więcej nie wróciłem.

Naganiacz

Ostatnia rozmowa, na jakiej byłem, dotyczyła pracy w charakterze

osoby odbywającej rozmowy kwalifika-cyjne z gimnazjalistami i licealistami, którzy chcą się doszkolić w jakiejś dzie-dzinie. Szkoła, której miałem być przed-stawicielem, uczyła wszystkiego – nie było tam chyba tylko kursu szydełkowania. Atrakcyjna stawka – 600 zł za zapisanego ucznia. Przy średniej liczbie pięciu zapi-sanych osób na miesiąc, jak przekonywał mnie dyrektor, daje to całkiem niezłą sumę dla świeżo upieczonego magistra. Jednak „nie wszystko złoto, co się świe-ci” – jak mawia ludowe porzekadło; praca ma charakter mobilny, a więc do uczniów trzeba dojeżdżać. Na terenie całego woje-wództwa. Własnym samochodem. Firma nie zwraca pieniędzy za paliwo i tele-fon. Podsumowując – jeśli przez pierw-szy miesiąc czy dwa nie zapiszę nikogo, nie tylko nie zarobię pieniędzy, ale je stra-cę na benzynę i telefony. Podziękowałem i zrezygnowałem.

Konkluzja

Mimo, że jestem osobą dość cierpliwą i nadal konsekwentnie szukam pracy, już dziś myślę o tym, żeby się stąd wy-nieść. Zrobiłem mały eksperyment, wy-syłając dokumenty aplikacyjne do War-szawy na stanowisko rekrutera w jednej ze znanych firm. Już na drugi dzień za-dzwoniła do mnie miła pani i przepro-wadziła rozmowę kwalifikacyjną przez telefon. W Lublinie na odpowiedź od pra-codawcy oferującego ambitniejszą pracę trzeba czekać średnio trzy tygodnie.

Wniosek nasuwa się sam. W tym bied-nym regionie nie tak łatwo dostać sen-sowną pracę. Ludzie po studiach huma-nistycznych z reguły pracują w call center (głównie w Polskim Centrum Marketin-gowym – największej tego typu placówce w Lublinie), lub parają się akwizycją. Zde-cydowana mniejszość zajmuje bardziej intratne posady. Ja nadal szukam i mimo że jestem dość uparty i nie poddaję się ła-two, to – jeśli przez dłuższy czas nie znaj-dę sensownego zatrudnienia – zapewne zrobię to, co robi większość młodych lu-dzi po studiach – wyjadę z Lublina

Michał Domagalski*W powyższym tekście nie opisywałem

wszystkich rozmów kwalifikacyjnych, w jakich uczestniczyłem, a jedynie te ważniejsze i ciekaw-sze z mojego punktu widzenia.

Z Łukaszem Bednarą o studiach w Holandii rozmawia Elżbieta Pyda

wywiad Elżbiety Pydy

Page 5: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20084

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 5

Tak żyjemy <<

Księgowy, czy magazynier?

Jako że do tej pory szukałem zatrudnie-nia głównie przez Internet, postanowi-łem sprawdzić ogłoszenia w „Anonsach”. Znalazłem jedną dość ciekawą ofertę. Zadzwoniłem. Miła pani sekretarka po-informowała mnie, że firma poszukuje osób na trzy stanowiska: pomocnika księ-gowej, magazyniera oraz przedstawiciela handlowego. Skuszony pierwszą ofertą, umówiłem się na rozmowę. Kiedy dotar-łem na miejsce o wyznaczonej godzinie, zastałem na miejscu kolejkę około pięt-nastu osób. Nieco zdziwiony, stanąłem na końcu ogonka, czekając na swoją kolej. Długo nie postałem, ponieważ kandydaci na stanowiska zapraszani byli do gabine-tu kilkuosobowymi grupami. Wszedłem z czterema innymi facetami. Niezwy-kle wygadany i huraoptymistyczny pan przedstawiciel oznajmił, że dla mężczyzn jest tylko praca magazyniera i przedsta-wiciela handlowego. Praca od siódmej do osiemnastej za 800 zł. Wyszedłem.

Na „słuchawie”

Kolejne zaproszenie na rozmowę otrzymałem z biura pośrednictwa

pracy tymczasowej. Stanowisko: konsul-tant techniczny w znanej firmie teleko-munikacyjnej. Pomyślnie przeszedłem rozmowę w biurze i zostałem skierowa-ny na drugą, już w przyszłym miejscu pracy. Tam na dzień dobry zrobiono mi zdjęcie (na tle białej ściany) do ewen-tualnego identyfikatora i postawiono przed trzyosobową komisją zadającą dziwne pytania, typu: „proszę powie-dzieć coś o swojej pracy magisterskiej”. Co ma moja praca magisterska do obsłu-giwania klientów na „słuchawie”? – tego nie wiem, ale ostatnio widziałem ogło-szenie, w którym firma poszukująca osób do roznoszenia ulotek prosiła o przesła-nie CV i listu motywacyjnego, więc może to nie takie dziwne… Ostatecznie, mimo że byłem średnio zainteresowany i pod-szedłem do rozmowy „na luzaka”, pracę dostałem. Podpisałem umowę na miesiąc (9 zł za godzinę) i rozpocząłem obsługi-wanie klientów.

Podczas pracy jako konsultant tech-niczny dostałem jeszcze jedną propo-zycję – rekrutera w firmie zajmującej się rekrutacją pracowników fizycznych do pracy w Czechach. Stanowisko wyda-wało mi się ciekawe i dość poważne. Po-jechałem w garniturze. Pod wskazanym

Delft - miasto w zachodniej Holandii (…) Od końca XVI wieku jeden z głów-nych europejskich ośrodków produk-

cji fajansu, a później porcelany. (…) Stare Miasto (lokacja 1075) założone

na planie prostokąta z dużym Rynkiem (Groote Markt), poprzecinane siecią

szerokich kanałów, napełnionych czystą wodą, okolone starymi topo-

lami i licznymi starymi domostwami. (…) W Delft znajduje się jedna z trzech

holenderskich uczelni technicznych, Technische Universiteit Delft (TU

Delft), licząca ponad 13000 studen-tów i ponad 2000 naukowców, w tym

około 200 profesorów. W związku z tym miasto ma bardzo silną nadre-

prezentację mężczyzn w wieku produk-cyjnym. [Wikipedia, hasło: Delft].

• Jaka jest największa różnica pomiędzy studiowaniem w Polsce i za granicą?

- Podstawowa różnica jest taka, że studenci w Holandii są inaczej trak-towani przez wykładowców. Chodzimy razem do baru, każdy do siebie mówi na „ty”, wszyscy są równi. W naszej grupie jest taka tradycja, że dwa razy w roku mamy piknik z wykładowcami nad jeziorem w Delft. Każdy musi zro-bić posiłek z własnego kraju, a potem wybiera się najlepszy. Przeważnie pik-nik kończy się na drugi dzień.

• A Ty- co ugotowałes?- Ja robiłem kotlety mielone. Raz za-

jęły trzecie miejsce, a raz drugie. Ludzie chyba to lubią.

• Na czym polegają Twoje studia?- Ja jestem na dwuletnim programie

magisterskim, wyjechałem po trzech

latach studiów w Polsce. Będę bro-nił dyplomu na obu uczelniach. Tutaj na pierwszym roku robimy różne kursy, podstawowe i bardziej specjalistyczne, a na drugim roku piszemy pracę magi-sterską. Dostajemy stypendium na opła-tę za studia, mieszkanie i życie, w su-mie około 13-14 tysięcy euro. Projekt pracy magisterskiej zlecony jest przez kogoś z zewnątrz, na przykład przez firmę albo instytucję rządową. Do-tyczy on najczęściej jakiejś dziedziny przemysłu, na przykład ochrony lud-ności przed powodziami. Holendrzy się tym interesują, bo duża część ich kraju jest położona poniżej poziomu morza. Wracając do pracy magisterskiej; firma płaci uczelni za projekt i te pieniądze przeznaczane są na stypendia na przy-szły rok. Firma jest zadowolona, bo roz-wiązuje konkretny problem. Uczelnia też jest zadowolona, bo pozyskuje fun-dusze; każdy projekt kosztuje około 18 tysięcy euro. Studenci też są zadowoleni bo robią coś, co ma zastosowanie w ży-ciu. Poza tym firmy proponują często studentom pracę. Mi też zapropono-wali, dzięki temu ominą mnie pierwsze rozmowy rekrutacyjne. Lepiej przecież zatrudnić kogoś, kto już przerobił te-

mat, niż szukać nowego pracownika. Można znaleźć kogoś z dwudziestolet-nim doświadczeniem, ale tacy ludzie nie są otwarci na nowe rozwiązania. Współpraca firm i uczelni to jest strzał w dziesiątkę, a najbardziej korzystają studenci.

• A jak wyglądają studia na co dzień?

- Profesor prowadzi wykład i daje li-stę zadań do wykonania, za które dosta-je się punkty, a potem ocenę końcową. Nie trzeba się uczyć gotowych rozwią-zań. Według mnie to może wpływać na umiejętność radzenia sobie z różny-mi sytuacjami. Profesorowie są zawsze dostępni, dzięki temu my mamy z nimi dobry kontakt. Jesteśmy też blisko no-winek z naszej branży. Nasi wykładow-cy uczestniczą w projektach rządowych. Nikt nie uczy się tego, co było dwadzie-ścia lat temu. To, co my robimy na stu-diach, to jest zastosowanie matematyki. Być może program licencjacki jest bar-dziej teoretyczny. Jest coś takiego, jak cotygodniowe kolokwium, to znaczy wykład gościnny wykładowcy z in-nej uczelni. Po kolokwiach chodzimy na piwo – uczelnia stawia.

adresem zastałem opuszczony barak zawalony wewnątrz złomem. Zadzwo-niłem do faceta, który się ze mną kon-taktował – okazało się, że podał mi zły adres i mam iść do budynku obok (sic!). W jeszcze nie urządzonym biurze zasta-łem dwudziestokilkuletniego chłopaka w kolorowej koszulce. Poczułem się głu-pio w garniturze. Usłyszałem krótki wy-kład na temat firmy, przerywany pyta-niami zamkniętymi. Wykład zakończył się umówieniem na telefon pod koniec dnia. Pracy nie dostałem i pozostałem konsultantem technicznym.

Dziennikarz od śmietników

Tydzień przed końcem umowy dosta-łem bardzo ciekawą (jak mi się wtedy wydawało) propozycję. Posada dzienni-karza w jednym z lubelskich dzienników. Jak dla mnie – bomba! Przez trzy mie-siące miałem pracować na tzw. „wier-szówce” w dziale interwencji, a później dostać umowę o pracę. Nie przedłuży-łem umowy z dotychczasowym praco-dawcą (i tak miałem nie przedłużać – ile można pracować „na słuchawce”…?) i poszedłem pracować w gazecie. Na-ładowany świeżą energią, udałem się na rozkopaną wtedy ul. Narutowicza, napisać tekst o korkach i złej organizacji ruchu podczas robót drogowych. Tekst napisałem, w redakcji go pozmieniali, wypaczyli sens i wydrukowali. Zapy-tałem o jakąkolwiek umowę, choćby o dzieło – żebym był pewien, że zapłacą mi za napisane teksty. Nie chcieli dać, powiedzieli, że za trzy miesiące może coś dostanę. Na pytanie, czy są jakieś interwencje do opisania – otrzyma-łem odpowiedź: „Idź na miasto, może jakiś śmietnik będzie gdzieś przewró-cony, to o tym napiszesz”. Poszedłem, ale do domu i więcej nie wróciłem.

Naganiacz

Ostatnia rozmowa, na jakiej byłem, dotyczyła pracy w charakterze

osoby odbywającej rozmowy kwalifika-cyjne z gimnazjalistami i licealistami, którzy chcą się doszkolić w jakiejś dzie-dzinie. Szkoła, której miałem być przed-stawicielem, uczyła wszystkiego – nie było tam chyba tylko kursu szydełkowania. Atrakcyjna stawka – 600 zł za zapisanego ucznia. Przy średniej liczbie pięciu zapi-sanych osób na miesiąc, jak przekonywał mnie dyrektor, daje to całkiem niezłą sumę dla świeżo upieczonego magistra. Jednak „nie wszystko złoto, co się świe-ci” – jak mawia ludowe porzekadło; praca ma charakter mobilny, a więc do uczniów trzeba dojeżdżać. Na terenie całego woje-wództwa. Własnym samochodem. Firma nie zwraca pieniędzy za paliwo i tele-fon. Podsumowując – jeśli przez pierw-szy miesiąc czy dwa nie zapiszę nikogo, nie tylko nie zarobię pieniędzy, ale je stra-cę na benzynę i telefony. Podziękowałem i zrezygnowałem.

Konkluzja

Mimo, że jestem osobą dość cierpliwą i nadal konsekwentnie szukam pracy, już dziś myślę o tym, żeby się stąd wy-nieść. Zrobiłem mały eksperyment, wy-syłając dokumenty aplikacyjne do War-szawy na stanowisko rekrutera w jednej ze znanych firm. Już na drugi dzień za-dzwoniła do mnie miła pani i przepro-wadziła rozmowę kwalifikacyjną przez telefon. W Lublinie na odpowiedź od pra-codawcy oferującego ambitniejszą pracę trzeba czekać średnio trzy tygodnie.

Wniosek nasuwa się sam. W tym bied-nym regionie nie tak łatwo dostać sen-sowną pracę. Ludzie po studiach huma-nistycznych z reguły pracują w call center (głównie w Polskim Centrum Marketin-gowym – największej tego typu placówce w Lublinie), lub parają się akwizycją. Zde-cydowana mniejszość zajmuje bardziej intratne posady. Ja nadal szukam i mimo że jestem dość uparty i nie poddaję się ła-two, to – jeśli przez dłuższy czas nie znaj-dę sensownego zatrudnienia – zapewne zrobię to, co robi większość młodych lu-dzi po studiach – wyjadę z Lublina

Michał Domagalski*W powyższym tekście nie opisywałem

wszystkich rozmów kwalifikacyjnych, w jakich uczestniczyłem, a jedynie te ważniejsze i ciekaw-sze z mojego punktu widzenia.

Z Łukaszem Bednarą o studiach w Holandii rozmawia Elżbieta Pyda

wywiad Elżbiety Pydy

Page 6: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20086

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 7

Tak żyjemy <<

• Opłaca się pracować w Holandii?- Pensja minimalna wynosi 1301

euro, ale koszty życia są trochę inne niż w Polsce. Po naszym kierunku na początku zarabia się jakieś 1500- 1800 euro. Trudno powiedzieć coś kon-kretnego o zarobkach - to zależy, gdzie się pracuje.

• A tak minimalnie – ile pieniędzy trzeba mieć, żeby przeżyć miesiąc w Holandii?

- My dostajemy co miesiąc 692 euro stypendium i to wystarcza w zupełno-ści, oczywiście na podstawowe wydat-ki. Dziewczyny – wiadomo – wydają więcej. Ale ze stypendium można na-wet coś zaoszczędzić.

• A można dorobić studiując?- Tak, ja na przykład pracuję na uczel-

ni. Uczę studentów młodszych lat me-tod numerycznych. Nie prowadzę zajęć, ale pomagam im w laboratorium jako asystent.

• A poza uczelnią – jest czas na dodatkowa pracę?

- Raczej nie. Na pierwszym roku zajęcia są pięć dni w tygodniu. Nie ma ćwiczeń, są tylko wykłady, bez obowiązku chodzenia, więc czasem jest ciężko z motywacją.

• Jak sobie poradziłeś z barie-ra językową tuż po przyjeździe?

- Nie ma takiej bariery. Każdy jest z innego kraju, więc każdy jest w tej samej sytuacji. Ludzie są wyrozumiali. Po dwóch – trzech tygodniach zaczy-nasz mówić po angielsku, bo musisz. Język to jest naprawdę najmniejszy pro-blem. Ja uczyłem się angielskiego tylko kilka lat w szkole. Nikt nie jest po szko-le przygotowany na dobrą konwersację. Nauczyciele są wyrozumiali, traktują studenta na równi ze sobą. Zresztą – angielski tam jest inny niż na wyspach, to jest tzw. Academic English; trochę uproszczony, międzynarodowy. Mówi się na to „second English”.

• A słownictwo specjalistyczne?- To jest tak: na początku siedzisz

na wykładzie i zastanawiasz się: „co on mówi?”, ale potem notujesz, spraw-dzasz w domu i wszystko staje się jasne. W matematyce to jest łatwe, bo tak na-prawdę nie ma dużo tych pojęć.

• Jak was oceniają?- W trakcie roku, który jest podzie-

lony na cztery kwarty, jest tylko kurs, czyli wykłady. A potem są egzaminy i zaliczenia. Skala ocen wynosi od jed-nego do dziesięciu.

• Większa skala - oceny bardziej sprawiedliwe.

- Na pewno daje to większe możliwo-ści. Lepiej wystawić 7 lub 8 niż 3 albo 4.

• A egzaminy?- Są pisemne i ustne, jak w Polsce,

ale wyglądają trochę inaczej. W Pol-sce egzaminy z matematyki są teore-tyczne, na przykład trzeba udowodnić jakieś twierdzenie. W Holandii też dostaje się jakieś zadania, czasem defi-nicje, ale nie dowodzi się tego, co ktoś już udowodnił wcześniej. Egzaminy ustne zdaje się głównie z przedmiotów specjalizacyjnych. Robimy projekty,

które musimy później obronić. Egzamin to jest dyskusja, a właściwie rozmowa z prowadzącym. Nigdy nie stresowałem się na takim egzaminie. Po pierwsze dlatego, że nie czuje się takiego dużego dystansu do wykładowcy jak w Polsce, oni się zachowują inaczej. Jeden z nich zapytał się mnie ostatnio na egzaminie, czy chcę mandarynkę. To jest inna me-toda nauczania i wystawiania oceny; je-steś bliżej tego, co robią pracownicy na-ukowi. Przykładowo: prowadzący daje problem do omówienia, musisz napisać z tego raport i zaprezentować go przed ludźmi z wydziału. To umożliwia naby-wanie pewności siebie; moim zdaniem uczy tego, co potem w życiu trzeba bę-dzie zrobić jeszcze nie raz.

• Jak wygląda obrona pracy magi-sterskiej?

- Pisze się prezentację i ustala termin obrony. W komisji są osoby z firmy, która zleciła projekt, najczęściej inży-

nierowie. Oni zadają trochę inne pyta-nia niż kadra naukowa. Niektóre rzeczy wie się tylko z doświadczenia.

• To jest plus, takie pytania pod-czas obrony?

- Tak, bo już wcześniej uczysz się tego, co jest użyteczne, ukierunkowują cię na najważniejsze zagadnienia już pod-czas przygotowywania prezentacji. Py-tania na obronie dotyczą wyłącznie pro-jektu i z tego wystawiana jest ocena. Oddzielnie liczy się średnią ze studiów, która potrzebna jest do wyróżnień, sty-pendiów i tego typu rzeczy.

• Zamierzasz kontynuować naukę w Holandii po studiach?

- Zastanawiam się nad doktoratem. W poprzednim roku na naszym progra-mie stypendialnym było dwanaście osób, a dziewięć z nich zostało na doktoracie. W Holandii doktoraty – tak jak studia – są bardziej „praktyczne” niż w Polsce. Mój

kolega skończył tu studia rok temu i dostał kilka ofert projektów na dok-torat. Wybrał bank, który zapłaci za cztery lata jego studiów i za utrzy-manie, w sumie około 260 tysięcy euro. Oczywiście, dostaje też pensję (około 1300- 1400 euro miesięcznie) i jest pracownikiem naukowym, a więc publikuje, jeździ na konferencje itp. Po doktoracie są większe możliwości pracy, chociaż nie ma dużej różnicy w wynagrodzeniu; może około 500 euro, zależy od firmy.

• Co by się musiało stać, żebyś wró-cił po studiach do Polski?

- Chciałbym mieć taką propozy-cję, żeby móc żyć na poziomie takim, jak w Holandii. W tej chwili w Polsce jest za duża różnica w wydatkach i za-robkach. I chciałbym robić to, co lubię, nawet jeśli miałyby to być mniejsze pie-niądze. Teraz jest walka o absolwentów kierunków technicznych. W Holandii za tą samą pracę dostanę trzy razy wyż-sze wynagrodzenie. Poza tym Holendrzy to taki naród, który jest otwarty i przy-jazny. U nas w autobusie i na ulicy widać inne twarze, ludzie mają w oczach za-wiść, zazdrość. U nas pewnie też będzie jak Holandii, ale za jakieś trzydzieści lat.

• Dużo ludzi zostaje po studiach w Holandii?

- Na dwadzieścia pięć osób od 2001 roku tylko dwie wróciły do Polski. Jed-

Łapię za telefon i piszę smsa do znajo-mego, który od kilku miesięcy jest w Lon-dynie. Pytam tylko, kiedy będzie w Pol-sce, bo chcę z nim porozmawiać o moim wyjeździe. Po jakimś czasie dostaję wia-domość, że przyjeżdża na Boże Naro-dzenie, co daje mi dokładnie dwa tygo-dnie na przygotowanie się do rozmowy.

Mijają dwa tygodnie. Jest piątek, po osiemnastej, nic się nie dzieje. Nikt się o mnie nie upominał, żaden poten-cjalny pracodawca nie dzwonił, żeby spytać, czy nie mam ochoty przyjść na rozmowę kwalifikacyjną. Rok się kończy, może dlatego nie potrzeba no-wych pracowników. (Sygnał domofonu). To Filip, przyjechał na święta i - zgodnie z obietnicą - przyszedł porozmawiać.

Ustalamy, że pojadę w lutym. Trzy miesiące przed wstąpieniem naszego kraju do Unii Europejskiej. Najlep-szym środkiem transportu jest autobus i, oczywiście, muszę jechać przez Ca-lais. Nie jest to komfortowe, ale jeżeli nie wpuszczą mnie na terytorium Wiel-kiej Brytanii, to cofną mnie do Francji, skąd można następnego dnia spróbo-wać jeszcze raz. Jednak odmowa prze-kroczenia granicy najczęściej kończy

się „misiem” w paszporcie, co automa-tycznie zamyka drogę emigracji na trzy miesiące. Nieprzypadkowo wybieram luty; jeżeli nie wjadę, to w maju uda mi się na pewno, ponieważ nie będzie już odprawy. W przypadku niepowo-dzenia poniosę koszty powrotu. Filip pożyczył mi 200 funtów. Oddam mu, jak przyjadę do Londynu i coś zarobię.

Święta mijają szybko i - jak zwykle - nie są rewelacyjne. Potem sylwester, a kilka dni później pożegnanie Filipa, którego za dwa miesiące zobaczę na Vic-toria Station w Londynie. Ostatnia wy-miana zapewnień, że się uda. Pojechał; mam teraz dwa miesiące na przygotowa-nia do wyjazdu. Muszę zrobić minimal-ne zakupy: bilet i kilka niezbędnych rze-czy; przecież oficjalnie nie wyjeżdżam do pracy, tylko do znajomego, bo mam dwutygodniową przerwę na studiach. Taka bajka musi być dopracowana per-fekcyjnie. Oczywiście, musi też być opo-wiedziana po angielsku.

Dwa miesiące minęły. Kupiłem bilet, załatwiłem swoje sprawy i odliczam już dni do wyjazdu. W plecak spako-wane mam spodnie, bluzę, trzy pary skarpetek i dwie pary bokserek oraz

niezbędne przybory toaletowe i ręcz-nik. Wyglądam jak typowy turysta, ja-dący zwiedzać i robić zdjęcia (aparat też wziąłem). Nie mogę mieć ze sobą wiel-kich walizek, bo będę niewiarygodny.

Autobus jest prawie pełny. To dobrze, bo nie będziemy musieli się często za-trzymywać. Podróżowanie autobusem strasznie męczy. Już po godzinie jaz-dy mam skurcze w nogach, ale jakoś wytrzymam. Przekraczamy granicę z Niemcami i już po chwili „płynie-my” po autostradzie. Przeżywam szok. Pierwszy raz w swoim życiu jestem poza granicami Polski. Różnicę widać gołym okiem. Daleko nam jeszcze do Europy.

Rano dojeżdżamy do Calais i czeka-my na prom do Dover, trochę to trwa. Wjeżdżamy na prom. Podróż mija przyjemnie, chociaż na początku ba-łem się, że będę miał chorobę morską. Na szczęście nic się nie dzieje. Widzę już białe klify Dover. Czas zejść do au-tobusu; niesamowite, za kilka minut będę na odprawie granicznej.

Stoję w kolejce do odprawy. Bagaże zostały w autobusie, taka jest procedura. Nastawiam się pozytywnie na rozmowę

areszcie. Po pięciu latach nauki mam to, na co tak ciężko pra-cowałem przez cały ten czas - dyplom. Udało się ze studiami; teraz muszę szukać pracy. Nie jest to proste zadanie, bo - jak się okazuje - żeby dostać dobre stanowisko, trzeba być najle-

piej tuż przed trzydziestką, mieć pięcioletnie doświadczenie na odpowiednim stanowisku i, oczywiście, wyższe wykształcenie. Wymagania - moim skrom-nym zdaniem - chore. Pozostaje praca w barze, na budowie, w magazynie lub akwizycja. Szczyt ambicji absolwenta. Oczywiście, jest też drugie wyjście - wyjazd za granicę. Ja mam pomysł na Anglię.

Marcin Wysmulski

dokończenie na str. 19 >>

Page 7: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20086

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 7

Tak żyjemy <<

• Opłaca się pracować w Holandii?- Pensja minimalna wynosi 1301

euro, ale koszty życia są trochę inne niż w Polsce. Po naszym kierunku na początku zarabia się jakieś 1500- 1800 euro. Trudno powiedzieć coś kon-kretnego o zarobkach - to zależy, gdzie się pracuje.

• A tak minimalnie – ile pieniędzy trzeba mieć, żeby przeżyć miesiąc w Holandii?

- My dostajemy co miesiąc 692 euro stypendium i to wystarcza w zupełno-ści, oczywiście na podstawowe wydat-ki. Dziewczyny – wiadomo – wydają więcej. Ale ze stypendium można na-wet coś zaoszczędzić.

• A można dorobić studiując?- Tak, ja na przykład pracuję na uczel-

ni. Uczę studentów młodszych lat me-tod numerycznych. Nie prowadzę zajęć, ale pomagam im w laboratorium jako asystent.

• A poza uczelnią – jest czas na dodatkowa pracę?

- Raczej nie. Na pierwszym roku zajęcia są pięć dni w tygodniu. Nie ma ćwiczeń, są tylko wykłady, bez obowiązku chodzenia, więc czasem jest ciężko z motywacją.

• Jak sobie poradziłeś z barie-ra językową tuż po przyjeździe?

- Nie ma takiej bariery. Każdy jest z innego kraju, więc każdy jest w tej samej sytuacji. Ludzie są wyrozumiali. Po dwóch – trzech tygodniach zaczy-nasz mówić po angielsku, bo musisz. Język to jest naprawdę najmniejszy pro-blem. Ja uczyłem się angielskiego tylko kilka lat w szkole. Nikt nie jest po szko-le przygotowany na dobrą konwersację. Nauczyciele są wyrozumiali, traktują studenta na równi ze sobą. Zresztą – angielski tam jest inny niż na wyspach, to jest tzw. Academic English; trochę uproszczony, międzynarodowy. Mówi się na to „second English”.

• A słownictwo specjalistyczne?- To jest tak: na początku siedzisz

na wykładzie i zastanawiasz się: „co on mówi?”, ale potem notujesz, spraw-dzasz w domu i wszystko staje się jasne. W matematyce to jest łatwe, bo tak na-prawdę nie ma dużo tych pojęć.

• Jak was oceniają?- W trakcie roku, który jest podzie-

lony na cztery kwarty, jest tylko kurs, czyli wykłady. A potem są egzaminy i zaliczenia. Skala ocen wynosi od jed-nego do dziesięciu.

• Większa skala - oceny bardziej sprawiedliwe.

- Na pewno daje to większe możliwo-ści. Lepiej wystawić 7 lub 8 niż 3 albo 4.

• A egzaminy?- Są pisemne i ustne, jak w Polsce,

ale wyglądają trochę inaczej. W Pol-sce egzaminy z matematyki są teore-tyczne, na przykład trzeba udowodnić jakieś twierdzenie. W Holandii też dostaje się jakieś zadania, czasem defi-nicje, ale nie dowodzi się tego, co ktoś już udowodnił wcześniej. Egzaminy ustne zdaje się głównie z przedmiotów specjalizacyjnych. Robimy projekty,

które musimy później obronić. Egzamin to jest dyskusja, a właściwie rozmowa z prowadzącym. Nigdy nie stresowałem się na takim egzaminie. Po pierwsze dlatego, że nie czuje się takiego dużego dystansu do wykładowcy jak w Polsce, oni się zachowują inaczej. Jeden z nich zapytał się mnie ostatnio na egzaminie, czy chcę mandarynkę. To jest inna me-toda nauczania i wystawiania oceny; je-steś bliżej tego, co robią pracownicy na-ukowi. Przykładowo: prowadzący daje problem do omówienia, musisz napisać z tego raport i zaprezentować go przed ludźmi z wydziału. To umożliwia naby-wanie pewności siebie; moim zdaniem uczy tego, co potem w życiu trzeba bę-dzie zrobić jeszcze nie raz.

• Jak wygląda obrona pracy magi-sterskiej?

- Pisze się prezentację i ustala termin obrony. W komisji są osoby z firmy, która zleciła projekt, najczęściej inży-

nierowie. Oni zadają trochę inne pyta-nia niż kadra naukowa. Niektóre rzeczy wie się tylko z doświadczenia.

• To jest plus, takie pytania pod-czas obrony?

- Tak, bo już wcześniej uczysz się tego, co jest użyteczne, ukierunkowują cię na najważniejsze zagadnienia już pod-czas przygotowywania prezentacji. Py-tania na obronie dotyczą wyłącznie pro-jektu i z tego wystawiana jest ocena. Oddzielnie liczy się średnią ze studiów, która potrzebna jest do wyróżnień, sty-pendiów i tego typu rzeczy.

• Zamierzasz kontynuować naukę w Holandii po studiach?

- Zastanawiam się nad doktoratem. W poprzednim roku na naszym progra-mie stypendialnym było dwanaście osób, a dziewięć z nich zostało na doktoracie. W Holandii doktoraty – tak jak studia – są bardziej „praktyczne” niż w Polsce. Mój

kolega skończył tu studia rok temu i dostał kilka ofert projektów na dok-torat. Wybrał bank, który zapłaci za cztery lata jego studiów i za utrzy-manie, w sumie około 260 tysięcy euro. Oczywiście, dostaje też pensję (około 1300- 1400 euro miesięcznie) i jest pracownikiem naukowym, a więc publikuje, jeździ na konferencje itp. Po doktoracie są większe możliwości pracy, chociaż nie ma dużej różnicy w wynagrodzeniu; może około 500 euro, zależy od firmy.

• Co by się musiało stać, żebyś wró-cił po studiach do Polski?

- Chciałbym mieć taką propozy-cję, żeby móc żyć na poziomie takim, jak w Holandii. W tej chwili w Polsce jest za duża różnica w wydatkach i za-robkach. I chciałbym robić to, co lubię, nawet jeśli miałyby to być mniejsze pie-niądze. Teraz jest walka o absolwentów kierunków technicznych. W Holandii za tą samą pracę dostanę trzy razy wyż-sze wynagrodzenie. Poza tym Holendrzy to taki naród, który jest otwarty i przy-jazny. U nas w autobusie i na ulicy widać inne twarze, ludzie mają w oczach za-wiść, zazdrość. U nas pewnie też będzie jak Holandii, ale za jakieś trzydzieści lat.

• Dużo ludzi zostaje po studiach w Holandii?

- Na dwadzieścia pięć osób od 2001 roku tylko dwie wróciły do Polski. Jed-

Łapię za telefon i piszę smsa do znajo-mego, który od kilku miesięcy jest w Lon-dynie. Pytam tylko, kiedy będzie w Pol-sce, bo chcę z nim porozmawiać o moim wyjeździe. Po jakimś czasie dostaję wia-domość, że przyjeżdża na Boże Naro-dzenie, co daje mi dokładnie dwa tygo-dnie na przygotowanie się do rozmowy.

Mijają dwa tygodnie. Jest piątek, po osiemnastej, nic się nie dzieje. Nikt się o mnie nie upominał, żaden poten-cjalny pracodawca nie dzwonił, żeby spytać, czy nie mam ochoty przyjść na rozmowę kwalifikacyjną. Rok się kończy, może dlatego nie potrzeba no-wych pracowników. (Sygnał domofonu). To Filip, przyjechał na święta i - zgodnie z obietnicą - przyszedł porozmawiać.

Ustalamy, że pojadę w lutym. Trzy miesiące przed wstąpieniem naszego kraju do Unii Europejskiej. Najlep-szym środkiem transportu jest autobus i, oczywiście, muszę jechać przez Ca-lais. Nie jest to komfortowe, ale jeżeli nie wpuszczą mnie na terytorium Wiel-kiej Brytanii, to cofną mnie do Francji, skąd można następnego dnia spróbo-wać jeszcze raz. Jednak odmowa prze-kroczenia granicy najczęściej kończy

się „misiem” w paszporcie, co automa-tycznie zamyka drogę emigracji na trzy miesiące. Nieprzypadkowo wybieram luty; jeżeli nie wjadę, to w maju uda mi się na pewno, ponieważ nie będzie już odprawy. W przypadku niepowo-dzenia poniosę koszty powrotu. Filip pożyczył mi 200 funtów. Oddam mu, jak przyjadę do Londynu i coś zarobię.

Święta mijają szybko i - jak zwykle - nie są rewelacyjne. Potem sylwester, a kilka dni później pożegnanie Filipa, którego za dwa miesiące zobaczę na Vic-toria Station w Londynie. Ostatnia wy-miana zapewnień, że się uda. Pojechał; mam teraz dwa miesiące na przygotowa-nia do wyjazdu. Muszę zrobić minimal-ne zakupy: bilet i kilka niezbędnych rze-czy; przecież oficjalnie nie wyjeżdżam do pracy, tylko do znajomego, bo mam dwutygodniową przerwę na studiach. Taka bajka musi być dopracowana per-fekcyjnie. Oczywiście, musi też być opo-wiedziana po angielsku.

Dwa miesiące minęły. Kupiłem bilet, załatwiłem swoje sprawy i odliczam już dni do wyjazdu. W plecak spako-wane mam spodnie, bluzę, trzy pary skarpetek i dwie pary bokserek oraz

niezbędne przybory toaletowe i ręcz-nik. Wyglądam jak typowy turysta, ja-dący zwiedzać i robić zdjęcia (aparat też wziąłem). Nie mogę mieć ze sobą wiel-kich walizek, bo będę niewiarygodny.

Autobus jest prawie pełny. To dobrze, bo nie będziemy musieli się często za-trzymywać. Podróżowanie autobusem strasznie męczy. Już po godzinie jaz-dy mam skurcze w nogach, ale jakoś wytrzymam. Przekraczamy granicę z Niemcami i już po chwili „płynie-my” po autostradzie. Przeżywam szok. Pierwszy raz w swoim życiu jestem poza granicami Polski. Różnicę widać gołym okiem. Daleko nam jeszcze do Europy.

Rano dojeżdżamy do Calais i czeka-my na prom do Dover, trochę to trwa. Wjeżdżamy na prom. Podróż mija przyjemnie, chociaż na początku ba-łem się, że będę miał chorobę morską. Na szczęście nic się nie dzieje. Widzę już białe klify Dover. Czas zejść do au-tobusu; niesamowite, za kilka minut będę na odprawie granicznej.

Stoję w kolejce do odprawy. Bagaże zostały w autobusie, taka jest procedura. Nastawiam się pozytywnie na rozmowę

areszcie. Po pięciu latach nauki mam to, na co tak ciężko pra-cowałem przez cały ten czas - dyplom. Udało się ze studiami; teraz muszę szukać pracy. Nie jest to proste zadanie, bo - jak się okazuje - żeby dostać dobre stanowisko, trzeba być najle-

piej tuż przed trzydziestką, mieć pięcioletnie doświadczenie na odpowiednim stanowisku i, oczywiście, wyższe wykształcenie. Wymagania - moim skrom-nym zdaniem - chore. Pozostaje praca w barze, na budowie, w magazynie lub akwizycja. Szczyt ambicji absolwenta. Oczywiście, jest też drugie wyjście - wyjazd za granicę. Ja mam pomysł na Anglię.

Marcin Wysmulski

dokończenie na str. 19 >>

Page 8: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20088

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 9

Tak żyjemy <<

z celnikiem. Przyszła moja kolej, pod-chodzę do blatu i podaję paszport. Zada-ją mi kilka podstawowych pytań. Celnik jest zadowolony, że nie będzie potrzebny tłumacz i z lekkim uśmiechem pyta, jaki jest cel mojej podróży. Zgodnie z tym, co ustaliłem z Filipem, opowiadam całą bajkę. Po kilku minutach słyszę wreszcie „Witamy w Wielkiej Brytanii” i dostaję upragnioną pieczątkę.

autobusie zrobiło się luź-no; okazuje się, że na gra-nicy zatrzymano aż dwa-

dzieścia osiem osób. Zajmuję dwa miejsca i siadam przy oknie; podziwiam krajobraz południowo-wschodniej Anglii. Wysy-łam smsa do Filipa, że wjechałem i jestem w drodze do Londynu. Odpisuje, że mam poczekać na stacji, bo nie może się wcze-śniej wyrwać z pracy.

Victoria Coach Stadion wita mnie dość chłodno. Wieje zimny wiatr i pada drobny deszcz - typowo angielska po-goda. Biorę plecak i siadam na ławce. Czekam, po godzinie przychodzi Filip. Jedziemy do domu się zainstalować.

Jestem tu już od ponad tygodnia. Wszystko ładnie, tylko nie ma pracy. Niczego nie mogę znaleźć, mimo wysił-ków i chodzenia od budowy do budowy. Chyba czas uruchomić znajomości. Wy-konuję telefon do kuzyna; mam nadzieję, że chociaż na kilka dni będzie w stanie mnie gdzieś zaczepić. Okazuje się, że tak, ma dwudniową pracę, trzeba wyrównać ogród u pewnej rodziny. Potrzebuje trzech osób, dwie już ma, więc bez zastanowienia deklaruję swoje zainteresowanie.

Praca do lekkich, łatwych i przy-jemnych nie należy, ale najważniejsze, że zarobię trochę funtów. Pracuję z Po-lakiem i Czechem, obaj są starsi ode mnie, chociaż Czech chyba niewiele. Jak się potem dowiaduję, pochodzi z Pragi, dwa lata temu skończył stu-dia, pracował nawet jako informatyk, ale gdy nadarzyła się okazja wyjazdu, od razu skorzystał.

Dwudniowa praca przyniosła efekty w postaci 90 funtów i odcisków na rę-kach, ale czego można się spodziewać zaraz po przyjeździe? Większość pol-skich emigrantów zaczyna na budowie. Kiedy wracam do domu, spotykam mo-jego kuzyna. Pada propozycja: od przy-szłego tygodnia jest praca na dłużej niż

dwa dni. Jest to tak zwana „demolka”- w środku budynku burzy się wszystkie ścianki działowe, wycina rury, likwi-duje krany, drzwi, futryny - wnętrze budynku ma wyglądać jak wielka hala. Oczywiście zgadzam się bez zastano-wienia. Wiem, że będzie ciężko, ale kto powiedział, że w Anglii ma być lekko?

Na „demolce” pracujemy we czwórkę: ja, Arek, Tomek - tak zwany brygadzi-sta (a tylko dlatego pełni taką funkcję, bo to on znalazł zleceniodawcę) i Ro-bert. Nie znam ich, ale podobno Robert to jakiś znajomy Tomka, zresztą mało mnie to interesuje. Nie jestem tu, żeby nawiązywać nowe znajomości; chcę tyl-ko zarobić i wrócić do kraju.

Tydzień minął strasznie szybko, może dlatego, że od rana do wieczora byłem zajęty pracą. W sobotę pracuję trochę krócej. Zaraz po pracy mam dostać swoje pierwsze pieniądze. Cieszę się jak dziecko; już zaplanowałem, że kupię so-bie buty, bo te z Polski już mi się całkiem rozpadły. Zostaję jednak szybko sprowa-dzony na ziemię - dostaję połowę tego, co powinienem. Kiedy pytam, kiedy do-stanę resztę, dostaję odpowiedź, że na ty-godniu, bo chwilowo nie ma takiej go-tówki, ale w poniedziałek, najpóźniej we wtorek dostaniemy resztę. Cóż, nie ma wyjścia, przecież nie zgłoszę się na poli-cję, bo jestem tu „turystycznie”.

Wyrobiłem sobie już opinię na temat moich współpracowników. Arek jest su-mienny, jak trzeba, to pracuje, ale jak mu się nie powie co ma robić, to będzie chodził i „ściemniał”. Może to robić nawet cały dzień. Robert nie nadaje się do niczego, nawet jak mu się cokolwiek każe nie radzi sobie, ciągle narzeka: boli go ręka, noga, głowa, rozciął sobie palec, uderzył się młotkiem, cegła mu spadła na nogę i tym podobne historie. Tomek jest najstarszy, przed czterdziestką, ma żonę i dwoje dzieci. Mówi, że planuje ich tu ściągnąć na wakacje. Poza tym jest zarozumiały i wydaje mu się, że skoro on znalazł zle-cenie, to każdy z nas ma u niego dług wdzięczności. Udaje, że zna język, a tak naprawdę, to o angielskim nie ma zielone-go pojęcia - zna kilkanaście słówek, któ-rych nauczył się z amerykańskich filmów. Nauczył się też na pamięć kilka technicz-nych zwrotów i udaje geniusza.

Ogólna atmosfera w pracy jest kiepska, robią się jakieś podziały, Arek strasznie

zakolegował się z Tomkiem, a Robert już z nami nie pracuje. Czuję, jakbym to tylko ja pracował. Przychodzę do pra-cy na ósmą, dzień zaczynam od kawy, potem chwila rozmowy, planujemy dzień i bierzemy się za robotę. Po kilkunastu minutach moi współpracownicy zaczy-nają rozmawiać o tym, co robili wczoraj, co będą robić jutro, co jedli na śniada-nie, jaki oglądali ostatnio film i bardzo dobrze się przy tym bawią. Jak tylko się odzywam, zaraz Tomek się wydzie-ra, że jest co robić, a pogadać, to sobie możemy po pracy. Zaciskam zęby, żeby czegoś nie palnąć i biorę się do swoich zajęć. Nie mam zamiaru wysłuchiwać, że to dzięki niemu mam pracę i że gdyby nie on, to pewnie dalej bym szukał.

Poniedziałek minął, wtorek też, w końcu przyszła kolejna sobota i kolej-na wypłata, tym razem cała - to znaczy cała za ten tydzień, zaległe pieniądze

dalej były obiecane. Pomyślałem: cóż, najważniejsze, że jest cała tygodniówka, może się w końcu doczekam, bo prze-cież płaci. Jadę po południu na zakupy, po buty i koszulkę. Pozwalam sobie na-wet na piwko w pubie.

W domu kuzyn mówi, że do pokoju obok, wprowadziło się dwóch nowych. Oczywiście, są to nasi rodacy. Krzysiek i Łukasz, obydwaj po dwudziestce, pra-cują na myjni samochodowej. Pierwszy przyjechał do Anglii, bo nie chciał pła-cić alimentów; drugi - bo go ściga woj-sko, a on nie ma ambicji iść na studia i twierdzi, że żaden papier nie jest mu do szczęścia potrzebny.

Mija kolejny tydzień. Znowu sobo-ta i znowu pieniążki. Jeszcze tydzień i będę mógł oddać Filipowi dług, który zaciągnąłem przed wyjazdem. Jak będę go miał z głowy, to zostanie mi tyl-

ko oszczędzanie. Wypłata tym razem jest większa, a to dlatego, że w końcu szef oddaje nam zaległe pieniądze, te sprzed dwóch tygodni.

W następny piątek dostajemy pienią-dze. Szef bierze nas po pracy na małe piwo, bo chce coś omówić. Okazuje się, że od poniedziałku idziemy na wykoń-czenie domu w środku i na zewnątrz. To zupełnie coś innego niż do tej pory i mamy na to dwa tygodnie.

W sobotę po pracy wracam prosto do domu. Podobno kolega Łukasz się wy-prowadził. No cóż, jego sprawa. Stoimy tak chwilę i zastanawiamy się nad wie-czorem. Może dać sobie odrobinę luzu i wypić po kilka piw? Czekamy na Krzyś-ka, nie ma sensu zostawiać go samego, tym bardziej, że chłopak wydaje się być normalny. Krzysiek zgadza się bez prob-lemów; w końcu człowiek się rozluźni,

a nie tylko praca i praca. Wracam do po-koju, jem obiad i z bólem serca stwierdzam, że muszę wziąć część odłożonych pienię-dzy na wieczorną składkę. Ale pieniędzy nie ma! Nie ma też aparatu, discman’a i płyt. Szok! Ktoś mnie obrobił, cała moja praca poszła w cholerę. Idę do Krzyśka; w pokoiku wszystko wywalone na podło-gę. Szukamy u mojego kuzyna Darka - on nie ma konsoli do gier. No, to po imprezie. Trzeba się zastanowić, co dalej, przecież pieniądze nie wyszły same, tylko z Łuka-szem. To oczywiste, nikt nie znika ot tak, z dnia na dzień. Krzysiek mówi, że Łukasz nie poszedł do pracy, bo twierdził, że źle się czuje. Próbujemy się do niego dodzwo-nić, ale ma wyłączony telefon. Krzysiek przypomniał sobie, ze ostatnio Łukasz po-życzał od niego telefon, bo chciał zadzwo-nić do domu. Szukamy numeru. Jest! Da-rek dzwoni, odebrała jakaś kobieta. Mówi, że nie ma syna Łukasza. Jak to nie? A ten, co pojechał do Anglii? To nie Łukasz,

to Michał, poza tym on już nie jest w An-glii, rano miał wracać do Polski, a po dro-dze odwiedzić jeszcze kolegę w Amster-damie. Ładnie! Mieszkaliśmy z kolesiem, który nie dość, że był złodziejem, to jesz-cze robił nas od samego początku w ba-lona. Darek nie daje za wygraną; straszy, że zgłosi kradzież na policję i zatrzymają Łukasza - Michała na granicy. Udaje mu się wyciągnąć adres. Jeszcze chwilę się od-graża, że ktoś w Polsce zgłosi się po pienią-dze, a jak nie, to zabierze równowartość w sprzęcie. Chwila zastanowienia, co da-lej. Idziemy zatopić całą sytuację w piwie, nie ma sensu płakać nad rozlanym mle-kiem. Stało się i już się nie odstanie.

Rano postanawiam, że się wyprowa-dzę. Jadę się spotkać z Filipem, muszę mu przecież jakoś wyjaśnić dlaczego nie oddam mu pieniędzy. Cała sytuacja została całkiem pozytywnie przyjęta, jednak dostałem nowy termin spłaty długu. Cóż, nie mam wyjścia, będę od-kładał. Ciągle mam przecież pracę, dwa tygodnie i po sprawie.

Myliłem się, pracę miałem jeszcze przez dwa dni. Okazało się, że mój brygadzista stwierdził, że do wykoń-czenia domu się nie nadaję i lenia mu nie potrzeba. Trudno, i tak nie mia-łem zamiaru z nimi pracować, draż-nili mnie. Poradzę sobie, tym razem poszukam pracy w pubach i restaura-cjach. Nie chce mi się zdzierać na bu-dowie, szkoda zdrowia i czasu. Pienią-dze można zarabiać nie tylko tyrając jak przysłowiowy wół. Poza tym muszę oderwać się od Polaków. Zaczynam od-nosić wrażenie, że trzymanie się z ro-dakami to nie jest dobry pomysł.

Przez dwa dni nie robię niczego poza szukaniem pracy. W końcu szczęście się do mnie uśmiecha - znalazłem dwa miejsca, gdzie mogę się zaczepić. Muszę teraz wybrać, chyba że będzie możli-wość robienia na dwa fronty.

Jednak da się pracować na dwie zmiany. Cały tydzień mam zajęty, z weekendem włącznie. Okazało się, że managerowie obu pubów dobrze się znają i nie będzie problemu. Fajnie, tylko teraz potrzebuję nowego lokum. Nie mam zamiaru dłużej mieszkać w dotychczasowym miejscu, ani tym bardziej z rodakami. Dobrze od-najduję się w pubie, chyba jestem stwo-rzony do tej pracy. Momentalnie zała-pałem co i jak, ogólnie rewelacja. Jestem z siebie dumny. Ale bańka mydlana szyb-ko pęka; z jednego pubu mnie wywala-ją, bo na mecz Anglia – Portugalia wy-bieram pracę w drugim. Mój wybór był oczywisty – więcej płacili za godzinę.

Jak zwykle przed pracą oglądam TV. W madryckim metrze wybuchło dziesięć z trzynastu bomb. Szok! Pewnie dzisiaj nie będę miał ruchu. Okazuje się, że Angli-cy strasznie się boją, bo skoro Hiszpania, która jest krajem mało znaczącym w wal-ce z terroryzmem, mogła stać się ofiarą ataku terrorystycznego, to tym bardziej Wyspy Brytyjskie. Anglicy są przerażeni, na ulicach pojawiło się pięć razy więcej patroli policji, w metrze zaczęli sprawdzać bagaże o większych gabarytach, ogólnie zapanował totalny chaos. Stało się to do-kładnie pół roku po zamachu na World Trade Center w Nowym Jorku.

Po tygodniu nie ma już śladu po chaosie, Życie wróciło do normy. Nie zauważam już tylu patroli, jednak strach się czuje w po-wietrzu. Strach jest silniejszy niż rzeczywi-stość, która wydawała się bezpieczna.

W pubie pracuje mi się bardzo fajnie. Ludzie są życzliwi i bardzo przyjem-ni; nie interesuje ich to, skąd pochodzę i co robiłem wcześniej. Jak tylko dowia-dują się, że jestem z Polski, to zaraz pytają się, czy u nas w kraju to zima jest strasz-na i czy niedźwiedzie biegają po ulicach. Oczywiście podchodzę do tego z przy-mrużeniem oka; ważne, że jest wesoło i nikt nie traktuje mnie jak trędowatego.

inęły dwa miesiące. Jest mały problem - nie mogę znaleźć nowe-go mieszkania. Pieniądze oddałem, ale muszę szukać nowej pracy. W pubie ma być remont, co oznacza pół roku przerwy. Nie ma sen-

su, szkoda czasu, szkoda zdrowia, chyba się poddaję. Saksy nie są dla mnie. Trze-ba wracać do kraju i szukać pracy w swoim zawodzie, a jeżeli się nie uda, to brać cokolwiek innego. Nie sprawdzam się za granicą.

Krótko mówiąc - szkoda życia

Marcin Wysmulski

Page 9: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 20088

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 9

Tak żyjemy <<

z celnikiem. Przyszła moja kolej, pod-chodzę do blatu i podaję paszport. Zada-ją mi kilka podstawowych pytań. Celnik jest zadowolony, że nie będzie potrzebny tłumacz i z lekkim uśmiechem pyta, jaki jest cel mojej podróży. Zgodnie z tym, co ustaliłem z Filipem, opowiadam całą bajkę. Po kilku minutach słyszę wreszcie „Witamy w Wielkiej Brytanii” i dostaję upragnioną pieczątkę.

autobusie zrobiło się luź-no; okazuje się, że na gra-nicy zatrzymano aż dwa-

dzieścia osiem osób. Zajmuję dwa miejsca i siadam przy oknie; podziwiam krajobraz południowo-wschodniej Anglii. Wysy-łam smsa do Filipa, że wjechałem i jestem w drodze do Londynu. Odpisuje, że mam poczekać na stacji, bo nie może się wcze-śniej wyrwać z pracy.

Victoria Coach Stadion wita mnie dość chłodno. Wieje zimny wiatr i pada drobny deszcz - typowo angielska po-goda. Biorę plecak i siadam na ławce. Czekam, po godzinie przychodzi Filip. Jedziemy do domu się zainstalować.

Jestem tu już od ponad tygodnia. Wszystko ładnie, tylko nie ma pracy. Niczego nie mogę znaleźć, mimo wysił-ków i chodzenia od budowy do budowy. Chyba czas uruchomić znajomości. Wy-konuję telefon do kuzyna; mam nadzieję, że chociaż na kilka dni będzie w stanie mnie gdzieś zaczepić. Okazuje się, że tak, ma dwudniową pracę, trzeba wyrównać ogród u pewnej rodziny. Potrzebuje trzech osób, dwie już ma, więc bez zastanowienia deklaruję swoje zainteresowanie.

Praca do lekkich, łatwych i przy-jemnych nie należy, ale najważniejsze, że zarobię trochę funtów. Pracuję z Po-lakiem i Czechem, obaj są starsi ode mnie, chociaż Czech chyba niewiele. Jak się potem dowiaduję, pochodzi z Pragi, dwa lata temu skończył stu-dia, pracował nawet jako informatyk, ale gdy nadarzyła się okazja wyjazdu, od razu skorzystał.

Dwudniowa praca przyniosła efekty w postaci 90 funtów i odcisków na rę-kach, ale czego można się spodziewać zaraz po przyjeździe? Większość pol-skich emigrantów zaczyna na budowie. Kiedy wracam do domu, spotykam mo-jego kuzyna. Pada propozycja: od przy-szłego tygodnia jest praca na dłużej niż

dwa dni. Jest to tak zwana „demolka”- w środku budynku burzy się wszystkie ścianki działowe, wycina rury, likwi-duje krany, drzwi, futryny - wnętrze budynku ma wyglądać jak wielka hala. Oczywiście zgadzam się bez zastano-wienia. Wiem, że będzie ciężko, ale kto powiedział, że w Anglii ma być lekko?

Na „demolce” pracujemy we czwórkę: ja, Arek, Tomek - tak zwany brygadzi-sta (a tylko dlatego pełni taką funkcję, bo to on znalazł zleceniodawcę) i Ro-bert. Nie znam ich, ale podobno Robert to jakiś znajomy Tomka, zresztą mało mnie to interesuje. Nie jestem tu, żeby nawiązywać nowe znajomości; chcę tyl-ko zarobić i wrócić do kraju.

Tydzień minął strasznie szybko, może dlatego, że od rana do wieczora byłem zajęty pracą. W sobotę pracuję trochę krócej. Zaraz po pracy mam dostać swoje pierwsze pieniądze. Cieszę się jak dziecko; już zaplanowałem, że kupię so-bie buty, bo te z Polski już mi się całkiem rozpadły. Zostaję jednak szybko sprowa-dzony na ziemię - dostaję połowę tego, co powinienem. Kiedy pytam, kiedy do-stanę resztę, dostaję odpowiedź, że na ty-godniu, bo chwilowo nie ma takiej go-tówki, ale w poniedziałek, najpóźniej we wtorek dostaniemy resztę. Cóż, nie ma wyjścia, przecież nie zgłoszę się na poli-cję, bo jestem tu „turystycznie”.

Wyrobiłem sobie już opinię na temat moich współpracowników. Arek jest su-mienny, jak trzeba, to pracuje, ale jak mu się nie powie co ma robić, to będzie chodził i „ściemniał”. Może to robić nawet cały dzień. Robert nie nadaje się do niczego, nawet jak mu się cokolwiek każe nie radzi sobie, ciągle narzeka: boli go ręka, noga, głowa, rozciął sobie palec, uderzył się młotkiem, cegła mu spadła na nogę i tym podobne historie. Tomek jest najstarszy, przed czterdziestką, ma żonę i dwoje dzieci. Mówi, że planuje ich tu ściągnąć na wakacje. Poza tym jest zarozumiały i wydaje mu się, że skoro on znalazł zle-cenie, to każdy z nas ma u niego dług wdzięczności. Udaje, że zna język, a tak naprawdę, to o angielskim nie ma zielone-go pojęcia - zna kilkanaście słówek, któ-rych nauczył się z amerykańskich filmów. Nauczył się też na pamięć kilka technicz-nych zwrotów i udaje geniusza.

Ogólna atmosfera w pracy jest kiepska, robią się jakieś podziały, Arek strasznie

zakolegował się z Tomkiem, a Robert już z nami nie pracuje. Czuję, jakbym to tylko ja pracował. Przychodzę do pra-cy na ósmą, dzień zaczynam od kawy, potem chwila rozmowy, planujemy dzień i bierzemy się za robotę. Po kilkunastu minutach moi współpracownicy zaczy-nają rozmawiać o tym, co robili wczoraj, co będą robić jutro, co jedli na śniada-nie, jaki oglądali ostatnio film i bardzo dobrze się przy tym bawią. Jak tylko się odzywam, zaraz Tomek się wydzie-ra, że jest co robić, a pogadać, to sobie możemy po pracy. Zaciskam zęby, żeby czegoś nie palnąć i biorę się do swoich zajęć. Nie mam zamiaru wysłuchiwać, że to dzięki niemu mam pracę i że gdyby nie on, to pewnie dalej bym szukał.

Poniedziałek minął, wtorek też, w końcu przyszła kolejna sobota i kolej-na wypłata, tym razem cała - to znaczy cała za ten tydzień, zaległe pieniądze

dalej były obiecane. Pomyślałem: cóż, najważniejsze, że jest cała tygodniówka, może się w końcu doczekam, bo prze-cież płaci. Jadę po południu na zakupy, po buty i koszulkę. Pozwalam sobie na-wet na piwko w pubie.

W domu kuzyn mówi, że do pokoju obok, wprowadziło się dwóch nowych. Oczywiście, są to nasi rodacy. Krzysiek i Łukasz, obydwaj po dwudziestce, pra-cują na myjni samochodowej. Pierwszy przyjechał do Anglii, bo nie chciał pła-cić alimentów; drugi - bo go ściga woj-sko, a on nie ma ambicji iść na studia i twierdzi, że żaden papier nie jest mu do szczęścia potrzebny.

Mija kolejny tydzień. Znowu sobo-ta i znowu pieniążki. Jeszcze tydzień i będę mógł oddać Filipowi dług, który zaciągnąłem przed wyjazdem. Jak będę go miał z głowy, to zostanie mi tyl-

ko oszczędzanie. Wypłata tym razem jest większa, a to dlatego, że w końcu szef oddaje nam zaległe pieniądze, te sprzed dwóch tygodni.

W następny piątek dostajemy pienią-dze. Szef bierze nas po pracy na małe piwo, bo chce coś omówić. Okazuje się, że od poniedziałku idziemy na wykoń-czenie domu w środku i na zewnątrz. To zupełnie coś innego niż do tej pory i mamy na to dwa tygodnie.

W sobotę po pracy wracam prosto do domu. Podobno kolega Łukasz się wy-prowadził. No cóż, jego sprawa. Stoimy tak chwilę i zastanawiamy się nad wie-czorem. Może dać sobie odrobinę luzu i wypić po kilka piw? Czekamy na Krzyś-ka, nie ma sensu zostawiać go samego, tym bardziej, że chłopak wydaje się być normalny. Krzysiek zgadza się bez prob-lemów; w końcu człowiek się rozluźni,

a nie tylko praca i praca. Wracam do po-koju, jem obiad i z bólem serca stwierdzam, że muszę wziąć część odłożonych pienię-dzy na wieczorną składkę. Ale pieniędzy nie ma! Nie ma też aparatu, discman’a i płyt. Szok! Ktoś mnie obrobił, cała moja praca poszła w cholerę. Idę do Krzyśka; w pokoiku wszystko wywalone na podło-gę. Szukamy u mojego kuzyna Darka - on nie ma konsoli do gier. No, to po imprezie. Trzeba się zastanowić, co dalej, przecież pieniądze nie wyszły same, tylko z Łuka-szem. To oczywiste, nikt nie znika ot tak, z dnia na dzień. Krzysiek mówi, że Łukasz nie poszedł do pracy, bo twierdził, że źle się czuje. Próbujemy się do niego dodzwo-nić, ale ma wyłączony telefon. Krzysiek przypomniał sobie, ze ostatnio Łukasz po-życzał od niego telefon, bo chciał zadzwo-nić do domu. Szukamy numeru. Jest! Da-rek dzwoni, odebrała jakaś kobieta. Mówi, że nie ma syna Łukasza. Jak to nie? A ten, co pojechał do Anglii? To nie Łukasz,

to Michał, poza tym on już nie jest w An-glii, rano miał wracać do Polski, a po dro-dze odwiedzić jeszcze kolegę w Amster-damie. Ładnie! Mieszkaliśmy z kolesiem, który nie dość, że był złodziejem, to jesz-cze robił nas od samego początku w ba-lona. Darek nie daje za wygraną; straszy, że zgłosi kradzież na policję i zatrzymają Łukasza - Michała na granicy. Udaje mu się wyciągnąć adres. Jeszcze chwilę się od-graża, że ktoś w Polsce zgłosi się po pienią-dze, a jak nie, to zabierze równowartość w sprzęcie. Chwila zastanowienia, co da-lej. Idziemy zatopić całą sytuację w piwie, nie ma sensu płakać nad rozlanym mle-kiem. Stało się i już się nie odstanie.

Rano postanawiam, że się wyprowa-dzę. Jadę się spotkać z Filipem, muszę mu przecież jakoś wyjaśnić dlaczego nie oddam mu pieniędzy. Cała sytuacja została całkiem pozytywnie przyjęta, jednak dostałem nowy termin spłaty długu. Cóż, nie mam wyjścia, będę od-kładał. Ciągle mam przecież pracę, dwa tygodnie i po sprawie.

Myliłem się, pracę miałem jeszcze przez dwa dni. Okazało się, że mój brygadzista stwierdził, że do wykoń-czenia domu się nie nadaję i lenia mu nie potrzeba. Trudno, i tak nie mia-łem zamiaru z nimi pracować, draż-nili mnie. Poradzę sobie, tym razem poszukam pracy w pubach i restaura-cjach. Nie chce mi się zdzierać na bu-dowie, szkoda zdrowia i czasu. Pienią-dze można zarabiać nie tylko tyrając jak przysłowiowy wół. Poza tym muszę oderwać się od Polaków. Zaczynam od-nosić wrażenie, że trzymanie się z ro-dakami to nie jest dobry pomysł.

Przez dwa dni nie robię niczego poza szukaniem pracy. W końcu szczęście się do mnie uśmiecha - znalazłem dwa miejsca, gdzie mogę się zaczepić. Muszę teraz wybrać, chyba że będzie możli-wość robienia na dwa fronty.

Jednak da się pracować na dwie zmiany. Cały tydzień mam zajęty, z weekendem włącznie. Okazało się, że managerowie obu pubów dobrze się znają i nie będzie problemu. Fajnie, tylko teraz potrzebuję nowego lokum. Nie mam zamiaru dłużej mieszkać w dotychczasowym miejscu, ani tym bardziej z rodakami. Dobrze od-najduję się w pubie, chyba jestem stwo-rzony do tej pracy. Momentalnie zała-pałem co i jak, ogólnie rewelacja. Jestem z siebie dumny. Ale bańka mydlana szyb-ko pęka; z jednego pubu mnie wywala-ją, bo na mecz Anglia – Portugalia wy-bieram pracę w drugim. Mój wybór był oczywisty – więcej płacili za godzinę.

Jak zwykle przed pracą oglądam TV. W madryckim metrze wybuchło dziesięć z trzynastu bomb. Szok! Pewnie dzisiaj nie będę miał ruchu. Okazuje się, że Angli-cy strasznie się boją, bo skoro Hiszpania, która jest krajem mało znaczącym w wal-ce z terroryzmem, mogła stać się ofiarą ataku terrorystycznego, to tym bardziej Wyspy Brytyjskie. Anglicy są przerażeni, na ulicach pojawiło się pięć razy więcej patroli policji, w metrze zaczęli sprawdzać bagaże o większych gabarytach, ogólnie zapanował totalny chaos. Stało się to do-kładnie pół roku po zamachu na World Trade Center w Nowym Jorku.

Po tygodniu nie ma już śladu po chaosie, Życie wróciło do normy. Nie zauważam już tylu patroli, jednak strach się czuje w po-wietrzu. Strach jest silniejszy niż rzeczywi-stość, która wydawała się bezpieczna.

W pubie pracuje mi się bardzo fajnie. Ludzie są życzliwi i bardzo przyjem-ni; nie interesuje ich to, skąd pochodzę i co robiłem wcześniej. Jak tylko dowia-dują się, że jestem z Polski, to zaraz pytają się, czy u nas w kraju to zima jest strasz-na i czy niedźwiedzie biegają po ulicach. Oczywiście podchodzę do tego z przy-mrużeniem oka; ważne, że jest wesoło i nikt nie traktuje mnie jak trędowatego.

inęły dwa miesiące. Jest mały problem - nie mogę znaleźć nowe-go mieszkania. Pieniądze oddałem, ale muszę szukać nowej pracy. W pubie ma być remont, co oznacza pół roku przerwy. Nie ma sen-

su, szkoda czasu, szkoda zdrowia, chyba się poddaję. Saksy nie są dla mnie. Trze-ba wracać do kraju i szukać pracy w swoim zawodzie, a jeżeli się nie uda, to brać cokolwiek innego. Nie sprawdzam się za granicą.

Krótko mówiąc - szkoda życia

Marcin Wysmulski

Page 10: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200810

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 11

Tak żyjemy <<

dzieś nisko błyska płyta lotniska, siadł czarterowy Jumbo Jet… - śpiewa Kazik

Staszewski. Nie jest to jednak Jumbo Jet, ale nieduży samolot tanich linii lotniczych, który i tak jest dla wielu największą maszyną, jaką mieli oka-zję przemieszczać się w przestrzeni. Uderzenie kół o asfalt, ostatnie metry hamującego samolotu i, po trzygodzin-nym locie, otwiera się droga do wy-marzonego świata. Świata możliwości, nadziei, lepszego jutra i – co dla wielu najważniejsze – kraina euro, która wita nas uderzeniem chłodnego wiatru prze-mieszanego z siąpiącym deszczem.

Schodzimy po schodkach, wędruje-my plątaniną korytarzy terminala, oka-zujemy dokument ze zdjęciem i może-my, po odebraniu bagażu, zacząć swoją drogę ku okraszonemu wieloma mita-mi szczęściu. Tysiące Polaków, w szcze-gólności młodych, wybiera tę drogę w nadziei na poprawę swego losu, któ-ry zdaje się być hojniejszy na ziemi ir-landzkiej. Czy jednak zderzenie marzeń podsycanych przez tych, „którzy tam byli” z twardą rzeczywistością dnia co-dziennego na obcej ziemi jest ich speł-nieniem? Czy raj XXI wieku jest nim

rzeczywiście, czy tylko atrakcyjnie wyglądającym opakowaniem kryjącym wybrakowany produkt?

Z lotniska ruszamy do centrum, gdzie z mgły osiadającej na ulicach miasta – skupionego dokoła górującej nad pozostałymi budynkami gigantycznej igły – wyłaniają się historie kilkorga młodych Polaków, którzy z różnych przyczyn opuścili ojczyznę i związali się z Dublinem.

Historia pierwsza: on, ona i dziecko

atryk i Paulina, para dwudzie-stokilkulatków pochodzących

z północnozachodniej Polski, zajmuje, wraz ze swoim 9 miesięcznym synkiem, jeden z trzech pokoi niewielkiego domu znajdującego się w dzielnicy oddalonej od centrum miasta o około 20 minut jaz-dy autobusem.Wynajęty dom utrzymują razem z trójką innych Polaków, pracują-cych w Dublinie. Wspólnie dzielą smut-ki i radości mieszkania w tym zakątku Europy. Patryk pracuje w Irlandii od po-nad pół roku, Paulina przyjechała z ma-lutkim dzieckiem miesiąc temu i od tej pory zajmuje się tutaj wychowywaniem i prowadzeniem domu. Na podjęcie de-

cyzji o opuszczeniu Polski i wybór tego, a nie innego kraju miało wpływ kilka czynników, o których Patryk opowia-da, kiedy siadamy porozmawiać o życiu w Irlandii wieczorową porą. Głównym powodem, dla którego porzucił on etat w Polsce, był brak możliwości zdobycia odpowiedniego wynagrodzenia za wy-konywaną pracę. W Polsce zarabiał kil-kaset złotych za pracę kilkunastogo-dzinną, która nie dawała mu satysfakcji i możliwości rozwoju, a dodatkowo – była zajęciem niepewnym, nie zapewnia-jącym bezpieczeństwa finansowego tak niezbędnego młodej, dopiero co powsta-łej rodzinie. Podejmując decyzję o prze-niesieniu się do Dublina miał na uwadze również osiągnięcie zamierzonego celu, jakim było zdobycie pracy, która zapew-niałaby – obok spełnienia finansowego – także realizację, przynajmniej częścio-wą, jego hobby, jakim jest szeroko po-jęta branża techniczno-komputerowa. Ponadto do wyboru Irlandii zachęciła go możliwość podjęcia legalnej pracy, zapewniającej co najmniej minimalne świadczenia socjalne oraz możliwość porozumiewania się w życiu codzien-nym za pomocą łaciny XXI wieku, czyli języka angielskiego.

stawianiu pierwszych kroków na obcej ziemi pomógł młodym ojciec

Patryka, który przyjechał tutaj ponad rok temu. Posiadając bazę organiza-cyjną w postaci wynajętego przez ojca mieszkania, Patryk rozpoczął poszuki-wanie wymarzonej pracy. Pierwsza pra-ca stała się faktem już po tygodniu; było to zatrudnienie na część etatu, kolejną zdobył w niedługim czasie. Na pytanie o porównanie dotychczas wykonywane-go zajęcia w Polsce z tym, którego podjął się po przyjeździe do Dublina – Patryk zauważa spore różnice. Według niego Irlandia pozwala na rozwój i realizację marzeń, co w Polsce nie było w jego przy-padku możliwe. Mimo iż nie legitymuje się ukończeniem wyższej uczelni, ma tutaj szansę na awans i godziwe zarobki pozwalające zarówno na bieżące utrzy-manie rodziny, jak również na odłoże-nie „grosza” umożliwiającego spełnienie drobnych przyjemności. Nie przeszka-dza mu przy tym niewielka odmienność miejscowych zwyczajów, które szybko zaakceptował i przyswoił. Irlandczyków postrzega jako ludzi miłych i pomocnych, choć z dosyć lekceważącym podejściem do pracy, która – w przeciwieństwie do Polski – nie jest tutaj tak deficytowym dobrem, co może tłumaczyć swoiste po-dejście przeciętnego obywatela Irlandii do swojego miejsca zatrudnienia.

Wraz z żoną – która również my-śli o podjęciu pracy, jeśli tylko pozwoli na to wiek dziecka – chcą spędzić w nowej ojczyźnie kilka lat, który to czas pozwoli im na uzyskanie pełnej stabilizacji finan-sowej. Dalsze plany uwzględniają możli-wość przeniesienia się do innego kraju leżącego w granicach Unii Europejskiej, bądź powrót do Polski. To ostatnie bę-dzie według nich możliwe w momencie, gdy Polska zbliży się swoją atrakcyjnoś-cią rynku pracy do państw „starej” Unii Europejskiej. Obecnie, jak większość Polaków, także oni obserwują z uwagą przemiany zachodzące w Polsce i mają nadzieję,że przyszłe lata poprawią szanse młodych na podjęcie interesującej i roz-wijającej pracy w kraju nad Wisłą.

Historia druga: singiel w biurze

Edytą, niewysoką dwudziestosześ-cioletnią szatynką o promiennym

uśmiechu spotkałem się w centrum mia-sta, kiedy wracała do domu po ośmiogo-dzinnym dniu pracy w banku. Siedliśmy na kilka chwil w pobliżu jednego z wielu

mostów łączących dwa brzegi – dzielącej Dublin na część północną i południową – rzeki Liffey. Niedaleko stąd, dosłownie 10 minut spacerowym krokiem, Edyta wy-najmuje, wraz z parą znajomych, trzypo-kojowe mieszkanie. W Polsce była pilną studentką jednej z poznańskich uczelni, co zaowocowało obroną pracy magister-skiej na kierunku ekonomicznym. Pod-czas studiów podejmowała różne prace dające jej możliwość poszerzenia zdo-bytej na studiach wiedzy i praktycznego jej zastosowania, jednak po obronie po-jawił się pomysł wyjazdu za granicę. Po-rzuciła dotychczasowe zajęcie i z dyplo-mem w ręku wyjechała do Irlandii.

Decyzję o wyjeździe podjeła,jak sama mówi, trochę impulsywnie. Koniec jej studiów zbiegł się z wejściem Polski do struktur Unii Europejskiej, co umoż-

liwiło wyjazd i zdobycie legalnej pracy w innym kraju.To właśnie nowe, niedo-stępne poprzednim pokoleniom regu-lacje prawne, pozwalające na swobodne przemieszczanie się jednostek w ramach jednej, wspólnej Europy zaważyły na tej życiowej decycji. Dodatkowo zdobyte w Polsce doświadczenie pokazało, iż pra-cę, którą chce wykonywać może bez problemu podjąć w innych europejskich krajach; barierę może stanowić jedynie język, jednak w jej przypadku znajomość języka angielskiego pozwoliła na niwela-cję tej przeszkody i skierowała jej drogę życiową w kierunku dwóch wysp leżą-cych na północno-zachodnim skraju Europy.

