Kontrast 3/09

46

description

Miesięcznik studentów "Kontrast", numer 3/09

Transcript of Kontrast 3/09

Page 1: Kontrast 3/09
Page 2: Kontrast 3/09
Page 3: Kontrast 3/09

Między jednym plecakiem a drugim, między ko-lejnymi przepakowaniami, między jedną podróżą a drugą… Lipiec! Dla większości z nas jest to czas od-poczynku, radości ze spotkań, wędrówek. Jest to czas, w którym trudy mijającego roku akademickiego od-chodzą – przynajmniej na chwilę – w zapomnienie. Większość z nas z niecierpliwością czeka na wymarzo-ny wypad w góry, nad morze lub na Mazury. Lipiec to czas radości i oczekiwania na to, co nieznane. Bo nie-ważne, czy jedziemy do rodzinnego domku w górach, w którym spędziliśmy dzieciństwo, czy w podróż dooko-ła świata. Liczy się bowiem czas, który nareszcie moż-na całkowicie poświęcić sobie.

Wakacje to nie tylko okazja do dłuższego snu, odpoczynku od codziennych zajęć, ale też szansa na lepsze poznanie samego siebie. Nowe wyzwania, któ-re niesie wakacyjny czas, są dobrą szkoła charakteru, a także szansą na wyciszenie, spojrzenie na otaczają-cy nas świat z innej perspektywy. Warto wykorzystać szanse, które dają te wolne od intensywnej pracy dni. A szans jest niezliczona ilość! Wystarczy się tylko do-brze rozejrzeć. To, co w „normalnym trybie” może wy-dawać się absurdalne lub męczące, podczas wakacji nabiera zupełnie innych barw. Czas może płynąć wol-niej. A czego bardziej nam potrzeba, jak nie chwili wy-tchnienia, spokojniejszego spojrzenia na otaczający nas świat? Czyż nie cudownie jest być jedynie widzem tego zbyt krótkowzrocznego świata, opartego przede wszystkim na posiadaniu i zdobywaniu? Wakacje dają taką możliwość. Zmierzenie się z przyrodą, naturą – czyli czymś o wiele trwalszym niż mody, trendy, opinie – może być świetnym sposobem na poznanie niezna-nych dotąd stron osobowości, próbą walki z własnymi słabościami. Wszystkie podróże są ważne. Te w głąb siebie są najcenniejsze.

Joanna Figarska

Zapowiedzi kulturalne 4

Publicystyka

Mariija 6

Wirtualna śmierć 11

Egzamin dojrzałości 12

Życiorys pokolenia 14

Złowróżbna cisza 17

Fotoplastykon 20

kultura

Poezja rodem z Biura Literackiego 22

Przekleństwo widoku 27

Zamkowe brzmienia 28

Recenzje 30

Felietony 32

sPort

Transferowe polowanie: pierwsza krew 36

Wielkie polowanie 39

Bramkarskie numerki 41

Cypr 42

Nasze swojskie Euro 44

Street Photo 45

„Kontrast”miesięcznik studentów

Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa

i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15

50-383 Wrocławe-mail: [email protected]

http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Marta Bubula, Jakub D. Bocian, Paulina Dreslerska, Natalia Dudkowiak, Joanna Figarska, Ewa Fita, Adrian

Fulneczek, Marta Grochecka. Katarzyna Janowska, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Dorota Lesiak, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ewa Orczykowska, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Łukasz Porębski, Ilona Rodzeń, Anna Sabat, Michał Szczypek, Michał Wolski, Magdalena Wysoczyńska

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Sebastian Kostecki, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Magdalena Dziekońska, Agnieszka Gershendorf, Katarzyna Harpak, Alicja Kocik, Patrycja Masny, Magdalena Nowowiejska, Eliza Orman,

Aleksandra Otrębska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa Rogalska,Konsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Michał WolskiOpieka: Łukasz Śmigiel

Podróże małe i dużeSpis treści

Page 4: Kontrast 3/09

4

Najnowszy film Wima Wendersa (Niebo nad

Berlinem, Buenavista Social Club), w którym

razem z bohaterem, podobnie jak miało to

miejsce w Lisbon Story, poznajemy niezwy-

kłe miasto na południu Włoch, w rytm fan-

tastycznej muzyki Nicka Cave’a, Lou Reeda,

Toma Waitsa, Portishead i wielu innych. Pod-

czas pobytu w sycylijskim mieście bohater

odnajdzie jednak coś więcej, niż tylko piękno

krętych uliczek. W kinach od 21 sierpnia.

Wakacyjne kino akcji? Czemu nie,

zwłaszcza jeśli w roli tajnych agentów

występują... świnki morskie. Zespół wy-

szkolonych do zadań specjalnych gry-

zoni podejmuje się misji dla rządu Sta-

nów Zjednoczonych. Mają za zadanie

powstrzymać pewnego multimilionera,

które planuje zawładnąć światem za

pomocą odpowiednio zaprogramowa-

nego sprzętu gospodarstwa domowego.

Wszystko to do oglądania również w 3D.

W kinach od 14 sierpnia.

John Travolta jako ośrodek zła i niezastąpio-

ny Denzel Washington w roli nieustępliwego

negocjatora...czworo bandytów porywa po-

ciąg metra. Ich przywódca (Travolta) domaga

się okupu. W przypadku niespełnienia żądań

porywacze grożą zabiciem zakładników. Jed-

nak nawet w przypadku otrzymania pienię-

dzy ucieczka z podziemia będzie trudna. Wa-

shington wciela się w postać szefa ochrony,

który będzie próbował udaremnić plany ban-

dytów. Film jest remakiem dzieła Josepha

Sargenta z 1974 r. Już od 21 sierpnia.

Kolejny samotny superboha-

ter w niebezpiecznej misji.

Largo Winch to 26-letni bun-

townik, który przy okazji jest

też bilionerem - dziedzicem

rodzinnego imperium bizne-

su, jak również czarującym

pogromcą kobiecych serc.

Już wkrótce będzie musiał

użyć swych niezwykłych

umiejętności, aby przeciw-

stawić się czyhającym na

jego fortunę i życie wro-

gom…tajemniczo i konwen-

cjonalnie. Do zobaczenia od

28 sierpnia.

Lekko, łatwo, przyjemnie,

czyli... po polsku. Nowa ko-

media romantyczna Krzysz-

tofa Langa to polski odpo-

wiednik hollywoodzkiego

przeboju Diabeł ubiera się

u Prady. Pochodząca

z prownicji, marząca o ka-

rierze w wielkim mieście

Julia wyjeżdża do Warszawy.

Dzięki szczęśliwym zbiegom

okoliczności wkracza do

wymarzonego, ale jedno-

cześnie zdradliwego świata

mody... ciąg dalszy w kinach

od 21 sierpnia.

Miłość na wybiegu

Largo Winch

Limits of Control

Metro strachu Załoga G

Film

Page 5: Kontrast 3/09

5

Zespół Jet powraca z nową,

trzecią już płytą długograją-

cą. Ten australijski kwartet

rockowy znany z klasyczne-

go, sprawdzonego brzmienia,

nie boi się nawiązywać do

najlepszych; w ich utworach

doszukać się można inspira-

cji Beatlesami, Queen, Oasis,

a nawet AC/DC. Na swoim

najnowszym albumie – Shaka

Rock – pojawi się 12 premie-

rowych utworów studyjnych;

równolegle światło dzienne

ujrzy edycja wydana na płycie

winylowej, na której znajdzie

się dodatkowy kawałek One

Hipster One Bullit. Szukajcie

w sklepach po 24 sierpnia.

