Kontrast marzec 2013

62
Nr 2 (38)/2013 marzec ISSN 2083 - 1322

description

Kontrast marzec 2013

Transcript of Kontrast marzec 2013

Page 1: Kontrast marzec 2013

Nr 2 (38)/2013 marzec

ISSN 2083 - 1322

Page 2: Kontrast marzec 2013

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Joanna Kochel, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Marcelina Naskręt, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Teresa Szczepańska, Dominika Tokar, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Wojciech Świerdzewski, Julian Zielonka DTP Karol Moździoch, Ewa Rogalska

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław

eMAIL [email protected] WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

8 Muzycy od zadań specjalnych Mają swój „Problem” i są z niego bardzo dumni. Niestraszne są im wybuchające opony i śnieżyce, ale rękami i nogami wzbraniają się przed graniem z playbacku. Monika Stopczyk

16 Król Nowego Jorku „Zarób swój pierwszy miliard dolarów, a potem startuj w wyborach” – radzi Michael Bloomberg. I wie, co mówi, bo w ten sposób został burmistrzem Nowego Jorku. Barbara Jelonek

20 Reżim z Myszką Miki w tle W kraju, gdzie większość PKB przeznacza się na potrzeby armii, żyją zwykli obywatele, którzy muszą zmagać się z koszmarną codziennością. Alicja Woźniak

24 Na kozetce u szarlatana Terapia anielska, uzdrawianie duszy pierwotnym krzykiem, programowanie neurolingwistyczne. Głód alternatywnych terapii jest coraz większy. Agnieszka Tkaczyk

28 Mister Magister Wszędzie aż roi się od żartów na temat magistrów pracujących w kebabie lub na zmywaku za granicą. Sami studenci śmieją się z takich tekstów, ale z biegiem czasu ich śmiech staje się coraz bardziej gorzki. Barbara Rumczyk

30, 46 Piotr Spigiel www.piotrspigiel.com

32 Niemy klasyk Griffith’a Nietolerancja – najdroższy film w dotychczasowej historii kina. Griffith podjął się tego, czego nie próbował robić przed nim nikt wcześniej. Ewa Gładzikowska

4 Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?

48 Światłem po oczach Ger Thijs, Pocałunek. Sztuka w sześciu scenach Spotkanie należy do tych najciekawszych, bo niespodziewanych. Na górskim szlaku Kobieta siada ze zmęczenia na tej samej ławce, do której zmierzał Mężczyzna. Może stała tam tylko jedna, a może spośród wielu mijanych po drodze czekał właśnie na tę, na której mógł się do niej zbliżyć? Łukasz Zatorski

50 O tym, co tłumacz odkrywa po drugiej stronie lustra Neologizmy, hybrydy leksykalne i wielo- znaczność słów sprawia, że zanim tłumacz zabierze się do przekładania wiersza na swój język, zmuszony jest przede wszystkim dokonać tłumaczenia z języka Lewisa Carrolla na angielski. Katarzyna Northeast

54 Z piekła rodem bajka na dobranoc Nie da się nie zauważyć, że produkcje Tima Burtona posiadają wiele wspólnych wy różników. Wydaje się za sadne, by mówić o indywidualnym stylu amerykańskiego reżysera. Stylu, którego podstawy da się odnaleźć w tradycji filmowej, jak i w tym, co próbujemy nazwać kulturą. Artur Wiśniewski

40 Libertyni inaczej, Lost Sirens, Django, Atlas Chmur, Drabina Jakubowa

58 Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

62 Maciej Margielski

34 Wyższy poziom wtajemniczenia Teatr to dla niej bardzo zaawansowana komunikacja, nie rozrywka. Sam język, tak zwane metody, to tylko użyteczne narzędzia. A chodzi o bliższy kontakt duchowy. Rozmowa z Renate Jett. Mateusz Węgrzym

Page 3: Kontrast marzec 2013

Tak mam ochotę krzyknąć, gdy myślę o wszystkich sporach, aferach, pytaniach bez odpowiedzi, dys-kusjach na temat przyrody, jej praw, niebezpie-czeństw wynikających z  jej natury i  natury czło-wieka. Czy nie lepiej byłoby gdyby ludzie, którzy nie rozumieją istoty problemów związanych z wy-

cinaniem lasów czy porzucaniem i zabijaniem zwierząt, posie-dzieli w cieniu drzew w jakimś zakątku swojej najbliższej zazie-lenionej przestrzeni? Przecież od dawna nie wierzymy w nic na słowo, potrzebujemy dowodów potwierdzających nasze racje. W  tym numerze także o  naturze – często złej i  niejasnej. Ma-teusz Węgrzyn rozmawia z  aktorką Renate Jett, grającą jedną z głównych ról w spektaklu Kotlina, który powstał na podstawie

powieści Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umar-łych. Wyraźne stanowisko aktorki może być przyczynkiem do refleksji na temat relacji człowiek-przyroda.

Ekologia to jednak nie jedyny temat tego numeru. Warto wspomnieć o debiutanckim tekście Agnieszki Tkaczyk, która bardzo ciekawie pisze o  coraz większym zapotrzebowaniu alternatywnych terapii. Potrzeba korzystania z niekonwencjo-nalnych metod zapobiegania problemom jest tak wielka, że wkrótce może się okazać, iż psychologowie i psychiatrzy pój-dą w odstawkę. Czy jednak całkowicie można zawierzyć takim metodom? Ja mam na to jedną odpowiedź:

Człowieku, idź do lasu!Bo jak las przyjdzie do Ciebie...

Joanna Figarska

3

Człowieku,idź do lasu!

Page 4: Kontrast marzec 2013

F ilm Polowanie miał światową premierę w  zeszłym roku i od tamtego czasu zdołał otrzymać pokaźną liczbę na-gród – m.in. na festiwalu w Cannes oraz od Europejskiej Akademii Filmowej. Dzieło Thomasa Vinterberga opowia-

da historię mężczyzny pełniącego funkcję opiekuna w przedszko-lu, który zostaje oskarżony przez nieletnią córkę swojego przyja-ciela o molestowanie. Żyjąca dotychczas w spokoju społeczność duńskiego miasteczka jednoczy się we wspólnej paranoi, swą nienawiść do bohatera opierając głównie na świadectwie małej dziewczynki. „Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wie-rzy w nie więcej osób” – powiedział Oscar Wilde. Thomas Vinter-berg zdaje się mieć inne zdanie. W kinach od 15 marca.

C ristian Mungiu jest autorem dzieła 4 miesiące, 3 ty-godnie i 2 dni, któremu w 2007 roku jury na festiwalu w Cannes przyznało główną nagrodę. 1 marca odbyła się polska premiera jego najnowszego filmu Za wzgó-

rzami. Podstawę dla historii, opowiadającej o niejednoznacznej miłości dwóch kobiet, stanowił cykl reportaży o  tragicznym w  skutkach egzorcyzmie przeprowadzonym w  mołdawskim monastyrze. Scenariusz autorstwa Cristiana Mungiu’a uhono-rowano w ubiegłym roku Złotą Palmą.

Prawdziwe kłamstwa

F riedrich Wilhelm Murnau to wybitny reżyser kina nieme-go – twórca m.in. Nosferatu – symfonia grozy. Ostatnim jego dziełem było Tabu, do którego częściowo odwołuje się najnowsza produkcja portugalskiego reżysera Migu-

ela Gomesa, nosząca dokładnie taki sam tytuł. Film Gomesa na-wiązuje do twórczości Murnau przede wszystkim formą, wszak Portugalczyk zdecydował się przyjąć specyficzną konwencję czarno-białego kina niemego. Tabu opowiada prostą historię tra-gicznej miłości, choć, dzięki swej archaicznej i subtelnej zarazem stylizacji, ma szansę – paradoksalnie – by nawet w  hałaśliwych multipleksach zostać usłyszanym.

Miłość jest niema

Fot. Materiały prasowe

EgzorcyzmyCristiana Mungiu

Page 5: Kontrast marzec 2013

Legenda rocka, świetny gitarzysta i wokalista Eric Clapton 26 marca wydaje nową płytę. Album Old Sock będzie za-wierał 12 utworów, wśród których usłyszymy gościnnie

Steve’a Winwooda, JJ Cale oraz Paula McCartney’a. To już dwu-dziesty krążek w karierze autora niezapomnianych Tears In He-aven czy Layli. Przypominamy, że Clapton wystąpi 7 czerwca na łódzkiej Atlas Arenie. Wydawnictwo Bushbranch Records.

Elektroniczne ukojenie

David Bowie, jeden ze światowej sławy wokalistów, którzy na zawsze zmienili oblicze muzyki, powracił z nową płytą. 12 marca ukazał się The Next Time –

dwudziesty czwarty album w dorobku tego brytyjskiego artysty (warto zaznaczyć, że w  styczniu ukończył 66 lat), ale pierwszy od 10 lat z  całkowicie nowym materiałem. Krążek promuje rewelacyjny, melancholijno-sentymental-ny utwór Where Are We Now. Wydawca Columbia Records.

1 kwietnia ukaże się nowy krążek angielskiego muzyka i DJ’a Bo-nobo, a  naprawdę Simona Greena, zatytułowany The North Borders. Artysta spod szeroko pojmowanej muzyki elektro-

nicznej uważany jest za jednego z czołowych przedstawicieli stylu down tempo, który miesza z trip-hopem i chilloutem. W swojej twór-czości łączy elektronikę z  tradycyjnymi, szlachetnymi brzmieniami, np.: skrzypiec czy trąbki, co nadaje utworom aksamitnego wydźwię-ku. Poprzedni album, Black Sands, DJ Bonobo wydał w 2010 roku.

Gdzie jesteś teraz Bowie?

Stara Skarpeta Claptona

5

Page 6: Kontrast marzec 2013

To właśnie dzięki City Sounds wrocławska publiczność miała przyjemność odkrycia i posłuchania takich świetnych wyko-nawców jak Olafur Arnalds czy skandynawski zespół Team Me. 17 marca w Klubie Puzzle odbędzie się kolejny koncert

otwierający nowy sezon muzycznych poszukiwań – tym razem ame-rykańskiego zespołu, a właściwie duetu, Arms&Sleepers. Dwóch pa-nów z Bostonu zaprezentuje swoją twórczość pod szyldem szeroko rozumianego trip-hopu, ambientu i post-rocka.

Nowe City Sounds

W dniach 15-24 marca już po raz 34. odbę-dzie się jedno z  najważniejszych wyda-rzeń kulturalnych w Polsce, czyli Przegląd Piosenki Aktorskiej. W tym roku, oprócz

corocznego Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosen-ki, zobaczymy na różnych wrocławskich scenach m.in.: koncert z  piosenkami Lecha Janerki – Niekoniecznie jest źle, czy ciekawie zapowiadający się projekt Ma-tyldy Damięckiej w repertuarze Davida Bowie’go pod kierownictwem muzycznym Wojciecha Waglewskie-go. Nie zabraknie zagranicznych gwiazd formatu Asa-fa Avidana czy sensualnej wokalistki Meow Meow.

Cała ta Piosenka Aktorska…

Gaba Kulka ruszyła w trasę, która będzie pewnym zwieńczeniem etapu w jej karierze i pożegna-niem z materiałem z ciepło przyjętej cztery lata temu płyty Hat, Rabbit. Charyzmatyczna wo-

kalistka wystąpiła na scenie wrocławskiego klubu Alibi 14 marca. W trakcie trasy przewidywane są różne atrakcje, m.in.: występy z zaproszonymi gośćmi.

Do widzenia, Króliku!

Fot. Materiały prasowe, biuro literackie

Page 7: Kontrast marzec 2013

Wdzięczny jestem Wydawnictwu Znak , że pró -buje z wracać

uwagę czytelników na nieco chyba już zapominanego księ-dza Tischnera. Kolejnym owo-cem tych starań jest książka „Myślenie w  żywiole piękna”, która niebawem trafi na księ-garniane półki. Co w  niej ta-kiego pociągającego? Ano to, że ksiądz-filozof jak mało kto rozumiał bolączki XX wieku, a jego tezy ciągle są niezwykle wręcz aktualne. Szukacie od-powiedzi na współczesność? Radzę zacząć od Tischnera.

Myśleniei piękno

Wy d a w n i c t w o Literackie pro-ponuje czytel-nikom podróż

w  świat Baśni tysiąca i  jednej nocy, w którą zabierze ich jed-na z  największych literackich sław znad Bosforu – Elif Shafak i jej powieść Sufi. Dręczony nie-znaną zgryzotą Derwisz, pełen magii świat orientalnych le-gend, miłość, odrobina gnozy – to wszystko miesza się w tej smakowitej opowieści, two-rząc danie, któremu trudno się oprzeć. Szczególnie, jeśli ma się ochotę na małą ucieczkę z szarej rzeczywistości.

Baśń z tysiąca i jednej nocy

Amos Oz powraca wśród swoich

Bargielska i lisy

Po w y c i e c z c e d o świata orientalnych baśni, czas pow-rócić do realizmu.

W  drogę powrotną zabierze nas zaś Amos Oz i zbiór jego ośmiu opowiadań zatytu-łowany Wśród swoich. Lata pięćdziesiąte, Izrael, zazna-czone samotnością pierwsze wtajemniczenia i literackie kroki, przekraczanie smugi cienia… W tej wydanej przez Dom Literackie Rebis książce znajdziemy wszystko, co jest istotne dla prozy słynnego żydowskiego pisarza. Choć-by dlatego – warto!

Na koniec zaś pro-p o n u j ę p o w r ó t nad Wisłę. Jedna z naj lepiej z apo -

wiadających się polskich pi-sarek, laureatka prestiżowych nagród (Nagroda Literacka Gdynia, finalistka Nagrody Literackiej Nike 2011) i po pro-stu czysty talent – Justyna Bargielska – wraca z kolejną prozatorską książką pt.  Małe lisy. Czym będą? Na pewno zaskoczeniem. Czym jeszcze? Trudno powiedzieć, ale wy-dawca – Czarne – obiecuje solidny kawałek drapieżnej prozy i ja mu wierzę.

7

Page 8: Kontrast marzec 2013

Fot. Magda Oczadły

W marcu na scenach całej Polski pojawiają się aż szesnaście razy. Mają swój „Pro-blem” i są z niego bardzo dumni. Nie straszne są im wybuchające opony i śnieżyce,

ale rękami i nogami wzbraniają się przed graniem z playbacku.

Monika Stopczyk

Muzycyod zadań specjalnych

Page 9: Kontrast marzec 2013

Osoba numeru

9

Mo n i k a St o p c z y k : Chciałabym, żeby-śmy zaczęli naszą rozmowę od tego, co miało miejsce stosunkowo nie -

dawno, c z yli koncer tu w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, które dla muzyków jest szczególnym, wręcz magicznym, miejscem. Opowiedzcie trochę o tym koncercie. To był dla Was ważny dzień?Przemek Mikołajczyk: Wiesz co, wcho-

dzisz do tej sali i  czujesz niezwykłą atmos-ferę, przesyconą wszystkim, co działo się w tym miejscu w ciągu ostatnich kilkudzie-sięciu lat. Jesteś tam i  czujesz, że dziś wie-czorem będzie naprawdę dobrze. Trójka to stacja, na której ja się wychowałem i to było moje wielkie marzenie, żeby tam zagrać.

Piotr Wojniusz: Już sama świadomość, że występujesz na tej samej scenie, na któ-rej zagrały już prawdziwe sławy, to bardzo duży prestiż. Fantastycznie, że ktoś uwa-ża, że jesteś godzien tego, żeby właśnie tam zagrać. Podobnie odbierałem występ w opolskim amfiteatrze, który przecież też

od zadań specjalnych

Page 10: Kontrast marzec 2013

Fot. Magda Oczadły

jest historycznym miejscem, jeśli chodzi o polską muzykę.

Niedzielny koncert poprowadził Ma-riusz Owczarek, o  którym można po-wiedzieć, że jest Waszym dobrym du-chem w  Trójce, bo postawił na Janka i  zespół już jakiś czas temu i  to teraz fajnie procentuje. Janek Samołyk: Obie płyty wydało Pol-

skie Radio, ale same stacje nie mają żadnego obowiązku, by nas promować. Tak się składa, że pierwszy album objęła patronatem Czwór-ka, jednak ten materiał zainteresował też kilku dziennikarzy w Trójce. W swoich programach puszczał nas Piotr Stelmach, Marek Niedź-wiecki, Piotr Baron i  wspomniany Mariusz Owczarek, który zaprosił mnie na wywiad i  w  ten sposób się poznaliśmy. Otrzymali-śmy patronat Trójki nad Problemem z  wier-nością. Co do samego koncertu w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, to zależało na tym nam, wydawcy, ale też duża w tym zasługa dzien-nikarki Trójki – Zofii Sylwin. Kolejka wykonaw-ców, którzy chcą tam zagrać jest długa, więc tym bardziej cieszymy się, że nam się udało.

Te koncerty to kameralne wydarze-nia, studio mieści niewiele ponad 100 osób. Na widowni na pewno nie zabra-kło Waszych bliskich, którzy towarzy-szyli Wam tamtego wieczora. Jak zo-staliście odebrani? Obserwowaliście, co dzieje się przed sceną?Patrycja Stefanowska: Ja zwróciłam

uwagę na pierwszy rząd i znajomych, będą-cych najbliżej nas, którzy świetnie się bawili i  bardzo nas wspierali. W  dostrzeżeniu po-zostałych osób trochę przeszkadzały skiero-wane na nas mocne światła.

To jest dla Was ważne – widzieć znajo-me twarze podczas koncertów?P.W.: Jest to ważne, ale myślę, że bez

względu na to, kto znajduje się przed sceną, to liczy się sposób, w jaki reaguje. To się nam bardzo udziela i  pozytywne reakcje powo-dują, że dajemy z siebie więcej i więcej. Miło jest też widzieć osoby, które przychodzą nas posłuchać po raz kolejny. To dla nas znak, że im się podobało i że robimy coś fajnego. Zawsze też lepiej móc zerkać na kogoś zna-jomego. To się wydaje takie oczywiste, że muzyk patrzy w publiczność, ale gdy mamy skupić wzrok na konkretnej osobie, to bywa to krępujące i wcale nie takie proste.

J.S.: Ten koncert był dla mnie ważny i zale-żało mi, żeby były na nim obecne osoby, które od początku nam kibicowały. Jeszcze w cza-sach zanim powstał zespół i  występowałem

tylko z Przemkiem. Zaprosiliśmy ich i to było bardzo miłe, że wielu z nich przyjechało.

P.S.: To też nie była typowa atmosfe-ra koncertowa. Mieliśmy świadomość, że koncert leci w  eter i  chyba nie byliśmy tak do końca spontaniczni, przez maksymalne skupienie i to, że bardzo nam zależało, żeby wszystko poszło jak najlepiej.

Mateusz Brzostowski: Ja byłem bardzo zaskoczony ilością braw, bo biorąc pod uwa-gę, że na sali było około 140 osób, to reakcje na nasz występ były bardzo żywe. Zdarzają się koncerty, na których gramy dla większej publiczności, a odbiór jest znacznie słabszy i ludzie się po prostu nie bawią.

P.W.: To nie jest też tak, że graliśmy tyl-ko dla swoich znajomych, bo oni stanowili może 1/5 wszystkich zgromadzonych. Poza tym, mieliśmy świadomość, że gramy dla ty-sięcy słuchaczy i naprawdę byliśmy w stanie ogromnej mobilizacji.

J.S.: Mnie udało się o  tym nie myśleć. Owszem, miałem świadomość, że trzeba pilnować liczby utworów, bo mamy ogra-niczony czas antenowy, ale sam fakt, że był to koncert radiowy z udziałem publiczności podziałał na mnie tak, że się wyluzowałem i świetnie bawiłem. Podczas wcześniejszych radiowych występów,  graliśmy tylko dla ra-diosłuchaczy i było dziwnie, pusto.

Jest koncert, który szczególnie zapadł Wam w pamięć? Ze względu na reakcje publiczności albo z innego powodu?P.W.: Trudno jest wskazać jeden taki

koncert. Sporo było takich, podczas któ-rych dopisała frekwencja, doskonale się ba-wiliśmy, a do tego była świetna akustyka. Ja będę długo wspominał nasz ostatni lubuski tour – Nowa Sól, Świebodzin, Wołów. Pod-czas tych koncertów byliśmy niesamowicie zaskoczeni, zwłaszcza w  Nowej Soli, gdzie do klubu, który mieści 40 osób przyszło trzy razy tyle, a my się spodziewaliśmy straszne-go dramatu, że publiczność nie dopisze, a akustyka będzie do niczego. Okazało się, że to był świetny występ. Na pewno będzie-my długo pamiętać także koncert w  Bia-łymstoku, pomimo tego, że spóźniliśmy się na niego 1,5 godziny i  po drodze zepsuły nam się spryskiwacze do szyb. Zima, sypie śnieg, ledwo co widzimy przez przednią szybę, a przed nami kawał drogi – zwłasz-cza, że po drodze zahaczaliśmy jeszcze o Katowice. Po 13 godzinach podróży udało nam się dotrzeć na miejsce, gdzie czekała na nas sala pełna ludzi i zagraliśmy napraw-dę dobry koncert.

P.M.: Nie zapominajmy o  koncercie w Stodole. Wprawdzie graliśmy tam przed happysad i  pożyczyliśmy sobie na trochę ich, liczącą 2 tysiące osób, publiczność, która sprawdziła się wyśmienicie. Wtedy miałem jeszcze w  zwyczaju siedzieć przy klawiszach, ale od tamtego czasu zawsze stoję. Po prostu jest we mnie taka energia, że nie potrafię usiedzieć. To jest klasyczne sprzężenie zwrotne, a  w  Stodole, przy tak licznej publice, skala tego zjawiska była na-prawdę niesamowita.

Patrycjo, a jak Ty wspominasz swój pierwszy koncert z tym składem?P.S.: Taki zupełnie pierwszy zagrałam

tylko z  Jankiem, w  Opolu na Songwriters Festival. Pozostałych chłopaków poznałam trochę później. Gra mi się z  nimi napraw-dę świetnie i  nie mówię tego dlatego, że wszyscy tu teraz siedzimy, ale naprawdę, jak stoję na scenie, to czuję, że mam moc-ne „plecy” i to jest fantastyczne. Atmosfera, jaka towarzyszy naszym spotkaniom przed i po koncertach znacząco wpływa na to, jak czujemy się ze sobą podczas występów. Nawet jak się po raz piętnasty pomylę, to wiem, że wszyscy będą się z  tego śmiać, a nie robić mi wyrzuty. 

Zastanawiam się też, co ta zmiana oznaczała dla Was, panowie? Czy szu-kaliście kogoś, komu będzie jak najbli-żej do tego, co prezentowała Agniesz-ka Bednarz, czy może towarzyszyła Wam chęć wprowadzenia do zespołu nowej jakości?J.S.: To chyba pytanie do mnie. Po roz-

staniu z  Agnieszką trzeba było szybko kogoś znaleźć, bo był do zagrania kame-ralny koncert w Opolu. Otwierałem nowy, świetny festiwal i bardzo zależało mi, żeby chociaż na ten jeden występ mieć zastęp-stwo. Zadzwoniłem do skrzypka, który kiedyś z  nami grał, ale nie miał czasu, a moja przyjaciółka skrzypaczka, o której w  pierwszej kolejności pomyślałem była akurat w  podróży poślubnej. Patrycję poznałem już wcześniej przez Agnieszkę i postrzegałem ją jako bardzo sympatycz-ną osobę o  niestandardowym poczuciu humoru. Zadzwoniłem do niej i  mimo dzielących nas kilometrów – zgodziła się! Koncert wypadł jak należy, a  zagrali-śmy go praktycznie bez próby. Potem na dworcu powiedziałem Patrycji, że szuka-my kogoś i zdaję sobie sprawę, że Dąbro-wa Górnicza jest daleko, ale może chciała-by z nami pograć. Zgodziła się spróbować

Page 11: Kontrast marzec 2013

i jak widać, od kilku miesięcy całkiem faj-nie nam się to wszystko kręci. 

P.M.: Patrycja ma jeszcze jedną fajną ce-chę – jest w stanie nas znieść. Przy czwórce tak popieprzonych gości jak my, taki „ele-ment” jak Patrycja jest w tym całym zesta-wie nieoceniony. Pozwala zachować równo-wagę psychiczną.

Dużo czasu zajęło Ci przepracowa-nie wszystkich utworów z  repertuaru zespołu, by opanować je w  stopniu pozwalającym bez większego stresu wychodzić na scenę?P.S.: Do tej pory nie wychodzę na luzie

na scenę. Mam taki system pracy, że uczę się na ostatnią chwilę, na dzień przed kon-certem, więc siłą rzeczy przygotowania do występów z  zespołem nie zajęły mi dużo czasu. Nawet gdybym miała dwa miesiące na naukę utworów i próby, to robiłabym to na ostatnią chwilę.

W tym szaleństwie jest metoda.

P.S.: Nie wiem, ale ja już przestałam z nim walczyć.

P.W.: Ja jeszcze dodam, że z Mateuszem i  Przemkiem poznaliśmy Patrycję dzień przed naszym występem w  programie „Kawa czy herbata”, a zwracam na to uwa-gę, bo był to bardzo ciekawy początek zna-jomości. Spotkaliśmy się jakoś o  01:00, do 04:00 trwało nasze spotkanie integracyjne, a z samego rana wyruszaliśmy do TVP na na-granie. Po drodze mieliśmy masę przygód, np. wybuchła nam opona w  samochodzie, zapomnieliśmy zabrać Patrycję z hotelu, po-tem na ostatniej prostej utknęliśmy w korku. W pewnym momencie już nam się wydawa-ło, że nie dotrzemy na czas. Był nawet po-mysł, żeby Janek wysiadł, wziął gitarę i po-biegł do telewizji – miał jakieś 12 minut, ale coś się ruszyło i udało nam się trochę poje-chać chodnikiem, potem ze dwa razy prze-jechaliśmy na czerwonym świetle i byliśmy przed gmachem telewizji.

P.M.: Ostatecznie dojechaliśmy na miej-sce, ale było tak późno, że nie było szans, by się przygotować do występu. Usłyszeliśmy, że mamy jakieś 6 minut, co wystarczyło na złapanie oddechu i szybki make-up.

M.B.: Z Jankiem mieliśmy ręce całe czar-ne po zmianie opony, która podczas pom-powania nam wybuchła.

J.S.: I  teraz już wszyscy będą wiedzieć, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić, żeby po-kazać się w telewizji…

P.W.: A tak zupełnie serio, chodzi o to, że jak podpisujemy z  kimś umowę, to robimy wszystko, żeby wywiązać się ze swoich zo-bowiązań. Owszem, fajnie że mamy okazję wystąpić w telewizji, ale jakiegoś strasznego ciśnienia na to nie mamy.

A  sporo Was ostatnio w  mediach. Najpierw „Kawa czy herbata”, „Dzień dobry TVN”, Janek był też gościem „Pegaza” w  Esce Rock. To oczywiście jest świetny sposób na powiększenie

Osoba numeru

11

Page 12: Kontrast marzec 2013

Fot. Magda Oczadły

grona odbiorców Waszej muzyki, bo docieracie do mnóstwa telewidzów czy słuchaczy, ale czy wyznaczacie so-bie w  tych medialnych poczynaniach jakąś granicę? Jest coś, czego byście nie zrobili albo program, w  którym występ Was totalnie nie interesuje? I pytanie, co z reklamami?P.S.: „Gwiazdy tańczą na lodzie”!J.S.: Jest jedna reklama, w której chciał-

bym wystąpić – 2KC albo Alka-Seltzer. Z fir-mami wytwarzającymi te produkty chętnie wszedłbym w długotrwałe relacje.

