Michał Waliński Oni i ja równa się...
Click here to load reader
-
Upload
michal-walinski -
Category
Documents
-
view
164 -
download
2
description
Transcript of Michał Waliński Oni i ja równa się...
1
Michał Waliński
Oni i ja = my1
Marzence – najważniejszej z groszków
Jako wychowanek Profesora Czesława Hernasa wrocławskiej szkoły
interpretacji tekstów barokowych, pierwszą część tej refleksji zatytułuję
O sobie
Do Plater przybyłem we wrześniu 1983 roku po długiej odysei. Jej
ostatnie etapy to wieloletnia praca na uniwersytecie, okres bezrobocia, krótki
epizod w funkcji wychowawcy w domu poprawczym dla dziewcząt (żałuję, że
tak krótki), znów miesiące bezrobocia. Kiedy już zacząłem się poważnie liczyć z
konsekwencjami administracyjnymi tego stanu rzeczy (pierwsze lata stanu
wojennego), przypadek sprawił, że skierowałem kroki ku charakterystycznemu
budynkowi nad rzeką Przemszą i ku niezmiennemu zdziwieniu swemu zostałem
przyjęty do pracy przez Dyrektora. Nie sądziłem bynajmniej, że zostanę tu
dłużej, wierzyłem raczej, że to kolejny epizod w moim cygańskim żywocie i że
wkrótce ruszę dalej w świat. No i jestem tutaj już piętnasty rok.
Gdyby mnie kto pytał o przyczyny długiej i wyjątkowej w moim życiu
zasiedziałości w jednym miejscu (miejscu pracy, miejscowości), nie miałbym
chyba większych problemów z odpowiedzią. Na pewno nie tłumaczyłbym tego
wyłącznie faktem, że losy rzuciły mnie ponownie... do mojego rodzinnego
1 Eseik opublikowany w: Księga pamiątkowa wydana z okazji 90-lecia II Liceum
Ogólnokształcącego im. Emilii Plater w Sosnowcu, Wydawnictwo II Liceum
Ogólnokształcącego im. Emilii Plater w Sosnowcu, pod. red. M. Walińskiego, Sosnowiec
1998, s. 150-154.
2
miasta, do którego żywię skądinąd sentyment, zwłaszcza że urodziłem się „na
Kaźmirzu”, jak mówią w Sosnowcu. Odpowiedziałbym, że najpierw urzekły
mnie platerańskie dziewczyny, a ściślej mówiąc – groszki, w które się z takim
wdziękiem przyodziewały. Z respektem przyglądałem się także chłopcom
noszącym z fasonem obowiązkowe bluzki w paski, ze szczególnym zaś
rozrzewnieniem późniejszemu medykowi i redaktorowi Pawłowi Walewskiemu,
świetnemu recytatorowi zresztą.
Brakowało mi wówczas bardzo kontaktów ze studentami, atmosfery pracy
naukowej, życia akademickiego. Kiedy po którymś z rzędu dyżurze w szatni,
gdzie pełniłem odpowiedzialną i nadzwyczaj polityczną funkcję cerbera od tarcz
uczniowskich, poprzysiągłem sobie, że rzucam tę instytucję w diabły –
zdecydowanie raz i na zawsze, ukłuła mnie w serce momentalna refleksja: jakże
to, mam opuścić tyle groszków; i to takich groszków? Przyznaję, że paski
obchodziły mnie jakby ciut mniej, ale w końcu nie moją jest winą, że stosunek
groszków do pasków miał się tu zawsze jak 10 do 1. Zatem groszki to pierwsza
przyczyna mojej niekonsekwencji życiowej.
Jest wszakże i drugi powód: wyczuwalny od pierwszego momentu, od
pierwszego wejrzenia klimat tego miejsca. Szkoła ta ma swoje duszę i ma
swojego ducha. Tu czuje się ciśnienie historii i presję tradycji, która
zobowiązuje człowieka tak jakoś specjalnie. Nie wiem dokładnie, co to jest,
może wielki szacunek i respekt wobec tych, którzy przez dziesięciolecia
przechodzili przez ten gmach i zostawili tu jakąś cząstkę siebie?
