Michai Mistrz i Małgorzatalwj.edu.pl/stara_www/pdf/zeszyty/zj_nr55.pdf · Michaił Afanasjewicz...
Transcript of Michai Mistrz i Małgorzatalwj.edu.pl/stara_www/pdf/zeszyty/zj_nr55.pdf · Michaił Afanasjewicz...
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J AC I Ó Ł
L O i m. K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C KU
NR 5 5 • M AJ 2 0 1 1 • P IS M O UK AZ UJ E S I Ę OD R OK U 2 0 0 0
Wielkie dzieła kultury
Michaił Bułhakow
"Mistrz i Małgorzata"
2
Międzyszkolny
Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły
prezentuje
Wielkie dzieła kultury
SPOTKANIE TRZECIE:
Michaił Afanasjewicz Bułhakow (1891-1940)
"Mistrz i Małgorzata"
(1928-1940)
Powieść została opublikowana po raz pierwszy w wersji ocenzurowanej w miesięczniku
"Moskwa" w numerach: 11/1966–1/1967).
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http:///www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20
Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected] Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.
3
Anna Borkowska
List w sprawie Mistrza
Szanowny Panie Profesorze!
Zwrócił się Pan do mnie, żebym napisała tekst o Bułhakowie, a właściwie o „Mistrzu
i Małgorzacie”. W pierwszym odruchu powiedziałam, że się tego nie podejmę. Mam dużo
pracy, dwa rozgrzebane artykuły i wyrzuty sumienia, że nie wywiązuję się z zobowiązań.
To jest przedstawienie problemu z jednej strony. Wie Pan dobrze, że jestem fanką „Skrzypka
na dachu”, a Tewje Mleczarz analizował każdą sprawę najpierw z jednej, a potem z drugiej
strony. No więc z jednej strony jest praca, są te artykuły i wspomniane wyżej wyrzuty
sumienia, ale z drugiej strony Bułhakow mnie fascynuje, przez pół roku nocami czytałam
o jego życiu, pochłaniałam „Mistrza” po polsku i po rosyjsku. Notowałam zaciekle
informacje o dramatach autora i jego literackich bohaterów. To było wielkie przeżycie,
dlatego poczułam żal, patrząc na stos kartek zamkniętych w szufladzie.
Sam Pan widzi, Panie Profesorze, że z drugiej – emocjonalnej – strony jest więcej, niż
z tej pierwszej – rozsądnej. Muszę, a właściwie chcę napisać o Bułhakowie i jego niezwykłej
książce. Zaakceptowałam Pana propozycję i zaraz się przeciw niej zbuntowałam. Mam zamiar
podzielić się swoimi wrażeniami, ale nie chcę analizować dzieła literackiego ani biografii
jego autora. Spotykamy wielu ludzi, niektórych mijamy obojętnie, inni wzbudzają emocje
i zostawiają wspomnienia na długo, czasem na całe życie. Tak samo jest z książkami: bywa,
że zapominamy je, zanim zdążymy zapamiętać, ale są i takie, które czasem cieszą, czasem
smucą, ale pozostają na zawsze.
Tylko jest jeden problem, Panie Profesorze – szkoła, która robi co może,
żeby wypreparować z literatury wątki i konteksty, i tak pozbawić ją życia. Zwrócił Pan kiedyś
uwagę na zwrot „przerabialiśmy na lekcjach książkę” i tu pada kolejny nieszczęsny tytuł.
To sformułowanie znane jest od pokoleń i obawiam się, że będzie funkcjonować
przez następne lata. Czasem mam wrażenie, że w szkołach zamiast lekcji literatury uczy się
anatomii, a przedmiotem badań jest martwe ciało. Na stole sekcyjnym poddaje się analizie
kolejne organy dzieła literackiego. Student medycyny nie czuje pożądania, widząc twarz
lub serce martwej kobiety, zainteresowania uczniów nie wzbudzi beznamiętnie analizowana
książka. Jako psycholog powiem Panu, że ten sposób poznawania literatury może skutecznie
4
utrwalić niechęć czytania czegokolwiek. Zresztą, tu niepotrzebna jest psychologia, wystarczy
odrobina refleksji i zdrowego rozsądku.
Bułhakow zasłużył na to, żeby z szacunkiem i miłością odnosić się do jego dzieła. Pisał:
„książki nie płoną” – to co napisane pozostaje na zawsze. Prawdziwa literatura żyje, można
powiedzieć, że ma nawet przewagę nad ludzkim życiem, bo upływ czasu nie krzywdzi jej
urody. „Mistrz i Małgorzata” to książka niezmiennie piękna. Nie ma takiej możliwości, żeby
się zestarzała, zbyt głęboko dotyka ludzkich uczuć. Namiętności są przeżywane zawsze tak
samo, bez znaczenia jest kostium historyczny, w którym człowiek płacze ze szczęścia
lub z rozpaczy. Miłość i nienawiść, strach i ufność towarzyszą ludziom od zawsze
i na zawsze. Fascynującym zadaniem dla artysty jest pokazanie świata uczuć prawdziwych,
a jednocześnie niemożliwych do ujarzmienia zasadami logiki. Wielkie dzieła literatury
obchodzą czytelnika o tyle, o ile pobudzają jego emocje.
Zdaję sobie sprawę, że to ostatnie zdanie wzbudzi w Panu sprzeciw. Zostanie
podkreślone czerwonym nauczycielskim długopisem, a w najlepszym przypadku opatrzone
znakiem zapytania. W rozmowie usłyszę najprawdopodobniej: „Pani Anno, Pani przecenia
emocjonalny aspekt literatury, a co z intelektualną wartością dzieła?” Odpowiedź jest prosta:
nie ma opozycji między myślą a emocją. W odniesieniu do literatury można powiedzieć
więcej: głębokie emocje mogą powstać jedynie w kontakcie z tekstem mądrym,
pobudzającym do myślenia. Intelektualne nowości pobudzają ciekawość i prowokują, stają się
przeżyciem, a wtedy tętno wykracza poza bezpieczną granicę 80 uderzeń na minutę. Emocje
ożywają. Tak jest z „Mistrzem i Małgorzatą” – dziełem, którego trzeba zaciekle bronić
przed szkolną wiwisekcją. Ta książka przyciąga uwagę niezwykłym połączeniem dramatów
ludzkich i boskich z drobiazgami codzienności. Pozostawia w pamięci postać Piłata
udręczonego bólem głowy i Chrystusa, w którego głosie brzmi strach. Wielkie postacie
pozbawione monumentalnej sztywności stają się bliskie i poruszające. Kogo obchodzi Piłat
umywający ręce w rytualnym geście – jest obcy i łatwy do potępienia. Trudno jednak
zachować obojętność wobec Piłata, który jest tak samotny, że może tęsknić jedynie za psem.
Beznamiętny jest stereotyp prokuratora Judei, który „chodzi od Annasza do Kajfasza”,
natomiast nie da się uniknąć wzruszenia Piłatem, który po ludzku nie znosi zapachu olejku
różanego i po ludzku myśli, że zabije się, jeżeli nie przestanie boleć go głowa.
Bułhakow doprowadza czytelnika do zawrotu głowy, przerzucając go w czasie
i mieszając nastroje. Można odnieść wrażenie, że czasem przez lunetę obserwujemy kosmos,
a czasem przez mikroskop przyglądamy się kropli wody, wszędzie jednak jest kipiące,
pulsujące i fascynujące życie. W jednej chwili smakujemy cudowny rytm zdania: „w białym
płaszczu z podbiciem w kolorze krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, szedł
5
Poncjusz Piłat piąty prokurator Judei”, a za moment czytamy o wróbelku, który się
„wymałpia” i „wstyd powiedzieć, napaskudził do kałamarza”. Jak drażni wyobraźnię zwrot
„niepokojąco żółte kwiaty”. Chciałoby się wiedzieć, czy Mistrz widział w rękach Małgorzaty
żonkile czy może tulipany, chociaż Bułhakow nie pozwala złapać oddechu i pisze: „diabli
wiedzą, jak się te kwiaty nazywają”.
To rozwichrzenie myśli nie daje szans na zastosowanie mędrca szkiełka i oka. Można
powiedzieć: na szczęście. Są ludzie, dla których wzorem piękna jest trawnik, poświęcają mu
wiele czasu, z zaciekłością eliminują każdą nierówność, rozpylają chemiczne mieszanki, żeby
pozbyć się wszystkiego, co nie jest trawą. Nie ma u nich szans źdźbło koniczyny, nawet jeżeli
jest czterolistna. Tacy ogrodnicy nie wierzą w magiczne szczęście, są bezradni wobec
nieokiełznanej bujności łąki i wobec dzieł takich jak „Mistrz i Małgorzata”.
Ta książka wrasta w życie czytelnika, raz przeczytana przyciąga i skłania do powrotów.
Czasem sięgamy do wątku Chrystusa Ha-Nocri, czasem do eskapad diabelskiej ekipy
Wolanda, a innym razem przyciąga uwagę spragniona miłości Małgorzata. Te wybory nie są
przypadkiem. Jestem przekonana, Panie Profesorze, że szukamy w książkach tego, co w danej
chwili jest najważniejsze w naszym prywatnym życiu. To fascynujące, że „Mistrz
i Małgorzata” daje szansę tak różnorodnych doznań. Są takie chwile, że nie mam siły czytać
jak Marek Szczurza Śmierć bije więźnia „ruchem lekkim i niedbałym”, po którym krew
odpływa z twarzy, a oczy stają się puste. To trudne, bo cierpi bity człowiek, ale jeszcze
trudniejsze, bo bitym człowiekiem jest mój Bóg. Bułhakow dręczy mnie tym opisem, ale ta
udręka ma dla mnie głęboki sens. Przywykłam i chyba wygodniej mi było z obrazem Boga,
który budzi bojaźń, a w najlepszym przypadku onieśmielenie. Chrystus Ha-Nocri wzrusza,
mówi: „nie bij mnie”, patrzy z lękiem na oprawcę, a po zdjęciu więzów z ulgą rozciera
opuchnięte, purpurowe przeguby dłoni. Wzruszają mnie bezradne próby chowania się
przed żarem słońca, ale najbardziej te opuchnięte nadgarstki. Może dlatego, że w różańcu
przywykłam: Tajemnica II: Biczowanie, Tajemnica III: Cierniem Koronowanie i tak
po dziesięć paciorków odlicza się mękę Boga aż do Jego śmierci. Bułhakow zabrał mi
tę drogę ucieczki obrazem rozcierania opuchniętych nadgarstków, wyobrażeniem głosu,
w którym brzmiał strach, gdy Ha-Nocri mówił: „A może byś mnie wypuścił Hegemonie.
Widzę, że chcą mnie zabić.”
W tej książce Bóg w starych znoszonych sandałach budzi żal i pragnienie pomocy. Coś
się zmienia w proporcjach katechizmowej religii – tam za dobre wynagradza, a za złe karze,
tu powoduje współczucie i chęć otoczenia opiekuńczą miłością.
Chwała Bułhakowowi za to, że wyrywa nas z odprawiania obrządków Męki Pańskiej
w dobrze wyprasowanym odświętnym ubraniu. Ten kto raz przeżył przesłuchanie Ha-Nocri
6
wie, że słowo biczowanie budzi odruch zasłonięcia się przed uderzeniem. Czasem boję się
Bułhakowa, szczególnie wtedy, gdy stawia pytania ostateczne. Mateusz Lewita oznajmia
wolę Stwórcy mówiąc: „On przeczytał dzieło Mistrza i w nagrodę obdarzył go spokojem,
nie zasłużył na światłość, zasłużył na spokój”. To nieodwołalny wyrok na wieczność. Ile razy
czytam to zdanie, myślę z lękiem o podsumowaniu własnego życia. Najczęściej uciekam
wtedy w codzienne czynności, staram się zająć drobnymi sprawami, żeby nie myśleć
o nieuniknionym. To taka zwykła ludzka słabość. Każdy wie, że umrze, ale chyba nikt w to
nie wierzy.
Gdyby życie po śmierci traktować jak wieczną emeryturę, to Bułhakow powinien
pławić się w luksusie, funduszem kapitałowym jest wielkość dzieła, które stworzył, a składki
wciąż wpłacają kolejni czytelnicy. Na szczęście waluta ludzkich wzruszeń nie podlega
inflacji.
Bułhakow jest mi tak bliski, Panie Profesorze, chyba też dlatego, że nie przygniata
swoją monumentalną wielkością. Są momenty, w których rzuca na kolana, ale przecież nikt
nie chce cały czas klęczeć. Cieszę się, że Mistrz dał mi tyle radości. W moim domu śmiejemy
się do Bułhakowa, kiedy mówimy, że coś jest pierwszej świeżości. Mamy zapisane
w głowach zdanie skierowane do bufetowego oszołomionego kontaktem z diabelską ekipą:
„kochaneczku, ktoś musiał pana oszukać (…) druga świeżość to nonsens. Świeżość bywa
tylko jedna, pierwsza, a zarazem jedyna. Jeśli jesiotr jest drugiej świeżości, to znaczy
po prostu, że jest zepsuty.” Bułhakow wszedł do naszego rodzinnego języka, zdarzają się nam
złośliwości, kiedy mówimy, żeby ktoś „wszystkich, ale to koniecznie wszystkich serdecznie
pozdrowił”. Możliwe, że nie zachowujemy się w porządku w stosunku
do „niewtajemniczonych w Bułhakowa”. Co na to poradzić, po prostu po przeczytaniu
„Mistrza” tak reagujemy na rytualne i powierzchowne uprzejmości. Proszę się nie obawiać,
Panie Profesorze, nawet najbardziej obłudnego gościa nie traktujemy dokładnie według
wzoru Korowiowa, a więc nie wczepiamy się w jego dłonie, broń Boże nie potrząsamy nimi,
nie mówiąc już o tym, że nie mamy do dyspozycji beretów, które zamieniają się na głowach
obłudników w rozwścieczone koty.
„Mistrz i Małgorzata” jest skonstruowany z rozmachem i precyzją. Kojarzy mi się
z domem – jeżeli jest dla nas ważny, to nie ma znaczenia, czy z daleka podziwiamy jego
konstrukcję, czy z bliska przyglądamy się misternym detalom. Najważniejsze, że patrzymy
z miłością.
Mnie nie interesują średnie temperatury, ani w życiu ani w sztuce, zresztą „sztuka”
i „życie” – co to za przeciwstawienie? Myślę, że raczej powinno się mówić o sztuce życia.
Kiedy piję kawę, chcę, żeby była czarna i gorąca, kiedy słucham muzyki, pragnę,
7
żeby odbierała oddech z zachwytu. Literatura ma taką samą moc, a dzieło Bułhakowa narzuca
emocje z ogromną siłą. Gdyby zwrot „kręcić głową ze zdumienia” oznaczał realnie
wykonywaną czynność, to po wielokrotnym czytaniu „Mistrza” miałabym szyję
wygimnastykowaną na poziomie olimpijskim. Ciągle zadziwia mnie wizja diabła, który mówi
„łagodnie i przekonywająco”. Ta łagodność przerasta moją wyobraźnię, potrafię zrozumieć,
że diabeł jest smutny, w końcu jego sytuacja jest tragiczna: wie na pewno, że Bóg istnieje
i równie na pewno, że nie ma szans na Jego łaskę. Mój rozum przyjmuje wizję szatańskiego
smutku, ale nie potrafi poradzić sobie z tą przedziwną łagodnością.
Ciekawa jestem, Panie Profesorze, czy umiał Pan jednoznacznie ocenić diabelską ekipę
Wolanda. Ja miałam z tym trudności. Z jednej strony jej poczynania były oczywistą
destrukcją, to jest poza dyskusją. Na nieszczęście istnieje ta druga strona, która utrudnia
prosty osąd. Niech Pan zwróci uwagę, że w tej książce diabły na swój sposób służą prawdzie,
można powiedzieć, że wykonują „dobrą robotę”, wyciągając na światło dzienne autentyczne
łajdactwa. Nie rzucają oszczerstw, spektakle demaskowania zła zagrażają tylko krętaczom
i różnego kalibru obłudnikom. To pocieszające, prawda? Niech dobrzy śpią spokojnie, są
poza zasięgiem demonicznego Wolanda i błazeńskiego Behemota.
Nie chcę się zagłębiać w rozważania o diable, który wpisuje się w wielki porządek
świata. Mnie interesuje mój mały porządek świata, mądrość na użytek pojedynczego
człowieka, który chce być szczęśliwy. Jako kobieta z zachwytem czytam o kobiecie-
Małgorzacie, która potrafiła kochać desperacko i z całkowitym oddaniem. Chciałam Panu
napisać, Panie Profesorze: jej miłość była ewangeliczna – nie szukała swego, zawahałam się
nad tym zdaniem, bo to nie takie proste. Małgorzata potrzebowała miłości także i dla siebie.
Służyła swojemu mężczyźnie z pokorą i z zachwytem, była dla niego gotowa zawrzeć pakt
z diabłem, ale nawet wtedy chciała Mistrza mieć dla siebie. Z miłości przehandlowała duszę,
oddała wieczność diabłu, ale jestem przekonana, że nie oddałaby ani jednej minuty innej
kobiecie. Była oddana i zachłanna jednocześnie. To jakiś fenomen kobiecej miłości,
nie wiem, czy tak potrafią kochać mężczyźni. Może jesteśmy bardziej konkretne w swoich
uczuciach, a może bardziej ofiarne. Niech Pan zwróci uwagę, Panie Profesorze, jak mocno
to wyraża się w języku, który przecież nazywa nasze myśli. Tak oczywisty wydaje się zwrot
„oddała się mężczyźnie”, funkcjonuje głównie w odniesieniu do erotyki, ale przecież
nie tylko. Niemożliwe wydaje się powiedzenie, że „mężczyzna oddał się kobiecie”. Takie
nawyki językowe nie są przypadkiem, to znacznie głębsza sprawa, odzwierciedlenie sposobu,
w jaki pojmujemy świat.
Ciekawe wydaje mi się też słowo „bliskość”. Mówimy o bliskich przedmiotach
lub ludziach, kiedy są w zasięgu ręki, ten dystans mierzy się w jednostkach długości. Bywa
8
jednak i tak, że metry i centymetry nie mają zastosowania, czujemy, że coś jest tuż obok nas,
bo porusza uczucia, wtedy miarą bliskości jest podobieństwo emocjonalnych doznań. Jest taki
fragment „Mistrza i Małgorzaty”, przy którym miałam wrażenie, że znam ten tekst, że kiedyś
w przeszłości inny autor mówił do mnie w taki sam sposób o takich samych sprawach. Mistrz
opowiadał o Małgorzacie: „Przychodziła do mnie codziennie w południe, ale czekać
zaczynałem od rana”, a ja słyszałam Lisa tłumaczącego Małemu Księciu: „Lepiej jest
przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść (…) o czwartej, już od trzeciej
zacznę odczuwać radość. Wspomnienie Mistrza: „zanim weszła, serce zaczynało mi walić
(…) A potem kiedy zbliżała się godzina, o której ona miała przyjść, kiedy wskazówki zegara
zbiegały się na dwunastej, serce w ogóle już nie przestawało łomotać” dopełniał głos Lisa:
„Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę
podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia”. Jeden opis oczekiwania brzmiał jak
echo innej opowieści, różnica dotyczyła upragnionej godziny na zegarze.
Panie Profesorze, obawiam się, że zacznie Pan szukać porządku kalendarza. Jestem
gotowa prosić, żeby Pan tego nie robił. Czy to ważne, kto był pierwszy? Exupéry
za Oceanem, a Bułhakow w głębi Rosji tak samo przeżywali niepokój i ekstazę czekania.
Czytam Bułhakowa i swoje uczucia mogę nazwać słowami Exupéry’ego, obie książki
są mi potrzebne. Lis powiedziałby, że mnie oswoiły, czyli „stworzyły więzy”. Nie umiem się
rozstać z ważnymi książkami. Wracam do nich, bo pierwszy kontakt zostawia mnie
w oszołomieniu. Wiem, że przeżyłam coś niezwykłego, ale potrzebuję kolejnych spotkań,
żeby ogarnąć uczucia i myśli. W moim przypadku podobnie jest z muzyką i teatrem, wracam,
jeżeli to tylko jest możliwe. Przeżycie sztuki daje coś trwałego, zostawia niepowtarzalny ślad,
który wydobywa się ze wspomnień w różnych momentach. Czasem trudno powiedzieć,
dlaczego właśnie teraz przypomina mi się ten fragment książki, dźwięk tej melodii, czy głos
tego aktora. To jest trochę tak jak z zapachami, najpierw coś nieokreślonego daje odczucie
przyjemności, a potem przychodzi myśl, że tak pachniała ciepła od słońca woda w rzece,
nad którą się wychowałam. Bułhakow pobudza do wielu zmysłowych skojarzeń, wszystko
w tej książce jest tak nierealne jak diabeł, który siedzi na łóżku w nocnej koszuli i tak
do szczegółu realne jak Piłat, udręczony konkretną chorobą – hemicranią, przy której boli pół
głowy.
Po przeczytaniu ważnej książki czuję się dłużnikiem autora. Dostaję w prezencie nowe
myśli i przeżycia. To bezcenne doświadczenie. Bułhakow dał mi też pamięć niezwykłych
obrazów. Fascynująca jest magia świateł w „Mistrzu i Małgorzacie”. W blasku księżyca
poruszają się ludzie pogubieni i nieszczęśliwi. Diabeł króluje nocą, wtedy urządza swój bal,
tylko przy sztucznym świetle jego upiorni goście mogą zwodzić fałszywym pięknem.
9
U Bułhakowa księżyc przyciąga wielkich grzeszników i drobnych łajdaków. Cierpi Profesor,
który był poetą, kłamliwy konferansjer i prosiakowaty mężczyzna. Kiedy nadchodzi wiosenna
pełnia, nikt nie jest w stanie zatrzymać ich w domu. Patrzą na księżyc „o zmierzchu biały,
później złoty” jak „płynie a jednocześnie tkwi bez ruchu na wysokościach” i myślą o swoich
przegranych szansach i niespełnionych tęsknotach.
Blask księżyca przyciąga i zwodzi. Udaje źródło światła, a naprawdę jest tylko jego
odbiciem. Czym dłużej zostaje się pod jego wpływem, tym trudniej dotrzeć do prawdziwej
jasności. Noc rzuca urok, uzależnia aż do ostatecznego zatracenia. Księżyc „świecił jaśniej
niż najjaśniejsza latarnia”, kiedy diabelska świta prowadziła w wieczność Mistrza
i Małgorzatę, a Piłat od dwóch tysięcy lat śnił ciągle to samo: „pasmo księżycowego światła,
po którym chciałby iść i rozmawiać z więźniem Ha-Nocri.”
Inaczej jest ze słońcem, ono dręczy Chrystusa Ha-Nocri swoim żarem, ale właśnie
słońca dotyczy boskie przesłanie, którego strzegł Mateusz Lewita. Na zwitku pergaminu
koślawymi literami było zapisane pragnienie prawdy dla ludzi, którzy „zobaczą czystą rzekę
wody życia…” i będą „patrzeć w słońce poprzez przezroczysty kryształ.”
Mnie takie słowa onieśmielają. Moje szczęście, że miałam z nimi kontakt, ale nie chcę
dodawać nic więcej. „Reszta jest milczeniem” – jak to napisał Szekspir. Wiem, że tak kończy
się Hamlet, Panie Profesorze, ale nie mogę sobie przypomnieć, kto powiedział te słowa.
Swoją drogą Szekspir miał szczęście. W notce encyklopedycznej jest napisane: „Zdobywszy
sławę i majątek, spędził ostatnie lata życia w Stratford-upon-Avon”. Nie mogę pogodzić się
z tym, że Bułhakow umierał „nie zdobywszy ani sławy ani majątku”. Mniejsza z majątkiem,
ale takiemu artyście należał się podziw. Bułhakow umierał strasznie, dręczyły go napady
lęku, bał się, kiedy zostawał sam i czuł przerażenie, gdy otaczała go otwarta przestrzeń.
Nie było miejsca, w którym czuł się bezpiecznie. Sam postawił sobie diagnozę: „Przyczyną
mojej choroby jest wieloletnie zaszczucie, a następnie milczenie”. Gigant talentu umierał
z powodu ataku miernot. Tak wyobrażam sobie bezradność Guliwera zabijanego przez stado
wściekłych liliputów.
Bułhakow nie doczekał sławy „Mistrza i Małgorzaty”. Myśl o tym doprowadza mnie
do rozpaczy. Nie wiem, czy taki los był mu przeznaczony wolą Opatrzności, czy może
Woland coś zamieszał diabelskim ogonem. Tak, Panie Profesorze, to nie moja sprawa
zajmować się sprawiedliwością Boską, ona z definicji nie podlega ludzkiej logice. Zagłoba
mówił, że Pan Bóg ma szersze rękawy niż biskup krakowski i nie trzeba w nie zaglądać.
To wszystko prawda, ale mam prawo marzyć i w marzeniach widzę szczęśliwego Bułhakowa,
który cieszy się sławą swojego dzieła. Głęboko wierzę, że dziesiątego marca 1940 roku
10
usłyszał jak Mateusz Lewita mówi: On przeczytał twoje dzieło Mistrzu i powiedział,
że zasłużyłeś na spokój i światłość.
Wyobrażam sobie, jak Bułhakow odwraca się od poświaty księżyca, zostawia w mroku
Piątego Prokuratora Judei i idzie tam, gdzie ludzkość „będzie patrzyła w słońce poprzez
przezroczysty kryształ.”
Anna Borkowska
P.S. Ten tekst tworzyłam nocami. Zapisywałam myśli, a potem późno, czasem nawet
przed świtem szłam na spacer z psem. To dla mnie rytuał, bez którego trudno wyciszyć
emocje i zasnąć. Pora, w której pracuję, skazuje mnie na kontakt ze światłami nocy. Szczerze
powiedziawszy, nie przyglądam się wtedy ani Księżycowi Mistrza ani Gwieździe Małego
Księcia. Lubię odnajdywać pojedyncze oświetlone okna. Sama nie śpiąc, zastanawiam się,
dlaczego ktoś inny nie śpi o tak późnej porze. Jak Pan widzi, Panie Profesorze, poruszam się
w świecie sztucznego światła i odbitego blasku. Ale ten artykuł skończyłam pisać 21 marca
o szóstej jedenaście. Słońce świeciło wtedy od 36 minut, byłam po stronie prawdziwej
jasności. To budzi optymizm, prawda?
Anna Borkowska - psycholog.
Michaił Bułhakow z żoną Jeleną.
11
Михаил Булгаков
Мастер и Маргарита Москва 1984 г.
Содержание
Глава I. Никогда не разговаривайте с неизвестными / 9
Глава II. Понтий Пилат / 23
Глава III. Седьмое доказательство / 49
Глава IV. Погоня / 55
Глава V. Было дело в Грибоедове / 63
Глава VI. Шизофрения, как и было сказано / 77
Глава VII. Нехорошая квартирка / 87 Глава VIII. Поединок между профессором и поэтом / 99
Глава IX. Коровьевские штуки / 109
Глава X. Вести из Ялты / 119
Глава XI. Раздвоение Ивана / 131
Глава XII. Черная магия и ее разоблачение / 135
Глава XIII. Явление героя / 151
Глава XIV. Слава петуху! / 173
Глава XV. Сон Никанора Ивановича / 183
Глава XVI. Казнь / 197
Глава XVII. Беспокойный день / 211
Глава XVIII. Неудачливые визитеры / 225
Глава XIX. Маргарита / 249 Глава XX. Крем Азазелло / 263
Глава XI. Полет / 269
Глава XXII. При свечах / 285
Глава XXIII. Великий бал у сатаны / 299
Глава XXIV. Извлечение мастера / 315
Глава XXV. Как прокуратор пытался спасти Иуду / 341
Глава XXVI. Погребение / 353
Глава XXVII. Конец квартиры № 50 / 377
Глава XXVIII. Последние похождения Коровьева
и Бегемота / 395
Глава XXIX. Судьба мастера и Маргариты определена / 409 Глава XXX. Пора! Пора! / 415
Глава XXXI. На Воробьевых горах / 429
Глава XXXII. Прощание и вечный приют / 433
Эпилог / 439
Текст печатается в последней прижизнен-
ной редакции (рукописи хранятся в руко- писном отделе Государственной библио-
теки СССР имени В. И. Ленина), а также
с исправлениями и дополнениями, сделан-
ными под диктовку писателя его женой, Е. С. Булгаковой.
… Так кто ж ты, наконец?
– Я – часть той силы,
что вечно хочет
зла и вечно совершает благо.