Chyba Piotr Bałtroczyk Cię ubiegł.J.S.: Na pewno będzie jakiś rebranding

i  wierzę, że wtedy mi się uda. A  tak po-ważnie, to jak dotąd nie zaproponowano nam niczego, z  czego musielibyśmy z  ja-kichś względów rezygnować. Ani razu nie wystąpiliśmy z  playbacku i  myślę, że nie wystąpimy. Nie wiem, jaka musiałaby paść propozycja, żebyśmy zgodzili się na taki za-bieg. W telewizjach śniadaniowych jest taki zwyczaj, że zespoły udają, że grają i trzeba się nieźle naprosić, żeby wystąpić live lub chociaż przeforsować półplayback.

P.M.: Kiedy pojawiliśmy się z  Jankiem pierwszy raz w  „Kawie czy herbacie”, tylko z gitarą i klawiszami, to ekipa programu była mocno zdziwiona, że podpinamy sprzęt

i  gramy na żywo. Nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mogli postąpić inaczej.

Chciałam teraz zagadnąć Was już konkretnie o  płytę. Jak wybieraliście utwory na single? Jaki był klucz?J.S.:  Codziennie  wybrała wytwórnia

płytowa, Problem z  wiernością wybrałem ja, ponieważ widziałem, jak reaguje na nie-go publiczność podczas koncertów i  jak szybko zwraca on ich uwagę. Nie wiado-mo jeszcze, co będzie trzecim singlem. Do Along the Way nakręciliśmy teledysk, więc prędzej czy później ta piosenka trafi do In-ternetu czy mediów, ale nie jest powiedzia-ne na 100%, że będzie singlem.

Skąd wzięły się pomysły na powstałe już klipy? Oba są zupełnie różne, ale każdy na swój sposób ciekawy i przy-kuwający uwagę. Na ile to są Wasze wizje, a  na ile pomysły osób, które pracowały przy ich realizacji?P.M.: Przy Problemie z  wiernością nie

musieliśmy się dużo zastanawiać. Jasne, trzeba było całość jakoś ogarnąć, ale tu dużo leżało w rękach grupy Endorfina, któ-ra realizowała projekt.

J.S.: Mnie zawsze podobał się teledysk do piosenki Charmless Man zespołu Blur, w którym głównemu bohaterowi na każ-dym kroku towarzyszy zespół muzyczny

– w  windzie, w  salonie, w  łazience. Pod-rzuciłem pomysł chłopakom z  Endorfiny i  został on wykorzystany. Reszta to już całkowicie ich inwencja. Przy pracy nad klipami zwykle zdajemy się na realizato-rów, sami ewentualnie tylko stopujemy w  momentach, gdy ewidentnie coś nam nie pasuje.

P.W.: Za każdym razem bardzo dobrze nam się współpracowało z  Pawłem Kraw-czykiem, który potrafił nas pozytywnie za-skoczyć swoimi pomysłami i  jest naprawdę świetnym reżyserem.

Zdradzicie jakieś szczegóły związane z trzecim klipem?J.S.: Drogi teledysk. Albo odwrotnie.

Dużo śniegu, w rolach głównych ja i Patrycja.P.M.: Pojawia się nawet nasz koncertobus...Widzę, że nic więcej z  Was nie wycią-gnę, zatem nie pozostaje mi nic inne-go, jak poczekać na jego premierę. A  powiedzcie mi, macie jakieś obser-wacje dotyczące tego, które utwory z nowej płyty publiczność szczególnie sobie upodobała i podczas koncertów żywiołowo na nie reaguje, długo okla-skuje albo domaga się ich na bis?P.W.: About Time, Anybody Home i Spring-

time in my Heart, choć tego numeru akurat nie ma na krążku.

Page 13: Kontrast marzec 2013

P.S.: A  ja mam wrażenie, że najbardziej oklaskują covery, np. Białą flagę.

J.S.: Które można policzyć na palcach jednej ręki. Bardzo dobrze ludzie odbierają piosenkę Sit by me, co jest miłym zaskocze-niem – to bardzo spokojna piosenka wyma-gająca skupienia.

W  moim odczuciu utwór Biała Flaga w  Waszym wykonaniu brzmi z  kon-certu na koncert coraz lepiej. Kilka razy słyszałam go na żywo, oglądałam występ w  Opolu i  przyznam, że przy pierwszym razie nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Natomiast z czasem bardzo zyskuje na jakości. P.W.: Przed koncertem w  Opolu mieli-

śmy taki okres, kiedy na próbach ćwiczyli-śmy tylko ten numer, bo bardzo, ale to bar-dzo nam zależało, żeby zagrać go najlepiej, jak tylko się da. Z  tym wiąże się zabawna historia, kiedy na krótko przed festiwalem graliśmy go w  salce, w  sąsiedztwie której znajdują się miejsca prób innych zespo-łów. Obok nas imprezkę zrobili sobie mu-zycy jakiejś punk rockowej kapeli. W pew-nym momencie otwierają się drzwi, a  oni wchodząc mówią „Wow – to jest najlepsze wykonanie Białej flagi ever! Dlaczego Wy tyle ćwiczycie?”. No to odpowiadamy, że jedziemy do Opola na festiwal. W tym mo-

mencie chłopakom trochę miny zrzedły, ale dodali, że mamy tam pojechać i  dać czadu, bo to fenomenalne wykonanie, a oni będą nas oglądać w TV. To była bar-dzo miła sytuacja.

Z  coverami bywa różnie i  nie jest trudno potknąć się przy przearanżo-waniu dobrze znanego słuchaczom numeru. Wam na szczęście udało się tego uniknąć.P.M.: Baliśmy się go grać, ale jak dosta-

liśmy nagrodę na festiwalu Grzegorza Cie-chowskiego w  Tczewie, to poczuliśmy się tak, jakby nam pozwolono. Tam w skład jury wchodzili muzycy Republiki, przedstawicie-le oficjalnego fanclubu, była też mama pana Grzegorza i stwierdziliśmy, że skoro ci ludzie nas docenili, to możemy na koncertach wy-konywać Białą flagę. 

J.S.: Uważam, że ważne jest też, że co-very, które gramy to zawsze są nasze wer-sje. W  przypadku żadnego z  nich nie są to wykonania 1:1. Zawsze kiedy gramy coś nie naszego, to staramy się w tym zostawić coś swojego.

Myśleliście, żeby na trzecim albumie znalazły się jakieś covery?J.S.: Nie można całkowicie wykluczyć

płyty złożonej wyłącznie z coverów. A coś więcej na ten temat?

J.S.: W tej chwili trudno cokolwiek powie-dzieć. Jest kilka pomysłów, ale teraz skupieni jesteśmy na trasie i  tym, żeby z  materiałem z  Problemu z  wiernością dotrzeć do jak naj-większej liczby słuchaczy. Jesteśmy tym total-nie zaabsorbowani i tak naprawdę nie mamy nawet czasu, żeby zrobić na spokojnie próbę. Natomiast, gdyby w tym momencie ktoś do mnie przyszedł i  powiedział: „Słuchaj Janek, tu masz budżet, zbieraj zespół i za trzy mie-siące wydajecie krążek”, to znalazłoby się w mojej szufladzie dziesięć, dwanaście piose-nek, które spokojnie moglibyśmy nagrać. Ale obawiam się, że byłaby to płyta dosyć mocno niespójna stylistycznie, dlatego zależy nam, żeby popracować jeszcze nad nowymi nume-rami i zgromadzić materiał, który pozwoliłby nam pokazać kierunek, w  którym chcemy zmierzać. Od kilku lat myślę o wydawnictwie koncertowym, ale w  składzie kameralnym, z gitarą akustyczną, kiedy występuję z Patry-cją, a czasem też z Przemkiem. Mam nadzieję, że taki krążek kiedyś ujrzy światło dzienne.

À propos samych koncertów. Gracie ich niesamowicie dużo – jak radzicie sobie z pogodzeniem takiej ilości wy-stępów z pracą, nauką? Co na to Wasze rodziny, przyjaciele?J.S.: Nie jest to łatwe, ale staramy się tak

ustalać terminy, żeby intensywnie koncer-

Osoba numeru

13

Page 14: Kontrast marzec 2013

tować w  weekendy, a  dni od poniedziałku do czwartku poświęcać na regenerację i sprawy pozazespołowe. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało za dwa, trzy miesiące, ale póki co znajdujemy na wszystko siły.

P.M.: To wszystko jest po to, żeby któ-regoś dnia nie posadzić tyłka przed telewi-zorem i powiedzieć sobie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co mogliśmy czy też nie wyko-rzystaliśmy różnych możliwości.

P.W.: Dokładnie tak. Muzykowanie nie jest lekkim kawałkiem chleba i nie daje nam nie wiadomo jakich pieniędzy.

P.M.: To jest czerstwy kawałek bułki.P.W.: Tak można to określić. Ale też jest

taki okres w życiu, kiedy trzeba się poświęcić i  podążać do zamierzonego celu. Myślę, że

nasi bliscy to rozumieją i  są świadomi tego, że robimy to, co kochamy, na czym nam zale-ży i chcemy najlepiej jak to możliwe wykorzy-stać naszą szansę.

J.S.: Pierwszemu albumowi zabrakło ta-kiej promocji koncertowej i przed nagraniem Problemu z  wiernością uczulałem zespół, że nie możemy powtórzyć takiej sytuacji. Na ten moment jestem bardzo zadowolony, bo gra-my mnóstwo koncertów, na które przychodzą ludzie, nasza muzyka dotarła do licznej grupy odbiorców. No i  też finansowo nie jesteśmy stratni, więc jeśli w tych wszystkich kwestiach dalej będziemy posuwać się do przodu, to nie pozostaje nic innego, jak tylko się cieszyć.

Graliście parokrotnie koncerty z  inny-mi zespołami – z  Myslovitz, Muzyką

Końca Lata, Big Day czy Generałem Stil-wellem. Z kim koncertowa współpraca układała Wam się szczególnie fajnie?J.S.: Fantastycznie wspominam granie

z  MKL. Jest to zespół, który bardzo lubię i dużo słucham ich piosenek. Mieliśmy przez ostatnie lata kontakt internetowy albo ja-koś przez wspólnych znajomych, ale okazja, żeby poznać się osobiście i zagrać na jednej scenie nadarzyła się dopiero w  listopadzie ubiegłego roku. Bardzo sympatycznie nam się razem występowało, ich publiczność po-zytywnie przyjęła nasz występ i odwrotnie. To był bardzo dobry początek trasy promu-jącej Problem z  wiernością, który dał nam sporo energii do dalszych działań. Na stopie towarzyskiej koncert z Big Day był przeuda-

Fot. Magda Oczadły

Page 15: Kontrast marzec 2013

ny i super, że będziemy mieli okazję jeszcze wystąpić z nimi tej wiosny.

Jest wykonawca, z  którym występ Wam się marzy? Albo scena, na której bardzo chcielibyście zagrać?P.W.: Na pewno takimi imprezami są Ope-

n’er i Woodstock z koncertami na dużej scenie.J.S.: O  dziwo na festiwalach graliśmy,

gdy nie mieliśmy w  dorobku żadnej płyty. To chyba jest tak, że osoby ustalające line--upy wyszukują mało znane, ale obiecujące zespoły, ale potem jak już im się coś uda, na-grają płytę, to się ich nie zaprasza.

P.W.: Może dlatego, że potem trzeba już im płacić.

J.S.: Będąc bez longplay’a  w  dorobku wystąpiliśmy na OFFie, w Jarocinie i na SLOT

ART Festivalu. Póki co w tym roku nie zapo-wiada się raczej, żebyśmy pokazali się na imprezach większego kalibru, bo już byśmy coś na ten temat wiedzieli.

Mamy początek 2013 roku, jeździcie po Polsce z Problemem. Na jak długo ma-cie zaplanowaną wiosenną trasę?J.S.: Staramy się odwiedzić te miejsca,

gdzie nas wcześniej nie było. Zawitamy np. do Koszalina, Żywca, Szczecina, Olszty-na – tam nigdy wcześniej nie koncertowa-liśmy. Zobaczymy, jak zostaniemy przyjęci w tych miastach.

P.W.: Ale wracamy też do Trójmiasta czy Bydgoszczy. Jeśli jest okazja, to gramy. Na pewno zależy nam też na tym, by mieć co robić latem i dawać koncerty.

mua: Monika Berlińska

Autorka zdjęć bardzo dziękuje Anecie Cieślarczyk, Magdalenie Mierzejewskiej, Januszowi Czyżewiczowi i Wojciechowi Bosiowo za pomoc w sesji.

Osoba numeru

15

Page 16: Kontrast marzec 2013

Fot. Patryk Rogiński

Król

„Zarób swój pierwszy miliard dolarów, a potem startuj w wybo-rach” — radzi Michael Bloomberg. I wie, co mówi, bo w ten sposób został burmistrzem Nowego Jorku. To jeden z najbogatszych lu-dzi świata, którego wpływy dotyczą takich stref życia jak: polity-

ka, media oraz filantropia.

Nowego Jorku

Barbara Jelonek

Urodził się w 1942 r. w żydowskiej rodzinie w stanie Massachusetts. Studiował na Johns Hopkins Uni-versity, który ukończył w 1964 r. z tytułem inżyniera elektryka. Na studia zarobił sam pracując jako

parkingowy w Bostonie. MBA (ang. Master of Business Administration – Magisterskie Studia Menadżerskie) zrobił już na Harvard Business School. Swoją karierę rozpoczął w  banku in-westycyjnym Salomon Brothers na Wall Street, gdzie bardzo szybko awansował i w 1972 roku stał się ich partnerem. W niespełna dziesięć lat później Salomon Brothers został wykupiony przez Citigroup, a  on sam – zwolniony. Jego „złoty spadochron” – odprawa, jaką otrzy-mał po odejściu, miała wartość 10 mln USD. To wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, by stworzyć firmę dostarczającą informacje fi-nansowe, aby ułatwić inwestorom podejmo-wanie decyzji. Było to coś, czego brakowało mu w  poprzedniej firmie. Swoją fortunę zbił dzięki założonemu przez siebie przedsiębior-stwu Bloomberg L.P., które zajmuje się zbie-raniem, analizowaniem, dostarczaniem oraz sprzedawaniem informacji finansowych za pomocą systemów komputerowych dla pod-miotów biznesowych z Wall Street.

Przez wiele lat był członkiem Partii Demo-kratycznej. W  2001 roku postanowił zostać burmistrzem Nowego Jorku, kandydując już jako republikanin. Kampanię wyborczą sfi-nansował z własnych środków, przy popar-

ciu przyjaciela, Rudolfa Giulianiego. Zwy-cięstwo w wyborach kosztowało go 41 mln USD (choć niektórzy twierdzą, że faktyczne koszty wynosiły ponad 90 mln USD). W trak-cie kampanii podkreślał, że nie zamierza domagać się pensji za pracę na stanowisku burmistrza – jego status majątkowy z pew-nością mu na to pozwala. Od tamtej pory Bloomberg pracuje za symbolicznego dola-ra. Do biura dojeżdża metrem, czym zjednał sobie sympatię wielu nowojorczyków.

W  2005 roku ponownie wygrał wybory – tym razem z  dużo większą przewagą. Po dwóch latach zrezygnował z  członkostwa w  Partii Republikańskiej, co nie przeszko-dziło mu w  przedłużeniu urzędu i  kolejną kadencję wygrał, mimo że był kandydatem niezależnym. Przez te działania naraził się i demokratom, i republikanom – pojawiły się spekulacje, że w ten sposób chciał przygoto-wać się do wyborów prezydenckich w 2008

roku. Jako kandydat niezależny stanowiłby alternatywę dla wyborców rozczarowanych partiami Republikańską i  Demokratyczną. Bloomberg zdecydował się jednak pozostać w Nowym Jorku.

W  tej chwili sprawuje swoją trzecią ka-dencję jako burmistrz najludniejszego mia-sta w  Stanach Zjednoczonych. Piastując swój urząd wprowadził wiele spektakular-nych i  kontrowersyjnych zmian. Jego osią-gnięcia są nie do przecenienia. Postanowił zmienić podejście do już znanych koncep-cji zarządzania miastem i  zaczął kierować nim jak wielką korporacją. Właśnie w  tych działaniach można dopatrywać się źródła niesamowitych wyników, jakie osiągnął na polu zmian kształtujących nowojorskie społeczeństwo. Według statystyk, odkąd Bloomberg po raz pierwszy został burmi-strzem, przestępczość w  mieście spadła aż o  30%. Z  pewnością ma to związek z  fak-

Page 17: Kontrast marzec 2013

Król

17

Page 18: Kontrast marzec 2013

Fot. Patryk Rogiński

Page 19: Kontrast marzec 2013

tem, iż wprowadzone przez polityka zmiany umożliwiają mieszkańcom natychmiastowe poinformowanie władz o każdym niepoko-jącym wydarzeniu – wystarczy, że zatelefo-nują pod numer 311. Kolejne dane są rów-nie optymistyczne: dzięki Bloombergowi o jedną czwartą spadła liczba rodzin potrze-bujących socjalnego wsparcia miasta; wzro-sła natomiast liczba absolwentów wyższych uczelni. Nowy Jork zyskał kolejne 70 hekta-rów parków, a  od października 2009 roku powstało tam tyle miejsc pracy, ile w  dzie-sięciu kolejnych największych miastach Ameryki łącznie. Wszystkie te innowacje były jednak bardzo kosztowne. Mieszkańcy NYC zapłacili za nie między innymi ponad 18% podwyżką podatku od nieruchomości.

Autorski plan rewitalizacji miasta, będą-cy częścią programu Bloomberga, pomógł ściągnąć do Nowego Jorku słynnych arty-stów. W konsekwencji, wybitna nowojorska artystka polskiego pochodzenia, Leokadia Makarska-Cermak, portretująca ludzi „po-zytywnie zmieniających świat”, uwieczniła podobiznę burmistrza na jednym ze swoich obrazów. Olejny portret polityka został od-słonięty w 2009 roku podczas 45. Kongresu Włosko-Amerykańskich Organizacji (CIAO).

Dzięki fanatycznej wręcz trosce o  zdro-wie obywateli, jaka bez wątpienia wyróżnia Bloomberga, w  Nowym Jorku jako pierw-szym mieście na świecie, wprowadzono za-kaz palenia w miejscach publicznych. Choć pierwsze reakcje mieszkańców na ten po-mysł nie były w pełni pozytywne (burmistrz

otrzymał wtedy przydomek „Gloomberg” – od słowa gloomy [ang. ponury]), kon-cepcja została skopiowana w  innych ame-rykańskich metropoliach. Oczywiście, nie wszystkie rewolucyjne idee polityka zosta-ły zrealizowane. Nie zdołał między innymi przeforsować przepisów ograniczających dostęp do broni palnej czy zakazujących podawania słodkich napojów gazowanych w  kinach, na stadionach sportowych, tu-dzież w restauracjach.

Powszechnie uważa się, że po zakończe-niu obecnej kadencji Bloomberg zdecyduje się wziąć udział w  wyścigu o  fotel prezy-dencki. Tezę tę mogą potwierdzać informa-cje opublikowane niedawno przez New York Times. Według nich Bloomberg zachęcał obecną sekretarz stanu USA, Hillary Clinton, do startu w najbliższych wyborach na stano-wisko burmistrza NYC. Sam zainteresowany na razie zapewnia, że po opuszczeniu aktu-alnie piastowanego urzędu przeniesie się do Waszyngtonu, gdzie planuje stworzenie de-mokratyczno-republikańskiej koalicji, która zajmie się odbieraniem nielegalnie posiada-nej broni, zreformuje prawo imigracyjne oraz ułatwi inwestycje w infrastrukturę. Na temat dalszych planów milczy. Jednak z pewnością nikt nie spodziewa się, że tak charyzmatyczny polityk mógłby zniknąć z życia publicznego.

Spektakularna kariera polityczna to nie jedyne, z czego słynie Bloomberg. Przez lata dał się również poznać jako jeden z najwięk-szych filantropów na świecie. Jest prezesem i sponsorem Johns Hopkins University (uczel-

ni, na której sam studiował). Udało mu się tam stworzyć jeden z najnowocześniejszych na świecie medycznych ośrodków badaw-czych – Bloomberg School of Public Health.

Mówi się, że mimo zaawansowanego wieku, Bloomberg nadal pozostaje najlep-szą partią w  Nowym Jorku. Z  żoną, Susan Brown, rozwiódł się w  1993 roku. Z  tego związku ma dwie córki. Młodsza z nich, Geo-rgina, jest autorką rodzinnej sagi. Twierdzi w  niej, że nie czuje przed ojcem żadnego lęku, chociaż doskonale wie, że boi się go połowa Wall Street.

Sam miliarder o  swojej pozycji mówi: „Jeśli jest się człowiekiem wykształconym, można zacząć od niczego. Nie miałem poję-cia o mediach i stworzyłem formę medialną. Nie miałem pojęcia o  polityce i  zostałem burmistrzem największego miasta w  Sta-nach Zjednoczonych”. Bez wątpienia lista jego osiągnięć jest imponująca. W rankingu Najbogatszych Ludzi Świata magazynu For-bes z 2012 roku znajduje się na 20. miejscu, z  majątkiem szacowanym na 25 mld USD. Tym samym awansował o  dziesięć pozycji w  porównaniu do poprzedniego zestawie-nia. Z  kolei w  rankingu Najpotężniejszych Ludzi Świata 2013, ze swoją działalnością burmistrza Nowego Jorku, ulokował się na 16. pozycji. Jego nazwisko znajduje się rów-nież na liście Najbogatszych Amerykanów 2012 roku – Michael Bloomberg zamyka tam pierwszą dziesiątkę. Nikt już dzisiaj nie wątpi, że jego wpływy znacznie przekroczy-ły granice Nowego Jorku.

Do wzięciaMówi się, że mimo zaawansowanego wieku, Bloomberg nadal pozostaje najlepszą partią w Nowym Jorku. Z żoną, Susan Brown, rozwiódł się w 1993 roku. Z tego związku ma dwie córki. Młodsza z nich, Georgina, jest autorką rodzinnej sagi. Twierdzi w niej, że nie czuje przed ojcem żadnego lęku, cho-ciaż doskonale wie, że boi się go połowa Wall Street.

19

Page 20: Kontrast marzec 2013

Fot. Patryk Rogiński

Page 21: Kontrast marzec 2013

ReżimO Korei Północnej mówi się zazwyczaj w kontekście zagrożenia bronią atomową. W kraju, gdzie więk-szość PKB przeznacza się na potrzeby armii, żyją jednak zwykli obywatele, którzy muszą zmagać się

z koszmarną codziennością.

z Myszką Miki w tle

Alicja Woźniak

21

Page 22: Kontrast marzec 2013

Korea Północna to jeden z  naj-bardziej odizolowanych krajów świata. Oficjalne informacje, jakie do nas docierają, są skromne i za-wsze kontrolowane przez władze. W  demokratycznej części świata

Korea rządzona przez Kim Ir Sena i jego syna – Kim Dzong Ila stała się synonimem skrajne-go ubóstwa, głodu i łamania praw człowieka. Taka sytuacja skłania wielu ludzi do tego, by poznać historię Półwyspu Koreańskiego i jego mieszkańców.

Dzieje opisywanego państwa sięgają II  wojny światowej, kiedy po kapitulacji Ja-ponii Armia Czerwona zajęła część Półwyspu Koreańskiego. W  1948 roku zarówno będąca w strefie wpływów USA Korea Południowa, jak i rządzona przez komunistów Korea Północna ogłosiły niepodległość. Mimo tych deklaracji nie mogły się porozumieć i obie rościły sobie prawo do administrowania całym półwyspem. Z tego powodu doszło do wybuchu wojny ko-reańskiej w latach 1950 –1953. Konflikt został przerwany zawieszeniem broni, które trwa do dziś. Mimo że od ustania działań zbrojnych minęło tyle lat, oba państwa formalnie ciągle są w stanie wojny.

We współczesnym świecie, w którym me-dia dysponują dużą siłą i  łatwo jest uzyskać informacje dotyczące innych krajów, ciągle za jeden z  wyjątków uchodzi właśnie Korea Północna. Często publikuje się zdjęcia przed-stawiające stolicę kraju – Pjongjang, której ulice charakteryzują się praktycznie zupełnym brakiem samochodów. Częstym motywem ta-kich fotografii są też państwowe uroczystości i tłumy wiwatujące na cześć przywódcy. Infor-macje dotyczące największych społecznych i  humanitarnych problemów Korei docierają do opinii międzynarodowej jedynie za po-średnictwem działaczy walczących o  prawa człowieka i uciekinierów z totalitarnego kraju.

Koreańską Republikę Ludowo-Demokra-tyczną zamieszkują niespełna 23 miliony lu-dzi. Pomimo tej niemałej liczby obywateli, próżno szukać tam społecznej różnorodności czy pluralizmu politycznego. Całe życie re-zydentów, od dzieciństwa aż do śmierci, jest podporządkowane wszechobecnej ideologii. W jej centrum od początku dyktatury stawia-no przywódcę: najpierw Kim Ir Sena, później Kim Dzong Ila, a od roku jego syna, Kim Dzong Una. Wszystko, co współcześnie kojarzy się z kultem jednostki, jaki istniał w ubiegłym wie-ku w Europie, funkcjonuje ciągle na północy Półwyspu Koreańskiego. Obywatele uczestni-czą w uroczystych defiladach, pokazach tań-

Fot. Patryk Rogiński

ca, a wszystkie elementy kultury (takie jak np. sztuka i prawo) służą gloryfikowaniu przywód-cy i  rządzącej partii komunistycznej. W  przy-padku braku entuzjazmu ze strony obywateli biorących udział w  propagandowych wyda-rzeniach, wyciąga się surowe konsekwencje: można trafić do obozu koncentracyjnego lub pracy przymusowej.

Opisywanie każdego systemu totalitarne-go zawsze łączy się z podawaniem przykładów mechanizmów zastraszania społeczeństwa i zbrodni, jakich dopuszcza się dyktatura. Brzmi to jednak nieco abstrakcyjnie i dosyć uniwer-salnie, dlatego warto przyjrzeć się sytuacjom z codziennego życia Koreańczyków. Bogatym źródłem takich wiadomości stał się ostatnio zbiór reportaży autorstwa Barbary Demick za-tytułowany Światu nie mamy czego zazdrościć. Reporterka zebrała relacje ludzi, którzy stali się trybikami w  społeczeństwie, gdzie zupełnie nie liczy się jednostka, tylko ogół.

Jednymi z  bohaterów są państwo Song –  zagorzali działacze partyjni. Dzięki wysokiej pozycji społecznej otrzymali od władz telewi-zor, który rzecz jasna odbierał tylko oficjalne kanały. Mimo to nowoczesny sprzęt szybko stał się atrakcją wśród sąsiadów. W  jednym z nadawanych programów rodzina miała oka-zję oglądać materiał o  produkcji ogromnej liczby par nowych kaloszy. Pan Song pozwolił sobie wtedy na głośny komentarz, zauważając że choć wyprodukowano tyle butów, nie star-czyło już dla jego dzieci. Zapewne za sprawą sąsiedzkiego donosu, to niepozorne zdanie ściągnęło niebezpieczeństwo na całą rodzinę. Wkrótce mężczyzna musiał tłumaczyć się z kry-tyki przed policją polityczną, która mu groziła i zastraszała. Historia skończyła się szczęśliwie, ponieważ pan Song, dzięki swojej elokwencji i inteligencji, zdołał się wytłumaczyć.

