Ofensywa nr 1

40
MAŁGORZATA KOSEK NUMER 1 (1) grudzień 2005 SKAZANI NA SNY Anna Szczyglewska GENERACJA NADZIEI Karolina Przesmycka SPRZEDAJĘ SWOJĄ DUSZĘ wywiad z Robertem Kuśmirowskim

description

Studenckie Czasopismo Społeczno-Kulturalne

Transcript of Ofensywa nr 1

Page 1: Ofensywa nr 1

MAŁGORZATA KOSEK

NU

ME

R 1

(1)

gru

dzi

20

05

SK

AZ

AN

I NA

SN

YA

nna Szczyglew

skaG

EN

ER

AC

JA N

AD

ZIE

IK

arolina Przesm

yckaS

PR

ZE

DA

SW

OJĄ

DU

SZ

Ęw

ywiad z R

obertem K

uśmirow

skim

Page 2: Ofensywa nr 1

RYS. MARIUSZ TARKAWIAN

Page 3: Ofensywa nr 1

3OFENSYWA - grudzień 2005

>> Tak myślimy4 >> Pokolenie pomiędzy - Leszek Onak8 >> Skazani na sny - Anna Szczyglewska9 >> Generacja nadziei - Karolina Przesmycka

11 >> Młodzież Pro - Stefan Sękowski

>> Tak żyjemy14 >> Tysiące pomarańczy i kasa CIA

(czyli o miejscu, gdzie działa się historia) - Marek Drączkowski i Piotr Kulpa

17 >> Powrót z dalekiej podróży - Izabela Śledź18 >> Lublin studentem stoi, czyli:

studenci versus tubylcy - Paweł Duklewski

>> Tak tworzymy20 >> Sprzedaję swoją duszę - rozmowa

z Robertem Kuśmirowskim - Jakub Jakubowski26 >> Na przekór czasowi - Iwona Rolecka28 >> Poezja - Kajetan Herdyński i Łukasz Libiszewski32 >> Miejsce zbrodni - Kajetan Herdyński34 >> Mariusz Tarkawian - galeria prac

W naszym pierwszym numerze prezentujemy twórczość Mariusza - studenta Wydziału Artystycznego UMCS. Jego rysunki zdobią także wewnętrzne strony okładek (str. 2 i 39), artykuł Leszka Onaka (str. 4) oraz Anny Szczyglewskiej (str. 8).

36 >> Aktualności

>> Felieton38 >> Pod znieczuleniem - Łukasz Smutek

Miesięcznik „Ofensywa” jest wspól-nym projektem studentów Uniwersyte-tu Marii Curie-Skłodowskiej oraz Ka-tolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i zarazem pierwszą inicjatywą wycho-dzącą poza mury jednej uczelni.

To najzwyklejsze polskie miastecz-ko niedaleko wschodniej granicy, z naj-zwyklejszymi szarymi blokami i szu-mem przejeżdżających samochodów, ma jeden niezwykły walor. Jest cen-trum akademickim. Miejscem, gdzie co roku przyjeżdżają tysiące młodych ludzi, aby kserować podręczniki, zda-wać egzaminy, a później oddawać się migotającemu światłu dyskotek, prze-glądaniu kolorowych stron na kompu-terowych ekranach i innym wytworom tak zwanej pop-kultury. I trawimy so-bie spokojnie wyżej wspomnianą zapo-minając, że pod jej plastikową powłoką istnieje inny świat. Świat rzeczy praw-dziwych.

Kultura popularna nie jest następ-stwem przeobrażeń polityczno-eko-nomicznych. W poprzedniej epoce również istniały nurty dominujące, a pozostałe skazywane były na niebyt ze względów politycznych. I dzisiaj, gdy już uwolniły się od presji czerwo-nego ołówka cenzury, mogą swobod-nie krzyczeć, trzeba je tylko obudzić. Kluczem do tego jest autentyczność. Potrzebna jest OFENSYWA autentycz-ności, ofensywne podejście do utartych przekonań narzucających określone postawy lub obojętność wobec tego, co nas otacza. Odwróciliśmy się od au-tentyczności i dlatego to smutne poko-lenie, urodzone gdzieś tam w dziwacz-nych, acz pięknych latach 80-tych, jest pokoleniem, którego nie ma. Które wstydzi się podnieść głos lub wyraża-nie siebie uważa za pozbawione sensu. Więc milczy, choć ma tyle do powie-dzenia. Poprzez słowo, fotografię, ry-sunek. Ta „Ofensywa” poświęcona jest właśnie jemu. Pokoleniu postmoderni-zmu. Migoczących świateł i szklanek piwa w zatłoczonych studenckich ba-rach. Właśnie Tobie, drogi Czytelniku, który nie chcesz głośno krzyknąć, że istniejesz. Na koniec wznosimy więc toast za Ciebie, za nas i za naszych ró-wieśników. Żebyśmy byli. Dla własne-go dobra

W imieniu redakcjiKarolina Przesmycka

OFENSYWAStudencki Miesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Koło Dziennikarskie Wydziału Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected] Naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170Zastępcy Redaktor Naczelnej: Jakub Jakubowski, Małgorzata Kosek, Leszek Onak

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected])Reportaż: Marek Drączkowski ([email protected])Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected])Muzyka: Iwona Rolecka ([email protected]), Piotr Kulpa ([email protected])Plastyka: Małgorzata Kosek ([email protected]), Jakub Jakubowski ([email protected])

Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, Ł. Smutek, G. Kozak, E. Gawin, M. Tarkawian, M. Skrzyński, J. Milewski, M. Ignaciuk, A. Polska, J. Jankowska, J. Janusz, A. Maj, A. Wójtowicz

Korekta: Stowarzyszenie Literrarum (Marzena Dobner, Małgorzata Tchórzewska), Emilia GreńŁamanie i skład: Jakub Jakubowski, Małgorzata Kosek, Grzegorz Kozak, Leszek Onak

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów.

OFENSYWANUMER 1(1) grudzień 2005

DROGI CZYTELNIKU! <<

Page 4: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200544

>> TAK MYŚLIMY

Spóźniona generacja

Młodzi ludzie nie czują się czę-ścią jakiejś grupy. Nie wierzą w pokolenia. Twierdzą, że są

indywidualistami. Z jednej strony są to młode, energiczne osoby, które wiedzą czego chcą, są pewne siebie i płyną ra-

RYS.

MA

RIU

SZ T

AR

KAW

IAN

Pokolenie pomiędzyLeszek Onak

Ludzie podobniejsi są do swoich czasów niż do swoich ojców (przysłowie arabskie)

„Mam dwadzieścia pięć lat, wyższe wykształcenie

ekonomiczne, szukam pracy...”

„Wysoka, zgrabna, niebieskooka, długonoga dwudziestoczterolatka

o blond włosach pozna mężczyznę... cel znajomości do ustalenia”

„Urodziłem się zmęczony, a żyję po to żeby odpocząć...”

„Jestem VIP-em, ważny jestem, salonowym typem...”

„Nie lubię mówić o sobie...”

Jacy są ludzie, którzy teraz wchodzą w dorosłe życie? Jacy są Ci, którzy kończą studia i za kilka miesięcy będą szukać pracy? Czy coś ich łączy? Mam dwadzieścia trzy lata i opowiem Wam o moim pokoleniu. Swoje wypowiedzi opieram na ankiecie, którą przeprowadziłem wśród osób w przedziale wiekowym 20–25 lat. W tym szkicu została zarysowana tylko problematyka, bo co może powiedzieć o sobie ryba pływająca w akwarium? Należałoby spojrzeć na akwarium z zewnątrz, aby popatrzeć obiektywnie na rybę.

zem z prądem epoki. Z drugiej – oso-by zagubione i nie mogące się odnaleźć w szybkiej, bezdusznej rzeczywistości, do której jeszcze nie dorośli. Odczuwają rozdźwięk między beznadzieją i bra-kiem perspektyw, a wielkimi możliwo-ściami, które daje im nowa, zmieniająca się rzeczywistość. W chaosie wartości

Page 5: Ofensywa nr 1

5OFENSYWA - grudzień 2005 5

TAK MYŚLIMY <<

rzystywać dla własnych celów. Po wej-ściu do Unii Europejskiej nie czują się jeszcze obywatelami Europy. Są gość-mi. Współpracę z USA postrzegają nie jako związek partnerski, ale bardziej – koleżeństwo niedorozwiniętego z sil-nym kolegą. Pierwszy z nich otrzymuje ochronę, drugi – ciało siostry pierwsze-go.

Ich starsi koledzy i koleżanki jeździ-li na Love Parade. Czuli się wyjątko-wi, ponieważ wolność rozpostarła nad Polską swoje skrzydła. Pamiętają czasy, w których była ona ograniczona, dlatego starają się jej nie poskramiać. Realizują się w tolerancji. Są bardziej otwarci na wszystkie nowości, gdyż nie są przy-wiązani do aktualnej rzeczywistości. Odznaczają się liberalizmem w sprawie homoseksualizmu. Z drugiej jednak strony obawiają się potępiać wybryki Młodzieży Wszechpolskiej zakłócającej – mówiąc dyplomatycznie – defilady kochających inaczej. Większość ludzi z pokolenia mogłaby mieszkać za grani-cą, gdyby dano im taką szansę. Ojczyzna nie jest priorytetem. Zapewnienie sobie i rodzinie dostatecznych warunków ma-terialnych, osiągniecie sukcesu zawo-dowego, realizacja swoich zamiarów to wartości, które stoją na piedestale pla-nów współczesnego dwudziestocztero-latka.

Zagubieni w czasie

Jako wydarzenia znaczące w swoim życiu, wymieniają: przemiany demokra-tyczne w roku 1989, wejście Polski do UE, czasami pojawia się atak na WTC i afery polityczne, które uświadomiły im jak bardzo świat, w który wchodzą, przeżarty jest korupcją. Błędem byłoby myśleć, że historia widoczna w progra-mach informacyjnych ma realny wpływ na wszystkich ludzi w tym wieku. Wielu z nich lekceważy to, co się dzieje w tle historycznym, a za ważniejsze uważa małe incydenty w swoim własnych ży-ciu. One tworzą dla nich punkt orienta-cyjny. Opowiadają o „pierwszym kon-cercie rockowym, po którym nie chcieli już dorosnąć” „emisję programu South Park” itd.

Większość z nich postrzega wejście Polski do Unii Europejskiej w jasnych barwach. Otworzenie granic spowo-dowało, że „pojawiły się nowe, legal-ne możliwości zarobkowe. Możemy z nich skorzystać. Do tej pory trzeba

było za zachodnią granicą pracować «na czarno» co było stresujące, po-nadto łatwiej można było wykorzystać Polaka”. Możliwości pracy w UE oraz bezproblemowe przekraczanie granic wielu z nich dało nowe perspektywy: „Mogłam pojechać do Francji latem 2004 bez paszportu – machnęłam cel-nikowi tylko dowodem osobistym. Poczułam, że w końcu traktują mnie jak Europejczyka”. Kompleksy rodziców związane z przeświadczeniem o za-ściankowości Polski są powoli tłumio-ne. Zaczynają prostować plecy i chodzić z głową do góry, równocześnie jednak lekko spoglądając do tyłu, obawiając się, czy nie czai się za nimi ktoś, kto znowu wepchnie ich w znienawidzony płaszcz Konrada z Dziadów. „Zwyciężymy jako Europejczycy, ale czy nie przegramy jako Polacy i znikniemy z wolna z ma-py Europy?”. Oprócz wypowiedzi po-zytywnych pojawiły się także zdania, które ukazały zniechęcenie oraz obo-jętność ludzi w stosunku do polityki: „Wejście Polski do UE podsyciło moją nieufność wobec działań polityków. Sprzedali nas”; „Kazali mi wymienić dowód osobisty... ale nie wiem, czy to z tego powodu”; „Mówi się że jeste-śmy teraz «Europejczykami». Dla mnie zmieniło się tyle, że słyszę o pozywaniu nas do sądów UE, co jest dla mnie nie-dorzeczne. Pojawiły się pieniądze, ale też pojawiła się nowa flaga powiewająca obok naszej biało-czerwonej.”

Rytm uległ przyspieszeniu

Wyraźnym czynnikiem kształtują-cym życie młodych ludzi jest technika. Dyktuje ona warunki i określa jak mają się zachowywać. Kto nie chce wypaść z obiegu, musi z niej korzystać. Dzięki jej zdobyczom odległości pomiędzy osobami zmniejszyły się. Mniej chodzi się, więcej dzwoni i dyskutuje przez ga-du-gadu. Poprzez noszenie przy sobie telefonu komórkowego „na wyciągnie-cie palców” są dostępni wszyscy zna-jomi. Nadmiernie używanie tego prze-nośnego komunikatora pozbawiło ludzi cierpliwości. Kiedy ktoś spóźni się na spotkanie pięć minut, wstukuje się nu-mer delikwenta – pyta się go gdzie jest i czy w ogóle wybiera się w umówione miejsce.

Mogą rozmawiać z kim chcą. Mogą zobaczyć co chcą. Tanie samoloty, Internet udostępniły komunikację z ca-

i w drapieżnym ustroju, stawiają swoje pierwsze kroki.

Pokolenie niczyje

Urodzeni w komunizmie, dorastali w czasach przemiany ustrojowej, a w życie wchodzą w kapitalizmie. Są po-między pokoleniem przemiany, które kształtowało III Rzeczpospolitą, a ge-neracją, która jest już przystosowana i zaadaptowana do nowych warunków. Strąceni w przepaść dziejów histo-rycznych stoją na pozycji przegranej. Bezdomni - starają się szukać miejsca na nocleg. Urodzeni w czasach burzli-wych wierzą, że wokół nich zawsze bę-dzie toczyła się rewolucja. Lech Wałęsa był ich królem, Okrągły Stół – placem zabaw. Musieli nauczyć się bycia nie-czułym i na to, co zewnętrzne. Szybko przystosowują się do nowych warun-ków. Są przyzwyczajeni do zmian: nie wywołują one u nich zdziwienia ani w polityce, ani w gospodarce, ani w kul-turze. Są dziećmi mysz laboratoryjnych. Urodzeni w miejscu doświadczalnym, całe życie spędzą w białych fartuchach i czekać będą na kolejną dawkę nowego antybiotyku, który mają przetestować.

Za bardzo do tyłu, żeby być do przodu

Byli za młodzi na Jarocin i za sta-rzy na Przystanek Woodstock. Dzieci socjalizmu w zupie kapitalizmu. Stoją jedną nogą w PRL-owskim bagnie – ze świadomością czym był totalitaryzm (w przeciwieństwie do osiemnastolat-ków ubierających dla szpanu koszul-ki z Leninem), a drugą w globalnym bałaganie. Z dystansem podchodzą do wytworów współczesnej kultury takich jak „Idol” czy „Big Brother”. Zaaklimatyzowani w polskim kapita-lizmie nie sikają z radości na widok promocji w supermarkecie. Nie wierzą reklamie. Byli za młodzi, żeby zrozu-mieć do końca „Luz”, ale za poważni na „Rower Błażeja”. Wychowani na pro-gramie „5-10-15” i na bajce „Przygód kilka wróbla Ćwirka”, czytali komiksy z Punisherem, Supermanem i Spiderma-nem. Przeżywali ze swoimi rodzicami festiwale piosenki w Opolu i Sopocie, by później oglądać Michaela Jacksona w MTV. Internet i zdobycze komputero-we jeszcze ich zadziwiają, ale potrafią się nimi doskonale posługiwać i wyko-

Page 6: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200566

>> TAK MYŚLIMY

łym światem. Otwarcie granic na Unię Europejską umożliwiło bezproblemowe przemieszczanie się z jednego państwa do drugiego. Odległości pomiędzy ludź-mi i miejscami nie są już przeszkodą. W cztery godziny można przejść dwa-dzieścia kilometrów, w tym samym cza-sie przelecisz z Krakowa do Londynu. Już dawno przestali wierzyć we własne nogi i własny umysł.

Wraz ze skróceniem przestrzeni przyszło skurczenie się czasu. Jeżeli mogę wysłać email, a po minucie do-stanie go ktoś w Ameryce Południowej – zaczynam bardziej cenić czas. Kiedy podróże trwały dłużej, a poczta była je-dyną drogą komunikacji, życie ludzkie rozciągało się. Przywiązywano wagę do innych rzeczy, np. ładniej pisano listy. Decyzje były podejmowane z wielkim namaszczeniem i po długim zastano-wieniu. Nie spieszono się. Życie płynę-ło wolniej – więcej spotykano się, roz-mawiano, dyskutowano. Obecnie rytm uległ przyspieszeniu.

Aplikacje na komputer bardzo przy-spieszają pracę, ale sprowadzają czło-wieka do funkcji koordynatora, który zarządza i wstukuje liczby. Nie musi rozwiązywać skomplikowanych działań matematycznych. Technika wspomaga i przyspiesza wykonywanie wielu czyn-ności. Z drugiej jednak strony – zezwala na wyłączenie umysłu w życiu codzien-nym. Nie zmusza do intelektualnego wysiłku. Dlaczego mam sobie przypo-

minać datę wybuchy danej wojny, jeżeli mogę to szybko sprawdzić w Internecie? Łatwy dostęp do informacji powoduje, że ludzie mniej wkuwają faktów, a wię-cej pracują nad zarządzaniem i doborem materiałów.

Byle do przodu – stojąc w miejscuW 1954 r. Samuel Beckett wydał sztu-

kę pod tytułem „Czekając na Godota”. Przedstawia ona historię dwóch osób, które wypatrują przybycia postaci o imieniu Godot. Przychodzą codzien-nie w umówione miejsce, siedzą i wolny czas spędzają na rozmowie. Godot jed-nak nie pojawia się. Ludzie po dwudzie-stce już nie czekają, stali się mniej wy-bredni, biorą to, co daje życie. Wiedzą, że ubywa go z każdą minutą i nie należy go tracić na bezsensowne oczekiwanie na kogoś lub coś, czego mogą nigdy nie zobaczyć. Zajęci własnymi sprawami nie dostrzegliby pojawienia się współ-czesnego Godota. Pragną intensywnie żyć i nie przepuścić żadnej okazji do osiągnięcia sukcesu oraz dobrej zaba-wy. Duże bezrobocie nie pozwala im być wybrednymi. Pragną konsumować świat, wiedzieć o nim jak najwięcej, aby jak najwięcej z niego wyciągnąć. Boją się, że mogą przegrać życie, że za dzie-sięć lat mogą obudzić się i stwierdzić – nic nie osiągnąłem. Dlatego starają się wykorzystać dawane im szanse. Żyć z dnia na dzień.

Adam Małysz zastąpi Papieża

Nie wierzą w autorytety: „Nie mam rodziny, nie mam własnego domu, nie mam samochodu. Mam niezależność, mam swobodę działania, mam poczu-cie, że ciągle jeszcze mogę próbować życia na różne sposoby”. Podziwiają umiejętności ludzi, ale z reguły z nikim się nie utożsamiają. Daleko im do zapa-trzenia się w idoli: „Nie ma autorytetów na świecie; są tylko lepsi ludzie, których inni za autorytety uważają”. Pokręcona historia oduczyła ich wierzyć w czy-stych, nieskażonych bohaterów. Nie ule-gają złudzeniom. Są bardziej krytyczni wobec świata, niż ich rodzice. W życiu nie są, jak oni, takimi idealistami: „Nie, nie potrafię wymienić osoby, z którą zgadzałabym się we wszystkim i chcia-ła naśladować”. Podpatrują pracę i eg-zystencję osób na stanowiskach, pytają ich o rady, ale nie padają przed nimi na kolana. Nie ufają postaciom historycz-nym; jeśli już, to żyjącym, ale na pewno nie politykom, często rodzicom, albo ludziom, z którym mają bezpośredni kontakt na co dzień: „Rodzice są dla mnie wzorem, ponieważ są szczęśliwi i nigdy nikogo nie skrzywdzili”. Często wskazywali jako wzór naśladowania osobę Jana Pawła II. Obserwują tych, którzy potrafili zapewnić sobie i rodzi-nie szczęśliwe oraz komfortowe życie, jednocześnie nie sprzeciwiając się sobie i zasadom moralnym. Nie szukają boha-terstwa, gdyż nie wymagają tego czasy, w których żyją. Czerpią inspiracje od tych, którzy osiągnęli sukces robiąc to co lubią. Starają odciąć się od historii. Patrzą w przyszłość, nie wracając wspo-mnieniami w krwawą przeszłość. Chcą budować nowy kraj, w którym przede wszystkim żyłoby się dobrze: „Sama so-bie biblią, uważam, że każdy jest swoim bogiem”.