Гете, «Фауст»
12
ЧАСТЬ ПЕРВАЯ
Глава I
Никогда не разговаривайте с неизвестными
Однажды весною, в час небывало жаркого заката, в Москве, на Патриарших прудах,
появились два гражданина. Первый из них, одетый в летнюю серенькую пару, был маленького
роста, упитан, лыс, свою приличную шляпу пирожком нес в руке, а на хорошо выбритом лице его помещались сверхъестественных размеров очки в черной роговой оправе. Второй –
плечистый, рыжеватый, вихрастый молодой человек в заломленной на затылок клетчатой кепке
– был в ковбойке, жеваных белых брюках и в черных тапочках. Первый был не кто иной, как Михаил Александрович Берлиоз, председатель правления
одной из крупнейших московских литературных ассоциаций, сокращенно именуемой
МАССОЛИТ, и редактор толстого художественного журнала, а молодой спутник его – поэт
Иван Николаевич Понырев, пишущий под псевдонимом Бездомный. Попав в тень чуть зеленеющих лип, писатели первым долом бросились к пестро раскрашенной будочке с
надписью «Пиво и воды».
Да, следует отметить первую странность этого страшного майского вечера. Не только у будочки, но и во всей аллее, параллельной Малой Бронной улице, не оказалось ни одного когда
солнце, раскалив Москву, в сухом тумане валилось кудато за Садовое кольцо, – никто не
пришел под липы, никто не сел на скамейку, пуста была аллея. – Дайте нарзану, – попросил Берлиоз.
– Нарзану нету, – ответила женщина в будочке и почемуто обиделась.
– Пиво есть? – сиплым голосом осведомился Бездомный.
– Пиво привезут к вечеру, – ответила женщина. – А что есть? – спросил Берлиоз.
– А брикосовая, только теплая, – сказала женщина.
– Ну, давайте, давайте, давайте!.. Абрикосовая дала обильную желтую пену, и в воздухе запахло парикмахерской.
Напившись, литераторы немедленно начали икать, расплатились и уселись на скамейке лицом
к пруду и спиной к Бронной. Тут приключилась вторая странность, касающаяся одного Берлиоза. Он внезапно перестал
икать, сердце его стукнуло и на мгновенье куда-то провалилось, потом вернулось, но с тупой
иглой, засевшей в нем. Кроме того, Берлиоза охватил необоснованный, но столь сильный страх,
что ему захотелось тотчас же бежать с Патриарших без оглядки. Берлиоз тоскливо оглянулся, не понимая, что его напугало. Он побледнел, вытер лоб платком, подумал: «Что это со мной?
Этого никогда не было… сердце шалит… я переутомился. Пожалуй, пора бросить все к черту и
в Кисловодск…» И тут знойный воздух сгустился перед ним, и соткался из этого воздуха прозрачный
гражданин престранного вида. На маленькой головке жокейский картузик, клетчатый кургузый
воздушный же пиджачок… Гражданин ростом в сажень, но в плечах узок, худ неимоверно, и
физиономия, прошу заметить, глумливая. Жизнь Берлиоза складывалась так, что к необыкновенным явлениям он не привык. Еще
более побледнев, он вытаращил глаза и в смятении подумал: «Этого не может быть!..»
Но это, увы, было, и длинный, сквозь которого видно, гражданин, не касаясь земли, качался перед ним и влево и вправо.
Тут ужас до того овладел Берлиозом, что он закрыл глаза. А когда он их открыл, увидел,
что все кончилось, марево растворилось, клетчатый исчез, а заодно и тупая игла выскочила из сердца.
[...]
13
MICHAIŁ BUŁHAKOW
MISTRZ I MAŁGORZATA w tłumaczeniu Andrzeja Drawicza
(fragmenty)
Ilustracja ze strony: http://bulgakov.ru
I. Nigdy nie rozmawiajcie z nieznajomymi Pewnego razu wiosną, w porze niesłychanie upalnego zmierzchu, pojawiło się w Moskwie
nad Stawami Patriarszymi dwóch obywateli. Pierwszy z nich, ubrany w szary letni garnitur, był maleńki, grubiutki, łysy; w ręku niósł złożony wpół elegancki kapelusz, a na starannie wygolonej
twarzy miał gigantyczne okulary w czarnej, rogowej oprawie. Drugi - barczysty, rudawy, kudłaty
młody człowiek w zsuniętej na tył głowy kraciastej cyklistówce - miał na sobie kraciastą koszulę, pomięte białe spodnie i czarne nocne pantofle.
Pierwszym był nie kto inny, jak Michał Aleksandrowicz Berlioz, przewodniczący zarządu jednej
z największych moskiewskich organizacji literackich, zwanej w skrócie Massolit, oraz redaktor
literackiego miesięcznika. Towarzyszył mu młody poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, publikujący pod pseudonimem Bezdomny.
Znalazłszy się w cieniu z lekka już zieleniejących lip, pisarze ruszyli na wyścigi ku pstrokatej
budce z napisem „Piwo i napoje orzeźwiające”. Odnotujmy wszakże pierwszą cechę szczególną tego strasznego majowego wieczoru. Nie tylko
przy budce, ale i w całej alei, równoległej do Małej Bronnej, nie było żywej duszy. W czasie, kiedy -
zdawałoby się, nie było już czym oddychać, kiedy słońce, rozpaliwszy Moskwę do białości, spadało,
spowite w suchą aureolę, za Sadowoje Kolco - nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczce, pusta była aleja.
- Poproszę narzan - powiedział Berlioz.
- Nie ma narzanu - odparła kobieta w budce i nie wiedzieć czemu przybrała obrażoną minę. - A piwo jest? - spytał ochryple Bezdomny.
- Wieczorem będzie dostawa - odpowiedziała kobieta.
- A co jest? - zapytał Berlioz. - Napój morelowy, ale tylko ciepły - odrzekła kobieta.
14
- No już dobrze, niech będzie!
Morelowy napój zakipiał obfitą, żółtawą pianą i w powietrzu zapachniało fryzjernią. Po wypiciu
literaci natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usiedli na ławeczce twarzą do stawu, a plecami do Bronnej.
Tu zdarzyła się nowa przedziwna historia, dotycząca tylko Berlioza. Przestał nagle czkać, serce
mu załomotało i na moment obsunęło się w głąb, a potem wróciło, jakby przekłute tępą igłą. Poza tym zaś ogarnął Berlioza zupełnie nieuzasadniony strach, tak silny, że zapragnął natychmiast uciec
z Patriarszych Stawów gdzie oczy poniosą. Rozejrzał się ponuro, nie rozumiejąc, co go tak
przestraszyło; potem zbladł, wytarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co ze mną jest? Nigdy czegoś
takiego nie było... serce nawala... jestem przemęczony. Pora rzucić wszystko do diabła i jechać do Kisłowodska... ”
W tym momencie upalne powietrze przed Berliozem zgęstniało i uformowało się na kształt
przezroczystego obywatela przedziwnej powierzchowności. Dżokejka na malutkiej główce; kusa, kraciasta, wiatrem podszyta marynarczyna... Obywatel był wysoki jak tyka, ale wąski w barach,
strasznie chudy i z szyderczą - zwracam uwagę - fizjonomią.
Życie Berlioza układało się tak, że nie przywykł do niezwykłych zjawisk. Zbladł przeto jeszcze
bardziej, wytrzeszczył oczy i pomyślał w panice: „To nie może być!... ” Ale to, niestety, było i tykowaty, przezroczysty obywatel kołysał się przed Berliozem w lewo
i w prawo, nie dotykając ziemi.
W tym momencie Berlioza zdjął taki lęk, że aż zamknął oczy. A kiedy je otworzył, było po wszystkim: przepadła zjawa, zniknął kraciasty obywatel, a z serca wyskoczyła tępa igła.
- A niech to diabli! - zawołał redaktor. - Wiesz, Iwanie, że o mało mnie przed chwilą szlag
przez ten upał nie trafił! Nawet jakieś halucynacje miałem - tu spróbował się uśmiechnąć, ale w oczach miał rozdygotany lęk i ręce mu drżały.
Stopniowo jednak uspokoił się, powachlował chusteczką i stwierdziwszy nader dziarsko: „A więc
tak... ”, podjął przerwany piciem napoju morelowego wątek.
Jak się potem okazało, mowa była o Jezusie Chrystusie. Rzecz w tym, że redaktor zamówił u poety do kolejnego numeru miesięcznika duży poemat antyreligijny. Iwan Nikołajewicz napisał ów
poemat w nader krótkim czasie, ale, niestety, bynajmniej nie zadowolił nim redaktora. Wprawdzie
główny bohater, czyli Jezus, został namalowany bardzo czarnymi barwami, ale mimo to, zdaniem redaktora, Bezdomny powinien był napisać poemat na nowo. I otóż teraz właśnie redaktor miał coś
w rodzaju wykładu o Jezusie - mającego wydobyć podstawowy błąd poety.
Trudno powiedzieć, co właściwie przyniosło Iwanowi niepowodzenie. Może zbyt wielka siła wyrazu, może zupełna nieznajomość tematu. Tak czy owak jednak Jezus wyszedł w jego ujęciu jak
postać absolutnie żywa i realnie istniejąca, aczkolwiek obdarzona najróżniejszymi negatywnymi
cechami.
Berlioz natomiast pragnął poecie dowieść, iż problem tkwił nie w tym, czy Jezus był dobry, czy zły, lecz że go, jako takiego, nigdy nie było na świecie. A wszystkie opowieści o nim stanowiły
zwykłe wymysły i bajeczki.
Trzeba stwierdzić, iż redaktor był człowiekiem oczytanym i nader kompetentnie powoływał się w swym wykładzie na starożytnych historyków, na przykład na słynnego Filona z Aleksandrii
oraz wysoce uczonego Józefa Flawiusza, którzy nigdzie słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa.
Demonstrując solidną erudycję, Michał Aleksandrowicz poinformował poetę również i o tym,
iż fragment księgi piętnastej rozdziału czterdziestego czwartego słynnych Roczników Tacyta, w którym mowa o kaźni Chrystusa, jest niczym innym jak późniejszą wstawką apokryficzną.
Dla poety wszystko to było nowością. Zasłuchany, wlepiał w Michała Aleksandrowicza swoje
bystre, zielone oczy i co jakiś czas czkał lekko, przeklinając szeptem morelowy napitek. - Nie ma ani jednej religii Wschodu - mówił Berlioz - w której dziewica nie zrodziłaby boga.
Również chrześcijanie, tworząc swojego Chrystusa, który w istocie nigdy nie istniał, nie wymyślili
niczego nowego. Na to właśnie należy kłaść nacisk... Wysoki tenor Berlioza rozbrzmiewał w pustej alei. W miarę tego, jak Michał Aleksandrowicz
zagłębiał się w ostępy, w jakie bez ryzyka skręcenia karku może zachodzić jedynie człowiek wysoce
wykształcony - poeta uzyskiwał coraz więcej ciekawych i pożytecznych wiadomości; zarówno
o łaskawym bogu nieba i ziemi, egipskim Ozyrysie, jak i o sumeryjskim Tammuzie, o Marduku, a nawet o mniej znanym gniewnym bogu Huitzilopochtli, którego żarliwie czcili kiedyś meksykańscy
Aztekowie.
15
I właśnie w chwili, gdy Berlioz opowiadał o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki
Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy człowiek.
W jakiś czas potem, kiedy, prawdę mówiąc, i tak już było za późno, różne instytucje przedkładały rysopisy tego człowieka. Ich zestawienie musi zdumiewać. W pierwszym stwierdzano na przykład,
iż człowiek ów był małego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. W drugim - że człowiek
był wzrostu gigantycznego, miał platynowe koronki i utykał na nogę lewą. Trzeci zaś stwierdzał lakonicznie, że człowiek ów nie miał żadnych znaków szczególnych.
Trzeba uznać, że wszystkie te rysopisy były nic niewarte.
W rzeczywistości nieznajomy nie utykał na żadną nogę, wzrostu zaś nie był ani małego, ani
olbrzymiego, lecz po prostu wysokiego. Co się tyczy zębów, to z lewej strony miał koronki platynowe, a z prawej złote. Nosił drogi szary garnitur i dobrane w kolorze zagraniczne pantofle.
Na ucho naciągnął zawadiacko szary beret, a pod pachą trzymał laseczkę z czarną gałką w kształcie
głowy pudla. Na oko był po czterdziestce. Usta jakby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna wyżej, druga niżej. Jednym słowem -
cudzoziemiec.
Przechodząc obok ławki, na której siedzieli redaktor i poeta, cudzoziemiec zerknął na nich,
przystanął i raptem usiadł na ławce sąsiedniej, o dwa kroki od naszych znajomych. „Niemiec... ” - pomyślał Berlioz.
„Anglik... ” - pomyślał Bezdomny. - „Ze też mu nie gorąco w rękawiczkach”.
Cudzoziemiec zaś prześlizgnął się wzrokiem po wysokich domach, które otaczały staw z czterech stron. Widać było, iż ogląda to miejsce po raz pierwszy i czyni to z zainteresowaniem.
Gość zatrzymał przez chwilę wzrok na górnych piętrach, gdzie słońce, opuszczając na zawsze
Michała Aleksandrowicza, oślepiająco załamywało się w okiennych szkłach, następnie zaś przeniósł spojrzenie w dół, gdzie szyby zaczął już spowijać przedwieczorny mrok, i uśmiechnąwszy się jakoś
pobłażliwie, oparł brodę na rękach, złożonych na gałce laski.
- Bardzo dobrze i satyrycznie pokazałeś, Iwanie, narodziny Jezusa, syna bożego - mówił Berlioz. -
Chodzi jednak o to, że jeszcze przed Jezusem narodził się cały zastęp synów bożych, powiedzmy, fenicki Adonis, frygijski Attis czy perski Mitra. W istocie zaś nie narodził się żaden, nikogo z nich
nigdy nie było. Jezusa też. Dlatego trzeba, żebyś zamiast narodzin czy hołdu trzech króli pokazał
głupie plotki o tym hołdzie. Bo tak jak jest, z twojej opowieści wynika, że Jezus narodził się naprawdę!...
W tym momencie Bezdomny, próbując opanować uciążliwą czkawkę, wstrzymał oddech,
w związku z czym czknął głośniej i boleśniej. Jednocześnie zaś Berlioz przerwał swe przemówienie, ponieważ cudzoziemiec wstał i podszedł do pisarzy.
Spojrzeli nań ze zdziwieniem.
- Zechcą mi panowie wybaczyć - powiedział przybysz z cudzoziemskim akcentem, jednakże nie
kalecząc słów - że jako nieznajomy pozwalam sobie... atoli temat uczonego dyskursu panów jest tak frapujący, że...
Tu uprzejmie zdjął beret, więc przyjaciołom nie pozostało nic innego, jak z lekka się podnieść
i ukłonić. „Nie, chyba raczej Francuz... ” - pomyślał Berlioz.
„Polak?... ” - pomyślał Bezdomny.
Trzeba dodać, że na poecie cudzoziemiec wywarł od pierwszego słowa jak najgorsze wrażenie;
Berliozowi zaś raczej się spodobał, a właściwie nie tyle spodobał, ile... jak by tu powiedzieć... wydał ciekawy, czy co...
- Czy panowie pozwolą się przysiąść? - spytał uprzejmie cudzoziemiec i kiedy przyjaciele
rozsunęli się jakby mimowolnie - zręcznie usiadł między nimi, włączając się natychmiast do rozmowy.
- Jeśli się nie przesłyszałem, zechciał pan powiedzieć, że Jezus w ogóle nie istniał? - spytał
cudzoziemiec, zwracając ku Berliozowi swe lewe zielone oko. - Owszem, nie przesłyszał się pan - odparł uprzejmie Berlioz - tak właśnie powiedziałem.
- Nadzwyczaj ciekawe! - zawołał cudzoziemiec.
„Po diabła się tu pcha? ” - pomyślał naburmuszony Bezdomny.
- A czy pan zgodził się z rozmówcą? - spytał nieznajomy, zwracając się na prawo, ku Bezdomnemu.
- Stuprocentowo! - potwierdził tamten, lubił bowiem wyrażać się kwieciście i obrazowo.
16
- Zadziwiające! - wykrzyknął nieproszony dyskutant; następnie zaś, rozejrzawszy się nie wiadomo
czemu po złodziejsku i ściszywszy swój niski głos, zapytał: - Zechcą mi panowie wybaczyć moje
natręctwo, ale, jeśli dobrze zrozumiałem, panowie w dodatku nie wierzycie w Boga? - W jego oczach zjawił się strach i dodał: - Przysięgam, że nie powiem nikomu.
- Tak jest, nie wierzymy w Boga - odpowiedział Berlioz, uśmiechając się z lekka na widok tego
przestrachu - ale można o tym mówić zupełnie spokojnie. Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i spytał świszczącym z ciekawości głosem:
- Jesteście panowie ateistami?
- Tak, jesteśmy ateistami - odpowiedział z uśmiechem Berlioz, a rozsierdzony Bezdomny
pomyślał: „Ale się ten zagraniczny bałwan przyczepił! ” - Ależ to wspaniałe! - zawołał dziwny przybysz, kręcąc głową i wpatrując się na przemian w obu
pisarzy.
- Ateizm nikogo w naszym kraju nie dziwi - powiedział z dyplomatyczną uprzejmością Berlioz. - Większość naszych rodaków dawno i świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.
W tym momencie cudzoziemiec wykonał, co następuje: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi
rękę i powiedział:
- Pozwoli pan, że podziękuję mu z całego serca! - Za co mu pan dziękuje? - spytał Bezdomny, mrugając oczami.
- Za nader ważną informację, która dla mnie, podróżnika, jest szczególnie interesująca - odparł
zagraniczny dziwak, podniósłszy znacząco palec. Nader ważna informacja musiała istotnie wywrzeć na podróżniku wielkie wrażenie; lękliwie
rozejrzał się po okolicznych domach, jakby bał się ujrzeć ateistę w każdym oknie.
„Nie, to nie Anglik... ” - pomyślał Berlioz, Bezdomny zaś pomyślał: „Gdzież to on się tak nauczył po rosyjsku, ciekawe... ” - i znów się naburmuszył.
- Pozwoli pan jednak, iż zapytam - rzekł zagraniczny gość, ocknąwszy się z trwożnej zadumy - co
począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć?
- Niestety! - odrzekł z ubolewaniem Berlioz. - Każdy z tych dowodów jest nic niewart i ludzkość dawno spisała je na straty. Zgodzi się pan przecież, iż w kategoriach intelektualnych dowiedzenie
istnienia Boga jest niemożliwe.
- Brawo! - zawołał cudzoziemiec. - Brawo! Powtórzył pan najściślej myśl wypowiedzianą w tej kwestii przez niespokojnego starca Immanuela. Ale w tym sęk, iż starzec najpierw zniszczył
bez pardonu wszystkie pięć dowodów, następnie zaś, jakby pokpiwając z siebie, zaprezentował szósty,
własny. - Ależ Kantowski dowód - zaoponował z subtelnym uśmiechem redaktor-erudyta - jest tak samo
nieprzekonywający. Nie darmo Schiller mawiał, iż rozważania Kanta mogą przypaść do gustu jedynie
niewolnikom, Strauss zaś po prostu je wyśmiewał.
Mówiąc to, Berlioz myślał: „Ale co to za jeden? I skąd tak dobrze zna rosyjski? - Wsadzić by tego Kanta za takie dowody na trzy lata na Sołówki! - rąbnął znienacka Iwan
Nikołajewicz.
- Iwanie... - szepnął skonfundowany Berlioz. Jednakże propozycja wysłania Kanta na Sołówki nie tylko cudzoziemca nie zdumiała, lecz zgoła wprawiła w zachwyt.
- Właśnie, właśnie! - zawołał z błyskiem w zielonym, zwróconym ku Berliozowi, oku. - To
miejsce w sam raz dla niego! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: „Pan, profesorze,
za pozwoleniem, wymyślił coś bez ładu i składu. Może to i mądre, ale kompletnie niezrozumiałe. Wystawi się pan na pośmiewisko”.
Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu... Kantowi? Co on wygaduje? ” - pomyślał.
- Jednakże - kontynuował cudzoziemiec, nie zwracając uwagi na zdumienie Berlioza - na Sołówki wysłać go nie można, a to z tej racji, że od przeszło stu lat przebywa w miejscu znacznie odleglejszym
od Sołówek i wydobyć go stamtąd się nie da, zaręczam.
- A szkoda! - stwierdził zadziorny poeta. - Ja też tak sądzę - przytaknął nieznajomy z błyskiem w oku i mówił dalej: - Jest jednak sprawa,
która nie daje mi spokoju. Jeśli nie ma Boga, to kto kieruje życiem ludzkim i wszystkimi ziemskimi
sprawami?
- Ludzie sami sobą kierują - odpowiedział pospiesznie i gniewnie Bezdomny na to, prawdę mówiąc, niezbyt jasne pytanie.
- Za przeproszeniem - rzekł łagodnie nieznajomy - po to, żeby kierować, trzeba mieć przynajmniej
dokładny plan na jakiś porządny kawał czasu. Pozwoli pan, że spytam, jak człowiek może czymś
17
kierować, skoro nie tylko nie ma możności zaplanowania czegoś na, powiedzmy, tak śmiesznie krótki
czas jak tysiąclecie, ale nie może być pewny nawet swojego własnego jutra? Przecież tak właśnie jest.
- Tu nieznajomy zwrócił się ku Berliozowi. - Niech pan sobie wyobrazi, że zaczął pan właśnie kierować i rozporządzać sobą i innymi, zaczął pan znajdować w tym przyjemność, aż tu raptem
okazuje się, że ma pan, hm... raka płuc... - tu cudzoziemiec uśmiechnął się tak słodko, jakby sama
myśl o raku płuc sprawiła mu przyjemność - tak, raka płuc - powtórzył dźwięcznie, mrużąc oczy jak kot - i już po pańskim kierowaniu! I już nie interesuje pana żaden los prócz własnego. Krewni
zaczynają pana okłamywać. Pan, czując, że coś jest nie tak, zaczyna się miotać od uczonych lekarzy
do szarlatanów, a może i do wróżek. Jedno, drugie i trzecie jest, jak pan rozumie, bez sensu.
I wszystko to kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno mniemał, że czymś rządzi, leży, znieruchomiały w drewnianej skrzyni, otoczenie zaś, pojmując, że leżący na nic się już nie zda, spala
go w piecu. A bywa też jeszcze gorzej: człowiek wybierał się właśnie do Kisłowodska - tu
cudzoziemiec wpatrzył się w Berlioza, zmrużywszy oczy - niby nic takiego, ale i to mu się nie udaje. Ni z tego, ni z owego poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj. Czy chce pan powiedzieć, że sam tak sobą
pokierował? Czy nie słuszniej byłoby mniemać, że pokierował nim zupełnie kto inny? - Tu
nieznajomy dziwnie zachichotał.
Berlioz wysłuchał z uwagą nieprzyjemnej opowieści o raku płuc i tramwaju - i w miarę słuchania zaczęły mu doskwierać jakieś trwożne myśli. „To nie cudzoziemiec - myślał - ... nie cudzoziemiec...
To jakiś bardzo dziwny typ... Ale co to właściwie za jeden? ”.
- Widzę, że ma pan ochotę zapalić? - zagadnął Bezdomnego nieznajomy. - Jakie pan pali? - A co, ma pan różne? - spytał ponuro poeta, któremu skończyły się papierosy.
- Jakie pan pali? - powtórzył nieznajomy.
- „Naszą markę” - odpowiedział ze złością Bezdomny. Nieznajomy natychmiast wyjął z kieszeni papierośnicę i wyciągnął ją ku Bezdomnemu.
- Oto „Nasza marka”.
Zarówno redaktora, jak i poetę zdumiała nie tyle obecność w papierośnicy właśnie „Naszej
marki”, ile sama papierośnica. Była ogromna i zrobiona z dukatowego złota, a w chwili otwierania na jej wieczku zabłysnął błękitnym i białym ogniem brylantowy trójkąt.
W tym momencie literaci pomyśleli różnie. Berlioz: „Nie, jednak cudzoziemiec! ”, a Bezdomny:
„A niech go diabli wezmą! ”. Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, a niepalący Berlioz podziękował.
„Trzeba mu będzie powiedzieć tak - postanowił Berlioz - owszem, nie da się zaprzeczyć, człowiek
jest śmiertelny. Atoli chodzi o to, że... ”. Nie zdążył jednak wyrzec tych słów, gdy cudzoziemiec powiedział:
- Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, że ta śmierć bywa czasem nagła,
ot co! I że człowiek nie może nawet powiedzieć, co będzie robił dzisiejszego wieczoru...
„Dziwne stawianie sprawy... ” - pomyślał Berlioz i zaprotestował: - To już przesada. Swój dzisiejszy wieczór znam dosyć dokładnie. Oczywiście, jeśli na Bronnej
spadnie mi na głowę cegła...
- Cegła ni z tego, ni z owego nigdy nikomu na głowę nie spada - przerwał mu dobitnie nieznajomy.
- A że panu to nie grozi, ręczę. Pan umrze zupełnie inną śmiercią.
- Może pan wie jaką? - spytał Berlioz z nie udawaną ironią, mimo woli dając się wciągnąć w dość
bezsensowną rozmowę. - I zechce mi powiedzieć? - Z chęcią - odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby chciał uszyć mu garnitur,
wycedził przez zęby coś w rodzaju: „Raz, dwa... Merkury w drugim domu... księżyc zaszedł... sześć -
nieszczęście... wieczór - siedem... ” - po czym głośno i wesoło oświadczył: - Odetną panu głowę!
Bezdomny wściekle wytrzeszczył oczy, wpijając je w nieznajomego tupeciarza, Berlioz zaś spytał
z cierpkim uśmiechem: - A kto taki? Wrogowie? Interwenci?
- Nie - odpowiedział przybysz. - Rosyjska kobieta, komsomołka.
- Nno... - zamruczał poirytowany żartem nieznajomego Berlioz - wybaczy pan, ale to mało
prawdopodobne. - Ja też proszę o wybaczenie - odrzekł cudzoziemiec - ale tak będzie. Notabene, chciałbym, jeśli to
nie tajemnica, spytać, co pan będzie robił dziś wieczorem?
18
- Żadnej tajemnicy w tym nie ma. Zaraz wstąpię do siebie, na Sadową, a potem, o dziesiątej, będę
przewodniczył zebraniu w Massolicie.
- Nic z tego nie będzie - zaoponował cudzoziemiec. - A to dlaczego?
- A dlatego - odparł tamten, wpatrując się zmrużonymi oczyma w niebo, bezgłośnie przekreślane
lotami przeczuwających wieczorny chłód czarnych ptaków - że Anielcia kupiła już olej słonecznikowy. I nie tylko kupiła, ale nawet rozlała. A więc zebranie się nie odbędzie.
Jasne, że w tym momencie pod lipami zapanowało milczenie.
- Wybaczy pan - powiedział po chwili Berlioz, zerknąwszy na plotącego głupstwa cudzoziemca -
ale co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy i jakaś Anielcia? - Olej słonecznikowy ma do rzeczy to - odezwał się raptem Bezdomny, najwidoczniej
postanowiwszy wypowiedzieć nieproszonemu rozmówcy wojnę - że wy, obywatelu, musieliście chyba
odwiedzać kiedyś szpital dla umysłowo chorych? - Iwanie!... - zawołał półgłosem Berlioz.
Ale cudzoziemiec, bynajmniej nie obrażony, roześmiał się wesoło.
- Odwiedzałem, i to nie raz! - zawołał ze śmiechem, nie spuszczając jednak z poety oka, które się
nie śmiało. - Czegóż to ja nie odwiedzałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem spytać profesora, czym jest
schizofrenia. Więc niech już pan sam się o to dowie, Iwanie Nikołajewiczu!
- Skąd pan wie, jak się nazywam? - Ależ, Iwanie Nikołajewiczu, któż by pana nie znał! - Tutaj cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni
wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety”. Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie swoją
podobiznę, a pod nią własne wiersze. Ale miłe mu jeszcze wczoraj świadectwo sławy i popularności tym razem jakoś go nie ucieszyło.
- Przepraszam - powiedział z zasępioną twarzą - czy mógłby pan chwilę zaczekać? Chciałbym
zamienić z kolegą parę słów.
- Ależ z przyjemnością! - zawołał nieznajomy. - Tak tu przyjemnie pod tymi lipami. A zresztą nigdzie mi się nie spieszy.
- Słuchaj, Misza - powiedział szeptem poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok - to nie żaden
zagraniczny turysta, tylko szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas zakradł. Wylegitymuj go, bo ucieknie...
- Tak sądzisz? - szepnął zaniepokojony Berlioz, myśląc: „Przecież ma rację... ”
- Wierz mi - zachrypiał mu do ucha poeta - udaje durnia, żeby wybadać różne rzeczy. Przecież słyszysz, jak mówi po rosyjsku. - To mówiąc, poeta łypnął okiem ku nieznajomemu, uważając,
by tamten nie uciekł. - Chodź, zatrzymamy go, bo zwieje...
I pociągnął Berlioza ku ławce.
Nieznajomy tymczasem już nie siedział, lecz stał przy niej, trzymając w ręku jakąś książeczkę w ciemnoszarej oprawie, grubą, elegancką kopertę i wizytówkę.