W Dublinie zakotwiczyła dzię-ki jednej z koleżanek, szybko jednak usamodzielniła się. Wynajęła osobne

mieszkanie. Od pierwszych dni pode-szła ambitnie do poszukiwania pracy i starała się znaleźć zatrudnienie odpo-wiadające jej wykształceniu i zdobyte-mu w kraju ojczystym doświadczeniu. Początkowo, podobnie jak większość

Polaków, zajęła się pracą fizyczną, choć doskonale wiedziała, iż jest to w jej przy-padku tylko środek do osiągnięcia celu. Dlatego też stale ubiegała się o odpo-wiednie miejsce zatrudnienia rozsy-łając, głównie mailowo, informacje dotyczące swojej osoby. Po dwóch miesiącach los się do niej uśmiechnął i dział księgowości jednej z wielkich sieci handlowych przyjął ją na okres próbny. Od tej pory zaczęła rozkwitać jej irlandzka kariera, która trwa do dnia dzisiejszego, czyli prawie dwa lata i, jak sama Edyta mówi, jej droga zawodowa dopiero odsłania swoje uroki.

Praca, początkowo na okres prób-ny, szybko przekształciła się w pracę na czas nieokreślony, jednak pragnie-nie podejmowania nowych wyzwań skłoniło Edytę do podjęcia starań

Kamil Brajerski

Page 11: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200810

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 11

Tak żyjemy <<

dzieś nisko błyska płyta lotniska, siadł czarterowy Jumbo Jet… - śpiewa Kazik

Staszewski. Nie jest to jednak Jumbo Jet, ale nieduży samolot tanich linii lotniczych, który i tak jest dla wielu największą maszyną, jaką mieli oka-zję przemieszczać się w przestrzeni. Uderzenie kół o asfalt, ostatnie metry hamującego samolotu i, po trzygodzin-nym locie, otwiera się droga do wy-marzonego świata. Świata możliwości, nadziei, lepszego jutra i – co dla wielu najważniejsze – kraina euro, która wita nas uderzeniem chłodnego wiatru prze-mieszanego z siąpiącym deszczem.

Schodzimy po schodkach, wędruje-my plątaniną korytarzy terminala, oka-zujemy dokument ze zdjęciem i może-my, po odebraniu bagażu, zacząć swoją drogę ku okraszonemu wieloma mita-mi szczęściu. Tysiące Polaków, w szcze-gólności młodych, wybiera tę drogę w nadziei na poprawę swego losu, któ-ry zdaje się być hojniejszy na ziemi ir-landzkiej. Czy jednak zderzenie marzeń podsycanych przez tych, „którzy tam byli” z twardą rzeczywistością dnia co-dziennego na obcej ziemi jest ich speł-nieniem? Czy raj XXI wieku jest nim

rzeczywiście, czy tylko atrakcyjnie wyglądającym opakowaniem kryjącym wybrakowany produkt?

Z lotniska ruszamy do centrum, gdzie z mgły osiadającej na ulicach miasta – skupionego dokoła górującej nad pozostałymi budynkami gigantycznej igły – wyłaniają się historie kilkorga młodych Polaków, którzy z różnych przyczyn opuścili ojczyznę i związali się z Dublinem.

Historia pierwsza: on, ona i dziecko

atryk i Paulina, para dwudzie-stokilkulatków pochodzących

z północnozachodniej Polski, zajmuje, wraz ze swoim 9 miesięcznym synkiem, jeden z trzech pokoi niewielkiego domu znajdującego się w dzielnicy oddalonej od centrum miasta o około 20 minut jaz-dy autobusem.Wynajęty dom utrzymują razem z trójką innych Polaków, pracują-cych w Dublinie. Wspólnie dzielą smut-ki i radości mieszkania w tym zakątku Europy. Patryk pracuje w Irlandii od po-nad pół roku, Paulina przyjechała z ma-lutkim dzieckiem miesiąc temu i od tej pory zajmuje się tutaj wychowywaniem i prowadzeniem domu. Na podjęcie de-

cyzji o opuszczeniu Polski i wybór tego, a nie innego kraju miało wpływ kilka czynników, o których Patryk opowia-da, kiedy siadamy porozmawiać o życiu w Irlandii wieczorową porą. Głównym powodem, dla którego porzucił on etat w Polsce, był brak możliwości zdobycia odpowiedniego wynagrodzenia za wy-konywaną pracę. W Polsce zarabiał kil-kaset złotych za pracę kilkunastogo-dzinną, która nie dawała mu satysfakcji i możliwości rozwoju, a dodatkowo – była zajęciem niepewnym, nie zapewnia-jącym bezpieczeństwa finansowego tak niezbędnego młodej, dopiero co powsta-łej rodzinie. Podejmując decyzję o prze-niesieniu się do Dublina miał na uwadze również osiągnięcie zamierzonego celu, jakim było zdobycie pracy, która zapew-niałaby – obok spełnienia finansowego – także realizację, przynajmniej częścio-wą, jego hobby, jakim jest szeroko po-jęta branża techniczno-komputerowa. Ponadto do wyboru Irlandii zachęciła go możliwość podjęcia legalnej pracy, zapewniającej co najmniej minimalne świadczenia socjalne oraz możliwość porozumiewania się w życiu codzien-nym za pomocą łaciny XXI wieku, czyli języka angielskiego.

stawianiu pierwszych kroków na obcej ziemi pomógł młodym ojciec

Patryka, który przyjechał tutaj ponad rok temu. Posiadając bazę organiza-cyjną w postaci wynajętego przez ojca mieszkania, Patryk rozpoczął poszuki-wanie wymarzonej pracy. Pierwsza pra-ca stała się faktem już po tygodniu; było to zatrudnienie na część etatu, kolejną zdobył w niedługim czasie. Na pytanie o porównanie dotychczas wykonywane-go zajęcia w Polsce z tym, którego podjął się po przyjeździe do Dublina – Patryk zauważa spore różnice. Według niego Irlandia pozwala na rozwój i realizację marzeń, co w Polsce nie było w jego przy-padku możliwe. Mimo iż nie legitymuje się ukończeniem wyższej uczelni, ma tutaj szansę na awans i godziwe zarobki pozwalające zarówno na bieżące utrzy-manie rodziny, jak również na odłoże-nie „grosza” umożliwiającego spełnienie drobnych przyjemności. Nie przeszka-dza mu przy tym niewielka odmienność miejscowych zwyczajów, które szybko zaakceptował i przyswoił. Irlandczyków postrzega jako ludzi miłych i pomocnych, choć z dosyć lekceważącym podejściem do pracy, która – w przeciwieństwie do Polski – nie jest tutaj tak deficytowym dobrem, co może tłumaczyć swoiste po-dejście przeciętnego obywatela Irlandii do swojego miejsca zatrudnienia.

Wraz z żoną – która również my-śli o podjęciu pracy, jeśli tylko pozwoli na to wiek dziecka – chcą spędzić w nowej ojczyźnie kilka lat, który to czas pozwoli im na uzyskanie pełnej stabilizacji finan-sowej. Dalsze plany uwzględniają możli-wość przeniesienia się do innego kraju leżącego w granicach Unii Europejskiej, bądź powrót do Polski. To ostatnie bę-dzie według nich możliwe w momencie, gdy Polska zbliży się swoją atrakcyjnoś-cią rynku pracy do państw „starej” Unii Europejskiej. Obecnie, jak większość Polaków, także oni obserwują z uwagą przemiany zachodzące w Polsce i mają nadzieję,że przyszłe lata poprawią szanse młodych na podjęcie interesującej i roz-wijającej pracy w kraju nad Wisłą.

Historia druga: singiel w biurze

Edytą, niewysoką dwudziestosześ-cioletnią szatynką o promiennym

uśmiechu spotkałem się w centrum mia-sta, kiedy wracała do domu po ośmiogo-dzinnym dniu pracy w banku. Siedliśmy na kilka chwil w pobliżu jednego z wielu

mostów łączących dwa brzegi – dzielącej Dublin na część północną i południową – rzeki Liffey. Niedaleko stąd, dosłownie 10 minut spacerowym krokiem, Edyta wy-najmuje, wraz z parą znajomych, trzypo-kojowe mieszkanie. W Polsce była pilną studentką jednej z poznańskich uczelni, co zaowocowało obroną pracy magister-skiej na kierunku ekonomicznym. Pod-czas studiów podejmowała różne prace dające jej możliwość poszerzenia zdo-bytej na studiach wiedzy i praktycznego jej zastosowania, jednak po obronie po-jawił się pomysł wyjazdu za granicę. Po-rzuciła dotychczasowe zajęcie i z dyplo-mem w ręku wyjechała do Irlandii.

Decyzję o wyjeździe podjeła,jak sama mówi, trochę impulsywnie. Koniec jej studiów zbiegł się z wejściem Polski do struktur Unii Europejskiej, co umoż-

liwiło wyjazd i zdobycie legalnej pracy w innym kraju.To właśnie nowe, niedo-stępne poprzednim pokoleniom regu-lacje prawne, pozwalające na swobodne przemieszczanie się jednostek w ramach jednej, wspólnej Europy zaważyły na tej życiowej decycji. Dodatkowo zdobyte w Polsce doświadczenie pokazało, iż pra-cę, którą chce wykonywać może bez problemu podjąć w innych europejskich krajach; barierę może stanowić jedynie język, jednak w jej przypadku znajomość języka angielskiego pozwoliła na niwela-cję tej przeszkody i skierowała jej drogę życiową w kierunku dwóch wysp leżą-cych na północno-zachodnim skraju Europy.

W Dublinie zakotwiczyła dzię-ki jednej z koleżanek, szybko jednak usamodzielniła się. Wynajęła osobne

mieszkanie. Od pierwszych dni pode-szła ambitnie do poszukiwania pracy i starała się znaleźć zatrudnienie odpo-wiadające jej wykształceniu i zdobyte-mu w kraju ojczystym doświadczeniu. Początkowo, podobnie jak większość

Polaków, zajęła się pracą fizyczną, choć doskonale wiedziała, iż jest to w jej przy-padku tylko środek do osiągnięcia celu. Dlatego też stale ubiegała się o odpo-wiednie miejsce zatrudnienia rozsy-łając, głównie mailowo, informacje dotyczące swojej osoby. Po dwóch miesiącach los się do niej uśmiechnął i dział księgowości jednej z wielkich sieci handlowych przyjął ją na okres próbny. Od tej pory zaczęła rozkwitać jej irlandzka kariera, która trwa do dnia dzisiejszego, czyli prawie dwa lata i, jak sama Edyta mówi, jej droga zawodowa dopiero odsłania swoje uroki.

Praca, początkowo na okres prób-ny, szybko przekształciła się w pracę na czas nieokreślony, jednak pragnie-nie podejmowania nowych wyzwań skłoniło Edytę do podjęcia starań

Kamil Brajerski

Page 12: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200812

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 1�

Tak żyjemy <<

o uzyskanie kolejnego miejsca zatrud-nienia. Tak trafiła do działu księgowo-ści jednego z dużych banków mających swój oddział w Dublinie, gdzie, dzięki swojej sumienności i zaangażowaniu, szybko zdobyła uznanie przełożonych, którzy traktują ją jako równorzędne-go partnera w zespole. Dzisiaj Edyta jest osobą szczęśliwą i spełnioną. Mimo to nie spoczywa na laurach i w niedłu-giej przyszłości planuje podjęcie kil-kuletnich studiów, będących w pew-nym uproszczeniu odpowiednikiem polskich studiów podyplomowych. Te zapewnią jej dodatkowe umiejętności i wyposażą w wiedzę ułatwiającą dalsze pięcie się po szczeblach kariery.

Dublin stał się dla młodej Polki nowym domem. W swoich planach nie uwzględnia, przynajmniej na razie, powrotu do Polski i swoją przyszłość wiąże z pracą i życiem w Irlandii. Tutaj chce się rozwijać zawodowo i jeśli, jak mówi, zostanie trafiona strzałą miłości – tutaj także założy rodzinę. Pomimo tego nie zrywa kontaktu z rodziną w Polsce i, jeśli jest to tylko możliwe, odwiedza kraj, w którym się kształciła i wycho-wywała. Irlandię postrzega jako kraj du-żych możliwości, których Polska często nie jest w stanie zapewnić młodym lu-dziom. Irlandczyków natomiast określa jako ludzi przyjaznych i sympatycznych, choć czasami drażniące jest dla niej ste-reotypowe podejście do Polaków, któ-re przejawia się w lekkim okazywaniu wyższości wobec obywateli nowoprzyję-tych do Unii Europejskiej krajów. Irlan-dia sama przeżywa dynamiczny rozwój dopiero od niedługiego czasu, jednak część społeczeństwa szybko zapomnia-ła gorsze czasy i trochę z góry patrzy na polskich pracowników, stąd też – jak zauważa Edyta – czasami trzeba im przypominać, że Polak jest pełnowar-tościowym pracownikiem, który często sprawdza się o wiele lepiej na danym sta-nowisku niż Irlandczyk.

Nie była to moja życiowa ambicja, ale na po-czątek może być.

Łukasz bierze telefon. Dzwoni. Rozmawia przez chwilę, przytakuje, chrząka i odkłada słu-chawkę. A następnie z szeroko otwartymi ślepia-mi mówi mi: „Umówiłem się jutro na rozmowę”. Teraz moja kolej. Dzwonię.

– Firma Apollo, słucham?– Dzień dobry. Dzwonię w sprawie ogłoszenia

o pracę… To znaczy w sprawie pracy.– Tak, słucham?– To znaczy, czy jest jeszcze aktualne?– Tak, ma pan szczęście, jeszcze jest.

Usłyszałem śmiech w słuchawce.Zacząłem się pocić.

– Czy ma pan trzy wolne dni w tygodniu?– Mam.

Nie miałem.

– Jakie to dni?– Środa, czwartek, piątek.– Bardzo dobrze. Tyle wymaga firma.– Aha.– Rozumiem, że interesuje pana praca ankiete-

ra.– Aha. Tak.– Na kiedy umówić pana na rozmowę kwalifika-

cyjną?– Może jutro? Spojrzałem z nadzieją na współlokatora.– Cóż, jutrzejszy dzień cały jest już zapełniony.

Ale jest jeszcze wolna godzina w czwartek. Mię-dzy osiemnastą a dziewiętnastą. Pasuje panu?

– Tak. Pasuje.– Pana nazwisko?– Marcin Kowal.– Dobrze. Jest pan umówiony.– Chwileczkę.– Tak. – Moja koleżanka też chciała przyjść. – Aha. Czy pana koleżanka również studiuje? – Tak.

– Czy również ma trzy wolne dni w tygodniu?– Ma.– To przyjdziecie państwo razem na tą samą

godzinę. I przynieście CV.– CV?– Tak, jest obowiązkowe.– W porządku. Dziękuję. Do widzenia.– Do zobaczenia.

Odetchnąłem. Byłem umówiony. Środa. Łukasz wrócił z rozmowy kwalifika-

cyjnej.

– Jak było? – pytam.– Dobrze.– I? O co pytali?– Oj, takie tam. – No powiedz.– Trzy moje wady. Trzy zalety. – Co powiedziałeś?– Że bałaganię. Trafiłem, bo gościówa też bała-

gani – uśmiechnął się.– I co powiedzieli? – Przyjęli mnie na szkolenie. We wtorek za ty-

dzień.

Fajnie. Głupio będzie nie dostać się nawet na szkolenie.

Czwartek. Godzina osiemnastaGarnitur. Koszula. Krawat. Jak na egzamin.

Idziemy z Gosią. Stres. Jak nie ta, to inna. To tylko praca. Najwyżej mnie

nie przyjmą. Ich strata – przekonywałem sam sie-bie. Trochę pobłądziliśmy z adresem, ale…

Jesteśmy na miejscu. Biuro w budynku, który marzy o tym, ażeby utrzymać się w miejscu jesz-cze kilka dni. Takie wrażenie odniosłem, kiedy wchodziłem po schodach. Nie jest źle. Mniej-sze koszty, dalej przekonuję sam siebie. Teraz wszyscy tak robią. Poza tym klatka schodowa jest w miarę zadbana, więc porządni ludzie mu-szą tutaj mieszkać. Jesteśmy przed drzwiami fir-my Apollo. Pukam.

Historia trzecia: wakacje w pracy

Tomkiem rozmawiałem późnym popołudniem w jednym z dub-

lińskich pubów w centrum miasta, kilka dni przed jego powrotem do Polski. Nad szklanką wolno sączonego guiness’a opo-wiedział mi o swoim związku z Irlandią, o tym jak trafił do Dublina i co skłoniło go – dwudziestokilkulatka, studenta jed-nego z najlepszych kierunków studiów – do podjęcia pracy w tym kraju.

Tomek od momentu rozpoczęcia stu-diów w Polsce myślał o finansowym unie-zależnieniu się od rodziców. Podejmował różne prace dorywcze, ale wszystkie były krótkotrwałe, niskopłatne i, najczęściej, w dużym stopniu odbijały się na jego wynikach na uczelni. Sam dobrze wie-dział, że roznoszenie ulotek czy pomoc w przeprowadzkach to tylko jednorazowe zastrzyki gotówki pozwalające na trochę większą swobodę finansową. Nie postrze-gał tych zajęć jako celu samego w sobie; widział w nich jedynie środek do po-prawy własnej, materialnej, studenckiej doli. Dwa pierwsze lata studiów upłynęły na łączeniu nauki z pracą. Połączenie tych dwóch elementów życia nie dawało mu satysfakcji. Zaczął planować działania, których podjęcie znacznie poprawiłoby jego położenie. Z pomocą przyszła mu – podobnie jak i tysiącom naszych rodaków – sytuacja na arenie międzynarodowej i wstąpienie Polski w szeregi krajów two-rzących Unię Europejską. Ten historyczny krok w dziejach Rzeczypospolitej Polskiej stał się impulsem, który skierował Tomka ku zielonej wyspie.

Tomasz doszedł do wniosku, że trzy-miesięczny, wakacyjny wyjazd do Irlandii jest dużo lepszym rozwiązaniem niż łą-czenie pracy z nauką podczas roku akade-mickiego. Co prawda poświęca się w ten sposób dużo wolnego czasu, który teore-tycznie można by wykorzystać na odpo-czynek, jednak dużo lepsze zarobki po-zwalają na lepszą organizację pozostałych miesięcy w roku. Dodatkowo: obok atrak-cyjności finansowej za Irlandią przema-wiał język, z którym miał kontakt od wielu lat, jak też duża liczba znajomych, którzy z podobnych jak on powodów podjęli de-cyzję o wyjeździe i mogli w każdej chwili przyjść z pomocą w stawianiu pierwszych kroków w nieznanym kraju. Od takiej też właśnie pomocy rozpoczęła się wakacyjna przygoda Tomka - jeden z jego kolegów z uczelni zapewnił mu miejsce w wynaj-mowanym mieszkaniu oraz wprowadził w tajniki poszukiwania pracy.

Podstawowym założeniem przy prze-szukiwaniu rynku pracy był jej fizycz-ny charakter. Tomek zarejestrował się w kilku agencjach pośredniczących po-między pracodawcami a pracownikami jako osoba chętna do podjęcia pracy w firmie zajmującej się transportem, magazynowaniem i dystrybucją towa-rów. Po tygodniu jeden z pracodawców zgłosił potrzebę zatrudnienia kilku no-wych osób i w ten sposób Tomek trafił na szkolenie do firmy będącej właścicie-lem dużego portowego magazynu prze-ładunkowego. Po kilkudniowym prze-szkoleniu, mającym na celu zapoznanie nowych pracowników z czynnościami wchodzącymi w zakres ich obowiązków, został zatrudniony w przedsiębiorstwie na okres wakacyjny.

Jak sam wspomina, praca magazy-niera, dosyć ciężka fizycznie, pozwoliła mu poznać smak chleba zdobywane-go w ten sposób i pozwoliła na zdoby-cie doświadczenia życiowego, którego nie uzyskałby w zawodzie, który zamie-rza w przyszłości wykonywać. Nie wiąże on jednak dalekosiężnych planów z Ir-landią. Zarobione w Dublinie pieniądze chce przeznaczyć na dalsze kształcenie i samodzielne utrzymanie się podczas roku akademickiego. Pobyt w tym kraju traktuje bardziej jako przygodę niż spo-sób na życie choć nie wyklucza, że kiedyś tutaj wróci i podejmie pracę w innym, niż dotychczasowy, charakterze. Pytany o Irlandię i jej zalety poleca weekendo-we wypady poza stolicę, które pozwalają na poznanie prawdziwego oblicza wyspy, jak też i wędrówkę szlakiem wytyczonym przez James’a Joyce’a w jego sztandaro-wym dziele pt. „Ulisses”. Za negatywne strony pobytu uznaje wietrzną pogodę oraz stosunkowo częste opady deszczu. Irlandczyków postrzega jako ludzi po-mocnych, choć często traktujących swo-je zajęcia z charakterystycznym dla nich lekceważeniem.

Okres wakacyjny przedłużył się dla Tomka do listopada,

ale tęsknota za krajem wykluczyła dalszy pobyt w Irlandii. Osiągnął już zamierzony cel; ma pieniądze, które pozwolą mu na spokojną organizacje roku akademickiego. Nie myśli teraz o wyjeździe na zieloną wyspę; cieszy się powrotem na „stare śmieci”. Na pytanie: „co dalej?” odpowiada, że czas pokaże...

Kamil Brajerski

Francuski przekrętStudia studiami, ale trzeba zacząć myśleć o zarobku. Wziąłem do ręki świeże Anonse

i wraz z kolegą rzuciliśmy się w wir ogłoszeń. Łukasz – współlokator, znalazł dział PRACA. Zakreślił ciekawsze tematy. Teraz ja. Czytam. Mam. Poszukujemy studentów chętnych

do pracy na stanowisko ankietera. Motywacyjne zarobki.

Marcin Kowal

Page 13: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200812

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 1�

Tak żyjemy <<

o uzyskanie kolejnego miejsca zatrud-nienia. Tak trafiła do działu księgowo-ści jednego z dużych banków mających swój oddział w Dublinie, gdzie, dzięki swojej sumienności i zaangażowaniu, szybko zdobyła uznanie przełożonych, którzy traktują ją jako równorzędne-go partnera w zespole. Dzisiaj Edyta jest osobą szczęśliwą i spełnioną. Mimo to nie spoczywa na laurach i w niedłu-giej przyszłości planuje podjęcie kil-kuletnich studiów, będących w pew-nym uproszczeniu odpowiednikiem polskich studiów podyplomowych. Te zapewnią jej dodatkowe umiejętności i wyposażą w wiedzę ułatwiającą dalsze pięcie się po szczeblach kariery.

Dublin stał się dla młodej Polki nowym domem. W swoich planach nie uwzględnia, przynajmniej na razie, powrotu do Polski i swoją przyszłość wiąże z pracą i życiem w Irlandii. Tutaj chce się rozwijać zawodowo i jeśli, jak mówi, zostanie trafiona strzałą miłości – tutaj także założy rodzinę. Pomimo tego nie zrywa kontaktu z rodziną w Polsce i, jeśli jest to tylko możliwe, odwiedza kraj, w którym się kształciła i wycho-wywała. Irlandię postrzega jako kraj du-żych możliwości, których Polska często nie jest w stanie zapewnić młodym lu-dziom. Irlandczyków natomiast określa jako ludzi przyjaznych i sympatycznych, choć czasami drażniące jest dla niej ste-reotypowe podejście do Polaków, któ-re przejawia się w lekkim okazywaniu wyższości wobec obywateli nowoprzyję-tych do Unii Europejskiej krajów. Irlan-dia sama przeżywa dynamiczny rozwój dopiero od niedługiego czasu, jednak część społeczeństwa szybko zapomnia-ła gorsze czasy i trochę z góry patrzy na polskich pracowników, stąd też – jak zauważa Edyta – czasami trzeba im przypominać, że Polak jest pełnowar-tościowym pracownikiem, który często sprawdza się o wiele lepiej na danym sta-nowisku niż Irlandczyk.

Nie była to moja życiowa ambicja, ale na po-czątek może być.

Łukasz bierze telefon. Dzwoni. Rozmawia przez chwilę, przytakuje, chrząka i odkłada słu-chawkę. A następnie z szeroko otwartymi ślepia-mi mówi mi: „Umówiłem się jutro na rozmowę”. Teraz moja kolej. Dzwonię.

– Firma Apollo, słucham?– Dzień dobry. Dzwonię w sprawie ogłoszenia

o pracę… To znaczy w sprawie pracy.– Tak, słucham?– To znaczy, czy jest jeszcze aktualne?– Tak, ma pan szczęście, jeszcze jest.

Usłyszałem śmiech w słuchawce.Zacząłem się pocić.

– Czy ma pan trzy wolne dni w tygodniu?– Mam.

Nie miałem.

– Jakie to dni?– Środa, czwartek, piątek.– Bardzo dobrze. Tyle wymaga firma.– Aha.– Rozumiem, że interesuje pana praca ankiete-

ra.– Aha. Tak.– Na kiedy umówić pana na rozmowę kwalifika-

cyjną?– Może jutro? Spojrzałem z nadzieją na współlokatora.– Cóż, jutrzejszy dzień cały jest już zapełniony.

Ale jest jeszcze wolna godzina w czwartek. Mię-dzy osiemnastą a dziewiętnastą. Pasuje panu?

– Tak. Pasuje.– Pana nazwisko?– Marcin Kowal.– Dobrze. Jest pan umówiony.– Chwileczkę.– Tak. – Moja koleżanka też chciała przyjść. – Aha. Czy pana koleżanka również studiuje? – Tak.

– Czy również ma trzy wolne dni w tygodniu?– Ma.– To przyjdziecie państwo razem na tą samą

godzinę. I przynieście CV.– CV?– Tak, jest obowiązkowe.– W porządku. Dziękuję. Do widzenia.– Do zobaczenia.

Odetchnąłem. Byłem umówiony. Środa. Łukasz wrócił z rozmowy kwalifika-

cyjnej.

– Jak było? – pytam.– Dobrze.– I? O co pytali?– Oj, takie tam. – No powiedz.– Trzy moje wady. Trzy zalety. – Co powiedziałeś?– Że bałaganię. Trafiłem, bo gościówa też bała-

gani – uśmiechnął się.– I co powiedzieli? – Przyjęli mnie na szkolenie. We wtorek za ty-

dzień.

Fajnie. Głupio będzie nie dostać się nawet na szkolenie.

Czwartek. Godzina osiemnastaGarnitur. Koszula. Krawat. Jak na egzamin.

Idziemy z Gosią. Stres. Jak nie ta, to inna. To tylko praca. Najwyżej mnie

nie przyjmą. Ich strata – przekonywałem sam sie-bie. Trochę pobłądziliśmy z adresem, ale…

Jesteśmy na miejscu. Biuro w budynku, który marzy o tym, ażeby utrzymać się w miejscu jesz-cze kilka dni. Takie wrażenie odniosłem, kiedy wchodziłem po schodach. Nie jest źle. Mniej-sze koszty, dalej przekonuję sam siebie. Teraz wszyscy tak robią. Poza tym klatka schodowa jest w miarę zadbana, więc porządni ludzie mu-szą tutaj mieszkać. Jesteśmy przed drzwiami fir-my Apollo. Pukam.

Historia trzecia: wakacje w pracy

Tomkiem rozmawiałem późnym popołudniem w jednym z dub-

lińskich pubów w centrum miasta, kilka dni przed jego powrotem do Polski. Nad szklanką wolno sączonego guiness’a opo-wiedział mi o swoim związku z Irlandią, o tym jak trafił do Dublina i co skłoniło go – dwudziestokilkulatka, studenta jed-nego z najlepszych kierunków studiów – do podjęcia pracy w tym kraju.

Tomek od momentu rozpoczęcia stu-diów w Polsce myślał o finansowym unie-zależnieniu się od rodziców. Podejmował różne prace dorywcze, ale wszystkie były krótkotrwałe, niskopłatne i, najczęściej, w dużym stopniu odbijały się na jego wynikach na uczelni. Sam dobrze wie-dział, że roznoszenie ulotek czy pomoc w przeprowadzkach to tylko jednorazowe zastrzyki gotówki pozwalające na trochę większą swobodę finansową. Nie postrze-gał tych zajęć jako celu samego w sobie; widział w nich jedynie środek do po-prawy własnej, materialnej, studenckiej doli. Dwa pierwsze lata studiów upłynęły na łączeniu nauki z pracą. Połączenie tych dwóch elementów życia nie dawało mu satysfakcji. Zaczął planować działania, których podjęcie znacznie poprawiłoby jego położenie. Z pomocą przyszła mu – podobnie jak i tysiącom naszych rodaków – sytuacja na arenie międzynarodowej i wstąpienie Polski w szeregi krajów two-rzących Unię Europejską. Ten historyczny krok w dziejach Rzeczypospolitej Polskiej stał się impulsem, który skierował Tomka ku zielonej wyspie.

Tomasz doszedł do wniosku, że trzy-miesięczny, wakacyjny wyjazd do Irlandii jest dużo lepszym rozwiązaniem niż łą-czenie pracy z nauką podczas roku akade-mickiego. Co prawda poświęca się w ten sposób dużo wolnego czasu, który teore-tycznie można by wykorzystać na odpo-czynek, jednak dużo lepsze zarobki po-zwalają na lepszą organizację pozostałych miesięcy w roku. Dodatkowo: obok atrak-cyjności finansowej za Irlandią przema-wiał język, z którym miał kontakt od wielu lat, jak też duża liczba znajomych, którzy z podobnych jak on powodów podjęli de-cyzję o wyjeździe i mogli w każdej chwili przyjść z pomocą w stawianiu pierwszych kroków w nieznanym kraju. Od takiej też właśnie pomocy rozpoczęła się wakacyjna przygoda Tomka - jeden z jego kolegów z uczelni zapewnił mu miejsce w wynaj-mowanym mieszkaniu oraz wprowadził w tajniki poszukiwania pracy.

Podstawowym założeniem przy prze-szukiwaniu rynku pracy był jej fizycz-ny charakter. Tomek zarejestrował się w kilku agencjach pośredniczących po-między pracodawcami a pracownikami jako osoba chętna do podjęcia pracy w firmie zajmującej się transportem, magazynowaniem i dystrybucją towa-rów. Po tygodniu jeden z pracodawców zgłosił potrzebę zatrudnienia kilku no-wych osób i w ten sposób Tomek trafił na szkolenie do firmy będącej właścicie-lem dużego portowego magazynu prze-ładunkowego. Po kilkudniowym prze-szkoleniu, mającym na celu zapoznanie nowych pracowników z czynnościami wchodzącymi w zakres ich obowiązków, został zatrudniony w przedsiębiorstwie na okres wakacyjny.

Jak sam wspomina, praca magazy-niera, dosyć ciężka fizycznie, pozwoliła mu poznać smak chleba zdobywane-go w ten sposób i pozwoliła na zdoby-cie doświadczenia życiowego, którego nie uzyskałby w zawodzie, który zamie-rza w przyszłości wykonywać. Nie wiąże on jednak dalekosiężnych planów z Ir-landią. Zarobione w Dublinie pieniądze chce przeznaczyć na dalsze kształcenie i samodzielne utrzymanie się podczas roku akademickiego. Pobyt w tym kraju traktuje bardziej jako przygodę niż spo-sób na życie choć nie wyklucza, że kiedyś tutaj wróci i podejmie pracę w innym, niż dotychczasowy, charakterze. Pytany o Irlandię i jej zalety poleca weekendo-we wypady poza stolicę, które pozwalają na poznanie prawdziwego oblicza wyspy, jak też i wędrówkę szlakiem wytyczonym przez James’a Joyce’a w jego sztandaro-wym dziele pt. „Ulisses”. Za negatywne strony pobytu uznaje wietrzną pogodę oraz stosunkowo częste opady deszczu. Irlandczyków postrzega jako ludzi po-mocnych, choć często traktujących swo-je zajęcia z charakterystycznym dla nich lekceważeniem.

Okres wakacyjny przedłużył się dla Tomka do listopada,

ale tęsknota za krajem wykluczyła dalszy pobyt w Irlandii. Osiągnął już zamierzony cel; ma pieniądze, które pozwolą mu na spokojną organizacje roku akademickiego. Nie myśli teraz o wyjeździe na zieloną wyspę; cieszy się powrotem na „stare śmieci”. Na pytanie: „co dalej?” odpowiada, że czas pokaże...

Kamil Brajerski

Francuski przekrętStudia studiami, ale trzeba zacząć myśleć o zarobku. Wziąłem do ręki świeże Anonse

i wraz z kolegą rzuciliśmy się w wir ogłoszeń. Łukasz – współlokator, znalazł dział PRACA. Zakreślił ciekawsze tematy. Teraz ja. Czytam. Mam. Poszukujemy studentów chętnych

do pracy na stanowisko ankietera. Motywacyjne zarobki.

Marcin Kowal

Page 14: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200814

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 15

Tak żyjemy <<

Nic. Ze środka dochodzą jakieś głosy.Wchodzę i słyszę… Ostra muza na całą parę.

Może się pomyliliśmy? Ale idę dalej. Korytarz z zieloną wykładziną. Po prawej drzwi, na wprost drzwi, po lewej wolny pokój. Wchodzimy. Biur-ko, a za biurkiem uśmiechnięta sekretarka. Do-piero po chwili przyciszyła radio.

– Co jest? O co chodzi? – spytała uśmiechnięta sekretarka, po czym jeszcze bardziej odsłoniła zęby.

Rozglądam się po pokoju. Zielony dywan. Po lewej kanapa. Biblioteczka w rogu na skos, balkon i drzwi po prawej. I wielka paproć, która próbowała zasłonić pustkę w pokoju.

– Przyszliście na rozmowę? – dokończyła.

Skinąłem głową.

– Pani dyrektor powinna niedługo skończyć, poczekajcie na kanapie.

Siadłem. Gośka za mną. Chyba się spociłem. Wyjąłem CV. Wczorajszy dzień w całości po-święciłem wypisywaniu wszystkich prac doryw-czych, jakich łapałem się w całym życiu. Zajęło mi to pół strony. Słabo, więc dopisałem jeszcze rubrykę z zainteresowaniami. Wyszła strona. I dobrze.

Drzwi otworzyły się. Ze środka wyszła dziew-czyna. Jej mina wyrażała zdecydowane niezde-cydowanie. Przynajmniej tak wyglądała. Tuż za nią z pokoju wysunęła się dyrektorka.

– To już wszyscy? – spytała i spojrzała na nas.– Aha! – dodała. – Zapraszam – uśmiechnęła się.

Odwzajemniłem jej zęby. Dopiero po chwi-li zauważyłem, że uśmiecha się do Gosi. Gosia poszła pierwsza. Zostałem sam na sam z sekre-tarką, która bawiła się ołówkiem. Nie przeszka-dzałem. Gośka wyszła po dziesięciu minutach. Nic nie powiedziała. Teraz ja.

Wchodzę. W pokoju jest biurko. Biurko, krze-sło przed nim i zasłonki w oknie. To wszystko. Nie zapominajmy o pani dyrektor.

– Dzień dobry. Zapraszam. Pan jest ostatni? – Tak. Dzień dobry.– Tak więc… Poproszę pana CV.

Daję i modlę się, żeby nie zagłębiła się w moje doświadczenie.

– Hm… Ma pan spore doświadczenie.– Ekhm? – chrząknąłem. – Staram się jak mogę

– taki żart. – Tak. Czy pracował pan już kiedyś jako ankie-

ter? Rozumiem, że tą pracą jest pan zaintereso-wany.

– Tak. To znaczy jestem zainteresowany i posia-dam wiedzę na ten temat. Powiedzmy akademi-cką. Najwyższy czas, żeby wypróbować ją w rze-czywistości – znowu spróbowałem żartować.

– Rozumiem – znowu się nie udało. – Co pan studiuje?

– Politologię.– I jak? – Nie narzekam. – … Dobrze. Niech pan mi wymieni trzy pana

zalety.– Bałaganię. – Słucham?– Zalety? Myślę, że jestem wytrwały. Jak

już się za coś wezmę, to trzymam się tego do końca. Tak. Punktualność. I szczerość. Zna-jomi mówią mi, że jestem szczery. A ja uważam to za pozytywną cechę – uśmiech.

– Dobrze. Trzy wady.– Myślę, że jestem strasznym bałaganiarzem.– O, to tak jak ja – rzuciła dyrektorka i błysnęła

oczami.

Byłem przekonany, że ją rozbawiłem. Więc może mam jeszcze szansę.

– Wie pan co? – Słucham?– Myślę, że powinniśmy spróbować.– Tak?– Nie wiem, ale wydaje mi się, że ma pan w so-

bie to coś. Zobaczymy, może się mylę. Pisze pan w CV, że jutro ma pan dzień wolny. Zapiszę pana na szkolenie. Godzina siódma trzydzieści. Tutaj w biurze.

– Siódma trzydzieści? – Tak. Zaczynamy rano. I do siedemnastej

będzie pan zajęty. – Do siedemnastej? – Tak kończymy. Dużo wymagamy, ale i dobrze

płacimy. Szkolenie trwa przez sześć dni, ale może ulec skróceniu, jeśli będzie miał pan dobre wyniki. Za szkolenie otrzyma pan wypłatę 150 zł. Praca ankietera jest najlepiej płatna. Może pan otrzy-mać od 60 do 80 zł dziennie.

– Ale co miałbym robić?– Jutro pan zobaczy. Minimum to sto ankiet

dziennie. Niech się pan nie martwi. Nie są to dłu-gie ankiety. Przeważnie trzy, cztery pytania.

– W porządku.– Czy ma pan jakieś pytania?– Myślę, że pojawią się w trakcie.– Dobrze. Widzimy się więc jutro. Siódma trzy-

dzieści rano, zapraszam. Obowiązkowy garnitur i coś do pisania.

– Garnitur? – Tak, musimy się dobrze prezentować,

prawda?– Tak.– Do zobaczenia.– Do widzenia.

Wstałem. Chciałem wyjść. Dyrektorka wstała ze mną. W chwili, kiedy odsunąłem się od biur-ka podała mi rękę. Cofnąłem się. Ale głupio. Jak mogłem zapomnieć o uściśnięciu dłoni. Kre-tyn.

Wyszedłem. Byłem ostatni. I jutro miałem być pierwszy. Gośka czekała na mnie na kana-pie. Pożegnaliśmy się z sekretarką i wyszliśmy. Kiedy zamykałem drzwi, ktoś znowu pogłośnił muzę. Nic nie powiedziałem. Wyszliśmy z bu-dynku.

– Ekhm – odezwałem się. – I co?– Przyjęli mnie na szkolenie.– Mnie też. Jutro.

– Ja za tydzień. Odnoszę wrażenie, że wszystkich biorą. – Może. Albo tylko nam się udało. Pytała cię o zalety?– Tak.– I co powiedziałaś? – Że jestem punktualna i szczera.– Ou. A ta trzecia. – Nie pamiętam, a co?– Nie, powiedziałem podobnie. Myślisz, że mogliśmy

ją wkurzyć?– Chyba nie. – W porządku, a jaką podałaś wadę?– Bałaganię.

Czwartek. Siódma trzydzieści ranoOdświeżony, maturalny garnitur. Czysta koszula. Stary

krawat i podwójnie umyte zęby. W takim stanie zjawiłem się w firmie Apollo. Na miejscu spotkałem jeszcze pięć panie-nek. Część siedzi, część stoi, a wszyscy w okolicach kanapy. Wychodzi dyrektorka.

– Witam wszystkich. Dziękuję za punktualne przybycie. Za chwilę rozpocznie się szkolenie. Każde z was pomyślnie przeszło rozmowę kwalifikacyjną. Za chwileczkę odpowiecie na krótkie pytania w celu ustalenia najkorzystniejszego dla was stanowiska. Następnie otrzymacie nauczyciela, którego ocena będzie stanowiła 70 procent oceny końcowej. Proszę się nie denerwować. Z waszej szóstki firma zatrudni cztery osoby. To będą wasi nauczyciele.

Z pokoju wyszło kilku facetów. Średnia wieku, na pierwszy rzut, 20 – 30 lat. Spojrzałem na pozostałą piątkę. Każda kon-kurentka była w mini. Mam przechlapane.

Na pytania odpowiadałem pierwszy. Pracownicy firmy znaleźli sobie kawałek miejsca w pokoju, gdzie przeprowadza-li z nami wywiad. Pytania były podobne, jak te wieczorem. Lałem wodę, jak mogłem. Pięć minut później wszyscy byli już przepytani, a dyrektorka wyczytała pierwsze trzy osoby. Trzy dziewczyny wstały i weszły do jej gabinetu. Reszta zosta-ła na kanapie. Poznałem Martę, która siedziała po mojej pra-wej stronie. Dziewczyna tak się rozgadała, że nie miałem czasu zapoznać się z koleżanką po lewej. Z tego, co zapamiętałem, to Marta pochodzi z Bieszczad. Przynajmniej z tamtych oko-lic. I nie chce iść na stanowisko ankietera. Celuje w posadę od-powiedzialną za promocję. Przynajmniej tak było w gazecie.

Ponownie wyszła dyrektorka i wyczytała moje i Marty na-zwiska. Weszliśmy do pokoju i poznaliśmy swoich nauczycie-li. Okazało się, że dostałem męża dyrektorki. Przynajmniej tak mi tego gościa przedstawiono. Uśmiechnął się, niczym pirania na widok kota w basenie, i podał mi rękę. Mało tego! Zostaliśmy z Martą wyróżnieni. Jako jedyni pojechaliśmy na szkolenie do Kraśnika. A wszystko to, jak zaznaczył na-uczyciel, na koszt firmy.

Świetnie!Na miejscu byliśmy czterdzieści pięć minut później.

Po drodze na siłę próbowałem znaleźć jakiś wspólny temat, co by wyszło jaki zabawny jestem. Powiem tylko, że Marcie szło to o wiele lepiej. Wysiedliśmy. Dostałem długopis i kwe-stionariusz. Okazało się, że ankietujemy perfumy. Mój na-uczyciel wytłumaczył mi na początek bardzo ważną rzecz. Ankieta dotyczy starych kosmetyków, perfum w zielonym i czerwonym opakowaniu, dlatego takie nazwy wypisano na ankiecie.

– Nasze perfumy – opowiadał nauczyciel – są czerwone i ró-żowe. Po prostu za dużo kart wydrukowaliśmy na poprzednie badania. Szkoda, żeby się zmarnowały. Skreśl zielone i wpisz tam różowe.

– OK!– No to idziemy.

Marta dostała swojego nauczyciela, który czekał już na nas w Kraśniku. Ponadto towarzyszyła nam dwójka pracowni-ków, którzy również ruszyli na podbój miasta ze swoim pli-kiem ankiet. Zostałem z nauczycielem sam.

– Gdzie wolisz iść – spytał. – Bloki, czy ulica?Bloki? Ulica?– Może bloki?– W porządku. Patrz i ucz się. To ważne.

Wchodzimy do pierwszej klatki. Pukamy, a tu nic. Idzie-my dalej. Znowu nic. Dopiero na trzecim piętrze ktoś nam otworzył.

– Dzień dobry pani – mówi mój nauczyciel. – Jesteśmy przed-stawicielami firmy reklamowej…

– Nic nie kupię.– Słucham? – powiedział mój nauczyciel do zamkniętych już

teraz drzwi.– Mówisz, że sto ankiet mamy przeprowadzić? – pytam.– Mniej więcej.

Znowu pukamy. Tym razem do sąsiadki. Otwiera starsza kobieta.

– Dzień dobry. Jesteśmy przedstawicielami firmy reklamo-wej. Obecnie zajmujemy się badaniami rynku. Firma France, która od pięciu lat króluje na rynkach europejskich wchodzi właśnie do Polski. Za dwa tygodnie w renomowanych galeriach pojawią się jej perfumy. To już są ostatnie poprawki. I tutaj prośba do pani. Chodzi nam o ocenę do ankiety.

– Jaką ocenę?– Ocenę perfum firmy francuskiej.– Ale ja nie mam tych perfum.– Ale my mamy. Psiknę tylko pani na nadgarstek i pani po-

wie, czy się pani podoba czy nie. – No dobrze.– To wspaniale! – krzyknął mój nauczyciel. – Wie pani, że nikt

nie chce nam pomóc, a sto ankiet mamy wypełnić do wieczora. – Dobrze, ocenię. – Proszę – wyciągnął z torby biało czerwone-pudełeczko.

– Tutaj ma pani perfumy na bazie kwiatowej z dodatkiem dzikiej róży i orchidei.

– Proszę o nadgarstek. Oj, nie chce. Już zaraz psiknę. Tylko powietrze zebrało się… O, jest.

Po chwili:

– Dobrze, a teraz drugi zapach. Również na bazie kwiatowej z dodatkiem piżma.

Białoróżowy kartonik..

– Proszę. I jak pani ocenia te zapachy? Który bardziej się podoba? Proszę zwrócić uwagę na pojemność buteleczki. Pięćdziesiąt mililitrów, a nie trzydzieści jak w przypadku innych kosmetyków.

– Tak, tak – widzę.– Więc?– Ten pierwszy jest lepszy. Chociaż… Wie pan, sama nie

wiem. – Tak? – Ten pierwszy jest mocniejszy. – Rozumiem. Wie pani zapach utrzymuje się od ośmiu do

dziesięciu godzin, w zależności od PH indywidualnego skóry.

Page 15: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200814

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 15

Tak żyjemy <<

Nic. Ze środka dochodzą jakieś głosy.Wchodzę i słyszę… Ostra muza na całą parę.

Może się pomyliliśmy? Ale idę dalej. Korytarz z zieloną wykładziną. Po prawej drzwi, na wprost drzwi, po lewej wolny pokój. Wchodzimy. Biur-ko, a za biurkiem uśmiechnięta sekretarka. Do-piero po chwili przyciszyła radio.

– Co jest? O co chodzi? – spytała uśmiechnięta sekretarka, po czym jeszcze bardziej odsłoniła zęby.

Rozglądam się po pokoju. Zielony dywan. Po lewej kanapa. Biblioteczka w rogu na skos, balkon i drzwi po prawej. I wielka paproć, która próbowała zasłonić pustkę w pokoju.

– Przyszliście na rozmowę? – dokończyła.

Skinąłem głową.

– Pani dyrektor powinna niedługo skończyć, poczekajcie na kanapie.

Siadłem. Gośka za mną. Chyba się spociłem. Wyjąłem CV. Wczorajszy dzień w całości po-święciłem wypisywaniu wszystkich prac doryw-czych, jakich łapałem się w całym życiu. Zajęło mi to pół strony. Słabo, więc dopisałem jeszcze rubrykę z zainteresowaniami. Wyszła strona. I dobrze.

Drzwi otworzyły się. Ze środka wyszła dziew-czyna. Jej mina wyrażała zdecydowane niezde-cydowanie. Przynajmniej tak wyglądała. Tuż za nią z pokoju wysunęła się dyrektorka.

– To już wszyscy? – spytała i spojrzała na nas.– Aha! – dodała. – Zapraszam – uśmiechnęła się.

Odwzajemniłem jej zęby. Dopiero po chwi-li zauważyłem, że uśmiecha się do Gosi. Gosia poszła pierwsza. Zostałem sam na sam z sekre-tarką, która bawiła się ołówkiem. Nie przeszka-dzałem. Gośka wyszła po dziesięciu minutach. Nic nie powiedziała. Teraz ja.

Wchodzę. W pokoju jest biurko. Biurko, krze-sło przed nim i zasłonki w oknie. To wszystko. Nie zapominajmy o pani dyrektor.

– Dzień dobry. Zapraszam. Pan jest ostatni? – Tak. Dzień dobry.– Tak więc… Poproszę pana CV.

Daję i modlę się, żeby nie zagłębiła się w moje doświadczenie.

– Hm… Ma pan spore doświadczenie.– Ekhm? – chrząknąłem. – Staram się jak mogę

– taki żart. – Tak. Czy pracował pan już kiedyś jako ankie-

ter? Rozumiem, że tą pracą jest pan zaintereso-wany.

– Tak. To znaczy jestem zainteresowany i posia-dam wiedzę na ten temat. Powiedzmy akademi-cką. Najwyższy czas, żeby wypróbować ją w rze-czywistości – znowu spróbowałem żartować.

– Rozumiem – znowu się nie udało. – Co pan studiuje?

– Politologię.– I jak? – Nie narzekam. – … Dobrze. Niech pan mi wymieni trzy pana

zalety.– Bałaganię. – Słucham?– Zalety? Myślę, że jestem wytrwały. Jak

już się za coś wezmę, to trzymam się tego do końca. Tak. Punktualność. I szczerość. Zna-jomi mówią mi, że jestem szczery. A ja uważam to za pozytywną cechę – uśmiech.

– Dobrze. Trzy wady.– Myślę, że jestem strasznym bałaganiarzem.– O, to tak jak ja – rzuciła dyrektorka i błysnęła

oczami.

Byłem przekonany, że ją rozbawiłem. Więc może mam jeszcze szansę.

– Wie pan co? – Słucham?– Myślę, że powinniśmy spróbować.– Tak?– Nie wiem, ale wydaje mi się, że ma pan w so-

bie to coś. Zobaczymy, może się mylę. Pisze pan w CV, że jutro ma pan dzień wolny. Zapiszę pana na szkolenie. Godzina siódma trzydzieści. Tutaj w biurze.

– Siódma trzydzieści? – Tak. Zaczynamy rano. I do siedemnastej

będzie pan zajęty. – Do siedemnastej? – Tak kończymy. Dużo wymagamy, ale i dobrze

płacimy. Szkolenie trwa przez sześć dni, ale może ulec skróceniu, jeśli będzie miał pan dobre wyniki. Za szkolenie otrzyma pan wypłatę 150 zł. Praca ankietera jest najlepiej płatna. Może pan otrzy-mać od 60 do 80 zł dziennie.

– Ale co miałbym robić?– Jutro pan zobaczy. Minimum to sto ankiet

dziennie. Niech się pan nie martwi. Nie są to dłu-gie ankiety. Przeważnie trzy, cztery pytania.

– W porządku.– Czy ma pan jakieś pytania?– Myślę, że pojawią się w trakcie.– Dobrze. Widzimy się więc jutro. Siódma trzy-

dzieści rano, zapraszam. Obowiązkowy garnitur i coś do pisania.

– Garnitur? – Tak, musimy się dobrze prezentować,

prawda?– Tak.– Do zobaczenia.– Do widzenia.

Wstałem. Chciałem wyjść. Dyrektorka wstała ze mną. W chwili, kiedy odsunąłem się od biur-ka podała mi rękę. Cofnąłem się. Ale głupio. Jak mogłem zapomnieć o uściśnięciu dłoni. Kre-tyn.

Wyszedłem. Byłem ostatni. I jutro miałem być pierwszy. Gośka czekała na mnie na kana-pie. Pożegnaliśmy się z sekretarką i wyszliśmy. Kiedy zamykałem drzwi, ktoś znowu pogłośnił muzę. Nic nie powiedziałem. Wyszliśmy z bu-dynku.

– Ekhm – odezwałem się. – I co?– Przyjęli mnie na szkolenie.– Mnie też. Jutro.

– Ja za tydzień. Odnoszę wrażenie, że wszystkich biorą. – Może. Albo tylko nam się udało. Pytała cię o zalety?– Tak.– I co powiedziałaś? – Że jestem punktualna i szczera.– Ou. A ta trzecia. – Nie pamiętam, a co?– Nie, powiedziałem podobnie. Myślisz, że mogliśmy

ją wkurzyć?– Chyba nie. – W porządku, a jaką podałaś wadę?– Bałaganię.

Czwartek. Siódma trzydzieści ranoOdświeżony, maturalny garnitur. Czysta koszula. Stary

krawat i podwójnie umyte zęby. W takim stanie zjawiłem się w firmie Apollo. Na miejscu spotkałem jeszcze pięć panie-nek. Część siedzi, część stoi, a wszyscy w okolicach kanapy. Wychodzi dyrektorka.

– Witam wszystkich. Dziękuję za punktualne przybycie. Za chwilę rozpocznie się szkolenie. Każde z was pomyślnie przeszło rozmowę kwalifikacyjną. Za chwileczkę odpowiecie na krótkie pytania w celu ustalenia najkorzystniejszego dla was stanowiska. Następnie otrzymacie nauczyciela, którego ocena będzie stanowiła 70 procent oceny końcowej. Proszę się nie denerwować. Z waszej szóstki firma zatrudni cztery osoby. To będą wasi nauczyciele.

Z pokoju wyszło kilku facetów. Średnia wieku, na pierwszy rzut, 20 – 30 lat. Spojrzałem na pozostałą piątkę. Każda kon-kurentka była w mini. Mam przechlapane.

Na pytania odpowiadałem pierwszy. Pracownicy firmy znaleźli sobie kawałek miejsca w pokoju, gdzie przeprowadza-li z nami wywiad. Pytania były podobne, jak te wieczorem. Lałem wodę, jak mogłem. Pięć minut później wszyscy byli już przepytani, a dyrektorka wyczytała pierwsze trzy osoby. Trzy dziewczyny wstały i weszły do jej gabinetu. Reszta zosta-ła na kanapie. Poznałem Martę, która siedziała po mojej pra-wej stronie. Dziewczyna tak się rozgadała, że nie miałem czasu zapoznać się z koleżanką po lewej. Z tego, co zapamiętałem, to Marta pochodzi z Bieszczad. Przynajmniej z tamtych oko-lic. I nie chce iść na stanowisko ankietera. Celuje w posadę od-powiedzialną za promocję. Przynajmniej tak było w gazecie.

Ponownie wyszła dyrektorka i wyczytała moje i Marty na-zwiska. Weszliśmy do pokoju i poznaliśmy swoich nauczycie-li. Okazało się, że dostałem męża dyrektorki. Przynajmniej tak mi tego gościa przedstawiono. Uśmiechnął się, niczym pirania na widok kota w basenie, i podał mi rękę. Mało tego! Zostaliśmy z Martą wyróżnieni. Jako jedyni pojechaliśmy na szkolenie do Kraśnika. A wszystko to, jak zaznaczył na-uczyciel, na koszt firmy.

Świetnie!Na miejscu byliśmy czterdzieści pięć minut później.

Po drodze na siłę próbowałem znaleźć jakiś wspólny temat, co by wyszło jaki zabawny jestem. Powiem tylko, że Marcie szło to o wiele lepiej. Wysiedliśmy. Dostałem długopis i kwe-stionariusz. Okazało się, że ankietujemy perfumy. Mój na-uczyciel wytłumaczył mi na początek bardzo ważną rzecz. Ankieta dotyczy starych kosmetyków, perfum w zielonym i czerwonym opakowaniu, dlatego takie nazwy wypisano na ankiecie.

– Nasze perfumy – opowiadał nauczyciel – są czerwone i ró-żowe. Po prostu za dużo kart wydrukowaliśmy na poprzednie badania. Szkoda, żeby się zmarnowały. Skreśl zielone i wpisz tam różowe.

– OK!– No to idziemy.

Marta dostała swojego nauczyciela, który czekał już na nas w Kraśniku. Ponadto towarzyszyła nam dwójka pracowni-ków, którzy również ruszyli na podbój miasta ze swoim pli-kiem ankiet. Zostałem z nauczycielem sam.

– Gdzie wolisz iść – spytał. – Bloki, czy ulica?Bloki? Ulica?– Może bloki?– W porządku. Patrz i ucz się. To ważne.

Wchodzimy do pierwszej klatki. Pukamy, a tu nic. Idzie-my dalej. Znowu nic. Dopiero na trzecim piętrze ktoś nam otworzył.

– Dzień dobry pani – mówi mój nauczyciel. – Jesteśmy przed-stawicielami firmy reklamowej…

– Nic nie kupię.– Słucham? – powiedział mój nauczyciel do zamkniętych już

teraz drzwi.– Mówisz, że sto ankiet mamy przeprowadzić? – pytam.– Mniej więcej.

Znowu pukamy. Tym razem do sąsiadki. Otwiera starsza kobieta.

– Dzień dobry. Jesteśmy przedstawicielami firmy reklamo-wej. Obecnie zajmujemy się badaniami rynku. Firma France, która od pięciu lat króluje na rynkach europejskich wchodzi właśnie do Polski. Za dwa tygodnie w renomowanych galeriach pojawią się jej perfumy. To już są ostatnie poprawki. I tutaj prośba do pani. Chodzi nam o ocenę do ankiety.

– Jaką ocenę?– Ocenę perfum firmy francuskiej.– Ale ja nie mam tych perfum.– Ale my mamy. Psiknę tylko pani na nadgarstek i pani po-

wie, czy się pani podoba czy nie. – No dobrze.– To wspaniale! – krzyknął mój nauczyciel. – Wie pani, że nikt

nie chce nam pomóc, a sto ankiet mamy wypełnić do wieczora. – Dobrze, ocenię. – Proszę – wyciągnął z torby biało czerwone-pudełeczko.

– Tutaj ma pani perfumy na bazie kwiatowej z dodatkiem dzikiej róży i orchidei.

– Proszę o nadgarstek. Oj, nie chce. Już zaraz psiknę. Tylko powietrze zebrało się… O, jest.

Po chwili:

– Dobrze, a teraz drugi zapach. Również na bazie kwiatowej z dodatkiem piżma.

Białoróżowy kartonik..

– Proszę. I jak pani ocenia te zapachy? Który bardziej się podoba? Proszę zwrócić uwagę na pojemność buteleczki. Pięćdziesiąt mililitrów, a nie trzydzieści jak w przypadku innych kosmetyków.

– Tak, tak – widzę.– Więc?– Ten pierwszy jest lepszy. Chociaż… Wie pan, sama nie

wiem. – Tak? – Ten pierwszy jest mocniejszy. – Rozumiem. Wie pani zapach utrzymuje się od ośmiu do

dziesięciu godzin, w zależności od PH indywidualnego skóry.

Page 16: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200816

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 17

Tak żyjemy <<

– Rozumiem. Tak, ten pierwszy jest przyjemniejszy. Chociaż ten drugi też jest dobry. Mówi pan, że jest to francuska firma?

– Tak… In France.– Mhm – kobieta skinęła głową. – Zapisałeś? – spytał nauczyciel.

Wszystko pracowicie notowałem.– Tak – skinąłem głową. – Rozumiem, że dzika róża i orchidea bardziej przypadła pani

do gustu? – kontynuował.– Tak, ale ten drugi też jest dobry. Ja bym wybrała ten pierwszy. – W porządku, dziękuję bardzo. Jeszcze tylko jedno pytanie:

cena sugerowana przez producenta, to osiemdziesiąt dziewięć złotych. Czy pani zdaniem to odpowiednia suma? Proszę zwró-cić uwagę, że są to oryginalne perfumy, a nie woda toaletowa. Pięćdziesięcio- , a nie trzydziestomililitrowa buteleczka.

– Wie pan. Jeżeli to są oryginalne perfumy i rzeczywiście utrzymują się tak długo…

– Od ośmiu do dziesięciu godzin, w zależności od PH indywi-dualnego skóry.

– Ach! To będzie to cena odpowiednia. Ale mnie nie stać.

Nauczyciel skinął głową ze zrozumieniem.

– Doskonale panią rozumiem – dodał od siebie. – Takie czasy. Jaka cena by panią zadowoliła?

– To znaczy?– Gdyby pani widziała te perfumy w galerii, bo już za dwa

tygodnie wchodzą. Ile wydałaby pani najwięcej, żeby kupić ten flakonik.

– Cóż. Nie wiem… Trzydzieści… Góra czterdzieści złotych. – Dziękuję bardzo za szczerą opinię – uśmiechnął się i wyciąg-

nął rękę na pożegnanie.

Ścisnął dłoń kobiety i już miałem odchodzić, kiedy nauczy-ciel wypalił:

– I chciałem jednocześnie pogratulować! Ma pani szczęście!– Ja?– Tak, pani. Producent pozwolił nam wyróżnić osiem kobiet,

które otrzymają w prezencie… Proszę – pani podobał się zapach dzikiej róży i orchidei! Taka promocja tylko dzisiaj, koszt refundowany przez producenta!

– O Boże, naprawdę?– Tak! Z jednym tylko pytaniem: „Co jest stolicą Francji?”– Paryż.– Dobrze! Proszę: ten flakonik otrzymuje pani w prezencie,

za darmo – wyjął z torby drugie opakowanie perfum, tym ra-zem tych z dodatkiem piżma i podał zdezorientowanej kobiecie.

– Tak, jak mówiłem. Te otrzymuje pani w prezencie, a tutaj jest koszt refundowany przez producenta w cenie jedynie dwudziestu dziewięciu złotych. Prawda, że miło panią zasko-czyłem?! Znajdą się takie drobne, czy mam wydać? – i błyska-wicznie wyjął z kieszeni marynarki portfel.

Stałem i gapiłem się na tę dwójkę jak osioł. Kobieta otworzyła usta.

– To znaczy, że to jest do kupienia? – Tylko dzisiaj w takiej cenie. Ten flakonik ma pani refundo-

wany przez producenta, a ten jest w prezencie. Ma pani tak wspaniałe perfumy w cenie dwudziestu dziewięciu złotych.

– Wie pan, aż mi głupio, ale ja w tej chwili nie mam nawet tych dwudziestu dziewięciu złotych.

– Rozumiem, ciężkie czasy. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na oryginalne zagraniczne perfumy – uśmiechnął się w sposób, który jego zdaniem wyrażał cały żal świata zgromadzony w jed-nej, stojącej na wycieraczce osobie. – Wie pani co? Tylko niech pani się nie chwali koleżankom… Nie wolno nam tak robić, ale jakoś sobie poradzę. Proszę. Te perfumy są dla pani. Dam pani dziką różę i orchideę. Tak, zrobię to. Podzielę zestaw. Proszę, piętnaście złotych.

– Piętnaście złotych za te perfumy?– Tak. Nie spotka pani już takiej okazji. Za piętnaście złotych

może pani mieć te wspaniałe perfumy, jeżeli naprawdę chciała-by pani je mieć.

– Chciałabym… Dobrze. Wezmę. – Wspaniale. Dobry wybór!

Tak oto byłem świadkiem czegoś, co utknęło mi w pamięci na dłuższy czas. Tak się zaczęło. Przez następne dwie godzi-ny nasłuchałem się takich ciekawostek, które już po godzinie zaczęły skręcać mi wszystkie elementy żołądka. „Gratulu-ję! Ma pani szczęście!! Producent pozwolił nam wyróżnić dziesięć kobiet…, szesnaście kobiet…, pięć kobiet…, sześ-ciu mężczyzn!!!” Bo dla mężczyzn też mieliśmy oryginalne, zagraniczne perfumy firmy… francuskiej, tajlandzkiej, hi-szpańskiej, włoskiej. W zależności od nastroju mojego na-uczyciela. Bo i tak flakonik ciągle był ten sam.

– Czy spotkała się pani z reklamą tych kosmetyków?– Nie.– Hm! Ania Przybylska reklamuje je na TVN-ie. Anna Maria

Jopek reklamuje je na Polsacie. Katarzyna Figura reklamowała je na TVN-ie…

– Rzeczywiście, kojarzę.– O, to dobrze, że reklama dociera do odbiorcy.

I znowu, i tak w kółko.

– Z jednym tylko pytaniem: co jest stolicą Francji?– Yyy?– Londyn, czy Paryż?– Yyy?– Bo czas leci! – znowu uśmiech.– Londyn!– Nie, nie, nie… Ale blisko, blisko…– Paryż! – Tak! Gratuluję!

A w międzyczasie mój nauczyciel nie zapomniał o mnie.

– Marcin, widzę, że się szybko uczysz. Chyba będziesz w tym dobry. I co sądzisz o tym, co robimy?

– Cóż, nie ma to jak akwizytor.– Oj chłopie! Palnąłeś właśnie największą gafę, jaką mogłeś

zrobić. My nie jesteśmy akwizytorami! Są podstawowe różni-ce. Musisz je zapamiętać, bo kiedy wrócimy do firmy będziesz musiał przejść test.

– Test?– Kurczę, nie powinienem ci o tym mówić. Ale fajny gość

jesteś. Co tam. Przeprowadzę cię przez ten test za rączkę. Będzie dobrze! Tylko nie chwal się w biurze.

– Dobra.– Świetny chłopak! Po pierwsze. Nie jesteśmy akwizytorami.

Dlaczego? Bo jesteśmy mili! Widziałeś wcześniej tę kobietę w czarnym płaszczu? Uciekała od nas, jakbyśmy ją zamierzali gonić. Nie, to nie. Nikomu nie wciskamy kosmetyków na siłę. Możliwe, że spotkała wcześniej jakiegoś akwizytora. To po pierwsze. Po drugie: nie musimy sprzedawać towaru.

– Nie musimy? – Nie. Robimy to dodatkowo. Te produkty są od producenta.

Weźmiemy je, pokażemy i odstawimy na półkę, gdzie będą leżały. Możemy więc spokojnie je sprzedawać, żeby się nie zmarnowały.

– Aha…– I najważniejsze: jeżeli jesteś akwizytorem, to kim możesz

być po jakimś czasie? Najwyżej wyższym akwizytorem! U nas istnieje system, który umożliwi ci awans. Sam możesz zostać później nauczycielem. Jeżeli będziesz dobry. To firma daje ci pieniądze i załatwiasz własną placówkę, gdzie chcesz. Moja żona pół roku temu ankietowała kosmetyki w Krakowie. Była dobra i dostała miejsce w Lublinie. Dostajesz wtedy pewien

oddział ludzi, którzy pomagają ci założyć firmę. – Aha…– Kurczę, pojętny jesteś Marcin. – Dzięki. – To fajna zabawa. Możesz się dużo nauczyć. I

co najważniejsze, sporo zarobić.

Pomogę ci.Co dziesięć minut dowiadywałem się, jaki

to dobry będę w tym biznesie. Jakie pięknie bę-dzie wyglądało moje życie. Dostałem nawet ku-bek kawy na koszt firmy, oczywiście. Cały czas rozmawialiśmy o przyszłym teście. Dowiedzia-łem się, że będę musiał przedstawić pięć bardzo ważnych punktów marketingowych.

1. Rozpoczęcie.2. Przedstawienie.3. Rozwinięcie.4. Zakończenie.5. Wykończenie.

Każdy z tych punktów opisywał poszczególne działania, które wcale nie prowadziły do sprze-daży produktu. Przecież nie to było dla nas najważniejsze. Około godziny szesnastej wyru-szyliśmy z Kraśnika. Po drodze trzeba było za-tankować samochód. Podskoczyliśmy na stację benzynową. Wspomnę tylko, że otrzymałem zaszczytne miejsce z przodu. Pozostałą dwój-ka pracowników przeniosła się na tyły. Z kolei Marta, wraz ze swoim nauczycielem, mieli wró-cić do Lublina busem. Na stacji benzynowej mój nauczyciel podjechał ze złej strony. Pracownik stacji powiedział mu:

– Źle, musisz podjechać tamtędy.

Ten niewielki błąd lekko rozzłościł mojego nauczyciela. A dokładniej:

– Kurwa, frajer! Nie zna punktów marketingu. Jak ten gość zamierza coś komuś sprzedać?! Nie zna pięciu punktów marketingu. Wkurwił mnie. Jedziemy na inną stację.

I cały samochód, a przynajmniej dwójka z tyłu ryknęła śmiechem, kiedy pracownik sta-cji patrzył, jak odjeżdżamy. W Lublinie byliśmy przed siedemnastą. Weszliśmy do biura. Miną-łem pokój po lewej, w którym siedziało kilka ładnie ubranych dziewczyn. Prawdopodobnie na rozmowę. Przeszliśmy do pokoju naprze-ciwko. Tutaj z kolei była jedna kanapa i wieża stereo na parapecie. Przyszła do nas dyrektor-ka i spytała, jak było. Wszyscy cały czas uśmie-chali się. Dała mi test do wypełnienia. I puściła muzę z wieży na maksa. Zapaliła z mężem pa-pierosa. Szczęśliwie dla mnie – mój nauczyciel powiedział mi o wszystkich pytaniach. Nie mia-łem więc większych problemów z odpowiedzią. Chcąc pokazać się od jak najlepszej strony, na pytanie: „Czy mogę już pracować sam?” bez namysłu odpowiedziałem: „Tak”. Skończyłem pisać. Oddałem kartkę i miałem chwilę pocze-

kać. Dyrektorka poszła się naradzić. Siedzę. Słucham muzy i myślę: „W co ja się

pakuję?!”Drzwi otworzyły się. Mój nauczyciel wezwał

mnie do środka.

– Wiedzę teoretyczną pan ma – poinformowała mnie dyrektorka. – Muszę się jednak przekonać. Proszę wymienić mi pięć punktów marketingo-wych.

Wymieniłem.

– Dobrze. Czy nasza praca to akwizytorstwo?– Nie.– Dlaczego?

Powiedziałem dlaczego, tak jak mnie wcześ-niej poinformowano.

– Czy widzi pan jakieś minusy w firmie?– Jestem dopiero pierwszy dzień…– Rozumiem, ja siedzę już w tej firmie pół roku

i jeszcze nic nie zauważyłam – uśmiechnęła się. – Jak pan sądzi? Jak ocenia pana nauczyciel?

– Nie wiem. Wierzę w to, że dobrze.– To jest pan w błędzie. Został pan oceniony

bardzo dobrze! Gratuluję. Zostaje pan przyjęty do firmy. Myślę, że w pana przypadku możemy spokojnie skrócić szkolenie do dwóch dni.

– Dziękuję.

Chciałem podać rękę. Dyrektorka pokręciła głową.

– W naszej firmie panują inne zasady. Nie podajemy sobie ręki. Tutaj witamy się i żegnamy: „Heja! Przybij piątkę!”

Podniosła dłoń i przybiła piątkę.

– Musisz poznać resztę zespołu.

Przeszliśmy do pokoju, w którym rozwiązy-wałem test. Było tam kilku mężczyzn w garni-turach. Na kanapie siedziała Marta i odpowia-dała na pytania, które ja już miałem za sobą. Przywitałem się na heja ze wszystkimi. Pożarto-waliśmy sobie trochę, jak to cudownie jest w tej firmie. Wszyscy mi pogratulowali przyjęcia. Pożegnałem się:

– Heja! – krzyknąłem. – Heja! – odkrzyknęli wszyscy. – Marcin – rzuciła na odchodnym dyrektorka.

– Widzimy się w środę o dziewiątej rano!– Tak.– To trzymaj się!– Cześć.

I poszedłem. Z dyrektorką nie zobaczyłem się więcej. Czasami spotykam swojego nauczyciela na mieście. Dwa razy widziałem, jak ankietował perfumy. Raz mnie poznał. Cóż, chyba mnie nie polubił. Nie krzyczał już na mój widok: „heja!”

Marcin Kowal

Page 17: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200816

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 17

Tak żyjemy <<

– Rozumiem. Tak, ten pierwszy jest przyjemniejszy. Chociaż ten drugi też jest dobry. Mówi pan, że jest to francuska firma?

– Tak… In France.– Mhm – kobieta skinęła głową. – Zapisałeś? – spytał nauczyciel.

Wszystko pracowicie notowałem.– Tak – skinąłem głową. – Rozumiem, że dzika róża i orchidea bardziej przypadła pani

do gustu? – kontynuował.– Tak, ale ten drugi też jest dobry. Ja bym wybrała ten pierwszy. – W porządku, dziękuję bardzo. Jeszcze tylko jedno pytanie:

cena sugerowana przez producenta, to osiemdziesiąt dziewięć złotych. Czy pani zdaniem to odpowiednia suma? Proszę zwró-cić uwagę, że są to oryginalne perfumy, a nie woda toaletowa. Pięćdziesięcio- , a nie trzydziestomililitrowa buteleczka.

– Wie pan. Jeżeli to są oryginalne perfumy i rzeczywiście utrzymują się tak długo…

– Od ośmiu do dziesięciu godzin, w zależności od PH indywi-dualnego skóry.

– Ach! To będzie to cena odpowiednia. Ale mnie nie stać.

Nauczyciel skinął głową ze zrozumieniem.

– Doskonale panią rozumiem – dodał od siebie. – Takie czasy. Jaka cena by panią zadowoliła?

– To znaczy?– Gdyby pani widziała te perfumy w galerii, bo już za dwa

tygodnie wchodzą. Ile wydałaby pani najwięcej, żeby kupić ten flakonik.

– Cóż. Nie wiem… Trzydzieści… Góra czterdzieści złotych. – Dziękuję bardzo za szczerą opinię – uśmiechnął się i wyciąg-

nął rękę na pożegnanie.

Ścisnął dłoń kobiety i już miałem odchodzić, kiedy nauczy-ciel wypalił:

– I chciałem jednocześnie pogratulować! Ma pani szczęście!– Ja?– Tak, pani. Producent pozwolił nam wyróżnić osiem kobiet,

które otrzymają w prezencie… Proszę – pani podobał się zapach dzikiej róży i orchidei! Taka promocja tylko dzisiaj, koszt refundowany przez producenta!

– O Boże, naprawdę?– Tak! Z jednym tylko pytaniem: „Co jest stolicą Francji?”– Paryż.– Dobrze! Proszę: ten flakonik otrzymuje pani w prezencie,

za darmo – wyjął z torby drugie opakowanie perfum, tym ra-zem tych z dodatkiem piżma i podał zdezorientowanej kobiecie.

– Tak, jak mówiłem. Te otrzymuje pani w prezencie, a tutaj jest koszt refundowany przez producenta w cenie jedynie dwudziestu dziewięciu złotych. Prawda, że miło panią zasko-czyłem?! Znajdą się takie drobne, czy mam wydać? – i błyska-wicznie wyjął z kieszeni marynarki portfel.

Stałem i gapiłem się na tę dwójkę jak osioł. Kobieta otworzyła usta.

– To znaczy, że to jest do kupienia? – Tylko dzisiaj w takiej cenie. Ten flakonik ma pani refundo-

wany przez producenta, a ten jest w prezencie. Ma pani tak wspaniałe perfumy w cenie dwudziestu dziewięciu złotych.

– Wie pan, aż mi głupio, ale ja w tej chwili nie mam nawet tych dwudziestu dziewięciu złotych.