Są obojętni wobec religii, ale nie są z reguły ateistami. Pod pozorem ak-ceptacji ukrywają odrętwienie. Śmierć papieża wyzwoliła w nich uczucia re-ligijno-patriotyczne. Nie wiadomo jak długo się one utrzymają i czy były one prawdziwe. Przypuszczam, że wiele osób brało czynny udział w pogrzebie Jana Pawła II z chęci przeżycia przygo-dy i potrzeby uczestniczenia w czymś przełomowym, a nie z prawdziwych pobudek religijnych. Większość z nich deklaruje się katolikami, ale nie zawsze chodzi do kościoła, a jeżeli uczęszcza RYS. MARIUSZ TARKAWIAN

Page 7: Ofensywa nr 1

7OFENSYWA - grudzień 2005 7

TAK MYŚLIMY <<

– Boga pozostawia w świętym budyn-ku. Z powodu lenistwa i pędu wykre-ślili kościół ze swojej listy obowiązków. Stał się on ekskluzywnym dodatkiem. W natłoku spraw bardzo rzadko zasta-nawiają się nad śmiercią. Dopiero reflek-sja nad ostatecznym końcem wyzwala potrzebę transcendencji. W chorobie życie nabiera nowego znaczenia i mu-simy postawić się wobec nadchodzącej nicości. Dopiero wtedy przypomną so-bie o dawnych wartościach wpojonych im przez rodziców. Nie jest prawdą, że sukces przejął rolę religii. Po prostu, lu-dzie nie mają na nią czasu: „Dzisiaj jest trudno w cokolwiek wierzyć...”. A może nawet jest to nie tyle kwestia czasu, co brak zainteresowania kwestiami zwią-zanymi z metafizyką. Wierzą w Boga, ale refleksję nad jego faktycznym, real-nym wpływem na istnienie świata, i na ich istnienie, pozostawiają takim pro-gramom jak „Nie do wiary”.

Prawda ekranu jest prawdą rzeczywistości

Duże znaczenie w życiu odgrywa moda oraz autorytet marki. Wprowa-dzają do umysłu pewne szablony za-chowań, poglądów oraz każą uznawać obcy gust za swój. Są jak wirusy, które zagnieżdżają się w systemie i pozwalają na dostęp do zasobów komputerowych osobom trzecim. Akcje reklamowe mię-dzynarodowych korporacji wpłynęły na postrzeganie rzeczywistości. Idąc do sklepu szuka się nie odpowiedniego ko-loru, a produktu określonej marki. Przez wiele lat firmy próbowały wzbudzić za-ufanie do znaków firmowych. Udało im się. Ludzie młodzi bardziej wierzą w ja-kość marki, niż w słowa wypowiadane przez osoby publiczne. W obecnych czasach odróżnianie się od innych jest bardzo popularne. Głośne wyrażanie poglądów – które nieznacznie mijają się z ogólnie obowiązujących zasadami – jest nobilitujące. Jednak w krzyku tym nie ma krwi. To śpiew operowej śpie-waczki, która występuje na scenie w bi-kini. Sprzeciwianie się jest niezwykle popularne, ale jest zgodne z systemem. Nie wykracza poza jego ramy. Yuppies są nudni, a anarchiści to głupcy. Epoka współczesna strasznie stresuje i ludzie potrzebują zabawy, żeby się zrelakso-wać. Niektórzy sądzą, że to pokolenie – to pokolenie samotnych ludzi, którzy chcą udowodnić wszystkim dookoła, że

świetnie się bawią i wcale nie boją się samotności. Oni jednak są po-koleniem zagubionym, któ-re podróżuje autostopem przez własny kraj.

Polska albo śmierć?

Z otwarciem granic i rozwojem Internetu wzrosła liczba przekazy-wanych do opinii publicznej infor-macji o sytuacji polityczno-gospo-darczej innych krajów. Z tego powo-du młodzi Polacy stali się bardziej krytyczni wobec własnego państwa. Porównują – wydarzenia, wy-stąpienia polityków oraz położenie materialne obywateli za granicą – z realiami polskimi. Chcieliby, żeby Polska stała się krajem na podobnym pozio-mie.

Polacy, z reguły, krytykują polity-kę – mają to w naturze. Młodzi ludzie twierdzą, że jest to przesączone zgnili-zną moralną bagno, do którego nie na-leży się pchać, bo zamienia ono ludzi w świnie. Uważają, że środowisko poli-tyki wymaga uleczenia; należy przepro-wadzić szereg daleko idących reform, które uzdrowią państwo z choroby ko-rupcji i układów: „Nie jestem idealistą. Wychowany w obecnym systemie nie oparłbym się pokusie nieograniczonej władzy i łatwym pieniądzom” – nie jest to rzadkie stwierdzenie. Po szesnastu latach demokracji ludzie przestali wie-rzyć w państwo jako samoregulujący się i uzdrawiający organizm. Pokolenie wątpi, że obywatel ma jakikolwiek wpływ na kształt rządów w Polsce. Często pojawiała się w wypowiedziach ankietowanych propozycja oddania władzy jednemu człowiekowi, który będzie potrafił silną ręką pokierować krajem: „Demokracja to piękna idea, która powinna być realizowana jednak z rozsądkiem. Silna władza skupiona w ręku prezydenta z faktycznymi moż-liwościami, jest gwarantem braku znie-kształcenia i pewnego zwyrodnienia tej idei”. Polska scena polityczna cierpi na brak autorytetów. Silna osobowość mo-głaby ten stan zmienić. Proponują, żeby odpowiedzialność za kraj spadła na barki jednej osoby, a nie spoczywała na czterystu sześćdziesięciu posłach. Jako wzór wymieniano Józefa Piłsudskiego, który wprowadził kraj na drogę reform.

Wspominano też o królach, którzy dzierżyli w swoich rękach całą władzę.

Kolumbowie bez statków

Pokolenie rozciągnięte pomiędzy dwoma ustrojami próbuje znaleźć miej-sce dla siebie w czasie historycznym. Odziedziczyli wiele po swoich rodzi-cach, przyglądali się bezkrwawej rewo-lucji i oglądali w telewizji jak ich starsi bracia przejmują rynek pracy. Wierzą w siebie, ale boją się bezrobocia. Są nieznacznie sfrustrowani, dlatego zapi-sują się na kursy i uczą języków. Nie są idealistami. Idealizm już dzisiaj nie wy-starcza – najlepszym przykładem jest Lech Wałęsa, który w ciągu kilku lat z narodowego bożyszcza przeistoczył się w błazna. Obecnie bez praktyczne-go podejścia każdy „wielki” przeistoczy się w śmieszka, opowiadającego histo-rię przybłędom. Nie chcą się z nikim utożsamiać. Wzorem dla nich są ludzie, którzy pracują na zachodzie. Starają się być szczęśliwi. Pragną kochać swoją ro-dzinę, ale także chcą osiągnąć sukces. Ich światopogląd rysuje się pomiędzy wartościami wpojonymi im przez rodzi-ców – Bóg, Honor, Ojczyzna – a prawi-dłami, którymi posługuje się współcze-sny ustrój. Są jak dzieci rozwiedzionych rodziców, które życie spędzają podróżu-jąc od domu mamy do – taty. Żyją po-między...

Leszek Onak

RYS. M

ARIU

SZ T

ARKA

WIA

N

Page 8: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200588

Proszę o chwilę ciszy... Moje pokolenie... upada... Innymi słowy – spada na psy... Moje pokolenie, to znaczy ci młodzi chłopcy i dziewczynki przesiadujący w mrocz-

nych pubach lub na klatkach schodowych... Moje pokolenie zaćpane... zapite...

„Rozdarci między normalnym życiem, pracą na budowach, w cukierni, warsztatach samochodowych a wspomnieniami z podróży, czują się jednakowo źle w obu rzeczywistościach. Powrót do kleju potęguje tylko frustrację”1

Pokolenie, które bardzo szybko dorasta i rano dostrzega w lustrze przedwczesne zmarszczki i pierwsze siwe włosy. „Skąd brały się te szybkie, przedwczesne marsze w kierunku znużenia? Podejrzewam, ze nieco zbyt szybko weszli w do-rosłość. Czas wyrównania rachunków nadchodzi błyskawicz-nie. Źródełko młodości biło coraz słabiej.”2

Moje pokolenie zasiadło przed komputerem, wyszukując choć na parę godzin iluzję miłości, byle tylko „mieć złudzenie ciepła i miłości”(The Analogs – „Blask szminki”):

Ile masz lat i czy lubisz szybki sex??Czy jesteś ładna i jaki masz biust??18.00 pod Bramą Krakowską, jak cię poznam??Fajno... Mam pustą chatę...Jestem platynową blondynką i lubię ostrą jazdę...

Moje pokolenie namiętnie pisze blogi. Coraz więcej... Pisze skrótowo. Zamiast słów woli wstawić obra-zek. Wystukuje na klawiaturze swoją znudzoną sa-

motność. W międzyczasie ktoś kogoś odwiedzi:- I co powiesz?- Nic...- I co robimy?- Nie wiem!- Dokąd idziemy?- Nie wiem!!„My nie mówimy nic, my nie robimy nic...”(ZBEER).

W jednym z lubelskich klubów muzycznych długowłosy chłopiec w skórzanych spodniach i czarnej koszuli obmacuje

wampiryczną dziewczynę z kolczykiem w pępku. Tuż obok, pod stołem, leżą panowie kilkunastoletni, wskazujący na nad-mierne spożycie... Pod ścianą siedzi dziewczyna z połama-nym nosem. Jutro pod okiem będzie widniał piękny siniak... Tak bawi się moje pokolenie...

Tuż po 6 rano, idąc do sklepu po papierosy, spotykam chłopaka sprzątającego ulice. Przez chwilę zaglądamy sobie głęboko w oczy. Ma zniszczoną, wykrzywioną złością twarz. Jest w moim wieku albo młodszy. Gdy odchodzę, on spluwa na ziemię... swoją wściekłość... swoją nienawiść.

Dzisiaj nikogo nie zdziwi już sytuacja przedstawiona w książce Katarzyny Sowuli Fototerapia, kiedy student polo-nistyki z dnia na dzień staje się nosiwodą i... męską prostytut-ką, kiedy zdolni absolwenci szkoły artystycznej fotografują wędliny, zagłodzone dziewczyny, absolwent psychologii szu-ka pomocy w „schludnym ośrodku terapeutycznym”. Moje pokolenie stoi na granicy niepewności; jej jedynym znakiem drogowym na młodzieńczej drodze jest znak zapytania. Bo-haterka Fototerapii – Łucja – wierzyła tylko w jedno: „Łu-cja była bowiem, jak mawiał Galaga, kobietą z obsesją znaku zapytania. Twierdziła, iż jest to jedyny legalny znak inter-punkcyjny, jakiego powinno się używać do opisywania siebie i świata.”3

No cóż, „najlepsze umysły naszego pokolenia na jało-wych obrotach mielą zera...” – jak śpiewa Jarosław Lipszyc. Moje pokolenie tworzy literaturę... Hm...

hm... Tak, oczywiście... Tyle że ci młodzi adepci pióra trak-tują literaturę jako rzecz niepoważną i... intymną. Ich intere-suje to, jak zdobyć „Nike”, jak sprowokować redaktora jednej z najpoczytniejszych kulturalnych gazet do napisania recen-zji, ile wynosi wysokość nagrody i w jakim nakładzie wyjdzie dany tomik... W większości dla młodych literatura stała się towarem, czymś, na czym można nieźle zarobić, jeśli wpadnie się w oko np. Marcina Świetlickiego, Jerzego Pilcha, Andrze-ja Stasiuka czy Pawła Dunina-Wąsowicza. To ciekawe, artystą staje się ten, kto się – dosłownie – dobrze sprzedaje (patrz... sukces komercyjno-literacki niegrzecznej dziewczynki Doro-ty Masłowskiej). Artystą staje się ten, kto jest w stanie zaszo-kować społeczeństwo. Powtórzę: zaszokować, ale nie sprowo-kować do dialogu (patrz przykład Kozyry czy Nieznalskiej). Dla Łucji sztuka (przyp. autora) pozostawała od zawsze nieśmiałą próbą nawiązania, choćby krótkotrwałego, dia-logu z ludźmi odbierającymi rzeczywistość w sposób ana-logiczny do jej własnego. Jaką mamy jednak pewność, że zawieszone – przy odrobinie szczęścia – na ścianach ga-lerii zdjęcia istotnie pełnią funkcję przekaźnika? Jaką mamy pewność, że to, co sami jesteśmy gotowi odnaleźć w pracach innych, faktycznie ma cokolwiek wspólnego z ich wizją świata? „Łucja powoli dochodziła do wniosku, że TEN TAK BARDZO POŻĄDANY PRZEZ NIE DIA-LOG TO W ISTOCIE LUŹNO POWIĄZANE ZE SOBĄ MONOLOGI.4

Więc póki co, póki jeszcze czas... moje pokolenie się bawi... Zanim trafi na detoxy, do psychiatryków, ośrodków terapeu-tycznych, odwyków... Zanim nie upadnie na samo dno i nie dostanie porządnego kopa. Na razie się bawi... Mówi dzie-więtnastolatek z błyszczącym łańcuchem na szyi: „Do trzy-dziestki się bawię, a po trzydziestce też...” Poczekamy... zoba-czymy... przyszły panie prezesie w garniturku...

FOT. MARIUSZ TARKAWIAN>> TAK MYŚLIMY

Page 9: Ofensywa nr 1

9OFENSYWA - grudzień 2005 9

TAK MYŚLIMY <<

Moje pokolenie ucieka w zabawę przed otaczającą je rzeczywistością, przed przyszłością, przed nudą, brakiem kręgosłupa własnej osobowości, znudze-

niem szybką miłością na tyłach samochodu... Zabawa... Za-bawa...Uważaj chłopcze, bo złamiesz sobie nóżkę; zaczyna się od nóżki, a kończy na główce... Zakładając, że coś takiego jak mózg posiadasz... Bo czy mózgiem nazwiesz coś, co jest wypalone do granic możliwości?? I nie wal głową o ścianę... Twój bunt nie ma szans... Nie wygrasz... Jeśli wlazłeś już w gówno, to siedź cicho (zob. S. Sikora: „Mój dług”). Jeśli chcesz coś zniszczyć lub zmienić, musisz to dobrze poznać. Dobrze poznać i czekać...

A po latach zaśpiewam Ci piosenkę:„Byłem taki sam młody przyjacieluChciałem wszystko zmieniać i dotrzeć do celuTaki sam jak Ty, mówiłem to samoBardzo chciałem wzniecić rewolucję krwawąMocno też wierzyłem w to, że jestem innyPlułem na ulicy, sikałem do windyWciąż pisałem hasła w brudnej toalecieTak chciałem pokonać zło na całym świecie

Byłem Taki sam jak Ty jesteś terazMaska dorosłości – piwo i papierosPodkrążone oczy na dziecinnej twarzyRęce jak patyki, na nich tatuażeSzeptałem dziewczynie w ucho słodkie bajkiByle pozwoliła, żebym zdjął jej majtki.(...)Dziś nie wierzę w nic i jest mi z tym dobrzeNie zwracam uwagi, jakie kto ma spodnieNie patrzę na buty ani na fryzuryI wkurwia mnie tylko, kiedy mówisz bzduryCzemu chcesz nawracać wszystkich albo zmieniaćŻyję tak jak chcę, choć trudne to nieraz.”(The Analogs – „Byłem taki sam” z płyty „Trucizna”)

Anna SzczyglewskaPrzypisy:1. M. Olszewski: Do Amsterdamu, Kraków 2003, s. 124-1252. Tamże, s. 1313. K. Sowula: Fototerapia, Wołowiec 2004, s. 46.4. Tamże, s. 49.

Pokolenie X siebie odnalazło. Na dnie butelki i w narkotycz-nych majakach. Wykreowało

slogan „No Future”. Nie chciało przy-

Nie jesteśmy już pokoleniem X. I całe szczęście, że przeszła nam ta choroba. Jesteśmy pokoleniem poszukującym siebie.

Karolina Przesmycka

szłości, nie chciało świata, nie chciało siebie. Swój obraz topiło w alkoho-lach pochłanianych litrami podczas grunge’owych koncertów. Nie chcia-

ło spojrzeć sobie w twarz i zapytać o swoją tożsamość. Nie chciało mu się o nic walczyć, bo po co? I tak prze-cież „wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy”. Buntowało się przeciwko samemu sobie, nie żywiąc do siebie nawet odrobiny szacunku. Znam tyl-

RYS.

AG

NIE

SZK

A P

OLS

KA

Page 10: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 20051010

>> TAK MYŚLIMY

ko jedno słowo, którym mogłabym skomentować takie zachowanie. Było żałosne. Jestem pełna pogardy dla po-kolenia X. Jestem pełna pogardy dla ludzi nie wyznających niczego prócz ideowej ambiwalencji. Czym był ich „bunt”? Demaskacją słabości i hipo-kryzji. Dlaczego hipokryzji? Bo bun-towali się przeciwko wszechogarnia-jącemu kultowi pieniądza, samemu oddając się nałogom, na których za-rabiają miliony przestępców, winnych za taki właśnie, a nie inny obraz świa-ta. Może więc trzeba było pójść po ro-zum do głowy. Do trzeźwej głowy.

Pokolenie X się skompromitowało.

Utonęło w bagnie własnej głupoty. W wymiocinach swoich żałosnych pseudo-kontestacji. Było to pokolenie tchórzy, słabeuszy i nieudaczników. Tak, można powiedzieć, że nas też to w jakimś stopniu dotyczy.

Jesteśmy pokoleniem piwa i LM-ów „lajtów”. Jednak w naszym przypad-ku są to już jedynie dodatki, a nie sens życia. Zamieniliśmy, co prawda, grunge’owe koncerty na płytkie dys-koteki, ale zamieniliśmy też koszulki z nihilistą Kurtem Cobainem na ko-szulki z Che Guevarą. I chociaż tego ostatniego trudno uznać za jakikol-wiek wzór do naśladowania (szcze-gólnie patrząc przez pryzmat zbrod-ni jego „partyzantki”), to jednak dla wielu młodych ludzi jest pewnym symbolem. Symbolem człowieka idei. My bowiem, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, nie chcemy

być puści. Chcemy w coś wierzyć, czemuś zaufać. Tęsknimy za tym, chcielibyśmy o to walczyć, ale nie wiemy z kim i jaką bronią. Problem polega na tym, że nie potrafimy zna-leźć wspólnego punktu odniesienia, a dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że brakuje nam wzorów do naśladowania.

Właśnie niedawno odszedł ostatni z nich. Podpowiadał nam, w którym miejscu opuścić kotwicę, podczas po-dróży po bezkresnym oceanie post-modernizmu. Gdzie się „zaczepić”, aby nie pochłonęły nas jego fale. Bo nas ukształtowała epoka, w której ży-jemy. Jesteśmy bezbronnymi dziećmi ponowoczesności, która na naszych oczach wszystko pożera i obraca w chaos. Nie istniejemy jak rycerz Italo Calvino i podobnie jak on, wciąż tak bardzo chcemy się odnaleźć.

Chcieliśmy się odnaleźć

podczas grudniowej rewolucji na Ukrainie. Dlatego po polskich uli-cach przetaczały się wówczas rzesze studentów z wpiętymi w klapy po-marańczowymi wstążeczkami, które były dla nas tym samym, czym dla uczestników marca’68 białe studenc-kie czapki. Dlatego staliśmy na mro-zie z polskimi i ukraińskimi flagami pokazując jak wielką wartością są dla nas sprawiedliwość i uczciwość. Czu-liśmy się jak nasi starsi koledzy, któ-rzy walczyli o polską demokrację pod sztandarami NZS. I wygraliśmy. Ba-talia o Ukrainę toczona przy pomocy okrzyków i pomarańczowych wstą-żeczek zakończyła się zwycięstwem.

Poznaliśmy namiastkę tego, za czym tęsknimy, a czego nie doświadczamy na co dzień w kraju korupcji, bezpra-wia i niedotrzymywanych obietnic. Namiastkę prawdy. W głębszym uję-ciu,

tęsknimy jednak za czym innym.

Za czymś, co nam wskaże sens życia w tej pluralistycznej, ziejącej pustym libertynizmem i permisywizmem, dżungli. Inaczej dnia 3 kwietnia o go-dzinie 21.37, dokładnie w dobę po śmierci Jana Pawła II, w miasteczku akademickim AGH w Krakowie nie odbyło by się niesamowite, sponta-niczne misterium. W środku miasta nie wyrosłyby nagle cztery monumen-talne „krzyże pamięci”, utworzone z rozświetlonych okien akademików. Nigdy nie powstałaby w internecie strona „Studenci Papieżowi”. Nigdy, w noc przed jego oficjalnym poże-gnaniem, ulice całej Polski, nazwa-ne jego imieniem, nie rozbłysłyby milionami świateł. Nigdy nie dosta-łabym dziesiątków e-maili i smsów, informujących o organizowanych spontanicznie przez młodych ludzi pochodach pamięci.