I tak się złożyło, że z groszkami (i paskami też!) zacząłem przy różnych
okazjach współpracować, a i zaprzyjaźniłem się z wieloma. Wkrótce albowiem
odkryłem, że metonimiczni nosiciele groszków i pasków to na ogół bardzo
kulturalni, inteligentni, wiedzący, czego chcą, młodzi ludzie, o otwartym
światopoglądzie i rozległych horyzontach myślowych. I tę opinię o wspaniałej,
zdolnej, ambitnej, ale i życiowej, normalnej platerańskiej młodzieży noszę w
3
sercu i umyśle po dziś dzień. Pora zatem przejść do części zasadniczej, której
nadam tytuł
O Nich
Dzisiaj w Plater tamtych groszków i pasków już nie ma. Wiosną i latem
królują obcisłe T-shirty, wytarte dżinsy (rzadziej niestety kiecki), legginsy,
platformy i martensy, zakładane niekiedy, o zgrozo, do strojów galowych. Zimą
obszerne luźne swetry udające spódnice. W kwestii fryzur absolutna dowolność.
O modzie męskiej nie wspominam, bo zawsze wydawała mi się mniej
interesująca. Tylko tak sobie nieraz myślę, co by powiedziała Pani Dyrektor
Siwikowa, gdyby tak mogła i zechciała zhospitować którąś z lekcji w Plater AD
1998.
Oni przecież – z perspektywy czasu – są w gruncie rzeczy tacy sami,
może tylko coraz lepsi, ambitniejsi, przedsiębiorczy. Bez ich inwencji niewiele
wyszłoby z Turniejów Plateranki, tomików poetyckich, informatorów i
dziesiątków różnych wspólnych przedsięwzięć. No i jakże udanych dla
skazanych na pracownię 32 na parterze olimpiad – polonistycznej i
filozoficznej.
Dotknąłem wreszcie kwestii olimpiad, którym – zgodnie z założeniem
Komitetu Redakcyjnego– miały być poświęcone refleksje w tej części tomu. Ale
wbrew pozorom – to do olimpijczyków właśnie zmierzałem prosto od samego
początku. Nigdy nie miałem zwyczaju podlizywać się komukolwiek, a już na
pewno nie młodym (bywam oportunistą, gdy chodzi o skuteczne załatwienie
istotnej społecznie sprawy), ale szczerą jest prawdą, że to groszki i paski,
legginsy i T-shirty nie pozwoliły mi odejść z Plater w tych kilku momentach,
kiedy poczucie beznadziei i bezsensu pewnych spraw nakazywało w miarę
godne wyjście frontowymi drzwiami. Wówczas jednak pojawiała się jakaś
głupia myśl o „dezercji” z kręgu wspólnych spraw, w które nie tylko siebie, ale i
4
ich wciągnąłem. Turnieje, tomiki, wspinaczki na filozoficzny i
polonistyczny Olimp, autorskie klasy klasyczne i in.
Wszystko się w tym naszym myśleniu i działaniu, w tym
naszym wspólnym świecie tak jakoś dziwnie plecie (nawet Jan z
Czarnolasu jest naszym ulubionym i Największym Poetą). Może
to kompleks owych meandrów, dendrytów i dygresji, o których
wzmiankuję w innym miejscu niniejszego tomu? A może co innego? Nie wiem
nawet, czy się dziwię, czy nie. Mam napisać o swoich Olimpijczykach i swoich
Olimpiadach. Ale pisać o tych Wspaniałych 492 – od Jarka Michalaka
począwszy, na Kasi Wilk skończywszy – którzy zdobywali olimpijski szczyt,
pomijając setki tych, którzy dzielnie walczyli w zawodach okręgowych, a
zwłaszcza tych (jak Jagniszka Janic, Magda Doś, Aga Rozpłochowska czy
Krzysiu Laskowski w Olimpiadzie Polonistycznej), którym przysłowiowego
punkcika zbrakło do szczytu Olimpu? Nie przystoi. Lub z kolei pisać o nich, a
nie pisać o tych, którzy olimpijsko ze mną nie współpracowali i nie
współpracują, ale z którymi łączy nas wszystkich wspólnota innych spraw? Ot,
iście barokowy dylemat, a przecież gmatwa jeszcze zagadnienie upływający już
piętnasty rok bezwględny czas. Toż musiałbym wejść w tym miejscu w
zagadnienia nie mniej trudne od barokowej metafizyki.
