Kontrast marzec 2015

50

description

 

Transcript of Kontrast marzec 2015

Page 1: Kontrast marzec 2015
Page 2: Kontrast marzec 2015

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL [email protected] WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/[email protected]

preview

film

fotoplastykon

kultura

publicystyka

32 Barabáš z kamerą o ludziach i obłokach Filmy realizuje od niemal 30 lat. Poza Europą kręcił między innymi w Nowej Gwinei, na Syberii oraz na Antarktydzie. Niezależnie od tego, gdzie decyduje się realizować swoje obrazy – w wysokich górach, lesie tropikalnym, jaskini – zawsze to siebie w pierwszej kolejności naraża na niebezpieczeństwo. Mateusz Żebrowski

36 Statek serialowych miłości Tegoroczne walentynki powoli zacierają się w pamięci, miłość jest jednak w powietrzu nieustannie, szczególnie w świecie seriali, a pytanie: „Będą razem czy nie?” spędza sen z powiek niejednemu widzowi. Karolina Kopcińska

22 Martwe domy Po raz pierwszy widziałam go na fotografii, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to on. [...] Nie pamiętam, żeby w jakiś sposób mnie wtedy zainteresował, prześlizgnęłam wzrokiem po kilku innych ilustracjach przedstawiających elewacje oraz ogród, po czym skierowałam swoje myśli na inne tory. Dom, który zobaczyłam, był martwy. Katarzyna Rutowska

26 Ctrl + C-Dur Moje najwcześniejsze muzyczne wspomnienie to gdy jako kilkulatek maltretowałem domowe pianino. Będąc dzieckiem bezkompromisowym, dokonywałem coraz śmielszych odkryć, raz po

4 Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?

38 Anatomia zła; Górny Śląsk w odcieniach sepii; Feminizm. Po polsku; Paryskie piosenki; Strzał kosmiczny we śnie; Asia Argento w machinie empatii; Miej wątpliwość

46 Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

48 Jakub Kamiński

8 Teatr jest rdzeniem, sercem Rozmowa z Kubą Tabiszem Zuzanna Sala

12 Kosztowna bajka? Ślub to ogromne przedsięwzięcie, wymagające czasu, wysiłku i niosące za sobą spore koszty. Słowo „tak” to inwestycja w przyszłość, która otwiera nowy etap życia i trwale zmienia naszą codzienność. Najpierw jednak pochłania ogromną ilość pieniędzy, pozbawiając racjonalności w konsumowaniu i dościganiu hollywoodzkich ideałów. Aleksandra Drabina

14 Marketing szeptany w sieci Konsumenci są coraz bardziej świadomi technik manipulacyjnych, które wykorzystuje się w reklamach. Dlatego często najbardziej wiarygodne opinie na temat produktu pochodzą od osób, które już z niego korzystały. Monika Ulińska

16 Wirtualne swatki Dzisiaj najważniejsze jest dla nas skończenie szkół i zrobienie kariery. Niestety kiedy w końcu zrealizujemy swoje ambicje, często okazuje się, że wokół nie ma wolnych osób. Jednak nie ma sytuacji bez wyjścia – cyberprzestrzeń pozwala na znalezienie partnera w każdym wieku. Krystyna Darowska

felietony

recenzje

street

19 Jakub Łakomy

raz wymyślając melodię, którą z dumą demonstrowałem któremuś z rodziców. Niestety większość tych recitali kończyła się oznajmieniem mi, że już to wcześniej gdzieś słyszeli. Wojciech Szczerek

29 Transgresje, czyli kto, gdzie i kiedy dyskutuje o literaturze Antologia z Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania przekroczyła nie tylko językowe czy kulturowe bariery, stając się punktem zderzenia różnych sposobów patrzenia na świat czy na tekst, ale także rozwinięciem niedomkniętego pytania o rolę twórcy we współczesnym świecie. Zuzanna Sala

Page 3: Kontrast marzec 2015

Joanna Figarska

Czym się zająć teraz? Obejrzeć ten film? Przeczytać książkę… ale którą? Polecaną w  reklamie czy przez przyjaciół? Co zrobić w  weekend? Które warsztaty wybrać?” – z pytaniami tego typu mierzymy się każdego

dnia. Często jednak jest tak, że mnogość podejmowanych decyzji narzuca tempo, któremu trudno sprostać. Mając do wyboru tyle opcji, otrzymując wciąż nowe bodźce, chcemy chwycić się wszystkiego… bo skoro film, to dlaczego nie teatr i  warsztaty literackie i  do tego od razu fotograficzne. Są jednak osoby doskonale potrafiące odnaleźć się w  codziennym tyglu nagłych decyzji, w migoczącej z ekranów rzeczywistości, wpychającej nam co rusz kolejne świetne okazje i bezpłatne kursy. Jedną z nich jest Kuba Tabisz, który w  swoim zawodowym życiu opanował płynne przechodzenie z jednego projektu do drugiego, zajmując się sztuką

w  najciekawszych jej aspektach. O  swojej pracy opowiada Zuzan- nie Sali.

Życie zawodowe życiem zawodowym, ale równie istotne jest tem- po w  podejmowaniu decyzji mających ścisły związek z  wyborem „uczuciowej drogi życiowej”. Czy w tej kwestii da się znaleźć złoty śro- dek? W  numerze można przeczytać dwa artykuły związane z  tym pytaniem. W jednym z nich Aleksandra Drabina opisuje sprawy orga- nizacji ślubu i wesela, zwracając uwagę na coraz misterniej przygo- towywaną oprawę, pochłaniającą coraz większe koszty. W  drugim Krystyna Darowska porusza temat „wirtualnych swatek”, cieszących się sporą popularnością, szczególnie wśród osób w dojrzałym wieku.

Nasza codzienność coraz bardziej przypomina kalejdoskop, w  którym obrazy zmieniają się szybciej i  szybciej. Może czasami warto zamknąć oczy, by zbyt mocno nie zakręciło nam się w głowach.

ko n t r a s t miesięcznik 3

A TY ILE DECYZJI JUŻ DZISIAJ PODJĄŁEŚ?

Page 4: Kontrast marzec 2015

Były agent sił specjalnych, cierpiący z powodu stresu pourazowego, prze-mierza Europę, próbując oczyścić swe zszargane imię. Wszystko to w  imię

miłości, bohater pragnie bowiem zjednoczyć się z  ukochaną. Fabuła The Gunman: Odku-pienie nie brzmi może zbyt oryginalnie, za to obsada prezentuje się więcej niż dobrze, gdyż producentom udało się zaangażować trójkę aktorów znanych z odgrywania silnych osobo-wościowo postaci. W roli głównego bohatera,

Jacka Terriera, występuje Sean Penn, a kroku dotrzymują mu Javier Bardem oraz Idris Elba, znany chociażby z brytyjskiego serialu Luther. Nad reżyserią filmu czuwał Pierre Morel, spe-cjalista od wartkiej akcji (odpowiedzialny mię-dzy innymi za Uprowadzoną z Liamem Neeso-nem). Film, który wchodzi na ekrany polskich kin 24 kwietnia, jest adaptacją powieści The Prone Gunman autorstwa Jeana-Patricka Man-chette, francuskiego eksperta od brutalnych kryminałów.

System w  reżyserii Daniela Espinosy jest adaptacją powieści opowiadają-cej historię okrytego niesławą ofice-ra służby bezpieczeństwa, który an-

gażuje się w śledztwo w sprawie brutalnych morderstw dzieci. Rolę główną powierzono ostatnio nadzwyczaj rozchwytywanemu To- mowi Hardy’emu. U  jego boku pojawią się Noomi Rapace, Gary Oldman, Vincent Cas-sel, a  także, w  niewielkiej roli, Agnieszka Grochowska. Niewykluczone, że film będzie pierwszym z serii, książkowy pierwowzór jest bowiem początkiem trylogii, przetłumaczo-nej na ponad 30 języków. Polska premiera filmu już 17 kwietnia.

Poprzedni film fabularny Petera Bog-danovicha, Zakazana namiętność, miał swoją premierę kinową w 2001 roku. Wielbiciele twórczości tego re-

żysera mogą się jednak zacząć cieszyć, gdyż powraca on na ekrany z nową produkcją. Dziewczyna warta grzechu to komedia przed-stawiająca perypetie żonatego reżysera, któ-ry zakochuje się w aktorce o dwuznacznej przeszłości i postanawia pchnąć jej karierę do przodu. Gościnnie w filmie pojawia się Quen-tin Tarantino. Premiera 10 kwietnia.

W poszukiwaniu odkupienia

Walka w imię prawdy

Z namiętności w grzech

Nagrodzone Grand Prix Międzynaro-dowego Tygodnia Krytyki na Festi-walu Filmowym w  Cannes Plemię skupia się na losach Siergieja, który

dostaje się do szkoły z internatem dla głucho-niemych, gdzie przestępcze rządy sprawuje tytułowe Plemię. Bohater próbuje odnaleźć swoje miejsce w hierarchii, co okazuje się tym trudniejsze, że zakochuje się w  dziewczynie, której jest stręczycielem. Warto wiedzieć, że w filmie, chwalonym za bezkompromisowość i odwagę, nie pada ani jedno słowo – wszyst-kie dialogi prowadzone są w  języku migo-wym. O tym, czy liczne pochwały są słuszne, można będzie przekonać się 24 kwietnia.

Jeśli wejdziesz między wrony…

Red. Karolina Kopcińska

preview film

Fot. materiały prasowe

Page 5: Kontrast marzec 2015

SwiftLegendarny saksofonista jazzowy i kompozytor Charles Lloyd po 30 latach wraca pod skrzydła Blue Note Records. 14 kwietnia

nakładem tej wytwórni ukaże się album Wild Man Dance. Na krążku usłyszymy tytułową suitę, nagraną podczas pre-mierowego wykonania we Wrocławiu podczas festiwalu Jazztopad w 2013 ro- ku. Na scenie towarzyszyli Lloydowi: pia- nista Gerald Clayton, basista Joe Sanders, perkusista Gerald Cleaver, wirtuoz liry So-kratis Sinopoulos oraz cymbalista Miklós Lukács.

Afrodeezia Wild Man Dance

Marcus Miller – multiinstrumen-talista i kompozytor z nagro-dą Grammy na koncie – już 17 marca wyda swój pierwszy

album pod szyldem legendarnego wy-dawnictwa Blue Note Records. Afrodeezia jest efektem inspiracji uczestnictwem Mil-lera w programie UNESCO Artists For Peace. Płyta była nagrywana w różnych częściach globu, między innymi w Maroku i Nowym Orleanie. Krążek uświetnią swoją obecno-ścią liczni goście, wśród których znaleźli się chociażby Lalah Hataway, Robert Glasper czy Cory Henry.

Już 20 kwietnia na sklepowe półki trafi 9. krążek amerykańskiej formacji Snarky Puppy, łączącej jazz z  soulem, funkiem, rockiem i muzyką świata. Podobnie jak We

like it here z 2014 roku, tak i Sylva zostanie wyda-na jako płyta CD, której towarzyszy nośnik DVD z zapisem sesji nagraniowej, która również miała miejsce w  Holandii. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów uświetni prestiżowa Metropole Orchestra, którą poprowadził Jules Buckley. Jest to pierwsza płyta w  historii zespołu nagrana wraz z orkiestrą symfoniczną. Usłyszymy na niej godzinną suitę skomponowaną przez basistę i  założyciela zespołu – Michaela League’a. Wy-dawnictwo Impulse! Records.

Sylva

Red. Aleksander Jastrzębski

Bill Laurance – klawiszowiec zespołu Snarky Puppy – pod koniec marca uraczy nas drugim albumem solo-wym. Swift ma kontynuować ideę

syntezy jazzu z muzyką klasyczną, zapocząt-kowaną na poprzednim wydawnictwie – Flint (z  2014 roku). Jak podkreśla Laurance, Swift przyniesie jeszcze większą różnorod-ność gatunkową. Ponadto pianista zdecydo-wał się na powiększenie zespołu, chcąc w ten sposób uzyskać bardziej epickie brzmienia. Na krążku pojawią się też muzycy ze Snarky Puppy: Michael League i Robert „Sput” Seari-ght. Wydawnictwo GroundUp.

preview muzyka

ko n t r a s t miesięcznik 5

Page 6: Kontrast marzec 2015

Jaka była Violetta Villas

T eatr Nowy im. Kazimierza Dej-mka w Łodzi we współpracy z Te-atrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu przygotował spektakl

Melancholia/Violetta Villas na podstawie sztuki Artura Pałygi I nikt mnie nie poznał. Prapremiera przedstawienia odbędzie się 21 marca podczas 36. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, a  premiera 27 marca w  Łodzi. Dzieło jest fantazją na temat ostatnich chwil z życia piosenkarki. Twórcy (Agniesz-ka Olsten odpowiedzialna za dramaturgię oraz Tomasz Wygoda – reżyser i  choreo-graf) pragną opowiedzieć o  tym, co się działo w sercu artystki, o jej strachu, wciąż wspominanych wielkich sukcesach i bole-snych porażkach.

Zadaniem Warszawskich Spotkań Te-atralnych jest prezentowanie najcie-kawszych i najżywiej dyskutowanych spektakli z  całej Polski, festiwal ma

być gratką zarówno dla amatorów tradycyj-nego teatru, jak i dla zwolenników sceny eks-perymentalnej. Od 21 marca do 1 kwietnia w Warszawie będzie można obejrzeć dwie in-terpretacje Dziadów – w  odsłonach Radosła-wa Rychcika i Michała Zadary, wariację na te-mat Nie-Boskiej komedii Krasińskiego według Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, Wędro-wanie oparte na dramatach Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego oraz Iwonę, księżniczkę Burgunda Gombrowicza w nowym odczytaniu Agaty Dudy-Gracz. Nie zabraknie również Krystiana Lupy z Wycinką.

Teatr jedzie do stolicy

W Teatrze Narodowym w War- szawie Marcin Hycnar przy-gotowuje sceniczną wersję Opowiadania brazylijskiego

Jarosława Iwaszkiewicza. Rzecz dzieje się w Brazylii w 1949 roku, gdzie inteligencka rodzina polskich emigrantów przenosi się z miejsca na miejsce, nie mogąc osiąść ni-gdzie na stałe. Życie wszystkich jej człon-ków uzależnione jest od kontraktów ojca, który otrzymuje pracę w coraz to nowych zakątkach globu. Poszczególni bohatero-wie, niczym postaci z dramatów Czecho-wa, snują plany o  powrocie do ojczyzny i tęsknią za stałym domem, ale nie potra-fią wykonać ruchu, który zmieniłby ich do-tychczasowy los. Prapremiera odbędzie się 28 marca.

Red. Marta Szczepaniak

Dziady bez skracania

O tułaczce i niespełnieniu

preview teatr

Fot. materiały prasowe

W 2014 roku Michał Zadara wyre-żyserował w Teatrze Polskim we Wrocławiu Dziady. Część I, II i IV Adama Mickiewicza. Spektakl

odniósł ogromny sukces i zdobył wiele nagród, choć jeszcze przed premierą obawy budził fakt, że reżyser nie dokonał żadnych skrótów w tekście. 10 kwietnia 2015 roku odbędzie się premiera III części Dziadów. To jednak nie ko-niec projektu, ponieważ w 2016 po raz pierw-szy w historii Dziady zostaną zaprezentowane w całości. Będzie to swego rodzaju prapremie-ra arcydramatu romantycznego wieszcza.

Page 7: Kontrast marzec 2015

Za sprawą wydaw-nictwa Znak 13 kwietnia do sprze-daży trafią Dzienniki

japońskie. Zapiski z roku króli-ka i  roku konia Piotra Milew-skiego. Autor bestsellerowej Transyberyjskiej świadomie wybrał najbardziej uciążliwy sposób podróżowania. Po-znawał on Japonię na własną rękę jako autostopowicz, któ-ry ponadto wyrzekł się hote-lowych wygód na rzecz snu pod gołym niebem. To barw-na opowieść o tym, jak duch archipelagu odciska piętno na świadomości wędrowca.

Feministyczne czyta- nie Biblii? Wypowie- dzi katolickich femi-nistek o etyce seksu-

alnej i antykoncepcji? Teolo-gia w kobiecym wydaniu? Te oraz inne kwestie na przykła-dach z rozmaitych kręgów kulturowych omówi Joanna Radzik. Opublikowany nakła-dem Wydawnictwa Krytyki Politycznej Kościół kobiet to pasjonujący przegląd istnie-jących na świecie praktyk, które pokazują, że udział ko-biet w Kościele nie jest bier-ny. Pierwsze wydanie ukaże się 24 kwietnia.

Dorota Masłowska nie tylko pisze książki i  nagrywa płyty. Zdołali się

o  tym przekonać na własne oczy czytelnicy magazy-nu „Zwierciadło”, w  którym artystka w  latach 2011–2013 parodiowała kącik kulinarny. Dzięki staraniom wydawnic-twa Noir sur Blanc zbiór pu-blikowanych na łamach cza-sopisma tekstów o  nazwie Więcej niż możesz zjeść. Fe-lietony parakulinarne, wzbo- gacony o  znakomite ilustra-cje Macieja Stańczyka, wy-ląduje w  księgarniach już 9 kwietnia.

Wofercie Wydaw-nictwa Czarne 2 9 k w i e t n i a pojawi się prze-

kład kolejnej powieści fińskiej pisarki Sofi Oksanen. Gdy znik-nęły gołębie to historia o  stra-tegiach przetrwania i  adapta-cji do warunków życia w kraju najpierw bezlitośnie wyzyski-wanym przez Niemców, a  na-stępnie totalnie zniszczonym przez Sowietów. Gołębie, któ-re odfruną przed pancernymi wozami, ocaleją, a  te, które wpadną w  pułapkę zastawio-ną przez najeźdźców, zostaną zjedzone...

Kościół kobiet W raju kwitną wiśnie

Gołębie z Estonii Masło gotuje

Red. Elżbieta Pietluch

preview książki

ko n t r a s t miesięcznik 7

Page 8: Kontrast marzec 2015

Fot. Maciej Margielski

JEST RDZENIEM, SERCEM

Rozmowa z Kubą Tabiszem – wiceprezesem stowarzyszenia Garaże Kultury, scenarzystą,

koordynatorem gier miejskich, aktorem amatorem, dziennikarzem, PR-owcem i...

pomysłodawcą. Czego? Długo by wyliczać.

Zuzanna Sala

Zuzanna Sala: Mam wrażenie, że w naszych głowach funkcjonu-ją pewne schematy związane z  ludzkimi obszarami zainte-resowań: jeśli grasz w  Diablo,

pewnie nie czytasz Różewicza, jeśli jeź-dzisz na Pyrkon, raczej nie słuchasz Mo-zarta, jeśli „cosplayujesz” – na pewno nigdy nie byłeś w muzeum współczesnym itd. Wyłamujesz się z tego schematu. Czu-jesz się geekiem-intelektualistą?

Kuba Tabisz: Nie czuję się geekiem w ogó-le. Przestało mi się podobać to stwierdzenie, traktuję je jako objaw schematycznego my-ślenia. Geek zamyka się w  określonych ka-tegoriach zainteresowań i  działań, które go definiują. Nie lubię szufladkować, więc: nie, nie jestem geekiem. Słucham Mozarta, co nie jest geekowe, jak się okazuje; czytam Różewi-cza, co też ponoć nie jest geekowe. Czytam współczesną polską literaturę, co tym bar-dziej geekowe nie jest.

Początki Twojej działalności mocno się jednak skupiają wokół gier. Grałeś w RPG, gdy byłeś dzieckiem?Tak, grałem.Miało to duży wpływ na to, co teraz ro-bisz? Prawdopodobnie wszystko, co robimy, ma

na nas jakiś wpływ. Teraz lubię grać w plan-szówki i uważam, że to ciekawa i inteligentna rozrywka. W RPG już się natomiast nie anga-żuję, ponieważ uznałem je za stratę czasu. Jest to co prawda ciekawe zajęcie, z którego można się czegoś nauczyć, ale w  pewnym momencie przestaje rozwijać. Nie interesu-

ją mnie też konwenty takie jak Pyrkon, choć niegdyś na nie jeździłem. Miałem jednak wra-żenie, że poznałem już wszystko, co tam było do zobaczenia i spróbowania. Wystarczyło się wybrać raz czy dwa, aby nie dać się zaskoczyć następnym razem.

Zapytałam o  początki w  RPG-ach, po-nieważ obecnie tworzysz gry miejskie. Skąd właściwie ta idea, co Ci się podoba w tym najbardziej?Gry miejskie uważam za bardzo ciekawą

formę aktywności: fascynuje mnie w nich to, że mam otwartą przestrzeń do wykorzysta-nia, a wszystko, co robię, dzieje się na widoku. Każdy może to zobaczyć, każdego może to zaintrygować, nawet jeśli jest tylko obserwa-torem. Ponadto w  tego typu zabawie wiele osób może brać udział jednocześnie. A w ra-mach scenariusza mogę wymyślić, co tylko zechcę: wykorzystać budynki, ulice, miejsca. To jest właśnie piękne: dowolne tematy, nie-ograniczona swoboda twórcza.

Pisanie scenariuszy takich gier jest działaniem literackim?

W żadnym razie, to nie są przecież książki. Jeśli już, przypomina to trochę pisanie sce-nariusza teatralnego. Najpierw układa się konstrukcję gry. Potem, w  przypadku gier z  fabułą – czyli takich, jakie robimy we Wro-cławskich Grach Miejskich – trzeba wymyślić role aktorom. Niekiedy tworzymy je również dla uczestników. Następnie opracowujemy główną intrygę, poszczególne sceny. Przypo-mina to trochę pisanie sztuki, ale na pewno nie polega na układaniu całości zdanie po zdaniu, na używaniu pięknych metafor ani na stylistycznym kunszcie. Zdarza się czasami, że w grze są jakieś informacje fabularne – wte-dy można literacko poszaleć. Są to jednak nieliczne sytuacje. To nie literatura, tylko gra, scenariusz, a niekiedy happening.

Dlaczego akurat happening?W czasie jednej z gier 80 osób zatańczyło

menueta naprzeciwko dworca. To był happe-ning z prawdziwego zdarzenia. Z uśmiechem na twarzy wspominam ludzi idących wte-dy na perony, otwierali oczy ze zdumienia. Wszyscy robili to samo, a  menuet ma dosyć

Page 9: Kontrast marzec 2015

osobowość numeru➢➢

9ko n t r a s t miesięcznik

Page 10: Kontrast marzec 2015

Fot. Maciej Margielski

charakterystyczne kroki. Tańczyli zarówno uczestnicy, jak i  przebrani aktorzy, których stroje robiły na przechodniach dodatkowe wrażenie.