Znów się połączyliśmy. Połączy-ła nas pamięć o wielkim człowie-ku i tęsknota za uosabianym przez niego kanonem wartości, z których najważniejszą dla nas jest nadzieja. Albert Camus powiedział kiedyś: „Samo wdzieranie się na szczyt starczy, by wypełnić serce czło-wieka”. Już samo podjęcie próby czyni nas wielkimi. Do tego po-trzeba jedynie odrobiny refleksji

nad nauczaniem tego, którego pamięć tak pięknie potrafiliśmy uczcić. Więc być może właśnie teraz to pokolenie powinno się zbuntować. Przeciwko czemu? Przeciwko kulturze pozorów, nihilizmu i pustki ideowej. Przeciw-ko modom i fałszowi. Przeciwko po-przedniej generacji beznadziei. I wte-dy pojawi się szansa, że odnajdziemy się tak, jak odnaleźliśmy się rok temu na Placu Litewskim pod ukraińską flagą i na płonącej miłością ulicy Jana Pawła II, na dzień przed jego oficjal-nym pożegnaniem. A „future” będzie już wtedy w zasięgu ręki

Karolina Przesmycka

RYS. A

GN

IESZK

A PO

LSK

A

10

Page 11: Ofensywa nr 1

11OFENSYWA - grudzień 2005 11

TAK MYŚLIMY <<

ki życia. Będąc już żonatym miewał wiele kochanek, z którymi także po-siadał potomstwo. Jego żona postrada-ła zmysły - o przyczynach znajome mi źródła milczą, jednak łatwo można się ich domyśleć. III część „Dziadów” po-wstała jako swoiste zadośćuczynienie za brak uczestnictwa w powstaniu listopa-dowym. Owszem, A. Mickiewicz starał się dotrzeć do ogarniętego zawieruchą Królestwa Polskiego, lecz po drodze na-potkał wiele przeszkód, które uniemoż-liwiły mu dowiedzenie swojej miłości do Ojczyzny. Prawdopodobnie najbar-dziej istotną była pewna szlachcianka z poznańskiego, u której zabawił kilka miesięcy. Nie uważam, broń Boże, że poznańskie szlachcianki nie były godne przebywania z nimi przez dłuższy czas, niemniej jednak waleczna postawa wy-rażona słowem choćby w „Konradzie Wallenrodzie” (którego tytułowy boha-ter zrezygnował z osobistego szczęścia dla dobra Ojczyzny) powinna zostać po-parta także czynem.

Carska Rosja posiadała bardzo mądry sposób na studzenie rozpalonych głów młodych spi-

skowców. Bynajmniej nie chodzi mi o zsyłki na Syberię czy morderstwa. Obraz młodzieży ginącej tysiącami w warszawskiej Cytadeli jest, łagod-nie rzecz ujmując, nie do końca zgodny z prawdą. Jeśli ktoś odważył się pod-nieść uzbrojoną rękę na cara, lub jego żołnierzy, niechybnie był skazywany na śmierć. Jednak jeśli ktoś za młodu ba-wił się w konspirację, wówczas czekała go zsyłka. Nie polegała ona jednak na pracy przy budowie tamy, wyrębie lasu czy wydobywaniu uranu, jak miało to miejsce po 1917 roku. Młody człowiek wysyłany był na, przykładowo, dwa lata w głąb kraju, po którym to okresie wra-cał bogatszy o nowe doświadczenia, by zająć się tym, czym szanujący człowiek zajmować się powinien, mianowicie za-rabianiem pieniędzy i ożenkiem. Miał przydzielone mieszkanie oraz pracę.

Młody człowiek nie spotka się jednak nigdy z wrogością przechodniów (chyba że pra-

cuje dla partii sprawującej akurat rzą-dy w naszym kraju). Często zdarza się politowanie nad naiwnością działacza, którego idealizm jest, w mniemaniu ewentualnych wyborców, niecnie wyko-rzystywany przez partyjnych bonzów. Jednak równie często zdarzają się ko-mentarze zgoła odmienne: wy młodzi jesteście solą Ziemi, wymieńcie czym prędzej tych starych złodziei, a zapanu-je raj na tym łez padole.

Skąd bierze się owa ufność i nieskry-wany optymizm w myśleniu o nowym pokoleniu? Przecież dwudziestolatek nie zna jeszcze życia, jest niewykształcony, a dobre chęci nie wystarczą (nawet jest nimi ponoć piekło wybrukowane).

Wspaniałą ilustracją tego fenomenu jest, moim zdaniem, „Oda do młodości” Adama Mickiewicza. Proces pisania tego utworu przypominał zapewne erupcję wulkanu, był wyrzuceniem z siebie od dawna nagromadzonych uczuć młodego człowieka. Nie ma w nim ani jednego słowa o rozwadze, jest sama kwinte-sencja entuzjazmu i poczucia możności przemiany świata. To właśnie pokolenie filomatów i filaretów ma pchnąć bryłę świata nowymi tory. Ogólny wydźwięk tego wiersza przypomina jako żywo... „Międzynarodówkę”. Naprawimy świat - co do tego nie ma wątpliwości. A co będzie później? Wyjdzie z zamętu świat ducha / Młodość go pocznie na swoim łonie / A przyjaźń w wieczne skojarzy spojnie.

Wiele lat po powstaniu wiersza, Leonard Niedźwiecki, przyjaciel Mickiewicza napisał, że „Oda do mło-dości” jest pochwałą „(...) tego, co nie dojrzałe, a więc odą do głupstwa”. Sam poeta do końca pozostał wierny wszyst-kiemu, co jest z młodością związane - niedojrzałości i brakowi odpowie-dzialności. Autor „Niepewności” był rzeczywiście bardzo niepewny swoich uczuć, toteż często zmieniał towarzysz-

Obsługiwanie stolika „agitacyjnego” w trakcie kampanii wybor-czej może dostarczyć na temat naszego społeczeństwa znacznie szerszej wiedzy niż niejeden podręcznik socjologii. Taka praca po-lega bowiem nie tylko na rozdawaniu przechodniom ulotek, ale także na prowadzeniu z ewentualnymi wyborcami rozmów. Bar-dzo często przechodnie próbują złamać morale działacza poprzez przekonywanie go, że: „wszyscy politycy są tacy sami” lub że „i tak nie macie szans dostać się do parlamentu”.

RYS. MICHAŁ SKRZYŃSKI

Młodzież

PRO

Stefan Sękowski

Page 12: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 20051212

>> TAK MYŚLIMY

Nasz bohater został ukarany za dzia-łalność wywrotową wywiezieniem daleko, aż do Petersburga, gdzie za karę miał... uczyć dzieci w szkole. Po pewnym czasie został przeniesiony do Odessy, gdzie, z nakazu ministra oświa-ty, miał pracować w tamtejszym liceum. Niewola nie była zbyt dotkliwa, więzień miał pełną swobodę dysponowania sobą oraz swoim mieniem (z wyjątkiem wy-

jazdu bez pozwolenia). Świadczy o tym fakt, iż od petersburskich opozycjoni-stów otrzymał list polecający do rewo-lucjonistów odeskich - jego własność nie była więc regularnie rewidowana, jakby to miało miejsce w więzieniu. Na Krymie i później w Moskwie miał sporo czasu na pisanie oraz podróże - w owym czasie powstały między innymi „Sonety Krymskie” i „Konrad Wallenrod”.

To prawda, że w XIX wieku w Ro-sji, z przyczyn politycznych, re-

presjonowane były setki tysięcy ludzi (więzienia, zsyłki w głąb kraju, przesłu-chania). Nie da się zliczyć uczestników powstań chłopskich, mordowanych bez żadnego „ale”. Niemniej jednak działal-ność carskiej policji w stosunku do prze-ciwników politycznych nosiła czasem znamiona humanitaryzmu, a nawet po-siadała pewne walory resocjalizacyjne. Nam, Polakom, opozycyjność zawsze kojarzyła się pozytywnie, jednak bar-dzo często łączyła się ona ze zwykłym terrorem. Jakoś nie chcemy przyjąć do wiadomości, że w wyniku działań pił-sudczykowskiej Organizacji Bojowej PPS ginęli także zupełnie niewinni ludzie. Działania rosyjskie, mające na celu utrzymanie porządku w państwie i obronę przed rewolucją, uznaję więc za w pełni usprawiedliwione.

Imperium Rosyjskie powstało dzięki absolutnej władzy cara podpartej ter-rorem i wymogiem całkowitego posłu-szeństwa. Jego istnienie nie było uar-gumentowane żadną szczytną ideologią - było własnością batiuszki i koniec. Może więc państwo powstałe przez wcielenie w życie czyichś ideałów i ma-rzeń byłoby mniej krwawe i bardziej sprawiedliwe? Takim właśnie państwem był ZSRR. Także on miał zaciekłych wrogów, podłą reakcję, którą należało wszelkimi metodami zwalczać. W imię obrony zdobyczy socjalnych ludu pracu-jącego, w latach 1930-1937 w radziec-kich łagrach zginęło ok. 15 mln więź-niów. Funkcjonowały sądy doraźne, w których jedna i ta sama osoba mogła być jednocześnie oskarżycielem, sędzią i katem. Mrzonka o wspaniałym świe-cie bez ekonomicznego przymusu, za-mieniła się rychło w koszmar na jawie.

Niestety, właśnie takich ideologii imają się zazwyczaj młodzi buntowni-cy. Właśnie o taki świat walczyła długo-włosa młodzież w 1968 roku (plus jesz-cze o prawo używania środków odurza-jących bez żadnego umiaru i parzenia się z kim popadnie). Rozruchy w Pa-ryżu czy Bonn nie były niczym innym jak próbą wzniecenia komunistycznej rewolty w zachodniej Europie. Młodzi idealiści nosili na demonstracje portrety Che Guevary, współtwórcy kubańskiego reżimu, oraz Mao Tse Tunga, mordercy kilkudziesięciu milionów Chińczyków. Kilka lat później ci sami ludzie zasi-lali szeregi ugrupowań terrorystycz-

RYS.

MIC

HA

Ł S

KR

ZYŃ

SK

I

Page 13: Ofensywa nr 1

13OFENSYWA - grudzień 2005 13

TAK MYŚLIMY <<

jest bardzo wartościową częścią społe-czeństwa właśnie dlatego, że jeszcze ży-cia nie zna. Ktoś, kto dostał kopniaka od żywota łatwo może popaść w marazm i uważać, że nic się nie da zmienić na lepsze. Dwudziestolatek przeciwnie - będzie starał się znaleźć swoje miejsce „pod wielkim dachem nieba” i za punkt honoru uważać będzie spełnienie swo-ich marzeń własnymi siłami. Musimy tylko odnaleźć ideały, w imieniu któ-rych rzeczywiście warto walczyć - a w państwie demokratycznym działal-ność polityczna jest nierozerwalną częścią takiej walki.

Tytuł jednego z esejów Mirosława Dzielskiego brzmiał Odrodzenie du-cha - budowa wolności. Aby zbudować społeczeństwo złożone z dumnych oby-wateli naszego państwa, trzeba wrócić do wartości - i to z pewnością przy-świecającym pokoleniu polskiego, a nie francuskiego 1968 roku. Może ktoś mi zarzuci, że popieram jedną, konkretną opcję światopoglądową, czy że jestem nietolerancyjny i zaściankowy. Historia pokazała jednak, że młodzież może budować tylko w oparciu o tradycyjne wartości, chrześcijańską moralność, rodzinę, prawdziwą (a nie społeczną) sprawiedliwość i wolność powiązaną z odpowiedzialnością. W innym przy-padku może łatwo zniszczyć naszą cy-wilizację i to bez względu na to, na jak bardzo szczytne idee budowy świata od nowa będzie się powoływać

Stefan Sękowski

nych, takich jak Czerwone Brygady we Włoszech, czy RAF - Frakcję Czerwonej Armii w Niemczech.. Część z nich kon-tynuowała walkę na nieco innej płasz-czyźnie.

Daniel Cohn-Bendit czy Joschka Fischer czynnie włączyli się w polity-kę, stając się przywódcami nowej mię-dzynarodówki - tym razem zielonej. Metodami pokojowymi dążą do tego samego celu, co ich bardziej bojowi ko-ledzy - do urzeczywistnienia komuni-stycznej utopii. Owszem, nie mają tego wpisanego w programy, zasłaniając się hasłami o „zrównoważonym, ekologicz-nym rozwoju”. Jednak to nie słowa zmieniają świat, lecz czyny. Jako przykład przytoczę fakt, iż Zieloni byli od zawsze zwolen-nikami jednostronnego rozbrojenia Zachodu. Nie trzeba mieć Bóg wie jakiej wiedzy, żeby wyobrazić sobie, co by się stało, gdy-by Zachód nagle zniszczył wszystkie swoje głowice atomowe i pierwszy za-proponował Moskwie po-rozumienie. Nie zdążyłby nawet wyciągnąć dłoni do zgody, a radzieckie czołgi byłyby już w połowie drogi do Paryża. Pokolenie ’68, nieświadomie (a przywód-cy jak najbardziej) kolabo-rowało z Sowietami.

Ale przecież nie zawsze mło-dzież musi niszczyć. Wszak

w tym samym 1968 roku, gdy młodzi komuniści demolowali stolicę Francji, polska młodzież toczyła, z góry ska-zaną na porażkę, walkę z totalitarnym reżimem w obronie przedstawienia Dziadów. Wynika to z tego prostego faktu, że w PRL i innych demoludach... było z czym walczyć. Jak napisał Albert Camus, „człowiek żeby żyć, musi się buntować”. Tak właśnie jest z młodzie-żą. Gdy człowiek z rozpaczą odkrywa, ze świat to nie tylko plac zabaw i lo-dziarnia za rogiem, postanawia go od-mienić. W komunistycznym raju kaza-no ludziom godzinami wystawać w ko-lejkach, pieniądz nie miał absolutnie żadnego pokrycia i, tak na dobrą spra-wę, liczyło się tylko to, ile jeszcze gram mięsa pozostało obywatelowi na kart-ce; przerabiano dzieła literackie w taki

sposób, że po opuszczeniu cenzurowej młockarni nie było już nic ciekawego do czytania; bito słuchających big-beatu i zakazywano pokazywania nieprawo-myślnych (w mniemaniu cenzury) sztuk teatralnych. Więc się młodzież przeciw-ko owemu oczywistemu złu buntowała. A że na zachodzie nie było z czym wal-czyć, wroga trzeba było sobie wymyślić. Stał się nim więc krwiożerczy kapita-lizm i faszyzm uosabiany przez wielką koalicję socjaldemokratów, chadeków i liberałów w Niemczech, czy genera-ła de Gaulle’a we Francji. Swoją drogą szkoda, że PRL, zamiast umieszczać

relegowanych młodzieńców w karnych jednostkach wojskowych, nie zapropo-nowała Francji wymiany studentów bez możliwości powrotu. Spełniłaby tym marzenia zarówno jednych, jak i dru-gich.

Niejedna osoba spyta zapewne, czy nie powinienem dać swoim rówieśnikom choć odrobiny nadziei. Z dotychczasowej treści artykułu wynika, że młodzież nie jest zdolna do absolutnie żadnej zmiany tego świata na lepsze, a za największą bolączkę uważa to, co akurat jest pod ręką i że w ogóle nie powinna zajmować się polityką. Gdybym tak myślał, sam bym się nie parał tym paskudztwem. Entuzjazm i wola walki może być cechą jak najbardziej pozytywną, jeżeli jest skierowany w odpowiednim kierunku. Nie w obronie prawa do zbiorowego le-nistwa, nie w kierunku niszczenia mie-nia publicznego i prywatnego. Młodzież

RYS. MICHAŁ SKRZYŃSKI

Page 14: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200514

>> TAK ŻYJEMY

14

TYSIĄCE POMARAŃCZY

i kasa CIA(czyli o miejscu, gdzie działa się historia)

rze: „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”. Potem doszło jakieś radio. Kolejne kie-liszki. Do granicy dojechaliśmy szybko. Polska odprawa przed północą, a póź-niej pod górkę. Zasnąłem.

– Sen retrospekcyjny – zażartował Piotrek, przecierając oczy.

Od początku

Rzeczywiście. To był szybki slajd, a jednak minęło parę godzin. Właśnie odtwarzałem początek. Siedziałem w barze „U Szewca”, sącząc piwko z przyjaciółmi, kiedy zadzwonił Adam.

– Cześć Marek, musisz szybko pod-jąć decyzję. PiS organizuje wyjazd na Ukrainę. Są jeszcze dwa wolne miej-sca. Wszystko za darmo. Jedyny pro-blem w tym, że akcja toczyć się będzie w czasie świąt bożonarodzeniowych. Wiesz, powtórka drugiej tury prezy-denckich wyborów. Juszczenko kontra Janukowycz. Albo na odwrót, jak wo-lisz.

Widziałem tysiące pomarańczy, man-darynek nawet. Miejsce, gdzie dzieje się historia. Do tego kasa CIA, słowem przygoda... Przedstawiłem obraz sytu-acji Piotrkowi.

– Bez dwóch zdań: jedziemy! Moc sprawcza słowa dotarła do

Adama. Znajomi pogratulowali okazji. Klamka zapadła.

Na Ukrainę

– Dajcie paszport – warknął ukraiński celnik. Jego widok był bardzo rozbudza-jący. Czapka misiowata, jak w „Brune-cie wieczorową porą”. Czerstwa twarz. Srogie spojrzenie. Czułem się, jakbym przemycał kilogram heroiny. Potem cze-kaliśmy na pozostałe autokary. I gdzieś po czwartej byliśmy już po tamtej stro-nie Bugu.

Obrzeża Kijowa przywitały nas siermiężnym widokiem betonowej szarzyzny. A w tle tego - pstre re-klamy wszelkiego kapitalistycznego nasienia. Zaparkowaliśmy przy bez-gwiazdkowym hotelu „Chodorowskiej”. Z autokarów wyległa masa. Jest szesna-sta. Kwaterowanie zajęło dwie godziny. Jednak przed tym kolejna niespodzian-ka.

– W holu robią przydziały! – krzyk-nął ktoś.

Miał być Kijów, a okazało się, że są: Czerkasy, Połtawa, Sumy, Mariupol.

Padał śnieg, było zimno. Gwiazdy przebijały się przez zachmurzone niebo. Był 23 grudnia. Z Piotr-

kiem i Radkiem doszliśmy do Kościoła św. Ducha. Tutaj czekał już Adam. Msza minęła dziwnie szybko. Potem na Plac Unii Lubelskiej, do autokarów, do Kijo-wa. Przed oczami, zamiast świątecznego stołu, Majdan na Placu Niepodległości. Na plecach bagaż. Do tego obawa i na-dzieja na świąteczną przygodę. Ułatwić ją miała partia PiS. Studenci, dziennika-rze i inni ciekawscy ludzie zostali hur-towo przerobieni na międzynarodowych obserwatorów. No i wystąpiły problemy – organizacyjne.

– Jak to, ja nie jadę?! – wycedził przez zęby zdenerwowany mężczyzna. – I teraz mi to mówisz?!

– Bardzo mi przykro – tłumaczy ła-miącym się głosem przewodnicząca lu-belskiej młodzieżówki PiS – Musiałam losowo wykreślić część z was. To nie moja wina. Naprawdę jest mi bar-dzo przykro. To dlatego, że ukraińska Centralna Komisja Wyborcza w ostat-niej chwili zmniejszyła zapowiadany limit akredytacji.

– Jak ja mam teraz wrócić do domu? Jest noc, a ja przyjechałem tutaj z Białe-gostoku – rzuca rozjuszony facet.

– Ja z Katowic – dodaje inny.Podobnych głosów jest więcej. Obok

mnie siedzi Radek. Patrzy przed siebie. Na twarzy nerwowy grymas niedowie-rzania. Jego także nie ma na liście.

– A tak wzorowo wypełniłem ankie-tę – ironizuje.

– Proszę, aby wszyscy wyszli na ze-wnątrz! – rozkazuje organizatorka-Ka-sia.

Jej niepewny głos wspomaga teraz

mikrofon. Po paru ponagleniach au-tokar pustoszeje. Chaos. Jest żelazna lista. Metaliczny głos tępo wyczytuje nazwiska. Ludzie wchodzą z powrotem. Pozostali kłócą się o swoje. My walczy-my o Radka. Adam przedziera się przez grupę rozwścieczonych ludzi. Ja idę mu w sukurs. Przekonujemy, namawiamy, prosimy. I nic! Po głowie chodzi myśl, aby nie jechać. Taka solidarność z kole-gą.

– Hm.... Trudno. Nie możecie zre-zygnować z mojego powodu. Po tym, co się tutaj dzieje widać, że naprawdę będziecie mieli przygodę. Pełną emocji – rzuca na pożegnanie Radek.

– Wyczytują nas – zauważa Piotrek.Przebijamy się przez zapalczywie

walczących z niesprawiedliwością że-laznej listy. Ludziom puszczają nerwy. Przepychają się. Chcą siłą odzyskać swoje miejsca do Kijowa. Na próżno. Organizatorka - Kasia w desperacji grozi policją. Potem mała konsternacja: zamykające się drzwi autokaru. Zza szyby oddalają się rozgoryczone twarze, milkną krzyki. Z placu Unii Lubelskiej rusza kawalkada ośmiu autokarów do Kijowa.

Jedziemy w stronę Dorohuska. Wrzawa ustała. Słuchać dźwięk otwiera-nych puszek z piwem, rozlewanej wód-ki. Nieśmiałe jeszcze próby rosyjskiego przeistoczyły się w zbiorową histerię. Bo jak jest, do cholery, po rusku: między-narodowy obserwator? Ktoś tylko cicho zwrócił uwagę – Kijów to nie Moskwa. Mało z nas mówiło dobrze po rosyjsku, a co dopiero po ukraińsku. Przód auto-karu zdominowała młodzieżówka PiS z Białegostoku. W tyle zaś – studenci z Lublina. A nas opanowali dziennika-

Marek DrączkowskiPiotr Kulpa

Page 15: Ofensywa nr 1

15OFENSYWA - grudzień 2005 15

TAK ŻYJEMY <<

Ja z Adamem dostaliśmy najbliższe Czerkasy, oddalone o 250 km na po-łudnie od Kijowa. Piotrek wylosował Mariupol. Atrakcją tej wycieczki by-łoby zapewne Morze Azorskie. Jednak prawie tysiąc kilometrów w jedną stro-nę odstrasza. Kombinujemy z powodze-niem…

– Załatwiłem. Mam Czerkasy – bie-gnie zadowolony Piotrek - Ale akre-dytacji dla mnie nie ma. Co się tak patrzycie? Po prostu, akredytacji: niet. Ale żeby było śmieszniej, to jest na nazwisko Radka. Poplątanie z pomie-szaniem. Wszystko na wariackich pa-pierach. Artur i Anka z „Wyborczej” też nie mają. A chcieli jechać nawet do Mariupola. Teraz to cały ich misterny plan na reportaż chyba diabli wezmą. Nawet nie są zakwaterowani.

