Kontrast 6/10

52

description

Wakacyjny numer miesięcznika studentów "Kontrast".

Transcript of Kontrast 6/10

Page 1: Kontrast 6/10
Page 2: Kontrast 6/10
Page 3: Kontrast 6/10

Jest w roku parę takich chwil, kiedy człowiek posta-

nawia, że od teraz będzie lepszym człowiekiem czy

studentem. Takim momentem jest Nowy Rok, rozpo-

częcie kolejnego roku akademickiego, pierwszego

semestru, potem drugiego. Takim momentem są też

wakacje. Bezmiar wolnego czasu, zarówno w sensie

fizycznym jak i psychicznym, daje nam poczucie, że

od teraz wszystko będzie inaczej: zadbam o siebie,

poczytam książki, które czekały cały rok, więcej cza-

su poświecę rodzinie i przyjaciołom itd. Oczywiście,

nigdy nic z tego nie wychodzi, ale sam fakt postano-

wienia poprawy jest dużym sukcesem i to właściwie

on nas może prowadzić do podjęcia decyzji. Decyzji,

które często prowadzą do ważnych zmian. Dobrym

przykładem może być grupa Irriblos, Jacek Inglot,

Marek Pieczar czy Anna Skubik – bohaterowie lip-

cowo-sierpniowego numeru „Kontrastu”. Rozmowy

z nimi pokazują, jak można odzyskać często szanse

skazane już na zatracenie i udowadniają, że nie trze-

ba czekać na dogodny moment, by zmienić swoje

życie. Oprócz wywiadów w „Kontraście” znajdziecie

także m.in. artykuł dotyczący dawnych gwiazd estra-

dy które doskonale wykorzystywały swoje szanse.

Może więc oprócz postanowienia poprawy war-

to się zmobilizować i podjąć decyzję? Tu i teraz. Wa-

kacje kiedyś przeminą, a czy warto siedzieć z założo-

nymi rękami, kiedy czas przepływa przez palce?

Joanna Figarska

Zapowiedzi 4

Publicysyka

Bo niektórzy lubią igrać z ogniem 8

Płytka wyobraźnia to kalectwo 14

kultura

„Ja mu chciałem duszę rozpruć...” 16

Fotoplastykon 22

Role zbudowane z doświadczeń 24

Płyta kurzem przykryta 28

„Ona ma tyle lat, ile ma procent wino...” 30

Zapomniane dzieci eposu 34

Recenzje 36

Felietony 43

sPort

Popieram Joe Cole’a 46

Devils mistrzem po raz pierwszy! 48

Street Photo 51

„Kontrast”miesięcznik studentów

przy Instytucie Dziennikarstwai Komunikacji Społecznej

ul. F. Joliot-Curie 15 50-383 Wrocław

e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Bocian, Urszula Burek, Ewa Fita, Grzegorz Frąc, Adrian Fulneczek, Paweł Kuś, Szymon Makuch, Paweł

Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Damian Stańczak, Jędrzej Stęszewski, Monika Stopczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Krzysztof Żyła

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaSkład: Michał WolskiPromocja i reklama: Ewa OrczykowskaKonsultacja: Studio gRraphique

Rozmowa z grupą Irrbloss | Paulina Pazdyka

Urszula Burek

Marek Koptyński

Rozmowa z Jackiem Inglotem | Marcin Pluskota

Rozmowa z Anną Skubik| Joanna Figarska

Agnieszka Oszust

Paweł Bernacki

Rozmowa z Markiem Pieczarem | Szymon Makuch

Pluskota, Orczykowska, Wolski

Magda Oczadły

Mizgalewicz, Stopczyk, Bocian, Rybicki, Wolski, Bernacki, Winsyk

Adrian Fulneczek

Jędrzej Stęszewski

W poszukiwaniu straconych szans

Spis treści

Page 4: Kontrast 6/10

4

…czyli Jan Hrebejk powraca! Jeden z czołowych czeskich

reżyserów ostatnich lat (Pupendo, Piękność w opałach) na-

kręcił kolejną komedię w charakterystycznym dla siebie,

słodko-gorzkim stylu. W jego filmie świat nie jest idealny:

Ona i On, zamiast przysiąc sobie miłość na całe życie, wpa-

dają w pułapkę własnych tajemnic i niedomówień. Jeden

skrywany przez całe życie sekret rozsypuje poukładane i –

wydawałoby się – szczęśliwe

życie kilku osób. Czy miłość

rozgrzesza wszystkie błędy?

Czy coś może być usprawie-

dliwieniem dla kłamstwa?

Szperanie w przeszłości

otwiera przysłowiową pusz-

kę Pandory, bo, jak się oka-

że, każdy w życiu skłamał

choć raz... w kinach od 3

września.

Filmu o takim tytule nie mógł nakręcić nikt inny, tylko Jean-

Pierre Jeunet (Amelia). Jego bohaterem jest Bazil – mężczyzna

z kulą w głowie, którą dostał „w prezencie”, przypadkowo stając

się świadkiem ulicznej strzelaniny. Okazuje się, że każdy dzień

może być jego ostatnim, codziennie ma bowiem 50% szans na

przeżycie. W związku z tą niefortunnością rezolutnie postanawia

pozostały mu czas wykorzystać, by zemścić się na producentach

broni. Upoważnia go do tego

jeszcze jeden fakt: od kuli zgi-

nął w Afryce jego ojciec. Bazi-

lowi pomoże grupa barwnych

postaci, a zemsta będzie na-

prawdę słodka. Film nazywany

„mission impossible po francu-

sku” trafi do kin 10 września.

Pierwszy od ponad trzydziestu lat film Francisa Forda Coppo-

li (Czas Apokalipsy, Ojciec Chrzestny), zrealizowany według

jego oryginalnego scenariusza. To opowieść o rodzinie po-

różnionej przez burzliwe konflikty, tajemnice i zdrady. Akcja

rozgrywa się w artystycznej dzielnicy Buenos Aires, kolebce

wielu sławnych śpiewaków, muzyków, poetów i malarzy, a ty-

tułowe Tetro to imię głównego bohatera, którego brat przy-

jeżdża do boskiego Buenos, by odsłonić ukryte przez niego

w przeszłości tajemnice. Krytycy podkreślają, że Coppoli

udało się stworzyć jedno z najoryginalniejszych i najlepszych

dzieł amerykańskiego kina niezależnego ostatnich lat. W ro-

lach głównych wystąpili m.in. ekscentryczny aktor i reżyser

Vincent Gallo (Buffalo 66, Brown Bunny), słynny aktor Klaus

Maria Brandauer (Pułkownik Redl, Mefisto), a także Carmen

Maura (jedna z ulubionych aktorek Pedro Almodóvara). Film

był wyświetlany podczas 10. MFF Era Nowe Horyzonty. Do kin

trafi na początku września.

Czy w życiu powinniśmy trzymać się przepisów? Czy czasem mo-

żemy zrobić od nich odstępstwo? Czy rozkazy są jak przepisy? Kto

powinien mieć prawo pisać książki z przepisami? Czy gdyby wszy-

scy kucharze zastrajkowali, to nie byłoby wojen? Okazuje się, że

kuchnie polowe odgrywają w czasie konfliktów nie mniejszą rolę

niż czołgi i karabiny, a zaspokajanie apetytów żołnierzy może mieć

przemożny wpływ na losy świata. Bo jak mówi jedna z bohaterek

filmu: dobrze najedzeni żołnierze wysadzają innych w powietrze

o wiele lepiej niż zwykle. Szefowie kuchni polowych w surrealistycz-

nym stylu zaprezentują nam

m.in. jak przyrządzić paprykarz

dla 74 tys. serbskich żołnierzy,

coq au vin dla 500 tys. francu-

skich żołnierzy w Algierii, mary-

nowane grzybki dla sowieckich

okupantów w Czechosłowacji

oraz… zatruty chleb dla ofice-

rów SS. Wszystko w absurdal-

no-groteskowym sosie. Premie-

ra 1 września.

Czeski błąd

Tetro

Kucharze historii

Bazyl. Człowiek z kulą,w głowie

Film

Page 5: Kontrast 6/10

5

Mój żywot nie jest zbyt długi, to prawda. Ale z tego co wyczytałem, oglądnąłem i zaczerp-

nąłem ze źródeł innych – nie zaznano dotychczas w naszym kraju tak nieskromnie upo-

sażonych programów festiwali zajmujących się dziedziną sztuki, jaką jest muzyka. Lata

dopiero półmetek, połowinka jedynie, a na naszej ziemi, przed naszymi oczami zagrali już

między innymi Massive Attack, Hot Chip, Klaxons, Crystal Castles, Calvin Harris, Friendly

Fires i inni światowi niemniej artyści na Open’erze, Selector’ze i festynach pomniejszych.

Piękne czasy nastały, syte i serdeczne. I co lepsze, nie zanosi się, aby chude je miały

zastąpić. Okazuje się, że jak się chce, to można tak zwany „świat” i u nas zorganizować.

Przyznam, że jest to zjawisko budujące, krzepiące i podnoszące na duchu. Podczas kiedy to my wyjeżdżamy na zachodnie prerie

w gorączce złota, okazuje się, że przyjaciele zza Odry zjeżdżają do nas właśnie na muzyczno-kulturalne eldorado. Tymczasem cały

sierpień jeszcze przed nami, przesiedlony OFF Festival, rosnące jak na modyfikowanych genetycznie drożdżach festiwale: Tauron

oraz Audioriver, gdzie dziać się będą cuda, parada atrakcji wszelakich. I to wszystko tu – nieopodal. Może być przepięknie i może

być normalnie.

Tak hasło „sezon ogórkowy” tłumaczy słownik języka polskiego. Umieszczony „w cieniu” na przekór swojej prominencji w okresie

letnim, tak przyjaznym dla człowieka okresie. Jedyne co mogę to pomstować na niego i choć w ułamku zrewanżować się za to

pustkowie wydarzeń artystycznych jakim nas raczy. I rzeczywiście, nie dzieje się nic. Po prostu nic (poza wspomnianymi po stronie

lewej festiwalami będącymi respiratorem życia kulturalno-towarzyskiego). Żaden Rod Stewart nie wyda chociażby kolejnej edycji

swoich największych z największych przebojów, żadna wytwórnia nie puści nędznej plotki o rozpadzie najbardziej podrzędnego

zespołu. Nikt z nikim nie nagra niczego, o nic się nie pokłóci, nikogo nie oskarży o plagiat, nie wpadnie na pomysł założenia ko-

lejnej supergrupy, nie podejmie decyzji o powrocie po nastu latach na scenę. Posucha. Dla kogoś trudzącego się opisem, analizą

i wnikaniem w zależności muzyczno-biznesowego koła to dramat. I nie wynika to pewnie z tymczasowego kryzysu twórczego całej

tej machiny, bo przecież muzycy coś tam tworzą, menadżerowie kreślą trasy koncertowe, krytycy gimnastykują swoje palce nad

klawiaturą, a koncerny grzeją maszyny przygotowane do powielania tysięcy poligrafii nowych wydawnictw. Jednak mimo wszystko

panuje jakaś wszechobecna niemoc, niechęć i zapaść towarzystwa całego. Perpetuum mobile zbiorowego zniechęcenia. A Ty, dro-

gi Czytelniku, spędzając swój leniwy wakacyjny czas na czytaniu tego tekstu, nie zdajesz sobie zapewne sprawy z tego, jak ciężko

jest zapełnić trzy tysiące znaków w okresie tak bezwietrznego nihilizmu muzycznych wydarzeń. Sezon ogórkowy musimy chyba

uznać w takim razie za rzecz naturalną i niezbędną, rządzącą się własnymi zasadami, na które wpływu mieć nie możemy.

Krzysiek Żyła

Blaski i cienie

w cieniu... Okres letniego zastoju w życiu kulturalnym

światła na... Lajnapy polskich festiwali muzycznych ad. 2010

Page 6: Kontrast 6/10

6

Fundacja Teatr Nie-Taki oraz Stowarzyszenie Inicjatyw

Twórczych „Momentum” zaprasza na pierwszą edycję Wro-

cławskiego Festiwalu Ruchu CYRKULACJE, który w dniach

24-30.09. odbędzie się w stolicy Dolnego Śląska. Celem

organizatorów jest umożliwienie wymiany doświadczeń

dotyczących tańca i ruchu teatralnego, jak również przy-

bliżenie szerszemu gronu odbiorców zjawiska, jakim jest

teatr tańca. CYRKULACJE to zaprezentowanie ruchu sce-

nicznego za sprawą projekcji filmów, koncertów, konferen-

cji i warsztatów prowadzonych m.in. przez znanych tance-

rzy i choreografów, jak chociażby Leszek Bzdyl, Katarzyna

Chmielewska, czy Jacek Gębura. Szczegółowy harmono-

gram i informacje dotyczące festiwalu dostępne są na

stronie www.cyrkulacje.com

W większości teatrów sezon ogórkowy trwa przez całe wa-

kacje, jednak dla artystów wrocławskiego Tatru Ad Spec-

tatores dwa miesiące przerwy to stanowczo za długo. Za-

owocowało to tym, że przez cały sierpień widzowie mogli

obejrzeć takie spektakle, jak Biskupi z Biskupina…, Wam-

pir we flakonie, czy Nie kop mi grobu, natomiast 27, 28

i 29 sierpnia „spectatorsi” zaprezentują premierową sztu-

kę Bracia przeklęci. Szczegóły dotyczące miejsca premie-

ry, a także rezerwacji biletów można znaleźć na oficjalnej

stronie teatru www.adspectatores.art.pl

Tuż po wakacjach Teatr Muzyczny CAPITOL zaprasza na

Małą Scenę, gdzie 4 i 5 września widzowie będą mogli zo-

baczyć Livingroom Music – spektakl przygotowany i przed-

stawiony w ramach Nurtu OFF 31. Przeglądu Piosenki

Aktorskiej. Za scenariusz i reżyserię tego muzycznego wi-

dowiska odpowiedzialny jest Jacek Musioł, natomiast na

scenie zobaczymy zespół Repercussion w składzie: Jaro-

sław Jędraś, Bartłomiej Dudek, Jacek Muzioł, Miłosz Rut-

kowski oraz aktora Michała Pietrzaka, którzy udowodnią,

z jak ogromnym bogactwem dźwięków spotykamy się na

co dzień, zwłaszcza we własnym domu...

TeatrCyrkulacje

A w Ad Spectatores...

Livingroom Music

Page 7: Kontrast 6/10

7

Aubrey Drake Graham, kanadyjski raper, wypuścił

debiutancką płytę Thank Me Later, która trafi do

polskich sklepów 28 sierpnia. W 2006 roku pod

pseudonimem Drake, muzyk zaczął tworzyć serię

mixtape’ów. Zwróciły one uwagę wielu wykonawców,

co spowodowało, że zaczął być zapraszany do współ-

pracy przez Jay-Z, Lil Wayne’a, Eminema oraz Mary J.

Blige. Autorski album Drake’a został wyprodukowany

przez Noah Shebiba. Na płycie gościnnie pojawiają

się m.in. Alicia Keys, The-Dream, Jay-Z, Kanye West.

Norweska formacja metalowa Enslaved wraca z no-

wym albumem po dwóch latach od wydania poprzed-

niego krążka Vertebrae. Materiał na Axioma Ethica

Odini, kolejną płytę długogrającą w dorobku kapeli,

powstawał w trzech różnych studiach w Bergen. Za

projekt okładki odpowiada norweski artysta, Truls

Espedal, który współpracuje z zespołem od 2001

roku. W specjalnej edycji albumu znajdzie się rów-

nież winyl z dwoma dodatkowymi kawałkami: Jotun-

blod i Migration. Axioma… pojawi się na półkach 27

września.

Klaxons wydają 23 sierpnia drugą

płytę, Surfing The Void. Muzycy za-

częli pracę nad albumem już w lip-

cu 2007 roku. Wytwórnia Polydor

w marcu 2009 r. odrzuciła jednak

część wcześniej nagranego materia-

łu i zespół musiał jeszcze raz odwie-

dzić studio w lutym 2010. Zmienio-

na wersja krążka powstawała pod

czujnym okiem producenta Rossa

Robinsona znanego ze współpracy

z Sepulturą, Slipknot czy The Cure.

Na pierwszy singiel z płyty wybrano

utwór Echoes, który oficjalnie ukaże

się 16 sierpnia.

W tym roku zespół Disturbed skończył prace

nad piątym już albumem zatytułowanym Asy-

lum. Członkowie kapeli napisali siedemnaście

kawałków we wrześniu 2009 r. Nagrywanie mia-

ło miejsce w lutym 2010 r. w studio w Chicago.

Podobnie jak w przypadku ich poprzedniego

albumu, Indestructible, muzycy sami zajęli się

produkcją materiału. Singiel promujący wydaw-

nictwo nazywa się Another Way To Die i dotyczy

on zagrażającego światu globalnego ocieplenia.

Płyta ukaże się nakładem wytwórni Reprise 31

sierpnia.

Brixton To Brooklyn to tytuł drugiego

albumu piosenkarki i kompozytor-

ki urodzonej w Londynie. Artystka

pracowała sama nad materiałem

przez sześć miesięcy w studiu w No-

wym Jorku. Jak podaje jej oficjalna

strona, krążek „zawiera zaraźliwe,

taneczne rytmy oraz rockowe refre-

ny przyprawione oldschoolowym so-

ulem i łamiącymi serce balladami.”

Pierwszy singiel With Or Without You

ukazał się 16 lipca, ale teledysk do

tego utworu będzie gotowy w oko-

licach dnia premiery płyty, czyli 7

września.

Muzyka

Klaxons – Surfing The Voids

Kirsten Price – Brixton To Brooklyn

Enslaved – Axioma Ethica Odini

Drake – Thank Me Later

Disturbed – Asylum

Page 8: Kontrast 6/10

8

Fot.

Kata

rzyn

a Żo

lik

Page 9: Kontrast 6/10

9

Ogień to takie małe żyjątko. Podobno jeden z rzymskich cesarzy kolaborował z nim i podpalił Rzym, jednak dzielny strażak Sam ugasił brutalnie osmagane przez niego miasto. Ogień obraził się i gdzieś uciekł. Od tej pory bryka sobie po całym mieście, paląc lasy, panicznie bojąc się strażaków

i regularnie dostając ataku szału na ich widok. Jest niebezpiecznym piromanem, bo pali nawet kaftany bezpieczeństwa. Potrafi się sublimować i okresowo zahibernować, topnieje w temperatu-rze, w jakiej kisiel zaczyna…uprawiać jogging. Może posłużyć przeróżnym celom: od palenia wsi, podgrzewania obiadu, smażenia wyborczych kiełbasek, po palenie czarownic lub grzanie meneli

przy koksowniku. Dla Oli i Mariusza z grupy Irrbloss to przede wszystkim towarzysz w tańcu i główny bohater kalejdoskopowo zmieniających się, tworzonych przez nich ruchomych obrazów.

To może zacznijmy od po-

czątku, a właściwie początków,

Waszych początków…

Mariusz Jarymowicz: Moja

przygoda z ogniem zaczęła się kilka

lat temu. Byłem wówczas w trudnym

momencie mojego życia i po prostu

potrzebowałem znaleźć coś nowego,

co mnie oderwie od tych problemów

i jednocześnie da satysfakcję. Które-

goś dnia mój brat ze znajomym przy-

wiózł kilka ogniowych akcesoriów

– mówiąc dosłownie, podpalili kija

i, rzucając go do mnie, powiedzieli:

masz, się pobaw. I tak bawię się po

dziś dzień.

Nikt nigdy nie kształcił Cię

profesjonalnie w tej dziedzinie?

M.J. Nie jestem absolutnym sa-

moukiem. Sporo z tego, co jestem

w stanie obecnie zaprezentować na

naszych pokazach, odkrywałem sam

i własnymi metodami opanowywa-

łem. Ale były też warsztaty u innych,

lepszych i starszych w branży. Warto

wspomnieć jednak, że przez pierwsze

2-2,5 roku mojej zabawy ze sztuką

ognia nie było aż tylu pomocnych rze-

czy, co dzisiaj np. filmików, forów czy

warsztatów.

Aleksandra Klim: Ogniem za-

jęłam się trochę z nudów, bardziej

z ciekawości... Zdając sobie sprawę

z faktu, że jest to żywioł, chciałam

sprawdzić, czy jestem w stanie prze-

łamać swój strach. Tym tańcem zaj-

muję się z dobre sześć, może więcej

lat. Przez ten czas poparzyłam się

może ze dwa razy. Pozostają jeszcze

ogromne kwestie estetyki i znaczenia

tego żywiołu, ale to osobny temat.

M.J. Podczas pewnej kilkudnio-

wej „imprezy ziemniaczanej” zagad-

nąłem Olę,o ognie. Ale ta nie od razu

zdemaskowała się ze swoimi umie-

jętnościami. Dopiero po jakimś cza-

sie wszystko wyszło na jaw i wspól-

nie stworzyliśmy Irrbloss.

Przed naszą rozmową po-

zwoliłam sobie na małe zorien-

towanie się w Waszej branży

i muszę przyznać, że zaskoczyła

mnie liczba osób, które zajmują

się czymś takim jak Wy. Jakby

nie patrzeć – praktycznie każdy

festyn w mniejszym bądź więk-

szym mieście, czy też impreza

plenerowa „okraszona jest”

pokazami fireshow… Nie macie

poczucia, że ogień się trochę

skomercjalizował?