Jaka była najciekawsza gra, którą stwo-rzyłeś? Trzeba przyznać, że obejmują one szeroki wachlarz tematyczny: ro-biłeś gry detektywistyczne, językowe, a  nawet o  DNA. To bardzo interdyscy-plinarne zajęcie.Jest tak, ponieważ scenariusze najczęściej

powstają pod konkretne festi-wale. To pytanie nie należy do łatwych, każda gra była bowiem inna i  w  każdej znajduję coś, co uważam za ciekawy pomysł i miło wspominam. Robiliśmy na przykład grę pod tytułem Wirus, podczas której uczestnicy byli przebrani w  jednorazowe kitle, takie jak nosi się na ostrym dy-żurze albo w laboratoriach. Kiedy teraz przywołuję sobie w pamię-ci ten widok, kilkadziesiąt osób biegających w  przebraniach po Kuźniczej, wydaje mi się to sza-lenie zabawne. W  czasie tej gry miało też miejsce bardzo ciekawe doświadczenie. Uczestnicy wła-ściwie samodzielnie ekstrahowali DNA z  cebuli. Jest to dosyć pro-ste, zwłaszcza gdy się ma retorty i inne chemiczne akcesoria.

Z  kolei w  grze Dewizy śmierci, która miała swoją premierę na Festiwalu Kryminału, najlep-sza zabawa powodowana była faktem, że aktorzy sami nie wie-dzieli, kto spośród nich jest mor-dercą. Kiedy padali zabici przez czającego się przestępcę, stawali się ciałami – dowodami zbrodni. Wokół nich uczestnicy znajdo-wali ślady mordercy. Najzabaw-niejszą wskazówką były perfumy Brutal.

Bardzo dobrze też wspomi-nam przywołany wcześniej hap-pening na dworcu – szczególnie spodobało mi się w  nim, że można zakoń-czyć grę z  takim przytupem. Natomiast w Zabójczym przypadku scenariusz zaczerp-nęliśmy z  Improwizowanego Poniedziałku. Wykorzystaliśmy wszystkie postaci i fabułę – wokół tego urosła gra. Było to o tyle cieka- we, że wszystkie role w  tym schemacie wzorowane były na komedii dell’arte; każda

z  postaci była pełna sprzeczności i  trochę groteskowa.

Wspomniałeś na początku, że praca nad grami miejskimi przypomina two-rzenie scenariusza. Warto zaznaczyć, że nie jest to dla Ciebie forma obca. Mam tu na myśli Teatr Lalek i  Parla-ment Europejski kontra kryzys. Jaka jest historia tego przedstawienia?To dość zabawne, ponieważ właściwie

zostałem wzięty z  ulicy. Robiłem wcześniej

z  Teatrem Lalek projekt edukacyjny przy spektaklu Wroniec. Kiedy skończyliśmy, usłyszałem od ludzi, z którymi pracowałem, że będą realizować inny interaktywny sce-nariusz. Poprosili mnie przy tej okazji, bym zaproponował jakieś pomysły – sami zresz-tą nie byli pewni, czy wśród nich znajdzie się ktoś, kto będzie miał czas się tym zająć.

Zgodziłem się, ale zamiast listy pomysłów przyniosłem gotowy scenariusz. Byli trochę zaskoczeni, ale po cięciach i  przeróbkach mój projekt został zaakceptowany. To już trzeci sezon, kiedy spektakl jest na deskach Teatru Lalek.

To Twoja jedyna przygoda ze scenariu-szem?Nie, piszę też dla teatru Ej.Aj. Tamten pro-

jekt był dość specyficzny. Kierowałem go raczej do 12-latków, choć widzę, że zapra-

szają na spektakl nawet liceali-stów. Scenariusze, które tworzę teraz, są już zdecydowanie dla dorosłych, dlatego więcej w nich finezji literackiej. Nie wiem, czy dla Teatru Lalek coś jeszcze będę miał okazję opracować, ale współpracę z  nimi wspominam bardzo dobrze. Zabawa teatral-no-literacka właściwie określa początki moich zainteresowań: w  liceum wraz z  kolegą napisa-liśmy sztukę, której bohaterami byli nasi znajomi z  klasy. Wzo-rowaliśmy się mocno na Weselu Wyspiańskiego, w konsekwencji czego wszystko działo się jed-nej nocy, a  sama sztuka nosiła tytuł Impreza i  była w  całości pisana wierszem. Staraliśmy się oddać różne strony charakte-rów naszych szkolnych kolegów, sportretowaliśmy również siebie nawzajem. Właśnie coś takiego mnie fascynowało, tylko potem, na studiach, ta fascynacja przy-cichła. Ale teraz do tego wracam.

Śmiech w  teatrze to chyba coś, co cały czas Ci towarzy-szy. Improwizowane Ponie-działki, inicjatywy w swojej naturze wyłącznie ludycz-ne, są przedsięwzięciem, które może pochwalić się we Wrocławiu dużą popu-larnością. Nie mnie to oceniać. Jesteśmy

zresztą dopiero w połowie drogi. Jednak myślę, że nasze sztuki to nie tylko ko-media. Jestem co prawda zwolennikiem teo-rii, że za pomocą groteski można powiedzieć dużo ważnych rzeczy, ale nigdy nie uwa-żałem się za wybitnego komika. Lubię od-wracać różne sprawy, pokazywać je w krzy-wym zwierciadle i  z  tego wyciągać puentę, ale jednocześnie lubię pisać rzeczy smutne

Page 11: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 11

i  poważne. Ciągle siedzi we mnie potrzeba poruszania istotnych problemów i  niektóre Improwizowane Poniedziałki są aranżowa-ne inaczej niż tylko na żarty. Trudno w  to uwierzyć, ale to naprawdę wychodzi. Choć jest dużo trudniejsze. Mamy ambicje utrzy-mać równowagę: robić niektóre spotkania czysto rozrywkowe (na przykład Mężowie, czyli taki Mayday odwrotnie i  do kwadratu – zamiast taksówkarza, który ma dwie żony, jest żona, która ma nieograniczoną ilość mę-żów i w czasie spektaklu zdobywa ich coraz więcej. Musi sobie z tym radzić, aż w końcu zostaje zdemaskowana przez wszystkich na-raz), ale są też takie scenariusze jak Bunt face-tów – wtedy staramy się spojrzeć zabawnie, ale i analitycznie na to, co gryzie mężczyzn, i oczywiście na relacje damsko-męskie.

Scenariusze to nie jedyne Twoje dzia-łania literackie. Oprócz tworzenia, zaj- mujesz się też promowaniem literatu-ry. W Garażach Kultury – stowarzysze-niu, którego jesteś wiceprezesem – or-ganizujecie Wybory Literackie. Skąd ta idea?Irek Grin, kurator do spraw literatury Eu-

ropejskiej Stolicy Kultury, jest również dy-rektorem Festiwalu Kryminałów i  Festiwalu im. Brunona Schultza. Kiedy zaczęliśmy na-wiązywać współpracę poprzez gry miejskie, które miały miejsce na tych festiwalach, skorzystałem z  okazji i  przedstawiłem mu całą listę pomysłów na to, jak według mnie można jeszcze ugryźć literaturę. Spośród dwudziestu kilku koncepcji, które mu poka-załem, wybrał dwie. Wybory Literackie były jedną z  nich. Ta akcja ma miejsce zarówno online, jak i happeningowo.

Idea wydaje się dość prosta, ale przy tym szalenie trudna do zrealizowania. Organizatorzy stają przede wszystkim przed pytaniem: kto powinien znaleźć się na karcie do głosowania?Nie my wybieraliśmy – spytaliśmy ludzi.

W  czasie Nocy Muzeów we Wrocławiu po-prosiliśmy o zapisywanie na kartkach dowol-nych pisarzy, których osoby biorące udział w głosowaniu chciałyby wesprzeć w wybo-rach (literackich, oczywiście). Co zadziwiają-ce, niemała liczba ludzi nie wiedziała, kogo wpisać. To nam uświadomiło, że sami musi-my stworzyć listę. Zbudowaliśmy ją na pod-stawie najczęściej wskazywanych nazwisk, zostawiając oczywiście możliwość wpisania

swojego kandydata. Plusem usystematy-zowanej listy wyborczej jest kolejny efekt, który akcja wywołuje: zastanowienie. Ludzie czytają nazwiska i zadają sobie pytania: „Czy tego znam?”, „Czy coś czytałem?”. Sięgają do nazwisk, których nie słyszeli od lat.

Jakie jeszcze działania wchodzą w za-kres tego, co robi stowarzyszenie Ga-raże Kultury?Prowadzimy Teatr Ej.Aj, Wrocławskie Gry

Miejskie, Wybory Literackie i  Improwizowa-ne Poniedziałki. Każda z  tych akcji jest tro-chę inna, ale wszystkie się zazębiają. Teatr jest rdzeniem, sercem tej organizacji. Zależy nam na robieniu ciekawej sztuki, ale z ludź-mi, którzy nie mają o niej pojęcia, nie mają w  tym kierunku żadnego wykształcenia. Dlatego prowadzimy darmowe warsztaty teatralne dla dorosłych (właściwie dla osób powyżej 16 roku życia). Co jakiś czas rekru-tujemy również nowe osoby. Kolejna tura ru-sza teraz, w marcu. Uczestnictwo w warszta-tach to ciekawe przeżycie – zauważyłem to u siebie, kiedy zacząłem w takich zajęciach brać udział. Jeśli bawisz się w teatr, bez prze-rwy zaskakujesz sam siebie, stale odkrywasz w  sobie coś nowego, przekraczasz kolejne granice. Twoje ciało staje się sprawniejsze, zaczynasz je mocniej czuć, robisz się bar-dziej bezpośredni – nie boisz się dotyku ob-cej osoby. Uważam, że każdy człowiek powi-nien uczestniczyć w czymś takim.

A  co, kiedy przychodzi do Was ktoś kompletnie sztywny, drętwy? Czy wciąż pozostaje ten entuzjazm, o którym mó-wisz? Teatr jest naprawdę dla każdego?To jasne, że co roku przychodzą również

drętwe osoby. Nie wszystko da się zmienić, ale pamiętam przypadek uczestnika warsz-tatów, który po roku ciężkiej pracy nad sobą naprawdę bardzo się poprawił. Dalej nie jest wybitnie utalentowany, jednak praca, którą włożył w redukowanie swoich barier, poka-zuje, ile można osiągnąć. Takie przypadki są niesamowicie satysfakcjonujące.

Teatr to dla Ciebie działanie niekomer-cyjne, wolontariat. Nie kusi Cię czasami możliwość zarabiania na swojej pasji? Przełożenia umiejętności wykorzysty-wanych w  niezależnym teatrze na ko-mercyjne źródło mniejszych lub więk-szych zarobków?Jasne, że tak, jednak przede wszystkim

nie chciałbym stać się niewolnikiem pienię-

[...] NIEWIDOMI PRACUJĄ W NAPRAWDĘ INTERESUJĄCY SPOSÓB, MAJĄ W TEJ PRACY PRZEWAGĘ I POKAZUJĄ INNYM TO, CZEGO LUDZIE NA CO DZIEŃ SOBIE NIE UŚWIADAMIAJĄ.

dzy. We Wrocławiu działa 6–10 teatrów dla dzieci, które robią spektakle na zamówienie, jeżdżą z nimi po przedszkolach czy szkołach podstawowych. Ile lat można wytrzymać w  czymś takim? To w  ogóle mnie nie inte-resuje. Są też firmy eventowe, robiące gry miejskie dla firm. Wynik: działania bez polo-tu, za które dostaje się duże pieniądze. Miło jest zarabiać okazałe sumy, ale niemiło robić w kółko to samo. W mojej głowie ciągle ro-dzą się nowe pomysły, mam ich mnóstwo. Na całe szczęście czasami ktoś – tak jak Irek Grin – wyrzuci mi 90% z nich do kosza. Te-raz na przykład noszę się z  zamiarem zro-bienia gry z  niewidomymi. Zainspirowała mnie warszawska Niewidzialna wystawa – spodobało mi się, że niewidomi pracują w naprawdę interesujący sposób, mają w tej pracy przewagę i pokazują innym to, czego ludzie na co dzień sobie nie uświadamiają. Bardzo ciekawe doświadczenie. Nie chodzi o to, by ukazać ludziom, jak trudno jest bez sprawnego zmysłu wzroku funkcjonować w mieście, ale żeby pokazać, jak niewidomi „widzą” świat.

Jesteś PR-owcem. Pomaga to w Twojej działalności pozarządowej?Czy to pomaga? Być może, choć raczej za

krótko działam w PR-ze, żeby cokolwiek móc orzec na ten temat. O ludziach pracujących w  moim zawodzie mówi się, że są trochę bezczelni. Ja taki jestem chyba od zawsze. A już na pewno jestem niecierpliwy.

Z  nawiązywaniem kontaktów i  z  reali-zacją celów wiąże się odwieczna metafora podrywania dziewczyny: są tacy mężczyźni, którzy dwa lata potrafią krążyć wokół jednej kobiety i nic. Ta zwykle wtedy staje się czy-jąś partnerką lub żoną i trudno spodziewać się innej sytuacji, ponieważ nie wie nawet, że wspomnianemu chłopakowi się podoba. Są też tacy faceci, którzy muszą od razu coś zrobić, zagadać. Podchodzą i mówią: „Cześć, poszłabyś ze mną na randkę?”… i  wtedy zwykle dostają kosza. Tak to jest z  tą nie-cierpliwością. Czy to dobra cecha? Nie mam pojęcia. Zdarzało mi się, że rezygnowałem z pracy w dziale promocji jakiejś prywatnej uczelni, żeby robić własną gazetę i tam pra-cować za grosze. Następnie ta gazeta upa-dała, a ja zostawałem z satysfakcją, że zrobi-łem coś być może głupiego, ale odważnego, i  przeżyłem dzięki temu wiele ciekawych rzeczy.

Page 12: Kontrast marzec 2015

KOSZTOWNA bajKa?

Ilustr. Róża Szczucka

Zawarcie małżeństwa wiąże się z wieloma poważnymi decyzjami, związanymi nie tylko z doborem obrączek, sali weselnej czy sukni. Ślub to ogromne przedsięwzięcie, wymagające czasu, wysiłku i niosące za sobą spore koszty. Słowo „tak” to inwestycja w przyszłość, która otwiera nowy etap życia i trwale zmienia naszą codzienność. Najpierw jednak pochłania ogromną ilość pieniędzy, pozbawiając racjonalności w konsumowaniu i dościganiu hollywoodzkich ideałów.

Aleksandra Drabina

Przygotowania do ślubu najlepiej zacząć już kilka lat przed ceremo-nią – tak doradzają autorzy licz-nych poradników i programów te- lewizyjnych o tematyce ślubnej.

Kupno sukni, garnituru, strojów dla druhen, tortu i bukietu oraz zamówienie i przystro-jenie sali to dziś zaledwie kilka z  podsta-wowych elementów z  listy koniecznych do sfinalizowania, zanim młoda para wypowie przed księdzem lub urzędnikiem słowa przysięgi. Zbiór rzeczy niezbędnych do wy-prawienia uroczystości stale się powiększa.

Na nowoczesne trendy ślubne wpływa rozrost konsumpcji oraz powszechny kultu-rowy ideał romantycznej miłości. Mają one źródła w kulturze anglosaskiej, a współcze-śnie ogarniają swoim zasięgiem już całą Eu-ropę. W artykule Stephanie Harzewski Con-suming Heteroscripts: The Modern Wedding in the American Imaginary autorka prezentu-je proces konsumowania i odtwarzania rytu-ału nowoczesnych zwyczajów ślubnych. Wy-darzenie zaślubin nazywa spektaklem mi- łości i ceremoniałem sprawiania przyjemno-ści sobie i publiczności tego specyficznego przedstawienia. Współczesne ślubne wido-

wiska do złudzenia przypominają te, które możemy oglądać w  hollywoodzkich kome-diach romantycznych. Ceremonie coraz czę-ściej są odtwarzane w każdym szczególe, bo amerykańskie zwyczaje cieszą się dziś dużą popularnością wśród młodych dorosłych. Harzewski dostrzega także oddzielenie fun- kcji i znaczenia uroczystości zaślubin od sa- mego małżeństwa. Ślub ma być nie tylko świętem miłości, lecz także aktem pokazania i potwierdzenia statusu małżonków. Dlatego tak ważne są wizerunki państwa młodych i całego przyjęcia, które później stają się te-matami rozmów gości długo po zakończeniu przyjęcia.

Najważniejszą osobą podczas ceremonii tradycyjnie jest panna młoda. Jej wizeru-nek wymaga dopracowania każdego naj- drobniejszego detalu, co bywa bardzo kosz-towne i  zajmuje mnóstwo czasu. Oferta sukien ślubnych i dodatków rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. Stanowi znaczną część weselnego budżetu oraz dochodów całego przemysłu ślubnego. Kobieta ma być w dniu swoich zaślubin otoczona uwielbie-niem jako ta najpiękniejsza, której nie może przyćmić urodą żadna inna. Istnieją setki or-ganów doradczych, pomagających zdobyć wiedzę o  tym, jak przygotować image ide-alnej panny młodej. Specjalne grupy dysku- syjne, serwisy internetowe i stacje telewizyj-ne przedstawiają kompletowanie stroju jako niezwykle istotny moment związany z  nie-powtarzalnymi emocjami. Brytyjska socjo-lożka, Sharon Boden, w tekście pod tytułem ‘Superbrides’: Wedding Consumer Culture and the Construction of Bridal Identity stwierdza, że wyobrażenia współczesnych przyszłych małżonek są pobudzane poprzez napięcie między romantyzmem, marzeniem i  finan-sową inwestycją. Autorka dostrzega w tożsa-mości nowoczesnych panien młodych dwa oblicza: rozsądnego menadżera oraz rozma-rzonej małej dziewczynki. To właśnie racjo-nalność i  emocje przy organizacji przyjęcia weselnego są fundamentami strategii mar-ketingowych, odpowiadających na rosnące potrzeby klientów na rynku usług i produk-tów ślubnych. Wybór spośród całej gamy takich towarów jest trudny, więc młodzi bar-dzo często korzystają z eksperckiej pomocy zawodowych organizatorów wesel. Specja-liści prześcigają się w  tworzeniu nowator-skich koncepcji i pomysłów na udoskonale-nie tradycyjnej oprawy ślubów.

Mimo skłonności do odchodzenia od kon-wenansów i wprowadzania zmian do domi-

Page 13: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 13

publicystyka◉

nujących wzorców, nadal najczęściej po-zostaje się przy dawnych, ugruntowanych zwyczajach. Chociaż w statystykach zanoto-wano tendencję spadkową w liczbie rocznie zawieranych ślubów i  wzrost odsetek roz-wodów, tradycja sakramentu potwierdzo-nego przed ołtarzem wciąż okazuje się silna. Pary, które na co dzień nie uczestniczą w ży-ciu religijnym lub są niepraktykującymi wier-nymi, dokładają wszelkich starań, aby złożyć przysięgę w  kościele. Niekiedy przy wybo-rze miejsca zaślubin kluczowe są oczekiwa-nia najbliższych. Nawet gdy ceremonia ma charakter świecki, rodzina niejednokrotnie nakłania narzeczonych, żeby pozostali przy tradycyjnej oprawie. Dzięki temu obyczaj „białego ślubu” wciąż cieszy się powodze-niem i jest najpopularniejszą formą uroczy-stości wybieraną przez osoby decydujące się na małżeństwo.

Amerykańska badaczka społeczna, Medo- ra W. Barnes, w artykule Our Family Functions: Functions of Traditional Weddings for Modern Brides and Postmodern Families ukazuje wnioski z pogłębionych rozmów przeprowa-

dzonych z białymi kobietami z klasy średniej tuż po zawarciu ślubu w konwencjonalnym obrządku. Ze zdumieniem stwierdza, że no-woczesne społeczeństwo adaptuje dawne funkcje rytuałów zaślubin, które wciąż rozra-stają się w sferze kultury popularnej i prze-mysłu komercyjnego. Główną przyczyną ta-kich praktyk okazała się chęć zaspokojenia potrzeb obu rodzin i stworzenia dogodnych warunków do zbudowania emocjonalnej więzi pomiędzy nimi. Istotne jest również pragnienie utwierdzenia w świadomości pa-nien młodych dojrzałego, właściwego wy- boru partnera i  drogi życiowej. Badaczka dostrzegła, że tradycyjny ślub pełni dziś rolę łagodzenia wewnętrznej obawy przed szyb-kim rozpadem związku w obliczu utraty sta-bilności rodziny i wzrostu liczby rozwodów. Ceremonia zaślubin stanowi także potwier-dzenie dojrzałości i samodzielności mło-dych, którzy decydują się na małżeństwo dopiero wtedy, gdy osiągną odpowiedni status materialny i społeczny. Mozolne przy- gotowania do wesela mają być testem trwałości relacji, sprawdzeniem wzajemnej

skłonności do kompromisów, stopnia zaan-gażowania i umiejętności współpracy. Nato-miast zaprezentowanie siebie na przyjęciu to złożenie obietnicy utrzymania stabilności zawartego małżeństwa, której świadkami są goście weselni. Według badań TNS OBOP z 2012 roku 42% Polaków wierzy, że jedynie ślub wraz z  weselem można uznać za uda-ny. Natomiast aż 73% z nich przyznaje, że tę uroczystość organizuje się przede wszyst-kim dla rodziny i znajomych.

Współczesny ślub zachowuje tradycyjne funkcje rytuału przejścia do kolejnego etapu dorosłości, ale przygotowania do ceremonii i  wesela nadają wydarzeniu nowy wymiar. Konieczność komercyjnej oprawy dzisiej-szych ślubów to nie tylko wielka szansa mnożenia zysków dla gigantów przemysłu ślubnego, lecz także symbol kultu bogace-nia się i społecznego eksponowania statusu materialnego. Wymagające wysiłku i ogrom-nego wkładu finansowego zorganizowanie uroczystości zaślubin to poważne przedsię-wzięcie, wystawiające na próbę relację na-rzeczonych.

Page 14: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Joanna Krajewska

MARKETING szeptany w sieci

Page 15: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 15

Konsumenci są coraz bardziej świadomi technik manipulacyjnych, które wykorzystuje się w reklamach. Dlatego często najbardziej wiarygodne opinie na temat produktu pochodzą od osób, które już z niego korzystały. Marketing szeptany na dobre zagościł w Internecie, ułatwiając internautom dotarcie do opinii o interesujących ich rzeczach, ale też stając się polem do nadużyć ze strony marketingowców.