– Rozumiem, ciężkie czasy. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na oryginalne zagraniczne perfumy – uśmiechnął się w sposób, który jego zdaniem wyrażał cały żal świata zgromadzony w jed-nej, stojącej na wycieraczce osobie. – Wie pani co? Tylko niech pani się nie chwali koleżankom… Nie wolno nam tak robić, ale jakoś sobie poradzę. Proszę. Te perfumy są dla pani. Dam pani dziką różę i orchideę. Tak, zrobię to. Podzielę zestaw. Proszę, piętnaście złotych.

– Piętnaście złotych za te perfumy?– Tak. Nie spotka pani już takiej okazji. Za piętnaście złotych

może pani mieć te wspaniałe perfumy, jeżeli naprawdę chciała-by pani je mieć.

– Chciałabym… Dobrze. Wezmę. – Wspaniale. Dobry wybór!

Tak oto byłem świadkiem czegoś, co utknęło mi w pamięci na dłuższy czas. Tak się zaczęło. Przez następne dwie godzi-ny nasłuchałem się takich ciekawostek, które już po godzinie zaczęły skręcać mi wszystkie elementy żołądka. „Gratulu-ję! Ma pani szczęście!! Producent pozwolił nam wyróżnić dziesięć kobiet…, szesnaście kobiet…, pięć kobiet…, sześ-ciu mężczyzn!!!” Bo dla mężczyzn też mieliśmy oryginalne, zagraniczne perfumy firmy… francuskiej, tajlandzkiej, hi-szpańskiej, włoskiej. W zależności od nastroju mojego na-uczyciela. Bo i tak flakonik ciągle był ten sam.

– Czy spotkała się pani z reklamą tych kosmetyków?– Nie.– Hm! Ania Przybylska reklamuje je na TVN-ie. Anna Maria

Jopek reklamuje je na Polsacie. Katarzyna Figura reklamowała je na TVN-ie…

– Rzeczywiście, kojarzę.– O, to dobrze, że reklama dociera do odbiorcy.

I znowu, i tak w kółko.

– Z jednym tylko pytaniem: co jest stolicą Francji?– Yyy?– Londyn, czy Paryż?– Yyy?– Bo czas leci! – znowu uśmiech.– Londyn!– Nie, nie, nie… Ale blisko, blisko…– Paryż! – Tak! Gratuluję!

A w międzyczasie mój nauczyciel nie zapomniał o mnie.

– Marcin, widzę, że się szybko uczysz. Chyba będziesz w tym dobry. I co sądzisz o tym, co robimy?

– Cóż, nie ma to jak akwizytor.– Oj chłopie! Palnąłeś właśnie największą gafę, jaką mogłeś

zrobić. My nie jesteśmy akwizytorami! Są podstawowe różni-ce. Musisz je zapamiętać, bo kiedy wrócimy do firmy będziesz musiał przejść test.

– Test?– Kurczę, nie powinienem ci o tym mówić. Ale fajny gość

jesteś. Co tam. Przeprowadzę cię przez ten test za rączkę. Będzie dobrze! Tylko nie chwal się w biurze.

– Dobra.– Świetny chłopak! Po pierwsze. Nie jesteśmy akwizytorami.

Dlaczego? Bo jesteśmy mili! Widziałeś wcześniej tę kobietę w czarnym płaszczu? Uciekała od nas, jakbyśmy ją zamierzali gonić. Nie, to nie. Nikomu nie wciskamy kosmetyków na siłę. Możliwe, że spotkała wcześniej jakiegoś akwizytora. To po pierwsze. Po drugie: nie musimy sprzedawać towaru.

– Nie musimy? – Nie. Robimy to dodatkowo. Te produkty są od producenta.

Weźmiemy je, pokażemy i odstawimy na półkę, gdzie będą leżały. Możemy więc spokojnie je sprzedawać, żeby się nie zmarnowały.

– Aha…– I najważniejsze: jeżeli jesteś akwizytorem, to kim możesz

być po jakimś czasie? Najwyżej wyższym akwizytorem! U nas istnieje system, który umożliwi ci awans. Sam możesz zostać później nauczycielem. Jeżeli będziesz dobry. To firma daje ci pieniądze i załatwiasz własną placówkę, gdzie chcesz. Moja żona pół roku temu ankietowała kosmetyki w Krakowie. Była dobra i dostała miejsce w Lublinie. Dostajesz wtedy pewien

oddział ludzi, którzy pomagają ci założyć firmę. – Aha…– Kurczę, pojętny jesteś Marcin. – Dzięki. – To fajna zabawa. Możesz się dużo nauczyć. I

co najważniejsze, sporo zarobić.

Pomogę ci.Co dziesięć minut dowiadywałem się, jaki

to dobry będę w tym biznesie. Jakie pięknie bę-dzie wyglądało moje życie. Dostałem nawet ku-bek kawy na koszt firmy, oczywiście. Cały czas rozmawialiśmy o przyszłym teście. Dowiedzia-łem się, że będę musiał przedstawić pięć bardzo ważnych punktów marketingowych.

1. Rozpoczęcie.2. Przedstawienie.3. Rozwinięcie.4. Zakończenie.5. Wykończenie.

Każdy z tych punktów opisywał poszczególne działania, które wcale nie prowadziły do sprze-daży produktu. Przecież nie to było dla nas najważniejsze. Około godziny szesnastej wyru-szyliśmy z Kraśnika. Po drodze trzeba było za-tankować samochód. Podskoczyliśmy na stację benzynową. Wspomnę tylko, że otrzymałem zaszczytne miejsce z przodu. Pozostałą dwój-ka pracowników przeniosła się na tyły. Z kolei Marta, wraz ze swoim nauczycielem, mieli wró-cić do Lublina busem. Na stacji benzynowej mój nauczyciel podjechał ze złej strony. Pracownik stacji powiedział mu:

– Źle, musisz podjechać tamtędy.

Ten niewielki błąd lekko rozzłościł mojego nauczyciela. A dokładniej:

– Kurwa, frajer! Nie zna punktów marketingu. Jak ten gość zamierza coś komuś sprzedać?! Nie zna pięciu punktów marketingu. Wkurwił mnie. Jedziemy na inną stację.

I cały samochód, a przynajmniej dwójka z tyłu ryknęła śmiechem, kiedy pracownik sta-cji patrzył, jak odjeżdżamy. W Lublinie byliśmy przed siedemnastą. Weszliśmy do biura. Miną-łem pokój po lewej, w którym siedziało kilka ładnie ubranych dziewczyn. Prawdopodobnie na rozmowę. Przeszliśmy do pokoju naprze-ciwko. Tutaj z kolei była jedna kanapa i wieża stereo na parapecie. Przyszła do nas dyrektor-ka i spytała, jak było. Wszyscy cały czas uśmie-chali się. Dała mi test do wypełnienia. I puściła muzę z wieży na maksa. Zapaliła z mężem pa-pierosa. Szczęśliwie dla mnie – mój nauczyciel powiedział mi o wszystkich pytaniach. Nie mia-łem więc większych problemów z odpowiedzią. Chcąc pokazać się od jak najlepszej strony, na pytanie: „Czy mogę już pracować sam?” bez namysłu odpowiedziałem: „Tak”. Skończyłem pisać. Oddałem kartkę i miałem chwilę pocze-

kać. Dyrektorka poszła się naradzić. Siedzę. Słucham muzy i myślę: „W co ja się

pakuję?!”Drzwi otworzyły się. Mój nauczyciel wezwał

mnie do środka.

– Wiedzę teoretyczną pan ma – poinformowała mnie dyrektorka. – Muszę się jednak przekonać. Proszę wymienić mi pięć punktów marketingo-wych.

Wymieniłem.

– Dobrze. Czy nasza praca to akwizytorstwo?– Nie.– Dlaczego?

Powiedziałem dlaczego, tak jak mnie wcześ-niej poinformowano.

– Czy widzi pan jakieś minusy w firmie?– Jestem dopiero pierwszy dzień…– Rozumiem, ja siedzę już w tej firmie pół roku

i jeszcze nic nie zauważyłam – uśmiechnęła się. – Jak pan sądzi? Jak ocenia pana nauczyciel?

– Nie wiem. Wierzę w to, że dobrze.– To jest pan w błędzie. Został pan oceniony

bardzo dobrze! Gratuluję. Zostaje pan przyjęty do firmy. Myślę, że w pana przypadku możemy spokojnie skrócić szkolenie do dwóch dni.

– Dziękuję.

Chciałem podać rękę. Dyrektorka pokręciła głową.

– W naszej firmie panują inne zasady. Nie podajemy sobie ręki. Tutaj witamy się i żegnamy: „Heja! Przybij piątkę!”

Podniosła dłoń i przybiła piątkę.

– Musisz poznać resztę zespołu.

Przeszliśmy do pokoju, w którym rozwiązy-wałem test. Było tam kilku mężczyzn w garni-turach. Na kanapie siedziała Marta i odpowia-dała na pytania, które ja już miałem za sobą. Przywitałem się na heja ze wszystkimi. Pożarto-waliśmy sobie trochę, jak to cudownie jest w tej firmie. Wszyscy mi pogratulowali przyjęcia. Pożegnałem się:

– Heja! – krzyknąłem. – Heja! – odkrzyknęli wszyscy. – Marcin – rzuciła na odchodnym dyrektorka.

– Widzimy się w środę o dziewiątej rano!– Tak.– To trzymaj się!– Cześć.

I poszedłem. Z dyrektorką nie zobaczyłem się więcej. Czasami spotykam swojego nauczyciela na mieście. Dwa razy widziałem, jak ankietował perfumy. Raz mnie poznał. Cóż, chyba mnie nie polubił. Nie krzyczał już na mój widok: „heja!”

Marcin Kowal

Page 18: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200818

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 19

Tak żyjemy <<

- Zimno…- Zimno? Zimno to było, jak praco-

waliśmy od czwartej rano do drugiej po południu. Wtedy, to było zimno, a teraz jest cieplutko…

- I o której wstawaliście?- Tak przed trzecią, ale w końcu tygodnia byliśmy nieźle

zjeb… Rób, bo kierownik jedzie!Jakie to wszystko dziwne i nie dziwne. Znowu kolejny

dzień – dzień niczym się nie różniący od innych dni. Znów rano wstałem, godzinę jechałem, a teraz się będę męczył dziesięć godzin. I tak dzień za dniem, godzina po godzinie, minuta po minucie…

Stoję na kostce, a przede mną też kostka – morze kostki… Za mną moja robota – łąka, której część trzeba zamienić na chodnik. Tak toczy się walka miasta z przyrodą; to pierw-sze wygrywa – zabiera drugiemu skrawek po skrawku.

Codziennie dzielę czas na dwa sposoby: od siódmej do dziesiątej opalam się, później od dziesiątej to czterna-stej zakrywam się jak mogę, by się nie spalić i następnie, już do końca roboty, znowu się opalam. Drugi sposób jest prostszy: od początku do przerwy – jedenasta i od jede-nastej piętnaście do końca roboty.

Pracuję ostatnio z Józkiem – żonaty, dwoje dzieci; z Karolkiem – młody, silny, barczysty chłopak po zawodówce oraz z bliskim emerytury panem Jurkiem- dziobakiem. Dziobaki to ci, co donoszą na innych. Trudno powiedzieć, dlaczego to robią. Realne korzyści z tego marne – chyba, że ktoś ma już taki charakter… Na to się nic nie poradzi.

- Panowie! Trzeba zrobić dzisiaj te dwadzieścia pięć metrów przynajm-niej! – woła Jurek.

- A co, ja mam „koń” na plecach napisane? Jeszcze czego! – odżegnuje się Karol i po cichu mówi do mnie: - Trzeba coś wypić zaraz, bo zdech-niemy na tym słońcu. Jurkowi trzeba będzie dać, żeby nie podkablował… Dziobak musiał trafić do nas…

- Co zrobić? – pytam.Zawsze myślałem, że pić w robocie

to ryzyko, strach i coś niepotrzebne-go. Jednak w te upały doskonale rozu-miałem tych, co pili. Ciężko było wy-trzymać na słońcu bez wypicia wina czy zapalenia papierosa. Była to do-bra okazja na przerwę i krótkie ode-rwanie się od roboty. I jak tu nie mieć nałogu? Byli tacy, co dużo pili i tacy, co mniej, a także ci, co w ogóle. Każ-dy męczył się i znosił upały na swój sposób. Robota była jaka była: raz dobra, innym razem cięższa i gorsza. Upał był zawsze taki sam – nieznośny i męczący, a winko miało pomóc.

- To co robimy? – głośno pyta Karol.- Trzeba poczekać do przerwy. Dzi-

siaj kierownik się kręci – jak zwykle profesorsko przemówił Józek.

Karol często mówił. Jak nie było radia, to dobrze było go słuchać. Za-

wsze się czegoś dowiedział, gdzieś usłyszał jakieś nowiny: - W tym miesiącu mają nam podnieść wypłatę. Podob-

no o pięćdziesiąt groszy. Ale dużo, co? Co robić… U Ko-wala robią dwanaście godzin i mniej zarabiają, i jeszcze nad nimi stoi. Masakra!

- A ty, Kamil, będziesz po wakacjach? – pyta Jurek.- A nie wiem. Gdzieś się roboty poszuka. Może za gra-

nicę wyjadę. - Ty? Za granicę? – śmieje się Józek.- No tak, tu nie ma co robić. Ano zapomniałem, że do woj-

ska można iść, ale wolałbym za granicę. Tylko trzeba tro-chę zarobić. Mam nadzieję, że dużo kasy dadzą… W końcu wszystkie soboty jestem…

- Co ty gadasz? – śmieje się Józek. – Tu jak za dużo godzin pracujesz, to ci odejmą. Nie martw się, oni też muszą wyjść na swoje.

- Jak to – odejmą? – pytam.- Ot, student, niby taki uczony, a głupio się pyta. Normal-

nie. Zatem pamiętaj – i tu Józek wskazuje na Jurka – nie przej-muj się rolą, bo i tak cię upierd…

Najbardziej znane hasło z robót pub-licznych.

Nigdy nie myślałem, że można tyle mówić i myśleć o wypłacie: go-

dzina to cztery pięćdziesiąt, dziesięć godzin to… I tak dalej. Kupi ktoś so-bie wino i jedna godzina jest zmar-nowana, ale kto o tym myśli?

Raz narzekałem, że się wyspać nie mogę, a Józek na to:

- Ty to sobie przyjedziesz do domu i już nic prawie nie robisz. Czasem pomagasz w gospodarce, bo w goś-ciach jesteś i nie wypada nie pomóc. No chyba, że już taki cham z cie-bie, to i nie pomożesz. A ja wrócę o osiemnastej i muszę jeszcze coś w domu porobić. Baba sama wszyst-kiego nie zrobi. A roboty do cholery. Co ty myślisz?

- A co zrobisz, jak ta robota się skończy? W końcu to do listopada?

- No przecież na d… nie siądę! Później na cukrownie do stycz-nia, trochę przerwy i do Warsza-wy. Tu na wschodzie roboty nie ma za dużo. A w zimie, to już całkiem do d… A babę i dzieci trzeba wyży-wić. Co ty myślisz? Nie ma lekko. Trzeba być twardym, a nie miękkim – tu Józek przerywa i po chwili na-mysłu mówi: - Ty studiujesz, daj ci Boże, żebyś to ty kierował, a nie był kierowany…

W czasie przerwy wszyscy jedzą i palą. Od czasu do czasu ktoś coś po-wie, na przykład jakiś żart, ale ogól-

nie każdy je. Jedzeniem trzeba się de-lektować. Nikt sobie z tego nie zdaje sprawy, ale spokojne żucie kanapek i patrzenie przed siebie jest bardzo charakterystyczne…

Przerwa szybko mija, rzadko mi w życiu coś tak szybko mijało, jak ów piętnastominutowy przerywnik w pracy. Trudno nawet powiedzieć, czy można odpocząć przez tyle minut. Ale i w trakcie roboty też się czasami siada. Widać pracodawcy to przewi-dzieli. Bez tych małych przerw robo-ta byłaby nieznośna, ciężka do prze-życia. Nieraz Jurek mawiał:

- To nie to, co trzynaście godzin zbiorów na akord, ale i tam, jak chcesz, robisz wolniej albo szybciej…

Najbardziej ludzie się zmienia-ją, gdy dochodzi szesnasta. Kto może, zwalnia robotę, by zakończyć na jakimś ustalonym momencie; inni przyspieszają, by zrobić wszystko, co sobie założyli. Robota musi mieć określony moment – w czasie robo-ty ktoś wpada na pomysł, na którym metrze skończyć, ile to będzie „wy-starczająco”.

Nadchodzi siedemnasta. Każdy mozolnie przed tą godziną i szybko po niej przebiera się. „Fajrant, faj-rant” – słychać ze wszystkich stron. O ile podczas rannej jazdy wszyscy mówili i żartowali, o tyle podczas po-wrotu jest jakby ciszej. Każdy o czymś myśli, albo po prostu jest zmęczony. Karol pokazuje walkmana i mówi:

- Posłuchaj sobie tej muzy, podob-no trochę lubisz hip hop. To Liber i Doniu, Skarby:

… połowa na dachach zabudowań,Chce coś zaplanować, chce coś wypro-

stować, Nie widząc drogi do profitu,Nie widząc rent, nie widząc emerytur.Na tym rysunku – zero szacunku, zero

ubezpieczeń,Wypłaty cięte – anorektyczka kieszeń,

stos wyrzeczeńBez urlopu i wycieczek.Zaspani – praca nie pozwala wyspać,Eliminowani – los nierówno rozdał,Niektórzy nie są w stanie, by wziąć

duży rozmach(…) A ci, co mają chęci, ich szansa to-

nieStworzeni, żeby żyć w ogonie…

Robert Fornal

Robert Fornal

na pracuje w urzędzie, a druga w hi-permarkecie. Reszta zostaje w Holandii albo jeździ po Europie. Pracują głownie w bankach i przemyśle.

• Co jest najgorsze do wytrzymania w Holandii?

- Jedzenie. Jest bez smaku. Składni-ki są podobne, ale … wiesz, to nie ma smaku. Jest kilka polskich sklepów, ale to nie to samo.

• Jakie szanse na zatrudnienie w Holandii ma polski magister czy inżynier?

- Polski dyplom znaczy tutaj mniej niż holenderski. Nawet jak się ma listę zali-czonych przedmiotów, ciężko to prze-łożyć na tutejsze realia. Mam wrażenie, że bierze się pod uwagę tylko najwięk-sze uczelnie. Na pewno łatwiej znaleźć w Polsce pracę z dyplomem z Delft niż odwrotnie. System ECTS ułatwił trochę transfer przedmiotów.

• Jak Holendrzy traktują Polaków?- Na studiach nas lubią, bo ogólnie

wiadomo, że Polacy są pracowici i do-brze przygotowani. Studenci robią róż-ne rzeczy, raz jeden Grek dostał stypen-dium, wyjechał do siebie i już nie wrócił, a pieniądze przepadły. Wiadomo, że Po-lak raczej by tego nie zrobił, raczej do-prowadzi studia do końca i będzie miał bardzo dobre wyniki. Ja przyjechałem z Uniwersytetu Zielonogórskiego, z ma-łego miasta i z małej uczelni, istniejącej chyba od 2001 roku. Jak przyjechałem do Holandii, to zacząłem studiować z ludźmi, którzy uczyli się na lepszych uczelniach, np. w USA. Ale te różnice się wyrównują, Polacy są przygotowani do większej pracy, chcą wykorzystać okazję i zrobić dobrze coś potrzebnego. Być może to inna mentalność, a może są gotowi na poświęcenia, bo im bar-dziej zależy. W innych krajach traktuje się studia inaczej. Nie ma się co oszuki-wać- my chcemy się wyrwać. Chociażby ze względu na możliwości pracy.

• A jak spędzacie czas wolny?- Jak mamy dłuższą przerwę,

na przykład świąteczną, to ludzie jeż-dżą do domu, do swoich krajów, często się tam nawzajem zapraszają. W Delft jest coś takiego jak Culture Centre. Tam co piątek są imprezy, warsztaty, występy, teatr itp. Ja częściej chodziłem do centrum sportowego.

• A miasteczko studenckie?- Delft to typowe miasto studenckie.

To widać najbardziej, jak studenci wy-jeżdżają – jest pusto. To dobre miejsce dla kogoś, kto chce mieś spokój i osie-dlić się na stałe, jest tam dużo starszych ludzi. Nie ma tyle rozrywek, co w Rot-terdamie, dlatego studenci często cho-dzą na imprezy organizowane przez uniwersytet, tam są nieraz tłumy. W Lublinie jest zdecydowanie więcej rozrywek poza uczelnią.

• Dobry klub w Delft to by był chy-ba niezły interes?

- No na pewno. Nie wiem, dlaczego nie ma tam więcej klubów. Może dlate-go, że wszędzie jest blisko; Haga, Am-sterdam – jakieś 50 minut pociągiem; tam, to już naprawdę można się poba-wić.

• Co się musi zmienić w Polsce, żeby było lepiej?

- W Polsce nie ma takiej świadomości ze strony firm i – ogólnie rzecz biorąc - przemysłu. Być może duże uczelnie, jak Uniwersytet Warszawski, mają większe możliwości stypendialne czy współpra-cy z pracodawcami, ale na mniejszych czy mniej znanych uniwersytetach nie ma na to szans. A tam są naprawdę dobrzy studenci, tylko że nie mają zbyt wiele możliwości. Dlatego chciałbym, żeby UMCS dawał taką szansę. Pol-skie firmy w ogóle nie widzą poten-cjału zdolnych, wykształconych ludzi. Mam dwie koleżanki, które pisały pracę magisterską, która była jedno-cześnie projektem dla firmy. Dziew-czyny się napracowały, a firma bardzo skorzystała, ponieważ dostała gotowy algorytm rozwiązujący ich problem. I za tę pracę dziewczyny nie usłyszały nawet „dziękuję”, nie mówiąc o pro-pozycji współpracy. Żadnej gratyfika-cji za kawał dobrej roboty. Tak to wła-śnie u nas wygląda

Rozmawiała Elżbieta Pyda

>> dokończenie ze str. 6

Page 19: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200818

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 19

Tak żyjemy <<

- Zimno…- Zimno? Zimno to było, jak praco-

waliśmy od czwartej rano do drugiej po południu. Wtedy, to było zimno, a teraz jest cieplutko…

- I o której wstawaliście?- Tak przed trzecią, ale w końcu tygodnia byliśmy nieźle

zjeb… Rób, bo kierownik jedzie!Jakie to wszystko dziwne i nie dziwne. Znowu kolejny

dzień – dzień niczym się nie różniący od innych dni. Znów rano wstałem, godzinę jechałem, a teraz się będę męczył dziesięć godzin. I tak dzień za dniem, godzina po godzinie, minuta po minucie…

Stoję na kostce, a przede mną też kostka – morze kostki… Za mną moja robota – łąka, której część trzeba zamienić na chodnik. Tak toczy się walka miasta z przyrodą; to pierw-sze wygrywa – zabiera drugiemu skrawek po skrawku.

Codziennie dzielę czas na dwa sposoby: od siódmej do dziesiątej opalam się, później od dziesiątej to czterna-stej zakrywam się jak mogę, by się nie spalić i następnie, już do końca roboty, znowu się opalam. Drugi sposób jest prostszy: od początku do przerwy – jedenasta i od jede-nastej piętnaście do końca roboty.

Pracuję ostatnio z Józkiem – żonaty, dwoje dzieci; z Karolkiem – młody, silny, barczysty chłopak po zawodówce oraz z bliskim emerytury panem Jurkiem- dziobakiem. Dziobaki to ci, co donoszą na innych. Trudno powiedzieć, dlaczego to robią. Realne korzyści z tego marne – chyba, że ktoś ma już taki charakter… Na to się nic nie poradzi.

- Panowie! Trzeba zrobić dzisiaj te dwadzieścia pięć metrów przynajm-niej! – woła Jurek.

- A co, ja mam „koń” na plecach napisane? Jeszcze czego! – odżegnuje się Karol i po cichu mówi do mnie: - Trzeba coś wypić zaraz, bo zdech-niemy na tym słońcu. Jurkowi trzeba będzie dać, żeby nie podkablował… Dziobak musiał trafić do nas…

- Co zrobić? – pytam.Zawsze myślałem, że pić w robocie

to ryzyko, strach i coś niepotrzebne-go. Jednak w te upały doskonale rozu-miałem tych, co pili. Ciężko było wy-trzymać na słońcu bez wypicia wina czy zapalenia papierosa. Była to do-bra okazja na przerwę i krótkie ode-rwanie się od roboty. I jak tu nie mieć nałogu? Byli tacy, co dużo pili i tacy, co mniej, a także ci, co w ogóle. Każ-dy męczył się i znosił upały na swój sposób. Robota była jaka była: raz dobra, innym razem cięższa i gorsza. Upał był zawsze taki sam – nieznośny i męczący, a winko miało pomóc.

- To co robimy? – głośno pyta Karol.- Trzeba poczekać do przerwy. Dzi-

siaj kierownik się kręci – jak zwykle profesorsko przemówił Józek.

Karol często mówił. Jak nie było radia, to dobrze było go słuchać. Za-

wsze się czegoś dowiedział, gdzieś usłyszał jakieś nowiny: - W tym miesiącu mają nam podnieść wypłatę. Podob-

no o pięćdziesiąt groszy. Ale dużo, co? Co robić… U Ko-wala robią dwanaście godzin i mniej zarabiają, i jeszcze nad nimi stoi. Masakra!

- A ty, Kamil, będziesz po wakacjach? – pyta Jurek.- A nie wiem. Gdzieś się roboty poszuka. Może za gra-

nicę wyjadę. - Ty? Za granicę? – śmieje się Józek.- No tak, tu nie ma co robić. Ano zapomniałem, że do woj-

ska można iść, ale wolałbym za granicę. Tylko trzeba tro-chę zarobić. Mam nadzieję, że dużo kasy dadzą… W końcu wszystkie soboty jestem…

- Co ty gadasz? – śmieje się Józek. – Tu jak za dużo godzin pracujesz, to ci odejmą. Nie martw się, oni też muszą wyjść na swoje.

- Jak to – odejmą? – pytam.- Ot, student, niby taki uczony, a głupio się pyta. Normal-

nie. Zatem pamiętaj – i tu Józek wskazuje na Jurka – nie przej-muj się rolą, bo i tak cię upierd…

Najbardziej znane hasło z robót pub-licznych.

Nigdy nie myślałem, że można tyle mówić i myśleć o wypłacie: go-

dzina to cztery pięćdziesiąt, dziesięć godzin to… I tak dalej. Kupi ktoś so-bie wino i jedna godzina jest zmar-nowana, ale kto o tym myśli?

Raz narzekałem, że się wyspać nie mogę, a Józek na to:

- Ty to sobie przyjedziesz do domu i już nic prawie nie robisz. Czasem pomagasz w gospodarce, bo w goś-ciach jesteś i nie wypada nie pomóc. No chyba, że już taki cham z cie-bie, to i nie pomożesz. A ja wrócę o osiemnastej i muszę jeszcze coś w domu porobić. Baba sama wszyst-kiego nie zrobi. A roboty do cholery. Co ty myślisz?

- A co zrobisz, jak ta robota się skończy? W końcu to do listopada?

- No przecież na d… nie siądę! Później na cukrownie do stycz-nia, trochę przerwy i do Warsza-wy. Tu na wschodzie roboty nie ma za dużo. A w zimie, to już całkiem do d… A babę i dzieci trzeba wyży-wić. Co ty myślisz? Nie ma lekko. Trzeba być twardym, a nie miękkim – tu Józek przerywa i po chwili na-mysłu mówi: - Ty studiujesz, daj ci Boże, żebyś to ty kierował, a nie był kierowany…

W czasie przerwy wszyscy jedzą i palą. Od czasu do czasu ktoś coś po-wie, na przykład jakiś żart, ale ogól-

nie każdy je. Jedzeniem trzeba się de-lektować. Nikt sobie z tego nie zdaje sprawy, ale spokojne żucie kanapek i patrzenie przed siebie jest bardzo charakterystyczne…

Przerwa szybko mija, rzadko mi w życiu coś tak szybko mijało, jak ów piętnastominutowy przerywnik w pracy. Trudno nawet powiedzieć, czy można odpocząć przez tyle minut. Ale i w trakcie roboty też się czasami siada. Widać pracodawcy to przewi-dzieli. Bez tych małych przerw robo-ta byłaby nieznośna, ciężka do prze-życia. Nieraz Jurek mawiał:

- To nie to, co trzynaście godzin zbiorów na akord, ale i tam, jak chcesz, robisz wolniej albo szybciej…

Najbardziej ludzie się zmienia-ją, gdy dochodzi szesnasta. Kto może, zwalnia robotę, by zakończyć na jakimś ustalonym momencie; inni przyspieszają, by zrobić wszystko, co sobie założyli. Robota musi mieć określony moment – w czasie robo-ty ktoś wpada na pomysł, na którym metrze skończyć, ile to będzie „wy-starczająco”.

Nadchodzi siedemnasta. Każdy mozolnie przed tą godziną i szybko po niej przebiera się. „Fajrant, faj-rant” – słychać ze wszystkich stron. O ile podczas rannej jazdy wszyscy mówili i żartowali, o tyle podczas po-wrotu jest jakby ciszej. Każdy o czymś myśli, albo po prostu jest zmęczony. Karol pokazuje walkmana i mówi:

- Posłuchaj sobie tej muzy, podob-no trochę lubisz hip hop. To Liber i Doniu, Skarby:

… połowa na dachach zabudowań,Chce coś zaplanować, chce coś wypro-

stować, Nie widząc drogi do profitu,Nie widząc rent, nie widząc emerytur.Na tym rysunku – zero szacunku, zero

ubezpieczeń,Wypłaty cięte – anorektyczka kieszeń,

stos wyrzeczeńBez urlopu i wycieczek.Zaspani – praca nie pozwala wyspać,Eliminowani – los nierówno rozdał,Niektórzy nie są w stanie, by wziąć

duży rozmach(…) A ci, co mają chęci, ich szansa to-

nieStworzeni, żeby żyć w ogonie…

Robert Fornal

Robert Fornal

na pracuje w urzędzie, a druga w hi-permarkecie. Reszta zostaje w Holandii albo jeździ po Europie. Pracują głownie w bankach i przemyśle.

• Co jest najgorsze do wytrzymania w Holandii?

- Jedzenie. Jest bez smaku. Składni-ki są podobne, ale … wiesz, to nie ma smaku. Jest kilka polskich sklepów, ale to nie to samo.

• Jakie szanse na zatrudnienie w Holandii ma polski magister czy inżynier?

- Polski dyplom znaczy tutaj mniej niż holenderski. Nawet jak się ma listę zali-czonych przedmiotów, ciężko to prze-łożyć na tutejsze realia. Mam wrażenie, że bierze się pod uwagę tylko najwięk-sze uczelnie. Na pewno łatwiej znaleźć w Polsce pracę z dyplomem z Delft niż odwrotnie. System ECTS ułatwił trochę transfer przedmiotów.

• Jak Holendrzy traktują Polaków?- Na studiach nas lubią, bo ogólnie

wiadomo, że Polacy są pracowici i do-brze przygotowani. Studenci robią róż-ne rzeczy, raz jeden Grek dostał stypen-dium, wyjechał do siebie i już nie wrócił, a pieniądze przepadły. Wiadomo, że Po-lak raczej by tego nie zrobił, raczej do-prowadzi studia do końca i będzie miał bardzo dobre wyniki. Ja przyjechałem z Uniwersytetu Zielonogórskiego, z ma-łego miasta i z małej uczelni, istniejącej chyba od 2001 roku. Jak przyjechałem do Holandii, to zacząłem studiować z ludźmi, którzy uczyli się na lepszych uczelniach, np. w USA. Ale te różnice się wyrównują, Polacy są przygotowani do większej pracy, chcą wykorzystać okazję i zrobić dobrze coś potrzebnego. Być może to inna mentalność, a może są gotowi na poświęcenia, bo im bar-dziej zależy. W innych krajach traktuje się studia inaczej. Nie ma się co oszuki-wać- my chcemy się wyrwać. Chociażby ze względu na możliwości pracy.

• A jak spędzacie czas wolny?- Jak mamy dłuższą przerwę,

na przykład świąteczną, to ludzie jeż-dżą do domu, do swoich krajów, często się tam nawzajem zapraszają. W Delft jest coś takiego jak Culture Centre. Tam co piątek są imprezy, warsztaty, występy, teatr itp. Ja częściej chodziłem do centrum sportowego.

• A miasteczko studenckie?- Delft to typowe miasto studenckie.

To widać najbardziej, jak studenci wy-jeżdżają – jest pusto. To dobre miejsce dla kogoś, kto chce mieś spokój i osie-dlić się na stałe, jest tam dużo starszych ludzi. Nie ma tyle rozrywek, co w Rot-terdamie, dlatego studenci często cho-dzą na imprezy organizowane przez uniwersytet, tam są nieraz tłumy. W Lublinie jest zdecydowanie więcej rozrywek poza uczelnią.

• Dobry klub w Delft to by był chy-ba niezły interes?

- No na pewno. Nie wiem, dlaczego nie ma tam więcej klubów. Może dlate-go, że wszędzie jest blisko; Haga, Am-sterdam – jakieś 50 minut pociągiem; tam, to już naprawdę można się poba-wić.

• Co się musi zmienić w Polsce, żeby było lepiej?

- W Polsce nie ma takiej świadomości ze strony firm i – ogólnie rzecz biorąc - przemysłu. Być może duże uczelnie, jak Uniwersytet Warszawski, mają większe możliwości stypendialne czy współpra-cy z pracodawcami, ale na mniejszych czy mniej znanych uniwersytetach nie ma na to szans. A tam są naprawdę dobrzy studenci, tylko że nie mają zbyt wiele możliwości. Dlatego chciałbym, żeby UMCS dawał taką szansę. Pol-skie firmy w ogóle nie widzą poten-cjału zdolnych, wykształconych ludzi. Mam dwie koleżanki, które pisały pracę magisterską, która była jedno-cześnie projektem dla firmy. Dziew-czyny się napracowały, a firma bardzo skorzystała, ponieważ dostała gotowy algorytm rozwiązujący ich problem. I za tę pracę dziewczyny nie usłyszały nawet „dziękuję”, nie mówiąc o pro-pozycji współpracy. Żadnej gratyfika-cji za kawał dobrej roboty. Tak to wła-śnie u nas wygląda

Rozmawiała Elżbieta Pyda

>> dokończenie ze str. 6

Page 20: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200820

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 21

Tak żyjemy <<

Dwudziesta druga pięćdziesiąt pięć. Pociąg był punktualnie. Rzeszów - Hel. Dla nas Lublin - Gdańsk. Względnie niezatłoczo-ny. Wolne? Wolne. Osiem godzin, sześć

osób w przedziale. Nie ma co narzekać. Mógł być komplet, albo korytarz. Sześć osób: ja, Paweł i jakieś dwie pary z Rzeszowa. Wymieniliśmy kilka grzecz-nościowych haseł na początku. Reszta drogi w mil-czeniu. Widziałam wschód słońca. Po raz drugi w ży-ciu widziałam wschód słońca. Oba po nieprzespanej nocy. Nigdy nie chciałoby mi się wstawać tylko po to, żeby obejrzeć wschód słońca. Może to i romantycz-ne. Nie wiem. Zimno tak z rana… I oczy otwiera-ją się tylko do połowy. Moje kryteria poświęcenia nie obejmują wschodów słońca. Wysiedliśmy na sta-cji Gdańsk Główny, a oni na Hel pojechali.

SKM. Szybka kolej miejska. Peron czwarty, przy-stanek Gdańsk Żabianka. Po drodze mijaliśmy Stocznię Gdańską. Historia (ta szkolna) zrobiła swo-je, bo jakoś poczułam obecność „tej” Stoczni.

Pociąg jedzie wolno, ale konsekwentnie, do przo-du. Przeszkodami są jedynie kolejne stacje. Nasza Żabianka jest siódma. Wysiadamy, idziemy schoda-mi w dół do tunelu. Instynktownie w prawą stronę. To dobra strona. Prawdę mówiąc, nie zauważyliśmy, że można pójść w lewo. Jeden zbędny dylemat mniej. Schodami w górę.

Było po szóstej. Po szóstej RANO. To taka pora nocy dla mnie. I to nie tej nocy, kiedy człowiek się bawi, kiedy człowiek pisze, kiedy człowiek malu-je, kiedy człowiek rozmawia i kiedy człowiek my-śli. I na pewno nie tej nocy, kiedy się przyjeżdża do Gdańska Żabianki i szuka ul. Gospody 6d/2. Szósta rano, to pora nocy w sam raz do snu prze-znaczona. I półsen nas prowadził. Najpierw poka-zał nam zieloną mapkę osiedla ustawioną na skraju chodnika. I półsen poprowadził nas przez długi, sze-roki deptak. Do samego końca długiego, szerokiego deptaka, do bloku numer sześć. Do klatki oznaczo-nej literą „d”. Półsen wcisnął dwójkę na domofonie. Parter na szczęście. Cześć, jesteśmy. Kinga. Paweł. Agata. Z Agatą Paweł rozmawiał wcześniej przez telefon. Odpisała na nasze ogłoszenie w internecie. Ogłoszenie, że para grzecznych, niepijących, niepa-lących, czystych i pracujących studentów poszuku-je mieszkania w Trójmieście na okres wakacji. Taki chwyt. Prawdą było, że para studentów (…) poszu-kuje mieszkania w Trójmieście na okres wakacji.

Agata okazała się jedną z tych osób, które cały czas gadają. Na szczęście okazała się jedną z tych osób, które mówią z sensem, które nie nudzą, ani nie katują. Mieliśmy razem mieszkać ponad dwa

tygodnie. Do końca lipca. We troje. W kawaler-ce. Agata okazała się jedną z tych osób, z którymi można wytrzymać ponad dwa tygodnie w kawaler-ce. Co więcej, Agata okazała się jedną z tych osób, których brakuje, kiedy wyjeżdżają. To jedna z osób, które wykładają swoje życie na ozdobionym szcze-rością i bezinteresownością talerzu. Jedna z osób, która odda ci lepsze łóżko, która marzy, żeby komuś pomóc zmienić życie na lepsze i jedna z tych osób, która odczuwa nudności, kiedy stoi obok jakiejś fał-szywej zołzy, czy innego ch... Właściwie to nie jed-na, a jedyna z tych osób, jaką znam. Trzydziestego lipca Agata wyjechała do Belgii. Trzydziestego lipca zostaliśmy sami w prawie pustym mieszkaniu. Aga-ta była jedną z tych osób, która miała bardzo dużo zbędnych rzeczy. Bardzo dużo kosmetyków, świecz-ników, poduszeczek różnych i tak dalej. Zabrała wszystko. Wszystko oprócz komputera. Komputer został, żeby nie było nam smutno (teraz mogę pisać ten reportaż).

PIERWSZE WRAŻENIE

Gdańsk – Sopot - Gdynia. Bałtyk. Morze jak morze. Końca nie widać. Nie inte-resuje mnie wcale. I ci chodzą, turyści. I wydaje im się, że tu właśnie znajduje

się szczyt szczęścia. Szczyt szczęścia między dwu-dziestym czwartym a siedemdziesiątym którymś wejściem na plażę. Dwutygodniowy szczyt szczęścia. Później rok opowiadania o przeżyciach na szczycie i o samym pięknie szczytu, o jego zaletach. Rok opo-wiadania o pierwszej miłości, o tym, jaka woda cu-downa i jak słońce bierze. Zdjęcia. I MORZE na zdję-ciach jest. Morze. Morze. Co to jest MORZE? W ch… wody. Zbiornik wodny. Małe fale dotykają piasku i wyrzucają glony i zdechłe rybki. Nawet jak te rybki nie zdychają w morzu, tylko na brzegu, to nieważne. Leżą tam martwe. Martwe rybki tworzą opokę dla piaskowych zamków wznoszonych przez pociechy turystów. „Gdzie byłeś, byłaś na wakacjach?”. „NAD MORZEM”. Nad morzem to śmieszne określenie. Nad morzem jest niebo. Nawet statki są NA. Obok morza, w morzu, owszem, ale nie NAD? Nawet ma-rynarze są NA morzu. Ale turyści są NAD morzem.

I znienawidź mnie, ale ja jestem PONAD morzem i ponad turystami. Ponad dwa złote za gałkę lodów, ponad hennę na plaży i ponad ulgowy bilet na sopoc-kie molo. Ponad i POD, bo nawet pływać nie potrafię. Boję się wody. Nie wchodzę do wody, która sięga po-wyżej moich kolan. Potrafię pływać tylko w basenie. Nie boję się pływać w basenie. Boję się wody, która nie ma końca. Boję się, kiedy nie widzę dna sponad

tafli wody. Kręci mi się w głowie, kiedy jestem za-nurzona powyżej kolan. Najgorsza jest jednak moja przekorna natura. Zawsze wchodzę głębiej. Coś każe mi wejść głębiej. Wiem, że nie poradzę sobie z tak ruchomą i bezkresną przestrzenią. Wiem, że za-cznę wariować. Wiem, że najpierw znieruchomieję, dotrze do mnie, że to koniec, że nie dam rady się odwrócić tak, żeby zobaczyć brzeg, żeby mieć jakiś nieruchomy punkt zaczepienia. Kolejny raz dotrze do mnie, że zrobiłam wielką głupotę. Kolejny raz zbyt późno do mnie dotrze. Później wpadnę w pa-nikę. To o tyle dobrze, że wtedy nic już nie będzie zależało ode mnie. Zawsze znajdzie się jakiś bohater, który wydobędzie mnie z tych niespełna metrowych otchłani. Zawsze któryś poczuje się prawdziwym mężczyzną. Mężczyzną, od którego zależy życie biednego, głupiutkiego maleństwa, które z niespeł-na metrową wodą sobie nie radzi, o całym podłym życiu już nie mówiąc. Zawsze chcą numer telefonu. Debile. Może jakby za każdym razem mnie nie wy-ciągali, to nauczyłabym się nie wchodzić do wody, która sięga powyżej moich kolan.

TURYŚCI, TABORETY I AKWARELKI

Oczywiście nie przyjechaliśmy do Trójmia-sta w celach turystycznych. Nie przyjecha-liśmy bezinteresownie. Przyjechaliśmy ze sztalugą i z kartonami. Przyjecha-

liśmy z farbami, ołówkami, gumkami do ścierania i z zamiarem sprzedawania turystom obrazków przywołujących wspomnienia wspaniałych wakacji. Wspomnienia WAKACJI NAD MORZEM! Że będą kupować, to oczywiste. Ale najpierw musieliśmy się rozejrzeć za formą sprzedaży. Po przespacerowaniu incognito monciaka (czyli deptaka, który stanowi-ła, czy którym była ulica Monte Casino) tysiące razy wzdłuż i wszerz, doszliśmy do wniosku, że panuje tu absolutne bezprawie, jeśli chodzi o robienie biz-nesu na turystach. Każda luka w tłumie, każda luka na krawędzi tłumu i każda luka pod stopami tłumu była zajęta przez żebraków różnej maści, przez lote-rie, w których losy wyciągały papużki, przez upośle-dzone dzieci i garbatych starców. Każda luka wy-pełniona przez smętnych gitarzystów kaleczących polskie ballady rokowe niechcący zupełnie i przez gitarzystów kaleczących polskie ballady rokowe z pełną premedytacją. Każda luka wypełniona przez skrzypków, śpiewaków z plejbekiem w torbach, przez bębniarzy z dredami i bez dredów, przez tańczących brekdensa i usiłujących tańczyć brekdensa. Każdy milimetr wolnej przestrzeni zalakowany przez ta-borety, na których prężyły się potwory morskie, jed-noocy piraci z brodami po kolana, i w ch… różnych dziwadeł, które z pewnością miały coś, czy kogoś symbolizować, przedstawiać coś lub kogoś. Wszyscy ci na taboretach, z gitarami, ze skrzypcami, plejbe-kiem w torbach, ze szczurami na smyczach, z chory-mi psami i chorymi dziećmi. Wszyscy ci z wypraco-wanym spojrzeniem zbitego psa. Wszyscy ci siedzieli z przeróżnymi miskami, koszyczkami i rozciągnię-

tymi bezładnie pokrowcami od tego, na czym akurat grali. Kilka monet na przynętę. Kto jest bardziej ża-łosny? Kto ma większy talent? Czyj pojemnik na od-turystyczną jałmużnę dzisiaj się wypełni po brzegi? Kto ma bardziej poruszający tekst na skromniej-szym kawałku tektury? Kto, kto, kto? Pod Rossman-nem stoi wyelegantowany facet. Idealnie ostrzyżony, w czarnym, wyprasowanym garniturze. Jego oczy śmieją się, albo wykrzywiają w grymasie cierpie-nia? Oczy przykryte czarnymi okularami. Poważny jak urodzony grabarz. Z czerni jego garnituru wy-pływa biała kartka, w koszulce: „Zbieram na ope-rację syna”. Kropka. Grobowa mina, oczy przykry-te czarnymi okularami. Oczy zamknięte jak ciało w nylonowym worku. Nie mówią nic. To najbardziej zastanawiająca kreacja na deptaku. Muszę kiedyś za-czaić się i obserwować tego faceta. Cały dzień. Może zdradzi się małym gestem. Może na chwilę zdejmie okulary. Nie wiem. Albo to wyrafinowany sępiciel, albo naprawdę zdesperowany ojciec. Mojego zaufa-nia nie wzbudza. I mam wrażenie, że to nie dlate-go, że ogólnie jestem nieufna. Chciałabym zobaczyć go nagiego. Bez wyprasowanego garnituru, bez czarnych okularów i bez tajemniczej walizeczki. Może jego ciało pokryte jest wyblakłymi, amator-skimi tatuażami z jakimiś motywami piekielnymi? Może gasił papierosy na swoim brzuchu i ramio-nach? Może ma duży ślad po nożu, gdzieś w okolicy serca? Może ktoś uratował go, zanim się wykrwawił, a teraz odwdzięcza się temu komuś? Może jest wy-znawcą jakiejś dziwnej religii, która nakazuje ubrać się skromnie, ale elegancko i udręczać się stojąc kil-kanaście godzin pośród rwącego tłumu. Kilkanaście godzin stać bez ruchu. Na kilkanaście godzin dzien-nie wystawiać się na komentarze turystów i kłopotli-we pytania. Chyba że ten człowiek ma chore dziecko, a żebry na deptaku to tylko jedna z form zbierania funduszu na jego operację.

Po kilku dniach kombinowania gdzie sta-nąć, co konkretnie sprzedawać i, oczy-wiście, za ile sprzedawać doszliśmy

do wniosku, że pójdziemy po najmniejszej linii oporu. Nakupiliśmy pocztówek z widokami wytło-czonymi w pamięci przeciętnego turysty. Tak, żeby nie musiał się domyślać „co to jest i gdzie to jest”. Tak, żeby wszystko było okrutnie jasne. Tak, żeby ten przeciętny turysta mógł sobie sprawić śliczną akwarelkę z molem w roli głównej lub z Klifem Or-łowskim w tle, z Klifem Orłowskim na pierwszym planie, ze słynnym Żurawiem w tle, ze słynnym Żurawiem na pierwszym planie. Żeby turysta mógł zabrać ze sobą akwarelową Błyskawicę, akwarelo-wego Sołdka, akwarelowy Dar Młodzieży, Dar Po-morza i wszelkie inne, akwarelowe dary trójmiej-skiej przyrody i architektury. Wszystkie dary plus przystępna cena. Dziesięć złotych mały obrazek i trzydzieści duży. Która akwarelka się podoba? No, która? I przygłupi, acz rozbrajający uśmiech Pawła. Tak, to taki specyficzny bardzo uśmiech. Głupawy, bo wymuszony sytuacją. Rozbrajający, bo każdy grosz się liczy, a oni TO kupują. Takie niedowierza-

Page 21: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200820

>> Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 21

Tak żyjemy <<

Dwudziesta druga pięćdziesiąt pięć. Pociąg był punktualnie. Rzeszów - Hel. Dla nas Lublin - Gdańsk. Względnie niezatłoczo-ny. Wolne? Wolne. Osiem godzin, sześć

osób w przedziale. Nie ma co narzekać. Mógł być komplet, albo korytarz. Sześć osób: ja, Paweł i jakieś dwie pary z Rzeszowa. Wymieniliśmy kilka grzecz-nościowych haseł na początku. Reszta drogi w mil-czeniu. Widziałam wschód słońca. Po raz drugi w ży-ciu widziałam wschód słońca. Oba po nieprzespanej nocy. Nigdy nie chciałoby mi się wstawać tylko po to, żeby obejrzeć wschód słońca. Może to i romantycz-ne. Nie wiem. Zimno tak z rana… I oczy otwiera-ją się tylko do połowy. Moje kryteria poświęcenia nie obejmują wschodów słońca. Wysiedliśmy na sta-cji Gdańsk Główny, a oni na Hel pojechali.

SKM. Szybka kolej miejska. Peron czwarty, przy-stanek Gdańsk Żabianka. Po drodze mijaliśmy Stocznię Gdańską. Historia (ta szkolna) zrobiła swo-je, bo jakoś poczułam obecność „tej” Stoczni.

Pociąg jedzie wolno, ale konsekwentnie, do przo-du. Przeszkodami są jedynie kolejne stacje. Nasza Żabianka jest siódma. Wysiadamy, idziemy schoda-mi w dół do tunelu. Instynktownie w prawą stronę. To dobra strona. Prawdę mówiąc, nie zauważyliśmy, że można pójść w lewo. Jeden zbędny dylemat mniej. Schodami w górę.

Było po szóstej. Po szóstej RANO. To taka pora nocy dla mnie. I to nie tej nocy, kiedy człowiek się bawi, kiedy człowiek pisze, kiedy człowiek malu-je, kiedy człowiek rozmawia i kiedy człowiek my-śli. I na pewno nie tej nocy, kiedy się przyjeżdża do Gdańska Żabianki i szuka ul. Gospody 6d/2. Szósta rano, to pora nocy w sam raz do snu prze-znaczona. I półsen nas prowadził. Najpierw poka-zał nam zieloną mapkę osiedla ustawioną na skraju chodnika. I półsen poprowadził nas przez długi, sze-roki deptak. Do samego końca długiego, szerokiego deptaka, do bloku numer sześć. Do klatki oznaczo-nej literą „d”. Półsen wcisnął dwójkę na domofonie. Parter na szczęście. Cześć, jesteśmy. Kinga. Paweł. Agata. Z Agatą Paweł rozmawiał wcześniej przez telefon. Odpisała na nasze ogłoszenie w internecie. Ogłoszenie, że para grzecznych, niepijących, niepa-lących, czystych i pracujących studentów poszuku-je mieszkania w Trójmieście na okres wakacji. Taki chwyt. Prawdą było, że para studentów (…) poszu-kuje mieszkania w Trójmieście na okres wakacji.

Agata okazała się jedną z tych osób, które cały czas gadają. Na szczęście okazała się jedną z tych osób, które mówią z sensem, które nie nudzą, ani nie katują. Mieliśmy razem mieszkać ponad dwa

tygodnie. Do końca lipca. We troje. W kawaler-ce. Agata okazała się jedną z tych osób, z którymi można wytrzymać ponad dwa tygodnie w kawaler-ce. Co więcej, Agata okazała się jedną z tych osób, których brakuje, kiedy wyjeżdżają. To jedna z osób, które wykładają swoje życie na ozdobionym szcze-rością i bezinteresownością talerzu. Jedna z osób, która odda ci lepsze łóżko, która marzy, żeby komuś pomóc zmienić życie na lepsze i jedna z tych osób, która odczuwa nudności, kiedy stoi obok jakiejś fał-szywej zołzy, czy innego ch... Właściwie to nie jed-na, a jedyna z tych osób, jaką znam. Trzydziestego lipca Agata wyjechała do Belgii. Trzydziestego lipca zostaliśmy sami w prawie pustym mieszkaniu. Aga-ta była jedną z tych osób, która miała bardzo dużo zbędnych rzeczy. Bardzo dużo kosmetyków, świecz-ników, poduszeczek różnych i tak dalej. Zabrała wszystko. Wszystko oprócz komputera. Komputer został, żeby nie było nam smutno (teraz mogę pisać ten reportaż).

PIERWSZE WRAŻENIE

Gdańsk – Sopot - Gdynia. Bałtyk. Morze jak morze. Końca nie widać. Nie inte-resuje mnie wcale. I ci chodzą, turyści. I wydaje im się, że tu właśnie znajduje

się szczyt szczęścia. Szczyt szczęścia między dwu-dziestym czwartym a siedemdziesiątym którymś wejściem na plażę. Dwutygodniowy szczyt szczęścia. Później rok opowiadania o przeżyciach na szczycie i o samym pięknie szczytu, o jego zaletach. Rok opo-wiadania o pierwszej miłości, o tym, jaka woda cu-downa i jak słońce bierze. Zdjęcia. I MORZE na zdję-ciach jest. Morze. Morze. Co to jest MORZE? W ch… wody. Zbiornik wodny. Małe fale dotykają piasku i wyrzucają glony i zdechłe rybki. Nawet jak te rybki nie zdychają w morzu, tylko na brzegu, to nieważne. Leżą tam martwe. Martwe rybki tworzą opokę dla piaskowych zamków wznoszonych przez pociechy turystów. „Gdzie byłeś, byłaś na wakacjach?”. „NAD MORZEM”. Nad morzem to śmieszne określenie. Nad morzem jest niebo. Nawet statki są NA. Obok morza, w morzu, owszem, ale nie NAD? Nawet ma-rynarze są NA morzu. Ale turyści są NAD morzem.

I znienawidź mnie, ale ja jestem PONAD morzem i ponad turystami. Ponad dwa złote za gałkę lodów, ponad hennę na plaży i ponad ulgowy bilet na sopoc-kie molo. Ponad i POD, bo nawet pływać nie potrafię. Boję się wody. Nie wchodzę do wody, która sięga po-wyżej moich kolan. Potrafię pływać tylko w basenie. Nie boję się pływać w basenie. Boję się wody, która nie ma końca. Boję się, kiedy nie widzę dna sponad

tafli wody. Kręci mi się w głowie, kiedy jestem za-nurzona powyżej kolan. Najgorsza jest jednak moja przekorna natura. Zawsze wchodzę głębiej. Coś każe mi wejść głębiej. Wiem, że nie poradzę sobie z tak ruchomą i bezkresną przestrzenią. Wiem, że za-cznę wariować. Wiem, że najpierw znieruchomieję, dotrze do mnie, że to koniec, że nie dam rady się odwrócić tak, żeby zobaczyć brzeg, żeby mieć jakiś nieruchomy punkt zaczepienia. Kolejny raz dotrze do mnie, że zrobiłam wielką głupotę. Kolejny raz zbyt późno do mnie dotrze. Później wpadnę w pa-nikę. To o tyle dobrze, że wtedy nic już nie będzie zależało ode mnie. Zawsze znajdzie się jakiś bohater, który wydobędzie mnie z tych niespełna metrowych otchłani. Zawsze któryś poczuje się prawdziwym mężczyzną. Mężczyzną, od którego zależy życie biednego, głupiutkiego maleństwa, które z niespeł-na metrową wodą sobie nie radzi, o całym podłym życiu już nie mówiąc. Zawsze chcą numer telefonu. Debile. Może jakby za każdym razem mnie nie wy-ciągali, to nauczyłabym się nie wchodzić do wody, która sięga powyżej moich kolan.

TURYŚCI, TABORETY I AKWARELKI

Oczywiście nie przyjechaliśmy do Trójmia-sta w celach turystycznych. Nie przyjecha-liśmy bezinteresownie. Przyjechaliśmy ze sztalugą i z kartonami. Przyjecha-

liśmy z farbami, ołówkami, gumkami do ścierania i z zamiarem sprzedawania turystom obrazków przywołujących wspomnienia wspaniałych wakacji. Wspomnienia WAKACJI NAD MORZEM! Że będą kupować, to oczywiste. Ale najpierw musieliśmy się rozejrzeć za formą sprzedaży. Po przespacerowaniu incognito monciaka (czyli deptaka, który stanowi-ła, czy którym była ulica Monte Casino) tysiące razy wzdłuż i wszerz, doszliśmy do wniosku, że panuje tu absolutne bezprawie, jeśli chodzi o robienie biz-nesu na turystach. Każda luka w tłumie, każda luka na krawędzi tłumu i każda luka pod stopami tłumu była zajęta przez żebraków różnej maści, przez lote-rie, w których losy wyciągały papużki, przez upośle-dzone dzieci i garbatych starców. Każda luka wy-pełniona przez smętnych gitarzystów kaleczących polskie ballady rokowe niechcący zupełnie i przez gitarzystów kaleczących polskie ballady rokowe z pełną premedytacją. Każda luka wypełniona przez skrzypków, śpiewaków z plejbekiem w torbach, przez bębniarzy z dredami i bez dredów, przez tańczących brekdensa i usiłujących tańczyć brekdensa. Każdy milimetr wolnej przestrzeni zalakowany przez ta-borety, na których prężyły się potwory morskie, jed-noocy piraci z brodami po kolana, i w ch… różnych dziwadeł, które z pewnością miały coś, czy kogoś symbolizować, przedstawiać coś lub kogoś. Wszyscy ci na taboretach, z gitarami, ze skrzypcami, plejbe-kiem w torbach, ze szczurami na smyczach, z chory-mi psami i chorymi dziećmi. Wszyscy ci z wypraco-wanym spojrzeniem zbitego psa. Wszyscy ci siedzieli z przeróżnymi miskami, koszyczkami i rozciągnię-

tymi bezładnie pokrowcami od tego, na czym akurat grali. Kilka monet na przynętę. Kto jest bardziej ża-łosny? Kto ma większy talent? Czyj pojemnik na od-turystyczną jałmużnę dzisiaj się wypełni po brzegi? Kto ma bardziej poruszający tekst na skromniej-szym kawałku tektury? Kto, kto, kto? Pod Rossman-nem stoi wyelegantowany facet. Idealnie ostrzyżony, w czarnym, wyprasowanym garniturze. Jego oczy śmieją się, albo wykrzywiają w grymasie cierpie-nia? Oczy przykryte czarnymi okularami. Poważny jak urodzony grabarz. Z czerni jego garnituru wy-pływa biała kartka, w koszulce: „Zbieram na ope-rację syna”. Kropka. Grobowa mina, oczy przykry-te czarnymi okularami. Oczy zamknięte jak ciało w nylonowym worku. Nie mówią nic. To najbardziej zastanawiająca kreacja na deptaku. Muszę kiedyś za-czaić się i obserwować tego faceta. Cały dzień. Może zdradzi się małym gestem. Może na chwilę zdejmie okulary. Nie wiem. Albo to wyrafinowany sępiciel, albo naprawdę zdesperowany ojciec. Mojego zaufa-nia nie wzbudza. I mam wrażenie, że to nie dlate-go, że ogólnie jestem nieufna. Chciałabym zobaczyć go nagiego. Bez wyprasowanego garnituru, bez czarnych okularów i bez tajemniczej walizeczki. Może jego ciało pokryte jest wyblakłymi, amator-skimi tatuażami z jakimiś motywami piekielnymi? Może gasił papierosy na swoim brzuchu i ramio-nach? Może ma duży ślad po nożu, gdzieś w okolicy serca? Może ktoś uratował go, zanim się wykrwawił, a teraz odwdzięcza się temu komuś? Może jest wy-znawcą jakiejś dziwnej religii, która nakazuje ubrać się skromnie, ale elegancko i udręczać się stojąc kil-kanaście godzin pośród rwącego tłumu. Kilkanaście godzin stać bez ruchu. Na kilkanaście godzin dzien-nie wystawiać się na komentarze turystów i kłopotli-we pytania. Chyba że ten człowiek ma chore dziecko, a żebry na deptaku to tylko jedna z form zbierania funduszu na jego operację.

Po kilku dniach kombinowania gdzie sta-nąć, co konkretnie sprzedawać i, oczy-wiście, za ile sprzedawać doszliśmy

do wniosku, że pójdziemy po najmniejszej linii oporu. Nakupiliśmy pocztówek z widokami wytło-czonymi w pamięci przeciętnego turysty. Tak, żeby nie musiał się domyślać „co to jest i gdzie to jest”. Tak, żeby wszystko było okrutnie jasne. Tak, żeby ten przeciętny turysta mógł sobie sprawić śliczną akwarelkę z molem w roli głównej lub z Klifem Or-łowskim w tle, z Klifem Orłowskim na pierwszym planie, ze słynnym Żurawiem w tle, ze słynnym Żurawiem na pierwszym planie. Żeby turysta mógł zabrać ze sobą akwarelową Błyskawicę, akwarelo-wego Sołdka, akwarelowy Dar Młodzieży, Dar Po-morza i wszelkie inne, akwarelowe dary trójmiej-skiej przyrody i architektury. Wszystkie dary plus przystępna cena. Dziesięć złotych mały obrazek i trzydzieści duży. Która akwarelka się podoba? No, która? I przygłupi, acz rozbrajający uśmiech Pawła. Tak, to taki specyficzny bardzo uśmiech. Głupawy, bo wymuszony sytuacją. Rozbrajający, bo każdy grosz się liczy, a oni TO kupują. Takie niedowierza-

Page 22: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200822

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 2�

Tak żyjemy <<

nie zmiksowane z ulgą i posypane szczerą radością. I te wszystkie rozkoszne w swoim mniemaniu, a ob-leśne w mniemaniu reszty starsze panie. I ich pyta-nia: „To fotografie są? Czy to płótno?” I ich stwier-dzenia: „Nie widzisz? To kredki są.” Noż k…! Jak można być tak głupim? Człowiek, który nie potrafi się śmiać z tak beznadziejnych przejawów ludzkiej bezmózgoty nie wytrzymałby nawet jednego dnia pracy na ulicy. Uśmiech Pawła był spowodowany. Spowodowany, ale mimo to szczery. Spowodowany starszymi paniami, ich pytaniami. Spowodowa-ny uwagami pseudoartystów, pseudobiznesmenów i reszty pseudo. Już samo słowo turysta znaczy tyle, co pseudo. Turysta to człowiek, który udaje kogoś, kim nie jest. Po co niby ma być sobą, kiedy może być każdym. Może być kim tylko zechce. Turysta wyry-wa się z korzeniami ze swojego środowiska. Na ja-kiś czas się wyrywa. I wrasta płytko na jakiś czas w nowe, bardzo elastyczne otoczenie. Nie wiadomo, kto kim jest, skąd przyjechał i gdzie wróci. Zapako-wać? I znowu uśmiech. Trzydzieści złotych. Dzięku-jemy. Do widzenia! Gudbaj! Aufwiderzejn! Ciekawe, gdzie skończą nasze akwarelki.

ZE SZTALUGĄ NA MONCIAKU

Pierwszy dzień. Pierwszy, kiedy zebraliśmy się na odwagę, żeby znaleźć i wypełnić na-szą lukę na monciaku. Płynęliśmy z tłumem w górę ulicy Monte Casino. Płynęliśmy, czuj-

nie się rozglądając. Gdzieś musi być dla nas miejsce. Rozstawiliśmy w końcu nasz mały interes na ławce przed delikatesami. Rozstawiliśmy o siedemnastej. Zwinęliśmy o dwudziestej pierwszej. Zarobiliśmy dziesięć złotych. Przypadkowe i dziwne dziesięć złotych. Ludzie przychodzili, oglądali, chwalili i pie-przyli przeróżne głupoty. „O jakie śliczne!!!” „To trzeba mieć talent!” „Sołdek źle wykadrowany” „Ta-kie tanie?”„Takie drogie?”. Oglądali i chwalili. Kilka uroczych starszych pań było bliskich posikaniu się w swoje wielkie, kwieciste majtki na widok klifu, czy innego słodkiego widoczku. Ładne, ładne, wie-my, że ładne; nie po to tyle z pocztówek przeryso-wywaliśmy, żeby tylko komplementy zbierać. Swo-ją drogą było zabawnie, kiedy pytali nas jak dojść do klifu, gdzie stoi ten statek, czy można go zwie-dzać, a te romantyczne łódeczki to w Gdańsku są, czy w Sopocie? Niestety nie znaliśmy odpowiedzi na te nieskomplikowane pytania. Mogliśmy jedynie wskazać miejsca, gdzie kupiliśmy pocztówki. Przy-najmniej dowiedzieliśmy się, co jest co i gdzie. Póź-niej dumnie informowaliśmy niedoinformowanych i rozwiewaliśmy wątpliwości naszych potencjalnych klientów. Pytali, komplementowali i odchodzili. Na-wet jednej akwarelki nie wzięli.

Kiedy tak siedzieliśmy i odbieraliśmy z naszych mózgów najczarniejsze wizje chybionego najwy-raźniej pomysłu na zbicie fortuny, ni stąd ni z owąd pojawił się łysawy typ z rudą, rzadka brodą. Wpadł jak lis do kurnika i kupił nieoprawioną latarnię. Zamieszania narobił strasznego i w kółko powta-rzał, że chce budynek. Budynek tylko i budynek;

budynek, a my tylko morze, statki i molo mieliśmy. Paweł trzymał na kolanach blok. Na kartonie, po-dzielonym na cztery części, cztery obrazki. Czte-ry niedokończone, niedoschnięte i nieoprawione obrazki. Rudy dostrzegł wśród nich budynek. „Ile ta latarnia?”. Ale panie, to nie wycięte, nie gotowe jeszcze. „A po ile będzie?”- facet nie dawał za wy-graną. Po dychu. „Wytniesz mi pan to?” Jak, teraz? Rudy wepchnął mi banknot o najniższym nominale (ale banknot zawsze), wyrwał Pawłowi latarnię i od-jechał na rowerze. Zaskoczył nas, rozbawił i dał tak oczekiwane potwierdzenie. Będą kupować. Wrócili-śmy do mieszkania z powodem, żeby wstać w miarę wcześnie.

Wstaliśmy w miarę wcześnie. Odprawiliśmy poranny rytuał. Nawet, jeśli któreś z nas miałoby przegapić ostatnią szansę, spóźnić

się na ostatni pociąg, albo na pierwszy autobus, na-wet jeśli waliłoby się i paliło, to nigdy nie odmówili-byśmy sobie odprawienia porannego rytuału. Kawa i kilka papierosów. Kawa dobrze zaparzona, a papie-rosy wypalone bez pośpiechu. Papierosy, które zbli-żają się do ust i oddalają w spowolnionym tempie. Dym, który zanim rozpłynie się w powietrzu, długo krąży w przełyku i w kłębi się mozolnie w płucach. Kłębi się jak gromadka niekształtnych baletnic, ro-biących salta do tyłu i w przód. Bez ładu i składu, po-woli. Rytuał musi być odprawiony dobrze. Nie wolno przyśpieszać, bo cały dzień runie jak wielka budowla postawiona na niby fundamencie z rzadkiego gów-na. I kawa. Mocna, bez cukru i nie w filiżance. Rytu-ał to jedyna motywacja, na tyle silna, że podnoszę się z łóżka. Kawa i kilka papierosów. Później już wszyst-ko jakoś toczy się samo. Decyzje podejmują się za mnie, beze mnie. Jestem chyba zbyt porywcza, żeby dopilnować los. Owszem, snuję często odległe plany, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. Zawsze coś pojawia się na krętej drodze realizacji i zmusza mnie do skręcenia na jakiś boczny tor, który staje się na-gle torem głównym, a czasem i celem życia. Gnam na ślepo tym torem, który stał się torem głównym i bach, znowu coś, znowu zbaczam na inny tor i zno-wu staje się on jedyną właściwą drogą mojego życia. I bach, i bum, i k…, ileż można mieć jedynych wła-ściwych dróg?

Przez cały rok akademicki budowałam dro-gę do Warszawy. W ostatniej chwili zboczyłam na Gdańsk. Właściwie to do tej pory zastanawiam się jak to się stało. No nic, jestem tutaj. Jestem z Pawłem. Wstaliśmy w miarę wcześnie. Odprawiliśmy poran-ny rytuał i ruszyliśmy na sopocki monciak. Szliśmy około godziny. Szliśmy brzegiem morza. Spieszy-ło się nam i nie spieszyło. Chcieliśmy już rozstawić sztalugę z obrazkami, ale nie czuliśmy się jeszcze pewnie. Nowe miejsce zawsze tak działa. Ciekawość i niepewność. Podniecenie i strach przed czymś bli-żej nieokreślonym. Strach przed tutejszym widmem. Każde miejsce ma swoje widmo. Każde miejsce ma kilka oblicz, czy warstw, jak kto woli. My mieliśmy przeskoczyć pierwszą warstwę, tę piękną, uroczą i niezwykle klimatyczną skórkę Sopotu. Tę skórkę,

którą zachwycają się przyjezdne damy w strojnych koralach. Tę skórkę, którą z euforią fotografują niemieccy turyści, angielscy turyści, francuscy tu-ryści i co bardziej napaleni polscy turyści. Dobrze, że miejsca nie blakną po każdej fotografii, że zdjęcia nie wchłaniają ich duszy i anatomii. I dobrze, że lu-dziom tylko się wydaje, że zabierają ze sobą część miejsca, które odwiedzili. W przeciwnym razie świat byłby biedniejszy o Rzym, o Wenecję, o kawałek Pa-ryża, kawałek Lwowa, kawałek Pragi, kawałek Dre-zna, Krakowa i o wiele, wiele innych kawałków, któ-re zajmują czołowe pozycje w każdym vademecum błyskawicznego turysty. (Vademecum Skórkowicza z Wypasioną Cyfrówką). Świat byłby usłany białymi plamami, a Japończycy mieliby zakaz opuszczania swoich wysp.

A my mieliśmy wejść, a właściwie wśliznąć się zbyt szybko pod skórkę Sopotu. Mieliśmy znaleźć lukę między żebrakami, grajkami i innymi moncia-kowymi atrakcjodawcami, osiedlić się w niej i strzec przed ewentualnymi intruzami. Kiedyś każdy atrak-cjodawca, przecież był tu „nowy”. Każdy szukał luki i każdy strzegł przed intruzami swojej półmetrowej choćby przestrzeni. Nie wiedzieliśmy, czy na na-szej ławce pod delikatesami ktoś już nie rozkręca od rana, swojego małego, prymitywnego biznesiku. Ta ławka nie była jeszcze zupełnie nasza. Dopiero się do niej przymierzaliśmy. Może po trzecim dniu mo-glibyśmy traktować ją jako SWOJĄ lukę, ale na pew-no jeszcze nie teraz.

Około godziny brzegiem morza, z gło-wami pełnymi stresowych przemyśleń. Doszliśmy wreszcie. Ławka była zajęta przez pocztówki sterczące na żółto-nie-

bieskim wózku z tą ch…wą trąbką Poczty Polskiej. Poszliśmy dalej, do następnej, owiniętej wokół drze-wa ławki z metalowej siatki. Minęliśmy kilka ogród-ków piwnych. Ukazała nam się puściutka prawie ławka i spory kawałek chodnika skąpany w słońcu. Przyspieszyliśmy kroku. Takie miejsce to łakomy kąsek dla potencjalnych atrakcjodawców. Chwila niepewności, serca biją szybciej, wytwarzając nikłe wprawdzie, ale odczuwalne porcyjki adrenaliny. Zdążymy? Zdążyliśmy i niczym dzieci bawiące się w krzesełka, posadziliśmy swoje tyłki na kratkowa-nej ławce. Pierwsi! Wygraliśmy z czasem i konku-rencją! Zapaliliśmy papierosa, wydobyliśmy obrazki z plecaka i zaczęliśmy rozkładać sztalugę. Na skraw-ku ławki siedział dziadek jakiś i uważnie obserwo-wał, każdy nasz ruch. Nagle usłyszałam jak dziadek, ochrypłym głosem wymamrotał „O! Już. Idzie”.

Uniosłam głowę, którą nurkowałam w plecaku po-szukując taśmy samoprzylepnej, czy innego ołówka. Czarne buty, przykryte lekko czarnymi spodniami ze źle rozprasowanymi kantami szły w naszą stronę. Podniosłam głowę wyżej, żeby się upewnić. Nie mu-siałam wcale podnosić głowy. Krok strażnika miej-skiego jest taki sam niezależnie czy to Kraków, Lu-blin, Biłgoraj Toruń, Wrocław, Poznań, Warszawa, Szczecin, Katowice, Biała Podlaska, Busko Zdrój… czy Sopot. K…! I z czym się rozkładamy, i czy mamy

pozwolenie, i czy chcemy trzy stówy mandatu. Tak k…, chcemy trzy stówy mandatu i dlatego udaje-my głupich i lekko upośledzonych nieudaczników. Chcemy trzy stówy mandatu i dlatego uśmiechamy się i wdzięczymy do czarno-żółtego. A skąd mamy wziąć takie pozwolenie? A gdzie ten urząd miasta? I tak w ogóle to przepraszamy, że musiał interwenio-wać z naszego powodu. Dziękujemy za wskazówki i przepraszamy. Do widzenia. Pa pa. Buziaczki. Oby-śmy cię więcej nie spotkali. I podsumowanie dziad-ka, że ruscy to stoją, gdzie im się podoba, a Polakom zarobić nie dadzą.

Urząd Miasta. Wróżba problemów. Jakikolwiek URZĄD to wróżba problemów. Te wstrętne PANIE, które czują się wiecznie prześladowane. I znerwi-cowani prześladowcy, petenci. Te PANIE codzien-nie od ósmej rano przeżywają drogę krzyżową. Dźwigają swoje krzyże do piętnastej. Każdy petent – prześladowca wbija swój gwóźdź. Biedne kobiety. Po piętnastej sprytnie wyciągają gwoździe, ich ciel-ska się regenerują, jednym sprytnym ruchem zrzu-cają krzyże za biurka i żwawym krokiem ruszają w miasto. Męczennice uzależnione od waleriany, bo kto by to wszystko wytrzymał.