Do Kościoła św. Aleksandra, na ki-jowskiej starówce, dotarliśmy z opóźnie-niem. Ksiądz w języku polskim dzięko-wał nam za przyjazd. My zrewanżowa-liśmy się kolędami. Komunia św. i wol-ne. Organizatorzy dali nam 20 minut. To zdecydowanie za mało, aby zobaczyć wszystko na Placu Niepodległości.

– Po lewej jest siedziba ukraińskiego parlamentu – rzucił ktoś z tyłu.

Rzeczywiście: budynek na wysokiej skarpie, żółta elewacja. Moc oświetla-jących watów sprawia, iż wygląda jak baśniowy pałac. Jednak nie to elektry-zowało. W stan osłupienia nie wprowa-dzała także potężna choinka, mieniąca się kolorowymi światełkami. To byli po prostu ludzie - tysiące, masa.

– Wschód i Zachód razem – głośno skandowali po doniesieniach Kanału 5.

Duże telebimy, umieszczone na po-tężnej scenie, informują o wypowiedzi Janukowycza. Tu wszystko jest poma-rańczowe. Małe wstążeczki owinięte wokół rękawów kurtki, czapki, flagi. Serca tych, którzy walczą już ponad miesiąc, też.

– Już nie mamy czasu. Jest dwadzie-ścia po dziewiątej. Musimy wracać. – przypomina Adam.

Z powrotem do autokarów i jaz-da do kijowskiego Domu Nauczyciela. Szatnia. Głód już pędził do zapowiada-nego wigilijnego stołu.

– Niestety, zapraszają nas na przemó-wienia – westchnął zawiedziony głos.

Najpierw przedstawiciel obozu Juszczenki. Potem ksiądz katolicki, później greko-katolicki. Ogólna tonacja dziękczynna za nasze świąteczne po-

święcenie. Że solidarność z Ukraińcami budujemy, mówili. Wszystkie te kurtu-azje na pusty żołądek były nie do wy-trzymania. Poseł Kamiński z PiS prze-lał czarę goryczy. Postanowił podzielić się refleksją „w tym temacie”. W swoich dalekosiężnych planach zahaczył nawet o Białoruś. A kiedy pozwolili już wyjść i chwycić za plastikowe talerzyki, na-stąpił atak.

– Uwaga, dziennikarze! – krzyknęła przerażona dziewczyna do swoich kole-żanek.

– Hm! Widać jakieś nieprzygotowa-ne do pozowania – zażartował Piotrek.

– Szczerze – kontynuował Adam – to mogliby dać sobie spokój. Z obiektywem do talerza? Może jeszcze sprawdzą, czy mam coś między zębami.

Do hotelu wróciliśmy przed północą. Nakarmieni obserwatorzy wylegli z nie-lubianych, zbyt ciasnych autokarów. Część z nich skierowała się w stronę...

Dziwne te kioski tutaj. Zamiast gazet, chemii - sama wóda. Alkoholi wszelkiej maści w bród. A tanie to wszystko… Półki szybko opustoszały. Kioskarz zwę-szył dobry interes i poczekał. My zaś, zadowoleni i zaopatrzeni, wróciliśmy do pokoju. Dołączyły jakieś koleżanki. Później Artur z Anką. Rozmawialiśmy, o nie pamiętam czym, do rana. Krótki sen. W południe zjedliśmy wspólne bo-żonarodzeniowe śniadanie. Konserwy, które szczęśliwie zabrałem ze sobą, wy-starczyły jeszcze na drogę. „Wyborcza” została w Kijowie. Koleżanki pojechały do Połtawy. A my do pierwszego wolne-go autobusu na Czerkasy.

Dalej na południe

Pod hotelem nie czekały na nas luk-susowe mercedesy. To były zwykłe ukraińskie, a raczej radzieckie, ikarusy. Stare, brudne i śmierdzące autokary. Wyjazd ustalony był na godziny popo-łudniowe. Przedłużył się niestety i wy-ruszyliśmy o osiemnastej. Przed opusz-czeniem Kijowa każdy z nas dostał przydział pieniędzy na wyżywienie. Po 30 hrywien.

– Niestety, zmieniła się ordynacja. Na niekorzyść. Przed chwilą ogłosił to Sąd Najwyższy – wycedził Iwan, koordyna-tor grupy polskiej ze strony Ukraińców.

– Ale nie martwcie się, dzięki wam damy sobie radę z oszustwem. Nic złe-go nie powinno was spotkać. W razie czego dzwońcie pod numery sztabu Juszczenki.

Po niedługiej, lecz pełnej wzniosłych epitetów i podziękowań dla obserwato-rów przemowie, wyruszyliśmy w dalszą podróż.

Okręg Czerkasy leży w central-nej Ukrainie. Podczas poprzednich głosowań Wiktor Juszczenko zdobył tutaj zdecydowaną większość głosów. Zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze wyborów. Kilkugodzinna jazda

autobusem. Nagły przystanek. Na po-boczu drogi czekali na nas złotozębni ludzie w misiowatych czapkach. To byli przewodnicy. Zabierali obserwa-torów do wiosek i miasteczek. Jedyne, co zaskakiwało, to organizacja ze stro-ny ukraińskiej. Była o niebo lepsza niż nasza. Zawsze w umówionym miejscu i czasie. My zatrzymaliśmy się w Uma-niu, gdzie powitał nas Sasza. Miał po-rozdzielać ludzi po okręgu. Wytypował trzynaście osób, które miały zostać w hotelu. Pozostali porozjeżdżali się do innych miejscowości.

Talne

Małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko. W centrum, na środ-ku skrzyżowania, pomnik Lenina. Szarzyzna. Parę sklepów, zniszczone budynki, pustki na ulicach, za miastem zniszczony dworek. Tak wyglądała miejscowość, do której udaliśmy się we czwórkę z Umania, aby obserwować głosowanie. Przewodniczył nam pan Oleg, który przyjechał po nas o dzie-wiątej rano. Podczas podróży do Talne pokazywał zdjęcia. Był na nich razem z Juszczenką.

– On z tych stron pochodzi. Swój człowiek – chwalił się dumnie.

Podróż nie trwała długo, ale podczas

ZADZIWIAŁA FREKWENCJA. WSZYSCY SZLI GLOSOWAĆ.

Page 16: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 20051616

>>TAK ŻYJEMY

Szóstka w ładzie

Sześć osób w starej ładzie. Zapakowani w samochód, jak sardynki w puszkę, jeździliśmy do kolejnych ko-misji. Po odwiedzeniu czwartej z rzędu Oleg zaproponował przerwę. Udaliśmy się do katolickiej parafii, gdzie urzędo-wał młody proboszcz z Polski. Zaprosił nas na plebanię. Na stole pojawiła się ku-tia, gorąca herbata i ciasto. Przypominał się dom i atmosfera powigilijna. Rodzina oddalona o tysiąc kilometrów. Aż coś ściskało w sercu. Skromny posiłek do-brze nam zrobił, a nalewka rozgrzała kości. Po krótkiej wizycie - wyjazd za miasto. Obejrzeliśmy dworek pozo-stawiony przez polskich szlachciców. Ukraińcy zaplanowali wszystko co do minuty. Oprócz obowiązku obserwowa-nia, zadbali też o krótką przerwę, wy-żywienie i noclegi. Wszystko zapięte na ostatni guzik.

O godzinie ósmej wieczorem wszyst-kie lokale wyborcze miały być już za-mknięte i zaczynało się liczenie głosów. My zostaliśmy przydzieleni do szkoły. Razem z nami w lokalu przebywało jeszcze sześciu innych obserwatorów.

– Tu ludzie są zdesperowani. Chcą zmian, a nie tylko obietnic. Młodzi na razie nie mają szans na lepszą przy-szłość. Jadą do was handlować. Każdy musi sobie jakoś radzić. Bieda – skar-żyła się Katia, jedna z obserwatorek ze sztabu Juszczenki.

Ubrana była w pomarańczowy szalik i czapkę. Na końcach dwóch warkoczy pomarańczowe frotki. Zapytałem ją, czy to się zmieni, kiedy wygra Juszczenko.

– Na pewno – odpowiedziała z prze-konaniem.

Liczenie głosów przebiegało spo-kojnie i sprawnie. Nikt nie oszukiwał. Wszystko starannie zostało zapisane w protokołach. Pomarańczowi w tej komisji odnieśli znaczące zwycięstwo. Była dziesiąta w nocy, gdy razem z Ka-tią wyszliśmy z lokalu. Na zewnątrz było bardzo ciemno, nie świeciła żadna lampa.

– Rozkradli wszystkie kable i żarów-ki. Normalne – powiedziała ze spoko-jem Katia.

Koniec roboty

– Trzeba to uczcić – z zadowoleniem na twarzy powiedział Oleg.

Zaprosił nas na małe piwko. Najpierw

opieraliśmy się sugestii, aby co nieco wypić. Ulegliśmy w końcu. W małej knajpce stłoczyło się wielu ludzi. Wszyscy z niecierpliwością czekali na pierwsze nieoficjalne wyniki głoso-wania. Za każdym razem, gdy spiker ogłaszał wynik w barowym telewizo-rze, na twarzy ludzi dało się zauważyć wielkie skupienie. No i później radość, bo przecież wszyscy z tej mieściny byli za Juszczenką, a ten zdobywał coraz to większą liczbę głosów. Do naszego sto-lika przysiedli się jacyś ludzie. Polał się szampan. Zaczęły się podziękowania dla Polaków, że chciało im się tak w święta wyjeżdżać. Że prezydent nasz też dobry – bo pomógł. I nam obserwatorom też nie zapomniano podziękować. Aż się łza do oka cisnęła.

– Wypijmy za Polskę i Ukrainę. I za to, abyście już nie musieli w takiej spra-wie przyjeżdżać, tylko tak normalnie, w odwiedziny do wolnego kraju – wiwa-tował pan Oleg.

Znowu w Kijowie (do domu)

Po pełnej radosnych uniesień nocy w Talne, wróciliśmy do Umania. Stamtąd autokarem do Kijowa. W centrum stolicy coś pulsowało, falo-wało na pomarańczowo. Ludzie porozbi-jali namioty na środku starówki. To był właśnie Majdan. Miał swoją kuchnię, zaopatrzenie. Wszyscy czekali na cud. Niedaleko stała ogromna scena, z której rozbrzmiewała muzyka dla zgromadzo-nych pod nią Ukraińców.

– Juszczenko, Juszczenko! – skando-wał tłum.

Radosna atmosfera, w powietrzu nagromadziło się tysiąc pozytywnych uczuć. Mróz i zimno nie odstraszały. Ciągle napływał tłum. Aż szkoda było wyjeżdżać. Ale, niestety, nasza misja powoli dobiegała końca.

Znowu kilkanaście godzin w podró-ży, ale czego to się nie robi dla sąsia-dów! Jakoś zleciało. Podróż z powrotem już się tak nie dłużyła. Do Lublina do-tarliśmy nad ranem. Tylko że tutaj tak dziwnie cicho i pusto. Pierwsze promy-ki słońca nieśmiało przebijały się przez zachmurzone niebo… Chciałoby się wrócić z powrotem

Marek DrączkowskiPiotr Kulpa

FOT.: MAREK DRĄCZKOWSKI I IWONA KARCZ

niej zdążyliśmy się dowiedzieć, że nasz opiekun pracował kiedyś w Polsce.

Pierwsza komisja, jaką odwiedzili-

śmy, ulokowana była w szkole. W środku zimno, trudno wytrzymać. Do tego te obdarte ściany. Budynek dawno nie był odnawiany. Oprócz nas wyborom przy-glądali się obserwatorzy obydwu kandy-datów. My nie mogliśmy okazywać sym-patii dla żadnej ze stron. Jednak osoby od Juszczenki, po zapytaniu od kogo są, podnosili w geście radości pomarańczo-we długopisy. Wszystko jasne. W lokalu panował spokój. Zadziwiała frekwencja. Starsi i młodzi, z dziećmi na ramionach. Wszyscy szli głosować. Ale porządek musiał być. Przewodniczący komisji nie przeszkadzał w robieniu zdjęć ani w sprawdzaniu arkuszy głosowania.

– Wszystko w porządku – wy-cedził przez zęby jeden z obserwatorów Juszczenki, gdy opuszczaliśmy budy-nek.

TU LUDZIE SA ZDESPEROWANI. CHCA ZMIAN.

PAN OLEG (Z LEWEJ) I JEGO PODOPIECZNI

Page 17: Ofensywa nr 1

17OFENSYWA - grudzień 2005 17

TAK ŻYJEMY <<

Usiadł naprzeciwko mnie. Przystojny brunet. Tuż za jego głową, na ścianie, wisiał obraz

świętej rodziny: Maryja, św. Józef, mały Jezus. Patrzyły na mnie cztery pary oczu.

- Ta myśl przewijała się przez pewien okres czasu. Myślę, że gdzieś tak od po-czątku liceum, co raz powracało to do mnie. Natomiast tak już konkretnie, to była czwarta klasa, okres maturalny, może troszeczkę wcześniej. Chociaż, pomimo tego, że wcześniej o tym myśla-łem, nigdy o tym nie mówiłem. Dopiero dwa tygodnie przed moimi egzaminami na studia, na które miałem pojechać. Powiedziałem o tym wszystkim i dopie-ro wtedy było całe zaskoczenie. Totalnie dla wszystkich. Począwszy od moich ro-dziców, rodziny, po ludzi, którzy mnie znali tylko z widzenia. To było totalne zaskoczenie.

Mówi bardzo spokojnym, jednostaj-nym głosem. Żadnych uniesień, żadne-go podniecenia. Jest bardzo opanowany zarówno w słowach jak i w gestach. Ma w sobie niezwykły spokój, a w ręce te-lefon komórkowy z roznegliżowaną ko-bietą na tle zachodu słońca na wyświe-tlaczu. Irek.

- Poszedłem bezpośrednio po matu-rze, miałem 19 lat z kawałkiem. To było

seminarium diecezji siedleckiej pod Siedlcami - Opole Nowe. Bardzo sym-patycznie położone, bo z dala od mia-sta, na skraju lasu, spokój, cisza, ptaszki śpiewają. Byłem tam przez dwanaście miesięcy. Rok.

W czerwcu Irek zdał maturę. Zdawał z polskiego, matematyki i angielskiego.

- O tym, że mam ochotę pójść do seminarium, że pojadę na egzaminy powiedziałem dwa tygodnie wcześniej przed egzaminami. Moja mama, jak to chyba każda mama, oczywiście bardzo to przeżyła. Ale powiedziała tak, jak się tego spodziewałem i to, co chciałem usłyszeć. Żebym robił to, co uważam za słuszne. To jest moje życie. I to ja będę o nim decydował. No z tatą było troszeczkę gorzej. Tutaj był konflikt interesów. W związku z tym, że jestem jego jedynym synem, myślę, że miał troszeczkę inne plany co do mnie. Był okres kiedy nie odzywaliśmy się do sie-bie, pomimo tego, że ja próbowałem po-rozmawiać z moim tatą, to on nie bardzo sobie tego życzył. I takie bardzo miłe zaskoczenie. W maju był dzień skupie-nia dla rodziców. Coś w stylu wywia-dówki. To jest raz do roku. Wtedy rodzi-ce przyjeżdżają, mogą wejść do pokoi, co się normalnie nie dzieje. I ogromne zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że z sa-mochodu wysiadł mój tata. Aż łezka zakręciła się w oku. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać. Naprawdę poważnie sobie rozmawialiśmy. Praktycznie cały dzień spędziliśmy razem.

Seminarium duchowne trwa 6 lat. W tym czasie kleryk, czyli alumn, uczy się (seminarium kończy się obroną pra-cy magisterskiej) oraz poznaje zasady życia w stanie duchownym, przyjmuje kolejne święcenia: lektoratu, diakońskie i ostatnie kapłańskie. Po nich kleryk sta-je się księdzem.

Warunki przyjęcia do Wyższego Seminarium Duchownego im. Jana

Pawła II Diecezji Siedleckiej. Osoby, które pragną służyć Bogu i bliźniemu w kapłaństwie powinny mieć szczerą wolę i czystą intencję oraz osobiście złożyć następujące dokumenty :

- podanie o przyjęcie, napisane wła-snoręcznie;

- życiorys własnoręcznie napisany;- świadectwo chrztu;- świadectwo bierzmowania;- świadectwo moralności od księdza

proboszcza opinię katechety;- kartę zdrowia;- 4 fotografie.

- Miałem to szczęście, że proboszcz mojej parafii osobiście zawiózł mnie na spotkanie z rektorem. Czułem się pew-niej. Ale wiedziałem, że do końca mogę zrezygnować z mojej decyzji, mogę się wycofać. Do 17 września 2001 roku. Wtedy rozpoczynał się kurs przygoto-wawczy. Jest to wprowadzenie w ogól-ne zasady, jakie panują w seminarium. Zapoznanie się nawet z samym budyn-kiem. Nie wiem jak to jest w innych die-cezjach, ale nasze, siedleckie semina-rium jest bardzo duże, ma wiele skrzy-deł. Na pewno można się pogubić...

- Dlaczego poszedłem? Otóż chcia-łem sprawdzić, czy to jest to, co w ży-ciu chciałbym robić. Do czego jestem powołany. Co mógłbym w życiu robić najlepiej. No i pomimo tego, że dosyć długo biłem się z myślami, to stwierdzi-łem, że jednak pójdę, jednak spróbuję. Chociażby żeby później, mając 30 lat, żonę, kilkoro dzieci, nie pomyśleć sobie: „A może to jednak było to. Może zrobi-łeś nie to, co powinieneś?” Dlatego po-szedłem. I dlatego też zrezygnowałem. Nie odnalazłem się tam zupełnie.

Obecnie w siedleckim seminarium uczy się 138 kleryków. Razem z Irkiem kurs przygotowawczy rozpoczęło 28 młodych mężczyzn. Po I roku zostały 23 osoby.

Page 18: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 20051818

>>TAK ŻYJEMY

- Ja odszedłem w sierpniu. 11 sierp-nia dokładnie.

- Ja już wiedziałem o tym, że chcę zrezygnować po Bożym Narodzeniu. Wtedy zacząłem się poważnie zastana-wiać, czy powinienem tutaj zostać. 11 sierpnia zabrałem wszystkie dokumen-ty. W tym momencie skończył się mój formalny pobyt w seminarium. Mówię „formalny”, bo często później tam za-glądałem. Mam tam wspaniałych przy-jaciół. I mimo wszystko jakaś część mojego życia tam została. Przez ten rok, jak byłem w seminarium, nauczyłem się przede wszystkim życia. Troszeczkę innego życia, z innej strony. Nie jest to życie rodzinne, na pewno. Ale można bardzo dobrze nauczyć się dostrzegać potrzeby innych ludzi, dawać im bez-interesowną pomoc. Można nauczyć się rozumieć drugą osobę. Będąc pod

jednym dachem, mając dookoła samych mężczyzn robi się specyficzna atmosfe-ra. Czasami jest to ciężko przeskoczyć. Ale się udaje. Pod warunkiem, że ktoś tylko chce.. .

- Powołanie, z tego, jak ja to pojmuję, to jest nic innego jak po prostu odnale-zienie tego, co w życiu człowiek powi-

nien robić. Co ja powinienem robić, to jeszcze tego nie wiem. Powołanie to jest ... Szukanie? To może nie, każdy raczej szuka tego, do czego jest powołany. Ja jestem na etapie szukania... Dla mnie

ważna w życiu jest miłość. Miłość po prostu do ludzi. Jeżeli się będzie kochać ludzi, to ta miłość będzie wracała. I ja w to wierzę, wierzę, że to jest najważ-niejsze.

- Powrót z seminarium do domu był jak powrót z dalekiej podróży. Kiedy człowiek na nowo odkrywa pewne spra-wy. I widzi wszelkie różnice, które za-szły w międzyczasie. Czasami znajomi mi to mówią. Nie wiem, może stałem się spokojniejszy. Mniej gwałtownie reagu-ję. Troszeczkę zmieniło się moje podej-ście do życia. Kieruję się zasadą jednego ze świętych: „Pracuj tak, jakby wszyst-ko zależało od Ciebie, módl się tak, jak-by wszystko zależało od Boga”. Myślę, że jest to dobry sposób na życie. Żeby dawać z siebie wszystko, ale też modlić się do Boga i prosić Go o to, żeby On też działał. Ale nie ukrywam, nasza praca jest bardzo ważna. Jeżeli nic nie będzie-my robić, to nic samo się nie stanie

(Obecnie Irek pracuje w Warszawie i uczy się zaocznie w studium informa-tycznym)

Izabela Śledź* - modlitwa o rozpoznanie powołania.