To płyta, która odkryje przed nami nowe ob-

szary muzyki ekstremalnej! Znana i ceniona

nie tylko w Polsce death metalowa grupa Be-

hemoth atakuje swoim kolejnym, jedenastym

już krążkiem, serwując końską dawkę ostrego

grania połączoną z kontestującymi rzeczywi-

stość tekstami. Tym razem legenda polskiego

metalu nawiązuje do tematyki nowotestamen-

towej. Jak to się sprawdzi w prowokacyjnie

okultystycznej stylistyce Behemotha? Będzie

można się o tym przekonać już 7 sierpnia.

Tej artystki nie trzeba niko-

mu przedstawiać. Jako jedna

z najczęściej nagradzanych

wokalistek w historii mu-

zyki rozrywkowej, Whitney

Houston wciąż ma wiele do

powiedzenia i... zaśpiewania.

Od wydania jej ostatniej płyty

– Just Whitney – minęło już

7 lat, podczas których w życiu

piosenkarki wiele się zmieni-

ło. „Wszystkie moje triumfy

i porażki znalazły się na tej

płycie, więc mam nadzieję,

że będzie ona inspiracją nie

tylko dla mnie, ale i dla lu-

dzi, którzy będą jej słuchać”.

O tym, czy i do czego zainspi-

ruje nas płyta I Look To You,

przekonamy się 31 sierpnia.

Islandzka kapela post-rockowa Múm powraca, by zachwycić

swoją kolejną płytą. Zespół, którego znakiem rozpoznaw-

czym jest łączenie elektroniki z różnymi instrumentami

tradycyjnymi, zdążył już podbić serca fanów na całym świe-

cie, a muzyka – sytuująca się gdzieś między ambientem,

trip-hopem a elektroniką – nie boi się eksperymentów.

Sing Along To Songs You Don’t Know ma obfitować w teksty

politycznie zaangażowane, a także charakterystyczne dla

zespołu, chilloutowo-marzycielskie kompozycje. Premiera

24 sierpnia. Tego nie można przegapić!

Pozostajemy w ciężkich klimatach, albowiem

Vader – jeden z najważniejszych zespołów

death metalowych na świecie – znów ataku-

je! Mówi się o nim, że jest jedynym zespołem

z Europy, któremu udaje się utrzymywać na

równym i wysokim poziomie od wielu lat,

a ich kult brutalności i szybkości, oryginalność

i walka o sukces znane są dzisiaj niemal we

wszystkich zakątkach świata. Jaki będzie ich

najnowszy album? Wokalista Vadera – Pe-

ter – mówi, że „Necropolis jest dokładnie jak

obrazek na okładce: solidny, Metalowy i Zły,

z wieloma smaczkami, płaszczyznami i...

ukrytymi Tajemnicami”. A jakie to tajemni-

ce? Dowiemy się już 21 sierpnia.

MuzykaJet – Shaka Rock Behemoth – Evangelion

Whitney Houston – I Look To You

Múm – Sing Along To Songs You Don’t Know

Vader – Necropolis

Page 6: Kontrast 3/09

6Fot.

Mag

da O

czad

ły

Osoba numeru:

Marii ja

Page 7: Kontrast 3/09

7

Paulina Pazdyka: Wielu po-

czątkujących i niepoczątkujących

twórców muzycznych na pytanie, jak

to się stało, że znaleźli się na estra-

dzie, odpowiada: od dziecka marzy-

łem/-am, aby śpiewać, a muzyka

od zawsze towarzyszyła mi w życiu.

Tobie też muzyka towarzyszyła od

najmłodszych lat? Jakie były twoje

muzyczne początki?

Mariija: W mojej rodzinie je-

stem jedyną osobą, która ma jakieś

tam uzdolnienia muzyczne, no chyba

że uwzględnimy hobbystyczne muzy-

kowanie mojego taty, który swego

czasu namiętnie wyśpiewywał gó-

ralskie kolędy. Będąc małym dziec-

kiem nie doświadczyłam tzw. kultury

słuchania muzyki. Moja styczność z

muzyką radykalnie wzrosła w chwi-

li, kiedy zapragnęłam nauczyć się

gry na fortepianie i w związku z tym

poszłam do szkoły muzycznej. Z cza-

sem zaczęłam potwornie narzekać

z powodu wielogodzinnych, nieunik-

nionych ćwiczeń tej gry. I jak każde

przeciętne dziecko, które muzyko-

wało, bardzo nie cierpiałam mozol-

nej nauki. Właśnie wtedy, w trakcie

szkoły muzycznej, zdałam sobie

sprawę ze wole jednak śpiewać niż

grać.

Od tego momentu zapragnęłam

robić coś więcej w tym kierunku.

P.P.: Z czyjej inicjatywy powstał

projekt Mariija?

M.: Wszystko zaczęło się od

warsztatów muzycznych, które odby-

wały się w Puławach. Uczestnicząc w

nich poznałam wielu różnych muzy-

ków z Wrocławia, w tym też Dawida,

który należy do mojego zespołu. Po

warsztatach postanowiłam zamiesz-

kać we Wrocławiu, ponieważ mia-

łam tutaj o wiele większe szanse

na rozwój niż w Cieszynie, z którego

pochodzę.

Od początku była we mnie po-

trzeba zaprezentowania moich pio-

senek. Zaczęliśmy wspólnie grać,

nasza muzyka dojrzała. Kiedy pierw-

sza wspólna piosenka wypromowa-

na przez Radio RAM miała tak dobrą

słuchalność na składance tego Ra-

dia, stwierdziliśmy bez wątpienia, że

trzeba to wszystko kontynuować.

P.P.: Choć twój pseudonim

mógłby wskazywać na to, że jesteś

solową wokalistką – zawsze pod-

kreślasz ogromną rolę muzyków, z

którymi grasz. Jak nawiązaliście ze

sobą współpracę, czy znaliście się

wcześniej?

M.: Tak jak powiedziałam już

wcześniej – tzw. muzyczne środowi-

sko poznawałam na różnego rodzaju

warsztatach i jazz session. Współ-

praca z nimi rozwinęła się po tym,

jak już okrzepłam, zaadaptowałam

się we Wrocławiu. Na początku gry-

waliśmy covery, a potem przyszedł

czas na wykonywanie autorskich

piosenek.

P.P.: Łączą was relację czysto

zawodowe – wyłącznie muzyczne,

czy poza sceną też lubicie ze sobą

przebywać?

Oczywiście zawodowa sympatia

kiełkuje również poza sceną, często

się spotykamy, bardzo dobrze doga-

duje się z tymi „moimi chłopakami”.

P.P.: Choć jesteś młodą osobą,

masz na swoim koncie współpracę

z takimi sławami muzycznymi jak

na przykład Ewa Bem, Lora Szafran,

Ania Serafińska, Janusz Szrom, Ge-

rald Trottman, Renata Danel (obec-

na nauczycielka) i wielu, wielu in-

nych. Jak do niej doszło?