- Panowie wybaczą, że w ferworze naszej dyskusji zapomniałem się przedstawić. Oto mój bilet
wizytowy, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultację - powiedział dobitnie nieznajomy, patrząc badawczo na obu literatów.
Ci zaś zmieszali się. „Do diabła, słyszał wszystko... ” - pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem
pokazał, że nie ma potrzeby przedstawiania dokumentów. W chwili gdy cudzoziemiec podsuwał je
redaktorowi, poeta dostrzegł wydrukowane na wizytówce cudzoziemskimi literami słowo „profesor” i pierwszą literę nazwiska, złożoną z dwu „V”
- czyli „W”.
- Bardzo nam przyjemnie - wymamrotał tymczasem nieco zmieszany redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.
Tak więc nawiązano stosunki dyplomatyczne i wszyscy trzej znów usiedli na ławce.
- A zatem, profesorze, został pan do nas zaproszony jako konsultant? - spytał Berlioz. - Tak, jako konsultant.
- Jest pan Niemcem? - spytał Bezdomny.
- Ja?... - podchwycił profesor i zamyślił się. - Tak, chyba Niemcem.
- Fajnie pan mówi po rosyjsku - zauważył Bezdomny. - Jestem w ogóle poliglotą i znam bardzo wiele języków - odpowiedział profesor.
- A jaka jest pańska specjalność? - spytał Berlioz.
19
- Jestem specjalistą w dziedzinie czarnej magii. „Masz ci los!... ” - zabrzmiało w Berliozowej
głowie.
- I... i zaproszono pana do nas właśnie po tej linii? - spytał, zająknąwszy się z lekka. - Tak, właśnie tak - potwierdził profesor, a następnie wyjaśnił: - W tutejszej Bibliotece
Państwowej znaleziono autentyczne manuskrypty Gerberta z Aurillac, czarnoksiężnika z dziesiątego
wieku. Mam je odcyfrować. Jestem jedynym specjalistą na świecie. - Aha, jest pan zatem historykiem? - z wyraźną ulgą i szacunkiem spytał Berlioz.
- Tak, jestem historykiem - potwierdził uczony, dodając ni z tego, ni z owego: - Bardzo ciekawa
historia zdarzy się dziś wieczorem nad Patriarszymi.
Redaktor i poeta znowu osłupieli. Profesor zaś pokiwał na nich palcem i gdy się ku niemu nachylili, wyszeptał:
- Miejcie na uwadze, że Jezus istniał rzeczywiście.
- Widzi pan, profesorze - powiedział Berlioz z wymuszonym uśmiechem - szanujemy pańską erudycję, ale reprezentujemy w tym względzie odmienny punkt widzenia.
- Nie potrzeba żadnych punktów widzenia - rzekł profesor. - Po prostu istniał i koniec.
- Ale należałoby mieć dowody... - zaczął Berlioz.
- Dowodów też nie potrzeba - odparł profesor i zaczął mówić ściszonym głosem, przy czym jego akcent nie wiadomo dlaczego zniknął. - Wszystko jest proste: wczesnym rankiem, dnia czternastego
wiosennego miesiąca nisan...
II. Poncjusz Piłat (fragment)
Wczesnym rankiem, dnia czternastego wiosennego miesiąca nisan, pod krytą kolumnadę między
dwoma skrzydłami pałacu Heroda Wielkiego zamaszystym krokiem kawalerzysty wszedł namiestnik
Judei Poncjusz Piłat, ubrany w biały płaszcz z podbiciem koloru krwi. Najbardziej w świecie namiestnik nienawidził zapachu różanego olejku. Teraz zaś wszystko
zwiastowało zły dzień, bo zapach ów zaczął go prześladować od świtu. Namiestnikowi wydawało się,
iż różaną woń wydają nawet cyprysy i palmy, i że przeklęty powiew wplata się w zapach potu
i skórzanego rynsztunku eskorty. Przez górne ogrody, z oficyn położonych na tyłach pałacu, gdzie kwaterowała przybyła wraz z namiestnikiem do Jeruszalajim pierwsza kohorta dwunastego
Piorunowego Legionu, zawiewało pod kolumnadę dymem; i z jego gorzkawą smugą, zwiastującą,
iż kucharze w centuriach zaczęli gotować obiad, zmieszał się znowu tłustawy, różany odór. „O bogowie, bogowie moi, za co mnie tak karzecie?... Tak, to na pewno ona, znowu ona,
nieuleczalna, straszna choroba, hemikrania... Boli pół głowy... Nie ma na nią lekarstwa, nie ma od niej
ratunku... spróbuję nie poruszać głową... ”
Zawczasu przygotowany fotel stał już na mozaikowej posadzce, koło fontanny. Nie patrząc
na nikogo, namiestnik zasiadł na nim i wyciągnął rękę w bok. Sekretarz z szacunkiem włożył mu
w dłoń kawałek pergaminu. Nie mogąc powstrzymać bolesnego skurczu, namiestnik zerknął z ukosa na tekst, zwrócił go sekretarzowi i powiedział z wysiłkiem:
- Podsądny z Galilei? Sprawa była u tetrarchy?
- Tak, hegemonie - dopowiedział sekretarz. - I co?
- Odmówił podjęcia decyzji i wyrok śmierci, wydany przez Sanhedryn, przesłał do zatwierdzenia
waszej wysokości.
Grymas bólu skrzywił policzek namiestnika. - Wprowadzić oskarżonego - powiedział cicho.
Dwu legionistów niezwłocznie przyprowadziło z ogrodu na taras, pod kolumnadę, przed fotel
namiestnika człowieka lat dwudziestu siedmiu. Człowiek ów miał na sobie stary, podarty, błękitny chiton, głowę spowitą białym zawojem i przepasaną rzemykiem, ręce zaś związane z tyłu. Pod lewym
okiem widać było wielki siniak, a w kącie ust szramę z zaschniętą krwią. Przybysz patrzył
na namiestnika z trwożną ciekawością. Ten pomilczał chwilę, a następnie spytał cicho po aramejsku:
- A więc podjudzałeś ludzi do zburzenia jeruszalajimskiej świątyni?
Namiestnik siedział przy tym jak skamieniały. Tylko wargi poruszały się nieznacznie,
wymawiając słowa. Trwał zaś jak skamieniały dlatego, iż bał się poruszyć głową, rozpaloną
20
piekielnym bólem.
Człowiek ze związanymi rękami pochylił się nieco ku przodowi i zaczął mówić:
- Dobry człowieku, możesz mi wierzyć... Ale namiestnik, nie poruszając się i nie podnosząc głosu, natychmiast mu przerwał:
- Czy to mnie nazywasz dobrym człowiekiem? Mylisz się. W Jeruszalajim wszyscy nazywają
mnie szeptem bezlitosnym potworem. I to jest prawda. - Po czym dodał równie spokojnie: - Wezwać centuriona Szczurobójcę.
Kiedy centurion pierwszej centurii Marek stanął przed namiestnikiem, wszystkim się wydało,
że na tarasie zrobiło się ciemniej. Szczurobójca był o głowę wyższy od najwyższego z legionistów
i tak szeroki w ramionach, że zupełnie przesłonił niewysoko jeszcze wzniesione słońce. Namiestnik zwrócił się do niego po łacinie:
- Przestępca nazwał mnie „dobrym człowiekiem”. Wyprowadzić go i wytłumaczyć, jak należy
ze mną rozmawiać. Ale nie okaleczyć. I wszyscy, prócz znieruchomiałego namiestnika, odprowadzili wzrokiem Marka Szczurobójcę,
który machnięciem ręki kazał aresztantowi iść za sobą.
Zresztą Szczurobójcę zawsze odprowadzano wzrokiem, gdziekolwiek się zjawił, a to z racji jego
wzrostu. Ci zaś, którzy widzieli go po raz pierwszy, czynili tak i dlatego, że twarz centuriona była zeszpecona; uderzenie germańskiej maczugi strzaskało mu nos.
Ciężkie buty Marka zadudniły po mozaice, więzień bezszelestnie podążył za nim i pod kolumnadą
nastała zupełna cisza; słychać było tylko gruchanie gołębi w ogrodzie, koło tarasu, i kunsztownie miłą piosenkę fontanny.
Namiestnik miał ochotę wstać, podstawić skroń pod strumień wody i tak pozostać. Wiedział
jednak, że i to mu nie pomoże. Wyprowadziwszy aresztanta spod kolumnady do ogrodu, Szczurobójca podszedł do legionisty
stojącego u podnóża brązowego posągu, wziął z jego ręki bicz i zamachnąwszy się z lekka, zdzielił
więźnia po ramionach. Ruch centuriona był niedbały i lekki, ale więzień runął natychmiast na ziemię,
jakby mu podcięto nogi; zachłysnął się powietrzem, twarz mu zbielała, wzrok zmętniał. Marek, używając wyłącznie lewej ręki, podniósł leżącego w górę niby pusty worek i postawiwszy
go na nogi, powiedział głucho, kalecząc aramejski:
- Namiestnika rzymskiego nazywać „hegemon”. Innych słów nie mówić. Spokojnie stać. Zrozumiałeś czy mam uderzyć?
Aresztant zachwiał się, ale zebrał siły; jego twarz odzyskała barwę, złapał oddech i powiedział
ochryple: - Zrozumiałem. Nie bij.
Po chwili stał znowu przed namiestnikiem.
- Imię? - zabrzmiał przygłuszony, zbolały głos.
- Moje? - spytał pospiesznie aresztant, wyrażając całą swą istotą chęć odpowiadania jak należy, by uniknąć gniewu.
Namiestnik powiedział cicho:
- Swoje znam. Nie udawaj głupszego niż jesteś. Twoje. - Jeszua - zabrzmiała pospieszna odpowiedź.
- Jak cię nazywają?
- Ha-Nocri.
- Skąd pochodzisz? - Z miasta Gamali - odpowiedział aresztant, wskazując ruchem głowy, że gdzieś daleko
na północy, na prawo od niego jest miasto Gamala.
- Jakiej jesteś krwi? - Nie wiem dokładnie - odparł żywo aresztant. - Nie pamiętam moich rodziców. Mówią, że mój
ojciec był Syryjczykiem.
- Gdzie mieszkasz? - Nie mam stałego mieszkania - odpowiedział nieśmiało aresztant - wędruję z miasta do miasta.
- Można to powiedzieć krócej. Jednym słowem - jesteś włóczęgą - powiedział namiestnik i spytał:
- Rodzinę masz?
- Nikogo. Jestem sam na świecie. - Umiesz czytać i pisać?
- Tak.
- Znasz jakiś język, prócz aramejskiego?
21
- Tak, grecki.
Nabrzmiała powieka uniosła się i zamglone cierpieniem oko wpatrzyło się w aresztanta. Drugie
pozostało zamknięte. - Tak więc to ty zamierzałeś zburzyć świątynię i wzywałeś do tego ludzi? - powiedział Piłat
po grecku.
Aresztant ożywił się znowu, strach zniknął mu z oczu i odpowiedział również po grecku. - Ja, dobr... - tu w oczach znowu błysnął strach, bo prawie się przejęzyczył - ja, hegemonie, nigdy
w życiu nie zamierzałem burzyć świątyni i nikogo do takiego głupiego czynu nie namawiałem.
Na twarzy sekretarza, który, skulony nad niskim stolikiem zapisywał zeznania, odmalowało się
zdziwienie. Podniósł głowę, ale natychmiast pochylił ją znów nad pergaminem. - Wielu różnych ludzi zbiera się w tym mieście z okazji święta. Są wśród nich magowie,
astrologowie, wróżbici i mordercy - mówił monotonnie namiestnik. - Trafiają się również łgarze.
Ty na przykład łżesz. Zostało napisane jasno i wyraźnie: podjudzał do zburzenia świątyni. Ludzie zaświadczyli.
- Ci dobrzy ludzie - powiedział więzień i dodawszy pospiesznie - hegemonie - ciągnął dalej - są
nieuczeni i poprzekręcali wszystkie moje słowa. W ogóle boję się, że to pomieszanie będzie jeszcze
bardzo długo trwało. A wszystko dlatego, że tamten pisze nie to, co naprawdę mówię. Zapadło milczenie. Teraz już dwoje chorych oczu wpatrywało się ciężko w aresztanta.
- Powtarzam po raz ostatni: przestań udawać obłąkańca, bandyto - powiedział miękko
i monotonnie Piłat. - Niewiele twoich słów zostało zapisanych, ale starczy tego, żeby cię powiesić. - O, nie, nie, hegemonie - mówił więzień, starając się ze wszystkich sił przekonać namiestnika. -
Chodzi tu taki jeden z kozim pergaminem i ciągle coś zapisuje. Ale kiedyś zajrzałem do tego
pergaminu i przeraziłem się. Niczego, absolutnie niczego z tego, co tam zostało napisane, nie powiedziałem. Błagałem go: spal, na Boga, ten swój pergamin! Ale on wyrwał mi go i uciekł.
- Co to za jeden? - spytał pogardliwie Piłat, dotykając skroni.
- Mateusz Lewi - wyjaśnił skwapliwie aresztant. - Był poborcą podatkowym. Spotkałem go
w Betfage, na drodze, na rogu sadu figowego i zacząłem z nim rozmawiać. Najpierw potraktował mnie opryskliwie, nawet znieważał, to znaczy wydawało mu się, że mnie znieważa, nazywając mnie
psem - tu więzień uśmiechnął się - chociaż nie widzę w tym zwierzęciu niczego złego i nie ma
powodu do obrazy... Sekretarz przestał notować i w zdumieniu zerknął ukradkiem - nie na więźnia,
lecz na namiestnika.
- ... ale kiedy mnie posłuchał, złagodniał - ciągnął Jeszua - aż wreszcie rzucił pieniądze na drogę i powiedział, że będzie wędrować ze mną.
Piłat uśmiechnął się półgębkiem, wyszczerzywszy pożółkłe zęby, i mruknął, odwracając się
ku sekretarzowi:
- Co za miasto, to Jeruszalajim! Czego się tu nie usłyszy! Poborca podatkowy - patrzcie no! - rzucił pieniądze na drogę!
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, sekretarz uznał za stosowne naśladować uśmiech Piłata.
- Kiedy właśnie on powiedział, że od tej chwili znienawidził pieniądze - rzekł Jeszua, wyjaśniając dziwne zachowanie Lewiego. I dodał: - Odtąd stał się mym towarzyszem.
Ciągle jeszcze szczerząc zęby, namiestnik popatrzył na aresztanta, potem na słońce, które
nieubłaganie wznosiło się ku górze, ponad konnymi posągami otaczającymi leżący z prawa w dole
hipodrom - i nagle, w przypływie jakiejś mdlącej udręki, pomyślał, że najprościej byłoby przegnać tego dziwnego opryszka z tarasu, wymawiając tylko dwa słowa: „Powiesić go”. A potem przegnać
także eskortę, odejść spod kolumnady w głąb pałacu, kazać zasłonić okna, zwalić się na łoże, zażądać
zimnej wody, żałosnym głosem zawołać psa Bangę, poskarżyć mu się na hemikranię. I myśl o truciźnie zamigotała kusicielsko w zbolałej głowie namiestnika.
Milczał tak przez pewien czas, wpatrzony mętnym spojrzeniem w więźnia, boleśnie próbując
sobie przypomnieć, po co stoi przed nim w niemiłosiernym, porannym jeruszalajimskim skwarze ten człowiek ze zniekształconą biciem twarzą i jakie niepotrzebne nikomu pytania przyjdzie mu jeszcze
zadawać.
- Mateusz Lewi? - spytał ochryple, zamykając oczy.
- Tak, Mateusz Lewi - zabrzmiał wysoki, dręczący głos. - Co jednak mówiłeś o świątyni tłumowi na rynku? Głos brzmiący w odpowiedzi zdawał się dźgać
Piłata w skroń, męcząc go niewypowiedzianie. Mówił zaś tak:
22
- Powiedziałem, hegemonie, że runie świątynia starej wiary i wyrośnie nowa świątynia prawdy.
Mówiłem tak, żeby mnie łatwiej zrozumiano.
- Po co więc, włóczęgo, mąciłeś ludziom w głowach, opowiadając o prawdzie, o której nie masz pojęcia. Co to jest prawda?
W tym momencie namiestnik pomyślał: „O bogowie moi, pytam o to, co jest zupełnie
niepotrzebne do osądzenia... Mój umysł odmawia mi posłuszeństwa... ” I znów wydało mu się, że widzi puchar ciemnej cieczy. „Trucizny chcę, trucizny... ”
Wtedy znowu usłyszał głos:
- Prawda polega przede wszystkim na tym, że boli cię głowa, i to tak bardzo, że małodusznie
myślisz o śmierci. Nie tylko nie masz siły ze mną rozmawiać, ale trudno ci nawet na mnie spojrzeć. Mimo woli staję się twoim oprawcą i bardzo mnie to martwi. Nie jesteś w stanie o niczym myśleć.
Marzysz tylko o tym, żeby przyszedł twój pies, zapewne jedyne stworzenie, do którego jesteś
przywiązany. Ale twoje cierpienia zaraz się skończą, ból przeminie. Sekretarz wytrzeszczył oczy na więźnia i urwał zapisywanie w pół słowa.
Piłat zaś podniósł na aresztanta udręczony wzrok i zobaczył, że słońce stoi już wysoko
nad hipodromem, a jeden z jego promieni, wkradłszy się pod kolumnadę, podpełza ku znoszonym
sandałom Jeszui; ten zaś stara się uchylić od słońca. Wtedy namiestnik wstał z fotela i ścisnął głowę dłońmi, a na jego żółtawej, wygolonej twarzy
pojawił się strach. Po chwili opanował go jednak wysiłkiem woli i znowu osunął się na fotel.
Więzień tymczasem mówił dalej; sekretarz zaś, niczego nie zapisując, wyciągał jedynie szyję niczym gęś, starając się nie uronić ani słowa.
- No widzisz, wszystko się skończyło - mówił więzień, spoglądając przyjaźnie na Piłata - i bardzo
się z tego cieszę. Radzę ci, hegemonie, porzuć na jakiś czas pałac i pospaceruj po okolicy, powiedzmy, po ogrodach Eleony. Burza zacznie się... - tu aresztant odwrócił się i popatrzył na słońce -
później, pod wieczór. Przechadzka wyszłaby ci na zdrowie, a ja bym ci chętnie towarzyszył. Przyszło
mi do głowy parę nowych myśli, które, jak sądzę, mogłyby cię zainteresować i chętnie bym się nimi
z tobą podzielił, zwłaszcza że sprawiasz wrażenie bardzo mądrego człowieka. Sekretarz śmiertelnie zbladł i upuścił zwitek pergaminu na posadzkę.
- Nieszczęście polega na tym - bez przeszkód ciągnął związany więzień - że jesteś zbyt zamknięty
w sobie i straciłeś zupełnie wiarę w ludzi. Zgodzisz się przecież, że nie można obdarzać wszystkimi uczuciami wyłącznie psa. Ubogie jest twoje życie, hegemonie. - Tu mówiący pozwolił sobie
na uśmiech.
Sekretarz myślał teraz tylko o tym, czy ma wierzyć własnym uszom, czy nie. Wypadało jednak wierzyć. Spróbował więc wyobrazić sobie, jakąż to wyrafinowaną formę przybierze w odpowiedzi na
tak niesłychane zuchwalstwo gniew porywczego namiestnika. Tego jednak wyobrazić sobie
nie potrafił, choć dobrze Piłata znał.
Wtedy rozległ się zdarty, ochrypły głos namiestnika, który powiedział po łacinie: - Rozwiązać mu ręce.
Jeden z konwojentów stuknął włócznią, przekazał ją drugiemu, podszedł i zdjął z więźnia pęta.
Sekretarz podniósł rulon, postanawiając na razie niczego nie zapisywać i niczemu się nie dziwić. - Przyznaj się - spytał półgłosem po grecku Piłat - jesteś wielkim lekarzem?
- Nie, hegemonie, nie jestem lekarzem - odpowiedział więzień, z widoczną przyjemnością
rozcierając nabrzmiały i purpurowy od ucisku przegub ręki.
Patrząc spode łba, Piłat przeszywał więźnia ostrym spojrzeniem; z jego oczu zniknęła mgiełka, zjawiły się zaś dobrze wszystkim znane błyski.
- Nie spytałem cię - powiedział - czy znasz przypadkiem i łacinę?
- Tak, znam - rzekł więzień. Na żółtawych policzkach Piłata wystąpił rumieniec. Spytał po łacinie:
- Skąd wiedziałeś, że chciałem zawołać psa?
- To bardzo proste - odpowiedział po łacinie więzień. - Przesuwałeś dłoń w powietrzu - tu Jeszua powtórzył gest Piłata - jakbyś chciał głaskać, i wargi...
- Tak - powiedział Piłat.
Przez chwilę panowało milczenie, po czym Piłat spytał po grecku:
- A więc jesteś lekarzem? - Nie, nie - żywo odparł więzień. - Wierz mi, nie jestem.
- No, dobrze. Jeśli chcesz to zataić, zataj. Twojej sprawy to bezpośrednio nie dotyczy. Twierdzisz
zatem, że nie wzywałeś do zburzenia... lub podpalenia czy jakiegokolwiek zniszczenia świątyni?
23
- Powtarzam, hegemonie, że nie wzywałem nikogo do podobnych postępków. Czy wyglądam
na takiego, co stracił rozum?
- O nie, nie wyglądasz - odpowiedział cicho Piłat i uśmiechnął się jakoś okrutnie. - Przysięgnij zatem, że nic podobnego się nie zdarzyło.
- Na co chcesz, bym przysiągł? - spytał z widocznym ożywieniem więzień.
- Choćby na swoje życie - odpowiedział namiestnik. - Właśnie czas po temu, bo wisi ono na włosku, wiedz o tym.
- Chyba nie myślisz, hegemonie, żeś to ty je zawiesił? - spytał więzień. - Jeśli tak, to bardzo się
mylisz. Piłat wzdrygnął się i wycedził przez zęby:
- Mogę ten włosek przeciąć. - I tu także się mylisz - zaprzeczył więzień z łagodnym uśmiechem, zasłaniając się ręką
przed słońcem. - Nie zaprzeczysz chyba, że przecinać może tylko ten, kto wieszał.
- Tak, tak - powiedział z uśmiechem Piłat. - Nie wątpię, że jeruszalajimscy gapie szwendali się za tobą jak najęci. Język masz w każdym razie zawieszony dobrze, ktokolwiek to sprawił. A przy
okazji: czy to prawda, że wjechałeś do Jeruszalajim wierzchem na ośle i że ciągnął za tobą tłum
gawiedzi, wznoszącej okrzyki na twoją cześć, jakbyś był prorokiem? - Tu namiestnik wskazał rulon
pergaminu. Więzień popatrzył na Piłata ze zdumieniem.
- Przecież nawet nie mam osła, hegemonie - powiedział. - Owszem, przyszedłem do Jeruszalajim
przez Bramę Suzyjską, ale pieszo i w towarzystwie jednego jedynego Mateusza Lewiego. I nikt do mnie niczego nie wykrzykiwal, bo nikt mnie wtedy w mieście nie znał.
- A czy znasz może - ciągnął Piłat, nie spuszczając oczu z więźnia - niejakiego Dismasa, a także
Gestasa, a także Bar-Rabbana? - Nie znam tych dobrych ludzi - odpowiedział więzień.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- A teraz powiedz mi, dlaczego ciągle używasz słów „dobrzy ludzie”? Wszystkich tak nazywasz, czy co?
- Wszystkich - odpowiedział więzień. - Złych ludzi na świecie nie ma.
- Pierwszy raz o czymś takim słyszę - powiedział Piłat z uśmiechem. - Ale może za mało wiem o życiu. Dalej można nie zapisywać - powiedział do sekretarza, choć tamten i tak niczego nie
zapisywał, i zwracając się do więźnia, ciągnął: - Czyś to wyczytał w jakiejś greckiej księdze?
- Nie, sam do tego doszedłem. - I głosisz to ludziom?
- Tak.
- A na przykład taki centurion Marek, przezwany Szczurobójcą - czy jest dobry?
- Tak - odpowiedział więzień. - Co prawda to człowiek nieszczęśliwy. Od czasu, gdy dobrzy ludzie go zmasakrowali, stał się szorstki i okrutny. Ciekawe, kto go tak okaleczył?
- Chętnie ci to opowiem - rzekł Piłat - ponieważ byłem tego świadkiem. Dobrzy ludzie rzucili się
nań jak psy na niedźwiedzia. Germanie wczepili mu się w kark, w ręce i w nogi. Manipuł piechoty został otoczony i gdyby z flanki nie przebiła się turma kawalerii pod moim dowództwem, nie miałbyś,
filozofie, okazji do rozmowy ze Szczurobójcą. A działo się to w czasie bitwy pod Idistaviso,
w Dolinie Dziewic.
- Jestem pewny - powiedział w zamyśleniu więzień - że gdyby z nim porozmawiać, zmieniłby się całkowicie.
- Przypuszczam - powiedział Piłat - że nie sprawiłbyś radości legatowi legionu, rozmawiając
z kimś z jego oficerów lub żołnierzy. Zresztą, ku ogólnemu zadowoleniu, nic z tego nie będzie. A ja będę pierwszym, który się o to postara.
W tym momencie pod kolumnadę wpadła jaskółka, zatoczyła koło pod złotym stropem, sfrunęła
niżej, niemal musnęła ostrym skrzydełkiem twarz stojącego w niszy miedzianego posągu i zniknęła za kapitelem kolumny. Może wpadła na pomysł, by uwić tam gniazdo.
W trakcie tego jaskółczego lotu w lekkiej i rozjaśnionej teraz głowie namiestnika dojrzała
właściwa formuła. Brzmiała jak następuje: namiestnik rozpatrzył sprawę wędrownego filozofa Jeszui,
przezwiskiem Ha-Nocri, i nie stwierdził znamion przestępstwa. W szczególności zaś namiestnik nie dostrzegł żadnego związku między postępowaniem Jeszui a zamieszkami, które niedawno
zdarzyły się w Jeruszalajim. Wędrowny filozof okazał się chory umysłowo. W związku z tym
namiestnik nie zatwierdza wyroku śmierci, wydanego na Ha-Nocriego przez Mały Sanhedryn. Jednak
24
ze względu na to, że szalone, utopijne wystąpienia Ha-Nocriego mogą wywołać w Jeruszalajim
zamieszki, namiestnik usuwa Jeszuę z miasta i poddaje go izolacji w Cezarei Palestyńskiej,
nad Morzem Śródziemnym, to jest tam, gdzie znajduje się rezydencja namiestnika. Pozostawało podyktowanie tego sekretarzowi.
Skrzydełka jaskółki zatrzepotały nad samą głową namiestnika; ptak śmignął ku fontannie i uleciał
w otwarty przestwór. Piłat podniósł wzrok na więźnia i ujrzał obok niego słup gorejącego pyłu. - To wszystko o nim? - spytał sekretarza.
- Niestety, nie - odpowiedział nieoczekiwanie sekretarz, podając Piłatowi inny kawałek
pergaminu.
- A to co takiego? - spytał Piłat zasępiony. Przeczytawszy zaś to, co otrzymał, zmienił się na twarzy jeszcze bardziej. Czy to ściemniała krew napłynęła mu do szyi i głowy, czy stało się coś
innego, dość, że skóra namiestnika straciła żółty odcień i zszarzała, a oczy jakby zapadły się w głąb.
Zapewne była to właśnie krew, która uderzyła do skroni i zaczęła w nich pulsować, bo ze wzrokiem namiestnika stało się coś dziwnego. Wydało mu się bowiem, że głowa więźnia gdzieś
zniknęła, a na jej miejscu zjawiła się inna. Na tej łysiejącej głowie tkwił złoty wieniec o rzadkich
liściach, skórę czoła wyżarł okrągły wrzód, pokryty maścią, a dolna warga zapadniętych, bezzębnych
ust zwisała kapryśnie. I wydało się też Piłatowi, iż zniknęły różowe kolumny tarasu i majaczące w dole, za ogrodami dachy Jeruszalajim - i że wszystko pogrążyło się w gęstej zieleni kapryjskich
sadów. Ze słuchem także stało się coś dziwnego - w dali dały się słyszeć jakby ciche i złowrogie trąby,
a następnie wyraźny, nosowy głos wyniośle cedzący słowa: „Zbrodnia obrazy majestatu... ” Pomknęły urywane, nieskładne i nieoczekiwane myśli: „Zginął! ”, potem: „Zginęliśmy! ”...
A wśród nich coś zupełnie bezsensownego, o jakiejś nieśmiertelności, przy czym nieśmiertelność owa
wywoływała czarną melancholię. Piłat zebrał się w sobie, odpędził zjawę, powrócił wzrokiem na taras i znowu ujrzał przed sobą
oczy więźnia.