Monika Ulińska

MARKETING szeptany w sieci

Przed dowolną inwestycją klient chce się zazwyczaj upewnić, że produkt czy usługa są warte jego pieniędzy – niezależenie od tego, czy planu-je otworzyć konto w  banku, wejść

w posiadanie samochodu czy szamponu do włosów. Oferty w  każdej branży są tak róż-norodne, że nawet wybór przedmiotów co-dziennego użytku może okazać się skompli-kowany. Przy tym społeczeństwo w pewnym stopniu uodporniło się na wszechobecne re-klamy. Jak w takiej sytuacji podjąć najlepszą decyzję co do zakupów? Świadomy konsu-ment jest zmuszony szukać informacji w  in-nych źródłach niż reklamy.

Z UST DO USTZasięgnięcie opinii znajomych będzie za-pewne jednym z  pierwszych kroków, które podejmie niezdecydowana co do przyszłego zakupu osoba. Jeśli zwolennik tradycyjnej kuchni postanowi spróbować azjatyckich specjałów, z  dużą dozą prawdopodobień-stwa wśród osób z  jego otoczenia znajdzie się ktoś, kto poleci mu restaurację słynącą z dobrego sushi albo zdecydowanie odradzi wizytę w  źle wspominanym miejscu. Jeśli restauracja zapadnie w pamięć odwiedzają-cemu ją gościowi, możliwe, że z własnej woli podzieli się tym spostrzeżeniem z kolejnymi osobami, przyczyniając się tym samym do

kształtowania wizerunku lokalu. Siłę takiej wymiany informacji wykorzystuje marketing szeptany.

Andy Sernovitz definiuje tego rodzaju praktyki marketingowe jako ogół działań, które można podjąć, by ludzie mówili o da-nym produkcie. W swojej książce Marketing szeptany, omawiającej zasady tego typu działań, podkreśla również, że warunkiem powodzenia każdego działania marketingo- wego jest dobra jakość oferowanego pro-duktu czy usługi. Dysponując dobrym pro-duktem, można zacząć zastanawiać się, co zrobić, by ludzie o  nim mówili. Jeśli klient rozważa kupno produktu konkretnej marki, ale nie jest pewien, czy zgodnie z  opisem będzie on odpowiadał jego potrzebom, w  dzisiejszych czasach nie stanowi to pro-blemu – Internet umożliwia dotarcie do nie-mal każdej informacji.

W  sieci istnieje wiele miejsc skupiających „szepty” użytkowników różnorodnych pro-duktów. Na swoich blogach i  forach inter-netowych internauci rozkładają na czynniki pierwsze między innymi kosmetyki, biorąc pod uwagę ich cenę, skład, opakowanie, konsystencję, zapach, trwałość, wydajność, dostępność czy adekwatność zapewnień producenta do faktycznego działania. Nie-kiedy może zaskakiwać nazbyt emocjonalny styl komentarzy opisujących – załóżmy –

krem do twarzy. Jednak dla alergika infor-macja o tym, że kosmetyk, który według ety-kiety jest hipoalergiczny, w  rzeczywistości uczula, jest istotna.

UDAWANE SZEPTYMarketingowcy dopatrzyli się w zjawisku C2C (consumer-to-consumer, czyli w  informacjach przekazywanych sobie przez klientów) do-brego pola do działań mających zwiększyć sprzedaż. Podszywając się pod zwykłych użytkowników, zamieszczają w sieci komen-tarze na temat danego produktu, które mają na celu podniesienie jego oceny w  oczach internautów. Taka ingerencja osób zaangażo-wanych w sprzedaż produktów – tak zwany shilling (co z  angielskiego można tłumaczyć jako ‘podbijanie ceny’) – burzy istotę mar-ketingu szeptanego, ale też jest przez coraz uważniejszych internautów szybko wykry-wana. Choć marketingowcy próbują na różne sposoby uwiarygadniać swoje wypowiedzi, stali użytkownicy forum prędzej czy później wyczują podstęp.

Mimo tego rodzaju praktyk przyjętych wśród marketingowców Sernovitz zaznacza wyraźnie: marketing szeptany to nie oszu-stwo. Różnica między marketingiem szepta-nym a  marketingiem „podstępnym” to roz- bieżność między wysłuchiwaniem konsu-mentów i  dawaniem im możliwości wypo-wiadania się a zwyczajnym nabieraniem ich. Podstęp, infiltrację i  jakąkolwiek inną próbę manipulowania klientem autor nazywa „mo-ralnie skompromitowanymi praktykami”. Co więcej zaznacza, że na dłuższą metę nie przynoszą one skutku. Łatwo bowiem prze-widzieć reakcję oszukanych osób. Prawdopo-dobnie w krótkim czasie ich szeptanina spra-wi, że dana marka zyska podobną sławę co restauracja, w  której sushi kojarzy się z  Azją tylko z nazwy.

OCENIAJ I KORZYSTAJW Internecie krążą również szepty opierające się na zasadzie „coś za coś”. Producenci dają internaucie produkt, a  ten w  zamian wysta-wia opinię w sieci. Jest to tak zwany marke-ting rekomendacji. Opierają się na nim całe systemy, w których tester – a właściwie am-basador marki – otrzymuje od firmy produkt, używa go, a  następnie pisze jego recenzję w Internecie i raportuje przebieg swoich dzia-łań firmie. Jak zastrzegają organizatorzy tego rodzaju kampanii, ambasadora marki cechuje

Page 16: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Ewa Rogalska

bezwzględna szczerość. Rekomenduje tylko te towary, które spełniły jego oczekiwania. Pozostałe zwraca firmie. W takiej sytuacji być może rzeczywiście wyselekcjonowane przez organizatorów pozytywne opinie ambasa-dorów są szczere. Jednak niedopuszczanie do głosu osób niezadowolonych z produktu stawia pod znakiem zapytania wiarygodność akcji przeprowadzonych w ramach marketin-gu rekomendacji.

Oprócz relatywnej szczerości można do-strzec jeszcze jeden czynnik skłaniający kon-sumentów do zastanowienia się nad obiek-tywizmem uzyskanych w ten sposób opinii, szczególnie gdy w  grę wchodzą droższe produkty, jak na przykład sprzęt elektryczny. Niektóre marki organizują akcje wykorzy-stujące rekomendację swoich produktów przez wybranych konsumentów. Plan dzia-łania jest podobny: przedstawiciele firmy wybierają osobę, która otrzymuje do testo-wania konkretne urządzenie. Jej zadaniem jest umieszczenie własnej opinii na temat sprzętu w miejscach, które wyznaczy produ-cent. Ceną, jaką płaci za otrzymany produkt, jest tylko czas poświęcony na wystawienie w  Internecie kilku komentarzy. Warto jed-nak zwrócić uwagę na mechanizm, który może kształtować opinię testera, a przy tym wpływać na jej rzetelność. Tester może mi-mowolnie zastosować regułę wzajemności. Ludzie – często nieświadomie – wykorzy-stują ją na co dzień. Zasada ta odpowiada za odwdzięczanie się prezentem za prezent czy wręczenie napiwku w  przypadku sprawnej obsługi kelnerskiej, słowem – polega na re-wanżowaniu się ludziom, którzy coś dla nas zrobili. Może to być przysługa, podarunek, ale także drobny sympatyczny gest. Jak to psychologiczne prawo może się przejawiać w  działaniu osoby oceniającej otrzymany produkt? Dostałem rzecz praktycznie za dar-mo – muszę się odwdzięczyć. Jak? Jak najlep-szą opinią o niej.

Sprawdzając w  Internecie, co inni mają do powiedzenia na temat oferty rynkowej, dobrze mieć świadomość zarówno stoso-wanych przez specjalistów strategii marke-tingowych, jak i  funkcjonowania subtelnych mechanizmów psychologicznych, które mają wpływ na opinie konsumentów. Nie można jednak zapominać o  tym, że znaczna część recenzji w  sieci pochodzi od osób, które chcą po prostu podzielić się z  internautami spostrzeżeniami na temat swoich zakupów. W  interesie konsumentów jest, żeby takie wypowiedzi pozostały większością.

Page 17: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 17

Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej Polacy przejęli wiele „zachodnich” zwyczajów. Jednym z nich jest coraz starszy wiek, w którym ludzie wiążą się w stałe pary. Jeszcze w XX wieku w Polsce normą były małżeństwa dwudziestoparolatków. Dzisiaj najważniejsze jest dla nas skończenie szkół i zrobienie kariery. Niestety kiedy w końcu zrealizujemy swoje ambicje, często okazuje się, że wokół nie ma wolnych osób. Jednak nie ma sytuacji bez wyjścia – cyberprzestrzeń pozwala na znalezienie

partnera w każdym wieku.

Krystyna Darowska

Pierwsze biura matrymonialne po-wstawały w  Europie w  XVII wieku. Wyparły z  miast instytucję swatki, ale działały na podobnej zasadzie. Klienci takiej agencji – początkowo

tylko mężczyźni – przedstawiali swoje zalety i  podobiznę oraz opisywali wymarzoną na- rzeczoną. Biuro było zobowiązane do zacho-wania dyskrecji, gdyż korzystanie z jego usług było tematem tabu. Rodziny dziewcząt, ze strachu przed staropanieństwem, również przedstawiały swoje kandydatki takim insty-tucjom. Kawaler otrzymywał do wyboru kilka ofert dotyczących odpowiednich pod wzglę-

dem pochodzenia panien i uczęszczał na za-aranżowane spotkania. Aktywny udział kobiet jako klientek tego rodzaju biur rozpoczął się dopiero na początku ubiegłego stulecia, pan-ny przez korzystanie z  usług takich agencji chciały przeciwstawić się praktyce aranżowa-nia małżeństw przez ich rodziny. Mimo dwóch wojen światowych i  ruiny gospodarek krajo-wych pośrednicy matrymonialni przetrwali – ich usługi nie wiązały się bowiem z  dużymi nakładami finansowymi. Ciekawostką jest, że biura matrymonialne prężnie funkcjonowały w  komunistycznej Polsce. Największą popu-larnością wśród klientek cieszyli się panowie

z krajów „strefy dolarowej” – dziewczyny ma-rzyły wówczas o wyjeździe za granicę. W tam-tym czasie rola agencji ograniczała się tylko do prezentacji ofert, czyli zdjęć z krótkimi opisa-mi. Zmiany przyszły dopiero w  epoce maso-wej komputeryzacji.

RANDKI ONLINEW  Polsce, tak jak na całym świecie, istnieje mnóstwo internetowych portali randkowych funkcjonujących na różnych zasadach. Korzy-stanie z  nich – przynajmniej na początku – nie wiąże się zazwyczaj z  wnoszeniem żad-nych opłat, a nawet jeśli takowe się pojawiają,

Wirtualne swatki

Page 18: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Ewa Rogalska

stanowią kwoty nieporównywalnie niższe od żądań tradycyjnych biur matrymonialnych. Kontaktowanie się poprzez Internet jest ła-twe i  szybkie, a  przy tym daje możliwość zawierania wielu potencjalnych znajomości w kraju i za granicą, dlatego często wygrywa ze spotkaniami towarzyskimi twarzą w twarz. Dzieje się tak dlatego, że jesteśmy zapraco- wani, zdeterminowani i  – jednocześnie – rozleniwieni. Niestety, klient portalu rand-kowego nie zawsze ma odpowiednie wy-kształcenie, przygotowanie psychologiczne i  doświadczenie życiowe, aby samodzielnie dokonać wyboru potencjalnego partnera. Zazwyczaj, aby pomóc użytkownikom w tej kwestii, portal udostępnia im formularz do- boru osobowego przygotowany przez psy-chologów, socjologów, a  nawet antropolo-gów. Dzięki skorzystaniu z niego można wy-typować kilka osób odpowiadających wła-snym wymaganiom.

Niestety, postrzeganie partnera wybrane-go z witryny internetowej po krótkim kontak-cie mailowym wywołuje często efekt aureoli (w języku angielskim halo effect). Bazuje on na tendencji do automatycznego przypisywania cech osobowości na podstawie pozytywne-go wrażenia i – według psychologii – jest pod-stawowym błędem atrybucji. Efekt aureoli opiera się na następującej zależności: nadanie komuś jednej ważnej (pozytywnej lub nega-tywnej) właściwości wpływa na skłonność do określania względem tej osoby innych, niezaobserwowanych cech, które są zgod-ne ze znakiem emocjonalnym pierwszego przyporządkowanego atrybutu. Wynika stąd domniemanie, że znajomość zawarta przez Internet jest powierzchowna i  nie daje gwa-rancji znalezienia odpowiedniego partnera.

ANTROPOLOG TWORZY NOWE TYPY OSOBOWOŚCIKilka lat temu szefowie największego por-talu randkowego na świecie – Match.com – poprosili profesor antropologii, Helen Fisher z  Rutgers University of New Jersey, aby zo-stała konsultantem portalu do spraw doboru partnerów dla klientów tej witryny według ich profili osobowości. 69-letnia antropo-lożka całe swoje naukowe życie poświęciła na badanie sfery miłości i  ustalenie, czym kierują się ludzie przy nawiązywaniu relacji miłosnych. Propozycję Matcha potraktowała zatem jako doskonałą szansę na pogłębie-nie badań. Dla celów współpracy z  porta-lem Fisher postanowiła najpierw opracować własną interpretację osobowości. Za pod-

stawę przyjęła występowanie w  ludzkich organizmach ważnych neuroprzekaźników i  hormonów (dopaminy, serotoniny, estro-genów i  testosteronu), które są czynnikami odpowiedzialnymi za zachowania o  podło-żu miłosnym. Te cztery substancje chemicz-ne tworzą w  mózgu potężne systemy. Pod przewodnictwem profesor przeprowadzono badania wśród około 100 tysięcy klientów portalu w 2005 roku i wykonano testy krwi sprawdzające, które z  neuroprzekaźników i hormonów są u konkretnych osób dominu-jące. Na tej podstawie wyodrębniono cztery typy ludzi – są to „badacze”, „budowniczy”, „dyrektorzy” i „negocjatorzy”.

„Badacz” ma podwyższoną aktywność do- paminy – neuroprzekaźnika działającego w układzie limbicznym, czyli układzie struktur korowych i  podkorowych mózgu, biorącego udział w  regulacji zachowań emocjonalnych oraz niektórych stanów, takich jak zadowo-lenie i  przyjemność. Osoba należąca do tej grupy jest głodna wrażeń, ciekawa świata, kreatywna, niezależna i otwarta. W „budow-niczym” dominuje z kolei serotonina potocz-nie zwana hormonem szczęścia. To ważny w  ośrodkowym układzie nerwowym neu-roprzekaźnik, który jest odpowiedzialny za sen, apetyt, temperaturę ciała i ciśnienie krwi. „Budowniczy” ceni sobie ład i  stabilizację. Przedstawiciele kolejnej grupy – „dyrektorzy” – charakteryzują się natomiast dużym pozio-mem testosteronu, podstawowego męskiego hormonu płciowego i w konsekwencji potrze-bą sukcesu i władzy. U „negocjatora”, czwar-tego typu człowieka, może zaś wystąpić prze-waga estrogenów, czyli hormonów żeńskich. „Negocjator” myśli kompleksowo, jest empa-tyczny i obdarzony sporą wyobraźnią. Często posiada talent oratorski.

„Badacz” i  „budowniczy” powinni poszu-kiwać partnerów podobnych do siebie. Po-nieważ „badacze” potrzebują kompana do wspólnych długich dyskusji, hobby, pasji, cią-głych poszukiwań oraz podróży, muszą mieć u  boku kogoś, kogo tak samo ciągnie do zmian i kto błyskawicznie zrozumie swojego partnera, który ma 100 tysięcy pomysłów na minutę. Na tej samej zasadzie „budowniczy”, który z natury niechętnie wyjeżdża na urlop, zawsze chodzi do tej samej restauracji oraz najchętniej całe życie nie zmieniałby miesz-kania, powinien związać się z osobą należącą do tej samej grupy. Podobieństwo nie spraw-dza się jednak w  przypadku wszystkich ze-społów. Doskonale układają się na przykład relacje w  parach estrogenowo-testostero-

nowych, czyli w  związkach „negocjatorów” z  „dyrektorami”. Oni przekazują sobie na-wzajem to, czego druga strona nie posiada.

Współpracując z Matchem, Fisher stworzy-ła kwestionariusze osobowe, które do dziś są wykorzystywane przez portale randkowe. Dzięki nim sprawdza się typ psychologiczny obu potencjalnych partnerów, uwzględnia-jąc przy tym ich wychowanie oraz kulturę, w jakiej dojrzewali i w jakiej żyją. Dobieranie się w pary w 50% zależy bowiem od religii, światopoglądu, zwyczajów i  rodziny, które ukształtowały człowieka. Są to bardzo waż-ne czynniki określające oczekiwania wobec związków miłosnych. Duży wpływ na związ-ki ma też jednak gospodarka chemiczna w ludzkich organizmach. Co ciekawe, do nie-dawna ten aspekt był lekceważony w bada-niach nad relacjami międzyludzkimi¹.

EFEKT KULI ŚNIEŻNEJW październiku 2012 roku w Kalifornii poja-wił się nowy produkt internetowy o nazwie Tinder.com – randkowa aplikacja na smartfo-na. Już po tygodniu korzystały z niej cztery tysiące Amerykanów, a  od lipca 2014 roku jest dostępna również w  Polsce. Opubliko-wane w Google Trends wyniki pokazują, że zainteresowanie tym serwisem w  naszym kraju przez ostatnie miesiące wzrosło o kilka-set procent. Tinder współpracuje z  Facebo-okiem, czyli można go połączyć z  własnym profilem FB. Użytkownikom Tindera wyświe-tlają się zdjęcia osób przebywających w oko-licy do 160 kilometrów od nich. Przesuwając zdjęcie w  prawo, użytkownik pokazuje, że dana osoba mu się podoba, a przeciągając je w lewo – odrzuca ją. Gdy dwoje użytkowni-ków okaże sobie wzajemne zainteresowanie, aplikacja daje im możliwość kontaktu i uru-chamia się czat. Twórcy Tindera twierdzą, że ich dzieło okazało się bardzo skuteczne. We-dług oficjalnych informacji w ciągu dwóch lat istnienia aplikacji zawarto dzięki niej aż 150 małżeństw na całym świecie².

Współczesny człowiek w  przeważającej mierze żyje w dwóch wymiarach – realnym i wirtualnym. Portale randkowe stały się więc erzacem życia towarzyskiego i związków mi-łosnych. Popularne witryny matrymonialne kuszą internautów hasłami obiecującymi im szansę na wzniosłe uczucie. Temat już daw-no przestał być kontrowersyjny, a psycholo-dzy, pedagodzy, antropolodzy i  socjolodzy uznają, że nawiązywanie znajomości przez Internet (ale w sposób bezpieczny i przemy-ślany) jest korzystne.

1 Louise Atkinson, Sexual chemistry: How brain chemicals that divide us into four personality groups are the key to finding perfect love... [w:] Mail Online [online], [dostęp: 18 grudnia 2014], dostępny w Internecie na stronie: http://www.dailymail.co.uk/femail/article-1358941/Sexual-chemi-stry-How-brain-chemicals-divide-personality-groups-key-finding-perfect-love-.html.2 Love me Tinder [w:] Joy.pl [online], dostęp: 28 grudnia 2014], dostępny w Internecie na stronie: http://www.joy.pl/lifestyle/91/love-me-tinder.

Page 19: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 19

◀▷fotoplastykon

JAKUB ŁAKOMY (urodzony w 1991 roku w Ostrowie Wielkopolskim) – stu-dent Politechniki Wrocławskiej na Wydziale Mechanicznym. Fotoreporter freelancer, pracujący w  redakcjach i  agencjach publicystycznych. Specjalizuje się w robieniu zdjęć bieżących wydarzeń (politycznych, kulturalnych i społecznych). Miejscem pracy może być dla niego ulica, teatr, scena lub droga „do pracy”. Jest ciągle w ruchu, chwytając chwile. Zapytany, czy to ciężka praca, odpowiada: „Nie, dla prawdziwego fotoreportera to pasja, hobby i styl życia. Aparat jest towarzyszem w podróżach, a w torbie foto-graficznej jest to, co niezbędne”.

Więcej dowiecie się na: https://www.facebook.com/KubaLakomyPhoto

Page 20: Kontrast marzec 2015
Page 21: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 21

Page 22: Kontrast marzec 2015

Fot. Dominika Otto

MARTWE DOMYKatarzyna Rutowska

Page 23: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 23

kultura

I.Po raz pierwszy widziałam go na fotografii, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to on. Wyglądał gorzej niż źle, ale nosił jeszcze ślady dawnej świetności – kamienne dziki dumnie strzegły bramy, mimo leżącego dookoła gru-zu i osypujących się fragmentów murów. Nie pamiętam, żeby w  jakiś sposób mnie wtedy zainteresował, prześlizgnęłam wzrokiem po kilku innych ilustracjach przedstawiających elewacje oraz ogród, po czym skierowałam swoje myśli na inne tory. Ale na pewno nie poczułam niepokoju czy strachu. Dom, który zobaczyłam, był martwy.

***Panenské Břežany to wieś położona niecałe 9 kilometrów na północ od Pragi. Pałac, któ-rego zdjęcia oglądałam tamtego dnia – tak zwany Dolny – jest częścią większego kom-pleksu – w  jego skład wchodzi jeszcze nie-czynna już kaplica świętej Anny Samotrzeć projektu Jana Santiniego oraz pałac zwany Górnym, obecnie pełniący funkcję domu starców. Mimo urokliwego położenia na zalesionych terenach oraz niezaprzeczal-nej wartości historycznej całego zespołu świat dowiedział się o tym miejscu dopiero w  2011 roku. Wtedy to syn zamieszkałego tam niegdyś wysokiego rangą nazistowskie-go urzędnika Reinharda Heydricha, Heider, zwrócił się do władz gminy z  propozycją pomocy w  pozyskaniu środków na reno-wację nieco już nadgryzionej zębem czasu rezydencji, aby następnie urządzić w  niej muzeum czeskiego ruchu oporu. Trudno po-tępiać samą ideę, skądinąd w zamyśle zaha-czającą przecież o dywagacje na temat kon-dycji człowieczej natury, nie sposób jednak nie przyznać, że próby jej realizacji musiały wiązać się ze sporymi kontrowersjami. Czas pokazał, jak bardzo okazały się znamienne dla powodzenia całej akcji. Mimo zapew-nień ówczesnego wójta o  tym, że „musimy oddzielić syna od ojca”, a  także wystąpień publicznych samego Heidera, jego zaan-gażowanie wywołało falę protestów oraz zapoczątkowało dosyć burzliwą dyskusję o tym, czy budynek z tak mroczną przeszło-ścią w  ogóle warto restaurować. Krótko po tym, jak jeden z czeskich portali plotkarskich opublikował artykuł zatytułowany Nigdy więcej Heydrichów w Pradze, Heider wycofał

swój patronat nad całym przedsięwzięciem, medialna nagonka ustała, budynek zaś po-zostawiono samemu sobie bez zmian.