Podobne historie pokazują, jak powszechne za czasów Kim Ir Sena, ale również dziś, jest do-nosicielstwo. O sprawach, które władza może interpretować jako niebezpieczne dla siebie, informują sąsiedzi, koledzy z  pracy, a  nawet członkowie rodziny. Przekazywane dzieciom opowieści opisują wielu małych bohaterów, donoszących na swoich rodziców. Sytuacja od razu przywołuje skojarzenia z postacią obecną w propagandzie ZSRR, Pawlikiem Morozowem.

Najdrastyczniejsze jednak wydają się prze-kazy dotyczące połowy lat 90. XX wieku, kiedy Koreańczyków dotknęła ogromna katastrofa – wielki głód i epidemia tyfusu. Złożyły się na nią skrajne warunki pogodowe, takie jak fale upa-łów, ostre mrozy zimą i wielkie ulewy, ale także bardzo niski stan higieny. W szpitalach, gdzie

brakowało nie tylko lekarstw i opatrunków, ale przede wszystkim żywności, zaczęło umierać z głodu coraz więcej dzieci. Układ pokarmowy kilkulatka jest bowiem zbyt wrażliwy, by stra-wić takie „dodatki” do kukurydzy (jedzonej za-miast ryżu), jak np. łodygi czy kolby. Opowieści lekarzy, którzy pracowali wówczas z  najciężej chorymi, przepełniają obrazy ludzi wyniszczo-nych głodem, bez szans na przeżycie.

Tak dramatyczna sytuacja kraju skłoniła władze do upublicznienia sprawy na forum międzynarodowym. Jesienią 1995 roku do Korei Północnej zaczęła docierać pomoc hu-manitarna. Pojawili się także przedstawiciele ONZ. Komunistyczne władze oszacowały stra-ty na 15 miliardów dolarów. Z  głodu mogły umrzeć ponad trzy miliony ludzi. Pomimo, że największy kryzys wydaje się zażegnany, kon-dycja kraju nadal jest bardzo trudna. Ciągle

Page 23: Kontrast marzec 2013

przypuszcza się, że (szczególnie na prowincji) panuje głód. Praktyczny brak opieki medycz-nej to stały, wciąż nierozwiązany problem. Jedynie najbogatsi funkcjonariusze partyjni mogą sobie pozwolić na leczenie w Chinach. Zwykli obywatele są zdani na samodzielne wytwarzanie lekarstw (przede wszystkim z ziół) i zdobywanie żywności.

Główną cechę koreańskiej gospodarki sta-nowi samowystarczalność. Z założenia kraj ma pozostać całkowicie niezależny ekonomicz-nie. W rzeczywistości jednak Korea importuje bardzo wiele towarów i korzysta z zagranicz-nej pomocy. Pewną nowością w tym central-nie kierowanym modelu gospodarki stały się elementy wolnego rynku wprowadzone na początku tego wieku. Zostały one jednak czę-ściowo wycofane przez Kim Dzong Ila jako za-grażające suwerenności. Podobne posunięcia

reżimu udowadniają, że nie należy spodzie-wać się wprowadzenia głębokich reform.

Kim Dzong Un chce sprawiać wrażenie przy-wódcy z  jednej strony nieco bardziej otwar-tego na świat, ale wciąż groźnego z  powodu prowadzonego przez siebie programu nukle-arnego. Niedawno media obiegły informacje o otwarciu pierwszego w KRLD baru szybkiej obsługi i publikacji wizerunku Myszki Miki. Po-dobne wiadomości dają nadzieję na odmianę sytuacji. Ze sporą dozą prawdopodobieństwa można jednak twierdzić, że są to tylko zabie-gi propagandowe, mające na celu ocieplenie wizerunku totalitarnego państwa, które lwią część środków przeznacza na zbrojenia.

Próby nuklearne przeprowadzono w  kilku ostatnich latach dwukrotnie. W grudniu ubie-głego roku Pjongjang dokonał próby rakiety dalekiego zasięgu. Niewykluczone, że reżim

będzie dalej udoskonalał swoją broń atomo-wą. W  tej sprawie nie istnieją żadne pewniki, ponieważ władze Korei Północnej cechuje nieprzewidywalność. Należy przypuszczać, że partia komunistyczna będzie brać pod uwagę zdanie ONZ i Chin, potężnego sąsiada sprzyja-jącego Korei. Społeczność międzynarodowa musi jednak traktować poważnie sygnały do-chodzące z  Pjongjang, gdyż działania reżimu mogą stać się groźne dla całego świata.

Trudno ocenić, jak potoczą się losy tego kraju. Obserwując poczynania komunistycz-nego reżimu, odnosi się wrażenie, że jakiekol-wiek poważne zmiany społeczno-polityczne nie wchodzą w grę. Kim Dzong Un kontynuuje linię poprzedników i  rozwija nuklearną tech-nologię. Z  tego powodu ewentualna groźba wybuchu rewolucji czy wojny na Półwyspie Koreańskim niesie ze sobą globalne ryzyko.

23

Page 24: Kontrast marzec 2013

Terapia anielska, uzdrawianie duszy pierwotnym krzykiem, ustawienia rodzinne Hellingera czy programowanie neurolingwistyczne to tylko niektóre z niekonwencjonalnych metod radzenia so-bie z problemami. Głód alternatywnych terapii jest coraz większy. Czy jednak do końca zdajemy

sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie ze sobą niosą?

Agnieszka Tkaczyk

Coraz więcej Polaków decydu-je się na pomoc psychotera-peutów. Zgodnie z  badaniem przeprowadzonym przez Aka-demickie Centrum Psychologii i  Rozwoju Szkoły Wyższej Psy-

chologii Społecznej spada wiek pacjentów – średni to 26 lat, lecz ponad 60% to osoby poniżej 26. roku życia. Dane te dotyczą osób korzystających z  usług terapeutów prakty-kujących w sposób klasyczny. Jednak wielu ludzi szuka pomocy u pseudopsychologów, którzy z  powodzeniem prowadzą prywat-ne praktyki, nie posiadając odpowiedniego wykształcenia.

Niebezpieczne metodyDlaczego wolimy zaryzykować powierzanie naszych osobistych spraw komuś, komu bliżej do szarlatana niż do psychologa, za-miast spróbować klasycznej, długotrwałej terapii? W  Zakazanej psychologii dr Tomasz Witkowski, prezes Klubu Sceptyków Pol-skich, pisze o  nagminnym przenoszeniu odpowiedzialności za życiowe niepowo-dzenia na zewnętrzne czynniki, m.in. trudne dzieciństwo, nieokiełznane libido, a  nawet działanie sił kosmicznych. Pseudoterapeuta oferuje wybawienie od takich problemów. „To oczywiste, że taki rodzaj terapii będzie wybierany częściej i  chętniej niż te, gdzie terapeuta wskazuje na brak wystarczającej motywacji pacjenta lub brak siły woli” – pi-sze dr Witkowski.

Jakich terapii należy więc unikać, aby nie stać się ofiarą nadużyć? Pewne metody te-rapeutyczne stały się obiektem szczególnie mocnej krytyki środowisk naukowych. Przy-kładem może być NLP, czyli programowanie neurolingwistyczne. Zgodnie z  jego zasa-dami sposobem na lęki, depresje, niepowo-dzenia w  pracy i  życiu osobistym są różne techniki komunikacyjne, np. afirmacje, czyli powtarzanie pozytywnych twierdzeń na temat własnej osoby. Naukowcy zarzucają NLP skupianie się jedynie na powierzchow-nej warstwie problemu oraz bardzo częste wykorzystywanie manipulacji.

Obecnie modną, ale równie wątpliwą w  swej rzetelności terapią, są ustawienia rodzinne Hellingera. „Ustawiający” roz-mieszcza po sali nieznane sobie wcześniej osoby. Rozstawia je w  dowolny sposób, który okazuje się kluczem do zrozumienia problemu istniejącego w rodzinie. Ustawie-ni odczuwają emocje, których doświadczają członkowie rodziny pacjenta. Dzieje się tak za sprawą „wszechwiedzącego pola” – bliżej nieokreślonej energii, w której tkwi nasz sys-tem rodzinny. Wszelkie zachwiania jedności rodziny (wykluczenie z  niej, morderstwo) skutkują problemami potomków.

Polski rynek pseudoterapii ma w tej kwe-stii także sporo do zaoferowania. Regresing (ang. regress – cofnąć się) to autorska meto-da terapeutyczna Leszka Żądły, w czasie któ-rej pacjent odbywa niehipnotyczną podróż w przeszłość, a nawet odwiedza poprzednie wcielenia. Równie magiczna wydaje się tera-pia anielska, której celem jest kontakt z na-szymi aniołami stróżami. To od nich pacjent dostaje wskazówki dotyczące tego, jak ma w życiu postępować.

W  USA natomiast zaskakująco dobrze mają się terapie mające leczyć zespół stresu pourazowego wywołany porwaniem przez kosmitów, które oparte są na podobnych zasadach jak terapia klasycznego zespołu stresu pourazowego. Sławę zyskały liczne pozwy pacjentów, którzy czują się ofiarami wszczepienia fałszywych wspomnień. Po-dobnie rzecz ma się w  przypadku terapii skupionych na przywoływaniu wydarzeń wypartych z przeszłości.

Istnieją również metody, których celem jest przede wszystkim nauczenie ludzi uwal-niania emocji. Pierwszą z nich jest EFT – Tech-nika Emocjonalnej Wolności – terapia zalicza-na do nurtów takich jak energopsychologia (ang. Energy Psychology) i  energomedycyna (ang. Energy Medicine), skupione na związ-kach ciała z duszą. Rozwiązaniem wszelkich problemów jest przywrócenie wewnętrznej równowagi energetycznej. Innym, krytyko-wanym przez naukowców, sposobem na uwolnienie nagromadzonych złych emocji

może być terapia pierwotnego krzyku. W jej trakcie mamy wydobyć z siebie emocje krzy-cząc, czyli tak jak robią to dzieci. Potem pa-cjent uczy się wyrażać swoje uczucia w mniej neurotyczny sposób. Tę metodę stosował m.in. John Lennon.

Pseudopsychologiczne terapie znajdu-ją zarówno swoich zagorzałych zwolenni-ków, jak i krytyków. Głównym argumentem przeciw ich praktykowaniu jest brak kom-petencji terapeutów i trudność w zmierze-niu efektów terapii. Co jednak należałoby zrobić w  sytuacji, kiedy nawet najbardziej niedorzeczna terapia pomaga pacjentowi? Czy mimo skuteczności powinno się odra-dzać jej stosowania? „W  pewnym momen-cie zacząłem wstydzić się swojego zawo-du” – odpowiada dr Witkowski. – „Zawodu, który powinien być oparty na nauce i eks-perymentach, a  nie na autorskich pomy-słach pseudonaukowców. Korzystanie z ich »pomocy« może mieć tragiczne skutki. Mój znajomy leczył się na depresję u kilku psy-choanalityków. Analizowali jego dzieciń-stwo, skupiali się na przeszłości. W wyniku takich działań próbował popełnić samobój-stwo, skacząc z  budynku. Cudem przeżył, ale w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala na dwa lata. Podczas leczenia okazało się, że cierpiał na zaburzenie niedoczynności tarczycy, której jednym z objawów jest po-padanie w stany depresyjne. Wykształcony psycholog prawdopodobnie rozpoznałby to zaburzenie”.

Moda na problemyStowarzyszenie „Stop manipulacji” tropi tego rodzaju nadużycia. Pomysł założenia stowa-rzyszenia powstał w  grupie osób, których dorosłe dzieci skorzystały z  pomocy psy-choterapeutki zajmującej się tzw. „rozwojem osobistym”. Osobom, które korzystały z tego typu terapii, psychoterapeutka indukowała przekonanie, że mieli toksycznych rodziców, którzy w  dzieciństwie znęcali się nad nimi psychicznie i  molestowali ich seksualnie. Klienci na początku nie przypominali sobie takich zdarzeń, ale pseudoterapeutka zdoła-

Ilustr. Katarzyna Domżalska

Na kozetce u szarlatana

Page 25: Kontrast marzec 2013

Na kozetce u szarlatana

25

Page 26: Kontrast marzec 2013

Ilustr. Katarzyna Domżalska

Page 27: Kontrast marzec 2013

ła ich przekonać, że wyparli swoje wspomnie-nia ze świadomości. Po takiej terapii pacjenci całkowicie zrywali kontakt z rodziną.

W  ciągu trzech ostatnich lat do stowa-rzyszenia zgłosiło się kilkadziesiąt osób po-szkodowanych przez psychoterapeutów. Ze względu na wysokie koszty psychoterapii, ofiarami takich nadużyć są w większości oso-by zamożne. Prezes „Stop manipulacji”, dr Bar-bara Gujska, zauważa, że od kilku lat panuje moda na niesłuszne oskarżanie o  przemoc domową. Są to rzadkie sytuacje, ale tego typu zgłoszenia zakłócają realny obraz problemu. „Kobiety korzystające z  terapii przyjmują co-raz częściej tożsamość ofiary przemocy. Zda-rza się, że terapeuci wmawiają takim klient-kom nieuświadomioną traumę i  dążą do jej »przepracowania«” – dodaje dr Gujska.

Stowarzyszenie opublikowało na swojej stronie internetowej materiały, na podstawie których przeprowadzany jest test Rorscha-cha, tzw. test plam atramentowych, w czasie którego psycholog każe interpretować pa-cjentowi różne obrazy. Stosowanie go należy do standardowych procedur sądowych, ba-dających poczytalność i mających za zadanie stwierdzać ewentualne zaburzenia. Zdaniem stowarzyszenia test ten w żaden sposób nie spełnia kryteriów rzetelności, a  jego wyniki nie zostały potwierdzone empirycznie. Pu-blikacja najlepszych odpowiedzi na pytanie „co widzisz na obrazku?” ma uchronić bada-ne osoby przed błędnym diagnozowaniem u nich zaburzeń.

Hellinger jako narzędzieZdaniem Jacka Rydlewskiego, pracow-nika Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, psychologii nie da się tak łatwo „zmierzyć”, a  terapii poddać rygory-stycznej klasyfikacji.

Rydlewski wykorzystuje w  swojej prak-tyce terapeutycznej elementy ustawień ro-dzinnych Hellingera – jednej z  najmocniej krytykowanych przez środowiska naukowe metod. Powodem krytyki jest skupienie te-rapii na działaniu „wszechwiedzącego pola”. „Rzeczywiście, z naukowego punktu widze-nia jego działanie jest trudne do zaakcepto-wania, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, aby je badać. W  krytyce metody Hellingera pomijany jest natomiast kontekst systemo-wo-rodzinny tej metody – jej główna war-tość. Skądinąd ››terapia systemowa rodzin‹‹,

która opiera się na podobnych założeniach, jest znana i  poważana w  środowiskach na-ukowych. W swojej pracy nie skupiam się na badaniu skuteczności ustawień. Jak miałbym to zmierzyć? Co zrobić w sytuacji, kiedy tera-pia pomogła komuś bardziej, a komuś mniej? Jest wiele czynników, które wywołują zmia-ny: główny to praca pacjenta, czasami inspi-rowana przez doświadczenia z  terapii. Waż-ne, by ustawień nie traktować jako sposobu na natychmiastowe rozwiązanie problemu. To tylko narzędzie, często prowokujące pa-cjenta do rozpoczęcia dłuższej terapii” – opo-wiada Rydlewski.

Krytycy zarzucają „hellingerowcom” przede wszystkim brak odpowiedzialności za los pacjenta. Zdaniem Jacka Rydlewskiego odpowiedzialność terapeuty powinna być ograniczona ze względu na zagrożenie nie-uprawnionego ubezwłasnowolnienia czło-wieka. „Sens terapii polega na czymś odwrot-nym. Nie zgodzę się natomiast na robienie ustawienia osobie bez kontaktu, która jest w  aktywnej psychozie lub nie jest w  stanie być za siebie odpowiedzialna. Nie mogę za nią odpowiadać, to jej własne życie. Mogę ją jedynie skierować do odpowiedniego specja-listy. W czasie terapii obchodzą mnie przede wszystkim fakty, chcę, aby pacjent znalazł sposób rozwiązania problemu. Nie skupiam się na całej historii życia pacjenta, tylko na jej wybranym odcinku”.

Jest lepiejPocieszające wydają się dane przedstawio-ne w  raporcie Janusza Czapińskiego doty-czącym strategii radzenia sobie Polaków z  problemami. Wbrew pozorom jesteśmy coraz szczęśliwsi. Wzrosła liczba tych, którzy kłopoty traktują jako motywację do zmian. Rzadziej też uciekamy w myślenie magiczne, używki i  bierność wobec kłopotów. Wśród Polaków, którzy mają przyjaciół i do proble-mów podchodzą zadaniowo, odnotowuje się coraz mniej samobójstw. Są to również osoby cieszące się największym dobrobytem. Oka-zuje się, że liczba naszych przyjaciół, po krót-kotrwałym załamaniu na przełomie wieków, powróciła do stanu z  czasów, gdy uchodzi-liśmy za społeczeństwo towarzyskie. Może więc aktywne życie społeczne i  skupienie na rozwoju osobistym są kluczem do bycia szczęśliwym? I  niekoniecznie potrzebne są do tego jakiekolwiek terapie.

27

Page 28: Kontrast marzec 2013

Mister

Wszędzie aż roi się od żartów na temat magistrów pracujących w kebabie lub na zmywaku za granicą. Sami studenci śmieją się z takich tekstów, ale z biegiem czasu ich śmiech staje się coraz bardziej gorzki. Gdy przychodzi moment poszukiwania pracy, oka-zuje się, że rzeczywistość wcale nie musi różnić się od tej przed-

stawionej w dowcipach. Ile dziś znaczy tytuł magistra?

Magister

Barbara Rumczyk

Na przełomie 2010/2011 r. w Pol-sce studiowało 1 841 251 osób. To imponujący wynik, zwłasz-cza, gdy porównuje się go z danymi sprzed dwóch dekad, nawet, jeżeli mamy na uwadze

wpływ niżu demograficznego. W latach 90. XX w. grono osób zasiadających w akade-mickich ławach było niemal pięć razy mniej-sze, jak podaje portal studenckamarka.pl.

Rynek dyplomówDziś wpisywany w CV tytuł ukończenia uczelni wyższej traktuje się prawie jak pozy-cję oczywistą. Młodzież nierzadko wybiera szkoły wyższe z przekonaniem, że „trzeba mieć papier”. Pozostaje tylko podjąć dezy-cję, który kierunek studiów jest tym odpo-wiednim. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić, jakie ma szanse na zatrudnienie po danym kie-runku, może zajrzeć do statystyk sporządza-nych przez urzędy pracy w poszczególnych województwach i miastach. Najczęściej po-kazują one zawody i  specjalizacje, których absolwenci zasilają rzeszę bezrobotnych.

Przykładowo, w pierwszej dziesiąt-ce listy najbardziej „nasyconych” profesji w  Warszawie do marca 2011 r. znalazł się zawód technika ekonomisty. Takie rankingi podsumowują tylko sytuację, która miała miejsce, nie obrazując dokładnej prognozy na przyszłość. Potrzeba nowych narzędzi, które uwzględniałyby postęp technologicz-

ny i  zmiany na rynku pracy. Dobrą wska-zówką przy wyborze kierunku są często podpowiedzi absolwentów, którzy weszli na rynek pracy i mogą podzielić się własnymi doświadczeniami.

Dzięki wzrostowi zapotrzebowania na dyplomy, rozwinął się rynek uczelniany. Młodzież może wybierać nie tylko w spe-cjalizacjach, ale i rodzajach szkół. Na stronie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego można znaleźć wzmiankę o tym, że Polska może pochwalić się największą liczbą tego typu instytucji w Europie. Od 2000 r. powsta-ło 160 nowych uczelni. Dane statystyczne o szkolnictwie wyższym pokazują, że aż 70% placówek stanowią szkoły niepubliczne.

Jednak w 2011 r. powstało tylko pięć pla-cówek prywatnych, jak donosi Dziennik Ga-zeta Prawna. Ministerstwo Nauki wprowadzi-ło przepisy, według których przyszłe władze uczelni niepublicznych muszą m.in. pokazać, że mają opracowany system, który gwaran-towałby wysoką jakość kształcenia oraz do-kładne rozplanowanie kadry nauczycielskiej. Te i inne wymogi mają zwalczać powstawa-nie miejsc, które mogłyby zaniżać poziom oświaty, odstraszając „twórców” nastawio-nych na szybki zysk i krótkofalowy biznes.

Prawnik z licencjatemPrzy wyborze kierunku liczy się też czy są to studia dwu- i trzyletnie. W Polsce są wyni-kiem realizacji Procesu Bolońskiego, porozu-

mienia zawartego między państwami Europy w związku z edukacją wyższą. Podział jedno-litego programu na licencjat i magisterkę ma zmniejszyć ilość studentów niezadowolo-nych z wyboru kierunku. Wprowadza także różnorodność, pozwalając na łączenie kilku dziedzin nauki. Ponadto taki system ujedno-lica naukę w Europie, a studenci mogą pró-bować swoich sił w różnych krajach, nie mar-twiąc się, że w Polsce zostawili studia, które muszą skończyć w ciągu pięciu lat.

Takie rozwiązanie budzi wątpliwości co do kwalifikacji studentów. Niektóre kierun-ki, jak prawo czy medycyna, wydają się nie-podzielne. A jednak w życie wszedł pomysł, by wprowadzić dwustopniowe nauczanie prawa. Tytuł licencjata na tym kierunku na uczelniach w Poznaniu i Warszawie będzie można uzyskać już w 2,5 roku. „Na Zacho-dzie prawo można studiować po wcześniej-szym uzyskaniu tytułu licencjata na innym

Ilustr. Julian Zielonka

Page 29: Kontrast marzec 2013

29

kierunku, np. ekonomii. Dzięki temu praw-nik ma szersze horyzonty.” – wyjaśnia profe-sor Teresa Gardocka, prorektor Szkoły Wyż-szej Psychologii Społecznej w wypowiedzi dla Gazety Wyborczej.

Nadwyżka mgrJak podaje Rzeczpospolita, dyplom ukoń-czenia studiów licencjackich i magisterskich odbiera rocznie średnio 387 tysięcy osób, w  tym ponad 50% uzyskuje świadectwo pierwszego stopnia. Trudno nie odnieść wra-żenia, że z perspektywy rynku pracy wygląda to trochę jak masowa produkcja. Co więcej, produkcja z nadwyżką. Młodzi ludzie uczą się pięć lat i nie potrafią znaleźć pracy w zawo-dzie. Mogą dostać zatrudnienie, ale zupełnie niepowiązane z ich kierunkiem studiów. Zda-rza się, że jest to zajęcie poniżej ich kwalifi-kacji. Przed takim problemem stają przede wszystkim absolwenci pedagogiki, marke-

tingu, ekonomii, handlu, socjologii i politolo-gii, jak wylicza Janusz K. Kowalski w tekście na łamach Dziennika Gazety Prawnej.

„Powinniśmy odstąpić od tego stereo-typu, że mając wykształcenie zawodowe, jestem pracownikiem drugiej kategorii.” – tłumaczył Piotr Krawczyk z Powiatowego Urzędu Pracy w Częstochowie w wypowiedzi dla Radia Jura (http://www.radiojura.com.pl/ za-duzo-magistrow-za-malo-fachowcow.html, 17 stycznia 2013). Studiowanie jest modne, ale nie można postawić znaku rów-ności między absolwentem a szczęśliwym zatrudnionym. Jak donosi „Gazeta Olsztyń-ska”, w tamtejszym Miejskim Urzędzie Pracy można najczęściej znaleźć oferty dla szwa-czek, elektryków, kierowców czy telemarke-terów. Potrzeba więc osób przygotowanych do konkretnego fachu. Unia Europejska szuka rozwiązań, które zwiększyłyby licz-bę pracowników w sektorze usług. Jednym

z nich jest wprowadzenie i dofinansowanie szkoleń zawodowych.

Magister dobrze zaplanowanyCzy to znaczy, że dyplom nie jest już niczego wart? Kasia, która studiowała jednocześnie matematykę oraz finanse i rachunkowość, zaprzecza takiemu stwierdzeniu. Swoje obecne zatrudnienie znalazła dzięki temu, że miała dwa kierunki. „Szef docenił moją or-ganizację czasu. Chodziłam na większość za-jęć, zaliczałam egzaminy w terminie i jeszcze znajdowałam kilka godzin na to, by dawać korepetycje.” – podsumowuje.

Młodzi ludzie, którzy wybierają dalszą drogę kształcenia mają przed sobą nie lada wyzwanie. Nie powinno się ich ograniczać, stawiając wyłącznie na tytuł naukowy lub na zdobywanie fachu bez studiów. Nie powinno się im także zostawiać złudzeń. Magister? Tak! Pod warunkiem, że dobrze przemyślany.

Page 30: Kontrast marzec 2013

Fotoplastykon

Page 31: Kontrast marzec 2013

Piotr Spigiel Absolwent kierunków Dziennikarstwo na UWr oraz Foto-grafia i Multimedia na wrocławskiej ASP, przebywał rów-nież na stypendium w Ecole des Arts St. Luc w Liege w Bel-gii. Zajmuje się fotografią ślubną, reklamową, portretową i artystyczną. Ma na swoim koncie udział w wystawach w Polsce i za granicą. Jest członkiem międzynarodowego kolektywu fotograficznego Le Photographe Europeen.

31

Page 32: Kontrast marzec 2013

Niemy klasyk Griffith’a

Czy film mający bronić tolerancji może być jednocześnie źródłem buntu i zamieszek w świecie jaknajbardziej realistycznym? Nietolerancja – film Dawida W. Griffitha nakręcony w 1915 roku, dziś, mimo aktualności tematu, może wzbudzać wśród widzów zniechęcenie oraz kontrowersje. I to nie

tylko ze względu na to, iż jest to film niemy.

Ewa Gładzikowska

W latach I wojny światowej kino jako sztuka znajdo-wało się jeszcze w powi-jakach. Ruchome obrazy zyskiwały co prawda co-raz większą popularność,

niemniej jednak kinematografia uchodziła powszechnie za sztukę jarmarczną, niegodną uwagi ludzi światłych. Co prawda trafiały się jednostki (np. nasz rodak Karol Irzykowski), które widziały w kinie zadatki na bycie praw-dziwą sztuką, ale pozostawały one wyjątka-mi. W  1916 r. publiczność zdążyła już zapo-znać się z dokonaniami pierwszego reżysera i twórcy fantastyki w dziejach kina, Georgesa Mélièsa (Podróż na Księżyc), włoskim kinem sandałowym (Quo vadis?, Cabiria), nieśmiały-mi początkami ekspresjonizmu niemieckiego (Student z  Pragi) oraz pierwszymi krótkome-trażówkami Charliego Chaplina (Bójka na deszczu, Charlie w Music-Halu itp.). Filmy były w zdecydowanej większości (poza nieznany-mi szerokiej publiczności eksperymentami technicznymi) nieme i czarno-białe. Długi me-traż pojawił się zaledwie kilka lat wcześniej.