M.: W dużej mierze poznawa-

łam ich na warsztatach muzycznych,

na które uczęszczałam z zamiarem

podszkolenia mojego warsztatu mu-

zycznego. Praca z nimi otworzyła

mnie jako wykonawczynię. Żadna

szkoła muzyczna, żadne studia nie

dały mi tego, co nauka od nich.

P.P.: Pierwszy raz medialnie mo-

gliście zaistnieć w programie Nowa

Generacja emitowanym przez TV4.

W jury tamtejszego programu za-

siadali m.in. Jan Borysewicz, Michał

Na pierwszy rzut oka to drobna niepozorna kobietka o niebanalnej osobowości, ciekawej urodzie i jeszcze ciekawszej barwie głosu. Kiedy posłucha się choć fragmentu zaśpiewanej przez nią pio-senki, wszystko dookoła zaczyna pulsować w rytmie r’n’b i soulu. Uważana za autorkę jednego

z najbardziej spektakularnych debiutów wokalnych 2007 roku. O swojej miłości do muzyki i swoim studenckim życiu opowiada Mariija, czyli Marcelina Stoszek.

Osoba numeru:

Marii ja

Page 8: Kontrast 3/09

8

Figurski, Katarzyna Kanclerz. To oni

jako pierwsi oceniali i komentowali

wasze występy. Udział w tym progra-

mie to cenne doświadczenie?

M.: Ja nigdy nie miałam tzw.

parcia na szkło, żeby od samego po-

czątku zaistnieć w telewizji. Ogólnie

rzecz biorąc, nigdy nie podobała mi

się formuła wszelkich programów

muzycznych typu Idol, głównie dlate-

go, że są one nastawione na samą

rozrywkę, a promocja młodych to

niewielki procent zamiarów produ-

centów. Ja zawsze chciałam śpiewać

i ewentualnie nagrywać to, co mi się

podoba. Nie chciałabym mieć nożna

nad głową w postaci narzucanego

mi z góry repertuaru, który mam wy-

konać. Kiedy dostaliśmy zaproszenie

do Nowej Generacji, ucieszyliśmy się

z jednej podstawowej rzeczy – mo-

gliśmy grać również swoje własne

piosenki i z całym zespołem. Poka-

zaliśmy się, poznaliśmy trochę tele-

wizję od kuchni, ja sama oswoiłam

się z kamerami i uczyłam się obycia

scenicznego. Nie żałujemy udziału w

Nowej Generacji, bo tak naprawdę

teraz możemy się dalej rozwijać i iść

do przodu.

P.P.: Na waszym myspace(

www.myspace.com/mariija) figuruje

kilometrowa wręcz notka odnośnie

inspiracji muzycznych. Co mogłabyś

bliżej powiedzieć na ten tema t- któ-

ry z wymienionych tam wykonawców

odcisnął największe piętno na wa-

szej muzyce?

M.: Moje inspiracje cały czas

się zmieniają, bo jak każdy człowiek

– zmieniam się każdego dnia. Jeśli

porównać to, co obecnie mnie inte-

resuje i mi odpowiada, z tym, co kie-

dyś muzycznie mnie kręciło, to wiele

się zmieniło w tej kwestii. Na pewno

takim trzonem jest Erykah Badu, In-

dia Arie,Corrine Bailey Rea itd. Nie

lubię zamykać się w jednym nurcie

muzycznym, cenię też Bjork, Depe-

che Mode, Coldplay. Ogólnie lubię

dobrą muzykę. Dobra to taka, która

fajnie brzmi i jest w niej coś, co mnie

ciekawi.

P.P.: R’n’b, soul, funky to styli-

styka, która najbardziej wam odpo-

wiada…

M.: To jest muzyka, której naj-

częściej słucham w domu. Można

powiedzieć, że wręcz gra ona w mo-

jej duszy. Wiadomo, kurczowo nie

będziemy się trzymać jednego stylu,

ale skoro to nas jakoś inspiruje, jest

gdzieś w środku nas w obecnej chwi-

li, to warto się dzielić tym na koncer-

tach.

P.P.: Obecnie można was po-

słuchać na trzech kompilacjach –

„RAM Cafe 2” (2008), „Only Pleasu-

re” (2008), „Muzyka jest z Wenus”

(2009). Wstępna data debiutanckie-

go krążka Mariija przewidziana jest

na 2010 rok? Wiesz już jaka ma być

ta płyta? Co się na niej znajdzie?

M.: Nie chciałabym, aby ta

przyszła płyta z łatwością trafiła do

szuflady pt. soul. To będą miłe dla

ucha piosenki, z ciekawą akustyczną

oprawą. Cały czas toczą się rozmowy

z pewną wytwórnią, natomiast nie

finalizujemy ewentualnego nagrania

z bardzo prostego powodu – regu-

lamin konkursu COKE LIVE FRESH

NOISE, w którym obecnie bierzemy

udział, zabrania tego. Jako tzw. mło-

dzi wykonawcy nie możemy mieć

na swoim koncie czysto autorskiej

płyty. Jak na prawdziwych debiutan-

tów przystało – nagrywanie płyty jest

przed nami. Spokojnie gromadzimy

materiał, ale ostatecznie jeszcze nad

nim nie pracujemy.

P.P.: W twoim studenckim życiu

też króluje muzyka, ponieważ studiu-

jesz na Akademii Muzycznej w Kato-

wicach. Jak wygląda nauka w tym

mieście?

M.: Obecnie jestem na czwar-

tym roku Jazzu i Muzyki Rozrywko-

wej. W dalszym ciągu mam bardzo

dużo pracy na studiach, mimo że je-

stem na ich finiszu.

P.P.: Mariija to także studentka

fizjoterapii we Wrocławiu. Skąd tak

odległa od muzyki dziedzina nauko-

wa w twoim życiu?

Fot.

Mag

da O

czad

ły

Page 9: Kontrast 3/09

9

M.: Fizjoterapia to taki mój dru-

gi konik oprócz muzyki. Pochodzę

z rodziny o medycznych tradycjach.

Wychowałam się w tym środowisku

i nigdy nie chciałam się ostatecznie

od tego odcinać. Bardzo podoba mi

się ten zawód i fascynuje mnie z po-

wodu kontaktu, jaki zawiera się z

innymi ludźmi. Możliwość niesienia

pomocy daje ogromną satysfakcję.

I już nie mogę się doczekać moich

praktyk w szpitalu.

P.P.: Pochodzisz z Cieszyna,

studiujesz w Katowicach i we Wro-

cławiu. W jaki sposób ogarniasz

funkcjonowanie w kilku miejscach

oddalonych od siebie, bądź co bądź,

całkiem sporą ilością kilometrów?

M.: Podróż to najlepsze okre-

ślenie i odpowiedź na to pytanie,

ale ja lubię podróżować i ogólnie

przemieszczać się z kąta w kąt. Naj-

więcej pomysłów na piosenki przy-

chodzi mi do głowy właśnie podczas

podróży. Kiedyś namiętnie jeździłam

autobusami i pociągami, dziś mam

możliwość przemieszczać się samo-

chodem. Nie przeszkadza mi to wca-

le.