II.Po raz drugi spotkałam się z nim na studiach. Na zajęciach z muzealnictwa mieliśmy przed-stawić projekt rewitalizacji jakiegoś ciekawe-go obiektu, a  cóż może być ciekawszego niż zabytkowy, niszczejący budynek z  nazistow-skimi koligacjami w tle? Chwyciłam za telefon, przeprowadziłam kilka rozmów w  językach: prawie-angielskim, prawie-polskim i  prawie--czeskim, za każdym razem otrzymując jedną i tę samą odpowiedź: nie ma po co zajmować się miejscem, nad którym od lat ciąży klątwa. Każda próba polemiki przypominała uderza-nie z całej siły o betonową ścianę. Z perspekty-wy czasu wydaje mi się, że zawiniły po równo moja porywczość, jak i konsekwencje budowy wieży Babel.

***Dolny Pałac po raz pierwszy został wspo-mniany w literaturze w 1233 roku jako żeń-ski klasztor benedyktyński, od którego na-zwę zaczerpnęła cała wioska, w wolnym tłu-maczeniu – Panieńskie Brzozy. Do 1820 roku budynek zmieniał właścicieli dosyć często, by w  końcu trafić do rąk Matthiasa von Riese-Stallburga. Rozpoczęto przebudowę w stylu empire, nadając budowli cechy fran-cuskiego cheatau. Restauracja budynku pochłaniała jednak astronomiczne kwoty pieniężne. Przygnieciony długami Von Rie-se-Stallburg został zmuszony do sprzedania obiektu Praskiemu Bankowi. Rezydencję odkupił poszukujący majątku w rodzinnych stronach Ferdynand Bloch, potentat prze-mysłu cukrowego, prywatnie mąż Adeli Bloch-Bauer – muzy Gustava Klimta, którą współcześni znają jako Monę Lisę Austrii.

Urodzona w  1891 roku w  Wiedniu jako córka Dyrektora Generalnego Wiedeńskiej Spółki Bankowej miała zaledwie 18 lat, kie-dy poznała Blocha, z pochodzenia czeskiego Żyda. Niewykluczone, że do ich mariażu do-szło bynajmniej nie ze względu na płomien-ny romans – Bloch, rozwijający manufakturę ojca poza granicami rodzinnej Pragi, z pew-nością skorzystał na protekcji teścia, sam zaś dzięki rozrastającemu się majątkowi i odpo-wiednim korzeniom stanowił niezłą partię

dla córki żydowskiego bankiera. Symbolicz-ne połączenie nazwisk w jeden człon Bloch--Bauer stało się początkiem prężnie działa-jącej instytucji wspierającej lokalne, wie- deńskie talenty, ogromne majątki pozwoliły bowiem małżonkom odgrywać rolę mece-nasów. Niewykluczone, że przyczyniła się do tego również (dziś już mocno dyskusyj-na) uroda samej Adeli, której wdzięki bez wątpienia najdoskonalej przedstawił Klimt. Portret Adeli Bloch-Bauer I, zwany także Złotą Adelą, umiejętnie i ze smakiem przedstawia nie tyle kobietę, co pewne jej wyobrażenie, jest jednocześnie umowny i  fotograficznie precyzyjny, chłodny i  zdystansowany, a za-razem ciepły i pociągający.

Kiedy w 1925 roku secesyjna muza umie- rała na zapalenie opon mózgowych, w  o- statniej woli wyraziła życzenie, aby jej por-trety pozostawić w  galerii w  wiedeńskim Belwederze. Mąż postanowił je jednak za-brać do Panenskich Břežan, aby ozdabiały posiadłość i przypominały mu o przedwcze-śnie zmarłej małżonce. Traf jednak chciał, że tocząca się przez świat fala nazizmu dopro-wadziła do tego, że Bloch-Bauerowi skonfi-skowano majątek, zmuszając go do ucieczki do Szwajcarii, gdzie zmarł w 1945 roku. Po wojnie obrazy trafiły pod opiekę austriac-kiego rządu. Siostrzenica Bloch-Bauera, Ma- ria Altman, rościła sobie prawa do ich odzy-skania, stwarzając tym samym sytuację pre-cedensową, ponieważ pozwała do sądu wła-dze całego kraju. Jej wygraną walkę opisuje wchodzący w 2015 roku do kin film Woman in Gold (w  reżyserii Nathana Frankowskie-go). Zwiastun przedstawia doświadczoną brutalną rzeczywistością kobietę zdetermi-nowaną, aby po latach odzyskać chociaż na-miastkę tego, co zostało jej odebrane, napo-tykającą przeszkodę w postaci skostniałego, nieprzejednanego systemu. Nikomu wręcz nie wypada oceniać zasadności jej roszczeń. Faktem jest natomiast, że odzyskane obra-zy zostały przez nią sprzedane na aukcji, na czele ze słynnym Portretem Adeli nabytym przez manhattańską Neue Galerie za nie- bagatelną sumę 135 milionów dolarów.

III.Za trzecim razem spotkałam się z  nim osobi-ście, pewnego październikowego dnia, jed-nego z  tych ostatnich, które jeszcze pachną

Page 24: Kontrast marzec 2015

Fot. Dominika Otto

latem. Po roku starań otrzymałam w praskim urzędzie gminy telefon do pana Vaclava, szefa firmy metalurgicznej VUK, obecnego właścicie-la budynku. Zgodził się na badania terenowe i  zaproponował oprowadzenie po budynku. Rozglądałam się po zagrzybionych sufitach i przepalonych od chemikaliów ścianach, opi-sywałam spróchniałe deski i nieszczelne okna.

Przy pożegnaniu Vaclav dał mi adres e-ma-ilowy do Jana, studenta architektury z  Pragi, który pracował nad planem rewitalizacji pała-cu, co wydawało mi się bardzo dobrym pomy-słem. Wydaje mi się, że, jeśli wierzyć w coś takie-go, energia jest czymś, co może pić ziemia, ale nie kamienie i mury; że domy są martwe, bo nie ożywia ich śmiech lub płacz ich mieszkańców.

***Po konfiskacie majątku Bloch-Bauera przez szalejące w Pradze nazistowskie władze Dol-ny Pałac przeznaczono na rezydencję Kon-stantina von Neuratha pełniącego funkcję Protektora Czech i  Moraw. Jego, zdecydo-wanie zbyt miękka, polityka, a także rosnące niezadowolenie społeczne sprawiły, że po roku jego urzędowania Hitler postanowił wysłać go na przymusowy urlop zdrowot-ny, wprowadzając na jego miejsce „zastępcę protektora”, znacznie młodszego Reinharda

Heydricha – szefa RSHA odpowiedzialnego za zbrodnie Einsatzgruppen, który w styczniu 1942 roku zorganizował niesławną konfe-rencję w Wannsee. Miał za zadanie stłamsić niepokoje w  Protektoracie. Jako że zawsze wyróżniał się nadnaturalną wręcz ambicją, już w  pierwszych dniach jego panowania życie straciły tysiące czeskich obywateli. Jed-nocześnie przez cały okres swoich rządów był wierny polityce kija i  marchewki – za-pewniając dobre warunki socjalne robotni-kom czeskim, sprawił, że stali się przychylni Trzeciej Rzeszy. Dzięki tym postępowaniom zaostrzono także kary za przestępstwa go-spodarcze, a  za paserstwo odpowiadali tak samo Czesi, jak i Niemcy.

Nic nie wskazywało na to, że pochodzący z  Halle nad Soławą Heydrich zapisze się na kartach historii w tak okrutny sposób. W dzie-ciństwie chorowity i  słaby, dorastający pod czujnym okiem surowej matki Reini (bo tak nazywano go w domu rodzinnym) kształto-wał swój charakter i rozwijał umiejętności tak dalekie od rozporządzania cudzym życiem jak szermierka czy gra na skrzypcach. Był wielokrotnie bity i  poniżany zarówno przez rodzicielkę, jak i rówieśników ze względu na specyficzny wygląd i bardzo wysoki głos, na-znaczony dodatkowo piętnem tragicznej dla

Niemców w skutkach pierwszej wojny świa-towej. Marzenia o  zostaniu chemikiem za-mienił w pragnienie ujarzmiania dzikich kra-in jako marynarz. Rzeczywistość królewskiej Reichsmarine odbiegała jednak znacznie od opowieści, które słyszał w  dzieciństwie od Felixa Lucknera, autora słynnego Diabła Mor-skiego, przyjaciela rodziny. Jeden z członków ówczesnej załogi Heydricha wspomina, że jego współtowarzysze pogardzali Reinhar-dem tak bardzo, że odnosząc się do niego, używali nie imienia, a numeru. Anegdota ta być może mija się z  prawdą, trzeba jednak przyznać, że nabiera mrocznego wydźwięku skontrastowana z  numerami tatuowanymi na nadgarstkach więźniów obozu Auschwitz.

Młody Reinhard mógł się pochwalić bardzo dużym zainteresowaniem płci przeciwnej, co okazało się jednocześnie jego przekleń-stwem. Kiedy podczas jednej z  zabaw jako 26-latek poznał 18-letnią Linę von Osten, za-kochał się w niej tak bardzo, że oświadczył jej się na drugiej randce, zapominając zupełnie, że jedną narzeczoną już ma. Urażona dziew-czyna na nieszczęście Heydricha okazała się córką wysoko postawionego urzędnika pra-cującego w stoczni, prywatnie przyjaciela ad-mirała Ericha Raedera. Zachowanie młodego marynarza uznano za niegodne jego stano-

Page 25: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 25

wiska, postawiono go przed sądem honoro-wym, po czym dyscyplinarnie wyrzucono. Na szczęście jego młoda żona, zaciekła nazistka, nie pozwoliła na to, aby jej małżonek pogrą-żał się w depresji. Namówiony przez nią do spotkania z  tworzącym wówczas schemat wywiadowczy Himmlerem, okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miej-scu, zamieniając błękitny mundur na czarny.

Mimo że w Panenskich Břežanach spędził jedynie półtora miesiąca (wcześniej miesz-kał z rodziną na Hradczanach, ale jego uko-chanej córce nie służyły kamienne gmachy, w  których panował wieczny przeciąg), bio-grafowie Heydricha poświęcają wsi zwykle wiele uwagi, jako że z  tego właśnie miejsca wyruszył w swoją ostatnią podróż. Zmarł on 4 czerwca 1942 po kilkudniowym pobycie w szpitalu na skutek ran odniesionych w za-machu z  27 maja tego samego roku zorga-nizowanym przez czeski rząd na emigracji. Pałac aż do ostatnich dni wojny był zamiesz-kiwany przez wdowę po nim oraz ich po-tomstwo. W  ogrodzie pochowano jednego z  jego synów, Klausa, który w rok po śmier-ci ojca zginął potrącony przez ciężarówkę. W 1945 roku nazistka wraz ze swoimi dziećmi zmuszona była opuścić Panenskie Břežany. Do końca swojego życia wspominała swój pobyt tam z rozrzewnieniem. Zdecydowanie odmienne zdanie na ten temat mieli więź-niowie i służba.

IV.Kilka miesięcy później pojechałam do Pra-gi ponownie. Spotkałam się z  panią Heleną Vovsową, która, będąc młodą dziewczyną, pracowała u  Heydricha w  gospodarstwie. Po jego śmierci pomagała więźniom obozów katorżniczo harujących u jego kapryśnej mał-żonki. Porozmawiałyśmy trochę o  jej życiu i  dalekich podróżach. Pokazywała mi i  moim towarzyszom zdjęcie, na którym stoi razem z Heiderem przytulona na tle Dolnego Pałacu.

Nie zajrzałam do posiadłości drugi raz. Z  maili od Vacława i  Jana wiedziałam, że obiekt ma być remontowany i  przerobiony na dom kultury. Dzięki temu mógłby prze-stać straszyć duchami secesyjnych muz i  na-zistowskich zbrodniarzy. To dawało nadzieję, jak fotografia dwojga starszych ludzi, których kiedyś dzieliło wszystko, a dziś łączy wiek, do-świadczenie i  wiedza. I  chęć wybaczenia. Bo skoro można wybaczyć człowiekowi, można wybaczyć też murom.

Pałac do dziś jest nieużytkowany. Nie odby-wają się w nim żadne prace renowacyjne.

Page 26: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Wojtek Świerdzewski

CTRL + C-DURMoje najwcześniejsze muzyczne wspomnienie to gdy jako kilkulatek maltretowałem domowe pianino. Będąc dzieckiem bezkompromisowym, dokonywałem coraz śmielszych odkryć, raz po raz wymyślając melodię, którą z dumą demonstrowałem któremuś z rodziców. Niestety większość tych recitali kończyła się oznajmie-niem mi, że już to wcześniej gdzieś słyszeli. Moja dzie-cięca wiara we własną kreatywność nie dopuszczała możliwości istnienia jakiejś muzyki przed moją.

Wojciech Szczerek

Obecnie zjawisko plagiatu jest coraz częstsze, ale nie ozna-cza to, że mniej kreatywni ar- tystyczni rzemieślnicy stają się w swych poczynaniach co-

raz bardziej bezczelni. Jest to raczej problem statystyczny – wraz ze wzrostem populacji, rośnie liczba twórców, a z nimi – dzieł. Jed-nocześnie ludzka percepcja obrazu, koloru czy dźwięku zbytnio się nie zmienia, a z każ-dą małą rewolucją pole do popisu dla artysty stawało się coraz mniejsze.

Gdyby spojrzeć na muzykę, zadanie wyda-je się jeszcze trudniejsze, bo tak jak sztuki wi-zualne dają potencjalnie nieskończoną ilość kombinacji kolorów, kształtu czy materiału, tak tutaj przekaz artystyczny opiera się na melodii, interwałach i harmonii. Te z kolei nie tylko wydają się już wyeksplorowane wzdłuż i wszerz, ale i nie są w pełni wykorzystywane. W muzyce pop używa się zwykle tylko kilku najbardziej banalnych i klasycznych rozwią-zań harmonicznych, a  melodie opierane na systemie dur-moll są wysoce powtarzalne. Nowy utwór można wykonać nowatorską barwą instrumentu czy wokalu albo poeks-perymentować z  aranżacją muzyczną, ale trzeba liczyć się z tym, że ktoś już kiedyś coś podobnego napisał.

W  świecie muzyki co jakiś czas pada-ją mniej lub bardziej poważne oskarżenia o plagiat. I choć w powszechnym rozumieniu plagiat to kradzież własności intelektualnej popełniona z  premedytacją, mnóstwo jest sytuacji, gdy artyści zapożyczają część utwo-ru, nie zaznaczając autorstwa twórcy orygi-nału, często nawet w przekonaniu, że utwór jest w całości ich oryginalnym pomysłem.

Zjawisko plagiatu znane jest od czasów, gdy w ludzkiej głowie kształtowały się pierw- sze melodie. W miarę rozwoju kultury coraz częściej pojawiał się w  wielu dziedzinach, ale dopiero wspomniany wzrost populacji i postępująca globalizacja mediów dały mu pole do popisu. Wiek XX to era kształtowa-nia się kultury masowej, ale także czas jej konfrontacji z lokalnymi naśladowcami bądź odwrotnie.

Taką lokalną jednostką w skali światowej jest kultura narodowa. Pomimo wspomnia-nej konsolidacji przemysłu muzycznego, za-wsze będzie istniała odrębność rynków mu- zycznych. Nawet najbardziej uniwersalne formy sztuki, jak właśnie muzyka, są w  ja-kimś stopniu ograniczone w  swoim rozpo-wszechnianiu z uwagi na język, dziedzictwo kulturowe danego kraju oraz sposoby pro-mocji i jej zasięg.

Przykładów adaptacji globalnych trendów na potrzeby lokalne jest sporo w  polskiej muzyce pop tworzonej w czasach komuni-zmu, kiedy nawet największe zapożyczenie

od artysty zachodniego uchodziło płazem. Temu, kto pamięta gorzej tamte czasy, trudniej będzie dostrzec podobieństwa po- między Malinowym Królem Urszuli a  Moon- light Shadow Mike’a  Oldfielda. Podobnie sprawa ma się z  wielkim hitem Wojciecha Gąssowskiego Gdzie się podziały tamte pry-watki wzorowanym na nieznanym Polakom Teardrops Shakin’ Stevensa czy aranżacją instrumentalną Wypijmy za błędy Ryszarda Rynkowskiego (Wrapped Around Your Finger The Police).

Status tych utworów jako plagiatów jest dyskusyjny, ale podobieństwa są zauważalne i  wykraczają poza poziom szeroko uznanej inspiracji. Wydawać by się mogło, że niektó-re z  nich mogłyby być powodem do kon-frontacji oryginalnego artysty z polskim, bo, wzorem pozwów wśród wykonawców zagra-nicznych, do oskarżeń tego typu wystarczy niewiele. Mimo to, prawdopodobnie nigdy się to w przypadku niektórych artystów nie wydarzy. Po pierwsze z  powodu przedaw-nienia „zbrodni”, po drugie dlatego, że zain-teresowanie autorów oryginalnych piosenek tym, co działo się na polskim rynku muzycz-nym 30 lat temu, jest zapewne nikłe, a  ko-rzyści uzyskane z  potencjalnie zasądzonych odszkodowań mogłyby ich rozczarować.

Czynnikiem, który wtedy usprawiedliwiał podejście do „pożyczania” przebojów z  Za-chodu, jest to, że spełniało to potrzeby słu-chaczy, którzy przy utrudnionym dostępie do

Page 27: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 27

CTRL + C-DURkultury zza żelaznej kurtyny jedynie za sprawą takich pseudo-plagiatów mogli pozostać na czasie z  trendami muzycznymi. Przykładów importu z  zachodniej sceny muzycznej, nie zawsze będących oczywistymi zapożycze-niami muzycznymi, jest sporo: we wczesnej twórczości Lady Pank jest wyraźne nawiąza-nie do The Police, w Krzysztofie Krawczyku – fascynacja Elvisem Presleyem, a  w  piosen-kach Skaldów – inspiracja Beatlesami czy The Beach Boys. Wszyscy oni ograniczali się jed-nak do przyjęcia danego stylu muzycznego, sposobu aranżacji muzycznej, instrumentacji czy tematyki tekstów piosenek, a nawet spo-sobu ubierania się, rzadziej uciekając się do jawnych pożyczek muzycznych.

Plagiat to nie tylko skopiowanie piosenki i zrobienie z niej hitu na regionalnym rynku. Anglojęzyczny przemysł muzyczny, który dzi-siaj dominuje na świecie, ma długą historię, żeby nie powiedzieć: zakorzenioną tradycję plagiatów i wynikających z nich sporów koń-czących się zwykle ugodami i  odszkodowa-niami. I kiedy mowa o tym rynku, to dotyczy to również artystów znanych i niekoniecznie przez wszystkich szanowanych. Reputacja niejednej gwiazdy bywała nadszarpywana z  powodu takich zarzutów. Było tak z  The Beach Boys, którzy „pożyczyli” muzykę od piosenki Chucka Berry’ego Sweet Little Sixteen i  przerobili na Surfin’ U.S.A. bez jego zgody. Późniejsze tłumaczenia, że miał to być tribu-te, ostudziły nastroje pomiędzy artystami, ale nie wyjaśniły braku adnotacji o  autorstwie w  piosence. Wizerunek The Beach Boys nie prezentował się najlepiej, jeśli oczywiście za-łożyć, że rock’n’roll mógł mieć wtedy jakąkol-wiek reputację.

Takich podobieństw u klasyków było wię- cej: The Doors singlem Hello, I Love You rze-komo splagiatowali All Day and All of the Ni-ght zespołu The Kinks, a  ugoda pozbawiła muzyków praw do części tantiem w Wielkiej Brytanii. Z kolei Led Zeppelin podebrało po-mysł na riff w  Whole Lotta Love z  You Need Love Muddy’ego Watersa, co zauważono po latach i także rozwiązano polubownie.

Jakkolwiek trudno rozsądzać o czyjejś wi- nie w kontekście plagiatu, to powyższe przy- padki są raczej oczywistymi sytuacjami nie- uczciwej konkurencji w świecie muzyki, o czym świadczy choćby to, że oskarżani tak często szli na ugodę. Są jednak i  przypadki o wiele mniej oczywiste jak piosenka Viva la Vida Coldplay, której funkcje harmoniczne miały pochodzić z The Songs I Didn’t Write ze-społu Creaky Boards. Ostatecznie zanegowa-

Page 28: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Wojtek Świerdzewski; fot. Dominika Otto

no to po przedstawieniu przez Chrisa Mar-tina i  spółkę dema Vivy nagranego przed powstaniem rzekomego oryginału. Ale to nie koniec historii, bo Coldplay musieli się tłumaczyć z tej samej piosenki Joemu Satria-niemu, którego instrumentalne If I Could Fly jest w warstwie harmonicznej i melodycznej bardzo do niej podobne. Jakby tego było mało, do dyskusji włączył się Yusuf Islam (Cat Stevens), twierdzący, że wszystkie trzy pio-senki są podobne do jego Foreigner Suite. Pozew Satrianiego został odrzucony, zaś Cat Stevens postanowił przebaczyć chłopakom z Coldplay i ostatecznie nie pozwał ich o nic.

Nie byłaby to jednak opowieść z  komer-cyjnego świata muzyki, gdyby na jej koniec członkowie Creaky Boards nie zasugerowali, że obydwie piosenki, ich i  Coldplay, mogły być zainspirowane muzyką z gry The Legend of Zelda, a  jednocześnie amerykański spe-cjalista w dziedzinie praw autorskich w mu-zyce, dr Lawrence Ferrara, nie oznajmiłby, że wszystkie te kompozycje są oparte na XVIII-wiecznym utworze Se tu m’ami, naj-prawdopodobniej autorstwa klasyka mu- zyki renesansowej Giovanniego Battisty Per-golesiego.

Takich historii lawinowych roszczeń wo-bec hitów jest więcej – warto przytoczyć chociażby te wobec piosenki Green Day pod tytułem Warning. Pozywający zespół Other Garden dopatrzył się tego samego riffu, co we własnej kompozycji, ale zaprzepaścił szansę na wygraną sporu, stwierdzając, że obydwa są bliźniaczo podobne do Picture Book zespołu The Kinks.