Z duszami na ramionach ruszyliśmy do Urzę-du Miasta w Sopocie. Na szczęście był kilka kroków od monciaka. Przylepiliśmy oczy do tablicy informującej o miejscu usytuowa-

nia tematycznych pokojów z tematycznymi męczen-nicami. Drugie piętro. Pokój dziewięćdziesiąt trzy bodajże... Wydział Kultury, Turystyki i Sportu. Pu-kamy. Czyżby w sopockim Urzędzie Miasta, a przy-najmniej w Wydziale Kultury, Turystyki i Sportu nie było (już) męczennic?

Przywitał nas zorganizowany gwar. Każdy roz-mawiał z każdym i przy okazji przez telefon, ale ja-koś dostaliśmy regulamin galerii ulicznej (okazało się, że musimy właśnie tam stać), formularz i krót-kie wyjaśnienia. Zeszliśmy na dół przedyskutować sprawę, bo okazało się, że musimy zapłacić siedem-dziesiąt złotych za lipiec, a do końca lipca zostało dziewięć dni. Postanowiliśmy zaryzykować. Paweł wypełnił formularz, KUPIŁ ZNACZEK OPŁA-TY SKARBOWEJ (dla mnie te znaczki są jak ha-racz jakiś. I pojąć nie mogę, po co kupuje się taki znaczek za pięć złotych na parterze, żeby zanieść go na pierwsze, czy drugie piętro???), dołączył przy-kładową pracę i poszedł z tym do pokoju dziewięć-dziesiąt trzy bodajże. Pani kierownik niestety czasu nie miała i kazali przyjść JUTRO o tej samej porze. Następnego dnia, dokładnie o trzynastej trzydzieści staliśmy pod pokojem dziewięćdziesiąt trzy bodajże. Paweł wszedł i wyszedł z formularzem wpłaty. Kasa jest na parterze. Poszliśmy na parter. Siedemdzie-siąt złotych, plus dwa pięćdziesiąt opłaty za wpłatę, pieczątka, front drzwi pokoju dziewięćdziesiąt trzy bodajże. Paweł wszedł i wyszedł z kartką A4, na któ-rej nadrukowany był mały prostokąt o treści: GA-LERIA ULICZNA W SOPOCIE 2006. IDENTYFI-KATOR NR 33A. PAWEŁ JARUGA. EKSPOZYCJA RYSUNKÓW. LIPIEC plus logo Sopotu. Z tyłu szara

Page 23: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200822

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 2�

Tak żyjemy <<

nie zmiksowane z ulgą i posypane szczerą radością. I te wszystkie rozkoszne w swoim mniemaniu, a ob-leśne w mniemaniu reszty starsze panie. I ich pyta-nia: „To fotografie są? Czy to płótno?” I ich stwier-dzenia: „Nie widzisz? To kredki są.” Noż k…! Jak można być tak głupim? Człowiek, który nie potrafi się śmiać z tak beznadziejnych przejawów ludzkiej bezmózgoty nie wytrzymałby nawet jednego dnia pracy na ulicy. Uśmiech Pawła był spowodowany. Spowodowany, ale mimo to szczery. Spowodowany starszymi paniami, ich pytaniami. Spowodowa-ny uwagami pseudoartystów, pseudobiznesmenów i reszty pseudo. Już samo słowo turysta znaczy tyle, co pseudo. Turysta to człowiek, który udaje kogoś, kim nie jest. Po co niby ma być sobą, kiedy może być każdym. Może być kim tylko zechce. Turysta wyry-wa się z korzeniami ze swojego środowiska. Na ja-kiś czas się wyrywa. I wrasta płytko na jakiś czas w nowe, bardzo elastyczne otoczenie. Nie wiadomo, kto kim jest, skąd przyjechał i gdzie wróci. Zapako-wać? I znowu uśmiech. Trzydzieści złotych. Dzięku-jemy. Do widzenia! Gudbaj! Aufwiderzejn! Ciekawe, gdzie skończą nasze akwarelki.

ZE SZTALUGĄ NA MONCIAKU

Pierwszy dzień. Pierwszy, kiedy zebraliśmy się na odwagę, żeby znaleźć i wypełnić na-szą lukę na monciaku. Płynęliśmy z tłumem w górę ulicy Monte Casino. Płynęliśmy, czuj-

nie się rozglądając. Gdzieś musi być dla nas miejsce. Rozstawiliśmy w końcu nasz mały interes na ławce przed delikatesami. Rozstawiliśmy o siedemnastej. Zwinęliśmy o dwudziestej pierwszej. Zarobiliśmy dziesięć złotych. Przypadkowe i dziwne dziesięć złotych. Ludzie przychodzili, oglądali, chwalili i pie-przyli przeróżne głupoty. „O jakie śliczne!!!” „To trzeba mieć talent!” „Sołdek źle wykadrowany” „Ta-kie tanie?”„Takie drogie?”. Oglądali i chwalili. Kilka uroczych starszych pań było bliskich posikaniu się w swoje wielkie, kwieciste majtki na widok klifu, czy innego słodkiego widoczku. Ładne, ładne, wie-my, że ładne; nie po to tyle z pocztówek przeryso-wywaliśmy, żeby tylko komplementy zbierać. Swo-ją drogą było zabawnie, kiedy pytali nas jak dojść do klifu, gdzie stoi ten statek, czy można go zwie-dzać, a te romantyczne łódeczki to w Gdańsku są, czy w Sopocie? Niestety nie znaliśmy odpowiedzi na te nieskomplikowane pytania. Mogliśmy jedynie wskazać miejsca, gdzie kupiliśmy pocztówki. Przy-najmniej dowiedzieliśmy się, co jest co i gdzie. Póź-niej dumnie informowaliśmy niedoinformowanych i rozwiewaliśmy wątpliwości naszych potencjalnych klientów. Pytali, komplementowali i odchodzili. Na-wet jednej akwarelki nie wzięli.

Kiedy tak siedzieliśmy i odbieraliśmy z naszych mózgów najczarniejsze wizje chybionego najwy-raźniej pomysłu na zbicie fortuny, ni stąd ni z owąd pojawił się łysawy typ z rudą, rzadka brodą. Wpadł jak lis do kurnika i kupił nieoprawioną latarnię. Zamieszania narobił strasznego i w kółko powta-rzał, że chce budynek. Budynek tylko i budynek;

budynek, a my tylko morze, statki i molo mieliśmy. Paweł trzymał na kolanach blok. Na kartonie, po-dzielonym na cztery części, cztery obrazki. Czte-ry niedokończone, niedoschnięte i nieoprawione obrazki. Rudy dostrzegł wśród nich budynek. „Ile ta latarnia?”. Ale panie, to nie wycięte, nie gotowe jeszcze. „A po ile będzie?”- facet nie dawał za wy-graną. Po dychu. „Wytniesz mi pan to?” Jak, teraz? Rudy wepchnął mi banknot o najniższym nominale (ale banknot zawsze), wyrwał Pawłowi latarnię i od-jechał na rowerze. Zaskoczył nas, rozbawił i dał tak oczekiwane potwierdzenie. Będą kupować. Wrócili-śmy do mieszkania z powodem, żeby wstać w miarę wcześnie.

Wstaliśmy w miarę wcześnie. Odprawiliśmy poranny rytuał. Nawet, jeśli któreś z nas miałoby przegapić ostatnią szansę, spóźnić

się na ostatni pociąg, albo na pierwszy autobus, na-wet jeśli waliłoby się i paliło, to nigdy nie odmówili-byśmy sobie odprawienia porannego rytuału. Kawa i kilka papierosów. Kawa dobrze zaparzona, a papie-rosy wypalone bez pośpiechu. Papierosy, które zbli-żają się do ust i oddalają w spowolnionym tempie. Dym, który zanim rozpłynie się w powietrzu, długo krąży w przełyku i w kłębi się mozolnie w płucach. Kłębi się jak gromadka niekształtnych baletnic, ro-biących salta do tyłu i w przód. Bez ładu i składu, po-woli. Rytuał musi być odprawiony dobrze. Nie wolno przyśpieszać, bo cały dzień runie jak wielka budowla postawiona na niby fundamencie z rzadkiego gów-na. I kawa. Mocna, bez cukru i nie w filiżance. Rytu-ał to jedyna motywacja, na tyle silna, że podnoszę się z łóżka. Kawa i kilka papierosów. Później już wszyst-ko jakoś toczy się samo. Decyzje podejmują się za mnie, beze mnie. Jestem chyba zbyt porywcza, żeby dopilnować los. Owszem, snuję często odległe plany, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. Zawsze coś pojawia się na krętej drodze realizacji i zmusza mnie do skręcenia na jakiś boczny tor, który staje się na-gle torem głównym, a czasem i celem życia. Gnam na ślepo tym torem, który stał się torem głównym i bach, znowu coś, znowu zbaczam na inny tor i zno-wu staje się on jedyną właściwą drogą mojego życia. I bach, i bum, i k…, ileż można mieć jedynych wła-ściwych dróg?

Przez cały rok akademicki budowałam dro-gę do Warszawy. W ostatniej chwili zboczyłam na Gdańsk. Właściwie to do tej pory zastanawiam się jak to się stało. No nic, jestem tutaj. Jestem z Pawłem. Wstaliśmy w miarę wcześnie. Odprawiliśmy poran-ny rytuał i ruszyliśmy na sopocki monciak. Szliśmy około godziny. Szliśmy brzegiem morza. Spieszy-ło się nam i nie spieszyło. Chcieliśmy już rozstawić sztalugę z obrazkami, ale nie czuliśmy się jeszcze pewnie. Nowe miejsce zawsze tak działa. Ciekawość i niepewność. Podniecenie i strach przed czymś bli-żej nieokreślonym. Strach przed tutejszym widmem. Każde miejsce ma swoje widmo. Każde miejsce ma kilka oblicz, czy warstw, jak kto woli. My mieliśmy przeskoczyć pierwszą warstwę, tę piękną, uroczą i niezwykle klimatyczną skórkę Sopotu. Tę skórkę,

którą zachwycają się przyjezdne damy w strojnych koralach. Tę skórkę, którą z euforią fotografują niemieccy turyści, angielscy turyści, francuscy tu-ryści i co bardziej napaleni polscy turyści. Dobrze, że miejsca nie blakną po każdej fotografii, że zdjęcia nie wchłaniają ich duszy i anatomii. I dobrze, że lu-dziom tylko się wydaje, że zabierają ze sobą część miejsca, które odwiedzili. W przeciwnym razie świat byłby biedniejszy o Rzym, o Wenecję, o kawałek Pa-ryża, kawałek Lwowa, kawałek Pragi, kawałek Dre-zna, Krakowa i o wiele, wiele innych kawałków, któ-re zajmują czołowe pozycje w każdym vademecum błyskawicznego turysty. (Vademecum Skórkowicza z Wypasioną Cyfrówką). Świat byłby usłany białymi plamami, a Japończycy mieliby zakaz opuszczania swoich wysp.

A my mieliśmy wejść, a właściwie wśliznąć się zbyt szybko pod skórkę Sopotu. Mieliśmy znaleźć lukę między żebrakami, grajkami i innymi moncia-kowymi atrakcjodawcami, osiedlić się w niej i strzec przed ewentualnymi intruzami. Kiedyś każdy atrak-cjodawca, przecież był tu „nowy”. Każdy szukał luki i każdy strzegł przed intruzami swojej półmetrowej choćby przestrzeni. Nie wiedzieliśmy, czy na na-szej ławce pod delikatesami ktoś już nie rozkręca od rana, swojego małego, prymitywnego biznesiku. Ta ławka nie była jeszcze zupełnie nasza. Dopiero się do niej przymierzaliśmy. Może po trzecim dniu mo-glibyśmy traktować ją jako SWOJĄ lukę, ale na pew-no jeszcze nie teraz.

Około godziny brzegiem morza, z gło-wami pełnymi stresowych przemyśleń. Doszliśmy wreszcie. Ławka była zajęta przez pocztówki sterczące na żółto-nie-

bieskim wózku z tą ch…wą trąbką Poczty Polskiej. Poszliśmy dalej, do następnej, owiniętej wokół drze-wa ławki z metalowej siatki. Minęliśmy kilka ogród-ków piwnych. Ukazała nam się puściutka prawie ławka i spory kawałek chodnika skąpany w słońcu. Przyspieszyliśmy kroku. Takie miejsce to łakomy kąsek dla potencjalnych atrakcjodawców. Chwila niepewności, serca biją szybciej, wytwarzając nikłe wprawdzie, ale odczuwalne porcyjki adrenaliny. Zdążymy? Zdążyliśmy i niczym dzieci bawiące się w krzesełka, posadziliśmy swoje tyłki na kratkowa-nej ławce. Pierwsi! Wygraliśmy z czasem i konku-rencją! Zapaliliśmy papierosa, wydobyliśmy obrazki z plecaka i zaczęliśmy rozkładać sztalugę. Na skraw-ku ławki siedział dziadek jakiś i uważnie obserwo-wał, każdy nasz ruch. Nagle usłyszałam jak dziadek, ochrypłym głosem wymamrotał „O! Już. Idzie”.

Uniosłam głowę, którą nurkowałam w plecaku po-szukując taśmy samoprzylepnej, czy innego ołówka. Czarne buty, przykryte lekko czarnymi spodniami ze źle rozprasowanymi kantami szły w naszą stronę. Podniosłam głowę wyżej, żeby się upewnić. Nie mu-siałam wcale podnosić głowy. Krok strażnika miej-skiego jest taki sam niezależnie czy to Kraków, Lu-blin, Biłgoraj Toruń, Wrocław, Poznań, Warszawa, Szczecin, Katowice, Biała Podlaska, Busko Zdrój… czy Sopot. K…! I z czym się rozkładamy, i czy mamy

pozwolenie, i czy chcemy trzy stówy mandatu. Tak k…, chcemy trzy stówy mandatu i dlatego udaje-my głupich i lekko upośledzonych nieudaczników. Chcemy trzy stówy mandatu i dlatego uśmiechamy się i wdzięczymy do czarno-żółtego. A skąd mamy wziąć takie pozwolenie? A gdzie ten urząd miasta? I tak w ogóle to przepraszamy, że musiał interwenio-wać z naszego powodu. Dziękujemy za wskazówki i przepraszamy. Do widzenia. Pa pa. Buziaczki. Oby-śmy cię więcej nie spotkali. I podsumowanie dziad-ka, że ruscy to stoją, gdzie im się podoba, a Polakom zarobić nie dadzą.

Urząd Miasta. Wróżba problemów. Jakikolwiek URZĄD to wróżba problemów. Te wstrętne PANIE, które czują się wiecznie prześladowane. I znerwi-cowani prześladowcy, petenci. Te PANIE codzien-nie od ósmej rano przeżywają drogę krzyżową. Dźwigają swoje krzyże do piętnastej. Każdy petent – prześladowca wbija swój gwóźdź. Biedne kobiety. Po piętnastej sprytnie wyciągają gwoździe, ich ciel-ska się regenerują, jednym sprytnym ruchem zrzu-cają krzyże za biurka i żwawym krokiem ruszają w miasto. Męczennice uzależnione od waleriany, bo kto by to wszystko wytrzymał.

Z duszami na ramionach ruszyliśmy do Urzę-du Miasta w Sopocie. Na szczęście był kilka kroków od monciaka. Przylepiliśmy oczy do tablicy informującej o miejscu usytuowa-

nia tematycznych pokojów z tematycznymi męczen-nicami. Drugie piętro. Pokój dziewięćdziesiąt trzy bodajże... Wydział Kultury, Turystyki i Sportu. Pu-kamy. Czyżby w sopockim Urzędzie Miasta, a przy-najmniej w Wydziale Kultury, Turystyki i Sportu nie było (już) męczennic?

Przywitał nas zorganizowany gwar. Każdy roz-mawiał z każdym i przy okazji przez telefon, ale ja-koś dostaliśmy regulamin galerii ulicznej (okazało się, że musimy właśnie tam stać), formularz i krót-kie wyjaśnienia. Zeszliśmy na dół przedyskutować sprawę, bo okazało się, że musimy zapłacić siedem-dziesiąt złotych za lipiec, a do końca lipca zostało dziewięć dni. Postanowiliśmy zaryzykować. Paweł wypełnił formularz, KUPIŁ ZNACZEK OPŁA-TY SKARBOWEJ (dla mnie te znaczki są jak ha-racz jakiś. I pojąć nie mogę, po co kupuje się taki znaczek za pięć złotych na parterze, żeby zanieść go na pierwsze, czy drugie piętro???), dołączył przy-kładową pracę i poszedł z tym do pokoju dziewięć-dziesiąt trzy bodajże. Pani kierownik niestety czasu nie miała i kazali przyjść JUTRO o tej samej porze. Następnego dnia, dokładnie o trzynastej trzydzieści staliśmy pod pokojem dziewięćdziesiąt trzy bodajże. Paweł wszedł i wyszedł z formularzem wpłaty. Kasa jest na parterze. Poszliśmy na parter. Siedemdzie-siąt złotych, plus dwa pięćdziesiąt opłaty za wpłatę, pieczątka, front drzwi pokoju dziewięćdziesiąt trzy bodajże. Paweł wszedł i wyszedł z kartką A4, na któ-rej nadrukowany był mały prostokąt o treści: GA-LERIA ULICZNA W SOPOCIE 2006. IDENTYFI-KATOR NR 33A. PAWEŁ JARUGA. EKSPOZYCJA RYSUNKÓW. LIPIEC plus logo Sopotu. Z tyłu szara

Page 24: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200824

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 25

Tak żyjemy <<

pieczątka urzędu miasta. Trzeba ten prostokąt wy-ciąć i zalaminować za kolejne dwa dwadzieścia. Jak chcemy zostać, to trzeba przyjść pod koniec lipca - chociaż już był koniec lipca - i wszystkie czynności powtórzyć.

NA STANOWISKU

Zalegalizowani ruszyliśmy do galerii ulicznej. Przechodziliśmy wcześniej obok tego zoo ar-tystycznego, ciągnącego się wzdłuż murów kościoła św. Jerzego. Było to bardzo cieniste

i posępne na swój sposób miejsce. Odgrodzone nie-widzialnym murem od słońca, z niewidzialną, lecz wyraźna granicą. Może ta granica to była codzien-ność po prostu. Turyści przyjeżdżają i wyjeżdżają, a mieszkańcy zoo tkwią w nim od tygodni, miesięcy, a niektórzy od lat nawet. Turyści podchodzą, klasz-czą, mówią, „jakie to piękne”, mówią „ to trzeba mieć talent”, mówią „zobacz jak pan rysuje”. Mówią takim tonem, jakby ci, którzy są pokazywani nie znali żad-nego języka, jakby nie rozumieli gestów. Zupełnie jakby pokazywali zwierzęta w zoo. „Zobacz, jak je” „zobacz jak skacze po kratach”, „zobacz jakie ślicz-ne”. Pod tym kościołem powinna stać tablica z napi-sem „Uwaga! Artyści (i pseudoartyści) potrafią być bardzo niebezpieczni. Przekroczenie (umownego) ogrodzenia może grozić kalectwem lub śmiercią”. Wcale nie cieszyła mnie wizja sprzedawania naszych akwarelek w zoo. W dodatku ten cały inwentarz wy-dawał się być strasznie zarozumiały.

Musieliśmy ustawić naszą sztalugę obok tych wszystkich obrazów pięknych i obrazów paskud-nych, obrazków kolorowych i obrazków bez koloru, obok nędznych witrażyków dla dzieci, idiotycznych magnesów (na lodówki chyba), obok lepszych i gor-szych malarzy, obok rzeszy portrecistów i karykatu-rzystów i ch…wych karykaturzystów, którym wy-dawało się, że są portrecistami, obok planetorobów, warkoczykorobów, i nicnierobów, którzy tylko tam stali i siedzieli, bo spodobało im się to miejsce aku-rat. No i najtrudniejsze. Musieliśmy znaleźć w tym zoo swoje półtora metra przyznane przez urząd miejski w Sopocie.

Było względnie pusto. Względnie tylko, bo nie wszy-scy artyści i pseudoartyści zdążyli już wstać i przy-wlec się ze swoimi ekspozycjami i pseudoekspozy-cjami. Na jednym z pierwszych stanowisk siedziała starsza, ale zdrowa i bardzo żwawa kobieta w okula-rach z wielkimi oprawkami. Uznaliśmy, że to wete-ranka, co musiało się łączyć z wiedzą o tym, co dzieje się w galerii i w którym miejscu możemy się rozsta-wić. Ruszyliśmy więc w stronę jej boksu z obraza-mi olejnymi, dla których inspiracją były pocztówki. (Tak, tak. Dobrze znaliśmy te pocztówki. Znaliśmy już wszystkie pocztówki w Sopocie i w Gdańsku. Na pamięć, każdy szczegół. I każdy szczegół widniał na naszych akwarelach. Weteranka z zamalowan mi czerwoną pomadką ustami, musiałaby wynaleźć coś naprawdę oryginalnego, żeby nas zaskoczyć.) Nie pomyliliśmy się - to była samozwańcza szycha w galerii. Zwinnymi skokami dotarła pod drzewo

stojące kilkanaście metrów dalej, machnęła ręką tak, jakby wykonywała jakiś teatralny gest omdlenia i po-wiedziała, że tu (?) możemy stać. Podziękowaliśmy i zaczęliśmy badać wzrokiem teren w poszukiwaniu tego ”tu”. Bez pośpiechu, ze wzmożoną czujnością zabraliśmy się do rozstawiania sztalugi i rozbebesza-nia plecaka, gdzie obok kanapek, napojów, owoców, farb, ołówków, długopisów, bloków i wielu innych, mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy były ONE. Nasze akwarele, nasza gotówka instant. Nasza oferta dla zwiedzających. Takie wesołe i kolorowe obrazki. Zwiedzający wolą przecież oglądać zebry, a nie ko-nie. A w dodatku, każda zebra jest teraz z „Madaga-skaru”. (Każda zebra jest z Madagaskaru, każdy lew, to Król Lew, a każda żaba to Krejzi Frog).

PIOTREK OD SZEŚCIU OBRAZÓW

Piotrek był pierwszą osobą, którą poznaliśmy w galerii. Siedział na murku pod drzewem. Za jego plecami stało sześć do cna bez-nadziejnych obrazów. Ponoć wzorowane

na jakimś rosyjskim malarzu (Ajwazowskim?). Tak. Malarz nie miał pomysłów, a Piotrek to szczegół po szczególe przemalował. Pedantyzm w bazarowym stylu. Zero finezji. Fale jak połamane listewki, okrę-ty jak z kolorowanki. Wszystko jak z kolorowanki. Drzewo jest zielone, niebo jest niebieskie, wyobraźni nie ma. W dodatku obrazy Piotrka były bez faktu-ry i bez duszy. Właściwie to te obrazy wyglądały jak starannie zalakierowane wydruki. Idealnie wygła-dzona płaszczyzna na każdym z sześciu obrazów. Idealnie beznadziejne ramy. Kompletny brak treści. Te obrazy były martwe po prostu.

Piotrek stał w galerii od czerwca. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak standardowy dresiarz, a co za tym idzie jak nieudolny kombinator. Kiedy z kimś roz-mawiał, odruchowo zsuwał na oczy ciemne okulary. Każde pytanie płoszyło go tak, że odchylał się gwał-townie do tyłu jakby chciał uniknąć ciosu w twarz. Nie sprzedał jeszcze żadnego obrazu, o czym poin-formował nas na dzień dobry. Przychodził jednak codziennie i rozstawiał swoje chałtury z uporem godnym podziwu. Zostaliśmy sąsiadami.

RADEK Z NASPREJOWEJ PLANETY

i JAREK K.„Weźcie to przesuńcie, bo się rozstawiam” -

to pierwsze słowa Radka do nas wypowiedziane. Jak prawie zwykle przyszedł ostatni. Jak zwykle wkur-wiony. Przesunęliśmy się posłusznie, a on zaczął znosić. Najpierw rzucił pod mur kilka obrazów pod-szytych schizofrenią. Ich bohaterami były anorek-tyczne stwory, maszerujące misie i powykrzywiane konie podające zegary. Bardzo mroczne i dziecinne zarazem. Kiedy zobaczyliśmy te obrazy, oczy nam się zaświeciły. Radek ich nie malował. Malował je Ja-rek K. (Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak wygląda Jarek K. A był to typ posturą i sposobem bycia przy-pominający Kazika Staszewskiego. Zawsze w czar-nych okularach. Wulgarny pijak z nikłym uzębie-

niem, ale jednocześnie delikatny jak niemowlak. Zastanawialiśmy się, jak takimi łapskami robi led-wie zauważalne kreski na swoich obrazach.) Paweł wpadł w dyskusję z Piotrkiem od Sześciu Obrazów, stwierdził, że gość musi mieć zajebistą wyobraźnię. Piotrek ze swoim zrównoważonym do granic zrów-noważenia tonem skwitował, że „to nie wyobraźnia. On (Jarek K.) jest przekonany, że tak było”.

Po serii obrazów przedstawiających historie dzi-wadeł o cienkich nóżkach, żyjących w mózgu Jarka K. (historie, z których każdą gość z nasprejowanej planety walnął z hukiem o mur kościoła świętego Je-rzego), Radek przyciągnął na dwukołowym wózku skrzynkę ze sprejami i jakieś dziwne zawiniątko. Pa-trzyliśmy z ciekawością, co wyciągnie spod tej swojej ceraty. Nie spieszył się wcale. W międzyczasie wy-skoczył jeszcze po jakiś stojak, oparł go o drzewo, okrył granatowym materiałem i rozwiesił aniołki, a może kotki jakieś rzeźbione (szczerze mówiąc sie-dzieliśmy w tej galerii prawie dwa miesiące i do tej pory nie wiem, co Radek codziennie wieszał pod tym drzewem). W końcu ściągnął ceratę. Miał tam planety. Rozrzucił je na chodniku, pod swoimi no-gami. Robiły wrażenie, te planety. Albo inaczej, były efektowne.

Jeszcze bardziej efektowny był sam Radek, zwłaszcza kiedy robił swój szoł. Ze sprawno-ścią pantery przykładał i zdejmował z arkuszy papieru puszki po konserwach, spodki od do-

niczek, wieczka od puszek ze sprejami i różne inne, pozornie nieprzydatne przedmioty. Obrysowywał to kolorowymi, syczącymi i pylącymi na wszystkie strony sprejami. W międzyczasie przecierał farbę strzępami gazet, albo rył małą szpachelką. Wszyst-ko trwało może dwie minuty, w czasie których wo-kół Radka gromadził się tłum gapiów. Opadały im szczęki i otwierały się portfele. Po występie rozlegały się oklaski, a Radek udawał niedbały ukłon i sprze-dawał planety. Ludzie są śmieszni. Wokoło wybie-gu Radka było mnóstwo obrazów, nasprejowanych wcześniej. Przedstawiały te same wzory, w różnych tonacjach kolorystycznych. Radek miał po prostu kilka wypracowanych motywów, które uskuteczniał robiąc swoje szoł. Nie pojawiało się nic nowego, nic oryginalnego nie stworzył podczas przedstawienia, a oni chcieli kupować akurat te, które namalował przed chwilą. Bili się prawie o mokry jeszcze obraz, zamiast kupić identyczny, suchy, bez ryzyka, że się rozmaże. Albo zaglądali do pudełek, do zamkniętych teczek, patrzyli na ręce z czujnością i wszechmogącą chęcią przechytrzenia przeciwnika. Jak małe, rude, chytre liski. Przekonani, że na pewno wszyscy cho-wamy przed nimi coś wyjątkowego. Może jakiś ob-raz wyniesiony ukradkiem z Luwru, albo złotą au-reolę znad głowy Maryji. Aureolę, pod którą Matka Kościoła przez klika wieków siedziała z zatroska-nym spojrzeniem, w tłumie innych postaci z zatro-skanymi spojrzeniami, na jakimś skąpanym w złocie i drogocennych kamieniach ołtarzu. Tak, pospolici turyści udają, że nie są głupi. Oni wiedzą, że rzeczy wyjątkowe są ukryte przed ich spojrzeniami, że rze-

czy wyjątkowe są dla wybranych. Oni wybierają sie-bie i patrzą przenikliwym wzrokiem na wszystko co jest, a czego nie widać. „ A co pan tam ma? Nie, nie, nie tam. W tym bloku, pod tą tekturą, w tym pu-dełku. Tak, tak, właśnie TO. Ładne. Wezmę TO. Ile TO kosztuje? Chwila, a tego jeszcze nie widziałem/ widziałam”. I kupują mokre obrazy, nieoprawione obrazy, nieudane obrazy. Najgorsi są tacy, którzy przedzierają się przez zwały sztuki i niesztuki jak przez busz. Grzebią, przewracają, tną spojrzeniami, zadają kłopotliwe, bo durne pytania i odchodzą nic nie kupując, bo akurat uznali, że nie odkryli jakiejś ukrytej, złotej aureoli Maryji, czy obrazu ukradkiem wyniesionego z Luwru.

Jarek K przychodził od czasu do czasu. Zawsze w czarnych okularach i zawsze z petem przykle-jonym do dolnej wargi. Kumplował się z Radkiem. Zawsze głośno przeklinał. Jarek K działał na mnie jak magnes. I te obrazy podszyte schizofrenią. Tak kurewsko mu zazdrościłam. Zazdrościłam, że to ON był na tych swoich obrazach. Za każdym razem był w centrum innej historii. Był niebem, spękaną ziemią, zegarem, bębenkiem, pałeczką, strachem na wróble. Był misiem, był staruszką, Był każdym kolorem, albo wszystkimi kolorami. Jarek K. to nie-zwykły pijak. Wyglądał wprawdzie i zachowywał się jak przysłowiowy obszczymur, ale nie znałam ni-gdy obszczymura, który aż tak by mnie fascynował. Chciałam wiedzieć o nim wszystko. Najchętniej, to chciałabym zobaczyć wyciąg z jego mózgu. Cieka-we co za unikalna substancja zostałaby po odcedze-niu alkoholu? A może nie zostało by zupełnie nic...

Jarek K. nie miał zębów, oczy zawsze opasywał czarnymi okularami. Spod rękawów wypływały ogromne, paskudne tatuaże. Nie było dnia, żeby nie cuchnął browarem. Czasem wyciągał na liba-cje Piotrka od Sześciu Obrazów. Mógł z nim robić co chciał. Piotrek miał zbyt słabą wolę, żeby odmó-wić. Głowę też miał słabą i czasami sześć obrazów zostawało bez opieki. Podpytywałam zawsze Piotrka o czym rozmawiali, jaki on jest, ten Jarek K. Pod-pytywałam niby od niechcenia, ale byłam gotowa pożreć Piotrka z ciekawości. Zresztą, on postano-wił sobie jakoś, bez konsultacji ze mną, że będę jego bratnią duszą. Taką powiernicą życiowych proble-mów. A że miał ich sporo, więc gadaliśmy non stop. Pośród szczerych wyrazów współczucia z powodu byłej żony pijaczki i rad dotyczących walki z dobrze mi znaną nerwicą, przemycałam pytania o Misia (tak nazwaliśmy z Pawłem Jarka K.). Od razu wyczułam, że z Piotrka można wyciągnąć wszystko. Wystarczył tylko wybrać moment i odpowiednio postawić pyta-nie. Moment, pytanie i już wiedziałam, że Jarek K. skinhedem się urodził i skinhedem umrze. Moment, pytanie i wiedziałam, że Miś ma pod jedną pachą wytatuowane „SS”, a pod drugą swastykę. Moment, pytanie i wiedziałam, że Miś jest bezzębny, bo miał wypadek samochodowy. Był w śpiączce przez trzy miesiące. Po przebudzeniu był warzywem. Uczył się mówić, uczył się chodzić, uczył się jeść i srać. Moment, pytanie i wiedziałam, że Misia zostawiła

Page 25: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200824

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 25

Tak żyjemy <<

pieczątka urzędu miasta. Trzeba ten prostokąt wy-ciąć i zalaminować za kolejne dwa dwadzieścia. Jak chcemy zostać, to trzeba przyjść pod koniec lipca - chociaż już był koniec lipca - i wszystkie czynności powtórzyć.

NA STANOWISKU

Zalegalizowani ruszyliśmy do galerii ulicznej. Przechodziliśmy wcześniej obok tego zoo ar-tystycznego, ciągnącego się wzdłuż murów kościoła św. Jerzego. Było to bardzo cieniste

i posępne na swój sposób miejsce. Odgrodzone nie-widzialnym murem od słońca, z niewidzialną, lecz wyraźna granicą. Może ta granica to była codzien-ność po prostu. Turyści przyjeżdżają i wyjeżdżają, a mieszkańcy zoo tkwią w nim od tygodni, miesięcy, a niektórzy od lat nawet. Turyści podchodzą, klasz-czą, mówią, „jakie to piękne”, mówią „ to trzeba mieć talent”, mówią „zobacz jak pan rysuje”. Mówią takim tonem, jakby ci, którzy są pokazywani nie znali żad-nego języka, jakby nie rozumieli gestów. Zupełnie jakby pokazywali zwierzęta w zoo. „Zobacz, jak je” „zobacz jak skacze po kratach”, „zobacz jakie ślicz-ne”. Pod tym kościołem powinna stać tablica z napi-sem „Uwaga! Artyści (i pseudoartyści) potrafią być bardzo niebezpieczni. Przekroczenie (umownego) ogrodzenia może grozić kalectwem lub śmiercią”. Wcale nie cieszyła mnie wizja sprzedawania naszych akwarelek w zoo. W dodatku ten cały inwentarz wy-dawał się być strasznie zarozumiały.

Musieliśmy ustawić naszą sztalugę obok tych wszystkich obrazów pięknych i obrazów paskud-nych, obrazków kolorowych i obrazków bez koloru, obok nędznych witrażyków dla dzieci, idiotycznych magnesów (na lodówki chyba), obok lepszych i gor-szych malarzy, obok rzeszy portrecistów i karykatu-rzystów i ch…wych karykaturzystów, którym wy-dawało się, że są portrecistami, obok planetorobów, warkoczykorobów, i nicnierobów, którzy tylko tam stali i siedzieli, bo spodobało im się to miejsce aku-rat. No i najtrudniejsze. Musieliśmy znaleźć w tym zoo swoje półtora metra przyznane przez urząd miejski w Sopocie.

Było względnie pusto. Względnie tylko, bo nie wszy-scy artyści i pseudoartyści zdążyli już wstać i przy-wlec się ze swoimi ekspozycjami i pseudoekspozy-cjami. Na jednym z pierwszych stanowisk siedziała starsza, ale zdrowa i bardzo żwawa kobieta w okula-rach z wielkimi oprawkami. Uznaliśmy, że to wete-ranka, co musiało się łączyć z wiedzą o tym, co dzieje się w galerii i w którym miejscu możemy się rozsta-wić. Ruszyliśmy więc w stronę jej boksu z obraza-mi olejnymi, dla których inspiracją były pocztówki. (Tak, tak. Dobrze znaliśmy te pocztówki. Znaliśmy już wszystkie pocztówki w Sopocie i w Gdańsku. Na pamięć, każdy szczegół. I każdy szczegół widniał na naszych akwarelach. Weteranka z zamalowan mi czerwoną pomadką ustami, musiałaby wynaleźć coś naprawdę oryginalnego, żeby nas zaskoczyć.) Nie pomyliliśmy się - to była samozwańcza szycha w galerii. Zwinnymi skokami dotarła pod drzewo

stojące kilkanaście metrów dalej, machnęła ręką tak, jakby wykonywała jakiś teatralny gest omdlenia i po-wiedziała, że tu (?) możemy stać. Podziękowaliśmy i zaczęliśmy badać wzrokiem teren w poszukiwaniu tego ”tu”. Bez pośpiechu, ze wzmożoną czujnością zabraliśmy się do rozstawiania sztalugi i rozbebesza-nia plecaka, gdzie obok kanapek, napojów, owoców, farb, ołówków, długopisów, bloków i wielu innych, mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy były ONE. Nasze akwarele, nasza gotówka instant. Nasza oferta dla zwiedzających. Takie wesołe i kolorowe obrazki. Zwiedzający wolą przecież oglądać zebry, a nie ko-nie. A w dodatku, każda zebra jest teraz z „Madaga-skaru”. (Każda zebra jest z Madagaskaru, każdy lew, to Król Lew, a każda żaba to Krejzi Frog).

PIOTREK OD SZEŚCIU OBRAZÓW

Piotrek był pierwszą osobą, którą poznaliśmy w galerii. Siedział na murku pod drzewem. Za jego plecami stało sześć do cna bez-nadziejnych obrazów. Ponoć wzorowane

na jakimś rosyjskim malarzu (Ajwazowskim?). Tak. Malarz nie miał pomysłów, a Piotrek to szczegół po szczególe przemalował. Pedantyzm w bazarowym stylu. Zero finezji. Fale jak połamane listewki, okrę-ty jak z kolorowanki. Wszystko jak z kolorowanki. Drzewo jest zielone, niebo jest niebieskie, wyobraźni nie ma. W dodatku obrazy Piotrka były bez faktu-ry i bez duszy. Właściwie to te obrazy wyglądały jak starannie zalakierowane wydruki. Idealnie wygła-dzona płaszczyzna na każdym z sześciu obrazów. Idealnie beznadziejne ramy. Kompletny brak treści. Te obrazy były martwe po prostu.

Piotrek stał w galerii od czerwca. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak standardowy dresiarz, a co za tym idzie jak nieudolny kombinator. Kiedy z kimś roz-mawiał, odruchowo zsuwał na oczy ciemne okulary. Każde pytanie płoszyło go tak, że odchylał się gwał-townie do tyłu jakby chciał uniknąć ciosu w twarz. Nie sprzedał jeszcze żadnego obrazu, o czym poin-formował nas na dzień dobry. Przychodził jednak codziennie i rozstawiał swoje chałtury z uporem godnym podziwu. Zostaliśmy sąsiadami.

RADEK Z NASPREJOWEJ PLANETY

i JAREK K.„Weźcie to przesuńcie, bo się rozstawiam” -

to pierwsze słowa Radka do nas wypowiedziane. Jak prawie zwykle przyszedł ostatni. Jak zwykle wkur-wiony. Przesunęliśmy się posłusznie, a on zaczął znosić. Najpierw rzucił pod mur kilka obrazów pod-szytych schizofrenią. Ich bohaterami były anorek-tyczne stwory, maszerujące misie i powykrzywiane konie podające zegary. Bardzo mroczne i dziecinne zarazem. Kiedy zobaczyliśmy te obrazy, oczy nam się zaświeciły. Radek ich nie malował. Malował je Ja-rek K. (Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak wygląda Jarek K. A był to typ posturą i sposobem bycia przy-pominający Kazika Staszewskiego. Zawsze w czar-nych okularach. Wulgarny pijak z nikłym uzębie-

niem, ale jednocześnie delikatny jak niemowlak. Zastanawialiśmy się, jak takimi łapskami robi led-wie zauważalne kreski na swoich obrazach.) Paweł wpadł w dyskusję z Piotrkiem od Sześciu Obrazów, stwierdził, że gość musi mieć zajebistą wyobraźnię. Piotrek ze swoim zrównoważonym do granic zrów-noważenia tonem skwitował, że „to nie wyobraźnia. On (Jarek K.) jest przekonany, że tak było”.

Po serii obrazów przedstawiających historie dzi-wadeł o cienkich nóżkach, żyjących w mózgu Jarka K. (historie, z których każdą gość z nasprejowanej planety walnął z hukiem o mur kościoła świętego Je-rzego), Radek przyciągnął na dwukołowym wózku skrzynkę ze sprejami i jakieś dziwne zawiniątko. Pa-trzyliśmy z ciekawością, co wyciągnie spod tej swojej ceraty. Nie spieszył się wcale. W międzyczasie wy-skoczył jeszcze po jakiś stojak, oparł go o drzewo, okrył granatowym materiałem i rozwiesił aniołki, a może kotki jakieś rzeźbione (szczerze mówiąc sie-dzieliśmy w tej galerii prawie dwa miesiące i do tej pory nie wiem, co Radek codziennie wieszał pod tym drzewem). W końcu ściągnął ceratę. Miał tam planety. Rozrzucił je na chodniku, pod swoimi no-gami. Robiły wrażenie, te planety. Albo inaczej, były efektowne.

Jeszcze bardziej efektowny był sam Radek, zwłaszcza kiedy robił swój szoł. Ze sprawno-ścią pantery przykładał i zdejmował z arkuszy papieru puszki po konserwach, spodki od do-

niczek, wieczka od puszek ze sprejami i różne inne, pozornie nieprzydatne przedmioty. Obrysowywał to kolorowymi, syczącymi i pylącymi na wszystkie strony sprejami. W międzyczasie przecierał farbę strzępami gazet, albo rył małą szpachelką. Wszyst-ko trwało może dwie minuty, w czasie których wo-kół Radka gromadził się tłum gapiów. Opadały im szczęki i otwierały się portfele. Po występie rozlegały się oklaski, a Radek udawał niedbały ukłon i sprze-dawał planety. Ludzie są śmieszni. Wokoło wybie-gu Radka było mnóstwo obrazów, nasprejowanych wcześniej. Przedstawiały te same wzory, w różnych tonacjach kolorystycznych. Radek miał po prostu kilka wypracowanych motywów, które uskuteczniał robiąc swoje szoł. Nie pojawiało się nic nowego, nic oryginalnego nie stworzył podczas przedstawienia, a oni chcieli kupować akurat te, które namalował przed chwilą. Bili się prawie o mokry jeszcze obraz, zamiast kupić identyczny, suchy, bez ryzyka, że się rozmaże. Albo zaglądali do pudełek, do zamkniętych teczek, patrzyli na ręce z czujnością i wszechmogącą chęcią przechytrzenia przeciwnika. Jak małe, rude, chytre liski. Przekonani, że na pewno wszyscy cho-wamy przed nimi coś wyjątkowego. Może jakiś ob-raz wyniesiony ukradkiem z Luwru, albo złotą au-reolę znad głowy Maryji. Aureolę, pod którą Matka Kościoła przez klika wieków siedziała z zatroska-nym spojrzeniem, w tłumie innych postaci z zatro-skanymi spojrzeniami, na jakimś skąpanym w złocie i drogocennych kamieniach ołtarzu. Tak, pospolici turyści udają, że nie są głupi. Oni wiedzą, że rzeczy wyjątkowe są ukryte przed ich spojrzeniami, że rze-

czy wyjątkowe są dla wybranych. Oni wybierają sie-bie i patrzą przenikliwym wzrokiem na wszystko co jest, a czego nie widać. „ A co pan tam ma? Nie, nie, nie tam. W tym bloku, pod tą tekturą, w tym pu-dełku. Tak, tak, właśnie TO. Ładne. Wezmę TO. Ile TO kosztuje? Chwila, a tego jeszcze nie widziałem/ widziałam”. I kupują mokre obrazy, nieoprawione obrazy, nieudane obrazy. Najgorsi są tacy, którzy przedzierają się przez zwały sztuki i niesztuki jak przez busz. Grzebią, przewracają, tną spojrzeniami, zadają kłopotliwe, bo durne pytania i odchodzą nic nie kupując, bo akurat uznali, że nie odkryli jakiejś ukrytej, złotej aureoli Maryji, czy obrazu ukradkiem wyniesionego z Luwru.

Jarek K przychodził od czasu do czasu. Zawsze w czarnych okularach i zawsze z petem przykle-jonym do dolnej wargi. Kumplował się z Radkiem. Zawsze głośno przeklinał. Jarek K działał na mnie jak magnes. I te obrazy podszyte schizofrenią. Tak kurewsko mu zazdrościłam. Zazdrościłam, że to ON był na tych swoich obrazach. Za każdym razem był w centrum innej historii. Był niebem, spękaną ziemią, zegarem, bębenkiem, pałeczką, strachem na wróble. Był misiem, był staruszką, Był każdym kolorem, albo wszystkimi kolorami. Jarek K. to nie-zwykły pijak. Wyglądał wprawdzie i zachowywał się jak przysłowiowy obszczymur, ale nie znałam ni-gdy obszczymura, który aż tak by mnie fascynował. Chciałam wiedzieć o nim wszystko. Najchętniej, to chciałabym zobaczyć wyciąg z jego mózgu. Cieka-we co za unikalna substancja zostałaby po odcedze-niu alkoholu? A może nie zostało by zupełnie nic...

Jarek K. nie miał zębów, oczy zawsze opasywał czarnymi okularami. Spod rękawów wypływały ogromne, paskudne tatuaże. Nie było dnia, żeby nie cuchnął browarem. Czasem wyciągał na liba-cje Piotrka od Sześciu Obrazów. Mógł z nim robić co chciał. Piotrek miał zbyt słabą wolę, żeby odmó-wić. Głowę też miał słabą i czasami sześć obrazów zostawało bez opieki. Podpytywałam zawsze Piotrka o czym rozmawiali, jaki on jest, ten Jarek K. Pod-pytywałam niby od niechcenia, ale byłam gotowa pożreć Piotrka z ciekawości. Zresztą, on postano-wił sobie jakoś, bez konsultacji ze mną, że będę jego bratnią duszą. Taką powiernicą życiowych proble-mów. A że miał ich sporo, więc gadaliśmy non stop. Pośród szczerych wyrazów współczucia z powodu byłej żony pijaczki i rad dotyczących walki z dobrze mi znaną nerwicą, przemycałam pytania o Misia (tak nazwaliśmy z Pawłem Jarka K.). Od razu wyczułam, że z Piotrka można wyciągnąć wszystko. Wystarczył tylko wybrać moment i odpowiednio postawić pyta-nie. Moment, pytanie i już wiedziałam, że Jarek K. skinhedem się urodził i skinhedem umrze. Moment, pytanie i wiedziałam, że Miś ma pod jedną pachą wytatuowane „SS”, a pod drugą swastykę. Moment, pytanie i wiedziałam, że Miś jest bezzębny, bo miał wypadek samochodowy. Był w śpiączce przez trzy miesiące. Po przebudzeniu był warzywem. Uczył się mówić, uczył się chodzić, uczył się jeść i srać. Moment, pytanie i wiedziałam, że Misia zostawiła

Page 26: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200826

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 27

Tak żyjemy <<

żona, że Miś ma głęboką depresję, że Misiowi wy-daje się, że go śledzą i chcą unicestwić. Żadnych po-wodów do trzeźwości. W sumie, gdybym pośliznęła się na takim paśmie cholernych niepowodzeń, to też zachlałabym się na śmierć. Mogłabym zakochać się w Misiu. Gdyby nie „SS” pod jedną jego pachą i gdy-by nie swastyka pod drugą. Bo pankiem się urodzi-łam i pankiem umrę.

ANDRZEJ I MONIKA

Andrzej pojawiał się około siedemnastej. Był karykaturzystą. Bardzo dobrym ka-rykaturzystą. Mógłby zarobić niezłe pie-niądze na swoim talencie, gdyby nie jego

trudny charakter. Był trochę jak dziecko i trochę jak kobieta. Fatalna mieszanka. Obrażony na cały świat ogólnie i obrażony na każdy element tego świata osobno. Nic mu nie wychodziło, z założenia. Andrzej nadawałby się na bohatera kreskówki o przećpanych żulach z piekła rodem. Kulejący, błędny wzrok, roz-czochrane, długie włosy, twarz skserowana i nie-zdarnie przyklejona. Tak jakby całe życie na nią pra-cowało, a na koniec całe życie okazało by się wielką lipą. I sposób w jaki palił papierosa. Trzymał go tak apatycznie między palcem wskazującym i środko-wym, za sam koniuszek filtra. Jak dama. Wydawało się, że za sekundę fajka mu wypadnie i przepali ubra-nie. Nikt by się nie zdziwił, gdyby Andrzej stanął na-gle w ogniu. Ogniu nie koniecznie spowodowanym przez papierosa. Diabeł udający damę. Nie zaciągał się chyba. Przy gwałtownym oderwaniu papierosa od ust zawsze wydawał dźwięk głuchego cmoknię-cia. (Że też nie bał się stać pod kościołem).

Przyjechał z Zakopanego. Tam też robił jako ka-rykaturzysta, tylko za dużo mniejsze pieniądze. Ale nie po pieniądze przyjechał. Po miłość przyje-chał, a raczej do urojonej miłości przyjechał. Uroili sobie w sieci tę miłość z niejaką Beatą. “ MIŁOŚĆ W SIECI”, ładne. Poznaliśmy Beatę. Bezwstydna, trzydziestoośmioletnia matka, która fascynowała się psami i chodziła z dupą na wierzchu. Dupa mia-ła chyba odwrócić uwagę od twarzy zmałpowanej z senior – mapet - szoł. Zresztą, na pierwszej impre-zie puściła Andrzeja kantem. Miał wyjechać po tym przykrym fakcie, ale został jeszcze ze dwa tygodnie. Bardzo rzadko bywał w galerii przez te dwa tygodnie. Wpadał czasem i klął ile weszło na swoją rozpadają-cą się sztalugę. Rozkraczała się od samego początku, ale wtedy jakoś mu to nie przeszkadzało. Zaczęło przeszkadzać w momencie, kiedy rozkraczające się nóżki sztalugi stały się synonimem rozjechanego (nie po raz pierwszy, przypuszczam) życia. Głuche cmokanie przy paleniu wysępionego papierosa, po-gruchotane serce zapaleńca, płomienie piekielne i rozkraczona sztaluga. A, i wielki talent, przytłoczo-ny destrukcyjną osobowością. Jeśli Andrzej zostanie doceniony kiedykolwiek, to tylko po śmierci.

Monika, wbrew wszystkiemu co racjonalne, postanowiła być portrecistką. Zacięta bestia. Zero talentu i jeszcze większe zero samokrytyki. Pozna-liśmy ją pierwszego dnia. Typowa stara panna. Lu-

krowana żyletka. Budową ciała przypominała wred-ną pajęczycę - intrygantkę. Twarz jak odwrócony trójkąt ostrokątny, przyozdobiony dwoma owalnymi szkłami okularów. Ręce i nogi nieproporcjonalnie długie i chude. Jej uprzejmość i kontaktowość sku-tecznie odwracały uwagę od tego czegoś, co ryso-wała. Zdarzali się wprawdzie niezadowoleni klien-ci, którzy otwarcie mówili jej, że spieprzyła robotę, ale przeważnie ludzie płacili i odchodzili zmieszani. Jedyne, co zachęcało do zrobienia portretu u Mo-niki, to cena. Inni portreciści - ci naprawdę dobrzy - brali siedemdziesiąt złotych za pracę w jednym ko-lorze i sto dwadzieścia za kolorową. Monika darła wszystko ołówkiem za trzydzieści i pięćdziesiąt zło-tych w zależności od formatu. Twierdziła, że tamci są już wprawieni, a ona siedzi w galerii dopiero dwa lata i nie może z nimi konkurować. Prawda była taka, że nie miała za grosz talentu. Miała za to tu-pet. Kiedy Paweł zwrócił jej uwagę, żeby - jak to on nazwał - nie robiła makaronu (to znaczy żeby prze-stała mazać multum kresek nachodzących na siebie i tworzących efekt pracy zdenerwowanego bachora), Monika stwierdziła, że taką właśnie wyrobiła sobie MANIERĘ w liceum plastycznym i żeby - delikatnie mówiąc - odp…lił się od jej twórczości. Przez cały czas zastanawialiśmy się, czy ona ma świadomość, że nie potrafi rysować. Czy jest dumna ze swoich prac, czy drży przy każdym portrecie? Przecież od kogoś nerwowego mogła dostać w mordę. Prze-biegła bestia - miała niższe ceny, więc zdawała so-bie sprawę z tego, że rysuje gorzej; ślepa nie była. Głupia też nie była, bo zarabiała pieniądze. Potra-fiła wepchnąć ludziom potwory i przekonać ich, że to nie potwory wcale, tylko oni właśnie.

Wszyscy codziennie byliśmy świadkami tego, co robiła Monika. Mieliśmy ubaw, kiedy kogoś ry-sowała. Zaglądaliśmy jej przez ramię. Raz portreto-wała grubego murzyna. Robiliśmy wtedy zakłady, co z tego wyjdzie, ale o dziwo - nabazgrała jakoś płaski nos i duże wargi. Mógłby to być każdy mu-rzyn na kuli ziemskiej. Tak samo było z białymi. Ktoś kiedyś skomentował, że w przeciwieństwie do ras ludzkich, jakoś nie szło jej rozdzielenie ras psich. Radek z nasprejowanej planety rzucał jej pro-pozycje z podtekstem, a Adam (o którym później) powiedział w kiedyś w barze, że Monika jest dzie-wicą. Nie wiem, czy w wieku trzydziestu ośmiu lat to szlachetne, czy przykre -dobijając do czterdziestki i mieszkać z rodzicami w podsopockiej wiosce. Mieć sztalugę, ale nie mieć talentu. Czasem popatrzeć na morze, czasem nie.

OLA, MARIANNA I ADAMOla i Marianna. Sprzedawały na zmianę bajkowe

obrazki. Ich szefem i autorem obrazków był nieja-ki Krzysztof. Wyglądał jak standardowy satanista i ponoć miał trudne dzieciństwo, co przełożyło się bezpośrednio na treść bajkowych obrazków, które miały kolorowe oprawki i były chętnie kupowane przez mamusie, babcie i podstarzałe Niemki. Ola i Marianna. Siostry. Nie najmłodsze już studentki.

Po prostu później zaczęły. Obie miały styl babcino - ciotkowaty. Długie, puszczone zupełnym luzem, albo splecione w dziwne stogi włosy. Czasami dwa kucyki, co miało pewnie dodać dziewczęcego uro-ku. W połączeniu z kwiecistymi spódnicami, apasz-kami, chustami, opaskami i obszernymi swetrami, które miały chyba podkreślić kształty. I ich gadżety. Pluszowe breloczki, kolorowe skarpetki, biżuteria z motywami ludowymi. Miały nawet wachlarz (i używały go). Ot, taki miszmasz. Obie miały arty-styczne dusze, uniwersalne. Grały na różnych instru-mentach, malowały, rzeźbiły, dużo piły na impre-zach. Były towarzyskie, ale samotne na padole dnia powszedniego. Ola potrafiła nawet nieźle haftować i czytała “Annę Kareninę”. Marianna czytała sajens fikszyn i horrory. Panicznie bała się pająków. Mia-ła trzydzieści osiem lat jak Radek, Monika, Andrzej i jego urojona miłość, Piotrek od Sześciu Obrazów, Igor portrecista, Renia sprzedająca Żyda w kilku wariantach - i pewnie kilka jeszcze osób. Marianna studiowała japonistykę i w październiku wybierała się na jakieś stypendium do Japonii. Ola wybierała się w październiku do akademika. Studiowała chy-ba w Poznaniu. Nie pamiętam też co studiowała. Pedagogika albo coś takiego. Ola uwielbiała dzieci i chciała być postrzegana jako dzieciaczek taki bez-bronny. Niestety - była zbyt wyrośnięta. Marionetta i Aleksandria. Tak nazywał je Adam. I tak jak uwiel-białam wszystkich tych ludzi, tak większego buraka od Adama nie znam. Taki oślizgły dupek. Przywlekał się do nas ze skraju galerii, gdzie sprzedawał obra-zy swojej żony i inne obrazy, obrazki i obrazeczki, czasem oprawiał prace portrecistów, którzy wysyłali do niego swoich zadowolonych klientów.

Przywlekał się do Aleksandrii, albo Marionetty. To znaczy przywlekał się do Aleksandrii, a do Ma-rionetty przywlekał się tylko po to, żeby spytać, gdzie Aleksandria. Adam miał żonę i beznadziejne okulary za osiem stów. Żona była w Bydgoszczy, a on chlał co wieczór małe hajnekeny. TYLKO W SPATi-Fie, bo to knajpa dla sławnych bobów. Największą chlubą Adama była karta klubowa i kolega barman. No i okulary za osiem stów. I tak chodził co wie-czór do tego SPATiF- u, bo grunt to bywać i mieć znajomości. Nie wiem, jak on to sobie wyobrażał, ale ja to widzę tak, że siedział tam sam z tym swoim małym hajnekenem i śledził swoimi jaszczurzymi ślepkami ruchy każdego klienta. Żeby tylko jakiejś szyszuni nie przegapić. Śmierdział starym potem, miał zawsze przetłuszczone włosy i beznadziejne ko-raliki na krótkiej szyi.

Adam miał koło trzydziestki, z zachowywał się jak gówniarz. Jedno jest pewne - już nie wyrośnie. Czło-wiek interesu. Grunt to znajomości. Zawsze załatwi się darmowy bilet na koncert na molo. To jakieś trzy złote w kieszeni. Zawsze taniej skseruje. To dwa-dzieścia groszy. Znajomości to podstawa istnienia człowieka interesu. Ponoć podczas jednej z imprez w SPATiFie poznał gościa, który załatwił mu fuchę w jakiejś sopockiej, zadaszonej(!) galerii. Przycho-dził i truł, że szuka teraz mieszkania w Gdańsku,

które kupi mu ojciec, oczywiście, i że jego życie się odmieni, bo przecież do galerii też przychodzą dzia-ne szychy i na pewno ktoś go zauważy. Eh, Adam, Adam... ty naiwny dupku.

Czasem przychodził do nas, a właściwie do Oli, tak zwany Misza. To był człowiek zagadka. Artysta - czubek pierwsza klasa. Misza miał po czterdziestce. Nie wiem ile po czterdziestce, bo zasłaniały go dłu-gie, zlewające się z brodą, poczochrane włosy, okra-szone bogato siwymi pasmami. Wyglądał na poczci-wego pijaka. Ludzie zwracali raczej uwagę na jego zardzewiały, przedwojenny rower z silnikiem i ka-tarynką, niż na niego samego. Misza nie miał zębów i mówił z rosyjskim akcentem. Wzbudzał ufność swoimi dużymi, czarnymi oczami i bijącą z nich ła-godnością, która powaliłaby na kolana największe nawet ludzkie bydlę. W starej wojskowej kurtce cho-wał zawsze jakąś wódkę albo ochotę na wódkę. Oka-zało się, że Misza z prawdziwego żula ma tylko (albo aż) sposób bycia. Jak się okazało, był wziętym arty-stą - zrobił wystrój kilku snobistycznych sopockich lokali, na ścianach nie tylko polskich galerii wisia-ło ponoć sporo jego obrazów. Uwielbiałam, kiedy Misza opowiadał o świecie, który zwiedził on albo jego wyobraźnia. Był wtedy - przez te niespełna dwa miesiące - moim ideałem człowieka, był tajemniczy i pociągający, jak magik. Ale uprawiał białą magię. Raz zadziwiał, raz rozczulał. Taszczył wszędzie za sobą ten rower z silnikiem i katarynką. Pieniądze wydawał na dobrą wódkę. Nikt nie wiedział, gdzie on właściwie mieszka, co je, czy ma zwierzęta albo rodzinę. Wiedzieliśmy, że lubi niebieskiego bolsa. Misza pojawiał się i znikał. Kiedyś zaprosił wszyst-kich do jednego z lokali swojego autorstwa. Akurat były urodziny Ihora, portrecisty. Mogliśmy wnieść własny alkohol. O godzinie dwudziestej Misza znik-nął. Po prostu. „Trudno” - pomyśleliśmy. Impreza się rozkręcała w najlepsze. W pewnym momencie podszedł barman i wyfukał, ze mieliśmy do ósmej siedzieć, a jest już dziewiąta prawie. Po kilku dniach na deptaku pojawił się Misza i nawet nie skomento-wał naszych pytających spojrzeń.

RAFAEL

Po drugiej stronie deptaka, nad małą, tek-turową planszą z napisem „Twoje imię po japońsku 5 ZŁ.” siedział po turec-

ku Rafael. W ciemnogranatowym kimonie z deli-katnym kwiatowym wzorem siedział. Miał podest z walizki przykrytej słomianą matą, czarne, twarde kartony i białe półprzezroczyste kartony, spodek z atramentem, dziwne, drewniane pióro i śmieszna parasolkę, która nie pozwalała mu się wyprostować, bo źle sobie trzymadełko na nią wykombinował. Rozłożenie i spakowanie tego majdanu zajmowało mu niecałą minutę. Zorganizowany Rafael. Ojciec Japończyk, matka Francuzka. Część życia w Japonii, studia we Francji, wolny zawód w Łodzi, wakacje w Sopocie na deptaku. Poznaliśmy go, kiedy przy-biegł do nas kupić obrazek. Nieoprawiony i niewy-kończony chciał. Później cały czas szczerzyliśmy

Page 27: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200826

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 27

Tak żyjemy <<

żona, że Miś ma głęboką depresję, że Misiowi wy-daje się, że go śledzą i chcą unicestwić. Żadnych po-wodów do trzeźwości. W sumie, gdybym pośliznęła się na takim paśmie cholernych niepowodzeń, to też zachlałabym się na śmierć. Mogłabym zakochać się w Misiu. Gdyby nie „SS” pod jedną jego pachą i gdy-by nie swastyka pod drugą. Bo pankiem się urodzi-łam i pankiem umrę.

ANDRZEJ I MONIKA

Andrzej pojawiał się około siedemnastej. Był karykaturzystą. Bardzo dobrym ka-rykaturzystą. Mógłby zarobić niezłe pie-niądze na swoim talencie, gdyby nie jego

trudny charakter. Był trochę jak dziecko i trochę jak kobieta. Fatalna mieszanka. Obrażony na cały świat ogólnie i obrażony na każdy element tego świata osobno. Nic mu nie wychodziło, z założenia. Andrzej nadawałby się na bohatera kreskówki o przećpanych żulach z piekła rodem. Kulejący, błędny wzrok, roz-czochrane, długie włosy, twarz skserowana i nie-zdarnie przyklejona. Tak jakby całe życie na nią pra-cowało, a na koniec całe życie okazało by się wielką lipą. I sposób w jaki palił papierosa. Trzymał go tak apatycznie między palcem wskazującym i środko-wym, za sam koniuszek filtra. Jak dama. Wydawało się, że za sekundę fajka mu wypadnie i przepali ubra-nie. Nikt by się nie zdziwił, gdyby Andrzej stanął na-gle w ogniu. Ogniu nie koniecznie spowodowanym przez papierosa. Diabeł udający damę. Nie zaciągał się chyba. Przy gwałtownym oderwaniu papierosa od ust zawsze wydawał dźwięk głuchego cmoknię-cia. (Że też nie bał się stać pod kościołem).

Przyjechał z Zakopanego. Tam też robił jako ka-rykaturzysta, tylko za dużo mniejsze pieniądze. Ale nie po pieniądze przyjechał. Po miłość przyje-chał, a raczej do urojonej miłości przyjechał. Uroili sobie w sieci tę miłość z niejaką Beatą. “ MIŁOŚĆ W SIECI”, ładne. Poznaliśmy Beatę. Bezwstydna, trzydziestoośmioletnia matka, która fascynowała się psami i chodziła z dupą na wierzchu. Dupa mia-ła chyba odwrócić uwagę od twarzy zmałpowanej z senior – mapet - szoł. Zresztą, na pierwszej impre-zie puściła Andrzeja kantem. Miał wyjechać po tym przykrym fakcie, ale został jeszcze ze dwa tygodnie. Bardzo rzadko bywał w galerii przez te dwa tygodnie. Wpadał czasem i klął ile weszło na swoją rozpadają-cą się sztalugę. Rozkraczała się od samego początku, ale wtedy jakoś mu to nie przeszkadzało. Zaczęło przeszkadzać w momencie, kiedy rozkraczające się nóżki sztalugi stały się synonimem rozjechanego (nie po raz pierwszy, przypuszczam) życia. Głuche cmokanie przy paleniu wysępionego papierosa, po-gruchotane serce zapaleńca, płomienie piekielne i rozkraczona sztaluga. A, i wielki talent, przytłoczo-ny destrukcyjną osobowością. Jeśli Andrzej zostanie doceniony kiedykolwiek, to tylko po śmierci.

Monika, wbrew wszystkiemu co racjonalne, postanowiła być portrecistką. Zacięta bestia. Zero talentu i jeszcze większe zero samokrytyki. Pozna-liśmy ją pierwszego dnia. Typowa stara panna. Lu-

krowana żyletka. Budową ciała przypominała wred-ną pajęczycę - intrygantkę. Twarz jak odwrócony trójkąt ostrokątny, przyozdobiony dwoma owalnymi szkłami okularów. Ręce i nogi nieproporcjonalnie długie i chude. Jej uprzejmość i kontaktowość sku-tecznie odwracały uwagę od tego czegoś, co ryso-wała. Zdarzali się wprawdzie niezadowoleni klien-ci, którzy otwarcie mówili jej, że spieprzyła robotę, ale przeważnie ludzie płacili i odchodzili zmieszani. Jedyne, co zachęcało do zrobienia portretu u Mo-niki, to cena. Inni portreciści - ci naprawdę dobrzy - brali siedemdziesiąt złotych za pracę w jednym ko-lorze i sto dwadzieścia za kolorową. Monika darła wszystko ołówkiem za trzydzieści i pięćdziesiąt zło-tych w zależności od formatu. Twierdziła, że tamci są już wprawieni, a ona siedzi w galerii dopiero dwa lata i nie może z nimi konkurować. Prawda była taka, że nie miała za grosz talentu. Miała za to tu-pet. Kiedy Paweł zwrócił jej uwagę, żeby - jak to on nazwał - nie robiła makaronu (to znaczy żeby prze-stała mazać multum kresek nachodzących na siebie i tworzących efekt pracy zdenerwowanego bachora), Monika stwierdziła, że taką właśnie wyrobiła sobie MANIERĘ w liceum plastycznym i żeby - delikatnie mówiąc - odp…lił się od jej twórczości. Przez cały czas zastanawialiśmy się, czy ona ma świadomość, że nie potrafi rysować. Czy jest dumna ze swoich prac, czy drży przy każdym portrecie? Przecież od kogoś nerwowego mogła dostać w mordę. Prze-biegła bestia - miała niższe ceny, więc zdawała so-bie sprawę z tego, że rysuje gorzej; ślepa nie była. Głupia też nie była, bo zarabiała pieniądze. Potra-fiła wepchnąć ludziom potwory i przekonać ich, że to nie potwory wcale, tylko oni właśnie.

Wszyscy codziennie byliśmy świadkami tego, co robiła Monika. Mieliśmy ubaw, kiedy kogoś ry-sowała. Zaglądaliśmy jej przez ramię. Raz portreto-wała grubego murzyna. Robiliśmy wtedy zakłady, co z tego wyjdzie, ale o dziwo - nabazgrała jakoś płaski nos i duże wargi. Mógłby to być każdy mu-rzyn na kuli ziemskiej. Tak samo było z białymi. Ktoś kiedyś skomentował, że w przeciwieństwie do ras ludzkich, jakoś nie szło jej rozdzielenie ras psich. Radek z nasprejowanej planety rzucał jej pro-pozycje z podtekstem, a Adam (o którym później) powiedział w kiedyś w barze, że Monika jest dzie-wicą. Nie wiem, czy w wieku trzydziestu ośmiu lat to szlachetne, czy przykre -dobijając do czterdziestki i mieszkać z rodzicami w podsopockiej wiosce. Mieć sztalugę, ale nie mieć talentu. Czasem popatrzeć na morze, czasem nie.

OLA, MARIANNA I ADAMOla i Marianna. Sprzedawały na zmianę bajkowe

obrazki. Ich szefem i autorem obrazków był nieja-ki Krzysztof. Wyglądał jak standardowy satanista i ponoć miał trudne dzieciństwo, co przełożyło się bezpośrednio na treść bajkowych obrazków, które miały kolorowe oprawki i były chętnie kupowane przez mamusie, babcie i podstarzałe Niemki. Ola i Marianna. Siostry. Nie najmłodsze już studentki.

Po prostu później zaczęły. Obie miały styl babcino - ciotkowaty. Długie, puszczone zupełnym luzem, albo splecione w dziwne stogi włosy. Czasami dwa kucyki, co miało pewnie dodać dziewczęcego uro-ku. W połączeniu z kwiecistymi spódnicami, apasz-kami, chustami, opaskami i obszernymi swetrami, które miały chyba podkreślić kształty. I ich gadżety. Pluszowe breloczki, kolorowe skarpetki, biżuteria z motywami ludowymi. Miały nawet wachlarz (i używały go). Ot, taki miszmasz. Obie miały arty-styczne dusze, uniwersalne. Grały na różnych instru-mentach, malowały, rzeźbiły, dużo piły na impre-zach. Były towarzyskie, ale samotne na padole dnia powszedniego. Ola potrafiła nawet nieźle haftować i czytała “Annę Kareninę”. Marianna czytała sajens fikszyn i horrory. Panicznie bała się pająków. Mia-ła trzydzieści osiem lat jak Radek, Monika, Andrzej i jego urojona miłość, Piotrek od Sześciu Obrazów, Igor portrecista, Renia sprzedająca Żyda w kilku wariantach - i pewnie kilka jeszcze osób. Marianna studiowała japonistykę i w październiku wybierała się na jakieś stypendium do Japonii. Ola wybierała się w październiku do akademika. Studiowała chy-ba w Poznaniu. Nie pamiętam też co studiowała. Pedagogika albo coś takiego. Ola uwielbiała dzieci i chciała być postrzegana jako dzieciaczek taki bez-bronny. Niestety - była zbyt wyrośnięta. Marionetta i Aleksandria. Tak nazywał je Adam. I tak jak uwiel-białam wszystkich tych ludzi, tak większego buraka od Adama nie znam. Taki oślizgły dupek. Przywlekał się do nas ze skraju galerii, gdzie sprzedawał obra-zy swojej żony i inne obrazy, obrazki i obrazeczki, czasem oprawiał prace portrecistów, którzy wysyłali do niego swoich zadowolonych klientów.

Przywlekał się do Aleksandrii, albo Marionetty. To znaczy przywlekał się do Aleksandrii, a do Ma-rionetty przywlekał się tylko po to, żeby spytać, gdzie Aleksandria. Adam miał żonę i beznadziejne okulary za osiem stów. Żona była w Bydgoszczy, a on chlał co wieczór małe hajnekeny. TYLKO W SPATi-Fie, bo to knajpa dla sławnych bobów. Największą chlubą Adama była karta klubowa i kolega barman. No i okulary za osiem stów. I tak chodził co wie-czór do tego SPATiF- u, bo grunt to bywać i mieć znajomości. Nie wiem, jak on to sobie wyobrażał, ale ja to widzę tak, że siedział tam sam z tym swoim małym hajnekenem i śledził swoimi jaszczurzymi ślepkami ruchy każdego klienta. Żeby tylko jakiejś szyszuni nie przegapić. Śmierdział starym potem, miał zawsze przetłuszczone włosy i beznadziejne ko-raliki na krótkiej szyi.

Adam miał koło trzydziestki, z zachowywał się jak gówniarz. Jedno jest pewne - już nie wyrośnie. Czło-wiek interesu. Grunt to znajomości. Zawsze załatwi się darmowy bilet na koncert na molo. To jakieś trzy złote w kieszeni. Zawsze taniej skseruje. To dwa-dzieścia groszy. Znajomości to podstawa istnienia człowieka interesu. Ponoć podczas jednej z imprez w SPATiFie poznał gościa, który załatwił mu fuchę w jakiejś sopockiej, zadaszonej(!) galerii. Przycho-dził i truł, że szuka teraz mieszkania w Gdańsku,

które kupi mu ojciec, oczywiście, i że jego życie się odmieni, bo przecież do galerii też przychodzą dzia-ne szychy i na pewno ktoś go zauważy. Eh, Adam, Adam... ty naiwny dupku.

Czasem przychodził do nas, a właściwie do Oli, tak zwany Misza. To był człowiek zagadka. Artysta - czubek pierwsza klasa. Misza miał po czterdziestce. Nie wiem ile po czterdziestce, bo zasłaniały go dłu-gie, zlewające się z brodą, poczochrane włosy, okra-szone bogato siwymi pasmami. Wyglądał na poczci-wego pijaka. Ludzie zwracali raczej uwagę na jego zardzewiały, przedwojenny rower z silnikiem i ka-tarynką, niż na niego samego. Misza nie miał zębów i mówił z rosyjskim akcentem. Wzbudzał ufność swoimi dużymi, czarnymi oczami i bijącą z nich ła-godnością, która powaliłaby na kolana największe nawet ludzkie bydlę. W starej wojskowej kurtce cho-wał zawsze jakąś wódkę albo ochotę na wódkę. Oka-zało się, że Misza z prawdziwego żula ma tylko (albo aż) sposób bycia. Jak się okazało, był wziętym arty-stą - zrobił wystrój kilku snobistycznych sopockich lokali, na ścianach nie tylko polskich galerii wisia-ło ponoć sporo jego obrazów. Uwielbiałam, kiedy Misza opowiadał o świecie, który zwiedził on albo jego wyobraźnia. Był wtedy - przez te niespełna dwa miesiące - moim ideałem człowieka, był tajemniczy i pociągający, jak magik. Ale uprawiał białą magię. Raz zadziwiał, raz rozczulał. Taszczył wszędzie za sobą ten rower z silnikiem i katarynką. Pieniądze wydawał na dobrą wódkę. Nikt nie wiedział, gdzie on właściwie mieszka, co je, czy ma zwierzęta albo rodzinę. Wiedzieliśmy, że lubi niebieskiego bolsa. Misza pojawiał się i znikał. Kiedyś zaprosił wszyst-kich do jednego z lokali swojego autorstwa. Akurat były urodziny Ihora, portrecisty. Mogliśmy wnieść własny alkohol. O godzinie dwudziestej Misza znik-nął. Po prostu. „Trudno” - pomyśleliśmy. Impreza się rozkręcała w najlepsze. W pewnym momencie podszedł barman i wyfukał, ze mieliśmy do ósmej siedzieć, a jest już dziewiąta prawie. Po kilku dniach na deptaku pojawił się Misza i nawet nie skomento-wał naszych pytających spojrzeń.