W  tych prymitywnych z  naszego punk-tu widzenia warunkach pojawił się jeden z  pierwszych wielkich twórców kina amery-kańskiego – David Wark Griffith. Urodzony w 1875 r. reżyser kręcił setki (sic!) filmów już od 1908 r., ale dopiero powstałe w  1915 r. Narodziny narodu, których akcja rozgrywa się podczas wojny secesyjnej, przyniosły mu rozgłos, niestety nie tylko ze względu na wy-

bitność tego dzieła pod względem artystycz-nym. Otóż, w  drugiej części filmu Griffith przedstawił czarnoskórych (granych przez białych w  czarnych maskach) jako nieinteli-gentnych i  agresywnych względem białych ludzi, zaś Ku Klux Klan jako chwalebną orga-nizację broniącą swych współbraci przed za-grożeniem ze strony Afroamerykanów. Film wywołał liczne protesty przeciwko treściom weń zawartym, niektóre kina nie chciały go umieszczać w repertuarze. Czy obawy prze-ciwników Narodzin narodu były słuszne? Faktem jest, że film katalizował ataki białych gangów na czarnoskórych, zaś pewien bia-ły mężczyzna po obejrzeniu dzieła Griffitha zamordował czarnego nastolatka. Z  kolei Ku Klux Klan zaczął używać Narodzin... jako środka pomocniczego przy rekrutacji no-wych członków nieprzerwanie aż do lat 70. Griffithowi nie podobało się odczytanie jego filmu jako rasistowskiego (chociaż można się dziwić, iż nie spodziewał się takiego obrotu sprawy). Z tego względu postanowił nakręcić film krytykujący uprzedzenia różnej maści, czyli Nietolerancję właśnie.

Nietolerancja – najdroższy film w dotych-czasowej historii kina (kosztował 2 miliony dolarów, co po uwzględnieniu inflacji da nam 46 milionów dolarów budżetu) –– była reali-zowana z wielkim rozmachem. Griffith podjął się tego, czego nie próbował robić przed nim nikt wcześniej. Zamierzał przedstawić w pa-ralelny sposób skutki nietolerancji (przede wszystkim na tle religijnym, ale również

i o podłożach majątkowych czy społecznych) na przestrzeni dziejów, od upadku Babilonu przez życie Jezusa Chrystusa i noc świętego Bartłomieja do czasów widzowi współcze-snych. Przykładał wielką wagę do scenogra-fii, kostiumów i pracy z wieloma statystami. Pragnąc przedstawić wesele w Kanie Galilej-skiej zgodnie z tradycją żydowską, zaangażo-wał do nadzoru pracy nad nią rabina Meyera. Wszystko w ramach szczytnego celu przeka-zania widzom w atrakcyjny wizualnie sposób, iż tolerancja jest niezbędna do dobrego funk-cjonowania ludzkości.

Na nieszczęście dla Griffitha Nietolerancja poniosła kompletną klęskę finansową. Od-biorcy nie byli w stanie usiedzieć w miejscu przez cały czas projekcji (163 minuty seansu to wyzwanie nawet dla dzisiejszego widza), mieli problemy również z  percepcją rów-nolegle rozwijających się czterech historii (zapewne najwięcej trudności sprawiało im to pod koniec, gdy montaż między scenami jest najbardziej dynamiczny), połączonych ze sobą motywem matki kołyszącej dziecko. Ponadto ludzie żyjący w atmosferze I wojny światowej i  rychłego przystąpienia Stanów Zjednoczonych do niej nie byli zbyt chętni do oglądania filmu wzywającego do poko-ju. W  porównaniu z  wynikami finansowymi Narodzin narodu (które do momentu pre-miery Przeminęło z  wiatrem były najbardziej dochodowym filmem w  dziejach) rezultat komercyjny Nietolerancji prezentował się za-tem wprost tragicznie. Griffith stracił niemal

Zdj. Materiały prasowe

Page 33: Kontrast marzec 2013

33

wszystkie pieniądze wyłożone na monumen-talne dzieło. Nie był w stanie nawet rozebrać scenografii służącej jako Babilon, która roz-padała się sama przez cztery lata. Pieniądze wzięte na produkcję filmu musiał spłacać do końca życia. Mimo tego, już za jego życia Nie-tolerancja spotkała się z ciepłym przyjęciem znawców kina. Obecnie jest uważana za jed-no z pierwszych filmowych arcydzieł i jeden z najważniejszych filmów Griffitha. W 1995 r. została wpisana na watykańską listę 45 zna-czących filmów, opracowaną przez Filmotekę Watykańską i Papieską Radę do spraw Komu-nikacji Społecznej.

Osobiście podejrzewam, że mimo wielkie-go wkładu w historię i rozwój kina, film może nie być jednak już dzisiaj – podobnie jak wie-le innych niemych filmów, niezależnie od ich poziomu – w pełni znośny dla przeciętnych widzów. Niektóre fragmenty mogą się dłużyć, zbyt ekspresyjna gra aktorska razić, zaś samo przesłanie – choć aktualne – może się wydać przedstawione w zanadto naiwny sposób.

Nietolerancję obejrzeć wręcz trzeba, jeśli chcę się być uważanym za osobę obeznaną z kinem. W końcu to ten film jest często oma-wiany jako pierwszy w  książkach filmoznaw-czych, zaś samo przesłanie o  konieczności tolerancji i  zgubnych skutkach jej braku jest nadal aktualne. Po prostu wypada, aby czło-wiek pozbył się uprzedzeń względem pierw-szych przypadków nadania kinematograficz-nym tworom głębi i poświęcił mu prawie trzy godziny. Na pewno nie będzie to czas stracony.

Wielkim plusem dzieła Griffitha jest jego rozmach i dbałość o szczegóły (o czym wspo-minałam już wcześniej). Jeśli widz da się porwać dziełu, może poczuć – mimo czar-no-białego obrazu i  braku dźwięku – jakby faktycznie przebywał w starożytnym Babilo-nie, Palestynie z czasów Jezusa bądź w szes-nastowiecznym Paryżu. Sceny batalistyczne oraz reszta warstwy wizualnej z  epizodu babilońskiego robią wrażenie i  dzisiaj. Gra-jąca weń górską dziewczynę, Constance Tal-madge, może uchodzić za pierwszą kobiecą bohaterkę kina akcji. Prawie wszystkie wątki angażują emocjonalnie głównie dzięki od-powiednio dawkowanemu napięciu i wspo-magającemu je dynamicznemu montażowi (na kilka lat przed powstaniem przełomowej dla dziejów kina radzieckiej szkoły montażu). W  historii współczesnej reżyser odważnie podjął tematykę wyzysku robotników przez pracodawców, obłudy niektórych organiza-cji filantropijnych oraz niekiedy pochopnej działalności sądów. Poza tym w  aż trzech opowieściach Griffith dotknął problemu nie-tolerancji religijnej (aczkolwiek w najdłuższej z  nich – w  wątku babilońskim – zostaje on przyćmiony przez historię głównej bohaterki oraz przepych scenografii i kostiumów).

Niestety same przejawy nietolerancji wy-padają najjaskrawiej i  najbardziej wpływają na postawę widza w  wątkach najkrótszych, dotyczących Jezusa i – przede wszystkim – pa-ryskiej rzezi hugenotów. Trudno również na pierwszy rzut oka wyczuć (mimo porównań

członkiń organizacji filantropijnej do nietole-rancyjnych faryzeuszy), na czym polega nie-tolerancja w opowieści dziejącej się współcze-śnie (według założeń reżysera chodzić miało o nietolerancję na tle społecznym, wyrażającą się przez nierówne traktowanie biednych przez bogatych i przestępców). Wielka szkoda, że to właśnie tym wątkom Griffith poświęcił najwię-cej miejsca – gdyby głównymi historiami uczy-nił epizody palestyński i  paryski, przesłanie jego filmu na pewno oddziałałoby na widza w silniejszy sposób. Trzeba wspomnieć, że o ile wątek hugenocki wypada nader dobrze, o tyle wątek Jezusa jest opowiedziany najsłabiej (co nie znaczy, że źle) ze wszystkich czterech histo-rii. Pomijając faryzeuszy, nie ma w nim wyrazi-stych postaci, zaś nagły przeskok z publicznej działalności Jezusa do Jego męki i śmierci nie wpływa dobrze na odbiór wątku przez widza. Jeśli dołożyć do tego fakt, że reżyser nie doda-je żadnych scen od siebie, trzymając się ściśle przekazu biblijnego, raczej nie zdziwi fakt, iż ta historia – w  porównaniu z  innymi – może nieco nużyć. Ponadto z  dzisiejszej perspekty-wy razić może nieco czarno-biały obraz świata, aczkolwiek trzeba przyznać, że w kreacji kilku postaci (głównie w  wątku współczesnym) te granice się zacierają, co bynajmniej nie wyszło Griffithowi przypadkowo.

Powyższe minusy nie równoważą jednak plusów sprawiających, że Nietolerancja jest bardzo dobrym filmem, z  którym wypada się zapoznać, nie tylko ze względu na wagę historyczną dzieła.

Page 34: Kontrast marzec 2013

Wyższy poziom wtajemniczenia

Rozmowa z Renate Jett.

Mateusz Węgrzyn

Mateusz Węgrzyn: Do Wrocławia powra-casz po 12 latach od premiery Oczysz-czonych w  reżyserii Krzysztofa Warli-

kowskiego. Jakie zmiany zauważasz w mieście i  Teatrze Współczesnym?Renate Jett: Nie mogę za wiele powie-Nie mogę za wiele powie-

dzieć, bo kiedy byłam tutaj pierwszy czy ostatni raz, skupiałam się tylko na pracy. Spacerowałam po mieście, wokół panowała zima, padał śnieg – to był grudzień. Było pięk-nie. Naprawdę nie potrafię o tym rozmawiać. Ludzie byli sympatyczni, ale ja nic o nich nie wiedziałam, nic nie rozumiałam. Oczywiście – przede wszystkim ja się zmieniłam. Nie wiem, jak zmieniło się miasto. Widzę Sky To-wer, widzę centra handlowe, galerie i myślę: mój Boże, kapitalizm zawitał tu już na dobre. Okropne, ale to jest wszędzie. Myślę jednak, że ludzie w końcu się obudzą... Bo jak jest te-raz? Pracują po to, żeby pójść na zakupy do galerii, które zazywyczaj były wykorzystywa-ne dla sztuki. Teraz są one bardzo blisko i by-wają, czym się chce, wystarczy wybrać.

To nasz fatalny konsumpcjonizm...Tak, całkowicie się zgadzam. Może ludzie

w  końcu zrozumieją, że to jest niewolnic-two, nic innego. Banki itd. Podsumowując – zauważam zmiany głównie w  sobie. Wię-

cej rozumiem, więcej sama poruszam się po mieście – teraz jest to o wiele łatwiejsze. Czę-ściej rozmawiam z ludźmi na ulicy. Natomiast w tym teatrze dalej jest mnóstwo osób, które poznałam już wtedy, w czasie podróży z Oczy-szczonymi. I to jest bardzo miłe. Właściwie nie ma większych zmian. Oczywiście, wtedy była pani Krystyna Meissner, teraz jest pan Marek Fiedor – ale nie mam z nim dużej styczności w pracy. Myślę, że teraz ten teatr odkrył nową twarz, jednak na razie nie mnie to oceniać.

Na 9 marca zaplanowana jest premiera Kotliny, spektaklu w reżyserii Agniesz-ki Olsten, opartego na książce Olgi To-karczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych... I jestem szczęśliwa, że nazwali to Kotlina,

bo tamten tytuł jest za trudny.Ale co skłoniło Cię do pracy „na wyjeź-dzie“? Problem poruszany w  spekta-klu, współpraca z  reżyserką czy może sam Wrocław?„Przeczytaj książkę“ – powiedziała mi

Agnieszka Olsten. Tak więc przeczytałam nie-mieckie tłumaczenie i  stwierdziłam, że jest tam wiele tematów, które naprawdę mnie zajmują. Bardzo interesuje mnie świadomość zwierząt, to jeden z  moich głównych powo-dów. Naprawdę chciałabym odkrywać to za-gadnienie na całym świecie, w Polsce i gdzie-kolwiek jestem. Myślę, że zwierzęta czekają

Zdj. Krzysztof Bieliński

Page 35: Kontrast marzec 2013

35

Połączenie ze świadomościąTeatr to dla niej bardzo zaawansowana komunikacja, nie rozrywka. Sam język, tzw. metody to tylko użyteczne narzędzia. A chodzi o bliższy kontakt duchowy. Podkreśla, że skoro jesteśmy połączeni ze zwierzętami wspólnotą pochodzenia i bytowania, to należy im się szacunek i uznanie, że mają swoją świadomość. Z bezdusznością ludzi wobec duszy zwierząt chce walczyć, mówiąc o tym m.in. w teatrze. Na zdj.: Santos, Venna i Kollo z Fundacji 2plus4 pomagającej niechcianym i porzuconym psom.

Page 36: Kontrast marzec 2013

na to, aż ludzie w  końcu się opamiętają. To, jak są traktowane, jest straszne. Chcę praco-wać na rzecz zwierząt – to jest obecnie część mojego życia i moje ważne zadanie. Poza tym bardzo lubię astrologię, to ogromnie interesu-jące. Właściwie wszystkie religie wzięły swoje opowieści z  obserwacji nieba. Jeśli zdasz so-bie z  tego sprawę, to wiele zrozumiesz. Tak więc astrologia i oczywiście powrót do teatru, w  którym rozpoczęłam moją niezwykłą po-dróż po Polsce – to dodatkowe powody. To swego rodzaju domknięcie koła – powrócenie do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Myślę o  tym jako o  początku i  końcu jakiegoś roz-działu w moim życiu.

A czy książki Olgi Tokarczuk są znane w Austrii?Tego nie wiem, chociaż sądzę, że nie na sze-

roką skalę. Są tłumaczone, więc chyba ludzie je czytają. Bardzo lubię tytuł tej książki, bo w nie-mieckim jest to Der Gesang der Fledermäuse, czyli... Jak to będzie w języku polskim?

Zdaje się Śpiew nietoperzy.Tak, Śpiewanie.... No, tak dalej.Agnieszka Olsten jest znana jako reży-serka, która w swoich spektaklach rede-finiuje przestrzeń teatralną, a zwłaszcza pozycję widzów. Kotlina jest umiejsco-wiona w  lokalnym, widmowym krajo-brazie. Na czym polega specyfika pracy z Olsten w tym spektaklu?Nie znałam wcześniej Agnieszki, nie wi-

działam jej przedstawień. Rozmawiałyśmy kiedyś przez telefon i  w  końcu zetknęłyśmy się na pierwszej próbie. To była dla mnie miła niespodzianka, móc spotkać ją i jej zespół.

Ale czymś musiała Cię przekonać do tego projektu, sam temat chyba nie wystarczył.Lubię subtelny sposób, w  jaki Agnieszka

otwiera tę historię kobiecości, człowieczeń-stwa i wspólnoty zwierząt. Czuję, że ona wie, co chce powiedzieć i  komunikuje to w  bar-dzo osobliwym języku. Nie musiała mnie przekonywać. Wszystko wydarzyło się natu-ralnie. Mamy podobny sposób rozumienia tych kwestii, wzajemnie to odczuwamy. Teraz pracujemy nad nowym paradygmatem.

Prawdziwie artystyczne porozumienie.Oczywiście. W jakiś sposób moje życie, to

w jakim momencie teraz jestem – wszystko przystaje do tego, nad czym z  Agnieszką pracujemy. To jest spotkanie fascynujące na wielu poziomach.

Często warszawscy aktorzy powta-rzają, że wrocławska publiczność jest wyraźnie inna niż stołeczna. Żywiej

Zdj. Krzysztof Bieliński

Page 37: Kontrast marzec 2013

reaguje, odważniej wchodzi w  dialog z  aktorami, traktuje teatr jako ważną wypowiedź społeczną. To prawda czy zwykłe uogólnienie?Nie wiem, jak jest teraz, ale pamiętam, że

spektakl Oczyszczeni był pod tym względem niesamowity. Przychodziło mnóstwo ludzi młodych, rozumiejących nas, bardzo zaafero-wanych. Nie mogę o tym wiele powiedzieć, ale czuję, że jest pewna różnica. Oczywiście ten teatr jest mniejszy niż wiele miejsc, w których gramy w Warszawie, może dlatego ludzie ła-twiej reagują. Ale z drugiej strony – myślę, że to zawsze zależy od przedstawienia. Nie moż-na mówić, że z  jednego pokazu na drugi nic się nie zmienia. Ale też prawie nigdy nie mam czasu, żeby zobaczyć inne spektakle, nie mogę ich przywoływać, więc nie powinnam oceniać.

Natomiast na pewno polska publiczność jest dla mnie wyjątkowa, naprawdę bardzo ją lubię.

Dlaczego? Oni mówią do nas, dotykają... Czasem przy-

chodzą po dziesięć razy, żeby zrozumieć wię-cej i głębiej! To jest rzeczywiście niezwykłe. Nie znam podobnej publiczności do polskiej, dla mnie to niespotykane. I  to jak kochają akto-rów... Faktycznie, to jest miłość! Miałam i nadal mam wielką przyjemność grać ze świetnymi polskimi aktorami. Wiem, jak bardzo są kocha-ni, bo publiczność widzi, jak na to pracują, na jakim poziomie duchowości.

Oczyszczeni to spektakl przełomowy dla polskiego teatru. Szerzej otworzył drzwi dla sfer gender, queer i  teatralnego bru-talizmu. W  tamtym czasie były to tematy przemilczane, nieobecne. Dzisiaj podobne mechanizmy tabu działają w  sferze ekolo-gii i stosunku do zwierząt. To całe dyskursy, poważne problemy, które wciąż są nieprze-pracowane w polskim społeczeństwie. Czy Kotlina może być takim odważnym gestem otwarcia na te sprawy?

Mam taką nadzieję. Takie jest założenie spektaklu?Tak, jest cześcią tej pracy. Dlatego też tutaj

przyjechałam. Jak mówiłam wcześniej – na-prawdę chcę pracować teraz na rzecz zwie-rząt. Oczywiście, nie jest to jedyny powód, są jeszcze inne aspekty tego projektu – sprawa kobiecości, astrologia, wiele innych. A zwierzę-ta? Kto o  nich rozmawia w  dziedzinie sztuki? Są ludzie, którzy opowiadają o  zwierzętach ze świadomością ich statusu. Ale w  większo-ści słychać tych, którzy niby za Biblią mówią, co chcą. To niewiarygodne, przecież zwierzęta mają duszę! Dlatego mam nadzieję, że to coś zmieni, że choć część ludzi to zrozumie.

Zdaje się, że  jednym z  przesłań powieści Tokarczuk jest to, że stosu-nek do zwierząt definiuje nasze czło-wieczeństwo. Zgadzam się z tym.Ale nasuwa się tutaj wielokrotnie oma-wiany przykład Adolfa Hitlera, który swojego psa rozpieszczał w  uwielbie-niu, a  poza tym był zbrodniarzem-lu-dobójcą. Czy jest jakieś wyjście z tego absurdu? Zgadzasz się z tym, że moż-na kochać zwierzęta i  jednocześnie być złym człowiekiem?Oczywiście, że to możliwe. I  to jest po-

wszechne. Hitler... Już wystarczy o tym panu, naprawdę.

A  więc nie jest prawdą to, że relacja ze zwierzętami określa nasze człowie-czeństwo?Myślę, że to określa nie nasze człowie-

czeństwo, ale społeczeństwo. Oczywiście nie w całości, zawsze są ludzie myślący i czujący, nigdzie nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Ale w  każdym kraju ludzie zapominają o godnym traktowaniu zwierząt, to rodzaj holocaustu. Hmm, Blondi...[imię psa A. Hitlera – przyp. red.]. O mój Boże, ten Hitler... Nie chciałabym bardziej wchodzić w tę kwe-stię. Ale jak już mówiłam – to bardziej opisuje społeczeństwa. Sama pochodzę z kraju, gdzie o  zwierzętach się zapomina, może tak jest wszędzie, niestety. Ostatnio byłam zaszkowa-na, kiedy usłyszałam, że gdzieś tam w górach działała „fabryka przerobu saren“... Widziałam kiedyś na lotnisku jednego mężczyznę, był z Wrocławia albo z Warszawy, nie pamiętam. To było w  zeszłym roku. Trzymał pięć albo sześć paczek amunicji. Spytałam: „Oo, co to?“. A  on: „Tak, jestem łowcą“. Nie pamiętam, do-kąd leciał, ale chyba do Ameryki. Udawał się tam, bo to jest cały przemysł! To jest turystyka na skalę przemysłową! Pieprzona turystyka myśliwych! Wtedy zrozumiałam, co to jest. Ci ludzie chyba postradali zmysły!

To jest zabijanie dla rozrywki...Tak, tak. Gdyby ci ludzie wiedzieli, że każ-

dy strzał zabija cząstkę egzystencji w  nich samych, to może zaczęliby o tym myśleć. Nie mogę tak po prostu zaakceptować tego, co robią. Ze wszystkimi zwierzętami – sarnami, psami, krowami, końmi, a  nawet tymi naj-mniejszymi; ja nie zabijam nawet muchy czy komara, niech mają swój lot. Kiedy ludzie zrozumieją, że właściwie jesteśmy związani ze sobą? To nie jest kłopot dla zwierząt, one to czują. Ale my musimy to w  końcu pojąć. Ubolewam nad tym, jak wiele osób krzywdzi

37

Page 38: Kontrast marzec 2013

zwierzęta, jakie to rozpowszechnione. Ale są-dzę też, że większość nie zdaje sobie sprawy, jaka jest skala tego zjawiska, jak wielki jest przemysł łowiecki w Polsce.

W  Polsce jest to bardzo popularne, uznawane za naturalne, a  dla męż-czyzn wręcz nobilitujące.Wiem i to jest straszne. Na to właśnie godzi

się społeczeństwo. Oczywiście, znam myśli-wych z Austrii, Niemiec, Szwajcarii, ale nigdy nie słyszałam tam o  przemyśle łowieckim. Natomiast ludzie o  tym nie wiedzą, bo nie chcą wiedzieć. Dlatego muszę wyrazić swoje zdanie, bo dla mnie to nie jest w porządku, to niezgodne z moim poglądem na życie.

Stąd wydaje mi się, że Kotlina może być ważnym przedstawieniem w  tej spra-wie, kto wie, czy nawet nie potrzebnym.

Mam nadzieję. Tego byśmy chcieli. Kie-dyś przez długi okres miałam psa, którego bardzo kochałam. Niestety już zmarł. Z  ko-lei teraz przyjmuję psy od innych ludzi. Nie mogę przejść obok zwierząt, które cierpią. A tak na marginesie: łowcami są przeważnie mężczyźni, choć oczywiście kobiety też się zdarzają. Nie chcę wchodzić głębiej w  ten temat, bo jest to dla mnie odrażające. Ale to głównie męska sprawa, a  wszystko jest tak bardzo połączone z  nowoczesnymi rozrywkami – już małe dzieci grają w  gry polegające na zabijaniu, polowaniu. Na tym przykładzie najlepiej widać, skąd się bie-rze społeczna zgoda. Naprawdę wierzę, że może dzięki temu spektaklowi uda nam się podnieść rangę świadomości zwierząt do należnego stopnia. Tak wielu ludzi w Polsce,

m.in. moich przyjaciół, pomaga zwierzętom.Tylko jest to niezauważane.

Od ponad dziesięciu lat pracujesz w pol-skim teatrze, choć język polski znasz tylko w podstawowym wymiarze.Z  tym jest coraz lepiej. Trochę jednak

mówię, ale nie mogłabym udzielać wywia-du w języku polskim, to już zbyt skompliko-wane. Dawniej uczyłam się tylko gotowych tekstów, nie całego języka. Teraz jest łatwiej.

Czyli nieznajomość języka nie jest żadną barierą w pracy teatralnej?Nie, radzę sobie.Charakterystyczny akcent, pewnego rodzaju wysiłek językowy często za-pewnia tzw. „drugie dno“ w  sztuce. Świetnie sprawdziło się to np. w Twojej roli Kalibana w Burzy.

Zdj. Krzysztof Bieliński

Page 39: Kontrast marzec 2013

Tak, ale musisz zwrócić uwagę, że to był naprawdę mój początek. Nie znałam języka, chociaż rozumiałam wiele. W  tamtym czasie tak było. W  (A)pollonii trochę podobnie, bo tam nie mówię. Ale Dybuk, Burza i Oczyszczeni to wydarzenia, które miały miejsce już dawno. Teraz mój język jest na o  wiele wyższym po-ziomie. Natomiast owszem, zgadzam się – to nadaje roli więcej metafizyki.

Jakie są metody na ogrywanie tej nie-umiejętności językowej?Nie mam żadnych metod. Nie myślę

o nich. To jest po prostu integralny element mojego aktorstwa, jakaś część mnie.

Jaki jest dzisiejszy teatr austriacki?Tego nie wiem, nie mam pojęcia. Nie cho-

dzę do austriackiego teatru i  nie mieszkam w Austrii. Spędziłam dużo czasu w niemiecko-

języcznym teatrze, ale zostawiłam go z pewne-go powodu. W ogóle nie jestem za bardzo za- ogóle nie jestem za bardzo za-ogóle nie jestem za bardzo za-interesowana teatralnością jako taką, nie lubię idei fałszywego grania. Bardziej ciekawi mnie realność. Dlatego zwierzęta, kobiecość, gwiaz-dy – to jest rzeczywistość, która bezpośrednio mnie dotyczy. Nie lubię oglądać tzw. „grania czegoś“. Wolę coś, co głęboko mnie dotknie. I we wszystkich moich polskich przedsięwzię-ciach tak właśnie było. Nie przyjechałam tu dla „grania“... Dla mnie ważne jest zwiększanie świadomości, nie traktuję teatru jako rozrywki.

Grasz w różnych językach. Posługujesz się niemieckim, angielskim, francu-skim, polskim i  włoskim (np. w  filmie Italiani). Czy jako aktorka dzielisz języ-ki na mające większy i mniejszy poten-cjał teatralności? Nie wiem, to zależy od sztuki. Chodzi Ci

o język polski?Nie tylko.Jeśli pytasz ogólnie, to nie potrafię odpo-

wiedzieć. Różnice są widoczne. Ale zauważ – jeśli sztuka jest prawdziwa, to nieważne w jakim jest języku. Być może czegoś nie ro-zumiem, ale mam okazję osiągnąć bardziej zaawansowany poziom komunikacji. Język może być nawet najbardziej nonsensowny, bo liczy się to, że ktoś przekazuje mi prawdę. Większość ludzi tylko coś gra, udaje. I są kom-pletnie odcięci od bycia sobą, odłączeni od ciała i prawdziwych myśli. A kiedy odnajdziesz właściwe połączenie ze swoją świadomością, to sam język staje się tylko pewnym narzę-dziem. Tego nauczył mnie George Tabori, któ-rego byłam asystentką, a potem aktorką.

Niewątpliwie polski jest dla mnie trudniej-szy niż np. angielski. Ale z drugiej strony dla polskich aktorów trudniejszy będzie choćby chiński. Dla mnie teatr to dotykanie i mówie-nie na wyższym poziomie wtajemniczenia, język to ostatnia warstwa. A wiele osób wła-śnie na niej się zatrzymuje i nieważne, o  ja-kim konkretnym języku myślimy.

Dla Ciebie to jeden z elementów, a dla niektórych aktorów-retorów pewna metoda grania.Ja nie mam żadnych metod. Ty ich szu-

kasz? To jest tylko moje, wszystko zależy od tego, jak się postrzega teatr. Sytuacja się oczywiście zmienia, teraz jest zupełnie ina-czej niż kiedyś. Ale jeśli ludzie nie mają nic do powiedzenia i robią teatr, to jest nieznośne. A jeśli chcą coś przekazać, wejść głęboko, to inna historia... Wtedy dziwnie znajdują swo-ją formę wyrazu. To jest właśnie ta metoda. Kiedy wyższy poziom komunikacji staje się widoczny, teatr jest naprawdę interesujący.