A jeśli bym już zdecydował się pisać o tych 49, to jaką metodę obrać?
Łukasz, Rafał, Maciek, Krzysiu, Piotr, Ewki, Gośki, Sylwie, Marta, Magdy, Iga,
Kinga, Moniki, Doroty, Anny, cztery Kasie, dwie Joasie? Pomyliłem się. Joasia
jest, jak dotąd, jedna, pewnie mi się przyśnił rym, ale Joasię bardzo lubię i
cenię.3 Ten sposób muszę odłożyć zatem do przyszłego alfabetu wspomnień,
(którego pewnie już nie napiszę).4 Podejście strukturalistyczne? Zbyt
2 Dzisiaj (2010 r.) – 110.
3 Pozdrawiam Cię, Indiańska Joasiu.
4 Jego namiastkę stworzył wybitny znawca alfabetu, nb. też mój olimpijczyk. Szukaj w:
Księga pamiątkowa wydana z okazji100-lecia II Liceum Ogólnokształcącego im. Emilii Plater
w Sosnowcu, Wydawnictwo II Liceum Ogólnokształcącego im. Emilii Plater w Sosnowcu,
pod. red. M. Walińskiego i A. Szczepanek, Sosnowiec 2008.
5
staroświeckie. Psychoanaliza? Hm, metoda mocno, jak zwykle, podejrzana
(nieraz już oberwało mi się za propagowanie bajki o Czerwonej Czapeczce5).
Cóż zatem pozostaje? Cała reszta, czyli postmodernizm jakiś lub
dekonstruktywizm. Ergo, to, co napisałem dotąd, i to, co jeszcze dopiszę, jest i
będzie niespójne i w równej mierze prawdziwe, co nieprawdziwe.
Napiszę tedy,
Co lubię.
Lubię, kiedy widzę ten błysk w oczach niektórych pierwszoklasistek, gdy
mowa przy jakiejś okazji o olimpiadach przedmiotowych. Chłopcy są bardziej
skryci, u nich zapewne jest to błysk duszy. I wiem dokładnie, co będę musiał.
Będę musiał nauczyć wielu z nich rzeczowego, konkretnego pisania – jakimś
spójnym językiem, bez górnolotnych „ochów” i „achów”, które zakodowano im
w ich głowach jako symptomy polonistycznego talentu. Jest to, ta nauka pisania,
żmudna praca, opłacalna wszakże, bo sztuka dobrego pisania idzie w parze ze
sztuką myślenia. I Oni – niczym w sztafecie pokoleń – przekazują sobie zasadę:
jeden wielokropek w rozprawce to na ogół o jeden wielokropek za dużo; bo
wiedzą, że Norwida nie prześcigną. I piszą dużo, bardzo dużo – i na ogół coraz
lepiej.
Napiszę tedy,
Czym się wzruszam.
Wzruszam się zawsze bardzo, kiedy ukradkiem podchodzą (głównie one)
do „michałków” w pracowni 32 i długo w skupieniu przyglądają się olimpijskim
fotografiom poprzedników czy rówieśników. Myślę, że wiem, co się w tych
momentach dzieje w ich wnętrzach. I zawsze życzę im po cichu wszystkiego
najlepszego, a przede wszystkim wytrwałości w ciężkiej, bardzo ciężkiej pracy i
wiary w siebie. Budowanie wiary w siebie, pozytywnej pewności siebie jest
5 „Kapturek” zaciemnia obraz sprawy.
6
rzeczą najtrudniejszą, bo jednocześnie trzeba się w jakiejś mierze oswajać z
myślą o goryczy ewentualnej porażki, czasem zaś – na szczęście rzadko – trzeba
tym czy innym sposobem mitygować kogoś zbyt pewnego siebie. Zawsze też
cieszy świadomość, że się kogoś zainspirowało do jakiegoś problemu, tematu.