RAFAEL

Po drugiej stronie deptaka, nad małą, tek-turową planszą z napisem „Twoje imię po japońsku 5 ZŁ.” siedział po turec-

ku Rafael. W ciemnogranatowym kimonie z deli-katnym kwiatowym wzorem siedział. Miał podest z walizki przykrytej słomianą matą, czarne, twarde kartony i białe półprzezroczyste kartony, spodek z atramentem, dziwne, drewniane pióro i śmieszna parasolkę, która nie pozwalała mu się wyprostować, bo źle sobie trzymadełko na nią wykombinował. Rozłożenie i spakowanie tego majdanu zajmowało mu niecałą minutę. Zorganizowany Rafael. Ojciec Japończyk, matka Francuzka. Część życia w Japonii, studia we Francji, wolny zawód w Łodzi, wakacje w Sopocie na deptaku. Poznaliśmy go, kiedy przy-biegł do nas kupić obrazek. Nieoprawiony i niewy-kończony chciał. Później cały czas szczerzyliśmy

Page 28: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200828

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 29

Tak żyjemy <<

do siebie zęby przez deptak i machaliśmy do siebie za często.

Rafael przyjaźnił się z Olą i Marianną, która stu-diowała japonistykę. Gadali zawsze w tym śmiesz-nym języku i wyciągali przy tym szyje jak dwa indy-ki. Zresztą rozpieprzało mnie, kiedy Rafael mówił po polsku. Nie dość, że miał ten swój japońsko - francuski akcent, to kiedy zapomniał jakiegoś sło-wa, albo go po prostu nie znał, to tak zabawnie się krzywił. Kiedyś poszliśmy wszyscy do baru SPATiF-u ADAMA. Luźna atmosfera, piwko, Rafael w cywi-lu, bez kimona, wszyscy rozbawieni i pytanie Pawła. Bardzo logiczne pytanie do Rafaela: „ Co TY robisz w Polsce???”. W sensie: znasz (co najmniej) cztery języki, skończyłeś grafikę komputerową we Francji, mógłbyś robić karierę na Zachodzie, bez problemu miałbyś to, o czym TU przeważnie można tylko ma-rzyć. Dlaczego brudna Łódź? Rafael odczekał chwilę, bo musiał otrząsnąć się z tego potoku polskich słów i oto mieliśmy odpowiedź. Na Zachodzie wszystko wyłożone jest na tacy. Wystarczy wyjść z domu, w stroju dziwoląga stanąć z puszką lub wybrać się na żebry. Tam to się bardzo opłaca, tam nie trzeba harować jak wół, żeby się utrzymać. A w Łodzi, no cóż, „ wychodzisz z bloku i słyszysz wiatr”. Nie ma nic, tylko beznadzieja i syf. Beznadzieja i syf to dla Rafaela motywacja. Powiedział, że aż chce się wstać i coś zrobić. Coś odkrywczego. Na Zachodzie wszystko jest odkryte w głupi sposób.

Aha! racja. Tylko coś mi się wydaje, że nasz Ra-fael nigdy bidy nie klepał, skoro ma takie podej-ście. To się zapętla. Jak ktoś haruje, żeby przeżyć, to nie ma czasu ani siły na odkrywcze pomysły i głę-bokie przemyślenia. Jak ktoś nie ma pracy, bo pracy nie ma, to chodzi wnerwiony albo lawiruje na skraju depresji, a nawet jak nie jest wnerwiony, ani nie la-wiruje na skraju depresji, nawet jeśli ma pomysły, to co z tego, skoro wszystko rozbija się o pieniądze. Eh, cóż, za rok kończę studia. Nerwica, depresja, wyjazd za granicę, czy szczęśliwe życie z żołądkiem wypełnionym pysznościami i z głową pękającą od pomysłów, które systematycznie realizuję. Ene, due, rike...

LIPA ALBO KLON I TKACZENKO

Parkan pod „naszym drzewem” zawsze ugi-nał się od tyłków galerników, w tym oczywi-ście i od naszych tyłków, a w szczególności od mojego, bo Paweł siedział na chodniku

i zabawiał turystów komentatorów. Czasem nawet spore stadka wokół niego się zbierały.

Stałym punktem dnia były kpiny z Moniki i ob-stawianie, czy tym razem zdezorientowany klient zapłaci jej, czy nie zapłaci. Szczerze mówiąc, liczyli-śmy, że w końcu ktoś da jej w mordę. Kilka razy było naprawdę blisko. Piotrek od Sześciu Obrazów uża-lał się nad sobą i przy każdej okazji przypominał, że nic jeszcze nie sprzedał i na pewno nic nie sprze-da. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak właśnie będzie, ale każdy pocieszał Piotrka jak mógł. Też go pocie-szałam z całego serca i szczerze. Mieliśmy z Pawłem

cichą, skrzącą się nadzieję wariatów, że pewnego dnia ktoś przyjdzie i kupi chociaż jeden obraz.

I tak siedzieliśmy pod tą lipą, albo klonem. Pio-trek od Sześciu Obrazów powiedział kiedyś, że ner-wica potrafi udawać każdą chorobę. Zastanawiałam się nad tą chorobą, ale nigdy nie potrafiłam tego sformułować. Nerwica, choć mnie dotyczy bezpo-średnio, była dla mnie zawsze abstrakcyjnym two-rem. A tu, proszę, Piotrek od Sześciu obrazów tak dał mi do myślenia. Uświadomiłam sobie, że mózg może zrobić wszystko z cialem. Mózg każe ci my-śleć, że mdlejesz, a ty mdlejesz. Mózg podpuszcza. Mówi: niedobrze ci, a ty rzygasz jak opętany. Mózg wmawia, że masz słabe serce, a ty giniesz codziennie na zawał, chociaż żadnego zawału nie miałeś. Mi-grena, osłabienie, duszności, guzki na całym ciele. Mózg wszystko może kazać. Ciało ludzkie jest tyl-ko poligonem doświadczeń. Czujesz, że umierasz, robisz wszystkie możliwe badania, a wyniki są bar-dzo dobre. Może trochę żelaza brakuje. Uspakajasz się na chwilę, ale mózg każe podejrzewać ci lekarzy o nieznajomośc medycyny. Zmusza do odszukiwania w pamięci odosobnionych przypadków ludzi, którzy umarli nagle, mimo iż niczego u nich nie podejrze-wano. Mózg przypomina o łowcach skór. Boisz się iść do lekarza. Przyjeżdza pogotowie. Ty próbujesz się bronić, a oni mówią, że wszystko jest w porząd-ku, że do psychiatry trzeba się udać, albo wiozą do psychiatry. Wszystko w porządku. Zaczynasz brać po kilka tabletek na to wszystko (a w sumie - na mózg tylko). Prędzej, albo później przełamujesz się i zaczynasz rozmowy. Jako ogniwo kręgu ludzi, którym dolega to samo, albo coś podobnego. Wy-rzucasz z siebie wszystkie dolegliwości. Ale mózg czeka w ukryciu. Czeka aż wypadniesz z kręgu z dia-gnozą “zdrowy” i, jak szczęście dopisze, z kilkoma receptami i numerami telefonów do ważnych teraz dla ciebie osób (i do kilku Napoleonów z sąsiedniego oddziału). Kiedy przestanie działać ostatnia tabletka na wszystko, mózg zacznie podjudzać: bój się o sie-bie. Czuj lęk w każdej minucie godziny, usłysz kroki śmierci. Słyszysz?

Piotrek od Sześciu obrazów słyszał. Bał się nawet pić, bo wtedy człowiek traci kontrolę nad tym co się dzieje. Bał się, że dostanie w mordę i nie zagoją mu się rany. Od czasu operacji serca, nie wychodził z domu. Bał się. Powiedział, że pierwszy raz od lat odważył się przebywać między ludźmi. Bezpośredni kontakt ze specyficznym tłumem. Tysiące turystów z jednej strony, zarozumiali artyści z drugiej. Życie. Człowiek wyciaga rękę do społeczeństwa, a to jebane, żadnego obrazu nie kupi nawet. Człowiek z sześcioma obra-zami, człowiek o słabym sercu i silnej nerwicy stoi kilka miesięcy pod murem kościoła i nic.

TO JEST POLSKA, A TO JEST POLSKA

Kilka razy było naprawdę śmiesznie. Pięk-na skórka Sopotu nie potrafiła ukryć wszystkiego. Dwa miesiące spędzone na jakiejś ulicy pozwalają poznać tę ulicę.

Ciemne strony tej ulicy. Wyniszczeni żule, narko-

man z wyszarpaną nogą i zwisającymi z niej ka-wałkami brudnego mięsa. Nawet rozmowny był. Pewnego wietrznego dnia podszedł do dziewczy-ny stojącej na taborecie i zaczął śpiewać jej piosen-ki. Olała go, a ten, nie mogąc przełknąć czarnej polewki powiedział jej, że nawet zerem dla niego nie jest. Obraził się i poszedł w nieznane.

Innego dnia widzieliśmy, jak dwoje zmarno-wanych ludzi czaiło się na resztki jedzenia po-zostawione przez wybrednych turystów. Omal ogrodzenia ogródka barowego nie przewrócili podczas lotu po wybrakowane pyszności. Kel-ner nie miał co sprzątać. Czasem nawet klienci od stolika nie zdążyli odejść. Wyścig z czasem. Bez jedzenia nie można przecież żyć. Wolne pta-ki nie mają gdzie mieszkać, wolne ptaki nie maja co jeść, wolne ptaki wcale nie są wolne, bo każdy ukradziony, albo wyżebrany grosz muszą zanieść do działu alkoholowego w delikatesach, albo od-dać dilerowi.

Na każdym kroku ulotkarze i promocyjni przebierańcy. Na każdym kroku ludzie nieprzy-stosowani, wymiksowani z turystami - poszu-kiwaczami atrakcji. Ci drudzy liczą każdą mi-nutę w tygodniowym urlopie; dla tych gorszych czas zatrzymał się, kiedy zaczęli pić, ćpać, kiedy wyrzucono ich z domów i kiedy bezsens stał się sensem. Oni są w stanie uwierzyć we wszystko. Nie dlatego, że są przygłupami, tylko dlatego, że to bardzo elastyczni ludzie. Nie ma rzeczy nie-możliwych. Codziennie przytrafiają im się rzeczy niemożliwe. Oni nie mówią „nigdy”, oni wiedzą, że „być może”. Pewnego dnia słyszeliśmy rozmo-wę dwóch żuli. Szli sobie spokojnie po monciaku. Szli spokojnie, dopóki nie zauważyli dwóch face-tów w czarnych kaskach i w kombinezonach. Mie-li duże karabiny (reklama nowo otwartego salonu gier). Oczy lumpów zapłonęły przerażeniem. „Po-patrz, stoją” - powiedział wystraszony żul. Wtulili się w się w siebie i zaczęli omijać szerokim łukiem facetów w czerni. Nagle drugi lump postanowił się postawić i podniesionym, aczkolwiek drżącym głosem wystękał „k…, a co mi zrobią, ja na obiad idę. Mam prawo. Nic mi nie zrobią”. Chłopaki albo zapomniały, że ZOMO odeszły kilkanaście lat temu, albo - kto wie - rozkwitła już w pełni czwarta rzeczpospolita.

Uroku monciakowi dodawał też Motor-niczy Andrzej i jego suka Misia. Misia była najlepszym źródłem dochodów Andrzeja. Przychodzili po dziewiętna-

stej, a o dwudziestej pierwszej mieli już ze trzy stówki. Wielka suka wodołaz. Wodołazy ratują ludzi z poświęceniem własnego życia. Misia mia-ła chorą łapę. Tak pisało na kartce. Pisało jeszcze, że Motorniczy Andrzej zbiera na operację łapy swojego kochanego psa. Ściema oczywiście. Po-dobno w zeszłym roku Andrzej zbierał na szko-lenie Misi. Cóż, jako kierowca tramwaju zarabiał może z tysiąc miesięcznie, a może nie zarabiał tyle. Na monciaku z dobrym pomysłem i uroczym

psem wyciągał kafla w trzy, cztery dni. Sam An-drzej ważył może ze dwieście kilo, miał maślane oczy i wzbudzał opiekuńcze instynkty u obcych ludzi. Kiedy jakiś ciekawski turysta pytał co się stało, Andrzej podnosił głowę do góry i mówił proszącym tonem: „ Misia ma chorą łapę. Złamała w zimie i źle się zrosła. Teraz trzeba łamać u chi-rurga”. Miało to kosztować ponad trzy tysiące. Czasem trafiał się jakiś weterynarz, który propo-nował pomoc. Oczywiście nie bardzo interesowa-ło to naszego motorniczego. Z grzeczności brał namiary. Andrzej i Misia siedzieli pod naszym drzewem. W sumie, biznes jest biznes. Nie mam mu za złe, że robił ludzi w balona. Skoro dawali się robić...

KOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

Pod koniec sierpnia w galerii za-częło się przerzedzać. Portre-cistom zza wschodniej granicy

kończyły się wizy. Pogoda też się zepsuła. Wiało jesienią. Zimno i deszcz. Zimno i deszcz, to tu-rystów mało. Zimno i deszcz, to stać nie można. Zimno i deszcz, to złość bierze. Nasze akwarelki pęczniały od wilgoci. Pewnego „pięknego” dnia straciliśmy wystawę. Tektury popłynęły z rwącym strumieniem. Wszystko popłynęło. Taki mały ar-magedon był pewnego „pięknego” dnia. Radek z Nasprejowanej planety miał wbudowany baro-metr. Jak Radek nie przychodził rano, to wiado-mo, że przewalona pogoda będzie. Radek zaczy-nał zbierać z chodnika planety, to wszyscy na hura się pakowali. Pomylił się tylko raz. To było tego ”pięknego” dnia właśnie. Koniec sezonu popę-dzony przez deszcz i zimno zbliżał się wielkimi susami. To był początek końca. Monika zacierała ręce. Najbardziej w świecie pragnęła, żeby „ruscy” zostawili ją samą na placu boju. Zero konkurencji. Tylko jej portrety pamięciowe do końca września! Piotrek Od sześciu Obrazów zastanawiał się jesz-cze, czy przedłużać pozwolenie na wrzesień. Cze-mu nie, jeszcze jeden miesiąc na pewno nie zrobi mu różnicy.

Trzydziestego pierwszego sierpnia mieliśmy pociąg powrotny. Dziwne uczucie, tak od-jeżdżać. Puściliśmy płytkie korzonki w tym Trójmieście. Ale w sumie najgorzej to się

przyzwyczaić do jakiegoś miejsca (albo osoby). Nie mam skrupułów przy opuszczaniu miejsc (albo osób). Kiedy pociąg ruszył, nie czułam nic. Miłe chwile pozostawiam wspomnieniom. Potra-fię w sobotę zapomnieć o czymś, co w piątek było jedyną rzeczą, która trzymała mnie przy życiu. Mogę kasować w pamięci dowolne elementy. Od-twarzają się czasem w snach, ale to przecież tylko sny. Nie bolał wyjazd, tylko myśli o tym, co dalej. Zabiliśmy w całkiem miły sposób dwa miesiące. Został jeszcze cały wrzesień do października

Kinga Nieczaja

Page 29: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200828

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - marzec 2008 29

Tak żyjemy <<

do siebie zęby przez deptak i machaliśmy do siebie za często.

Rafael przyjaźnił się z Olą i Marianną, która stu-diowała japonistykę. Gadali zawsze w tym śmiesz-nym języku i wyciągali przy tym szyje jak dwa indy-ki. Zresztą rozpieprzało mnie, kiedy Rafael mówił po polsku. Nie dość, że miał ten swój japońsko - francuski akcent, to kiedy zapomniał jakiegoś sło-wa, albo go po prostu nie znał, to tak zabawnie się krzywił. Kiedyś poszliśmy wszyscy do baru SPATiF-u ADAMA. Luźna atmosfera, piwko, Rafael w cywi-lu, bez kimona, wszyscy rozbawieni i pytanie Pawła. Bardzo logiczne pytanie do Rafaela: „ Co TY robisz w Polsce???”. W sensie: znasz (co najmniej) cztery języki, skończyłeś grafikę komputerową we Francji, mógłbyś robić karierę na Zachodzie, bez problemu miałbyś to, o czym TU przeważnie można tylko ma-rzyć. Dlaczego brudna Łódź? Rafael odczekał chwilę, bo musiał otrząsnąć się z tego potoku polskich słów i oto mieliśmy odpowiedź. Na Zachodzie wszystko wyłożone jest na tacy. Wystarczy wyjść z domu, w stroju dziwoląga stanąć z puszką lub wybrać się na żebry. Tam to się bardzo opłaca, tam nie trzeba harować jak wół, żeby się utrzymać. A w Łodzi, no cóż, „ wychodzisz z bloku i słyszysz wiatr”. Nie ma nic, tylko beznadzieja i syf. Beznadzieja i syf to dla Rafaela motywacja. Powiedział, że aż chce się wstać i coś zrobić. Coś odkrywczego. Na Zachodzie wszystko jest odkryte w głupi sposób.

Aha! racja. Tylko coś mi się wydaje, że nasz Ra-fael nigdy bidy nie klepał, skoro ma takie podej-ście. To się zapętla. Jak ktoś haruje, żeby przeżyć, to nie ma czasu ani siły na odkrywcze pomysły i głę-bokie przemyślenia. Jak ktoś nie ma pracy, bo pracy nie ma, to chodzi wnerwiony albo lawiruje na skraju depresji, a nawet jak nie jest wnerwiony, ani nie la-wiruje na skraju depresji, nawet jeśli ma pomysły, to co z tego, skoro wszystko rozbija się o pieniądze. Eh, cóż, za rok kończę studia. Nerwica, depresja, wyjazd za granicę, czy szczęśliwe życie z żołądkiem wypełnionym pysznościami i z głową pękającą od pomysłów, które systematycznie realizuję. Ene, due, rike...

LIPA ALBO KLON I TKACZENKO

Parkan pod „naszym drzewem” zawsze ugi-nał się od tyłków galerników, w tym oczywi-ście i od naszych tyłków, a w szczególności od mojego, bo Paweł siedział na chodniku

i zabawiał turystów komentatorów. Czasem nawet spore stadka wokół niego się zbierały.

Stałym punktem dnia były kpiny z Moniki i ob-stawianie, czy tym razem zdezorientowany klient zapłaci jej, czy nie zapłaci. Szczerze mówiąc, liczyli-śmy, że w końcu ktoś da jej w mordę. Kilka razy było naprawdę blisko. Piotrek od Sześciu Obrazów uża-lał się nad sobą i przy każdej okazji przypominał, że nic jeszcze nie sprzedał i na pewno nic nie sprze-da. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak właśnie będzie, ale każdy pocieszał Piotrka jak mógł. Też go pocie-szałam z całego serca i szczerze. Mieliśmy z Pawłem

cichą, skrzącą się nadzieję wariatów, że pewnego dnia ktoś przyjdzie i kupi chociaż jeden obraz.

I tak siedzieliśmy pod tą lipą, albo klonem. Pio-trek od Sześciu Obrazów powiedział kiedyś, że ner-wica potrafi udawać każdą chorobę. Zastanawiałam się nad tą chorobą, ale nigdy nie potrafiłam tego sformułować. Nerwica, choć mnie dotyczy bezpo-średnio, była dla mnie zawsze abstrakcyjnym two-rem. A tu, proszę, Piotrek od Sześciu obrazów tak dał mi do myślenia. Uświadomiłam sobie, że mózg może zrobić wszystko z cialem. Mózg każe ci my-śleć, że mdlejesz, a ty mdlejesz. Mózg podpuszcza. Mówi: niedobrze ci, a ty rzygasz jak opętany. Mózg wmawia, że masz słabe serce, a ty giniesz codziennie na zawał, chociaż żadnego zawału nie miałeś. Mi-grena, osłabienie, duszności, guzki na całym ciele. Mózg wszystko może kazać. Ciało ludzkie jest tyl-ko poligonem doświadczeń. Czujesz, że umierasz, robisz wszystkie możliwe badania, a wyniki są bar-dzo dobre. Może trochę żelaza brakuje. Uspakajasz się na chwilę, ale mózg każe podejrzewać ci lekarzy o nieznajomośc medycyny. Zmusza do odszukiwania w pamięci odosobnionych przypadków ludzi, którzy umarli nagle, mimo iż niczego u nich nie podejrze-wano. Mózg przypomina o łowcach skór. Boisz się iść do lekarza. Przyjeżdza pogotowie. Ty próbujesz się bronić, a oni mówią, że wszystko jest w porząd-ku, że do psychiatry trzeba się udać, albo wiozą do psychiatry. Wszystko w porządku. Zaczynasz brać po kilka tabletek na to wszystko (a w sumie - na mózg tylko). Prędzej, albo później przełamujesz się i zaczynasz rozmowy. Jako ogniwo kręgu ludzi, którym dolega to samo, albo coś podobnego. Wy-rzucasz z siebie wszystkie dolegliwości. Ale mózg czeka w ukryciu. Czeka aż wypadniesz z kręgu z dia-gnozą “zdrowy” i, jak szczęście dopisze, z kilkoma receptami i numerami telefonów do ważnych teraz dla ciebie osób (i do kilku Napoleonów z sąsiedniego oddziału). Kiedy przestanie działać ostatnia tabletka na wszystko, mózg zacznie podjudzać: bój się o sie-bie. Czuj lęk w każdej minucie godziny, usłysz kroki śmierci. Słyszysz?

Piotrek od Sześciu obrazów słyszał. Bał się nawet pić, bo wtedy człowiek traci kontrolę nad tym co się dzieje. Bał się, że dostanie w mordę i nie zagoją mu się rany. Od czasu operacji serca, nie wychodził z domu. Bał się. Powiedział, że pierwszy raz od lat odważył się przebywać między ludźmi. Bezpośredni kontakt ze specyficznym tłumem. Tysiące turystów z jednej strony, zarozumiali artyści z drugiej. Życie. Człowiek wyciaga rękę do społeczeństwa, a to jebane, żadnego obrazu nie kupi nawet. Człowiek z sześcioma obra-zami, człowiek o słabym sercu i silnej nerwicy stoi kilka miesięcy pod murem kościoła i nic.

TO JEST POLSKA, A TO JEST POLSKA

Kilka razy było naprawdę śmiesznie. Pięk-na skórka Sopotu nie potrafiła ukryć wszystkiego. Dwa miesiące spędzone na jakiejś ulicy pozwalają poznać tę ulicę.

Ciemne strony tej ulicy. Wyniszczeni żule, narko-

man z wyszarpaną nogą i zwisającymi z niej ka-wałkami brudnego mięsa. Nawet rozmowny był. Pewnego wietrznego dnia podszedł do dziewczy-ny stojącej na taborecie i zaczął śpiewać jej piosen-ki. Olała go, a ten, nie mogąc przełknąć czarnej polewki powiedział jej, że nawet zerem dla niego nie jest. Obraził się i poszedł w nieznane.

Innego dnia widzieliśmy, jak dwoje zmarno-wanych ludzi czaiło się na resztki jedzenia po-zostawione przez wybrednych turystów. Omal ogrodzenia ogródka barowego nie przewrócili podczas lotu po wybrakowane pyszności. Kel-ner nie miał co sprzątać. Czasem nawet klienci od stolika nie zdążyli odejść. Wyścig z czasem. Bez jedzenia nie można przecież żyć. Wolne pta-ki nie mają gdzie mieszkać, wolne ptaki nie maja co jeść, wolne ptaki wcale nie są wolne, bo każdy ukradziony, albo wyżebrany grosz muszą zanieść do działu alkoholowego w delikatesach, albo od-dać dilerowi.

Na każdym kroku ulotkarze i promocyjni przebierańcy. Na każdym kroku ludzie nieprzy-stosowani, wymiksowani z turystami - poszu-kiwaczami atrakcji. Ci drudzy liczą każdą mi-nutę w tygodniowym urlopie; dla tych gorszych czas zatrzymał się, kiedy zaczęli pić, ćpać, kiedy wyrzucono ich z domów i kiedy bezsens stał się sensem. Oni są w stanie uwierzyć we wszystko. Nie dlatego, że są przygłupami, tylko dlatego, że to bardzo elastyczni ludzie. Nie ma rzeczy nie-możliwych. Codziennie przytrafiają im się rzeczy niemożliwe. Oni nie mówią „nigdy”, oni wiedzą, że „być może”. Pewnego dnia słyszeliśmy rozmo-wę dwóch żuli. Szli sobie spokojnie po monciaku. Szli spokojnie, dopóki nie zauważyli dwóch face-tów w czarnych kaskach i w kombinezonach. Mie-li duże karabiny (reklama nowo otwartego salonu gier). Oczy lumpów zapłonęły przerażeniem. „Po-patrz, stoją” - powiedział wystraszony żul. Wtulili się w się w siebie i zaczęli omijać szerokim łukiem facetów w czerni. Nagle drugi lump postanowił się postawić i podniesionym, aczkolwiek drżącym głosem wystękał „k…, a co mi zrobią, ja na obiad idę. Mam prawo. Nic mi nie zrobią”. Chłopaki albo zapomniały, że ZOMO odeszły kilkanaście lat temu, albo - kto wie - rozkwitła już w pełni czwarta rzeczpospolita.

Uroku monciakowi dodawał też Motor-niczy Andrzej i jego suka Misia. Misia była najlepszym źródłem dochodów Andrzeja. Przychodzili po dziewiętna-

stej, a o dwudziestej pierwszej mieli już ze trzy stówki. Wielka suka wodołaz. Wodołazy ratują ludzi z poświęceniem własnego życia. Misia mia-ła chorą łapę. Tak pisało na kartce. Pisało jeszcze, że Motorniczy Andrzej zbiera na operację łapy swojego kochanego psa. Ściema oczywiście. Po-dobno w zeszłym roku Andrzej zbierał na szko-lenie Misi. Cóż, jako kierowca tramwaju zarabiał może z tysiąc miesięcznie, a może nie zarabiał tyle. Na monciaku z dobrym pomysłem i uroczym

psem wyciągał kafla w trzy, cztery dni. Sam An-drzej ważył może ze dwieście kilo, miał maślane oczy i wzbudzał opiekuńcze instynkty u obcych ludzi. Kiedy jakiś ciekawski turysta pytał co się stało, Andrzej podnosił głowę do góry i mówił proszącym tonem: „ Misia ma chorą łapę. Złamała w zimie i źle się zrosła. Teraz trzeba łamać u chi-rurga”. Miało to kosztować ponad trzy tysiące. Czasem trafiał się jakiś weterynarz, który propo-nował pomoc. Oczywiście nie bardzo interesowa-ło to naszego motorniczego. Z grzeczności brał namiary. Andrzej i Misia siedzieli pod naszym drzewem. W sumie, biznes jest biznes. Nie mam mu za złe, że robił ludzi w balona. Skoro dawali się robić...

KOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

Pod koniec sierpnia w galerii za-częło się przerzedzać. Portre-cistom zza wschodniej granicy

kończyły się wizy. Pogoda też się zepsuła. Wiało jesienią. Zimno i deszcz. Zimno i deszcz, to tu-rystów mało. Zimno i deszcz, to stać nie można. Zimno i deszcz, to złość bierze. Nasze akwarelki pęczniały od wilgoci. Pewnego „pięknego” dnia straciliśmy wystawę. Tektury popłynęły z rwącym strumieniem. Wszystko popłynęło. Taki mały ar-magedon był pewnego „pięknego” dnia. Radek z Nasprejowanej planety miał wbudowany baro-metr. Jak Radek nie przychodził rano, to wiado-mo, że przewalona pogoda będzie. Radek zaczy-nał zbierać z chodnika planety, to wszyscy na hura się pakowali. Pomylił się tylko raz. To było tego ”pięknego” dnia właśnie. Koniec sezonu popę-dzony przez deszcz i zimno zbliżał się wielkimi susami. To był początek końca. Monika zacierała ręce. Najbardziej w świecie pragnęła, żeby „ruscy” zostawili ją samą na placu boju. Zero konkurencji. Tylko jej portrety pamięciowe do końca września! Piotrek Od sześciu Obrazów zastanawiał się jesz-cze, czy przedłużać pozwolenie na wrzesień. Cze-mu nie, jeszcze jeden miesiąc na pewno nie zrobi mu różnicy.

Trzydziestego pierwszego sierpnia mieliśmy pociąg powrotny. Dziwne uczucie, tak od-jeżdżać. Puściliśmy płytkie korzonki w tym Trójmieście. Ale w sumie najgorzej to się

przyzwyczaić do jakiegoś miejsca (albo osoby). Nie mam skrupułów przy opuszczaniu miejsc (albo osób). Kiedy pociąg ruszył, nie czułam nic. Miłe chwile pozostawiam wspomnieniom. Potra-fię w sobotę zapomnieć o czymś, co w piątek było jedyną rzeczą, która trzymała mnie przy życiu. Mogę kasować w pamięci dowolne elementy. Od-twarzają się czasem w snach, ale to przecież tylko sny. Nie bolał wyjazd, tylko myśli o tym, co dalej. Zabiliśmy w całkiem miły sposób dwa miesiące. Został jeszcze cały wrzesień do października

Kinga Nieczaja

Page 30: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�0

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �1

Tak Tworzymy <<

poprzedniczek ASCII-artu zalicza się m.in. sztukę rysowania przy użyciu maszyny do pisa-

nia (typewriter art). W roku 1898 oby-watelka Wielkiej Brytanii, Flora Stacy, z zawodu sekretarka, wykonała na ma-szynie rysunek motyla, który uznaje się za pierwsze zachowane dzieło tego rodzaju (rysunek można obejrzeć w sie-ci pod adresem: http://www.geoci-ties.com/SoHo/7373/typebut-terfly.jpg).

W porównaniu z ASCII-artem, ty-pewriter art pozwala na swobodniejsze puszczenie wodzy wyobraźni, co prze-jawia się choćby w możliwości wyjmo-wania kartki z wałka maszyny i obraca-nia jej na wszystkie strony już w trakcie aktu twórczego, ale też wymaga znacz-nie większej cierpliwości i ostrożności; ponieważ twórca maszyny do pisania

nie wyposażył jej w magiczny przycisk „delete”, czasem już jeden błąd potrafi spisać na straty cały rysunek. Wypusz-czenie spod mechanicznej, maszynowej klawiatury takiego dziełka jest więc sporym wyzwaniem i być może właś-nie nie tylko estetyczna samorealizacja, ale i trening własnej wytrwałości pocią-gały i nadal pociągają typograficznych artystów, do których należy m.in. słyn-ny czeski polityk, Vaclav Havel.

Warto tu też wspomnieć o osobliwych eksperymentach Lewisa Carrolla, któ-ry w rozdziale trzecim „Alicji w Krai-nie Czarów” (wydanej w 1865 roku), zamieścił oryginalnie wkomponowaną w stronę „ogoniastą opowieść”. Tekst opowieści często podawany jest jako przykład tzw. kaligramu, czyli wiersza, którego wersy ułożone są w ten sposób, że tworzą sylwetkę przedmiotu lub oso-by, mającej związek z tematem utworu

(w przypadku książki Carrolla ukła-dają się w mysi ogon). Różnica między dziełem brytyjskiego pisarza, a czy-stą semigrafiką polega tylko na tym, że u Carrolla pojedyncze znaki ukła-dają się w logiczny tekst, a w semigra-fice i jej typograficznych protoplastach zastosowane symbole funkcjonują jako osobne, logicznie oderwane od siebie elementy.

Oryginalnym sposobem uprawiania przedkomputerowej semigrafiki był, oprócz maszyny, dalekopis radiowy (teleks), wykorzystujący własne kody. Podstawową różnicą między rysowa-niem dalekopisowym a komputerowym jest wielkość liter i repertuar znaków in-terpunkcyjnych. ASCII oferuje większą ich ilość oraz dopuszcza stosowanie za-równo małych jak i wielkich liter, pod-czas gdy Baudot – czyli główny kod sto-sowany w przekazach dalekopisowych – jedynie wielkie litery i ubogie zaplecze znaków interpunkcyjnych. Obrazki wy-syłano za pomocą dalekopisu od 1923 roku. Tutaj: http://www.wps.com/archives/ITA/Bob-Roehrig/ moż-na zobaczyć niektóre z nich.

Kod ASCII powstał na początku lat sześćdziesiątych, a miano pecetowego standardu zyskał w roku 1968 (pod adre-sem http://www.guidecpp.x12.pl/extra-ascii.php można zobaczyć tabelę znaków ASCII). Na te dekadę przypadają również narodziny medium, które umożliwiło późniejszą popula-ryzację rysunkowych eksperymentów z nowym kodem – Internetu. Ponieważ

początkowo technologie komputerowe nie oferowały zbyt dużych możliwości w zakresie grafiki - zarówno użytkow-nicy pecetów, jak i pierwsi cywilni in-ternauci zaczęli używać znaków ASCII w celach praktycznych (np. do two-rzenia tabel i wykresów), zdobniczych (sygnatury w e-mailach, pełniące funk-cje komunikacyjne obrazki w czatach IRC). ASCII-artem zainteresowały się także niezależne grupy artystyczne oraz użytkownicy usenetowych grup dyskusyjnych. Ze znaków ASCII za-częto również tworzyć animacje (ich bogaty zbiór znajduje się pod adresem http://yagii.spik.swps.edu.pl/), a sam ASCII-art przeniknął szybko do telefonów komórkowych i wszelkich urządzeń oferujących cyfrowe przetwa-rzanie tekstu.

ysunki wykonane w ASCII mogą być zarówno czarno – białe, jak i kolorowe, a ponadto można wyróżnić dwa podsta-

wowe sposoby rysowania za pomocą kodu: poprzez kreślenie konturów oraz, co dotyczy bardziej skomplikowanych obrazków, poprzez wypełnianie (przy czym może ono dotyczyć nie tylko sa-mego obiektu, lecz również tła). Bez względu jednak na to, w jakiej technice zdecydujemy się tworzyć, najważniej-szą zasadą jest zastosowanie odpowied-niego rodzaju czcionki – tzw. czcionki nieproporcjonalnej. Cechą charaktery-styczną tego typu fontów jest jednako-wa szerokość znaków wyświetlanych na ekranie. Jest to jeden z warunków

czytelności obrazka. Drugim jest nie-stosowanie tabulatorów. Odstępy nale-ży robić wyłącznie przy pomocy spacji, ponieważ wielkości tabulatorów mogą być (i najczęściej są) różnie ustawione w różnych programach i komputerach. Podobnie sytuacja wygląda w odniesie-niu do polskich znaków diakrytycznych i innych znaków specjalnych – nie na-leży ich używać, ponieważ nie należą one do standardowego ASCII i mogą wystąpić problemy z ich prawidłową in-terpretacją przez maszynę lub program. Ponadto wskazane jest stosowanie po-grubienia, oczywiście dla podkreślenia czytelności znaków, a w konsekwencji całego rysunku.

W środowisku twórców ASCII-art obowiązuje też swoisty kodeks etycz-ny. Można powiedzieć, że do głównych przykazań semigrafików należą „Nie kradnij” i „Nie oszukuj”. Pierwsze zwią-zane jest z podpisywaniem obrazków. Podpisy ASCII-artystów składają się najczęściej z kilku liter (często inicjałów) i umieszczane są na ogół w narożnikach obrazka, lub gdzieś w jego obrębie. Mimo iż czasem nieco psują ogólne wrażenie, uważane są w tym środowisku za świę-tość i pod żadnym pozorem nie wolno ich usuwać. W grupach dyskusyjnych obowiązują ścisłe wytyczne co do wysy-łania nie podpisanych, „okaleczonych” rysunków. Przykazanie „Nie oszukuj” odnosi się natomiast do nieuczciwych praktyk tworzenia rysunków ASCII przy pomocy programów, które kon-wertują do ASCII dowolne, gotowe pliki

graficzne (typu jpg, gif czy bitmapy), od-walając za nas w gruncie rzeczy całą ro-botę (takim programem jest np. JP2A). Obecność takich programów ma jednak pewną zaletę –świadczy o odrodzeniu i popularności semigrafiki.

Niewątpliwą zaletą samej ASCII-art jest natomiast to, że nie wymaga ona wydawania niebagatelnych sum na pro-gramy graficzne najnowszej generacji i poświęcania czasu na przedzieranie się przez podręczniki do ich obsługi. Jedyne, czego potrzebuje semigraficz-ny debiutant to dowolny edytor tekstu i trochę (no dobrze – czasami dużo) wy-obraźni. Poszukiwaczom estetycznych wrażeń, sztuka ASCII pomoże poznać granice własnej fantazji, a sentymen-talistom z pewnością przypomni czasy starych dobrych IBM-ów, „Atarynek”, czy Commodore’ów. Swoją drogą cie-kawe, że mimo niebywałych osiągnięć dzisiejszej grafiki komputerowej, w zale-wie niezwykle wydajnych, kosztujących setki „baksów” kart graficznych nikt nie śmieje się z prymitywnych, złożo-nych z backslashy, przecinków i nawia-sów obrazków, a sztuka ich tworzenia doczekała się miana awangardowej

Karolina Przesmycka

W artykule wykorzystano informacje ze stron:http://www.ascii.piwko.pl/textasciihistorypl.txthttp://www.ascii.piwko.pl/FAQ10.htmlhttp://www.ascii.piwko.pl/FAQ1.html

1 Dokonuję tu pewnego uproszczenia, bowiem ASCII oznacza właściwie system kodowania znaków.

Pamiętam swój pierwszy komputer. Jedyne, co ta supernowoczesna maszyna miała do zaoferowania, to był system MS-DOS, popularny niegdyś menedżer pli-ków o nazwie Norton Commander i dwie gry. Ponieważ komputer nie dysponował szalonymi możliwościami, używałam go do nauki pisania i do grania we wspomnia-ne – siłą rzeczy bardzo prymitywne graficznie – gry, pisane pod DOS. Te ostatnie uświadomiły mi jednak, że oprócz zapełniania czarnego jak słoma ekranu zielo-nymi literkami, można go jeszcze zapełnić czym innym. Na przykład osobliwymi rysunkami wykonanymi za pomocą znaków dostępnych bezpośrednio z klawiatury.

Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że zestaw owych klawiaturowych znaków alfanumerycznych nosi nazwę ASCII (akronim od American Standard Code for Information Interchange)1, a sztuka tworzenia obrazków za jego pomocą – ASCII-artu, i że wcale nie jestem prekursorką tej sztuki. Mało tego – pier-wowzorów tej specyficznej działalności artystycznej, zwanej również semi-grafiką, należy doszukiwać się daleko przed nastaniem ery komputerów.

Page 31: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�0

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �1

Tak Tworzymy <<

poprzedniczek ASCII-artu zalicza się m.in. sztukę rysowania przy użyciu maszyny do pisa-

nia (typewriter art). W roku 1898 oby-watelka Wielkiej Brytanii, Flora Stacy, z zawodu sekretarka, wykonała na ma-szynie rysunek motyla, który uznaje się za pierwsze zachowane dzieło tego rodzaju (rysunek można obejrzeć w sie-ci pod adresem: http://www.geoci-ties.com/SoHo/7373/typebut-terfly.jpg).

W porównaniu z ASCII-artem, ty-pewriter art pozwala na swobodniejsze puszczenie wodzy wyobraźni, co prze-jawia się choćby w możliwości wyjmo-wania kartki z wałka maszyny i obraca-nia jej na wszystkie strony już w trakcie aktu twórczego, ale też wymaga znacz-nie większej cierpliwości i ostrożności; ponieważ twórca maszyny do pisania

nie wyposażył jej w magiczny przycisk „delete”, czasem już jeden błąd potrafi spisać na straty cały rysunek. Wypusz-czenie spod mechanicznej, maszynowej klawiatury takiego dziełka jest więc sporym wyzwaniem i być może właś-nie nie tylko estetyczna samorealizacja, ale i trening własnej wytrwałości pocią-gały i nadal pociągają typograficznych artystów, do których należy m.in. słyn-ny czeski polityk, Vaclav Havel.

Warto tu też wspomnieć o osobliwych eksperymentach Lewisa Carrolla, któ-ry w rozdziale trzecim „Alicji w Krai-nie Czarów” (wydanej w 1865 roku), zamieścił oryginalnie wkomponowaną w stronę „ogoniastą opowieść”. Tekst opowieści często podawany jest jako przykład tzw. kaligramu, czyli wiersza, którego wersy ułożone są w ten sposób, że tworzą sylwetkę przedmiotu lub oso-by, mającej związek z tematem utworu

(w przypadku książki Carrolla ukła-dają się w mysi ogon). Różnica między dziełem brytyjskiego pisarza, a czy-stą semigrafiką polega tylko na tym, że u Carrolla pojedyncze znaki ukła-dają się w logiczny tekst, a w semigra-fice i jej typograficznych protoplastach zastosowane symbole funkcjonują jako osobne, logicznie oderwane od siebie elementy.

Oryginalnym sposobem uprawiania przedkomputerowej semigrafiki był, oprócz maszyny, dalekopis radiowy (teleks), wykorzystujący własne kody. Podstawową różnicą między rysowa-niem dalekopisowym a komputerowym jest wielkość liter i repertuar znaków in-terpunkcyjnych. ASCII oferuje większą ich ilość oraz dopuszcza stosowanie za-równo małych jak i wielkich liter, pod-czas gdy Baudot – czyli główny kod sto-sowany w przekazach dalekopisowych – jedynie wielkie litery i ubogie zaplecze znaków interpunkcyjnych. Obrazki wy-syłano za pomocą dalekopisu od 1923 roku. Tutaj: http://www.wps.com/archives/ITA/Bob-Roehrig/ moż-na zobaczyć niektóre z nich.

Kod ASCII powstał na początku lat sześćdziesiątych, a miano pecetowego standardu zyskał w roku 1968 (pod adre-sem http://www.guidecpp.x12.pl/extra-ascii.php można zobaczyć tabelę znaków ASCII). Na te dekadę przypadają również narodziny medium, które umożliwiło późniejszą popula-ryzację rysunkowych eksperymentów z nowym kodem – Internetu. Ponieważ

początkowo technologie komputerowe nie oferowały zbyt dużych możliwości w zakresie grafiki - zarówno użytkow-nicy pecetów, jak i pierwsi cywilni in-ternauci zaczęli używać znaków ASCII w celach praktycznych (np. do two-rzenia tabel i wykresów), zdobniczych (sygnatury w e-mailach, pełniące funk-cje komunikacyjne obrazki w czatach IRC). ASCII-artem zainteresowały się także niezależne grupy artystyczne oraz użytkownicy usenetowych grup dyskusyjnych. Ze znaków ASCII za-częto również tworzyć animacje (ich bogaty zbiór znajduje się pod adresem http://yagii.spik.swps.edu.pl/), a sam ASCII-art przeniknął szybko do telefonów komórkowych i wszelkich urządzeń oferujących cyfrowe przetwa-rzanie tekstu.

ysunki wykonane w ASCII mogą być zarówno czarno – białe, jak i kolorowe, a ponadto można wyróżnić dwa podsta-

wowe sposoby rysowania za pomocą kodu: poprzez kreślenie konturów oraz, co dotyczy bardziej skomplikowanych obrazków, poprzez wypełnianie (przy czym może ono dotyczyć nie tylko sa-mego obiektu, lecz również tła). Bez względu jednak na to, w jakiej technice zdecydujemy się tworzyć, najważniej-szą zasadą jest zastosowanie odpowied-niego rodzaju czcionki – tzw. czcionki nieproporcjonalnej. Cechą charaktery-styczną tego typu fontów jest jednako-wa szerokość znaków wyświetlanych na ekranie. Jest to jeden z warunków

czytelności obrazka. Drugim jest nie-stosowanie tabulatorów. Odstępy nale-ży robić wyłącznie przy pomocy spacji, ponieważ wielkości tabulatorów mogą być (i najczęściej są) różnie ustawione w różnych programach i komputerach. Podobnie sytuacja wygląda w odniesie-niu do polskich znaków diakrytycznych i innych znaków specjalnych – nie na-leży ich używać, ponieważ nie należą one do standardowego ASCII i mogą wystąpić problemy z ich prawidłową in-terpretacją przez maszynę lub program. Ponadto wskazane jest stosowanie po-grubienia, oczywiście dla podkreślenia czytelności znaków, a w konsekwencji całego rysunku.

W środowisku twórców ASCII-art obowiązuje też swoisty kodeks etycz-ny. Można powiedzieć, że do głównych przykazań semigrafików należą „Nie kradnij” i „Nie oszukuj”. Pierwsze zwią-zane jest z podpisywaniem obrazków. Podpisy ASCII-artystów składają się najczęściej z kilku liter (często inicjałów) i umieszczane są na ogół w narożnikach obrazka, lub gdzieś w jego obrębie. Mimo iż czasem nieco psują ogólne wrażenie, uważane są w tym środowisku za świę-tość i pod żadnym pozorem nie wolno ich usuwać. W grupach dyskusyjnych obowiązują ścisłe wytyczne co do wysy-łania nie podpisanych, „okaleczonych” rysunków. Przykazanie „Nie oszukuj” odnosi się natomiast do nieuczciwych praktyk tworzenia rysunków ASCII przy pomocy programów, które kon-wertują do ASCII dowolne, gotowe pliki

graficzne (typu jpg, gif czy bitmapy), od-walając za nas w gruncie rzeczy całą ro-botę (takim programem jest np. JP2A). Obecność takich programów ma jednak pewną zaletę –świadczy o odrodzeniu i popularności semigrafiki.

Niewątpliwą zaletą samej ASCII-art jest natomiast to, że nie wymaga ona wydawania niebagatelnych sum na pro-gramy graficzne najnowszej generacji i poświęcania czasu na przedzieranie się przez podręczniki do ich obsługi. Jedyne, czego potrzebuje semigraficz-ny debiutant to dowolny edytor tekstu i trochę (no dobrze – czasami dużo) wy-obraźni. Poszukiwaczom estetycznych wrażeń, sztuka ASCII pomoże poznać granice własnej fantazji, a sentymen-talistom z pewnością przypomni czasy starych dobrych IBM-ów, „Atarynek”, czy Commodore’ów. Swoją drogą cie-kawe, że mimo niebywałych osiągnięć dzisiejszej grafiki komputerowej, w zale-wie niezwykle wydajnych, kosztujących setki „baksów” kart graficznych nikt nie śmieje się z prymitywnych, złożo-nych z backslashy, przecinków i nawia-sów obrazków, a sztuka ich tworzenia doczekała się miana awangardowej

Karolina Przesmycka

W artykule wykorzystano informacje ze stron:http://www.ascii.piwko.pl/textasciihistorypl.txthttp://www.ascii.piwko.pl/FAQ10.htmlhttp://www.ascii.piwko.pl/FAQ1.html

1 Dokonuję tu pewnego uproszczenia, bowiem ASCII oznacza właściwie system kodowania znaków.

Pamiętam swój pierwszy komputer. Jedyne, co ta supernowoczesna maszyna miała do zaoferowania, to był system MS-DOS, popularny niegdyś menedżer pli-ków o nazwie Norton Commander i dwie gry. Ponieważ komputer nie dysponował szalonymi możliwościami, używałam go do nauki pisania i do grania we wspomnia-ne – siłą rzeczy bardzo prymitywne graficznie – gry, pisane pod DOS. Te ostatnie uświadomiły mi jednak, że oprócz zapełniania czarnego jak słoma ekranu zielo-nymi literkami, można go jeszcze zapełnić czym innym. Na przykład osobliwymi rysunkami wykonanymi za pomocą znaków dostępnych bezpośrednio z klawiatury.

Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że zestaw owych klawiaturowych znaków alfanumerycznych nosi nazwę ASCII (akronim od American Standard Code for Information Interchange)1, a sztuka tworzenia obrazków za jego pomocą – ASCII-artu, i że wcale nie jestem prekursorką tej sztuki. Mało tego – pier-wowzorów tej specyficznej działalności artystycznej, zwanej również semi-grafiką, należy doszukiwać się daleko przed nastaniem ery komputerów.

Page 32: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�2

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 ��

Tak Tworzymy <<

- Kiedy postanowił Pan, że zostanie ceramikiem?

- To był jeden wielki przypadek! Chciałem bardzo robić coś użytkowe-go. Nie odczuwam satysfakcji z pracy, która nie jest nikomu potrzebna. Przed studiami we Wrocławiu zajmowałem się malarstwem, ale była we mnie po-trzeba stworzenia czegoś, co będzie służyć innym. Po studiach w Instytucie Wychowania Artystycznego w Lubli-nie, zrobiłem dyplom ze specjalnością Szkło na Wydziale Ceramiki i Szkła we Wrocławiu.

- Jakie były początki Pańskiej przy-gody z ceramiką?

- Najpierw pracowałem jako na-uczyciel, dopiero potem jako projek-tant w Lubelskich Hutach Szkła. Były to jednak czasy komuny i mimo że pra-cowaliśmy nad nowymi wzorami cera-micznymi, to tak naprawdę trafiały one do szuflady i nie były wykorzystywane. Dziś praca projektantów wygląda zu-pełnie inaczej.

- Czy polska ceramika w jakiś spo-sób wyróżnia się na tle europejskiej?

- Jest kilka osób, które zasłynęły już swoimi pracami nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Jak chociażby bardzo popularny wrocławski profesor, Stani-sław Lasek, nawiązujący w swych pra-cach do sztuki egipskiej. Jednak z ra-cji tego, że brakuje nam uczelni, które kształciłyby młodych ludzi w tej dzie-dzinie trudno jest nam zaistnieć.

- Łatwo być w Polsce projektantem szkła?

- Chyba nigdzie nie jest łatwo. Jest to bardzo trudna i kosztowna spe-cjalizacja. W jej zakresie mieści się

wiele innych dyscyplin artystycznych. Poza tym stworzenie odpowiednich warsztatów jest bardzo skomplikowane i wymaga olbrzymich nakładów finan-sowych.

- Czy w takim razie możliwe jest zro-bienie dużych pieniędzy na ceramice?

- Jeśli będziesz robić dobre rzeczy, to na pewno znajdą się odbiorcy, którzy zechcą za nie dobrze zapłacić.

-Więc dlaczego nasze sklepy zale-wane są chińską chałturą?

- Pewnie dużą rolę odgrywa tu niska cena takich wyrobów, ale za tym idzie też kiepska jakość. To, co jest dostępne w naszych sklepach nie może być nawet porównywane z ceramiką. Prawdzi-wego dzieła ceramicznego nie da się spotkać np. w Lublinie. Ludzie nie wie-dzą, co tak naprawdę można wykonać z ceramiki czy szkła. Dopiero we Wroc-ławiu i okolicach, gdzie organizowa-ne są wystawy, można zobaczyć coś dobrego. Nie ukrywam, że trudno się z tym przebić w Polsce, ponieważ u nas ceramika kojarzona jest po prostu z ga-rami.

- Co pan myśli o współczesnym designie?

- Ciekawe wzornictwo powstaje w Skandynawii, we Włoszech, w Sta-nach Zjednoczonych. Te kraje dorobiły się świetnych szkół i ludzi. Natomiast u nas jest z tym trochę gorzej. Liczyłem, że gdy komuna upadnie rozwiniemy skrzydła. Okazuje się, że jeśli chodzi o sztuki użytkowe to nadal kulejemy. Zagraniczne firmy już doskonale rozu-mieją, że nie można opierać się na sta-rych wzorach. My jeszcze zbyt małą wagę przywiązujemy do wzornictwa.

- Kiedy zrodził się pomysł stworze-nia Pracowni Ceramiki na Wydziale Artystycznym w Lublinie?

- Idea ta powstała w głowach rzeźbia-rzy naszego Wydziału już bardzo daw-no. Chcieli oni stworzyć nowy warsztat. Nie było jednak osoby, która mogłaby się tym zająć. Dopiero Pan Mirosław Rysiak zdobył grant w Komitecie Badań Naukowych. Następnie poprosił mnie, bym to ja zorganizował warsztat.

- Na razie jesteśmy w Pracowni Ceramicznej. Czy jest szansa, by cera-mika stała się kierunkiem?

- Bardzo by mi na tym zależało. Ale żeby stworzyć nowy kierunek, potrzeba co najmniej pięciu samo-dzielnych pracowników, specjalistów od wzornictwa, architektury wnętrz i ceramiki. Niestety takich u nas jest niewielu, koncentrują się głównie wokół Wrocławia.

- Jak wygląda proces technologicz-ny w warsztacie ceramicznym?

- Jest to rzecz dosyć skomplikowana i posiada wiele odmian. Jednak cera-mika to zawsze wypalana glina. Pro-ces wypału ma dwa zasadnicze etapy: pierwszy, czyli wypał na biskwit, a na-stępnie zeszkliwienie, gdzie na formę nakłada się tlenki oraz szkliwa, by uzy-skać efekty kolorystyczne. Trzeba się tu jednak liczyć z ograniczeniami tech-nologicznymi, bo to co da się zbudo-wać z gliny, nie zawsze da się wypalić. Należy zwrócić na to uwagę już w fazie projektowej.

- Właśnie - projekty! Co dla Pana jest najważniejsze w projektowaniu?

- Na początku konieczne jest posta-wienie sobie pytania: „Co chcesz po-wiedzieć przez tą formę?”. Dopiero potem przychodzą do głowy pomysły

na realizacje. Ceramika i szkło dają niesamowite możliwości, a poza tym, jeśli stworzy się formę – kształty można wielokrotnie powielać.

- Czy obecna praca ceramików różni się od tej sprzed lat?

- Ceramika jest takim medium, które zawiera w sobie kilka dziedzin. Może być ceramika, która jest bliższa rzeźbie, malarstwu, bądź tworzy instalacje. Lecz na początku podejście do tej dziedziny było zupełnie inne. Ceramika wyszła od prostego gara toczonego na toczku garncarskim. Dopiero od kilkudziesię-ciu lat ci, którzy wcześniej zajmowali się tylko ceramiką użytkową zaczęli robić coś więcej. Potem zainteresowali się nią malarze i rzeźbiarze.

- Czy postęp technologiczny wpły-wa on na wyroby ceramiczne?

- Niewiele zmienia się w tej dziedzi-nie. Formy po prostu się wypala, za-wsze jest to ogień i glina. Również me-tody zdobienia są te same. Oczywiście piece są nowocześniejsze, wygodniej się pracuje, lecz nie wywiera to zbyt duże-go wpływu na finał.

- Jakie są Pana najnowsze projekty?- Obecnie projektuję Unikatowe formy

mis i pater, ponieważ jest to przedmio-tem mojej habilitacji. Robię to w dwóch technologiach: piecowej i szkła klejone-go na zimno. Specjalizację w tym zakre-sie robię w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, ponieważ jest to jedyna uczelnia w Polsce, która ma do tego uprawnienia.

- Czy bliższa jest Panu ceramika użytkowa, czy też ta, która ma tylko funkcje artystyczne?

- Bardzo lubię zajmować się cerami-ką czy też szkłem użytkowym. Niestety warsztat, który mamy tutaj nie spełnia koniecznych wymogów. Najlepszym materiałem do tworzenia takich wy-tworów jest porcelana, która wymaga bardzo wysokiej temperatury wypału. Ale w równej mierze pociąga mnie wy-konywanie form przestrzennych, deko-racyjnych, czy rzeźbiarskich. Nie potra-fię postawić jakiejś granicy miedzy tymi dziedzinami. Ceramikę, tak jak muzy-kę, dzielę po prostu na dobrą i złą.

- Bardzo dziękuje za rozmowę Rozmawiała

Izabela Kamińska

rozmowa z Ireneuszem Wydrzyńskim

Na początku było szkłoNa początku było szkłowywiad Izabeli Kamińskiej

Ireneusz Wydrzyński – adiunkt w Zakładzie Wiedzy Wi-zualnej Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie. Absolwent UMCS oraz Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocła-wiu. Rozmowa odbyła się w Pracowni Ceramicznej, w towarzystwie pieców do wypału form ceramicznych. Pan Irek nawet na moment nie wypuścił gliny z rąk. Widać, że to, co robi, daje mu wiele satysfakcji.

Page 33: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�2

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 ��

Tak Tworzymy <<

- Kiedy postanowił Pan, że zostanie ceramikiem?

- To był jeden wielki przypadek! Chciałem bardzo robić coś użytkowe-go. Nie odczuwam satysfakcji z pracy, która nie jest nikomu potrzebna. Przed studiami we Wrocławiu zajmowałem się malarstwem, ale była we mnie po-trzeba stworzenia czegoś, co będzie służyć innym. Po studiach w Instytucie Wychowania Artystycznego w Lubli-nie, zrobiłem dyplom ze specjalnością Szkło na Wydziale Ceramiki i Szkła we Wrocławiu.

- Jakie były początki Pańskiej przy-gody z ceramiką?

- Najpierw pracowałem jako na-uczyciel, dopiero potem jako projek-tant w Lubelskich Hutach Szkła. Były to jednak czasy komuny i mimo że pra-cowaliśmy nad nowymi wzorami cera-micznymi, to tak naprawdę trafiały one do szuflady i nie były wykorzystywane. Dziś praca projektantów wygląda zu-pełnie inaczej.

- Czy polska ceramika w jakiś spo-sób wyróżnia się na tle europejskiej?

- Jest kilka osób, które zasłynęły już swoimi pracami nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Jak chociażby bardzo popularny wrocławski profesor, Stani-sław Lasek, nawiązujący w swych pra-cach do sztuki egipskiej. Jednak z ra-cji tego, że brakuje nam uczelni, które kształciłyby młodych ludzi w tej dzie-dzinie trudno jest nam zaistnieć.

- Łatwo być w Polsce projektantem szkła?

- Chyba nigdzie nie jest łatwo. Jest to bardzo trudna i kosztowna spe-cjalizacja. W jej zakresie mieści się

wiele innych dyscyplin artystycznych. Poza tym stworzenie odpowiednich warsztatów jest bardzo skomplikowane i wymaga olbrzymich nakładów finan-sowych.

- Czy w takim razie możliwe jest zro-bienie dużych pieniędzy na ceramice?

- Jeśli będziesz robić dobre rzeczy, to na pewno znajdą się odbiorcy, którzy zechcą za nie dobrze zapłacić.

-Więc dlaczego nasze sklepy zale-wane są chińską chałturą?

- Pewnie dużą rolę odgrywa tu niska cena takich wyrobów, ale za tym idzie też kiepska jakość. To, co jest dostępne w naszych sklepach nie może być nawet porównywane z ceramiką. Prawdzi-wego dzieła ceramicznego nie da się spotkać np. w Lublinie. Ludzie nie wie-dzą, co tak naprawdę można wykonać z ceramiki czy szkła. Dopiero we Wroc-ławiu i okolicach, gdzie organizowa-ne są wystawy, można zobaczyć coś dobrego. Nie ukrywam, że trudno się z tym przebić w Polsce, ponieważ u nas ceramika kojarzona jest po prostu z ga-rami.

- Co pan myśli o współczesnym designie?

- Ciekawe wzornictwo powstaje w Skandynawii, we Włoszech, w Sta-nach Zjednoczonych. Te kraje dorobiły się świetnych szkół i ludzi. Natomiast u nas jest z tym trochę gorzej. Liczyłem, że gdy komuna upadnie rozwiniemy skrzydła. Okazuje się, że jeśli chodzi o sztuki użytkowe to nadal kulejemy. Zagraniczne firmy już doskonale rozu-mieją, że nie można opierać się na sta-rych wzorach. My jeszcze zbyt małą wagę przywiązujemy do wzornictwa.

- Kiedy zrodził się pomysł stworze-nia Pracowni Ceramiki na Wydziale Artystycznym w Lublinie?

- Idea ta powstała w głowach rzeźbia-rzy naszego Wydziału już bardzo daw-no. Chcieli oni stworzyć nowy warsztat. Nie było jednak osoby, która mogłaby się tym zająć. Dopiero Pan Mirosław Rysiak zdobył grant w Komitecie Badań Naukowych. Następnie poprosił mnie, bym to ja zorganizował warsztat.

- Na razie jesteśmy w Pracowni Ceramicznej. Czy jest szansa, by cera-mika stała się kierunkiem?

- Bardzo by mi na tym zależało. Ale żeby stworzyć nowy kierunek, potrzeba co najmniej pięciu samo-dzielnych pracowników, specjalistów od wzornictwa, architektury wnętrz i ceramiki. Niestety takich u nas jest niewielu, koncentrują się głównie wokół Wrocławia.

- Jak wygląda proces technologicz-ny w warsztacie ceramicznym?

- Jest to rzecz dosyć skomplikowana i posiada wiele odmian. Jednak cera-mika to zawsze wypalana glina. Pro-ces wypału ma dwa zasadnicze etapy: pierwszy, czyli wypał na biskwit, a na-stępnie zeszkliwienie, gdzie na formę nakłada się tlenki oraz szkliwa, by uzy-skać efekty kolorystyczne. Trzeba się tu jednak liczyć z ograniczeniami tech-nologicznymi, bo to co da się zbudo-wać z gliny, nie zawsze da się wypalić. Należy zwrócić na to uwagę już w fazie projektowej.

- Właśnie - projekty! Co dla Pana jest najważniejsze w projektowaniu?

- Na początku konieczne jest posta-wienie sobie pytania: „Co chcesz po-wiedzieć przez tą formę?”. Dopiero potem przychodzą do głowy pomysły

na realizacje. Ceramika i szkło dają niesamowite możliwości, a poza tym, jeśli stworzy się formę – kształty można wielokrotnie powielać.

- Czy obecna praca ceramików różni się od tej sprzed lat?

- Ceramika jest takim medium, które zawiera w sobie kilka dziedzin. Może być ceramika, która jest bliższa rzeźbie, malarstwu, bądź tworzy instalacje. Lecz na początku podejście do tej dziedziny było zupełnie inne. Ceramika wyszła od prostego gara toczonego na toczku garncarskim. Dopiero od kilkudziesię-ciu lat ci, którzy wcześniej zajmowali się tylko ceramiką użytkową zaczęli robić coś więcej. Potem zainteresowali się nią malarze i rzeźbiarze.

- Czy postęp technologiczny wpły-wa on na wyroby ceramiczne?

- Niewiele zmienia się w tej dziedzi-nie. Formy po prostu się wypala, za-wsze jest to ogień i glina. Również me-tody zdobienia są te same. Oczywiście piece są nowocześniejsze, wygodniej się pracuje, lecz nie wywiera to zbyt duże-go wpływu na finał.

- Jakie są Pana najnowsze projekty?- Obecnie projektuję Unikatowe formy

mis i pater, ponieważ jest to przedmio-tem mojej habilitacji. Robię to w dwóch technologiach: piecowej i szkła klejone-go na zimno. Specjalizację w tym zakre-sie robię w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, ponieważ jest to jedyna uczelnia w Polsce, która ma do tego uprawnienia.

- Czy bliższa jest Panu ceramika użytkowa, czy też ta, która ma tylko funkcje artystyczne?

- Bardzo lubię zajmować się cerami-ką czy też szkłem użytkowym. Niestety warsztat, który mamy tutaj nie spełnia koniecznych wymogów. Najlepszym materiałem do tworzenia takich wy-tworów jest porcelana, która wymaga bardzo wysokiej temperatury wypału. Ale w równej mierze pociąga mnie wy-konywanie form przestrzennych, deko-racyjnych, czy rzeźbiarskich. Nie potra-fię postawić jakiejś granicy miedzy tymi dziedzinami. Ceramikę, tak jak muzy-kę, dzielę po prostu na dobrą i złą.

- Bardzo dziękuje za rozmowę Rozmawiała

Izabela Kamińska

rozmowa z Ireneuszem Wydrzyńskim

Na początku było szkłoNa początku było szkłowywiad Izabeli Kamińskiej

Ireneusz Wydrzyński – adiunkt w Zakładzie Wiedzy Wi-zualnej Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie. Absolwent UMCS oraz Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocła-wiu. Rozmowa odbyła się w Pracowni Ceramicznej, w towarzystwie pieców do wypału form ceramicznych. Pan Irek nawet na moment nie wypuścił gliny z rąk. Widać, że to, co robi, daje mu wiele satysfakcji.

Page 34: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�4

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �5

Tak Tworzymy <<

- Love Sen-C Music jest znaną, rozpoznawalną w „branży” marką. Zdobyli-ście bardzo silną pozycję na polskim rynku muzycznym, jesteście zapraszani do klubów w całej Polsce, bywacie gospodarzami dużych festiwali, jesteście wspominani w wielu wywiadach. Z pewnością staliście się wzorem do naśla-dowania i inspiracją dla innych miłośników reggae’owych klimatów. Czy czuje-cie się wychowawcami lub nauczycielami kolejnych sound systemów?

- Tak. Jest bardzo wiele sound systemów i bardzo wielu artystów, z którymi się przy-jaźnimy i których w jakiś sposób wykreowaliśmy. Bez fałszywej skromności - prawda jest taka, że 99% polskiej sceny reggae przyznaje się do inspiracji Love Sen-C Music. Wy-chowaliśmy całe pokolenie artystów. Generalnie - jeśli chodzi o scenę sound systemową – to, co zrobiliśmy z Silver Dreadem w latach ‘90 zaowocowało tym, co jest teraz. Na pew-no w jakiś sposób nakręciliśmy też koniunkturę na sound systemy w muzyce reggae.

- Bywalcy klubowych imprez i obserwatorzy sceny reggae na pewno zauwa-żyli, że pomiędzy ekipami soundsystemowymi panuje specyficzny rodzaj bra-terstwa. Często współpracują ze sobą muzycy z różnych składów, nagrywają sobie nawzajem dubplaty, zapraszają na swoje imprezy członków innych ekip. Jak to jest z tą przyjaźnią?

- Jeśli chodzi o miłość i szacunek, to jest jak powiedziałeś, chociaż jest też wiele sound sy-stemów, których nie znam, ale usłyszę je raz i nie mam ochoty ich drugi raz słuchać. Nie lubię rzeczy, które nie są oryginalne, nie są prawdziwe. Jak ktoś jest naprawdę dobry, to się z nim przyjaźnimy. Nie znam ludzi, którzy byliby dobrzy i niefajni w tej branży. Owszem, istnieje banda pozerów zniewolonych lanserką, którzy próbują robić dancehall, reggae czy coś in-nego, co jest po prostu obrzydliwe. Natomiast jest mnóstwo ludzi, którym reggae otworzyło nie tylko oczy na świat, ale i możliwość życia w jakiś określony sposób, niekoniecznie zwią-zany z ideologią rasta. Mam mnóstwo przyjaciół, którzy grają reggae, ale są wręcz oportuni-stycznie nastawieni do ideologii rasta – mi to absolutnie nie przeszkadza.

- Utożsamiacie się z filozofią rasta?- Przede wszystkim z ideologią wspólnoty. Nie każdy jest w 100% rasta. Ja osobiście

tak. Nie mogę natomiast mówić za resztę ekipy. Generalnie identyfikujemy się z ideolo-

gią rasta, ale przede wszystkim z ideologią wspólnoty. Czym jest muzyka? Reggae to nie jest muzyka, w której artyści wyraża-ją jakieś tam swoje potrzeby, ale to jest mu-zyka, która coś przekazuje, jednoczy ludzi – i to nas interesuje. Był czas, że mało kto z naszej ekipy nie nosił dreadlocków, ale to było dawno... Dla mnie w tej chwi-li dreadlocki nie mają żadnego znaczenia jako wyraz jakichś sympatii rastafariań-skich. W dzisiejszych czasach to jest dla mnie tylko zwykły fashion. Nie mówię tutaj o Silver Dreadzie – jego sobie akurat nie wyobrażam bez dreadlocków (śmiech).

- Zawsze w zapowiedziach Waszych występów poza Lublinem podkreśla się Wasze lubelskie pochodzenie. Jesteście mocno związani z tym miastem?

- Oczywiście. Tutaj zaczynaliśmy, tutaj jesteśmy, żyjemy, działamy, zawsze byli-śmy związani z tym miejscem i nie widzę powodów, żeby kiedykolwiek trzeba było to zmieniać.

- Powiedziałeś, że tutaj zaczyna-liście. Jesteście jednym z najstar-szych sound systemów w Polsce. Wróćmy więc do początków. Kiedy i jak zaczęła się historia Love Sen-C Music?

- Jesteśmy jednym z dwóch najstarszych sound systemów. Oficjalnie zaczęliśmy dzia-łać w ‘89 roku. Zaczęło się tak, że do Lublina przyjechał na studia prosto z Olsztyna nie-jaki pan Pospiszyl – znany obecnie jako Silver Dread. Od początku jego zainteresowania związane były z reggae, więc zaczął szukać bratniej duszy, aż kiedyś natknął się na ekipę z LSM - u. My od dłuższego czasu stanowiliśmy na dzielnicy pewien zwarty kolektyw. W tamtych czasach - to był upadek komuny - nie mieliśmy jeszcze możliwości organi-zowania imprez, nie mieliśmy też idei, żeby robić imprezy taneczne z udziałem muzyki mechanicznej, raczej zajmowaliśmy się muzyką graną na żywo.

Jako pierwszy zaczął organizować imprezy Marcin. Zapraszał nas i siłą rzeczy tak się wykrystalizował nasz sound system. Pamiętam, ze zaczynało się m.in. od wieczorków tanecznych na KUL - u.

W ’91 roku zorganizowaliśmy pierwsze Marleyki w Wojewódzkim Domu Kultury – to się nazywało wtedy Zielony Imbryk. Potem zaczęła działać kawiarnia artystyczna Ha-des – grywaliśmy tam przez około 10 lat. Te imprezy nabrały wtedy polotu. My staliśmy się wtedy lepszym sound systemem, lepszymi DJ-ami. Nawiązaliśmy szereg kontaktów, zaczęliśmy zapraszać gości z Polski, grywać w całym kraju. Jedynym sound systemem, który działa tak długo jak my jest Joint Venture Sound System. W ‘92 roku zrobiliśmy pierwszy nasz clash, który opierał się nie na współzawodnictwie, ale na zasadach przy-jacielskich.

- Wasza ekipa jest bardzo mocno zróżnicowana wiekowo. Jak zmieniał się skład Love Sen-C Music?

- Na samym początku sound system tworzyliśmy w zasadzie we dwóch – ja i Marcin plus Robert – znany jako King Stress. Robert początkowo zajmował się graficzną stroną naszej działalności (miał do tego odpowiednie przygotowanie), natomiast później - pod koniec lat ’90, zaczął z nami grać muzykę i robi to do dzisiaj. Przez wiele lat, można po-wiedzieć, że przez całe lata ’90, działaliśmy w takim składzie. Wszyscy koledzy, którzy wcześniej mieli zapał do tego, prędzej czy później „dorastali” i dawali sobie z tym spokój.

Rasta Sepomatik bywał gościem naszych imprez jako bardzo młody chłopak, jeszcze kiedy chodził do szkoły podstawowej. Pierwszy raz jego babcia przyprowadziła go do nas na imprezę, później jako zapalony rastaman przychodził do mnie i do Marcina na audycje do radia, aż w końcu zaczął grywać z naszą ekipą. Dziś sobie bez niego naszego sound systemu nie wyobrażam.

Natomiast Junior Stress, syn Roberta, już jako nastolatek zaczynał nagrywać swoje pierw-sze piosenki, a potem współpracował z Andrzejem (Natty B) pod szyldem Geto Blasta. W końcu obydwaj dołączyli do naszej ekipy. Zresztą Andrzej był naszym mentorem muzycz-nym od zawsze – w dużym stopniu jest odpowiedzialny także za moją edukację muzyczną.

Najmłodszym stażem i wiekiem członkiem LSM-u jest JahDeck. To młody, niesamo-wicie zdolny chłopak. Śledziliśmy rozwój jego i jego zespołu Al-Fatnujah już od jakiegoś czasu, natomiast bliższą muzyczną współpracę zaczęliśmy rok temu podczas wrocław-skiego festiwalu One Love.

- Na jakiej zasadzie przebiegała „rekrutacja” nowych członków Waszej załogi?

- Przyjmowanie nowych członków ekipy to jest sprawa taka ...naturalna. Odbywa się bez specjalnych wcześniejszych przymiarek. Wiele osób, często bardzo zdolnych i obiecu-jących nagabywało nas, żebyśmy ich przyjęli do naszego składu, ale nie można do ekipy dostać się za pomocą jakiegoś castingu czy specjalnej rekrutacji.

- Od początku byliście związani z reggae? A może mieliście „wycieczki” w inne klimaty?