Kategoria plagiatu jest trudno definio-walna. Patrząc na standardy obowiązujące w  przemyśle muzycznym, jest on wiele po-wszechniejszym problemem, niż się wydaje. Wraz z  pojawieniem się samplingu i  rozwo-jem muzyki elektronicznej, remiksowanie i  wmiksowywanie innych utworów w  nową piosenkę stało się bardzo popularne, na przykład w  podkładach hiphopowych, ale nie tylko: wiele hitów, jak na przykład Call on Me Erica Prydza czy Barbra Streisand (Duck Sauce), powstało na kanwie niewielkiego wy-cinka Valerie (Steve Winwood) oraz Gotta Go Home (Boney M). Mimo że ich użycie zostało prawnie rozwiązane, pozostaje kwestia ory-ginalności w  ujęciu intelektualnym. Pewnie trudna, ale nie niemożliwa jest ocena tego, na ile utwór składający się kilkusekundowej melodii powtarzanej w kółko przez 3 minuty z dodatkiem krótkiego mówionego przeryw-nika jest tak naprawdę oryginalną kreacją.

O ile inspiracje w świecie sztuki to norma, to w  takich przypadkach nie można nawet mówić o inspiracji, a o opłaconej z góry po-życzce czyjegoś pomysłu, która zapewnia „inwestorowi” udział w  zyskach. Nie ma tu twórczości, nie ma nawet odtwórstwa, jest za to licencja na recykling.

Problem oryginalności w  muzyce pop może z  jednej strony być traktowany po-ważnie, bo jest ona nadal dziedziną sztuki. Z  drugiej jednak strony, jest ona również biznesem prowadzonym w  celu zaspoko-jenia potrzeb konsumenta, mimo że jest to niestety dziedzina na tyle powtarzalna, że podobieństwa artystyczne trudno obejmo-wać w  zdyscyplinowane ramy prawne. Nie jest możliwe miarodajne określenie podo-bieństwa melodii, barwy czy harmonii i nie można tak po prostu objąć prawami autor-skimi trzech następujących po sobie nut, bo

to jak jakby opatentować kucanie. Gdyby przyjmować kryteria stosowane w dyscypli-nach ścisłych, to za kradzież intelektualną do więzienia poszłaby połowa współcze-snych artystów.

Obserwując problem oryginalności w mu- zyce, coraz rzadziej można orzec o winie. Po-mimo oczywistej kwestii finansowej, cechą charakterystyczną współczesnej muzyki jest to, że obecnie utwory łatwiej jest zaadapto-wać i udoskonalić, niż stworzyć od podstaw, a  tworzona w ten sposób tkanka jest jakby dobrem wspólnym. Historia ostatnich 100 lat muzyki popularnej to ciąg modyfikacji ograniczonej liczby melodii i muzycznych funkcji harmonicznych, okraszanych coraz to nowymi interpretacjami, zagranych na coraz bardziej nowoczesnych instrumen-tach, dzielonych bądź łączonych w coraz to nowe wersje tego samego tworzywa.

Page 29: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 29

Transgresjeczyli kto, gdzie i kiedy dyskutuje o literaturze

Pokłosiem zeszłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, czy też sze-rzej – Projektu Transgresje, jest antologia opowiadań pisarzy z czterech krajów: Pol-ski, Lichtensteinu, Norwegii oraz Islandii. Książka ta przekroczyła nie tylko językowe czy kulturowe bariery, stając się punktem zderzenia różnych sposobów patrzenia na

świat czy na tekst, ale także rozwinięciem niedomkniętego pytania, które postawili przed sobą autorzy projektu. Pytania o rolę twórcy we współczesnym świecie.

Zuzanna Sala

Komplety oraz Księgarnia Hiszpańska często organizowały najróżniejsze spotkania au-torskie, odbyło się kilka slamów poetyckich i  turniejów jednego wiersza (w  tym przy-gotowany przez Fundację im. Karpowicza turniej im. Rafała Wojaczka), a Port Literacki trwał także po godzinach w  siedzibie Biura Literackiego w Przejściu Garncarskim.

Czy jednak Wrocław żyje literaturą? Wąt-pliwe, jest to wizja raczej utopijna. Jak do-tąd chyba jedynym działaczem próbującym w struktury miasta przenieść poezję był raper L.U.C ze ścieżką graffiti Kosmostumostów i wbijającymi się w pamięć wersetami poezji studenckiego miasta:

„Studia to degustacji rzekaSesja nie procesjaSesja poczeka”.W rozstawionych w całym mieście punk-

tach bookcrossingowych rzadko można zo- baczyć pozycje na wymianę. Wręcz przeciw-nie – powszechnie mówi się, że nie warto zo-stawiać tam książek, ponieważ ostatecznie i tak wylądują w czyimś piecu jako rozpałka lub posłużą bezdomnemu za posłanie. Za-glądając więc do skrytki zachęcającej nas do książkowego barteru, zobaczymy jedynie zapasy powietrza.

Zdjęcia z  festiwali poetyckich i  prozator-skich pokazują natomiast, że czytelników

Wrocław planuje złożyć wniosek o przyznanie tytułu Miasta Literatury w  marcu 2015 roku. Po-przedzi go wytężona pra-

ca zespołu merytorycznego, którego zada-niem będzie analiza obecnej pozycji miasta w  dziedzinie literatury, integracja środowisk wokół projektu, szeroko zakrojone konsulta-cje, a także stworzenie strategii zrównowa-żonego rozwoju poprzez literaturę” – czytamy na stronie Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wyprzedźmy działania wyspecjalizowanej ko-misji i spróbujmy się zastanowić, czy Wrocław faktycznie jest miastem literatury i  czy na to miano zasługuje.

W 2014 roku wrocławski kalendarz literac-ki obfitował we wszelkiego typu wydarzenia. Znalazły się w nim między innymi 19. Euro-pejski Port Literacki, który odbył się w  tym roku pod hasłem: „Port Dżender”, Bruno Schultz Festiwal, Europejska Noc Literatury, Mikrofestiwal (opisany przez Konrada Jan-czurę w majowym numerze „Kontrastu”) czy Międzynarodowy Festiwal Opowiadania, od- bywający się w  ramach projektu Transgre-sje: Międzynarodowa wymiana narracji. Obok dużych festiwali nie brakowało rów-nież mniejszych wydarzeń, tworzących co-dzienne wrocławskie życie literackie. Tajne

Page 30: Kontrast marzec 2015

i  ludzi aktywnie uczestniczących w  życiu li-terackim jest we Wrocławiu naprawdę wielu. Dlaczego zatem nie widać literatury na co dzień, dlaczego we wrocławskich uliczkach nie rozbrzmiewają gorące dyskusje o  litera-turze? Prawdopodobnie dlatego, że nawet od święta (to znaczy od wielkiego festiwalu) nie podejmuje się prób zastanowienia nad wartością słowa, a organizatorzy dużych wydarzeń kulturalnych coraz częściej i coraz mocniej myślą w kategoriach promocji i mar-ketingu niż w kategorii merytorycznej dysku-sji. Sprowokować pochylenie się nad jakimś problemem teoretycznym spróbowało Biuro

Literackie, przyjęte jednak na fali medialnej dyskusji o  gender dość chłodno. Wyzwanie podjął również Przemysław Witkowski z  Mi-krofestiwalem („Kryzys i awangarda”), była to jednak dyskusja odtwórcza, przekopiowana jakby z  ha!wangardowego Krakowa. Wresz-cie ciekawą debatę zaproponowało Towa-rzystwo Aktywnej Komunikacji – dyskusję o  szeroko pojętych transgresjach. Projekt, który TAK realizowało od marca do kwietnia, powstał we współpracy z organizacjami po-zarządowymi z  trzech europejskich krajów: Norwegii, Liechtensteinu oraz Islandii. Pole-gał on na międzynarodowej wymianie nar-

racji i  opierał się na jednym, podstawowym pytaniu: jaka jest rola twórcy? A  dokładniej: czy pisarz to z założenia ten, który przekracza granice? Pomimo że jest to pytanie zasad-niczo szerokie i  wiele pomniejszych kwestii można pod nie podciągnąć, trzeba przyznać, że nie jest ono zbyt ogólne, przez co pozwala na interpretacyjną swobodę przy jednocze-snym sprecyzowaniu problemu.

Ostatecznym wynikiem projektu realizo- wanego przez Towarzystwo Aktywnej Ko-munikacji (w  skład którego wchodził Mię-dzynarodowy Festiwal Opowiadania) było wydanie pod redakcją Agnieszki Wolny--Hamkało antologii opowiadań Transgresje, złożonej z  13 tekstów twórców polskich, norweskich, liechtensteińskich oraz islandz-kich. Redaktorka we wstępie do zbioru na-pisała: „(…) nie ma sztuki bez ryzyka. Zależy nam, żeby projekt Transgresje uwypuklił tę ścieżkę, tę funkcję literatury. Pochwalił ją za cenne, codzienne rebelie, bez których bylibyśmy – jak pisała Susan Sontag – unie-ruchomieni w  kalekich tożsamościach”. Nie chodzi tutaj jednak wyłącznie o  rebelie formalne. Wręcz przeciwnie – mowa o  de-konstrukcji kwestii podstawowych, takich jak pochodzenie, tożsamość, język, a nawet idea człowieczeństwa.

Przed Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania powstało wiele klipów w reali-zacji Marcina Hamkały, będących jakby spo-tami, trailerami wydarzenia. Mowa w  nich między innymi o  byciu pisarzem-emigran-tem, o  tworzeniu na styku kultur i  tradycji, o  kalekiej, emigranckiej tożsamości. Takie przekraczanie granic (w  sensie dosłownym, rozumianych jako granice państwowe) rów-nież znajduje swoje odzwierciedlenie w opu-blikowanych w Transgresjach opowiadaniach. W swoim tekście Ziemowit Szczerek opisał Gruzję, Grażyna Plebanek – Rwandyjki i  hi-storie związane z ludobójstwem z 1994 roku, zaś Norweżka Leila Stein zobrazowała swoją ojczyznę z taką dokładnością, że nawet pol-skim czytelnikom Skandynawia przestała wy-dawać się obca.

Niezwykle wyraziste i warte uwagi jest opowiadanie Mikkela Buggego – zapewne nie bez powodu – otwierające zbiór, czy-li Wraki. To historia miasteczka, w którym bez wyjaśnienia zawalają się domy, a  pod ich gruzami giną mieszkańcy. Historia powią-zania człowieka i miejsca, zawierająca opis wielu prób dookreślenia się, odnalezienia swojego miejsca oraz samego siebie w świe-cie, w którym nawet własny dom (fizycznie

Fot. Dominika Otto

jak w przypadku bohaterów z dalszego pla-nu lub metaforycznie – u pierwszoosobowe-go narratora) zawala się, zamienia w ruinę. A człowiek będący w centrum tych indywidu-alnych tragedii nie ma pojęcia, jak temu za-pobiec. Pozostaje w zgliszczach, bo nie ma nic oprócz tej zrujnowanej tożsamości.

Narracja prowadzona przez norweskiego pisarza jest wartka, uderzająca, silna. Zawie-ra on całe historie w pojedynczych zdaniach, a suchość języka, którym włada, nadaje opo-wiadaniu niesamowitą ostrość.

Mniej więcej w  połowie narracji Bugge-go pojawia się krótki akapit sięgający chyba sedna opowieści: „(…) śniło mi się, że jestem na imprezie z dawnymi kolegami ze studiów. Nagle znaleźliśmy się nadzy na wysepce na środku rzeki Nid, każdy z butelką Jager-meistra. Potem postanowiliśmy wracać do domu, zaczęliśmy szukać drogi i  zrozumie-liśmy, że to nam się w życiu nie uda, bo nie mieliśmy pojęcia, gdzie mieszkamy”.

Wśród opowiadań zasługujących na szczególną uwagę znajduje się również tyle ciekawe, co zaskakujące Kaldakinn liechten-steińskiego pisarza Stefana Sprengera. Jest to opowieść o  mori – zmarłym zaklętym, by wykonywać czyjąś wolę, a  dokładniej prze-śladować rodzinę podejrzaną o  szlacheckie przewinienie, aż do wymordowania jej ostat-niego potomka. Nie sposób pominąć lekkości narracji oraz utrzymania przez autora kon-wencji horroru z elementami legendy, przera-dzającego się pod wpływem rozwoju fabuły w swoistą groteskę. Jest to też poniekąd naiw-na opowieść o wyższości miłości nad innymi potrzebami człowieka. Prozaik pochodzący z małego, niemieckojęzycznego państwa po-kazał polskim czytelnikom, czym tak napraw-dę jest dobry literacki koncept, oraz wykazał, że nie należy się nabierać na sztuczne podzia-ły gatunkowe, ponieważ owa gatunkowość jest jedynie zwykłą umową społeczną.

Niezmiernie poruszające okazało się z ko-lei opowiadanie islandzkiej pisarki Kristín Eiríksdóttir pod tytułem Ziemia. To chłodne i  wysublimowane studium psychiki osoby ogarniętej depresją i  działającej na przekór zadziwia absolutnie niewyegzaltowanymi opisami wewnętrznej pustki, całkowitej nie-mocy w zderzeniu ze światem zewnętrznym (w którym być może panuje jeszcze większa pustka?). Niezwykła obrazowość, porusza- nie się w świecie literackich fleszy – to wszyst-ko sprawia, że tekst Eiríksdóttir jest prawdzi-wym formalnym majstersztykiem, choć nie wykracza poza granice tradycyjnej prozy.

Page 31: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 31

Wśród publikacji polskich pisarzy i  pisa-rek zabłysnął natomiast tekst Ingi Iwasiów – Resztki. Niespiesznie opisywane sklepy z os- tatkami tkanin i  mięs przyrównane zostały w  tej opowieści do miłości. Autorka znana jest z tego, że potrafi opisywać rzeczy z po-granicza pornografii w taki sposób, że o por-nografię trudno ją posądzić. Dotyka sedna namiętnej czułości. Nie ma znaczenia, czy jest to czułość homoseksualna czy hetero-seksualna. W  Resztkach mamy (wyjątkowo?) obraz związku damsko-męskiego, który nie boi się swojej fizjologii, przepełnienia wy-dzielinami. Iwasiów z  każdym nowym tek-stem udowadnia nam, że można pisać o pla-mach na pościeli w sposób nieobsceniczny. Raczej – poetycki.

Reszta polskich pisarzy biorących udział w projekcie również wykazała się pisarskim warsztatem i wyobraźnią. Marek Bieńczyk za-skoczył czytelników swoim literackim „wylu-zowaniem”, Natasza Goerke zaprezentowała najkrótsze w tomie opowiadanie, a Piotr Pa- ziński pokazał prawdziwą prozatorską wy-obraźnię umieszczoną w klimacie klasycznej bibliofilii. Tylko niektóre teksty zagranicz-nych pisarzy budzą wątpliwości, jeśli cho-dzi o ich jakość. Przykładowo, opowiadanie

Christine Glinski-Kaufmann zatytułowane Wizyta starszej pani prezentuje płytką fa-bułę opierającą się na wizji zaświatów, któ-rą autorka zaczerpnęła z  historii rodzinnej (sennych wizji swojej prababki). Jest to wizja dla wizji, bez większego sensu czy przesła-nia. Z kolei konwencja językowej gry, grote-skowego przemieszania slangu oraz języka prawniczego i  zestawienia ich z  mistyką nie wydaje się ani zabawna, ani odkrywcza. Jakość tekstu także pozostawia wiele do życzenia. Stąd też pytanie o  faktyczną ce-lowości antologii: jeśli bowiem publikacja miała stanowić sensowną całość, opowia-dania powinny być wybrane przez redaktor-kę tomu i z nią dopracowane, dzięki czemu mogłaby ona wyciągnąć z  poszczególnych opowieści ogólną koncepcję i  przyczynek do przemyśleń. Sama Wolny-Hamkało przy-znała jednak, że nie ona typowała teksty do zbioru – zrobili to partnerzy projektu (czyli Norweski Festiwal Literatury, Reykjavik – Miasto Literatury UNESCO oraz Dom Litera-tury w Liechtensteinie). Ta informacja nieco odbiera wiarę w sensowność połączenia ze- branych w  tej pozycji literackich zmagań. Tom staje się raczej mieszanką tekstów wy-łowionych z jednego jeziora, jakie wspólnie

okrzyknięto mianem „transgresji”, choć nikt do końca nie sprecyzował, czym owe tran-sgresje są (na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania przyjęto dość prostą definicję transgresyjności jako wszelkich form prze-kraczania granic).

Zasadniczym walorem opisywanej anto-logii jest jej darmowa dystrybucja. Niestety wynoszący tysiąc egzemplarzy nakład został już wyczerpany. Jednak każdy, kto zechce przeczytać zbiór opowiadań, może wysłać prośbę na adres e-mail: [email protected] i  otrzymać elektroniczną wersję publikacji. Należy jedynie określić prefe- rowany format pliku (PDF, MOBI bądź EPUB). Warto się z tą antologią zapoznać, z pewno-ścią jest to bowiem mozaika europejskiej prozy – różnorodna, wielobarwna i  wielo-aspektowa. A czy jest wynikiem faktycznej, przemyślanej dyskusji literackiej, której tak bardzo nam brakuje? Nie jest to do końca jasne.

Czy Wrocław jest zatem miastem literatu-ry? Czy ma szansę na ten tytuł? (Zdecydowa-nie) tak! Nie tylko dzięki ciągłym działaniom Biura Literackiego, ale również za przyczyną takich odważnych i szeroko zakrojonych ini-cjatyw jak właśnie projekt Transgresje.

Page 32: Kontrast marzec 2015

Ilustr. Damian Dideńko

Page 33: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 33

Filmy realizuje od niemal 30 lat. Poza Europą kręcił między innymi w Nowej

Gwinei, na Syberii oraz na Antarktydzie. Niezależnie od tego, gdzie decyduje się

realizować swoje obrazy – w wysokich górach, lesie tropikalnym, jaskini – zawsze to siebie w pierwszej kolejności naraża na

niebezpieczeństwo. Nie tylko wyznacza bieg prezentowanych historii poprzez scenariusz oraz reżyserię, ale jest również operatorem i montażystą wielu ze swoich filmów. Pavol

Barabáš to autor filmowy par excellence.

film◆◆ ◆◆

Mateusz Żebrowski

B a r a B á š z k a m e r ą o ludziach i obłokach

Page 34: Kontrast marzec 2015

Z TATR W HIMALAJEBarabáš urodził się w 1959 roku w słowackim Trenczynie, położonym 218 kilometrów od Wysokich Tatr. Zaczynał od produkcji edu-kacyjnych, instruktażowych, był reżyserem filmów realizowanych na zlecenie Horskiej služby, słowackiego odpowiednika GOPR-u. Zaczynał od Tatr i  to właśnie one stały się lejtmotywem twórczości Słowaka. Zapytany o to, co będzie robił za 10–20 lat, odpowia-da bez wahania: „Będę jeździł w Tatry i robił filmy”, zupełnie jakby obie te czynności były czymś naturalnym, przyrodzonym, bez cze-go nie da się egzystować.

Barabáš rozpoczynał karierę w  wieku 27 lat od rejestrowania improwizowanej akcji ratunkowej taterników oraz od telewizyjnej produkcji Krople potu na śniegu (1986). Już w 1987 roku kręcił na Pierra Manta we Fran-cji, gdzie odbywają się coroczne zawody skialpinistyczne. Praca ta ucieszyła Słowaka ze względu na trudne warunki, w  których przyszło mu działać, dzięki czemu mógł zdo- być operatorskie doświadczenie. Niemal rok- rocznie realizował kolejne zlecenia w  Ta-trach, ale również coraz częściej wyjeżdżał z kamerą w dalekie podróże. Po Francji przy-szedł czas na Kaukaz, a  po kilku latach na Azję i  najwyższe pasma górskie. Początek międzynarodowej karierze Barabáša dał Ka-rakorum Highway z 1995 roku, 3-odcinkowy serial dokumentalny o  Himalajach, Karako-rum i Pamirze, który udowodnił, że słowacki reżyser potrafi odnaleźć się w  każdych wa-runkach, niezależnie od szerokości i długo-ści geograficznej.

Film Buddyjskie Ladakh (1996), przedsta-wiający tę samą część świata, co Karakorum Highway, objawił jeszcze jeden talent Ba-rabáša – Słowak okazał się nie tylko wyśmie-nitym, gotowym na różnorakie poświęcenia operatorem, ale również empatycznym re-żyserem, wyczulonym na różnice kulturowe, potrafiącym wykorzystać warsztat realiza-cyjny w celu zaprezentowania obcej Zacho-dowi kultury. Nie bez znaczenia w przybliża-niu buddyzmu okazały się góry, które niczym w  słynnej kantowskiej maksymie „Niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie” spełniały tak w Buddyjskim Ladakh, jak i w późniejszych filmach Barabáša rolę boga, prawodawcy narzucającego ludziom kon-kretny model życia. Pod tym względem pro-dukcje Słowaka przypominają dokument z 1975 roku, Człowiek, który zjechał z Everestu, Lawrence’a Schillera i Bruce’a Nyznika. Film opowiada o narciarskim wyzwaniu Yuichiro

Miury, próbującego zjechać ze stoku Mount Everestu. Wiele w obrazie Schillera i Nyznika zadumy nad kulturą Szerpów oraz nad maje-statem Czomolungmy. Barabáš przedstawia jednak w swoich dziełach, inaczej niż twór-cy Człowieka, który zjechał z Everestu, przede wszystkim pokorę wobec gór i natury. Czło-wiek jest jedynie dodatkiem, ornamentem wyznającym góry, nie zaś z nimi igrającym.

KINO-OKO NA OPAKBarabáš w najwyższe góry świata wracał jesz-cze kilkakrotnie (w tym w jednym z jego naj-częściej nagradzanych obrazów – Mustangu z 2001 roku), a w Azji zrealizował również mié-dzy innymi Ekspedycję Syberia (2001), Bhutan (2008) oraz Mongolię – W cieniu Czyngis Cha-na (2010). Z  czasem Słowak podzielił swoje filmy na te poświęcone górom – wypełnione medytacyjnym namysłem – oraz na obrazy ekspedycyjne – wyrażające fascynację naj-dzikszymi, dziewiczymi zakątkami Ziemi.