- Posłuchaj Ha-Nocri - powiedział, patrząc na Jeszuę jakoś dziwnie; twarz miał groźną, ale oczy
pełne lęku. - Czy mówiłeś kiedykolwiek coś o wielkim Cezarze? Odpowiadaj! Mówiłeś? Czy... nie... mówiłeś? - Piłat przeciągnął słowo „nie” nieco bardziej, niż czyni się to na sądzie i posłał Jeszui
spojrzeniem jakąś myśl, jakby starając się podsunąć ją więźniowi.
- Mówić prawdę jest łatwo i przyjemnie - stwierdził więzień. - Nie muszę wiedzieć - powiedział przytłumionym, gniewnym głosem Piłat - czy ci jest
przyjemnie, czy nie, mówić prawdę. Ale będziesz musiał ją wyznać. Mówiąc zaś, zważaj na każde
słowo, jeśli nie chcesz umrzeć niechybnie, i to w męczarniach. Nikt nie wiedział, co się stało z namiestnikiem; pozwolił sobie jednak podnieść rękę, jakby
zasłaniając się przed słońcem i posłać zza niej, jak zza tarczy, porozumiewawcze spojrzenie
więźniowi.
- A zatem - powiedział - odpowiadaj: czy znasz niejakiego Judę z Kerijoth i co mianowicie mówiłeś mu - jeśli w ogóle mówiłeś - o Cezarze?
- To było tak - ochoczo odpowiedział więzień. - Przedwczoraj wieczorem koło świątyni zawarłem
znajomość z pewnym młodym człowiekiem, który przedstawił się jako Juda z miasta Kerijoth. Zaprosił mnie do swego domu w Dolnym Mieście i podejmował...
- To dobry człowiek? - spytał Piłat i w jego oczach błysnął diabelski ognik.
- Bardzo dobry i pełen ciekawości - potwierdził więzień. - Bardzo go zainteresowały moje myśli,
przyjął mnie nadzwyczaj gościnnie... - Świeczniki zapalił... - wycedził przez zęby Piłat, wpadając w ton więźnia; oczy mu
pobłyskiwały.
- Tak - ciągnął Jeszua nieco zdziwiony, że namiestnik i o tym wie. - Poprosił, bym powiedział, co myślę o władzy państwowej. Ogromnie go to interesowało.
- I co mu powiedziałeś? - spytał Piłat. - Czy może powiesz, że już zapomniałeś? - Ale w głosie
namiestnika brzmiała już beznadziejność. - Mówiłem między innymi - opowiadał więzień - że wszelka władza to gwałt zadawany ludziom
i że przyjdzie czas, kiedy nie będzie władzy Cezarów ani żadnej innej. Ludzie wstąpią do królestwa
prawdy i sprawiedliwości, gdzie żadna władza nie będzie potrzebna.
- Co dalej? - Dalej nie było niczego - powiedział więzień. - Wpadli jacyś ludzie, związali mnie i zaprowadzili
do więzienia.
Sekretarz szybko kreślił słowa na pergaminie, starając się niczego nie opuścić.
25
- Na świecie nie było, nie ma i nie będzie nigdy władzy wspanialszej i lepszej dla ludzi niż władza
imperatora Tyberiusza! - Słaby i urywany głos Piłata nabrał mocy, przy czym namiestnik patrzył
jakby z nienawiścią na sekretarza i konwój. - I nie ty będziesz o tym sądzić, szalony złoczyńco! - Tu Piłat zawołał: - Wyprowadzić eskortę z tarasu! - I zwracając się do sekretarza, dodał: - Zostawić mnie
z przestępcą, to sprawa państwowej wagi.
Konwojenci podnieśli włócznie i miarowo postukując podkutymi butami, wyszli z tarasu do ogrodu. W ślad za nimi poszedł sekretarz.
Na tarasie zapanowało milczenie, które przez pewien czas zakłócała tylko piosenka fontanny. Piłat
patrzył, jak nad rurką wyginał się wodny wachlarzyk, a jego krawędzie załamywały się i opadały
strumyczkami w dół. Więzień odezwał się pierwszy.
- Widzę, że dzieje się coś niedobrego z powodu mojej rozmowy z tym młodzieńcem z Kerijoth.
Mam przeczucie, hegemonie, że stanie mu się coś złego i bardzo mi go żal. - Myślę - odpowiedział z dziwnym uśmiechem namiestnik - że na świecie jest jeszcze ktoś, komu
winieneś współczuć bardziej niż Judzie z Kerijoth, bo będzie się miał znacznie gorzej. Tak więc
chłodny i zawzięty oprawca Marek Szczurobójca, ludzie, którzy, jak widać - namiestnik wskazał
zniekształconą twarz Jeszui - bili cię za twoje przepowiednie, zbójcy Dismas i Gestas, którzy wraz ze swymi wspólnikami zabili czterech żołnierzy i wreszcie parszywy donosiciel Juda - wszyscy oni są
dobrymi ludźmi?
- Tak - odpowiedział więzień. - I nadejdzie królestwo prawdy?
- Nadejdzie, hegemonie - odpowiedział z przekonaniem Jeszua.
- Nigdy nie nadejdzie! - zawołał raptem Piłat tak strasznym głosem, że Jeszua cofnął się o krok. Tak samo, przed wieloma laty, w Dolinie Dziewic Piłat krzyczał do swych kawalerzystów: „Bić ich!
Bić! Szczurobójca w pułapce! ”. Teraz zaś podniósł jeszcze bardziej zdarty od rozkazywania głos,
krzycząc tak, by go słyszano w ogrodzie: - Zbrodniarzu! Zbrodniarzu! Zbrodniarzu!
Następnie zniżył głos i spytał: - Czy wierzysz w jakichś bogów, Jeszuo Ha-Nocri?
- Bóg jest jeden - odpowiedział Jeszua - i w niego wierzę.
- Więc módl się do niego! I to jak najgoręcej! A zresztą... - tu głos Piłata osłabł - to nic nie pomoże. - Jesteś żonaty? - spytał jakby ze smutkiem, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje.
- Nie, samotny.
- Wstrętne miasto - wymamrotał namiestnik, wzdrygnął się niczym zdjęty dreszczem i potarł ręce, jakby je umywając. - Zaiste, lepiej by cię zarżnięto, zanim spotkałeś Judę z Kerijoth.
- To może mnie wypuść, hegemonie - poprosił nagle trwożnym głosem więzień - bo widzę,
że chcą mnie zabić.
Twarz Piłata zniekształcił grymas. Zwrócił ku Jeszui pokryte czerwonymi żyłkami białka przekrwionych oczu i powiedział:
- Myślisz, nieszczęsny, że namiestnik Rzymu wypuści na wolność człowieka, który mówił to, co
ty? O bogowie moi! A może sądzisz, że mam chęć zająć twoje miejsce? Nie podzielam twoich poglądów! A teraz słuchaj: jeśli od tej chwili wypowiesz choć jedno słowo, zaczniesz z kimś
rozmawiać - strzeż się mnie! Powtarzam: miej się przede mną na baczności!
- Hegemonie...
- Milczeć! - zawołał Piłat i wściekłym spojrzeniem odprowadził jaskółkę, która znowu wpadła na taras, po czym krzyknął: - Do mnie!
- Gdy zaś sekretarz i żołnierze wrócili na swoje miejsce, oznajmił, że zatwierdza wyrok śmierci
na przestępcę Jeszuę Ha-Nocri, wydany przez zgromadzenie Małego Sanhedrynu, i sekretarz zapisał te słowa.
Po chwili przed namiestnikiem stanął Marek Szczurobójca. Piłat kazał mu przekazać przestępcę
naczelnikowi tajnej służby wraz z poleceniem namiestnika, by Jeszuę Ha-Nocri oddzielić od innych skazańców, a także by funkcjonariuszom tajnej służby zakazać pod surową karą rozmawiania z Jeszuą
o czymkolwiek lub odpowiadania na jego pytania.
Na znak dany przez Marka żołnierze otoczyli Jeszuę i wyprowadzili go z tarasu.
Z kolei przed namiestnikiem stanął przystojny, jasnowłosy młodzieniec. Na piersi miał lśniące lwie paszcze, na grzebieniu hełmu orle pióra, na pochwie miecza złote blachy; nosił zasznurowane
do kolan buty na potrójnej podeszwie, a przez lewe ramię przerzucił szkarłatny płaszcz. Był to legat,
26
dowódca legionu. Namiestnik zapytał go, gdzie znajduje się kohorta sebasteńska. Legat oznajmił,
że Sebasteńczycy otoczyli plac przed hipodromem, gdzie zostanie ogłoszony wyrok na przestępców.
Wówczas namiestnik rozkazał, aby legat wydzielił z rzymskiej kohorty dwie centurie. Jedna z nich, pod dowództwem Szczurobójcy, winna konwojować skazańców, wozy ze sprzętem do kaźni
oraz oprawców w drodze na Łysą Górę, a po przybyciu wzmocnić górny kordon. Drugą należało
posłać na Łysą Górę od razu, aby utworzyła kordon natychmiast. Namiestnik poprosił też legata, by w tym samym celu - roztoczenia ochrony na Górze - wysłał dodatkowo pułk kawalerii, syryjską
alę.
Kiedy legat opuścił taras, namiestnik kazał sekretarzowi zaprosić do pałacu przewodniczącego
Sanhedrynu i dwóch jego członków, a także dowódcę jeruszalajimskiej straży świątynnej. Wyraził też prośbę o takie załatwienie sprawy, aby przed spotkaniem z nimi wszystkimi mógł nieco wcześniej
porozmawiać w cztery oczy z przewodniczącym.
- Polecenia namiestnika spełniono szybko i dokładnie. Słońce, spalające w tych dniach Jeruszalajim z jakąś niesłychaną zaciekłością, nie zdążyło jeszcze znaleźć się w zenicie, gdy
na górnym ogrodowym tarasie, w pobliżu strzegącej schodów pary białych marmurowych lwów,
namiestnik spotkał się z judejskim arcykapłanem Józefem Kajafą, pełniącym obowiązki
przewodniczącego Sanhedrynu. W ogrodzie było cicho. Ale kiedy po wyjściu z kolumnady na zalaną słońcem przestrzeń górnych
ogrodów, ze sterczącymi na dziwacznych słoniowych nogach palmami, oczom prokuratora odsłonił
się widok na całe znienawidzone Jeruszalajim, z jego wiszącymi mostami, umocnieniami, a przede wszystkim z jeruszalajimską świątynią, tą nie dającą się opisać górą marmuru ze złotą, smoczą łuską
zamiast dachu - wtedy ostry słuch Piłata ułowił daleko w dole, tam gdzie mur oddzielał dolne tarasy
ogrodów od miejskiego placu, przygłuszony pomruk, z którego wybijały się chwilami jakieś ciche zawodzenia czy okrzyki.
[...]
XIII. Przybycie bohatera
Tak więc nieznajomy pogroził Iwanowi palcem i wyszeptał: - „Psst! ”
Iwan spuścił nogi z łóżka i wpatrzył się w przybysza. Z balkonu zaglądał ostrożnie do pokoju ciemnowłosy, wygolony, mniej więcej trzydziestoośmioletni człowiek o trwożnych oczach, z ostrym
nosem i spadającym na czoło kosmykiem włosów.
Przekonawszy się, że Iwan jest sam, i wsłuchawszy się w ciszę, tajemniczy gość odważył się
wejść do pokoju. Iwan zobaczył wówczas, że przybysz jest w stroju szpitalnym; miał na sobie bieliznę, pantofle i narzucony na ramiona szary szlafrok.
Przybysz mrugnął do Iwana, schował do kieszeni pęk kluczy, zapytał szeptem: „Można usiąść? ” -
a gdy Iwan kiwnął twierdząco głową, rozsiadł się w fotelu.
- Jak pan tu wszedł? - spytał szeptem Iwan, będąc pod wrażeniem szczupłego, grożącego palca. -
Kraty są przecież zamknięte na klucz.
- Kraty są zamknięte, owszem - potwierdził gość - ale Praskowia Fiodorowna, osoba arcymiła, jest
zarazem roztargniona. Miesiąc temu ukradłem jej pęk kluczy, co dało mi możność wychodzenia
na balkon. Ten zaś ciągnie się wzdłuż całego piętra. W ten sposób mogę czasami odwiedzać sąsiadów.
- Skoro pan może wyjść na balkon, to może pan stąd uciec. Chyba że za wysoko? - spytał Iwan.
- Nie - powiedział zdecydowanie gość. - Nie mogę stąd uciec. Nie dlatego, że za wysoko, tylko
dlatego, że uciec nie mam dokąd. - I dodał po chwili: - Siedzimy, co?
- Siedzimy - odparł Iwan, wpatrzony w piwne, niespokojne oczy przybysza.
- Tak... - I tu gość nagle się zaniepokoił. - Mam nadzieję, że pan nie ma napadów? Bo wie pan, nie
znoszę tych hałasów, szarpaniny, przemocy i tym podobnych rzeczy. Nie znoszę zwłaszcza ludzkich
krzyków, wszystko jedno, czy to krzyki cierpienia, gniewu, czy jakieś inne. Proszę mnie uspokoić i powiedzieć, że pan nie szaleje.
- Wczoraj w restauracji dałem jednemu facetowi po mordzie - odważnie wyznał odrodzony poeta.
- Powód?
- Prawdę mówiąc, bez powodu - odparł zmieszany Iwan.
27
- To skandal - powiedział karcąco gość i dodał: - A poza tym dlaczego pan się tak wyraża: dałem
po mordzie? Przecież nie wiadomo, co człowiek właściwie ma, mordę czy twarz. Chyba jednak twarz.
Więc tak pięściami... Nie, nie, proszę z tym skończyć raz na zawsze.
Skarciwszy w ten sposób Iwana, gość zapytał:
- Zawód?
- Poeta - powiedział jakoś niechętnie Iwan.
- Ale nie mam szczęścia! - zawołał zmartwiony przybysz. Zreflektował się jednak, przeprosił
i spytał: - A nazwisko?
- Bezdomny.
- Ajajaj... - powiedział gość, marszcząc czoło.
- A co, nie podobają się panu moje wiersze? - spytał zaintrygowany Iwan.
- Okropnie.
- A jakie pan czytał?
- Żadnych pańskich wierszy nie czytałem! - zawołał nerwowo gość.
- Więc jak pan może mówić?
- A co takiego? - odpowiedział gość. - Nie czytałem innych czy co?... Chyba że jakimś cudem...
Dobrze, mogę przyjąć na wiarę. Dobre są te pana wiersze, niech pan sam powie?
- Koszmarne! - powiedział raptem śmiało i otwarcie Iwan.
- To niech pan więcej nie pisze! - poprosił błagalnie przybysz.
- Przyrzekam i przysięgam - oświadczył solennie Iwan. Przysięga została potwierdzona uściskiem
dłoni. W tym momencie z korytarza dobiegły jakieś rozmowy i odgłosy kroków.
- Psst! - szepnął gość i wyskoczywszy na balkon, zamknął za sobą kratę.
Praskowia Fiodorowna zajrzawszy do pokoju, spytała Iwana, jak się czuje i czy woli spać
po ciemku, czy przy świetle. Iwan poprosił o zostawienie światła i pielęgniarka wyszła, życząc
choremu dobrej nocy. A kiedy wszystko ucichło, powrócił gość.
Szeptem opowiedział Iwanowi, że do sto dziewiętnastego przywieziono kogoś nowego: grubasa z czerwoną twarzą, który cały czas mamrocze o jakiejś walucie w przewodzie wentylacyjnym
i zaklina się, że w jego domu na Sadowej zagnieździła się nieczysta siła.
- ... Klnie Puszkina na czym świat stoi, krzyczy bez przerwy: „Kurolesow, bis, bis! ” - opowiadał
gość, wzdrygając się trwożnie. Uspokoił się wreszcie i siadając, powiedział: - Zresztą Bóg z nim - po czym kontynuował rozmowę z Iwanem: - Więc jak pan tu trafił?
- Przez Poncjusza Piłata - odpowiedział ponuro wpatrzony w podłogę Iwan.
- Co takiego?! - krzyknął gość, zapominając o ostrożności, i sam zasłonił sobie dłonią usta. -
Fantastyczny zbieg okoliczności! Błagam, niech pan opowie! Czując z niejasnych powodów zaufanie do nieznajomego przybysza, Iwan - początkowo
zająkliwie, potem coraz śmielej - zaczął opowiadać o wczorajszej historii znad Patriarszych. W osobie
tajemniczego rabusia kluczy zyskał zaś bardzo wdzięcznego słuchacza. Gość bynajmniej nie posądził go o szaleństwo, w miarę upływu opowieści przejawiał coraz większe zainteresowanie, a wreszcie
wpadł w zachwyt, nieustannie przerywając Iwanowi okrzykami:
- No, no, dalej, dalej, błagam pana! Tylko niech pan niczego nie pomija, błagam na wszystkie
świętości!
Iwan istotnie nie pomijał niczego, było mu nawet łatwiej tak opowiadać - i stopniowo doszedł do miejsca, w którym Poncjusz Piłat w białym płaszczu z krwawym podbiciem wkroczył na taras.
Gość złożył wówczas dłonie jak do modlitwy i szepnął:
- Jakże ja to odgadłem! Jak ja to wszystko odgadłem! Przy opisie strasznej śmierci Berlioza zrobił
zagadkową uwagę i w oczach błysnęła mu nienawiść:
- Jednego tylko żałuję, że na miejscu tego Berlioza nie było krytyka Łatuńskiego albo pisarza
Mścisława Laurowicza. - Po czym zajadle, choć bezdźwięcznie zawołał: - Dalej!
Kot, chcący zapłacić konduktorce, bardzo gościa rozweselił i gość zachłystywał się tłumionym
śmiechem, patrząc, jak podniecony sukcesem swej opowieści Iwan kuca w podskokach, udając kocura z dziesiątakiem w zębach.
- I oto - opowiedziawszy o wydarzeniach w Gribojedowie, zakończył posmutniały Iwan -
znalazłem się tutaj.
Gość położył współczująco rękę na ramieniu nieszczęsnego poety i powiedział:
28
- Biedny poeto! Sam pan przecież, mój miły, jest temu wszystkiemu winien. Nie trzeba się było
wobec niego zachowywać tak nieuprzejmie, nawet agresywnie. Zapłacił pan za to. I niech pan
dziękuje losowi, że dosyć tanio.
- Ale kim on w końcu jest? - zawołał wzburzony Iwan, potrząsając pięściami.
Gość popatrzył na Iwana i odpowiedział pytaniem:
- A nie zdenerwuje się pan, jak powiem? Wszyscyśmy tu nie całkiem odpowiedzialni... Nie będzie
wzywania lekarza, zastrzyków, całego tego galimatiasu?
- Nie, nie! - zawołał Iwan. - Proszę powiedzieć, kim on jest?
- No, dobrze - odparł gość, następnie zaś rzekł, skandując dobitnie: - Wczoraj nad Patriarszymi
spotkał pan szatana.
Iwan zgodnie z obietnicą nie stracił panowania nad sobą, ale doznał silnego wstrząsu:
- To niemożliwe! On nie istnieje!
- Za przeproszeniem: kto jak kto, ale pan nie powinien tego mówić. Padł pan przecież jego ofiarą
jako jeden z pierwszych. Siedzi pan teraz w klinice psychiatrycznej i ciągle się upiera, że on nie
istnieje. Doprawdy dziwne!
Iwan zbity z tropu zamilkł.
- Gdy tylko zaczął pan go opisywać - ciągnął gość - domyśliłem się, z kim pan miał wczoraj
przyjemność rozmawiać. Doprawdy, dziwię się Berliozowi! Pan jest istotnie jak dziecko - tu gość
znowu przeprosił Iwana ale Berlioz, o ile słyszałem, coś niecoś czytał! A pierwsze słowa tego
profesora rozwiały moje wątpliwości. Nie można go nie rozpoznać, mój przyjacielu! Co prawda pan... proszę mi jeszcze raz wybaczyć, ale chyba się nie mylę - pan jest ignorantem?
- Bez wątpienia! - zgodził się zupełnie zmieniony Iwan.
- No, właśnie... przecież nawet ta twarz, którą pan opisywał... różnorakie oczy, brwi! Przepraszam,
ale może pan nawet nie słyszał opery Faust.
Iwan bardzo się zawstydził i, czerwony jak burak, zaczął mamrotać o jakimś wyjeździe do Jałty, do sanatorium.
- No, właśnie, no, właśnie... Nic dziwnego! Ale Berlioz, powtarzam, zadziwił mnie... Był nie tylko
oczytany, ale i sprytny. Chociaż trzeba powiedzieć na jego obronę, że Woland umie zamydlić oczy i sprytniejszym.
- Kto taki? - krzyknął z kolei Iwan.
- Ciszej!
Iwan trzepnął się z rozmachem w czoło i wysyczał:
- Teraz rozumiem. Miał wizytówkę z literą „W”. Ajajaj, to ci numer! - Przez chwilę milczał
niepewnie, wpatrzony w płynący za kratami księżyc, po czym rzekł:
- Więc on mógł rzeczywiście być u Poncjusza Piłata? Przecież już wtedy istniał! A mnie nazywają
wariatem! - dodał z gniewem, wskazując na drzwi. Zaciśnięte usta gościa miały wyraz goryczy.
- Spójrzmy w oczy prawdzie. - Tu gość zwrócił twarz w stronę mknącego przez obłoki nocnego
lampionu. - Nie da się zaprzeczyć, obaj jesteśmy obłąkani i pan, i ja! Spotkanie z nim było dla pana
wstrząsem i pomieszało panu zmysły, bo widocznie trafiło u pana na podatny grunt. To, o czym pan
mówił, zdarzyło się naprawdę. Ale wszystko jest tak niezwykłe, że nawet Strawiński, genialny psychiatra, panu nie uwierzył. Zbadał pana? (Iwan skinął głową.) Pański rozmówca był i u Piłata,
i na śniadaniu u Kanta, a teraz odwiedził Moskwę.
- Ale on tu przecież narozrabia jak diabli! Trzeba go jakoś złapać. - W nowym Iwanie podniósł
niepewnie głowę stary, jeszcze nie całkiem pokonany.
- Już pan popróbował i na razie wystarczy - powiedział ironicznie gość. - Innym też nie radzę.
A o to, że narozrabia, może pan być spokojny. Ech! Bardzo mi przykro, że to pan go spotkał, a nie ja!
Choć wszystko się już wypaliło i węgle są zasnute popiołem - klnę się, że oddałbym za to spotkanie
cały pęk kluczy Praskowii Fiodorowny, bo nie mam niczego więcej do oddania. Jestem nędzarzem.
- A na co on jest panu potrzebny?
Gość długo smucił się w milczeniu, aż wreszcie przemówił:
- To dziwna sprawa, ale siedzę tu z tego samego powodu co pan, to znaczy właśnie z powodu
Poncjusza Piłata. - Tu przybysz rozejrzał się lękliwie i powiedział: - Rzecz w tym, że przed rokiem
napisałem powieść o Piłacie.
- Pan jest pisarzem? - spytał zaciekawiony poeta. Twarz gościa pociemniała; pogroził Iwanowi
pięścią i powiedział:
29
- Jestem Mistrzem. - I, sposępniawszy, wyjął z kieszeni szlafroka bardzo brudną czarną czapeczkę
z wyszytą żółtym jedwabiem literą „M”; po czym włożywszy ją, pokazał się Iwanowi z profilu
i en face, aby dowieść, że istotnie jest Mistrzem. - Uszyła mi ją własnoręcznie - dodał tajemniczo.
- A jak brzmi pana nazwisko?
- Nie mam już nazwiska - odparł dziwny gość z ponurą wzgardą. - Zrezygnowałem z niego, jak
w ogóle ze wszystkiego w życiu. Zapomnijmy o nim.
- To niech pan przynajmniej opowie o swojej powieści - poprosił delikatnie Iwan.
- Proszę bardzo. Trzeba powiedzieć, że moje życie układało się nie całkiem zwyczajnie.
... Był z wykształcenia historykiem, jeszcze dwa lata temu pracował w jednym z moskiewskich
muzeów, a poza tym zajmował się przekładami...
- Z jakiego języka? - spytał zaciekawiony Iwan.
- Znam pięć języków, prócz ojczystego - odparł gość - angielski, francuski, niemiecki, łacinę
i grekę. Czytam też trochę po włosku.
- Proszę, proszę - szepnął z zazdrością Iwan.
Historyk żył samotnie, nie mając żadnej rodziny, prawie bez znajomych w Moskwie. I proszę
sobie wyobrazić: pewnego dnia wygrał sto tysięcy rubli.
- Niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie - szeptał gość w czarnej czapeczce - gdy wsadziłem
rękę do kosza z brudną bielizną, patrzę - a tu ten sam numer co w gazecie. Obligację dano mi
w muzeum - wyjaśnił.
Wygrawszy sto tysięcy, zagadkowy gość Iwana zrobił co następuje: nakupił książek, opuścił swój
pokój na Miasnickiej...
- Przeklęta nora - warknął.
... i wynajął od przedsiębiorcy budowlanego dwa pokoiki w suterynie małego domku, otoczonego
ogrodem, w jednym z arbackich zaułków. Pracę w muzeum porzucił i zaczął pisać powieść
o Poncjuszu Piłacie.
- Cóż to były za złote czasy! - opowiadał z błyszczącymi oczami. - Zupełnie oddzielne mieszkanie,
a jeszcze przedpokój i w nim zlew z wodą - podkreślił to ze szczególną dumą. - Małe okienka nad
chodnikiem, prowadzącym od furtki. A naprzeciwko, o cztery kroki, pod płotem - bzy, lipa i klon.
Ech! Zimą z rzadka widywałem przez okienka czyjeś ciemne nogi i słyszałem chrzęst śniegu. A w moim piecu nieustannie płonął ogień! Aż nagle przyszła wiosna i przez mętne szyby ujrzałem
wpierw nagie, a potem przyodziewające zieleń krzaki bzu. I wtedy właśnie, zeszłej wiosny, zdarzyło
się coś znacznie bardziej zadziwiającego niż otrzymanie stu tysięcy rubli. Choć zgodzi się pan, że to wielkie pieniądze!
- No pewnie - przyznał słuchający uważnie Iwan.
- Otwierałem okna i siedziałem w drugim pokoiku, zupełnie malutkim. - Gość zaczął pokazywać
rękami.
- Tak stała kanapa, naprzeciwko druga, między nimi stolik z przepiękną lampką nocną, bliżej okna
były książki, tu małe biureczko, a w pierwszym pokoju - wielkim, czternastometrowym - książki, nic tylko książki i piec. Jak to wszystko było urządzone! Bzy tak niezwykle pachną! Moja głowa robiła
się lekka ze zmęczenia, a Piłat dobiegał końca...
- Biały płaszcz z czerwonym podbiciem? Rozumiem! - zawołał Iwan.
- Właśnie tak! Piłat dobiegał końca. Wiedziałem już, że ostatnie słowa powieści będą brzmiały: „...
piąty namiestnik Judei, rycerz Poncjusz Piłat”. Oczywiście, czasem szedłem się przejść. Sto tysięcy to wielka suma, więc miałem bardzo elegancki garnitur. Albo wybierałem się na obiad do jakiejś
taniej restauracji. Była taka na Arbacie, cudowna. Nie wiem, czy jeszcze jest. - Oczy gościa otwarły
się szeroko; zapatrzony w księżyc, szeptał dalej:
- Niosła jakieś paskudne, żółte, niepokojące kwiaty. Diabeł wie, jak się nazywają. W Moskwie
zjawiają się zawsze jako pierwsze. I te kwiaty rysowały się bardzo wyraźnie na tle jej czarnego
płaszcza. Ona niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor. Skręciła z Twerskiej w zaułek i obejrzała się.
Zna pan przecież Twerską? Twerską szły tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że zobaczyła tylko mnie.
I popatrzyła nie tyle bojaźliwie, ile jakoś boleśnie. Bardziej niż jej uroda uderzyła mnie widoczna w oczach niezwykła i niespotykana samotność.
Usłuchawszy żółtego nakazu, również skręciłem w zaułek i poszedłem w ślad za nią. Szliśmy
w milczeniu krzywym nudnym zaułkiem, po jednej stronie ja, po drugiej ona. A w zaułku, proszę sobie wyobrazić, ani żywej duszy! A ja męczyłem się okropnie, myśląc, że trzeba coś powiedzieć,
i byłem w strachu, że nie wykrztuszę ani słowa, a ona sobie pójdzie i nigdy jej więcej nie zobaczę.
30
I, niech pan sobie wyobrazi, nagle przemówiła ona:
- Podobają się panu moje kwiaty?
Pamiętam dokładnie, jak zabrzmiał jej głos: taki dosyć niski, z załamaniami. Może to głupie,
ale wydało mi się, że w zaułku zabrzmiało echo, odbijając się od brudnej, żółtawej ściany. Przeszedłem szybko na jej stronę i podchodząc ku niej, powiedziałem:
- Nie.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, ja zaś nagle i zupełnie niespodzianie zrozumiałem, że przez
całe życie kochałem tę właśnie kobietę! Dobry numer, co? Powie pan pewnie, że zwariowałem!