- Fascynowaliśmy się różnymi rodzajami muzyki. Dla mnie osobiście zawsze bardzo ważny był hip hop. To jest najbardziej szczera muzyka. Zwłaszcza polska jego odmiana, doceniona dopiero teraz. Prawdziwy hip hop: Molesta, Hemp Gru, Kaliber 44 to są moi bo-gowie, moi ziomkowie, bracia. Ewolucja to jest naturalna rzecz. Kiedyś wydawało nam się, że rock jest muzyką autentyczną. Punk rock niósł wtedy nie tylko nową muzykę, ale także nowe treści, nowy sposób patrzenia na świat i na to, czym jest wspólnota. Bo o to chodzi w muzyce – o kreowanie jakiejś wspólnoty. Jednak z czasem okazała się ona tylko komer-cyjnym kabaretem. Podążając śladem poszukiwania wspólnoty, muzyka reggae dotarła do naszej świadomości. Pamiętam, że od czasu, gdy kupiłem swoją pierwszą płytę reggae – „Uprising” Boba Marleya, z reggae właściwie nigdy się nie rozstałem. Jestem z LSM-u

Love Sen-C Music- naj-bardziej znany i wielbiony przez tłumy sound system z Lublina. Silver Dread, Natty B, DJ OK., King Stress, Junior Stress, Ra-sta Sepomatik i JahDeck - kim są ci, dla których dub-platy nagrywa czołówka polskich artystów reggae? O zasadach rządzących rasta – światem, perspek-tywach i specyfice dzia-łalności sound systemów z jednym z założycieli Love Sen-C Music, Andrzejem Mazurkiem, znanym sze-rokiej publiczności jako DJ OK. rozmawia Anna Fit.

wywiad Anny Fit

Page 35: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�4

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �5

Tak Tworzymy <<

- Love Sen-C Music jest znaną, rozpoznawalną w „branży” marką. Zdobyli-ście bardzo silną pozycję na polskim rynku muzycznym, jesteście zapraszani do klubów w całej Polsce, bywacie gospodarzami dużych festiwali, jesteście wspominani w wielu wywiadach. Z pewnością staliście się wzorem do naśla-dowania i inspiracją dla innych miłośników reggae’owych klimatów. Czy czuje-cie się wychowawcami lub nauczycielami kolejnych sound systemów?

- Tak. Jest bardzo wiele sound systemów i bardzo wielu artystów, z którymi się przy-jaźnimy i których w jakiś sposób wykreowaliśmy. Bez fałszywej skromności - prawda jest taka, że 99% polskiej sceny reggae przyznaje się do inspiracji Love Sen-C Music. Wy-chowaliśmy całe pokolenie artystów. Generalnie - jeśli chodzi o scenę sound systemową – to, co zrobiliśmy z Silver Dreadem w latach ‘90 zaowocowało tym, co jest teraz. Na pew-no w jakiś sposób nakręciliśmy też koniunkturę na sound systemy w muzyce reggae.

- Bywalcy klubowych imprez i obserwatorzy sceny reggae na pewno zauwa-żyli, że pomiędzy ekipami soundsystemowymi panuje specyficzny rodzaj bra-terstwa. Często współpracują ze sobą muzycy z różnych składów, nagrywają sobie nawzajem dubplaty, zapraszają na swoje imprezy członków innych ekip. Jak to jest z tą przyjaźnią?

- Jeśli chodzi o miłość i szacunek, to jest jak powiedziałeś, chociaż jest też wiele sound sy-stemów, których nie znam, ale usłyszę je raz i nie mam ochoty ich drugi raz słuchać. Nie lubię rzeczy, które nie są oryginalne, nie są prawdziwe. Jak ktoś jest naprawdę dobry, to się z nim przyjaźnimy. Nie znam ludzi, którzy byliby dobrzy i niefajni w tej branży. Owszem, istnieje banda pozerów zniewolonych lanserką, którzy próbują robić dancehall, reggae czy coś in-nego, co jest po prostu obrzydliwe. Natomiast jest mnóstwo ludzi, którym reggae otworzyło nie tylko oczy na świat, ale i możliwość życia w jakiś określony sposób, niekoniecznie zwią-zany z ideologią rasta. Mam mnóstwo przyjaciół, którzy grają reggae, ale są wręcz oportuni-stycznie nastawieni do ideologii rasta – mi to absolutnie nie przeszkadza.

- Utożsamiacie się z filozofią rasta?- Przede wszystkim z ideologią wspólnoty. Nie każdy jest w 100% rasta. Ja osobiście

tak. Nie mogę natomiast mówić za resztę ekipy. Generalnie identyfikujemy się z ideolo-

gią rasta, ale przede wszystkim z ideologią wspólnoty. Czym jest muzyka? Reggae to nie jest muzyka, w której artyści wyraża-ją jakieś tam swoje potrzeby, ale to jest mu-zyka, która coś przekazuje, jednoczy ludzi – i to nas interesuje. Był czas, że mało kto z naszej ekipy nie nosił dreadlocków, ale to było dawno... Dla mnie w tej chwi-li dreadlocki nie mają żadnego znaczenia jako wyraz jakichś sympatii rastafariań-skich. W dzisiejszych czasach to jest dla mnie tylko zwykły fashion. Nie mówię tutaj o Silver Dreadzie – jego sobie akurat nie wyobrażam bez dreadlocków (śmiech).

- Zawsze w zapowiedziach Waszych występów poza Lublinem podkreśla się Wasze lubelskie pochodzenie. Jesteście mocno związani z tym miastem?

- Oczywiście. Tutaj zaczynaliśmy, tutaj jesteśmy, żyjemy, działamy, zawsze byli-śmy związani z tym miejscem i nie widzę powodów, żeby kiedykolwiek trzeba było to zmieniać.

- Powiedziałeś, że tutaj zaczyna-liście. Jesteście jednym z najstar-szych sound systemów w Polsce. Wróćmy więc do początków. Kiedy i jak zaczęła się historia Love Sen-C Music?

- Jesteśmy jednym z dwóch najstarszych sound systemów. Oficjalnie zaczęliśmy dzia-łać w ‘89 roku. Zaczęło się tak, że do Lublina przyjechał na studia prosto z Olsztyna nie-jaki pan Pospiszyl – znany obecnie jako Silver Dread. Od początku jego zainteresowania związane były z reggae, więc zaczął szukać bratniej duszy, aż kiedyś natknął się na ekipę z LSM - u. My od dłuższego czasu stanowiliśmy na dzielnicy pewien zwarty kolektyw. W tamtych czasach - to był upadek komuny - nie mieliśmy jeszcze możliwości organi-zowania imprez, nie mieliśmy też idei, żeby robić imprezy taneczne z udziałem muzyki mechanicznej, raczej zajmowaliśmy się muzyką graną na żywo.

Jako pierwszy zaczął organizować imprezy Marcin. Zapraszał nas i siłą rzeczy tak się wykrystalizował nasz sound system. Pamiętam, ze zaczynało się m.in. od wieczorków tanecznych na KUL - u.

W ’91 roku zorganizowaliśmy pierwsze Marleyki w Wojewódzkim Domu Kultury – to się nazywało wtedy Zielony Imbryk. Potem zaczęła działać kawiarnia artystyczna Ha-des – grywaliśmy tam przez około 10 lat. Te imprezy nabrały wtedy polotu. My staliśmy się wtedy lepszym sound systemem, lepszymi DJ-ami. Nawiązaliśmy szereg kontaktów, zaczęliśmy zapraszać gości z Polski, grywać w całym kraju. Jedynym sound systemem, który działa tak długo jak my jest Joint Venture Sound System. W ‘92 roku zrobiliśmy pierwszy nasz clash, który opierał się nie na współzawodnictwie, ale na zasadach przy-jacielskich.

- Wasza ekipa jest bardzo mocno zróżnicowana wiekowo. Jak zmieniał się skład Love Sen-C Music?

- Na samym początku sound system tworzyliśmy w zasadzie we dwóch – ja i Marcin plus Robert – znany jako King Stress. Robert początkowo zajmował się graficzną stroną naszej działalności (miał do tego odpowiednie przygotowanie), natomiast później - pod koniec lat ’90, zaczął z nami grać muzykę i robi to do dzisiaj. Przez wiele lat, można po-wiedzieć, że przez całe lata ’90, działaliśmy w takim składzie. Wszyscy koledzy, którzy wcześniej mieli zapał do tego, prędzej czy później „dorastali” i dawali sobie z tym spokój.

Rasta Sepomatik bywał gościem naszych imprez jako bardzo młody chłopak, jeszcze kiedy chodził do szkoły podstawowej. Pierwszy raz jego babcia przyprowadziła go do nas na imprezę, później jako zapalony rastaman przychodził do mnie i do Marcina na audycje do radia, aż w końcu zaczął grywać z naszą ekipą. Dziś sobie bez niego naszego sound systemu nie wyobrażam.

Natomiast Junior Stress, syn Roberta, już jako nastolatek zaczynał nagrywać swoje pierw-sze piosenki, a potem współpracował z Andrzejem (Natty B) pod szyldem Geto Blasta. W końcu obydwaj dołączyli do naszej ekipy. Zresztą Andrzej był naszym mentorem muzycz-nym od zawsze – w dużym stopniu jest odpowiedzialny także za moją edukację muzyczną.

Najmłodszym stażem i wiekiem członkiem LSM-u jest JahDeck. To młody, niesamo-wicie zdolny chłopak. Śledziliśmy rozwój jego i jego zespołu Al-Fatnujah już od jakiegoś czasu, natomiast bliższą muzyczną współpracę zaczęliśmy rok temu podczas wrocław-skiego festiwalu One Love.

- Na jakiej zasadzie przebiegała „rekrutacja” nowych członków Waszej załogi?

- Przyjmowanie nowych członków ekipy to jest sprawa taka ...naturalna. Odbywa się bez specjalnych wcześniejszych przymiarek. Wiele osób, często bardzo zdolnych i obiecu-jących nagabywało nas, żebyśmy ich przyjęli do naszego składu, ale nie można do ekipy dostać się za pomocą jakiegoś castingu czy specjalnej rekrutacji.

- Od początku byliście związani z reggae? A może mieliście „wycieczki” w inne klimaty?

- Fascynowaliśmy się różnymi rodzajami muzyki. Dla mnie osobiście zawsze bardzo ważny był hip hop. To jest najbardziej szczera muzyka. Zwłaszcza polska jego odmiana, doceniona dopiero teraz. Prawdziwy hip hop: Molesta, Hemp Gru, Kaliber 44 to są moi bo-gowie, moi ziomkowie, bracia. Ewolucja to jest naturalna rzecz. Kiedyś wydawało nam się, że rock jest muzyką autentyczną. Punk rock niósł wtedy nie tylko nową muzykę, ale także nowe treści, nowy sposób patrzenia na świat i na to, czym jest wspólnota. Bo o to chodzi w muzyce – o kreowanie jakiejś wspólnoty. Jednak z czasem okazała się ona tylko komer-cyjnym kabaretem. Podążając śladem poszukiwania wspólnoty, muzyka reggae dotarła do naszej świadomości. Pamiętam, że od czasu, gdy kupiłem swoją pierwszą płytę reggae – „Uprising” Boba Marleya, z reggae właściwie nigdy się nie rozstałem. Jestem z LSM-u

Love Sen-C Music- naj-bardziej znany i wielbiony przez tłumy sound system z Lublina. Silver Dread, Natty B, DJ OK., King Stress, Junior Stress, Ra-sta Sepomatik i JahDeck - kim są ci, dla których dub-platy nagrywa czołówka polskich artystów reggae? O zasadach rządzących rasta – światem, perspek-tywach i specyfice dzia-łalności sound systemów z jednym z założycieli Love Sen-C Music, Andrzejem Mazurkiem, znanym sze-rokiej publiczności jako DJ OK. rozmawia Anna Fit.

wywiad Anny Fit

Page 36: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�6

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �7

Tak Tworzymy <<

czy coś się nie skończyło, czego nie wykorzystał w odpo

wie

dni m

mo

me

nc

ie

– zawsze byliśmy zintegrowani – więc reg-gae stało się mentalną własnością wszyst-kich. Mimo fascynacji różnymi rodzajami muzyki my, LSM crew jesteśmy rasta, gra-my muzykę reggae.

- Oprócz grania i organizowania imprez zajmujecie się także dystry-bucją płyt. Skąd pomysł założenia Tam Tam Records?

- Tam Tam Records to zjawisko, w któ-rym ja osobiście nie maczałem swych oso-bistych palców (śmiech). Marcin, który zawsze był najbardziej operatywny z nas wszystkich, będąc dziennikarzem radio-wym pisał mnóstwo listów do różnych wy-twórni – ja zresztą też poszedłem w jego ślady – za to dostawaliśmy płyty do prezen-towania w radiu. Marcin w to mocno wsiąkł i zrobił dystrybucję. Nagle pojawiła się taka potrzeba – rynek muzyczny się otworzył, świadomość muzyczna w Polsce się otwo-rzyła. Marcin z czasem Tam Tam Records przerobił na zjawisko stricte internetowe. W tej chwili jest to historia. Ale trzeba przyznać, że był to epizod dość ważny.

- Często jako pierwsi prezento-waliście polskiej publiczności nowe nurty i style muzyczne. Jak to się działo, że wyprzedzaliście pewne trendy, że byliście o krok do przodu przed tym, co działo się na polskiej scenie?

- Rzeczywiście, tak było. Dzisiaj tego nie mamy, bo scena muzyczna i rynek mu-zyczny wyglądają inaczej. Jednym ze sty-lów prezentowanych przez nas jest jungle. Ja sam kiedyś bardzo interesowałem się tą muzyką. Początkowo koledzy nie patrzy-li na to zbyt łaskawym okiem, ale w końcu sami się do jugle przekonali. Kiedyś Silver Dread pojechał na wakacje do Londynu, nawiązał współpracę z wytwórniami, które się zajmowały tą muzyką i sam się nią zapa-lił. Ja wtedy miałem swój program w radiu TOP – jako pierwszy tam prezentowałem muzykę jungle, to były pierwsze audycje

junglowe. Ta muzyka bardzo szybko stała się bardzo popularna. Bez wątpienia zasłu-gą Marcina jest to, że graliśmy tzw. Asian Underground. Wtedy tą muzyką żyliśmy i dlatego graliśmy ją na naszych imprezach. Siłą rzeczy wyprzedzaliśmy wszystkich in-nych, zwłaszcza że podchodziliśmy do tego od innej strony – od strony reggae.

- Młoda polska scena reggae roz-wija się dość prężnie. Nie można nie wspomnieć w tym momencie

galiśmy, aczkolwiek trzy razy wzięliśmy udział w ogólnopolskim clashu i za każ-dym razem wygraliśmy. Marcel oprócz tego, że ma łatwiej jeśli chodzi o zaplecze muzyczno-kulturowe, jest bardzo zdol-ny – myślę, że on się nie boi konkurencji, ale wręcz szuka konkurencji.

- Wróćmy teraz na nasze lubel-skie podwórko. Jak Lublin wypada na tle innych miast jeśli chodzi o kondycję sceny reaggae?

27 października załoga LSMu z wielką pompą zagrała po raz pierwszy w swojej macierzystej dzielnicy. Działo się naprawdę dużo i ciekawie. Halę na Globusie zaszczyciła czołówka sceny reggae. Zagrali goście z Jamajki i z Anglii; żywa legenda reggae – I – Jahman dał niezwykły, wręcz mistyczny koncert, a Tippa Irie (znany m.in. ze współpracy z Black Eyed Peas), mimo późnej nocnej pory, zaraził całą publiczność swoją energią. Teraz wypada tylko trzymać kciuki za dalsze poczynania naszego sztandarowego sound systemu i życzyć powodzenia w kontynuacji reggae’owych przedsięwzięć.

I niech cały ten LSM płynie dalej, pod trójkolorową banderą... Świeże informacje z frontu na : www.myspace.com/lsmsound

o Marcelu, znanym powszechnie jako Jr Stress, który jest przed-stawicielem drugiego pokolenia LSMitów i wschodzącą gwiazdą polskiej sceny reggae. Jakie są te-raz perspektywy dla młodych?

- Mają zdecydowanie łatwiej, chociażby ze względu na rozwój techniki. Mają tele-fony komórkowe. Jak byłem mały i oglą-dałem filmy, w których bohaterowie mieli małe komunikatorki, nigdy nie myślałem, że takich czasów dożyję. Dzisiaj każdy ma komórkę przynajmniej jedną. Kiedyś na-grywanie to było pokonywanie ogromnych barier, dzisiaj idę z laptopem do Marcela, gdzie jest parę urządzeń, odpowiednia karta dźwiękowa i zrobimy dubplate sesję dla kolegi. Marcel ma łatwiej, bo dostał edukację muzyczną po części w domu, po części na ulicy – na ławeczce na LSM-ie. Jest oprócz mnie jedynym prawdziwym LSMitą z pochodzenia. Całe dziedzictwo, które wypracowaliśmy z Marcinem i Ro-bertem on dostał – zresztą o tym śpiewa w swoich piosenkach.

- Przetarte szlaki to ułatwienie, czy utrudnienie dla młodych?

- Nigdy nie myślałem o muzyce w kate-goriach konkurencji. My się nigdy nie ści-

- Bardzo dobrze. To jest jedno z najważ-niejszych miejsc. I muszę to powiedzieć – w dużym stopniu jest to nasza zasługa. Wychowaliśmy tutaj już dwa pokolenia ludzi, którzy grają muzykę reggae. Dzię-ki naszej działalności Lublin jest jednym z ważniejszych punktów na reggaeowej mapie Polski, jeśli nie najważniejszym. Drugim bardzo istotnym ośrodkiem reggae jest Górny Śląsk, który jest regionem spe-cyficznym. Oprócz Śląska nie ma w Polsce tak istotnych miejsc jak Lublin.

- Trudno pogodzić działalność w sound systemie z pracą zawodo-wą i tysiącem innych obowiązków?

- Każdy z nas się zajmuje także czymś innym poza działalnością muzyczną. Tak naprawdę nikt z nas z tego nie żyje. Chociaż ostatnimi czasy ja na przykład nie mam zbyt dużo czasu na rzeczy inne niż muzyka. Istnieje w nas potrzeba grania. Nie każdy potrafi pogodzić życie rodzinne z pasją czy entuzjazmem, dlatego tak nie-wielu pozostało nas z wcześniejszej wielkiej LSMowej rodziny. Dla nas muzyka zawsze zajmowała bardzo ważne miejsce – dlatego do tej pory działamy

Anna Fit

tomasz norman (ur. 1980) dotąd nie publikował, bał się,

teraz chce, choć nie wie, czy już nie jest za późno

czy można powiedzieć, że stracił się?

studiował, ale to nie ma znaczenia

pracuje, to także nie ma znaczenia

koniec ma znaczenie

i początek, który nie ma końca

[email protected]

WYSPA WIELKANOCNA

tekst w czterech częściach

autor: tomasz norman I

pamiętasz wyspę wielkanocną i jej mieszkańców? wycinali lasy i wznosili potężne posągi swoim bóstwom a w dołach po wygrzebanych drzewach sadzili trupy zmarłych z otwartymi żołądkami i spierzchniętymi ustami monumentalne kamienne budowle wyrastały ponad wyspę a ziemia przyjmowała ludzkie korzenie, które wiły się coraz głębiej, próbując wyważyć stojące na niej martwe pomniki o gładkiej powierzchni, niczym wyplute z ust pestki winogrona wtedy na skraju wyspy obok jeziora i drogi do portu gdzie wszędzie krzewy bez liści, korzenie bez pni, zgromadzili się, wokół jedynego ocalonego drzewa, mieszkańcy nieodkrytej wyspy wielkanocnej i wycinając ostatnią roślinę na tamtej pustej równinie dokonywali przecież po części egzekucji na samych sobie bez drzew nie przetrwają, ale w zamian za świątynie wiecznych bogów postanawiali pozbawić siebie życia a dłonie tamtych ludzi zakopanych pionowo, dłonie nie zdołają już utrzymać ziemi, a ich paznokcie już dawno połamane i wiatr przyjdzie z północy, nadejdzie późną jesienią a trawa, zauważyliście, trawa już zmieniła kolor ziarno po ziarnie, gruda po grudzie, zacznie ubywać zielonych kopców, wzgórz i nizin, woda obmyje im twarze, i wypłucze wszystkie sińce, w pył rozsypią się historie tylko nietknięte będą stały te monumenty z litej skały piach przez rany dostanie się do krwiobiegu ziarna powoli wgryzą się w zwiotczałe mięśnie ciała zakrzepną w strupy ciszy a z ust tych mieszkańców ślinotokiem potoczy się wiatr

to co ma znaczenie jest w słowach, które nigdy nie powied

zą n

icze

go

do

ko

ńc

a,

Czyżby dręczyło go przeczucie jało-wienia? W miarę jak mu rzedła chmura intencjonalnego gryzł się usiłując wska-zać twarde jądro owej asekuracyjnej rutyny socjalnych samopaleń. A choć z przejęciem celebrował grandżowe so-teria, bezwiednie przywarł do zrębu or-natu. Popracował językiem, zamlaskał, upewnił się o bólu ostatniego zęba, na-pisał...

Marcin Ostrouch

Page 37: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�6

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �7

Tak Tworzymy <<

czy coś się nie skończyło, czego nie wykorzystał w odpo

wie

dni m

mo

me

nc

ie

– zawsze byliśmy zintegrowani – więc reg-gae stało się mentalną własnością wszyst-kich. Mimo fascynacji różnymi rodzajami muzyki my, LSM crew jesteśmy rasta, gra-my muzykę reggae.

- Oprócz grania i organizowania imprez zajmujecie się także dystry-bucją płyt. Skąd pomysł założenia Tam Tam Records?

- Tam Tam Records to zjawisko, w któ-rym ja osobiście nie maczałem swych oso-bistych palców (śmiech). Marcin, który zawsze był najbardziej operatywny z nas wszystkich, będąc dziennikarzem radio-wym pisał mnóstwo listów do różnych wy-twórni – ja zresztą też poszedłem w jego ślady – za to dostawaliśmy płyty do prezen-towania w radiu. Marcin w to mocno wsiąkł i zrobił dystrybucję. Nagle pojawiła się taka potrzeba – rynek muzyczny się otworzył, świadomość muzyczna w Polsce się otwo-rzyła. Marcin z czasem Tam Tam Records przerobił na zjawisko stricte internetowe. W tej chwili jest to historia. Ale trzeba przyznać, że był to epizod dość ważny.

- Często jako pierwsi prezento-waliście polskiej publiczności nowe nurty i style muzyczne. Jak to się działo, że wyprzedzaliście pewne trendy, że byliście o krok do przodu przed tym, co działo się na polskiej scenie?

- Rzeczywiście, tak było. Dzisiaj tego nie mamy, bo scena muzyczna i rynek mu-zyczny wyglądają inaczej. Jednym ze sty-lów prezentowanych przez nas jest jungle. Ja sam kiedyś bardzo interesowałem się tą muzyką. Początkowo koledzy nie patrzy-li na to zbyt łaskawym okiem, ale w końcu sami się do jugle przekonali. Kiedyś Silver Dread pojechał na wakacje do Londynu, nawiązał współpracę z wytwórniami, które się zajmowały tą muzyką i sam się nią zapa-lił. Ja wtedy miałem swój program w radiu TOP – jako pierwszy tam prezentowałem muzykę jungle, to były pierwsze audycje

junglowe. Ta muzyka bardzo szybko stała się bardzo popularna. Bez wątpienia zasłu-gą Marcina jest to, że graliśmy tzw. Asian Underground. Wtedy tą muzyką żyliśmy i dlatego graliśmy ją na naszych imprezach. Siłą rzeczy wyprzedzaliśmy wszystkich in-nych, zwłaszcza że podchodziliśmy do tego od innej strony – od strony reggae.

- Młoda polska scena reggae roz-wija się dość prężnie. Nie można nie wspomnieć w tym momencie

galiśmy, aczkolwiek trzy razy wzięliśmy udział w ogólnopolskim clashu i za każ-dym razem wygraliśmy. Marcel oprócz tego, że ma łatwiej jeśli chodzi o zaplecze muzyczno-kulturowe, jest bardzo zdol-ny – myślę, że on się nie boi konkurencji, ale wręcz szuka konkurencji.

- Wróćmy teraz na nasze lubel-skie podwórko. Jak Lublin wypada na tle innych miast jeśli chodzi o kondycję sceny reaggae?

27 października załoga LSMu z wielką pompą zagrała po raz pierwszy w swojej macierzystej dzielnicy. Działo się naprawdę dużo i ciekawie. Halę na Globusie zaszczyciła czołówka sceny reggae. Zagrali goście z Jamajki i z Anglii; żywa legenda reggae – I – Jahman dał niezwykły, wręcz mistyczny koncert, a Tippa Irie (znany m.in. ze współpracy z Black Eyed Peas), mimo późnej nocnej pory, zaraził całą publiczność swoją energią. Teraz wypada tylko trzymać kciuki za dalsze poczynania naszego sztandarowego sound systemu i życzyć powodzenia w kontynuacji reggae’owych przedsięwzięć.

I niech cały ten LSM płynie dalej, pod trójkolorową banderą... Świeże informacje z frontu na : www.myspace.com/lsmsound

o Marcelu, znanym powszechnie jako Jr Stress, który jest przed-stawicielem drugiego pokolenia LSMitów i wschodzącą gwiazdą polskiej sceny reggae. Jakie są te-raz perspektywy dla młodych?

- Mają zdecydowanie łatwiej, chociażby ze względu na rozwój techniki. Mają tele-fony komórkowe. Jak byłem mały i oglą-dałem filmy, w których bohaterowie mieli małe komunikatorki, nigdy nie myślałem, że takich czasów dożyję. Dzisiaj każdy ma komórkę przynajmniej jedną. Kiedyś na-grywanie to było pokonywanie ogromnych barier, dzisiaj idę z laptopem do Marcela, gdzie jest parę urządzeń, odpowiednia karta dźwiękowa i zrobimy dubplate sesję dla kolegi. Marcel ma łatwiej, bo dostał edukację muzyczną po części w domu, po części na ulicy – na ławeczce na LSM-ie. Jest oprócz mnie jedynym prawdziwym LSMitą z pochodzenia. Całe dziedzictwo, które wypracowaliśmy z Marcinem i Ro-bertem on dostał – zresztą o tym śpiewa w swoich piosenkach.

- Przetarte szlaki to ułatwienie, czy utrudnienie dla młodych?

- Nigdy nie myślałem o muzyce w kate-goriach konkurencji. My się nigdy nie ści-

- Bardzo dobrze. To jest jedno z najważ-niejszych miejsc. I muszę to powiedzieć – w dużym stopniu jest to nasza zasługa. Wychowaliśmy tutaj już dwa pokolenia ludzi, którzy grają muzykę reggae. Dzię-ki naszej działalności Lublin jest jednym z ważniejszych punktów na reggaeowej mapie Polski, jeśli nie najważniejszym. Drugim bardzo istotnym ośrodkiem reggae jest Górny Śląsk, który jest regionem spe-cyficznym. Oprócz Śląska nie ma w Polsce tak istotnych miejsc jak Lublin.

- Trudno pogodzić działalność w sound systemie z pracą zawodo-wą i tysiącem innych obowiązków?

- Każdy z nas się zajmuje także czymś innym poza działalnością muzyczną. Tak naprawdę nikt z nas z tego nie żyje. Chociaż ostatnimi czasy ja na przykład nie mam zbyt dużo czasu na rzeczy inne niż muzyka. Istnieje w nas potrzeba grania. Nie każdy potrafi pogodzić życie rodzinne z pasją czy entuzjazmem, dlatego tak nie-wielu pozostało nas z wcześniejszej wielkiej LSMowej rodziny. Dla nas muzyka zawsze zajmowała bardzo ważne miejsce – dlatego do tej pory działamy

Anna Fit

tomasz norman (ur. 1980) dotąd nie publikował, bał się,

teraz chce, choć nie wie, czy już nie jest za późno

czy można powiedzieć, że stracił się?

studiował, ale to nie ma znaczenia

pracuje, to także nie ma znaczenia

koniec ma znaczenie

i początek, który nie ma końca

[email protected]

WYSPA WIELKANOCNA

tekst w czterech częściach

autor: tomasz norman I

pamiętasz wyspę wielkanocną i jej mieszkańców? wycinali lasy i wznosili potężne posągi swoim bóstwom a w dołach po wygrzebanych drzewach sadzili trupy zmarłych z otwartymi żołądkami i spierzchniętymi ustami monumentalne kamienne budowle wyrastały ponad wyspę a ziemia przyjmowała ludzkie korzenie, które wiły się coraz głębiej, próbując wyważyć stojące na niej martwe pomniki o gładkiej powierzchni, niczym wyplute z ust pestki winogrona wtedy na skraju wyspy obok jeziora i drogi do portu gdzie wszędzie krzewy bez liści, korzenie bez pni, zgromadzili się, wokół jedynego ocalonego drzewa, mieszkańcy nieodkrytej wyspy wielkanocnej i wycinając ostatnią roślinę na tamtej pustej równinie dokonywali przecież po części egzekucji na samych sobie bez drzew nie przetrwają, ale w zamian za świątynie wiecznych bogów postanawiali pozbawić siebie życia a dłonie tamtych ludzi zakopanych pionowo, dłonie nie zdołają już utrzymać ziemi, a ich paznokcie już dawno połamane i wiatr przyjdzie z północy, nadejdzie późną jesienią a trawa, zauważyliście, trawa już zmieniła kolor ziarno po ziarnie, gruda po grudzie, zacznie ubywać zielonych kopców, wzgórz i nizin, woda obmyje im twarze, i wypłucze wszystkie sińce, w pył rozsypią się historie tylko nietknięte będą stały te monumenty z litej skały piach przez rany dostanie się do krwiobiegu ziarna powoli wgryzą się w zwiotczałe mięśnie ciała zakrzepną w strupy ciszy a z ust tych mieszkańców ślinotokiem potoczy się wiatr

to co ma znaczenie jest w słowach, które nigdy nie powied

zą n

icze

go

do

ko

ńc

a,

Czyżby dręczyło go przeczucie jało-wienia? W miarę jak mu rzedła chmura intencjonalnego gryzł się usiłując wska-zać twarde jądro owej asekuracyjnej rutyny socjalnych samopaleń. A choć z przejęciem celebrował grandżowe so-teria, bezwiednie przywarł do zrębu or-natu. Popracował językiem, zamlaskał, upewnił się o bólu ostatniego zęba, na-pisał...

Marcin Ostrouch

Page 38: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�8

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �9

Tak Tworzymy <<

IIi teraz siedzę na tym drewnianym krześle i mówię: trzymaj się Gosiu,

trzymaj, trzymaj się Łukasz mocno, i wy też się trzymajcie

deszcz cały czas leje i pozostawia po sobie dziury w asfalcie jesień nadchodzi, trzeba będzie kupić jakieś ciepłe ubrania i zapalić czymś w piecu

– a skąd coś weźmiemy? – pyta Łukasz

a po spaleniu spodni dżinsowych, tych, które dostałeś od niej, podkoszulka, swetra (wełna się dobrze chajczy), bielizny,

i wszystkiego co w mieszkaniu będzie się dało spalić: zasłon, dywanów, obrusów, starych gazet i dokumentów tożsamości

pozostaną ci tylko włosy, tylko włosy

wiem, one za długo rosną, żeby ciągle nimi palić w ognisku ale i tak je obetniesz i paznokcie i brodę i wrzucisz w palenisko

i tak

– a co z krzesłami, co z krzesłami, przecież są z drewna? – krzyczy Łukasz

trzymaj się krzesła Gosiu, trzymaj się, trzymaj się właśnie krzesła Łukasz, za daleko doszliśmy, żeby teraz się poddać

czy to nie one są naszym punktem orientacyjnym?

wiatr wieje coraz silniej, świszczy pod drzwiamy i brzęczy w oknach, szparami do mieszkania dostaje się zimna ziemia

III

kiedy byłem małym chłopcem do święcenia w koszyku nosiłem: obtarte kolano, rozbite wazony mamy,

kilka sińców i solniczkę larw wyjętych spod powiek

z czasem kawałki wazonów rozłożyły się jak porzucona na łące padlina z czasem ich popękana skorupa stała się tak twarda, że musiała się rozpaść

a sól stojąca w szafce w kuchni w końcu przesiąkła przez szkło, płyty pilśniowe, przenikła cegły, podłogę, fundamenty i trafiła do ziemi

myślałem, że to już wszystko skończone, że to skończone,

że będę mógł postawić żagle i skierować do domu

ale ziemia wpuściła wszystko w siebie: wazony, larwy, sińce i otarcia, a ta gleba jest już wysuszona, i jej pył unosi się w powietrzu i osiada

na twarzach, dłoniach, krzesłach, samochodach i nawet na tobie się znajduje, nawet na tobie, chociaż sama tego nie wiesz

teraz od ciągłego mycia mam starte dłonie, pomiędzy palcami spękana skóra,

zamazane odciski, paznokcie obcięte do krwi

a i tak pył jest wszędzie, czegokolwiek dotknę, jest wszędzie wchodzi między linie papilarne, na klamce od drzwi czuję jego wnętrzności, gromadzi się na stole, w dziurze w zębie językiem wyczuwam jego kształt, wchodzi między rzęsy, wypełnia usta a gdy próbujesz się go pozbyć wtedy ktoś krzyczy: „co tam żujesz, co żujesz?” i podbiega do ciebie nauczycielka z grubymi wargami i wskaźnikiem w dłoni „co tam żujesz, co żujesz, co tam masz – pokaż, otwórz usta, gumę pewnie żujesz, gumę, natychmiast wyjdź, z klasy wyjdź, wypluj” więc wychodzisz z pomieszczenia jakbyś przechodził przez kolejne kręgi wtajemniczenia i wypluwasz tą gumę, której nie ma i nigdy nie było i wypluwasz gumę, która gdyby istniała miała by kształt pestki winogrona i rozglądasz się czy nikt niczego nie widział i wracasz do klasy i wracasz do klasy i zamykasz drzwi i siadasz w drewnianej ławce i przyznajesz rację nauczycielce, że wyplułeś gumę, i że przepraszasz i że to się nigdy nie powtórzy, a równocześnie wiercisz palcem w ławce, wiercisz palcem w drewnie i robisz dziurę i do tej dziury wkładasz język

IV

po wietrze i jesieni pojawi się zima, która płomienie palących się stosów zamrozi w powietrzu zamrozi tych mieszkańców w posągi, które zbudowali i potem za lat kilka przybędzie ktoś kto ich odkopie jak w 1901 nad Beriozówką odnaleziono ze skórą, mieśniami i sierścią mamuta w wiecznej zmarzlinie a teraz kiedy Jacob Roggeveen przybywa na wyspę widzi 900 wielkich kamiennych posągów a drzew żadnych nie widzi resztka mieszkańców, która przeżyła walkę z głodem, wojuje sama ze sobą, martwych nie chowa już do ziemii tylko kładzie na kamienne stoły i spożywa i kiedy holenderski odkrywca przybywa na wyspę ta wyspa nie ma już korzeni ta wyspa nie ma

Przygotował Leszek Onak

Page 39: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 2008�8

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 �9

Tak Tworzymy <<

IIi teraz siedzę na tym drewnianym krześle i mówię: trzymaj się Gosiu,

trzymaj, trzymaj się Łukasz mocno, i wy też się trzymajcie

deszcz cały czas leje i pozostawia po sobie dziury w asfalcie jesień nadchodzi, trzeba będzie kupić jakieś ciepłe ubrania i zapalić czymś w piecu

– a skąd coś weźmiemy? – pyta Łukasz

a po spaleniu spodni dżinsowych, tych, które dostałeś od niej, podkoszulka, swetra (wełna się dobrze chajczy), bielizny,

i wszystkiego co w mieszkaniu będzie się dało spalić: zasłon, dywanów, obrusów, starych gazet i dokumentów tożsamości

pozostaną ci tylko włosy, tylko włosy

wiem, one za długo rosną, żeby ciągle nimi palić w ognisku ale i tak je obetniesz i paznokcie i brodę i wrzucisz w palenisko

i tak

– a co z krzesłami, co z krzesłami, przecież są z drewna? – krzyczy Łukasz

trzymaj się krzesła Gosiu, trzymaj się, trzymaj się właśnie krzesła Łukasz, za daleko doszliśmy, żeby teraz się poddać

czy to nie one są naszym punktem orientacyjnym?

wiatr wieje coraz silniej, świszczy pod drzwiamy i brzęczy w oknach, szparami do mieszkania dostaje się zimna ziemia

III

kiedy byłem małym chłopcem do święcenia w koszyku nosiłem: obtarte kolano, rozbite wazony mamy,

kilka sińców i solniczkę larw wyjętych spod powiek

z czasem kawałki wazonów rozłożyły się jak porzucona na łące padlina z czasem ich popękana skorupa stała się tak twarda, że musiała się rozpaść

a sól stojąca w szafce w kuchni w końcu przesiąkła przez szkło, płyty pilśniowe, przenikła cegły, podłogę, fundamenty i trafiła do ziemi

myślałem, że to już wszystko skończone, że to skończone,

że będę mógł postawić żagle i skierować do domu

ale ziemia wpuściła wszystko w siebie: wazony, larwy, sińce i otarcia, a ta gleba jest już wysuszona, i jej pył unosi się w powietrzu i osiada

na twarzach, dłoniach, krzesłach, samochodach i nawet na tobie się znajduje, nawet na tobie, chociaż sama tego nie wiesz

teraz od ciągłego mycia mam starte dłonie, pomiędzy palcami spękana skóra,

zamazane odciski, paznokcie obcięte do krwi

a i tak pył jest wszędzie, czegokolwiek dotknę, jest wszędzie wchodzi między linie papilarne, na klamce od drzwi czuję jego wnętrzności, gromadzi się na stole, w dziurze w zębie językiem wyczuwam jego kształt, wchodzi między rzęsy, wypełnia usta a gdy próbujesz się go pozbyć wtedy ktoś krzyczy: „co tam żujesz, co żujesz?” i podbiega do ciebie nauczycielka z grubymi wargami i wskaźnikiem w dłoni „co tam żujesz, co żujesz, co tam masz – pokaż, otwórz usta, gumę pewnie żujesz, gumę, natychmiast wyjdź, z klasy wyjdź, wypluj” więc wychodzisz z pomieszczenia jakbyś przechodził przez kolejne kręgi wtajemniczenia i wypluwasz tą gumę, której nie ma i nigdy nie było i wypluwasz gumę, która gdyby istniała miała by kształt pestki winogrona i rozglądasz się czy nikt niczego nie widział i wracasz do klasy i wracasz do klasy i zamykasz drzwi i siadasz w drewnianej ławce i przyznajesz rację nauczycielce, że wyplułeś gumę, i że przepraszasz i że to się nigdy nie powtórzy, a równocześnie wiercisz palcem w ławce, wiercisz palcem w drewnie i robisz dziurę i do tej dziury wkładasz język

IV

po wietrze i jesieni pojawi się zima, która płomienie palących się stosów zamrozi w powietrzu zamrozi tych mieszkańców w posągi, które zbudowali i potem za lat kilka przybędzie ktoś kto ich odkopie jak w 1901 nad Beriozówką odnaleziono ze skórą, mieśniami i sierścią mamuta w wiecznej zmarzlinie a teraz kiedy Jacob Roggeveen przybywa na wyspę widzi 900 wielkich kamiennych posągów a drzew żadnych nie widzi resztka mieszkańców, która przeżyła walkę z głodem, wojuje sama ze sobą, martwych nie chowa już do ziemii tylko kładzie na kamienne stoły i spożywa i kiedy holenderski odkrywca przybywa na wyspę ta wyspa nie ma już korzeni ta wyspa nie ma

Przygotował Leszek Onak

Page 40: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200840

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 41

Tak Tworzymy <<

Kiedy pani Różalska wracała ze spaceru, a następnie ponownie wychodziła z domu, żeby zdążyć na go-dzinę dziewiątą na mszę, drzwi od mieszkania pani Marty były zamknięte.

Pani Różalska tę niedzielę spędziła u swojego syna. Synowa miała urodziny i zaraz po kościele rodzina zabrała mamę do siebie. Jednego z wnuków wysła-no po psa. Kiedy wbiegał szybko na trzecie piętro, nie zwrócił uwagi na uchylone drzwi mieszkania na pierwszym piętrze.

To była ostatnia niedziela listopada, była wietrzna i deszczowa. Ludzie niechętnie wychodzili z domów. Prawie całą niedzielę nikt nie schodził i nie wcho-dził klatką schodową z ulicy Morskiej. Koło dwu-nastej rotwailer sąsiada spod numeru piątego zmusił swojego pana do wyjścia na spacer. Tym razem drzwi od mieszkania pani Marty były zamknięte. Otwo-rzyły się na chwilę, ale już po tym, jak sąsiad mignął na półpiętrze, biegnąc za swoim psem. Chwilę potem sąsiadowi, który szybko przeszedł się po trawniku, zdawało się, że okno pani Marty jest uchylone. „W taką pogodę” – dziwił się. Dopiero o siedemnastej, a właściwie trochę później - na pewno po „Teleeks-presie” - rotwajler znowu wymusił na panu spacer. Na pierwszym piętrze drzwi znowu były uchylone.

– Ma kobieta kłopot z tym swoim synem – mruk-nął i chciał ponownie zamknąć drzwi, ale jego pies zaskamlał i wsunął głowę do środka. Zza uchylonych drzwi wyjrzał Franuś. Twarz, pidżamę w niebiesko - żółte pasy i ręce miał umazane we krwi.

Sąsiad spod piątki nakazał psu warować i wszedł do środka. Pani Marta leżała w sypialni.

***– Pociął ją, no mówię pani, pani Różalska, pochla-

stał jak świnię! Cała była we krwi! Tu i tu. A cycków to... To w ogóle nie miała – zawodziła dozorczyni do wysiadającej z taksówki sąsiadki.

Pani Różalska odruchowo przycisnęła ręce do piersi. Patrzyła przerażona na tłum ludzi pod domem, samo-chody policyjne i karetkę pogotowia. Bała się iść dalej.

– On mi się nigdy nie podobał – zawodziła dalej do-zorczyni. – Wiedziałam, że tak będzie. Nigdy w oczy nie patrzył. Własną matkę zamordował! Policja dopiero co przyjechała, niech pani tam nie idzie. Oni wołali lu-dzi. Pytają się. Ja tam nie pójdę, boję się! Zamordował!

– Kto? – wyszeptała pani Różalska.– No, toć mówię! Syn!– Franuś? – krzyknęła pani Różalska i wbiegła

do klatki nie zwracając uwagi, że zostawiła na ulicy psa.

Franek siedział na krześle w kuchni, zapięty w kaj-danki i przyglądał się swoim palcom. Stojący przy nim policjant ożywił się na widok pani Różalskiej.

– O! Pani na przesłuchanie? Pani go zna?Kiwnęła głową.– Nie chce odpowiadać na pytania. Dozorczyni

gdzieś wsiąkła. Może nam pani podać jego dane?– To jaką w końcu ranę mam wpisać? Kłuta,

czy cięta? – jęknął siedzący przy kuchennym stole młody mężczyzna.

Pani Różalska uklękła przed Franusiem, ujęła jego dłonie. Palce Franka były fioletowe. Rozcapierzył dłonie pilnując, aby żaden palec nie dotknął drugie-go, jakby ta fioletowość miała zrobić coś złego jego dłoniom. Sąsiadka pogładziła go po twarzy. Wyciąg-nęła chusteczkę z kieszeni i próbowała zetrzeć krew z policzka:

– Franciszek Tokarczuk, lat dwadzieścia pięć. Nie umie mówić. Jest upośledzony – powiedziała spokojnie jak wyuczoną regułkę.

– O, kurwa... Panie poruczniku, to co teraz? To czubek!

***Marta zamknęła oczy, żeby powstrzymać łzy.

Niestety, zabolało jak zawsze. Tak jakby kanaliki w jej oczach miały pozaszywane otwory. Łzy prze-darły się z bólem i bez ulgi.

– Czy to znaczy, że umrę?– To znaczy, że pani sytuacja nie jest dobra. Musi

się pani położyć do szpitala, ale proszę nie dramaty-zować. To tylko operacja, trzeba się jej poddać, może ustalimy termin ...

Marta poderwała się z krzesła.– Zaraz, ja nie mogę. Syn... Nie mogę. Nie teraz.

Nikt, tylko ja... Nie mogę.Lekarz łagodnie posadził ją na krześle.– Pani Marto, znamy się nie od dziś. Oboje wiemy,

że pani choroba jest między innymi rezultatem cią-głego życia w stresie. Nie mogę położyć pani do szpi-tala razem z synem. Nie tym razem. Ma pani bardzo duże szanse być zdrową, ale musi poddać się pani leczeniu zamkniętemu.

– Na jak długo?– Tydzień, dwa. Powinno wystarczyć.– Powinno... Ale niekoniecznie? I na jak długo wy-

starczy? Ja mam umowę z Panem Bogiem, że mnie nie zabierze za szybko. Taką mam umowę, żadnej choroby, a pan teraz... Szpital. Ja nie mogę. Moja zna-joma umiera w szpitalu. Ma takiego syna jak ja. Jeśli też tam pójdę...

***– Może w czymś pani pomóc?Ciepły, cichy kobiecy głos wyrwał Martę z zamy-

ślenia. Nie zwróciła uwagi, że stoi przed wejściowy-

mi drzwiami i przebiera w palcach kluczami jakby nie wiedząc, który użyć.

– Czy pani mnie słyszy? Jestem pani sąsiadką, mieszkam nad panią, otworzę drzwi, jeśli nie ma pani klucza od domofonu.

Marta poddała się temu ciepłemu głosowi. Przy-pominał głos jej matki. Ciepły, ale było w nim także coś stanowczego. Poddała się niemu, tak jak wiele razy poddawała się głosowi matki.

Pozwoliła zaprowadzić się do mieszkania. Było nowe i jeszcze nie czuła się w nim dobrze. Nie pach-niało nią i nie znała jeszcze wszystkich jego głosów. Mieszkała w tym nowym mieszkaniu razem z Fran-ciszkiem już osiem miesięcy, ale jeszcze nie wiedzia-ła, co mówią dźwięki i zapachy mieszkania. Jaki sąsiad właśnie robi sobie kawę, a który bierze kąpiel i dlaczego jest tak cicho za ścianą, w dużym pokoju.

Marta postała chwilę w przedpokoju, syn widząc, że matka nie rozbiera się, stanął obok niej i zamarł w oczekiwaniu.

Widząc to, sąsiadka, pani Różalska, zaprosiła Martę do siebie. Zrobiła herbatę dla Marty i Franka. Powiedziała, że nazywa się Agnieszka, i że już daw-no chciała ich poznać.

Postawiła filiżanki na stole. Obok talerz z ciastem. Franek najadł się i podszedł do matki. Kilkakrotnie popukał palcem jej prawą pierś, a lewą uniósł lekko do góry jakby ważył ją w dłoni.

– Nie przeszkadza to pani?– Co? – zapytała Marta automatycznie mieszając

cukier w szklance.Kobieta wskazała wzrokiem na dłoń Franka.– A, to? – Marta odepchnęła łokciem dłoń syna,

ten usiadł obok niej, zgarbiony i skubiąc palce zapa-trzył się we wzorzysty dywan. Na jego kolana wsko-czył mały, kudłaty piesek. Franciszek pozwolił psu ułożyć się na jego kolanach, ale nie dotknął go. Wy-dawało się, że go nie zauważył.

– Nie przeszkadza to pani? – powtórzyła kobieta.Na wargach Marty przesunął się lewie dostrzegal-

ny uśmiech.– Nie czuję tego już. To tak, jakby dotykał moich

pleców. Kiedyś mnie szczypał, zadawał ból, teraz na-uczył się już innego dotyku. Gdyby mi się chciało...

Marta wzniosła oczy ku górze.– Chciało? Gdybym miała siły, to konsekwentnie

doprowadziłabym do tego, że może tylko pukałby mnie w pierś... Ale to tylko zmiana gestu. Nic wię-cej. Znaczenie zostałoby to samo. Jemu to potrzeb-ne, takie poczucie bezpieczeństwa. Jakby się jeszcze nie odpępnił. Niech się pani nie obawia. Nie dotyka nikogo innego. Nikt nie jest tak cenny jak ja. Tylko nie wiem jak długo…

Tego dnia pani Agnieszka postanowiła, że znaj-dzie pomoc dla Marty. Wykonała kilka telefonów i zadowolona zeszła piętro niżej, ale Marty i jej syna nie było w domu.

***om stał na niewielkiej działce zarośniętej świer-kami. Zielony dach wyraźnie odróżniał się

niedzielę, wczesnym rankiem, jesz-cze przed kościołem, pani Różalska schodziła po schodach kamienicy przy ulicy Morskiej - tak cicho, jak

tylko mogła. Przyciskała do piersi swoją sunię, żeby nie obudzić rotwailera spod piątki. Na pierwszym piętrze drzwi do mieszkania pani Marty były uchylo-ne. Przez szparę w drzwiach, w mroku przedpokoju, pani Różalska zobaczyła Franusia, syna pani Marty.– Zamknij drzwi, Franuś – szepnęła mijając drzwi. – Jeszcze wcześnie. Idź spać.

Franuś cofnął się w głąb mieszkania, ale nie za-mknął drzwi. Chwilę później klatką schodową scho-dził właściciel rotwajlera i zobaczywszy uchylone drzwi od mieszkania pani Marty, mruknął: „Znowu Franuś nie może spać”, zamknął je i zszedł na dół.

ark

aD

iusz

ku

lpa

Beata Mróz Gajewska

Page 41: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200840

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 41

Tak Tworzymy <<

Kiedy pani Różalska wracała ze spaceru, a następnie ponownie wychodziła z domu, żeby zdążyć na go-dzinę dziewiątą na mszę, drzwi od mieszkania pani Marty były zamknięte.

Pani Różalska tę niedzielę spędziła u swojego syna. Synowa miała urodziny i zaraz po kościele rodzina zabrała mamę do siebie. Jednego z wnuków wysła-no po psa. Kiedy wbiegał szybko na trzecie piętro, nie zwrócił uwagi na uchylone drzwi mieszkania na pierwszym piętrze.

To była ostatnia niedziela listopada, była wietrzna i deszczowa. Ludzie niechętnie wychodzili z domów. Prawie całą niedzielę nikt nie schodził i nie wcho-dził klatką schodową z ulicy Morskiej. Koło dwu-nastej rotwailer sąsiada spod numeru piątego zmusił swojego pana do wyjścia na spacer. Tym razem drzwi od mieszkania pani Marty były zamknięte. Otwo-rzyły się na chwilę, ale już po tym, jak sąsiad mignął na półpiętrze, biegnąc za swoim psem. Chwilę potem sąsiadowi, który szybko przeszedł się po trawniku, zdawało się, że okno pani Marty jest uchylone. „W taką pogodę” – dziwił się. Dopiero o siedemnastej, a właściwie trochę później - na pewno po „Teleeks-presie” - rotwajler znowu wymusił na panu spacer. Na pierwszym piętrze drzwi znowu były uchylone.

– Ma kobieta kłopot z tym swoim synem – mruk-nął i chciał ponownie zamknąć drzwi, ale jego pies zaskamlał i wsunął głowę do środka. Zza uchylonych drzwi wyjrzał Franuś. Twarz, pidżamę w niebiesko - żółte pasy i ręce miał umazane we krwi.

Sąsiad spod piątki nakazał psu warować i wszedł do środka. Pani Marta leżała w sypialni.

***– Pociął ją, no mówię pani, pani Różalska, pochla-

stał jak świnię! Cała była we krwi! Tu i tu. A cycków to... To w ogóle nie miała – zawodziła dozorczyni do wysiadającej z taksówki sąsiadki.

Pani Różalska odruchowo przycisnęła ręce do piersi. Patrzyła przerażona na tłum ludzi pod domem, samo-chody policyjne i karetkę pogotowia. Bała się iść dalej.

– On mi się nigdy nie podobał – zawodziła dalej do-zorczyni. – Wiedziałam, że tak będzie. Nigdy w oczy nie patrzył. Własną matkę zamordował! Policja dopiero co przyjechała, niech pani tam nie idzie. Oni wołali lu-dzi. Pytają się. Ja tam nie pójdę, boję się! Zamordował!

– Kto? – wyszeptała pani Różalska.– No, toć mówię! Syn!– Franuś? – krzyknęła pani Różalska i wbiegła

do klatki nie zwracając uwagi, że zostawiła na ulicy psa.

Franek siedział na krześle w kuchni, zapięty w kaj-danki i przyglądał się swoim palcom. Stojący przy nim policjant ożywił się na widok pani Różalskiej.

– O! Pani na przesłuchanie? Pani go zna?Kiwnęła głową.– Nie chce odpowiadać na pytania. Dozorczyni

gdzieś wsiąkła. Może nam pani podać jego dane?– To jaką w końcu ranę mam wpisać? Kłuta,

czy cięta? – jęknął siedzący przy kuchennym stole młody mężczyzna.

Pani Różalska uklękła przed Franusiem, ujęła jego dłonie. Palce Franka były fioletowe. Rozcapierzył dłonie pilnując, aby żaden palec nie dotknął drugie-go, jakby ta fioletowość miała zrobić coś złego jego dłoniom. Sąsiadka pogładziła go po twarzy. Wyciąg-nęła chusteczkę z kieszeni i próbowała zetrzeć krew z policzka:

– Franciszek Tokarczuk, lat dwadzieścia pięć. Nie umie mówić. Jest upośledzony – powiedziała spokojnie jak wyuczoną regułkę.

– O, kurwa... Panie poruczniku, to co teraz? To czubek!

***Marta zamknęła oczy, żeby powstrzymać łzy.

Niestety, zabolało jak zawsze. Tak jakby kanaliki w jej oczach miały pozaszywane otwory. Łzy prze-darły się z bólem i bez ulgi.

– Czy to znaczy, że umrę?– To znaczy, że pani sytuacja nie jest dobra. Musi

się pani położyć do szpitala, ale proszę nie dramaty-zować. To tylko operacja, trzeba się jej poddać, może ustalimy termin ...

Marta poderwała się z krzesła.– Zaraz, ja nie mogę. Syn... Nie mogę. Nie teraz.

Nikt, tylko ja... Nie mogę.Lekarz łagodnie posadził ją na krześle.– Pani Marto, znamy się nie od dziś. Oboje wiemy,

że pani choroba jest między innymi rezultatem cią-głego życia w stresie. Nie mogę położyć pani do szpi-tala razem z synem. Nie tym razem. Ma pani bardzo duże szanse być zdrową, ale musi poddać się pani leczeniu zamkniętemu.

– Na jak długo?– Tydzień, dwa. Powinno wystarczyć.– Powinno... Ale niekoniecznie? I na jak długo wy-

starczy? Ja mam umowę z Panem Bogiem, że mnie nie zabierze za szybko. Taką mam umowę, żadnej choroby, a pan teraz... Szpital. Ja nie mogę. Moja zna-joma umiera w szpitalu. Ma takiego syna jak ja. Jeśli też tam pójdę...

***– Może w czymś pani pomóc?Ciepły, cichy kobiecy głos wyrwał Martę z zamy-

ślenia. Nie zwróciła uwagi, że stoi przed wejściowy-

mi drzwiami i przebiera w palcach kluczami jakby nie wiedząc, który użyć.

– Czy pani mnie słyszy? Jestem pani sąsiadką, mieszkam nad panią, otworzę drzwi, jeśli nie ma pani klucza od domofonu.

Marta poddała się temu ciepłemu głosowi. Przy-pominał głos jej matki. Ciepły, ale było w nim także coś stanowczego. Poddała się niemu, tak jak wiele razy poddawała się głosowi matki.

Pozwoliła zaprowadzić się do mieszkania. Było nowe i jeszcze nie czuła się w nim dobrze. Nie pach-niało nią i nie znała jeszcze wszystkich jego głosów. Mieszkała w tym nowym mieszkaniu razem z Fran-ciszkiem już osiem miesięcy, ale jeszcze nie wiedzia-ła, co mówią dźwięki i zapachy mieszkania. Jaki sąsiad właśnie robi sobie kawę, a który bierze kąpiel i dlaczego jest tak cicho za ścianą, w dużym pokoju.

Marta postała chwilę w przedpokoju, syn widząc, że matka nie rozbiera się, stanął obok niej i zamarł w oczekiwaniu.

Widząc to, sąsiadka, pani Różalska, zaprosiła Martę do siebie. Zrobiła herbatę dla Marty i Franka. Powiedziała, że nazywa się Agnieszka, i że już daw-no chciała ich poznać.

Postawiła filiżanki na stole. Obok talerz z ciastem. Franek najadł się i podszedł do matki. Kilkakrotnie popukał palcem jej prawą pierś, a lewą uniósł lekko do góry jakby ważył ją w dłoni.

– Nie przeszkadza to pani?– Co? – zapytała Marta automatycznie mieszając

cukier w szklance.Kobieta wskazała wzrokiem na dłoń Franka.– A, to? – Marta odepchnęła łokciem dłoń syna,

ten usiadł obok niej, zgarbiony i skubiąc palce zapa-trzył się we wzorzysty dywan. Na jego kolana wsko-czył mały, kudłaty piesek. Franciszek pozwolił psu ułożyć się na jego kolanach, ale nie dotknął go. Wy-dawało się, że go nie zauważył.

– Nie przeszkadza to pani? – powtórzyła kobieta.Na wargach Marty przesunął się lewie dostrzegal-

ny uśmiech.– Nie czuję tego już. To tak, jakby dotykał moich

pleców. Kiedyś mnie szczypał, zadawał ból, teraz na-uczył się już innego dotyku. Gdyby mi się chciało...

Marta wzniosła oczy ku górze.– Chciało? Gdybym miała siły, to konsekwentnie

doprowadziłabym do tego, że może tylko pukałby mnie w pierś... Ale to tylko zmiana gestu. Nic wię-cej. Znaczenie zostałoby to samo. Jemu to potrzeb-ne, takie poczucie bezpieczeństwa. Jakby się jeszcze nie odpępnił. Niech się pani nie obawia. Nie dotyka nikogo innego. Nikt nie jest tak cenny jak ja. Tylko nie wiem jak długo…

Tego dnia pani Agnieszka postanowiła, że znaj-dzie pomoc dla Marty. Wykonała kilka telefonów i zadowolona zeszła piętro niżej, ale Marty i jej syna nie było w domu.

***om stał na niewielkiej działce zarośniętej świer-kami. Zielony dach wyraźnie odróżniał się

niedzielę, wczesnym rankiem, jesz-cze przed kościołem, pani Różalska schodziła po schodach kamienicy przy ulicy Morskiej - tak cicho, jak

tylko mogła. Przyciskała do piersi swoją sunię, żeby nie obudzić rotwailera spod piątki. Na pierwszym piętrze drzwi do mieszkania pani Marty były uchylo-ne. Przez szparę w drzwiach, w mroku przedpokoju, pani Różalska zobaczyła Franusia, syna pani Marty.– Zamknij drzwi, Franuś – szepnęła mijając drzwi. – Jeszcze wcześnie. Idź spać.

Franuś cofnął się w głąb mieszkania, ale nie za-mknął drzwi. Chwilę później klatką schodową scho-dził właściciel rotwajlera i zobaczywszy uchylone drzwi od mieszkania pani Marty, mruknął: „Znowu Franuś nie może spać”, zamknął je i zszedł na dół.

ark

aD

iusz

ku

lpa

Beata Mróz Gajewska

Page 42: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200842

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 4�

Tak Tworzymy <<

od czerwieni wielu innych dachów na tym osiedlu. Marta przypomniała sobie, jak adresowała pierwsze listy do Anny, kiedy nie znała jeszcze jej adresu. Ko-walewo, jedyny dom z zielonym dachem, państwo Dybowscy. I listy zawsze dochodziły.

Nie uprzedziła Anny i Janusza, że przyjedzie do nich. Czuła, że lepiej będzie, kiedy pojawi się u nich nagle, niespodziewanie. Ostatnio prawie nie pisali do siebie, ale Marta wiedziała, że jeśli będą w domu, nocleg u nich ma zapewniony.

Zadzwoniła i drzwi otworzył jej Janusz. Chwi-lę stał milcząc i Marta miała wrażenie, że nie wie, czy wpuścić ich do środka. Franciszek podał mu rękę, Janusz uścisnął ją, uśmiechnął się i zaprosił Martę gestem. Nagle jakby spod ziemi wyrosła Anna. Szyb-ko ucałowała Martę w oba policzki, potem przytuliła Franciszka.

Janusz wprowadził Martę i Franka do salonu. Zapytał, czego się napiją i zniknął w kuchni. Marta zdziwiona spojrzała na koleżankę.

– Coście tacy oficjalni? Anna była wyraźnie zmieszana. Nerwowo po-

prawiała serwetę na stoliczku i rzucała niepewne spojrzenia to na Martę, to na Franka. Kiedy jej mąż pojawił się w drzwiach stanęła przy nim. Wymienili z Januszem porozumiewawcze spojrzenia. Mężczy-zna postawił herbatę i napoje przed Martą i wyszedł z salonu.

– Chcielibyśmy ci kogoś przedstawić – szepnęła Anna. – Poczekaj, zaraz wrócę. Po chwili pojawiła się znowu z mężem, obok stało kilkuletnie dziecko.

– A to jest nasza... Martusia. – Anna wysunęła przed siebie małą, drobną dziewczynkę, z dużymi czarnymi oczyma, która wpatrywała się z przestra-chem we Franka. Marta ukucnęła przy niej i pogła-skała po ściśniętej w pięść rączce.

– Też mam na imię Marta, ale nie jestem ani twoją siostrą, ani twoją mamą. Dużo dziewczynek na świe-cie ma takie samo imię. Bardzo się cieszę, że masz takie samo imię jak ja. To najładniejsze imię, jakie znam.

Dziewczynka rozjaśniła się.– Chodź, córciu, pójdziemy po zakupy, trzeba dla go-

ścia kupić jakieś ciasto. Pomożesz tatusiowi wybrać.Marta usiadła w fotelu, twarz schowała w dłoniach.

Anna dotknęła delikatnie jej ramienia.– Nie powiedziałam ci, nie powiedziałam, bo... Ba-

łam się. Wiesz...Marta przerwała jej w pół słowa.– Nie gniewam się. Naprawdę. Anna uśmiechnęła się nieśmiało.– Jesteś kochana, ale ja muszę ci wytłumaczyć.

Martusia jest u nas od miesiąca, jeszcze nie było rozprawy sądowej. Chcieliśmy zaprosić wszystkich na taki specjalny chrzest, jak już wszystko będzie załatwione.

Marta objęła dłońmi ręce Anny i pocałowała je. – Aniu, nie tłumacz się, rozumiem. Naprawdę.– Ale ja chcę, muszę. Siedź cicho i wysłuchaj mnie.

Trzy miesiące temu mieliśmy mieć dziecko, nowo-rodka. Prosto ze szpitala, nielegalnie. Było u nas dwa

tygodnie, ale matka się rozmyśliła. Przyszła ze zbi-rami, jacyś tacy ze wschodu i zabrali nam... Synka. Miała prawo. Zatuszowaliśmy sprawę, bo ośrodek adopcyjny nie lubi działań na własną rękę. Nie mo-głam ci powiedzieć, jaka byłam głupia i naiwna. Naj-pierw bałam się zapeszyć, potem było mi wstyd.

Milczała chwilę, jakby szukając odpowiednich słów.

– Myślałam, że nakręcamy się wzajemnie, że trze-ba przerwać jakąś wrogą nam nić i wszystko się zmieni. Ja urodzę dziecko, a ty...

– A ja co? Naprawię Franka? Anna wtuliła się w Martę. Nie mogła mówić. Po-

trzebowała tylko bliskości przyjaciółki. Długo tak trwały w uścisku, wreszcie Franek postukał matkę w ramię, a potem delikatnie szczypnął w pierś. Anna postanowiła pokazać im pokój córki. Pokoik był prześliczny. Cały w różach i błękitach. Drewniane mebelki, na ścianach kolorowe obrazki, w oknach niebieskie rolety w żółte księżyce i gwiazdy. Fra-nek obejrzał książeczki na półce, nie zainteresowały go, więc odłożył je na miejsce układając dokładnie w taki sposób, w jaki były ułożone zanim je wziął.

– Nadal pedancik – uśmiechnęła się Anna.Wróciły do salonu. Franciszek zajął się pilotem

i przerzucał kanały kablówki nie zatrzymując się dłużej na żadnym programie.

– No, powiedz, jak się teraz czujesz? Jak było? Pierwszy dzień? – Marta zarzuciła Annę pytaniami.

– Oj, było...Nieważne. Czuję się matką, odbyły-śmy poród, taką wspólną kąpiel. Wiesz, woda to były wody płodowe i teraz jest... Dobrze.

– Boisz się znowu zapeszyć?- Nie. Tylko...Nie zrozum mnie źle. Proszę. Ja ją ko-

cham, bardzo. – To, o co chodzi? – Zaniepokoiła się Marta.– Oj, nie patrz tak na mnie! Już ci nic nie powiem.– Przestań, zachowujesz się jak dziecko. Gadaj.

Może ci chociaż ulży.– Ona...Ale...No, dobrze. Ona…– Gadaj!– Ona inaczej pachnie.– Nie rozumiem ?– No, wiesz. Kąpiesz, myjesz, wypachniasz, zęby,

mydło, płyn do tkanin, no, wszystko. Ale ona ina-czej pachnie. Nigdy tego tak dokładnie nie czułam. Pot różnie śmierdzi, z ust też, inaczej każdemu...Ona cała inaczej pachnie. Nie mną, nie Januszem, kimś innym. Już miesiąc, a jeszcze nadal pachnie kimś in-nym. Początkowo pachniała jak żłobek, dom dziecka, mlekiem i moczem, a teraz chyba sobą... Ale nie mną.

– Jestem pewna, że już niedługo będzie śmierdzia-ła tobą na kilometr.

Uśmiechnęły się do siebie i przytuliły. Marta od-garnęła włosy przyjaciółki i popatrzyła w jej oczy.

– Najważniejsze, że wreszcie jesteś matką. Matka. Rozkoszuj się tym słowem. Matka. Tak bardzo tego chciałaś.

– Tak.. Popatrz na nas. Dwie wybrakowane matki. Jedna bezpłodna, druga urodziła uszkodzone. Wy-dawało się, że nigdy nie będziemy szczęśliwe.

– To powiedz to. Powiedz – jestem szczęśliwa.– Jestem....Szczęśliwa. Będę. – wyszeptała Anna.Pożegnali się czule po kilku godzinach. Anna i Ja-

nusz nie zaproponowali Marcie noclegu, ona o noc-leg nie poprosiła.

– No, synek. – powiedziała do Franka. - Następ-ny adres to twoja ciocia. Moja przyrodnia siostra, ale zawsze ciocia.

Tym razem jechali całą noc bez przerwy. Dłu-go. Prawie ciągle w zupełnej ciemności. Nad nimi ciemność, obok, za nimi jakby tunel czarnego lasu. Światła samochodu wydawały się Frankowi dwiema jasnymi wstążkami, które łączyły się, ale jakoś tak nierówno. Ta bliżej mamy lubiła uciekać od tej, któ-ra była bliżej niego. Czasami inne światła zdarzały się ze światłami ich samochodu i zamykały Franko-wi oczy. Pędziły, pędziły, aż wkręcały się w jego gło-wę. A kiedy otwierał oczy to już ich nie było. Bały się zamkniętych oczu Franka. Czasami Franek dotykał wtedy ręki matki, albo gryzł rękaw, ale wtedy matka krzyczała na niego.

– Chcesz, żebyśmy wylądowali na drzewie? Nie do-tykaj, bo zrobisz mi ałka. Boże mój. Śpij, idź spać, słyszysz, chrry, chrry! No!

*** Siostra powitała ich okrzykiem.– Marta? O! Boże!– Coś nie tak? Jestem nie w porę, masz gości?

Nie przejmuj się, wzięłam pokój w hotelu.– Jak możesz mówić coś takiego? Po prostu zasko-

czyłaś mnie. Nie byłaś u mnie od ...!– Dziesięciu lat – skończyła Marta.– Krzysiu – siostra zawołała córkę. - Przyjechała

twoja...Ciocia Marta!Na widok siostrzenicy Marta zbladła. Dziewczyna

weszła w ślubnej sukni.– Macie ślub, przepraszam, nie będziemy wam

z Frankiem przeszkadzać.– Przestań! – Chodź Krzysiu, to ciocia Marta

z Gdyni i jej syn.– Wiem, poznaję ze zdjęć. I trochę pamiętam. Cu-

downie, że ciocia przyjechała. – Dziewczyna uśmie-chała się szeroko.

– Fajnie, że jest Franek. W rodzinie Pawła jest je-den chłopiec na wózku, po porażeniu, czy coś w tym rodzaju, nie będzie im głupio przyprowadzić go, bo od nas będzie Franek.

– Głupio? – zdziwiła się Marta– No! Będzie po równo. U nich jeden i u nas jeden,

ten, no...– Niepełnosprawny - skończyła za siostrzenicę

Marta.– No, właśnie! - ucieszyła się Krzysia. – To wy sobie pogadajcie, ja zrobię wam coś do je-

dzenia – zawołała Krystyna znikając w kuchni.– Wie ciocia co? W małżeństwie przeraża mnie

jedno, że stanę się taka jak rodzice. – powiedziała Krzysia po wyjściu matki.

Marta uśmiechnęła się niepewnie.– A co masz im do zarzucenia?

Krzysia podwinęła suknię jak mogła najwyżej i usiadła obok Marty po turecku.

– Oni, oni nic. No, wie ciocia. Nie robią tego już od dawna.

Marta zakaszlała, żeby pokryć zamieszanie. – Słucham?– Ciocia słucha. Mieszkaliśmy dotąd razem, w jed-

nym pokoju, to wiem. Nie bzykają się. Od roku mają drugi pokój po babci, ale mają tam dwa łóżka. Cho-lernie skrzypiące. Słyszałabym. Ja to się nie mogę od Pawła oderwać. Ciągle nam się chce. Ale jak to ma tak za parę lat wyglądać, jak u mamy i taty, to ja dzię-kuję, wysiadam. Tylko jedzenie, telewizor i praca. Ubierz czapkę, szalik, nie pal tyle, nie poplam się, kupiłeś Wyborczą? To wszystko. Nudne, nie?

Marta zastanowiła się chwilę.– Krzysiu, nie wiem co powiedzieć.Skrzypnęły drzwi i do pokoju zajrzała Krystyna.

Aż jęknęła, kiedy zobaczyła córkę na łóżku.– Krzysiu, przecież pognieciesz sukienkę!Krzysia spojrzała wymownie na Martę.– No, widzi ciocia? Sukienka! I nic poza tym! Idę

siku.Krystyna spojrzała ze zdziwieniem na Martę.– Powiedziałam coś nie tak?– Ależ skąd! Siadaj tu koło mnie. Swojej córki

nie znasz? Jest taka, jakby tu...Bardzo bezpośrednia. I słuchaj, nie jest za młoda na to małżeństwo? Ma dopiero osiemnaście lat.

– Nieeeeee. Może jest trochę...– Infantylna?– Zaraz infantylna. Jest młoda, dziecinna może

trochę, ale taka okazja szybko się nie zdarzy. Paweł jest dużo starszy, trochę ją utemperuje, a zapewni jej wszystko. No i pozwolił jej studiować. Co tylko Krzysia sobie wymarzy.

***eżała długo w ciemności. Strach przed szpi-talem, oddanie Franka do zakładu, tymcza-sowe, co prawda, ale jednak oddanie, wywo-

łało w niej lęk i podniecenie. Nie chciała zostawiać syna w tym wielkim domu pełnym pokrzywionych. Nie spodziewała się, że jej ciało w ten sposób zarea-guje na to, co miało nastąpić. Spodziewała się bólu żołądka, zgagi, wzdęć, ale nie, z pewnością nie pod-niecenia.

Dawno już nie czuła swojego ciała, nie odbierała jego sygnałów. Leżała i czekała aż to uczucie zanie-pokojenia minie, ale podniecenie nie ustępowało, sen nie przychodził. Nieznośny, natarczywy i rozpie-rający ból przesuwał się z podbrzusza na pachwiny i pośladki. Marta zagięła do środka język. Język pra-cował tak jak trzeba, ale miał smak Marty. Jej dłonie odnajdywały znane części ciała wydobywając tward-nienie sutek, jędrnienie brzucha, dreszcz na udzie, wreszcie wilgoć pachwin. Wszystko jednak przycho-dziło z trudem. Jakby sama Marta broniła się przed sobą, a ciało przed jej myślami. Ścisnęła mocno uda i wsunęła dłoń między nogi. Przyjemność nadcho-dziła powoli i z bólem.

Page 43: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200842

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 4�

Tak Tworzymy <<

od czerwieni wielu innych dachów na tym osiedlu. Marta przypomniała sobie, jak adresowała pierwsze listy do Anny, kiedy nie znała jeszcze jej adresu. Ko-walewo, jedyny dom z zielonym dachem, państwo Dybowscy. I listy zawsze dochodziły.

Nie uprzedziła Anny i Janusza, że przyjedzie do nich. Czuła, że lepiej będzie, kiedy pojawi się u nich nagle, niespodziewanie. Ostatnio prawie nie pisali do siebie, ale Marta wiedziała, że jeśli będą w domu, nocleg u nich ma zapewniony.

Zadzwoniła i drzwi otworzył jej Janusz. Chwi-lę stał milcząc i Marta miała wrażenie, że nie wie, czy wpuścić ich do środka. Franciszek podał mu rękę, Janusz uścisnął ją, uśmiechnął się i zaprosił Martę gestem. Nagle jakby spod ziemi wyrosła Anna. Szyb-ko ucałowała Martę w oba policzki, potem przytuliła Franciszka.

Janusz wprowadził Martę i Franka do salonu. Zapytał, czego się napiją i zniknął w kuchni. Marta zdziwiona spojrzała na koleżankę.

– Coście tacy oficjalni? Anna była wyraźnie zmieszana. Nerwowo po-

prawiała serwetę na stoliczku i rzucała niepewne spojrzenia to na Martę, to na Franka. Kiedy jej mąż pojawił się w drzwiach stanęła przy nim. Wymienili z Januszem porozumiewawcze spojrzenia. Mężczy-zna postawił herbatę i napoje przed Martą i wyszedł z salonu.

– Chcielibyśmy ci kogoś przedstawić – szepnęła Anna. – Poczekaj, zaraz wrócę. Po chwili pojawiła się znowu z mężem, obok stało kilkuletnie dziecko.