P.P.: Nie czujesz się zmęczona,

nie masz czasem ochoty powiedzieć

dość, wyłączyć telefon i uciec przed

świtem, mówiąc mu dosadnie: spa-

daj?

M.: Nie, lubię tempo w życiu.

Jak przypomnę sobie moje począt-

ki we Wrocławiu, kiedy cały tydzień

potrafiłam czekać na zajęcia w Ka-

towicach i żyłam od weekendu do

weekendu, a w tak zwanym między-

czasie nie działo się nic sensownego,

to nie chciałabym już przechodzić

przez ten etap. Popadałam wów-

czas w marazm, totalną destrukcję.

Dlatego dziś mogę powiedzieć, że

wręcz czekałam na ten „młyn” w ży-

ciu. Wiadomo, że na dłuższą metę

bywa czasem ciężko – studiowanie

na dwóch kierunkach, granie, udział

w festiwalach i projektach, to dużo

jak na jedną osobę, ale tak jak wcze-

śniej już powiedziałam, myśl o tym

marazmie z moich początków po-

bytu we Wrocławiu zawsze pozwala

mi ogromnie cieszyć się z tego, do

czego doszłam obecnie. Zresztą, od

najmłodszych lat oprócz normalnej

szkoły, chodziłam też do szkoły mu-

zycznej, a to wiązało się z większą ilo-

ścią obowiązków i szybszym rytmem

Fot. Magda Oczadły

Page 10: Kontrast 3/09

10

życia, więc można powiedzieć, że

przywykłam do takiego stylu funk-

cjonowania.

P.P.: A jak relaksuje się w wol-

nych chwilach Mariija?

M.: Nie odbiegam w tym za-

kresie od przeciętnej. Zakupy, spo-

tkanie ze znajomymi. Na co dzień

dużo czasu spędzam jednak z face-

tami, jeździmy w trasy, gramy, razem

pracujemy, więc kiedy już mam wol-

ne, to wybieram po prostu babski

wieczór – to najlepiej mnie odstreso-

wuje i pozytywnie nastraja.

P.P.: Powracając do muzyki

– we Wrocławiu często gości was

Klub Jazzowy Rura. Graliście też

w Bezsenności, Coffee Planet, Firle-

ju. Kiedy i gdzie odbędzie się wasz

najbliższy koncert we Wrocławiu?

M.: Teraz mamy przestój kon-

certowy. Skupiamy się bardziej na

gromadzeniu materiału na przyszła

płytę – na dopracowaniu piosenek,

aranży. Pochłania nas wcześniej

wspomniany przeze mnie festiwal

COKE LIVE FRESH NOISE, dlatego

trudno mi wskazać jakąś konkret-

ną datę i miejsce koncertu akurat

w tym miejscu.

P.P.: Obecnie twoje największe

marzenie to…

M.: Moje obie sesje mogłyby

zakończyć się sukcesem! A tak mó-

wiąc zupełnie poważnie, to auten-

tycznie chciałabym ukończyć obie

szkoły, w których się obecnie eduku-

ję. I przede wszystkim, chciałabym

mieć tę pewność, że nagramy wresz-

cie wymarzoną płytę, która odda

autentycznie wszystko to, co pulsuje

w nas muzycznie.

P.P.: To życzę spełnienia tych

marzeń.

Rozmawiała Paulina Pazdyka

COKE LIVE FRESH NOISE to konkurs muzyczny, którego głównym

celem jest promocja młodych artystów w wieku od 18 do roku życia.

Podstawowym warunkiem do jego przystąpienia jest brak jakiejkol-

wiek umowy z wytwórnią fonograficzną. Uczestnicy zgłaszają do udziału

w konkursie utwór muzyczny lub słowno – muzyczny, na który składać

się mogą m.in. tekst (słowa) piosenki, kompozycja muzyczna, wykona-

nie oraz nagranie. Tegoroczna edycja COKE LIVE FRESH NOISE rozpo-

częła się 11 lutego i trwa do 8 czerwca. Głosowanie odbywa się przez

internet, w jego wyniku zostanie wyłoniony zwycięzca. W nagrodę zagra

on na tegorocznym Coke Live Music Festival w Krakowie.

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 11: Kontrast 3/09

11

Było to prawie niezauważalne. Wy-

dawało się, że przestrzeń śmier-

ci dla Internetu jest zamknięta

i umierać możemy tylko na żywo.

Jakże się myliliśmy. A zaczynało

się całkiem niewinnie – od gwiazd-

ki umieszczonej między dwoma

nawiasami. Symboliczny, wirtual-

ny znicz zaczął pojawiać się w opi-

sach na komunikatorach takich

jak Gadu-Gadu. Wraz z ekspansją

naszej-klasy znicz pojawiał się na

profilach, w opisach zdjęć lub w

komentarzach pod artykułami in-

formującymi o czyjejś śmierci. Co

wyrażał? Smutek, żal po stracie

bliskiej osoby, integrację w cierpie-

niu. Gdy zaczęłam się nad tym za-

stanawiać i szperać w sieci, zorien-

towałam się, że ów znicz to tylko

wierzchołek góry lodowej.

Trafiłam na wirtualny cmentarz.

Przywitała mnie metalowa brama

i czerwony zbudowany z cegieł mur.

Po dwóch stronach wieńczyły go po-

sągi lwów. Z boku wisiała tabliczka

z napisem: „Czynne od 00.00 do

24.00”. Równie dobrze można było

napisać: „Cmentarz całodobowy”.

Co ciekawe, obok wielkiej bramy

istniało również małe wejście,

ochrzczone mianem... cmentarza

dla zwierząt.

Kliknęłam na dużą bramę.

Otworzyła się przede mną z rozma-

chem, ukazując tablicę informacyj-

ną. Na górze widniał napis: „Na tym

cmentarzu, w wirtualnym świecie

przetrwamy do końca dziejów ludz-

kości dzięki Internetowi, który prze-

chowa informacje o nas i o naszych

bliskich”. Pod spodem istniała

możliwość dostosowania wyglądu

cmentarza do pory dnia i warunków

atmosferycznych. Gdy już to zrobi-

liśmy, bez problemu mogliśmy ru-

szyć na cmentarz lub do katakumb

i zwiedzać. Oczywiście, najpierw

trzeba było wybrać, na jaki cmen-

tarz się wybieramy – katolicki, pra-

wosławny, hinduski, czy… polskich

Tatarów! Do wyboru, do koloru.

Bez wątpienia przyjemność

wystawienia wirtualnego pomnika

kosztuje. Opłata jednorazowa – 20

zł plus VAT. Ponadto, istnieją także

groby dla VIP-ów, w cenie 300 zł.

Kupno zniczy i kwiatów waha się

w zależności od tego, na jak długo

dany znicz pragniemy zapalić – od

9 do 50 zł. Cóż – widać wirtualna

śmierć to niemała inwestycja.

Zasięg tego zjawiska mnie prze-

raził. Zagubiliśmy się w wirtualnym

świecie do tego stopnia, że jak kal-

kę odwzorowujemy w nim wszystko,

co nas otacza. Żyjemy jak cyborgi,

z dyskiem twardym na miejscu ser-

ca. To, co nie istnieje w sieci, nie

istnieje w prawdziwym świecie.