Jak oceniasz kondycję polskiego teatru?Powiem jedno: aktorzy są źle opłacani. I to

naprawdę nie jest OK. A przecież komuniku-ją w  teatrze wszystko – całą ideę reżysera. Uważam, że to wielka wada systemu, nawet największy błąd. Reżyserzy, dźwiękowcy ro-bią swoje, a ci, którzy żyją na scenie, zarabiają źle. Mówię to w imieniu wszystkich aktorów, może nie filmowych. Chociaż jest wielu, któ-rzy grają w serialach, żeby po prostu godnie żyć, a bardzo kochają teatr... To w końcu musi się zmienić. Większość tych systemów opłaca-nia i tak upadnie, ale to dotyczy wartości tych ludzi i nie można o tym zapomnieć.

Renate JettUr. w Bludenz (Austria), aktorka, piosenkarka i reżyserka, absolwentka studiów aktorskich w Los Angeles i Wiedniu. W polskim teatrze współpracuje najczęściej z Krzysztofem Warlikowskim, u którego zagrała m.in. w spektaklach: Oczyszczeni, Burza, Dybuk. Między dwoma światami, (A)pollonia, Tramwaj. W 2011 r. w Nowym Teatrze wyreżyse-rowała spektakl Wyspy, którego scenariusz oparła na książce Michela Houellebecqa Możliwość wyspy oraz Dzienniku Wacława Niżyńskiego. Za rolę Teresy w filmie Italiani (2011 r.; reż. Łukasz Barczyk) była nominowana do nagrody Zło-ta Kaczka. W 2003 r. odebrała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej aktorki za rolę Kalibana w Burzy Shakespeare’a z Teatru Rozmaitości.

39

Page 40: Kontrast marzec 2013

Libertyńskie wezwanie, afirmatywna odpowiedź

RecenzujeKatarzyna Lisowska

Debiutancki tom Piera Vittoria Tondellego zatytułowany Liber-tyni inaczej można potraktować jako przeznaczoną dla czytelni-ka łamigłówkę. Jest to jednak zagadka, która bardziej niż do

poszukiwania jednoznacznego rozwiązania zachęca do włączenia się w uruchamianą przez tekst wielopłaszczyznową grę. Zaba-wa ta ma szansę rozwijać się w kilku kie-runkach jednocześnie. Oto kilka subiektyw-nie wybranych i celowo niedomkniętych szlaków lektury.

Warto zacząć od kontekstu historycznoli-terackiego, sytuującego powieść (w ten spo-sób książkę określał sam autor) w obrębie ka-nonu literatury europejskiej dwudziestego wieku. Tondelli okaże się wówczas zarówno spadkobiercą twórczości wielkich poprzed-ników, jak i prekursorem nowych zjawisk w prozie. Co więcej, jego utwór ujawni swo-je związki z określonym tłem historycznym i kulturowym. Zaplecze to, ukazujące kryzys ideowy, w którym znaleźli się na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia młodzi intelektualiści, stanowi bowiem istotny ele-ment powieści. Lektura nastawiona na tro-pienie tych wątków będzie się zatem odwo-ływała przede wszystkim do zewnętrznych uwikłań dzieła, ograniczając jednak, niestety, toczącą się na przestrzeni tekstu grę.

Więcej dynamiki znajdziemy w kolejnej interesującej mnie strategii, czyli w inter-pretacji skoncentrowanej na śledzeniu na-pięć między rozmieszczonymi w powieści opozycjami. Tondelli konstruuje kilka par przeciwstawnych pojęć, ale – co szczególnie

ważne – nie ustanawia między nimi hierar-chicznych zależności. Występujące w  po-wieści postacie są więc rozdarte między beztroską młodością a zbudowaną na boga-tym doświadczeniu dorosłością (por. np. hi-storię narratora-bohatera fragmentu Podróż: „[…] docho dzi do ciebie, że cena jest na-prawdę wysoka, i że wszystko sprowadza się do rezygnacji z pragnień i zastąpienia ich jakimiś zamiennikami […]. Przychodzi wrze-sień, mam dwadzieścia dwa lata i  jestem sam”, s. 118–119). Odwołania do opisanego wyżej kontekstu społeczno-politycznego łą-czą się z wyraźnie zaznaczoną prywatnością wypowiedzi. Poszczególne części książki za-ludnione są przecież przez bohaterów two-rzących małe, oparte na silnych więziach kręgi towarzyskie (Mimowie i komedianci, Li-bertyni inaczej). Natomiast w świecie przed-stawionym, a co za tym idzie – w kształtu-jącym go języku – naiwność („No i leżę tak w śpiworze z pilotem pod ręką i kubkiem wrzącej mięty, również po południu, kiedy lecą Ufo Roboty, jedna z tych kreskówek, które naprawdę mi się podobają”, s. 151) przeplata się z brutalnością („Giusy zaczyna bluzgać. […] Po chwili słyszy charkot, zbliża się do ostatniej kabiny […]. W środku znaj-duje Bibo – gapiącego się przed siebie błęd-nym wzorkiem i Rina, który przeklinając, podtrzymuje go pod pachami”, s. 26).

Zaproponowane wyżej myślenie w ka-tegoriach opozycji jest zatem dalekie od strukturalistycznego dążenia do porząd-kowania tego, co wymyka się wszelkim ry-gorom. Tendencję tekstu do „wymykania się” można zaś uchwycić, stosując trzecią

strategię lektury. Chodziłoby o podąża-nie za chaotyczną linearnością utworu. To pozornie oksymoroniczne określenie pozwala, moim zdaniem, uchwycić wie-lokierunkową dynamikę utworu, najlepiej widoczną w tekstach zbudowanych na motywie podróży (Autobahn, Pod prąd, Podróż). Podobna zmienność cechuje po-stacie, które podlegają ciągłym, a zarazem płynnym przemianom (Mimowie i kome-dianci, Podróż). Równie niestabilne są kultu-rowa płeć i seksualność narratora-bohatera, przybierającego w każdym z fragmentów inną, otwartą na przekształcenia maskę.

Zarysowawszy trzy możliwe podejścia do prozatorskiego debiutu Tondellego, za-mierzam jednak przekornie i nieco po der-ridiańsku argumentować, że na tom wło-skiego autora warto odpowiedzieć własną kontrasygnaturą, czyli osobistą, wynikającą z zanurzenia w tekście lekturą. Jeśli o mnie chodzi, to zaufałam energii i wielokierun-kowości płatającej figle narracji. Owszem, czytałam, uwzględniając kontekst historycz-noliteracki. Nie mogłam też zrezygnować z szukania, wprowadzających mimo wszyst-ko minimalny porządek, opozycji. To jednak tylko kilka oplatających utwór osi, które po-zwalają go oswoić, nie odbierając mu jego odrębności. Odrębności – prywatnej, nie-jednoznacznej, ale także mojej.

Fot. Materiały prasowe

Tytuł Libertyni inaczejAutor Vittorio TondelliWydawnictwo Korporacja Ha!artRok 2012

Page 41: Kontrast marzec 2013

Syreny przeszłości

RecenzujeWojciech Szczerek

Tytuł Lost SirensWykonawca New OrderWytwórnia RhinoRok 2013

Żadnemu co wnikliwszemu me-lomanowi nazwa New Order nie jest obca. Jednak zespół nigdy nie był szerzej rozpoznawalny, mimo posiadania wiernej rzeszy fanów i  swojego komercyjnego

sukcesu. Ich muzyka zawsze pozostawa-ła gdzieś między elektronicznym popem a eksperymentatorstwem, w czym bardzo przypominają Depeche Mode. Piosenek obydwu grup zwykle na szczytach list nie znajdziemy, za to ich koncerty sprzedają się wyśmienicie. W swojej historii New Order przeszedł kilka transformacji: o ile kiedyś kojarzony był głównie z elektronicznymi beatami (Blue Monday) i długimi kawałka-mi instrumentalnymi, o tyle poprzedni oraz najnowszy album zatytułowany Lost Sirens to pop-rock z elementami elektronicznymi. New Order powraca po sześciu latach prze-rwy w nieco zmienionym składzie, ale robi to w nietypowy sposób.

Geneza powstania krążka Lost Sirens jest dość interesująca. Otóż fani zespołu na nowe piosenki czekali już od dawna, bo te nagrane w trakcie sesji do bardzo udanego Waiting for the Sirens’ Call (2005) przeleżały na półce... prawie dziesięć lat! Zaraz po na-graniu zespół planował ich wydanie, jednak rozpad grupy skutecznie to opóźnił. Album więc nie jest regularnym wydawnictwem, a swoistym dopełnieniem poprzednika, co nie oznacza, że mu w czymkolwiek ustępuje.

Otwierające I’ll Stay With You i Sugarcane są najlepszymi miernikami nastroju płyty oraz jej ogólnego muzycznego stylu, jakim jest pop-rock z wyraźnie brytyjskim, trochę

Oasisowym brzmieniem, wsparty oczywi-ście dźwiękami elektronicznymi. Podobnie jest z utworem Hellbent (wydanym zresztą wcześniej na kompilacji Total: From Joy Di-vision to New Order), który uznać można za moment najbardziej drapieżny, najbardziej popowy, ale też najlepszy z całej płyty. Tu też chyba najbardziej da się odczuć upływ czasu, a nader sentymentalni słuchacze mogą się łatwo rozmarzyć.

Na płycie występuje jeden wyjątek od reguły, jaka obowiązywała w pozostałych kawałkach, bo mimo że wiele z nich ma w  sobie wstawki synthowe i elektro-beat, to nie było ich aż tak dużo jak w Shake It Up. Utwór ten jest jednocześnie jednym z nie-wielu, w których pobrzmiewa echo dawnych charakterystycznych brzmień New Order (np. w motywach gitarowych) i którego też było więcej na Waiting for the Sirens’ Call. Jest to jednak kompozycja nieco zbyt roz-budowana melodycznie, więc nie wszystkim może przypaść do gustu. Cały album zamyka nowy, bardzo udany miks I Told You So, który na piosenkę rzuca zupełnie nowe światło – posunięcie zastosowane chyba dla zachowa-nia stylistycznej konsekwencji na Lost Sirens.

Podsumowując – Lost Sirens to dobry album z dobrymi piosenkami, który broni się jako samodzielne wydawnictwo, a nie-koniecznie jako dodatek do poprzednika. Mimo że zespół wydał go raczej dla świętego spokoju niż w celu podbicia list przebojów, bardzo dobrze się go słucha bez względu na wiek utworów. Trudno zresztą zrozumieć, czemu nie zostały one uwzględnione na poprzednim wydawnictwie. Jedynym man-

kamentem muzycznym, jaki można wska-zać jest to, że większość piosenek powiela ten sam schemat, jakim jest rozpoczynanie większości z nich brzmieniami elektronicz-nymi. Te, choć płynnie, to jednak szybko zostają porzucone na rzecz pop-rockowego grania i rzadko kiedy zostają gdzieś później w piosence powtórzone. To takie obiecanki--cacanki, które dezorientują i lekko frustrują tych, którzy oczekiwali więcej.

Można zaryzykować stwierdzenie, że wy-danie tych ośmiu piosenek jako albumu pre-mierowego to lekkie dziwactwo, skoro ze-spół powracający po prawie dekadzie raczy nas identycznym, nieco muzealnym stylem muzycznym, zamiast zafundować comeback z prawdziwego zdarzenia. Uznać należy to jednak za dobre wyczucie czasu i smaku. Świeżość samych piosenek dziś odczuć da się dużo łatwiej przez to, że tak bardzo od-biegają od tego, co słyszy się na co dzień. Mało jest tu elektroniki i to z jednej strony wada dla tych, którzy spodziewali się choćby cienia powrotu dawnych czasów New Order, ale i ogromna zaleta, bo płyta daje odpocząć od sztucznych brzmień, których mamy ostat-nio w muzyce pop za dużo. Lost Sirens można traktować jako domknięcie jednego rozdzia-łu i zapowiedź kolejnego. Jak bowiem moż-na przypuszczać, trzeciej płyty w takim stylu New Order już raczej nie wyda.

41

Page 42: Kontrast marzec 2013

Trudno oceniać film, w którym niby wszystko jest dobrze, tak jak być miało, a jednak coś nie zaskoczyło i efekt końcowy daleki jest od oczekiwań. Taką właśnie produkcją, przynaj-

mniej w moim odczuciu, jest Django Quentina Tarantino. Już na początku wciąga nas świet-nie dobrana tytułowa piosenka, towarzysząca obrazowi wędrujących przez Dziki Zachód czarnoskórych niewolników, zakończona ge-nialnym wprowadzeniem Waltza na ekran. Dalej również jest ciekawie – jak to u najwięk-szego dzieciaka Hollywood – dużo groteski, szczypta absurdu, dobrze skrojone dialogi, czarny humor, tabun krwi i trupów, miej-scami świetne kreacje aktorskie, a jednak… A jednak książęta moich zmysłów mówią „nie”.

Sam nie wiem dlaczego. Nie do końca rozumiem, co sprawiło, że moje spotkanie z  najnowszym filmem Tarantino nie było tak owocne, inspirujące, emocjonujące, jak dajmy na to dwie godziny spędzone z Bę-kartami wojny. Przecież śmiałem się z niektó-rych scen tak, że mało nie spadłem z fotela, zachwycałem się rolami Christopha Waltza i Samuela L. Jacksona, zapadło mi w pamięci kilka genialnych scen i dialogów, jak choćby kłótnia członków Ku Klux Klanu o źle wycię-te otwory na oczy w białych workach, które zakładali na głowy. Przecież do dziś słucham ścieżki dźwiękowej z tego filmu! A tu ten niedosyt, a tu to ciągle pohukujące w gło-wie „Nie, to nie to, no nie, nie, nie!”. Irytujące to było, nie powiem. Miało jednak i zalety – skłaniało do refleksji. Zmuszało do zajrzenia w głąb siebie i jednocześnie w głąb filmu, by

znaleźć odpowiedź. I chyba po kilku takich seansach wreszcie się udało.

Otóż Django można by podsumować w  taki sam sposób, w jaki Agnieszka Hol-land oceniła Artystę – jako wydmuszkę. Całą powierzchnię tej skorupki pokrywają fan-tastyczne, finezyjne wzory, szlaczki (i Bóg jeden wie, co jeszcze), nad których rysowa-niem Tarantino i jego ekipa spędzili zapewne długie tygodnie, wylewając przy tym hekto-litry potu. Rzecz w tym, że chyba wszyscy oni zapomnieli o tym, iż kiedy zajrzy się do środ-ka przez ową maleńką dziurkę, którą wcze-śniej wypłynęło zmieszane z białkiem żółt-ko, dostrzeże się tam wyłącznie identyczny otworek z drugiej strony. Nic więcej. Pustka. Żadnej substancji, która tchnęłaby życie w te wszystkie fantastyczne malunki na zewnątrz.

Innymi słowy Tarantino użył wszystkich znanych sobie sztuczek i powielił wszelkie używane do tej pory chwyty i schematy, by zrobić film w swoim stylu. I to mu się udało. Nie dodał jednak nic nowego, niczym nie za-skoczył. Przeniósł historię Bękartów wojny na Dziki Zachód, doprawił krwistym sosiwem rodem z Kill Billa i na tym poprzestał. Dopie-ścił oczywiście swoje dzieło w każdym calu, zadbał o najdrobniejszy szczególik, tyle że wyłącznie z zewnątrz. To tak, jakby w   sta-rym aucie polakierować karoserię, założyć złote felgi, obić skórą siedzenia, wstawić do środka genialny sprzęt audiowizualny, a nawet pełną po brzegi lodówkę, ale zapo-mnieć wymienić silnika. Samochód wyje-dzie oczywiście na miasto, wzbudzi zachwyt niczym dzieła autorstwa chłopaków z Pimp my ride, lecz w pewnym momencie stanie na

środku skrzyżowania, po czym zostanie od-holowany do najbliższego warsztatu, gdzie mechanik bezradnie rozłoży umazane sma-rem ręce. W międzyczasie zaś gapie rozejdą się do innych spraw.

Tak właśnie czułem się oglądając Django. Na początku dałem się przyciągnąć zjawi-skowości tej odpicowanej bryki, ale z każdą kolejną spędzoną przy niej minutą czeka-łem na zbliżającą się awarię. Ta oczywiście nie przyszła nagle. Powoli kolejne śrubki luzowały się, a silnik przegrzewał. W końcu wszystko stanęło, a z ekranu zaczęło wiać nudą i dało się czuć zapach nieco podstarza-łych pomysłów i schematów. Wreszcie karo-seria odpadła i moim oczom ukazał się stary, ledwo zipiący silnik, domagający się odpico-wania. Mam nadzieję, że następnym razem Tarantino o nim nie zapomni, bo mogłoby się to skończyć straszliwym karambolem.

Fot. Materiały prasowe

Pimp my Django

RecenzujePaweł Bernacki

Tytuł DjangoReżyseria Quentin TarantinoDystrybutor United International PicturesRok 2012

Page 43: Kontrast marzec 2013

43

Wietnam. Pluton amery-kańskich żołnierzy wy-rzynający w pień swych kolegów z armii komu-nistów. Wszechobecna krew, wrzaski i walające

się po ziemi ludzkie kończyny. Przebudzenie. Prawie puste, nowojorskie metro i zupełnie opuszczona, odcięta od zewnętrznego świata podziemna stacja. Nieludzkie, zdeformowane twarze wyglądające z okien wagonów. Takie obrazy na wstępie (zgodnie z receptą Hitch-cocka na dobry początek filmu) serwuje nam Adriana Lyne w Drabinie Jakubowej. Potem jest już tylko mroczniej i groźniej, zaś atmos-fera stopniowo się zagęszcza. Nic dziwnego, że roboczy tytuł filmu brzmiał Piekło Dantego.

Alternatywna nazwa tego świetnego obrazu angielskiego reżysera (9 ½ tygodnia, Fatalne zauroczenie) odnosi się do dantej-skich scen pojawiających się w filmie, ale ma także wymiar symboliczny. Głównym boha-terem filmu Lyne’a jest Jakub Singer (w tej roli Tim Robbins), weteran wojny w Wietna-mie. Dręczony jest on przez nocne koszmary, które są retrospekcjami tego przerażającego konfliktu. Na jawie zaczyna dostrzegać de-mony, zdające się czyhać na jego życie. Każ-dego dnia bohatera nawiedza uczucie bycia obserwowanym, a po krótkim czasie dowia-duje się, że tego samego doświadczają jego dawni koledzy z wojska. Wspólnie rozpoczy-nają śledztwo, które nie przypadnie do gustu smutnym panom w czarnych garniturach...

Tak w dużym skrócie zarysowuje się fabuła filmu, a to dopiero wierzchołek góry lodowej, której pozostała część kryje w sobie mnóstwo

niespodzianek. Lyne, znany dotychczas głów-nie z filmów dotyczących cielesnej natury czło-wieka, w dziele z 1990 r. dokonał zwrotu o 180 stopni i zwrot ten wyszedł mu jak najbardziej na dobre. Skupiając się w Drabinie Jakubowej na zawiłościach psychiki bohatera, zbudował mroczną, psychodeliczną atmosferę, niemają-cą chyba precedensu w historii współczesnej kinematografii. Poznając stopniowo życiorys Singera i zagłębiając się w jego osobowość, wraz z nim zaczynamy gubić się w zaistniałej chorej sytuacji. Zaskakujące zakończenie da do myślenia z pewnością niejednemu widzo-wi. Obraz Lyne’a niełatwo zakwalifikować po prostu jako ,,horror”, szczególnie w okresie, kie-dy pojęcie to uległo niejako pewnej dewalu-acji, stopniowo zawężając się do estetyki kina gore. W przeciwieństwie do większości współ-czesnych filmów grozy strach i napięcie nie są tworzone w nim za pomocą hektolitrów krwi i ,,potworów wyskakujących nagle zza węgła”, lecz poprzez misternie skonstruowaną atmos-ferę zagubienia, osaczenia i lęku – aczkolwiek mocnych scen również tutaj nie brakuje.

Muzykę skomponował Maurice Jarre, współtwórca takich obrazów jak Stowarzy-szenie umarłych poetów, Ghost, czy też Doktor Żywago. Doskonale oddaje ona i jednocześnie pogłębia mroczny klimat filmu. Wcielający się w rolę Jakuba Tim Robbins perfekcyjnie wypełnił powierzone mu zadanie, odgrywa-jąc skrajne emocje, które targają głównym bohaterem, jego rozpacz, zagubienie i lęk. Obok roli w Skazanych na Shawshank jest to z pewnością jedna z jego najlepszych kreacji. Zdjęcia i efekty specjalne wykonane zostały na wysokim poziomie i pomimo upływu czasu

momentami dosłownie powalają na kolana. Jeśli chodzi o ciekawostki, to Drabina Jakubo-wa z pewnością przypadnie do gustu fanom gry Silent Hill, ponieważ jej twórcy inspirowali się filmem, czerpiąc z niego liczne motywy.

Czy o obrazie Lyne’a można mówić wy-łącznie w samych superlatywach? Niestety nie. Być może osobom nieprzepadającym za tym gatunkiem, Drabina Jakubowa może wydawać się momentami nużąca, znajduje się w  niej bowiem kilka scen rozciągniętych ponad miarę, jednak zaręczam, że warto do-trwać do końca, który okazuje się sporą nie-spodzianką. Z pewnością atutem filmu jest fakt, że należy on do tego gatunku, który nie poddaje się jednoznacznej interpretacji, wy-pełniony jest symboliką (już sam tytuł i imio-na głównych bohaterów odsyłają nas do Starego Testamentu) i daje do myślenia. Tego typu dzieła nie tylko dostarczają nam rozryw-ki, ale także zapewniają prawdziwą, intelektu-alną ucztę. Pewną wskazówką, pomagającą zrozumieć przesłanie obrazu, jak i  samą fa-bułę, są słowa średniowiecznego mistyka Jo-hannesa Eckharta, przytoczone przez jedne-go z filmowych przyjaciół Jakuba, które warto zacytować na zakończenie: „Jedyną rzeczą, jaka płonie w piekle, jest ta część ciebie, któ-ra nie chce rozstać się z życiem. Twoje wspo-mnienia, rzeczy, z którymi jesteś związany. Wypalają się. Lecz nie, by cię ukarać. Uwalnia-ją twą dusze. Jeśli boisz się śmierci i trzymasz się kurczowo życia, zobaczysz diabły, które ci je wydzierają. Ale jeśli się z tym pogodzisz, demony okazują się aniołami, które uwalniają cię od ziemskiej egzystencji. Wszystko zależy od tego, jak to postrzegasz”.

Gdy boisz się śmierci...

RecenzujeMikołaj Szafraniec

Tytuł Drabina JakubowaReżyseria Adrian LyneDystrybutor TriStar PicturesRok 1990

Page 44: Kontrast marzec 2013

Fot. Materiały prasowe

Tworzysz Matrixa tylko jeden raz

RecenzujeKrzysztof Kula

Tytuł Atlas chmurReżyseria Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy WachowskiDystrybutor Kino ŚwiatRok 2012

Zrosnącym zaciekawieniem chło-nąłem kolejne doniesienia na temat produkcji Atlas chmur. Film miał stanowić pośrednio powrót w chwale Wachowskich do czołówki twórców „Fabryki

marzeń”. O  tym, jak ryzykownego zadania podjęli się twórcy Matrixa, stanowi po-wszechnie panująca opinia, że materiał źró-dłowy Atlasu chmur zalicza się do książek z  gatunku „nieprzetłumaczalnych na język taśmy filmowej”. Niezrażeni potencjalny-mi przeszkodami Wachowscy postanowili do spółki z Tomem Tykwerem utkać swoją baśniową wizję świata, w  którym, w  myśl hasła promującego epopeję: „Rodzisz się nie jeden raz”, każda twoja decyzja niesie za sobą szereg mniej lub bardziej przewi-dywalnych konsekwencji.

Epos Wachowskich to moloch w  dobo-rowej obsadzie. Fabuła ukazana w  Atlasie chmur składa się z sześciu historii snutych równolegle, osadzonych w  różnych prze-działach czasowych. Począwszy od wy-darzeń mających miejsce w  początkach XIX  w. aż do dalekiej przyszłości, w  której świat stoi na krawędzi zagłady. Losy kolej-nych bohaterów stanowią konsekwencje działań zarówno ich samych, jak i  innych ludzi z nimi związanych. Jak bowiem rzekł kiedyś pewien myśliciel: „Trzepot skrzydła motyla na jednym krańcu ziemi może spo-wodować tajfun w  przeciwległym zakątku świata”.

Gdy tworz y się fi lm naszpikowany wzniosłymi ideami, a  przy tym pełen ży-ciowych prawd podszytych rozważaniami

filozoficznymi, istnieje spore ryzyko pożar-cia własnego ogona. Niestety, jak pokazu-je historia, geniusz jest zazwyczaj dziełem przypadku, popartego odpowiednią dozą kreatywności i  samozaparcia. Podczas se-ansu Atlasu chmur ma się zaś nieodparte wrażenie, iż Wachowscy usilnie próbowali stworzyć dzieło epokowe, które stanowi-łoby przedmiot nieskończonych dysput i analiz. Przesadnie rozbudowana symboli-ka, gros zabiegów filmowych (pomieszana chronologia, narracja skacząca z jednej osi czasowej na drugą) i podkreślana niemal na każdym kroku epickość produkcji z począt-ku mogą mocno męczyć widza rzuconego na głęboką wodę bez słowa wyjaśnienia. Jeśli jednak odbiorca, początkowo oszoło-miony, upora się z niebanalną konstrukcją filmu, będzie mógł powoli chłonąć wizję łańcucha wzajemnych powiązań, spajają-cych ze sobą kolejnych bohaterów epopei.

Wizualny przepych, świetna scenografia i  odpowiednie oddanie realiów następu-jących po sobie epok to jedna strona me-dalu, przyćmiona, niestety, przez nierówny poziom realizacji wszystkich historii zawar-tych w filmie. Moim zdaniem najgorzej pod tym względem wypada wątek Sonmi-451, będącej futurystyczną wersją niewolnicy, egzystującej jedynie w celu usługiwania in-nym jako kelnerka w restauracji. Ta właśnie „opowieść”, m.in. ze względu na konwencję science fiction, zbyt mocno odwołuje się do poprzednich dokonań rodzeństwa Wa-chowskich. Zarówno w  swej formie (efek-towne w zamierzeniu pojedynki i wymiany ognia, cuchnące sztucznością na kilometr,

momentami siermiężne blue-boxowe tła) jak i w przekazie (mocny ukłon w stronę V jak Vendetta, również w reżyserii Wachow-skich) mówiącym o  poświęceniu jedno-stek dla dobra ogółu i przyszłych pokoleń. Mikstura, jaką jest przedostatni chronolo-gicznie kawałek misternej układanki, ma lekki posmak sfermentowanej potrawy. Z  drugiej zaś strony ucieleśnienie tragedii ciemiężonych ludzi, zmuszanych do ka-torżniczej pracy, z fałszywą iskierką nadziei kołyszącej się zwodniczo na horyzoncie przywodzi na myśl spory kawałek historii obozów zagłady, gdzie jednostka nie sta-nowiła żadnej wartości, będąc zaledwie parą rąk do wyeksploatowania.