W  1998 roku powstało 118 dni w  niewoli lodu, obraz przedstawiający wędrówkę eki-py podróżników przez Arktykę (prowadzącą z Rosji do Kanady), wędrówkę pełną pokory, prezentującą wyzwania, z  jakimi człowiek musi sobie radzić pozostawiony sam na sam z naturą. Reżyser podkreśla, że jego filmy są zawsze o  przyrodzie, o  niwelowaniu ludz-kiego strachu przed nią, bo przecież każ-dy z  nas, zanim zanurzył się w  cywilizacji, wyszedł z  natury, a  kultura powstała przy pomocy środków oferowanych przez śro-dowisko. Temat ten Barabáš porusza w  Ta-jemniczym Mamberano (2000), filmie o  ple-mieniu od wieków żyjącym na Nowej Gwinei bez dostępu do reszty świata. Tym samym lud z Irina Jaya mógł zaprezentować filmow-com zupełnie inny, archaiczny sposób funk-cjonowania w  rzeczywistości. Tego rodzaju obcy Europejczykowi styl życia zdecydowa-ła się eksplorować ekspedycja Ivana Bulika, w  której podróżnikowi towarzyszyła ekipa Barabáša. Bulik za cel postawił sobie dotarcie do serca kultury Pigmejów. Pokłosiem tych poszukiwań stał się film Pigmejowie – Dzieci dżungli (2011). W  tym samym roku powsta-ło Trou de Fer – Żelazna dziura (2011). Obok filmów nakręconych na obu biegunach (na Antarktydzie powstała Nieznana Antarktyda z  2007 roku o  zdobywaniu Masywu Vinso-na) i wyprawy w głąb największej jaskini na świecie (Tepuy – Wyprawa do ziemskich głę-bin z 2006 roku), Trou de Fer jest bodaj świa-dectwem największej odwagi Barabáša jako filmowca. Trou de Fer zostało zrealizowane

na wyspie Reunion w  tytułowym kanionie, który wciąż należy do wielkich eksploracyj-nych wyzwań. Barabáš często naraża się na niebezpieczeństwo w celu wiernej rejestra-cji szczegółów wyprawy. W  postawie tej odnaleźć można elementy credo Kino-Oka – dokumentalnego dekalogu wyznawanego przez radzieckiego filmowca Dżigę Wierto-wa. Odmiennie jednak od Wiertowa, który radził w swoich manifestach, żeby najpierw zdobyć jak najlepszy materiał, a dopiero póź-niej, jeżeli zachodzi taka potrzeba, pomagać komuś bądź kogoś ratować, Barabáš nie-zmiennie odznacza się postawą pełną etyki, która powinna charakteryzować filmowca--podróżnika. Słowak już podczas dobierania ekipy stara się zminimalizować jej rozmiary tak, żeby nie narażać nikogo na zbędne nie-bezpieczeństwo. Reżyser przyznaje wręcz, że najchętniej realizuje zdjęcia w pojedynkę. Na dodatek rzadko sam inicjuje wyprawy, częściej jest jedynie ich rejestratorem. Tego rodzaju podejście wydaje się szczególnie istotne dzisiaj, kiedy wśród opinii publicznej nie cichną debaty na temat zasadności ko-lejnych wypraw górskich, niejednokrotnie kończących się tragicznie.

OD TATR DO TATRBarabáš często opisuje w wywiadach filozo-ficzne oraz mistyczne idee obecne w  jego filmach. Nie byłoby jednak transcendental-nych wątków w  obrazach Słowaka, gdyby nie Tatry. Młody Pavol często jeździł w góry, co sprawiło, że zapragnął rejestrować ich urok, a  zarazem eksplorować przy pomocy oka kamery tatrzański folklor oraz odkrywać miejsca, gdzie człowiek znajduje przestrzeń do kontemplacji. To właśnie w filmach o Ta-trach najpełniej można zauważyć u Barabáša próbę zbadania moralnych, etycznych i świa-topoglądowych podwalin kultury. Tę górską ideologię szczególnie silnie widać w krótkich metrażach złożonych ze skompilowanych ze sobą ujęć przyrody w Tatrzańskim misterium (2003) oraz Przemianach Tatr (2006). Słowak za swój ulubiony film uważa Jonathan Livin-gstone Seagull (1973) w reżyserii Halla Barlet-ta. Dzieło Barletta oparte zostało na noweli Richarda Bacha, symbolicznie przywołującej idee chrześcijaństwa oraz buddyzmu. Po-dobnie u Barabášà – w Tatrzańskim misterium, Przemianach Tatr, a przede wszystkim w Ciszy nad obłokami (2009) – przyroda, symbioza człowieka i  natury, wolność jednostki, czy mistyczne zrozumienie rzeczywistości od-grywają decydującą rolę. Słowak zapytany

Ilustr. Damian Dideńko

Page 35: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 35

o to, bez czego góry nie mogą istnieć, odpo-wiada: „Bez ludzi i  obłoków. Ludzie tworzą sposób patrzenia na góry (…). Ich sposób ży-cia, religie, tradycje i legendy kreują życie gór. A obłoki? One nam przypominają o upływie czasu i  przemijaniu. Na szczytach gór przez długie godziny byłem zafascynowany te-atrem przygotowanym przez góry i obłoki”.

Na Tatry w filmach Słowaka można patrzeć w  różnoraki sposób: przez pryzmat religijny jako na misterium panteistyczne (brak tutaj dominującej symboliki jakiegokolwiek wy-znania, obecne są elementy chrześcijaństwa, buddyzmu, ale również archaicznego animi-zmu), przez pryzmat etniczny wyrażany dzię-ki prezentacji na ekranie życia i tradycji górali, a  także przez pryzmat jednostkowej egzy-stencji. Za przykład służą tutaj historie tater-ników, którym w dużym stopniu poświęcony został cykl telewizyjny Opowieści tatrzańskich szczytów (2011–2013) oraz jedna z  najnow-szych produkcji Barabáša Žiť pre vášeň (2014).

BARABÁŠ AUTOR I CZŁOWIEK ORKIESTRAPoetykę filmów Barabáša wyznaczają cha-rakterystyczne grupy ujęć kompilujące ze sobą naturę i człowieka, porównujące zwie-rzęta z ludźmi, szukające zaskakujących, nie-mal zapomnianych podobieństw pomiędzy homo sapiens a naturą. Obok Roberta Karo-viča i Mateja Beneša to właśnie reżyser naj-częściej montuje swoje dzieła, co sprawia, że należy uznać Słowaka za twórcę w pełni świadomego własnych wyborów artystycz-nych. Niezwykle ważną częścią filmowych podróży sygnowanych przez Studio K2 (za-łożone przez Barabáša, by ułatwić sobie pro-dukcję kolejnych dokumentów) jest muzyka, którą tworzyli do tej pory najczęściej Michal Novinski, znany ze współpracy z czeskim re-żyserem Davidem Ondříčkiem oraz Janem Svěrákiem, MAOK, współpracujący z  Ba-rabášem przy filmach o Tatrach i Himalajach, a także – ostatnimi laty – Maroš Barabáš.

Warto podkreślić, że Barabáš jest jednym z  najbardziej utytułowanych twórców kina podróżniczego i  górskiego na świecie. Nie-mal każda produkcja sygnowana jego nazwi-skiem zbiera nagrody na festiwalach w  każ-dym zakątku globu. Reżyser wielokrotnie wyróżniany był w Słowacji, Czechach, Polsce (praktycznie co roku otrzymuje nagrody na przeglądach filmów górskich w Lądku-Zdro-ju, Zakopanem, czy też w Łodzi), Rosji, ale tak-że w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Bryta-nii, Gruzji, Kanadzie oraz Nowej Zelandii.

Obrazy kręcone przez Barabáša wciąż na-leżą do filmowej awangardy (nawet wśród kina dokumentalnego) i  poza festiwalami jedynie incydentalnie trafiają do szerszej dystrybucji. Chlubnym wyjątkiem jest tutaj słowacka telewizja oraz niekiedy tamtejsze kina. Pomimo tego twórczości Barabáša nie sposób pominąć. W  kinematografii naszych południowych sąsiadów, wciąż niemogącej pochwalić się światowej sławy nazwiskami, reżyser, który ze swoją kamerą przemierza glob wzdłuż i  wszerz, a  przy tym realizuje dzieła posiadające autorską sygnaturę, jest niewątpliwie chlubnym wyjątkiem. Polacy wciąż czekają na dokumentalistę, który z po-dobną determinacją obrazowałby piękno kra- ju nad Wisłą, a przy tym znajdowałby para-lele pomiędzy polską przyrodą a najdalszymi zakątkami na Ziemi. Póki jednak wciąż próż-no go wypatrywać, warto umilić sobie czas, oglądając filmy Barabáša.

Page 36: Kontrast marzec 2015

Fot. Jarosław Podgórski

Zjawisko shippingu (nazwa pocho-dzi od angielskiego wyrazu re-lationship, oznaczającego ‘zwią-zek’), czyli kibicowanie dwójce bohaterów, aby w  końcu zostali

parą, jest bardziej powszechne, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I  to nie tylko w środowisku fanatycznych fanów se-rii Zmierzch. Praktycznie każda produkcja ma przecież w  swoich zastępach postaci, które wyraźnie mają się ku sobie.

KOSMICZNIEShipping narodził się w  bliżej nieokreślonej przeszłości, swoją nazwę zawdzięcza jednak jednemu z najbardziej popularnych seriali lat dziewięćdziesiątych – Z  Archiwum X. Ponoć to właśnie fani tego serialu po raz pierwszy użyli określenia relationshippers (w  skróco-nej wersji: shippers) w  kontekście widzów silnie popierających ideę związku o  charak- terze romantycznym, w  tym wypadku po-między Daną Scully a Foxem Mulderem. Na- rodziła się grupa silnie popierająca opcję Smulder, jak w skrócie nazywana jest relacja pomiędzy Scully i Mulderem. Wielu widzów śledziło serial głównie ze względu na chemię między parą głównych bohaterów, z niepo-kojem wyczekując nawet najdrobniejszej su- gestii co do charakteru ich relacji. Jak suge-ruje „The New York Times”, nie bez znacze-nia w budowaniu potężnego fandomu (czyli społeczności fanów) Z Archiwum X był także szybko rozwijający się wówczas Internet, znacznie ułatwiający komunikację oraz wy-mianę wszelkich poglądów i teorii pomiędzy fanami. Na odpowiedź twórców w  sprawie wątku romantycznego widzowie czekali aż 7 sezonów, ale nawet potem sprawa nie była przesądzona, a związek nieoczywisty. Wyda-

je się to jednak mieć mniejsze znaczenie, po-nieważ tym, co tak naprawdę liczy się w ship-pingu, jest przyjemność czerpana z wyczeki-wania, gdybania i dyskutowania.

BAJKOWOZa przykład serialu, który nieustannie dopro-wadza swoich fanów do rozstroju nerwowe-go w  kwestii związków między bohaterami, można uznać Dawno, dawno temu, i  to nie tylko dlatego, że mnogość koneksji i powią-zań pomiędzy postaciami znacznie przekra-cza przyjęte normy. Fakt, że serial garściami czerpie z  baśni i  bajek oferujących szczęśli-we zakończenia, nie znaczy bowiem, że taki sam koniec spotyka każdą potencjalną parę. Najbardziej pechową postacią jest chyba Emma Swan, grana przez Jennifer Morrison, znaną z roli Cameron w serialu Dr House. Jest to także bohaterka, której perypetie uczu-ciowe wzbudzają wśród fanów największe emocje, a  dyskusje toczące się chociażby na forum IMDB o tym, z kim ostatecznie po-winna związać się Emma, niejednokrotnie przypominają wojny słowne (shipping wars) – nieodłączny element omawianego zjawi-ska. Jak dotąd, Swan wciąż nie spotkała swo-

jego księcia, a twórcy serialu niemal co sezon stawiają na jej drodze nowego kandydata. Chwilowo najbardziej zadowoleni mogą być zwolennicy opcji Captain Swan, czyli związ-ku między Emmą a Kapitanem Hakiem. Bio- rąc pod uwagę fakt, że potencjalnie najlep-szy kandydat na wybranka bohaterki, będący jednocześnie ojcem jej dziecka, a tym samym wpisujący się w bajkowe „żyli długo i szczę-śliwie”, został uśmiercony w sezonie trzecim, należy stwierdzić, że zwolennicy którejkol-wiek z opcji prawdopodobnie jeszcze długo nie zaznają spokojnego snu.

SENSACYJNIEZjawisko shippingu wydaje się szczególnie popularne w  przypadku seriali o  zabarwie-niu kryminalno-sensacyjnym. Być może jest to spowodowane postawieniem bohaterów, a tym samym widzów, w sytuacjach bardziej ekstremalnych, sprzyjających nawiązywaniu związków. Z założenia w realizacjach tego ga-tunku wątek romansowy powinien pojawiać się raczej na drugim lub trzecim planie, nie-jednokrotnie zdarza się jednak, że staje się on równie ważny jak intrygi kryminalne, a dla nie-których widzów nawet ważniejszy. Wystarczy

MIŁOŚCIStatek serialowych

Tegoroczne walentynki powoli zacierają się w pamięci, miłość jest jednak w powietrzu nieustannie, szczególnie w świecie seriali,

a pytanie: „Będą razem czy nie?” spędza sen z powiek niejednemu widzowi.

Karolina Kopcińska

Page 37: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 37

ma na swoim koncie również wyprodukowa-na przez HBO Czysta krew, w dużym stopniu skonstruowana fabularnie wokół tego, z kim w  końcu zwiąże się główna bohaterka, So-okie Stackhouse. Tym razem liczba kandyda-tów jest odrobinę wyższa niż w  przypadku dwóch poprzednich serii o wampirach. Wy-klarowały się jednak trzy dominujące grupy wspierające kolejno Erica (Alexander Skar-sgård), Alcide’a  (Joe Manganiello) oraz Billa (Stephen Moyer). Twórcy bardzo długo trzy-mali widzów w niepewności, łącząc Sookie to z jednym, to z drugim, aby w ostatnim odcin-ku serialu z zaskoczenia wyswatać bohaterkę z zupełnie nową postacią, której twarzy nie dane było odbiorcom poznać. Rozwiązanie początkowo spotkało się z  ostrą krytyką ze strony niektórych fanów, z punktu widzenia twórców miało jednak pewien sens – żadna z grup nie będzie bardziej niezadowolona od innych.

Shipping nie jest oczywiście zjawiskiem przypisanym wyłącznie serialom. Zajmują się nim także odbiorcy filmów, książek, a  na-wet gier komputerowych, nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, jak absurdalne i nierealne są czasami wymarzone przez nich związki. Serie zdają się jednak mieć swoistą przewagę nad innymi formami, głównie dzięki cykliczności. Pozwala ona na rozwija-nie relacji między bohaterami oraz stopnio-we budowanie napięcia, niejednokrotnie przeciągając i odwlekając punkt kulminacyj-ny, jakim jest zdefiniowanie związku, w celu utrzymania słupków oglądalności na wyso-kim poziomie. Widzowie wydają się jednak zadowoleni z gry, jaką prowadzą z nimi twór-cy, skrzętnie unikający jednoznacznych od-powiedzi. Powstające jak grzyby po deszczu grupy, fora czy kluby wspierające daną parę bohaterów, często wzajemnie się zwalczają-ce, dla fanów stanowią dodatkową atrakcję i  formę rozrywki ściśle powiązaną z  ich ulu-bionym serialem, a  dla producentów ozna-czają kolejne dolary na koncie. Koło się więc toczy, a miłość kwitnie.

ściany lub elementami fantastycznymi. Tym jednak, co napędzało serial, była relacja mię- dzy Maddie i Davidem, kiedy więc w sezonie trzecim główni bohaterowie oficjalnie skon-sumowali swój związek, rzesza fanów zas- pokoiła swoją ciekawość i  rzesza przestała śledzić ich losy. Dodatkowe trudności poja- wiły się w czwartym sezonie, kiedy ciąża She-pherd i  praca Willisa na planie Szklanej pu-łapki znacząco ograniczyły ich wspólny czas ekranowy. Wyniki oglądalności zaczęły lecieć w dół, a serial zakończono po piątej serii. Nie-zależnie jednak od spadku jakości, Na wariac-kich papierach można, obok Z  Archiwum X, uznać za sztandarowy przykład realizacji te-lewizyjnej, która swój sukces w dużej mierze zawdzięcza właśnie shippingowi.

KRWAWOSwoją obecną popularność shipping za-wdzięcza głównie seriom o wampirach. Nie- wiele jest chyba osób, które, interesując się kulturą popularną, nie zetknęły się z  okre-śleniami „Team Edward” i  „Team Jacob”, tak chętnie używanymi przez wielbicieli cyklu Zmierzch. Nie jest to jednak jedyna seria po-święcona wampirom, której fani tak bardzo zaangażowali się w  parowanie bohaterów. Podobnie rzecz wygląda w  przypadku Pa-miętników wampirów, gdzie wampirzy bra-cia, Stefan (Paul Wesley) oraz Damon (Ian Somerhalder), walczą o  duszę i  serce Eleny (Nina Dobrev). Nietrudno oczywiście zgad-nąć, na jakie dwa obozy podzielili się fani serialu. Rozmiar tego fenomenu podsumo-wuje historia związana z  czasopismem „En-tertainment Weekly”. W  2012 roku redakcja popularnego magazynu postanowiła zrobić widzom niespodziankę, udostępniając jeden z numerów lutowych z trzema okładkami do wyboru tak, aby każdy, niezależnie od osobi-stych życzeń, znalazł coś dla siebie. Dostęp-na była więc opcja prezentująca trójkę boha-terów oraz dwie wariacje na temat par: Elenę ze Stefanem lub Damonem. Epizod okład-kowy, tyle że nieco bardziej kontrowersyjny,

wspomnieć Kości, w  których w  oczach wielu fanów wątki kryminalne są równorzędne z ro-mansowymi. Związek między Temperance „Bones” Brennan (Emily Deschanel) i  Seeley-em Boothem (David Boreanaz) był dla wielu odbiorców jedynie kwestią czasu. Twórcy se- rialu byli najwyraźniej podobnego zdania – „Bones” i Booth ostatecznie zostali parą w 6. sezonie, wcześniej oczywiście skutecznie pod- sycając nadzieje fanów wplatanymi tu i  ów-dzie scenami sugerującymi, że między boha-terami jest coś więcej niż tylko praca.

W przeciwieństwie do Kości, w przypadku Mentalisty związek między Patrickiem Ja- ne’em (Simon Baker) i  Teresą Lisbon (Robin Tunney) bardzo długo stał pod znakiem za-pytania. Wśród fanów utworzyły się dwa główne obozy: proromansowy oraz proprzy-jacielski – każdy zażarcie broniący swojej racji. Co więcej, oba miały w zanadrzu prze-konujące argumenty na poparcie swoich teo-rii, ponieważ twórcy nigdy nie przekroczyli granicy sugerującej, że Jane’a  i  Lisbon łączy coś więcej niż silna przyjaźń. Sytuacja zaczę-ła się klarować dopiero pod koniec 6. serii, a emocje dodatkowo podsycał fakt, że prze-dłużenie serialu o  kolejny sezon stało pod znakiem zapytania. Jak wszystko wskazuje, 7. i jednocześnie ostatni sezon Mentalisty nadal jednak utrzymuje związek pary głównych bohaterów na dalszym planie, ograniczając czułe spojrzenia do minimum. Wydaje się to rozwiązaniem rozsądnym, biorąc pod uwagę, jak wielu widzów było przeciwnych wyswata-niu Jane’a z Lisbon przez scenarzystów. Wilk pozostaje syty, owca względnie cała, a  pro-ducenci zadowoleni, że nie skończyło się na drastycznym spadku słupków oglądalności.

Dużo dotkliwiej połączenie głównych bo- haterów odczuli twórcy Na wariackich pa-pierach – serialu, który uczynił z Bruce’a Wil-lisa gwiazdę. Produkcja, emitowana w latach 1985–1989, skupiała się na pracy dwójki de- tektywów, Davida Addisona (Willis) oraz Ma- ddie Hayes (Cybill Shepherd), wielokrotnie uatrakcyjniając akcję burzeniem czwartej

Page 38: Kontrast marzec 2015

Gwałt, morderstwo, tortury, nęka- nie psychiczne czy zaniedbanie to tylko niektóre oblicza zła, z którymi – choćby za pośredni- ctwem przekazów medialnych –

spotykamy się codziennie. Skąd ono się bie-rze? Co decyduje o tym, że człowiek jest (lub staje się) zły? Jak w ogóle owo zło definiować? Między innymi na te pytania odpowiedzi udziela Simon Baron-Cohen, wybitny psycho-patolog z  Cambridge, autor Teorii zła (2011), która w Polsce wydana została nakładem wy-dawnictwa Smak Słowa.

Centralnym pojęciem książki, wokół któ-rego Cohen konstruuje tytułową teorię zła, jest empatia – w ujęciu naukowca definiowa-na jako „zdolność rozpoznawania myśli lub uczuć innej osoby oraz reagowanie na jej my-śli i uczucia odpowiednią emocją”. Aby nadać temu wyświechtanemu słowu odpowiednią rangę, już na wstępie autor objaśnia elementy tak zwanego „obwodu empatii” w mózgu, na-kreśla jego mechanizm funkcjonowania oraz przedstawia techniki pomiaru (dzięki załącz-nikom umieszczonym na końcu książki czytel-nik także może określić swój poziom empatii). Cohen dokonuje także własnego podziału osób cechujących się brakiem empatii. Sto-sując także autorską nomenklaturę, wyróżnia osoby zero-negatywne typu B (borderline), typu P (psychopatia) oraz typu N (narcyzm), a  także osoby zero-pozytywne – chorzy na autyzm i zespół Aspergera. Wiele miejsca po-święca też zagadnieniom genetycznym i śro-dowiskowym, które mogą mieć wpływ na ob-niżony poziom empatii.

Choć sam autor już na początku publikacji sygnalizuje, że „ta książka nie jest dla wrażliw-ców”, bo przecież nie da się pisać o okrucień-stwie lekko i pogodnie, to jednak nie do końca wypada się z tym zgodzić. Tak samo zakwestio-nować można troskę Cohena o to, jakoby niniej-sza publikacja miała nie być przyjemną lekturą. Otóż może być. Zrozumiałe jest, że tematyka okrucieństwa w swej naturze nie należy do naj-przyjemniejszych – dla każdego zdolnego do współczucia człowieka zdanie to jest faktem. Naukowiec z Cambridge pisze jednak o złu od podszewki, etapami. Nie epatuje czytelnika ob-razoburczymi treściami, gdyż w  żadnym razie nie ma na celu szokowania odbiorcy. Cohen, powołując się na znane przykłady okrucień-stwa, jak na przykład holocaust, postać Josefa Fritzla, czy „obyczajowość” krajów Afryki, rysuje tło, na którym uwypukla dane studium przy-padku. Potraktujmy zatem obawy profesora jako przejaw ponadprzeciętnego poziomu em-patii – w tym kontekście – wobec czytelnika.