A.K. Bardzo. Tak naprawdę pod-

czas letniego sezonu rzadko kiedy

trafiają się plenerowe imprezy, na

których nie występuje jakiś „ma-

chacz ogniami”. Jeszcze pięć, sześć

lat temu było to zajęcie dość niszo-

we. Na ostatnim Przystanku Wood-

stock zorganizowanym w Żarach był

Bo niektórzy lubią igrać z ogniem

Page 10: Kontrast 6/10

10

chyba tylko jeden chłopak tańczący

z pojami. Był niezły, przygrywali mu

bębniarze, robił wrażenie. Obecnie

mamy już Woodstock Ognia, na któ-

rym można zobaczyć swoisty prze-

krój „typów ogniowych” z Polski.

Czyli konkurencja jest duża?

M.J. Grup robiących fireshow

nie brakuje, trochę ich w Polsce po-

wstało na przestrzeni ostatnich lat.

Nie jest to równoznaczne z tym, że

ich liczba przekłada się na wysoki

poziom prezentowanych przez nich

umiejętności. Tak naprawdę zespo-

łów, które autentycznie nam impo-

nują tym, co są w stanie zaprezento-

wać publice, takich, które wykazują

się doskonałą techniką i mają „to

coś niepowtarzalnego” w sobie jest

kilka. Bardziej ze świata niż z Polski.

Z Polski naprawdę nikt nie

przypadł Wam do gustu?

M.J. Polskie środowisko w tej

branży jest niezwykle hermetyczne.

Nawet jeśli w oko wpadnie Ci poje-

dynczy trik, który uznasz za dobrze

zrobiony, to raczej nikt nie zechce się

podzielić bliżej z Tobą swoją wiedzą,

patentem. Każdy jest maksymalnie

skupiony na własnych umiejętno-

ściach i dąży do tego, aby być rozpo-

znawanym po czymś konkretnym.

A.K. To najczęściej owocuje

pokazami w wykonaniu grup złożo-

nych z samych solistów, czasem soli-

stów pokazujących genialny warsztat

w postaci stu tysięcy trików. Tylko,

że triki po pewnym czasie się powta-

rzają, a rzemiosło, nawet najlepsze,

nadal jest rzemiosłem. A skoro jest

grupa, to chyba nie o to chodzi. Na-

prawdę nie ma w Polsce wielu bardzo

dobrych ekip stawiających na „grupo-

wość” i jednocześnie oryginalność.

A pamiętacie swój debiut?

Kiedy i gdzie miał swoje miejsce?

A: Kilka razy zasilałam awaryjnie

skład nieistniejącej już grupy, przewi-

nęłam się też przez Operę Dolnoślą-

ską. Potem już urodziliśmy Irrbloss.

M.J. Chodzi Ci o pierwszy pokaz

w ogóle, czy o Irrbloss? Pierwszego

nie pamiętam, bo to dawno było.

Z Irrblossem to chyba wesele.

Wesele?!

M.J. Jeszcze bez nazwy, ale już

absolutnie na własne konto.

Dobrze, to jak już tak powoli

dochodzimy do kwestii składu

Irrblossa, to może powiedzcie

coś więcej na temat pozostałej

dwójki.

A.K. Oprócz mnie i Mariusza

występują Magda i Maciek. Mariusz

i ja jesteśmy „rodzicami”, Magda –

„matką chrzestną”, Maciek dobrnął

do nas w tym roku. Na przestrzeni

kilku lat pojawiło się u nas trochę

osób. Tych przetasowań było na-

prawdę sporo.

Ludzie dołączają i rezy-

gnują, bo...

M.J. Boją się ciężkiej, wytężonej

pracy. Talent to nie wszystko. Każdy

występ wymaga ogromnego nakładu

sił, zorganizowania się, profesjonal-

nego podejścia do sprawy. Musimy

przecież trenować. Doszkalać się.

Robić to konsekwentnie, regularnie.

Kto jest u Was szefem, któ-

ry potrząsa człowiekiem, kiedy

naprawdę trzeba zabrać się do

pracy?

A.K. Ja. I dlatego zawsze jestem

lubiana do czasu (śmiech).

M.J. Ja za to jestem dyrektorem

finansowym (śmiech).

A.K. Oj tam, oj tam. Ale wra-

cając do ludzi, to problem polegał

w dużej mierze na tym, że jakkolwiek

Fot. Tomasz Iskrzycki

Page 11: Kontrast 6/10

11

były to sympatyczne osoby, z którymi

można było siąść przy piwie i pożar-

tować, to kiedy przychodziło do stu-

procentowego wypełniania zobowią-

zań zakontraktowanych w umowach,

naszych wewnętrznych umów czysto

dżentelmeńskich, z trudem potrafili

się z tego wywiązać. Zależy nam na

tym, aby nasze działania były profe-

sjonalne i odbywały się zgodnie z pra-

wem, przepisami. Chodzi tu o bardzo

oczywistą sprawę: bezpieczeństwo.

A taka umowa to nie tylko zobowią-

zanie się organizatora do tego, że

np. zapewni nam plac o określonych

wymiarach, położeniu, odpowiednio

oddalony od publiki. To również zo-

bowiązanie w drugą stronę – dla nas,

aby swoją pracę wykonać najlepiej

jak potrafimy. Jeśli nie umie się odpo-

wiednio podejść do tego wszystkiego,

przyjąć do wiadomości, że to już nie

jest tylko zabawa, beztroskie hobby,

ale stosunkowo poważne, zobowiązu-

jące zajęcie, które może dawać także

ogromną satysfakcję, to nie mamy

w ogóle o czym rozmawiać.

Wracając do meritum, obec-

ny skład ustabilizował się jakiś

czas temu.

M.J. Tak. Po odejściu jednego

z naszych kolegów, de facto bardzo

zdolnej, acz leniwej osoby, przyszedł

Maciej - człowiek z równie dużym

potencjałem, niezwykle ambitny,

ciągle uczący się prawideł, według

których funkcjonuje grupa. Solista,

ale już zarażony „grupowością”. Bo

moim zdaniem ciekawsze są kilku-

osobowe układy synchroniczne, dają

lepszy efekt. Ostatnio z „klasycznych

powodów” odeszła od nas kolejna

osoba, zostaliśmy we czwórkę, ale

chyba nam z tym dobrze (śmiech).

A.K. Druga osoba to Magda.

Jest od początku istnienia grupy

i bardzo się zmieniła przez ten czas

Jest niezwykle odpowiedzialna i bar-

dzo sensownie podchodzi do wielu

spraw. Mocno angażuje się w to, co

robimy, naprawdę ciężko pracuje.

Jednocześnie, chyba nie znam czło-

wieka bardziej zdystansowanego do

rzeczywistości niż Magda, co bardzo

nam ułatwia komunikację.

Miałam okazję obserwo-

wać wasze poczynania przed

występem w Centrum Pałacyk

we Wrocławiu w czerwcu tego

roku i muszę przyznać, że ogrom

pracy, jaki musicie wykonać

nie tylko w trakcie występu, ale

Fot.

Kata

rzyn

a Żo

lik

Page 12: Kontrast 6/10

12

przede wszystkim przed nim,

jest imponujący.

A.K. Tak, to prawda. Mało kto

zdaje sobie sprawę z faktu, że wszy-

scy musimy ogarnąć to logistycznie.

Jako ten „grupowy szef” noszę te trudy

na swoich barkach. Pilnuję terminów,

treningów, rozpiski odnośnie tego,

co kto ma zrobić, na kiedy potrzeba

nam nowego sprzętu, gdzie i z jaką

choreografią wystąpimy i mnóstwa,

mnóstwa innych spraw. Sam pokaz

to w porywach jakieś dwadzieścia

procent ogółu naszej pracy.

Jednym słowem przydałby

się tutaj jakiś menedżer.

A.K. Trochę tak, chociaż dobę

czasem można rozciągnąć (śmiech).

M.J. Nie mamy menedżera, więc

wielu rzeczy musieliśmy nauczyć się

sami. Wychodzi nienajgorzej.

Całkiem nieźle sobie radzi-

cie, Wasz grafik występów pęka

przecież w szwach.

A.K. W czerwcu mieliśmy osiem

pokazów. Biorąc pod uwagę, że nie-

którzy z nas pracują na pełny etat,

a inni się uczą, to jest sporo. Takie

obłożenie nie jest jednak regułą.

Wasze występy można oglą-

dać przede wszystkim na terenie

Dolnego Śląska, m.in. w Szklarskiej

Porębie, Srebrnej Górze, Bolkowie.

M.J. Tak. To już nie chodzi o roz-

poznawalność wśród samej publicz-

ności, ale raczej o to, że kojarzą nas

sami organizatorzy, którzy regular-

nie zapraszają nas na różne impre-

zy. Z wieloma z nich nawiązaliśmy

bardzo dobrą współpracę – ostatnio

np. z ekipą z Zamku w Bolkowie oraz

tamtejszym Bractwem Rycerskim.

A.K. Występujemy na najróż-

niejszych imprezach. Są to zloty mo-

tocyklowe, dni miejscowości, impre-

zy historyczne, sylwestry, andrzejki.

Pracujemy też dla dwóch firm even-

towych. Nie chcemy ograniczać się

tylko do jednego typu wydarzeń.

Ostatnio nastąpiła swoista

inwazja bractw rycerskich, to

chyba stało się trochę modne…

A.K. Wiesz, inwazji nie odniosła-

bym tylko do bractw. Wydaje mi się

( i nic w tym odkrywczego), że odkąd

wstąpiliśmy w struktury Unii Europej-

skiej, nastąpił wzrost świadomości tra-

dycji lokalnych. Ale to nie ksenofobia

i nie dzieje się szybko. Ludzie powoli

osadzają się w swoim najbliższym śro-

dowisku regionalnym, i zaczynają mieć

poczucie, że nie muszą milionowy raz

uczestniczyć w imprezie, której główną

gwiazdą jest średniej klasy piosenkarz

Fot.

Kata

rzyn

a Żo

lik

Page 13: Kontrast 6/10

13

znany przez to, że jest celebrytą, i moż-

na go zobaczyć w reklamie proszku do

prania, czy innej kawy. Czasem prza-

śniej znaczy ciekawiej (śmiech). Cza-

sem lądujemy i na takich imprezach.

Na waszych pokazach zo-

baczyć można taniec z ogniem

i iskrami, ale też ze światłem

(led i UV). Jak sami piszecie

na swojej stronie, „włączacie

do nich elementy pochodzące

z kilku odmian tańca brzucha,

czy też tańców afrykańskich”. Ile

średnio trwa taki pokaz?

M.J. Zazwyczaj tańczymy około

pół godziny. Bywa tak, że kontakt

z publicznością jest tak dobry, że wy-

stępujemy dłużej, niż przewiduje to

umowa, czy też ogólny plan imprezy,

na której gościmy. Czasami występu-

ją z nami bębniarze z Poznania (Jem-

be Fola, Samba Fola), zespół ten liczy

15 osób, są z wykształcenia muzyka-

mi. Poznaliśmy ich kilka lat temu na

warsztatach w Srebrnej Górze. Nasze

tańce zyskują przez to inna oprawę.

Ale wracając do czasu trwania poka-

zu, to pamiętam taki jeden pokaz,

kiedy publiczność nie chciała nas

wypuścić i non stop domagała się bi-

sów. Mogliśmy skończyć dopiero wte-

dy, jak pokazaliśmy, że nie mamy już

naszego paliwa. Ale dla nich to też nie

był problem, bo byli gotowi spuszczać

je z motocyklowych baków, chociaż

benzyna kompletnie się do tańca

z ogniem nie nadaje (śmiech).

Na koniec zapytam o naj-

bardziej nurtującą mnie kwestię

– ewentualne wypadki przy pracy.

Ogień to nieokiełznany żywioł. Wy

musicie być nieustannie skoncen-

trowani, obcujecie z nim najbliżej,

jak się da. Zdarzyło się wam nie-

bezpieczne zajście z ogniem w tle?

M.J. Skłamałbym, gdybym po-

wiedział, że ich nie było. Kiedyś jed-

na z występujących z nami dziewcząt

założyła niebawełnianą koszulkę,

która najzwyczajniej w świecie zaję-

ła się ogniem i zaczęła na niej pło-

nąć. Chyba chciała poświecić czymś

więcej (śmiech). Regularnie opalają

się nam rzęsy, włosy, brody, bo wiatr

bywa zdradliwy i czasem zawieje

z niespodziewanej strony.

A.K. Aktualnie mamy na kon-

cie blisko sto występów pod nazwą

Irrbloss. Doświadczenie robi swoje

i pewne czynności wykonuje się już

niemal automatycznie. Stąd i poważ-

nych wypadków brak. A dziewczę,

o którym wspomniał Mariusz, to ist-

na weteranka: łaszki z lycry podpa-

lała na sobie kilka razy i nie szło jej

wytłumaczyć, że to bawełna się nie

topi. Teraz większym kłopotem oka-

zuje się przekonanie publiczności do

chodzenia po rozżarzonych węglach,

bo czymś takim też się zajmujemy.

M.J. Cóż, nie zdarzają się nam

jakieś strasznie niebezpieczne akcje.

To w takim razie na koniec

życzę Wam jak najmniejszej

ilości popalonych rzęs i bród oraz

notorycznego braku paliwa, który

wynikać będzie z nawału pracy,

jaki dosięgnie grupę Irrbloss.

Rozmawiała Paulina Pazdyka

Fot.

Kata

rzyn

a Żo

lik

Page 14: Kontrast 6/10

14

W czasie wakacyjnego szaleństwa

łatwo jest zapomnieć o bezpie-

czeństwie, dlatego 10 lat temu

zapoczątkowano akcję „Płytka wy-

obraźnia to kalectwo”. Poparło ją

już ponad 15 000 osób na stronie

www.plytkawyobraznia.pl oraz 300

osób na portalu społecznościowym

Facebook. Grupą docelową kam-

panii są młodzi ludzie, dlatego tak

ważne jest rozprzestrzenianie infor-

macji w Internecie i pozyskiwanie

w ten sposób zwolenników, którzy

będą czynnie uczestniczyć w całym

przedsięwzięciu. W tym roku ruszyła

XIV edycja kampanii, która potrwa

do końca wakacji. Jej celem jest

ostrzeganie ludzi, przed tragiczny-

mi w skutkach, nieprzemyślanymi

skokami do wody, a także uświada-

mianie, że chwila nierozwagi może

zakończyć się urazami kręgosłupa,

całkowitym paraliżem, a nawet

śmiercią.

Inicjatorem akcji jest Piotr

Pawłowski, prezes Stowarzyszenia

Przyjaciół Integracji. W wieku 16

lat skoczył na główkę do płytkiej

rzeki i od tego czasu jest przykuty

do wózka inwalidzkiego. Jako mło-

dy chłopak był dobrze zapowiada-

jącym się koszykarzem, chodził do

dobrej szkoły i miał wielu przyjaciół.

Skok do wody sprawił, że mężczy-

zna stracił wszystko w jednej chwili

i stał się osobą całkowicie zależną

od innych.

Piotr Pawłowski dba o to, aby

zasięg akcji był jak największy i tra-

fiał do licznego grona osób. Oprócz

promowania akcji za pomocą spo-

tów reklamowych i billboardów,

ma na swoim koncie wiele działań

związanych z kampanią. 24 lipca

w CH Warszawa Wileńska odbyła

się akcja Wakacje z wyobraźnią,

w czasie której dzieci, młodzież i ich

opiekunowie mogli dowiedzieć się,

jak zadbać o swoje bezpieczeństwo,

w tym także podczas wypoczynku

nad wodą. Goście mieli szansę za-

sięgnąć porady u przedstawicieli

Stowarzyszenia Przyjaciół Integra-

cji, Straży Miejskiej, Policji i spe-

cjalistów od ratownictwa z D&S

Rescue System, a także dowiedzieć

się m.in. jak udzielić pierwszej po-

mocy. W tym roku, aby dotrzeć do

jeszcze większej grupy odbiorców,

zorganizowano konkurs na plakat

promujący kampanię. Zwycięska

praca zostanie wykorzystana w ko-

lejnych edycjach „Płytkiej wyobraź-

ni”. O szczegółach będzie można

dowiedzieć się już niedługo na stro-

nie www.plytkawyobraznia.pl.

W tym roku do akcji przyłączył

się także Rzecznik Praw Dziec-

ka, Marek Michalak. Wystosował

on apel do dyrektorów szkół, aby

w okresie przedwakacyjnym zorga-

nizowali spotkania i zabawy edu-

kacyjne, mające informować dzieci

o zagrożeniach związanych z wodą,

o tym jak ich unikać i bezpiecznie

spędzić wakacje.

Woda to niebezpieczny żywioł

i nie tylko skoki do niej mogą być

zagrożeniem życia. Szczególnie

zdradliwa jest rzeka, której nurt

może znieść nas daleko od brzegu.

Najlepiej nigdy nie odpływać za da-

leko, ponieważ nie jesteśmy w sta-

nie przewidzieć, czy nie złapie nas

skurcz albo nagłe osłabienie. Będąc

bliżej brzegu mamy większą szan-

sę na uzyskanie szybkiej pomocy.

Jeżeli jesteśmy amatorami dryfo-

wania na materacach, to również

nie powinniśmy zapuszczać się na

Upalne lato daje się we znaki, dlatego każdy szuka różnych sposobów, aby się ochłodzić. Niektórzy wyjeżdżają w tym celu nad wodę, i niestety, często wybierają miejsca nie przeznaczone do kąpieli

i bardzo niebezpieczne.

Płytka wyobraźnia to kalectwo

Page 15: Kontrast 6/10

15

dalekie wody. Powietrze może zejść

z dmuchanych zabawek bardzo

szybko, a nie wiadomo czy wystar-

czy nam sił, aby wpław wrócić do

brzegu. Przyczyną wielu utonięć jest

także wstrząs termiczny. Ile razy le-

żąc na plaży widzieliśmy ludzi, któ-

rzy chcieli zrobić swoim znajomym

niespodziewany dowcip i wrzucali

ich bez ostrzeżenia do wody? Kie-

dy ciało jest nagrzane i dojdzie do

nagłego kontaktu z zimną wodą or-

ganizm ochładza się i dochodzi do

skurczu powierzchniowych naczyń

krwionośnych, a krew odpływając

nagle do naczyń głębokich powodu-

je przeciążenie serca i niedotlenie-

nie mózgu, co jest przyczyną utraty

przytomności i śmierci w wodzie.

Tegoroczne, gorące lato spowo-

dowało, że od czerwca do 1. sierp-

nia utonęły już 373 osoby, a zgło-

szenia o zatonięciach przyjmowano

już w kwietniu. W 2009 roku odno-

towano 539 zgłoszeń o utonięciach,

a udało się uratować jedynie 171

osób. Do wypadków najczęściej do-

chodziło na kąpieliskach niestrze-

żonych, bądź w miejscach zabro-

nionych. Przyczyną wielu z nich jest

to, że skaczący do wody, nie spraw-

dzają stanu dna i głębokości wody,

zatrważający jest także fakt, że aż

169 osób, które utonęły znajdowało

się pod wpływem alkoholu. Spoży-

cie nawet niewielkiej ilości napojów

wysokoprocentowych może spowo-

dować zmiany w sferze zarówno

psychicznej jak i fizycznej. Wzrasta

prawdopodobieństwo szoku ter-

micznego, a także utraty równowa-

gi i sił, jednocześnie zmniejsza się

zdolność umiejętnej oceny zagro-

żenia. Wypicie tylko jednego piwa

w upalny dzień może skończyć się

tragicznie. Wzrost liczby wypadków

nad wodą nie jest spowodowany je-

dynie brawurowymi zachowaniami

pod wpływem alkoholu i ignorowa-

niem znaków ostrzegawczych, ale

także brakiem opieki nad dziećmi

ze strony dorosłych.

Kiedy dojdzie do wypadku na-

leży zadzwonić pod specjalny nu-

mer ratunkowy 601 100 100. Jest

to już 10. rok współpracy sieci Plus

z służbami WOPR. Dzięki Zintegro-

wanemu Systemowi Ratownictwa

istnieje łączność ze wszystkimi ką-

pieliskami morskimi i mazurskimi,

a tym samym możliwa jest szybka

pomoc ofiarom wypadków. Wystar-

czy, że dyżurny ratownik naciśnie je-

den przycisk, a o wypadku zostanie

powiadomiona służba ratownicza

w danym miejscu. Od roku Polkom-

tel wraz z WOPR są partnerami por-

talu www.601100100.pl, na którym

można znaleźć informacje pogodo-

we i turystyczne związane z pobytem

nad wodą. Jednak głównym celem

strony jest informowanie wczasowi-

czów o niebezpieczeństwach zwią-

zanych z wodą i edukacja prowadzo-

na w tym kierunku.

Wakacje to czas beztroski i od-

poczynku, a jeden nieprzemyślany

skok lub kąpiel w zabronionym miej-

scu może zmienić je w koszmar.

Czasami lepiej zrezygnować z bra-

wury i dalej cieszyć się zdrowiem.

Czy dzięki tegorocznej edycji akcji

„Płytka wyobraźnia to kalectwo”

liczba utonięć i osób sparaliżowa-

nych po skoku do wody, zmniejszy

się, przekonamy się już w przyszłym

roku.