Najlepiej zrealizowane wydają się wąt-ki obejmujące XIX-wieczną ekspedycję i świat najbardziej odległej przyszłości. Ich przesłanie jest klarowne (niemalże „łopa-tologicznie” przez twórców wyłożone), co jednak absolutnie nie przeszkadza w  ich pozytywnym odbiorze. Zarówno historia zapadającego na tajemniczą „chorobę” podróżnika, jak i  wątek Zachariasza nie-ustannie nagabywanego do czynienia zła przez nieustępliwego demona podają kon-sekwencje prawa „przyczyny i  skutku” jak na tacy. Mimo wszystko reżyserzy unikają prostego moralizatorstwa i  wartościowa-nia (vide zachowania ww. Zachariasza). Do tego wspomniane wcześniej wierne od-danie realiów morza targającego statkiem nieszczęsnych podróżników wraz z  typo-wymi dla epoki strojami i charakterystycz-nym wysublimowanym językiem pozwala-ją poczuć klimat XIX-wiecznego świata.

Page 45: Kontrast marzec 2013

Tworzysz Matrixa tylko jeden raz

Odległa przyszłość zaś toczy się głównie w  dziewiczej przestrzeni nieskalanej skut-kami ubocznymi nowoczesnej technolo-gii. Teren ten zamieszkuje prymitywny lud kultywujący stare bóstwa i „snujący bajdy” o  czynach przeszłości. To właśnie do tej kolebki cywilizacji wysłana zostaje przed-stawicielka zaawansowanej części społe-czeństwa z misją odszukania remedium na postępującą degradację ich części świata.

Główne przesłanie dwóch innych wąt-ków Atlasu chmur nie jest aż tak klarowne i  jednoznaczne. Jedna z  historii ukazuje losy młodego homoseksualnego artysty, który opuszcza swego kochanka, by trafić pod „opiekuńcze” ramiona kompozytora o mocno przebrzmiałej sławie, usilnie pró-bującego odzyskać utracony blask. Druga zaś skupia się na postaci zaawansowanego wiekiem wydawcy, który popada w tarapa-ty finansowe, w wyniku których trafia do… „domu wypoczynkowego”. O  ile pierwsza historia dość sprawnie balansuje na grani-cy powagi i  humoru, tak druga zbyt moc-no popada w  tony slapstickowej komedii. Takie sceny jak przymusowe czyszczenie twarzy toaletową przepychaczką czy bli-skie spotkanie z kotem na modłę American Pie z  jednej strony bawią, z drugiej jednak zupełnie nie pasują do tonacji całej opo-wieści. Można przyjąć, że losy niedołęż-nego redaktora miały stanowić element niejako rozładowujący napięcie, niemniej, moim zdaniem, ów zabieg nie był w ogóle konieczny, zaś jego wprowadzenie niepo-trzebnie zburzyło tylko misternie budowa-ny klimat filmu.

Gdzieś pośrodku, zarówno jakościowo, jak i  chronologicznie, znajduje się wątek młodej i  ambitnej dziennikarki, której śledztwo wokół korporacji prowadzonej przez wpływowego Hooksa zaczyna za-taczać coraz węższe kręgi. Zwroty akcji, macki władzy zaciskające pętlę na gardle dociekliwej reporterki i  dynamiczna koń-cówka (pościg pieszo-samochodowy przy akompaniamencie wymiany ognia) rów-nież nadają temu włóknu pieczołowicie utkanego płótna, jakim jest historia uka-zana w Atlasie chmur, własnego charakte-ru, stanowiąc ciekawą zmianę klimatu na kino quasi-kryminalne.

Obsada obfitująca w gwiazdy światowe-go formatu stanęła przed ambitnym zada-niem. Jak bowiem stwierdzili krytycy: Atlas chmur to produkcja-marzenie dla każdego szanującego się artysty. Możliwość wcie-lenia się w bagatela sześć różnych postaci (tak pod względem aparycji, jak i charakte-ru) stanowi wyzwanie, pozwalające oddzie-lić przysłowiowe ziarno od plew. Występu-jące obok siebie nazwiska takich gwiazd jak Tom Hanks, Halle Berry, Hugh Grant czy Hugo Weaving to nie tylko gwarancja dobrze wykonanej ekranowej roboty, ale również i mocny wabik na publiczność. Na pewno wieloletnie aktorskie doświadcze-nie wspomnianych osób odegrało niemałą, nomen omen, rolę w  ich dobrych wystę-pach, w jednym, niestety, przypadku stano-wiąc cierń wbijający się w bok (oko?) widza. Jakkolwiek dobrym artystą nie byłby We-aving, jego poprzednia rola demonicznego Smitha w  trylogii Matrix nadal odbija mu

się czkawką. W momencie gdy odgrywany przez niego diabeł nakłania jednego z bo-haterów do czynienia zła, swą gestykulacją, mimiką i  diabolicznym głosem, wygląda jak wypisz-wymaluj niesławny agent, kale-cząc nieco odbiór niektórych wątków filmu.

Tworząc Atlas chmur, Wachowscy wraz z asystą Tykwera z pewnością dokonali jed-nej rzeczy – stworzyli dzieło, które można rozłożyć na czynniki pierwsze, doszuku-jąc się przy powtórnych seansach nowej symboliki, kolejnych interpretacji i  innych smaczków niewidocznych na pierwszy rzut oka. Co jednak wydaje się być więcej niż prawdopodobne to to, że obraz nie zapisze się w kanonach przełomowych filmów XXI w. tak ze względu na momentami zbyt szar-paną i pogmatwaną narrację, jak i nierów-ny poziom jakościowy wszystkich historii snutych przed widzem na ekranie. Film z pewnością wywołać może szereg różnych emocji, mnie jednak najbardziej zaskoczy-ło jedno odczucie – gdy po blisko trzygo-dzinnym seansie i ujrzeniu napisów końco-wych w asyście stopniowo rozjaśniających salę świateł, miałem nieodparte wrażenie brutalnego wyrwania z  innej, baśniowej i  naznaczonej symboliką rzeczywistości, w której „każdy rodzi się nie jeden raz”. Tak mocna immersja w  dzieło filmowe zdarza się coraz rzadziej, zaś Atlas chmur pozwala jej doświadczyć z  niespotykaną intensyw-nością. Dzieło tak przełomowe jak wywoły-wany wielokrotnie do tablicy Matrix tworzy się zapewne tylko jeden raz w życiu, dobry film jednak może zostać wydany na kine-matograficzny świat wielokrotnie.

45

Page 46: Kontrast marzec 2013

Fotoplastykon

Page 47: Kontrast marzec 2013

W ramach dwuosobowego kolektywu Animateria Studio two-rzy również krótkie formy video — klipy, animacje, spoty festiwalowe (m.in. dla festiwali Sacrum Profanum, Selector Festival, Transatlantyk). Uwielbia podróże, góry, snowboard i koszykówkę, lecz nad wyraz pasjonuje go kino, które pozo-staje jego wciąż niezrealizowanym marzeniem.

www.piotrspigiel.com | www.facebook.com/piotrspigiel www.facebook.com/animateriastudio

Fot. Piotr Spigiel

47

Page 48: Kontrast marzec 2013

Eseje

Fot. Flickr, ER (na podstawie mapy A. Leroi-Gourhan)

Ger Thijs to holenderski aktor, reżyser, dramatopisarz i scenarzysta (a z piszącymi aktorami to wiadomo, na dwoje babka wróżyła: oby Tracy Letts, a nie Dario Fo). Wystawiał z popularnością i powodzeniem zarówno klasykę dramatu norweskiego, jak i  współczesnych autorów: Thomasa Bernharda, Edwarda Bonda,

Christophera Hamptona czy Larsa Noréna. Pisuje także powieści: Nieopodal rzek (2002) czy Światłem po oczach (2003), nietłumaczone na język polski, a szkoda, bo mają ładne, obiecujące tytuły. Przypo-mina z  wyglądu prezesa giełdy papierów wartościowych. Sztuka Pocałunek to jesienne spotkanie Kobiety i Mężczyzny. Początkowo nie wiemy o nich nic oprócz tego, że są już starsi, po pięćdziesiąt-ce. Ona to mieszkanka Limburgii, historycznej krainy Niderlandów, podzielonej w 1839 roku granicą, dzielącą do dziś tę prowincję na belgijską Flandrię ze stolicą w Hasselt i południe Holandii ze stolicą w słynnym Maastricht. Istnieje tam także język limburski, uznany za jeden z  oficjalnych języków regionalnych Holandii, którym włada ok. 1,6 miliona ludzi.

Scena 1.Spotkanie należy do tych najciekawszych, bo niespodziewanych.

Na górskim szlaku Kobieta usiadła zmęczona na tej samej ławce, do której zmierzał Mężczyzna. Może stała tam tylko jedna, a może spośród wielu mijanych po drodze czekał właśnie na tę, na której mógł się do niej zbliżyć? Ledwo starcza miejsca na początkową nieśmiałość i budowanie pozorów – Mężczyzna ustala reguły gry między nimi, aby już na starcie pozbyć się możliwych nieporozu-mień. Jej słowa: „Dopiero przed chwilą na niej usiadłam” negują te starania, chcąc znaczyć: nie czekałam na ciebie, ani nie chciałam cię obserwować, ani nie pragnęłam, żebyś usiadł koło mnie. Ale zaraz łagodzi: „Proszę, niech pan usiądzie bliżej”. Cały dramat składa się z  podobnych przypływów i  odpływów. Wywiązuje się rozmowa, podczas której ona raczej milczy. To już jest wspólnota. Mogą na-wzajem milczeć, mówić, patrzeć i słuchać.

Ponieważ Mężczyzna pochodzi ze stron, gdzie się akurat znaj-dują, zwraca uwagę na zmieniający się krajobraz górski, oznaczenia słupków czy nowe pocztówki w centrum turystycznym. Dawniej po prostu „szło się przed siebie”, dzisiaj wszędzie wytyczane są granice. Kobieta jest z Heerlen, uznawanej powszechnie za „gorszą” część pro-wincji. Mieszka w domu, który można zobaczyć z miejsca, gdzie aku-rat siedzą. Właśnie jej mąż rozgania liście hałaśliwym urządzeniem. Może to pierwszy raz, gdy ma okazję usiąść i spojrzeć na swój dom z pouczającego dystansu. Mężczyzna pyta, co by zrobiła, gdyby nagle

ujrzała, jak jej mąż znika z sąsiadką i bardzo długo nie wracają. Speszo-na wstaje, musi już iść, ale zaraz wraca, bo zapomniała torebki. Zdąży jeszcze dodać, że udaje się do Heerlen, bo ma tam ważne spotkanie.

Scena 2.Kolejny etap wędrówki. Na szlaku rozpostarto w niewdzięcznym miej-scu drut kolczasty, przed którym stanęła Kobieta. Mężczyzna poszedł inną trasą i jest teraz po drugiej stronie. Po co istnieją takie granice? Oferuje jej pomoc w przejściu, ale ona początkowo odmawia. Musi się groteskowo przeczołgać pod zagrodzeniem, brudząc sukienkę i narażając na szwank kobiecą dystynkcję. Jego pomoc tylko pogar-sza sprawę: zaczynają się kłócić, po raz pierwszy przełamują do koń-ca maskowaną obojętność i  kurtuazję. Próbował tylko pomóc albo może od początku robił wszystko, by mogła się przed nim otworzyć. Hobby jej męża to myślistwo: z zapałem strzela do zwierząt, podczas gdy ona jest wegetarianką. Zmierza do Heerlen do szpitala, pragnąc całą trzygodzinną drogę przejść pieszo. „Już wiem! Mają pani ampu-tować obie nogi. Chce pani po raz ostatni je porządnie wykorzystać”. To najprawdopodobniej rak. Mężczyzna jest komikiem, „pisarzem na głos”, jak precyzuje. Nie jest to dla niej forma pielgrzymki, pogodze-nia z Bogiem czy losem. Nie traktuje poważnie religijnych nawróceń ludzi w podobnych granicznych sytuacjach. Ale może Bóg ześle jej anioła, który wymaże wszystkie plamy na jej ciele?

Przeprasza, że patrzy się jej w biust. Po takiej otwartości w sło-wach to już nie jest śmiałość, tylko przejaw więzi. Łatwo przejrzeć dno jego wygłupów: „O, za tą całą gadaniną kryje się głęboka me-lancholia, którą bystry obserwator natychmiast wypatrzy”. Oczy mu niezauważalnie wilgotnieją. Opowiada historię, jak to miał zameldo-wać się w recepcji schroniska, gdzie przywitał go mężczyzna prze-brany za maskotę – wielkiego pluszowego niedźwiedzia. Gdy tylko go rozpoznał, zaczął uciekać. Musiał to być jakiś kolega ze studiów aktorskich, który wstydził się tego, że zamiast być teraz na planie filmowym albo deskach teatru, musi zarabiać w ten sposób na życie. Było ich na roku kilkunastu – o większości z nich nigdy później nie usłyszał. Kobieta przed dojściem do szpitala planuje zrobić zakupy; chciałby jej towarzyszyć, mówi że żona chwaliła go zawsze za dobre rady. Ma Pan żonę? „Tak jakby”.

Scena 3.Kobieta zaczyna przejmować jego język, gesty i  bezpośredniość. Mężczyzna otwiera notes, w którym zapisuje swoje wiersze i pomysły

Eseje

Ilustr. Joanna Krajewska

Łukasz Zatorski

Światłem po oczach Ger Thijs, Pocałunek. Sztuka w sześciu scenach

Page 49: Kontrast marzec 2013

na skecze, czytając historię o niej samej. Spotkał pewną kobietę, która w bardzo katolicki sposób szukała uzdrowienia. Po sprzedaniu apteki żyła z mężem jak dostatni emeryci, przyjemnie i beztrosko. „Ale cza-sem bywa ciężkawo, na przykład, gdy po śniadaniu okazuje się, że żadne z nas nie musi nigdzie iść. Wtedy pani wychodzi na spacer… On na polowanie, ale nie pani jest jego zwierzyną…”. Żyją pełnią ży-cia, działają społecznie, uprawiają sport. Mają usamodzielnioną już córkę. Czego może brakować w życiu farmaceutki? Zasuwania wiel-kich szuflad od aptecznej komody? Kobieta dopowiada: „Gdy czło-wiek przestaje pracować, nigdzie już nie przynależy”. Jej mąż nigdy nie chciał dołączyć do miejscowej elity, ludzi sytuowanych i poważa-nych. To chłopski syn, który pragnął tylko polować i pracować w ogro-dzie. Gdy wychodzi czasem na spacer, patrzy na niego z daleka i pyta sama siebie: kto to jest? „Jeśli mąż chodzi na polowania, a żona jest wegetarianką, to wszystko jasne: już nie chcą być razem”.

Żona Mężczyzny jest scenarzystką teatralną, już nie pracuje. Ich syn także jest samodzielny, chociaż nie do końca. Co jakiś czas dzwoni pożyczyć pieniądze, gdyż wpadł w  nałóg hazardu. Dziec-ko wiąże człowieka ze światem, dlatego trzeba się dobrze zastano-wić, zanim się zdecyduje powołać je na świat. Jej córce nic złego się nie przytrafiło. Piękna, mądra, kierownicze stanowisko, kochający narzeczony. Za to jej mąż nigdy nie chciał stąd wyjechać. Zawsze był na nie, ale sama była nie dość stanowcza i odważna, przez co zrzucała na niego gorycz za jednostajny rytm ich życia. Co ma się sobie do powiedzenia po 30 latach? Tuż po żarcie Mężczyzny, że jest „komikiem-mordercą”, który łatwo mógłby ją zamordować w  tym odludnym miejscu, Kobieta ucieka. Od samej siebie.

Scena 4.Przecież to był niewinny wygłup: taki jest jego zawód, mówienia

na głos tego, co wszyscy inni mogą tylko pomyśleć. „I gadanie bred-ni”. Wielokrotnie w myślach zamordował swoją żonę, podobnie jak in-nych ludzi: sprzedawcę, kioskarza, turystę pytającego o drogę. Dziw-ne, że nie powiedziała o chorobie mężowi, ale nieznajomemu już tak. „Niech pan nie myśli, że czuję się nieszczęśliwa”. Żyje z nadzieją, że coś ją jeszcze czeka. „Potem wszystko się ułoży. Nagle stanie się jasne, po co to wszystko było, czemu służyły te trwające całe życie przygotowa-nia”. Może po to właśnie jest ta choroba? Gdy ogarnia ją lęk, kładzie jej rękę na ramieniu. „Dobrze, że pana spotkałam. Cieszę się, że nie jestem teraz sama. Dziwne, że tak się poznaliśmy”.

Scena 5.Na kolejnej ławce – dla nastroju – miało być narysowane przebi-

te serce, a znajdują zużytą prezerwatywę. Wpatrują się w nią, myślą o młodych, którzy nie mogli znaleźć kąta, żeby się kochać. Mogą już teraz mówić wszystko. Jej pierwszy raz był ze starszym bratem ko-leżanki. Nagle obnaża pierś, którą Mężczyzna głaszcze i całuje. Mo-

ment jest pełen napięcia, chociaż z nerwów robi to niezręcznie. Kłót-nia, przekomarzanie się, pretensje. Chciał dać jej „coś, co łapy jej męża już dawno jej nie dają”. Wszystko wychodzi na jaw, przejrzała go na wskroś: to on jest tym komikiem, który poci się w recepcji w śmier-dzącym kostiumie, a potem idzie w wolny dzień na spacer i oszukuje ludzi, że jest kimś wyjątkowym. Ona też nie jest bez winy: często wy-obrażała sobie własnego męża w wannie pełnej krwi albo w garażu z  kulą w  głowie. Zdominowała go i  wdeptywała w  ziemię przez te wszystkie lata, chociaż nie robiła tego umyślnie. Przynajmniej chciała-by być o tym przekonana.

Scena 6.Mężczyzna nie chce, żeby doszła do miejsca, do którego od po-

czątku zmierzała. Powinna zostać z nim. „Chodzenie do szpitala robi z nas chorych; siedzenie w domu, przy kominku, sprawia, że jest nam zimno; nasza tęsknota za towarzystwem czyni nas samotnymi…”. Ob-jęcie i pocałunek. Wiadomym było od początku, że zmierzają do wiel-kiej radości i wielkiego rozczarowania. Mają do przeżycia tylko ten je-den dzień – kilka chwil tylko dla siebie. Po co pytać, czy to musi mieć jakiś sens. Przynajmniej wszystko dzięki temu będzie łatwiej znieść.

*Motyw niespodziewanego i  nieobliczalnego spotkania dwojga

ludzi ogrywany jest w  dramacie współczesnym i  dawniejszym na wielorakie sposoby, urastając do rangi toposu. Związany jest czę-sto z  wrzuceniem postaci w  sytuację przymusowego mówienia (niewielka przestrzeń, zamknięcie, niespodziewane zdarzenie), pro-wadzącej do opowiedzenia swojej historii, najczęściej z  bagażem skrywanych dotąd przykrych doświadczeń i  rozczarowań. Supła-ne w takich okolicznościach relacje pozwalają postaciom na nowo przyjrzeć się zarówno temu, co do tej pory nazywali własnym ży-ciem, jak i sposobowi, w jaki (i komu) pragną się nim podzielić.

Pocałunek Thijsa nie jest rzecz jasna wybitnym tekstem dla teatru; jest to poprawna, dobrze skrojona dialogowo i  sytuacyjnie sztuka, nieprzegadana, którą para średnio zdolnych aktorów jest w  stanie przekuć w  zadowolenie widza z  dobrze oglądanej historii. Najważ-niejsze dla polskiego odbiorcy będą „uniwersalne”, zapewne banalne, prawdy o  granicach przebiegających w  nas samych; wątek podzie-lonej prowincji Holandii, z  której pochodzi dwójka protagonistów, bez zgłębienia historycznego kontekstu będzie pewnie nieczytelny. Teatr psychologizujący, sentymentalny i prostolinijny, dla niektórych zapewne „nazbyt mieszczański”, przypomina raz po raz, w seryjnych produkcjach sztuk podstawowe prawdy i oczywistości, na które my, ponowocześni, nauczeni jesteśmy reagować prychnięciami niczym psy Pawłowa. Niektóre spotkania odmieniają nasze życie na zawsze, reszta tylko na chwilę. Nie wierzcie tym, którzy upierają się, że te pierwsze są ważniejsze.

49

Światłem po oczach Ger Thijs, Pocałunek. Sztuka w sześciu scenach

Page 50: Kontrast marzec 2013

Eseje

Ilustr. Wojciech Świerdzewski

– Wydaje się bardzo ładne – powiedziała, gdy skończyła czytać – ale trochę trudno to zrozumieć! – (Widzicie, nie chciała przyznać się nawet sama przed sobą, że w ogóle tego nie może pojąć.) – Nasuwa to jakieś myśli… ale nie wiem dokładnie jakie! Bądź co bądź, ktoś zabił coś: to jest oczywiste w każdym razie…1

Słowa Alicji wydają się w  pełni oddawać odczucia czy-telnika po lekturze wiersza Jabberwocky Lewisa Carol-la, stanowiącego fragment powieści Alicja po drugiej stronie lustra. Ogólny sens, jak słusznie stwierdza Alicja, można wychwycić, jednak zrozumienie całości wymaga dokładnego wczytania się w tekst. Neologizmy, hybry-

dy leksykalne i, co za tym idzie, wieloznaczność słów sprawiają, że zanim tłumacz zabierze się do przekładania wiersza na swój język, zmuszony jest przede wszystkim dokonać tłumaczenia z  języka Lewisa Carrolla na angielski. Mimo tego wiersz doczekał się wielu polskich wersji, które zostaną tutaj omówione.

TytułRozważania warto zacząć od samego tytułu. Nazwę mitycznego stwora Jabberwocka można etymologicznie wywieźć od słowa jab-ber, co oznacza ‘ożywioną rozmowę, bełkot, gadanie’. Można jednak potraktować kontekst semantyczny drugorzędnie – zdecydowanie większą rolę odgrywa brzmienie słowa i charakterystyczny fonem /dż/ pojawiający się w utworze wielokrotnie (Jubjub, jaws, frabjous, joy). Ponadto ze względu na wielką literę można przypuszczać, że stwór jest jedyny w swoim rodzaju i określenie „Jabberwocky” sta-nowi nazwę własną. Dlatego tłumacze będą raczej dążyli do spolsz-czenia niż do bezpośredniego przełożenia tytułu. Stąd mamy różne realizacje angielskiego fonemu /dż/ (Żabrołak, Żabrołaki, Dziaberlia-da, Dziaberlak oraz Dżabbersmok, Dżabrokłap). Cząstkę wock szczę-śliwie daje się spolszczyć w taki sposób, by była dodatkowym no-śnikiem znaczenia: przyrostek -łak w  wersji Roberta Stillera może nawiązywać do innych stworów mitycznych, takich jak wilkołak. Te odniesienia realizowane są również przez innych tłumaczy: Dżabber-smok w wersji Macieja Słomczyńskiego, Żubrowołka Juliusza Wikto-ra Gomulickiego oraz Dżabrokłap Bogumiły Kaniewskiej, w którym druga część określenia może nawiązywać do kłapania zębami.

Zupełnie odrębnie należy potraktować przekłady Stanisława Ba-rańczaka i Antoniego Marianowicza. W pierwszym wypadku (Dzia-berliada) tłumacz nadaje tytułowi dodatkowy sens, nawiązując do 1 L. Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, przeł. M. Słomczyński, Warszawa 1972, s. 22-23.

eposu heroicznego, przez co również podkreśla przynależność utworu do nurtu literatury pure nonsense, odnoszącej się wielo-krotnie do tego gatunku. Przekład Marianowicza z kolei (Dziwolę-ki) wydaje się bardziej parafrazą niż bezpośrednim tłumaczeniem wiersza. W tekście znajduje się wiele określeń budujących napięcie i grozę sytuacji. Stąd też tytuł stanowi raczej nawiązanie do ogól-nego charakteru tekstu w przekładzie, aniżeli do wersji oryginalnej.

NeologizmyKolejną kwestią wartą omówienia są neologizmy będące jedną z  głównych części składowych wiersza. Najwięcej znajduje się w pierwszej strofie, która powstała najwcześniej, niezależnie od po-wieści2. Na szczęście autor daje Alicji, czytelnikowi oraz tłumaczom, odgrywającego rolę objaśniacza, Humpty Dumpty’ego. Sam Carroll także objaśniał sens pierwszej strofy. Większość słów pojawiających się w niej to z reguły złożenia leksykalne dwóch wyrazów, niekiedy nawiązujące fonetycznie do kolejnego leksemu. Dlatego jedno sło-wo może być nośnikiem znaczenia nawet trzech różnych określeń.

Pierwszy neologizm: brillig tłumaczy się jako ‘godzinę 16:00, gdy zaczyna się gotowanie (ang. broil) potraw do obiadu’3. Stiller, jak i Słomczyński pozostają konsekwentni temu objaśnieniu. W wypad-ku pierwszego wyraz „mrusztławy” odnosi się do rusztu4, a w wersji drugiego – „smaszno” nawiązuje do smażenia. Podobnie czyni Go-mulicki, który jednak rezygnuje z neologizmu na rzecz słownikowego leksemu „podpiekać”. Inni tłumacze odchodzą zarówno od wyjaśnień autora, jak i tych zawartych w powieści. Janusz Korwin-Mikke na przy-kład sugeruje: błyszniało, a Kaniewska – dzionek błyskliwy. Oboje wy-wodzą morfem błys/błysz od angielskiego bril-, przywodzącego na myśl zarówno brylant, jak i przymiotnik „błyskotliwy” (ang. brillant).

Kolejnym dyskusyjnym neologizmem występującym również w pierwszym wersie jest wyraz: slithy. Znowu mamy dwa objaśnie-nia. Humpty Dumpty wskazuje na dwie części tej zbitki wyrazowej: slimy (‘oślizgły, pokryty śluzem’) i lithe (wskazujący według postaci na pewną aktywność, a dosłownie oznaczający ‘gibkość’); Carroll z ko-lei podaje trzeci związek semantyczny: smooth (‘gładki’)5. Większość tłumaczy (łącznie ze swobodnie interpretującym Barańczakiem) 2 L.Carroll, The Annotated Alice – The Defenitive Edition, Introduction and Notes by M. Gardner, New York 1990, przyp. 16 do rozdziału I.3 Ibidem.4 Por. L. Carroll, Po drugiej stronie Lustra, przeł. R. Stiller, Warszawa 1990, s. 121.5 Jabberwocky Glossary, dostępny w Internecie: http://pw1. netcom.com/~kyamazak/myth/alice/jabglossary-e. htm [dostęp 16.01.2013].

Eseje

Katarzyna Northeast

O tym, co tłumacz odkrywa po drugiej stronie lustra

Page 51: Kontrast marzec 2013

Eseje

5151

Page 52: Kontrast marzec 2013

zawiera w swoich spolszczonych neologizmach cząstkę śli- kojarzą-cą się z czymś śliskim, oślizgłym, ale także ze śliną. „Wzorcowy” jest przekład Stillera, który wyznaje swego rodzaju „puryzm translator-ski”, proponujący rozwiązanie ślibki, zawierające „śliskość” i „gibkość”.

O pierwszej strofie utworu można by napisać dłuższą pracę, poświę-coną tylko i  wyłącznie neologizmom. Dwa powyższe przykłady wy-starczą jednak, by sformułować ogólne wnioski dotyczące problemu tłumaczenia neologizmów i  gier lingwistycznych. Przede wszystkim nasuwa się pytanie o podmiot. Kto definiuje świat przedstawiony: autor czy narrator? W dyskusji dotyczącej strategii tłumaczenia Lewisa Carrol-la, Stiller z przekonaniem twierdzi, że neologizmy należy tłumaczyć we-dług intencji autora. Powyższe przykłady potwierdzają to stanowisko – tłumacz rzeczywiście pozostaje wierny intencjom autora. Ostro kry-tykuje przekład Korwin-Mikkego6, odzwierciedlającego zupełnie inną postawę: oparcia własnego tekstu na wolnej interpretacji oryginału. Jak wykażę w  dalszej części niniejszych rozważań tłumacze wielokrotnie wzbogacają tekst własnymi wstawkami, dodają nowe elementy świata przedstawionego. Ponadto warto zastanowić się, czy tekst nie tworzy własnej rzeczywistości niezależnej od pierwotnych intencji autora.