Tu jest nie tylko wygodniej, bo prze-

cież, żeby odwiedzić cmentarz, nie

musimy wychodzić z domu, ale tak-

że o wiele ciekawiej niż na żywo.

Albo raczej wypadałoby rzec – na

martwo. Są kwiaty, które nigdy nie

więdną; Ppomniki, których nie trze-

ba myć; znicze, których nigdy nie

zgasi wiatr. All inclusive.

Paulina Dreslerska

Nad tym, że komputery opanowały naszą rzeczywistość nie trzeba się zastanawiać. Bez laptopa i Internetu nasze życie rozpadłoby się na tysiące drobnych kawałeczków, nie do poukładania. Żyje-my w wirtualnym świecie, w nim pracujemy, robimy zakupy, spotykamy się, randkujemy. Ostatnio

bardzo popularna stała się także moda na umieranie w sieci.

Wirtualna śmierć

Page 12: Kontrast 3/09

12

Rodzicielstwo powinno być największym szczęściem, jakie może spotkać młodych ludzi. Ale co się dzieje, kiedy okazuje się, że rodzicami mają zostać osoby kompletnie do tego nieprzygotowane?

Kiedy słowa „jesteś w ciąży” brzmią jak wyrok?

W ostatnich latach liczba młodych

rodziców gwałtownie wzrosła. Na-

stolatki coraz szybciej decydują się

na inicjację seksualną. Nieodpo-

wiedzialne zachowanie może nieść

się echem przez całe życie. Jednak

nie zawsze „młoda matka” oznacza

też „zła”. Jest wiele dziewcząt, które

świetnie radzą sobie z obowiązkami

matki, łącząc je jednocześnie z rolą

córki, studentki, czasem też pracow-

nicy. Podziwiamy naszych kolegów

i koleżanki, którzy studiując dzien-

nie znajdują jeszcze czas na pracę,

zapominając równocześnie o tych,

którzy obowiązki związane z uczel-

nią muszą pogodzić z pracą ponad

etat – wychowaniem dziecka.

Agnieszka, obecnie 20-letnia

studentka filologii polskiej na UWr

swojego synka, Kamila, urodziła

w wieku 17 lat. Sama mówi dzisiaj,

że Kamilek uratował jej życie. Powo-

li zbliżała się do dna, wpadła w złe

towarzystwo, zawaliła szkołę. Pozna-

ła chłopaka, który wtedy wydawał

jej się największą miłością jej życia

i koniecznie chciała się usamodziel-

nić. Kiedy zaszła w ciążę, nawet się

ucieszyła. Wydawało jej się, że teraz

sąd da im ślub i już na zawsze będą

razem. Niestety, rzeczywistość okaza-

ła się inna. Kamilek jest chory. Kiedy

miał kilka miesięcy, zdiagnozowano

u niego dziecięce porażenie mózgo-

we. Wtedy jego ojciec przestraszył

się, zaczął unikać odpowiedzialności,

w końcu całkowicie zerwał kontakt

z dzieckiem. Agnieszka nie wystąpiła

o alimenty. Kiedy pytam, dlaczego,

odpowiada pewnie. – Stracił kontakt

z dzieckiem. Nie chciałabym, żeby

było tak, że raz tatuś przychodzi,

a raz go nie ma.

Kiedy Kamil się urodził, Agniesz-

ka była w pierwszej klasie liceum.

Dzięki pomocy rodziców i nauczycie-

li udało jej się wszystko pozaliczać

i skończyła szkołę w normalnym

terminie, nie tracąc roku. Obecnie

równocześnie studiuje i samotnie

wychowuje synka. Na pytanie, jak

sobie radzi, odpowiada – Jest bar-

dzo ciężko. Kiedy wy macie normal-

nie czas w dzień, żeby się pouczyć,

ja mam go dopiero od godziny 20.

Bywało tak, że zarywałam całe noce,

chyba że miałam coś naprawdę

ciężkiego. Wtedy do Kamilka przy-

jeżdżała opiekunka, a ja jechałam

do babci na weekend. To jest mę-

czące – przyznaje. – Wydawało mi

się, że będzie inaczej, że uda mi się

równocześnie uczyć i robić coś przy

dziecku, ale się nie da. Tym bardziej,

że Kamilek wymaga stałej opieki

i rehabilitacji. Mimo to Agnieszka nie

narzeka. I absolutnie nie chce wyko-

rzystywać tego, że ma dziecko, żeby

uzyskać taryfę ulgową. Wykładowcy

nie wiedzą, że ma synka. – Studia to

jest mój wybór – mówi. – Nie muszę

studiować i jeśli coś pójdzie nie tak,

nie będę się tłumaczyć dzieckiem.

Agnieszka cały czas podkreśla, że

Kamilek jest jej największym szczę-

ściem. – On zmienił mi całe życie.

Uratował mnie. Gdyby się nie po-

jawił, to nie rozmawiałabym teraz

z tobą, ale gdzieś pewnie leżała

Egzamin dojrzałości

Źródło: dziecko.interia.pl

Page 13: Kontrast 3/09

13

Wiele młodych dziewcząt, któ-

re decydują się urodzić dziecko, nie

może liczyć na niczyją pomoc. Wiele

z nich nie ma siły, żeby w tym całym

zamieszaniu związanym z wychowa-

niem maleństwa pamiętać również

o sobie. O swoim życiu. Zmuszone,

żeby zdać największy egzamin doj-

rzałości zapominają, że szczęśliwa

matka to szczęśliwe dziecko. Dlate-

go rozejrzyjcie się wkoło i przyjrzyj-

cie swoim koleżankom – bo prze-

cież każdy z nas zna dziewczynę,

która mimo młodego wieku jest już

mamą. Zastanówcie się, ile pracy

i wysiłku wymaga od tych dziewcząt

wychowanie dziecka, ile razy musia-

ły zawalać noce, żeby zdać egzamin,

ile trudu i ile łez kosztuje je, żeby za

kilka lat ich dziecko nie wstydziło się

swojej mamy – mamy, która będzie

młoda, silna i wykształcona.

Ewa Fita

pijana, bo byłam na bardzo dobrej

drodze do tego. A on, jak taki dobry

duch, zjawił się i zaczął naprawiać

wszystko w moim życiu.

Zdecydowanie łatwiej od

Agnieszki ma kolejna młoda mama,

Ola. Jej córeczka, Majka, urodziła się

w maju, tuż przed sesją. Na szczęście

wykładowcy Uniwersytetu Ekono-

micznego we Wrocławiu, na którym

Ola studiuje, okazali zrozumienie

i pozwolili jej wszystko zaliczyć we

wcześniejszym terminie. Ola nie

może jednak liczyć na taryfę ulgową.

Podobnie jak Agnieszka uważa, że

wykorzystywanie dziecka w tych ce-

lach jest niemoralne.