- Niczego nie powiem - zawołał Iwan i dodał: - Dalej, błagam pana!
I gość ciągnął dalej:
- No więc popatrzyła na mnie zdziwiona, a popatrzywszy, spytała:
- Pan w ogóle nie lubi kwiatów?
Wydało mi się, że w jej głosie brzmi jakaś wrogość. Szedłem obok, usiłując iść w nogę i dziwiąc
się, że nie czuję żadnego skrępowania.
- Owszem, lubię kwiaty, ale nie takie - powiedziałem.
- A jakie?
- Róże lubię.
Od razu pożałowałem tych słów, bo uśmiechnęła się przepraszająco i rzuciła swoje kwiaty
do rynsztoka. Zmieszany podniosłem je mimo wszystko i podałem jej, ale odtrąciła je z uśmiechem,
poniosłem je więc sam. Tak szliśmy przez jakiś czas w milczeniu, aż wyjęła mi kwiaty z rąk i rzuciła na jezdnię, a potem
wsunęła swą rękę w czarnej rękawiczce z rozszerzonym mankietem w moją dłoń i dalej poszliśmy
razem.
- Dalej! - powiedział Iwan. - I niech pan niczego nie pomija, bardzo proszę!
- Dalej? - powtórzył gość. - Sam pan może zgadnąć, co było dalej. - Prawym rękawem wytarł
nagle niespodziewaną łzę i ciągnął: - Miłość wyrosła przed nami jak spod ziemi, niczym uliczny
morderca, rażąc ją i mnie jednocześnie. Tak razi piorun albo fiński nóż! Ona twierdziła zresztą
później, że było inaczej, że kochaliśmy się wzajemnie od dawien dawna, jeszcze się nie znając i nie widując, wtedy gdy ona żyła z kim innym... a ja też, wtedy... z tą, jak jej tam...
- Z kim? - spytał Bezdomny.
- Z tą, no... z tą... no... - odparł gość i pstryknął palcami.
- Pan był żonaty?
- No, tak, przecież pstrykam... Z tą... Warusią... Mamusią... nie, z Warusią... sukienka była
w paski, muzeum... A zresztą nie pamiętam.
Mówiła więc, że tego dnia wyszła z żółtymi kwiatami po to, bym ją wreszcie znalazł, i że gdyby się nie spełniło, to by się otruła, bo jej życie jest puste.
Tak, miłość poraziła nas momentalnie. Dowiedziałem się o tym tegoż dnia już w godzinę później,
gdy niczego wokół nie widząc, znaleźliśmy się na bulwarze pod murami Kremla. Rozmawialiśmy tak, jak byśmy rozstali się wczoraj, jak byśmy znali się nawzajem od wielu lat.
Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia w tym samym miejscu nad rzeką. I spotkaliśmy się
przy świetle majowego słońca. I w niedługim czasie kobieta owa została mą tajemną żoną.
Przychodziła do mnie codziennie i zaczynałem na nią czekać już od rana. Oczekiwanie moje wyrażało się w przestawianiu przedmiotów na biurku. Na dziesięć minut przed jej przyjściem
siadałem przy oknie i nadsłuchiwałem stuku starej furtki. Aż dziw: do czasu naszego spotkania
na nasze podwóreczko zachodził mało kto, praktycznie nie zachodził nikt. A teraz myślałem, że spieszy na nie całe miasto. Stuk furtki, stuk serca - i, proszę sobie wyobrazić, za oknem,
na wysokości mojej twarzy człapią czyjeś brudne buciory. To szlifierz. Komu w naszym domu
potrzeba szlifierza? Co tu szlifować, jakie noże? Ona przechodziła przez furtkę tylko raz, ale serce zaczynało mi się przedtem tłuc z dziesięć razy,
nie kłamię. Potem zaś, kiedy nadchodziła jej godzina i zegar wskazywał dwunastą, serce tłukło się
nieustannie, aż do chwili, gdy bez stukania, niemal bezdźwięcznie mijały okno pantofle z czarnymi
zamszowymi kokardkami i metalowymi sprzączkami. Czasami, dla żartu, zatrzymywała się przy drugim okienku, postukując czubkiem pantofla
w szybę. Momentalnie podbiegałem do okna - ale znikał pantofelek, znikał przysłaniający świat
czarny jedwab - szedłem więc otwierać.
31
Nikt nie wiedział o naszym związku, mogę ręczyć, chociaż tak nigdy nie bywa. Nie wiedział ani
jej mąż, ani znajomi. W starym domku, gdzie zajmowałem suterynę, wiedziano, oczywiście,
że przychodzi do mnie jakaś kobieta, ale nie znano jej nazwiska. - A kto to był? - spytał Iwan, niezmiernie zainteresowany miłosną historią.
Gość zrobił gest, oznaczający, że nie powie tego nigdy nikomu i kontynuował swą opowieść.
Iwan dowiedział się, że Mistrz i nieznajoma pokochali się tak bardzo, że stali się zupełnie nierozłączni. Wyobrażał już sobie dokładnie dwa pokoiki w suterynie z panującym w nich zawsze
z racji bzu i płotu półmrokiem, podniszczone, mahoniowe meble, biurko z dzwoniącym co pół
godziny zegarem, a także książki, książki od malowanej podłogi do zakopconego sufitu, i wreszcie
piec. Iwan usłyszał również, że jego gość wraz ze swą tajemną żoną doszli do wniosku już
od pierwszego dnia, iż wtedy, na rogu Twerskiej i zaułka zetknął ich ze sobą los i że są stworzeni
dla siebie na wieki. Dowiedział się też z opowiadania gościa, jak zakochani spędzali czas. Ona natychmiast
po przyjściu wkładała fartuch - a działo się to w wąziutkim przedpokoju ze zlewem, którym biedny
chory tak się szczycił - następnie zapalała na drewnianym stole prymus i szykowała śniadanie, które
podawała przy owalnym stole w pierwszym pokoju. Kiedy przetaczały się majowe burze i za niewidomymi okienkami szumnie spływała na podwórko woda, grożąc zatopieniem ostatniego
schronienia, zakochani rozpalali w piecu i piekli kartofle. Z kartofli buchała para, czarne łupiny
brudziły palce. Z suteryny dobiegał śmiech, a drzewa w ogródku zrzucały po deszczu połamane gałązki i białe kiście kwiatów.
Kiedy minęły burze i nadeszło duszne lato, w wazonie zjawiły się wyczekiwane, ulubione
przez nich oboje róże. On, który nazwał siebie Mistrzem, pracował gorączkowo nad swą powieścią i powieść owa zafascynowała także ją, nieznajomą.
- Doprawdy, chwilami zaczynałem już być o to zazdrosny - szeptał Iwanowi przybysz
z księżycowego balkonu.
Zanurzywszy we włosach swe szczupłe palce z ostro spiłowanymi paznokciami, czytała nieustannie, raz po raz, napisany tekst, a przeczytawszy, szyła tę właśnie czapeczkę. Czasami
przysiadała przy dolnych półkach lub stawała na krześle, by sięgnąć górnych, i wycierała ścierką setki
zakurzonych grzbietów. Przepowiadała mu sławę, ponaglała - i właśnie wówczas zaczęła go nazywać
Mistrzem. Niecierpliwie czekała obiecanych ostatnich słów o piątym namiestniku Judei, powtarzała na głos pojedyncze zdania, które się jej szczególnie podobały, i mówiła, że w powieści mieści się całe
jej życie.
Powieść została zakończona w sierpniu i oddana jakiejś maszynistce, która przepisała ją w pięciu egzemplarzach. Aż wreszcie przyszedł moment, kiedy należało porzucić tajemne schronienie i wyjść
ku życiu.
- I tak wyszedłem ku życiu, trzymając w rękach moją powieść. I wtedy moje życie się skończyło -
wyszeptał Mistrz i zwiesił głowę. Długo kołysała się smutna, czarna czapeczka z żółtą literą „M”. Opowieść popłynęła dalej, ale stała się nieco bezładna. Można było zrozumieć tylko jedno: gościa
Iwana spotkała wówczas jakaś katastrofa.
- Po raz pierwszy trafiłem do świata literatury i teraz, kiedy wszystko się skończyło i moja zguba
się spełnia, myślę o nim z przerażeniem - uroczyście wyszeptał Mistrz, podnosząc rękę. - Doprawdy, zadziwił mnie ogromnie! Jak on mnie zadziwił!
- Kto? - szepnął ledwie dosłyszalnie Iwan, bojąc się przerywać podnieconemu przybyszowi.
- No, redaktor, mówię przecież, redaktor. Więc owszem, przeczytał. Patrzył na mnie tak, jakby mi
szczęka spuchła, zezował w kąt i nawet chichotał w zakłopotaniu. Miętosił rękopis i chrząkał
bez potrzeby. Zadawał mi zupełnie obłędne pytania. Nic nie mówiąc o samej powieści, wypytywał, com za jeden, skąd się wziąłem, czy dawno piszę i dlaczego nie było o mnie słychać wcześniej. Zadał
nawet pytanie, moim zdaniem zupełnie idiotyczne: kto mnie namówił do napisania powieści na taki
dziwny temat? W końcu miałem go dosyć i zapytałem wprost, czy wydrukuje moją powieść, czy nie.
Wtedy zaczął się wiercić, coś mamrotał i wreszcie oświadczył, że sam nie może tego rozstrzygnąć
i że z moim utworem muszą się zapoznać inni członkowie kolegium redakcyjnego, w szczególności
krytycy Łatuński i Aryman, a także prozaik Mścisław Laurowicz. Poprosił, żebym przyszedł za dwa tygodnie.
Przyszedłem po dwóch tygodniach i zostałem przyjęty przez jakąś panienkę z oczami zezowatymi
od ciągłych łgarstw.
32
- To Łapszennikowa, sekretarz redakcji - powiedział z uśmiechem Iwan, dobrze znający światek,
tak gniewnie opisywany przez gościa.
- Możliwe - uciął tamten. - Dostałem od niej swoją powieść, już porządnie zasmarowaną
i pogniecioną. Starając się omijać mnie wzrokiem, Łapszennikowa oznajmiła, że redakcja ma zapas
materiałów na dwa lata i w związku z tym problem wydrukowania mojej powieści, jak się wyraziła, „odpada”.
- Co zapamiętałem później? - mruczał Mistrz, pocierając skroń. - Osypujące się, czerwone płatki
na karcie tytułowej i oczy mojej miłej. Tak, oczy pamiętam.
Opowieść gościa coraz bardziej się plątała, coraz więcej zawierała niedomówień. Mówił coś o zacinającym ukośnie deszczu, o rozpaczy w piwnicznym schronieniu, o tym, że jeszcze dokądś
chodził. Wołał szeptem, że nie ma pretensji do tej, która pchała go do walki - nie, w żadnym
wypadku! A następnie, jak usłyszał Iwan, zdarzyło się coś niespodziewanego i dziwnego. Pewnego dnia
Mistrz otworzył gazetę i ujrzał w niej artykuł krytyka Arymana pod tytułem Atak wroga. Aryman
przestrzegał wszystkich razem i każdego z osobna, że nasz bohater dokonał próby przemycenia
apologii Jezusa Chrystusa.
- A tak, pamiętam! - zawołał Iwan. - Ale zapomniałem pańskiego nazwiska.
- Powtarzam: mniejsza o moje nazwisko, już go nie ma - odparł gość. - Nie w tym rzecz.
Następnego dnia ukazał się drugi artykuł, podpisany przez Mścisława Laurowicza. Autor wzywał
do natarcia, i to ostrego, na piłatyzm i religianckiego gryzipiórka, który zamierzał przemycić (znów to
przeklęte słowo) ów piłatyzm do prasy literackiej. Osłupiawszy na widok „piłatyzmu”, otworzyłem trzecie czasopismo. Tu znajdowały się dwa
artykuły: jeden Łatuńskiego, drugi zaś sygnowany inicjałami „M.Z. ”. Zapewniam pana, że dzieła
Arymana i Laurowicza mogły ujść za żarciki w porównaniu z tym, co napisał Łatuński. Wystarczy powiedzieć, że artykuł Łatuńskiego nazywał się Wojujący staroobrzędowiec. Tak mnie
pochłonęło czytanie o sobie, że nie zauważyłem, gdy ona (zapomniałem zamknąć drzwi) stanęła
przede mną z mokrą parasolką i mokrymi gazetami w rękach. W oczach miała płomień, chłodne ręce drżały. Najpierw zaczęła mnie całować, po czym, bijąc pięścią w stół, powiedziała ochryple, że otruje
Łatuńskiego.
Zmieszany Iwan chrząknął, ale nic nie powiedział. Nastały smutne dni jesienne - kontynuował
gość.
- Ciężka klęska powieści jakby odebrała mi cząstkę duszy. W gruncie rzeczy nie miałem już
co robić i żyłem od spotkania do spotkania. I coś się ze mną w tym czasie stało. Diabli wiedzą co,
zresztą Strawiński dawno już się w tym wszystkim zorientował. Ogarnęła mnie melancholia i zjawiły
się jakieś przeczucia. Zresztą, proszę wziąć pod uwagę, artykuły ukazywały się nadal. Z pierwszych się śmiałem. Ale im było ich więcej, tym bardziej zmieniał się mój do nich stosunek. Drugie stadium
było stanem zadziwienia. Artykuły brzmiały groźnie i były bardzo butne a mimo to, dosłownie
w każdej ich linijce, czuło się jakiś wyjątkowy fałsz i brak pewności. Ciągle mi się wydawało i nie mogłem się pozbyć tego wrażenia - iż autorzy tych tekstów mówią nie to, co by chcieli, i właśnie
to budzi ich wściekłość. A potem, niech pan sobie wyobrazi, nastąpiło trzecie stadium - strachu. To
nie był strach przed tymi artykułami, niech pan zrozumie. To był strach przed czymś innym,
nie mającym nic wspólnego z artykułami czy z powieścią. Zacząłem na przykład bać się ciemności. Słowem, nadeszło stadium choroby psychicznej. Zaczęło mi się wydawać, zwłaszcza gdy zasypiałem,
że jakaś gibka i chłodna ośmiornica sięga swymi mackami wprost ku mojemu sercu. I musiałem
sypiać przy zapalonym świetle. Moja ukochana bardzo się zmieniła (o ośmiornicy jej nie powiedziałem, ale widziała, że dzieje się
ze mną coś złego), wychudła i pobladła, przestała się śmiać i ciągle prosiła o wybaczenie za to, że
poradziła mi opublikować fragment. Mówiła mi też, żebym rzucił wszystko i za resztę pozostałą ze stu
tysięcy wyjechał na południe, nad Morze Czarne. Bardzo się przy tym upierała, więc żeby uniknąć sprzeczki (coś mi mówiło, że nad Morze Czarne
nie pojadę) obiecałem, że zrobię to w najbliższym czasie. Powiedziała jednak, że kupi mi bilet sama.
Wtedy wyjąłem wszystkie moje pieniądze, koło dziesięciu tysięcy rubli i oddałem jej. - Po co aż tyle? - zdziwiła się.
Powiedziałem coś w tym guście, że boję się złodziei i proszę ją o przechowanie pieniędzy
do mego odjazdu. Wzięła je, włożyła do torebki, zaczęła mnie całować, mówiąc, że łatwiej byłoby jej umrzeć, niż zostawiać mnie samego w takim stanie - ale na nią czekają, więc musi się z tym pogodzić
i przyjdzie jutro. Błagała mnie, żebym się o nic nie bał.
33
Było to w połowie października, o zmierzchu. Odeszła. Położyłem się na kanapie i zasnąłem,
nie zapaliwszy lampy. Obudziłem się, czując, że ośmiornica jest tuż. Macając na oślep, z trudem
zapaliłem lampę. Na kieszonkowym zegarku była druga w nocy. Idąc spać, czułem się niezdrowy, zbudziłem się zaś jako chory. Wydało mi się nagle, że jesienny mrok wypchnie szyby i wleje się
do pokoju, zalewając mnie jak atrament, do utraty tchu. Wstałem jako człowiek, który nie potrafi
nad sobą zapanować. Krzyknąłem. Przyszło mi na myśl, żeby biec do kogokolwiek, choćby do mojego gospodarza na górę. Zmagałem się ze sobą jak szaleniec. Resztką sił dopełzłem do pieca i rozpaliłem
ogień. Kiedy zatrzeszczało drzewo i zaszczekały drzwiczki, zrobiło mi się trochę lżej. Rzuciłem się
do przedpokoju, zapaliłem światło, znalazłem butelkę białego wina, otwarłem i zacząłem pić wprost
z niej. Strach trochę się zmniejszył; przynajmniej o tyle, że nie pobiegłem do gospodarza. Wróciłem do pieca, otworzyłem drzwiczki tak, iż żar zaczął mi palić twarz i ręce, i szeptałem:
- Domyśl się, że źle się ze mną dzieje... Przyjdź, przyjdź, przyjdź...
Ale nikt nie przychodził. Ogień huczał w piecu, deszcz zacinał w szyby. Wtedy spełniło się
wszystko do końca. Wyciągnąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze powieści, wydobyłem bruliony i zacząłem to wszystko palić. To bardzo trudne, bo zapisany papier źle się pali. Łamiąc sobie
paznokcie, darłem zeszyty, wkładałem je pionowo między polana i tarmosiłem pogrzebaczem.
Momentami zwyciężał popiół, tłumiąc płomienie, ale walczyłem z nim, jak mogłem, i powieść, stawiając zacięty opór, stopniowo ginęła. Migały mi w oczach dobrze znane słowa, stronice żółkły
niepowstrzymanie z dołu do góry, choć słowa były na nich nadal czytelne i znikały dopiero wówczas,
gdy papier czerniał, ja zaś dobijałem je zaciekle pogrzebaczem.
W pewnej chwili ktoś zaczął cicho drapać w szybę. Serce we mnie podskoczyło i, rzuciwszy w ogień ostatni zeszyt, pobiegłem otwierać. Z suteryny do drzwi wejściowych prowadziły ceglane
schodki; potykając się, podbiegłem ku drzwiom i spytałem cicho:
- Kto tam?
A głos, jej głos odpowiedział mi:
- To ja...
Nie pamiętam, jak sobie dałem radę z kluczem i łańcuchem. Ona zaś, wszedłszy do środka,
natychmiast przylgnęła do mnie, cała mokra i drżąca, z mokrymi policzkami i potarganymi włosami.
Byłem w stanie wymówić tylko:
- Ty... To ty? - i głos uwiązł mi w gardle. Pobiegliśmy na dół. Zdjęła w przedpokoju płaszcz
i weszliśmy szybko do pierwszego pokoju. Wydawszy cichy okrzyk, gołymi rękami wyciągnęła
z pieca na podłogę ostatni zeszyt, który zajął się od dołu. Pokój wypełnił się dymem. Zadeptałem
nogami płomień, ona zaś rzuciła się na kanapę z niepowstrzymanym, spazmatycznym szlochem. Kiedy jej płacz ucichł, powiedziałem:
- Znienawidziłem tę powieść i boję się. Jestem chory. Mam lęki.
Wstała i powiedziała:
- Boże, jakiś ty chory. Za co to wszystko, za co? Ale uratuję cię na pewno. Co to wszystko
znaczy? Widziałem jej opuchnięte od dymu i płaczu oczy, czułem chłód rąk, gładzących moje czoło.
- Wyleczę cię, wyleczę - mamrotała, wpijając się palcami w moje ramiona. - Napiszesz wszystko
jeszcze raz. Dlaczego nie zabrałam jednego egzemplarza?
Szczerzyła zęby w złości, mówiła coś niezrozumiałego. Potem, zacisnąwszy wargi, zaczęła
składać i rozprostowywać nadpalone kartki. Był to jakiś rozdział ze środka, nie pamiętam który. Starannie poskładała kartki, zawinęła je w papier, przewiązała wstążką. Wszystkie jej poczynania
świadczyły, że jest opanowana i zdecydowana. Poprosiła o wino i, wypiwszy, powiedziała znacznie
spokojniej:
- Tak się płaci za kłamstwo. I nie chcę już więcej kłamać. Zostałabym u ciebie nawet teraz, ale nie
chcę tego robić w taki sposób. Nie chcę, żeby on zapamiętał na zawsze, że uciekłam w nocy.
Nie zrobił mi nigdy nic złego... Został nagle wezwany, bo w fabryce wybuchł pożar. Ale niedługo
wróci. Porozmawiam z nim jutro rano. Powiem, że kocham innego i wrócę do ciebie na zawsze. Powiedz mi tylko, może wcale tego nie chcesz?
- Biedna ty moja - powiedziałem. - Nie pozwolę ci tego zrobić. Ze mną będzie źle i nie chcę, żebyś
zginęła razem ze mną.
- Tylko z tego powodu? - spytała, zbliżając swe oczy ku moim.
- Tylko.
Wtedy bardzo się ożywiła, przytuliła, zarzuciła mi ręce na szyję i powiedziała:
34
- To ginę razem z tobą. Rano będę u ciebie.
I to jest ostatnie, co pamiętam z mego życia: smuga światła w przedpokoju, w tej smudze zaś
rozrzucone włosy, beret i oczy pełne zdecydowania. A jeszcze: ciemna sylwetka na tle wejściowych
drzwi i białe zawiniątko.
- Odprowadziłbym cię, ale nie dam rady wrócić sam, boję się.
- Nie bój się. Wytrzymaj parę godzin. Jutro rano jestem u ciebie.
- To były jej ostatnie słowa w moim życiu... Psst! - Przerwał nagle sam sobie chory, podnosząc
palec. - Bardzo jest niespokojna ta księżycowa noc.
I zniknął na balkonie. Iwan usłyszał przejeżdżający korytarzem wózek i czyjś słaby okrzyk czy też
szloch. Kiedy wszystko ucichło, gość powrócił, oznajmiając, że również sto dwudziestka ma nowego
mieszkańca. Przywieziono kogoś, kto ciągle prosi o zwrot głowy. Obaj rozmówcy na moment
trwożnie zamilkli, następnie zaś, uspokojeni, powrócili do przerwanej opowieści. Gość otworzył usta - ale nocka była rzeczywiście niespokojna. W korytarzu znów było słychać jakieś głosy, więc gość
zaczął szeptać Iwanowi do ucha tak cicho, że opowieść tę usłyszał wyłącznie poeta - z wyjątkiem
pierwszego zdania:
- W kwadrans potem jak wyszła, zapukano do mojego okna...
To, co chory szeptał, bardzo go widocznie denerwowało. Jego twarzą raz po raz wstrząsały
drgawki, w oczach zaś wzbierały, wibrując, strach i gniew. Opowiadając, wskazywał ręką w stronę
księżyca, który dawno już odszedł znad balkonu. Dopiero gdy z zewnątrz przestały dobiegać
jakiekolwiek odgłosy, gość odsunął się od Iwana i zaczął mówić głośniej:
- I w ten sposób w połowie stycznia, nocą, w tym samym palcie, ale z oberwanymi guzikami,
kuliłem się z zimna na własnym podwórku. Z tyłu miałem zaspy, w których utonęły krzaki bzu,
z przodu zaś, w dole moje okienka, słabo oświetlone i zaciągnięte zasłonami. Przylgnąłem
do pierwszego z nich i wsłuchałem się. W pokoikach słychać było patefon. Było to wszystko, co usłyszałem. Zobaczyć niczego nie mogłem. Postawszy chwilę, wyszedłem przez furtkę w zaułek.
Wirowała śnieżna zamieć. Pies wpadł mi pod nogi i przestraszyłem się; więc przebiegłem na drugą
stronę. Zimno i strach, który stale mi teraz towarzyszył, wprawiały mnie w rozjątrzenie. Nie miałem dokąd pójść. Najprościej, rzecz jasna, byłoby rzucić się pod tramwaj jeżdżący ulicą, na którą
wychodził mój zaułek. Widziałem z daleka te oblodzone, oświetlone skrzynki i słyszałem ich
obmierzłe zgrzytanie na mrozie. Rzecz jednak w tym, drogi mój sąsiedzie, że każdą komórką mego
ciała zawładnął strach. I bałem się tramwaju tak samo jak psa. Doprawdy, w tym budynku nie ma cięższego przypadku niż mój, ręczę panu!
- Ale przecież mógł pan jakoś dać jej znać - powiedział współczująco Iwan. - Poza tym ona ma
przecież pańskie pieniądze. Przechowała je, prawda?
- Oczywiście, że przechowała. Nie ma żadnych wątpliwości. Ale pan mnie chyba nie rozumie.
Albo raczej utraciłem posiadaną kiedyś umiejętność opisu. Nie żal mi jej zresztą, bo więcej mi się nie przyda. Znalazłby się przed nią - gość popatrzył tkliwie w nocną ciemność - list z domu wariatów.
Czy można pisać listy, mając taki adres? Będąc chorym umysłowo? Żartuje pan, przyjacielu!
Unieszczęśliwić ją? Nie, nie jestem do tego zdolny. Iwan milczał, nie znajdując odpowiedzi, ale współczując gościowi. Ten zaś, zamęczony
wspomnieniami, kiwał miarowo głową w czarnej czapeczce i mówił:
- Biedna kobieta... Zresztą mam nadzieję, że mnie zapomniała...
- Może pan wyzdrowieć - powiedział nieśmiało Iwan.
- Jestem nieuleczalny - rzekł spokojnie gość - i kiedy Strawiński twierdzi, że mnie przywróci
normalnemu życiu, nie wierzę mu. To humanitaryzm, zwykła chęć pocieszenia. Nie przeczę zresztą, że czuję się teraz znacznie lepiej. Tak więc na czym stanęliśmy? Mróz, przelatujące tramwaje...
Wiedziałem, że już otwarto tę klinikę i poszedłem do niej przez całe miasto, na piechotę. To było
szaleństwo! Za miastem na pewno bym zamarzł, ale ocalił mnie przypadek. W ciężarówce coś się zepsuło, podszedłem do kierowcy... To było jakieś cztery kilometry za rogatkami. Ku mojemu
zdumieniu zlitował się nade mną. Samochód jechał w tę stronę i zabrał mnie. Odmroziłem sobie
raptem palce w lewej nodze. Ale to mi wyleczono. Jestem tutaj już czwarty miesiąc. I wie pan,
stwierdzam, że tu jest całkiem, ale to całkiem nieźle. Dalibóg, drogi sąsiedzie, nie trzeba snuć wielkich planów! Ja na przykład chciałem objechać cały świat. Ale widać, nie było mi sądzone. Widzę teraz
tylko mały kawałek tego świata. Pewnie nie najlepszy, ale, powtarzam, to też nieźle. Nadchodzi lato,
Praskowia Fiodorowna obiecuje, że na balkonie zjawi się bluszcz. Klucze poszerzyły moje
35
możliwości. Nocami będzie świecić księżyc. Oho, już go nie widać! Czuć chłodek. Minęła północ.
Czas na mnie.
- Proszę powiedzieć - a co było dalej z Jeszuą i Piłatem - poprosił Iwan. - Bardzo proszę,
tak chciałbym wiedzieć!
- O, nie, nie - odparł gość, wzdrygnąwszy się boleśnie.
- Wspomnienie mojej powieści przyprawia mnie o dreszcze. Pański znajomy znad Patriarszych
zrobiłby to lepiej ode mnie. Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.
I zanim się Iwan zorientował, gość zniknął z cichym brzękiem zamykanej kraty.
XVIII. Pechowi goście
W czasie gdy sumienny księgowy pędził taksówką, aby nadziać się na umiejący pisać garnitur,
z wagonu pierwszej klasy numer dziewięć pociągu Kijów-Moskwa wysiadł wraz z innymi solidny
pasażer z małą, fibrową walizeczką w ręku. Był nim nie kto inny jak wujek nieboszczyka Berlioza, Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista-planista, zamieszkały w Kijowie na byłej ulicy Instytutowej. Powodem przyjazdu Maksymiliana Andriejewicza do Moskwy było otrzymanie przezeń
przedwczoraj późnym wieczorem telegramu treści następującej:
Właśnie przejechał mnie tramwaj nad Patriarszymi.
Pogrzeb piątek trzecia po południu. Przyjeżdżaj. Berlioz
Popławski uchodził zasłużenie za jednego z mądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale podobny telegram
zapędziłby w kozi róg największego mędrca. Skoro człowiek depeszuje, że został przejechany,
to jasne, że przejechano go nie na śmierć. Ale co w takim razie oznacza pogrzeb? Może jest w bardzo
ciężkim stanie i przewiduje swój zgon? Możliwe, ale bardzo wówczas dziwi ta dokładność. Skąd może wiedzieć, że będą go chować właśnie w piątek o trzeciej? Zadziwiający telegram!