W  niniejszym lakonicznym opisie Teorii zła nie sposób pominąć tego, co przed momen-tem zostało wywołane, mianowicie: dbałości o odbiorcę. Autor publikacji włącza i angażuje czytelnika w swą podróż po meandrach zła po-przez między innymi wielokrotne utożsamianie się z odbiorcą, stosując pierwszą osobę liczby mnogiej (na przykład „przyjrzymy się”, „zbadaj-my”), czy też zwracając się bezpośrednio do ad-resata (na przykład „Jestem pewny, że dostrze-gasz tu oczywistą sprzeczność i rozumiesz…”). Podtrzymaniu funkcji fatycznej służą też liczne pytania retoryczne, które dodatkowo prowoku-ją do zamyślenia się nad ludzką psychiką.

Wracając jednak do treści Teorii zła w pierw-szej kolejności warto zwrócić uwagę na kom-pozycję tej książki. Jej zasadniczą część stanowi 6 rozdziałów: wprowadzający, opisujące i pod-sumowujący. Dzięki temu rozwiązaniu oraz wcześniej wspomnianej trosce Cohena o  od-biorcę, czytelnik nie ma poczucia obcości treści. Dodatkową zaletą naukowca jest język, jakim pisze o rzeczach trudnych i specjalistycznych. W ujęciu autora Teorii zła medyczna terminolo-gia nie przestrasza, a przykłady okrucieństwa nie pogwałcają uczuć odbiorcy. Jednocześnie, dzięki umiejętności wypośrodkowania balastu treści, autor nie popada w śmieszność i nie try-wializuje tego, co przedstawia.

Słowem, czytając książkę Simona Barona-Co hena, adresat jest przekonany, że ma przed sobą publikację najwyższych lotów pod wzglę- dem merytorycznym, której autorem jest nie tylko autorytet w dziedzinie psychopatologii, ale i po prostu dobry człowiek.

Profesor Baron-Cohen, przy wielkim entu-zjazmie towarzyszącym interpretacji własnych badań naukowych, niewątpliwie przyczynia-jących się do postępu w  dziedzinie medycy-ny, nie popada na szczęście w samozachwyt. Mało tego, sam wskazuje na luki w dzisiejszej psychiatrii oraz – kierowany zdroworozsądko-wymi pobudkami – kwestionuje religijne poj-mowanie zła jako cechy immanentnej ludzkie-go świata.

Tytuł (jak i  całe dzieło), w  obrębie którego figuruje słowo „teoria”, jest otwarty, ponieważ Cohen nie zawłaszcza dla siebie „złego teryto-rium”, choć w pewnym sensie swą książką od złego nas wybawia.

RecenzujeDawid Łucarz

Anatomia zła

Fot. materiały prasowe

Tytuł Teoria zła. O empatii i genezie okrucieństwaAutor Simon Baron-CohenWydawnictwo Smak SłowaRok wydania 2014

Page 39: Kontrast marzec 2015

Najczęściej, zanim uruchomimy wy- obraźnię i  przewertujemy kilka stron książki, próbujemy rozszy-frować jej tytuł. Dokonując wstęp-nego rozpoznania, nie sposób nie

zauważyć, że lapidarny i niewiele mówiący na-pis na okładce najnowszej powieści Szczepana Twardocha przywodzi na myśl niemiecki rze-czownik Drachen, którego odpowiednikiem w  polszczyźnie jest 'latawiec'. Jednak intuicja językowa okazuje się niekiedy zawodna, bo to nie dryfujące w powietrzu oko wszechwidzą-cego narratora omiatało spojrzeniem śląski the-atrum mundi na przestrzeni wieków. Historia jest opowiedziana z perspektywy wertykalnej, ale nie z lotu ptaka, tylko prosto z głębi ziemi. Jej antropomorfizacja koresponduje z  orga-niczną koncepcją Eliadego, wychodzącego z założenia, że skoro życie i śmierć są jedynie dwoma różnymi momentami totalnego losu Matki Ziemi, to życie polega na wydostaniu się z jej łona, a śmierć jest tożsama z powrotem do jej wnętrza. Można stwierdzić, że wielu Górno-ślązaków odczuwało jej obecność w  pełnym wymiarze egzystencjalnym, pracując na szy-bach kopalnianych lub uprawiając rolę. War- to dodać, że nawet Horst Bienek oddawał na-bożną cześć swojemu Heimatowi przez sym-boliczne ucałowanie ziemi gliwickiej. To z niej właśnie wyrastają drzewa genealogiczne ro-dów Magnorów i  Gemanderów, których ko-nary z upływem czasu się skrzyżują. Dające się wyczytać między wersami aluzje do powstań śląskich i plebiscytu służą podkreśleniu, że te-ren dawnego okręgu administracyjnego Tost--Gleiwitz, na którym toczy się akcja powieści,

był obszarem newralgicznym ze względu na przynależność państwową oraz zróżnicowa-nie etniczne i klasowe ludności. Autor Morfiny nie uprawia naiwnej historiozofii, lecz wiary-godnie utrwala nieodległą od rzeczywistego świata panoramę mikrospołeczną. Reperkusje polityczne wnoszą falę chaosu, odczuwanego w  głównej mierze przez tonącą w  nim jed-nostkę, zmuszoną do natychmiastowej wy-prowadzki i  cierpiącą niedostatek z  powodu deprecjacji dotychczasowej waluty.

Minione stulecie w porównaniu z osią chro-nologiczną dziejów Śląska, a  tym bardziej z  wiekiem geologicznym Ziemi jako planety, to niewielki odcinek czasu. Ten koncept narra-cyjny okaże się brzemienny w skutkach, fabu- ła bowiem została poddana nielinearnemu roz- kawałkowaniu. Retrospekcyjna żonglerka jest zabiegiem kompozycyjnie przemyślanym ze względu na to, że temporalny dystans odsła-nia paralelne prawidłowości rządzące losem Josefa Magnora i jego prawnuka – Nikodema Gemandera. Istnienie rodowego fatum można przyjąć za zasadne, gdyż podobieństwo w ży-ciorysach dwu skrajnie różnych postaci ujaw-nia się dość nieoczekiwanie. Zawiła opowieść o  sadze rodzinnej wetknięta w  usta ziem-skiego smoka, na ciele którego pozostawiają ślady przedstawiciele kilku pokoleń śląskiej rodziny, hipnotyzuje i równocześnie odpycha. Na czytelnika czyha niemałe wyzwanie inter-pretacyjne. Drach jest wielowarstwową po- wieścią najwyższej próby, poziom trudności zwiększa swobodna zmiana kodów języko-wych, ponieważ dopuszczone do głosu zo-stały język niemiecki i czarujący dialekt śląski,

który wcześniej wyśmienicie rozbrzmiewał na deskach katowickiego Teatru Korez podczas inscenizacji powieści Janoscha Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny.

Przyjemność czerpana pełnymi garściami z  lektury zakrawa na osobliwą perwersję, bo szoku estetycznego można doznać już na sa-mym początku, po przebrnięciu przez opis świ-niobicia, zarejestrowanego ukradkiem oczami 8-letniego Josefa. Owa naturalistycznie cyze-lowana scena zdaje się mówić o uczestnictwie w  odwiecznym rytuale przejścia od niewin-ności do skazy. Traumatyczne doświadczenia wyniesione z frontu pierwszej wojny światowej przypieczętują los bohatera w taki sposób, że nie zawaha się on użyć przemocy w  trakcie plemiennego samosądu, a zazdrość wywołana przez nader śmiałe poczynania erotyczne jego nastoletniej kochanki prowadzi do uśmiercenia dziewczyny. Zarówno psychika Josefa, jak i Ni-kodema tworzy arenę sinusoidalnego współist-nienia Erosa i Tanatosa mimo oczywistych róż-nic, jakie dzielą prostego górnika od wziętego architekta, którego ojciec, Stanisław Magnor, przeszedł awans społeczny. Trudno było ode-przeć pokusę omówienia Dracha z  perspek-tywy krytyki feministycznej. Valeska Magnor z pokorą godzi się na swój los, cierpliwie wypa-trując powrotu męża z  pobliskiej knajpy. Rolę w społeczeństwie i  rodzinie wyznacza jej bie-dermeirowski model kulturowy, określany za pomocą nośnego sloganu Kinder, Küche, Kirche. Katarzyna Gemander biernie reaguje na wieść o odejściu Nikodema. Obie kobiety manifestują postawę pełnego oddania dobru rodziny i wy-rzekają się własnego szczęścia.

RecenzujeElżbieta Pietluch

Górny Śląsk w odcieniach sepii

ko n t r a s t miesięcznik 39

Tytuł DrachAutor Szczepan TwardochWydawnictwo Wydawnictwo LiterackieRok wydania 2014

Page 40: Kontrast marzec 2015

Ledwo kilka miesięcy temu w  Serii z Różą – wydawniczym cyklu Krytyki Politycznej, w którym głos w rozma-itych sprawach zabierają kobiety – ukazała się książka-wywiad z  Andą

Rottenberg (wcześniej między innymi z Aga-tą Bielik-Robson czy Małgośką Szumowską), a  już na rynku pojawiła się kolejna kilkuset-stronicowa uczta intelektualna wydana pod auspicjami Fundacji im. Róży Luksemburg (niedługo potem światło dzienne ujrzała tak-że druga część wywiadu Kazimiery Szczuki z Marią Janion).

Tym razem interlokutorką Michała Sutow-skiego, członka Krytyki, została jego zespoło-wa koleżanka, Agnieszka Graff, feministka, fe-lietonistka, filolożka, która – w myśl idei serii – zdecydowała się opowiedzieć o nierówności, przemocy, hierarchiach i priorytetach, o tym, co ważne i (z pozoru) nieważne.

Książka ta (o  charakterze wywiadu-rzeki) jest wypełniona, nomen omen, po brzegi tre-ścią zaiste niebagatelną, nie tylko z  punktu widzenia (polskiego) feminizmu, ale w ogóle tożsamości kobiet. Owa tożsamość zresztą, opowiedziana na wiele sposobów i z różnych perspektyw czasowych, stanowi motyw prze-wodni publikacji.

Tytułowe Jestem stąd to swoiste oświadcze-nie samej Graff, która – z całym swym bagażem doświadczeń i pokaźną sakiewką wyrazistych poglądów – zanurza się w tym, co polskie – co jej. Przy czym rozumienie polskości w  ujęciu amerykanistki nabiera szerszego znaczenia. Słowa wywiadu-strumienia (wartkie tempo płynących zdań usprawiedliwia tę nomen-

klaturę) zdają się wlewać i  zamarzać między szczelinami kamienistego podłoża polskiej mentalności, rozsadzając ją i  tworząc nową przestrzeń dla pogłębionego studium kobie-cej tożsamości. Pozostając w kręgu wodnych metafor, można byłoby pokusić się o  stwier-dzenie, że Agnieszka Graff w miarę upływają-cych lat filtruje własną tożsamość, nieustannie ją redefiniując. Ten ciągły proces każdorazowo owocuje podwyższoną samoświadomością autorki Świata bez kobiet. A jego plony pozwa-lają z  czystym sumieniem (w  kontekście ate-izmu pisarki należy traktować je jako katego-rię areligijną, etyczną) orzec, że naprawdę jest stąd. Nawet, jeśli dla ogółu wydaje się to nieco paradoksalne.

Zatem obraz Agnieszki Graff, który ona sama nakreśla, nabiera konturów w momencie realnego uświadomienia sobie żydowskich ko-rzeni oraz odejścia od katolicyzmu, w którym niegdyś (między innymi w KIK-u) funkcjonowa-ła. Treść wywiadu na mapie pojęć, które odci-snęły piętno na tożsamości i życiu teoretyczki gender studies każe dopisać takie frazy, jak: po pierwsze – Polka studiująca za granicą w okre-sie przełomu ustrojowego nad Wisłą, która ma-rzy o powrocie do kraju oraz po drugie – femi-nistka, która pragnie realizować się jako matka i żona, co zresztą stało się faktem.

W książce umownie podzielonej na 20 roz-działów da się wyróżnić przynajmniej dwie części tematyczne. Pierwsza traktuje o  rodzi-nie, emigracyjnej edukacji i uczuciach; druga o  feminizmie (ruch, Kongres Kobiet, Manify). Obie jednak stanowią spójną całość, co jest sukcesem redakcyjnym Kingi Dunin, która –

jak wyznała Graff podczas spotkania autor-skiego w Akademii Feministycznej Feminote-ki – odpowiednio pocięła i usystematyzowała wywiad, dopytując o  to, o co w  ferworze re-jestracji konwersacji nie zapytał Sutowski (na przykład o gwałt jako formę przemocy i domi-nacji, dla której seks jest jedynie narzędziem).

Biograficzna konwencja publikacji pozwala wypiętrzyć i uwierzytelnić autorskie poglądy działaczki, która w  sposób bynajmniej nie-zawoalowany mówi o  tym, że feminizm jest (zbyt) polifoniczny, że lewica dzieli się, bo nie umie ze sobą rozmawiać i nie ma jej tam, gdzie są prości ludzie. Graff dotyka także zagadnień bardziej dla niej samej newralgicznych – kwe-stii (braku) siostrzeństwa w ruchu oraz zmie-nionego oblicza Kongresu. Potrafi dostrzec błędy popełniane na poletku własnego śro-dowiska, nie tracąc z oczu oglądu krajowego, bo jak stwierdza: „W Polsce dominującym prą-dem myślowym jest bezmyślność”.

Z tego pięknie wydanego wywiadu (wzbo-gaconego o zdjęcia, także z archiwum prywat-nego pisarki) wręcz falami wylewa się erudy-cja oraz świadomość kulturowa rozmówców. Czytelnik, studiując kolejne strony Jestem stąd, jest w  stanie – w  oparciu o  podsyłane przez Agnieszkę Graff tytuły – stworzyć swoiste kom-pendium wiedzy na temat feminizmu oraz rozpoznać jego refleksy nie tylko w publikach książkowych, ale i w filmach czy serialach.

Rzeczywiście – jak pisze Wiktor Osiatyński – w książce zaczytać się można przez dwie noce i dzień pomiędzy nimi. Dodajmy, że po takiej lekturze budzimy się innymi ludźmi: z szerszą perspektywą.

Fot. materiały prasowe

Feminizm. Po polsku

RecenzujeDawid Łucarz

Tytuł Graff. Jestem stądAutor Agnieszka Graff, Michał SutowskiWydawnictwo Krytyka PolitycznaRok wydania 2014

Page 41: Kontrast marzec 2015

W tym miejscu powinienem napisać o Francji coś mą-drego. Niestety, poza nie-zbyt wyszukanymi żarta-mi o  tematyce militarnej

i  różnych odcieniach bieli, nic takiego nie przyszło mi do głowy. Coś jednak sprawia, że bardzo lubię brzmienie języka francuskiego. Bez wątpienia był to jeden z powodów moje-go zauroczenia najnowszą płytą obecnie jed-nej z bardziej znanych, jeśli nie najsłynniejszej, francuskiej artystki – Zaz.

Wokalistka poświęciła swój trzeci studyjny krążek w całości Paryżowi, odświeżając przy tej okazji parę nieco przykurzonych już piosenek. I  trzeba przyznać, że z  bardzo dobrym skut-kiem. W porównaniu z poprzednim albumem, Recto Verso z 2013 roku, Paris jest znacznie bar-dziej jazzowy. W dodatku ta jazzowość przybie-ra przeróżne odcienie, bo na płycie usłyszymy gipsy jazz, o  który artystka ocierała się już na swej debiutanckiej płycie, Zaz z 2010 roku, ale też nieco bluesa, powiew słynnego brzmienia Motown i  swingu w  najlepszym wydaniu. Po raz pierwszy bowiem usłyszymy Zaz z  towa-rzyszeniem big bandu. W dodatku przy całości majstrował też legendarny Quincy Jones, dzię-ki czemu wszystko brzmi perfekcyjnie.

Utwory są zróżnicowane, a  jedynym spo-iwem Paris zdaje się być właśnie to miasto. Do-kładniej do warstwy tekstowej się nie odniosę, bo nie było mi dane poznać języka francuskie-go, ale muszę przyznać, że brak zrozumienia słów przydaje dodatkowego uroku piosen-kom. Nie trzeba myśleć o tym, że autor tekstu na przykład użył pompatycznego porównania

albo że refren napisał chyba kot, który leniwie przeszedł po klawiaturze. Można skupić się je-dynie na warstwie brzmieniowej i delektować się melodyką francuskiego, pląsającego pośród dźwięków instrumentów. Prawdę mówiąc, po-dejrzewam, że gdyby Zaz na kolejnej płycie śpiewała teksty z  instrukcji obsługi pralek lub zalecenia BHP, to również słuchałbym tego z przyjemnością.

Duża w  tym też zasługa samej wokalistki, która śpiewa lekko, jakby od niechcenia, mo-mentami przechodząc wręcz w melorecytację, co słychać już w  otwierającym płytę utworze Paris sera toujours Paris. Innym razem śpiewa wręcz drapieżnie, wspinając się bez wysiłku na wyższe dźwięki, jak na przykład w  finale Champs Elysees. Zaz wypada też fantastycznie, gdy śpiewa scatem, co udowadnia choćby w Dans mon Paris czy przede wszystkich w fe-nomenalnym I love Paris – J`aime Paris, śpiewa-nym w  duecie z  kanadyjską wokalistką Nikki Yanofsky. W  żadnym utworze nie czułem się zawiedziony poziomem partii śpiewanych i ży-czę Zaz, by utrzymała tę formę jak najdłużej.

Jeśli chodzi o aranżacje i warsztat muzyków, to na Paris mamy do czynienia z klasą świato-wą. Jest też barwnie, jeśli chodzi o sam dobór instrumentów i  środków wykonawczych. Mój słuch z  radością przygarnął dźwięki klarnetu, rozpoczynające wraz z  gitarą i  kontrabasem pierwszy utwór na płycie. Mniej więcej w po-łowie utworu pojawia się też trąbka. Oba in-strumenty dęte towarzyszą partiom wokalnym przez cały utwór, stanowiąc udany kontra-punkt. Po genialnej wstawce scatowej rozpo-czynają się solówki gitary, trąbki i  klarnetu –

wszystkie szybkie i wspaniałe. W drugim utwo-rze mamy przejście z gipsy jazzu w bardziej blu-esowy nastrój, zaznaczany większym udziałem gitary i  niezwykle klimatycznymi wstawkami harmonijki ustnej, a wszystko to podszyte deli-katnym fortepianem i bujającym kontrabasem oraz nienachalną perkusją. Następny utwór A Paris przynosi kolejną niespodziankę: zamiast instrumentalnego akompaniamentu Zaz śpie-wa w  towarzystwie zespołu wokalnego, wy-śpiewującego idealnie brzmiące akordy, dopra-wiając całość pstrykaniem palców i klaskaniem.

W innych utworach znalazło się też miejsce dla skrzypiec i akordeonu, a nawet wibrafonu w aranżacji bigbandowej. Ponadto samo zaan-gażowanie big bandu jest według mnie strza-łem w dziesiątkę i ten, kto wpadł na ten pomysł, powinien dostać dożywotni zapas francuskich serów i  win. Dodatkowym urozmaiceniem są też duety: z Nikki Janofsky w I love Paris – J`aime Paris (według mnie najciekawszy ze względu na fantastyczny aranż oraz scatowy pojedy-nek wokalistek), Thomasem Dutroncem w  La Romance de Paris oraz Charlesem Aznavourem w J`aime Paris au mois de mai.

Długo myślałem nad słabymi stronami Paris i ostatecznie takich nie znalazłem. Początkowo zdawało mi się, że końcówka albumu traci nie-co moc poprzednich utworów i z lekka zaczy-na nużyć, ale wraz z kolejnymi odsłuchaniami wrażenie to zaczęło się rozmywać. J`ai deux amours, pachnące nieco Motown, jest idealnym zakończeniem tej 43-minutowej paryskiej przy-gody, w którą zabiera nas Zaz, by z uczuciem, perfekcją i pomysłem pokazać różne odcienie swego ukochanego miasta. Warto pozwiedzać.

Paryskie piosenki

ko n t r a s t miesięcznik 41

Tytuł ParisWykonawca ZazWytwórnia Play OnData premiery 10 listopada 2014

RecenzujeAleksander Jastrzębski

Page 42: Kontrast marzec 2015

Fot. materiały prasowe

Natalia Przybysz to wciąż nieod-kryty skarb polskiej sceny mu-zycznej. I  chociaż brzmi to jak frazes, jest tak w istocie. Niegdy-siejsza Natu to artystka niezależ-

na, utrzymująca swoją działalność w  kręgu alternatywy, mimo że przez lata wraz z sio-strą i  resztą legendarnego zespołu Sistars sięgała szczytu popularności. To było jednak dekadę temu. W  międzyczasie siostry po-stanowiły postawić na swoje własne kariery, co zaowocowało umiarkowanymi sukcesa-mi, jakimi były albumy Maupka Comes Home (Natalii) oraz Soulahili (Pauliny), zaś ostatnie nieudane próby reaktywacji zawieszonego Sistars chyba na zawsze pogrzebały nadzieję na powrót grupy.

Dwie pierwsze płyty artystki to solowa kontynuacja muzycznej marki Sistars. Były wtedy dość unikalne w polskiej muzyce, ale niestety słabo przyjęte przez publiczność. Pomimo tego nie były jedynie adaptacją wy- pracowanego przez siostry i spółkę stylu, ale zapowiedzią czegoś nowego. I  tak jak jej siostra, Paulina (występująca pod pseudoni-mem Pinnawela), pozostała przy soulu, tak Natalia zdecydowała się na śpiewanie bluesa. Soulowo-hiphopowa strona artystki zaczę-ła z czasem ustępować nowym inspiracjom. W wywiadach zdradzała, że odnalezienie sie-bie w  bluesie pozwoliło jej odszukać nowe, ważne tematy, na jakie chciałaby śpiewać w swoich kompozycjach.

Po albumie z coverami pod tytułem Kozmic Blues: Tribute To Janis Joplin zapragnęła napi-sać piosenki o nieco innej tematyce niż wcze-

śniej. Jej czwarta płyta zatytułowana Prąd to rezultat wspomnianej przemiany artystki. Jak opowiadała Natalia, składają się na nią pio-senki, z których każda kojarzy jej się z jakimś wspomnieniem oraz związanymi z nim prze-życiami. Jednocześnie starała się tak skom-ponować swoje piosenki, aby mimo wszyst-ko były uniwersalne i dotarły do każdego, co udało jej się naprawdę nieźle. Wszystko to podparła zmianą sposobu śpiewania, którą zwykle wyróżnia się w bluesie.