Urszula Burek

Źród

ło: z

ozm

edic

al.c

om.p

l

Page 16: Kontrast 6/10

16

O literaturze, romantyzmie, dzisiejszej Polsce i problemach współczesnego pisarza Jackiem Inglo-tem, pisarzem i polonistą rozmawia Marcin Pluskota.

Marcin Pluskota: Co zmoty-

wowało cię do napisania Porwa-

nia Sabinek?

Jacek Inglot: Już od dawna

chciałem napisać powieść rozlicze-

niową. Bardzo męczyło mnie, że

pokolenie 1989, a nawet 1981,

do którego ja się zaliczam, nie do-

czekało się utworu, który by się tym

pokoleniem zajął w sposób, w jaki

– zachowując wszelkie proporcje –

Kolumbowie. Rocznik 20 Romana

Bratnego zajęli się pokoleniem AK.

Tamta książka była ważna. Odczu-

wałem potrzebę, taką bardzo trady-

cjonalistyczną – nie wiem czy wiele

osób poza mną taką potrzebę od-

czuwało – literackiego rozprawienia

się z tym pokoleniem, a właściwie

z tym co z niego zostało. Po roku

2000 oddałem się głębokiej reflek-

sji i doszedłem do wniosku, że tak

właściwie nie zostało nic, tyle co

w wierszu Norwida: spalone szma-

ty i jakiś popiół. Zastanawiałem się

czy został jakiś diament.

Jako twórca kojarzony

jesteś przede wszystkim ze

środowiskiem science fiction.

Dlaczego zdecydowałeś, że Po-

rwanie Sabinek ma być powie-

ścią realistyczną i nie pokusiłeś

się o metaforę fantastyczną?

Po pierwsze, tam nie było miej-

sca dla fantastyki, a po drugie chcia-

łem napisać powieść realistyczną.

Pisarz, który uważa się za pisarza

przez większe „p” a nie tylko za wy-

robnika pióra czy też wypełniacza

stron, powinien umieć poruszać się

po różnych konwencjach. Pisanie

Porwania Sabinek potraktowałem

jako wyzwanie – chwyt fantastyczny

pewne rzeczy upraszcza. Wplątujesz

bohatera w niesamowite historie i nie

przejmujesz się jego psychiką. Nie

ma miejsca na analizę osobowości,

kiedy musi on walczyć z dużym, zie-

lonym potworem. Fantastyka w tym

sensie spłyca bohaterów. Nie chciał-

bym generalizować, ale większość

autorów parających się fantastyką

niezbyt przykłada się do psychologii

postaci. Chciałem napisać powieść,

gdzie poddałbym bohatera maksy-

malnej wiwisekcji; ja mu chciałem

duszę rozpruć i wywalić wszystkie

organelle wewnętrzne na widok pu-

bliczny. Zrobiłem co mogłem: jedni

krytycy twierdzą, że mi się to trochę

udało, inni że mi się bardzo nie udało,

powieść wywołała mieszane reakcje.

Czyli jakie?

Zasadniczo przeszła bez więk-

szego oddźwięku. Prawdą jest to co

ludzie mówią, że epoka „Solidarno-

ści” jest w tej chwili równie odległa,

jak epoka faraonów czy epoka rzym-

skich podbojów, że to jest zamierz-

chła historia. Jesteśmy „ludźmi dzi-

siejszymi”, żyjemy chwilą i to co się

wydarzyło miesiąc wcześniej wydaje

się tak odległe jakby wydarzyło się

sto lat temu. W tym sensie pomyli-

łem się licząc na żywszy oddźwięk.

Ta tematyka rzeczywiście jest już

historyczna, nie ma się nad czym za-

stanawiać, trzeba robić swoje: dzieci

i pieniądze, a nie rozmyślać o co nam

w tym 1981 i 1989 roku chodziło.

Czy wyszło nam to co miało wyjść?

Jak się z tym czujemy? Czy to rzeczy-

wiście jest „ta” Polska? Problem jest

skomplikowany, w pewnym momen-

cie nawet bohater Porwania Sabinek

nie wie o co mu chodzi.

Skoro tematyka nikogo zbyt-

nio już nie obchodzi czy proble-

mem było wydanie książki?

Sześć wydawnictw odrzuciło ją.

Dopiero wydawnictwo „Otwarte” po-

ważnie podeszło do sprawy ale i tak

w końcowej fazie przestraszyli się,

„Ja mu chciałem „ duszę rozpruć...”

Page 17: Kontrast 6/10

17

że wydają powieść, która chyba ludzi

nie zainteresuje, bo opowiada o rze-

czach historycznych i postanowili to

sprzedać jako romans. Tam nie ma

romansu! Bohater traktuje Martę

jak siostrę. Nie ma między nimi ero-

tyki. Ona znów traktuje bohatera jak

Judasza, jak człowieka, który ją wy-

dał. Pewien internauta kierując się

okładką, stwierdził że Porwanie Sa-

binek musi być „tanim romansem”.

Z zaskoczeniem odkrył, że to jest

zupełnie ale to zupełnie coś innego.

Mnie się ta grafika też nie podoba,

wydawnictwo miało jednak głos de-

cydujący.

Co powinno znajdować się

na okładce?

Obrazek, który nawiązywałby

do jednego z ujęć z Czasu Apoka-

lipsy Francisa Forda Coppoli. Martin

Sheen wynurza się w nim z wody,

jest cały umazany szarozielonym

błotem.

To jest scena tuż przed mor-

derstwem Kurza.

Chciałem pokazać wynurzają-

cego się z błotnistej mazi bohatera,

którego twarz pomalowana by była

jak twarz takiego kibola, na biało

- czerwono. Pokazać: oto człowiek

w bagnie. Z taką okładką zmieniłby

się jej odbiór.

A czujesz się zawiedziony,

że książka nie odniosła zamie-

rzonego skutku?

Każdy, kto rzuca książkę na ry-

nek, chciałby, żeby się dobrze sprze-

dała, żeby to był hit albo bestseller.

Dzieje się oczywiście tak, że 90%

tych książek sprzedaje się tak sobie

i wszyscy pisarze, że tak powiem,

żują tę gorycz.

Wiedziałeś, że tematyka Po-

rwania... może się nie podobać,

musiałeś więc spodziewać się

możliwej porażki czytelniczej.

Czyli przede wszystkim czułeś

się zmotywowany ideologicznie?

Tak. Przez te trzy, cztery lata, bo

tyle pracowałem nad Porwaniem Sa-

binek, coraz bardziej utwierdzałem

się w przekonaniu, że napisałem

coś, co już chyba nikogo nie intere-

suje i problemy z wydawnictwami

tylko potwierdziły moje przypuszcze-

nia. Napisałem książkę troszkę so-

bie a muzom, pogodziłem się z tym.

Parę osób się Porwaniem… przejęło,

pojawiło się kilka dobrych recenzji

i to właściwie wszystko. Można po-

wiedzieć, że ta książka zamknęła

z hukiem dyskusję na temat tego,

co było w Polsce „kiedyś tam”, tego

co było ważne „kiedyś”. Teraz ważne

jest grillowanie, ewentualnie judze-

nie i jątrzenie, ważna jest władza,

ważne są pieniądze, seks i tak jakby

niewiele więcej. Cała reszta to prag-

matyzm. Co nie jest pragmatyczne,

jest czystym szaleństwem i stratą

czasu. Gdybym napisał pragmatycz-

ne romansidło, takie bez wymą-

drzania się, to możliwe, że książka

sprzedała by się znacznie lepiej. Zde-

cydowałem się powiedzieć Polakom,

że nieładnie to wszystko wyszło. Po-

lacy zaś pomyśleli sobie: „Co ty się tu

będziesz wymądrzał? Ja tu sobie po-

grilluję, a w ogóle to nie chcę o tym

wiedzieć”. Tacy jesteśmy.

W Porwaniu Sabinek poru-

szasz kwestię radzenia sobie

z przeszłością, podchodzenia do

historii w nowych realiach. Co,

przez te 20 lat, stało się z mitem

„Solidarności”?

Myślę, że troszeczkę zapomnie-

liśmy o ideałach, które nam wtedy

przyświecały. Staliśmy się społeczeń-

stwem zatomizowanym i egoistycz-

nym, zbyt łatwo chwyciliśmy za

sztandar wyścigu szczurów. Polecie-

liśmy każdy swoim korytarzem. Mój

bohater ma kompleks czasów wiel-

kiej wspólnoty, czasów, w których

wydawało się, że Polacy mogą zostać

czymś więcej: wzorcowym społe-

czeństwem. Nie kolektywną komuną

i nie kłębowiskiem podgryzających

się nawzajem szczurów. Kiedyś wie-

rzono, że możliwa jest trzecia droga,

Fot.

A. M

Ason

Page 18: Kontrast 6/10

18

„Solidarność” była próbą takiej trze-

ciej drogi. Bohater Porwania Sabi-

nek uległ temu złudzeniu, dlatego

w latach dziewięćdziesiątych, kiedy

pracuje jako dziennikarz, próbuje

o tę trzecią drogę walczyć. Niestety

zostaje odarty z ideałów, punkt po

punkcie, zostaje doprowadzony do

atrofii psychicznej, porównuje siebie

do kawału gliny. On już nic nie czuje,

wszystko z niego wypłukali, wyka-

strowali go. I o tym właściwie jest

ta powieść, o klęsce „Solidarności”,

choć to nie zostało tam dokładnie

i bawolimi literami napisane.

I naprawdę nic w ludziach

nie zostało z tamtych czasów?

Bohater jest bankrutem, kiedyś

nazywano takich jak on „bankrutami

ideologicznymi”. W komunizmie był

taki termin, chodziło o przedwojen-

nych działaczy sanacyjnych. Mówiło

się o takich: „O, to jest bankrut ide-

ologiczny, znaliśmy go za sanacji, jak

gębował”. Idea „Solidarności” zban-

krutowała, tylko nikt nie chce tego

głośno powiedzieć. Jeżeli jest wy-

korzystywana, to całkowicie instru-

mentalnie, jako jeden z mitów naro-

dowych. Mity narodowe są piękne:

wzruszamy się, zapalimy świeczkę

i czujemy się – przez jakieś dziesięć

minut – piękni. Wracamy i jesteśmy

takimi samymi bydlakami, jakimi

byliśmy przedtem. To jest straszne,

o tym chciałem powiedzieć. A jak

powiesz Polakowi prawdę, to on cię

znienawidzi jak psa ostatniego. Być

może ta książka powiedziała jakiś

element nieprzyjemnej prawdy o Po-

lakach, stąd została jakoś tak szybko

przykryta. Taka czarna, pesymistycz-

na teza z niej wypływa. Zawiera tylko

jedną nutę optymizmu: jak już nie

wiesz co ze sobą zrobić, nie wiesz jak

się zachować, to się zachowaj przy-

zwoicie. To jest ostatnie przykazanie,

którego można w tym kraju przestrze-

gać. Cała reszta to jakieś szaleństwo.

Naprawdę jest dzisiaj tak

strasznie? Ludzie nie wierzą

w żadne wielkie idee?

A możesz mi powiedzieć jakie?

Jeżeli są jakieś idee to są to idee na

plakat, traktowane całkowicie jako

element instrumentarium PR poli-

tycznego.

Kościół, demokracja….?

Żyjemy w epoce postideolo-

gicznej. „Solidarność” była ostatnią

ideologią – przepraszam: ideą, bo

ideologia się źle kojarzy – ostatnią

wielką polską kategorią. Porwanie

Sabinek nie jest powieścią politycz-

ną, nie opowiada się za nikim, jest

tylko mowa o bankructwie pewnej

myśli i pewnego człowieka. Człowie-

ka, który tę ideę pokochał miłością

namiętną i młodzieńczą. Dla niego to

pojęcie stało się tożsame z pojęciem

Polski. Dlatego w latach dziewięć-

dziesiątych dostał pięścią w twarz;

w czasach, kiedy należało zejść

z obłoków i rozpocząć realną, prak-

tyczną działalność w nowej rzeczy-

wistości, spotkało go to, co spotkało

wielu. Gdzież są dziś ci wodzowie

tamtych styropianowych strajków?

Tam, gdzie byli. A salony wypełnia-

ją ludzie, których na strajkach nikt

nie widział. Ludzie, którzy spokojnie

czekali wiedząc, że frajerzy poszli

walczyć, a kupony od tej walki odci-

nać będzie zupełnie ktoś inny. Jest to

normalny mechanizm rewolucji, we

wszystkich rewolucjach tak było. To

jest smutne.

Ale czy przypadkiem komu-

nizm nie był czasem idealnym na

wielkie idee? Mieliście wyraźny

podział na dobrych i złych.

Bohater za tym łatwym i wygod-

nym podziałem tęskni. Było też oczy-

wiście mnóstwo szarości, mnóstwo

stanów pośrednich – można było

być zarazem za i przeciw. Te postawy

stanowiły jednak margines. Nie było

też tak, że miliony donosiły, nie było

w Polsce takiej sytuacji jak w NRD,

że agentów były setki tysięcy. W sen-

sie psychologicznym ten podział,

my – oni, był dość klarowny. Łatwo

się przeciętny człowiek identyfiko-

wał. Wróg był prosty do rozpoznania:

oglądało się go w telewizji, był mały

brat – generał w ciemnych okula-

rach, był wielki brat – rozkładający

się gensek Breżniew i jego następcy.

Ten dwubiegunowy podział ułatwiał

orientację.

Czy ta łatwość nie była

w tym wszystkim kluczowa?

Tak oczywiście, łatwo było być

po słusznej stronie.

A dziś?

W obecnym świecie, który jest

światem chaosu, światem wielobie-

Page 19: Kontrast 6/10

19

gunowym, taka postawa jest o wie-

le trudniejsza. Można się pogubić,

kiedy wszyscy wrzeszczą, że mają

rację.

Przez to nie można wskazać

słusznej strony…

Wtedy nawet władza wiedziała,

że nie jest „słuszna”. Gadali, co gada-

li, jak nakręcone katarynki, ale w głę-

bi ducha mieli świadomość, że nie

są po właściwej stronie. Komunizm

słabł i stawał się coraz bardziej rytu-

ałem, ale łatwy podział w którymś

momencie się skończył. Po 1989

roku, w ciągu kilku miesięcy, nagle

okazało się, że nie ma już „onych”, że

po tej drugiej stronie to tak właściwie

też my jesteśmy. W tym momencie

wszystko się pogmatwało, pokićkało

i tak trwa do dzisiaj, mimo że niektó-

re siły polityczne usiłują ten podział

odbudować. Przy okazji pogubiły się

podstawowe zasady moralne. Kiedyś

ważne było, żeby żyć porządnie i nie

dać się czerwonym, nie dać się im

upodlić, a w tej chwili wszyscy chcą

tylko nachapać się kasy bez względu

na koszty społeczne, psychologicz-

ne, rodzinne. Jakbyśmy tak ścisnęli

tą naszą rzeczywistość i wycisnęli ją

jak szmatę, to myślę, że wypłynęłaby

tylko kasa. Pytasz się o boga współ-

czesnego świata i współczesnej Pol-

ski? MAMON! Wielkie sumy mają

nas podniecać. Może i podniecają,

nie wiem... Ja na przykład nigdy nie

widziałem sześćdziesięciu tysięcy

złotych ułożonych w kupce.

A chciałbyś zobaczyć?

Chciałbym i sześćset zobaczyć.

Jak bohaterowie Niemoralnej propo-

zycji wytarzać się w milionie dolarów.

I jeszcze żeby były moje, żebym mógł

je tak spodlić. Wiem, że mogę sobie

moralizować ale podejrzewam, że

jakbym zobaczył milion dolarów na

łóżku to być może dałbym w niego

nurka. W każdym człowieku tkwi

brudna świnia żądająca kasy. Kto

mówi, że taki nie jest, to ja od razu

podejrzewam fałszywego świętosz-

ka. Zastanawiam się jak ci bohatero-

wie czasów „Solidarności” zachowy-

wali by się dzisiaj. Czy Popiełuszko,

człowiek ewidentnie święty, żyjący

jak współczesny asceta, po 1989

roku nie zmieniłby się w drugiego

Jankowskiego?

Musimy czuć nad sobą bat,

żeby się przyzwoicie zachowy-

wać?

Na co dzień to Polak Polaka nie

lubi. Dla przykładu: Czechy pełne są

różnych, przydrożnych knajpek. Każ-

dą prowadzi Czech z myślą o drugim

Czechu, o sąsiadach i ludziach z oko-

licy. Widać, że lubią się nawzajem.

Polak nie lubi drugiego Polaka, dlate-

go mamy najbardziej syfiastą gastro-

nomię. Nie mówię o tych superknaj-

pach dla VIP-ów, gdzie obsługa musi

się postarać, bo się VIP zdenerwuje.

W naszym kraju nie ma takiej prostej

gastronomii, robionej przez prostych

Polaków, która by była dobra. Chodzi

o to, żeby dać ludziom jakieś gówno,

żeby to gówno wzięli, zapłacili za nie

i spierdalali. To oddaje charakter pol-

skiego społeczeństwa. Norwid w XIX

wieku stwierdził, że Polacy są wspa-

niałym narodem i bezwartościowym

społeczeństwem. Dopiero jak dosta-

jemy w dupę, to ukazuje się naród

polski, który jest wspaniały, wielki

i przez dziesięć minut kolejnego

momentu historii zachowuje się jak

żaden inny, poczym wszyscy wracają

do świństwa dnia codziennego.

Dlaczego Polacy spośród

tylu prądów umysłowych do wy-

boru, tak kochają romantyzm?

Romantyzm traktowany jest

u nas jako sztafaż, jest ładny. Pojmo-

wany jest bardzo powierzchownie.

Profesor Janusz Tazbir zwrócił na

przykład uwagę na kwestię muzeum

Powstania Warszawskiego…

Jest bardzo fajne…

Dokładnie: fajne! Ludzie są

zachwyceni super ekspozycją. Moż-

na nawet pomyśleć, że myśmy to

powstanie wygrali. Profesor Tazbir

Page 20: Kontrast 6/10

20

mówi: toż to była rzeź! Zginęło kilka-

naście tysięcy powstańców i dwie-

ście tysięcy ludności cywilnej, a mia-

sto zostało obrócone w perzynę.

Mały, nieważny drobiazg. Przecież

powstańcy tak pięknie stali na bary-

kadach, tak wystawiali się na te kule

i ginęli z pieśnią na ustach. A bród,

smród, ubóstwo, flaki? Oddziały po-

wstańcze były jak stada przerażo-

nych zwierząt, które chciały przeżyć

następny dzień. Więc cóż tu święto-

wać?! Zrobiono z powstania wielkie

narodowe show. Bez spojrzenia na

tą drugą stronę, tą krwawą i tragicz-

ną. To nie jest przyjemne i tego się

tak dobrze nie sprzeda.

Może należało by dać sobie

z tym romantyzmem spokój?

W romantyzmie było dużo cech

pozytywnych. Był to nurt kulturo-

wy, ideologiczny wręcz, krzewiący

bezgraniczną miłość dla ojczyzny.

W momencie, w którym nie ma się

własnego państwa, jest on wręcz

obowiązkowy. Owszem, krzewił etos

poświęcenia dla kraju ojczystego, nie

chodziło jednak tylko o umieranie;

to jest dość łatwe – ot puknął mnie

i już jestem u świętego Piotra z krzy-

żem zasługi. Proponowano programy

społeczne, chociażby mickiewiczow-

ski Skład zasad. Projektowano nowe

społeczeństwo: wspólnotę ludzi przy-

zwoitych, równych, żyjących ze sobą

jak bracia. Gdyby się w niego wgłębić

bardziej, to by się okazało, że tworzył

wartości głębsze i znacznie trwalsze.

Któż jest tytułowym bohaterem Pana

Tadeusza? Oczywiście pan Tadeusz.

A czy pan Tadeusz to taki typowy bo-

hater romantyczny?

Raczej nie.

Jest to człowiek, który chce

mieć żonę, dzieci, pracować na roli,

idzie na wojnę, bo wszyscy idą, bo

trzeba wywalczyć tę Polskę, ale zara-

zem projektuje reformy społeczne.

Tak powinien wyglądać model

„dobrego, romantycznego życia”?

Romantyczne życie bez roman-

tyzmu właśnie na tym polega, że

się jest przyzwoitym człowiekiem.

Pan Tadeusz to po prostu przyzwoity,

wrażliwy człowiek, społecznik. Ta-

kich romantyków u nas nie ma.

Idealne, romantyczne

społeczeństwo to grupa ludzi

przyzwoitych plus, raz na jakiś

czas, jednostka wyjątkowa,

która prowadzi, powiedzmy taki

Kordian?

Kordiana to ja bym tu za przy-

kład nie dawał.

Ta romantyczna postać jest

jednak ważna w kontekście Po-

rwania Sabinek. O jej ocenę toczy

się dysputa pomiędzy głównym

bohaterem a przesłuchującym go

esbekiem. Zdecydowałeś się nie

rozstrzygać ich sporu.

Tak.

Czy Kordian miał rację?

Myślę, że i Słowacki nie znał od-

powiedzi. Oczywiście droga wybrana

przez bohatera – morderstwo cara

– jest obłąkańcza. Kordian pozosta-

je przede wszystkim postacią cenną

jako człowiek, który nigdy się nie

poddał.

Był desperatem?

Postanowił być ofiarnikiem.