Jednakowoż mądrym ludziom mądrość służy właśnie do orientowania się w skomplikowanych
sytuacjach. Wszystko było jasne. Przez omyłkę treść depeszy przekręcono. Słowo „mnie” trafiło z innego telegramu, zamiast „Berlioza”, to zaś trafiło na koniec tekstu jako „Berlioz”. Z taką
poprawką sens telegramu stawał się jasny, aczkolwiek tragiczny.
Kiedy przypływ rozpaczy, która ogarnęła małżonkę Maksymiliana Andriejewicza, osłabł, Popławski zaczął natychmiast wybierać się do Moskwy.
Wypadnie tu uchylić rąbka pewnej tajemnicy. Niewątpliwie żal mu było kuzyna żony, który zginął
w kwiecie wieku. Jako człowiek praktyczny rozumiał jednak, że jego obecność na pogrzebie nie jest
szczególnie konieczna. Niemniej jednak pospieszył do Moskwy. O co tu chodziło? Tylko o jedno - o mieszkanie. Mieszkanie w Moskwie to sprawa poważna.
Nie wiedzieć czemu Kijów nie podobał się Maksymilianowi Andriejewiczowi i myśl
o przenosinach do Moskwy tak bardzo go w ostatnich czasach drążyła, że aż zaczął źle sypiać. Nie cieszyły go wcale wiosenne rozlewiska Dniepru, kiedy, zatapiając niski brzeg, woda zlewała
się z horyzontem. Nie radowało go niesłychane piękno perspektywy, otwierającej się u podnóża
pomnika księcia Włodzimierza. Nie bawiły go plamy słoneczne, tańczące wiosną na ceglanych
alejkach Wzgórza Włodzimierskiego. Niczego tego nie chcąc, chciał tylko jednego - przenieść się do Moskwy.
Ogłoszenia w gazetach o zamianie mieszkania na Instytutowej na mniejsze w Moskwie nie dawały
efektu. Chętnych nie było, a gdy się z rzadka ujawniali, ich propozycje były niesolidne.
Depesza wstrząsnęła Maksymilianem Andriejewiczem. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej
okazji. Ludzie praktyczni wiedzą, że takie momenty są niepowtarzalne. Słowem, nie bacząc na żadne trudności, należało postarać się o odziedziczenie mieszkania
siostrzeńca na Sadowej. Było to niełatwe, a nawet bardzo trudne, ale trudności te należało za wszelką
cenę pokonać. Doświadczony Maksymilian Andriejewicz wiedział, że pierwszym i niezbędnym
krokiem powinno być zameldowanie się w trzech pokojach zmarłego - przynajmniej - tymczasowo. W piątek zatem Popławski wszedł do pokoju, w którym mieściła się administracja domu trzysta
dwa-a na ulicy Sadowej.
36
W wąskim pokoiku, na którego ścianie wisiał stary plakat ukazujący różne fazy ratowania
rzecznych topielców, siedział przy starym stole w zupełnym osamotnieniu zarośnięty człowiek
w średnim wieku z przerażonymi oczami. - Czy mogę się widzieć z przewodniczącym? - spytał grzecznie ekonomista-planista, zdejmując
kapelusz i stawiając walizeczkę na krześle.
To pozornie banalne pytanie nie wiadomo czemu zmieszało siedzącego tak, że aż zmienił się na twarzy. Łypiąc trwożnie oczami, wymamrotał, że prezesa nie ma.
- A czy jest w swoim mieszkaniu? - spytał Popławski.
- Mam bardzo pilną sprawę.
Siedzący odpowiedział znowu dość nieskładnie; można się było jednak domyślić, że prezesa nie ma i w mieszkaniu.
- A kiedy będzie?
Siedzący tym razem nie odpowiedział nic; popatrzył tylko w okno z niejaką melancholią. „Aha!... ” - powiedział sobie mądrala Popławski i spytał o sekretarza.
Dziwny człowiek za stołem, purpurowiejąc z wysiłku, powiedział znowu niewyraźnie,
że sekretarza też nie ma... że kiedy będzie, nie wiadomo i że... jest chory.
„Aha!... ” - powiedział sobie znowu Popławski. - Ale chyba ktoś w zarządzie jest? - Ja - stwierdził słabym głosem tamten.
- Widzi pan - powiedział dobitnie Popławski - jestem jedynym spadkobiercą nieboszczyka
Berlioza, mojego siostrzeńca, który, jak wiadomo, zginął nad Patriarszymi - i zgodnie z prawem winienem przejąć spadek w postaci mieszkania numer pięćdziesiąt.
- Nie znam się na tym, towarzyszu... - ponuro przerwał Popławskiemu siedzący.
- Za pozwoleniem - rzekł głośno Popławski. - Będąc członkiem zarządu, powinien pan... W tym momencie do pokoju wszedł jakiś obywatel. Na Jego widok siedzący za stołem zbladł.
- Piatnażko, członek zarządu? - spytał siedzącego przybysz.
- Tak jest - odpowiedział cicho tamten.
Przybysz coś mu szepnął, zdenerwowany członek zarządu wstał i po chwili Popławski był już w pustym pokoju zarządu sam.
„Sprawa się komplikuje! Trzebaż było, żeby ich wszystkich naraz... ” - pomyślał zirytowany
Popławski, przecinając asfaltowe podwórze w drodze ku mieszkaniu numer pięćdziesiąt. Natychmiast po tym, jak ekonomista-planista zadzwonił, drzwi się otwarły i Popławski wszedł
do ciemnego przedpokoju. Zdziwiło go nieco, że otworzył mu nie wiadomo kto; w przedpokoju nie
było nikogo, prócz siedzącego na krześle ogromnego, czarnego kota. Maksymilian Andriejewicz kaszlnął i zaszurał nogami. Drzwi do gabinetu otwarły się
i do przedpokoju wyszedł Korowiow. Popławski ukłonił mu się uprzejmie, acz godnie i powiedział:
- Nazywam się Popławski. Jestem wujem...
Zanim jednak dokończył, Korowiow wyciągnął z kieszeni brudną chusteczkę, wsadził w nią nos i zapłakał.
- ... nieboszczyka Berlioza.
- Oczywiście, naturalnie - przerwał mu Korowiow. - Ledwo spojrzałem, zaraz się domyśliłem, że to pan! - Tu szloch nim wstrząsnął i zaczął pokrzykiwać: - Co za nieszczęście, prawda? Co też się
wyrabia, nie?
- Tramwaj go zabił? - spytał szeptem Popławski.
- Jak złoto! - krzyknął Korowiow i spod binokli popłynęły mu potoki łez. - Jak złoto! Byłem świadkiem. Proszę mi wierzyć - raz! i głowy nie ma! Prawa noga trzask, i na połowę! Lewa - trzask
i na połowę! Wszystko przez te tramwaje! - I najwidoczniej nie panując nad sobą, wstrząsany
szlochem Korowiow przywarł nosem do ściany obok lustra. Zachowanie nieznajomego szczerze zdumiało Berliozowego wuja. „A mówią, że w naszych
czasach nie ma współczujących ludzi” - pomyślał kijowianin, czując, że oczy zaczynają mu
wilgotnieć. Atoli jednocześnie jego duszę zasnuła niemiła mgiełka, a do głowy niczym żmijka wśliznęła się obawa o to, czy ów czuły człowiek nie zameldował się czasem w mieszkaniu
nieboszczyka, bo i takie rzeczy się zdarzały.
- Przepraszam, czy pan był przyjacielem mojego Miszy? - spytał, wycierając rękawem lewe, suche
oko, prawym zaś wpatrując się w zbolałego Korowiowa. Ten jednak szlochał tak, iż prócz powtarzających się słów „trzask i na połowę” nie można było niczego zrozumieć. Naszlochawszy się
do syta, Korowiow odkleił się w końcu od ściany i powiedział:
37
- Nie, już nie mogę! Pójdę i łyknę trzysta kropel waleriany na eterze! - I zwróciwszy
ku Popławskiemu zapłakaną twarz, dodał: - Wszystko przez te tramwaje!
- Przepraszam, czy to pan wysłał depeszę? - spytał Maksymilian Andriejewicz, dręczony myślą, kim może być ten przedziwny płaksa.
- To on! - odparł Korowiow, wskazując palcem kota. Popławski wytrzeszczył oczy, sądząc, że się
przesłyszał. - Nie, już nie mogę, nie mam siły - ciągnął Korowiow, siąkając nosem. - Tylko sobie przypomnę:
koło po nodze... takie jedno koło waży z dziesięć pudów... Trzask!... Pójdę, polezę, sen mnie ukoi. -
Tu zniknął z przedpokoju.
Kot natomiast poruszył się, zeskoczył z krzesła, stanął na tylne łapy, wziął się pod boki, otworzył pysk i powiedział:
- No więc to ja wysłałem depeszę. I co dalej?
Maksymilianowi Andriejewiczowi z miejsca zakręciło się w głowie, poczuł słabość w rękach i nogach, upuścił walizeczkę i siadł na krześle naprzeciw kota.
- Chyba spytałem po rosyjsku - powiedział ostro kot - i co dalej?
Popławski nie dał żadnej odpowiedzi.
- Dowód! - pisnął kot, wyciągając grubą łapę. Niczego nie rozumiejąc i nie widząc, prócz dwu gorejących w kocich ślepiach iskier, Popławski
wydobył z kieszeni dowód niczym sztylet. Kot wziął ze stolika pod lustrem okulary w grubej czarnej
oprawie, włożył je na pysk, nabierając jeszcze bardziej imponującego wyglądu, i wyjął dowód z rozdygotanej ręki Popławskiego.
„Ciekawe: zemdleję czy nie?” - pomyślał ten. Z daleka dobiegały szlochy Korowiowa; przedpokój
wypełniły zapachy eteru, waleriany i jeszcze jakiegoś mdlącego świństwa. - Który komisariat wydał dowód? - spytał kot, wpatrzony w jedną ze stron. Odpowiedzi nie było.
- Czterysta dwunastka - odpowiedział sam sobie, wodząc łapą po dowodzie, trzymanym do góry
nogami.
- Oczywiście! Znam ten komisariat. Dają dowody komu popadnie. A ja na przykład takiemu komuś jak pan bym nie dał! Za nic w świecie! Raz bym spojrzał w twarz - i z miejsca odmówił! - kot
rozgniewał się tak, że cisnął dowód na podłogę. - Pańska obecność na pogrzebie zostaje odwołana -
stwierdził oficjalnym tonem. - Będzie pan uprzejmy udać się do miejsca zamieszkania. - I krzyknął w stronę drzwi: - Azazello!
Na ten okrzyk do przedpokoju wbiegł nieduży, kulawy rudzielec w czarnym trykocie, z żółtym
kłem, bielmem na oku i nożem, zatkniętym za skórzany pas. Popławski poczuł, że mu nie starcza powietrza. Wstał i z ręką na sercu zaczął się cofać.
- Azazello, wyprowadź! - rozkazał kot i wyszedł z przedpokoju.
- Popławski - powiedział nosowym głosem przybysz - mam nadzieję, że wszystko zrozumiałeś?
Popławski kiwnął głową. - Wracaj natychmiast do Kijowa - ciągnął Azazello - siedź tam jak trusia i nie myśl o żadnych
moskiewskich mieszkaniach, jasne?
Wprawiający Popławskiego w śmiertelne przerażenie swym kłem, nożem i krzywym okiem, Azazello sięgał ekonomiście ledwie do ramienia, działał jednak energicznie, zbornie i składnie.
Przede wszystkim podniósł dowód i podał go Maksymilianowi Andriejewiczowi, który wziął go
zmartwiałą ręką. Następnie człowiek imieniem Azazello jedną ręką ujął walizkę, drugą zaś otworzył
drzwi i ująwszy Berliozowego wuja pod ramię, wyprowadził go na schody. Tu Popławski przylgnął do ściany. Azazello, nie używając klucza, otworzył walizeczkę, wyciągnął z niej dużą, pieczoną kurę
bez jednej nogi, zawiniętą w zatłuszczoną gazetę i położył ją na schodach. Następnie wyciągnął
jeszcze dwie zmiany bielizny, rzemień do brzytwy, jakąś książkę i futerał - i zepchnął nogą wszystko, prócz kury, w otwór klatki schodowej. Pofrunęła tamże i pusta walizeczka. Słychać było, jak huknęła
na dole; sądząc po dźwięku, jaki wydała, odpadło od niej wieko.
Z kolei rudy bandyta chwycił za nogę kurę i kurą ową z taką straszną siłą trzepnął Popławskiego na płask w ucho, że tułów odskoczył, noga zaś pozostała w ręku Azazella. Jak słusznie powiedział
znakomity pisarz Lew Tołstoj, w domu Obłońskich wszystko się zmąciło. Tak samo rzekłby i w tym
wypadku, Popławskiemu bowiem zmąciło się w oczach. Przemknęła mu w nich podłużna iskra,
za którą podążył jakiś czarny wąż, zaćmiewając na moment blask majowego dnia - i Popławski stoczył się ze schodów, trzymając w ręku swój dowód. Doleciawszy do półpiętra, wybił nogą szybę
i usiadł na stopniu; obok zaś przemknęła w podskokach beznoga kura i spadła w otchłań klatki.
38
Stojący na górze Azazello w mig ogryzł udko i włożywszy kość w boczną kieszeń trykotu, wrócił
do mieszkania, z hukiem zatrzaskując drzwi.
Jednocześnie z dołu dały się słyszeć ostrożne kroki człowieka wchodzącego na górę. Zbiegłszy jeszcze pół piętra w dół, Popławski usiadł na drewnianej ławeczce, by złapać tchu.
Wchodzący na górę starszy człowiek małego wzrostu z nadzwyczaj smutną twarzą,
w staromodnym czesuczowym garniturze i sztywnym słomkowym kapeluszu z zieloną wstążką, zatrzymał się koło Popławskiego.
- Pozwoli pan, że go spytam - powiedział melancholijnie - gdzie jest mieszkanie numer
pięćdziesiąt?
- Wyżej! - stwierdził lakonicznie Popławski. - Najmocniej panu dziękuję - odparł człowiek i udał się na górę; Popławski zaś wstał i pobiegł
na dół.
Narzuca się pytanie, czy Maksymilian Andriejewicz nie popędził na milicję, by złożyć skargę na przestępców, którzy dokonali na nim w biały dzień takiego rozboju? Nie, w żadnym razie; można
to stwierdzić z całą pewnością. Wejść do komisariatu i powiedzieć, że dopiero co kot w okularach
sprawdzał mój dowód, a następnie ktoś w trykocie i z nożem... nie, proszę państwa, Maksymilian
Andriejewicz był rzeczywiście mądrym człowiekiem. Był już na dole, gdy tuż koło drzwi wyjściowych dostrzegł wejście do jakiejś komórki z wybitą
szybą. Popławski schował do kieszeni dowód i rozejrzał się dokoła, spodziewając się ujrzeć
wyrzucone rzeczy. Ale nie było po nich śladu. Ekonomista sam się zdziwił, jak mało go to zmartwiło. Ogarnęła go inna, kusząca myśl: sprawdzić, przy pomocy przybysza, co się dzieje w przeklętym
mieszkaniu. Bo też jeśli przybysz pytał, gdzie ono jest, to szedł do niego po raz pierwszy. Czyli pchał
się teraz prosto w łapy ferajny, zajmującej lokal numer pięćdziesiąt. Coś mówiło Popławskiemu, że ów człowiek opuści mieszkanie bardzo szybko. Maksymilian Andriejewicz nie wybierał się już,
oczywiście, na żaden pogrzeb żadnego siostrzeńca, a do odejścia kijowskiego pociągu zostawało dużo
czasu. Rozejrzał się więc i wśliznął do komórki.
W tym momencie daleko na górze zabrzmiał odgłos zamykanych drzwi. „Wszedł... ” - pomyślał Popławski z zamierającym sercem. W komórce było chłodno, pachniało myszami i butami.
Maksymilian Andriejewicz siadł na jakimś kawałku drewna i postanowił zaczekać. Pozycja była
dogodna; z komórki widać było drzwi wyjściowe klatki numer sześć. Czekać jednak przyszło dłużej, niż się kijowianin spodziewał. Przez cały czas schody były puste.
Słyszalność była dobra i wreszcie na czwartym piętrze stuknęły drzwi. Popławski znieruchomiał. Tak,
jego kroczki. „Schodzi na dół”. Otwarły się drzwi piętro niżej. Kroczki ucichły. Głos kobiecy. Głos smutnego człowieka... tak, jego głos... Powiedział coś w rodzaju: „Daj spokój, na miłość boską” .
Ucho Popławskiego tkwiło w rozbitej szybie. Ułowiło kobiecy śmiech. Szybkie, energiczne kroki
z góry na dół; mignęły kobiece plecy. Z klatki schodowej na podwórze wyszła kobieta z zieloną
ceratową torbą w ręku. A kroczki tamtego człowieka znów dały się słyszeć. „Dziwne! Wraca do tego mieszkania! Czy nie jest aby z tej samej bandy? Tak, wraca. Na górze znów otwarto drzwi. No cóż,
poczekajmy jeszcze”.
Tym razem czekanie trwało krótko. Odgłos drzwi. Kroczki. Kroczki ucichły. Rozpaczliwy krzyk. Miauczenie kota. Znów kroczki szybkie, drobne w dół, w dół, w dół!
Popławski doczekał się. Smutny człowieczek bez kapelusza, w zupełnie mokrych spodniach,
z podrapaną łysiną i obłędnym wyrazem twarzy przemknął obok, żegnając się i mrucząc coś
pod nosem. Zaczął szarpać za klamkę drzwi, nie zdając sobie w panice sprawy, czy otwierają się na zewnątrz, czy do wewnątrz. Wreszcie poradził sobie i wyskoczył na podwórko.
Mieszkanie zostało zbadane. Nie myśląc już ani o nieboszczyku-siostrzeńcu, ani o mieszkaniu,
i powtarzając tylko dwa słowa: „Wszystko jasne! Wszystko jasne!” - Maksymilian Andriejewicz rozdygotany na myśl o niebezpieczeństwie, które mu zagrażało, wybiegł na podwórko i po paru
minutach trolejbus wiózł ekonomistę-planistę w stronę dworca Kijowskiego.
Natomiast malutkiemu człowieczkowi przydarzyła się w czasie, gdy ekonomista siedział w komórce, nader nieprzyjemna historia. Człowieczek ów był w „Rozmaitościach” bufetowym
i nazywał się Andrzej Fokicz Sokow. W czasie prowadzonego w teatrze śledztwa Sokow trzymał się
na uboczu; rzucało się tylko w oczy, że był smutniejszy niż zawsze; zauważono też, iż spytał gońca
Karpowa, gdzie mieszka mag. Tak więc, minąwszy ekonomistę, bufetowy wszedł na czwarte piętro i zadzwonił do mieszkania
numer pięćdziesiąt.
39
Drzwi otwarły się natychmiast, ale bufetowy drgnął, cofnął się i wszedł nie od razu. Było to
zupełnie zrozumiałe. Otworzyła panienka nie mająca na sobie niczego prócz kokieteryjnego,
koronkowego fartuszka i białego czepeczka na głowie. No i jeszcze na nogach nosiła pozłacane pantofelki. Zbudowana była bez zarzutu; za jedyny defekt jej urody można było uznać purpurową
bliznę na szyi.
- No cóż, proszę wejść, jeśli pan dzwonił! - powiedziała panienka, wpatrując się w bufetowego zielonymi, rozwiązłymi oczyma.
Andrzej Fokicz stęknął, zamrugał oczami i wszedł do przedpokoju, zdejmując kapelusz. Akurat
w tym momencie zadzwonił telefon. Bezwstydnica postawiła nogę na krześle, podniosła słuchawkę
i powiedziała: - Halo!
Nie wiedząc, gdzie podziać oczy, bufetowy przestępował z nogi na nogę, myśląc: „To ci służącą
ma ten cudzoziemiec! Paskudztwo jakieś. Tfu! ”. I ratując oczy od paskudztwa, zaczął się rozglądać dokoła.
Wielki, ciemnawy przedpokój był wypełniony niezwykłymi przedmiotami i ubiorami. Na oparcie
krzesła rzucono żałobny czarny płaszcz z ognistym podbiciem, a na stoliku pod lustrem spoczywała
długa szpada z lśniącą złotą rękojeścią. Trzy szpady ze srebrnymi rękojeściami sterczały w rogu tak zwyczajnie, jak parasolki czy laski. Na jelenich rogach wisiały berety z orlimi piórami.
- Tak - mówiła przez telefon służąca. - Słucham? Baron Meigel? Tak! Pan artysta jest dzisiaj
w domu. Tak, będzie rad pana widzieć. Tak, goście... Frak albo ciemny garnitur. Co? Na dwunastą w nocy. - Zakończywszy rozmowę, odłożyła słuchawkę i spytała bufetowego: - Pan sobie życzy?
- Chciałbym koniecznie widzieć obywatela artystę.
- Jak, przepraszam? Osobiście? - Osobiście - odpowiedział smętnie bufetowy.
- Zapytam - stwierdziła służąca z widocznym wahaniem i, uchyliwszy drzwi do gabinetu
nieboszczyka Berlioza, zameldowała: - Messer, zjawił się mały człowieczek, który twierdzi, że jest
mu pan koniecznie potrzebny. - No to niech wejdzie - dobiegł z gabinetu skrzypiący głos Korowiowa.
- Proszę do salonu - powiedziała panienka tak zwyczajnie, jakby była ubrana zgoła po ludzku,
i uchyliwszy drzwi do gabinetu, opuściła przedpokój. Wszedłszy tam, dokąd go zaproszono, bufetowy zapomniał, z czym przyszedł; do tego stopnia
zadziwiło go wnętrze. Przez kolorowe szkła wielkich okien (rezultat fantazji zaginionej bez wieści
jubilerowej) sączyło się niezwykłe, cerkiewne jakby, światło. Mimo że dzień był pełen wiosennego ciepła, w wielkim staroświeckim kominku płonęły drwa. Zresztą w pokoju nie było wcale gorąco,
przeciwnie, wchodzący odczuwał jakąś piwniczną wilgoć. Przed kominkiem, na tygrysiej skórze,
siedział czarny kocur ze zmrużonymi od ognia ślepiami. Był też stół, na widok którego bogobojny
bufetowy aż zadrżał; przykrywał go bowiem cerkiewny brokat. Na brokatowym obrusie stało wiele pękatych, omszałych i zakurzonych butelek. Między butelkami lśnił półmisek; widać było od razu,
że jest ze szczerego złota. Nieduży rudzielec, z nożem za pasem, piekł przed kominkiem kawałki
mięsa na długiej stalowej szpadzie; sok z mięsa kapał w ogień, a dym wzbijał się w przewód kominowy. Pachniało nie tylko pieczystym, ale też bardzo mocnymi perfumami i kadzidłem,
aż bufetowy, który wiedział już z gazet o nagłej śmierci i o adresie Berlioza, pomyślał przez moment,
że odprawia się tu za zmarłego mszę (myśl tę zresztą natychmiast odpędził od siebie jako
bezsensowną). Oszołomiony, usłyszał nagle głęboki bas: - Tak więc, czym mogę panu służyć?
I dostrzegł wówczas w głębokim cieniu tego, kto był mu potrzebny.
Mag spoczywał na jakiejś ogromnej kanapie, wśród porozrzucanych poduszek. Bufetowemu wydało się, że artysta ma na sobie wyłącznie czarną bieliznę i czarne szpiczaste pantofle.
- Jestem kierownikiem bufetu w teatrze „Rozmaitości” - zaczął melancholijnie Andrzej Fokicz.
Artysta wyciągnął przed siebie rękę z połyskującymi na palcach drogimi kamieniami - jakby chciał zamknąć bufetowemu usta - i powiedział z wielkim przejęciem:
- Nie, nie i jeszcze raz nie! Ani słowa więcej! W żadnym wypadku i nigdy w świecie! Do ust
niczego w pańskim bufecie nie wezmę! Wczoraj, łaskawco, przechodziłem koło pańskiej gabloty
i do tej pory nie mogę zapomnieć ani jesiotra, ani bryndzy. Mój drogi, bryndza nie może być zielona. Ktoś pana oszukał. Powinna być biała. Właśnie, a herbata? Przecież to pomyje! Widziałem na własne
oczy, jak jakaś niechlujna dziewczyna lała z wiadra do pańskiego wielkiego samowara surową wodę -
a jednocześnie nalewano zeń herbatę. Nie, mój kochany, tak nie można!
40
- Proszę wybaczyć - powiedział Andrzej Fokicz, oszołomiony tym niespodziewanym atakiem -
ale ja nie w tej sprawie. Jesiotr nic do tego nie ma...
- Jak to nie ma, jeśli jest zepsuty? - Dostarczono nam jesiotra drugiej świeżości - oznajmił bufetowy.
- Skarbie, to bzdura!
- Co bzdura? - Druga świeżość to bzdura. Świeżość może być tylko jedna - pierwsza i zarazem ostatnia. A jeśli
jesiotr jest drugiej świeżości, to znaczy, że jest nieświeży.
- Proszę wybaczyć... - znów zaczął bufetowy, nie wiedząc, jak utemperować czepialskiego artystę.
- Nie wybaczam - twardo powiedział tamten. - Przyszedłem nie w tej sprawie - odrzekł zupełnie zdetonowany bufetowy.
- Nie w tej? - zdziwił się zagraniczny mag. - A jakaż to jeszcze sprawa mogła pana do mnie
sprowadzić? Jeśli mnie pamięć nie myli, to z osób bliskich panu zawodowo znałem jedynie pewną markietankę, a i to, kiedy pana jeszcze nie było na świecie. A zresztą bardzo mi miło! Azazello!
Stołek dla pana kierownika bufetu!
Rudzielec piekący mięso odwrócił się i, przestraszywszy bufetowego swymi kłami, podał mu
zręcznie jeden z niskich, ciemnych dębowych stołków. Innych sprzętów do siedzenia w pokoju nie było.
- Uprzejmie dziękuję - wymamrotał bufetowy i osunął się na stołek. Tylna nóżka sprzętu
natychmiast pękła z trzaskiem i bufetowy, wydawszy okrzyk, boleśnie rąbnął tyłkiem o podłogę. Padając, zawadził nogą o inny stołek i przewrócił sobie na spodnie pełen kielich czerwonego wina.
- Oj, nic pan sobie nie zrobił? - krzyknął artysta. Azazello pomógł bufetowemu wstać i podał mu
inny stołek. Zbolałym głosem Andrzej Fokicz odmówił gospodarzowi, który zaproponował mu zdjęcie spodni i wysuszenie ich nad ogniem; następnie zaś, czując się w mokrych spodniach i bieliźnie nader
niezręcznie, siadł bojaźliwie na innym stołku.
- Co do mnie, lubię siedzieć nisko - powiedział artysta - wtedy spadać jest mniej niebezpiecznie.
Tak więc zatrzymaliśmy się na jesiotrze. Skarbie mój, dewizą każdego bufetowego powinna być świeżość, świeżość i jeszcze raz świeżość. O właśnie, może by pan skosztował...
Tu, w purpurowym poblasku, padającym od strony kominka, błysnęła przed bufetowym szpada;
Azazello położył na złotym talerzu syczący kawałek mięsa, skropił go sokiem z cytryny i podał Andrzejowi Fokiczowi złoty dwuzębny widelec.
- Serdecznie... ja...
- O nie, proszę spróbować! Bufetowy włożył przez uprzejmość kawałek mięsa do ust i natychmiast zrozumiał, że je coś
naprawdę bardzo świeżego, a przede wszystkim niezwykle smacznego. Jednak w trakcie żucia
pachnącego, soczystego kęska, Sokow omal się nie udławił i nie upadł na podłogę po raz wtóry.
Z sąsiedniego pokoju wleciał duży, ciemny ptak i lekko musnął skrzydłem łysinę bufetowego. Następnie siadł nad kominkiem, koło zegara; okazało się, że to sowa. „Boże jedyny! ” - pomyślał
Andrzej Fokicz, nerwowy jak wszyscy bufetowi. - A to ci dopiero mieszkanko!.
- Kieliszek wina? Białe czy czerwone? Wina jakich krajów raczy pan pijać o tej porze? - Najmocniej... ja nie piję.
- Niesłusznie! A może zagrałby pan partyjkę w kości? Czy też woli pan jakieś inne gry? Domino,
karty?
- Ja nie gram - powiedział, zmęczony już, bufetowy. - Zupełnie kiepsko - stwierdził gospodarz. - Wybaczy pan, ale w mężczyznach unikających wina,
gier, towarzystwa pięknych dam i biesiadnych pogawędek, kryje się coś niedobrego. Tacy ludzie są
albo ciężko chorzy, albo potajemnie nienawidzą otoczenia. Co prawda, są wyjątki. Wśród osób, które siadały ze mną do stołu, zdarzali się czasem łajdacy! Słucham więc. O co chodzi?
- Wczoraj był pan uprzejmy pokazywać różne sztuczki...
- Ja? - krzyknął zdumiony mag. - Pan wybaczy! Nawet mi jakoś nie wypada! - Przepraszam - rzekł speszony bufetowy - ale przecież... seans czarnej magii...