Jako pierwszy usłyszymy tytułowy tajem-niczy Prąd utrzymany w nieco easy-listenin-gowym stylu. Po tym czas przychodzi na część stricte bluesową: Miód z mocnym, oso-bistym tekstem refrenu („Jak to się stało, że zapomniałam o  moich piersiach?/Jak to się stało, że wciąż jest za mało prawdy w mych pieśniach?”), emancypacyjny Nie będę twoją laleczką czy opowiadający o  zadziwiająco długiej wspólnej koegzystencji dwojga ludzi XJS.

W  połowie płyty następuje przerywnik w  postaci lżejszego, miejscami soulowego Nazywam się niebo, którego prostota połą-czona ze świetnym tekstem daje piosence potencjał hitu i  jest chyba najbardziej pa-miętnym momentem na krążku.

Oprócz oryginalnych utworów, na Prądzie znalazły się covery dwóch starszych piose-nek: Kwiatów ojczystych Czesława Niemena oraz Do kogo idziesz? z  repertuaru Miry Ku-basińskiej. Rezultatem są dwie świetne in-terpretacje klasyków, zaśpiewane rewelacyj-nym, świeżym głosem wokalistki, z  których wykonawcy piosenek byliby z  pewnością

dumni. Odrobina soulowego wokalu poja-wia się znów w  prostej gitarowej Królowej śniegu, a  krążek zamykają powolny, ale od-ważny Przeze mnie oraz spokojny Sto lat.

Na swoim najnowszym albumie Natalia postawiła na prostotę warstwy muzycznej i skupiła się, jak zwykle zresztą, na tekstach. Te, napisane na najwyższym poziomie, ni-czym nie ustępują swoją wartością poetycką coverom Niemena i Kubasińskiej, pozwalając wszystkim utworom złożyć się w spójną arty-styczną całość.

Pomimo prostoty instrumentarium, nie jest ono bynajmniej nudne. Oprócz klasycz-nych brzmień gitar, zespołowi Natalii zdarza się, szczególnie we wspomnianych kawał-kach niebluesowych (Sto Lat, Prąd i Nazywam się niebo), używać trochę nowoczesnych roz-wiązań. Jednak nie znajdziemy tu elemen-tów grzesznej elektroniki, od których prze-cież Natalia wcześniej nie stroniła.

Najnowszy krążek starszej siostry Przybysz jest bluesowym zbiorem nastrojów, okraszo-nym prostą, klasyczną, ale urzekającą aran-żacją i zaśpiewanym z głębi serca. Słucha się go z poczuciem, że obecna moda na style re-tro, szczególnie lat sześćdziesiątych, w  tym właśnie bluesa, trwa w najlepsze. Poza tym, jest on również do pewnego stopnia eks-perymentatorski – przez lata swojego głosu Natalia używała śpiewając r‘n’b w Sistars, co ukształtowało jej muzyczny, wokalny feeling. Ta unikatowa cecha jej muzyki jest często słyszalna na bluesowym Prądzie i  daje bar-dzo interesujący efekt, którego kontynuacji trudno będzie się doczekać.

Strzał kosmiczny we śnie

Tytuł PrądWykonawca Natalia PrzybyszWytwórnia Warner Music PolandData premiery 17 listopada 2014

RecenzujeWojciech Szczerek

Page 43: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 43

Asia Argento w machinie empatii

RecenzujeMateusz Górniak

Tytuł Dziewczynka z kotemReżyseria Asia ArgentoDystrybutor SpectatorData premiery światowej 22 maja 2014

Mój płacz jest pełen pogardy” – mówi w  pewnym momencie udręczona światem dorosłych Aria. Tę wzruszającą deklarację Asia Argento uzupełnia całą

serią fantazyjnych obrazów, które razem two-rzyć mają oskarżenie brutalnej codzienności – pełnej goryczy i egoizmu. Dziewczynka z ko-tem to kino żwawo mieszające najprostsze i  najpiękniejsze uczucia w  brawurowej este-tyce, przewrotnie wsadzające głęboki huma-nizm w  bezwstydny kicz, a  wszystko wokół w  zabawnie postawiony cudzysłów rodem z lat osiemdziesiątych.

W jednej z najpiękniejszych scen Pejzażu we mgle wielkiego Theo Angelopoulosa dwójka dzieci płacze nad zmarłym zwierzęciem. Ten przedłużający się obraz, u sięgającego po slow cinema Greka, jest medytacją nad złem całej cywilizacji podjętą przez dzieci, istoty nieska-żone jeszcze obyczajowością dorosłych. Iden-tyczny ładunek emocjonalny przemyca w swo-im dziele Argento, tyle tylko, że przenosi go w sferę przerysowanego, buzującego kampu, do którego zaprzęga kinową klasykę, ożywczą muzykę elektroniczną, groteskowe zacięcie i inscenizacyjną swobodę. Mimo posłużenia się tak odmiennymi stylistykami wciąż najważniej-sze wydaje się przyjęcie przez autorkę wrażli-wości dziecka, która może z powodzeniem sta-nowić ciekawą perspektywę do oglądu naszej rzeczywistości.

Historia opowiedziana jest z  perspektywy 9-letniej dziewczynki kreowanej przez znako-mitą Giulię Salerno, młodą aktorkę zdradzającą wielki potencjał – niełatwo jest bowiem inter-

pretować role z  pogranicza kiczowatej farsy i dramatu o dojrzewaniu. Bohaterka zmaga się z sytuacją, która nastała w jej rodzinie tuż po rozwodzie rodziców – pary ekscentrycznych, zadufanych w sobie artystów. Kolejne kłótnie w tej przedziwnej familii bazują na co rusz eks-plodującym włoskim temperamencie i  wyol-brzymieniach, po które z chęcią sięga Argen-to. Jedyną cechą wspólną wszystkich tych tarć jest to, że ranią one bezpośrednio Arię. Próbu-je ona więc przeciwstawić się, ale fatalizm w jej życiu naciera zewsząd – problemy nie kończą się tylko na sferze rodzinnej, lecz dotyczą tak-że życia szkolnego i  miłosnego, tak przecież ważnego dla pytającej kolegę o  chodzenie 9-latki. Wobec tego wszystkiego Aria z nieska-lanym optymizmem, nutą melancholii i kotem u boku przemierza włoskie miasteczko w na-dziei na lepsze czasy, na pohybel ludziom, któ-rzy bezustannie rujnują świat młodzieńczych marzeń.

To nie jest jeden z tych obrazów, który przy-gląda się dojrzewającym dzieciom z  socjolo-gicznym zaciekawieniem i szeregiem morałów spinających każdy epizod. Argento w licznych wywiadach towarzyszących promocji filmu przyznawała się do wykorzystywania wątków autobiograficznych, jej kino ma więc w  tym przypadku wartość terapeutyczną – nie tylko niosącą przez lekkość formy uniwersalne prze-słania, ale także ciekawy rodzaj oczyszczenia. Celem jest tutaj nie jakkolwiek pojęta prawda o zamierzchłych czasach dzieciństwa i ich isto-cie, a  afirmacja odmienności opatrzonej czę-sto etykietką freaka, rehabilitacja dziwactwa i wyobcowania.

Cała ta walka Argento ze swoją przeszłością, a  Dziewczynki z  kotem ze złem tego świata, niesie widzowicałą masę atrakcji. Nie chodzi już tylko o  sprawną stylizację na estetykę lat osiemdziesiątych i  dziewięćdziesiątych, lecz o wartkie poczucie humoru i swobodę, z jaką reżyserka kreuje swoją główną bohaterkę. Aria to nie tylko głębokie umartwienie nad rzeczy-wistością z  Angelopoulosa, ale także pazur najwspanialszych buntowników europejskie-go kina, z którego pełnymi garściami czerpie włoska autorka. Kiedy dochodzi do rozliczeń ze złowrogim otoczeniem, Aria ścina się na Věrę Chytilovą, a  Argento pozwala jej hasać niczym młodziutki Antoine Doinel. Ta nowo-falowa energia pozwala brnąć obrazowi Wło-szki jeszcze dalej, marzyć jeszcze namiętniej i  czynić coraz to wymowniejsze oskarżenia dorosłym.

Jeżeli odczytywać film Argento przede wszystkim jako konfrontację z  trudnym dzie-ciństwem uwięzionym pomiędzy niedającymi odpowiedniego ciepła rodzicami a  zobojęt-niałą codziennością, jest to konfrontacja dla włoskiej reżyserki zwycięska. Imponuje nie tylko gawędziarską lekkością pozwalającą wy-pracować odpowiedni, utkwiony w  ramach kampowo przesadzonej umowności dystans, ale także uniwersalnym przesłaniem, które choć bardzo proste, wciąż potrafi być piękne i zaskakujące. Kiedy więc u kresu wszystkich ta-rapatów Arii pada nawołanie do bycia miłym, cała historia wymyślona przez Argento wcho-dzi w  tryby wielkiej machiny empatii, którą w światowym kinie rozpędzali tacy mistrzowie jak Charlie Chaplin czy Wes Anderson.

Page 44: Kontrast marzec 2015

Miej wątpliwość

RecenzujeMateusz Stańczyk

Tytuł IdaReżyseria Paweł PawlikowskiStacja SolopanData premiery światowej 30 sierpnia 2014

Fot. materiały prasowe

Dla polskiej lewicy jest to film szy-kanujący Żydów, dla prawicy dzieło szkalujące polskich chło-pów. Dla Europejczyków jest to najlepsza produkcja 2014 roku,

a Amerykanie nominowali obraz Pawła Pawli-kowskiego do Oscara. Winną całego zamiesza-nia jest skromna, rudowłosa dziewczyna, która przypadkiem poznaje historię swojej rodziny.

Na kilka dni przed złożeniem pierwszych ślu-bów zakonnych Ida zostaje poinformowana, że ma spotkać się z jedyną żyjącą krewną. Po woj-nie jej ciotka – Wanda Gruz – była prokurato-rem w mrocznym okresie stalinizmu. Ze wzglę-du na swoją gorliwość w oskarżaniu „wrogów ludu” doczekała się przezwiska „Krwawa Wan-da”. W momencie spotkania ze swoją siostrze-nicą jest uzależnioną od alkoholu sędziną. Ida dowiaduje się od niej, że jest ocalałą z pogro-mu Żydówką. Kobiety postanawiają wyruszyć w podróż, aby znaleźć miejsce, w którym zosta-li pochowani ich bliscy.

Film Pawlikowskiego jest dziełem niezwykle dopracowanym. Został nagrany w czerni i bieli, w nietypowym dla kina formacie obrazu (pro-porcji 4:3 używano przez kilka dekad głównie do produkcji telewizyjnych). Długie, statyczne ujęcia i  starannie skomponowane kadry dają możliwość skupienia się na najważniejszych elementach filmu. Na delikatnych gestach bo- haterek, na zdawkowych, lecz znaczących dia-logach, na typowych dla tamtej epoki detalach. A także na oczach Idy – pełnych i ciemnych, od których nie sposób oderwać wzroku.

Kontrastowe zestawienie dwóch kobiet po- chodzących z tej samej rodziny, a mimo to zu-

pełnie do siebie niepodobnych, dało pioru-nujący efekt. Z jednej strony młoda, gorliwie wierząca nowicjuszka, która chce zgodnie z obyczajem pożegnać się z rodzicami. Z dru-giej kobieta niezależna i uwodzicielka przytło-czona swoją przeszłością. W podróży Wanda szuka zemsty na osobach pośrednio odpo-wiedzialnych za wyrządzone jej krzywdy. Kusi młodszą towarzyszkę do grzechu, naśmiewa się z  jej pobożności i  zasiewa ziarno wątpli-wości w jej duszy. Ida nie uzewnętrznia obaw związanych ze złożeniem ślubów, ale tę zmia-nę widać w jej oczach.

Film porusza wrażliwą część naszej historii. Ale nie jest to dzieło, które oskarża jednych, rozgrzeszając drugich. Pawlikowski, wraz z  współautorką scenariusza Rebeccą Lenkie-wicz, pokazuje meandry życia w powojennej rzeczywistości. Statusu quo ante bellum nie można przywrócić, bo barbarzyństwa cza-sów niepokoju zmieniły zarówno poszkodo-wanych, jak i oprawców. A czasami, jak to ma miejsce w przypadku prokurator Gruz, zamie-niły ofiary w katów.

Jeśli chodzi o stronę techniczną, poza reży-serem, należy wyróżnić autorów zdjęć – Łu- kasza Żala, debiutującego w filmie pełnometra-żowym, i doświadczonego Ryszarda Lenczew-skiego. Dzięki ich pracy przestrzeń, w której po-ruszają się bohaterowie Idy, pomimo ciasnego telewizyjnego formatu, nie sprawia wrażenia ograniczonej. Pozornie zamknięte ujęcia, poka-zują znacznie więcej niż typowe szerokoekra-nowe zdjęcia. Widz nie musi szukać na ekranie tego, co w danej chwili jest istotne – dostrzega to spontanicznie. Z wizualnego punktu widze-

nia ważne są również zmieniające się pory roku. Idę poznajemy w  symbolicznej śnieżnobiałej scenerii. Zostawiamy ją natomiast w błocie, cze- kającą na wiosnę. Innym istotnym aspektem, który nadaje rytm narracji, jest posługiwanie się muzyką. Ujęcia z Idą zwykle są jej pozbawione. Wandzie rzadko towarzyszy cisza.

Twórcy Idy zostali wyróżnieni przez publicz-ność i  krytyków wielu festiwali filmowych. Agata Kulesza, poza polską statuetką za naj-lepszą rolę kobiecą 2013 roku, została również laureatką Nagrody Krytyków Filmowych z Los Angeles – wyróżnienia nieczęsto przyznawa-nego aktorkom nieanglojęzycznym. W  wy-wiadzie udzielonym krótko po otrzymaniu nagrody stwierdziła: „On [film] ma już swoje własne życie, zrobiliśmy go najlepiej i najpięk-niej jak potrafiliśmy, a te nagrody, komplemen-ty, cieszą nas oczywiście bardzo, ale nie dajmy się zwariować”. Takie podejście do twórczości podziela zasypany prestiżowymi statuetkami Pawlikowski: „Życie samo w sobie jest o wiele bardziej dramatyczne niż jakieś tam robienie filmów. A  i  tak, żeby robić filmy, trzeba mieć coś do powiedzenia – to się rzadko zdarza”. To właśnie pokora autorów Idy sprawiła, że stwo-rzyli tak dobry film. Opowiedzieli trudną hi-storię, przedstawiając ją z perspektywy osoby, która nie miała wpływu na jej przebieg – bez moralizowania i zbędnej ideologii. Tę ostatnią dorabiamy sobie sami, starając się oceniać de-cyzje ludzi zanim poznamy ich przeszłość. Ida uniknęła tego błędu i tę naukę starają się nam przekazać twórcy filmu. Ciepłe przyjęcie Idy zarówno przez krytyków, jak i widzów sugeru-je, że chyba im się to udało.

Page 45: Kontrast marzec 2015

ko n t r a s t miesięcznik 45

Page 46: Kontrast marzec 2015

O wywołanie konfliktu nie jest trudno. O podżeganie doń – też nie. I konflikty – ideologiczne, politycz-ne, światopoglądowe – się zdarzają, wszak mamy demokrację, każdy może mieć własne zdanie i nie musi się zgadzać ze zdaniem kogoś innego. Co in-

nego jednak konflikt przekonań, a co innego konflikt prowadzony dla samego konfliktu. W takich sytuacjach najczęściej nie ma zwy-cięzcy, jest za to dużo szumu, żółci, irytacji i świętego oburzenia.

Weźmy najświeższy przykład: dziennikarka Magdalena Droń na swoim prywatnym koncie na Facebooku opisała sytuację, w której została grubiańsko potraktowana w kawiarni przez nie-mieckich turystów i nie pozostała im dłużna. Temat podchwycił dziennikarz Michał Karbowiak, który tę anegdotyczną skądinąd sytuację opisał na łamach swojej gazety, nieprzypadkowo repre-zentującej odmienną opcję światopoglądową niż Droń. Wywoła-ło to polemikę, która nie dość, że wpłynęła na dalsze ochłodzenie relacji między dziennikarzami obu opcji, to jeszcze doprowadziła do obniżenia poziomu samej debaty. Nikt niczego nowego się o świecie nie dowiedział, nikt nikogo do niczego nie przekonał, nikt nie wyszedł z tego mądrzejszy. Wszyscy przegrali.

Przegrała kawiarnia, w  której całe zajście się odbyło, bo nie-mieccy turyści zdecydowali się iść gdzie indziej. Oni też prze-grali, bo musieli dłużej szukać miejsca, w którym mogliby wypić kawę. Przegrała też Droń, choć ona akurat straciła najmniej, bo tylko nerwy. Wszak prywatny post wrzucony na prywatny profil, zawierający prywatne opinie i poglądy autorki, to – nawet w In-ternecie – jej prywatna sprawa. Można się z  jej poglądami nie zgadzać, można dyskutować, ale nie można zabronić jej ich wyra-żania, tym bardziej, że ona sama jest swych poglądów świadoma, określając je w  rzeczonym poście jako ksenofobiczne. Przegrał Karbowiak, bo rozdmuchując sprawę pod z góry ustaloną tezę, doprowadził do tego, że – jak sam twierdzi – czytelnicy nie zrozu-mieli intencji jego tekstu. A kiedy dziennikarz pisze dziennikarski tekst, którego nie rozumieją czytelnicy, to jest to problem dzien-nikarza, nie czytelników. Przegrał dr Jarosław Kubalt ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, który dał się wciągnąć w tę aferę mimo tego, że ewidentnie nie chciał być wykorzystany w  kon-flikcie ideologicznym. Wreszcie przegraliśmy my, czytelnicy – bo straciliśmy czas.

Jak będziemy tak dalej przegrywać, to czarno widzę przyszłość polskich mediów.

WOLSKIWSZYSCY PRZEGRYWAJĄ

Ilustr. Ewa Rogalska (2)

Page 47: Kontrast marzec 2015

Wzruszyła mnie informacja o  ostatnim ma-teriale CNN przed końcem świata. Wybór pieśni Być bliżej Ciebie chcę, którą – jak głosi legenda – zagrała orkiestra na tonącym Ti-tanicu, traktuję jako niezwykle gustowny.

Ludzkość w takiej oprawie zejdzie ze sceny z klasą. Czy i w Pol-sce, w ostatnich wydaniach gazet, w ostatnich serwisach telewi-zyjnych, w ostatniej godzinie dominować będzie podobna klasa i elegancja?

Dobry finał się pamięta! Dlatego benefis człowieka powinien mieć moc, styl i  szyk. Zastaw się, a  postaw się. Klaśnij w  dłonie, przytul osobę po prawej, uroń łzę. Pięknie. Niestety, najprawdopo-dobniej zwrócimy się przeciwko sobie i będziemy szukali winnego końca świata. Do samego końca świata.

Pretendentów znajdzie się pewnie wielu. Wystarczy stanąć przed kamerą i  powiedzieć: ten a  ten, to a  to! I  kamery obrócą się tam, gdzie palec pokaże. I już delikwent pójdzie w obroty. Zo-stanie wyzuty, wyssany, zmaltretowany, kolejny palec pokaże ko-lejnego. I podstawią mu pod nos mikrofon i zapytają: „Dlaczego pan to zrobił?”.

Oskarżyciele będą mieli – w zależności od rodzaju apokalipsy – zadanie o różnym stopniu trudności. Jeżeli zniszczy nas globalne ocieplenie, katastrofa ekologiczna albo wojna atomowa, to bę-dzie łatwiej. Winnym musi być ktoś, kto bawi się na podwórku. Proste. Ale jak oskarżyć kogoś o na przykład asteroidę na kursie kolizyjnym? Albo o to, że słońce, przy końcu swojego długaśnego cyklu życia (to dobre, kochane słońce), także stanie się przyczyną naszej zguby?

Będzie trudno. Ale wiem i  wierzę, że się uda. Co jak co, ale oskarżać, to się potrafimy. Codziennie dajemy tego liczne do-wody. Ekstremalna sytuacja (a niewątpliwie taką będzie koniec świata) wyciągnie z nas to, co najlepsze. Determinację, siłę, wolę. Lepszych oskarżeń niż tych finalnych nigdy nie usłyszymy. Aż czasami żałuję, że mogę nie być tego świadkiem. A jeżeli będę miał to szczęście, to może sam podniosę palec? Może krzyknę?

Finał w kraju zapowiada się bardzo głośno, oskarżenia nabiorą masy krytycznej. Kiedy więc w CNN poleci Być bliżej Ciebie chcę, trzeba będzie chwycić za pilot. Trzeba będzie podkręcić głośni-ki, żeby usłyszeć elegancką piosenkę. Ja siądę i obejrzę. Wybiorę styl i klasę. Taka moja ostatnia zachcianka. Taka moja ostatnia wo- la. Tak. A potem koniec wybierze już za mnie. Wybierze ciszę.

Podręcznik fotografowania w  weekend, Jak szybko na-uczyć się robić perfekcyjne zdjęcia?, Nauka patrzenia dla leniwych itd., itd. Jest coraz więcej osób, które są w stanie nauczyć się fotografowania w kilka godzin. Jak one to robią? Jak udaje im się zgromadzić taką

wiedzę w  40-stronicowym poradniku? Przecież fotografowanie nie jest gromadzeniem wiedzy, tylko umiejętnością jej wykorzy-stania z  chwili na chwilę. W  przypadku fotografii gromadzenie wiedzy tylko utrudnia jej naukę. Co by się stało, gdybym przykła-dając aparat do oka, zastanawiał się, czy w tym momencie kukam, podglądam, zezuję, podpatruję, rejestruję, spozieram, ślepię czy świdruję?

Wczoraj przyglądałem się mojemu synowi i zastanawiałem się, w jaki sposób nauczył się patrzeć? Czy można nauczyć się obser-wować w weekend? Jeżeli tak, to co zrobić z kolejnymi wolnymi sobotami i  niedzielami, skoro już wszystko umiemy? Przyzwy-czaić się do stanu „nic nie zauważania” i czekać na kolejne dwa wolne dni, w które mają się odbywać warsztaty bycia wirtuozem fortepianu?

PLUSKOTA ZAWADA

GENTLEMEN, IT HAS BEEN A PRIVILEGE...

UŚMIECHNIJ SIĘ, KIEDY CI ROZKAZUJĘ!

Fot. Sylvia Pogoda

ko n t r a s t miesięcznik 47

felietony•• •

Page 48: Kontrast marzec 2015

Fot. Jakub Kamiński

Page 49: Kontrast marzec 2015

street

kontrast miesięcznik 49

✴✴

Page 50: Kontrast marzec 2015