Dziwne stworyWyzwaniem dla tłumacza jest uporanie się z  nazwami stworów wymyślonych przez Carrolla. W wierszu można wyróżnić dwie pod-stawowe kategorie: nazwy genologiczne oraz nazwy własne. Do pierwszych zaliczają się: toves, borogoves oraz raths. Znów z pomocą przychodzi zarówno Humpty Dumpty, jak i ilustrator – John Tenniel, który przygotował rysunki do pierwszego wydania. Zarówno Słom-czyński, jaki i  Stiller bezpośrednio tłumaczą objaśnienia Humpty Dumpty’ego, następnie przekładają wyraz, żeby nawiązywał albo do części składowych wersji angielskiej, albo do wyglądu zwierzęcia. Dla przykładu Słomczyński tłumaczy toves jako jaszmije („jaszczur-ka” i  „żmija”) oraz mome rath jako zbłąkinia („zbłąkana” i  „świnia”). Ważniejsze dla niego jest semantyczne upodobnienie neologizmu do znaczenia podanego przez Humpty Dumpty’ego, czego nie ma w oryginale. Określenie peliczapla z kolei odnosi się bezpośrednio nie do słów Lewisa, lecz raczej do ilustracji Tenniela. Świadczy to o klu-czowej roli ilustracji w pracy tłumacza tekstu Carrolla.

Barańczak przyjmuje inną strategię. Dąży do oddania brzmienia wyrazu, stąd borogoves tłumaczy jako borogowie. Być może znów chodzi o oddanie atmosfery sytuacji lirycznej przez środki fonetycz-ne, czyli nagromadzenie w pierwszej strofie spółgłosek szumiących: brzdęśniało, prztowie, gulbieży, zmimszałe, mrzerzy. Możliwe że Barań-czak próbował zbudować napięcie, oddać grozę sytuacji, szelesz-czących i  szumiących drzew ciemnego lasu za pomocą onomato-pei. Wówczas sens staje się drugorzędny, a ważniejsza jest warstwa brzmieniowa. Naturalnie znaczenie także odgrywa istotną rolę. Okre-ślenie rcie może nawiązywać do wyrazu „ryć” i w taki sposób odnosić się do znaczenia podstawowego (rodzaj zielonej świni).

Drugą grupę stworzeń mitycznych tworzą te opisane w kolejnej strofie, których adresat wiersza ma „strzec się i unikać”. Wielka litera na początku wyrazu (Jabberwocky, Jubjub, Bandersnatch) sygnali-zuje z jednej strony nazwę własną i unikalność, z drugiej zaś – być może hiperbolizuje zagrożenie, które niosą stwory. Nie wszyscy tłumacze trzymają się zasady wielkiej litery. Dla przykładu Stiller

6 Por. R. Stiller, Dyletant w skłopie porcelany, „Literatura na Świecie” nr 7/1980, s. 360.

przekłada nazwę ptaka jako dziubdziub, nie sygnalizując przy tym, że Jubjub jest ptakiem7. Czyni to jednak Barańczak („Omiń Dziup-dziupa, złego ptaka”), Słomczyński („Lub Dżubdżub ptakojęk”) oraz Jolanta Kozak, która znalazła bardzo ciekawe rozwiązanie, wpisując w nazwę cechę charakterystyczną dla tego rodzaju zwierząt i jed-nocześnie zachowując podobieństwo fonetyczne do oryginału – Dzióbdziób. W większości przekładów analogia do wersji angielskiej została zachowana – powtórzenie pierwszej sylaby.

W wypadku kolejnego stwora (Bandersnatch) tłumacze mają jesz-cze większe pole do popisu. Wyraz oryginalny można podzielić na dwie części: bander (archaizm oznaczający przywódcę) i snatch (‘pory-wać’). W większości tłumacze w pierwszej części neologizmu nawią-zują do warstwy brzmieniowej: Bander-, Banda-, Bandro-; w drugiej zaś tworzy się przyrostki, które umieszczają (podobnie jak w  przy-padku Jabberwocka) w kategorii zwierząt: -zwierz, -chłap, -smok.

Zupełnie inaczej carrollowskie stwory nazywa Marianowicz: Trupior i Krwilkołak. Są to słowa odnoszące się do znanych postaci świata fantastycznego. Pierwszy przywołuje na myśl żyjącego tru-pa (zombie), drugi – wilkołaka. Aluzje są tu bardzo wyraźne i zdecy-dowanie odciągają czytelnika od świata Alicji, przez co świat przed-stawiony, mimo że mroczny i groźny, staje się bardziej oswojony.

Przy kwestii świata przedstawionego można się zatrzymać. Naj-bardziej odległa od rzeczywistości carrollowskiej pozostaje wersja Antoniego Marianowicza. Jak wyżej wspomniano, jest to niemal parafraza tekstu. Wystarczy przytoczyć chociażby pierwszą strofę:

Rozeszły się po mrokolicy/ Smokropne strasznowiny:/ Dziwolęk znowu smokolicy/ Ponurzył się w grzęstwiny.

Gdyby autor chciał tłumaczyć całą książkę Carrolla, Humpty Dumpty miałby duży problem albo raczej okazałby się „bezrobot- 7 Tym razem ilustracja nie przyjdzie czytelnikowi z pomocą, gdyż nie występuje na niej ptak Jubjub.

Eseje

Ilustr. Wojciech Świerdzewski

Page 53: Kontrast marzec 2013

Eseje

53

ny”. Tekst Marianowicza jest niewątpliwie ciekawy, melodyjny i pomy-słowy. Brakuje jednak zwierząt carrollowskich, a neologizmy, mimo że błyskotliwie skonstruowane, są o wiele bardziej przezroczyste niż wy-razy oryginalne. Biorąc pod uwagę rozmowę Alicji z Humpty Dump-tym, autorowi raczej zależało na skonstruowaniu wiersza niezrozu-miałego dla odbiorcy. Być może odbiorca dziecięcy miałby problem z tłumaczeniem Marianowicza. W przekładzie tym pierwsza strofa nie jest największym zaskoczeniem. Zmieniono całą fabułę. W orygina-le Jabberwock pada martwy wskutek dosłownego stracenia głowy. W wersji Marianowicza głów tych jest „od groma” (odgrombano smo-czych głów sto), a Dziwolęk nie ginie, lecz śpi. Strofa otwierająco-za-mykająca z kolei przestaje pełnić funkcję klamry kompozycyjnej, lecz raczej sygnalizuje cykliczność wydarzeń. Taki efekt uzyskano przez niedomknięcie przedostatniej strofy. Wersja Marianowicza zatem sta-nowi raczej odległą interpretację wiersza Lewisa Carrolla, przeniesie-nie sytuacji lirycznej w inny wymiar i metaforyzację świata. Dziwolęk bardziej kojarzy się ze złem drzemiącym gdzieś w świecie, któremu można „odrąbać sto łbów”, ale nie można go pokonać.

Rytm i melodiaKwestią, o której tłumacz powinien pamiętać, gdy pracuje nad wier-szem Lewisa jest rytm i  melodia. W  tym utworze odgrywają one ważną rolę. W  rytmie szczególny trud sprawiają jamby charakte-rystyczne dla tekstu angielskiego (dzięki krótkim formom wyra-zowym), a mniej naturalne w języku polskim z powodu dominacji akcentu paroksytonicznego. Najbardziej charakterystyczny jest tu wers otwierający piątą strofę: One, two! One two! And through and through, z którym tłumacze doskonale sobie radzą. Bardzo ciekawe rozwiązanie proponuje Barańczak, który Raz-dwa! zastępuje wyra-żeniem Ba-bach. Czy jest to jedynie kaprys tłumacza, który tak czę-sto odchodzi od oryginału, podkreślając swoją obecność? Raczej chodzi o wierność rytmowi. Podczas gdy Raz-dwa można akcento-wać zarówno oksytonicznie, jak i paroksytonicznie, to w wersji Ba-rańczaka nie ma takiej alternatywy.

Zastosowanie jambu jest szczególnie istotne w strofach V i VI, gdyż oddaje dynamikę walki i radość z odniesionego zwycięstwa. Tłumacze radzą sobie z tym rytmem przez wprowadzenie okrzyków w zestawie-niach z krótszymi formami leksykalnymi (przyimkami, spójnikami, za-imkami) – I rach! I ciach!; Na wskroś!; Na śmierć go w ziem!; O wielny dniu!. Podobnie zachowują wersyfikację analogiczną do wersji oryginalnej, w której rozkład sylab jest stały: 8-8-8-6. Korwin-Mikke tworzy iden-tyczną strukturę, a  Barańczak w  większej części swojego przekładu utrzymuje analogiczny rozkład 9-9-9-7. W  zdecydowanej większości realizacji można zauważyć dbałość o  rytm i  melodię utworu. Wyjąt-kiem jest przekład Stillera, co zostało skrytykowane przez Mikkego. Zresztą spór Stillera z Mikkem8 przywołuje kolejny istotny problem tłu-macza: czy należy pozostać wiernym rytmowi oryginału, czy rytmowi języka, w którym się pisze? Stiller postuluje wierność rytmowi polskie-mu i rymom męskim, jako że melodia oryginału brzmi nienaturalnie.

Tłumacz decydujący się na przełożenie Jabberwocky Lewisa Carol-la musi uwzględnić wiele aspektów utworu: neologizmy, elementy świata przedstawionego, m.in. nazwy stworów wymyślonych przez autora, fabułę oraz warstwę brzmieniową. Każdy tłumacz ma własny sposób podchodzenia do problemu. Marianowicz parafrazuje sytu-ację liryczną, zachowuje jednocześnie zasadę budowania na hybry-dach leksykalnych. Stanisław Barańczak swobodnie traktuje fabułę oraz przemyca własne wyobrażenia świata przedstawionego. Widać dużą różnicę w podejściu do tekstu w zależności od tego, czy znajduje się ono w kontekście powieści, czy niezależnie. Kozak i Kaniewska osa-dzają swoje przekłady w świecie Alicji, dlatego też pamiętają o odbior-cy dziecięcym. W wielu wypadkach widać także korespondencje prze-kładów (wersja Korwin-Mikkego bezpośrednio pozostaje w związku z Żabrołakami Stillera, gdyż jej celem było ukazanie „lepszych rozwią-zań”). Każdy jednak jest na swój sposób oryginalny i przede wszystkim realizuje cel oryginału: zaskakuje, dziwi, bawi, rozśmiesza.

8 Por. J. Korwin-Mikke, Stiller i inni… oraz R. Stiller, Dyletant w skłopie porcelany, „Literatura na Świecie” nr 7/1980, s. 349–368.

Page 54: Kontrast marzec 2013

Ilustr. Katarzyna Domżalska

Artur Wiśniewski

Z piekła rodembajka na dobranoc

Page 55: Kontrast marzec 2013

Eseje

55

Nie da się nie zauważyć, że produkcje Tima Burtona posiadają wiele wspólnych wy różników. Mają one swoją kontynuację w kolejnych jego filmach. Wydaje się za sadne, by mówić o indywidualnym stylu ame-rykańskiego reżysera. Stylu, którego podstawy da się odnaleźć w tradycji filmowej, jak i w tym, co próbu-

jemy nazwać kulturą. Jednym z elementów, które podczas ogląda-nia szybko rzucają się w oczy, są fantastyczne, często bazujące na kontraście, dekoracje. Należy zaznaczyć, że kreowane przez Burto-na światy są znaczące, tzn. wspomagają narrację filmową. Można również zaryzykować twierdzenie, że bogata wyobraźnia reżysera w  połączeniu z  konsekwentnie dobieraną grupą współpracow-ników, począwszy od autorów scenariusza, twórców scenografii, kompozytorów muzyki, kończąc na obsadzie głównych ról, prowa-dzi do powstawania rozpoznawalnych obrazów filmowych1.

Niniejszy tekst poświęcony jest Edwardowi Nożycorękiemu. A do-kładniej temu, co składa się na wspomniany obraz Burtona, i co wy-korzystane zostało, by opowiedzieć, jak wspomnienia mogą stać się podróżą w świat naszych marzeń.

Zaproszenie dla nas przychodzi wraz z  czołówką filmu. W  tym momencie stajemy się uczestnikami historii, której skrawki zostają przed nami odkryte przy pomocy wyselekcjono wanych obrazów, jakie będą powracały w  trakcie oglądania filmu. Charakter pierw-szej sceny każe szukać odwołań do bajki. Taki kierunek interpretacji potwierdzają słowa Wojciecha Burszty, antropologa kultury: „(…) bajka narodziła się w  momencie, kiedy ludzie usiedli przy ogniu i  zaczęli opowiadać o  wydarzeniach ze swojego życia. Twórczość ustna ma to do siebie, że zawsze jest wariantowa. Każda kolejna opowieść coś dodaje, a coś odejmuje2”.

W  pierwszych piętnastu minutach filmu poznajemy miejsce po-chodzenia Edwarda. Jest nim opuszczony zamek, kryjący w  sobie ekspresjonistyczne wnętrza. Już w planie ogólnym, po tym jak Diana Wiest dojeżdża do bramy, za którą odkryje magiczny ogród, prezen-tuje się jako miejsce opuszczone, niebezpieczne, straszne. Zamek otoczony jest wysokimi, szarymi murami. Posiada strzeliste wieżycz-ki utrzymane w  stylu gotyckim. Z  murów wyrastają nienaturalnej wielkości postacie zwierząt, pochodzących jakby z zaświatów. Sama obecność gotyckiej architektury, przestrzeni zniszczonego zamku będącego miejscem prawdopodobnie przeklętym, jak i towarzyszą-ca jej aura grozy i tajemniczości, jest sygnałem odwoływania się do gotycyzmu. Podobne zabiegi można zauważyć już w Batmanie, gdzie budowle Gotham City przypominają te z Metropolis Fritza Langa. Film o nieustraszonym bohaterze w masce konstruowany jest w pewnym stopniu na opozycji kolorystycznej. Dotyczy to Jokera oraz Batmana. Pierwszy wygląda pstrokato, drugi – to ponury gość w ciemnym ko-stiumie3. Podobny kontrast, choć o odmiennym znaczeniu, znajdzie-my również w Edwardzie Nożycorękim. Wyjątkowość Edwarda wynika m.in. z  czarnego stroju. Demoniczny wygląd głównego bohatera w połączeniu z niesamowitymi przestrzeniami zamku są kolejnymi cechami wyróżniającą postaci gotyckie4.

Scena w ogrodzie ukrytym za brzydotą zamku wypełniona jest niesamowitymi postaciami zwierząt pokazywanymi w zbliżeniach. Wszystko jednak jest poprzedzone zmianą nar racji poprzez wpro-wadzenie kamery subiektywnej, co nadaje obrazowi dodatkowy walor emocjonalny. Dla lepszego przedstawienia gigantycznych rozmiarów roślinnych figur kamera filmuje je lekko z dołu, dokonu-jąc jednocześnie niepełnych obrotów. Wszystko jest kadrowanew

taki sposób, by na drugim planie budować kontrast z ruinami zam-ku. Wśród filmowanych rzeczy można rozpoznać m.in. najeżonego kota, jaki wystąpił w kreskówce Vincent (1982), czy też pterodaktyla, który posłużył jako rekwizyt głównemu bohaterowi z  filmu Fran-kenweenie (1984), jak i  olbrzymiego węża, budzącego skojarzenia z tym, który pojawił się w Soku z żuka (1988).

Piękno ogrodu i jego niezwykłość podkreślana jest przez muzy-kę. Należy zaznaczyć, że motyw przewodni ścieżki dźwiękowej jest stałym elementem scen o poetyckich walorach. Omawiana scena opiera się na wielowarstwowym kontraście: po ujęciach w  kolo-rowym ogrodzie przenosimy się do wnętrz zamku, gdzie główną funkcję budowania dramaturgii pełnić będzie światłocień, monu-mentalność, deformacja tła, w czym znaleźć można od wołania do filmów grozy (np. Gabinet doktora Caligari [1919], Nosferatu [1922], Dracula [1930], Frankenstein [1931]). W samym zamku naszą uwagę skupiają ogromne schody, kolumny oraz wielkie okna. Pomiesz-czenie pokazywane jest w  kadrach ascetycznych, po zbawionych zbędnych rekwizytów. Parokrotnie użyte plany ogólne służą tu nie tylko wyeksponowaniu monumentalnego charakteru budowli, ale też wspomagają budowanie nastroju grozy. Podobne kadry można zobaczyć w Draculi Toda Browninga.

Próba określenia zasad konstruowania przestrzeni filmowej w  dziełach Burtona wiedzie do pojęcia groteskowości. Realizu-je się ona przede wszystkim na płaszczyźnie dekoracji filmowej. Przykładem tego jest ornamentyka zamku czy też monstrualne, baśniowe figury zwierząt. Posągi na murach i  przed bramą przy-pominają apokaliptyczne istoty. Ich immanentną cechą jest obcość oraz tajemniczość. Podobną funkcję pełnią przedmioty znajdujące się w laboratorium wynalazcy (w tej roli Vincent Price). Dokładniej można je poznać w momencie wspomnień Edwarda, wprowadza-nych za pomocą montażu analogii. Towarzyszy temu najpierw na-jazd na nieruchome oczy bohatera, a potem przenikanie. Grotesko-wość maszyn, notabene podobnych do tych, które można zobaczyć w fabryce z Metropolis, polega na łączeniu ich mechanicznej natury z ludzkim wyglądem. Symboliczną sceną, która porusza w poetyc-ki sposób powyższe kwestie, jest moment, w którym Vincent Price zbliża do robota pierniczek w kształcie serca.

Omawiana groteskowość bliska jest pojęciu niespodzianki, ce-chuje się także raptow nością. W Edwardzie Nożycorękim wymienio-ne składniki realizuje m.in. układ kolorystycznie kontrastujących ze sobą scen. Wyraźne zmiany w tej płaszczyźnie są konsekwencją obecnych przez cały film dwóch przestrzeni – zamku i amerykań-skiego miasteczka. Efekt ten uzyskuje się na skutek „przerywania” pobytu Edwarda w  miasteczku retrospekcjami z  zamku. Wraz ze zmianą przestrzeni zachodzi zmiana narracji. Wspomniany już ko-mizm oraz karykaturalny wizerunek mieszkańców dopełniają kate-gorię groteski5. Świat, do którego trafia Edward, jest dla głównego bohatera czymś obcym. Sytuacja Edwarda przypomina losy po-tworów występujących w filmach grozy. Zdobywane przez Edwar-da doświadczenia powodują zewnętrzną przemianę bohatera. Poza tym tytułowy twór o bladej twarzy pełnej blizn, w czarnym kombinezonie i  nożycami zamiast rąk, musi zmierzyć się z  pra-wami obowiązującymi w  społeczeństwie, zgoła odmiennymi od tych, które panowały w zamku. Marek Haltof zauważa, że istotnym elementem filmów grozy jest relacja monstrum – społeczeństwo: „Analiza zmian, jakim podlegają zaludniające filmowy ekran [mon-stra] (przyp. A.W.), jest więc próbą obserwacji zmian zachodzących

Page 56: Kontrast marzec 2013

Ilustr. Katarzyna Domżalska

w społeczeństwie, czyli próbą analizy społecznej6”. Podobieństwo między Edwardem a  potworami, takimi jak Frankenstein czy Dra-cula, polega na niespełnieniu podstawowych potrzeb emocjo-nalnych. Nie ich natura, lecz brak zrozumienia oraz bliskości czyni z  nich potworów. Los wszystkich monstrów determinuje materia, z  którą muszą zmagać się na co dzień. Dobrym tego przykładem jest chociażby Edward w scenie kolacji. Filmowany jest on w planie półpełnym, stara się chwycić swoimi nożycami groszek. Warto do-dać, że częste przedstawianie tytułowego bohatera w planie pół-pełnym, jak i w półzbliżeniach, z kamerą ustawioną prosto na niego, ma na celu wyeksponowanie monstrualnych rozmiarów nożyc.

Początkowo Edward może jawić się jako ucieleśnienie zła i brzy-doty. Efekt taki daje filmowanie postaci w ciemnościach zamku (na początku filmu wyłania się z  mroku, by pokazać sprzedawczyni kosmetyków swe oblicze). Główny bohater, podobnie jak Franken-stein7, uczy się reagować na otoczenie. Dokonuje się powolna prze-miana mentalna, jak i estetyczna Edwarda.

Odrębność bohatera – monstrum zdeterminowana jest przez jego twórcę – „ojca”. W  przypadku Frankensteina jest nim szalo-ny naukowiec pozbawiony wszelkich wartości etycznych. Bohater Burtona stworzony jest również przez naukowca, ale naukowca ko-chającego poezję i dostrzegającego piękno własnych wynalazków. Sposób, w jaki został wychowany Edward, o czym dowiadujemy się w retrospekcjach, tłumaczy posiadaną przez niego naturę artysty. Uzmysławiają to sceny, w których główny bohater tworzy finezyj-ne figury roślinne, obcina włosy, strzyże psy, rzeźbi anioła w bryle lodu. Podczas aktu kreacji postać Edwarda filmowana jest w  pół-zbliżeniach. Wyeksponowane zostaje w  ten sposób narzędzie, za pomocą którego powstaje dzieło. Na pierwszym planie znajdują się wówczas także emocje artysty, widoczne na jego twarzy.

Scena finałowa filmu, w  której główny bohater ucieka przed mieszkańcami, przypo mina tę z  Frankensteina, gdzie monstrum broni się przed ludem z pochodniami. Los obu jest podobny, gdyż szansa na całkowitą przemianę nie została im dana, czego winą jest postawa tych, których spotkali na swojej drodze. Problem ten do-sadnie określają słowa Jerzego Proko piuka: „(…) odrodzenie się czy przebudzenie ‹‹światła, piękna i dobra››>> w potworze dokonuje się dzięki postawie ludzi, którzy go spotykają: ich zrozumienie i współ-czucie pozwala im za pomnieć o jego powierzchowności i dotrzeć do jego jasnej istoty, a co więcej, jest w stanie tę istotę obudzić8”.

Film Burtona opowiada o  losach Edwarda – dziele wynalazcy, którego intencją było stworzenie robota czującego podobnie jak człowiek. Tajemnica, jaka towarzyszy historii tytułowego bohatera, jest utrzymana do ostatnich scen filmu. Konwencja bajki, wprowa-dzona na samym początku utworu, oraz szereg scen nadających ton komediowy obrazowi sygnalizują, że w warstwie fabularnej od-biorca może natrafić na nieprawdopodobne zdarzenia. Akcja filmu zorganizowana jest wokół perypetii Edwarda. Proces adaptacji ty-tułowego bohatera do nowej rzeczywistości, zakończony ostatecz-nie niepowodzeniem, staje się w filmie źródłem wielu humorystycz-nych sytuacji. Zarazem skłania do refleksji. Postać Edwarda służy również przedstawieniu prawdziwej natury mieszkańców. Doko-nuje się to podczas licznych, bezpośrednich konfrontacji głównego bohatera z  poszczególnymi przedstawicielami miasteczka. Fascy-nacja wyjątkowością tajemniczego gościa, która jest tak bardzo akcentowana podczas pierwszych scen w miasteczku, kontrastuje z tym, co dzieje się po powrocie Edwarda z komisariatu. Wówczas

następuje nagła, wyraźna zmiana stosunku mieszkańców wobec głównego bohatera. Tworzenie tak jasnej do odczytania opozycji powoduje, że negatywna ocena zachowań mieszkańców nie bu-dzi żadnych wątpliwości. Obraz ludzi w  Frankenweenie (1984) jest podobnie skonstruowany. W utworze tym, opartym na klasycznym dziele Jamesa Whale’a, dokonuje się jednak pozytywna przemiana mieszkańców. Jest ona warunkiem szczęśliwego zakończenia opo-wiadanej historii. Odwrotnie dzieje się w Edwardzie Nożycorękim.

Rytm filmu wyznaczony jest przez schemat, który swoje pod-stawy ma w podobieństwie zachodzącym między kolejnymi zda-rzeniami. Sytuacja ta wynika z  zachowania związku przyczyno-wo-skutkowego oraz treści, a  więc składowych poszczególnych sytuacji. Ów schemat zachodzi w  następujący sposób – w  prze-strzeni miasteczka za sprawą wyjątkowych zdolności artystycznych głównego bohatera pojawia się coś, co się wyróżnia z  otoczenia, np. roślinna figura w  kształcie dinozaura, co skutkuje zaintereso-waniem ze strony mieszkańców. Następnie figury o  fantazyjnych formach pojawiają się przed większością domków w  miasteczku. Oczywiście taka konstrukcja akcji nie obowiązuje przez cały film. W drugiej części utworu rozwijać się będzie przede wszystkim wą-tek miłosny, którego zwieńczeniem jest scena finałowa w zamku.

Warto zwrócić uwagę na znaczenie scen retrospektywnych. Pierwsze dwie pojawiają się w  początkowej fazie filmu, ostatnia – w  finalnej. Wszystkie służą przedstawieniu prehistorii główne-go bohatera. O  ile dwie pierwsze budują realizm psychologiczny postaci Edwarda, o tyle ostatnia stanowi metaforyczny komentarz do toczącej się akcji. Jej pojawienie się umotywowane jest znacze-niem, jakie ze sobą niesie. Występujący w niej element krwi zapo-wiada dramatyczne zakończenie opowiadanej historii. Wskazuje także „niedokończenie” Edwarda jako piętno, które ma przesądzić o losach głównego bohatera.

Tim Burton w  Edwardzie Nożycorękim operuje światem styli-zowanym. Można doszu kać się w  nim nawiązań do poetyki bajki i  uczynić ową poetykę za punkt wyjścia do inter pretacji utworu. Ważnymi składnikami konstytuującymi wykładnię omawianego obrazu są widoczne odniesienia do dekoracji niemieckich ekspre-sjonistów. Tim Burton pełnymi garściami czerpie również z właści-wości estetycznych, jakie daje pojęcie groteski. Odwołania do go-tycyzmu i filmów grozy determinują przede wszystkim konstrukcję tytułowego bohatera. Wszystkie wymienione elementy służą bu-dowaniu opozycji na płaszczyźnie mentalnej i  fizycznej między Edwardem a resztą postaci.

Strona wizualna utworu, jak wynika z powyższych przemyśleń, ma istotny wpływ na interpretację filmu. Jednak w moim przeko-naniu wartość Edwarda Nożycorękiego wynika nie tyle z cudow-nych dekoracji, co z obecnych w nim odwołań do powszechnych doświadczeń, takich jak miłość, samotność, przyjaźń, współczu-cie czy smutek.