Bywało wcale nierzadko, że stawało się to dla olimpijczyka długoletnią
fascynacją (Beatus ille...). Czasem jest to jedna podpowiedziana książka, jeden
naukowy artykuł.
Dlatego w żadnym wypadku nie czuję się „mistrzem”. Staram się być dla
nich partnerem w dyskusjach, niekoniecznie tylko naukowych, sam wiele się od
nich nauczyłem – zawsze mnie cieszy, kiedy czuję nawiązującą się między nami
ezoteryczną nić przyjaźni. Bardzo cenię sobie te przyjaźnie, zawsze mi na nich –
nie ukrywam – zależało (aczkolwiek nie za wszelką cenę). O tych sprawach
najtrudniej jest mówić, bo jak zwykle – najważniejsze jest niewidoczne dla
oczu. Na szczęście, bo bywają oczy piękne, ale zdarzają się szpetne.
Napiszę tedy,
Co mi się udaje.
Czasem uda mi się komuś z nich coś doradzić, pomóc rozwiązać jakiś
naukowy problem – i bardzo się cieszę, gdy widzę tegoż konkretne efekty, jak
świetna interpretacja wiersza, znakomity myślowo esej, a później – sensowna
strategia działania obrana przez niego czy nią na studiach. W pewnych
wypadkach nasze przyjaźnie mają już kilkanaście lat. Życzę im jednako udanych
doktoratów, udanych mężów, udanych żon i rozkosznych dzieci. Wydaje mi się,
że niektórzy z nich polubili mnie (przy tym moim temperamencie złośliwego i
ironicznego staruszka), nawet ci, którzy przez parę lat nie dają znaku życia.
Napiszę tedy,
Co sobie cenię.
Co sobie cenię w naszej wspólnej pracy najbardziej? Chyba to, że sfera
sapiencjalna nie zdominowała nigdy w naszych kontaktach, spotkaniach i
wyprawach całej reszty, że pozostał spory margines na działania ludyczne. To
7
oni głównie w ciągu tych 15 lat przypominali mi o radości życia, bo nieraz – z
różnych przyczyn – ta radość życia gdzieś, diabli Bułhakowa wiedzą, gdzie,
ulatywała. Na szczęście – nie bezpowrotnie.
Powstał w ciągu tych lat jakiś pomost między pracownią z michałkami i
gołymi babami (na ścianie!) a moim, utrzymanym w jakże ascetycznym stylu,
domem. Lubią tu przychodzić, często „tak jakoś” długo im się stąd wychodzi.
Lubię te spotkania, rozgwarzone mieszkanie, rozmowy, dyskusje, dowcipy,
śmiechy (im bliżej kolejnego etapu olimpiad, tym atmosfera staje się coraz
bardziej scjentystyczna, śmiechu jednakowoż nigdy nie brakuje – i dobrze).
Swoistym pomostem – tym razem między pokoleniami – są też
wymyślone nie wiadomo kiedy i przez kogo tradycje i obrzędy. Szczęśliwe
dzwoneczki, cyckanie Emilki, spacer po Wilanowie na olimpiadach
filozoficznych, taniec na tarasie Pałacu Staszica i szereg innych, których
niewtajemniczonym nie zdradzę. Cała magia. I metafizyka. I setki na ogół
udanych zdjęć, które staną się kiedyś żywą inspiracją do książki.
Napiszę tedy,
Co irytuje i boli.
Co nas najbardziej irytuje i boli? Gdy niewtajemniczeni mówią, a mówią
często i myślą, iż mówią uczenie, że olimpiada filozoficzna i olimpiada
polonistyczna to „łatwe olimpiady”. Ich, moich Olimpijczyków, pewnie boli to
bardziej, aniżeli mnie – na szczęście nie podcina skrzydeł i nie tłumi radości z
autentycznie trudnych i wypracowanych sukcesów. Cóż, owych „życzliwych
kibiców” można by zaprosić do rozprawki na temat: „Porównania rzeczy samej
w sobie Kanta z ideą Platona i archetypem Junga” – lub do interpretacji
porównawczej wierszy Miaskowskiego i Białoszewskiego.