Odkąd studiuję w Lublinie, za-stanawiam się ilu jest, takich jak ja, młodych ludzi w 350 ty-

sięcznym mieście. Statystyki przerosły moje oczekiwania. Jest nas 78 tysięcy na samych tylko państwowych uczel-niach. Przecież to prawie 25 procent miejskiej populacji! Każdy z nas robi jakieś zakupy, przecież coś jeść trzeba. Czasami wyskoczy się do pubu, albo na dyskotekę. Gdy przyjdzie sesja - kseru-jemy tony skryptów. Nie wszyscy też mieszkają w akademikach, a za wyna-jęcie stancji trzeba zapłacić, tak jak za gaz, prąd, wodę itp. Co prawda portfel studenta zbyt pokaźny nie jest, ale, jak to mawiają: „w kupie siła”. Ktoś jeszcze musi przeprowadzić z nami ćwiczenia, wykłady, konwersatoria, pracownie i za

wykonaną pracę dostaje całkiem spore wynagrodzenie. Trzeba też wziąć pod uwagę cały personel techniczny i sani-tarny. Wszystko kręci się wokół uczel-ni...

Gdy w 2002 roku padło Daewoo Motor - UMCS stał się największym pracodawcą w regionie. Samych tyl-ko nauczycieli akademickich w stop-niu profesora, doktora habilitowanego i doktora jest tu 1829. KUL zatrudnia 1125 samodzielnych pracowników na-ukowych, Akademia Rolnicza - 1055, Akademia Medyczna - 950, a Politech-nika - 450. Oczywiście są jeszcze dok-toranci i personel pomocniczy. Oni też mieszkają, jedzą i prowadzą życie towa-rzyskie. Zarabiają i pozwalają zarobić na utrzymanie właścicielom sklepów,

barów i restauracji. Pieniądz krąży. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że to wszystko dzięki studentom.

Stali mieszkańcy miasta traktują żądnych wiedzy przyjezdnych z gó-ry, ponieważ „. ..student pije, pali, ćpa i hałasuje”. Na porządku dziennym są sprzeczki z sąsiadami w bloku i z por-tierką w akademiku. Częste są utarcz-ki z ochroną, policją i strażą miejską. Co roku Urząd Miasta jest zasypywa-ny petycjami od mieszkańców, aby ograniczyć głośne studenckie imprezy, szczególnie podczas tak zwanych Dni Kultury Studenckiej.

Wiceprezydent Miasta Zbigniew Wojciechowski powiedział w wywia-dzie: „Od paru lat bronimy tych imprez przed mieszkańcami Lublina, nalegają-cymi, by zakazano głośnych uczelnia-nych zabaw. Tego nie możemy zrobić, nie zabierzemy studentom ich święta!” Na szczęście urzędnicy mają świado-mość, że to głównie uczelnie utrzymują miasto.

Niestety, wśród żaków też trafiają się tak zwane „osobniki”, które imprezują 24 godziny na dobę i przy tym - w ogó-le nie przejmują się innymi. Z drugiej

Page 19: Ofensywa nr 1

19OFENSYWA - grudzień 2005 19

TAK ŻYJEMY <<

strony niewielu jest studentów, którzy nigdy nie mieli zatargów z właścicielem mieszkania, administracją osiedla, czy zrzędliwą starą panną z parteru. Pani Maria wynajmuje studentom mieszka-nie od dziesięciu lat. Mówi, że poznała dzięki temu trzydziestu młodych ludzi, ale tylko z dwoma miała poważne pro-blemy. „Studenci w większości są kul-turalni i uczciwi. Potrafią też uszano-wać cudzą własność - przez 10 lat tylko raz musiałam przeprowadzić generalny remont. Wynajęłam mieszkanie studen-tom politechniki i wyjechałam na dwa miesiące do sanatorium. Gdy wróciłam zastałam połamane szafki i krzesła. Mieszkanie było w opłakanym stanie. Ściany zmieniły kolor z białego na siwy.

Nawet sedes był popękany. Od sąsiadów dowiedziałam się, że była wielka ba-langa. Policja musiała interweniować, a następnego dnia lokatorzy wyprowa-dzili się. Sporo wydałam na remont, ale najgorsze były nieprzyjemne rozmowy z sąsiadami.”

Najbardziej na brać studencka na-rzekają ci, którzy sąsiadują z osiedlami akademickimi. Pan Stanisław miesz-ka w pobliżu jednego z akademików Akademii Rolniczej. Wojnę ze studen-tami prowadzi od kilku lat.

- Tolerowałem to wszystko zbyt długo. Imprezy non stop, głośna muzyka, krzy-ki i śpiewy pod oknem mojej sypialni. Podkradali mi nawet warzywa z ogród-ka. Najgorzej jest podczas juwenaliów. Wtedy przez cały tydzień nie mogę spać spokojnie. Pisałem już podania do Rady Miasta i kierownictwa akademików, ale bez skutku. Składam też skargi u portie-

rek, gdy późnym wieczorem ktoś wysta-wia kolumny w oknie i puszcza muzykę na całą okolicę. Studenci są chamscy i nie liczą się z nikim. - Wojna pana Stanisława to niekończąca się pisani-na. W takiej sytuacji nie da się zawrzeć kompromisu.

Oczywiście jest też druga strona me-dalu. Stali mieszkańcy Lublina też nie zawsze postępują fair wobec studentów. Mam na myśli właścicieli wynajmowa-nych mieszkań, którzy, w większości, dążą do wyciśnięcia z nas wszelkich dostępnych „zasobów finansowych”. Mariusz wspomina o starszej pani, któ-ra próbowała licytować cenę wynajmu stancji. Umówiła na tą samą godzinę dwie grupy studentów i próbowała sko-

rzystać na, znanym w psychologii, me-chanizmie rywalizacji bezpośredniej. Na szczęście wszyscy zorientowali się w czym rzecz i szybko opuścili miesz-kanie. Często też traktuje się żaka jak balast - odrzucany, jeśli okaże się nie-potrzebny. Mirek wraz z kolegą zostali sprzedani razem z mieszkaniem, które wynajęli miesiąc wcześniej. Od nowe-go właściciela dostali trzy dni na wy-prowadzenie się. „Na dworze 20 stopni mrozu, a codziennie po kilka godzin zajęć. W takich warunkach napraw-dę ciężko jest upolować dobre lokum. Obdzwoniliśmy pół miasta, żeby w koń-cu znaleźć jakiś ciepły kąt.”

Czasem właściciele próbują podno-sić cenę wynajmu z każdym kolejnym miesiącem. „Ale i na takich są sposo-by - zarzeka się Piotrek. - Po czterech miesiącach cena przekroczyła 400 zło-tych na osobę, więc po prostu uciekli-

śmy z mieszkania, a klucze odesłaliśmy pocztą. Spotkałem potem na ulicy wła-ściciela. Twierdził, że jesteśmy mu win-ni tysiąc złotych za opłaty eksploatacyj-ne i straty moralne. Straszył nas policją i sądem. Dodam jeszcze, że dwa dni przed ucieczką uregulowaliśmy wszyst-kie rachunki”.

Z opowieści kolegów wiem, że nie są to przypadki odosobnione. Każdy studiujący znajdzie w swym życiorysie podobne zdarzenie.

Tylko nieliczni zauważają, jak wiele w ich życiu zależy od studentów. Sławek jest właścicielem sklepu i pubu w mia-steczku akademickim UMCS.

- Gdy zaczynałem rozkręcać interes, studenci bardzo mi pomogli. Wtedy jeszcze wielu moich znajomych miesz-kało w akademikach. Dzięki ich pomo-cy nie zbankrutowałem po pierwszym miesiącu. Namawiali wszystkich, aby kupowali u mnie. Również dzięki nim jestem teraz w stanie utrzymać siebie, żonę i dwójkę dzieci. Podczas wakacji, gdy studentów nie ma w Lublinie, obro-ty spadają średnio o 40 procent. Miasto wygląda jak wymarłe. Nie wiem, jak by się tutaj żyło, gdyby nie uczelnie.

W takiej sytuacji wojna mieszkań-ców ze studentami będzie trwać wiecz-nie. Aby uniknąć tych konfliktów, na-leżałoby zbudować campus gdzieś na obrzeżach miasta. Plany takie miała Akademia Rolnicza, ale, jak zwykle, wszystko rozbiło się o brak funduszy. Inne uczelnie też nie mają za co rozpo-cząć podobnej inwestycji. Na szczęście, bo dzięki temu, że w centrum jest kilka wydziałów, po ulicach kręci się mnó-stwo młodzieży. Młode i wesołe osoby ożywiają szare i odrapane mury XIX- wiecznych kamienic. Takie połączenie młodzieńczego żywiołu z architekturą sprzed kilkuset lat tworzy bardzo spe-cyficzny klimat. To zawsze jest i będzie miasto studenckie. Wejście Polski do Unii Europejskiej daje możliwość szer-szego wypromowania uroków Lublina. Jest możliwość przyciągnięcia wielu studentów z zagranicy, ale niezdrowa atmosfera temu nie sprzyja.

Wszyscy powinniśmy być bardziej tolerancyjni. Wystarczy tylko przez chwilę zastanowić się, czy nasze po-stępowanie komuś nie przeszkadza. Metodą drobnych ustępstw rozwiązuje się nawet międzynarodowe spory

Paweł Duklewski

RYS.

AG

NIE

SZK

A P

OLS

KA

Page 20: Ofensywa nr 1

20

>> TAK TWORZYMY

2020

Genialny imitator, fałszerz czasu, manipulator rzeczywistości, maniakalny modelarz, prestidigita-tor, sztukmistrz, iluzjonista, magik. To niektóre z określeń twojej osoby w świecie sztuki. Co chcesz nam przez to powiedzieć? Oszukujesz nas?

- Nie ma w tym żadnego celowe-go oszustwa. Balansowanie pomiędzy rzeczywistym a nierzeczywistym jest ciekawe i myślę, że kryje się w tym mój charakter - skrajności: ciepło-zimno, łagodny-agresywny lub anioł-demon. To jest właśnie to balansowanie. Jeśli chcemy przekazać coś w sposób wy-raźny, intensywny - powinniśmy przy-brać inną szatę, by nie zdradzić naszych zamiarów i nie ukazać stanu, w jakim jesteśmy. Tak właśnie jest w moich pra-cach i wystawach. Kiedy i jak narodziła się owa

idea fałszowania rzeczywistości? Czy był to twój przemyślany plan?

- Nie. Temat powstał o wiele wcze-śniej, zanim w ogóle pomyślałem o stu-diach artystycznych. To było życie. Podrabianie, fałszowanie - unikanie pro-blemów, czyli załatwianie spraw w spo-sób nie prawy. Jeśli ktoś zakazuje lub zabrania nam czegoś, stwarza barierę, którą należy złamać lub też odpowied-nio się zachować. Jeśli nie ma finansów, a trzeba mieć bilet, a do zniżki potrzeb-na jest jeszcze legitymacja - ja po prostu taką legitymację wykonuję i problem z głowy.

Kiedy zacząłem studia nie miałem

FOT.

ARCH

IWU

M A

RTYSTY

zamiaru wpisywać tego w poczet spraw czysto rysunkowych. Wykrystalizowało się to dopiero na drugim, trzecim roku, a dokładniej, na zajęciach z Janem Gryką. Rysunek w jego pracowni do-tykał wielu zagadnień, a w szczegól-ności tego, co rysunkiem nie jest. To dobre wyjście, tym bardziej, że na tych studiach i na tym poziomie, każdy po-winien mieć rysunek opanowany, jeśli chce czymkolwiek zabłysnąć i szczerze się wypowiadać.

Wiąże się z tym pewna opowieść. Jako że wcześniej dla eksperymentów rysowałem fotorealistyczne portrety, pomyślałem sobie o wykonaniu legity-macji, w której zdjęcie byłoby wielko-ści naturalnej tzn. głowa na fotografii w proporcjach jeden do jednego. Czyli musiałaby być ona rysowana w forma-cie A0. Dogadaliśmy się z Jankiem, że przystaje on na roczny projekt - bo tyle mniej więcej miała powstawać le-gitymacja. Wygłaskanie fotografii na poważnie zajmowało mi 3-4 miesiące, a cała oprawa - resztę czasu.

Pod koniec semestru grupa nie wy-kazała się twórczo wobec prowadzą-cego i na półroczne zaliczenie nic nie przyniosła. Wtedy Janek bardzo się ze-źlił, powiedział, że koniec przedszkola i oznajmił, że dokończone prace mamy dostarczyć nie później jak do końca ty-godnia. Mówiłem mu, że umawialiśmy się trochę inaczej i nie zdążę tego zrobić, ale jego to nie obchodziło. Taka decyzja. Cóż począć? Zrobiłem mu tą legityma-

Robert Kuśmirowski, artysta, rocz-nik ’73. Zaczynał w 2002 roku niewielką wy-stawą dopracowanego rysunku na korytarzu

Wydziału Artystycznego i w pizzerii Rugby w Lublinie. W tym samym roku skończył

studia na Wydziale Artystycznym UMCS. Mieszka w Chrząchowie koło Lublina.W 2002 roku pokazał w galerii Białej

imitację kolejowej stacji z lat siedemdziesią-tych oraz wagon towarowy naturalnej wiel-kości. W rok później uznany został polskim

artystą roku! W 2004 objechał Polskę i całą Europę z 24 wystawami. Dziś jest już po

swojej pierwszej wystawie za „wielką wodą”. Osiągnął sukces.

Tu nie zna go nikt, a mógłby być dla nas przykładem na to, jak pozbyć się komplek-

sów - osobistych, prowincjusza, Polaka; jak realizować marzenia i nie poddawać się presji otoczenia. Robert nie jest ani klasycz-

nym malarzem, ani grafikiem, ani rzeźbia-rzem. W swych obiektach łączy wszystkie te dziedziny, a nawet więcej. Początkowo

z niesłychaną precyzją kopiował dokumenty, bilety, kartki z PRL-u, czy znaczki, na które

nabierała się poczta. Potem na potrzeby swych realizacji potrafił z kartonu, drewna, gipsu i innych prostych materiałów zbudo-

wać imitację kolejowego wagonu, cmentarza sprzed stu lat albo robotniczego warsztatu.

W stroju cyklisty sprzed wieku odbył podróż przez pół Europy na zabytkowym rowerze,

a ostatnio, dla zrobienia dwóch zdjęć, prze-był pieszo 1464 kilometry z Łodzi do Paryża.

Dzięki niemu powracają do nas rzeczy, które historia nieubłagalnie gubi. Cudze

chwalicie, swego nie znacie?

Z Robertem Kuśmirowskim rozmawia Kuba Jakubowski.

Page 21: Ofensywa nr 1

2121

TAK TWORZYMY <<

FOT. ARCHIWUM ARTYSTY

się, że jest też drugi, wizualny, który w połączeniu z dźwiękiem daje nadre-alność. Nie czuję, żebym mocno stąpał po ziemi. Cały czas jestem gdzieś w ob-łokach. Może przez to, że mam ciągłość wystawienniczą, stąpam po ziemi tylko paluszkami, czasami odwiedzając zna-jomych, instytucje, żeby dużo załatwić i dalej znowu w kosmos. Co jest dla ciebie miarą sukce-

su?- Miarą sukcesu jest doprowadzenie

do tego, aby wszystko sprzyjało. Żebyś nie musiał, jak już wspominaliśmy, stą-pać po ziemi, tylko robić to, co ci się za-marzy - wirtualnie i fizycznie. Zawsze marzyłem o tym, żeby sen został kie-dyś zapisany, a z nim wszystkie zapa-chy i odczucia... Powoli tak się dzieje. Wyłaniając siebie, rozpruwając moje wnętrze, wpisuję to wszystko w mate-rię, w moje instalacje. Z mojej chorej, chodzącej wyobraźni powstaje coś fi-zycznego. To jest mój osobisty sukces. Nie myślałem nigdy, że muszę osiągnąć sukces medialny, czy inny. To przypa-dek, że tak się stało. Ale przypadek ten w znacznej mierze mi pomógł. Na za-chodzie, bez małego sukcesu na począt-ku, ciężko jest wystartować.

Coś mi się udało, ale sukces ten za-wdzięczam też ludziom, którzy szu-kają diabelskiego podejścia do sztuki, w którym trzeba wszystko rzucić na jedną szalę, bez ogródek i kokietowa-nia. Trzeba iść na całość, trochę zaryzy-kować, czasem zmienić plan na 5 minut

cję, ale małą, w rozmiarze oryginalnym. Aby gniew minął całkowicie, zrobiłem mu jeszcze kilka innych dokumentów - no i tak się mniej więcej zaczęło. Spodobała się reakcja na nierozpozna-wanie rzeczywistego od tego, co jest faktycznie rzeczywiste. Sam zauważy-łem sporo magii podczas wykonywania tych dokumentów, myląc się dość często co jest oryginałem, a co kopią. Od tego czasu można było już spokojnie zacząć sobie dumać co dalej z tym fantem po-cząć. Taki był start. Pamiętasz pierwszą rzecz, któ-

rą skopiowałeś?- Pod „sztandarem uczelnianym” to

była ta legitymacja. Wcześniej były to naprawdę różne rzeczy. Karta ewiden-cyjna, dokumenty, akty urodzin moich znajomych i inne, bardzo mi bliskie, które bywały pod moją ręką - nawet kwitki z Leclerca. Bardzo szybko jed-nak załapałem, że rzeczy aktualne mnie nie interesują, tylko te z ciekawą szatą graficzną; to, co jest nasączone historią, za czym stoi człowiek oraz kawał solid-nej pracy jeśli chodzi o wykończenie graficzne. Tak się zaczęła podróż w głąb samego siebie i ludzi powiązanych z ty-mi przedmiotami. Można się zaczytywać w ide-

ologiach, które krytycy przypisują twoim pracom. Jak często jest to dzie-ło przypadku? Na ile ludzie odczytują twoje prawdziwe zamierzenia, a na ile pozwalasz im dopowiedzieć sobie ich własną bajeczkę?

- Zacznę może od tej bajeczki. Czasami są to opisy bardzo skrajne i da-lece odchodzące od prawdy. Ludzie bar-dzo różnie opisują rzeczy, które wyko-nuję. Czasami przeskalują o parę tysięcy kilometrów moje przejście do Paryża. Kilkanaście dni potrafili mi dodać do podróży, jaką odbyłem rowerkiem. Jak coś trwało pięć dni, to oni wypisują, że dwadzieścia. Dobrze się dzieje, że wiele spraw toczy się swoim tokiem stając się

prawdziwą fikcją. W takim układzie nic nie prostuję, bo to wciąż dobrze pracuje na moją „sztukę”. Jest jed-nak kilka osób, które nie kontaktu-jąc się ze mną, bar-dzo trafnie, wręcz idealnie, potrafią przewidzieć i odczytać moje intencje. Cześć im za to, bo dzięki tym tekstom coś się ruszyło w moim „światku arty-stycznym”, a kuratorzy mieli dobre od-niesienie do moich prac.

Pojawiło się ogromne zainteresowa-nie moją osobą dzięki kilku dobrym re-cenzjom. Dziwne jest, że nie ma wobec tego co robię większych zarzutów. Prace są cały czas odbierane pozytywnie, a i wiekowa rozpiętość odbiorców jest rów-nież spora. Przychodzą studenci i mó-wią, że jest w porządku, przychodzą też osoby starsze i nie szczędzą mi ciepłych słów za dobrą zabawę w rozpoznawanie przedmiotów. Pozyskuję różne grupy odbiorców przez to, że zaglądam w hi-storię i w teraźniejszość, łącząc te dwa światy w jeden splot.

Przy okazji kilku wystaw spotkałem się też z recenzjami, które odbiegały od moich wcześniejszych ustaleń. Często dodawane są wątki, których nie zamie-rzałem przytoczyć, ale ja cały czas trak-tuję to jako dobry zwiastun, proroctwo w tym, co sobie mącę w głowie. Czyli nie do końca stawiam sprawę jasno, nie do końca jest to prawda, nie do końca też wciąż zwodzę widza. Często poka-zuję prawdę tak, by odczytana zastała jako blef. Czy oddzielasz jeszcze sztukę

od życia?- (Śmiech) No i tutaj sprawa będzie

ciężka. Wcześniej komponowałem so-bie muzyczkę - przez jakieś 15 lat - no i to był jakiś mój świat. Teraz okazuje spraw toczy się swoim tokiem stając się

FOT. ARC

HIWUM

ARTY

STY

Page 22: Ofensywa nr 1

22

>> TAK TWORZYMY

przed otwarciem. Ci ludzie też tego potrzebują, a ja jestem taki, że gdzieś w środku wybucham i chcę to pro-wadzić w ten właśnie sposób. Nigdy łagodnym, poukładanym planem, który jest dopięty do końca - zawsze w stronę eksperymentu i daleko idącej improwizacji. Czy sukces cię zmienił?- Zmienił mnie o tyle, że nawet naj-

mniejsze skrawki siebie położyłem na tę szalę. Gra się zaczyna rozkręcać i dochodzimy do konkretnych licytacji, ale na tak zwane wyłożenie kart musi-my jeszcze poczekać. Przy każdej wy-stawie były jakieś ułamki, do których musiałem się dogiąć. Albo musiała to być galeria - czyli określona przestrzeń, albo czas - który przeważnie był z góry ustalony i nie można go było ani wy-dłużyć, ani skrócić. W tym momencie zaczynają się projekty, które pozwala-ją mi na dowolność. Myślę, że dopiero się pojawi wystawiennicze spełnienie, czyli sprzedanie swojej duszy po to, aby móc to wszystko, co w nas siedzi, okiełznać i zmaterializować. To jest piękne i sensowne. Wystawę z 2002 roku w Galerii

Białej kuratorzy przemilczeli. Jak to się stało, że olśniło ich w Krakowie, a potem powolutku przemieszczałeś się z galerii do galerii po całym kra-ju?