Kiedy pytam Olę, jak zareago-

wała na wieść o ciąży, otwarcie

mówi mi, że była przerażona. Ale

dzięki wsparciu rodziny i chłopaka

z czasem przyzwyczaiła się do tej

myśli i poczuła się szczęśliwa. Wła-

śnie. Chłopak. Ojciec Majki w przeci-

wieństwie do wielu młodych, przera-

żonych ojców, nie starał się uniknąć

odpowiedzialności. Razem z Olą wy-

chowują córkę, planują ślub i chcą

razem wynająć mieszkanie we Wro-

cławiu. Ola przyznaje, że trochę boi

się takiego skoku na głęboką wodę

– zwłaszcza, że wtedy zacznie się rok

akademicki. – Bez wątpienia będzie

mi trudniej – mówi – ale staram się

z góry nie zakładać najgorszego.

Optymistycznie podchodzę do całej

tej sytuacji.

I rzeczywiście – optymizm z Oli

aż tryska. Widać, że jest szczęśliwa

i że kocha córkę nad życie. I wca-

le nie przeszkadza jej, że została

mamą w tak młodym wieku. – Czę-

sto śmiejemy się z chłopakiem, że

jak Majka pójdzie do szkoły i poja-

wię się na wywiadówce, to nauczy-

ciele pomyślą, że przyszła starsza

siostra. Jednak tak naprawdę do-

piero teraz rozumiem, co przeżywali

moi rodzice, kiedy ja szłam na im-

prezę. Ja już denerwuję się na myśl

o tym, że kiedyś będę musiała prze-

chodzić przez to samo, co oni.

Podobnie jak Agnieszka, Ola

przyznaje, że przyjście na świat

dziecka przewróciło cały jej świat do

góry nogami, ale ani jedna, ani dru-

ga dziewczyna nie żałuje. – Wszyst-

ko obróciło się o 180°. Całe moje

życie, wszystkie decyzje, kręcą się

wokół dziecka – mówi Ola. – Ale nie

wyobrażam sobie, żeby Majki mogło

nie być. Jest dla mnie wszystkim.

Wszystkich, którzy chcą pomóc Kamilkowi zapraszamy do odwiedzenia strony www.kamilekmatkowski.boo.pl

Możecie również dokonać dobrowolnej wpłaty na jego konto:Dolnośląska Fundacja Rozwoju Ochrony Zdrowia

ul. Traugutta 112 bud. E50-420 Wrocław

Bank Pekao S.A. I Oddział Wrocław79 1240 1994 1111 0010 1861 8795

z koniecznym dopiskiem: DAROWIZNA NA CELE OCHRONY ZDROWIA „DRUKARZ”

Źródło: dziecko.interia.pl

Page 14: Kontrast 3/09

14

go wyboru, ale i historią chłopca

z Radomia, który wpadł w wir dzie-

jów. Życiorys pokolenia i prof. Ko-

łakowskiego to piękno, ale i chaos

międzywojnia (pierwsze spotkanie

z -izmami: socjalizmem i nacjonali-

zmem), dramat okupacji (i kolejne

dwa niszczące -izmy: nazizm i ko-

munizm), wybór powojenny – służba

nowemu ustrojowi, emigracja lub

walka. Filozofia marksistowska była

dla młodzieży lewicującej podwój-

nie pociągająca: widzieli zwyrodnie-

nia międzywojennej Polski, gdzie

kapitalizm był bezwzględny, bieda

przerażająca, a skarlały sarmatyzm

groteskowy. Dostrzegali szalejący

faszyzm, a wobec niego bezradny

Kościół. To nie usprawiedliwianie,

a próba zrozumienia, że gdy po woj-

nie przyszło wybierać, więcej było

szarości niż czerni i bieli.

Najpierw był teoretykiem mark-

sizmu, a co za tym idzie – mate-

rialistą, pozytywistą i ateistą. Po-

dobał mu się tzw. młody Marks,

O filozofii, polityce i duchowym rozwoju prof. Leszka Kołakowskiego.

Kiedy odchodzi ktoś za życia uwa-

żany za autorytet, szybko staramy

się opowiedzieć o jego „życiu i dzie-

le”. Życie i dzieło (zwłaszcza dzieło)

prof. Kołakowskiego znikną niedłu-

go z paska informacji. Odprawi się

narodową mszę i w poczet wielkich

złoży się jego historię, która jest

nie tylko jedną z historii pierwszego

(i ostatniego do ’89) pokolenia uro-

dzonego w wolnej Polsce, użądlo-

nego marksizmem i postawionego

wobec intelektualnego i moralne-

Życiorys pokolenia czyli o walce z -izmami

Źródło: gover.pl

Page 15: Kontrast 3/09

15

należący do heglowskiej lewicy,

wrażliwy na potrzeby klas pracu-

jących i autentycznie uciskanych.

Był pracownikiem naukowym UW

oraz PAN. Nie był filozofem wojują-

cym, miał swoje naukowe pasje –

zwłaszcza paradoksy wolności (i to

pojęcie stało się kluczowe na jego

intelektualnej drodze). Jako teoretyk

systemu panującego zagłębił mark-

sizm mocniej niż większość polity-

ków. Dał gruntowną i rzetelną ana-

lizę marksizmu w Głównych nurtach

marksizmu. Od samego początku

filozoficznej twórczości interesował

się filozofią religii.

Środowisko miało do niego

pretensje o „pop-filozofię” – mówie-

nie językiem prostym o nierozwiązy-

walnych pytaniach epistemologicz-

nych czy ontologicznych. Zarzucano

mu, że porzuca hermetyczny język

filozofii dla popularnonaukowości.

Prof. Kołakowskiemu chodziło o coś

innego – cechą szczególną -izmów

jest język – nowomowa, hybrydy

językowe, wyrazy puste. By z nimi

walczyć język nie może przerastać

treści. Poza tym prof. Kołakowski

filozofią się bawił – Bajki różne,

Opowieści biblijne czy 13 bajek

z królestwa Lailonii dla dużych

i małych, to krótkie okołofilozoficz-

ne próby przejrzystego opowiada-

nia o nieprzejrzystych sprawach.

Filozofia jest domeną wybrań-

ców, ale to nie znaczy, że ma być

zamknięta i nieprzetłumaczalna.

Wyrosła bowiem z refleksji zwykłego

człowieka – pytań o przyczynę ist-

nienia świata i ludzi, z pytań o cel,

o materię, z potrzeby sięgania poza

własne ograniczenia. To problemy,

z którymi, każdy pretendujący do

miana człowieka, powinien się zma-

gać. Dlatego też filozofia „w służbie”

-izmów zatraca sens. Jej szczególny

status polega na tym, iż nie daje od-

powiedzi jednoznacznych, polega ra-

czej na formułowaniu stymulujących

i drażniących ludzki intelekt pytań.

Prof. Leszek Kołakowski był filozo-

fem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Stawiał trudne pytania, które zada-

wał nawet gdy służył -izmowi. Kiedy

-izm okazał się złudzeniem, dokonał

radykalnego zwrotu ku metafizy-

ce chrześcijańskiej i filozofii religii

w ogóle. Jeszcze jako marksista pi-

sał, a raczej swoim zwyczajem pytał,

o potrzebę religii, kultu, mówiąc ję-

zykiem Eliadego – doświadczenie

sacrum. Jedna z jego najbardziej

interesujących książek nosi tytuł:

Jeśli Boga nie ma.... Analizując

w niej filozoficzne dowody na istnie-

nie Boga formułowane od czasów

św. Augustyna, prof. Kołakowski

nie tylko zmaga się z problemem

istnienia zła w świecie, wszechmo-

cą Boga, Jego nieustanną dobrocią,

ale przede wszystkim kontynuuje

to, co zaczął w Obecności Mitu:

próbuje opowiedzieć, jak sfera sa-

crum nieodłączna jest od natury

ludzkiej i konstytuuje kulturę mate-

rialną i duchową.