1 Do częstych współpracowników Tima Burtona należałoby zaliczyć m.in.: Caroline Thompson (brała udział przy pisaniu scenariusza do Edwarda Nożycorękiego, Gnijącej panny młodej, Miasteczka Halloween), Bo Welcha (scenografia do Soku z żuka, Edwarda Nożycorękiego, Powrotu Batmana), Stefana Czapskiego (zdjęcia do Edwarda Nożycorękiego, Powrotu Btamana, Ed Wooda), Danny’ego

Page 57: Kontrast marzec 2013

Eseje

57

Elfmana (muzyka do Edwarda Nożycorękiego, pozostałe filmy Burtona prócz Ed Wooda), Johnny'ego Depp'a (role w Edwardzie Nożycorękim, Ed Woodzie, Jeźdźcu bez głowy, Charliem i fabryce czekolady, użyczał również głosu, np. w Gnijącej pannie młodej).2 W. Burszta, Bajki te lubię ogromnie, rozmawiała E. Ciapara, „Film” 2006, nr 12, s. 41–42.3 Zob. J. Szyłak, O świecie Batmana, „Kino” 1991, nr 6, s. 11–13.4 Zob. Gotycyzm, [hasło w:] Słownik literatury polskiej XIX wieku, pod red. A. Kowalczykowej i J. Bachórza, Wrocław 2002, s. 323–325.5 Zob. W. Kayser, Próba określenia istoty groteskowości, „Pamiętnik Literacki” 1974, z. 4, s. 272–275.6 M. Haltof, O ewolucji ekranowych monstrów. Natura jako źródło cierpienia, „Kino” 1990, nr 4, s. 34.7 J. Prokopiuk, „Potwór” Frankensteina: Stworzenie, które cierpi i wzdycha do odrodzenia, „Kino”, nr 4/1995, s. 13–14.8 Tamże, s. 14.

57

Page 58: Kontrast marzec 2013

Ilustr. Kalina Jarosz (2)

Nie każdy to wie, ja za to bar-dzo dobrze, że czasami warto powrócić do czasów dzieciń-stwa, aby zweryfikować swo-je wartości moralne. Nie cho-dzi bynajmniej o freudowską

psychoanalizę, nic z tych rzeczy! Dobrze jest po prostu czasami zdobyć się na niewin-ność dziecka i połączyć ją z mądrością na-bytą w ciągu dotychczasowego życia. Oliver Tate z książki Submarine Joe Dunthorne’a stwierdza bardzo mądrze, że dorośli zwykli mawiać, iż  dzieci bywają okrutne, ale mó-wią to tylko po to, aby usprawiedliwić wła-sne okrucieństwo z tego okresu życia, kiedy wszystko wydawało się dozwolone. I  nie byłoby w  tym nic złego, gdyby niektórzy z nich nie zatrzymywali się na etapie tego, pozornie niewinnego, przekonania.

Nad czym to posłowie toczą  ostatnio zażartą dyskusję, wylewając przy okazji po-myje na siebie nawzajem i zwykłych ludzi, których, zdaje się, mają reprezentować? Myślałam, że dysputa dotyczyć miała usta-wy o związkach partnerskich, tymczasem przerodziła się  w dyskusję nad tym, czy równe prawo do wolności istnieje rzeczy-wiście i czy dotyczy tylko osób hetero- czy również homoseksualnych. No tak, to prze-cież poważna kwestia, zastanówmy się nad nią głęboko – przy okazji obrażając każdą inność i odmawiając jej prawa do bycia czę-ścią „zdrowego”, w pełni sprawnego (czyżby więc jednowymiarowego?) społeczeństwa.

Dziwnym jest fakt, że związki partnerskie zostały utożsamione z „lesbijstwem”  i „ge-jostwem”, podczas gdy przecież dotyczą również tradycyjnego modelu rodziny, opartego na mamusi, tatusiu i dzieciach

(byle nie z in vitro!). Skoro jednak już tak się stało, to bardzo bym chciała, aby najgło-śniej krzyczący parlamentarzyści opamię-tali się i  przestali zachowywać jak rozwy-drzone bachory. Widząc niektórych z nich wygłaszających w pocie czoła nasączone nienawiścią słowa, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oto właśnie rozgrywa się przed nami ponury spektakl walki o uprzywilejo-wane miejsce w stadzie. Zupełnie niczym we Władcy Much Williama Goldinga, kiedy to dzieci sprawujące samotne rządy na bez-ludnej wyspie, zapominają o swojej cywili-zowanej części osobowości i dają się opa-nować pierwotnym instynktom.

W Wielkiej Brytanii toczy się polemika nad małżeństwami homoseksualnymi – poziomem absurdu nijak się ma do naszej polskiej, przaśnej debaty… Właśnie tutaj również nie tak dawno odrzucono kościelny projekt mający dopuszczać kobiety spra-wujące urząd pastora do funkcji biskupiej. W  prasie zawrzało, uznano kościół angli-kański za zacofany i nie idący z duchem zmieniającej się rzeczywistości. Co się tym-czasem dzieje w Polsce? No właśnie, w tym świetle nie dziwią najnowsze doniesienia, że polski to w Londynie drugi (po angielskim) najczęściej używany język.

Wracając jednak do „kwestii homoseksu-alnych”... Świat sztuki (nie tylko wizualnej) naprawdę byłby uboższy, gdyby nie istnieli wysoce kreatywni artyści, czasami wręcz obnoszący się ze swoją seksualnością. Nie twierdzę bynajmniej, aby stanowiło to ja-kąkolwiek uprawnioną formę klasyfikacji, wręcz przeciwnie – chciałabym pokazać, że orientacja seksualna, podobnie jak płeć, jest zupełnie nieistotna, jeśli chcemy wi-dzieć w każdej ludzkiej jednostce osobę: ze wszystkimi jej negatywami i pozytywami, do których nie powinniśmy zaliczać oso-bistych preferencji (i nie mówię tutaj o de-wiacjach, choć i te zajmują w świecie sztuki ważne miejsce). Wystarczy, że wspomnę chociażby biseksualne ekscesy Fridy Kahlo, postać uwielbianego nie tylko przeze mnie Freddy’ego Mercury’ego albo brytyjskie-go mistrza ekspresjonizmu, Francisa Baco-

na, czy też genialnego projektanta mody, Marca Jacobsa. Niestety, wygląda na to, że życie polityczne znajduje się daleko za ży-ciem gwiazd kultury, wśród których również w Polsce dochodzi do mniej lub bardziej spektakularnych coming-out’ów.

Nie oszukujmy się, w Polsce nawet Billy Elliot byłby tematem tabu, bo jakże tak – chłopiec tańczący w balecie?! Niepodob-na! A w filmie The Kids Are All Right (pol. Wszystko w porządku), z wyśmienitymi ro-lami Annette Bening i Juliane Moore, rodzi-nę tworzą dwie lesbijki i ich dwoje dzieci: dziewczynka i chłopiec poczęci metodą in vitro z nasienia wspólnego ojca. Rodzi to co prawda pewne komplikacje, ale rodzinie udaje się pokonać przeciwności losu i nadal być cudownie szaloną, kochającą się, pod-stawową jednostką struktury społecznej.

Postmodernistyczna metoda dekon-strukcji, stworzona przez Jacques’a Derridę, doprowadziła do rozpadu wielu dotych-czasowych schematów w badaniu tekstu literackiego, a architektów zainspirowała do igrania z zasadami geometrii. Na polu poststrukturalnych badań nad seksualno-ścią i płcią wyróżnia się natomiast postać pionierki teorii odmienności, Judith Butler. Według badaczki, wszystkie kategorie toż-samościowe związane z płcią, gender, są wtórne względem naszych działań, postaw czy oczekiwań. Wprowadzając pojęcie per-formatywności płci, Butler pokazała, że ich pierwotność i naturalność jest iluzją. Wiel-ka szkoda, że w polskim życiu publicznym wciąż dochodzi do bitew o takie właśnie iluzje: narodowościowe, płciowe, religijne etc. Chciałabym doczekać dnia, kiedy nawet współczesny Billy Elliot mógłby poczuć się dobrze, paradując po ulicy jednego z pol-skich miasteczek w pięknych baletkach.

Społeczeństwo, społeczeństwoDyscyplina, posłuszeństwoPsychopaci i zboczeńcySpołeczeństwo, społeczeństwo… (T. Love, Karuzela)

Magdalena Zięba

Ilustr. Kalina Jarosz (2)

Page 59: Kontrast marzec 2013

Krążył kiedyś taki stary dowcip: „Co robi ogrodnik przyłapany na gorącym uczynku? Sadzi głu-pa”. Abstrahując od ewentualnej śmieszności tego żartu, można stwierdzić, że ostatnio zabawa

w sadzenie głupa staje się coraz częściej wi-doczna. Złapana na plagiacie kobieta zajmu-jąca się średniowieczną filozofią argumentu-je, że przesiąknęła ówczesnymi zwyczajami, kiedy przepisywano i kopiowano na potęgę; studentka na egzaminie natomiast po na-kryciu jej na wczytywaniu się w gruby plik kartek formatu A4 krzyczy na egzaminatora, że przecież niczego nie spisała, zatem nie powinna zostać ukarana. Przykłady można by mnożyć i znajdować je w świecie sportu, polityki, kultury i wielu innych.

Za współczesną krainę głupoty uchodzi w oczach wielu sieć internetowa. Jak man-trę powtarza się na setkach stron z cytatami zdanie Stanisława Lema: „Dopóki nie sko-rzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. Z drugiej strony można by przytoczyć inny pogląd, opubli-kowany na którejś ze stron pokroju demo-tywatory, kwejk itp., który w uproszczeniu stwierdza, że 90% użytkowników Internetu to idioci. Jednocześnie jednak 90% uważa, że zalicza się do tych 10% inteligentnych. Powstaje więc pytanie, jaki jest ogólny po-ziom głupoty użytkowników Internetu? Czy to rzeczywiście banda debili, czy może jednak tylko statystyczni przedstawiciele społeczeństwa, wcale nie głupsi od reszty. Po prostu w czasach rozpowszechniania informacji drogą tradycyjnych mediów, ta-kich jak radio, prasa czy telewizja, trudno było się im uzewnętrzniać poza napisami na

murach, listami do redakcji lub telefonami w trakcie określonych programów.

Sytuację komplikuje chyba jeszcze do-datkowo niezwykle dziś popularne zjawi-sko trollowania. Jak wiadomo, pierwotnie słowo troll oznaczało pochodzące z mitolo-gii skandynawskiej postacie zamieszkujące góry, zwykle nieprzychylne ludziom. Czę-sto można je spotkać w grach RPG, które obficie korzystają z mitologicznych moty-wów. Współczesne trollowanie to problem doskonale widoczny i dostrzegany również przez badaczy mediów, którzy poświęca-ją im uwagę w swoich pracach z  zakresu dziennikarstwa internetowego czy psycho-logii. Definicja sformułowana przez Patricię Wallace, odnotowana również w Wikipedii, mówi: „Trollowanie polega na zamierzo-nym wpływaniu na innych użytkowników w celu ich ośmieszenia lub obrażenia (cze-go następstwem jest wywołanie kłótni) poprzez wysyłanie napastliwych, kontro-wersyjnych, często nieprawdziwych prze-kazów, czy też poprzez stosowanie różne-go typu zabiegów erystycznych. Podstawą tego działania jest upublicznianie tego typu wiadomości jako przynęty”.

Rozważania terminologiczne nie są tu istotne. Ważne jest, że trollowanie powodu-je, iż czytając w sieci wiele treści, nierzadko człowiek zastanawia się, czy dany użytkow-nik forum czy innej formy komunikacji jest rzeczywiście skończonym idiotą, czy też po prostu prowadzi jakąś grę. Także wśród trolli bowiem nie brak osób inteligentnych, któ-re bawią się późniejszym zacietrzewieniem pozostałych użytkowników. Ewentualnie dążą do publikacji screenów z danej strony na portalach wyłapujących największe ab-surdy z sieci, najciekawsze cięte riposty itp.

Przyznaję, sam dałem się nabrać przynaj-mniej kilkakrotnie trollom, wdając się w nie-potrzebne dyskusje. W ten sposób jednak postrzeganie tego rzekomego całkowitego zidiocenia sieci internetowej nieco zmie-niłem. Z drugiej strony rodzi to wszystko straszną nieufność – zlokalizowanie praw-dziwego debila na jakimś forum nie jest już takie proste. Przecież to może być jakiś stu-

dent psychologii, który w ramach pracy ma-gisterskiej analizuje wpływ trollowania na reakcje internautów. Albo jakiś doktor, który analizuje funkcjonowanie nowych mediów. Czy jeżeli daję się im nabierać, ja, młody, inteligentny, uznający się za ponadprzecięt-nie uzdolnionego człowiek z wyższym wy-kształceniem, to powinienem już uznać się za internetowego idiotę?

Czasem odnoszę wrażenie, że Internet może napędzać w nas obsesje na punkcie własnego rozumu. „To nie może być praw-dziwe, to musi być troll” – myślę sobie cza-sem. W końcu, będąc człowiekiem rozsąd-nym i wykształconym, nie mógłbym dać się nabrać czwartoklasiście ze Skoroszyc. „A jeżeli on jest jednak rzeczywiście tak głu-pi, by zadać pytanie, dlaczego skoro Jezus był Żydem, to nadano mu hiszpańskie imię? W Hiszpanii pełno Jesusów” – tak brzmiało jego pytanie. Zimny pot oblewa głowę – komentować czy nie komentować. Potem ktoś mi wypomni, że dałem się nabrać znanemu trollowi, a to przecież tak obniża prestiż i  samoocenę. Można po prostu nie komentować – racja. Ale nie pozbawia mnie to wyrzutów sumienia i nie daje odpowie-dzi na fundamentalne pytanie – troll czy nie troll? Idiota czy nie-idiota? Mądry czy głupi? Ilu takich w Internecie?

A może dla świętego spokoju uznam jednak, że zaliczam się do tych durnych 10% internautów? Nie, tak być nie może – to uwłaczałoby mojemu poczuciu oryginal-ności, ponadprzeciętności i nieulegania ma-sowym modom. A w dodatku przez to my-ślenie prawie zapomniałem podlać ogórki w Farmville.

Sadzenie głupaSzymon Makuch

59

Page 60: Kontrast marzec 2013

W zeszłym miesiącu bro-niłem czegoś, co wie-lu uważa za synonim współczesnej tandety i  wszechogarniającego, landrynkowego kiczu.

Otrzymałem przy okazji – chyba po raz pier-wszy od czasów nekrologu Andrzeja Lep-pera – całkiem pokaźny feedback z Waszej, drodzy Czytelnicy, strony. Postanowiłem więc trochę dłużej przytrzymać się tematów kiczowo-tandetnych tekstów kultury i wziąć na warsztat coś, co każdy zna, ale też prawie każdy wyśmiewa: serial Power Rangers.

W tym wypadku nie stoję samotnie na polu bitwy, broniąc ostatniej chorągwi, jak miało to miejsce w temacie Zmierzchu, mam wokół siebie bowiem niewielką garstkę geeków (naj-częściej w wieku 26+), którzy, tak jak ja, widzą w Power Rangers coś więcej niż tylko przery-sowany, wtórny i robiony po kosztach serial dla dzieci. Owszem, w tym wieloodcinkowym, niemal tasiemcowym serialu jest to wszyst-ko, o co jest oskarżany: absurdalne i totalnie liniowe fabuły poszczególnych odcinków, papierowe postacie grane w dość pretensjo-nalny sposób przez półamatorskich aktorów, tandetne sceny walki wycięte z japońskich odpowiedników, surrealistyczna nieraz fabu-ła, której założenia są same w sobie irracjonal-ne. Oto bowiem mistyczny, przypominający Czarnoksiężnika z Oz wojownik/mędrzec/ /geniusz/wizjoner/co tam chcecie – znany też jako Zordon – zbiera drużynę nastolatków, coś tam może wiedzących o życiu, ale przepełnio-nych naiwnym, pozytywistycznym dobrem, po czym łączy ich energię z energią dinozau-rów, aby byli w stanie odeprzeć atak złowro-gich, straszliwych mocy reprezentowanych

przez skrzekliwą Ritę Repulsę. Jak się okazuje w  późniejszych odcinkach, to nie pierwsza drużyna nastolatków połączonych z siłami na-tury, jaką stworzył Zordon, będący funkcjonal-nie duchowym przewodnikiem, mentorem, a także opiekunem (wielokrotnie zrąb fabuły osadza się na tym, że „na wszelki wypadek” Zordon pochował, poukrywał, poopracowy-wał jakieś bronie/machiny/kryształy/okręty itp., gdyby światu groziło niebezpieczeństwo). Powstaje pytanie, dlaczego nie wykorzystał ich od razu, a zasłaniał się nastolatkami (casus Jacksonowskiego Gandalfa, który przecież mógł wezwać orły, żeby przeniosły Froda do Mordoru, aby drużyna nie musiała iść całą drogę)? Ale zostawmy to. Mamy pretensjo-nalnych bohaterów, mamy pretensjonalnych i irytujących antagonistów, mamy sceny walki z japońskich kreskówek. Ulepek i brak wody do popicia – powiecie zapewne. I generalnie rzecz biorąc będziecie mieli rację.

Jest jednak ta grupa zapaleńców, która broni honoru Power Rangers, a za nią sto-ją wyniki oglądalności, które wciąż (!) każą kręcić kolejne serie przygód nastolatków z mocą. Grupa ta oczywiście zdaje sobie spra-wę z naiwności i niedoróbek – także fabular-nych – prezentowanych przez ten serial, stara się jednak poza nimi dostrzec i  inne rzeczy. Oto na przykład motyw mędrca zbierającego drużynę poświęconą jakiemuś wzniosłemu celowi jest stary jak świat i zawsze atrak-cyjny fabularnie (casus Gandalfa...). Wybór nastolatków na głównych bohaterów, choć może się wydawać nielogiczny, po „wgry-zieniu się” w serial ma jednak uzasadnienie: oto bowiem w uniwersum Power Rangers nie ma – podkreślam, bo to ważne – sił po-licyjno-wojskowych, które mogłyby poradzić sobie z  zagrożeniem z  kosmosu. To znaczy, jest policja, ale raczej w funkcji naszej straży miejskiej, a armia formuje się dopiero w póź-niejszych sezonach. Wybór jednostek obda-rzonych wyjątkowymi przymiotami jest więc uzasadniony, bo też motywowany mitami i podaniami bohaterskimi (tam – przypomi-nam – nawet jak jest jakaś armia, to wyjąt-kowa postać ma moc, dzięki której może ją rozgromić bez większego trudu; casus Gan-

dalfa...). Nie mówiąc o tym, że nastoletnią postać łatwiej uformować, żeby była atrak-cyjna dla młodego odbiorcy. Osnowa fabu-larna też wbrew pozorom się rozwija, wątki się przeplatają i  domykają, a  towarzyszy im również rozwój postaci (gdyby nie dość irra-cjonalna zamiana bohaterów w  Power Ran-gers Turbo, w ogóle byłoby super; tam jednak przeważyły czynniki finansowe). W  efekcie szósty sezon Power Rangers in Space to już niemal pozbawiona jednoodcinkowych hi-storii space opera o zdradzie, przebaczeniu, odkupieniu, pokonywaniu własnych słabości i, oczywiście, walce dobra ze złem. A kończy ją epicka bitwa między mieszkańcami Ziemi a najeźdźcami z kosmosu, w której najlepiej widać dojrzałość i rozwój charakterologiczny poszczególnych postaci. Oczywiście nie by-łoby porządnej bitwy bez nagłych zwrotów akcji i epickich, pompatycznych monologów (casus Gandalfa...), dlatego tutaj też takowe dostajemy. I to w całkiem niezłej formie.

Oczywiście za bardzo cenię swój i Wasz czas, żeby nakłaniać do oglądania wszystkich odcinków Power Rangers. Tym bardziej, że są w Internecie całkiem dobre wideostreszcze-nia poszczególnych sezonów; zapaleńcy już się postarali, żeby zsyntetyzować w nich to, co ich zdaniem najbardziej wartościowe. A co nimi kierowało? To samo, co jest immanentną cechą zachodniej popkultury: chęć przeżycia jeszcze raz tego, co nam się kiedyś przyda-rzyło i dobrze to wspominamy. Nazywamy to nostalgią. Dorośli potrafią dać bardzo dużo, byleby jeszcze raz poczuć się jak dzieci, przy-wołać odczucia i doznania, jakie towarzyszyły im w tzw. lepszych czasach. W tym chociażby frajdę związaną z oglądaniem Power Rangers. Bo, nie oszukujmy się, wszyscy to oglądali-śmy. I bardzo wielu z nas to nawet cieszyło. Złudą dorosłości jest przeświadczenie, że to, co nas cieszyło, gdy byliśmy dziećmi, teraz jest infantylne i niegodne naszej uwagi. Za-chodnia popkultura pokazuje, że niekoniecz-nie, że jakie by nie było, nostalgia pozwala nam dostrzec w tym coś wartościowego i – jeszcze raz – móc się tym cieszyć. Mówi się, że dziecięce emocje są najbardziej autentyczne. Może to jest dowód...?

NostalgiaMichał Wolski

Ilustr. Kalina Jarosz (2)

Page 61: Kontrast marzec 2013

W październiku zeszłego roku po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na własne oczy zsyp na śmieci. Nigdy wcześniej nie mieszkałem w blo-

ku, w którym zainstalowano takie urządze-nie. Moje pierwsze wrażenia były całkiem pozytywne – wreszcie jakaś odmiana od ku-błów i kontenerów. W malutkim wiaderecz-ku, takim jak dla dziecka do piaskownicy, które znalazłem pod zlewem w kuchni, nie rozpoznałem od razu zwiastuna przyszłych niebezpieczeństw. Jejku jej!

Tak jakoś zawsze na samym początku za-damawiania się w nowym miejscu, otępieni rozległością ogólnego obrazu, nie zwracamy uwagi na szczegóły. A tam podobno tkwi diabeł. I właśnie tak było z tym wiaderecz-kiem. Podniosłem je wprawdzie, obejrzałem ze wszystkim stron, podrzuciłem i na ko-niec uśmiechnąłem się. – O jakie malutkie. Hi, hi! – pomyślałem sobie. Po tym zabawnym epizodzie nastąpił fragment życia, w którym zaczęły pojawiać się śmieci. W Tesco kupiłem imponujące wory na odpadki – jakieś 120 litrów pojemności! Wrzucam więc tam wszyst-kie śmieci i idę do zsypu. Zsyp ma wlot malut-ki. Za nic w świecie nie wepchnąłbym do nie-go tego wielkiego wora! Nareszcie mój lotny umysł połączył, co było do połączenia. Pod zlewem nie stało wiadereczko do piaskowni-cy. Wór upadł na posadzkę. Śmieci zachrzę-ściły. Osunąłem się na kolana. To małe wiade-reczko to jest mój śmietnik! Jejku jej! Od tego dnia życie moje podporządkowało się zsypo-wi. Worki 120 litrów wyrzuciłem. Do zsypu.

Kolejne dni pozwoliły mi na zrozumienie znaczenia słowa „malutki”. Człowiek wypije

półlitrową buteleczkę coli i pustą wrzuca do śmietnika. Do tego karton po nektarze Caprio i już trzeba biec do zsypu! Można za-pomnieć o zamawianiu największych pizz – puste pudełko, nawet złożone na pół jest za duże, żeby wepchnąć je do zsypu! Zgroza, zgroza, zgroza. I jejku jej!

Podniecam się owym zsypem, gdyż wpły-nął na moje postępowanie w sposób niewy-obrażalny. Żaden autorytet, żadna wzniosła idea czy system religijny nie były w  stanie w moim dotychczasowym życiu w tak prze-możny sposób na mnie wpłynąć.

Bo dzięki zsypowi nauczyłem się na przy-kład segregować śmieci. Co większe butelki i puszki trzeba było nosić do pobliskich kolo-rowych kontenerów. Z tego wynikła kolejna śmieszna historia. Zreferuję ją w tym miejscu. Rozchodzi się trochę o moją aparycję. A do-łączona do tego felietonu podobizna autora nie jest w stanie w pełni oddać subtelności problemu. W skrócie, tak jak, powiedzmy, Clark Kent, kiedy sytuacja tego wymagała, przebierał się za Supermana, tak ja, kiedy nie golę się zbyt długo, przybieram postać kloszarda. Kiedy taki niedogolony brałem w obie ręce po siatce butelek i puszek i dra-łowałem przez osiedle, tzw. stali rezydenci spod sklepu przyjęli mnie z otwartymi ręko-ma. Teoretycznie powinienem to potrakto-wać jako nauczkę i  golić się regularnie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Wieczorem złożyłem obietnicę, zasnąłem, rano już się wykręciłem, nie podniosłem maszynki do golenia. Broda została nietknięta. Wierny po-zostałem tylko zsypowi. Jejku jej!

Chociaż może nie tylko. Gdy się tak za-stanowić, to sporo jest przedmiotów, które w  relacji ze mną (czy z Tobą, drogi czytel-niku) przejawiają taki efekt zsypu. Owszem mówi się, że to z powodu użyteczności, że zaplanował to sam człowiek.

Postarajmy się wyobrazić sobie np. obiad konsumowany bez sztućców. Ostatecznie do zrobienia, ale ręce brudne i poparzo-ne. Sztućce w tym momencie są użytecz-ne – ręce się nie wybrudzą i nie poparzą. Niemniej wydaje się, że nadal istnieje moż-liwość zjedzenia kotleta przy pomocy pal-

ców. Nie do końca. Takiej możliwości nie ma. Kiedy ci patrzą na ręce, musisz mieć w nich sztućce. Atakujesz zupę widelcem? Inni po-wiedzą: – Patrz, jaki głupi!

Nikt nie lubi być nazywany głupim. Dlatego wszyscy jedzą zupę łyżką. Drugi przykład. Portfel więzi nas swoją

użytecznością całkowicie. W duże poprzecz-ne kieszenie pakujemy banknoty – nie w za-mykaną na zamek – bo się pomną. Nikt nie lubi pomiętych banknotów. Drobnych nie wrzucisz do dużej kieszeni – bo wypadną. Musisz zrobić tak, jak ci każą – tak, jak do tego „zachęca” sam portfel. Teoretycznie masz wybór, ale inni cię pilnują. Zobaczy jeden z drugim, jak tak robisz i powiedzą – Patrz! Pakuje banknot tam, gdzie powinny iść drobne, ale głupi!

Nikt nie lubi być nazywany głupim. I tak samo więził mnie zsyp. Nie wepchnę

tam przedmiotów ze zbyt dużym gabary-tem. Inni powiedzieliby, żem głupi! Dlatego godzę się na jego hegemonię i przystałem na jego zasady. Jejku jej!

Ale coraz bardziej mnie ten zsypowy kaganiec uwierał, coraz bardziej miałem ochotę się zbuntować i pokazać, kto tu jest panem. Przecież zsyp jest dziełem rąk ludz-kich, to on powinien być mi podległy, a nie ja jemu! Tylko po to, żeby pokazać zsypo-wi, gdzie jego miejsce – zamówiłem razu pewnego MEGA GIGA PIZZĘ, z kartonem wielkim jak płyta boiska. Oczywiście po skonsumowaniu pizzy (która była całkiem smaczna) musiałem drałować na drugie osiedle, gdzie stały stare, dobre kontenery i  mogłem wyrzucić opakowanie. Sklepowi rezydenci zamachali do mnie przyjaźnie. Kiedy tak szedłem z tym ogromnym karto-nem pod pachą, ludzie się na mnie gapili.

– Patrz, jaki głupi! – wołali za moimi ple-cami i pili colę z puszek. Widziałem puszki, z których pili. Były malutkie. Ja wolę pić colę z dwuipółlitrowych butli! Malutcy niech się trzymają zsypów, ja mam większe potrzeby.

Malutki, autorytety i więźniowie użyteczności

Marcin Pluskota

61

Page 62: Kontrast marzec 2013

Ilustr. Kalina Jarosz (2)Fot. Maciej Margielski

Street photo

62