Kordian mógł się uratować, stanął

jednak przed plutonem. Poszedł

dlatego, że nie potrafił postąpić ina-

czej. Jego istotą jest postawa wier-

ności ideałom. Nie chciał mamony,

w związku z tym wybrał kulkę.

Myślisz, że pluton go zabił?

Nie wiem. Mojego bohatera też

zostawiłem z pistoletem w dłoni i też

być może dostał kulkę a może nie.

Naprawdę nie wymyśliłeś

nic dalej?

Zawieszenie akcji wprowadzi-

łem świadomie. Obeszło się bez ta-

niej tragedii czy taniego happy endu.

Analogie do Kordiana chciałem sto-

sować do samego końca. Dlatego

scena finałowa jest jakimś tam odbi-

ciem finałowej sceny dramatu.

Musiałeś się przecież przy-

wiązać do bohatera, którego

stworzyłeś, na pewno wiedziałeś

co ma być dalej.

Ktoś czujnie zauważył, że ostat-

nie zdanie Porwania Sabinek jest cy-

tatem z Herberta: „Bądź wierny i idź”.

Nie mam nic więcej do powiedzenia

o losach głównego bohatera. On już

jest autonomiczny.

Najciekawiej zapowiadała

by się konfrontacja z porwaną

dziewczyną….

Trudno mi przewidywać. Boha-

ter zrobił co zrobił i wybrał co wybrał,

to na nim ciąży. Dla niego była to ja-

Page 21: Kontrast 6/10

21

kaś droga odkupienia. Uważam, że

skoro wszystkie wielkie myśli pękły

i usunęły się w niebyt, to zostaje tyl-

ko to poczucie przyzwoitości i wier-

ności nie tyle wobec ideałów, bo tych

się bohater wyrzekł, ale wierności

drugiemu człowiekowi.

Widziałeś film Marka Ko-

terskiego Dzień świra? Podo-

bał Ci się?

Widziałem i podobał mi się.

A zgadzasz się z ukazanym

w filmie obrazem Polaków?

Prawie ze wszystkim. Porwanie

Sabinek było do Dnia świra jakoś

tam porównywane. W przeciwień-

stwie do groteskowo podkręconego

Świra książka jest jak najbardziej

serio, ale postawiona tam diagno-

za: totalny brak zachwytu głównego

bohatera nad sobą i rodakami – jak

najbardziej trafna.

Bohater Dnia świra – nauczy-

ciel Adam Miauczyński – też był

romantykiem...

Miauczyński to karykatura.

Jego romantyzm wyrażał się w total-

nej frustracji i w niezadowoleniu ze

wszystkiego. Powiedziałbym, że był

to dewiant pozujący na romantyka.

Z filmu wyłania się także

pewien obraz nauczyciela. Też

uczyłeś kiedyś w liceum. Przy

okazji powieści Inquisitor.

Zemsta Azteków, wspominając

czasy szkolne, stwierdzasz:

„Tam strawiłem młodość i stra-

ciłem resztki złudzeń, poznałem

gorycz porażki i rzadkie chwile

satysfakcji.” Naprawdę było tak

strasznie?

Szkoła jest odmóżdżająca

i schematyczna. Dobiła mnie psy-

chicznie. Do tego stopnia, że musia-

łem odreagować to powieścią. Do-

szedłem do wniosku, że jeżeli gdzieś

w Polsce istnieje jeszcze komunizm

w stanie czystym, to właśnie w szkol-

nych schematach, w szkolnej men-

talności.

Wina leży po stronie

uczniów czy nauczycieli?

Jednych i drugich. Szkoła przy-

pomina jakiś taki zbójecki układ.

Młodzież jest aż tak zła?

Młodzież nie może być inna niż

otaczająca ją rzeczywistość. Tak jak

ich rodzice zostali uszczurzeni, tak

i oni zostali uszczurzeni. Wydawało

się w którymś momencie, że może

chociaż młodzi będą inni, tacy nie-

ubabrani i niezdeprawowani przez

komunizm. Okazało się, że są tak

samo znieprawieni…

Nie było nawet jednej osoby,

która by cię rozumiała? Adam

Miauczyński miał jedną taką

uczennicę.

Nie przypominam sobie…

Dzień Świra odniósł wiel-

ki sukces wśród publiczności.

Uważasz, że był on odbierany po

prostu jako głupia komedia, czy

oglądający ją Polacy śmiali się

przez łzy?

Podobał się przede wszystkim

za komediowy rys. Gdyby Koterski

nakręcił ten film serio, to nie odniósł

by takiego sukcesu. Nawias grote-

ski spowodował, że bohater oprócz

tego, że jest boleśnie prawdziwy, jest

zarazem niepoważny. Nikt się z nim

nie utożsamia. „To nie jestem ja!”, to

jest jakiś taki wariat polonista.

Kozioł ofiarny?

Taki właśnie kozioł ofiarny, żeby

nikt nie mógł z nim negatywnie utoż-

samić. Z moim bohaterem można się

negatywnie utożsamić, bo jest wielu

ludzi, którzy zatopili się w szambie

po uszy. Porwanie Sabinek nie jest

takie przyjemne, tam zaczyna się

żeromszczyzna – szarpanie ran na-

rodowych.

Jeżeli z nas takie skurczyby-

ki, to co można w kwestii zrobić?

Może w końcu, za jakiś czas, po-

wstanie odruch wymiotny i ktoś, za

przeproszeniem, wyrzyga się, zmie-

cie to wszystko do morza, do Bał-

tyku. Tak jak natura się nam teraz

zbuntowała, nastąpi kiedyś psychicz-

na powódź, która wymiecie wszyst-

kich fałszywych proroków i sprytnych

PRowców. Chociaż, powiem szcze-

rze, to brzmi jak science fiction.

Rozmawiał Marcin Pluskota

Page 22: Kontrast 6/10
Page 23: Kontrast 6/10
Page 24: Kontrast 6/10

24

Z Anną Skubik, aktorką występującą w spektaklu Obejmij mnie Wrocławskiego Teatru Lalek, roz-mawia Joanna Figarska.

Joanna Figarska: Pasją jed-

nej z Twoich bohaterek są lalki.

Czy to także pasja Anny Skubik?

Anna Skubik: Tak się składa,

że też. Lalki mnie interesują odkąd

pierwszy raz byłam w teatrze, czyli

jak miałam niecałe sześć lat.

Dlaczego teatr lalek? Co Cię

w nim zafascynowało?

Zobaczyłam spektakl, który bar-

dzo mnie poruszył i który przetaczał

się przez całe życie w mojej wyobraź-

ni. Szukając swojej drogi życiowej,

lalki pojawiały się od czasu do czasu,

aż w końcu sobie uświadomiłam, że

to jest to.

Miałaś swoich mistrzów?

Jak sobie uświadomiłam, że

teatr lalek jest czymś, co bardzo

mnie interesuje, zaczęłam aktyw-

nie uczestniczyć w życiu teatralnym,

lalkarskim. Wtedy spotkałam m.in.

Dudę Paivę, który jest tancerzem

wywodzącym się z niderlandzkiej

grupy Vogla, grupy, która wywarła

najsilniejszy wpływ na moje decyzje

czy kierunek estetyczny.

Pracowałaś także w Grecji.

Czy inspiracje wyniesione z tam-

tych doświadczeń przenosisz na

deski wrocławskiego teatru?

Grecja była dla mnie życiową

przygodą. Nie mówiłam po grecku,

szybko więc musiałam rozszerzyć

swoje umiejętności o chodzenie na

szczudłach, żonglerkę po to, by mieć

ciągły kontakt z teatrem. Natomiast

później, kiedy język nie był już proble-

mem i mogłam się nim posługiwać

w stopniu umożliwiającym nawią-

zywanie współpracy, pobyt w Grecji

stał się ważnym doświadczeniem.

A czy teatr lalek w Polsce

i Grecji bardzo się od siebie

różni?

Bardzo się różni, dlatego że Pol-

ska i ta część Europy ma bardzo silną

tradycję lalkarską. Tutaj są korzenie,

z których można zaczerpnąć inspira-

cje. Natomiast w Grecji wyrażenie

teatr lalek dla dorosłych brzmi bar-

dzo obco. Grecy zazwyczaj nie rozu-

mieją, co ktoś ma na myśli, gdy uży-

wa takiego właśnie określenia. Tam

teatr lalek ograniczony jest głównie

do teatru cieni, który się nazywa

careiosis. Ten typ lalek, który mnie

interesuje, z wykorzystaniem mape-

tów czy z elementami ruchu tak jak

u Dudy Paivy tam nie istnieje.

W Polsce teatr lalek wciąż

kojarzy się przede wszystkim

z przedstawieniami dla dzieci.

Czy są szanse, by zmienić świa-

domość ludzi, żeby przekonali

się, że to także trudne spektakle

dla dorosłych?

Role zbudowane z doświadczeń

Fot. Paweł Kozioł

Page 25: Kontrast 6/10

25

Myślę, że to już się powoli dzie-

je. Jest wiele przykładów na to, że

teatr lalek zaczyna być postrzegany

inaczej. To nie tylko ja i moja próba

wprowadzenia tego tematu, ale jest

bardzo dużo innych instytucji czy

grup teatralnych, które tego typu te-

atr uprawiają i to często z ogromnym

sukcesem.Widzę, że przez ostatnie

kilka lat teatr lalek powoli, jako jedna

z możliwości interpretowania sztuki,

coraz częściej trafia do widzów doro-

słych. Mam nadzieję, że wrota, które

zostały już otwarte, przyciągną jesz-

cze więcej miłośników tego rodzaju

teatru.

Twoja działalność jest naj-

lepszym przykładem na to, że

teatr lalek może prezentować na

scenie tematy trudne. Jednym

z Twoich monodramów jest Zła-

mane paznokcie. Rzecz o Marle-

nie Dietrich. Dlaczego Marlena?

Sama długo nie wiedziałam, dla-

czego wybrałam Marlenę. Teraz jak

się zastanawiam, to chyba dlatego,

że Marlena bardzo mi zaimponowa-

ła. Była niesamowitą osobowością.

Szukałam takiego tematu, który

byłby bliski mojej ówczesnej sytuacji

osobistej, moim prywatnym poszuki-

waniom. Pytania, zastanawianie się,

jaką cenę płaci się za sławę, jak to

jest być gwiazdą, jak się wówczas

układa życie prywatne. Połączenie

tego wszystkiego doprowadziło mnie

właśnie do Marleny Dietrich. Kobiety

niezwykle silnej, niesamowicie od-

ważnej. Przecież to ona jako pierw-

sza wystąpiła we fraku, używała

męskich strojów, paliła, pokazywała

nogi. Zaczęłam zagłębiać się w ten

temat i właśnie dlatego powstał ten

spektakl.

Jak długo pracowałaś nad

rolą?

Cały spektakl z powodu ogra-

niczeń czasowych powstał w po-

śpiechu. Romuald Wicza-pokojski

z którym współpracowałam przy tym

przedsięwzięciu napisał dla mnie

tekst i wyreżyserował sztukę, która

powstała w przeciągu półtora mie-

siąca. Rolę tak naprawdę wciąż bu-

duję, każdy spektakl daje mi kolejne

Fot. Paweł Kozioł

Page 26: Kontrast 6/10

26

możliwości interpretacji. Jest to nie-

kończąca się przygoda z Marleną.

Piosenki wykorzystywane

w tym spektaklu nie są tymi

najpopularniejszymi, które mogą

być znane szerszej publiczności.

Czy kierowałaś się przy wyborze

repertuaru?

W tym spektaklu nie ma prak-

tycznie piosenek Marleny Dietrich.

To taki mój żart, bo przecież Marle-

na jest znana w bardzo określonym

repertuarze. Ja natomiast chciałam

pokazać, jakby to było, gdyby ze-

chciała zaśpiewać piosenki z ka-

baretu, gdyby zaśpiewała jakieś

ballady jazzowe, standardy. Idąc

tym tropem i z odrobioną humoru,

charakter Marleny w pewnym mo-

mencie mówi: dlaczego nigdy nie

wykonywałam tego utworu, przecież

byłabym w nim świetna! Była to więc

bardziej zabawa z jej możliwościami

niż odtwarzanie znanych utworów.

Ten monodram to gratka dla

miłośników Marleny, ale także

pokazanie uniwersalnej prawdy

o przemijaniu. Czy celem tego

spektaklu było pobudzenie wi-

dza do refleksji?

Dokładnie o to mi chodziło.

Chciałam poruszyć każdego widza,

niezależnie czy jest to kobieta czy

mężczyzna, ktoś dojrzały lub zupełnie

niedoświadczona osoba. Chciałam

ich sprowokować do pewnych prze-

myśleń, doprowadzić publiczność

do pewnych wniosków. Czerpanie

inspiracji z postaci tak niezwykłej,

jaką była Marlena, było cudownym

doświadczeniem, ale w całkowitym

wyrazie spektaklu szukałabym uni-

wersalnych prawd, które dotyczą nie

tylko gwiazdy, nie tylko kobiety, ale

każdego człowieka.

Trudna tematyka jest też po-

ruszana w ostatnim monodramie

Obejmij mnie. Czym właściwie

jest ten spektakl?

To jest ciekawe pytanie. Nie

wiem, czy potrafię tak jednoznacznie

stwierdzić, bo jest to spektakl , gdzie

główną bohaterką ponownie jest

kobieta. Ujmując w kilku słowach,

Fot. Paweł Kozioł

Page 27: Kontrast 6/10

27

o czym jest cała sztuka, to powie-

działabym, że jest ,o takiej ekstre-

malnej samotności, której doświad-

cza bohaterka. Ze sztuki możemy się

domyślać, że Basia pracowała jako

lalkarka, która przeżywa ogromną

samotność, powodującą w jej życiu

dziwne sytuacje, których nie będę

zdradzać. Także w przypadku Obej-

mij mnie myślałabym o uniwersal-

nym odczytaniu całego spektaklu

i odniesieniu go do czasów współ-

czesnych. Czasów, w których coraz

częściej kontaktujemy się ze swoimi

bliskimi za pomocą maila, skype’a,

co w konsekwencji powoduje uczu-

cie oddzielenia i samotności ekstre-

malnej, pomimo tego, że jesteśmy

w takim pozornie wirującym i istnie-

jącym świecie. Warto zauważyć, że

w sztuce tej nie jest dokładnie okre-

ślony czas, co sprawia, że zaistniała

sytuacja mogłaby się wydarzyć 10

lat temu, ale mogła wydarzyć się

także dzisiaj.

Reżyserem tego monodra-

mu jest Anthony Nicholev. Skąd

pomysł na tę współpracę?

Z Anthonym poznaliśmy się

w podróży do Armenii i on jako młody

artysta zainspirowany niesamowicie

kulturą polską i polskim teatrem, po-

stanowił przyjechać do Polski. Spę-

dził tutaj rok, uczestniczył w różnych

artystycznych wydarzeniach. Kiedyś

podczas rozmowy o wspólnym pro-

jekcie wybraliśmy się do magazynu

wrocławskiego teatru lalek, gdzie

znajdują się lalki sprzed dwudziestu,

trzydziestu lat. Niektóre z nich są nie-

samowitymi dziełami sztuki. Wraz

z Anthonym wybraliśmy kilka, które

według nas były charakterystyczne.

Zainspirowani precyzyjnością wyko-

nania, dzięki której twarze owych

lalek były niezwykle realistyczne, po-

stanowiliśmy stworzyć sztukę, którą

napisał właśnie Anthony.

Mieliśmy okazję widzieć

Cię w dwóch monodramach, czy

w kolejnym sezonie też będziesz

występowała w tego typu sztu-

kach, czy może zobaczymy Annę

Skubik w większej produkcji?

Oczywiście ciągle pracuję we

Wrocławskim Teatrze Lalek i jestem

obsadzana również w sztukach,

w których bierze udział większość

zespołu, więc to nie jest tak, że pra-

ca nad monodramami jest jakąś

izolacją od reszty. Myślę jednak, że

taki monodram daje większe możli-

wości ekspresji i wyrażenia pewnych

osobistych potrzeb, przetworzenia

ich w sposób artystyczny. Nie będę

ukrywać, że mam kilka swoich po-

mysłów, ale teraz bardzo chciałabym

pracować z grupą, także te moje mo-

nodramy będą musiały troszkę po-

czekać.

Skąd czerpiesz inspiracje do

kreowania takich a nie innych wi-

zerunków?

Tak naprawdę inspiracją może

być wszystko. Zarówno różne sy-

tuacje życiowe jak i pytania, które

gdzieś tam we mnie głęboko się ro-

dzą; to mogą być ludzie, których spo-

tykam; spektakle, które oglądam.

Źródeł jest wiele i są wszędzie.

W czym zatem zobaczymy

Cię w nowym sezonie?

Niestety, nie znam jeszcze do-

kładnego planu, jaki ułożył dyrektor,

pan Roberto Skolmowski. Mam jed-

nak nadzieję, że będę miała szansę

zrealizować kilka swoich pomysłów.

Rozmawiała Joanna Figarska

Fot. Paweł Kozioł

Page 28: Kontrast 6/10

28

Żeby zostać gwiazdą muzyki nie trzeba umieć śpiewać. Właściwie niewiele trzeba umieć. Wystar-czy zaistnieć w mediach, wywołać jakiś skandal, dajmy na to nie założyć majtek. Przecież wszystko – w tym głównie głos – da się zmiksować, wyszlifować i zagłuszyć syntezatorem. Tylko nie głupotę,

ale to już osobna kwestia.

Płyty gramofonowe były o wiele bar-

dziej wymagające. One nie znosiły

fałszów, nie znosiły też beztalencia.

Inna sprawa, że nie musiały, bo kie-

dyś za śpiewanie brali się najlepsi.

To nie znaczy, że dziś prawdziwych

muzyków już nie ma. Są, lecz nie-

stety giną w natłoku pseudoarty-

stów, półnagich, giętkich gwiazdek

i raperów przekonywujących, że za-

biorą dziewczyny do „candy shop”

i zrobią z nimi rzeczy nieziemskie!

Czar starej, trzeszczącej płyty też

zniknął. Teraz możemy słuchać

dźwięków w super jakości. Nawet

w super-super jakości. Zmieniło się

też podejście do fanów. Dziś można

oficjalnie powiedzieć, że ma się ich

w poważaniu, wysłać ich do diabła

i kazać sobie płacić za zdjęcia i au-

tografy. A przecież jeszcze głodni

wielkiego talentu Jana Kiepury mo-

gli liczyć na...

...koncert z balkonuhotelu „Bristol”, z dachu samocho-

dowego lub z okna w pociągu. Wi-

tany entuzjastycznie przez tłumy,

w przeciwieństwie do współcze-

snych „gwiazd”, rzadko odmawiał

kontaktu z wielbicielami. Pomimo

występów w największych operach

(Wiedeń, Paryż, Berlin, Budapeszt…)

u boku najsłynniejszych śpiewaków

(Jeritzy, Slezaka, Eggerth…) nigdy

nie zapomniał o swojej publiczno-

ści. Wielbiciele zaś odwzajemnili

się ogromnym szacunkiem i przy-

wiązaniem, czemu wyraz dali na

pogrzebie wielkiego tenora. W kon-

dukcie pogrzebowym Kiepury szły

tysiące warszawiaków, a na grobie

na Powązkach do dziś stawiane są

świeże kwiaty.

Na tym samym cmentarzu spo-

czywają prochy Hanki Ordonówny,

wybitnej piosenkarki, tancerki i ak-

torki dwudziestolecia międzywojen-

nego.

Miłość ci wszystko wybaczyz filmu Szpieg w masce, to chyba

najbardziej znany szlagier Ordo-

nówny, który pozwolił jej zapisać

się drukowanymi literami w historii

muzyki. Swym oryginalnym głosem

śpiewała „wszystko przemija, wiem

to…” – nie mogła chyba jednak

przypuszczać, jak szybko zgaśnie jej

wyjątkowy talent i trudny do ukrycia

wdzięk. Podczas wojny Ordonówna

najpierw przetrzymywana była na

Pawiaku (skąd wydostał ją mąż),

a potem zesłana do łagru w Uzbe-

kistanie. Po podpisaniu układów

polsko-radzieckich w 1941 roku wy-

jechała najpierw do Indii, a potem

do Libanu, gdzie zmarła zaledwie

dziewięć lat później na gruźlicę.

W 1989 roku prochy wykonawczyni

piosenek Na pierwszy znak („Pierw-

szy znak, gdy serce drgnie, ledwo

drgnie, a już sie wie…) i Ada to nie

wypada zostały sprowadzone do

Polski. Czar Ordonówny, jej wyjątko-

wy głos i urok osobisty urosły wręcz

do rangi symbolu, który porównać

można chyba tylko z czarem Euge-

niusza Bodo, który bez skrępowania

przyznawał: „już taki jestem…

…zimny drań”przyprawiając słuchaczki przed ra-

dioodbiornikami o drżenie kolan.

Nie wszyscy jednak wiedzą, że wy-

promowane przez niego piosenki,

przy których podrygiwały kolejne

pokolenia, to filmowe szlagiery.

W okresie międzywojennym Bodo

zagrał bowiem w trzydziestu pro-

dukcjach, które w znakomitej więk-

szości były komediami muzycznymi.