- To rzecz bardzo określonych miejsc typu Warszawa, Kraków, Poznań... Te miejsca - raz, że ze sobą walczą w sen-sie pozytywnym, a dwa, że nie dopusz-czają myśli o innych, godnych udziału w tej walce. Taki Lublin jest po prostu ogromnie zapomniany przez świat ku-ratorów i w ogóle świat sztuki. Myślę, że nawet pokaz złotego wagonu nie zmieniłby frekwencji i zainteresowania, a praca, zamiast w muzeum, wylądowa-łaby na złomie. No właśnie. Wagon prezento-

wany był w Galerii Białej, a potem w Krakowie. Zrobiłeś jeden, czy po jednym na każdą z tych wystaw?

- Nie. Wagon był tylko jeden, był zbu-dowany w galerii z poczekalnią, kasą i całą otoczką, która towarzyszy takim miejscom jak dworzec, czy bocznica. W Krakowie miałem ogromną prze-strzeń, gdzie zaplanowałem sobie jed-nak taką bocznicę kolejową ze słupem telegraficznym, ławką i elementami po-bocznymi, co bardzo dobrze wpłynęło na całą prezentację tej jednej pracy. Był to ostatni fragment hali. Ludzie myśleli,

że jest to sytuacja zastana i nie można jej było zdemontować, wywieźć, i że to taki element dodatkowy. Nie był to jakiś hiperrealizm. Misek użyłem jako kapsli, elementy szpuli po przewodach elektrycznych wykorzystałem do budo-wy kół itd. Było to ustawienie optycznie poprawnie, co pomagało w tej zmyłce, ale przy drugim, wnikliwym spojrze-niu każdy widział, że jest to atrapa. Wystarczyło lekko się schylić i można było zobaczyć, że to jest karton i gips. I o to chodziło. Wagon połamał się tro-chę przed wystawą, w trakcie transportu też, co sprawiło, że był jeszcze bardziej podniszczony. A co się z nim stało po wysta-

wie? Sprzedałeś go?- Poszedł na śmietnik. Został przy-

wieziony przez ekipę i złożony na na-szym wydziałowym śmietniku. Dzięki tobie Polska wie, że i w

Lublinie działają artyści. Czujesz się tu doceniony?

- Mam dobre relacje z ludźmi, którzy prowadzą pracownie. Zawsze miałem wszędzie otwarte drzwi. Bardzo sobie to cenię i ogromne im za to podzięki. Teraz staram się jednak zakupić własną pracownię. Oczywiście będzie to pra-cownia w Lublinie, w mieście bogatego zagłębia niechcianych rzeczy i staroci. Są tu też wspaniali ludzie, których sobie cenię i szanuję, a to przecież podstawa.

Myślę, że nikt nie odbiera szumu wo-kół mojej osoby jako jakiegoś ogromne-go sukcesu. To normalna sprawa, tak mi się dziwnie ułożyło, a nie inaczej, i nie powinno być z tego ani problemu, ani sensacji. Odbiór tego wszystkiego jest jak najbardziej normalny. Co daje ci energię do tego co

robisz?- Żeby powstała energia, muszę pra-

cować obłędnie. Poświęcać noc i dzień. Trans zmęczenia przekierowuję na do-ładowanie. Jeśli praca wymaga miesią-ca, dwóch, albo i więcej przygotowań to znaczy, że w tym czasie nakręcę sobie baterię na następną realizację, auto-matycznie, podświadomie. Dowiaduję się o tym dopiero później, kiedy praca jest już skończona; nagle czuję się tak, jakbym odbył koncert muzyczny. Coś się ziściło, coś się udało i mam ochotę iść i to nagrać. W tym przypadku mam ochotę ją wystawić i iść robić następ-ną realizację (ale bogatszy jestem o tę, którą wykonałem w tym momencie). To wszystko się tak ładnie wiąże.

Do czego to doprowadzi? Nie wiem,

FO

T. ARCH

IWU

M ARTYSTY

22 OFENSYWA - grudzień 2005

Page 23: Ofensywa nr 1

23OFENSYWA - grudzień 2005

TAK TWORZYMY <<

w każdym razie jest coraz lepiej i co-raz mądrzej ta gra się układa. Tak jak teraz, podczas rocznego projektu „The Ornaments of Anatomy” pokazywanego w Kunstverein w Hamburgu. Pierwsza odsłona była w styczniu, druga - do-kładnie za rok. Jestem bardzo pochło-nięty tym projektem i nie pozwala mi to na regularny sen. Budowanie konceptu do sporej biblioteki anatomicznej - ty-czy się książek, starych tablic, znaków, modeli, rycin, dobrego średniowieczne-go malarstwa, dużej skali i drobiazgów - jest sporym wyrzeczeniem, no i wa-riactwem. Wszystko ma swoje miejsce i ma być dobrze poukładane. Od tego jak zostaną ułożone i scalone elementy wystawy, zależeć będzie czy podpiszę się pod tym, czy będę starał się od tego uciec. Jak na razie cały czas sygnuję to, co robię. Utrzymujesz się ze swojej sztu-

ki?- Tak, ale to ogromna zasługa Fundacji

Galerii Foksal. Dzięki niej miałem przy-jemność poznać doborowe towarzystwo miłujące sztukę współczesną i, przy okazji, umieścić moje prace w dobrych i cenionych kolekcjach. Gdybym prze-stał teraz wystawiać i chodził na ryby, to spokojnie mógłbym ciułać przez 10 lat, nie robiąc nic. Ale, jak mówiłem, chcę te pieniądze zainwestować w pra-cownię. Zakupić ją i mieć swój kąt, bo na razie cały czas żyję na walizkach. Jechałeś sam z Paryża do

Lipska, wędrowałeś z Łodzi do Paryża. Czy samotność sprzyja arty-stycznej kreacji? Jesteś samotnikiem, czy może masz wielu przyjaciół?

- Żyję wśród osób, z którymi spo-tykam się i rozmawiam raz na jakiś czas, ale mam niewielu przyjaciół. Samotność zawsze mi była bardzo po-trzebna. Bardzo ją sobie ceniłem, będąc brzdącem. Wymyślałem sobie zabawy. Zwracałem uwagę na rzeczy, których z jakiś przyczyn nie mogłem mieć, a chciałem się nimi bawić. Musiałem więc sobie je zrobić. Zamykałem się sam i w 3-4 dni miałem daną rzecz go-tową. Z kolei na uczelni wszystko robi się grupowo. Kiedy brakowało mi sa-motności prosiłem, abym mógł praco-wać w domu. Wtedy wszystko ładnie się ułożyło. W samotności wychodzą mi o wiele ciekawsze rzeczy i jest czas na pomyślunek. Stąd też może działam sam - nie mam pomocników, asystentów, ani osób, które za mnie coś wykonują. Są natomiast osoby, które pomagają mi,

kiedy potrzeba coś przewieźć, pod-trzymać, załatwić itd.

W twórczości zawsze zamykam się sam. Tego typu dystans pomaga przemyśleć pewne sprawy; od cze-goś się odbić, a z czymś nie prze-sadzić. Na studiach nauczyłem się rezygnować z materialnego efektu pracy, którą wykonałem. Nie ma on dla mnie znaczenia. Znaczenie ma to, co po tej pracy zostanie u mnie w głowie. Kiedyś było tak, że nie pozwalałem nawet spojrzeć na rysunek, nie mówiąc już o korek-tach - zatrzymywałem go w domu, oglądałem i analizowałem. W tym momencie jest inaczej. Rysunek wy-konany przechodzi w inną przestrzeń, gdzie rzadko zaglądam. Wykonuje nowy, a po tamtym zostaje dokumen-tacja, którą i tak ktoś robi za mnie, bo ja do tego nie mam serca. Natknąłem się na interneto-

wym forum na wypowiedź kogoś z WA UMCS, kto żąda od Ciebie zwrotu długów. Czy Polak widząc, że komuś się udało - chce mu dokopać, odebrać to, co osiągnął, podstawić nogę? „Czujesz” takich ludzi wokół siebie?

- (Śmiech) Na forum zawsze znajdzie się kilka takich komentarzy i są one takim ludziom jak najbar-dziej potrzebne. Ani mi to nie przeszkadza, ani nie pomaga. Podkładanie nóg? To zwykła ludzka głupota. Na zachodzie jest tak, że ludzie się wspierają i na-wzajem sobie pomagają. Kiedy komuś się udaje, to wokół zaczyna koncentro-wać się wiele innych osób, by jeszcze lepiej wszystko dopracować. Cieszą się ra-zem z osiągniętego celu, czy sukcesu. Tu jest inaczej. Ludzie myślą, że ktoś kom-binuje, ale oczywiście każ-dy może się wypowiedzieć, każdy może wtrącić swoje pięć groszy i to jest też do-bre. Nie powinniśmy nawet analizować tego typu komen-tarzy… Jesteśmy pokoleniem

ludzi zakompleksionych. Zgodzisz się z tym? Masz jakieś kompleksy?

- Myślę, że są we mnie ja-

FOT. ARCHIWUM ARTYSTY

23

Page 24: Ofensywa nr 1

24

>> TAK TWORZYMY

kieś kompleksy, ale biorę je jako plusy całej tej sytuacji, by nie być jednym z milionów ludzi dążących do ideału. Zamiast przyjąć swoje kompleksy na klatę, leczą je różnymi tego typu wypo-wiedziami. Czasami robią coś w sposób nie prawy. Ja w to nie wnikam, tak jak nie wnikam w politykę, w sytuacje poza mną, w sferze czyjejś prywatności. A czy istnieje kompleks lu-

dzi z Wydziału Artystycznego? Porównując, na przykład, ze studen-tami którejkolwiek ASP? Czy ludzie od nas są zamknięci w sobie, boją się wychodzić w świat z tym, co robią?

- Nie można tu znaleźć recepty. Jedni aż wyrywają się, żeby coś zrobić, poka-zać i udaje im się to. Drudzy z kolei od-chodzą cichutko, zdobywają papier i są spokojni. Nieważne, co dalej. Ważne, że studia mają skończone. Ale to po studiach wszystko powinno dopiero się zaczynać!

Nieliczni zostają asystentami na uczelni i jest to dla nich duży sukces, czy swego rodzaju nagroda. Czasem to tylko konieczność. Inni się zamykają, odcho-dzą w cień i nie starają się odnaleźć tej własnej wspaniałej ścieżki, po której mogliby stąpać. Niektórzy nie dają wia-ry, bo Lublin, jak mówiłem, jest mało rozdmuchany medialnie. W Warszawie, Poznaniu, czy innych dużych ośrod-kach normalne jest, ze po akademii, po studiach, wszystko dopiero się rumieni i zaczyna - trzeba działać z impetem. Nie znaczy to, że komuś podcinasz nogi i go przeskakujesz. Musisz działać kon-sekwentnie. Masz studia w kieszeni, to masz dobre narzędzie, dobrze to wyko-rzystaj. Oczywiście nie znaczy to też, że nagle wszystko osiągniemy, może to być dopiero po dziesięciu, po dwu-dziestu latach. Mi się udało nawiązać kontakt z ludźmi już w czasie studiów. Może to dobry sposób, żeby wcześniej zacząć o tym myśleć? Podobno przeciętny polski stu-

dent włada biegle trzema obcymi ję-zykami. Ile języków znasz ty?

- Trzy, ale nie biegle. Obecnie jest niesamowity powrót do wspaniałego języka rosyjskiego i dobrze mi się do niego wraca. Francuski - rok pobytu we Francji nauczył mnie języka, któ-rym mogę się porozumiewać, zrozu-mieć czyjś tekst, ale wypruwać się nim emocjonalnie nie potrafię i dużo będzie mnie kosztowało, zanim posiądę taką zdolność. Natomiast językiem urzędo-wym wszędzie, dla wszystkich artystów jest angielski i przyznam, że posługiwa-nie się nim wychodzi mi znacznie lepiej, niż przed rokiem. To wyjazdy i wizyty w galeriach zachodnich pomogły mi ten język opanować, przynajmniej na tyle, aby rozmawiać o sztuce. Może pobyt w San Francisco pomoże mi na tyle, że będę go miał w rękawie. A co planujesz pokazać w San

Francisco?- Z San Francisco sprawa jest już

dograna. Będzie to gigantyczna rama, około 6 na 10 metrów, przedstawiają-ca obraz, którego na pierwszy rzut oka nie widać. Jeśli chodzi o ramę, będzie to przepych zdobniczy: ornamenty, po-stacie jeden do jednego podtrzymujące kompozycyjne stropy i muzealna at-mosfera. Ma to być ogromny przerost treści nad formą. Treść ma być otoczką, z jaką zmierzy się dzieło w chwili jego oprawienia.

Powstanie dzieła zawsze niesie ze sobą ogromną wartość. Jednak potem, podczas otwarcia wystawy lub przy pre-zentacjach muzealnych, wartość wspo-mnianego dzieła ginie, a zostaje tylko piękna „rama”. Czasem rynek sztuki jest do tego stopnia zimny, że nikt nie patrzy nawet czy to jest dzieło współ-czesne, czy historyczne. Ważny jest roz-miar, ważne jest, jak je pokazać. Traci się to, co najważniejsze, co obraz prze-kazuje.

Pokażę więc w tej gigantycznej ra-mie obraz 6 milimetrów na 1 centymetr, używając do tego dobrze uzbrojonego oka. Obraz będzie bardzo malutki, więc z pozoru, przy dwudziestometrowym odejściu, nie będziemy go widzieć, je-dynie ramę. Ale przy użyciu lupy lub lunety zobaczymy ten maleńki obrazek. Może trochę nas to zmieni, bo, by zo-baczyć obraz, będziemy schylać głowę i wytężać wzrok. Jest tu też fajna gra formalna, która bardzo mi odpowiada. Coś jest, a czegoś nie ma - magia, opty-ka czy zaburzenia optyczne. Wiele osób ostatnimi czasy

wyjeżdża za granicę - za chlebem, za nauką. Ty też byłeś za granicą. Rok studiowałeś we Francji. Wróciłeś. I co? Wybierasz jednak Polskę? Są tu jakieś perspektywy przed młodymi ludźmi?

- Byłem w szoku, że ludzie wyjeżdża-ją do Francji czy Niemiec i zostają tam niejednokrotnie, tracąc automatycznie 5 lat. Na wdrożenie się, poznanie schema-tu, jaki tam panuje i przyjęcie wszyst-kich wymogów administracyjnych. Czasami są to wymogi nie do przesko-czenia, by móc funkcjonować, mieć mieszkanie, założyć rodzinę i tak dalej. Mimo to wszyscy się na to decydują, bo może będzie lepiej. Ja idę tam, gdzie jest energia, gdzie jest dobry kontakt z czło-wiekiem, bo dzięki temu możemy lepiej sprzedać swoją duszę, w sensie sztuki i normalnego, prywatnego życia. Dwa razy wspomniałeś już o

tym, że sprzedajesz duszę. Niepoko-jąco to brzmi.

- Może i brzmi niepokojąco, ale tak jest. Niejednokrotnie trzeba na moment oddać ducha, by pozyskać cenne infor-macje.

Wyobraź sobie, że przez przypadek znalazłeś się wśród dzikiego plemienia. Musisz oddać duszę, by mieć akceptację grupy; zaczniesz kombinować, oszuki-wać, to kociołek masz gwarantowany.

FOT. ARCHIWUM ARTYSTY

24 OFENSYWA - grudzień 2005

Page 25: Ofensywa nr 1

25OFENSYWA - grudzień 2005

TAK TWORZYMY <<

Oddając duszę, oddajesz tym samym pokłon, przyjmujesz pewne zasady i tak dalej. Jeśli mówię o sprzedawa-niu duszy, to w aspekcie pozytywnym. Pomaga mi to na wydobycie tajemnic głęboko zakorzenionych w nas samych. Nie zamierzam się zmieniać, przeista-czać, albo znikać. Jan Gryka na łamach lubelskie-

go ZOOMa był święcie przekonany, że „PASZPORT POLITYKI” masz w kieszeni. Mylił się jednak okrutnie. A ty? Byłeś przekonany?

- Nie byłem przekonany, ale dostawa-łem coraz to częstsze sygnały, że dosta-nę tę nagrodę.

W tym roku nikt do końca nic nie wie-dział i sam Cezary był mocno zaskoczo-ny werdyktem. (Cezary Bodzianowski - łódzki artysta, performer - przyp. red.). Jan Gryka myślał, że wszystko będzie po naszej myśli, zrobił taką zapowiedź. Chciał jak najlepiej. Myślę, że taka na-groda ani by mi nie pomogła, ani nie zaszkodziła. W każdym razie cieszę się, że to Cezary ją dostał, bo poznałem go osobiście i jak tylko go widzę, to leczę zajady ze śmiechu. To jest “człowiek zjawisko” nie do przebicia i należało mu się jak przysłowiowej… Krąży legenda, że jesteś pu-

pilkiem Tarasewicza. Czy jest w tym ziarnko prawdy?

- Znamy się, to prawda. Poznaliśmy się w Galerii Białej. Pomagałem mu dwukrotnie przy realizacjach, ale jeśli przyjaźń nazywa się pupilstwem, to wy-daje mi się, że ktoś jest znów o pewną wiedzę ułomny. Wiele litrów, a może wanien wódki wypitej razem, to zupeł-nie inny stopień znajomości. Masz jakiś autorytet? Kogoś,

kto jest dla ciebie wzorem?- Tu można by wymienić sto osób

w cudzysłowiu, albo ani jednej. Miałem w wieku młodzieńczym autorytety mu-zyczne. Tutaj wciąż szukam sytuacji, która powali mnie na kolana. Ale to szu-kanie igły w stogu siana. Muszę podjąć to jak wyzwanie i sam zrobić coś, co mnie ujmie. Oczywiście mam kilku ta-kich artystów zachodnich i polskich, ale wymienianie niczemu tu nie posłuży. Zacznie robić się plątanina. Jest kilka takich osób, ale nie jestem niewolni-kiem, czy fanatykiem twórczości żadnej z nich. Gdybyś mógł coś zmienić

w swoim dotychczasowym życiu - co by to było?

- Może, będąc brzdącem, starałbym się więcej wchodzić w sferę doznań umysłowych, nie używając oczywiście żadnych używek ani narkotyków, tylko ćwicząc sobie główkę. Myślę, że wy-obraźnia o wiele bardziej by mi się po-szerzyła, a co za tym idzie - spektrum mojego działania. Czyli - czytać książki?- Tak, wnikać w nie! Ale spróbuj

dzieciaka, który gania za piłką, przy-ciągnąć do książki. To jest gdybanie. Pewnie, będąc brzdącem, od razu bym ten plan odrzucił na bok i myślę, że taka kolej rzeczy jest jak najbardziej na miej-scu. Najpierw ganianie za piłą, później podrywanie, a na końcu coś rozsądniej-szego. Może się też to wszystko pięknie wiązać. A czy uważasz, że przychodzą

takie momenty, granice, kiedy na pewne rzeczy jest już za późno? Na przykład, żeby się dokształcić. Żeby rozwinąć wyobraźnię.

- Są. W okresie - powiedzmy: chło-pięcym - mamy takie predyspozycje, że szybciej chłoniemy pewną wiedzę. W pewnym wieku wzrokową, słuchową jeszcze wcześniej. Przestrzenną może-my sobie pielęgnować przy pierwszych pracach na kółkach plastycznych, czy nawet na regularnych zajęciach plastyki w podstawówce. Pewnie zależy to tylko od osób mądrych, których za czasów komuny w szkołach brakowało. To oni powinni wydobywać jakąś dziecięcą predyspozycję, pobudzać chęć i wy-obraźnię, kierując nas na dobre tory. Dzieciom trzeba tylko ustawić tą zębat-kę poznawania i odkrywania nowych przestrzeni. W gruncie rzeczy i tak im tego nie brakuje, ale wiedząc, że posia-damy tego jakiś skrawek, chcemy mieć tego jeszcze więcej. A czy dostrzegasz fakt, że

Polska się zmienia? Że odeszliśmy od komunizmu 15 lat temu, a w tej chwili jest coraz lepiej. Cieszysz się z faktu, że wstąpiliśmy do Unii Europejskiej?

- Nie pojmuję polityki w ten sposób. Cieszę się, że zaraz po wejściu do UE, dużo osób nie mieszka już w jednym miejscu, że ludzie zmieniają przestrzeń. Pewien mój znajomy wrócił ze Stanów, teraz jedzie do Niemiec, a później ma jeszcze inne plany wyjazdowe, ale po wszystkich wizytach powraca do Polski. To odchodzenie, przystawanie i powra-canie. On też powrócił. Czyli można się w Polsce kulturowo zagnieździć, mimo

lepszych perspektyw gdzieś na zacho-dzie. Dla mnie, jak na razie, w naszym Grodzie jest super. Nie wyobrażam so-bie innego takiego kraju, oczywiście wyłączając scenę polityczną, gdzie jest tak dobrze. Mamy wspaniałych ludzi, wybitnych specjalistów, artystów, któ-rzy mają w sobie nutę serdeczności, ja-kiej na zachodzie nie doświadczysz

Rozmawiał: Jakub Jakubowski

Lublin, 3 lutego 2005

FOT.

ARCH

IWU

M A

RTYSTY

DWA ZDJĘCIA:1. 14.XI.2004 - ŁÓDŹ

2. 10.XII.2004 - PARYŻ,PO PRZEBYCIU PONAD 1400 KM.