– A to jest nasza... Martusia. – Anna wysunęła przed siebie małą, drobną dziewczynkę, z dużymi czarnymi oczyma, która wpatrywała się z przestra-chem we Franka. Marta ukucnęła przy niej i pogła-skała po ściśniętej w pięść rączce.

– Też mam na imię Marta, ale nie jestem ani twoją siostrą, ani twoją mamą. Dużo dziewczynek na świe-cie ma takie samo imię. Bardzo się cieszę, że masz takie samo imię jak ja. To najładniejsze imię, jakie znam.

Dziewczynka rozjaśniła się.– Chodź, córciu, pójdziemy po zakupy, trzeba dla go-

ścia kupić jakieś ciasto. Pomożesz tatusiowi wybrać.Marta usiadła w fotelu, twarz schowała w dłoniach.

Anna dotknęła delikatnie jej ramienia.– Nie powiedziałam ci, nie powiedziałam, bo... Ba-

łam się. Wiesz...Marta przerwała jej w pół słowa.– Nie gniewam się. Naprawdę. Anna uśmiechnęła się nieśmiało.– Jesteś kochana, ale ja muszę ci wytłumaczyć.

Martusia jest u nas od miesiąca, jeszcze nie było rozprawy sądowej. Chcieliśmy zaprosić wszystkich na taki specjalny chrzest, jak już wszystko będzie załatwione.

Marta objęła dłońmi ręce Anny i pocałowała je. – Aniu, nie tłumacz się, rozumiem. Naprawdę.– Ale ja chcę, muszę. Siedź cicho i wysłuchaj mnie.

Trzy miesiące temu mieliśmy mieć dziecko, nowo-rodka. Prosto ze szpitala, nielegalnie. Było u nas dwa

tygodnie, ale matka się rozmyśliła. Przyszła ze zbi-rami, jacyś tacy ze wschodu i zabrali nam... Synka. Miała prawo. Zatuszowaliśmy sprawę, bo ośrodek adopcyjny nie lubi działań na własną rękę. Nie mo-głam ci powiedzieć, jaka byłam głupia i naiwna. Naj-pierw bałam się zapeszyć, potem było mi wstyd.

Milczała chwilę, jakby szukając odpowiednich słów.

– Myślałam, że nakręcamy się wzajemnie, że trze-ba przerwać jakąś wrogą nam nić i wszystko się zmieni. Ja urodzę dziecko, a ty...

– A ja co? Naprawię Franka? Anna wtuliła się w Martę. Nie mogła mówić. Po-

trzebowała tylko bliskości przyjaciółki. Długo tak trwały w uścisku, wreszcie Franek postukał matkę w ramię, a potem delikatnie szczypnął w pierś. Anna postanowiła pokazać im pokój córki. Pokoik był prześliczny. Cały w różach i błękitach. Drewniane mebelki, na ścianach kolorowe obrazki, w oknach niebieskie rolety w żółte księżyce i gwiazdy. Fra-nek obejrzał książeczki na półce, nie zainteresowały go, więc odłożył je na miejsce układając dokładnie w taki sposób, w jaki były ułożone zanim je wziął.

– Nadal pedancik – uśmiechnęła się Anna.Wróciły do salonu. Franciszek zajął się pilotem

i przerzucał kanały kablówki nie zatrzymując się dłużej na żadnym programie.

– No, powiedz, jak się teraz czujesz? Jak było? Pierwszy dzień? – Marta zarzuciła Annę pytaniami.

– Oj, było...Nieważne. Czuję się matką, odbyły-śmy poród, taką wspólną kąpiel. Wiesz, woda to były wody płodowe i teraz jest... Dobrze.

– Boisz się znowu zapeszyć?- Nie. Tylko...Nie zrozum mnie źle. Proszę. Ja ją ko-

cham, bardzo. – To, o co chodzi? – Zaniepokoiła się Marta.– Oj, nie patrz tak na mnie! Już ci nic nie powiem.– Przestań, zachowujesz się jak dziecko. Gadaj.

Może ci chociaż ulży.– Ona...Ale...No, dobrze. Ona…– Gadaj!– Ona inaczej pachnie.– Nie rozumiem ?– No, wiesz. Kąpiesz, myjesz, wypachniasz, zęby,

mydło, płyn do tkanin, no, wszystko. Ale ona ina-czej pachnie. Nigdy tego tak dokładnie nie czułam. Pot różnie śmierdzi, z ust też, inaczej każdemu...Ona cała inaczej pachnie. Nie mną, nie Januszem, kimś innym. Już miesiąc, a jeszcze nadal pachnie kimś in-nym. Początkowo pachniała jak żłobek, dom dziecka, mlekiem i moczem, a teraz chyba sobą... Ale nie mną.

– Jestem pewna, że już niedługo będzie śmierdzia-ła tobą na kilometr.

Uśmiechnęły się do siebie i przytuliły. Marta od-garnęła włosy przyjaciółki i popatrzyła w jej oczy.

– Najważniejsze, że wreszcie jesteś matką. Matka. Rozkoszuj się tym słowem. Matka. Tak bardzo tego chciałaś.

– Tak.. Popatrz na nas. Dwie wybrakowane matki. Jedna bezpłodna, druga urodziła uszkodzone. Wy-dawało się, że nigdy nie będziemy szczęśliwe.

– To powiedz to. Powiedz – jestem szczęśliwa.– Jestem....Szczęśliwa. Będę. – wyszeptała Anna.Pożegnali się czule po kilku godzinach. Anna i Ja-

nusz nie zaproponowali Marcie noclegu, ona o noc-leg nie poprosiła.

– No, synek. – powiedziała do Franka. - Następ-ny adres to twoja ciocia. Moja przyrodnia siostra, ale zawsze ciocia.

Tym razem jechali całą noc bez przerwy. Dłu-go. Prawie ciągle w zupełnej ciemności. Nad nimi ciemność, obok, za nimi jakby tunel czarnego lasu. Światła samochodu wydawały się Frankowi dwiema jasnymi wstążkami, które łączyły się, ale jakoś tak nierówno. Ta bliżej mamy lubiła uciekać od tej, któ-ra była bliżej niego. Czasami inne światła zdarzały się ze światłami ich samochodu i zamykały Franko-wi oczy. Pędziły, pędziły, aż wkręcały się w jego gło-wę. A kiedy otwierał oczy to już ich nie było. Bały się zamkniętych oczu Franka. Czasami Franek dotykał wtedy ręki matki, albo gryzł rękaw, ale wtedy matka krzyczała na niego.

– Chcesz, żebyśmy wylądowali na drzewie? Nie do-tykaj, bo zrobisz mi ałka. Boże mój. Śpij, idź spać, słyszysz, chrry, chrry! No!

*** Siostra powitała ich okrzykiem.– Marta? O! Boże!– Coś nie tak? Jestem nie w porę, masz gości?

Nie przejmuj się, wzięłam pokój w hotelu.– Jak możesz mówić coś takiego? Po prostu zasko-

czyłaś mnie. Nie byłaś u mnie od ...!– Dziesięciu lat – skończyła Marta.– Krzysiu – siostra zawołała córkę. - Przyjechała

twoja...Ciocia Marta!Na widok siostrzenicy Marta zbladła. Dziewczyna

weszła w ślubnej sukni.– Macie ślub, przepraszam, nie będziemy wam

z Frankiem przeszkadzać.– Przestań! – Chodź Krzysiu, to ciocia Marta

z Gdyni i jej syn.– Wiem, poznaję ze zdjęć. I trochę pamiętam. Cu-

downie, że ciocia przyjechała. – Dziewczyna uśmie-chała się szeroko.

– Fajnie, że jest Franek. W rodzinie Pawła jest je-den chłopiec na wózku, po porażeniu, czy coś w tym rodzaju, nie będzie im głupio przyprowadzić go, bo od nas będzie Franek.

– Głupio? – zdziwiła się Marta– No! Będzie po równo. U nich jeden i u nas jeden,

ten, no...– Niepełnosprawny - skończyła za siostrzenicę

Marta.– No, właśnie! - ucieszyła się Krzysia. – To wy sobie pogadajcie, ja zrobię wam coś do je-

dzenia – zawołała Krystyna znikając w kuchni.– Wie ciocia co? W małżeństwie przeraża mnie

jedno, że stanę się taka jak rodzice. – powiedziała Krzysia po wyjściu matki.

Marta uśmiechnęła się niepewnie.– A co masz im do zarzucenia?

Krzysia podwinęła suknię jak mogła najwyżej i usiadła obok Marty po turecku.

– Oni, oni nic. No, wie ciocia. Nie robią tego już od dawna.

Marta zakaszlała, żeby pokryć zamieszanie. – Słucham?– Ciocia słucha. Mieszkaliśmy dotąd razem, w jed-

nym pokoju, to wiem. Nie bzykają się. Od roku mają drugi pokój po babci, ale mają tam dwa łóżka. Cho-lernie skrzypiące. Słyszałabym. Ja to się nie mogę od Pawła oderwać. Ciągle nam się chce. Ale jak to ma tak za parę lat wyglądać, jak u mamy i taty, to ja dzię-kuję, wysiadam. Tylko jedzenie, telewizor i praca. Ubierz czapkę, szalik, nie pal tyle, nie poplam się, kupiłeś Wyborczą? To wszystko. Nudne, nie?

Marta zastanowiła się chwilę.– Krzysiu, nie wiem co powiedzieć.Skrzypnęły drzwi i do pokoju zajrzała Krystyna.

Aż jęknęła, kiedy zobaczyła córkę na łóżku.– Krzysiu, przecież pognieciesz sukienkę!Krzysia spojrzała wymownie na Martę.– No, widzi ciocia? Sukienka! I nic poza tym! Idę

siku.Krystyna spojrzała ze zdziwieniem na Martę.– Powiedziałam coś nie tak?– Ależ skąd! Siadaj tu koło mnie. Swojej córki

nie znasz? Jest taka, jakby tu...Bardzo bezpośrednia. I słuchaj, nie jest za młoda na to małżeństwo? Ma dopiero osiemnaście lat.

– Nieeeeee. Może jest trochę...– Infantylna?– Zaraz infantylna. Jest młoda, dziecinna może

trochę, ale taka okazja szybko się nie zdarzy. Paweł jest dużo starszy, trochę ją utemperuje, a zapewni jej wszystko. No i pozwolił jej studiować. Co tylko Krzysia sobie wymarzy.

***eżała długo w ciemności. Strach przed szpi-talem, oddanie Franka do zakładu, tymcza-sowe, co prawda, ale jednak oddanie, wywo-

łało w niej lęk i podniecenie. Nie chciała zostawiać syna w tym wielkim domu pełnym pokrzywionych. Nie spodziewała się, że jej ciało w ten sposób zarea-guje na to, co miało nastąpić. Spodziewała się bólu żołądka, zgagi, wzdęć, ale nie, z pewnością nie pod-niecenia.

Dawno już nie czuła swojego ciała, nie odbierała jego sygnałów. Leżała i czekała aż to uczucie zanie-pokojenia minie, ale podniecenie nie ustępowało, sen nie przychodził. Nieznośny, natarczywy i rozpie-rający ból przesuwał się z podbrzusza na pachwiny i pośladki. Marta zagięła do środka język. Język pra-cował tak jak trzeba, ale miał smak Marty. Jej dłonie odnajdywały znane części ciała wydobywając tward-nienie sutek, jędrnienie brzucha, dreszcz na udzie, wreszcie wilgoć pachwin. Wszystko jednak przycho-dziło z trudem. Jakby sama Marta broniła się przed sobą, a ciało przed jej myślami. Ścisnęła mocno uda i wsunęła dłoń między nogi. Przyjemność nadcho-dziła powoli i z bólem.

Page 44: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200844

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 45

Tak Tworzymy <<– To nic - szeptała - zaraz zasnę. Dłonie nerwowo wróciły do szyi, brzucha, sta-

rannie omijając nieczułe piersi Marty. Ścisnęła kil-ka razy rytmicznie uda, poczuła uścisk na karku i dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Palce naj-pierw powoli zaczęły naciskać srom, potem pocie-rać coraz rytmiczniej i szybciej. Marta położyła się na brzuchu, ślina z ust ściekła na poduszkę. I wtedy usłyszała radosne pohukiwanie Franka. Syn przytu-lił się do jej pleców szczypiąc delikatnie jej ramiona.

– Franek, spadaj! Nie teraz! Idź spać! - wysapała nad poduszką.

Syn nie reagował. Radośnie przeżywał obejrza-ny teledysk. To leżał na plecach matki, to kładł się na swoich plecach, podrzucając wysoko nogi do góry. W chwili, gdy Franek leżał matce na plecach i rytmicznie uderzał ją czołem w plecy, a jego twardy penis wbijał się w jej kręgosłup, Marta osiągnęła or-gazm. Z płaczem zrzuciła syna z siebie i zsunęła się na podłogę.

Franek wystraszył się. Dotknął nosa matki, ale jej łzy płynęły nadal. Przyniósł sok, potem cukierka, jednak matka płakała dalej. Franek podrapał się nerwowo po głowie i łydkach. Ruch jego rąk był bardzo dokład-ny. Dwa drapnięcia w głowę, trzy w okolicy kostek i jedno koło kolana, potem znowu głowa. Po chwili zniknął w łazience i wrócił z zawiniątkiem w ręczni-ku. Położył matce na kolanach i uciekł do swojego pokoju. Marta pociągnęła za róg ręcznika. Na podło-gę potoczyła się gruszka do lewatywy.

***iedy wrócił do pokoju, matki siedziała da-lej na podłodze. Franek stał chwilę, dreptał w miejscu. Matka wydzielała ten trudny

do zniesienia zapach złości i bezsilności. Jej głos też się zmienił. Był wysoki, świdrujący, bardzo przykry. Wyraźnie bolał.

– No i co tak się na mnie patrzysz? Czego się boisz? Czemu się ubrałeś? Nigdzie nie pojedziemy, jestem zdrowa, ściągaj buty. Tylko połóż na miejsce! Mam już dosyć, tyle lat ciągle cię poprawiam, mam dosyć! Przestań. Nie łap mnie za nos! Będę płakać i chcę płakać! Gówno mnie obchodzi, że się tego boisz! Chcę wreszcie zrobić coś dla siebie. Chcę chociaż płakać...Wtedy, kiedy chce mi się płakać, a nie tylko wtedy, gdy ty mi na to pozwolisz. Chcę żyć... Sama... Idź sobie.

Marta położyła się na łóżko i schowała twarz w po-duszkę. Franciszek poprawił buty, na wszelki wypa-dek także krzesła przy stole i gazety na komodzie. Usiadł przy matce przerażony. Nie zwracała na niego uwagi. Bał się. Strach zaczął się w brzuchu a potem poszedł wyżej. Ścisnął szyję i zabolał w uszach. Teraz mogła pomóc tylko matka. Sięgnął ręką w kierunku jej piersi. Poderwała się gwałtownie.

– Ty, ty cycku, ty! O to ci tylko chodzi! Ja gówno cię obchodzę! Chcesz je, no to masz! – zdjęła bluzkę.

– Proszę bardzo, dwa nieczułe flaki. Do niczego się nie nadają. Nikt ich nie chce, tylko ty. Odetnę i będą tylko twoje! Na zawsze. Chcesz? Zaraz dostaniesz!

Podeszła do komody pod lustrem. Nożyk do roz-cinania kopert wydał jej się w sam raz. Franciszek zaniepokoił się jeszcze bardziej. Nie lubił, kiedy matka była naga. Podał jej koszulkę, którą odrzuciła na podłogę.

– Zostaw! W końcu to zrobię! Że też nie mogłam mieć raka piersi...

Pierwsze nacięcie na prawej piersi zrobiła długoś-ci wskazującego palca. Czerwona kreska w poprzek piersi. Nie poczuła bólu.

– No, widzisz, mam ałka! – krzyknęła w stronę syna. Franciszek pokazał palcem swoje czoło.

– Nie , ty nie masz ałka – zaprzeczyła Marta. – Tym razem ja mam!

Syn dotknął jeszcze parę razy czoła palcem i uciekł do kuchni.

Marta położyła ostrze na lewej piersi. I wtedy poczuła zimną wodę na swoich plecach, od piersi do szyi po dolne zęby coś ją ścisnęło, uderzyło. Za-brakło jej tchu. Zsunęła się na podłogę równocześnie głęboko raniąc nożem lewą pierś. Krzyknęła.

Franciszek pojękiwał chwilę w kuchni. Kiedy wró-cił, matka leżała skulona na podłodze. Odwrócił ją na plecy. W rękach miał plastry.

– Synku – wyszeptała z trudem. – Przepraszam... Zawołaj...

***– Zawał? Tak po prostu, zawał? – dozorczyni zła-

pała się za głowę. – Jak to możliwe? Pani Różalska? To on jej nie zadźgał?

– Na pewno nie. To były małe nacięcia, pierś lewa nieco głębiej nacięta, chyba w tym momencie złapał ją ból i upadła. Prawdopodobnie przeniósł ją na łóż-ko, próbował zaklejać plastrami rany na piersiach, bandażował, wciskał w rany gaziki, zakładał nawet biustonosz... . Miała naklejane plastry, takie małe plasterki, jak na palce. Mnóstwo plasterków. Na nożu były tylko jej odciski palców. Jego odciski znaleziono tylko na ostrzu. Musiał go odrzucić. Z tego, co wiemy otwierał drzwi na klatkę schodową, szukał pomocy, ale dopiero po południu zajrzał jeden z sąsiadów...Już nie żyła. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale to ona sama poraniła sobie piersi. Nie znam powodów, ale jej syn chciał tylko jej pomóc.

– I co teraz będzie z jej synem? Podobno ostatnio szukała miejsca dla niego...

- Jej siostrzenica będzie studiować w Trójmieście, mieszkać razem z nim. Gdzieś ma chodzić na zajęcia w tygodniu, poza tym, to bardzo samodzielny młody mężczyzna.

***Krzysia powoli weszła do chłodnego wnętrza.

Pachniało dziwnie. „Konserwantem” - pomyślała. Mężczyzna podszedł do trumny stojącej między dwiema innymi. Na szczęście wszystkie inne trum-ny były zamknięte. Krzysia powoli przemogła strach i spojrzała przed siebie.

Matka Franka ufryzowana i upudrowana wy-glądała lepiej niż kiedykolwiek, ale obco. Zresztą,

czy na pewno lepiej? Tak naprawdę, to nie mogła jej rozpoznać. Marta leżąc w dziwnym miejscu, w nie swojej, obcej sukience, w za dużych butach, wyglądała jak wypielęgnowana postać z muzeum figur woskowych.

„Ciekawe, czy chciała poddać się stylizacji” - po-myślała Krzysia, krzycząc w duchu na samą siebie za ten niesmaczny żart. Franek podszedł do trumny, ale nie patrzył na leżącą matkę. Poskubał koronkę przy trumnie, pogłaskał gładź desek, spróbował od-kręcić śruby z wieka trumny.

– Pożegnaj się z mamą, Franuś - szepnęła Krzysia.Spojrzał na twarz matki, przekrzywił głowę jakby

chciał ją obejrzeć pod innym kątem, światłem. Przy-sunął się bliżej i nagle szybko dotknął piersi matki. Palec wskazujący nie zanurzył się w miękkości. Fra-

W samym sercu Roztocza, na prze-pięknej, śródleśnej polanie, odbył się ple-ner rzeźbiarski Instytutu Sztuk Pięknych UMCS. Ośmiu studentów – Andrzej Mo-sio, Alicja Adamczyk, Monika Bukała, Grzegorz Czarnota, Miłosz Flis, Adam Grudzień, Karol Pomykała oraz Przemy-sław Kudlicki – pod opieką Sławomira Mieleszki i Piotra Zieleniaka w pocie czoła interpretowało twórczość Bolesława Le-śmiana.

Przez dwa wiosenne tygodnie maja Gru-pa Frakcja Sucha zmagała się z topolowymi kłodami, obrabiając je siekierką i dłutem. Nie zabrakło czasu na odkrywanie dzi-kiej przyrody podczas długich spacerów po roztoczańskich lasach i spływów kaja-kowych Wieprzem.

Efektem intensywnej pracy studentów są trzy monumentalne rzeźby, będące inter-pretacjami liryki Leśmiana. Garbus i Prze-chodzień ilustrują utwory o tych samych tytułach, a Wróżbiarz powstał z inspiracji wierszem Dla legendy. Pierwsza z posta-ci znalazła swoje miejsce na zamojskiej starówce, a dwie pozostałe stały się ozdo-bą Łąki Leśmiana, ponieważ ze względu na ich wymiary (od 4 do 6 metrów) nie spo-sób ich było przetransportować.

Pomysłodawcami przedsięwzięcia byli studenci, a w realizacji pomogli: dziekan Wydziału Artystycznego Urszula Bobryk, pracownicy Zakładu Rzeźby Monumen-talnej oraz biuro turystyczne Quand. W roku 2008 przewidziane są dwa plene-ry: praca w drewnie i – eksperymentalnie – w kamieniu

Przygotował Karol Pomykała

Łąka LeśmianaGarbus

nek powtórzył ruch, a potem dotknął pierś całą dło-nią. To nie były piersi matki, ciepłe i miękkie. Franek stanął obok kuzynki smutny, ale jakby uspokojony.

Niespodziewanie dla samej siebie Krzysia ujęła jego dłoń i położyła sobie na piersi. Wyprostowana dłoń Franka, lekko nadusiła sutek, jakby badając jego sprężystość, ale palce nie objęły owalu biustu. Jego dłoń przez chwilę była sztywna i bierna a potem Franek skrzywił się i cofnął rękę.

– Czy można już zamknąć trumnę? - usłyszeli.Dziewczyna pokiwała głową.– Czy trumna będzie otwarta w kościele?– Nie. W kaplicy. – zdecydowała Krzysia patrząc

ostatni raz na sztuczną twarz Marty

Beata Mróz Gajewska

Page 45: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200844

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 45

Tak Tworzymy <<– To nic - szeptała - zaraz zasnę. Dłonie nerwowo wróciły do szyi, brzucha, sta-

rannie omijając nieczułe piersi Marty. Ścisnęła kil-ka razy rytmicznie uda, poczuła uścisk na karku i dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Palce naj-pierw powoli zaczęły naciskać srom, potem pocie-rać coraz rytmiczniej i szybciej. Marta położyła się na brzuchu, ślina z ust ściekła na poduszkę. I wtedy usłyszała radosne pohukiwanie Franka. Syn przytu-lił się do jej pleców szczypiąc delikatnie jej ramiona.

– Franek, spadaj! Nie teraz! Idź spać! - wysapała nad poduszką.

Syn nie reagował. Radośnie przeżywał obejrza-ny teledysk. To leżał na plecach matki, to kładł się na swoich plecach, podrzucając wysoko nogi do góry. W chwili, gdy Franek leżał matce na plecach i rytmicznie uderzał ją czołem w plecy, a jego twardy penis wbijał się w jej kręgosłup, Marta osiągnęła or-gazm. Z płaczem zrzuciła syna z siebie i zsunęła się na podłogę.

Franek wystraszył się. Dotknął nosa matki, ale jej łzy płynęły nadal. Przyniósł sok, potem cukierka, jednak matka płakała dalej. Franek podrapał się nerwowo po głowie i łydkach. Ruch jego rąk był bardzo dokład-ny. Dwa drapnięcia w głowę, trzy w okolicy kostek i jedno koło kolana, potem znowu głowa. Po chwili zniknął w łazience i wrócił z zawiniątkiem w ręczni-ku. Położył matce na kolanach i uciekł do swojego pokoju. Marta pociągnęła za róg ręcznika. Na podło-gę potoczyła się gruszka do lewatywy.

***iedy wrócił do pokoju, matki siedziała da-lej na podłodze. Franek stał chwilę, dreptał w miejscu. Matka wydzielała ten trudny

do zniesienia zapach złości i bezsilności. Jej głos też się zmienił. Był wysoki, świdrujący, bardzo przykry. Wyraźnie bolał.

– No i co tak się na mnie patrzysz? Czego się boisz? Czemu się ubrałeś? Nigdzie nie pojedziemy, jestem zdrowa, ściągaj buty. Tylko połóż na miejsce! Mam już dosyć, tyle lat ciągle cię poprawiam, mam dosyć! Przestań. Nie łap mnie za nos! Będę płakać i chcę płakać! Gówno mnie obchodzi, że się tego boisz! Chcę wreszcie zrobić coś dla siebie. Chcę chociaż płakać...Wtedy, kiedy chce mi się płakać, a nie tylko wtedy, gdy ty mi na to pozwolisz. Chcę żyć... Sama... Idź sobie.

Marta położyła się na łóżko i schowała twarz w po-duszkę. Franciszek poprawił buty, na wszelki wypa-dek także krzesła przy stole i gazety na komodzie. Usiadł przy matce przerażony. Nie zwracała na niego uwagi. Bał się. Strach zaczął się w brzuchu a potem poszedł wyżej. Ścisnął szyję i zabolał w uszach. Teraz mogła pomóc tylko matka. Sięgnął ręką w kierunku jej piersi. Poderwała się gwałtownie.

– Ty, ty cycku, ty! O to ci tylko chodzi! Ja gówno cię obchodzę! Chcesz je, no to masz! – zdjęła bluzkę.

– Proszę bardzo, dwa nieczułe flaki. Do niczego się nie nadają. Nikt ich nie chce, tylko ty. Odetnę i będą tylko twoje! Na zawsze. Chcesz? Zaraz dostaniesz!

Podeszła do komody pod lustrem. Nożyk do roz-cinania kopert wydał jej się w sam raz. Franciszek zaniepokoił się jeszcze bardziej. Nie lubił, kiedy matka była naga. Podał jej koszulkę, którą odrzuciła na podłogę.

– Zostaw! W końcu to zrobię! Że też nie mogłam mieć raka piersi...

Pierwsze nacięcie na prawej piersi zrobiła długoś-ci wskazującego palca. Czerwona kreska w poprzek piersi. Nie poczuła bólu.

– No, widzisz, mam ałka! – krzyknęła w stronę syna. Franciszek pokazał palcem swoje czoło.

– Nie , ty nie masz ałka – zaprzeczyła Marta. – Tym razem ja mam!

Syn dotknął jeszcze parę razy czoła palcem i uciekł do kuchni.

Marta położyła ostrze na lewej piersi. I wtedy poczuła zimną wodę na swoich plecach, od piersi do szyi po dolne zęby coś ją ścisnęło, uderzyło. Za-brakło jej tchu. Zsunęła się na podłogę równocześnie głęboko raniąc nożem lewą pierś. Krzyknęła.

Franciszek pojękiwał chwilę w kuchni. Kiedy wró-cił, matka leżała skulona na podłodze. Odwrócił ją na plecy. W rękach miał plastry.

– Synku – wyszeptała z trudem. – Przepraszam... Zawołaj...

***– Zawał? Tak po prostu, zawał? – dozorczyni zła-

pała się za głowę. – Jak to możliwe? Pani Różalska? To on jej nie zadźgał?

– Na pewno nie. To były małe nacięcia, pierś lewa nieco głębiej nacięta, chyba w tym momencie złapał ją ból i upadła. Prawdopodobnie przeniósł ją na łóż-ko, próbował zaklejać plastrami rany na piersiach, bandażował, wciskał w rany gaziki, zakładał nawet biustonosz... . Miała naklejane plastry, takie małe plasterki, jak na palce. Mnóstwo plasterków. Na nożu były tylko jej odciski palców. Jego odciski znaleziono tylko na ostrzu. Musiał go odrzucić. Z tego, co wiemy otwierał drzwi na klatkę schodową, szukał pomocy, ale dopiero po południu zajrzał jeden z sąsiadów...Już nie żyła. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale to ona sama poraniła sobie piersi. Nie znam powodów, ale jej syn chciał tylko jej pomóc.

– I co teraz będzie z jej synem? Podobno ostatnio szukała miejsca dla niego...

- Jej siostrzenica będzie studiować w Trójmieście, mieszkać razem z nim. Gdzieś ma chodzić na zajęcia w tygodniu, poza tym, to bardzo samodzielny młody mężczyzna.

***Krzysia powoli weszła do chłodnego wnętrza.

Pachniało dziwnie. „Konserwantem” - pomyślała. Mężczyzna podszedł do trumny stojącej między dwiema innymi. Na szczęście wszystkie inne trum-ny były zamknięte. Krzysia powoli przemogła strach i spojrzała przed siebie.

Matka Franka ufryzowana i upudrowana wy-glądała lepiej niż kiedykolwiek, ale obco. Zresztą,

czy na pewno lepiej? Tak naprawdę, to nie mogła jej rozpoznać. Marta leżąc w dziwnym miejscu, w nie swojej, obcej sukience, w za dużych butach, wyglądała jak wypielęgnowana postać z muzeum figur woskowych.

„Ciekawe, czy chciała poddać się stylizacji” - po-myślała Krzysia, krzycząc w duchu na samą siebie za ten niesmaczny żart. Franek podszedł do trumny, ale nie patrzył na leżącą matkę. Poskubał koronkę przy trumnie, pogłaskał gładź desek, spróbował od-kręcić śruby z wieka trumny.

– Pożegnaj się z mamą, Franuś - szepnęła Krzysia.Spojrzał na twarz matki, przekrzywił głowę jakby

chciał ją obejrzeć pod innym kątem, światłem. Przy-sunął się bliżej i nagle szybko dotknął piersi matki. Palec wskazujący nie zanurzył się w miękkości. Fra-

W samym sercu Roztocza, na prze-pięknej, śródleśnej polanie, odbył się ple-ner rzeźbiarski Instytutu Sztuk Pięknych UMCS. Ośmiu studentów – Andrzej Mo-sio, Alicja Adamczyk, Monika Bukała, Grzegorz Czarnota, Miłosz Flis, Adam Grudzień, Karol Pomykała oraz Przemy-sław Kudlicki – pod opieką Sławomira Mieleszki i Piotra Zieleniaka w pocie czoła interpretowało twórczość Bolesława Le-śmiana.

Przez dwa wiosenne tygodnie maja Gru-pa Frakcja Sucha zmagała się z topolowymi kłodami, obrabiając je siekierką i dłutem. Nie zabrakło czasu na odkrywanie dzi-kiej przyrody podczas długich spacerów po roztoczańskich lasach i spływów kaja-kowych Wieprzem.

Efektem intensywnej pracy studentów są trzy monumentalne rzeźby, będące inter-pretacjami liryki Leśmiana. Garbus i Prze-chodzień ilustrują utwory o tych samych tytułach, a Wróżbiarz powstał z inspiracji wierszem Dla legendy. Pierwsza z posta-ci znalazła swoje miejsce na zamojskiej starówce, a dwie pozostałe stały się ozdo-bą Łąki Leśmiana, ponieważ ze względu na ich wymiary (od 4 do 6 metrów) nie spo-sób ich było przetransportować.

Pomysłodawcami przedsięwzięcia byli studenci, a w realizacji pomogli: dziekan Wydziału Artystycznego Urszula Bobryk, pracownicy Zakładu Rzeźby Monumen-talnej oraz biuro turystyczne Quand. W roku 2008 przewidziane są dwa plene-ry: praca w drewnie i – eksperymentalnie – w kamieniu

Przygotował Karol Pomykała

Łąka LeśmianaGarbus

nek powtórzył ruch, a potem dotknął pierś całą dło-nią. To nie były piersi matki, ciepłe i miękkie. Franek stanął obok kuzynki smutny, ale jakby uspokojony.

Niespodziewanie dla samej siebie Krzysia ujęła jego dłoń i położyła sobie na piersi. Wyprostowana dłoń Franka, lekko nadusiła sutek, jakby badając jego sprężystość, ale palce nie objęły owalu biustu. Jego dłoń przez chwilę była sztywna i bierna a potem Franek skrzywił się i cofnął rękę.

– Czy można już zamknąć trumnę? - usłyszeli.Dziewczyna pokiwała głową.– Czy trumna będzie otwarta w kościele?– Nie. W kaplicy. – zdecydowała Krzysia patrząc

ostatni raz na sztuczną twarz Marty

Beata Mróz Gajewska

Page 46: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200846

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 47

Tak Tworzymy <<

Swoją nadzwyczajną pozycję uzyskały na królewskich dworach jako pupile władców. Często karzeł, dzięki swoim podszeptom oraz temu, że wolno mu było po-wiedzieć więcej niż zwykłemu śmiertelnikowi, stawał się drugą osobą w królestwie.

Jednak zanim do tego wszystkiego doszło, Bóg stworzył Adama. Wcześniej natomiast, aby mógł tego dokonać, stworzył karła. I to właśnie karzeł był pierw-szym człowiekiem na świecie. Gdy Adam kosztem karła wywyższył się nad nim fizycznie i społecznie, przyszło mu uregulować swój dług. Naturalną koleją rzeczy pojawiły się roje Adamów i roje karłów, które kolejno po sobie wymierały, ustępując miejsca następ-nym pokoleniom. Gdy karzeł przebywał na usługach swego pana, miotały nim rozmaite uczucia.

***Całymi dniami snuł się za nim – i to jak najdosłow-

niej – niby cień. Był wierny jak zły pies. Wypełniał życzenia swego pana zanim zostały wypowiedziane, pozwalał mu błyszczeć w poświacie bohaterstwa i do-broci, a jednocześnie brał na siebie ciężar niegodzi-wości, którymi pan nie chciał się jawnie splamić. Tak to niestety zostało od dawna pomyślane, że aby jeden był wspaniały, drugi musi być podły. Dzia-ło się zatem tak, że prawie wszystkim zbrodniom, kradzieżom, niezliczonym złośliwościom, dziwnym, a przykrym wypadkom w okolicy winien był karzeł.

Był najbardziej niedocenianą, a zarazem powszech-nie obrzydłą postacią, której nikt i tak by nie śmiał karać, skoro jego pan tolerował jego wybryki bez zmrużenia oka. Karzeł miał z kolei pełną tego świa-domość i tym mocniej pogardzał ludźmi. Uważał, że są odrażający, słabi, chwiejni i samozakłamani. Z obrzydzenia dostawał drgawek na wszystkich przy-jęciach: brzydził się ludźmi, że wydają ogromną liczbę uroczystości, na których paradują niczym przystro-jone małpy i przeżuwają najwykwintniejsze potrawy zepsutymi zębami, aby potem równie odświętnie produkować niesłychaną liczbę nieczystości. W od-czuciu karła ludzie śmierdzieli. Mając nos na wyso-kości stolika od herbaty, nieustannie wdychał ciężkie, nieprzyjemne, opadające na dół wonie. ”Człowiek – myślał pogardliwie – chce władać światem, mimo że cuchnie.”

Aż za dobrze znał zapachy stóp i zużytej bielizny dzieci i żony swojego pana. Tej ostatniej nie cierpiał szczególnie, głównie za to, że miała odwagę wydawać mu rozkazy, ba, bez cienia wahania używała rozkazującego tonu do samego pana.

K arzeł czuł się większy, ważniejszy od lu-dzi, bo miał nad nimi wyższość – nikogo nie mógł oszukiwać ani co do swojego wy-

glądu, ani co do swojej rzeczywistej pozycji. Wiedział, że w oczach ludzi był stworzeniem, w którym mieszka niższej kategorii osoba stworzona do tego, aby patrzeć na nich z dołu. Odwzajemniali mu się pobłażliwym traktowaniem, uszczypnięciami, klepnięciami i żar-tami, których nie znosił. Czuł się często jak przystro-jony pudel; dla ludzi miał swoisty obojnaczy urok,

który sprawiał, że ani kobiety, ani mężczyźni nie ży-wili najmniejszych obaw przed dotykaniem go. Tylko jego pan traktował go poważnie, bo znał go najlepiej. Znał go i wiedział, że pobłażliwość mu urąga. Mógł go posadzić ze sobą przy stole, a nazajutrz rozkazać go zabić. Ale przez myśl by mu nie przeszło przybie-rać wobec swego karła dobroduszny ton gdy byli sam na sam (co innego w towarzystwie). I chociaż mógł go zabić i z powodzeniem kupić sobie następnego kar-ła, nigdy nie odważyłby się tego uczynić, ponieważ podświadomie wyczuwał łączącą ich więź.

Adam okazał się być konsekwencją kar-ła, a karzeł koniecznością, bez której Adam by nie mógł żyć; koniecznością, która musiała potajemnie go wyprzedzać i niczym malusieńkie ziarno w ogrodach Edenu czekać, aż wyrośnie na nim potężna roślina.

Karzeł podziwiał swego pana, był jedynym czło-wiekiem, którym nie pogardzał, jego pan zaś czasem trochę się go bal. Przerażała go skrupulatność, z jaką karzeł wypełniał jego życzenia oraz trafność, z jaką je odgadywał. Wiedział, że sam został odgadniony i że brak tajemnic jest źródłem władzy dla tego, kto je rozszyfrował. Największy lęk odczuwał, gdy jego przykurczony sługa bezbłędnie odgadywał, kiedy pragnie czyjejś krzywdy i stawał się wtedy cichym wykonawcą jego niewypowiedzianej woli.

Bezkarność rozbisurmaniła karła do tego stopnia, że nie wahał się być przykry dla osób z otoczenia pana. Naturalnie do granic określonych zdrowym rozsąd-kiem, który nie pozwalał mu stwarzać konfliktów, które by mogły poróżnić go z panem. Nauczył się bo-wiem podczas swego długiego obcowania z ludźmi, że ten, kto stawia drugiego w sytuacji bez wyjścia, za-wsze przegrywa. Z zadowolenia rymował pod nosem:

Oddają tobie honory i cześć,A dzięki mnie siebie umiesz znieść!W lustrze jasnym możesz stanąć sam,A ja nigdy nie dosięgnę tam!

Sen karła

Nie było tak, że był do końca bezkar-ny – o nie! Nie w sensie formalnym.

Gdy przeskrobał coś grubszego, gdy rodzina pana podparta narzekaniami służby stanowczo żądała aby poniósł konsekwencje swego czynu, wówczas pan, pro forma, zadawał mu jakąś okrutną karę, aż po pewnym czasie sam wierzył, że postępek jego słu-gi nie miał nic wspólnego z nim samym i czuł się dumny ze swojej sprawiedliwości.

Karzeł, zanurzony natenczas w lodowatej wodzie, albo skrępowany w beczce po kiszonych ogórkach, podziwiał pana za jego okrucieństwo. „Jaki on wspaniały! On je-den chyba ma dość siły ze wszystkich ludzi, aby nimi władać…Właściwy człowiek na właściwym miejscu!”

Wiedział jednocześnie, że jest nazbyt potrzebny, aby jego męka trwała w nieskończoność. Dzięki po-łączeniu znikomej wrażliwości z ostrą jak brzytwa inteligencją, ból nie robił na nim najmniejszego wra-żenia. Potrafił nawet spać skrępowany, głową w dół, a nawet nie tylko spać – można by rzec, że wtedy wy-

Karzeł w niewątpliwy sposób tłumaczy początek człowieka chociażby z tego powodu, że stanowi jego kondensację. W najciemniej-szych wiekach ród ludzki obawiał się karłów i demonizował je; karzeł był to bowiem człowiek bardziej niż człowiek, a jego ród był rodem od-rębnym obok pospolitoludzkiego, o wiele od nie-go starszym i potężniejszym. W zakamarkach ludzkiej świadomości karzeł stanowił przedziw-ną konstrukcję, która wymknęła się zarówno dzieciństwu, jak i starości. Jego kondycja zdaje

się być równie tajemnicza, co nienarodzonego a już umarłego dziecka, dla którego brama życia stawała się zarazem bramą śmierci.

Wszystko to sprawiło, że w ludowych zabobonach wierzono, iż karły mogą zsyłać szczęście lub nieszczę-ście, a same są czymś w rodzaju udomowionych człe-kokształtnych potworków, którym się przydarza raz na jakiś czas przyjść na świat pośród ludzi. Oczywi-ście zdarzały się i karzełki piękne, proporcjonalne, ale to kłóci się jakby z ich ogólnym wyobrażeniem.

Joa

nn

a B

uko

wsk

a

SylwiaHejno

Page 47: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200846

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 47

Tak Tworzymy <<

Swoją nadzwyczajną pozycję uzyskały na królewskich dworach jako pupile władców. Często karzeł, dzięki swoim podszeptom oraz temu, że wolno mu było po-wiedzieć więcej niż zwykłemu śmiertelnikowi, stawał się drugą osobą w królestwie.

Jednak zanim do tego wszystkiego doszło, Bóg stworzył Adama. Wcześniej natomiast, aby mógł tego dokonać, stworzył karła. I to właśnie karzeł był pierw-szym człowiekiem na świecie. Gdy Adam kosztem karła wywyższył się nad nim fizycznie i społecznie, przyszło mu uregulować swój dług. Naturalną koleją rzeczy pojawiły się roje Adamów i roje karłów, które kolejno po sobie wymierały, ustępując miejsca następ-nym pokoleniom. Gdy karzeł przebywał na usługach swego pana, miotały nim rozmaite uczucia.

***Całymi dniami snuł się za nim – i to jak najdosłow-

niej – niby cień. Był wierny jak zły pies. Wypełniał życzenia swego pana zanim zostały wypowiedziane, pozwalał mu błyszczeć w poświacie bohaterstwa i do-broci, a jednocześnie brał na siebie ciężar niegodzi-wości, którymi pan nie chciał się jawnie splamić. Tak to niestety zostało od dawna pomyślane, że aby jeden był wspaniały, drugi musi być podły. Dzia-ło się zatem tak, że prawie wszystkim zbrodniom, kradzieżom, niezliczonym złośliwościom, dziwnym, a przykrym wypadkom w okolicy winien był karzeł.

Był najbardziej niedocenianą, a zarazem powszech-nie obrzydłą postacią, której nikt i tak by nie śmiał karać, skoro jego pan tolerował jego wybryki bez zmrużenia oka. Karzeł miał z kolei pełną tego świa-domość i tym mocniej pogardzał ludźmi. Uważał, że są odrażający, słabi, chwiejni i samozakłamani. Z obrzydzenia dostawał drgawek na wszystkich przy-jęciach: brzydził się ludźmi, że wydają ogromną liczbę uroczystości, na których paradują niczym przystro-jone małpy i przeżuwają najwykwintniejsze potrawy zepsutymi zębami, aby potem równie odświętnie produkować niesłychaną liczbę nieczystości. W od-czuciu karła ludzie śmierdzieli. Mając nos na wyso-kości stolika od herbaty, nieustannie wdychał ciężkie, nieprzyjemne, opadające na dół wonie. ”Człowiek – myślał pogardliwie – chce władać światem, mimo że cuchnie.”

Aż za dobrze znał zapachy stóp i zużytej bielizny dzieci i żony swojego pana. Tej ostatniej nie cierpiał szczególnie, głównie za to, że miała odwagę wydawać mu rozkazy, ba, bez cienia wahania używała rozkazującego tonu do samego pana.

K arzeł czuł się większy, ważniejszy od lu-dzi, bo miał nad nimi wyższość – nikogo nie mógł oszukiwać ani co do swojego wy-

glądu, ani co do swojej rzeczywistej pozycji. Wiedział, że w oczach ludzi był stworzeniem, w którym mieszka niższej kategorii osoba stworzona do tego, aby patrzeć na nich z dołu. Odwzajemniali mu się pobłażliwym traktowaniem, uszczypnięciami, klepnięciami i żar-tami, których nie znosił. Czuł się często jak przystro-jony pudel; dla ludzi miał swoisty obojnaczy urok,

który sprawiał, że ani kobiety, ani mężczyźni nie ży-wili najmniejszych obaw przed dotykaniem go. Tylko jego pan traktował go poważnie, bo znał go najlepiej. Znał go i wiedział, że pobłażliwość mu urąga. Mógł go posadzić ze sobą przy stole, a nazajutrz rozkazać go zabić. Ale przez myśl by mu nie przeszło przybie-rać wobec swego karła dobroduszny ton gdy byli sam na sam (co innego w towarzystwie). I chociaż mógł go zabić i z powodzeniem kupić sobie następnego kar-ła, nigdy nie odważyłby się tego uczynić, ponieważ podświadomie wyczuwał łączącą ich więź.

Adam okazał się być konsekwencją kar-ła, a karzeł koniecznością, bez której Adam by nie mógł żyć; koniecznością, która musiała potajemnie go wyprzedzać i niczym malusieńkie ziarno w ogrodach Edenu czekać, aż wyrośnie na nim potężna roślina.

Karzeł podziwiał swego pana, był jedynym czło-wiekiem, którym nie pogardzał, jego pan zaś czasem trochę się go bal. Przerażała go skrupulatność, z jaką karzeł wypełniał jego życzenia oraz trafność, z jaką je odgadywał. Wiedział, że sam został odgadniony i że brak tajemnic jest źródłem władzy dla tego, kto je rozszyfrował. Największy lęk odczuwał, gdy jego przykurczony sługa bezbłędnie odgadywał, kiedy pragnie czyjejś krzywdy i stawał się wtedy cichym wykonawcą jego niewypowiedzianej woli.

Bezkarność rozbisurmaniła karła do tego stopnia, że nie wahał się być przykry dla osób z otoczenia pana. Naturalnie do granic określonych zdrowym rozsąd-kiem, który nie pozwalał mu stwarzać konfliktów, które by mogły poróżnić go z panem. Nauczył się bo-wiem podczas swego długiego obcowania z ludźmi, że ten, kto stawia drugiego w sytuacji bez wyjścia, za-wsze przegrywa. Z zadowolenia rymował pod nosem:

Oddają tobie honory i cześć,A dzięki mnie siebie umiesz znieść!W lustrze jasnym możesz stanąć sam,A ja nigdy nie dosięgnę tam!

Sen karła

Nie było tak, że był do końca bezkar-ny – o nie! Nie w sensie formalnym.

Gdy przeskrobał coś grubszego, gdy rodzina pana podparta narzekaniami służby stanowczo żądała aby poniósł konsekwencje swego czynu, wówczas pan, pro forma, zadawał mu jakąś okrutną karę, aż po pewnym czasie sam wierzył, że postępek jego słu-gi nie miał nic wspólnego z nim samym i czuł się dumny ze swojej sprawiedliwości.

Karzeł, zanurzony natenczas w lodowatej wodzie, albo skrępowany w beczce po kiszonych ogórkach, podziwiał pana za jego okrucieństwo. „Jaki on wspaniały! On je-den chyba ma dość siły ze wszystkich ludzi, aby nimi władać…Właściwy człowiek na właściwym miejscu!”

Wiedział jednocześnie, że jest nazbyt potrzebny, aby jego męka trwała w nieskończoność. Dzięki po-łączeniu znikomej wrażliwości z ostrą jak brzytwa inteligencją, ból nie robił na nim najmniejszego wra-żenia. Potrafił nawet spać skrępowany, głową w dół, a nawet nie tylko spać – można by rzec, że wtedy wy-

Karzeł w niewątpliwy sposób tłumaczy początek człowieka chociażby z tego powodu, że stanowi jego kondensację. W najciemniej-szych wiekach ród ludzki obawiał się karłów i demonizował je; karzeł był to bowiem człowiek bardziej niż człowiek, a jego ród był rodem od-rębnym obok pospolitoludzkiego, o wiele od nie-go starszym i potężniejszym. W zakamarkach ludzkiej świadomości karzeł stanowił przedziw-ną konstrukcję, która wymknęła się zarówno dzieciństwu, jak i starości. Jego kondycja zdaje

się być równie tajemnicza, co nienarodzonego a już umarłego dziecka, dla którego brama życia stawała się zarazem bramą śmierci.

Wszystko to sprawiło, że w ludowych zabobonach wierzono, iż karły mogą zsyłać szczęście lub nieszczę-ście, a same są czymś w rodzaju udomowionych człe-kokształtnych potworków, którym się przydarza raz na jakiś czas przyjść na świat pośród ludzi. Oczywi-ście zdarzały się i karzełki piękne, proporcjonalne, ale to kłóci się jakby z ich ogólnym wyobrażeniem.

Joa

nn

a B

uko

wsk

a

SylwiaHejno

Page 48: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200848

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 49

Tak myślimy <<poczywał. Aż pewnego razu przyśniło mu się, że pan sprawił mu najgorszą możliwą do wyobrażenia karę – że sprzedał go do cyrku.

Wyobraził sobie, jak patrzy z maleńkiej jak dla kota klateczki na jego oddalające się plecy i łza za-kręciła mu się w oku. Ileż ta łza kosztowała go niena-wiści! Przypomniał sobie wszystkie razy, gdy bawił gości przy stole, usługiwał im niczym podrzędny lokaj kieliszkami, owocami, ciastkami i mięsiwami, wystrojony jak pacynka w teatrze dla dzieci. Robił piruety, pajacyki i gwiazdy, a całe to wyfiokowane pospólstwo aż piszczało z radości, gdy podnosiło mu się palto, a pumpy odsłaniały dziewczęce kolana po-kryte mikroskopijnymi włoskami.

W cyrku spotkał go los o dużo gorszy; przede wszystkim dlatego, że były tam inne karły, a na do-datek zupełnie tępe i wyzbyte poczucia godności. Karliczki według najświeższej mody były przystro-jone w setki loczków i sukienki ozdobione bufami i zwojami maleńkich koroneczek. Te z nich, które były zbyt garbate do noszenia takich kreacji, miały podoczepiane skrzydełka z połyskliwego nylonu na-ciągniętego na sercowate druty. Karliczki wyglądały tak, jakby się zatrzymały w połowie drogi między motylem i poczwarką i budziły zaciekawienie zarów-no wśród dzieci, jak i wśród dorosłych mężczyzn. Jedna z nich – o tak daleko rozstawionych oczach, że przypominała żabę – starała się uwodzicielsko do niego uśmiechać. Karła przejęło takie obrzydze-nie, że z całej siły uderzył ja pięścią w nos.

Niedługo po tym dwóch krzepkich młodzieńców o bezmyślnych twarzach i małych świńskich oczkach próbowało go zmusić do nałożenia szkaradnego mę-skiego przebrania. Stawiał tak zaciekły opór, że le-dwo zdołali go przyodziać. Na męski strój składały się drewniane buciki z zawiniętym i do góry czubka-mi ( były specjalnie za duże i za ciężkie, żeby wciąż spadały i wywoływały śmiech publiczności), białe rajtuzy z dużymi okami, zielony komplecik wyszy-wany cekinami i kapelusik z pawim piórem. Karzeł aż trząsł się z oburzenia – przebrano go za skrzata! Najgorsze jednak nadeszło po chwili: powoli obrócił się w stronę sceny i tam ujrzał cały karli repertuar – karliczki-leśne poczwarki udawały, że zbierają kwiaty, a raz na jakiś czas machały przy tym owinię-tymi w sreberko badylkami, co chyba miało symulo-wać jakieś czary, a karłowie-skrzaty wyśpiewywali nieopodal serenady, stawali na rękach i tańczyli nie-zgrabnie, aby się im przypodobać. Robili sobie przy tym kawały, a polegały one na tym, by poluzować któremuś z konkurentów pasek ( wystarczyło go lek-ko pociągnąć, by szorty spadły błyskawicznie w dół, ukazując fantastycznych kolorów gacie) i go ośmie-szyć. Karliczki trzymały się pod boki, wyrzucały przed siebie zniekształcone nóżki, gubiły miniaturo-we majtki i podwiązki, chichotały i popiskiwały przy tym na okrągło, a publiczność ryczała ze śmiechu i rzucała niewybredne żarty.

Ten żenujący korowód zdawał się ciągnąć w nieskoń-czoność, a karzeł czuł jak boli go w trzewiach na myśl o uczestniczeniu w tym uwłaczającym spektaklu. Wtedy

dwaj osiłkowie pojawili się znowu i próbowali go zmusić do wzięcia mandoliny. Bezskutecznie. Wreszcie wpadli na pyszny pomysł aby wypchnąć go w porywie wście-kłości na środek, a przed niego posłać nieco mniejszego karła z doczepionymi uszkami zająca, który by udawał, że przed nim ucieka. Zrozumiał wtedy, że został złama-ny, że nie ma żadnego sposobu, aby uniknąć spodlenia i że musi uczestniczyć w odrażającym rytuale zalotów. Stał więc ponury jak gradowa chmura, niemożliwie zde-gustowany pośród tańczących falbanek i opadających podwiązek i majtek.

Wypełniała go po brzegi pogarda dla współbratym-ców za ich upadek, który był znacznie gorszy od upadku ludzkiego, dlatego, że do ludzi nie czuł się wcale podob-ny. Z karłami natomiast łączyła go wspólnota krwi, kar-lego losu i niedoli. Karły wydały mu się nagle okrutnie odpychające, pomarszczone, niekształtne, bezmyślne i bezużyteczne, o głuchym uśmiechu i tępym spojrzeniu i zapragnął wszystkie, poza sobą samym, zniszczyć.

Sen pana

Pan miał w zwyczaju swój surowy i szorstki żywot rekompensować sobie nocą. Uczy-nił ze snu prawdziwą ceremonię; miał bo-

gaty wybór piżam, wszystkie były z tak cieniusień-kiego i delikatnego materiału, nieomal bez szwów, że nie uraziłyby skóry niemowlęcia w kołysce.

Przed snem, i tuż po przebudzeniu, lubił przebywać chwilkę sam. Z tego powodu jego żona miała sypialnię w innej części domu, toteż mogła tam robić, co jej się podobało. Celowo kładł się spać o pół godziny wcześ-niej, niż by wymagała tego naturalna senność, aby podelektować się miękkością kołder i poczekać, aż przejmą ciepło jego ciała. Lubił te chwile, gdy dosta-wał gęsiej skórki i parskał z zimna. Dlatego tak istot-ne było, aby nic mu nie zmąciło tego czasu. To samo działo się rano – przedłużał sobie leżenie w ciepłym gniazdku o jakiś kwadrans, tylko po to, aby nacieszyć się miękkością i bezpieczeństwem własnego łóżka.

Gdy wykonywał poranną toaletę, z przyjemnością przeglądał się w ogromnym lustrze naprzeciw łóżka i uśmiechał się leciutko do swojego odbicia. Tę czyn-ność o poranku zalecił mu felczer, jako wybitnie do-brze robiącą na nerwy. Ubrany w puchowy szlafrok, oczekiwał na brzegu łóżka aż ktoś przyniesie mu owoce. Zanurzał zęby w słodkim miąższu manda-rynek, melonów, granatów, brzoskwiń, arbuzów, aż ciekło mu po brodzie i ogarniał go spokój.

Zazwyczaj tace przynosiły dzieci, albo ktoś ze służ-by. Był to wyjątek, gdy panu usługiwał ktoś inny niż karzeł. Podobnie jak w niektórych krajach ludzie nie mogą pojąć, jak o poranku można jeść tłustą, parującą parówkę, tak pan nie potrafił sobie wyob-razić obecności swego sługi o tej cudnej porze, gdy pan na dobre nie wybudził się z oczyszczającego snu. Nie do pomyślenia by było, żeby pojawił się w ca-łej swojej groteskowej krasie opromieniony wscho-dzącym słońcem. On o poranku byłby niczym noc za dnia. Ale raz stało się inaczej.

Słońce wstało wyjątkowo wcześnie i grzało prosto w okna sypialni. Pan ledwie zdążył wstać, gdy nagle

Podobno żyjemy w czasach zmaskulinizowa-nych kobiet i zfeminizowanych mężczyzn. Ni-kogo w zasadzie nie dziwi facet w rybaczkach i różowym t-shircie. Elegancki pan mija się

dziś bowiem w drzwiach solarium ze spaloną na fryt-kę licealistką. Zaroiło się od – do niedawna znanych tylko kobietom – kosmetycznych artefaktów, odtajnio-nych klauzulą „dla mężczyzn”. Skrywa ona ten sam produkt, co dla kobiet, tyle że w ciemniejszym opako-waniu i o innej nucie zapachowej. Magiczna formuła „dla mężczyzn” zezwala mężczyznom na stosowanie (dotąd wyłącznie kobiecych) specyfików i zachowanie przy tym twarzy. Jest to formuła, która roztacza para-sol ochronny nad męskością. Dotychczas chroniło się dzieci, ciążę i macierzyństwo, pieski, kotki, względnie serce babci. Teraz spotykamy się z największym od-kryciem XXI wieku – konstatacją, że męskość należy chronić. Przed upływem czasu, niepogodą, koszma-rem bycia nieatrakcyjnym, źle ubranym rupieciem

Wszystkie na to sposoby – ampułki, by chronić mę-ską czuprynę; kremy, by chronić męską skórę; tabletki na noc, by chronić to, czego ampułka i krem nie ochronią – sprawiły, że mężczyzna stał się pacjentem. A przeciętna kobieta, której przy wieczornej lampce mylą się kremy jej i męża, nie bardzo wie, co z tą sytuacją począć. Pogu-

w drzwiach pojawił się karzeł, trzymający w rekach tacę; z tym swoim okropnym, przymilnym uśmie-chem na ustach. Pan struchlał w jednej chwili, w na-stępnej zaraz krzyknął z oburzenia. A karzeł nic. Stał niezmiennie uśmiechnięty z tacą, na której – zamiast owoców – stały metalowe miseczki z brudno-białą papką. Jasne światło uwydatniało jego niezgrabność, pan zauważył brud za paznokciami i żołto-szarą skó-rę. Nim zdążył zaprotestować, karzeł podszedł, jakby to od dawna było między nimi umówione i położył tacę na łóżku dotykając dłońmi pościeli, po czym zgi-nając się w ukłonach, wycofał się do kąta; w kącie wy-prężył się jak struna i patrzył w milczeniu.

Pan spojrzał przed siebie i pobladł. W wielkim lustrze odbijał się on i karzeł. On i karzeł! We dwóch. Jeden z przodu, drugi z tyłu, nieco w cieniu. W jednej chwili całym sobą go znienawidził. To, na co się ośmielił było pogwałceniem wszystkich reguł – wtargnął do świata, który był przed nim zamknięty. W dodatku stał obok, jak równy z równym, tak, że w złoconych ramach lustra wyglądali jakby pozowali do rodzinnego portretu!

Pan znajdował się w tym dziwnym stanie, gdy człowiek przeczuwa, że zaszło coś o czym teoretycznie wie (podejrzewa,

że śni), ale nie jest do końca siebie pewny i nie wie, co ma zrobić, aby się nie ośmieszyć. Za to pewność siebie karła dezorientowała go, gdyż najwyraźniej miał lepszą wiedzę na temat całej sytuacji niż on sam. Ale równie dobrze przebiegły bazyliszek mógł wszystko wcześniej obmyślić. Pana oblał zimny pot – on majaczył bez sensu, a karzeł stał zadowolony z siebie i zupełnie się niczego nie bał! Wtargnął jak zmora w jasny poranek, jak brzydka woń, która po-trafi popsuć najwyśmienitszy podwieczorek.

Wiedziony wewnętrzną koniecznością, z zacięciem determinacji w wąskich oczach, zbliżył się do karła, schwycił go wpół i podniósł do góry. Małe nóżki dyn-dały w powietrzu bezbronnie i rozpaczliwie, jakby chciały się wydłużyć i dotknąć ziemi. Panu wydało się, że te nóżki tykają jak zegar. „Mam cię, gadzie!” błysnęło mu w myślach i poczuł opanowujące go zadowolenie.

Karzeł tymczasem nie wydał z siebie ani jednego dźwięku – w jego zmrużonych oczach nie krył się ani strach, ani złość, tylko niezadowolenie, niezadowole-nie pomieszane z rozczarowaniem. Co za pomylenie – karzeł niezadowolony ze swego pana! Powykrzywia-ne rączęta zacisnęły się na dłoniach pana, aby zwolnić jego uścisk. Ale gdy pan raz uzyskał właściwą władzę, ani myślał jej oddawać, zaczął potrząsać karłem i tłuc nim o ścianę, aż po brunatnym czole popłynęła struż-ka krwi. Próbował się bronić kopniakami i ciosami piąstek, był silny jak na swą drobną posturę, ale pan nie ustępował, musiał koniecznie okazać wyższość nad swoim sługą i nim się opamiętał, karzeł leżał nie-żywy, uduszony kremowym paskiem od szlafroka, wpatrzony przed siebie, z wywalonym językiem.

Czy zbrodniarz poczuł się uwolniony? Wcale. Nagle pojął, że nic nie zmaże tego czynu, że to marznące z mi-nuty na minutę ohydne ciało było tylko jego dziełem

Sylwia Hejno

Babony i mężczyźnięta

Justyn

a Jaku

Bow

ska

Sylwia Hejno

Page 49: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200848

>> Tak Tworzymy

OFENSYWA - marzec 2008 49

Tak myślimy <<poczywał. Aż pewnego razu przyśniło mu się, że pan sprawił mu najgorszą możliwą do wyobrażenia karę – że sprzedał go do cyrku.

Wyobraził sobie, jak patrzy z maleńkiej jak dla kota klateczki na jego oddalające się plecy i łza za-kręciła mu się w oku. Ileż ta łza kosztowała go niena-wiści! Przypomniał sobie wszystkie razy, gdy bawił gości przy stole, usługiwał im niczym podrzędny lokaj kieliszkami, owocami, ciastkami i mięsiwami, wystrojony jak pacynka w teatrze dla dzieci. Robił piruety, pajacyki i gwiazdy, a całe to wyfiokowane pospólstwo aż piszczało z radości, gdy podnosiło mu się palto, a pumpy odsłaniały dziewczęce kolana po-kryte mikroskopijnymi włoskami.

W cyrku spotkał go los o dużo gorszy; przede wszystkim dlatego, że były tam inne karły, a na do-datek zupełnie tępe i wyzbyte poczucia godności. Karliczki według najświeższej mody były przystro-jone w setki loczków i sukienki ozdobione bufami i zwojami maleńkich koroneczek. Te z nich, które były zbyt garbate do noszenia takich kreacji, miały podoczepiane skrzydełka z połyskliwego nylonu na-ciągniętego na sercowate druty. Karliczki wyglądały tak, jakby się zatrzymały w połowie drogi między motylem i poczwarką i budziły zaciekawienie zarów-no wśród dzieci, jak i wśród dorosłych mężczyzn. Jedna z nich – o tak daleko rozstawionych oczach, że przypominała żabę – starała się uwodzicielsko do niego uśmiechać. Karła przejęło takie obrzydze-nie, że z całej siły uderzył ja pięścią w nos.

Niedługo po tym dwóch krzepkich młodzieńców o bezmyślnych twarzach i małych świńskich oczkach próbowało go zmusić do nałożenia szkaradnego mę-skiego przebrania. Stawiał tak zaciekły opór, że le-dwo zdołali go przyodziać. Na męski strój składały się drewniane buciki z zawiniętym i do góry czubka-mi ( były specjalnie za duże i za ciężkie, żeby wciąż spadały i wywoływały śmiech publiczności), białe rajtuzy z dużymi okami, zielony komplecik wyszy-wany cekinami i kapelusik z pawim piórem. Karzeł aż trząsł się z oburzenia – przebrano go za skrzata! Najgorsze jednak nadeszło po chwili: powoli obrócił się w stronę sceny i tam ujrzał cały karli repertuar – karliczki-leśne poczwarki udawały, że zbierają kwiaty, a raz na jakiś czas machały przy tym owinię-tymi w sreberko badylkami, co chyba miało symulo-wać jakieś czary, a karłowie-skrzaty wyśpiewywali nieopodal serenady, stawali na rękach i tańczyli nie-zgrabnie, aby się im przypodobać. Robili sobie przy tym kawały, a polegały one na tym, by poluzować któremuś z konkurentów pasek ( wystarczyło go lek-ko pociągnąć, by szorty spadły błyskawicznie w dół, ukazując fantastycznych kolorów gacie) i go ośmie-szyć. Karliczki trzymały się pod boki, wyrzucały przed siebie zniekształcone nóżki, gubiły miniaturo-we majtki i podwiązki, chichotały i popiskiwały przy tym na okrągło, a publiczność ryczała ze śmiechu i rzucała niewybredne żarty.

Ten żenujący korowód zdawał się ciągnąć w nieskoń-czoność, a karzeł czuł jak boli go w trzewiach na myśl o uczestniczeniu w tym uwłaczającym spektaklu. Wtedy

dwaj osiłkowie pojawili się znowu i próbowali go zmusić do wzięcia mandoliny. Bezskutecznie. Wreszcie wpadli na pyszny pomysł aby wypchnąć go w porywie wście-kłości na środek, a przed niego posłać nieco mniejszego karła z doczepionymi uszkami zająca, który by udawał, że przed nim ucieka. Zrozumiał wtedy, że został złama-ny, że nie ma żadnego sposobu, aby uniknąć spodlenia i że musi uczestniczyć w odrażającym rytuale zalotów. Stał więc ponury jak gradowa chmura, niemożliwie zde-gustowany pośród tańczących falbanek i opadających podwiązek i majtek.

Wypełniała go po brzegi pogarda dla współbratym-ców za ich upadek, który był znacznie gorszy od upadku ludzkiego, dlatego, że do ludzi nie czuł się wcale podob-ny. Z karłami natomiast łączyła go wspólnota krwi, kar-lego losu i niedoli. Karły wydały mu się nagle okrutnie odpychające, pomarszczone, niekształtne, bezmyślne i bezużyteczne, o głuchym uśmiechu i tępym spojrzeniu i zapragnął wszystkie, poza sobą samym, zniszczyć.

Sen pana

Pan miał w zwyczaju swój surowy i szorstki żywot rekompensować sobie nocą. Uczy-nił ze snu prawdziwą ceremonię; miał bo-

gaty wybór piżam, wszystkie były z tak cieniusień-kiego i delikatnego materiału, nieomal bez szwów, że nie uraziłyby skóry niemowlęcia w kołysce.

Przed snem, i tuż po przebudzeniu, lubił przebywać chwilkę sam. Z tego powodu jego żona miała sypialnię w innej części domu, toteż mogła tam robić, co jej się podobało. Celowo kładł się spać o pół godziny wcześ-niej, niż by wymagała tego naturalna senność, aby podelektować się miękkością kołder i poczekać, aż przejmą ciepło jego ciała. Lubił te chwile, gdy dosta-wał gęsiej skórki i parskał z zimna. Dlatego tak istot-ne było, aby nic mu nie zmąciło tego czasu. To samo działo się rano – przedłużał sobie leżenie w ciepłym gniazdku o jakiś kwadrans, tylko po to, aby nacieszyć się miękkością i bezpieczeństwem własnego łóżka.

Gdy wykonywał poranną toaletę, z przyjemnością przeglądał się w ogromnym lustrze naprzeciw łóżka i uśmiechał się leciutko do swojego odbicia. Tę czyn-ność o poranku zalecił mu felczer, jako wybitnie do-brze robiącą na nerwy. Ubrany w puchowy szlafrok, oczekiwał na brzegu łóżka aż ktoś przyniesie mu owoce. Zanurzał zęby w słodkim miąższu manda-rynek, melonów, granatów, brzoskwiń, arbuzów, aż ciekło mu po brodzie i ogarniał go spokój.

Zazwyczaj tace przynosiły dzieci, albo ktoś ze służ-by. Był to wyjątek, gdy panu usługiwał ktoś inny niż karzeł. Podobnie jak w niektórych krajach ludzie nie mogą pojąć, jak o poranku można jeść tłustą, parującą parówkę, tak pan nie potrafił sobie wyob-razić obecności swego sługi o tej cudnej porze, gdy pan na dobre nie wybudził się z oczyszczającego snu. Nie do pomyślenia by było, żeby pojawił się w ca-łej swojej groteskowej krasie opromieniony wscho-dzącym słońcem. On o poranku byłby niczym noc za dnia. Ale raz stało się inaczej.

Słońce wstało wyjątkowo wcześnie i grzało prosto w okna sypialni. Pan ledwie zdążył wstać, gdy nagle

Podobno żyjemy w czasach zmaskulinizowa-nych kobiet i zfeminizowanych mężczyzn. Ni-kogo w zasadzie nie dziwi facet w rybaczkach i różowym t-shircie. Elegancki pan mija się

dziś bowiem w drzwiach solarium ze spaloną na fryt-kę licealistką. Zaroiło się od – do niedawna znanych tylko kobietom – kosmetycznych artefaktów, odtajnio-nych klauzulą „dla mężczyzn”. Skrywa ona ten sam produkt, co dla kobiet, tyle że w ciemniejszym opako-waniu i o innej nucie zapachowej. Magiczna formuła „dla mężczyzn” zezwala mężczyznom na stosowanie (dotąd wyłącznie kobiecych) specyfików i zachowanie przy tym twarzy. Jest to formuła, która roztacza para-sol ochronny nad męskością. Dotychczas chroniło się dzieci, ciążę i macierzyństwo, pieski, kotki, względnie serce babci. Teraz spotykamy się z największym od-kryciem XXI wieku – konstatacją, że męskość należy chronić. Przed upływem czasu, niepogodą, koszma-rem bycia nieatrakcyjnym, źle ubranym rupieciem

Wszystkie na to sposoby – ampułki, by chronić mę-ską czuprynę; kremy, by chronić męską skórę; tabletki na noc, by chronić to, czego ampułka i krem nie ochronią – sprawiły, że mężczyzna stał się pacjentem. A przeciętna kobieta, której przy wieczornej lampce mylą się kremy jej i męża, nie bardzo wie, co z tą sytuacją począć. Pogu-

w drzwiach pojawił się karzeł, trzymający w rekach tacę; z tym swoim okropnym, przymilnym uśmie-chem na ustach. Pan struchlał w jednej chwili, w na-stępnej zaraz krzyknął z oburzenia. A karzeł nic. Stał niezmiennie uśmiechnięty z tacą, na której – zamiast owoców – stały metalowe miseczki z brudno-białą papką. Jasne światło uwydatniało jego niezgrabność, pan zauważył brud za paznokciami i żołto-szarą skó-rę. Nim zdążył zaprotestować, karzeł podszedł, jakby to od dawna było między nimi umówione i położył tacę na łóżku dotykając dłońmi pościeli, po czym zgi-nając się w ukłonach, wycofał się do kąta; w kącie wy-prężył się jak struna i patrzył w milczeniu.

Pan spojrzał przed siebie i pobladł. W wielkim lustrze odbijał się on i karzeł. On i karzeł! We dwóch. Jeden z przodu, drugi z tyłu, nieco w cieniu. W jednej chwili całym sobą go znienawidził. To, na co się ośmielił było pogwałceniem wszystkich reguł – wtargnął do świata, który był przed nim zamknięty. W dodatku stał obok, jak równy z równym, tak, że w złoconych ramach lustra wyglądali jakby pozowali do rodzinnego portretu!

Pan znajdował się w tym dziwnym stanie, gdy człowiek przeczuwa, że zaszło coś o czym teoretycznie wie (podejrzewa,

że śni), ale nie jest do końca siebie pewny i nie wie, co ma zrobić, aby się nie ośmieszyć. Za to pewność siebie karła dezorientowała go, gdyż najwyraźniej miał lepszą wiedzę na temat całej sytuacji niż on sam. Ale równie dobrze przebiegły bazyliszek mógł wszystko wcześniej obmyślić. Pana oblał zimny pot – on majaczył bez sensu, a karzeł stał zadowolony z siebie i zupełnie się niczego nie bał! Wtargnął jak zmora w jasny poranek, jak brzydka woń, która po-trafi popsuć najwyśmienitszy podwieczorek.

Wiedziony wewnętrzną koniecznością, z zacięciem determinacji w wąskich oczach, zbliżył się do karła, schwycił go wpół i podniósł do góry. Małe nóżki dyn-dały w powietrzu bezbronnie i rozpaczliwie, jakby chciały się wydłużyć i dotknąć ziemi. Panu wydało się, że te nóżki tykają jak zegar. „Mam cię, gadzie!” błysnęło mu w myślach i poczuł opanowujące go zadowolenie.

Karzeł tymczasem nie wydał z siebie ani jednego dźwięku – w jego zmrużonych oczach nie krył się ani strach, ani złość, tylko niezadowolenie, niezadowole-nie pomieszane z rozczarowaniem. Co za pomylenie – karzeł niezadowolony ze swego pana! Powykrzywia-ne rączęta zacisnęły się na dłoniach pana, aby zwolnić jego uścisk. Ale gdy pan raz uzyskał właściwą władzę, ani myślał jej oddawać, zaczął potrząsać karłem i tłuc nim o ścianę, aż po brunatnym czole popłynęła struż-ka krwi. Próbował się bronić kopniakami i ciosami piąstek, był silny jak na swą drobną posturę, ale pan nie ustępował, musiał koniecznie okazać wyższość nad swoim sługą i nim się opamiętał, karzeł leżał nie-żywy, uduszony kremowym paskiem od szlafroka, wpatrzony przed siebie, z wywalonym językiem.

Czy zbrodniarz poczuł się uwolniony? Wcale. Nagle pojął, że nic nie zmaże tego czynu, że to marznące z mi-nuty na minutę ohydne ciało było tylko jego dziełem

Sylwia Hejno

Babony i mężczyźnięta

Justyn

a Jaku

Bow

ska

Sylwia Hejno

Page 50: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200850

>> Tak myślimy

OFENSYWA - marzec 2008 51

Tak myślimy <<biły się te płcie, a równych płac jak nie było, tak nie ma.

Co gorsze, wśród mężczyzn zaaferowanych tym, aby regularnie uzupełniać męskość produktami „dla męż-czyzn”, kobietom przestaje się opłacać kobiecość. Wia-domo – jeżeli jest chorowity pacjent, to jego parę może stanowić tylko zamaszysta pielęgniarka. Ewentualnie autorytarna pani salowa. Dla określenia takiej katego-rii kobiet proponuję używać terminu babon. Używał go już Witkacy, choć w innym, niż tutaj, kontekście. Kim jest babon? Jest to synteza Baby-Jagi i Herod-baby (wg „Słownika mitów i tradycji kultury” W. Kopalińskiego), a więc z jednej strony kobieta stanowcza i samowystar-czalna, z drugiej strony mściwa i swarliwa jędza. Pośród kobiet, kobit, kobitek, kobietek, bab i babsztyli, musi być i babon. Jest to hybryda, a zarazem pewien model kul-turowy często pojawiający się w literaturze ( np. pani Dulska, kuzynka Bietka, Lady Makbet, Milady z „Trzech Muszkieterów”). Dla jeszcze pełniejszego zilustrowania o co chodzi, podam bardziej współczesny przykład.