Do tych najbardziej znanych przebo-

jów należałoby zaliczyć fokstrot Ach

te baby, który rozbrzmiewał w filmie

Zabawka; Sex appeal i Umówiłem

Płyta kurzem przykryta

Page 29: Kontrast 6/10

29

się z nią na dziewiątą – oba z filmu

Piętro wyżej, czy wspomniany już

Zimny drań, do którego Bodo przy-

znał się w Pieśniarzu Warszawy. Ten

ostatni przebój doczekał się wielu

muzycznych interpretacji; sięgali po

niego m.in. Bohdan Łazuka, Andrzej

Zaucha, a sam refren wykorzystała –

choć należałoby się zastanowić nad

słowem „zhańbiła” – współcześnie

grająca Grupa Operacyjna. Swoją

interpretację nagrał też posiadacz

jednego z najpiękniejszych baryto-

nów w powojennej historii muzyki

polskiej. Mieczysław Fogg – to...

...w nim kochały się nasze babcie, z łezką w oku podśpiewując „to

ostatnia niedziela, dzisiaj się roz-

staniemy, dzisiaj się rozejdziemy na

wieczny czas”. Fogg ze swoim cza-

rującym głosem towarzyszył fanom

muzyki przez ponad sześćdziesiąt

lat, podczas których zagrał blisko

szesnaście tysięcy koncertów! Nie

liczymy tu tych, danych na baryka-

dach czy w schronach podczas II

wojny światowej, gdy swym głosem

wspierał walczących warszawiaków.

Sam tez brał udział w walkach, za co

został odznaczony Krzyżem Zasłu-

gi z Mieczami. Fogg, podobnie jak

Bodo, nie stronił od występów na

wielkim i małym ekranie. W jednym

z odcinków kultowego serialu Dom

zagrał…. samego siebie, właścicie-

la kawiarni Cafe Fogg, którą przez

kilka lat prowadził przy Marszałkow-

skiej 119. Część z tych wspomnień

znajdziemy w książce Od palanta

do belcanta, lekturze idealnej dla

miłośników starej Warszawy, dla

melomanów muzyki pisanej przez

duże „m”.

Tych, którzy nie potrafią zako-

chać się „starej płycie” do książki

też odsyłam. Skrywa ona pełno

tajemnic oraz jest świadectwem

prawdziwego oddania się muzycz-

nej pasji. Pozwala też uświadomić

sobie coś, o czym często zapomina-

my. Przeszłość tworzymy na bieżą-

co, a muzyka jest jedną z tych dzie-

dzin, które na trwale zapisują się na

kartach historii. Za to ocenią nas

przyszłe pokolenia. I chyba wolała-

bym, żeby w pamiątkach po babci

moje wnuki znalazły płytę Mieczy-

sława Fogga niż roznegliżowane fot-

ki Dody Elektrody.

Agnieszka Oszust

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 30: Kontrast 6/10

30

Powyższe słowa to cytat o szesnastoletniej Glorii z piosenki, którą przed kilkunastu laty wykony-wał wrocławski zespół Guru. Grupa ta zdążyła wydać jeden album, dokładnie 16 lat temu, stąd też warto dowiedzieć się więcej na temat zapomnianej dziś kapeli. Rozmówcą jest Marek „Georgia”

Pieczara, aktywny muzyk, dawny wokalista Guru, dobry kolega i współpracownik Jana Borysewicza, uczestnik wielu projektów muzycznych.

Szymon Makuch: Pochodzisz

z Wrocławia, jak wyglądały Twoje

pierwsze kontakty z muzyką?

Marek Pieczara: Jestem sy-

nem górala i matki warszawianki,

urodzonym we Wrocławiu. Mam

przepiękne zdjęcie z przedszkola,

kiedy dostałem mały, miniaturowy

fortepian. Potem rodzice zaczęli mi

kupować instrumenty, a od trzeciej

klasy szkoły podstawowej grałem

na akordeonie.

Kto wymyślił zespół Guru?

Nazwę wymyślił Mogiel (An-

drzej Mogielnicki – przyp. red.). Był

też taki prawdziwy guru, Niemiec,

nie pamiętam nazwiska, pewnie już

zresztą nie żyje albo ma ze 115 lat.

Mieszkał 15 lat w Tajlandii, aż stał

się prawdziwym guru. Fantastyczny

facet.

Jak wyglądały początki

zespołu?

Guru powstało w 1994 roku.

Zaraz potem nagraliśmy płytę. Mo-

giel to wszystko załatwiał za własne

pieniądze. Uznał, że spotkał mło-

dych, fajnych ludzi z energią - mnie,

Stinga (Marek Popów – przyp. red.)

i braci Olszewskich. Ci ostatni byli

świetnymi muzykami, ale jeden

z nich przez chorobę musiał zrezy-

gnować. Stingu to moim zdaniem

jeden z najlepszych gitarzystów

w kraju.

Jak przyjmowała was pu-

blika?

Ja kiedyś rządziłem tym mia-

stem. W tamtych czasach nie było

DJ-ów, więc w knajpach grywaliśmy

dużo. Poznałem tu Ciechowskie-

go, był bardzo zachwycony nami.

W okolicy byliśmy „debeściaki”.

Były nawet wywiady dla radiowej

trójki. To były cudowne czasy czy-

stego grania. Pełna radość muzyki,

energia na koncertach, zdecydowa-

nie większa niż na płycie. Żałuj, że

nie słyszałeś.

Mieliście na koncie jakieś

teledyski czy nagrania w me-

diach?

Był teledysk, telewizyjna jedyn-

ka robiła klipy. Mogiel wysłał naszą

piosenkę, która w wielu miastach

była na pierwszych miejscach list

przebojów (Kochać cię nie mogę).

Utwór oceniany był przez jury, które-

go opinia nas rozśmieszyła. Wysłali

informację, że piosenka jest banal-

na i nie chcą jej. Mogiel wysłał inny

kawałek (O mamo), reżyserem tele-

dysku był Maciej Dejczer, kręciliśmy

to w jednym z warszawskich ośrod-

ków. Klip podobno był w telewizji,

ale osobiście go nie widziałem.

Pewnie leży gdzieś w archiwach, lu-

dzie mówili mi, że go widzieli. Może

poproszę Mogielnickiego, by poszu-

kał tego teledysku.

Co sądzisz dzisiaj o albumie

Guru?

Generalnie chciałem, żeby

brzmiało to inaczej. Mogielnicki zro-

bił błąd, wpuścił do aranżacji Stinga

i Mietka Jureckiego. Kiedy po dwóch

tygodniach usłyszałem w studiu te

utwory, to nie podobały mi się, nie

były one konsultowane ze mną jako

kompozytorem. Do dziś wypominam

to Mogielnickiemu. Byłem zły z tego

„Ona ma tyle lat, ile ma procent wino…”

Page 31: Kontrast 6/10

31

powodu. Chciałem, żeby to mocniej

brzmiało. Co ciekawe, nawet Janek

Borysewicz chce zagrać Kochać cię

nie mogę na nowo, w mocniejszej

wersji. Zaprezentował mi fragment,

to będzie świetne. Dzisiaj mam eg-

zemplarz tego albumu, niektórzy

chcieli mi dać za to duże pieniądze,

ale ja go nie oddam.

Dlaczego przestaliście

grać?

To wyszło dziwnie, graliśmy

wiele koncertów, supportowaliśmy

m.in. Perfect. Udzielaliśmy wywia-

dów. Nagraliśmy nawet drugi mate-

riał, który jednak nie został wydany.

Jeden z utworów zamierzam wyko-

rzystać na swojej solowej płycie.

Nie udało się dlatego, że chłopaki

nie chcieli jechać do Warszawy.

Gdybym został tutaj, to przepadł-

bym, a dziś mam na koncie udział

na siedmiu fajnych płytach. Chłopa-

kom z zespołu wydawało się, że jest

dobrze, że granie supportów jest

super i wystarczy. Wystraszyli się tej

Warszawy.

Wojtek Olszewski, wasz per-

kusista, to jeden z założycieli

zespołu Ivan i Delfin…

Nie znam się na tym, ale pa-

miętam, kiedy mieliśmy występ na

Starówce Warszawskiej, w jakimś

klubie łazili z Ivanem i w końcu wy-

skoczyli ze słynnym rockowym nu-

merem… (śmiech). Grali kiedyś jako

support przed Lady Pank na Świę-

cie Pieroga w jakiejś miejscowości.

Muzycy Lady Pank byli strasznie ob-

ruszeni, zwłaszcza Kuba Jabłoński

i Krzysztof Kieliszkiewicz, że wpuści-

łem ich do nas, ale gdy wytłumaczy-

łem, że to kumple z zespołu, to się

uspokoili. Stingu grał też w niezłych

kapelach, m.in. z Marcinem Rozyn-

kiem. W końcu więc chłopaki ruszyli

w świat.

Czuć w Tobie sentyment

do Guru, grasz wciąż piosenki

z tamtych lat?

Tak, co ciekawe, wielu fanów,

którzy zainteresowali się mną w cza-

sach współpracy z Lady Pank, prosi-

ło mnie, bym przerobił stare kawał-

ki na gitarę akustyczną, żeby teraz

podczas występów je grać. Obec-

nie śpiewam Kochać cię nie mogę,

Krew i Glorię. Generalnie bardzo mi

miło, że ktoś chce wciąż rozmawiać

o Guru. To było moje dziecko, bar-

dzo się cieszyłem, przez trzy dni nie

spałem, kiedy wydaliśmy płytę.

Myśleliście o reaktywacji?

Myślałem o tym, ale nie spie-

szy mi się, więc może po solowej

płycie wrócę do tego pomysłu. Może

zadzwonię do Stinga i zrobimy Guru

2. Myślę, że to może zaskoczyć,

zwłaszcza że wśród fanów Lady

Pank jest masa fanów Guru. Dostali

ode mnie nagranie płyty, niektórym

się spodobało. Parę lat temu zapro-

siłem Stinga, żeby zagrał ze mną we

wrocławskim klubie.

Grałeś z różnymi muzykami,

np. z zespołem Test Fobii, znanym

raczej jako kapela metalowa. Jak

to wyglądało i w jakich innych

projektach uczestniczyłeś?

To była ciekawa historia. To były

lata 1985-1986. Zespół rozpadł się

na dwie grupy. Test Fobii i Test Fo-

bii/Kreon. Śpiewałem w tym pierw-

szym, czyli odłamie, który nie łamał

krzyży (aczkolwiek katolikiem nie

jestem). Ja zresztą tylko śpiewa-

łem, ideologia mnie nie obchodzi-

ła. Wystąpiliśmy nawet w Jarocinie

w 1986 roku. Bardzo dobrze nas

przyjęto. Potem nagraliśmy w stu-

diu Polskiego Radia na Myśliwiec-

kiej pięć numerów. Grywaliśmy we

wrocławskim Pałacyku, który wtedy

promował niektóre kapele. Organi-

zowali konkurs, który wygraliśmy

właśnie my. Wokalista Kreon/Test

Fobii Zaran był wręcz wściekły. My-

ślał wtedy, że jest wielką gwiazdą,

ale jeszcze nią nie był - to go chyba

zgubiło. Po drodze brałem też udział

w bluesowym projekcie Lucky Lol.

Wystąpiliśmy nawet na festiwalu

w Opolu w latach 90. Parę dni przed

festiwalem dostałem tekst, nie było

łatwo. Ja Łomnickim nie jestem,

by w pięć minut nauczyć się tekstu

i jeszcze dobrze zinterpretować.

Występowałem też z Guitar Shop

Leszka Cichońskiego, graliśmy kon-

cert we Frankfurcie, było niezłe sza-

leństwo. Grał tam m.in. Cichoński,

Krzaklewski (znany potem z Perfec-

tu), Kapłon z TSA. Zaśpiewałem też

z Markiem Raduli na płycie w hoł-

dzie dla Tadeusza Nalepy. Problem

tkwił w tym, że znałem teksty, ale

muzyka, którą otrzymałem, była

Page 32: Kontrast 6/10

32

całkiem inna od tego, co grał Radu-

li. Do dziś grywam w klubach utwór

Co to za człowiek. Robiłem nawet

chórki Piaskowi. Na płycie Hej Jim-

mi nagrałem też z Borysewiczem,

Pilichowskim i Jabłońskim Power of

Soul Hendrixa. Na początku byłem

przekonany, że żaden biały nie da

rady tego zaśpiewać. Trzeba było

sporządzić wersję, którą można za-

śpiewać. I to mi się udało, zrobiłem

to „na biało”.

W jakich krajach grywałeś?

Najczęściej w Stanach Zjedno-

czonych, przede wszystkim z Lady

Pank, a także w ramach projektu

Kukiz & Borysewicz. Byłem w USA

kilkanaście razy. Fajny kraj, ludzie

się do siebie uśmiechają, nie to co

u nas.

Masz na koncie nawet sup-

port przed Joe Cockerem…

Graliśmy wtedy ze Stingiem na

gitarach akustycznych. Dostałem

propozycję nie do odrzucenia. Nie

miałem okazji go poznać, jego me-

nadżer powiedział, że nawet papież

nie może do niego wejść (śmiech).

Poznałem za to przepiękne kobiety,

które śpiewały dla niego chórki.

Jednym z ważnych punktów

w twojej karierze były występy

z duetem Kukiz-Borysewicz…

Grałem z nimi na gitarze aku-

stycznej i śpiewałem. Z Borysewi-

czem znam się od lat 80. To ciekawa

historia, gdyż wcześniej z Borysewi-

czem byłem skłócony, bo odmówi-

łem mu przyjazdu na koncert. Któ-

regoś dnia zadzwoniłem do niego

i kazał przybywać natychmiast do

studia. Jeśli dobrze się wsłuchasz,

to wszystkie drugie wokale i chórki

na ich płycie śpiewałem ja. Świetnie

się pracowało przy nagrywaniu ma-

teriału z Rafałem Paczkowskim.

W twojej biografii muzycznej

są też występy w Lady Pank. Jak

wyglądała ta współpraca?

Grałem z nimi przez cztery

lata. Nie byłem jednak oficjalnym

członkiem zespołu, powiedziałem to

wprost Janowi, że gram jako gość.

Borysewicz chciał, bym był w ze-

spole. Miałem wspomagać wokal

Panasewicza, bo on już trochę słab-

nie. Poza tym grałem na gitarze aku-

stycznej. Nagrałem z nimi albumy

Teraz i Strach się bać.

Jan Borysewicz to kontro-

wersyjny człowiek. Alkohol,

używki, fani zarzucają mu total-

ne olewanie publiki. Jak Ci się

z nim pracowało?

Parę razy miałem przyjemność,

podkreślam – przyjemność, słucha-

nia, jak Janek na trzeźwo grał so-

lówki. Zagrał wtedy tak, że wszyscy

na kolana padli. On jest wielki, nie

mówię tego tylko z powodu wspól-

nej pracy. Spotykam się z wieloma

muzykami, wszyscy mówią, że gdy-

by mieli taki dar jak Jan Borysewicz,

to by dbali o niego. On tego nie robi.

Kiedy mu się chce, to jest wielki. To

trudny charakter, nieraz musiałem

gasić wewnętrzne spory w zespole.

Nieraz grywamy sobie w domu czy

jakimś studiu we dwójkę, to ogrom-

na przyjemność.

Brałeś udział w kilku pro-

jektach filmowych. Na czym to

polegało?

Obscuratio to była etiuda fil-

mowa niemieckiego reżysera, który

postanowił nakręcić ją we Wrocła-

wiu. Był to film niemy, do którego

śpiewałem w tle, naśladując Elvi-

sa. W serialu Wiedźmy nagraliśmy

piosenkę do tekstu Mogielnickiego

i muzyki Borysewicza. Nagranie

jest tragiczne, ale cała warszawska

Praga to teraz śpiewa. Wziąłem też

udział w projekcie teatralnym. Reży-

serował to Sylwester Chęciński dla

Teatru Telewizji. Kręcił to we Wro-

cławiu. Janusz Gajos grał główną

rolę w tej sztuce. Miałem zagrać na

fortepianie, ubrany w stylu lat 50.

Ciągle mówili, że to nie to, musia-

łem powtarzać. Poprosiłem o 10

minut przerwy, żeby coś skompo-

nować. Po przerwie wracamy, za-

czynam grać, wtedy reżyserowi się

spodobało. Nazwałem ten kawałek

Pocałunek mgły.

Od dziesięciu lat mieszkasz

w Warszawie. Dlaczego wyje-

chałeś?

Żeby coś osiągnąć. Czym Nowy

Jork dla świata, tym Warszawa dla

naszego kraju. Musiałbym mieć mi-

liony złotych, by siedzieć we Wrocła-

wiu i coś zawojować. Kiedyś po pro-

stu stwierdziłem, że trzeba wyjechać

- wziąłem gitarę, trochę ciuchów,

pojechałem „na wariata”. Przez dwa

Page 33: Kontrast 6/10

33

miesiące mieszkałem w pokoiku

dwa na dwa metry i pracowałem

jako terapeuta muzyczny. Po pół

roku wynajmowałem już mieszkanie

na starówce. A potem poszło…

Ostatnia piosenka na albu-

mie Guru to epitafium dla pewne-

go klubu. Jakiego?

Rura Jazz Club. To właśnie

tam zacząłem grać, kiedy zrezy-

gnowałem ze szkoły muzycznej.

Żeby wejść w środowisko, zatrud-

niłem się w Rurze jako kelner. Gra-

no tam wtedy wszystko – blues,

rock, jazz. Jako kelner poznałem

wrocławską branżę muzyczną, by-

wało tam wielu muzyków, nie tylko

z Wrocławia.

Który z projektów muzycz-

nych uważasz za najciekawszy?

Pod względem pracy na pew-

no Kukiz-Borysewicz. Niektórzy

z branży wciąż mówią, że dzięki

mnie ta płyta była dobra. Pierwszy

koncert, jaki graliśmy wtedy w Olec-

ku, nie obył się bez trudności. Ku-

kiz zadzwonił, że go nie będzie, no

to zaśpiewałem cały koncert. Pięć

centymetrów od mojej głowy upadł

śrubokręt jakiejś fanki Kukiza. Led-

wo przeżyłem ten występ. Ogólnie

dzięki tej płycie Piersi znowu zaczę-

ły grać i zdobywać popularność.

Masz w planie solową

płytę. Co możesz o niej powie-

dzieć?

Pierwotnie w planie miał być

to wspólny album Borysewicz-Pie-

czara, ale nic z tego nie wyszło,

więc staram się indywidualnie. Na

pewno zaproszę Jana do nagrań.

Planuję współpracę z Nowakiem,

Styczyńskim, Mogielnickim, a tak-

że Olewiczem. To ciekawy projekt,

na którym będą też piosenki z re-

pertuaru Guru. Chcę, by wyszło to

w tym roku, ale nie spieszę się, naj-

ważniejsze, żeby dobrze brzmiało.

Jestem pewny, że to będzie dobra

płyta i nie przejdzie bez echa. Nawet

odchudzam się od dwóch miesięcy,

by dobrze wyglądać (śmiech).

Mówiłeś, że pracowałeś

jako terapeuta…

Tak, przez dwa lata byłem te-

rapeutą muzycznym w MONAR-ze.

Grałem też koncerty dla narko-

manów. Poznałem tam wokalistę

Oddziału Zamkniętego Krzysztofa

Jaryczewskiego. Też spotykał się

z uzależnionymi.

W środowisku muzycznym

alkohol i używki to chleb po-

wszedni. Zdarzało ci się grać

pod ich wpływem?

To jest bardzo indywidualna

kwestia, reakcja człowieka. Lubię

sobie zaśpiewać po whisky. Grając

z Lady Pank alkohol był także przed,

w trakcie i po koncercie. Ale to nie

było pijaństwo. Młodzież musi mieć

parę fajnych akcji, ale zależy to od

sytuacji, w których poznajesz jakieś

nowe rzeczy, np. narkotyki. Dzisiaj

młodzi biorą jakieś dopalacze, to

jakiś rzut dziczy na otwarte sklepy

z promocją. Przeraża mnie to, nie

mają o tym zielonego pojęcia, byle-

by tylko była jazda, nic więcej. Coś

strasznego…

Nie jesteś zbyt medialnym

człowiekiem. Nie starasz się

zdobywać popularności?

Wręcz przeciwnie, dwóch pa-

parazzich już oberwało, bo chcieli

robić zdjęcia. W Warszawie szyb-

ko się informacje roznoszą. Mnie

nie kręci bycie w prasie brukowej,

mam na temat popularności inny

pomysł, ale go nie zdradzę. To nie

są celebryckie zdjęcia itp. Po uzy-

skaniu złotej płyty przez Strach się

bać jakiś dziennikarz chciał ze mną

gadać w knajpie, ale nie miałem

na to ochoty. Powiedziałem, że nie

jestem gwiazdą i mam to gdzieś,

nie potrzebuję zdjęć, wywiadów itd.

Wolę być z boku.

Jak często bywasz we Wro-

cławiu?

Od dziesięciu lat mieszkam

w Warszawie, a tutaj bywam raz na

rok, czasem częściej. Zamierzam

bywać teraz jeszcze więcej, chcę po-

szukać utalentowanych muzyków.

Rozmawiał Szymon Makuch

Page 34: Kontrast 6/10

34

Nie trzeba być literaturoznawcą, by bez większych problemów dostrzec różnicę między powieścią współczesną, a jej poprzedniczką z XIX wieku. Nie da się ukryć, że daleko padło jabłko od jabłoni.