Jako przedstawiciel swojego po-

kolenia nie uniknął uwikłania w po-

litykę. Zresztą w kraju, gdzie nawet

przydział mieszkania był sprawą po-

lityczną, byłoby to trudne. Był w par-

tii od samego początku jej istnienia,

zachłysną się ideą równości, walki

klas, marksistowską nomenklatu-

rą i marzeniem o sprawiedliwości.

Źródło: gover.pl

Źród

ło: i

nter

ia.p

l

Page 16: Kontrast 3/09

16

z demokratycznych

instytucji), ale tak-

że zaczął na dobre

swoją walkę z -izma-

mi. 13 lipca 1965 r.

stanęli przed Sądem

Wojewódzkim w War-

szawie Jacek Kuroń

i Karol Modzelewski,

autorzy Listu otwarte-

go do członków POP

PZPR, który zawierał

radykalną krytykę

systemu politycz-

nego i ekonomicz-

nego istniejącego

w Polsce. Prokura-

tor oskarżał Kuronia

i Modzelewskiego, że sporządzili

oraz rozpowszechniali szkodliwy dla

interesów Państwa Polskiego „List

otwarty” „nawołujący do obalenia

przemocą ustroju politycznego oraz

społeczno-gospodarczego w Pol-

skiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz

zawierający fałszywe wiadomości

dotyczące panujących w Polsce

i innych państwach socjalistycznych

stosunków politycznych i społeczno-

gospodarczych”. Opinia w sprawie

wiadomości była przełomowa, bo-

wiem bezprawie i ucisk dotknęły go

osobiście. W słynnym wykładzie na

UW w 10-lecie Października 1956

ubolewał nad „pauperyzacją du-

chową”, stagnacją kultury i rozwoju

intelektualnego, zacofaniem gospo-

darczym i marazmem inteligencji.

Potem został wydalony z Partii (za

wywrotową i prowadzoną z pozycji

„liberalno-burżuazyjnych” krytykę

PZPR) i emigrował w ’68, gdy roz-

buchany antysemityzm i wypadki

czeskie wymagały deklaracji. Epoka

Gomułki, która była nadzieją na „so-

cjalizm z ludzką twarzą”, skończyła

się. Od tamtej pory filozofia Leszka

Kołakowskiego uwolniła się od poli-

tyki (choć został jedynym zagranicz-

nym członkiem KOR-u i bacznie ob-

serwował, co dzieje sie w ojczyźnie).

Droga z Radomia do Oxfordu

prof. Leszka Kołakowskiego była

drogą jego pokolenia. Odzyskanie

wolności, którego niektórzy dożyli

w ’89 była zaś nadzieją na Polskę

bez -izmów. Od nas zależeć będzie

– czy spełnioną. Leszek Kołakowski,

filozof, członek PPR i PZPR, potem

emigrant i wykładowca na Yale,

Oxfordzie, kawaler Orderu Orła Bia-

łego, potrafił pytać i dokonywać wy-

borów. Zrobił, co mógł, by pokonać

-izmy. Wiedza o przeszłości prof.

Kołakowskiego pozwala nam zasta-

nowić się nad własnymi wyborami,

ale dopiero analiza tego, co pisał,

otworzy oczy na humanistyczne

umiłowanie wolności i nauczy sta-

wiać mądre pytania jak prawdziwy

filozof.

Olga Górska

W październiku 1956 roku, który,

pamiętać trzeba, nie był zrywem od-

dolnym, a reakcją partii na śmierć

Stalina oraz XX Zjazd KC PZPR

(z przełomowym referatem Chrusz-

czowa O kulcie jednostki i jego na-

stępstwach – potępiającym błędy

stalinizmu) poparł reakcję, później

nazywając ten czas: „jedynym, gdzie

krytyka partii była dozwolona”.

Z partii nie wystąpił, był to ostatni

moment, gdy wierzono, że aparat

władzy można naprawić. Jednak gdy

nadszedł rok ‘66, a potem ‘68, mark-

sizm był martwy, żyły tylko wariacje

na jego temat. Formułując (wraz

z M. Ossowską i T. Kotarbińskim)

Opinię w sprawie pojęcia wiado-

mości, nie tylko dał wyraz swoim

politycznym poglądom (o kpinie

Źród

ło: i

nter

ia.p

l

Page 17: Kontrast 3/09

17

Pod koniec dnia, który zderzył wszystkich ze śmiercią Zbigniewa Zapasiewicza, dostałem od kole-żanki SMS-a. „Słuchałam rano Trójki, a gdy mówili o nim, pomyślałam, że to odejście cię zaboli”. Boli, gdy umiera człowiek, przypominając o życiu fundowanym na zamkniętych prawach biologii.

Umysł następnie ewokuje wszystko, co o tej osobie chcielibyśmy pamiętać. Encyklopedyczne wypisy mieszają się ze slajdami czarno-białych zdjęć. Na każdym aktorska fizjonomia daje świa-

dectwo, że w momencie czujności fotografa, słowa stworzonej postaci wypełniały bez reszty scenę i widownię. W ten teatralny wieczór, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu, Zapasiewicz formułował

za widzów najważniejsze pytania, sprawiając, że przez czas spektaklu powracały do nich bardziej natrętnie, niż na co dzień.

Kimś innym był Zapasiewicz dla

polskiego teatru, swoich przyjaciół,

a kimś innym dla mnie. Używamy

wielkich słów, bo odejście aktora to

zawsze najwięcej pożegnań. Umarł

ten, który ożywiał postacie Becket-

ta w Czekając na Godota i Ostatniej

taśmie Krappa, Mrożka w Rzeźni

czy Ambasadorze, Różewicza w

Na Czworakach oraz Gombrowicza

w Iwonie, księżniczce Burgunda.

Groteska potrafiła być zimna i cedzo-

na przez zęby, ból istnienia wyrażony

śmiechem i ruchami clowna. Musi-

my odwiedzić miejsca, które zalud-

niał na czas paru godzin, multipliku-

jąc siebie, zostawiając widzom sens

tej przemiany. Zacząć żałować gra-

nych ostatnio, a przegapionych przez

nas ról teatralnych – może bardziej

dokładnie czytać program telewizyj-

ny, sprawdzić, gdzie lecą stare filmy.

Młody Zbyszek nie sądził, że

zostanie aktorem. Jego umysł naj-

lepiej czuł się w eleganckim świecie

matematycznych obliczeń. Niemniej,

zdobywając wiedzę na tajnych kom-

pletach z radością zaczytywał się

w Sienkiewiczu, Prusie i Żerom-

skim. Chętnie uczestniczył w życiu

Złowróżbna cisza

Źród

ło: i

nter

ia.p

l

Page 18: Kontrast 3/09

18

teatralnym liceum, jednakże z wro-

dzonej nieśmiałości były to najczę-

ściej małe role, grane gdzieś za

plecami kolegów. Żoliborska kamie-

nica, w której mieszkał, była gościn-

nym i towarzyskim miejscem. Gdy

opowiada o rodzinie ukrywającej

Żydów przed nazistami, brzmi to nie

jak grożące śmiercią przestępstwo,

ale pożyczenie sąsiadom łyżki soli.