Przed chwilą dotarłem do metafizyki, wyżej już nie można, pora kończyć
z tym całym dekonstrukcjonizmem. Chociaż – wypada zakończyć rozdziałkiem
pt.
8
My
Czasem czuję się jak bohater Kartoteki Różewicza, chociażem z innego
pokolenia. Chodzi o pewien stan umysłu. Jest oto pracownia nr 32, w której
uczę, więc jestem lat 156 – i jest oto moje mieszkanie, w którym żyję i spotykam
się z nimi, a więc jestem od lat (wcześniej spotykałem się tu ze studentami). W
przeciwieństwie do bohatera Różewiczowskiego nie przebywam ciągle w
pozycji horyzontalnej, stanowczo za rzadko w tej pozycji przebywam, coraz
częściej jednak czuję egzystencjalny ciężar tego „jestem” i wówczas – to jakaś
coincidentia temporum7 – postrzegam razem ich wszystkich, z tych wszystkich
lat, przepływających niczym wolny, ale konsekwentny strumień przez
pracownię i mój dom jednocześnie. W tym niby – Różewiczowskim śnie na
jawie to oni – w groszkach, paskach, czubach, dredach, legginsach, mini, maksi,
w battle dressach i platformach, z piegami i bez – konsekwentnie układają fiszki
w kartotece znaczącej w perspektywie czasowej części mojej biografii – i, póki
co, dbają o jaki taki jej strukturalny porządek, jak i jej esencjonalność. A ład
jest zawsze podstawą wszelkiego sensu, bez względu na to, czy budujemy go na
racjonalnych, czy irracjonalnych podstawach.
Od dawna gnębi mnie istotny problem: na ile ja wnoszę do ich
dojrzewających dopiero do wzlotów biografii chociaż odrobinę jakiegoś
porządku? Nie śmiem odpowiadać, tym bardziej że oni przepływają i odpływają
– a tam dalej, w ich światach, wszystko już głównie od nich samych zależy.
Mogę tylko nieśmiało zauważyć, że nasze olimpijskie przygody uczą przecież
rzetelnego trudu, odpowiedzialności za słowo (nie tylko pisane), uczciwości.
Hartują.
Zatem ład? Ładne, optymistyczne zwieńczenie refleksji. Prawdziwie
humanistyczne zakończenie rozprawki! Piątka!
6 Do 2009 r. – 26.
7 Termin …Michała Walińskiego
9
Zakłóca go jednak – niestety! – freudowska myśl-natrętka. W tym
przepływającym strumieniu mojej świadomości oni są ciągle prawie tacy sami,
bo wiecznie młodzi – a ja?
Starszy, mocno już siwy, „nobliwy” pan, z brzuszkiem, przedziałkiem na
mocno wyłysiałej głowie, w wyświechtanym od wieloletniego belferskiego
trudu garniturze ze skórzanymi łatami na łokciach, statecznie wlokący się
codziennie z teczką wypchaną książkami i papierami do szkoły. Zazdrość? Nie.
Raczej problem gnoseologiczny: jak pogodzić ład coincidentia temporum w
wyżej podanym znaczeniu z coincidentia oppositorum8 ich wiecznej młodości i
mojej niedołężniejącej starości? Nie zaprzedam nikomu duszy, póki nie
rozwiążę tego problemu. Tyle życia, ile istotnych problemów do rozwiązania.
Tak czy inaczej to oni głównie, jeśli nie – tylko Oni – dzięki swej
spontaniczności, inteligencji i autentyczności – od lat nadają sens mojemu byciu
w „Plater”, nie pozwalają zdezerterować i oddać się intrygującym i
ekscytującym czynnościom emerytalnym, które zapowiedziałem dwa lata temu
w wywiadzie dla „Gazety Obiecanej”. Dlatego ich kocham. Egzystencja =
esencja i vice versa. Pewnie wymyślił to już jakiś filozof, ale nie szkodzi.
Za to wszystko i za parę innych jeszcze rzeczy serdecznie Im dziękuję.
8 Termin Mircei Eliadego (Traktat o historii religii, Warszawa 1966, s. 412)