Pani Zosia, która uważa, że świat się kręci wokół jej własnego pępka, nie goli pach i duma, dokąd to jej sąsiadka idzie bez torebki – jest babą. Pani Zo-fia, która włada biegle dwoma językami, jest niena-gannie ubrana i bluzga kierowcę, gdy nie ma jej czym wydać reszty – jest babonem. Pani Zosia zakrad-nie się po 10 zł, które komuś wypadło, chuchnie na nie i prędko schowa do torebki, pani Zofia nato-miast z całą pompą odda zgubę właścicielowi, nawią-zując przy tym np. do głodujących dzieci w Afryce. Baba jest konstrukcją prostą, babon – podstępną.Wprowadzenie pojęcia „babona” do języka po-tocznego byłoby bardzo pożyteczne, ponieważ określenia takie jak: babsko, babidło, babiszcze, babsztyl, itp., nie oddają w pełni jej cech osobo-wych. Mężczyźni, którzy poczują, że to nie dla nich i zechcą się bronić, mogą sięgnąć po poradnik au-torstwa Jay’a Cartera: „Wstrętne kobiety. Jak nie po-zwolić im się dłużej ranić bez zniżania się do ich po-ziomu.” Książka zawiera (całkiem na serio opisane) przykłady konfliktów oraz bezpiecznych sposobów na uniknięcie ich, a także charakteryzuje niebez-pieczne typy kobiet.

Co ciekawe, całe lata dwudzieste upłynęły pod znakiem chłopczyc. Modne były krótkie, faliste fry-zury i skromniutkie toczki; modę tę rozpowszech-niła Coco Chanel, która ogłosiła, że spaliła sobie włosy nad kuchenką. Ale, nie zapomnijmy, towarzy-szyły temu wąskie, rurkowate sukienki i żakieciki do trzech czwartych łydki i trzech czwartych łokcia. To właśnie wtedy kabaretki ujrzały światło dzien-ne, a wieczorami tzw. girlsy (dziewczyny w majtko-spodenkach, czepku i z loczkiem na czole) wymachi-wały nogami w nocnych klubach, ku uciesze panów i wyemancypowanych pań z papierosami w ustach.

Spojrzenie kobiety, oraz na kobietę, było zdecy-dowanie mniej krytyczne. Nikt by nie wpadł na to, aby odkrywać, po kolei, od a do z, wady kobiecego ciała, następnie ją pocieszać,

a wreszcie – pomagać je przezwyciężać. Najwyraźniej nikt wówczas nie odkrył, że ciało jest zawsze chore i niedoskonałe, i zawsze wymaga porad. Założę się,

Człowiek nigdy nie wykorzysta w pełni poten-cjału, który akumuluje, bo nie pozwoli mu na to jego nabyty lęk przed reakcją świata. Jest skazany na porażkę, gdyż przeciw nie-

mu stoją miriady ludzi takich samych jak on, zdegusto-wanych niemożnością realizacji zamierzeń i wyrażania emocji. Zanim dostanie kopa niewyobrażalnej odwagi i zdecyduje, że jednak się trochę tym życiem pobawi i – nim zejdzie – pokaże co myśli, dostanie innego kopa od tych, co pokazać się nie zdążyli, nie potrafili albo - jak sami najczęściej twierdzą - nie mieli ochoty. Naj-łatwiej zatem napisać parę dekadenckich wierszydeł o autoniemocy (które świat zrozumie, bo to problem ogólnoludzki) i wycofać się na tarczy, wśród wtóru chó-rów, że zmarnował się kolejny talent, że kolejną wieżę z kości słoniowej masa ludzka rozpieprzyła w puch. W myśl strategii szakala, sępa i muchy plujki najlep-szy kąsek to taki, co zaraz zdechnie, ale jeszcze idzie, co jest w świecie przyrody jedyną gwarancją jako takiej świeżości. W świecie ludzkości cywilizowanej takie prawo nie działa oczywiście w sposób bezpośredni. Ale i tu zawsze znajdą się gotowi doprowadzić kogoś do agonii tylko po to, by się nad nim pochylić i krzyknąć: „Pomóżcie!” Cywilizowana ludzkość nazwała ich felieto-nistami.

Przeciętny felietonista zaczyna zazwyczaj od „ Dziś rano kawa nie była dobra”, a kończy na ataku nukle-arnym, hemoroidach, Afryce (którą systematycznie chce oddłużać), komunistycznym brzemieniu (które musi dźwigać) albo Osi Zła (której w ogóle nie ma). To na świecie. W Lublinie np. prawie wszyscy jadą kwa-drygą zaprzężoną w cztery słowa: NIC SIĘ NIE DZIE-JE. A propos kwadrygi: to modne ostatnio słowo roz-powszechnione zostało za sprawą rzeźby „Kwadryga Apollina”, której współtwórcą jest wizytujący regular-nie Lublin Wielki Rzeźbiarz Adam Myjak. Do czasu za-prezentowania na KUL-u dokumentacji fotograficznej z powstawania wspomnianej rzeźby, nikomu do głowy nie przyszłoby użycie słowa „kwadryga” w jakimkolwiek kontekście...,a teraz – proszę.

(Trzy lata temu na wykładzie w auli WA pojawił się inny wielki rzeźbiarz - Tomek Kawiak. Mężczyźni za-zdrościli mu opalenizny, kobiety - pierścionków. Pytał nas, czy w Polsce mamy levi’sy i czy kiedykolwiek do-tykaliśmy gliny. Pamiętam, że jedna z moich koleżanek opuściła wtedy salę, a ja zapragnąłem wyjechać z Pol-ski na zawsze.)

Obydwaj panowie sprawiają wrażenie zadowolo-nych z siebie i własnych poczynań, jest więc ogrom-na szansa,że nie popełnią w życiu żadnego felietonu. Co innego dziewczynka taszcząca na grzbiecie plecak wielkości air force one, którą spotkałem w autobusie na trasie Lublin – stolica, mniej więcej miesiąc temu. Wystarczyło, że upadł jej bilet : „Jezusiu, ja to mam dzisiaj przejebany dzień!” - wrzasnęła.

Jezusiu! Myślę, że z jej ręki powstawałyby piękne fe-lietony.

Na pewno nic już nie napisze nikt z wędrow-nej trupy artystów przemieszczających się pieszo po Europie. Ten barwny orszak,

wędrujący z tresowanymi gołąbkami i mówiącą kozą, dotarł aż do miasteczka Alba Iulia w centralnej Rumu-nii, gdzie dokonał swego zbiorowego żywota w efek-townym, acz nieprzemyślanym technicznie fajerszoł. Ponieważ artyści tańczyli w sukniach z tiulu i koronek, a w fantazyjnie ułożonych włosach mieli mnóstwo lakie-ru, palili się żwawo jak snopki siana albo zapałki i po mi-nucie nie została po nich garstka popiołu. W Rumunii zamierzali głosić prawa człowieka i walczyć z wykorzy-stywaniem dzieci do pracy w kopalniach. Nie wiedzieli tylko, że w Alba Iulia od dawna niczego nie wydobywa-no, w związku z czym i przyrost naturalny był znikomy. Ostatnie dziecko urodziło się tu dziesięć lat temu.

Ojcem dziecka był Jarek K. - orędownik hedoni-zmu, alkoholik, poeta i wizjoner. Przemierzał pieszo nieludzkie dystanse, grał cudnie na gitarze i mieszkał z babką, którą chciał wykończyć paląc na jej oczach stronice Pisma Świętego. W wieku 27 lat wyruszył w świat i w kolczastych, kwitnących na różowo zaro-ślach nieopodal Alba Iulia, stracił dziewictwo z prze-cudnej urody córką rumuńskiego poganiacza osłów. W osiem miesięcy później na świat przyszedł Nicolau K. Gdyby Jarek K. dopadł jego matkę w krzakach kilka lat wcześniej, malec musiałby pewnie ciągać w górę i w dół żelazne wagoniki z węglem, nadając tym samym sens szalonej krucjacie, która zawitała do jego miasta. W chwili niefartownej zabawy z ogniem Nicolau K. stał jednak razem z innymi gapiami na rynku. Jego nieprzy-tomny ojciec leżał w rowie dwie uliczki dalej - od dawna nie było inaczej. Jarek K. historię swojego życia spisał w jedenastu zeszytach. Te jedenaście zeszytów, trak-tujących głównie o bezsensie, powinno wejść w obieg jako lektura obowiązkowa każdego, kto kiedykolwiek zamierza zabrać się za felieton od tej czy innej strony.

że Josephine Baker – ta od bananowej spódnicz-ki – zostałaby dziś, z racji mocno pulchnych łydek, okrzyknięta kaszalotem i mogłaby co najwyżej rekla-mować sery i wędliny w katalogu Tesco.

Trochę paradoksalnie uważamy, że ciało kobiece zostało nareszcie „wyzwolone”, skoro wcześniej było tabu, a teraz nie jest tabu. W bardzo podobny sposób ciało mężczyzny jakby nie istniało, dopóki nie od-kryto, że należy je smarować, klepać, opalać, odchu-dzać oraz dostarczać tego, „co jest MU potrzebne”. Cha, cha, teraz dopiero mamy równouprawnienie!

Tylko czekać, aż się pojawi na rynku poradnik męskiej urody, z intrygującymi poradami: „Czy wiesz, że męskie mieszki włosowe są mocniejsze niż kobiece? Jeśli chcesz na długo cieszyć się gładkimi nogami i jedwabistymi przegubami, spróbuj…”, „Marzysz o mięsistych war-gach Matta Damona? Oto 323 sposoby, aby je mieć!”.

To szalenie zabawne, że obok marketingowej ka-tegorii „prawdziwych mężczyzn” nie ma „praw-dziwych kobiet”. Może by powstały, gdyby któraś firma zechciała je zachęcić do noszenia slipek…Na razie nie ma jednak takiej potrzeby i wygląda na to, że są faceci, prawdziwi faceci, a kobiety, Bogu dzię-ki, są nadal jednakie. Tzn.: faceci zwykli pozostają tacy, jacy byli dotychczas, a prawdziwi faceci zna-ją się na depilacji, pudrach i tuszach do rzęs „dla mężczyzn”, chodzą na solarium i boją się zmarsz-czek.

Kobiecość będzie nam na razie towarzyszyć pod postacią odniesień do seksu, zakupów, problemów z włosami, skórą, paznokciami oraz „kobiecych” wzdęć żołądka. Męskość natomiast będzie przeży-wała rozkwit: faceci zwykli, znajdujący się w defen-sywie będą walczyć o swoje prawa, tak jak niegdyś sufrażystki walczyły o prawa kobiet, dzięki czemu o męskości będzie się mówiło jak nigdy dotąd.

Ale może nie wszystko stracone: znajoma ko-smetyczka zdradziła mi, że jej męscy klienci pła-czą podczas skubania brwi i boją się henny do rzęs. Jest więc jeszcze cień nadziei, że im się odechce

D

ariu

sz siem

ieński

Łukasz Smutek

Page 51: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200850

>> Tak myślimy

OFENSYWA - marzec 2008 51

Tak myślimy <<biły się te płcie, a równych płac jak nie było, tak nie ma.

Co gorsze, wśród mężczyzn zaaferowanych tym, aby regularnie uzupełniać męskość produktami „dla męż-czyzn”, kobietom przestaje się opłacać kobiecość. Wia-domo – jeżeli jest chorowity pacjent, to jego parę może stanowić tylko zamaszysta pielęgniarka. Ewentualnie autorytarna pani salowa. Dla określenia takiej katego-rii kobiet proponuję używać terminu babon. Używał go już Witkacy, choć w innym, niż tutaj, kontekście. Kim jest babon? Jest to synteza Baby-Jagi i Herod-baby (wg „Słownika mitów i tradycji kultury” W. Kopalińskiego), a więc z jednej strony kobieta stanowcza i samowystar-czalna, z drugiej strony mściwa i swarliwa jędza. Pośród kobiet, kobit, kobitek, kobietek, bab i babsztyli, musi być i babon. Jest to hybryda, a zarazem pewien model kul-turowy często pojawiający się w literaturze ( np. pani Dulska, kuzynka Bietka, Lady Makbet, Milady z „Trzech Muszkieterów”). Dla jeszcze pełniejszego zilustrowania o co chodzi, podam bardziej współczesny przykład.

Pani Zosia, która uważa, że świat się kręci wokół jej własnego pępka, nie goli pach i duma, dokąd to jej sąsiadka idzie bez torebki – jest babą. Pani Zo-fia, która włada biegle dwoma językami, jest niena-gannie ubrana i bluzga kierowcę, gdy nie ma jej czym wydać reszty – jest babonem. Pani Zosia zakrad-nie się po 10 zł, które komuś wypadło, chuchnie na nie i prędko schowa do torebki, pani Zofia nato-miast z całą pompą odda zgubę właścicielowi, nawią-zując przy tym np. do głodujących dzieci w Afryce. Baba jest konstrukcją prostą, babon – podstępną.Wprowadzenie pojęcia „babona” do języka po-tocznego byłoby bardzo pożyteczne, ponieważ określenia takie jak: babsko, babidło, babiszcze, babsztyl, itp., nie oddają w pełni jej cech osobo-wych. Mężczyźni, którzy poczują, że to nie dla nich i zechcą się bronić, mogą sięgnąć po poradnik au-torstwa Jay’a Cartera: „Wstrętne kobiety. Jak nie po-zwolić im się dłużej ranić bez zniżania się do ich po-ziomu.” Książka zawiera (całkiem na serio opisane) przykłady konfliktów oraz bezpiecznych sposobów na uniknięcie ich, a także charakteryzuje niebez-pieczne typy kobiet.

Co ciekawe, całe lata dwudzieste upłynęły pod znakiem chłopczyc. Modne były krótkie, faliste fry-zury i skromniutkie toczki; modę tę rozpowszech-niła Coco Chanel, która ogłosiła, że spaliła sobie włosy nad kuchenką. Ale, nie zapomnijmy, towarzy-szyły temu wąskie, rurkowate sukienki i żakieciki do trzech czwartych łydki i trzech czwartych łokcia. To właśnie wtedy kabaretki ujrzały światło dzien-ne, a wieczorami tzw. girlsy (dziewczyny w majtko-spodenkach, czepku i z loczkiem na czole) wymachi-wały nogami w nocnych klubach, ku uciesze panów i wyemancypowanych pań z papierosami w ustach.

Spojrzenie kobiety, oraz na kobietę, było zdecy-dowanie mniej krytyczne. Nikt by nie wpadł na to, aby odkrywać, po kolei, od a do z, wady kobiecego ciała, następnie ją pocieszać,

a wreszcie – pomagać je przezwyciężać. Najwyraźniej nikt wówczas nie odkrył, że ciało jest zawsze chore i niedoskonałe, i zawsze wymaga porad. Założę się,

Człowiek nigdy nie wykorzysta w pełni poten-cjału, który akumuluje, bo nie pozwoli mu na to jego nabyty lęk przed reakcją świata. Jest skazany na porażkę, gdyż przeciw nie-

mu stoją miriady ludzi takich samych jak on, zdegusto-wanych niemożnością realizacji zamierzeń i wyrażania emocji. Zanim dostanie kopa niewyobrażalnej odwagi i zdecyduje, że jednak się trochę tym życiem pobawi i – nim zejdzie – pokaże co myśli, dostanie innego kopa od tych, co pokazać się nie zdążyli, nie potrafili albo - jak sami najczęściej twierdzą - nie mieli ochoty. Naj-łatwiej zatem napisać parę dekadenckich wierszydeł o autoniemocy (które świat zrozumie, bo to problem ogólnoludzki) i wycofać się na tarczy, wśród wtóru chó-rów, że zmarnował się kolejny talent, że kolejną wieżę z kości słoniowej masa ludzka rozpieprzyła w puch. W myśl strategii szakala, sępa i muchy plujki najlep-szy kąsek to taki, co zaraz zdechnie, ale jeszcze idzie, co jest w świecie przyrody jedyną gwarancją jako takiej świeżości. W świecie ludzkości cywilizowanej takie prawo nie działa oczywiście w sposób bezpośredni. Ale i tu zawsze znajdą się gotowi doprowadzić kogoś do agonii tylko po to, by się nad nim pochylić i krzyknąć: „Pomóżcie!” Cywilizowana ludzkość nazwała ich felieto-nistami.

Przeciętny felietonista zaczyna zazwyczaj od „ Dziś rano kawa nie była dobra”, a kończy na ataku nukle-arnym, hemoroidach, Afryce (którą systematycznie chce oddłużać), komunistycznym brzemieniu (które musi dźwigać) albo Osi Zła (której w ogóle nie ma). To na świecie. W Lublinie np. prawie wszyscy jadą kwa-drygą zaprzężoną w cztery słowa: NIC SIĘ NIE DZIE-JE. A propos kwadrygi: to modne ostatnio słowo roz-powszechnione zostało za sprawą rzeźby „Kwadryga Apollina”, której współtwórcą jest wizytujący regular-nie Lublin Wielki Rzeźbiarz Adam Myjak. Do czasu za-prezentowania na KUL-u dokumentacji fotograficznej z powstawania wspomnianej rzeźby, nikomu do głowy nie przyszłoby użycie słowa „kwadryga” w jakimkolwiek kontekście...,a teraz – proszę.

(Trzy lata temu na wykładzie w auli WA pojawił się inny wielki rzeźbiarz - Tomek Kawiak. Mężczyźni za-zdrościli mu opalenizny, kobiety - pierścionków. Pytał nas, czy w Polsce mamy levi’sy i czy kiedykolwiek do-tykaliśmy gliny. Pamiętam, że jedna z moich koleżanek opuściła wtedy salę, a ja zapragnąłem wyjechać z Pol-ski na zawsze.)

Obydwaj panowie sprawiają wrażenie zadowolo-nych z siebie i własnych poczynań, jest więc ogrom-na szansa,że nie popełnią w życiu żadnego felietonu. Co innego dziewczynka taszcząca na grzbiecie plecak wielkości air force one, którą spotkałem w autobusie na trasie Lublin – stolica, mniej więcej miesiąc temu. Wystarczyło, że upadł jej bilet : „Jezusiu, ja to mam dzisiaj przejebany dzień!” - wrzasnęła.

Jezusiu! Myślę, że z jej ręki powstawałyby piękne fe-lietony.

Na pewno nic już nie napisze nikt z wędrow-nej trupy artystów przemieszczających się pieszo po Europie. Ten barwny orszak,

wędrujący z tresowanymi gołąbkami i mówiącą kozą, dotarł aż do miasteczka Alba Iulia w centralnej Rumu-nii, gdzie dokonał swego zbiorowego żywota w efek-townym, acz nieprzemyślanym technicznie fajerszoł. Ponieważ artyści tańczyli w sukniach z tiulu i koronek, a w fantazyjnie ułożonych włosach mieli mnóstwo lakie-ru, palili się żwawo jak snopki siana albo zapałki i po mi-nucie nie została po nich garstka popiołu. W Rumunii zamierzali głosić prawa człowieka i walczyć z wykorzy-stywaniem dzieci do pracy w kopalniach. Nie wiedzieli tylko, że w Alba Iulia od dawna niczego nie wydobywa-no, w związku z czym i przyrost naturalny był znikomy. Ostatnie dziecko urodziło się tu dziesięć lat temu.

Ojcem dziecka był Jarek K. - orędownik hedoni-zmu, alkoholik, poeta i wizjoner. Przemierzał pieszo nieludzkie dystanse, grał cudnie na gitarze i mieszkał z babką, którą chciał wykończyć paląc na jej oczach stronice Pisma Świętego. W wieku 27 lat wyruszył w świat i w kolczastych, kwitnących na różowo zaro-ślach nieopodal Alba Iulia, stracił dziewictwo z prze-cudnej urody córką rumuńskiego poganiacza osłów. W osiem miesięcy później na świat przyszedł Nicolau K. Gdyby Jarek K. dopadł jego matkę w krzakach kilka lat wcześniej, malec musiałby pewnie ciągać w górę i w dół żelazne wagoniki z węglem, nadając tym samym sens szalonej krucjacie, która zawitała do jego miasta. W chwili niefartownej zabawy z ogniem Nicolau K. stał jednak razem z innymi gapiami na rynku. Jego nieprzy-tomny ojciec leżał w rowie dwie uliczki dalej - od dawna nie było inaczej. Jarek K. historię swojego życia spisał w jedenastu zeszytach. Te jedenaście zeszytów, trak-tujących głównie o bezsensie, powinno wejść w obieg jako lektura obowiązkowa każdego, kto kiedykolwiek zamierza zabrać się za felieton od tej czy innej strony.

że Josephine Baker – ta od bananowej spódnicz-ki – zostałaby dziś, z racji mocno pulchnych łydek, okrzyknięta kaszalotem i mogłaby co najwyżej rekla-mować sery i wędliny w katalogu Tesco.

Trochę paradoksalnie uważamy, że ciało kobiece zostało nareszcie „wyzwolone”, skoro wcześniej było tabu, a teraz nie jest tabu. W bardzo podobny sposób ciało mężczyzny jakby nie istniało, dopóki nie od-kryto, że należy je smarować, klepać, opalać, odchu-dzać oraz dostarczać tego, „co jest MU potrzebne”. Cha, cha, teraz dopiero mamy równouprawnienie!

Tylko czekać, aż się pojawi na rynku poradnik męskiej urody, z intrygującymi poradami: „Czy wiesz, że męskie mieszki włosowe są mocniejsze niż kobiece? Jeśli chcesz na długo cieszyć się gładkimi nogami i jedwabistymi przegubami, spróbuj…”, „Marzysz o mięsistych war-gach Matta Damona? Oto 323 sposoby, aby je mieć!”.

To szalenie zabawne, że obok marketingowej ka-tegorii „prawdziwych mężczyzn” nie ma „praw-dziwych kobiet”. Może by powstały, gdyby któraś firma zechciała je zachęcić do noszenia slipek…Na razie nie ma jednak takiej potrzeby i wygląda na to, że są faceci, prawdziwi faceci, a kobiety, Bogu dzię-ki, są nadal jednakie. Tzn.: faceci zwykli pozostają tacy, jacy byli dotychczas, a prawdziwi faceci zna-ją się na depilacji, pudrach i tuszach do rzęs „dla mężczyzn”, chodzą na solarium i boją się zmarsz-czek.

Kobiecość będzie nam na razie towarzyszyć pod postacią odniesień do seksu, zakupów, problemów z włosami, skórą, paznokciami oraz „kobiecych” wzdęć żołądka. Męskość natomiast będzie przeży-wała rozkwit: faceci zwykli, znajdujący się w defen-sywie będą walczyć o swoje prawa, tak jak niegdyś sufrażystki walczyły o prawa kobiet, dzięki czemu o męskości będzie się mówiło jak nigdy dotąd.

Ale może nie wszystko stracone: znajoma ko-smetyczka zdradziła mi, że jej męscy klienci pła-czą podczas skubania brwi i boją się henny do rzęs. Jest więc jeszcze cień nadziei, że im się odechce

Da

riusz s

iemień

ski

Łukasz Smutek

Page 52: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200852

>> Tak konCzymy

OFENSYWA - marzec 2008 5�

Tak konCzymy <<

Kiedy płomieniste widowisko w Alba Iulia dobiegało końca i ludzie powoli rozchodzili się do domów, na drugiej półkuli,

w wielkim mieście Capetown, wschodziło słońce.Małemu Nelsonowi Nlyangaie za-łożono na rękę fluorescencyjną opaskę, w dłoń wetknięto żarzącą się bladonie-bieskim światłem miotełkę i skierowano razem z grupką innych czarnych, usmar-kanych dzieciaków do wejścia na Green Point Stadium. Nelson miał w sobie wirusa HIV. Tego samego wirusa miała jego niespełna dwudziestoletnia matka, babka i siedemnastu innych członków ro-dziny Nlyangaie. Czy to możliwe? Nawet jeśli historia graniczy z cudem,wszyscy z rodziny Nelsona byli wierzącymi w cuda, pogodnymi chrześcijanami, regularnie posyłającymi swe modły do dzieciątka Jezus...Tak, niewykluczone, że wierzy-li w cuda jak nikt inny na tej planecie. Nikt jednak nigdy nie pomyślał o nich jak o kimś wyjątkowym. W całej Afryce ta-kich cudownych rodzin były miliony. Mały Nelson w swoim krótkim – lub też, biorąc pod uwagę okoliczności, całkiem długim życiu – nie doświadczył wprawdzie peł-nego żołądka, za to już osiem razy był na koncercie zespołu U2. (Widać ludzie z U2 lubili ludzi z Capetown. Raz nawet jeden z nich odwiedził szpital Sióstr Nie-gasnącego Miłosierdzia i wziął małego Nelsona na ręce).

Tego dnia historia znów miała się po-wtórzyć - wąskim przejściem prowadzo-no wszystkie Murzyniątka do specjalne-go sektora pod samą sceną. Musiały tam na zmianę machać miotełkami i ro-bić smutne oczy do kamer całego świata - jak zawsze.

„Ten tu młody człowiek nie przegapił ani jednego koncertu! Jest tu dziewiąty już raz! Dzielny malec!” - krzyczał z dumą opiekun Nelsona, łapiąc go za rękę i pod-nosząc ją do góry, by stworzyć las rąk nad Green Point Stadium.

„Jezusiu! Szczęściarz z ciebie!” - pis-nęła przeciskająca się obok dziewczyn-ka z plecakiem wielkości air force one i po chwili zniknęła w tłumie.

Mały Nlyangaie w istocie był szczęśli-wy

Łukasz Smutek

Ulgą może być fakt, że jeśli już jesteśmy martwi, nieuchronny rozpad ciała jest już poza naszą percepcją. Żywi wypierają skutecznie poza granice umysłu ok-rucieństwo owego procesu. Dlaczego? Prześledźmy jego przebieg. „Gnicie pojawia się, przynajmniej w lecie, 24 godziny po zgonie, w zimie zaś nawet osiem dni później. Jego pierwszą oznaką jest pojawienie się na prawym podżebrzu, na wysokości kątni-cy zielonej plamy – wynikłej z połączenia siarkowodoru z hemoglobiną i hematyną – która powoli ciemnieje, obejmuje brzuch i rozszerza się na całego trupa zacierając plamy opadowe. Później czarna plama w wewnętrznym kącie spojówki przygoto-wuje rozkład oka. Pęcherzyki, podniesienia epidermy nabrzmiałe widocznym wy-siękiem, pękają, obnażając skórę właściwą. Brzuch rozdziera się, chrząstki kostne łamią, oddzielone mięso odsłania kostną podporę. Leon Derobert w swym Traktacie o medycynie sądowej opisuje rozmaite aspekty gnicia: powłoki przybierają w strefie pochyłej wygląd pseudowybroczynowy; mózg staje się papkowatą, kleistą i szarawą masą; płuca pękają w bruzdach kręgowych i pozostają z nich jedynie miękkie i brą-zowawe masy, zanurzone w czerwonej cieczy przesączynowej; wątroba gąbczasta i czerniawa, pokrywa się gnilnymi pęcherzykami; wydrążone trzewia mają czerwo-nawe ścianki, podczas gdy wokół okrężnicy wstępującej i kątnicy dominuje kolor zielonkawy; serce staje się wiotkim spłaszczonym workiem.(...) Tak odchodzi czło-wiek – psując się nieuchronnie i zgodnie z reakcjami fizykochemicznymi”.1 Myślę, że przytoczony powyżej fragment nie pozostawia żadnych wątpliwości.

Taki koniec jest nieodwołalny, toteż z usuwaniem zwłok należy się spieszyć. Sytuacja komplikuje się, gdy weźmiemy pod uwagę złożoność i czasochłonność procedur, które muszą być wprowadzone w życie, zanim nieboszczyk spocznie w ziemi. Gdy owoce stracą niezbędną dla jedzenia świeżość - wyrzucamy je, gdy skiśnie mleko - nic prostszego, niż je wylać, zdechłego psa ze łzą w oku zakopuje-my w ogródku. Dlaczego z człowiekiem jest inaczej?

Odwołajmy się powtórnie do kategoryzowania elementów świata. Człowiek oprócz tego, że żyje, jako jedyne stworzenie jest tego świadom. Śmierć od-

biera mu ten atrybut, czego jednak nadal świadomi są świadkowie owego zjawiska. I tu właśnie rodzi się „problem”. Cała tajemnica tkwi w owej utracie świadomości życia. Żywi nie odwołują się do tego, czym JEST przedmiot, lecz do pamięci o tym, czym BYŁ kiedyś, może nawet przed chwilą, bo granica wąska, a pamięć świeża. Wciąż trudno uwierzyć, że jest świątynia, lecz już w niej ducha nie ma. I chociaż ta cenna iskra zgasła, a pośmiertny chłód opanowujący ciało jest najwcześniejszym zwiastunem rozstania z ludzką godnością, to żywi o niej pamiętają. Następuje pro-jekcja uczuć, wskrzeszanie wspomnień i doznań, w których żywe ciało odgrywało przecież niebagatelną rolę - jako przekaźnik i narzędzie ducha. Bo czy można wy-obrazić sobie kontakty między ludźmi bez dotyku, spojrzeń i gestów? Obcowanie dusz pozbawionych cielesnej powłoki nie jest domeną naszego świata.

Trafny opis przeżywania utraty bliskiej znajdujemy u Mirony Ogryzko – Wiewió-rowskiej, która nazywa go „rozłączeniem i trwaniem więzi”. Pisze, że przejawia się to w „(...) w postaci koncentracji na osobie zmarłego. Wprawdzie śmierć spowodowała przerwanie interakcji, ale osobista więź jest nadal podtrzymywana. Odzwierciedle-niem takiego zjawiska może być dążenie do kontynuacji wzorów, postaw, warto-ści, ocen, przejmowanie celów, odwoływanie się do opinii zmarłego”.2 To właśnie czynniki abstrakcyjne i delikatna sfera uczuć tworzą stosunki międzyludzkie. One konstytuują człowieka i one, mimo kruchości ciała – nośnika, mogą żyć w ludzkiej pamięci. Do momentu pogrzebania zwłoki, a później miejsce pochówku stanowią symbol, pozwalają zogniskować to, co wielu ludzi nosi w swoich sercach. Uroczysto-ści pogrzebowe to forma oddania hołdu zmarłemu, ale również symboliczne przy-pieczętowanie rozstania. Nie bez przyczyny to właśnie po pogrzebach ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego przechodzą z fazy odrętwienia i zaprzeczenia do rozpaczy. Widok opuszczanej trumny zawiera jasne przesłanie: to już naprawdę koniec.

Ale wspominać kogoś, kto odszedł, żywi mogą i będą to robić, bo więź łączy ich z duchem, a nie z ciałem. Codzienność, niegdyś dzielona z nieobecnym, obfi-tuje w skojarzenia odświeżające pamięć. Przemierzając cmentarz w dniu 1 listo-pada można usłyszeć wiele rozmów, których lwia część dotyczy ludzi wędrujących jeszcze po ziemi. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że wspominanie zmarłych nad ich mogiłą nie jest tak popularne, jak byśmy się tego spodziewali. To tylko po-twierdzenie tego, że ciało po śmierci jest tylko nic nie znaczącym elementem skła-dowym, który można wyrzucić poza nawias zainteresowania.

być może takie spojrzenie na sprawę wyda się

nie do pomyślenia, a nawet zakrawa na herezję. Nic bardziej mylnego; znajduje ono wyraz w praktyce: „W krajach gdzie ziemia jest zmarznię-ta i pokryta śniegiem i lodem przez znaczną część roku (...) pochowanie ciała w ziemi nastręcza trudności, o ile w ogóle jest podczas zimy wykonalne. Na Kamczatce istnieje zwyczaj opusz-czania chatki, w której ktoś zmarł (...); nie jest on jednak rygorystycznie prze-strzegany. Gdy mieszkańcy orientowali się, że śmierć nadchodzi i opuszczenie chaty w warunkach zimy kamczac-kiej spowoduje zgon ich wszystkich, ponieważ nie ma fizycznej możliwo-ści zbudowania akurat teraz nowego schronienia, po prostu wynosili umie-rającego przed chatę pozostawiając psom na pożarcie. Relacje etnografów świadczą niedwuznacznie, że byli duchem ze zmarłym bądź umierają-cym, uczucia żalu, smutku nie były im obce, łzy także nie, lecz (...) grób nie wyrastał”3 Jeszcze jedna ilustracja : „Wokół chat eskimoskich piętrzą się zwały kości morsów, fok, reniferów (...) ogołocone doszczętnie i z resztkami mięsa. Zdarzają się wśród nich także kości ludzkie. Nie ma to nic wspólne-go z jakimś makabrycznym rytuałem. Po prostu zmarli chowani są płytko, co nie jest niczym dziwnym w warun-kach polarnych. Korzystają z tego psy i polarne lisy, rozgrzebują groby wy-wlekając kości. Praktycznie nie ma sposobu, aby pilnować bez przerwy grobów. Kto miałaby to robić podczas czterdziestostopniowych mrozów zimy polarnej”.4

Europejskie zwyczaje pogrzebo-we bardzo się od arktycznych różnią i to nie tylko sprawa klimatu. Cho-ciaż ustalenie genezy tej odmienności byłoby rzeczą niezmiernie ciekawą, zajmę się teraz analizą stanu obecne-go.

W obrządku chrześcijańskim lu-dzie grzebani są ceremonialnie przy zachowaniu pewnych konwencji. Na uroczystość pogrzebową składają się na ogół: msza, procesja z kościo-ła do miejsca pochówku, mowa po-grzebowa, opuszczenie ciała poprze-dzone modlitwą, składanie kwiatów i kondolencji oraz rozchodzenie się zebranych. Smutek, zamyślenie, za-duma i uroczyste milczenie, jakie temu towarzyszą, zaliczmy do sfery

„A zatem śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie do-tyczy, bo gdy istniejemy, śmierć jest nieobecna , a gdy tylko śmierć

się pojawi, wtedy nas już nie ma. Wobec tego śmierć nie ma żadne-go związku ani z żywymi, ani z umarłymi; tamtych nie dotyczy, a ci

już nie istnieją. Jednak tłum raz stroni od śmierci, do jak największego zła, to znowu pragnie jej jako kresu nędzy życia. Atoli mędrzec, prze-

ciwnie ani się życia nie wyrzeka, ani się śmierci boi, albowiem życie nie jest mu ciężarem, a nieistnienia nie uważa wcale za zło”

Epikur

Trudno nie zgodzić się z tak trafną myślą greckiego filozofa. Śmierć nie dotyczy umierającego, lecz dla tłumu pozosta-jącego po stronie żywych nie może być sprawą obojętną.

Wierzący przenosi się do lepszego świata, buddysta przybiera inną postać, ateista po prostu gaśnie, ale niezależnie od tego, kto umiera, k a ż d y pozostawia po sobie pamiątkę - wehikuł, w którym przemie-rzał drogę życia – CIAŁO.

Ten doniosły problem nie został poruszony przez Epikura. Nic w tym dziwnego, skoro zajmował się on głównie sprawami ducha. Obracamy się jednak w świecie rzeczy materialnych, dlatego warto zastanowić się nad tym, jak nasza „tymczasowa powłoka” warunkuje kulturę, przez którą to kulturę w sprzężeniu zwrotnym sami jesteśmy kształtowani.

Śmierć prędzej czy później dosięgnie każdego, istnieje ponad wszystkimi podziałami, jest czymś ostatecznym, kończącym jakiś etap. Paradoksalnie, ukazuje się ona żywym, a ci – czego mogą się lękać? Odpowiedź brzmi: obdarcia z człowieczeństwa, okrutnej degradacji z pozycji panów świata do kategorii gorszej niż przedmioty, tak często za życia lekceważone.

Człowiek z racji przynależności do gatunku homo sapiens i prawa do posiadania nieśmiertelnej duszy, której - przynajmniej w naszym

kręgu kulturowym - pozbawione są zwierzęta, stoi ponad wszelkim stworzeniem tego świata, stanowi PODMIOT rzeczywistości. Śmierć, pozbawiając człowieka atrybutu życia, zrzuca go z piedesta-łu. Ludzkie zwłoki nie kwalifikują się do kategorii PRZEDMIOT; przedmioty są przecież użyteczne, czemuś służą, zaspokajają ludzkie potrzeby, a przede wszystkim - są pożądane. Zwłok zaś trzeba się szybko pozbyć. Nagle bliska nam osoba staje się zwykłym mięsem, podlegającym procesowi rozkładu. Myśl o stracie bratniej duszy jest rzeczą straszną, ale myśl o rozpadzie gnilnym jest wprost nie do wytrzymania.

Niejednokrotnie jeszcze, w chwili śmierci, w dramat ostatecznego

rozstania duszy i ciała nietaktownie wdziera się fizjologia. Na skutek roz-luźnienia wszystkich mięśni może na-stąpić wypróżnienie, u mężczyzn rów-nież erekcja, organy wewnętrzne mogą wypływać z ciała, nieraz od razu opa-da szczęka lub zapadają się oczy... Cios jest niewiarygodnie silny. Nie dość, że indywidualnie doświadczamy dra-matu czyjejś śmierci, to jeszcze odzywa się świadomość, że i nas to czeka. „Me-mento mori” pozdrawiali się kameduli. To prawda, umrzeć musimy, ale nie tak, nie tak obrzydliwie. Atawistyczny lęk przed nieczystością trupa zaczyna krzy-czeć pełnym głosem.

Etu

i na

du

szę

arka

Diu

sz ku

lpa

Olga Jankowska

Page 53: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200852

>> Tak konCzymy

OFENSYWA - marzec 2008 5�

Tak konCzymy <<

Kiedy płomieniste widowisko w Alba Iulia dobiegało końca i ludzie powoli rozchodzili się do domów, na drugiej półkuli,

w wielkim mieście Capetown, wschodziło słońce.Małemu Nelsonowi Nlyangaie za-łożono na rękę fluorescencyjną opaskę, w dłoń wetknięto żarzącą się bladonie-bieskim światłem miotełkę i skierowano razem z grupką innych czarnych, usmar-kanych dzieciaków do wejścia na Green Point Stadium. Nelson miał w sobie wirusa HIV. Tego samego wirusa miała jego niespełna dwudziestoletnia matka, babka i siedemnastu innych członków ro-dziny Nlyangaie. Czy to możliwe? Nawet jeśli historia graniczy z cudem,wszyscy z rodziny Nelsona byli wierzącymi w cuda, pogodnymi chrześcijanami, regularnie posyłającymi swe modły do dzieciątka Jezus...Tak, niewykluczone, że wierzy-li w cuda jak nikt inny na tej planecie. Nikt jednak nigdy nie pomyślał o nich jak o kimś wyjątkowym. W całej Afryce ta-kich cudownych rodzin były miliony. Mały Nelson w swoim krótkim – lub też, biorąc pod uwagę okoliczności, całkiem długim życiu – nie doświadczył wprawdzie peł-nego żołądka, za to już osiem razy był na koncercie zespołu U2. (Widać ludzie z U2 lubili ludzi z Capetown. Raz nawet jeden z nich odwiedził szpital Sióstr Nie-gasnącego Miłosierdzia i wziął małego Nelsona na ręce).

Tego dnia historia znów miała się po-wtórzyć - wąskim przejściem prowadzo-no wszystkie Murzyniątka do specjalne-go sektora pod samą sceną. Musiały tam na zmianę machać miotełkami i ro-bić smutne oczy do kamer całego świata - jak zawsze.

„Ten tu młody człowiek nie przegapił ani jednego koncertu! Jest tu dziewiąty już raz! Dzielny malec!” - krzyczał z dumą opiekun Nelsona, łapiąc go za rękę i pod-nosząc ją do góry, by stworzyć las rąk nad Green Point Stadium.

„Jezusiu! Szczęściarz z ciebie!” - pis-nęła przeciskająca się obok dziewczyn-ka z plecakiem wielkości air force one i po chwili zniknęła w tłumie.

Mały Nlyangaie w istocie był szczęśli-wy

Łukasz Smutek

Ulgą może być fakt, że jeśli już jesteśmy martwi, nieuchronny rozpad ciała jest już poza naszą percepcją. Żywi wypierają skutecznie poza granice umysłu ok-rucieństwo owego procesu. Dlaczego? Prześledźmy jego przebieg. „Gnicie pojawia się, przynajmniej w lecie, 24 godziny po zgonie, w zimie zaś nawet osiem dni później. Jego pierwszą oznaką jest pojawienie się na prawym podżebrzu, na wysokości kątni-cy zielonej plamy – wynikłej z połączenia siarkowodoru z hemoglobiną i hematyną – która powoli ciemnieje, obejmuje brzuch i rozszerza się na całego trupa zacierając plamy opadowe. Później czarna plama w wewnętrznym kącie spojówki przygoto-wuje rozkład oka. Pęcherzyki, podniesienia epidermy nabrzmiałe widocznym wy-siękiem, pękają, obnażając skórę właściwą. Brzuch rozdziera się, chrząstki kostne łamią, oddzielone mięso odsłania kostną podporę. Leon Derobert w swym Traktacie o medycynie sądowej opisuje rozmaite aspekty gnicia: powłoki przybierają w strefie pochyłej wygląd pseudowybroczynowy; mózg staje się papkowatą, kleistą i szarawą masą; płuca pękają w bruzdach kręgowych i pozostają z nich jedynie miękkie i brą-zowawe masy, zanurzone w czerwonej cieczy przesączynowej; wątroba gąbczasta i czerniawa, pokrywa się gnilnymi pęcherzykami; wydrążone trzewia mają czerwo-nawe ścianki, podczas gdy wokół okrężnicy wstępującej i kątnicy dominuje kolor zielonkawy; serce staje się wiotkim spłaszczonym workiem.(...) Tak odchodzi czło-wiek – psując się nieuchronnie i zgodnie z reakcjami fizykochemicznymi”.1 Myślę, że przytoczony powyżej fragment nie pozostawia żadnych wątpliwości.

Taki koniec jest nieodwołalny, toteż z usuwaniem zwłok należy się spieszyć. Sytuacja komplikuje się, gdy weźmiemy pod uwagę złożoność i czasochłonność procedur, które muszą być wprowadzone w życie, zanim nieboszczyk spocznie w ziemi. Gdy owoce stracą niezbędną dla jedzenia świeżość - wyrzucamy je, gdy skiśnie mleko - nic prostszego, niż je wylać, zdechłego psa ze łzą w oku zakopuje-my w ogródku. Dlaczego z człowiekiem jest inaczej?

Odwołajmy się powtórnie do kategoryzowania elementów świata. Człowiek oprócz tego, że żyje, jako jedyne stworzenie jest tego świadom. Śmierć od-

biera mu ten atrybut, czego jednak nadal świadomi są świadkowie owego zjawiska. I tu właśnie rodzi się „problem”. Cała tajemnica tkwi w owej utracie świadomości życia. Żywi nie odwołują się do tego, czym JEST przedmiot, lecz do pamięci o tym, czym BYŁ kiedyś, może nawet przed chwilą, bo granica wąska, a pamięć świeża. Wciąż trudno uwierzyć, że jest świątynia, lecz już w niej ducha nie ma. I chociaż ta cenna iskra zgasła, a pośmiertny chłód opanowujący ciało jest najwcześniejszym zwiastunem rozstania z ludzką godnością, to żywi o niej pamiętają. Następuje pro-jekcja uczuć, wskrzeszanie wspomnień i doznań, w których żywe ciało odgrywało przecież niebagatelną rolę - jako przekaźnik i narzędzie ducha. Bo czy można wy-obrazić sobie kontakty między ludźmi bez dotyku, spojrzeń i gestów? Obcowanie dusz pozbawionych cielesnej powłoki nie jest domeną naszego świata.

Trafny opis przeżywania utraty bliskiej znajdujemy u Mirony Ogryzko – Wiewió-rowskiej, która nazywa go „rozłączeniem i trwaniem więzi”. Pisze, że przejawia się to w „(...) w postaci koncentracji na osobie zmarłego. Wprawdzie śmierć spowodowała przerwanie interakcji, ale osobista więź jest nadal podtrzymywana. Odzwierciedle-niem takiego zjawiska może być dążenie do kontynuacji wzorów, postaw, warto-ści, ocen, przejmowanie celów, odwoływanie się do opinii zmarłego”.2 To właśnie czynniki abstrakcyjne i delikatna sfera uczuć tworzą stosunki międzyludzkie. One konstytuują człowieka i one, mimo kruchości ciała – nośnika, mogą żyć w ludzkiej pamięci. Do momentu pogrzebania zwłoki, a później miejsce pochówku stanowią symbol, pozwalają zogniskować to, co wielu ludzi nosi w swoich sercach. Uroczysto-ści pogrzebowe to forma oddania hołdu zmarłemu, ale również symboliczne przy-pieczętowanie rozstania. Nie bez przyczyny to właśnie po pogrzebach ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego przechodzą z fazy odrętwienia i zaprzeczenia do rozpaczy. Widok opuszczanej trumny zawiera jasne przesłanie: to już naprawdę koniec.

Ale wspominać kogoś, kto odszedł, żywi mogą i będą to robić, bo więź łączy ich z duchem, a nie z ciałem. Codzienność, niegdyś dzielona z nieobecnym, obfi-tuje w skojarzenia odświeżające pamięć. Przemierzając cmentarz w dniu 1 listo-pada można usłyszeć wiele rozmów, których lwia część dotyczy ludzi wędrujących jeszcze po ziemi. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że wspominanie zmarłych nad ich mogiłą nie jest tak popularne, jak byśmy się tego spodziewali. To tylko po-twierdzenie tego, że ciało po śmierci jest tylko nic nie znaczącym elementem skła-dowym, który można wyrzucić poza nawias zainteresowania.

być może takie spojrzenie na sprawę wyda się

nie do pomyślenia, a nawet zakrawa na herezję. Nic bardziej mylnego; znajduje ono wyraz w praktyce: „W krajach gdzie ziemia jest zmarznię-ta i pokryta śniegiem i lodem przez znaczną część roku (...) pochowanie ciała w ziemi nastręcza trudności, o ile w ogóle jest podczas zimy wykonalne. Na Kamczatce istnieje zwyczaj opusz-czania chatki, w której ktoś zmarł (...); nie jest on jednak rygorystycznie prze-strzegany. Gdy mieszkańcy orientowali się, że śmierć nadchodzi i opuszczenie chaty w warunkach zimy kamczac-kiej spowoduje zgon ich wszystkich, ponieważ nie ma fizycznej możliwo-ści zbudowania akurat teraz nowego schronienia, po prostu wynosili umie-rającego przed chatę pozostawiając psom na pożarcie. Relacje etnografów świadczą niedwuznacznie, że byli duchem ze zmarłym bądź umierają-cym, uczucia żalu, smutku nie były im obce, łzy także nie, lecz (...) grób nie wyrastał”3 Jeszcze jedna ilustracja : „Wokół chat eskimoskich piętrzą się zwały kości morsów, fok, reniferów (...) ogołocone doszczętnie i z resztkami mięsa. Zdarzają się wśród nich także kości ludzkie. Nie ma to nic wspólne-go z jakimś makabrycznym rytuałem. Po prostu zmarli chowani są płytko, co nie jest niczym dziwnym w warun-kach polarnych. Korzystają z tego psy i polarne lisy, rozgrzebują groby wy-wlekając kości. Praktycznie nie ma sposobu, aby pilnować bez przerwy grobów. Kto miałaby to robić podczas czterdziestostopniowych mrozów zimy polarnej”.4

Europejskie zwyczaje pogrzebo-we bardzo się od arktycznych różnią i to nie tylko sprawa klimatu. Cho-ciaż ustalenie genezy tej odmienności byłoby rzeczą niezmiernie ciekawą, zajmę się teraz analizą stanu obecne-go.

W obrządku chrześcijańskim lu-dzie grzebani są ceremonialnie przy zachowaniu pewnych konwencji. Na uroczystość pogrzebową składają się na ogół: msza, procesja z kościo-ła do miejsca pochówku, mowa po-grzebowa, opuszczenie ciała poprze-dzone modlitwą, składanie kwiatów i kondolencji oraz rozchodzenie się zebranych. Smutek, zamyślenie, za-duma i uroczyste milczenie, jakie temu towarzyszą, zaliczmy do sfery

„A zatem śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie do-tyczy, bo gdy istniejemy, śmierć jest nieobecna , a gdy tylko śmierć

się pojawi, wtedy nas już nie ma. Wobec tego śmierć nie ma żadne-go związku ani z żywymi, ani z umarłymi; tamtych nie dotyczy, a ci

już nie istnieją. Jednak tłum raz stroni od śmierci, do jak największego zła, to znowu pragnie jej jako kresu nędzy życia. Atoli mędrzec, prze-

ciwnie ani się życia nie wyrzeka, ani się śmierci boi, albowiem życie nie jest mu ciężarem, a nieistnienia nie uważa wcale za zło”

Epikur

Trudno nie zgodzić się z tak trafną myślą greckiego filozofa. Śmierć nie dotyczy umierającego, lecz dla tłumu pozosta-jącego po stronie żywych nie może być sprawą obojętną.

Wierzący przenosi się do lepszego świata, buddysta przybiera inną postać, ateista po prostu gaśnie, ale niezależnie od tego, kto umiera, k a ż d y pozostawia po sobie pamiątkę - wehikuł, w którym przemie-rzał drogę życia – CIAŁO.

Ten doniosły problem nie został poruszony przez Epikura. Nic w tym dziwnego, skoro zajmował się on głównie sprawami ducha. Obracamy się jednak w świecie rzeczy materialnych, dlatego warto zastanowić się nad tym, jak nasza „tymczasowa powłoka” warunkuje kulturę, przez którą to kulturę w sprzężeniu zwrotnym sami jesteśmy kształtowani.

Śmierć prędzej czy później dosięgnie każdego, istnieje ponad wszystkimi podziałami, jest czymś ostatecznym, kończącym jakiś etap. Paradoksalnie, ukazuje się ona żywym, a ci – czego mogą się lękać? Odpowiedź brzmi: obdarcia z człowieczeństwa, okrutnej degradacji z pozycji panów świata do kategorii gorszej niż przedmioty, tak często za życia lekceważone.

Człowiek z racji przynależności do gatunku homo sapiens i prawa do posiadania nieśmiertelnej duszy, której - przynajmniej w naszym

kręgu kulturowym - pozbawione są zwierzęta, stoi ponad wszelkim stworzeniem tego świata, stanowi PODMIOT rzeczywistości. Śmierć, pozbawiając człowieka atrybutu życia, zrzuca go z piedesta-łu. Ludzkie zwłoki nie kwalifikują się do kategorii PRZEDMIOT; przedmioty są przecież użyteczne, czemuś służą, zaspokajają ludzkie potrzeby, a przede wszystkim - są pożądane. Zwłok zaś trzeba się szybko pozbyć. Nagle bliska nam osoba staje się zwykłym mięsem, podlegającym procesowi rozkładu. Myśl o stracie bratniej duszy jest rzeczą straszną, ale myśl o rozpadzie gnilnym jest wprost nie do wytrzymania.

Niejednokrotnie jeszcze, w chwili śmierci, w dramat ostatecznego

rozstania duszy i ciała nietaktownie wdziera się fizjologia. Na skutek roz-luźnienia wszystkich mięśni może na-stąpić wypróżnienie, u mężczyzn rów-nież erekcja, organy wewnętrzne mogą wypływać z ciała, nieraz od razu opa-da szczęka lub zapadają się oczy... Cios jest niewiarygodnie silny. Nie dość, że indywidualnie doświadczamy dra-matu czyjejś śmierci, to jeszcze odzywa się świadomość, że i nas to czeka. „Me-mento mori” pozdrawiali się kameduli. To prawda, umrzeć musimy, ale nie tak, nie tak obrzydliwie. Atawistyczny lęk przed nieczystością trupa zaczyna krzy-czeć pełnym głosem.

Etu

i na

du

szę

arka

Diu

sz ku

lpa

Olga Jankowska

Page 54: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200854

>> Tak konCzymy

OFENSYWA - marzec 2008 55

Tak konCzymy <<

duchowej. Ten wieloletni, niezmien-ny obyczaj godny jest kultywowania i nie podlega dyskusji ani ocenie. Zajmijmy się przeto dużo ciekaw-szym aspektem tej sprawy, a miano-wicie kulturą materialną związaną ze zwłokami. Usługi pogrzebowe, pozornie w służbie martwych ciał, są bardzo prężnie rozwijającą się gałęzią, paradoksalnie czerpiącą swą dynamikę od ludzi żywych. To zresztą przy bliższym spojrzeniu staje się dość logiczne; wszak grób jest symbolem dostrzeżenia śmierci przez grzebiącego, a nie grzebane-go. O ogromnej konkurencji wśród zakładów ostatniej posługi może świadczyć niechlubna sprawa łódz-kich „karetek śmierci”.

Abstrahując jednak od tych, eks-tremalnie drastycznych przypad-ków, przejdźmy do praktyki dnia codziennego. W XXI wieku za miarę istnienia na rynku stała się obecność w mediach, a szczególnie w inter-necie. Umieszczanie reklam usług pogrzebowych w radiu czy telewi-zji byłoby rzeczą dość niezręczną. Narzucanie się z tematyką , której pragniemy za wszelką cenę unikać, wywołuje dyskomfort psychiczny i zniechęcenie, co z marketingowego punktu widzenia jest błędem tak-tycznym. Z drugiej strony pojawia się również problem - w jakich go-dzinach i w jakim towarzystwie emi-tować takie reklamy? W ciągu dnia narażamy dzieci i wkraczamy w porę obiadową. Po 23 trzeba by dzielić czas antenowy z erotyką, a temat jest zbyt poważny i delikatny. Ta-kie zestawienie jest niedopuszczal-ne, niesmaczne i ociera się o obrazę uczuć religijnych. Co więc zrobić z tym fantem? Prasa jest neutralna, ale za mało nośna i przestarzała. W tej sytuacji na ratunek przychodzi sieć internetowa. Ostatecznie - kto szuka, ten znajdzie.

Interaktywny sposób ogłaszania usług pogrzebowych ma niezaprze-czalne zalety. Pozwala na obszerny i wyczerpujący przegląd ofert bez potrzeby ruszania się sprzed mo-nitora. Strony zawierają katalogi nagrobków, trumien, urn, kwiatów i karawanów, cenniki, możliwość indywidualnych zamówień, usłu-gi transportowe zwłok i uczestni-ków pogrzebu i wiele, wiele innych. Wszystko do zamówienia przez e –

mailowe formularze zamieszczone na stronach. Wybór jest bardzo bogaty, więc każdy znajdzie coś dla siebie. W zdobnictwie nagrobnym panują różne trendy i mody i - chociaż obecnie osiągnęliśmy chyba szczyt możliwości techniczno-organizacyjnych i rozpiętości asortymentu - samo występowanie i zmienność kanonów estetycznych nie jest niczym nowym. Oto w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce” Jana Bystronia czytamy: „Trumny bywały rozmaite; i tu moda jest zmienna. Najdawniejsze trumny i najpospoliciej używane były z drzewa, doraźnie sklecone i znakiem krzyża ozdobione; (...) z czasem nastał zwyczaj ma-lowania trumien (...) zamożniejsi obciągali trumny materiałami, często bardzo kosztownymi. Z czasem nastała moda trumien metalowych (...)”.5

Nieobce naszej kulturze jest traktowanie nagrobków jako wyznacz-nika zamożności i czynnika tworzącego prestiż. Mijając na cmen-tarzu okazały grobowiec, mimo woli pomyślimy: „tu musi leżeć

ktoś znamienity”. Oprócz dobrego imienia i pamięci o szlachetnych czynach dokonanych za życia, zostaje po człowieku jeszcze miejsce jego wiecznego spo-czynku. Jest to jedyna widzialna pozostałość i dlatego najczęściej poddaje się ją społecznej ocenie, która ma niebagatelny wpływ na kształtowanie zacho-wań. Może to być przyczyna, dla której do jakości pochówku nie podchodzimy obojętnie. Pamięć dopiero co utraconego człowieczeństwa nie pozwala nam postąpić ze zwłokami, jakby to były tylko organiczne odpady. Można godnie pożegnać ciało zarówno grzebiąc je na desce (jak to czynią trapiści), jak i bu-dując okazałe piramidy. Oczywiście, przykłady te są mocno przejaskrawione, lecz przytaczam je po to, by podkreślić, że nie we wszystkich przypadkach przepych jest formą uczczenia zmarłego; bywa, że jest formą dla zasady lub formą dla formy.

Wszechobecna konkurencja wdarła się i do przemysłu pogrzebowego, zmie-niając siłą rzeczy jego charakter. Aby pozyskać klienta, należy mieć do zaofe-rowania coś atrakcyjnego, oryginalnego, ale niekoniecznie tańszego. Sytuacja

smutku i zagubienia bywa niejednokrotnie wykorzystywana przez przedsię-biorców pogrzebowych do zawierania dla nich tylko korzystnych transakcji. W USA skala tego problemu doprowadziła do potrzeby wprowadzenia regu-lacji prawnych.

Serwis usług stworzony „dla zwłok” coraz bardziej je pomija, uniezależnia się od obiektu, który dał początek ich istnieniu. Zwłoki dają wprawdzie pre-tekst dla zaistnienia nowych świadczeń, jak choćby kosmetyka pogrzebowa, ale inny jest ich adresat. To dla uczestników pogrzebu ciało ma dobrze wyglą-dać, to oni decydują iloma warstwami pianki wyściełać trumnę, mogą dobrać jej model, rodzaj uchwytów i kolor pasujący do wnętrza grobowca. Paradoksal-ne dbanie o jakość rzeczy, z których nikt nie będzie korzystał, które nie muszą być nadmiernie trwałe i których urodą czy estetyką nikt nie będzie się cieszył, przywodzi mi na myśl potlacz w jego destrukcyjnym wydaniu6. Chciałabym oczywiście zastrzec, że zdaje sobie sprawę z ryzykowności tego porównania, wynikającej z szeroko rozumianych różnic kulturowych, celów obu rytuałów, a także emocjonalnego znaczenia, jakie ma dla nas utrata bliskich. Konstatacja ta ma charakter czysto teoretyczny i w dużej mierze powierzchowny, ale wydaje mi się, że nawet jako taka nie jest na tyle absurdalna, by jej zaistnienie nie było usprawiedliwione.

Na tle bogatej oferty firm pogrzebowych niezwykle ciekawie jawi się kremacja. Stanowi ona wyraz odwrotu od wszechogarniają-

cej tendencji konkurowania we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Nie jest niczym zaskakującym, że w naszym kraju jest przyjmowana z opo-rami. Dymiące kominy obozowych krematoriów pozostawiły bolesne piętno i trwałe skojarzenia; taki stan rzeczy nieprędko ulegnie zmianie. Gdyby jed-nak spojrzeć na to zagadnienie ponad historycznymi obciążeniami, przekona-my się, że ten sposób pochówku jest bardziej praktyczny, tańszy, ekologiczny i pozwala rozwiązać wiele problemów, z którymi borykają się aglomeracje. Dodatkowo w krajach zachodnich rozprzestrzenia się obyczaj produkowania kamieni szlachetnych z ludzkich prochów. Z tych z kolei wyrabiana jest biżu-teria noszona przez bliskich zmarłego. Ciekawe koło zatoczyły obyczaje. Warto tu wspomnieć, że w paleolicie popularne były relikwie wykonywane z ludzkiej żuchwy.

Ze wspomnianą wyżej ekologią wiąże się również liofilizacja - proces po-legający na odwadnianiu ciał o dużej zawartości wody przez ich zamrożenie i sublimację w próżni powstałych kryształków lodu. Technika ta dotąd stoso-wana w przetwórstwie owocowo-warzywnym staje się obecnie coraz bardziej popularna. Oprócz ochrony środowiska, pozwala na pewien magiczny sposób myślenia o zmarłych, w czym podobna jest do kremacji – chroni przed gni-ciem, pozwala na zachowanie czystości.

Przemysł „grabarski” uniezależnił się, ale i zwłoki zaczęły „żyć własnym ży-ciem”. Mogą służyć nauce, co jest ciekawą alternatywą wobec niszczycielskiej siły śmierci. Chociaż eksponaty w prosektorium tracą przez konserwację w for-malinie naturalny koloryt i inne „ludzkie” właściwości, to jednak są niezbędne do ratowania człowieka. Niestety, co roku akademie medyczne borykają się z problemem braku „preparatów”, przy pomocy których mogłyby nauczać i eg-zaminować studentów.

Znakiem naszych czasów jest także zaistnienie zwłok w sztuce: „Nazywa się to plastynacja zwłok. Najpierw trzeba z nich wypłukać krew, następnie wpro-wadza się do ciała specjalne tworzywo, które gęstniejąc, zmienia je w suchy bez-wonny i łatwy do transportu preparat ( ... )”. Niemiecki anatom Gunther von Hagens spreparował tak kilkadziesiąt ciał. Upozował je, pokazał w rozmaitych przekrojach. I z taką wystawą jeździ po świecie. Obejrzały ją miliony, tysiące zapisały mistrzowi swoje ciała.

Istnieje jednak taki sposób „wykorzystania” zwłok, który - pomimo śmierci człowieka – pozwala ciału pozostać w magicznym kręgu życia. Mam tu na myśli transplantację. Organy żyją po zgonie człowieka, serce i ner-ki jeszcze przez kilka godzin nadają się do transplantacji. Ten cenny dar, o którym dawca decyduje jeszcze za życia, może uratować drugiego człowie-ka i - jeszcze na czas jakiś - zapewnić mu nieśmiertelność

Olga Jankowska

Przypisy:1 Louis – Vincent Thomas, Trup. Od biolo-

gii do antropologii, Łódź 1991, s 20 - 212 Mirona Ogryzko-Wiewiórowska, Rodzi-

na w obliczu śmierci. Studium socjolo-giczne, Lublin, 1992, s15

3 Krzysztof Kowalski, Eros i kostucha, Warszawa, 1990 s 27

4 Ibidem s 27 - 285 Jan Bystroń Dzieje obyczajów w dawnej

Polsce w: Mirona Ogryzko – Wiewiórow-ska Rodzina w obliczu śmierci. Studium socjologiczne, Lublin 1992 , s 57

6 Potlatch, potlacz to ceremonia przepro-wadzana wśród plemion Indian Ameryki Północnej żyjących na północno-za-chodnim wybrzeżu Pacyfiku. Uczestni-czący w tym obrzędzie oddawał innym lub niszczył należące do siebie dobra materialne, aby zwiększyć swój status społeczny.

arka

Diu

sz ku

lpaa

rkaD

iusz k

ulpa

ark

aD

iusz

ku

lpa

Page 55: Ofensywa nr 7

OFENSYWA - marzec 200854

>> Tak konCzymy

OFENSYWA - marzec 2008 55

Tak konCzymy <<

duchowej. Ten wieloletni, niezmien-ny obyczaj godny jest kultywowania i nie podlega dyskusji ani ocenie. Zajmijmy się przeto dużo ciekaw-szym aspektem tej sprawy, a miano-wicie kulturą materialną związaną ze zwłokami. Usługi pogrzebowe, pozornie w służbie martwych ciał, są bardzo prężnie rozwijającą się gałęzią, paradoksalnie czerpiącą swą dynamikę od ludzi żywych. To zresztą przy bliższym spojrzeniu staje się dość logiczne; wszak grób jest symbolem dostrzeżenia śmierci przez grzebiącego, a nie grzebane-go. O ogromnej konkurencji wśród zakładów ostatniej posługi może świadczyć niechlubna sprawa łódz-kich „karetek śmierci”.

Abstrahując jednak od tych, eks-tremalnie drastycznych przypad-ków, przejdźmy do praktyki dnia codziennego. W XXI wieku za miarę istnienia na rynku stała się obecność w mediach, a szczególnie w inter-necie. Umieszczanie reklam usług pogrzebowych w radiu czy telewi-zji byłoby rzeczą dość niezręczną. Narzucanie się z tematyką , której pragniemy za wszelką cenę unikać, wywołuje dyskomfort psychiczny i zniechęcenie, co z marketingowego punktu widzenia jest błędem tak-tycznym. Z drugiej strony pojawia się również problem - w jakich go-dzinach i w jakim towarzystwie emi-tować takie reklamy? W ciągu dnia narażamy dzieci i wkraczamy w porę obiadową. Po 23 trzeba by dzielić czas antenowy z erotyką, a temat jest zbyt poważny i delikatny. Ta-kie zestawienie jest niedopuszczal-ne, niesmaczne i ociera się o obrazę uczuć religijnych. Co więc zrobić z tym fantem? Prasa jest neutralna, ale za mało nośna i przestarzała. W tej sytuacji na ratunek przychodzi sieć internetowa. Ostatecznie - kto szuka, ten znajdzie.

Interaktywny sposób ogłaszania usług pogrzebowych ma niezaprze-czalne zalety. Pozwala na obszerny i wyczerpujący przegląd ofert bez potrzeby ruszania się sprzed mo-nitora. Strony zawierają katalogi nagrobków, trumien, urn, kwiatów i karawanów, cenniki, możliwość indywidualnych zamówień, usłu-gi transportowe zwłok i uczestni-ków pogrzebu i wiele, wiele innych. Wszystko do zamówienia przez e –

mailowe formularze zamieszczone na stronach. Wybór jest bardzo bogaty, więc każdy znajdzie coś dla siebie. W zdobnictwie nagrobnym panują różne trendy i mody i - chociaż obecnie osiągnęliśmy chyba szczyt możliwości techniczno-organizacyjnych i rozpiętości asortymentu - samo występowanie i zmienność kanonów estetycznych nie jest niczym nowym. Oto w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce” Jana Bystronia czytamy: „Trumny bywały rozmaite; i tu moda jest zmienna. Najdawniejsze trumny i najpospoliciej używane były z drzewa, doraźnie sklecone i znakiem krzyża ozdobione; (...) z czasem nastał zwyczaj ma-lowania trumien (...) zamożniejsi obciągali trumny materiałami, często bardzo kosztownymi. Z czasem nastała moda trumien metalowych (...)”.5

Nieobce naszej kulturze jest traktowanie nagrobków jako wyznacz-nika zamożności i czynnika tworzącego prestiż. Mijając na cmen-tarzu okazały grobowiec, mimo woli pomyślimy: „tu musi leżeć

ktoś znamienity”. Oprócz dobrego imienia i pamięci o szlachetnych czynach dokonanych za życia, zostaje po człowieku jeszcze miejsce jego wiecznego spo-czynku. Jest to jedyna widzialna pozostałość i dlatego najczęściej poddaje się ją społecznej ocenie, która ma niebagatelny wpływ na kształtowanie zacho-wań. Może to być przyczyna, dla której do jakości pochówku nie podchodzimy obojętnie. Pamięć dopiero co utraconego człowieczeństwa nie pozwala nam postąpić ze zwłokami, jakby to były tylko organiczne odpady. Można godnie pożegnać ciało zarówno grzebiąc je na desce (jak to czynią trapiści), jak i bu-dując okazałe piramidy. Oczywiście, przykłady te są mocno przejaskrawione, lecz przytaczam je po to, by podkreślić, że nie we wszystkich przypadkach przepych jest formą uczczenia zmarłego; bywa, że jest formą dla zasady lub formą dla formy.

Wszechobecna konkurencja wdarła się i do przemysłu pogrzebowego, zmie-niając siłą rzeczy jego charakter. Aby pozyskać klienta, należy mieć do zaofe-rowania coś atrakcyjnego, oryginalnego, ale niekoniecznie tańszego. Sytuacja

smutku i zagubienia bywa niejednokrotnie wykorzystywana przez przedsię-biorców pogrzebowych do zawierania dla nich tylko korzystnych transakcji. W USA skala tego problemu doprowadziła do potrzeby wprowadzenia regu-lacji prawnych.

Serwis usług stworzony „dla zwłok” coraz bardziej je pomija, uniezależnia się od obiektu, który dał początek ich istnieniu. Zwłoki dają wprawdzie pre-tekst dla zaistnienia nowych świadczeń, jak choćby kosmetyka pogrzebowa, ale inny jest ich adresat. To dla uczestników pogrzebu ciało ma dobrze wyglą-dać, to oni decydują iloma warstwami pianki wyściełać trumnę, mogą dobrać jej model, rodzaj uchwytów i kolor pasujący do wnętrza grobowca. Paradoksal-ne dbanie o jakość rzeczy, z których nikt nie będzie korzystał, które nie muszą być nadmiernie trwałe i których urodą czy estetyką nikt nie będzie się cieszył, przywodzi mi na myśl potlacz w jego destrukcyjnym wydaniu6. Chciałabym oczywiście zastrzec, że zdaje sobie sprawę z ryzykowności tego porównania, wynikającej z szeroko rozumianych różnic kulturowych, celów obu rytuałów, a także emocjonalnego znaczenia, jakie ma dla nas utrata bliskich. Konstatacja ta ma charakter czysto teoretyczny i w dużej mierze powierzchowny, ale wydaje mi się, że nawet jako taka nie jest na tyle absurdalna, by jej zaistnienie nie było usprawiedliwione.

Na tle bogatej oferty firm pogrzebowych niezwykle ciekawie jawi się kremacja. Stanowi ona wyraz odwrotu od wszechogarniają-

cej tendencji konkurowania we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Nie jest niczym zaskakującym, że w naszym kraju jest przyjmowana z opo-rami. Dymiące kominy obozowych krematoriów pozostawiły bolesne piętno i trwałe skojarzenia; taki stan rzeczy nieprędko ulegnie zmianie. Gdyby jed-nak spojrzeć na to zagadnienie ponad historycznymi obciążeniami, przekona-my się, że ten sposób pochówku jest bardziej praktyczny, tańszy, ekologiczny i pozwala rozwiązać wiele problemów, z którymi borykają się aglomeracje. Dodatkowo w krajach zachodnich rozprzestrzenia się obyczaj produkowania kamieni szlachetnych z ludzkich prochów. Z tych z kolei wyrabiana jest biżu-teria noszona przez bliskich zmarłego. Ciekawe koło zatoczyły obyczaje. Warto tu wspomnieć, że w paleolicie popularne były relikwie wykonywane z ludzkiej żuchwy.

Ze wspomnianą wyżej ekologią wiąże się również liofilizacja - proces po-legający na odwadnianiu ciał o dużej zawartości wody przez ich zamrożenie i sublimację w próżni powstałych kryształków lodu. Technika ta dotąd stoso-wana w przetwórstwie owocowo-warzywnym staje się obecnie coraz bardziej popularna. Oprócz ochrony środowiska, pozwala na pewien magiczny sposób myślenia o zmarłych, w czym podobna jest do kremacji – chroni przed gni-ciem, pozwala na zachowanie czystości.

Przemysł „grabarski” uniezależnił się, ale i zwłoki zaczęły „żyć własnym ży-ciem”. Mogą służyć nauce, co jest ciekawą alternatywą wobec niszczycielskiej siły śmierci. Chociaż eksponaty w prosektorium tracą przez konserwację w for-malinie naturalny koloryt i inne „ludzkie” właściwości, to jednak są niezbędne do ratowania człowieka. Niestety, co roku akademie medyczne borykają się z problemem braku „preparatów”, przy pomocy których mogłyby nauczać i eg-zaminować studentów.

Znakiem naszych czasów jest także zaistnienie zwłok w sztuce: „Nazywa się to plastynacja zwłok. Najpierw trzeba z nich wypłukać krew, następnie wpro-wadza się do ciała specjalne tworzywo, które gęstniejąc, zmienia je w suchy bez-wonny i łatwy do transportu preparat ( ... )”. Niemiecki anatom Gunther von Hagens spreparował tak kilkadziesiąt ciał. Upozował je, pokazał w rozmaitych przekrojach. I z taką wystawą jeździ po świecie. Obejrzały ją miliony, tysiące zapisały mistrzowi swoje ciała.

Istnieje jednak taki sposób „wykorzystania” zwłok, który - pomimo śmierci człowieka – pozwala ciału pozostać w magicznym kręgu życia. Mam tu na myśli transplantację. Organy żyją po zgonie człowieka, serce i ner-ki jeszcze przez kilka godzin nadają się do transplantacji. Ten cenny dar, o którym dawca decyduje jeszcze za życia, może uratować drugiego człowie-ka i - jeszcze na czas jakiś - zapewnić mu nieśmiertelność

Olga Jankowska

Przypisy:1 Louis – Vincent Thomas, Trup. Od biolo-

gii do antropologii, Łódź 1991, s 20 - 212 Mirona Ogryzko-Wiewiórowska, Rodzi-

na w obliczu śmierci. Studium socjolo-giczne, Lublin, 1992, s15

3 Krzysztof Kowalski, Eros i kostucha, Warszawa, 1990 s 27

4 Ibidem s 27 - 285 Jan Bystroń Dzieje obyczajów w dawnej

Polsce w: Mirona Ogryzko – Wiewiórow-ska Rodzina w obliczu śmierci. Studium socjologiczne, Lublin 1992 , s 57

6 Potlatch, potlacz to ceremonia przepro-wadzana wśród plemion Indian Ameryki Północnej żyjących na północno-za-chodnim wybrzeżu Pacyfiku. Uczestni-czący w tym obrzędzie oddawał innym lub niszczył należące do siebie dobra materialne, aby zwiększyć swój status społeczny.

arka

Diu

sz ku

lpaa

rkaD

iusz k

ulpa

ark

aD

iusz

ku

lpa

Page 56: Ofensywa nr 7