Czasem mam wręcz wrażenie, że to dwa całkiem różne gatunki literackie. Czy miałoby to oznaczać, że klasyczna powieść zginęła i jedynie wiatr rozrzuca jej popioły po świecie? Otóż nic z tych rzeczy!

Epika, jaką znamy z XIX wieku nie

tyle przetrwała, ile odrodziła się

w podgatunku, jakim jest powieść

fantasy. Mało tego, w niejako natural-

ny sposób udało się jej zawłaszczyć

podstawowe cechy głównego źródła,

z którego wykształciła się powieść –

eposu. By to sobie uświadomić, nale-

ży cofnąć się w czasie o wiele setek

lat…

Jak pamiętamy, epos posiadał

wiele wyróżniających go cech, z cze-

go trzy możemy uznać za konsty-

tutywne: musiał być pisany stylem

wysokim, opowiadać o wielkich czy-

nach wspaniałych bohaterów oraz

zawierać tak zwany świat naddany

(na przykład świat bogów w eposach

Homeryckich). Warunki te spełniał

każdy z wybitnych bohaterskich po-

ematów od historii Gilgamesza, przez

utwory Homera i eposy średniowiecz-

ne, aż po Pana Tadeusza. Ten ostatni

tytuł pojawił się tutaj nie przypadko-

wo – to nie tylko wybitny przykład

tego gatunku, ale epopeja z XIX wie-

ku, a więc stulecia, w którym epos

zmarł śmiercią naturalną. Wyparła

go powieść, nazwana pierwotnie epo-

peją mieszczańską. Nie było w owym

określeniu dużego nadużycia, wszak

podobieństw nie brakowało. Poczy-

nając od wysokiego stylu, dużej roli

narratora oraz niezwykle rozbudo-

wanego i szczegółowo opisanego

świata, a kończąc na umieszczeniu

czasu akcji w ważnym dla danej spo-

łeczności momencie i elitarności bo-

haterów. Rzecz jasna nie wszystkie

te cechy musiały występować w każ-

dej powieści, a i nie każda powieść

do miana epopei aspirowała. Można

jednak wymieniać wiele dzieł literac-

kich, które w dużej mierze spełniały

powyższe kryteria. Oto kilka przykła-

dów: Wojna i pokój Lwa Tołstoja, Ci-

chy Don Michaiła Szołochowa, Chłopi

Władysława Reymonta, czy nazwane

epopeją ziemiańską Noce i Dnie Ma-

rii Dąbrowskiej. Niektórzy badacze do

zbioru epopej włączali także Władcę

Pierścieni Johna Ronalda Reuela Tol-

kiena. I w tym właśnie punkcie do-

chodzimy do interesującego nas za-

gadnienia, a więc powieści fantasy.

Już na wstępie muszę zaznaczyć,

że tak samo jak nie każda powieść

zasługiwała na miano epopei, tak

nie należy się ono wszystkim książką

fantasy. Nie chcę także pisać o prze-

analizowanym chyba na wszystkie

możliwe sposoby Władcy Pierścieni.

Wolę skupić na dwóch mniej znanych,

a doskonałych sagach, które z czy-

stym sumieniem mogę nazwać epo-

peją: Malazańskiej Księdze Poległych

Stevena Eriksona i Pieśni lodu i ognia

George’a Martina. Obie niezwykle

kunsztowne, obszerne, obejmujące

po kilka tysięcy stron i sięgające głę-

boko do najlepszych tradycji eposu.

Nie chodzi mi tutaj tylko o ambicje

„stworzenia własnego świata”: jego

bohaterów, legend, historii, geografii,

nasycenie go magią i niezwykłością,

wyjaśnienie rządzących nim praw

(to esencjonalnie epiczne), ale także

o wykorzystywanie pewnych kano-

nicznych konstrukcji mitycznych, po-

wtarzających się w legendach więk-

szości kultur. Po kolei jednak.

Zapomniane dzieci eposu

Page 35: Kontrast 6/10

35

Świat przedstawiony. I Martin,

i Erikson mają ambicję opisania wła-

snej, autorskiej rzeczywistości i to

w sposób, że się tak wyrażę, pełny.

Tworzą oni światy o przebogatej kul-

turze, wypełnionej wydarzeniami,

długiej na wiele tysięcy lat historii,

oryginalnej faunie i florze. Loku-

ją w nich zbiorowiska ludzkie, całe

kraje i kontynenty, różniące się od

siebie religią, architekturą, sposo-

bem ubierania, warunkami geogra-

ficznymi i przede wszystkim kulturą.

Szczególnie ważna wydaje się tutaj

religia, która w obu tych sagach two-

rzy swoisty świat naddany – boską

rzeczywistość. To od bóstw, niczym

w eposach Homeryckich, zależna

jest egzystencja śmiertelników, to

one ustalają reguły gry. Rzecz jasna,

śmiertelnicy nie raz potrafią wpro-

wadzić zamęt w ich postępowanie,

czasem krzyżować szyki (szczegól-

nie jest to widoczne w Malazańskiej

Księdze Poległych), co jednak nie

zmienia faktu, że są oni zależni od

decyzji i planów bogów, czy innych

pradawnych istot o ogromnej mocy.

Obie powieści odznaczają się także

elitarnością bohaterów. Opowiada-

ją o losach jednostek wyjątkowych:

królach, herosach, ważnych damach,

legendarnych istotach, wybitnych

wojownikach, półbogach, a czasem

nawet samych transcendentnych.

Mimo że oba autorskie światy różnią

się od siebie jak ogień i woda, na opi-

sanym wyżej poziomie ogólności, wy-

kazują wiele podobieństw, nie tylko

ze sobą nawzajem, ale także z naj-

słynniejszymi eposami takimi jak:

Iliada i Odyseja, Niedola Nibelungów,

Starsza Edda, Pieśń o Rolandzie czy

Beowolf.

Owe zależności są także wi-

doczne w innej sferze. Otóż powie-

ści fantasy, szczególnie ich wybitne

przedstawicielki, czerpią z tradycji

epicznej niezwykle wiele schematów

i rozwiązań fabularnych. Opisanie

ich wszystkich byłoby materiałem

na obszerną książkę, dlatego przy-

toczę tylko kilka przykładów. Weźmy

motyw krwawych godów, których

najsłynniejszy chyba przykład może-

my odnaleźć w Niedoli Nibelungów,

kiedy to Burgundowie zostają wy-

mordowani podczas uczty u Hunów.

Identyczne niemal rozwiązanie zasto-

sował George Martin w trzeciej czę-

ści swojej Pieśni lodu i ognia, gdy król

Robb Stark i jego poplecznicy giną na

uczcie weselnej u lorda Frey’a. Cieka-

wy wydaje się również motyw wilka

lub szczerzej zmiennokształtności,

który przejawia się w najróżniejszych

mitologiach od greckiej (choćby mit

o Likaonie) i germańskiej (słynni ber-

sekerzy, wierzący w swoje spokrew-

nienie z wilkami i niedźwiedziami),

a kończąc na wspomnianych po-

wieściach fantasy właśnie. Mam tu

namyśli magiczny związek Starków

z ich wilkorami u Martina oraz histo-

rię Togga i Fanderey z Malazańskiej

Księgi Poległych. Albo wątek o prze-

noszeniu dusz wybitnych jednostek

przez zwierzęta powtórzony w historii

Coltaine’a z sagi Eriksona…

Tego typu porównania można

by mnożyć bez końca i, jak powie-

działem, napisać na ich temat nie

jeden opasły tom. Celem niniejszego

artykułu jest jednak wyłącznie zasy-

gnalizowanie owych podobieństw

i skłonienie do poważniejszego zaję-

cia się powieściami fantasy nie jako

rozrywką dla nastolatków, ale jak

gatunkiem, który przechował w so-

bie wiele cech dawnej epiki i który,

jako naturalny spadkobierca eposu,

wcale nie musi ustępować tak zwa-

nej literaturze wysokiej. Warto o tym

pamiętać i zamiast kiwać z politowa-

niem głową na widok osobnika z fan-

tastyką w rękę, pożyczyć ją do niego.

Przypadkiem może się okazać, że

ma ona w sobie więcej, niż mogliby-

śmy się spodziewać.

Paweł Bernacki

Page 36: Kontrast 6/10

36

Premiera Roku.

Christopher Nolan

znowu to zrobił.

Wydawało Wam się, że Memento

i Prestiż imponowały brawurowym

scenariuszem? Incepcja to speł-

niony sen kinomana. Sen w śnie...

w śnie... w śnie.

Incepcję ogląda się świetnie,

z każdą minutą coraz lepiej, ale

prawdziwe oblicze film ukazuje do-

piero wtedy, gdy zacznie się o nim

gadać. To potwór stworzony do

interpretacji. Łatwo go opisać po

prostu jako „nowy Nolan”. Znów

mnożenie warstw i zabawa z nimi

staje się podstawą całego kinowe-

go doświadczenia. Znów autor bez-

czelnie oszukuje widzów, z każdą

sceną uciekając na wyższe piętro,

wykręcając się od ostatecznych wy-

jaśnień, próbując zgubić odbiorcę.

Tymczasem postaci same mówią

o tym, jak działa oszukiwanie lu-

dzi, oszukują też sami siebie, brną

w swoje własne konflikty coraz głę-

biej. Sprytne!

To jeden z najlepszych sce-

nariuszy, jakie ostatnio powstały,

według mnie stawiający Nolana

obok Quentina Tarantino czy Char-

liego Kaufmana. Jak na Hollywood

bardzo skomplikowany, ale też po

Hollywoodzku epicki i przystępny.

Wszystkie założenia fabuły zostają

jasno wytłumaczone. Chodzi o wła-

mywanie się ludziom do głów, kiedy

śpią, i manipulowanie ich psychiką.

Co dalej? Dużo. Jedną z warstw filmu

jest kino akcji w stylu Bonda. Sama

w sobie - nie powala. Mamy bijaty-

ki, dowcipy, pościgi, ale to wszyst-

ko - gdy tylko wejdziemy w historię

głębiej - przestaje mieć wielkie zna-

czenie. Kluczowa jest inna warstwa.

Warstwa osobista. Próba zgłębienia

psychiki głównego bohatera. Brzmi

banalnie, ale gwarantuję, że szybko

się gmatwa i pytanie „Co jest praw-

dą?” zadacie sobie nie raz.

Czy w Incepcji każdy znajdzie

coś dla siebie? Powinno tak być. Mo-

żemy śledzić, w jak niezwykły spo-

sób opowiadana jest historia. Mo-

żemy śledzić, co przeżywa bohater

DiCaprio. Możemy się ekscytować

sensacyjną intrygą. Wsłuchiwać się

w pompatyczny soundtrack. Zachwy-

cać się zdjęciami - choć ich styl jest

już charakterystyczny dla Nolana (re-

alizm, mało ingerencji komputera),

nigdy nie był tak efektowny. Są też

aktorzy, którzy wykonują swoją ro-

botę koncertowo. Wybija się genial-

ny Joseph Gordon-Levitt. On ciągle

nie jest superstarem, ale niedługo

będzie i musicie się do niego przy-

zwyczajać. Pozostali – dobrze lub

bardzo dobrze. Aktorstwo wznosi na

wyższy poziom obraz, który gorzej

zagrany mógłby odkryć przed nami

wiele wad. Bo Incepcja ma wady,

ale przy tym ogromie pozytywów na-

prawdę łatwo je przeoczyć. To jeden

z najoryginalniejszych pomysłów na

film, jaki widziałem, a przełożenie

go na obraz momentami onieśmie-

la. Mnie to wystarczy.

To świetnie, że dostajemy taki

film. Że Warner Bros. dał na niego

pieniądze, że się im zwróciło, że

ludzie dyskutują. To będzie obiekt

kultu. Nie tak jak Matrix... W innym

gronie. By zdobyć serce tłumów, bra-

kuje nieco „mojo” – poczucia humo-

ru, romansu, chwytliwych cytatów...

Ale rzesza kinomanów będzie wspo-

minać 2010 jako rok Incepcji. Nowy

klasyk i opus magnum Nolana.

Paweł Mizgalewicz

(więcej na http://filmowelowy.blox.pl)

Incepcja

Page 37: Kontrast 6/10

37

Sezon 2009/2010 Wrocławski Te-

atr Lalek z całą pewnością może

zaliczyć do bardzo pracowitych i in-

tensywnych. Tuż przed samymi wa-

kacjami widzowie mieli okazję zo-

baczyć ostatnią z zaplanowanych

premier, czyli sztukę Obejmij mnie

w reżyserii Anthonego Nikolcheva.

Jest to monodram Anny Sku-

bik, znanej publiczności ze Złama-

nych paznokci. Rzecz o Marlenie

Dietrich, która tym razem wciela się

w rolę lalkarki. Barbara to dojrzała

kobieta od wielu lat nieprzerwanie

pracująca w teatrze lalek. Całym jej

światem jest scena, kukły i mario-

netki, a rytm dnia wyznaczają pró-

by oraz grane spektakle. Kobieta

swoje pozateatralne życie ograni-

czyła do minimum, czasem trudno

oprzeć się wrażeniu, że wręcz z nie-

go zrezygnowała. Jej zawód, a za-

razem największa pasja pochłania

całą uwagę i energię, wymagając

ogromnego zaangażowania. Jed-

nak czy to, co Barbara otrzymuje

w zamian, jest satysfakcjonują-

cym i współmiernym do włożonych

przez nią starań wynagrodzeniem?

Artystka, niczym w więzieniu, za-

mknięta jest w świecie sztuki, gdzie

może liczyć tylko na towarzystwo

lalek. Ludzie dla Barbary zdają się

nie istnieć. Przychodzi moment,

kiedy lalki ożywają i zaczynają mó-

wić oraz poruszać się niezależnie

od woli kobiety. Przeświadczona,

że tylko ona sama jest w stanie

tchnąć w nie ducha, teraz doświad-

cza czegoś niesamowitego. Lalki

żądają niezależności, respektowa-

nia ich zasad, okazywania należne-

go im szacunku, wreszcie chcą, by

przestano je identyfikować z twór-

czością dla dzieci. Barbara jest

zagubiona i przestraszona. Uświa-

damia sobie, że w zaistniałej sytu-

acji zaczyna pełnić rolę marionetki

i to nie ona pociąga za sznurki, ale

lalki, które dotąd podlegały jej wła-

dzy. Dochodzi do odwrócenia ról, co

dla aktorki oznacza stopniowe zbli-

żanie się ku obłędowi, który może

okazać się tragiczny w skutkach.

Anna Skubik miała stworzyć

postać dramatyczną, rozdartą, nie-

pewną i niestabilną emocjonalnie.

Zarówno w wykreowanie postaci

Barbary, jak i zapanowanie nad lal-

kami aktorka włożyła mnóstwo pra-

cy i energii. Jednak przez cały czas

trwania spektaklu coś mi w nim

„nie grało”. Przed Obejmij mnie

miałam okazję niejednokrotnie ze-

tknąć się monodramami i muszę

przyznać, że u Anny Skubik brako-

wało mi stopniowego uwalniania

i prezentowania widzowi swoich

zdolności, ekspresji i środków wy-

razu. Wydaje mi się, że zbyt szybko

doszło do „rozpakowania” postaci

i podania jej na talerzu publicz-

ności, co sprawiło, że pod koniec

zabrakło elementu niespodzianki.

A szkoda, bo konstrukcja sztuki

sprzyjała temu, by w pewnym mo-

mencie zaskoczyć

widza czymś eks-

tra, niespodziewa-

nie podnieść temperaturę o kilka

stopni i zachwycić. W ostatecznym

rozrachunku zachwytu zabrakło

i, stosując szkolną skalę ocen,

z czystym sumieniem mogę po-

wiedzieć, że Obejmij mnie to sztu-

ka dobra. Warto zwrócić uwagę,

że aktorce na scenie towarzyszyły

lalki (niektóre mające nawet kilka-

naście, czy kilkadziesiąt lat), które

pojawiały się w takich sztukach

Wrocławskiego Teatru Lalek, jak

Proces czy Franciszek. Sen eve-

rymana. Jest to dowód na to, że

żywot lalki nie musi dobiec końca

z momentem zdjęcia spektaklu

z afisza, o czym przekonuje się

bohaterka spektaklu Nikolcheva,

a razem z nią widzowie.

Monika Stopczyk

Lalek życie po życiu

Page 38: Kontrast 6/10

38

A co mi tam,

taką ładną klamrę kompozycyjną

Wam i sobie zorganizuję. Rok temu,

w sierpniowym numerze „Kontra-

stu” zachwycałem się koncertem U2

na Stadionie Śląskim w Chorzowie.

Niedawno zaś do moich rąk trafiły

dwie płytki DVD z zapisem występu

z trasy 360 Degress, który zespół

dał jakiś czas po wizycie w Polsce.

Show zarejestrowany na wy-

dawnictwie U2 360 at the Rose Bowl

Irlandczycy zagrali 25 października

2009 roku na stadionie Rose Bowl

w Los Angeles, gromadząc najwięk-

szą widownię w historii amerykań-

skich koncertów zespołu – bagatela

97 tysięcy ludzi. I muszę przyznać,

że podobnie jak ze zrecenzowaniem

chorzowskiego koncertu U2, tak

samo mam problem z oceną ich

najnowszego DVD.

Bo kiedy U2 wydają kolej-

ną koncertówkę „do oglądania”

(a ostatnio robią to praktycznie po

nagraniu każdej płyty studyjnej), to

tak naprawdę z góry wiadomo, cze-

go się spodziewać. To oczywiste, że

będzie najwyższa jakość dźwięku

i obrazu, świetna praca operatorów,

zespół w znakomitej formie, spo-

ro aranżacji odbiegających od na-

grań z kompaktów, no i szoł, wielki,

olśniewający szoł. Widowisko, jakie-

go świat nie widział dostajemy za

każdym razem, nawet w wypadku

tak zwanych „bardziej kameralnych”

tras koncertowych, jak Vertigo, pro-

mująca How to Dismantle an Atomic

Bomb, czy wcześniejsza Elevation,

rozpoczęta po wydaniu All that You

Can’t Leave Behind. A jeszcze bar-

dziej spektakularnie jest przy w pełni

multimedialnych trasach, takich jak

360 Degress właśnie. I wszystko to,

co wymieniłem powyżej, dostajemy

oczywiście na nowym DVD U2.

Nie, żebym robił z tego jakiś

zarzut, broń Boże! W końcu, gdy do-

stajemy produkt najwyższej jakości,

nie należy na siłę się czepiać. Tak

naprawdę, to próbuję się po prostu

wybronić przed popadnięciem w ba-

nał, niepohamowany zachwyt nad Ir-

landczykami i przepisywaniem tego

samego, co można było napisać

o kilku poprzednich koncertowych

DVD zespołu.

Chociaż w przypadku U2 360

at the Rose Bowl jedna sprawa bu-

dzi szczególne zadowolenie. Chodzi

o dobór utworów. Wiadomo, dosta-

jemy wszystkie największe hiciory,

od Sunday Bloody Sunday, poprzez

With or Without You na Elevation

i przebojach z No Line on the Hori-

zon kończąc. Ale poza tym trafiają

się rzeczy, których zupełnie nie spo-

dziewałbym się na koncercie, o kon-

certowym DVD już nie wspominając.

To chociażby mój ukochany Until the

End of the World, tytułowa kompo-

zycja z nieco zapomnianej płyty The

Unforgettable Fire czy totalne zasko-

czenie, jakim było In a Little While

z All that You Can’t Leave Behind.

Taki kształt setlisty to ogromny plus

tego wydawnictwa, które najbardziej

ucieszy przede wszystkim tych, któ-

rzy widzieli na własne oczy koncerty

z trasy 360 Degress lub dla których

będzie to pierwsza wizualna pozycja

w kolekcji płyt U2.

Aha, wspomniałem, że nie ma

się do czego przyczepić? Dobra, do

jednej rzeczy można. Nie ukrywam, że

szarpnąłem się na wydanie dwupłyto-

we, bo na drugi dysk trafił klip z biało-

czerwoną flagą z Chorzowa. No i tutaj

niemiłe zaskoczenie – czterdziestose-

kundowe nagranie z YouTube to tro-

chę mało, koledzy z Irlandii.

Jakub Bocian

U2 U2 360 at the Rose Bowl

Page 39: Kontrast 6/10

39

Soilwork to szwedzki zespół o de-

athmetalowych korzeniach, który

w ciągu dziesięciu lat niemal zupeł-

nie je zatracił i zbliżył się do modne-

go dzisiaj metalcore’u. Najlepszym

dowodem na to jest nowy album,

The Panic Broadcast, który ukazał

się u nas 2 lipca i jest najbardziej

interesującą płytą kapeli od cza-

sów wydania A Predator’s Portrait

w 2001 r.

Pierwszy z dziesięciu kawał-

ków, Late For The Kill, Early For

The Slaughter, zdecydowanie przy-

pomina dokonania ze szczytowego

krążka kapeli, Chainheart Machine.

Siarczyste riffy są zasługą Petera

Wichersa, który do zespołu wrócił

dwa lata temu i przyprowadził ze

sobą gitarzystę, Sylvaina Coudreta.

Także perkusista, Dirk Verbeuren,

wniósł olbrzymi wkład w całość

brzmienia. Uderzenia blastów, z któ-

rych Soilwork do tej pory praktycz-

nie nie korzystał, są obecne w wielu

miejscach m.in. na otwierającym

utworze i King Of The Threshold.