Page 26: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200526

>> TAK TWORZYMY

2626

Muzyka, jak każdy rodzaj sztu-ki, nie zawęża się do jedne-go gatunku czy stylu. Ciągle

poszukuje się nowych źródeł inspiracji, nowych środków i technik do jej wy-rażania. Dziś muzyka to prawdziwa mozaika przenikających się gatunków, podgatunków i stylów. Każdy z nas wy-biera z niej te elementy, które najsilniej na niego oddziałują. Ale dziś, w epoce dominacji kultury popularnej, poznanie innych elementów wymaga zaangażo-wania odbiorcy i jego zaciekawienia muzyką.

W tej swoistej muzycznej moza-ice swoje miejsce ma również muzyka określana mianem rocka progresyw-nego (lub art rocka). Rock progresyw-ny szybko zyskał uznanie odbiorców i,

mimo swojej początkowej popularności, dał się poznać jako gatunek chadzający własnymi ścieżkami i nie godzący się na kompromisy. Narodził się pod koniec lat sześćdziesiątych jako styl muzyki rockowej. Gatunkiem prekursorskim dla art rocka był rock psychodeliczny. To on wyznaczył nowy kierunek, w któ-rym podążyło także wielu stawiających pierwsze kroki muzyków artrockowych. Był on niewątpliwie jednym ze źródeł, co doskonale słychać było w muzyce Pink Floyd czy Soft Machine. Estetyka psychodeliczna, mimo swoich możliwo-ści twórczych i eksperymentatorskich, nie była wystarczająca dla muzyków z kręgu coraz wyraźniej rysującej się koncepcji rocka progresywnego. Mieli oni ambicję podniesienia muzyki roc-

kowej na wyższy poziom artystyczny i udowodnienia, że może ona dostarczać przeżyć emocjonalnych na miarę mu-zyki klasycznej. I także ta fascynacja muzyką klasyczną znalazła swoje od-bicie w twórczości wielu zespołów art rockowych.

Swoją największą popularność rock progresywny osiągnął już w połowie lat siedemdziesiątych za sprawą takich ze-społów, jak Pink Floyd, Genesis, King Crimson, Yes. Jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie na długo. Został on zepchnięty z estrad za sprawą przeta-czającej się przez Europę Zachodnią i Amerykę Północną fali punk rocka. Na szczęście powrócił na nie w początkach lat osiemdziesiątych. Powrócili prekur-sorzy, ale pojawiły się również nowe ze-społy, których muzycy wychowali się na art rocku lat siedemdziesiątych. Wtedy to rozpoczynały swoją działalność wła-śnie takie zespoły, jak Marillion czy IQ. I choć nawiązywały one w linii prostej do działalności swoich prekursorów, za-częto je określać mianem przedstawicieli rocka neoprogresywnego. Funkcjonując w nowej rzeczywistości, zdominowanej przez muzykę tzw. nowej fali, muzycy artrockowi poszukiwali takich form muzycznej wypowiedzi, które przezwy-ciężałyby gatunkowe ograniczenia.

To, że dziś rock progresywny znowu stoi na uboczu, nie oznacza wcale, że nie ma nic wartościowego do przekaza-nia. Wręcz przeciwnie, pozwala mu to na pełną swobodę twórczą, na ciągły rozwój i eksperymentowanie.

Co sprawia, że rock progresywny jest tak wyjątkowy? To bogac-two warstwy instrumentalnej,

wysoka jakość kompozytorska i warto-ściowe teksty poruszające treści filozo-ficzne, mistyczne, fantastyczne; jednym słowem - poświęcone różnym aspektom życia. Nie bez znaczenia pozostaje wła-śnie ten fakt, że ma ona komfort egzy-stowania z dala od medialnego zgiełku. Ta muzyka tworzona jest przez praw-dziwych artystów, dla których liczy się proces twórczy, dający im niezwykłą satysfakcję i - oczywiście - jego efekt w postaci muzyki. Nie chcę przez to ide-alizować i udowadniać, że pieniądze nie mają żadnego znaczenia, bo każdy mu-zyk musi swoją grą zarabiać na życie. Ale trudno dorobić się fortuny, kiedy nie sprzedaje się płyt w milionach eg-zemplarzy, a już tym bardziej, kiedy nie

Page 27: Ofensywa nr 1

27OFENSYWA - grudzień 2005 27

TAK TWORZYMY <<

zakłada się takiego scenariusza przed wejściem do studia. Taka idea w rocku progresywnym nie ma nawet racji bytu.

Pojawianiu się nowych płyt nie towarzyszą żadne fanfary i to pozwala w pełni napawać się muzyką, a nie zaj-mować się jej medialną oprawą. Bo tu przede wszystkim liczy się muzyka, to ona jest najważniejsza, a twórcy pozwa-lają jej żyć własnym życiem. Wciąga słuchacza, pozwala mu na dowolną in-terpretację. To nie jest zwykłe słuchanie, tu każdy kontakt z muzyką to prawdzi-wa kontemplacja dźwięków. Bez przesa-dy można powiedzieć, że wymaga ona pełnego skupienia i wyciszenia. Wie to każdy, kto choć raz w życiu miał moż-liwość przesłuchania takiego arcydzie-ła, jakim jest np. „The Dark Side of the Moon” Pink Floydów. Tego albumu, jak i wielu innych z kręgu art rocka, nie da się słuchać fragmentarycznie. Tutaj nie tylko każdy dźwięk czy słowo ma od-niesienie do następnego, tu każdy kolej-ny utwór jest kontynuacją poprzedniego. Wiąże się to ściśle z istotą tzw. concept albumu, który jest charakterystyczny dla rocka progresywnego. Concept al-bum to taki typ albumu, który posiada pewien przewodni temat, myśl czy pro-blem, a cała zawartość merytoryczna i stylistyczna jest mu podporządkowa-na. Cały album opowiada wtedy jakąś historię.

W warstwie muzycznej, in-strumentalnej wykonawcy artrockowi stosowali nowe

rozwiązania, uzyskując w ten sposób nowe jakości. Mieli ambicje pokazać, że muzyka rockowa nie musi się ograni-czać do prostych, krótkich piosenek, ale że mieści w sobie nieskończone pokłady możliwości twórczych. Stąd wirtuozeria wykonawcza, która jest znakiem rozpo-znawczym rocka progresywnego. Co oczywiste, oprócz doskonałego warszta-tu technicznego (muzycy grający rocka progresywnego mieli często gruntowne wykształcenie muzyczne – czytaj: kla-syczne - lub byli genialnymi samouka-mi) wymaga ona również czasu. Dlatego utwór to zazwyczaj kilkudziesięciomi-nutowa, złożona kompozycja, oparta na schemacie suity. To wszystko sprawia, że muzyka spod znaku art rocka najle-piej sprawdza się na żywo. Takie kon-certy to prawdziwa muzyczna uczta dla duszy spragnionej dźwięków, zarówno doskonałych pod względem wykonania,

jak również nie pozbawionych ogromnej dawki ekspresyjności i improwizacji. Takie koncerty to nie tylko możliwość kontaktu z fanami, to również jedy-na możliwość zaprezentowania swojej twórczości szerszemu gronu odbiorców. Rock progresywny, zwłaszcza ten w po-staci neoprogresywnej, nie zrezygnował jednak i z krótszych form muzycznych. Pojawiały się i nadal pojawiają zgrabne, krótkie piosenki z pięknymi melodiami i chwytliwymi refrenami łatwo wpada-jącymi w ucho (w roku 1985 na listach przebojów królowała „Kayleigh”, utwór z repertuaru Marillion).

Granice rocka progresywnego są bar-dzo płynne. To muzyka otwarta na inne gatunki i style, cały czas poszukująca przeróżnych rozwiązań stylistycznych, instrumentalnych. Niejednokrotnie czerpie z nich inspiracje dla własnej twórczości i wcale się tego nie wstydzi. Stąd bogactwo podgatunków: rock sym-foniczny (Yes, wczesne Genesis), rock modernistyczny (Emerson, Lake and Palmer, Van der Graaf Generator), rock eksperymentalny (King Crimson), folk

progresywny (Jethro Tull), rock elektro-niczny (Tangerine Dream).

Żeby nie narazić się na ataki, że ota-czam rock progresywny samymi su-perlatywami, przytoczę też najczęstsze zarzuty kierowane pod jego adresem. Krytycy od dawna powtarzają, że rock progresywny nie jest w stanie wnieść do muzyki niczego nowego, że opie-ra się ciągle na tych samych schema-tach; że wszystko, co tworzy, polega na „zjadaniu własnego ogona”. Zarzucają bezduszność w perfekcji wykonawczej i zbytnie przekombinowanie warstwy instrumentalnej. Trudno się jednak z nimi zgodzić, słuchając ostatnich stu-dyjnych albumów takich dinozaurów, jak Yes („Magnification”) czy Camel („A Nod and a Wink”).

Słuchanie muzyki art rockowej to ciągłe odkrywanie prawdy, że auten-tyczność i szczere emocje w muzyce nie oprą się nawet tak destrukcyjnej sile, jaką jest mijający czas

Iwona Rolecka

RYS. JAN MILEWSKI

Page 28: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200528

>> TAK TWORZYMY

OFENSYWA - grudzień 200528

Page 29: Ofensywa nr 1

29OFENSYWA - grudzień 2005 29

TAK TWORZYMY <<

OFENSYWA - grudzień 2005

TAK TWORZYMY <<

29

Page 30: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200530

>> TAK TWORZYMY

OFENSYWA - grudzień 200530

Page 31: Ofensywa nr 1

31OFENSYWA - grudzień 2005 31

TAK TWORZYMY <<

PROJEKT I REALIZACJA:MAŁGORZATA KOSEK

FOT.: ANNA MAJ

31OFENSYWA - grudzień 2005

TAK TWORZYMY <<

Page 32: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200532

Współczesność jest dramatem. Jak każda świadoma siebie teraźniejszość. Wypowiedziana teraźniej-szość od razu staje się przeszłością. Świadomość te-

raźniejszości jest zawsze świadomością przemijania. Wszystko jest identycznie trwałe jak numerek telefonu na pudełku zapa-łek. Jak numery telefonów, których już nie rozpoznaję. Jak ska-sowany bilet, wypalony papieros. Jeżeli wszystko przemija, to wszystkie znaczenia ulegają unieważnieniu, a wszystkie figu-ry zużyciu. Wiersz jest zatem wyzwaniem rzuconym nicości. Heroicznym, bo jest jednocześnie świadomością przegranej. Walką Don Kichota z wiatrakami.

Wiersz jest świadomością bezpańską, niczyją. Jeśli poeta współczesny, ponowoczesny arcypoeta nie jest wieszczem, to tylko dlatego, że wieszczenie jest relacją z bóstwem. Poeta współczesny jest ukryty w wannie, najeżony, nieutulony. Nieciekawy już świata za wanną. Nieciekawy wszechświata, zatem nieraz nieciekawy też wiersza, który raz napisany zaczy-na żyć własnym odrębnym życiem. To język prowadzi poetę. Intencja tekstu przestaje być tożsama z intencją twórcy, któ-ry horyzont swojej własnej intymności często czyni jedynym horyzontem swojego świata, jako jedynej enklawy, schronu. Wiersz jest w tym świecie kolejnym naddatkiem. Pośród zgu-bionych kluczy, więc unieważnionych sytuacji, zapomnianych adresów i numerów telefonów, których już nie rozpoznaję.

Wszystko jest równie trwałe jak numerek telefonu na pudeł-ku zapałek. A przecież numer telefonu powinien być poręcze-niem, gwarancją przyszłości. Tymczasem jest gestem umycia rąk. Gestem domknięcia pewnej sytuacji, zbanalizowania rela-cji międzyludzkich, jeśli w chwili zapisywania owego numeru zapisujący wie, że i tak nie zadzwoni. Jest jak pieczątka anu-lowania na starym dokumencie. Anulowano, czyli unieważ-niono. I znów świadomość dramatu okazuje się świadomością kłamstwa. Bo jedyną prawdą okazuje się jej brak, jedyną regułą - reguła ciągłej zmienności, która nie dopuszcza dopasowania się do jakiejkolwiek sytuacji. Która nie dopuszcza językowego doścignięcia jakiegokolwiek konkretu. Która zostawia za sobą pustynię unieważnionych znaczeń.

Oto rzeczywistość świadomości dramatycznej, bo świa-domości współczesnej, która próbuje znaleźć dla siebie jakiś

wyraz. Tymczasem im bardziej próbuje od siebie uciec, tym bardziej się w sobie zamyka. Schron nierzadko przeistacza się w więzienie. Świadomość granic własnego ja pozostaje tym bardziej skazana na bycie wewnątrz. W konkretnym czasie i miejscu, w ciele i w świadomości grzechu, które mimo swej konkretności bezustannie przemijają. Uciekają od samych sie-bie, by ciągle do siebie powracać. Czas, przeinaczony we wspo-mnieniach; miejsca, które przyciągają jak soczewka światło; Nie myśl, że to jest jakaś godzina i jakaś minuta. To jest nigdy. Nigdy i nigdzie jest ciało, które się starzeje, umierające komór-ki ustępujące miejsca nowym, nowe doświadczenia wypiera stare; świadomość grzechu unaocznia się w horyzoncie nadziei odkupienia i wyzwolenia.

Poeta współczesny skazany na bycie wewnątrz, a jedno-cześnie wypierający się samego siebie, jest na usługach świa-domości niczyjej, języka oderwanego od świata poza wanną, znaczenia wobec nicości. Na usługach samego siebie, nie bę-dąc już wieszczem, będąc cieniem, mówiąc językiem, którego nie rozumie, którego nie próbuje nawet zrozumieć, przekona-ny o daremności podejmowania jakiejkolwiek próby zrozu-mienia. Skoro podobieństwo do odbicia w lustrze jest tylko przypadkiem, służenie samemu sobie jest służeniem nicości. Usytuowany gdzieś na obrzeżach jakiejkolwiek realności, od-stawiony do granic wytrzymałości, tym bardziej przeżywa swój dramat. Zanurzony w świecie, prowadzony przez język, poeta współczesny mówi: Nie mam nic do powiedzenia. Bo rzeczy-wistość jest tylko odbiciem języka. Zniekształconym, przekła-manym. Lustrzane odbicie twarzy jest wynikiem przypadku i nie ma poręczenia jego prawdziwości; świat realny jest tylko odbiciem języka, który również nie daje żadnej gwarancji po-dobieństwa, a raczej zostawia ślady własnego przeinaczenia.

Jeśli nie mam nic do powiedzenia, to zaglądam w otchłań. Trzeba jednak by byli tacy, którzy sięgają w otchłań, jak pisze Heidegger. Zatem poezja jest aktem heroicznym. Właśnie w tej mierze, w jakiej istnieje, w najbardziej ulotnej materii, naj-bardziej przemijającej materii, jaką jest słowo i język. Istnieje tutaj absolutna nieuchwytność, to nie jest w ogóle przedmiot. To nie jest rzecz. Jakiś rodzaj trwania dźwięku i myśli poja-wia się w języku, bardzo znikomego trwania. - mówi Andrzej Sosnowski.

RYS.

JOA

NN

A J

AN

KO

WSK

A

>> TAK TWORZYMY

Page 33: Ofensywa nr 1

RYS.

JOA

NN

A J

AN

KO

WSK

A

TAK TWORZYMY <<

Poezja jest zatem poczuciem winy, jeśli nie mam nic do powiedzenia, jeśli patrzę w nicość. Bo mówienie o rzeczywi-stości jest mówieniem o nicości. Dramat współczesności jest dramatem paradoksu, bycia pomiędzy, balansowania na gra-nicy świata i wytrzymałości. Świata i nicości. Siebie i świata. Siebie i nicości. Zatem mówienie jest nieuczciwe. Jest platoń-skim spoglądaniem na słońce, które ostatecznie oślepia. Światło przeistacza się w ciemność. Bo poezja jest świadomością grze-chu. Świadomość grzechu to świadomość profanacji, gwałtu. Oczy są otwarte na oślep. W cieniu i w ciemnych okularach. To początek pierwszej z cyklu pieśni profana. Ten, który patrzy, ten, który stara się zobaczyć jest jednocześnie tym, który pro-fanuje. Bo spojrzenie nigdy nie będzie adekwatne do własnego przedmiotu.

Śladem jest światło i jego brak. Bohater Świetlickiego, Sosnowskiego, Pióry, Podsiadły i innych to bohater pokolenio-wy, ów osobliwy everyman, który znajduje się w cieniu, który sam jest cieniem. To cień w ciemnościach szukający drogi na ludzki dworzec. Człowiek bez właściwości, bo bez tożsamości. Mieszkaniec mansardy, tej skarbnicy znaczeń, przesiadują-cy w kurzu przy podmiejskim murze, podrzucając kamyki jak zbędny zalotnik. A gdyby wciąż nosił zegarek, który dostał na Komunię Świętą, gdyby się w odpowiednim czasie wpisał do harcerstwa i miał kompas, i umiał należycie się posługiwać kompasem - nie byłoby go tu. Tutaj, czyli nigdzie.

Funkcją wieszczenia jest wyzwalanie. Funkcją poezji u jej początków było, jak twierdzi Vico, ograniczanie. Ograniczanie przez oswajanie. Oswajanie rzeczywistości przez tworzenie definicji, przez ujęzykowienie świata. Dramat współczesności jest świadomością rozdarcia. To nie bóstwo przemawia głosem poetów. Poezja nie jest już wieszczeniem. Samo się też nie mówi (chociaż tak by się chciało), to mówi poeta, który wie, że rze-czywistości ogarnąć niepodobna. Który wie, że za każdą próbą opisu czai się pułapka. Sidła, które zastawia język. Tymczasem każde słowo posiada swoje znaczenie. Każde użycie słowa za-miast wyzwalać, więzi nas wewnątrz nas samych, wewnątrz języka, w sieci znaczeń, które ulegają unieważnieniu.

Lecz jeżeli wtorek nie będzie w sobie już zawierał wtorku to nie umrę nie umrzesz. Lecz nawet jeśli Pan Bóg wyzna, że nie było wtorku, to i tak zwycięży heretycka wioska, na he-retyckiej wyspie, która zostanie nazwana wtorek. Bo dramat współczesności polega - mimo całej samoświadomości, a może właśnie z jej powodu - na płynięciu pod prąd, na bezustannym mówieniu nie. Jest w mówieniu nie taka siła, że czasami wyda-je się, iż tylko tą siłą można żyć. Poeta jest tym, który stale za-przecza. Sobie, światu i własnemu wierszowi. Dlatego miłość jest niewysłowiona. Jedyne jej ślady pozostają w ciele, pozo-stają wewnątrz. Nawet miłość jest odporna na jakikolwiek dys-kurs. Nie przyszedłem rozmawiać, nie przyszedłem się kłócić, nie przyszedłem prowadzić odwiecznej wojny. Ja przyszedłem się kochać, przyszedłem tu umrzeć.

Bo akt miłosny to również w pewnym sensie akt profanacji. Zobaczyłem światło, więc przyszedłem. Ten, który jest cieniem, wstępuje w jasność, która oślepia. Boję się zgasić światło, lecz światła tutaj nie ma, światło nam umarło. W świetle przy-szedłem się kochać, lecz miłość jest niemożliwa, więc świa-tło zmarło. Bo niemożliwe jest porozumienie, post się gryzie z karnawałem. Niemożliwe jest zrozumienie, światło oślepia, lecz na szczęście nie trzeba rozumieć wszystkiego.

Śladem miłości jest czyjaś obecność, czy raczej przeczucie obecności. Obecność zostawia ślady, bo jest, jak wszystko, przemijaniem. Obecność przestaje być obecnością; jak bilet w momencie skasowania staje się jedynie swoim odbiciem, wspomnieniem. Bo obecność jest wspomnieniem. Lecz obec-ność uwiera. Czyjaś obecność jest pytaniem o własną tożsa-mość, o własne granice i o granice naszego świata. Obecność jest strachem i straszeniem, bo jest koniecznością bycia wobec. Jednak jest przemijaniem, więc także stawaniem się. Jest nie-delikatnością, gdy stawianie się żąda swojego potwierdzenia, spełnienia w języku.

Poezja zapewne nie jest strategią przetrwania. Bo nie można walczyć o przetrwanie z nadzieją powodzenia mając do dyspozycji jedynie tak ulotny i nietrwały zestrój brzmień i znaczeń, jakim jest język. I nie po to jest, aby było przyjem-nie. Jest budowaniem domu z butelki, papierosów. Telefonów, kluczy, adresów. Nie jest domem, domu nie ma w ogóle. Jest wygnaniem. Wygnaniem z teraźniejszości, która staje się prze-szłością. Niewiadomą przyszłości. Bo nie mam pojęcia, czy wszystko kończy się weselem, czy obłędem. To wygnanie nie posiada geografii. Nie posiada przyczyny ani celu. Nie posiada czasu, ono nie istnieje w czasie. Jest wypowiedzianym nie. Jest zostawianiem śladów...