- Ach, tak, owszem! Mój drogi, wyjawię panu sekret: nie jestem żadnym artystą, miałem po prostu
chęć zobaczyć moskwian w gromadzie, a w teatrze było najporęczniej. Tak więc moja świta - tu
wskazał na kota - urządziła ten seans, a ja tylko siedziałem i patrzyłem na widzów. Niechże pan jednak tak nie blednie! Proszę powiedzieć, co pana sprowadza w związku z tym seansem?
- Raczy pan sobie przypomnieć, że tam między innymi spadały z sufitu papierki. - Bufetowy
ściszył głos i obejrzał się w zakłopotaniu. - No to wszyscy je połapali.
41
A potem przychodzi do bufetu jakiś młodzieniec, daje czerwońca, wydaję mu osiem pięćdziesiąt
reszty... Za nim następny...
- Też młodzieniec? - Nie, leciwy. Potem trzeci, czwarty... Wszystkim wydaję resztę. A dzisiaj zaczynam sprawdzać
kasę, patrzę: a zamiast pieniędzy mam kawałki papieru... Orżnęli bufet na sto dziewięć rubli.
- Ajajaj! - zakrzyknął artysta. - Czyżby myśleli, że to prawdziwe pieniądze? Wierzyć mi się nie chce, żeby to zrobili świadomie!
Bufetowy łypnął melancholijnie okiem i nic nie powiedział.
- Czyżby oszukiwali? - spytał trwożnie mag. - Czyżby w Moskwie mogli się znaleźć oszuści?
W odpowiedzi bufetowy uśmiechnął się z taką goryczą, że wątpliwości prysły: tak, oszuści mogli się w Moskwie znaleźć.
- To świństwo! - oburzył się Woland. - Pan jest biedny... Przecież pan jest biednym człowiekiem,
prawda? Bufetowy wciągnął głowę w ramiona tak, że od razu widać było jego biedę.
- Ile pan ma oszczędności?
Pytanie zostało zadane tonem współczującym; jednakże pytania tego typu trudno nie uznać
za mało delikatne. Bufetowy zawahał się. - Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy rubli w pięciu kasach oszczędnościowych - powiedział
zachrypły głos w sąsiednim pokoju. - I dwieście złotych dziesiątek w domu, pod podłogą.
Bufetowy jakby się zrósł ze stołkiem. - Pewnie, że to nic wielkiego - powiedział protekcjonalnie Woland - chociaż właściwie tyle też
panu nie potrzeba. Kiedy pan umrze?
Tutaj bufetowy się oburzył. - Nikt tego nie wie i nic do tego nie ma - odparł.
- Myślałby kto, że nie wie - dał się słyszeć ten sam chrapliwy głos z gabinetu. - Widzicie go,
dwumian Newtona się znalazł. Umrze za dziewięć miesięcy, w lutym przyszłego roku, na raka
wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu, sala numer cztery. Twarz bufetowego zżółkła.
- Dziewięć miesięcy - liczył w zamyśleniu Woland - dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy...
Okrągłe dwadzieścia siedem tysięcy na miesiąc. Słabiutko, ale na skromne życie starczy... A jeszcze te dziesiątki...
- Z dziesiątek nie skorzysta - wtrącił ten sam głos, od którego serce Sokowa lodowaciało. - Po jego
śmierci dom zburzą i dziesiątki zdadzą do banku. - A w ogóle nie radziłbym panu iść do kliniki - ciągnął artysta. - Jaki sens umierać na sali,
gdzie rzężą i chrypią nieuleczalni? Czy nie lepiej wydać za te dwadzieścia siedem tysięcy przyjęcie
i zażywszy truciznę, przenieść się na tamten świat przy dźwiękach gitar, w otoczeniu podchmielonych
ślicznotek i dziarskich druhów? Bufetowy znieruchomiał i bardzo się postarzał. Pod oczami wystąpiły mu ciemne kręgi, policzki
obwisły, a dolna szczęka opadła.
- Rozmarzyliśmy się jednak - zawołał gospodarz - więc przejdźmy do sprawy. Niech pan pokaże te swoje papierki.
Zdenerwowany bufetowy sięgnął do kieszeni po paczuszkę, rozwinął gazetę i osłupiał; w gazecie
leżały czerwońce.
- Drogi mój, pan rzeczywiście niedomaga - powiedział, wzruszając ramionami, Woland. Sokow wstał z nieswoim uśmiechem.
- Aa... - powiedział zająkliwie - a jeśli one znowu... tego...?
- Hm... - zastanowił się artysta. - No cóż, wtedy prosimy znowu do nas. Serdecznie zapraszamy. Miło mi było poznać.
Tu z gabinetu wyskoczył Korowiow i, wczepiwszy się w rękę bufetowego, zaczął nią trząść,
prosząc Andrzeja Fokicza, aby wszystkim, absolutnie wszystkim przekazał od niego ukłony. Kiepsko zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, bufetowy skierował się do przedpokoju.
- Hella, odprowadź! - wołał Korowiow.
Znowu w przedpokoju ukazała się ta ruda i naga! Bufetowy przecisnął się przez drzwi
i pisnąwszy: „do widzenia! ”, poszedł jak pijany. Zszedłszy nieco niżej, zatrzymał się, siadł na stopniu, wyciągnął paczuszkę i sprawdził. Czerwońce były na swoim miejscu. Z mieszkania na tym
właśnie piętrze wyszła tymczasem kobieta z zieloną torbą. Ujrzawszy siedzącego na stopniu i tępo
wpatrzonego w czerwońce człowieka, uśmiechnęła się doń i powiedziała refleksyjnie:
42
- Ależ mamy dom!... Ten też pijany od samego rana. Na schodach znów szybę wybili. -
I przypatrzywszy się bufetowemu uważnie, dodała: - Oho, ale u was, obywatelu, tych czerwońców
cała masa! Podzieliłbyś się może ze mną, co? - Zostaw mnie w spokoju, na Boga - przestraszył się bufetowy i zapobiegliwie schował pieniądze.
Kobieta roześmiała się:
- Idź do diabła, skąpiradło jedno! Żartowałam... - I poszła w dół. Bufetowy zaś powoli wstał i podniósłszy rękę, żeby poprawić kapelusz, przekonał się, że nie ma
go na głowie. Strasznie mu się nie chciało wracać, ale i żal było kapelusza. Przez chwilę się zawahał,
potem jednak wrócił i zadzwonił.
- Czego pan sobie jeszcze życzy? - spytała przeklęta Hella. - Zapomniałem kapelusika - szepnął bufetowy, pokazując swą łysinę. Hella odwróciła się,
bufetowy zaś splunął w myśli, zamykając oczy. Kiedy je otworzył, Hella podawała mu jego kapelusz
i szpadę z ciemną rękojeścią. - To nie moje - szepnął bufetowy, odsuwając szpadę i szybko wkładając kapelusz.
- Czyżby pan przyszedł bez szpady? - zdziwiła się Hella.
Odburknąwszy coś w odpowiedzi, bufetowy szybko poszedł w dół. Jego głowie było w kapeluszu
jakoś niewygodnie i za gorąco; zdjął go więc - i podskoczył z przerażenia z cichym okrzykiem; trzymał bowiem w rękach aksamitny beret z postrzępionym kogucim piórem. Przeżegnał się. W tejże
chwili beret zamiauczał i zmieniwszy się w czarnego kociaka, wskoczył z powrotem na głowę
Andrzeja Fokicza, wpijając się wszystkimi pazurami w jego łysinę. Z krzykiem rozpaczy bufetowy popędził w dół, kociak zaś zeskoczył mu z głowy i śmignął schodami w górę.
Wyskoczywszy na zewnątrz, bufetowy pocwałował do bramy i porzucił na zawsze diabelski dom
numer trzysta dwa-a. Wiadomo doskonale, co się z nim działo dalej. Wybiegł z bramy, rozejrzał się dziko dokoła, jakby
czegoś szukając. Po chwili był już po drugiej stronie ulicy, w aptece. Ledwie wyrzekł: „Proszę mi
powiedzieć... ” - gdy kobieta za kontuarem krzyknęła:
- Całą głowę macie porozcinaną, obywatelu! W pięć minut później był już obwiązany gazą. Dowiedział się też, że za najlepszych specjalistów
od chorób wątroby uznawani są profesorowie Bernadski i Kuźmin, i spytawszy, do którego jest bliżej,
zarumienił się z radości, gdy mu powiedziano, że Kuźmin mieszka po drugiej stronie podwórza w małym białym domku. W dwie minuty później był już w tym domku.
Budowla była staroświecka, ale nadzwyczaj przytulna. Bufetowy zapamiętał spotkaną najpierw
staruszkę-piastunkę, która chciała wziąć odeń kapelusz; ponieważ jednak go nie miał, poszła sobie dokądś, poruszając bezzębnymi ustami.
Zamiast niej zjawiła się przed lustrem i bodaj pod jakimś łukowatym sklepieniem kobieta
w średnim wieku. Oświadczyła, że można się zapisać dopiero na dziewiętnastego, nie wcześniej.
Bufetowy natychmiast pojął, co go może uratować. Posłał gasnące spojrzenie w stronę przedpokoju, gdzie czekały trzy osoby i wyszeptał:
- Jestem śmiertelnie chory...
Skonsternowana kobieta popatrzyła na jego zabandażowaną głowę i po chwili wahania powiedziała:
- No cóż... - A następnie wpuściła go do przedpokoju. W tej samej chwili otworzyły się
przeciwległe drzwi i błysnęły w nich złote binokle.
- Obywatele, ten chory wejdzie poza kolejką - powiedziała kobieta w fartuchu. Bufetowy nawet się nie obejrzał, gdy już znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina.
W podłużnym pokoju nie było niczego strasznego, oficjalnego ani medycznego.
- Co panu jest? - spytał przyjemnym głosem profesor Kuźmin, patrząc z lekkim niepokojem na obandażowaną głowę pacjenta.
- Właśnie dowiedziałem się z wiarygodnych ust - rzekł bufetowy, patrząc dzikim wzrokiem
na jakieś zbiorowe zdjęcie za szkłem - że w lutym przyszłego roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan go zatrzyma.
Profesor Kuźmin, jak siedział, tak się osunął na skórzane, gotyckie oparcie fotela.
- Pan wybaczy, nie rozumiem... Był pan u lekarza, tak? Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę?
- U jakiego znowu lekarza?... Gdyby pan zobaczył tego lekarza! - odparł bufetowy i nagle zaszczekał zębami.
- A na głowę proszę nie zwracać uwagi, nie ma nic wspólnego. Proszę plunąć na głowę, nie ma nic
do rzeczy. Proszę zatrzymać raka wątroby.
43
- Za pozwoleniem, kto panu powiedział?
- Proszę mu wierzyć! - żarliwie poprosił bufetowy. - On wie!
- Nic nie rozumiem - powiedział profesor, wzruszając ramionami i odsuwając się z fotelem od biurka. - Skąd ten ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? W dodatku nie będąc lekarzem!
- W sali numer cztery - odparł bufetowy.
Tu profesor popatrzył na pacjenta, na jego głowę i mokre spodnie; popatrzył i pomyślał: „Tego mi tylko brakowało! Wariat! ”. Spytał:
- Wódkę pan pije?
- Nigdy, ani kropelki - odrzekł bufetowy.
W chwilę potem leżał już rozebrany na chłodnej, pokrytej ceratą kozetce, profesor zaś ugniatał mu brzuch. Należy stwierdzić, że następnie bufetowy zdecydowanie poweselał. Profesor kategorycznie
oświadczył, że na razie, przynajmniej w danym momencie, żadnych objawów raka nie ma. Ale jeśli
jest jak jest, i przestraszył go jakiś szarlatan, to powinien zrobić wszystkie analizy... Zapisywał więc kartki papieru, wyjaśniając, dokąd pójść i co zanieść. Dał też skierowanie do profesora-neuropatologa
Bourreugo, tłumacząc bufetowemu, że nerwy ma nie w porządku.
- Ile jestem panu winien, profesorze? - delikatnym i drżącym głosem spytał bufetowy, wyciągając
gruby portfel. - Wedle pańskiego uznania - odparł sucho profesor. Bufetowy wyjął trzydzieści rubli i położył je
na stole, następnie zaś ruchem nieoczekiwanie miękkim, niby gestem kociej łapy, umieścił
na czerwońcach zawinięty w gazetę pobrzękujący słupek. - A to co takiego? - spytał Kuźmin, podkręcając wąsa.
- Proszę nie gardzić, panie profesorze - wyszeptał bufetowy. - Błagam, niech pan zatrzyma raka.
- Niech pan natychmiast zabierze swoje złoto - powiedział dumny z siebie profesor - i niech pan lepiej dba o swoje nerwy. A także zaraz jutro odda mocz do analizy, nie pije za dużo herbaty i je
zupełnie bez soli.
- Nawet zupy nie solić? - spytał bufetowy.
- Niczego! - rozkazał Kuźmin. - Ech! - westchnął melancholijnie bufetowy, popatrzył z nabożeństwem na profesora i zabrawszy
dziesiątki, ruszył tyłem w stronę drzwi.
Chorych było tego wieczora niewielu; ostatni wyszedł przed zmrokiem. Zdejmując fartuch, profesor spojrzał na miejsce, na którym bufetowy położył czerwońce, i stwierdził, że nie ma tam
żadnych pieniędzy, natomiast leżą trzy etykietki z butelek „Abrau-Durso”.
- Diabli wiedzą, co się dzieje! - wymamrotał Kuźmin, zamiatając podłogę połą fartucha i obmacując papierki. - Okazuje się, że to nie tylko schizofrenik, ale i kanciarz! Ale nie rozumiem,
czego ode mnie chciał? Skierowanie na analizę moczu? Ależ tak! Ukradł płaszcz! - I profesor rzucił
się do przedpokoju, wciąż z jedną ręką w rękawie fartucha. - Kseniu Nikiticzno! - zawołał
przenikliwie we drzwiach. - Proszę popatrzeć, czy płaszcze są? Okazało się, że płaszcze są. Ale za to, gdy profesor, ściągnąwszy wreszcie fartuch, powrócił
do biurka, zastygł jak wryty z wzrokiem przykutym do blatu. Tam gdzie leżały etykietki, siedział
czarny kociak-sierotka ze smutnym wyrazem pyszczka i miauczał nad spodkiem z mlekiem. - Za pozwoleniem, co to jest?! To już... - I Kuźmin poczuł chłód w tyle głowy.
Na cichy, płaczliwy okrzyk profesora przybiegła Ksenia Nikiticzna i uspokoiła go zupełnie,
powiedziawszy, że kociaka podrzucił któryś z pacjentów i że u profesorów często się to zdarza.
- U ludzi jest bieda - wyjaśniała - a my jednak... Zaczęli zgadywać, kto mógłby podrzucić. Podejrzenie padło na staruszkę z wrzodem żołądka.
- Jasne, że to ona - mówiła Ksenia Nikiticzna. - Pomyślała sobie: tak czy owak umrę, a kociaka
żal. - Chwileczkę! - krzyknął Kuźmin. - A mleko? Też przyniosła? A spodek?
- Przyniosła we flaszeczce i u nas nalała na spodek - wyjaśniła Ksenia Nikiticzna.
- Tak czy owak proszę zabrać i kociaka, i spodek - powiedział Kuźmin i sam odprowadził Ksenię Nikiticznę do drzwi. Kiedy jednak wrócił, sytuacja się zmieniła.
Wieszając fartuch na gwoździu, Kuźmin usłyszał dobiegający z podwórka śmiech. Wyjrzał i, rzecz
jasna, zbaraniał. Przez podwórko biegła w stronę przeciwległej oficyny pani, mająca na sobie tylko
halkę. Profesor wiedział nawet, że nazywa się Maria Aleksandrowna. Śmiał się jakiś chłopak. Tymczasem za ścianą, w pokoju córki profesora, patefon zagrał fokstrota Alleluja i w tym samym
momencie za plecami Kuźmina dało się słyszeć ćwierkanie. Uczony obejrzał się i zobaczył dużego
wróbla, skaczącego po biurku.
44
„Hm... Tylko spokój... - pomyślał profesor - wleciał, kiedy odszedłem od okna. Wszystko
w porządku! ” - oświadczył sam sobie, czując, że wszystko jest w absolutnym nieporządku, przede
wszystkim z powodu tego wróbla. Przyjrzawszy mu się, profesor stwierdził, że wróbel nie był zwyczajnym wróblem. Paskudny wróbelek kulał na lewą nóżkę i, najwyraźniej się wygłupiając,
powłóczył nią w synkopowanym rytmie; jednym słowem podtańcowywał przy dźwiękach patefonu
fokstrota, niczym pijak przy barze. Słowem zachowywał się całkiem po chamsku i bezczelnie popatrywał na profesora.
Ręka Kuźmina spoczęła na telefonie; chciał zadzwonić do swego kolegi, profesora Bourreugo,
i spytać, co mogą znaczyć takie wróbelki, kiedy się ma sześćdziesiątkę i w dodatku nagle zaczyna
kręcić się w głowie. Wróbelek zaś tymczasem usiadł na będący podarunkiem kałamarz, narobił doń (ja nie żartuję!),
następnie zaś wzleciał do góry i wisząc w powietrzu, walnął z rozmachu twardym jak stal dziobem
w szkło fotografii, demonstrującej pełny zestaw absolwentów uniwersyteckich z rocznika 1894 - i rozbiwszy to szkło na drobne kawałki, wyleciał przez okno.
Zamiast dzwonić do kolegi Bourreugo, profesor wykręcił inny numer, do składnicy pijawek,
i powiedział, że on, profesor Kuźmin, prosi o natychmiastowe przysłanie mu pijawek do domu.
Odłożywszy słuchawkę na widełki, Kuźmin znów odwrócił się w stronę biurka i krzyknął. Przy biurku siedziała kobieta w czepku siostry miłosierdzia, trzymała torbę z napisem „Pijawki”.
Profesor zaś krzyknął, ujrzawszy jej usta. Były to usta męskie, krzywe, od ucha do ucha,
ze sterczącym kłem. Oczy siostry były martwe. - Pieniążki zabiorę - powiedziała siostra męskim basem. - Po co mają tutaj leżeć. - Tu zagarnęła
etykietki swoimi pazurami i zaczęła rozpływać się w powietrzu.
Minęły dwie godziny. Profesor Kuźmin siedział w sypialni na łóżku; na jego skroniach, szyi i za uszami wisiały pijawki. W nogach łóżka, na jedwabnej pikowanej kołdrze przysiadł siwowąsy
profesor Bourre. Patrzył na Kuźmina współczująco i pocieszał go, mówiąc, że wszystko to głupstwo.
W oknie była już noc.
Co jeszcze dziwnego działo się tej nocy w Moskwie, nie wiemy i dociekać nie zamierzamy - tym bardziej że czas nam już przejść do drugiej części naszej prawdziwej opowieści. Za mną, czytelniku!
45
Wilfried F. Schoeller
Mistrz i Małgorzata
Fragment książki: Michaił Bułhakow, przeł. Barbara Kocowska,
Wydawnictwo Dolnośląskie 2000.
Przez dwanaście lat Bułhakow zmagał się z powieścią Mistrz i Małgorzata, nie mając żadnych szans na jej publikację. Wydana dopiero
w 1966 r. (jeszcze w ocenzurowanej postaci) książka, którą autor nazwał
swoim „zachodem słońca”, jest arcydziełem: wspaniałą rozprawą z drobnomieszczaństwem i funkcjonariuszami partyjnymi, beneficjentami
i chwalcami systemu; fantastyczną grą rodem z Gogola, romantyków
niemieckich i Dostojewskiego; namiętną historią miłosną; eposem o Bogu
i diable; czarną teodyceą. Żaden pisarz rosyjski ery stalinowskiej nie stworzył równie śmiałego
dzieła. Wszystkie wątki zawarte w pozostałych utworach Bułhakowa zostały
w tej książce ujęte, uporządkowane i rozwinięte. „Najpierw uporać się, potem umrzeć” - mawiał Bułhakow.
Najwcześniejszą wersję z 1928 r., podobnie jak wiele innych prób,
Bułhakow zniszczył. To autodafe, a także inne akty zniszczenia własnej twórczości, można umieścić w szeregu zdarzeń „diabelskich”, przenikających jego dorobek literacki. Pożar w domu Elpita jest
spotęgowanym do apokaliptycznych rozmiarów obrazem zniszczenia, którego ofiarą padły
np. wczesne wersje Zapisków młodego lekarza, unicestwione we Władykaukazie pierwsze dramaty
oraz Dzienniki. Od jesieni 1932 r. Bułhakow wznowił intensywne prace nad powieścią. 2 sierpnia 1933 r. pisał
do Wikientija Wieriesajewa: „Zagnieździł się we mnie demon! Już w Leningradzie i teraz tu, łapiąc
powietrze w mojej klitce, kreślę od nowa strona po stronie zniszczoną przed trzema laty powieść. Po co? Nie wiem. Dla własnej przyjemności. Niech ją Leta pochłonie! Zresztą z pewnością wkrótce
zaniecham pisania”. Sam sobie jednak zaprzeczył; nieprzerwanie pisał dalej. Dzienniki Jeleny
Bułhakowej zawierają liczne uwagi o ciągłej pracy nad tekstem. Zachowało się ponad tysiąc stron
brulionów, pierwotne wersje zawarte w tomie Czarny mag liczą około 400 stron, czyli w przybliżeniu tyle samo, ile liczy sama powieść. Badacze nie są zgodni co do tego, czy powieść miała sześć
czy może osiem redakcji. Od maja 1938 r. Olga Bokszańska, siostra Jeleny, pisała pod dyktando tekst
powieści. W liście do żony z 3 czerwca 1938 r. Bułhakow pisał: „Tak, powieść... Świerzbią mnie ręce, by opisać atmosferę, w której przenika ona na zapisane maszynowym pismem stronice, ale muszę
z tego niestety zrezygnować!” Opanował go jakiś szał pisania: „Jestem pogrzebany w powieści.
W głowie wszystko jest gotowe, wszystko jest jasne. Odizolowałem się całkowicie”. W połowie czerwca 1938 r. redakcja została zakończona. 19 września Jelena Bułhakowa odnotowała
w Dzienniku: „Dziś M. A. zasiadł do korekty czerwcowej wersji Mistrza i Małgorzaty”. Ostateczny
tytuł powieść uzyskała dopiero w szóstej wersji. Dalsze korekty Bułhakow nanosił jeszcze w 1940 r.
Śmierć przeszkodziła w ukończeniu prac. Potomności pozostało dzieło skończone i uznane przez
autora, nawet przy założeniu, że gdyby pisarz żył dłużej, pracowałby nad nim dalej. Pod tym
względem Bułhakowa można porównać z malarzami, którzy traktują swą sztukę jako proces
nieustannego przemalowywania dzieł.
Z zachowanych świadectw nie można wnioskować o poważnych próbach opublikowania
utworu. Jedynie w 1928 r. autor wysłał pierwszy rozdział powieści, zatytułowanej jeszcze wówczas
Konsultant z kopytem do wydawnictwa Niedra. Bułhakow nie miał zapewne złudzeń co do możliwości
publikacji. Autoironicznie pisał 24 marca 1937 r. do Pawła Popowa: „Niektórzy ludzie, którzy dobrze mi życzą, znaleźli bardzo osobliwą metodę pocieszania mnie. Nieraz słyszałem podejrzane,
namaszczone wypowiedzi: »Nie szkodzi, po pana śmierci wszystko zostanie wydrukowane«. Jestem
im oczywiście bardzo wdzięczny!” 2 maja 1939 r. Jelena uwieczniła żartobliwą wypowiedź męża, że wkrótce przedłoży powieść w cenzurze i potem zostanie ona skierowana do druku. „Wszyscy
chichotali z zakłopotaniem”.
46
W powieści Bułhakowa z najwyższym artyzmem przeplatają się trzy wątki. Z zewnątrz
stwarzają one wrażenie montażu rozmaitych segmentów, wewnętrzna struktura ich powiązań
wykazuje wręcz żelazną logikę. Pierwszy wątek rozwija się w latach trzydziestych, których w powieści nie da się zidentyfikować za pomocą dat, a jedynie rozpoznać w postaci kolorytu epoki.
W Moskwie pojawia się osobliwa postać: Woland, kuglarz i mistrz czarnej magii, którego imię długo
pozostaje nieujawnione, w ciągu kilku dni wprowadza zamęt w mieście. Zdumiewa i szokuje przepowiedniami, usuwa lokatorów z mieszkania i zajmuje lokal dla siebie i swojej świty. Pod jego
kierunkiem w kabarecie rozgrywają się niezwykłe zdarzenia, pod jego wpływem dochodzi do skandali
w radzieckiej stolicy. Do świty Wolanda należy dziwna postać, występująca pod wieloma imionami,
oraz czarny kot Behemot wyposażony w ludzkie umiejętności i niezwykłą zdolność transformacji. Woland to po prostu diabeł, który odwiedza współczesną Moskwę i w ciągu kilku dni bogatych
w wydarzenia powoduje zamieszanie i wprawia ludzi w konfuzję.
Drugi wątek przewijający się w powieści dotyczy Mistrza, pozbawionego nazwiska pisarza, wyposażonego jednak w cechy samego Bułhakowa i spełniającego rolę jego porte parole. W dziejach
życia Mistrza znajduje wyraz izolacja i osamotnienie pisarza oraz poczucie funkcjonowania
w enklawie. Spotyka Małgorzatę, która jest nie tylko muzą i ukochaną, ale próbuje też ocalić
maszynopis jego powieści o Piłacie. Trzecim miejscem akcji, oddalonym w czasie o 2000 lat, jest biblijna Jerozolima, nazwana
w powieści Jeruszalajim. Piłat, namiestnik Judei, jest główną postacią tego wątku, opowiadającego
o Jeszui Ha-Nocri, jego osądzeniu, drodze krzyżowej i ukrzyżowaniu na Łysej Górze, oraz o wewnętrznych zmaganiach i marzeniach rzymskiego urzędnika. Ta opowieść o Piłacie,
rozmieszczona w trzech fragmentach w całej książce, pochodzi z rękopisu Mistrza, jest zatem
powieścią w powieści.
Każdy z trzydziestu dwóch rozdziałów odbiega jednak w warstwie narracyjnej i formie
od poprzedniego, tak że powieść wydaje się zbudowana z wielu segmentów, odwołujących się
z kolei do innych wzorców epickich, np. do satyry, surrealistycznego snu, opowieści obłąkanego,
historii kryminalnej, baśni, fantasmagorii, czarodziejskiej przemiany, powieści przygodowej i odcinkowej, opowieści o duchach, diabelskiej groteski, biblijnej przypowieści, ludowej opowieści
o Fauście oraz kultu szatana. Poszczególne rozdziały wydają się połączone techniką montażu
filmowego: przejścia zostały złagodzone za pomocą tonów, ruchów i barw oraz przenikania motywów, cięcia są jednak widoczne.
Niestety, nie można już zrekonstruować warsztatu literackiego Bułhakowa. Dlatego nie da się
wskazać wszystkich wykorzystanych, zacytowanych czy przywołanych w aluzjach książek, które w Mistrzu i Małgorzacie odgrywają role niewidzialnych bohaterów tego wspaniałego obszaru fantazji.
Lektura Talmudu z pewnością wywarła na Bułhakowa taki sam wpływ, jak motywy i skojarzenia
zaczerpnięte z dzieł Goethego, E.T.A. Hoffmanna i Edgara Allana Poe. Pisarz studiował Renana Życie
Jezusa, mógł też przywołać religijne teksty ojca, a także książkę Farrara o Chrystusie. To tylko kilka wskazówek: do Mistrza i Małgorzaty przeniknęło mnóstwo lektur.
Porządku tego epickiego labiryntu nie da się jednak odczytać, traktując go jako rezultat procesów
dziejowych, konstelacji historycznej i wykorzystanych cytatów, a jedynie wówczas, gdy samodzielnie wkroczy się do jego wnętrza. Taka decyzja oznacza całkowite rzucenie się w wir wyzwalanego
przez arcydzieło halucynacyjnego zamętu w poszukiwaniu charakterystycznych schematów.
Powieść zaczyna się od wręcz perfidnie idyllicznej sceny w jednym z moskiewskich parków.
Berlioz, przewodniczący zarządu jednej z największych moskiewskich organizacji literackich, zwanej w skrócie Massolit, oraz redaktor literackiego miesięcznika (MiM 9-10) przechadza się z poetą
Ponyriowem, pisującym pod pseudonimem Bezdomny propagandowe wiersze. Tematem ich rozmowy
jest fakt nieistnienia Jezusa i zaciekła negacja religii, reprezentowana przez ateistycznych fundamentalistów, „Bezbożników”, wydających w Moskwie własne czasopismo. Do rozmowy wtrąca
się dziwny przybysz (MiM 17), który twierdzi, że Jezus jednak istniał; obcy okazuje się specjalistą
w dziedzinie czarnej magii (MiM 25) i w zdumiewający sposób przepowiada śmierć Berlioza.