Głos kapeli Björn „Speed” Strid

naprzemiennie wydaje z siebie me-

talcorowe wrzaski i czysty wokal.

Ta hybryda pojawia się np. na Two

Lives Worth Of Reckoning, gdzie

chwilami irytujący niby-growl goni

czysty śpiew. Speed pokazał swoje

niezłe możliwości na chwytliwym,

chóralnym refrenie w Night Comes

Clean i błyszczy także na Epitome,

który to kawałek pokazuje, że nowe

Soilwork czerpie inspiracje m.in.

z Opeth aniżeli z Dissection, którego

echa były jeszcze obecne na Chain-

heart Machine.

Let This River Flow odstaje od

reszty albumu największym udzia-

łem i różnorodnością czystego

śpiewu Speeda. Odbicia gitary aku-

stycznej z poprzedzającego utworu

przechodzą gładko do tej emocjo-

nalnej „balladki”. Nawarstwiające

się instrumenty wyzwalają chwyta-

jącą uczucia melodię. Cała ściezka

pozostawia po sobie oczyszczający

ślad.

Nie zapominajmy o solówkach,

bo są jednymi z wdzięczniejszych

momentów na płycie. Odciskają

swoje piętno na wspomnianym

otwierającym kawałku oraz na Epito-

me, a także na Deliverance Is Mine.

Końcówka tego ostatniego numeru

wraz z jej tradycyjnymi, heavymeta-

lowymi melodiami

i thrashowymi odcieniami dodaje

kawałkowi pewnej wzniosłości.

Ostatni kawałek o interesu-

jącym tytule, Enter Dog Of Pavlov,

kończy album w wielkim stylu. Za-

mknięcie zaczyna się niepozornie,

a balladowym partiom gitar towa-

rzyszą klawiszowe wstawki. Gdy

wchodzą wrzaski Speeda, tempa

nadaje mocny riff, który jest prze-

cinany przez krótki, wpadający

w ucho refren. Całość uzupełnia

miarowa, nieschematyczna perku-

sja ze sporadycznym blastem.

Album nie przypadnie do gustu

każdemu, a już na pewno nie każ-

demu fanowi starego Soilwork, ale

warto spróbować Panic Broadcast,

bo choć nie odbiega stylem od słab-

szych dokonań spod znaku Figure

Number Five, to jakością bije je na

głowę. Po odsłuchaniu Panic Bro-

adcast można robić sobie nadzieję,

że po latach tworzenia chałtury, for-

macja jeszcze wyprodukuje lepsze

rzeczy, a najnowsze dzieło nie jest

jakimś jednorazowym wybrykiem.

Marcin Rybicki

Soilwork The Panic Broadcast

Page 40: Kontrast 6/10

40

To pewna sztu-

ka – napisać

powieść o swo-

jej pasji i nie przedobrzyć. Umieścić

swoje zainteresowania w centrum

fabuły i zrobić to tak, aby nie było to

z żadnej strony naciągane. Wreszcie

napisać powieść fantastycznonau-

kową, którą można czytać bez uczu-

cia niesmaku. Taką sztuką popisała

się Magdalena Kozak, gdy pisała

Fiolet.

Kozak uwielbia skakać ze spa-

dochronem, fascynuje ją też wszel-

kiego rodzaju broń palna i ludzie,

którzy jej zawodowo używają – służ-

by specjalne, porządkowe, mundu-

rowe i inne. Zawodowo natomiast

jest lekarzem, dysponuje więc rozle-

głą wiedzą z zakresu biologii, chemii

i botaniki, co – na zupełnym mar-

ginesie – rzadko się zdarza wśród

pisarzy jej kalibru. W życiu zdarza

jej się czasem łączyć pasję z pracą;

ostatnio na przykład wyjechała do

Afganistanu jako lekarz przy pol-

skiej jednostce wojskowej. W swo-

jej twórczości natomiast... cóż, nigdy

wcześniej nie zgrała ze sobą wszyst-

kich swoich pasji, i to jeszcze w tak

spójny sposób, jak we Fiolecie.

Mamy tam wszystko, na czym

Kozak się zna i co uwielbia. Jest więc

kosmiczna roślina (zwana Fiołkiem)

emitująca cyjanek, której szczepy

pojawiają się na całym świecie. Są

spadające z nieba zarodnie (zwane

Różami), które zestrzelone rozsiewa-

ją zabójcze rośliny, gdzie popadnie;

jedynym skutecznym sposobem na

ich eliminację jest więc zatrucie za-

rodni, zanim wypuści zarodniki. A to

można zrobić tylko ręcznie, skacząc

na zarodnię ze spadochronem. Na

całym świecie powstają więc oddzia-

ły złożone z najlepszych spadochro-

niarzy, mające chronić Ziemię przed

kosmicznym zagrożeniem. Jeden

z nich stacjonuje na warszawskim

Bemowie i to wokół niego kręci się

fabuła powieści.

Kozak tak bardzo wczuła się

w ten setting, że można odnieść

wrażenie, jakoby był on ważniejszy

od samej fabuły czy przede wszyst-

kim – bohaterów. To oni zresztą

są główną wadą książki; niby tacy

powinni być twardzi, ociekający te-

stosteronem komandosi i piękne,

wyuzdane komandoski – a niewielu

jest we Fiolecie innych bohaterów

– ale ich wrażliwość i sposób bycia

jest strasznie trywialny i na dłuższą

metę nuży. Mówi się, że Kozak pisze

twardą, „męską” literaturę, ale chy-

ba od czasów Conana barbarzyńcy

powiedziano już w tym temacie zbyt

wiele, żeby było to wciąż atrakcyjne.

Postacie zresztą giną wciąż jedna po

drugiej, tak że odbiorca się do nich

nawet szczególnie nie przyzwyczaja.

Bohaterowie bohaterami, jed-

nak cała reszta – włącznie z akcją

i stopniowaniem napięcia – wyszła

Kozak całkiem nieźle. Wszystko za

sprawą wspomnianego settingu, któ-

ry – jakby nie patrzeć – jest najwięk-

szą zaletą Fioletu. Autorce udało się

stworzyć świat, w którym ona sama

czuła by się dobrze, a jednocześnie

– w który każdy jest w stanie uwie-

rzyć; jest on bowiem rzetelnie i wia-

rygodnie przedstawiony. Jeśli ktoś

nie wierzy, że można w pasjonujący

sposób opisywać skoki spadochro-

nowe i jeszcze zbudować wokół nich

całkiem zręczną fabułę – powinien

sięgnąć po Fiolet. Warto.

Michał Wolski

Na górze róże, na dole fiołki

Page 41: Kontrast 6/10

41

Jeśli istnieje coś takiego, jak wę-

drówka dusz albo chociaż ich

pokrewieństwo, jestem skłonny

stwierdzić, że duch zmarłego przed

dwunastoma laty Zbigniewa Her-

berta objawił się ostatnio w Ceza-

rym Sikorskim – młodym, dopiero

rozpoczynającym swą liryczną dro-

gę poecie. Nawet skoro nie doko-

nał się tutaj akt reinkarnacji, to

głęboko wierzę, że animae obu pa-

nów, przynajmniej poetycko, łączy

bardzo silna więź. Objawia się ona

nie tylko w umiłowaniu do poezji

klasycystycznej, czerpiącej obficie

z dorobku kulturalnego człowieka,

wyrafinowaniu i poczuciu głębo-

kiej łączności z żyjącymi tysiące

lat przed nami homo sapiens, ale

także, a wręcz przede wszystkim

w próbie wytłumaczenia zagadek

rzeczywistości przez odwołanie do

historii czy mitologii.

Nie chcę bynajmniej przez

to powiedzieć, że Sikorski to klon

Herberta lub jego epigon. Zdecy-

dowanie nie! Jego Droga z Daulis

do Delf to niezwykle wciągają-

ca liryczna podróż wiodąca przez

Grecję wieku bohaterskiego oraz

okresu klasycznego. Poetycko

wwiercając się w antyczne mity,

młody poeta niemal rozsadza je od

środka, próbując ukazać zawarte

w nich głębsze prawdy, informacje

o naszej kulturze i jej transforma-

cjach. Tak na przykład w różnych

wersjach historii o królu Minosie

i jego straszliwym synu widzi echo

przejścia z kultury matriarchalnej

do patriarchalnej, a za pomocą

opowieści o Edypie i Orestesie roz-

waża problematykę zbrodni, kary

i przeznaczenia w ogólnoludzkiej

egzystencji. Nie brak tu także od-

wołań do greckiej filozofii: Platona,

Euklidesa, Heraklita, Zenona z Elei.

Niektóre są szczególnie ujmują-

ce, jak przepiękna i mądra Bajka

o śmierci Zenona z Elei swoją dyk-

cją i kształtem przypominająca mi

nieco Herbertowską Przypowieść

o królu Midasie.

Tym co jednak w tomiku urze-

kło mnie najbardziej, były niezwy-

kle sprawnie dokonywane konta-

minacje między kulturą grecką

i judeochrześcijańską oraz urokli-

wy cykl erotyków Moje Eurydyki.

W pierwszym przypadku pokazuje

nam Sikorski, że tak naprawdę

wszystkie historie czy to klasyczne

mity, czy biblijne przypowieści wy-

rosły z jednego

pnia w drugim

czaruje często pełną tragizmu, ale

piękną poezją miłosną. Osobiście

dałem się porwać w obu przypad-

kach, a bluźniercza wręcz fraza:

„Mnie lepiej wyszedł stół niż nasz

syn Bogu” włożona w usta cieśli

Józefa, sprawiła, że po plecach

niczym stado mrówek przebiegły

mi dreszcze i pojawiają się tam

do dziś przy każdym jej wspomnie-

niu.

Cóż więcej można rzec w krót-

kim szkicu? Niewiele. Chyba tylko

zachęcić raz jeszcze do sięgnięcia

po tomik Sikorskiego, bo napraw-

dę warto. Szczególnie gdy poszu-

kuje się uczonego, ujmującego

klasycyzmu spod znaku Herberta,

a nie ortodoksyjnej paplaniny We-

ncla. Dlatego też kończąc, pozwolę

sobie sparafrazować wspomnia-

nego Zbigniewa Herberta i zawo-

łać: „Więcej takich obłoków zsyłaj

Apollo!”

Paweł Bernacki

Obłoki zsyłaj Apollo

Page 42: Kontrast 6/10

42

znanych granic, zaczyna latać. Wzbija

się w powietrze i w niekontrolowa-

ny sposób szybuje w przestworzach.

Polski Superman – a raczej jego

dokładne zaprzeczenie. Bo Juliusz

jest typowym antybohaterem. Neu-

rotyczny, zakompleksiony, nerwowy,

cichy – nie ma w sobie żadnych cech

amerykańskich herosów. Dodatkowo

zostaje wmieszany w działania gang-

sterów, polskich i ukraińskich służb

specjalnych, którzy to, podobnie jak

jego matka, chcą wykorzystać go dla

sobie tylko znanych celów. Okazuje

się też, że od dawna był „pod obser-

wacją” agentów czekających na odpo-

wiednie rozkazy. Nie ma dziewczyny,

nie ma przyjaciół, nie ma matki, która

ujęła by się za synem – ale nie ma

i z tych powodów problemów. Juliusz

pali, pije na umór, zajada się w McDo-

naldzie i nawet dobrze bawi się w tej

Lipiec i sierpień

to czas na nad-

rabianie semestralnych zaległości,

także lekturowych. Z przyjemnością

zatopiłam się więc w długo oczeki-

wanej lekturze – specyficzny świat

najnowszej książki Juliusza Stracho-

ta Zakłady Nowego Człowieka (Lam-

pa i Iskra Boża, 2010) jest bowiem

lekturą niezwykle wciągającą. Książ-

ka ta przyciąga uwagę już samą

okładką. Ascetyczny, trochę przypo-

minający komiks, uproszczony ry-

sunek, przedstawiający industrialną

panoramę miasta i szybującego nad

nią okularnika w czerwonym sweter-

ku, budzi zainteresowanie.

Akcja rozpoczyna się w połowie

lat 80. XX wieku. Retrospekcyjne

opisy prowadzą nas do końca epoki

PRL–u wstrząśniętego katastrofą

w Czarnobylu. Po wybuchu bohater

zaczyna latać, a jego koleżanka,

z którą bawił się w piaskownicy, zni-

ka. Okazuje się, że zarówno on jak

i jeszcze kilkoro dzieci w efekcie na-

promieniowania zyskało nadnatural-

ne zdolności. Narracja przenosi się

w pierwszą połowę XXI wieku. Młody

student – Juliusz jest nieśmiałym,

neurotycznym chłopakiem zażywa-

jącym notorycznie leki uspokajające.

Całkiem normalny chłopak – ależ

nie! Juliusz wyróżnia się z tłumu,

a szczególnie, gdy będąc zdenerwo-

wanym do pewnych, dla niego tylko

skomplikowanej grze.

Wartka akcja, ironia, komizm

i ostra satyra na polską rzeczywi-

stość. Tym w esencji jest ta przeza-

bawna opowieść. Czyta się ją z przy-

jemnością. Chwilami jak pamiętnik,

chwilami jak dobrą książkę akcji.

Pomimo sensacyjności pozycji bo-

haterowie nie są jednorodni. Ra-

czej barwni i interesujący, skupiają

w sobie wszystkie traumy pokolenia

Nirvany. Nie są jednak wiarygodni,

raczej przerysowani i karykaturalni,

dzięki czemu idealnie wpisują się

w konwencję tej specyficznej powie-

ści.

Całość, pomimo błahej treści

jest w istocie zwróceniem uwagi na

ciemne strony tego, co składa się

na polskość. Na mentalność dzisiej-

szego dwudziesto kilku latka, który

tak naprawdę nie wie czasami kim

jest. Nosi na sobie piętno lat osiem-

dziesiątych, dojrzewał w chaosie lat

dziewięćdziesiątych, a gdy w nowym

wieku ma już możliwość korzystania

z wolności, tak naprawdę nie wie,

co z nią zrobić. Zagubiony ucieka

w używki czy zabawę, goniony przez

utkwione w podświadomości de-

mony PRL–u ucieka nie przed nimi,

przed sobą samym i przed złotym

czasem ponowoczesności.

Joanna Winsyk

Superman po polsku

Page 43: Kontrast 6/10

43

Powiedzmy to sobie szczerze: nie

każdy może zostać rozciągnięty w in-

fundybule chronosynklastycznej. Na-

uka odnotowała tylko jeden taki przy-

padek w osobie miliardera Winstona

Nielsa Roomforda. Roomford, w wy-

niku oddziaływania tego kosmiczne-

go zjawiska, wiedział wszystko, co

tylko dało się wiedzieć. Dzięki temu

rozpętał wojnę pomiędzy Ziemią

a Marsem. Stworzył własną religię.

Poznał kosmitów i sekret Tralfama-

dorii. Rozciągał się bowiem prawie

na cały wszechświat i przeniknął go.

Problem w tym, że Roomford nie ist-

nieje. Wymyślił go Kurt Vonnegut.

Kiedy przechodziłem przez falo-

chron w Kołobrzegu, w połowie drogi

uświadomiłem sobie, że wiem na-

prawdę niewiele. Malutko. Tyle co nic.

Stan ten ma nazwę głupota. Wycho-

dzi więc na to, że jestem głupi. Tak.

W przeciwieństwie do ośmiornicy.

Ośmiornica stała się przebojem.

Ośmiornicy nie wymyślił Kurt Vonne-

gut. Ośmiornica wiedziała. Była więc

przez to lepsza. Ci co nie wiedzieli,

słuchali ośmiornicy. Teraz ośmiornica

ma pracować u rosyjskiego miliarde-

ra. Ma pobierać pensję w wysokości

5 tysięcy dolarów. Najpewniej nigdy

w życiu nie zobaczę takich pieniędzy.

Mądrość jest w cenie, a ja jestem

przecież głupi.

Dlaczego ośmiornica wiedziała?

Ciężko stwierdzić. Widać jednak, że po

części było to dla niej przekleństwo.

Kiedy wiedziała nie tak, jak chciano

żeby wiedziała, złorzeczono jej. Gro-

żono śmiercią. Było to bez sensu.

Ośmiornica nie stwarzała przyszłych

wydarzeń, ona tylko o nich wiedziała.

Wiedza bywa czasami ciężarem.

Określenie człowieka jako

istotę myślącą jest dość przerekla-

mowane. Taka nasza gatunkowa

propaganda. Wierzy w nią każdy

człowiek. Od urodzenia. Mama

mówi: „ucz się ucz, nauka to potęgi

klucz”. I taki biedny człowiek stara

się, jak może. Uczy się. Rozwija. Go-

rzej kiedy nie uczy się i rozwija. Bo

każdy człowiek mądry czy głupi wie,

co znaczy sapiens.

Pojawia się jednak problem.

Wyświechtana maksyma Sokrate-

sa. Ona naprawdę działa. Jest jed-

nak źródłem nieustannych frustra-

cji. Mądry się złości, bo wie, co to

znaczy, głupi – bo myśli, że go obra-

żają. Kiedy należy powiedzieć sobie

dość? Roomford spłonął w wyniku

kosmicznego oddziaływania. Ha-

mujcie tuż przed płomieniem.

W takim wypadku, czy ośmior-

nica jest człowiekiem? Nie odma-

wia się jej mądrości – cechy wybit-

nie ludzkiej. Co nas łączy? Co nas

dzieli? Jako człowieka należy objąć

ją opieką prawa, a groźby w jej kie-

runku potraktować jak najbardziej

poważnie. Sprawcy powinni zostać

ukarani. Grzywnami i więzieniem.

Sprawiedliwie.

Pozostaje jeszcze kwestia

ewentualnych kolejnych „uczłowie-

czonych” ośmiornic. Ile ich jeszcze

czeka na szansę? Jak komentują

całą sytuację Poula? Zazdroszczą

mu? Nienawidzą go? Czy może

zrzeszają się, głoszą swoje rację,

strajkują, pikietują? Co na to inni

mieszkańcy mórz i oceanów? A kto

ich tam wie!

W sytuacji Poula można dopa-

trzeć się jeszcze jednego smutnego

zjawiska. Ludzie są złaknieni autory-

tetów. Chcą żeby ktoś im coś powie-

dział. Coś prawdziwego. Ośmiornica

nie rzucała słów na wiatr, mówiła

oszczędnie, ale trafnie. Zdolność

rzadka, jak widać ceniona. Zwłasz-

cza w naszym przegadanym świe-

cie.

Do wszystkiego dochodzą jesz-

cze rodzaje wiedzy. Poul wyraźnie re-

prezentuje wiedzę tajemną, mającą

najczęściej boskie pochodzenie, do

tego dochodzi wiedza akademicka

i tak zwana życiowa. Każda inna, każ-

da ma mocne i słabe strony. Wszyst-

kie przydatne. No cóż. Rozwijajmy

się więc. Czego jak czego, ale żaden

człowiek nie lubi być wyzywany od

„gupków”. Człowiek godność ma!

Pokażmy ośmiornicom, gdzie raki

zimują! Czas więc dojść do wiedzy.

W takim razie… Uwaga! Dochodzę!

Marcin Pluskota

Dochodzę

Page 44: Kontrast 6/10

44

salnym jak tylko można i ponoć

łączącym ponad podziałami. Bra-

wa za ten wyjątkowy spektakl bić

należy odpowiednio: harcerzom,

urzędnikom, politykom, fanatykom

i gapiom czyli, uogólniając, wszyst-

kim. Bo takiego wstydu oczy świata

nieustannie zwrócone na Wisłę już

dawno nie widziały.

Zagraniczne media piszą, że to

zaścianek, wojna i problem narodo-

wy. Piszą o tym, co widzą – bo skąd

mają wiedzieć, że my, Polacy, już

tak mamy, że lubimy być w centrum

i z tego centrum emanować swoją

polskością, przejawiającą się w tym

wypadku w nieodpartej chęci bro-

nienia, świętym ogniu męczeństwa,

łopatologicznym poświęceniu dla

sprawy i owczym pędzie za ludzkim

tłumem (tym dzikim). Można nawet

uciec w martyrologię, nazwać siebie

krzyżakiem (bo od krzyża), a poli-

cjanta, co pilnuje porządku – komu-

nistą i mordercą.

Można, ale po co?

Bo to przecież nasze. Polskie.

Bo mamy nieustający, nieustabili-

zowany kompleks wszechstronnego

niedowartościowania. Bo pokażą

nas w telewizji. „Jesteśmy fanatyka-

mi, a co!” – mówimy dziennikarzom.

Przekraczamy granice przyzwoitości

i absurdu jednocześnie, bo sprawa

tego wymaga. A gdy ktoś nas spy-

ta, dlaczego powodzi nam się tak,

a nie inaczej, odpowiedź jest pro-

Dzieje się. Dzikie tłumy z kijami,

przecież jestem z miasta – to wi-

dać, gaz na ulicach, a kto nie był

i nie widział, ten trąba i niech dalej

nie czyta. Zmiany w kraju postępu-

ją i wyraźnie widać ten postęp pod-

stępnie przemycany między jedną

a drugą prognozą pogody a naj-

nowszymi informacjami ze świata

i kultury. Mamy nową władzę, którą

wybrała połowa połowy społeczeń-

stwa, a druga połowa tejże połowy

burzy się, podczas gdy inna połowa,

będąca sumą wybieranych połów

wzrusza ramionami i rozjeżdża się

po kraju, od Bieszczad po Międzyz-

droje, zażywając świeżego letniego

powietrza, które czasem zatęchnie,

sprowadzi deszcz i w ciągu kilku

godzin z górskiego strumyczka zro-

bi Amazonkę (tyle, że mniej leniwie

płynącą).