Mówienie jest grą. Pisanie jest grą. Czytanie jest grą. Mówię coś. Mówię coś, lecz wolałbym żeby samo się mówiło, żeby samo się grało. To gra, która sama narzuca reguły. Nie jest lustrem, esejem, teorią. Jest zaproszeniem do lunaparku i lu-panaru. Gabinetu śmiechu i konfesjonału w kobiecym ciele, w obcym mieszkaniu, w obcym mieście, w hotelu bez nazwy. To gra, której reguły są nieodkryte, niewysłowione. To zabawa w nazywanie nienazwanego, nienazywalnego. To spacer nocą po znikających śladach. Albo rekonesans w bladym świetle świtu. Zabawa, niezrozumiały wygłup. Występ, świadectwo złożone na miejscu zbrodniNie jest historią i nie jest dyskur-sem. Nie jest przełomem ani rewolucją. Nie jest manifestem ani konstytucją. Jest uwikłaniem i pętlą. Jest zapętleniem. Wypełnianiem, lecz nie wypełnieniem.

Nie da się o niej pisać. Rzeczywistość jest nadmiarem w ob-liczu nicości. Pisanie jest nadmiarem wobec rzeczywistości

Kajetan Herdyński

33OFENSYWA - grudzień 2005

Page 34: Ofensywa nr 1

MARIUSZ TARKAWIANII rok Edukacji Artystycznej WA UMCS

VIN

KIE

L KO

NTR

A D

ZIQ

, O

ŁÓW

EK,

21 X

29,

7 C

M,

2005

BAZ

A,

LIN

ORYT,

21 X

29,

7 C

M,

2004

Page 35: Ofensywa nr 1

Zachwyca mnie niesamowita siła oddziaływania jego prac przy tak oszczędnym doborze środków przekazu. Kilka kresek, jakby od niechcenia, czerń i biel. Finezja połączona z prostotą, lekkość i czytelność, prawda i gro-teska. Czy trzeba czegoś więcej do estetycznej kontemplacji? Kontemplujmy prace Tarkawiana.

Małgorzata Kosek

AG

NIE

SZK

A,

LIN

ORYT,

21 X

29,

7 C

M,

2004

STU

DEN

TK

I PR

AW

A,

OŁÓ

WEK,

21 X

29,

7 C

M,

2005

Page 36: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200536

>> AKTUALNOŚCI

Niezależne Zrzesze-nie Studentów po-stanawia walczyć

o niedoszłą koalicję rzą-dową. Władze NZS ogło-siły pogotowie strajkowe w całym kraju.

Stan gotowości strajko-wej obowiązuje na szesna-stu uczelniach wyższych, w tym na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. W oficjalnym oświadcze-niu Zarząd Krajowy or-ganizacji stwierdził, że „ostatecznie wyczerpała się cierpliwość i zaufanie jakim środowisko akade-

mickie darzyło polską kla-sę polityczną”. NZS żąda nawiązania porozumienia między Prawem i Spra-wiedliwością oraz Plat-formą Obywatelską, jako partiami, na które głoso-wała większość młodych ludzi. Domaga się od nich wzięcia odpowiedzialno-ści za kraj i większego zainteresowania proble-mami młodzieży. Według liderów organizacji nie-dotrzymanie koalicyjnych obietnic zniechęca tyl-ko studentów do udziału w życiu publicznym.

Niezależne Zrzesze-nie Studentów jest je-dyną polską organizacją studencką o politycznym rodowodzie. Organizacja powstała we wrześniu 1980 r, jako młodzieżo-wy odłam „Solidarności” (zarejestrowana została w lutym 1981 r.) Począt-kowo ograniczała się do działalności czysto poli-tycznej. W miarę upły-wu lat i w konsekwencji przekształceń społecz-no-politycznych, zaczęto podejmować więcej prze-sięwzięć o charakterze edukacyjnym i kultural-nym.

NZS W POGOTOWIU

Studenci fakultetów prawniczych UMCS i KUL rozpoczęli

udzielanie porad praw-nych mieszkańcom Lubli-na. Porady są bezpłatne i dostępne w niemal każ-dym zakątku miasta.

Akcja jest wynikiem porozumienia zawarte-go między prezydentem Lublina a rektorami obu uczelni i ma już kilkulet-

nią tradycję. Dyżury mło-dych prawników odbywają się w siedzibach rad osie-dli. Porady dotyczą prawa pracy, administracyjnego, cywilnego oraz karnego. Studenci odpowiadają na wątpliwości interesan-tów, ale nie reprezentu-ją ich przed sądami. Jak twierdzą organizatorzy z Uniwersyteckiej Porad-ni Prawnej UMCS, akcja skierowana jest przede wszystkim do osób, które ze względów finansowych nie mogą pozwolić sobie

na wizytę u radcy praw-nego lub adwokata.

Oprócz tego, od 3 listo-pada br działa na UMCS Adwokatura Studencka (dyżury w DS. Babilon). Studenci mogą korzystać z porad dotyczących m.in. pisania podań, uzyskiwa-nia pomocy materialnej i stypendiów. Inicjatywa jest wspólnym projektem Samorządu Studentów Wydziału Prawa i Admini-stracji UMCS oraz Funda-cji Samorządu Studentów UMCS.

PRAWNICY POMAGAJĄ

17 listopada Senat Akade-mii Rolniczej w Lublinie pod-jął uchwałę w sprawie zmiany nazwy uczelni na Uniwersy-tet Przyrodniczy. Zgodnie z intencją władz Akademii, ma to m.in. podnieść prestiż uczelni oraz poszerzyć moż-liwości przyznawania tytułów naukowych.

Zgodnie z ustawą o szkol-nictwie wyższym uniwersyte-tem może być szkoła wyższa, posiadająca przynajmniej sześć wydziałów. AR spełnia te wymagania po niedaw-nym otwarciu Wydziału Nauk o Żywności i Biotechnolo-gii (który zacznie działać od początku 2006 roku). Uzy-skanie statusu uniwersytetu ma nie tylko podnieść rangę Akademii Rolniczej, ale rów-nież umożliwić przyznawanie doktoratów w dwunastu dys-cyplinach naukowych (tyle jest obecnie kierunków). Do tej pory możliwość ta była ograniczona. O nadaniu lu-belskiej uczelni nazwy uni-wersytetu musi jeszcze zde-cydować Sejm, po uprzednim zaopiniowaniu wniosku przez Ministerstwo Edukacji i Na-uki.

KONIEC AKADEMII ROLNICZEJ

Akademia Rolnicza prowadzi badania nad obróbką ziaren

zbóż. Pojawiły się nowe możliwości ich wykorzy-stania.

W Akademii Rolniczej w Lublinie trwają badania związane z poszukiwa-niem nowych metod prze-twarzania ziaren zbóż. Ich celem jest produk-cja nowych, nisko prze-tworzonych produktów zbożowych określanych

mianem „preparowanych produktów zbożowych”.

Badania koncentrują się na metodach obrób-ki ziarna zbóż, pozwala-jącej wytwarzać diete-tyczne wyroby zbożowe z naturalnymi dodatkami spożywczymi. W oparciu o wielokierunkowe ba-dania opracowywane są technologie produkcji no-wych mieszanek, posypek oraz wyrobów zbożowych z dodatkiem ziół i przy-

praw, preparowanych owoców i warzyw oraz naturalnych kompozycji smakowo-zapachowych.

- Proponujemy nowe możliwości wykorzystania zbóż - mówi dr M. Pana-siewicz. - Produktami, nad którymi pracujemy są np. batony na bazie pełnego ziarna odpowiednio spre-parowanego oraz pro-dukt, który, wytworzony z ziaren zbóż, w przyszło-ści zastąpi bułkę tartą.

ZIARNA ZBÓŻ ZAMIAST TARTEJ BUŁKIW badaniach wykorzy-stujemy m.in. ziarna sło-necznika i dyni.

Akademii Rolnicza zgłosiła do Biura Rzecz-nika Patentów około 10 produktów. Badania nadal trwają, więc ich liczba wzrośnie. Obrany przez AR kierunek badań jest realizowany z powodze-niem od lat i będzie nadal kontynuowany.

A. Teleszko

Page 37: Ofensywa nr 1

37OFENSYWA - grudzień 2005

AKTUALNOŚCI <<

Salsa króluje. Kursy i studia tańca prze-żywają oblężenie,

bo lubelscy studenci ma-sowo postanowili zgłębiać tajniki tego kubańskiego pląsu.

W Studiu Tańca przy ul. Piłsudskiego w Lubli-nie, prowadzonym przez mistrzów Polski Joannę i Konrada Dąbskich, od niedawna największym zainteresowaniem cieszy się salsa. I choć studio proponuje różnego ro-dzaju tańce, to właśnie salsa przyciąga najwięk-szą ilość chętnych w tym - studentów.

Dla większości nie jest to pierwsze spotkanie z tańcem. Wielu zaczę-ło już w podstawówce i, choć każdy ma swoją wła-sną motywację, to zgod-nie mówią: "To doskonała forma relaksu, a na salso-tekach (dyskotekach, na których królują kubańskie rytmy) można poznać fajnych ludzi". Niektórzy mają dość przesiadywania w zadymionych pubach, a i aktywne spędzanie czasu stało się bardziej trendy. J. Krekora

Do końca bieżące-go roku z gmachu Biblioteki Głównej

UMCS zniknie księgozbiór Politechniki Lubelskiej. Uczelni udało się w końcu wygospodarować miejsce na własną bibliotekę przy ulicy Nadbystrzyckiej.

Biblioteka Politechni-ki Lubelskiej mieścić się będzie w budynku, który

pełnić miał funkcję la-boratorium. Do tej pory znajdowały się w nim jednak tylko magazyny. Politechnika korzystała w tym czasie z gościn-ności Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, udo-stępniając swoje zbiory na pierwszym piętrze Bi-blioteki Głównej przy uli-cy Radziszewskiego. Jak

podkreślają pracownicy biblioteki, było to bar-dzo uciążliwe zarówno dla nich samych, jak i dla studentów, którzy chcąc wypożyczyć książkę, mu-sieli przemierzać dystans od Nadbystrzyckiej do miasteczka akademickie-go UMCS. Poza tym w bu-dynku Biblioteki Głównej, Politechnika nie posiadała

Lubelskie Kolegium Polsko-Ukraińskie pojawiło się w pro-

jekcie przyszłorocznego budżetu. Dla zmagającej się z problemami finanso-wymi jednostki to szansa na przetrwanie.

Działalność Kolegium jest finansowana z bu-dżetu państwa. Problemy finansowe dotyczą przede wszystkim stypendiów dla najwybitniejszych słucha-czy. Pokrywa je Minister-stwo Edukacji Narodowej i Sportu, jednak środki są niewystarczające. Część stypendiów jest wypła-

cana z darowizn podmio-tów prywatnych. Projektu nie finansuje jak na dotąd strona ukraińska. Nie za-warto jeszcze potrzebnej do tego umowy. Jeżeli pro-jekt budżetu zostanie za-akceptowany przez Sejm, Kolegium otrzyma dofi-nansowanie wystarczające na roczną działalność.

Kolegium prowadzi działalność dydaktyczną od 2001 roku. Kształci się w nim obecenie około stu siedemdziesięciu polskich i ukraińskich doktoran-tów. Są oni jednocześnie doktorantami wszyst-

kich pięciu państwowych uczelni wyższych w Lubli-nie. Działalność Kolegium służy celom edukacyj-nym oraz integracyjnym (podejmuje działania na rzecz „lepszego poznania się Polaków i Ukraińców, prezentowania obu krajów w kontekście ogólnoeuro-pejskim”). W przyszłości planowane jest zaprosze-nie do udziału w projekcie również studentów z Za-chodu, którzy zajmują się problematyką Europy środkowowschodniej oraz powołanie Uniwersytetu Polsko-Ukraińskiego.

NOWAPASJA STUDENTÓW

JAROCIN W OBIEKTYWIE

CHATKI ŻAKAW „Chatce Żaka”

zaprezentowano słynną wystawę

„Jarocin w obiektywie bez-pieki”. Wykorzystane w niej materiały pochodzą z albu-mu o tym samym tytule wy-danego przed rokiem przez Instytut Pamięci Narodowej.

Z wystawy można było dowiedzieć się jak wygląda-ło miasto podczas festiwa-lu, poznać sposób ubierania się ówczesnych punkowców i prześledzić ewangelizacyjną

działalność Kościoła. Wszyst-ko widziane z perspektywy funkcjonariuszy SB, którzy skrzętnie fotografowali i spo-rządzali notatki z tego, co działo się podczas festiwalu.

„Jarocińskie” materia-ły SB zostały znalezione w styczniu 2004 r, podczas kwerendy archiwalnej w ak-tach byłego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Kaliszu. Wkrótce po odtaj-nieniu dokumentów pojawił się pomysł ich opublikowania

nakładem Instytutu. „Odkry-cie” łódzkiego IPN-u obaliło powszechnie przyjmowaną opinię, jakoby władze PRL nie wyrażały żadnego za-interesowania festiwalem.

Ekspozycję przygotowa-ło Oddziałowe Biuro Eduka-cji Publicznej IPN w Łodzi. Oprócz Lublina, była już prezentowana w Sopocie, Wrocławiu oraz samym Ja-rocinie. Lubelskiej wysta-wie towarzyszyła dodatko-wo projekcja dwóch filmów („Przystanek Woodstock – Najgłośniejszy Film Polski” J. Owsiaka i Y. Paszkiewicza oraz „Fala” P. Łazarkiewicza).

POLITECHNIKA OTWIERA BIBLIOTEKĘwłasnej czytelni. Teraz się to zmieni.

Na decyzji władz Po-litechniki Lubelskiej skorzysta również sam UMCS. Wolne miejsce po przeniesionych księgo-zbiorach zostanie zapeł-nione książkami, które dzisiaj nie mieszczą się w magazynach Biblioteki Głównej.

POLSKO-UKRAIŃSKA SZANSA

Page 38: Ofensywa nr 1

OFENSYWA - grudzień 200538

>> FELIETON

Jestem znieczulony. Fizycznie, psy-chicznie, totalnie. Pół mojej twarzy przy-

pomina ochłap pozbawiony jakichkolwiek biologicznych struktur, resztkami dobrej woli utrzymujący się na swoim miejscu.

Znieczulony człowiek czuje się jak gówno. Bardzo offowo. Czyli trochę pasuje do

założeń gazety ofensywnej – przynajmniej mam cichą nadzieję, że tak jest.

Zaczyna się sobota. Jeszcze dwie godziny w znieczuleniu, więc nie potrzeba się spie-szyć. Matka na zdrowotnym marszu dooko-

ła miasta, brat starszy w saunie. Brat młodszy stoi tuż obok i raz po raz wali mnie po pysku, z dzie-cięcym zachwytem testując skuteczność środków przeciwbólowych. Jest jeszcze chomik. Od roku bezustannie jeździ na kołowrotku - chyba ma ja-kąś wadę. Został mu jeszcze rok, pewnie zdech-nie w biegu. Ta krótka introdukcja jest konieczna i wynika z realizacji pewnego, nie do końca zna-nego mi planu, który zakłada, że numer bieżący ma traktować o pokoleniach. Może się okazać, że te parę linijek tekstu wstawionych bez specjalnie literackiej finezji, to moje „być albo nie być” na łamach „Ofensywy”. A w dzisiejszych czasach, jak wiadomo, lepiej być wszędzie - zwłaszcza że, jak dowodzi historia, front zawsze można zmienić. Społeczeństwo albo nie zapamięta, albo nie zro-zumie, a jeśli nawet, jakie to ma znaczenie?

Paraliż dolnej wargi zaczyna ustępować. Okazuje się, że dentystka sprawdzała zasięg znie-czulenia igłą. Rano tego nie czułem, teraz czuję cholernie. Wieczorem wracam do Lublina. Został tam mój dogorywający związek uczuciowy, z którego, mam nadzieję, wybrnę z twarzą. Nie zabrałem też telefonu i wszystkich brud-nych skarpetek – typowy dorobek studenta na drugim roku. Na starcie czeka mnie pranie. Ogólnie tydzień będzie kiepski: oby pranie brudów ograniczyło się tylko do bielizny. Spytał mnie ostatnio znajomy, czy w takich momentach nie pytam sam siebie o sens istnienia i złożoność wszechświata. Nie wiem. Niekoniecznie. Idealistą byłem kiedyś, dziś zrezygno-wałem z kilku ideałów na rzecz lepszego samopoczucia. Tak. Przerażające, co przed chwilą napisałem. Teoretycznie pod-ły nastrój mogę usprawiedliwić faktem bycia „na zakręcie”, ale co to za zakręt? Moi koledzy to dopiero mają serpentyny. Właściwie nie o tym miałem pisać. Póki pamiętam: chciałbym raz jeszcze przeprosić panią, której, dwa tygodnie temu, roz-deptałem torebkę w pewnej knajpce na Starym Mieście. Nie stałoby się tak, gdyby mnie pani nie ciągnęła za bluzę, kiedy stałem przy barze. Stojący przy barze mają prawo mieć pro-blemy z błędnikiem. Niestety nie wiem, czy przeprosiny dotrą gdzie trzeba – zwłaszcza, że pani, sądząc po wieku, już nie studiuje.

Dzień później, w tym samym miejscu, spotykam się z M... Ogólnie to, co robimy, jest chore i trąci perwersją. Intelektualnym sadomasochizmem, z którego wybrnąć w ża-den sposób się nie da, bo żadne z nas nie wyraża szczegól-nej ochoty. Prawda jest taka, że zostaliśmy przyjaciółmi nie

zdając sobie sprawy z konsekwencji i powikłań wynikają-cych ze specyficznej struktury przyjaźni damsko – męskiej. Tu nie ma winnych. Są tylko ofiary. Tak, widzę w M. kobietę. A teoretycznie nie powinienem. Jeśli przyjaciel mówi rzeczy ważne, a ty w tym samym momencie oceniasz w skali od 1 do 10 jego cycki, to to jeszcze nie musi być problem, ale może być. Wszystko to kwestia percepcji i podejścia do życia. Ja swojej szczoteczki do zębów nie pożyczę, ale znam takich, co nie mają większych oporów. I nie ma zbyt wielu sensownych argumentów odbierających im rację i prawo zarządzania własnymi rzeczami. Czasami staram się nie odbierać okre-ślonych bodźców, przymykać oczy na „opakowanie”, trzymać ręce w kieszeniach. Ale żeby tak było, muszę podpiąć pod nar-kozę elementy własnej osobowości mówiące: „Patrz na cycki! Patrz na cycki! Patrz na cycki!”. Złapać swój biologizm za mordę, przydusić kolanem i nie puszczać, oddając się błogiej konwersacji z samym tylko głosem nie obleczonym w seksu-alną tożsamość. Zadanie prawie niewykonalne, nienormalne i niezdrowe.

W pewnym momencie między stolikami, pełnymi tokują-cych par, pojawiła się starowina z koszyczkiem tandetnie przystrojonych różyczek. Ja myślałem, że tam się zakotłuje, że jej to wszystko na pniu rozkupią – a tu - nic. Babka zobaczyła nas, zakrada się przy ścianie, papierem szeleści, płatki sypią się jak w Boże Ciało. Odzewu zero. Ona nie zna sytuacji, nic nie rozumie. Jej zabiegi spływają po mnie, jak woda po kacz-ce. Ale, co dziwne, zaloty dookoła też raptem ucichły. Wszyscy nagle czytają menu. Oczy dziewcząt na kwiaty, oczy chłop-ców w stoliki. I jakkolwiek kupić dziewusze kwiatek u starej kwiaciarki jest bez porównania romantyczniej, niż w pleksi-glasowym namiocie na murku, nic takiego się nie dzieje. Po dziesięciu minutach babcia opuszcza lokal z kompletem róży-czek w koszyku. Zbiorowy oddech męskiej ulgi przetacza się po sali. Za plecami słyszę, że pewnie drogie były te kwiatki, ktoś inny w ogóle nic nie zauważył. Jak w „Dziewczynce z za-pałkami”. Ale to ma znaczenie raczej marginalne.

Istnieją rzeczy i zjawiska, które są ponad nami i nie mamy na nie większego wpływu. One zaczęły się, zanim my się za-częliśmy i jeszcze długo po nas trwać będą w swojej nieza-chwianej postaci. Przyjaźń, miłość, pogoda, McDonald’s i „Moda na sukces” – wielkie koła zamachowe współczesnego świata. Żeby to wszystko znieść bez wypaczeń i degrengolady, żeby pewnego poranka nie opluć swojego odbicia w lustrze, trzeba umieć część zdarzeń przemilczeć, puścić bokiem, dać spokój. Jeden zrobi to obracając wszystko w żart, drugi znie-czuli się przy barze, trzeci pójdzie spać. Ale są i tacy, którzy nawet z opiumowym czopkiem w tyłku nadal odczuwać będą egzystencjonalne pieczenie. Tu wachlarz możliwości jest nie-ograniczony – byle się potem szczęśliwie wybudzić. Płynąć całe życie na fali z anestezjologicznym środkiem w żyle, to kiepska alternatywa.

I to chyba tyle. Jest tak jak myślałem. Grafomania w czy-stej, skrystalizowanej formie, ślad własnej inwencji znikomy, doły intelektualne aż boli. Ale przepisane na czysto jako tako wygląda - trochę się jeszcze podrasuje przy edycji i będzie. Przy odrobinie szczęścia nikt się nie obrazi – no, może ko-bieta z knajpy. Coś tam wtedy pękło. Telefon, puderniczka, nie wiem. Ale takie są koszty. Nie można być kryształowym w oczach wszystkich

Łukasz Smutek

Page 39: Ofensywa nr 1

RYS. MARIUSZ TARKAWIAN

Page 40: Ofensywa nr 1