Powtórzeniem początku zdania wypowiedzianego przez dziwnego cudzoziemca rozpoczyna
się opowieść biblijna. Stopniowo staje się jasne, że to diabeł zainicjował powstanie tego tekstu.
Poncjusz Piłat, namiestnik Judei, wzywa przed swoje oblicze uwięzionego Jeszuę, aby z nim
porozmawiać. Człowiek ów miał na sobie stary, podarty, błękitny chiton, głowę spowitą białym zawojem i przepasaną rzemykiem, ręce zaś związane z tyłu. Pod lewym okiem widać było wielki siniak,
a w kącie ust szramę z zaschniętą krwią. (MiM 28-29) W tej udręczonej postaci można też upatrywać
wizerunek ofiary stalinowskich tortur.
47
Jeszua jest oskarżony o podburzanie ludności do zniszczenia Świątyni. Wyrok śmierci jest już
gotowy, ale Piłat wolałby ułaskawić skazanego. Najwyżsi kapłani żydowscy obawiają się jednak,
że oskarżony okaże się ideologicznym odstępcą. Udręczony więzień zdradza przedstawicielowi władzy rzymskiej swoją utopię: Mówiłem między innymi [...] że wszelka władza to gwałt zadawany
ludziom i że przyjdzie czas, kiedy nie będzie władzy Cezarów ani żadnej innej. Ludzie wstąpią
do królestwa prawdy i sprawiedliwości, gdzie żadna władza nie będzie potrzebna. (MiM 44)
Komunistycznej utopii o społeczeństwie bezklasowym pisarz przeciwstawia marzenie o zaniku
państwa, ewangelię pacyfizmu i życia opartego na podstawach etycznych.
Wbrew własnej woli Piłat skazuje Jeszuę na śmierć, żywi jednak ukrytą nadzieję, że zgodnie
z obyczajem w przeddzień święta Pesach będzie mógł go ułaskawić. Arcykapłan jest jednak temu przeciwny i pragnie łaski dla innego przestępcy. Wyrok na Jeszuę oraz dwóch innych złoczyńców:
Dismasa i Gestasa, zostaje więc utrzymany w mocy.
Po publicznym ogłoszeniu wyroku akcja powieści powraca do letniego wieczoru nad moskiewskimi Patriarszymi Stawami. Berlioz ginie w wypadku, jak to zostało przepowiedziane.
Niezwykły cudzoziemiec dał swoją magiczną przepowiednią siódmy dowód na istnienie diabła. (MiM
65) Bezdomny ściga Wolanda i jego osobliwych towarzyszy aż nad brzeg rzeki Moskwy i tam
zostaje okradziony z przyodziewku. W samej bieliźnie zjawia się w domu nazwanym imieniem rosyjskiego klasyka, Gribojedowa, siedzibie Massolitu, gdzie właśnie odbywa się posiedzenie
literatów. Z zszarpanymi nerwami i w niekompletnym stroju wpada w sam środek przedstawionej
z gryzącą ironią sceny i zostaje bez ceregieli odesłany do moskiewskiego szpitala psychiatrycznego. Aż do tego momentu Bezdomny błąkał się w gąszczu niezwykłych wydarzeń: upiorny
cudzoziemiec, rozmowa o Jezusie i istnieniu diabła, przepowiednia śmierci, wypadek i przedziwni
towarzysze przybysza: nader podejrzany dyrygent i kot, ogromny jak wieprz, czarny jak sadza czy gawron, z fantazyjnymi, kawaleryjskimi wąsami. (MiM 73) Ten ciąg potwornych zdarzeń zawiódł
poetę do zakładu zamkniętego.
Następnego dnia rano dyrektor teatru „Rozmaitości” Stiopa Lichodiejew budzi się w swoim
pokoju w mieszkaniu, którego jednym z lokatorów był też Berlioz. Przy łóżku siedzi nieznajomy, który przedstawia się jako Profesor czarnej magii Woland, (MiM 117; po raz pierwszy w powieści
pada tu jego nazwisko). Z zamętu w głowie Lichodiejewa wyłania się wspomnienie kontraktu
zawartego poprzedniego dnia z magikiem. Jak duchy zjawiają się towarzysze Wolanda, m.in. także ktoś nieduży, ale niezwykle szeroki w barach, w meloniku na głowie (MiM 123), ze sterczącym
ogniście rudą czupryną, czyli Azazello. Pełna wyrazu szczegółowość charakterystyki owych
zmieniających się postaci karykaturą przelotnie łagodzi strach. Nim Lichodiejew zdoła w pełni dojść do siebie, diabelska trupa ekspediuje go z mieszkania i w niewyjaśniony sposób przenosi do Jałty.
W zakładzie psychiatrycznym Bezdomny ma opisać swoje przeżycia, by w ten sposób zapanować
nad własną przeszłością, nie udaje się to jednak, bo zagadkowe wydarzenia wydają mu się
pozbawione porządkującego sensu. Pojedynek między profesorem i poetą (MiM 125) kończy się porażką tego ostatniego.
Prezes komitetu blokowego domu przy Sadowej 302b, Nikanor Bosy, zostaje przekupiony
przez podającego się teraz za tłumacza Korowiowa asystenta Wolanda, który namawia go do wynajęcia magikowi pokojów zajmowanych przez nieboszczyka Berlioza. Bosy wpada tym samym
w pułapkę, bo nieznajomy denuncjuje go na milicji. Prezes zostaje aresztowany, zachowuje się
dziwnie i także trafia do szpitala psychiatrycznego. W tym samym czasie kierownictwo teatru usiłuje
dociec, gdzie się podział dyrektor. Następujące po sobie telegramy budują slapstickową komedię
pomyłek, którą kończy najazd magików.
Wieczorem jeden z nich daje występ w teatrze „Rozmaitości” jako mistrz czarnej magii Fagot
i pokazuje zaskakujące sztuczki: na publiczność spada deszcz prawdziwych banknotów, a damy uzyskują najnowsze paryskie kreacje. Kot Behemot pozbawia głowy konferansjera, po czym osadza ją
na powrót na miejscu. Także i ten nieszczęśnik trafia do domu wariatów, wydarzenia moskiewskie
wydają się bowiem zmierzać ku usunięciu niektórych postaci ze sceny i wysłaniu ich w nieznane, odległe miejsca lub do ośrodka odosobnienia dla obłąkanych.
W szpitalu Bezdomny poznaje innego pensjonariusza, który przedstawia się krótko jako Mistrz
i opowiada poecie dzieje życia. Jest autorem powieści o Poncjuszu Piłacie i Jeszui, której trzy
fragmenty zostały wplecione w narrację Mistrza i Małgorzaty. Pisarz opowiada o swojej nieśmiertelnej miłości do kobiety, której imię - podobnie jak jego - na razie pozostaje niewymienione,
o niemożności opublikowania powieści i spaleniu rękopisu. Mistrz poszukał schronienia w szpitalu
i zerwał kontakt z ukochaną, by nie wplątać jej w dzieje swojego upadku.
48
Po tym melodramatycznym rozdziale następuje ostra satyra: kobiety, które poprzedniego
wieczoru zostały odziane w paryskie suknie, nagle znajdują się w miejscach publicznych w samej
bieliźnie. Banknoty zamieniają się w bezwartościowe skrawki papieru. Administrator variétés wmawia dyrektorowi finansowemu Rimskiemu nieprawdziwą historię i ujawnia swoją demoniczną
naturę: Za fotelem, na podłodze leżały dwa skrzyżowane cienie: jeden gęstszy i czarniejszy, drugi szary
i niewyraźny. Było też wyraźnie widać cień oparcia fotela i jego szpiczastych nóżek. Nie rysował się natomiast nad oparciem cień głowy Warionuchy, nie było też na dole cienia jego nóg.
„On nie rzuca cieniał” - rozpaczliwie wrzasnął w myśli Rimski i zaczął dygotać jak w febrze.
(MiM 231-232) Rimski w panice ucieka do Leningradu.
Skromnie, jak spokojnie tocząca się narracja reportażu, w tok powieści włącza się drugi
fragment powieści o Piłacie: opis drogi Jeszui, który nie wyrządził w życiu nikomu najmniejszego zła
(MiM 263) na Golgotę, ukrzyżowania i wielogodzinnej męki skazanych, od której przy oznakach
nadciągającej burzy uwalnia ich cios lancą w serce. Jedynym uczniem, który pozostał przy Jeszui na miejscu kaźni, jest Mateusz Lewi. Daremnie pragnął uśmiercić Jeszuę w drodze na Łysą Górę,
by oszczędzić mu męki; teraz przeklina Boga, bo ten nie pozwala udręczonemu umrzeć. Gdy wśród
ulewnego deszczu żołnierze i gawiedź uciekają do miasta, Mateusz zdejmuje ciało z krzyża.
Szaleńczy korowód komicznych osobliwości i groteskowych żartów przerywa tok pasyjnej narracji z powieści o Piłacie. Kasjer z variétés nie może się pozbyć wpływów z poprzedniego dnia,
cały komitet blokowy znika, nikt w Biurze do Spraw Cudzoziemców nie zna magika Wolanda,
w pokoju kierownika siedzi upiór: Za ogromnym biurkiem z solidnym kałamarzem siedział pusty garnitur i wodził po papierze suchym, nie umaczanym w atramencie piórem. Garnitur był uwieńczony
krawatem, z kieszonki wystawało wieczne pióro, ale nad kołnierzykiem nie widać było szyi ani głowy;
również z mankietów nie wychylały się przeguby rąk. (MiM 280) Wszyscy pracownicy Komisji Widowiskowej nie mogą się powstrzymać od śpiewu, a gdy nie udaje się położyć kresu melodycznej
hipnozie, także i oni zostają przewiezieni do zakładu psychiatrycznego. Świat wypada z utartych
kolein. Wuj zabitego Berlioza przybywa z Kijowa i chce sobie przywłaszczyć mieszkanie, zetknąwszy
się jednak z zajmującym apartament messerem Wolandem jest szczęśliwy, że wolno mu uciec na łeb, na szyję.
Zachęcającym okrzykiem Za mną czytelniku! (MiM 323) rozpoczyna się druga część powieści,
w której fantastyka przygód bohaterów potęguje się niesłychanie. Ukochana Mistrza, której imię zostaje teraz ujawnione jak znak rozpoznawczy diabelskiego świata, porzucona, tęskni za ukochanym.
Małgorzata poznaje w parku Azazella, który zaprasza ją na nocne spotkanie z nieznajomym.
Obietnica ponownego ujrzenia zaginionego pisarza skłania ją do wyrażenia zgody, mimo że Azazello potęguje dwuznaczność propozycji: Dziś wieczorem, punktualnie o wpół do dziewiątej, zechce pani
rozebrać się do naga, a następnie natrzeć tą maścią twarz i całe ciało. (MiM 340) Jej odpowiedź,
która brzmi jak fragment arii, wiąże opowieść z operą i zawartymi w niej uczuciami: Idę
na wszystko przez niego, bo już na nic więcej na świecie nie mogę liczyć. Ale chcę panu powiedzieć, że jeśli pan mnie zniszczy, to będzie panu wstyd. Tak, wstyd. To miłość mnie gubi! - tu Małgorzata
spojrzała na słońce z ręką na sercu. (MiM 340) W noc pełni księżyca Małgorzata przeistacza się
w czarownicę: naciera się złotem, odmładza i na miotle ulatuje nad miastem w świat przyrody, cudów, bajek i uszczęśliwiających doznań. W Moskwie, niewidzialna dla otoczenia, z zemsty demoluje
mieszkanie krytyka Łatuńskiego, który ma na sumieniu zniszczenie Mistrza jako pisarza. (Jest to nieco
zakamuflowane oskarżenie przeciw fanatycznemu zwolennikowi RAPP Awerbachowi, który
niewybrednie atakował Bułhakowa.) Czarodziejski kabriolet z gawronem za kierownicą odwozi ją z powrotem do miasta; Korowiow: mag, chórmistrz, czarodziej, tłumacz, czy też czort wie kto w rzeczy
samej (MiM 373) wprowadza ją do diabelskiego mieszkania nr 50 przy Sadowej 302a.
Tam spotyka Małgorzatę wydarzenie z piątego wymiaru, noszące nazwę Balu Wiosennej Pełni, lub inaczej Balu Stu Królów. (MiM 375) U boku Wolanda odgrywa rolę gospodyni i odbiera hołdy
gości z odległych krajów i czasów. Wielki bal u szatana (MiM 389) uświetnia orkiestra pod dyrekcją
Johanna Straussa, kocur zachowuje się jak dostojny błazen, komunalne mieszkanie powiększa się do rozmiarów sali balowej, a wszyscy goście w diabelskim korowodzie całują Małgorzatę w kolano.
Pojawia się cesarz Rudolf i Gajusz Juliusz Cezar, obecni są Kaligula i Messalina, podobnie jak liczni
statyści historii: król, książę, kawaler, samobójca i trucicielka, stręczycielka i wisielec, dozorca
i szuler (MiM 402), a także kaci, donosiciele, zdrajcy, szaleńcy, szpicle i deprawatorzy. Przemarsz
tych upiorów jest trawestacją manifestacji władzy i unaocznia jej przestępcze korzenie.
Dziwaczny porządek zdarzeń nakazuje, by Małgorzata uczestniczyła w balu nago, piła podczas niego
krew i z pełnym opanowaniem zniosła defiladę najstraszniejszych postaci, kościotrupów
49
i rozkładających się zwłok. Pod koniec balu następuje metamorfoza i diabeł znienacka znów staje się
obarczonym występkami wielu stuleci człowiekiem, którym był już wcześniej: W twarz Małgorzaty
wpiło się dwoje oczu. Prawe, ze złotą iskierką na dnie, prześwietlające każdego do dna; i lewe - puste i czarne, niczym wąskie ucho igielne, niczym wylot bezdennej studni, pełnej ciemności i cieni. Twarz
Wolanda wykrzywiał grymas, prawy kąt ust opadał ku dołowi, wysokie, łysiejące czoło przecinały
głębokie zmarszczki, równoległe do wydatnych brwi. Skóra na twarzy wydawała się na wieczne czasy przypieczona opalenizną. (MiM 378)
Na życzenie Małgorzaty mocą czarów chory Mistrz zostaje sprowadzony i za sprawą
czarodziejskiego napoju uwolniony od duchowych cierpień. Rękopis jest ponownie kompletny,
bowiem - jak twierdzi diabeł - rękopisy nie płoną. (MiM 428) Zdarzyła się uroczysta feeria wskrzeszenia szczęścia i literatury. Mieszkanie, gdzie wszystko się wydarzyło, główna moskiewska
kwatera diabła, w której pojawiły się upiory, przerażające wizje, demony i sny, w której panowała
nocna wszechmoc i wspaniały blichtr, pada pastwą płomieni. Małgorzata przegląda maszynopis i czyta następujące zdanie: Pomroka, ciągnąca znad Morza
Śródziemnego, spowiła znienawidzone przez namiestnika miasto. (MiM 444) Rozpoczyna ono trzeci
fragment powieści o Piłacie. W wieczór ukrzyżowania namiestnik rozmawia z Afraniuszem,
dowódcą swej tajnej służby, o zachowaniu Jeszui na Łysej Górze: Ciągle próbował zaglądać w oczy komuś z otoczenia i przez cały czas uśmiechał się, jakby z zakłopotaniem. (MiM 455) Zdrajca Juda
z Kerijoth otrzymał od arcykapłana Kajafa nędzne wynagrodzenie i ma tej nocy zostać zgładzony.
Piłat wie o tym, a szef tajnej służby Afraniusz przychyla się do założenia, że morderstwo zostanie popełnione. W rozmowie dwóch mężczyzn, dysponujących potężną władzą, bez odpowiedzi pozostaje
pytanie, który z nich wydał polecenie. Namiestnik cierpi wskutek wyrzutów sumienia, dręczy
go świadomość, że z tchórzostwa i w obawie o własną karierę skazał niewinnego i to poczucie winy nie opuszcza go nawet we śnie.
Moskiewska milicja stara się rozwiązać piętrzące się niecodzienne wypadki, za pomocą
rutynowych działań wyjaśnić pogłoski i prymitywnymi metodami zniwelować działanie wyższej siły.
Powracające z rozproszenia ofiary diabelskich interwencji uparcie utrzymują natomiast, że wydarzyło się coś zdecydowanie niezwykłego.
Tak mogłaby się zakończyć powieść Mistrz i Małgorzata. Bułhakow zdecydował się jednak
na potężną scenę finałową. Kochankowie nie mogą pozostać w suterenie pisarza, na ziemi nie ma dla nich miejsca. Dopiero wejście do innej, wyimaginowanej przestrzeni unieśmiertelni ich miłość.
Wzlot ponad wyboistą rzeczywistość otworzy przed nimi niebiańską krainę. Na czarnych koniach
galopują ponad Moskwą w towarzystwie Azazella, Behemota i Wolanda. Nie umiejąc powiedzieć, z czego zrobiona była uzda jego [Wolanda] konia Małgorzata myślała, że to może ogniwa
księżycowych promieni, że sam koń jest bryłą ciemności, jego grzywa - chmurą, a ostrogi jeźdźca -
białymi plamkami gwiazd.
Długo mknęli tak w milczeniu, aż wreszcie krajobraz pod nimi zaczął się zmieniać. Melancholijne lasy utonęły w ziemskim mroku pociągając za sobą zmętniałe brzeszczoty rzek. W dole pojawiły się
połyskujące głazy i mroczne rozpadliny, w które nie sięgało księżycowe światło. (MiM 563-564)
Woland wskazuje parze drogę do miejsca, gdzie czeka na nich wieczny dom (MiM 568), do innego świata, królestwa czarów i przemiany.
Czytelnik ma wybór: może czytać powieść jako utwór fabularny, rejestrując nieskończone
bogactwo wyobraźni, okropieństwa i komizm, a także poetycką wieloznaczność, albo rozszyfrowywać
jego konstrukcję historyczną i filozoficzną. Powieść dostarcza wielu możliwości interpretacyjnych, centralna postać diabła nie została bowiem jednoznacznie zdefiniowana. Składa się na nią wiele
lucyferycznych obrazów. Z jednej strony diabeł prowokuje wydarzenia, wdzierając się z zewnątrz
w rutynę codzienności i zakłócając ją irracjonalną zasadą, którą uosabia. Z drugiej strony jest kuglarzem, zwodzicielem i oszustem, ośmieszającym ludzi. Po trzecie, w książce wyczuwa się
obecność satyryka, obnażającego stan rzeczy i najczęściej zmuszonego do przyjęcia założenia,
że ludzie w konfrontacji z nim odsłonią swe prawdziwe oblicza i najskrytsze namiętności. Nasuwa się interpretacja postaci diabła jako parodii Biesów Dostojewskiego. Być może także ostrożna analogia
między Wolandem i Leninem (Schröder, Dokumente und Materialien, 203). Jest też, przynajmniej
miejscami, spokrewniony z Mefistofelesem z Fausta Goethego, z którego pochodzi motto powieści:
No więc... kim jesteś ty?/ - Tej siły cząstką drobną, Co zawsze złego chce i zawsze sprawia dobro. (przekład F. Konopki)
W takich kontekstach postać jednak nie pojawia się: swojej logiki dowodzi jako istota podlegająca
przemianie, przybierająca też kształt upadłego anioła, dążącego do odnowienia - to motyw biblijny.
50
Ponadto można odczytywać Wolanda jako swego rodzaju negatywnego teologa. Powieść z mnogością
wyrafinowanie utkanych wątków pozostawia znaczną swobodę tego rodzaju spekulacji.
W opowieściach Mistrza Bułhakow zawarł swój autoportret. Mniejsza o moje nazwisko, już go nie ma [...] Nie w tym rzecz. (MiM 214) Za pogodą ducha utrwaloną przez Jelenę Siergiejewną
w Dziennikach czaiło się przygnębienie.
W mieszkaniu, będącym azylem dla człowieka, który usunął się ze świata, pracuje Mistrz
nad powieścią, stanowiącą swoistą formę emigracji wewnętrznej. Gdy pojawia się kobieta, pisarz
podąża za nią, jakby na rozkaz. Ona jest znakiem, na który czekał. W tekst wpisana została nie tylko
spontaniczna miłość do Jeleny z czasów, gdy była jeszcze żoną Szyłowskiego, ale także nawiązanie
do mitu o Orfeuszu i Eurydyce. W diabelskiej powieści został on jednak przetransponowany: kobieta staje się przewodniczką po podziemnym świecie, wyprowadza ukochanego ze strefy milczenia
i skłania do pisania, twierdząc, że w powieści mieści się całe jej życie. (MiM 210) Mityczny kod pęka
jednak, nadchodzi katastrofa: I tak wyszedłem ku życiu, trzymając w rękach moją powieść. I wtedy moje życie się skończyło - wyszeptał Mistrz i zwiesił głowę. (MiM 212) Jedna z redakcji odrzuca
rękopis powieści na taki dziwny temat. (MiM 212), a w prasie trwa kampania przeciw autorowi:
Artykuły brzmiały groźnie i były bardzo butne - a mimo to, dosłownie w każdej ich linijce, czuło się
jakiś wyjątkowy fałsz i brak pewności. Ciągle mi się wydawało - i nie mogłem się pozbyć tego wrażenia - iż autorzy tych tekstów mówią nie to, co by chcieli, i właśnie to budzi ich wściekłość. (MiM
213) Nagonce autor przeciwstawia początkowo śmiech, potem pojawia się zadziwienie i strach
prowadzący do choroby psychicznej. Wydało mi się nagle, że jesienny mrok wypchnie szyby i wleje się do pokoju, zalewając mnie jak atrament, do utraty tchu. Wstałem jako człowiek, który nie potrafi
nad sobą zapanować. Krzyknąłem. Przyszło mi na myśl, żeby biec do kogokolwiek, choćby do mojego
gospodarza na górę. Zmagałem się ze sobą jak szaleniec. (MiM 216) Wynikiem tego stanu jest samounicestwienie: Mistrz pali rękopis powieści. Symboliczne samozniszczenie jest odpowiedzią
Bułhakowa-pisarza na działanie cenzury. Dramat artysty w czasach stalinizmu nie znalazł nigdzie
w jego dorobku takiego wyrazu, jak w 13. rozdziale Mistrza i Małgorzaty, zatytułowanym Przybycie
bohatera. (MiM 196) Kto jednak snuje ową Mistrzowską opowieść? Głos zabiera niezawisły twórca, który zarzuty
i wezwania kieruje bezpośrednio do czytelnika. Jego autonomię ograniczają jednak w znacznym
stopniu liczne dialogi, w których bezpośrednio uczestniczą postacie. Zmiana protagonistów i szybkie tempo wydarzeń oraz zmienność kolei losu dodatkowo osłabiają pozycję narratora. Niezwykle
teatralny charakter zdarzeń, który nie tylko wykorzystuje czar sceniczny, oświetlone wnętrza,
przemiany i efekty, ale je także kreuje, stwarza wrażenie akcji rozwijającej się samodzielnie, jednocześnie w wielu miejscach. Nieliczne, rozproszone komentarze nigdy nie odzwierciedlają całego
zamysłu powieści, raczej stanowią wskazówki do ogarnięcia perspektywy i podkreślają zmiany planu.
Mistrz, którego fragmenty dzieła zostały wplecione w powieść, przedstawia się jako bezsilny narrator;
będąc ofiarą cenzury z odosobnienia szpitala psychiatrycznego ingeruje w powieść o Mistrzu. A prawdziwym reżyserem zdarzeń jest Woland, każe postaciom tańczyć, jak im zagra, zsyła na nie
niezrozumiałe klęski, jest duchem opowieści.
Lektura powieści przypomina zwiedzanie wyszukanej budowli skonstruowanej z różnorodnych płaszczyzn narracyjnych. Dzieło życia Bułhakowa należy uznać za przeciwieństwo
zachodnioeuropejskiego modernizmu. Autor nie czerpie z odkryć psychoanalizy, nie posługuje się
charakterystycznym dla niej środkiem wyrazu - monologiem wewnętrznym. Nie pojawia się ślad
doznawanych wrażeń, brak w jednym zdaniu wymiany między podmiotem i przedmiotem (jak np. u Faulknera), nie ma miejsca na wizję anonimowego upadku jednostki. Polifoniczność Mistrza
i Małgorzaty, urzekające, tryumfalne osiągnięcie Bułhakowa, jest wynikiem zupełnie odmiennego
dążenia artystycznego - chęci wyrażenia siebie w osobie reżysera pandemonium, w którym przenikają się: negatywna teologia i trawestacja, tragedia i farsa, filozoficzne podstawy i satyryczny komizm.
Konstantin Simonow, pisząc w 1966 r. w 11. numerze czasopisma „Moskwa” przedmowę
do pierwszej (skróconej) edycji powieści, pozostawał pod głębokim wrażeniem różnorodności, z którą się zetknął. „Powieść została tak napisana, jakby autor przeczuwał, iż będzie to jego ostatnie dzieło
i chciał przekazać czytelnikowi na jej stronach całe bogactwo duszy, całą paletę swego kunsztu, całą
ostrość satyrycznego spojrzenia, całą nieokiełznaną fantazję, całą głębię daru obserwacji
psychologicznej. [...] Książka ma w sobie coś nieobliczalnego, jakieś przedśmiertne olśnienie wielkiego talentu, który gdzieś w głębi duszy wyczuwa, jak niewiele pozostało mu drogi do przebycia.
[...] W chwili śmierci Bułhakowa ćwierć wieku temu nasza literatura straciła jeden z najwspanialszych
i najoryginalniejszych talentów. A powieść Mistrz i Małgorzata jest tego niezbitym dowodem”.
51
Дом-музей М. А. Булгакова в Киеве.
"Mistrz i Małgorzata" w kinie, teatrze i muzyce
(wybrane realizacje):
W 1971 roku Andrzej Wajda na podstawie powieści nakręcił film
fabularny Pilatus und andere (Piłat i inni) produkcji RFN.
W 1980 r. Andrzej Maria Marczewski zrealizował w swojej
adaptacji polską prapremierę teatralną w Teatrze Dramatycznym w
Wałbrzychu, powtórzył ją później w Płocku, Bielsku Białej i Łodzi.
W 1988 roku Telewizja Polska wyprodukowała czteroodcinkowy spektakl Teatru
Telewizji wyreżyserowany przez Macieja Wojtyszkę i Marię Kuzemko na podstawie
będącego adaptacją powieści Michaiła Bułhakowa scenariusza Macieja Wojtyszki.
W 1972 Aleksander Petrovic na podstawie powieści nakręcił film fabularny produkcji
jugosłowiańsko-włoskiej Maestro e Margherita.
W 2005 nakręcono dziesięcioodcinkowy serial produkcji rosyjskiej pt. Mistrz i Małgorzata.
Witalij Ruczinski napisał powieść pt. Powrót Wolanda albo nowa diaboliada, opowiadającą
o przygodach świty Wolanda w okresie pierestrojki.
W 2010 roku Andrzej Maria Marczewski zrealizował w Teatrze Nowym im. K. Dejmka
w Łodzi swoją najnowszą adaptację z wątkiem Bułhakowa i Heleny Siergiejewny w 70
rocznicę śmierci Michała Bułhakowa i w 40 rocznicę śmierci jego żony.
Utwór Sympathy for the Devil brytyjskiego zespołu The Rolling Stones został zainspirowany
powieścią Bułhakowa.
W 2009 roku w Teatrze Polskim w Poznaniu zaprezentowano spektakl Mistrz i Małgorzata
w reż. Grigorija Lifanowa.
Ciekawe prace o Bułhakowie:
Wilfried F. Schoeller: Michaił Bułhakow, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.
Andrzej Drawicz: Mistrz i Diabeł, 1987.
Najważniejsze dzieła Michaiła Bułhakowa. Notatki na mankietach (1920-1922)
Zapiski młodego lekarza (1925-1927) Morfina (1927)
Diaboliada (1924)
Biała gwardia (1924) Fatalne jaja (1925)
Mieszkanie Zojki (1925, sztuka teatralna)
Psie serce (1926)
Dni Turbinów (1926, sztuka teatralna) Bieg (1928, sztuka teatralna)
Szkarłatna wyspa (1928, sztuka teatralna)
Zmowa świętoszków (1929 sztuka teatralna o Molierze) Adam i Ewa (1931, sztuka teatralna)
Błogostan (1934, sztuka teatralna)
Ostatnie dni (1934 sztuka teatralna o Puszkinie) Batumi (1935, sztuka teatralna o młodości Stalina)
Iwan Wasiljewicz (1935, sztuka teatralna)
Mistrz i Małgorzata (1928-1940, powieść wydana w latach 1966-1967 r. w wersji ocenzurowanej)
Życie pana de Moliere (wydane w 1962 r.)
52
Квартира-музей М. А. Булгакова в Москве http://www.bulgakov.ru