Ale wracając do dzikich tłu-

mów, bo to o nich ma być mowa.

Kijów co prawda nie posiadały, ale

wizualizuję sobie, że lepiej wyglą-

dałyby z kijami niż ze skleconymi

naprędce transparentami z wypi-

sanym tym i owym hasłem narodo-

wym. Dodać im jeszcze gustowne

kosy, grabie i płonące pochodnie

i już nie będą z miasta, choć w mie-

ście, ale bronić dalej będą tego

samego – kawałka, za przepro-

szeniem, drewna, które ustawione

w odpowiedniej konfiguracji staje

się religijnym symbolem, uniwer-

sta: to wina rządu, polityków, niepo-

myślnych wiatrów, niekorzystnego

układu planet. Ale oczywiście nie

nasza. Dzieci źle wychowane? Wina

niedokształconych nauczycieli, nie

nasza. My – nieprzyzwyczajeni do

samodzielności, niezależnie od wie-

ku własnego kolektywnie mamy tyle

lat, co nasza demokracja. Przedłuża

nam się ten okres młodzieńczego

buntu, niezgody na rzeczywistość

i nieracjonalnych zachowań, choć

już od dawna mamy w kieszeni do-

wód osobisty. Niestety, nieużywany.

Ci, którzy pragną rychłej beatyfi-

kacji Papieża Polaka, religii w szko-

łach, symboli w urzędach i innego

prezydenta, stoją dziś pod siedzibą

głowy państwa i przeczą samym so-

bie. Bo symbol, którego bronią, nie

potrzebuje obrony – swoją symbo-

liką broni się sam. Ich wojownicza

postawa źródło ma w nich samych.

To ja kontra ja, a gdyby ktoś zamiast

krzyża postawił w centrum Warsza-

wy gumową kaczkę, broniłbym jej

równie gorliwie. Nawet, jeśli nie wie-

rzę w gumowe kaczki.

Ewa Orczykowska

Wina nie nasza, ale sprawa tak

Page 45: Kontrast 6/10

45

Kiedy w poprzednim numerze po-

zwoliłem sobie na wlanie strumienia

świadomości do kotła neologizmów,

myślałem, że będzie to jednorazowy

wybryk. Że od tak – trochę bez sen-

su, trochę literacko, a trochę prza-

śnie – zilustruję, o czym młodzi Po-

lacy rozmawiają całymi wieczorami,

sącząc piwo w barach czy innych

pubach. Że pokażę na przykład, jak

to wygląda w „Przekręcie” – knajpie

bądź co bądź bliskiej sercom wielu

redaktorów „Kontrastu”. Wtedy my-

ślałem, że napiszę o pubie studenc-

kim „Przekręt” tylko ten jeden raz,

po czym zajmę się poważnymi te-

matami. Widać jednak wszechmoc-

ny triumwirat w składzie: Figlarz

Los, Opatrzność i Bozia, chciał, żeby

było inaczej.

Albowiem dnia 31 lipca anno

domini 2010 „Przekręt” został za-

mknięty.

To wydarzenie poruszyło mnie

do głębi, i to głębi tak głębokiej, że

długo zastanawiałem się, jak po-

dejść do tej sprawy. Ton stypowo-

wspominkowy byłby zbyt trywialny,

opis przekrętowej codzienności nie-

chcący wyszedł mi ostatnio, a pa-

tetyczne epitafia czy inne epicedia

po prostu tutaj nie pasują. Niby wia-

domo o co chodzi, ale jakoś trudno

znaleźć na to słowa. Coś się skończy-

ło. A kiedy coś się kończy, powstaje

luka językowa, z którą nie wiadomo,

co zrobić. Nazwanie jej jakoś, uza-

sadnienie, skonkretyzowanie byłoby

karygodnym błędem; możemy oczy-

wiście powiedzieć, że „Przekręt”

zamknięto, „Przekrętu” już nie ma,

została pustka po „Przekręcie”...

Pewnie, możemy tak mówić. Tylko

każde takie zdanie konstruuje coś,

jakieś zjawisko, jakiś byt – językowy

i wyobrażeniowy – w miejsce braku

„Przekrętu”. Język zawsze tworzy

rzeczywistość, nie można więc za

jego pomocą ukonstytuować braku

rzeczywistości. Bo chodzi przecież

o to, żeby tego braku nie wypełniać

wyobrażeniem braku, gdyż nie ma

ono z brakiem jako takim nic wspól-

nego...

Możemy więc chwycić się po-

czucia braku. To jest coś, co nie za-

stępuje wyobrażenia o „Przekręcie”,

bo nie było ani nie jest „Przekrętem”,

a jedynie odczuciem względem jego

końca. Ale i ta droga jest śliska jak

skóra Antoniego Macierewicza,

zaraz bowiem pojawia się wspomi-

nanie, rozpamiętywanie, dywagowa-

nie... stypa. Nie mówiąc już o tym,

że to trąci trenem. Zachodnia cywili-

zacja lubi nam mówić, że nawet jak

coś straciliśmy, to jednak zawsze

pozostanie to w naszych sercach,

głowach, lędźwiach, wątrobach itp.

Otóż nie. Nie pozostanie. Jak czegoś

nie ma, to tego nie ma. Pozostaje

nienazwany – i nienazywalny – brak.

I nic więcej. Wspomnienia są tylko

naszą sprawą i – znowu – z „Prze-

krętem” jako takim nic wspólnego

mieć nie mogą.

Poczucie braku nazywamy zwy-

kle poczuciem straty. Sama strata

nie jest brakiem, to raczej ‘zależ-

ność między brakiem a tym czymś,

czego brakuje’. I to strata boli naj-

bardziej. Brak czegoś nie jest jak

dziura w brzuchu, nie może boleć.

To coś, czego nie ma. A co boli, to

fakt, że to coś istniało, ale już nie

istnieje. Czy to kawałek brzucha, czy

„Przekręt”, czy jeszcze coś innego.

Nie można odczuwać braku czegoś,

czego nigdy nie było, dopiero porów-

nanie stanu rzeczy sprzed straty ze

stanem rzeczy po – wywołuje ból.

Co gorsza, człowiek jest wobec tego

bólu całkowicie bezbronny. Można

się uczyć odpuszczać, polegać na

wierze czy pogodzie ducha, słuchać

autorytetów, racjonalizować albo

upijać się do nieprzytomności... ale

trzeba mieć świadomość, że to są

tylko anestetyki. Lekarstwo nie ist-

nieje.

„Przekręt” pożegnaliśmy w je-

dyny właściwy sposób: upijając się

ponad wszelką przyzwoitość. I tyle.

Teraz już go nie ma, a w nas wszyst-

kich tkwi poczucie straty. Jak za-

wsze, gdy coś się kończy.

Michał Wolski

Snatch Endsong

Page 46: Kontrast 6/10

46

Fani Chelsea poczuli się obrażeni wyborem klubu, którego dokonał Joe Cole. On jednak doskonale wiedział, co robi.

Poziom oburzenia kibiców Chelsea,

którzy po przejściu Cole’a do Liver-

poolu postanowili, że ich stosunek

do niego zawiera się we frazie, któ-

rą bohater filmu Made in Poland

Przemysława Wojcieszka wytatu-

ował sobie na czole (zaczyna się od

„f...”), był przerażający i zadziwiają-

cy. Piłkarz, któremu śpiewali najżar-

liwsze piosenki, gdy ten pojawiał się

na swoje pieskie kilkanaście minut

w końcówkach przesądzonych już

spotkań, nagle stał się sprzedajnym

wrogiem, któremu tego ruchu wyba-

czyć nie można.

Ja go rozumiem. Gdybym miał

wybierać między byciem maskot-

ką, która dobiega już 28 roku życia,

a w klubie nadal nikt nie planuje dla

niej poważnej roli w składzie, też

bym odszedł. Gdybym miał wybie-

rać między pozostaniem na Stam-

ford Bridge, gdzie nadal byłbym ulu-

bieńcem fanów, lubianym też przez

kolejnych managerów (z których

jednak żaden nie byłby w stanie wy-

krzesać - na czas dłuższy niż 4 czy 5

spotkań - pełni moich możliwości),

też wolałbym odejść.

Niektórzy nie chcą dostrzec hi-

pokryzji, z jaką Chelsea od kilku lat

obchodziła się ze swoim piłkarzem:

wszystko w białych rękawiczkach,

wszystko z uśmiechem na twarzy,

niegroźny Joey, który spokojnie zno-

si kolejne zesłania na ławkę rezer-

wowych po serii udanych spotkań.

Niegroźny Joey, który walczy z kolej-

nymi kontuzjami, wraca do zdrowia,

a później pozostaje mu zastanowić

się: czy rzeczywiście było warto?

Chelsea po prostu od dawna

go już nie kochała, ale nikt z jej

przedstawicieli nie miał odwagi po-

wiedzieć mu tego w twarz. Bzdura?

Czemu więc pozwolono mu tak ła-

two odejść? Bo zależało mu tylko na

pieniądzach? Czy to prawdopodob-

ne, że po kilku latach zarabiania pe-

tro-funtów Abramowicza nadal nie

miał dosyć? Bez przesady. Opuścił

klub akurat w trakcie mistrzostw

świata, przed którymi jeszcze raz

udowodnił sobie i innym, że stać

go na wygryzienie kilku rywali ze

składu – że nadal może odgrywać

rolę pierwszoplanową (nawet jeśli

później Capello znów sadzał go na

ławce). W Chelsea ta wiedza na nic

by mu się nie zdała.

Źródło: sport.interia.pl

Popieram Joe Cole’a

Page 47: Kontrast 6/10

47

Gdy czytam, jak Jamie Carra-

gher mówi, że transfer Cole’a to

zastrzyk dobrej energii, dokładnie

takiej, której Liverpool tak bardzo

w tej chwili potrzebował, wiem, że

były gracz Chelsea wybrał najlepiej,

jak mógł. Gdy okazuje się, że m.in.

z tego powodu spekulacje na temat

swojej przeszłości uciął Steven Ger-

rard, pewny swego musi być też sam

Cole. Na Anfield Road widzą w nim

zbawiciela, człowieka, który ma być

jedną z najważniejszych postaci

w nowych, przebudowywanych „The

Reds” - taką rolę obiecał mu już

zresztą przy podpisywaniu umowy

Roy Hodgson. Tego właśnie chciał

Cole, nie myślał o pieniądzach.

Przekonałem się do tego szcze-

gólnie, czytając dziś jeden z rozdzia-

łów Football Factory John’a Kinga

(powieści z połowy lat 90-tych, opo-

wiadającej o angielskich przedsta-

wicielach klasy robotniczej, której

bohaterowie są przy okazji kibicami

Chelsea). To fragment, w którym

narrator – wychowany i żyjący w Lon-

dynie kibic „The Blues” - opisuje swój

wyjazd do Liverpoolu:

„Myśląc o Liverpoolu, czuję się

rozpieszczony mieszkaniem w Lon-

dynie. Tzn. wiecie, Londyn to też

gówniana dziura, ale Liverpool jest

jeszcze gorszy. To prawdopodobnie

największa dziura w Anglii. Śmietni-

ki i nożownicy w każdym zaułku. Aż

przykro mi na to patrzeć. Nie mógł-

bym tutaj mieszkać. Nic dziwnego, że

ludzie stąd wolę przyjeżdżać do Lon-

dynu, żeby spać tam na ulicach...”.

Cole, również londyńczyk z krwi

i kości, (mimo upływu czasu) miał

pewnie podobną opinię zakodowaną

w podświadomości. Czy więc przeno-

siłby się tam dla pieniędzy, ładniej-

szych widoków za oknem i nowych,

lepszych klubów nocnych? Nie są-

dzę.

Adrian Fulneczek

Źródło: sport.interia.pl

Page 48: Kontrast 6/10

48

Początek meczu finałowego należał

do drużyny The Crew, która swoją

pierwszą serię ofensywną zakoń-

czyła zdobyciem przyłożenia. Odpo-

wiedź Diabłów była jednak bardzo

szybka. W zainkasowaniu punk-

tów Diabłom wydatnie pomogli

zawodnicy Załogi, którzy wykonali

ryzykowną próbę odzyskania piłki

po wykopie. Lider tabeli rozpoczął

swoją serię ofensywną na dwudzie-

stym jardzie od pola punktowego

rywali. Po kilku akcjach na tablicy

widniał już remis.

Swoje kolejne dwie serie ofen-

sywne The Crew także zakończy-

li przyłożeniami, co pozwoliło im

w drugiej kwarcie wyjść na prowa-

dzenie 21:7. Jak się miało okazać

później, punkty w wykonaniu Jaku-

ba Płaczka były ostatnimi dla Zało-

gi w tym meczu.

Jeszcze przed przerwą Dia-

bły zdobyły dziesięć punktów po

kopnięciu z pola Krzysztofa Wisa

i efektownym przyłożeniu Grzego-

rza Mazura. Dzięki tym akcjom pro-

wadzenie Załogi zostało zniwelowa-

ne do czterech punktów.

W całym meczu formacja obron-

na The Crew skutecznie uprzykrzała

życie rozgrywającemu Devils - Krzysz-

tofowi Wydrowskiemu i sporadycznie

grającemu na pozycji quarterbacka

Danielowi Delahoussay’owi. Gracze

ci byli powalani w tym meczu aż pię-

ciokrotnie. We wszystkich spotka-

niach sezonu zasadniczego quarter-

back Diabłów był przewrócony przed

linią wznowienia gry tylko dwa razy.

Ozdobą była akcja powrotna po

otwierającym drugą połowie wyko-

pie. Daniel Delahoussaye złapał piłkę

na dziesiątym jardzie i po serii zna-

komitych zwodów popędził w pole

punktowe rywali. 90-jardowa akcja

powrotna Amerykanina pozwoliła

Diabłom wyjść na prowadzenie po

raz pierwszy w sobotnim finale.

Gdy w końcówce czwartej kwar-

ty Devils wykonali kolejne skutecz-

ne kopnięcie z pola, podwyższając

swoje prowadzenie do 26:21, stało

się jasne, że mecz nie zakończy się,

jak rozegrane miesiąc wcześniej

spotkanie derbowe - dogrywką.

Gdy do zakończenia meczu

pozostawały 42 sekundy, na bo-

isku po raz ostatni pojawiła się

formacja ofensywna The Crew. Do

W rozegranym w sobotę 24 lipca w stolicy województwa dolnośląskiego V Finale Polskiej Ligi Fut-bolu Amerykańskiego zespół Devils Wrocław pokonał The Crew Wrocław 26:21. Tym samym Diabły

zdobyły swój pierwszy tytuł mistrzów PLFA.

Devils mistrzem po raz pierwszy!

Źród

ło: e

-foto

.spo

rt.p

l

Page 49: Kontrast 6/10

49

upragnionego pola punktowego Za-

łoga miała aż 69 jardów. Po pięciu

biegach i zdobyciu pierwszej próby

Mark Philmore wykonał podanie do

przodu. Piłkę przechwycił jednak

Charles Osgood i stało się jasne, że

Devils zdobędą swój pierwszy tytuł

mistrzowski, a przy tym zaliczą per-

fekcyjny sezon z kompletem dzie-

więciu zwycięstw

„Jeszcze do mnie to nie docie-

ra. Z drużyny, która walczyła w ze-

szłym roku o utrzymanie w pierw-

szej ligi, staliśmy się Mistrzem

Polski. Naszym celem na ten sezon

było awansowanie do półfinału.

Występ w najważniejszym meczu

roku wziąłbym wtedy w ciemno.

Jestem po prostu zachwycony” –

powiedział po meczu Artur Guzik,

prezes Devils Wrocław

„Nasi rywale dobrze odrobili

lekcję w przerwie, gdy rozpracowali

naszą formację ofensywną. W dru-

giej połowie nasze akcje biegowe

przestały funkcjonować, a do tego

zabrakło skutecznych podań górą.

Dlatego Devils zatrzymali nas z ze-

rowym dorobkiem w tej części gry

i zdobyli mistrzostwo. Ale najważ-

niejsze jest to, że puchar trafił do

Wrocławia, który staje się centrum

futbolowej Polski” - powiedział po

spotkaniu Jakub Głogowski, rzecz-

nik prasowy The Crew Wrocław.

„Ten sezon i piąty finał udowod-

nił, że futbol amerykański staje się

ważną dyscypliną sportu w naszym

kraju. Głównym zadaniem na przy-

szłość jest wprowadzenie kolejnych

inwestorów do klubów oraz walka

o dostęp do jak najlepszych sta-

dionów” – oświadczył po meczu Ję-

drzej Stęszewski, prezes PLFA.

Za najbardziej wartościowego

zawodnika finału (MVP) uznano

skrzydłowego Devils Wrocław Da-

wida Tarczyńskiego, który złapał

sześć podań zdobywając 110 jar-

dów. Nagrodę dla MVP finału ufun-

dowała firma Under Armour. Fun-

datorem nagród dla publiczności

była firma Tarczyński.

Prócz Dawida Tarczyńskiego

w składzie nowych mistrzów PLFA

wyróżnili się linebackerzy: Walter

Harazim oraz Tomasz Markiewicz.

Wśród pokonanych prym wiedli Ja-

kub Płaczek oraz Mark Philmore.

W obronie silnymi punktami dru-

żyny byli defensywny liniowy Bar-

tosz Kalejta i zawodnik drugiej linii

obrony Przemysław Cudak.

Sędzią głównym sobotnich za-

wodów był doświadczony arbiter

niemiecki Marcel Tschurer, który

został zaproszony przez Wydział

Sędziowski Stowarzyszenia Polski

Związek Futbolu Amerykańskiego

do prowadzenia V Finału PLFA.

Mecz finałowy obejrzało 1200

widzów. Do gorącego dopingu en-

tuzjastycznych kibiców zachęcały

tancerki obu drużyn – Devilettes

i Sista Crew.

Jędrzej Stęszewski

Źródło: e-foto.sport.pl

Page 50: Kontrast 6/10

50

Nagrody za sezon 2010

1. Najbardziej wartościowy zawodnik sezonu (MVP): Krzysztof Wydrowski, rozgrywający Devils Wrocław

2. Najbardziej wartościowy zawodnik defensywny: Cornelius Lambert, zawodnik linii defensywnej Pomorze Se-

ahawks

3. Najbardziej wartościowy zawodnik ofensywny: Krzysztof Wydrowski, rozgrywający Devils Wrocław

4. Najlepszy rozgrywający: Krzysztof Wydrowski, Devils Wrocław

5. Najlepszy skrzydłowy: Daniel Delahoussaye, Devils Wrocław

6. Najlepszy running back: Jakub Płaczek, The Crew Wrocław

7. Najlepsza liniowy defensywny: Cornelius Lambert, Pomorze Seahawks

8. Najlepszy linebacker: Jakub Grabas, AZS Silesia Miners

9. Najlepszy defensive back: Krzysztof Wis, Devils Wrocław

10. Najlepszy kicker (kopacz): Kamil Ruta, The Crew Wrocław

11. Najlepszy punter (odkopujący): Dawid Rechul, Sioux Kraków Tigers

12. Najlepszy returner: Tyrone Landrum, skrzydłowy Warsaw Eagles

13. Najlepsza linia ofensywna: Devils Wrocław

Devils Wrocław – The Crew Wrocław 25:21 (7:14, 10:7, 6:0, 3:0)

I kwarta

0:7 przyłożenie Marka Philmore’a po 4-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Kamil Ruta)

7:7 przyłożenie Krzysztofa Wydrowskiego po 1-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Krzysztof

Wis)

7:14 przyłożenie Telley’ego Chelley’a po 30-jardowej akcji po podaniu Marka Philmore’a (podwyższenie za jeden

punkt Kamil Ruta)

II kwarta

7:21 przyłożenie Jakuba Płaczka po 3-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Kamil Ruta)

10:21 skuteczne kopnięcie z pola z 24 jardów w wykonaniu Krzysztofa Wisa

17:21 przyłożenie Grzegorza Mazura po 27-jardowej akcji po podaniu Krzysztofa Wydrowskiego (podwyższenie za

jeden punkt Krzysztof Wis)

III kwarta

23:21 przyłożenie Daniela Delahoussaye’a po 90-jardowej akcji powrotnej po wykopie The Crew

IV kwarta

26:21 skuteczne kopnięcie z pola z 24 jardów w wykonaniu Krzysztofa Wisa

Dotychczasowe finały PLFA

I Finał PLFA, 12.11.2006 Warszawa: Warsaw Eagles – Pomorze Seahawks 34:6

II Finał PLFA, 14.10.2007 Warszawa: The Crew Wrocław – AZS Silesia Miners 18:0

III Finał PLFA, 18.10.2008 Wrocław: Warsaw Eagles – Pomorze Seahawks 26:14

IV Finał PLFA, 17.10.2009, Warszawa: AZS Silesia Miners – The Crew Wrocław 18:7

V Finał PLFA, 24.07.2010, Wrocław Devils Wrocław – The Crew Wrocław 26:21

Page 51: Kontrast 6/10

51

Street Photo

Fot. Magda Oczadły

Page 52: Kontrast 6/10