Jego wujowie, związany z teatrem

klan Kreczmarów, snuli artystyczne

plany, chcąc zrealizować je po woj-

nie. Przyszły aktor słuchał tego, po-

chylony nad zbiorem zadań. Zdaje

na pierwszy rok chemii, ale niedłu-

go po tym ukazuje odmienny talent

i dostaje się do warszawskiej PWST.

Na sceniczny debiut, w związku

z wydarzeniami października 56’,

przyszło kilka osób. Ponad pięćdzie-

siąt lat później, wciągające role te-

atralne, filmowe i telewizyjne czynią

go jednym z największych polskich

aktorów w historii. Obok Tadeusza

Łomnickiego i Jana Nowickiego,

Zapasiewicz jest trzecią postacią,

której opisy spektakli odbytych

przed moim urodzeniem czytam

w archiwalnych, pożółkłych nume-

rach „Dialogu” i „Teatru” z szaleją-

cą wyobraźnią. Inteligencja i upór

w doskonaleniu aktorskiego fachu.

Jego śpiew rozbrzmiewał na scenie

w Brechtowskich songach, pomimo

tego, że nie urodził się uzdolniony

w tym kierunku. Edukacja mu-

zyczna, odbyta nad fortepianem

w młodości, była dla niego dowo-

dem, że dzięki charakterowi i nie-

ustępliwości wszystkiego można się

nauczyć.

Posiadał pamięć potrafiącą

przechowywać w głowie nie tylko

grane role, ale całe sztuki. Jego

przyjaciel, Antoni Libera, przytacza

historię, jak Zapasiewicz godzinami

potrafił recytować księgi z Pana Ta-

deusza. Ludzie, z którymi się spoty-

kał na co dzień, często podkreślają

jego poczucie humoru. Jan Englert

wspomina protest aktorów podczas

stanu wojennego, kiedy władza przy

zamkniętych teatrach postanowiła

wszystkie sztuki przenieść do Te-

atru Telewizji. Odezwał się wtedy do

wszystkich, mówiąc: „W razie czego,

będziemy źle grali”, na co Zapasie-

wicz odpowiedział: „Tobie to będzie

łatwo, ale co ja mam zrobić?”.

Aktor żałował, że nie zostawił

po sobie dzieci. Z pewnością zagłu-

szał niespełniony instynkt rodziciel-

ski świadomością, że wychowuje

kolejne pokolenia młodych twórców,

aktorów i reżyserów. Ubolewał nad

pauperyzacją współczesnej sztuki,

wchłonięciem żywego słowa przez

sztuczny obraz oraz kulturą stawia-

jącą aktorską „osobowość” nad ta-

lentem i umiejętnościami. W mojej

pamięci tkwi obraz jednej z prób

recytacji z telewizyjnego dokumentu

o nim. Studentka mówi tekst wier-

sza, podczas gdy za stolikiem sie-

dzi profesor Zapasiewicz. Książka

przed nim jest zamknięta, gdyż sam

ma zamknięte oczy i tylko słuchem

sprawdza obecność potrzebnych ryt-

mów i fraz, kreśląc je w powietrzu

opadającą i wznoszącą się ręką.

Przez neuronowe połączenie, mię-

dzy dłonią aktora a jego bębenkami,

przebiegały wszystkie informacje

z fonetyki, kartkowane przez nas

w nudzie z podręczników literatury

i wstępów BN-ek.

Jego silny głos, wydobywający

się z radia, już na zawsze stopił się

z wierszami Zbigniewa Herberta,

którego uwielbiał. Gdy recytował tę

poezję, wyłaniał się jego wewnętrz-

ny głos, jakby stał nago przed stu-

dyjnym mikrofonem, ale z otwarty-

mi oczami, bez nieśmiałości, którą

egzorcyzmował byciem na scenie.

Słowo uderzało precyzyjnie w punkt,

by w krótkiej ciszy nabrać energii

na ponowne uderzenie. Za sprawą

Zapasiewicza z czytelnika Herberta

stałem się jego słuchaczem. Może

nie byłem lepszy, ale na pewno

inny. Kalendarze Pana Cogito, de-

dykowane właśnie jemu, do dzisiaj

Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi ze strony www.filmpolski.pl Kadr z filmu

Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego z 1976 r.

Page 19: Kontrast 3/09

19

zadają mi pytania, które wstydliwie

zapominam, bo są zbyt osobne

i wycofane.

Pomimo zasłużonych laurów,

jakie zyskał Zapasiewicz za role

w filmach Zanussiego jak Barwy

ochronne, Za ścianą czy Persona

non grata, najmocniej pamiętam

pierwszy prywatny seans filmu

Życie jako śmiertelna choroba prze-

noszona drogą płciową. Grany przez

niego doktor Tomasz dowiaduje się

o niebezpiecznie zbliżającym się

końcu. Odbywa rozmowę z księ-

dzem. Gdy ze strony duchownego

pada propozycja spowiedzi, lekarz

pyta: „Wyspowiadać się? A co to

znaczy?”. Scena zaniepokoiła mnie

sztucznością i naiwnością. Mogło

to być wynikiem niedociągnięć

scenariusza Zanussiego, który wiel-

kiemu aktorowi włożył w usta podob-

ne zdanie. Wykształcony człowiek,

nawet jeśli nie jest wierzący, musi

mieć choćby techniczny obraz tego,

na czym polega sakrament spowie-

dzi. Uruchomiło to sceptycyzm, z ja-

kim witałem kolejne sceny. Do cza-

su.

Nadszedł moment, w którym

Zapasiewicz siada przy stoliku wy-

stawionym na zewnątrz kawiarni.

Wtopiony w sam środek biegu tęt-

niącego życiem miasta, obserwuje

budynki, ludzi, zwierzęta. Przypo-

minając sobie, że w niedalekim

czasie będzie musiał pożegnać

wszystko to, co teraz widzi i zna od

momentu narodzin, zaczyna płakać.

Nagle przeszedł mnie dreszcz. Tuż

po zmianie sekwencji wyszedłem

do łazienki, obejmując przez chwilę

obraz moich śpiących rodziców. Sta-

nąłem przed lustrem i długo przyglą-

dałem się swojej twarzy. Chciałem

teraz zapytać siebie „a co to zna-

czy?”. Co to znaczy, że widząc pła-

czącego nad własną śmiercią Za-

pasiewicza uciekłem od ekranu?

W pokoju obok dalej leciał film, a ja

jeszcze długo stałem przed lustrem

i nie mogłem tam wrócić. Nierucho-

ma twarz utwierdzała mnie bezpiecz-

nie, że żyję. Co to znaczy?

Film obejrzałem jeszcze jeden

raz.

Łukasz Zatorski

Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi ze strony www.filmpolski.pl W filmie Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy z 1978 r.

Page 20: Kontrast 3/09

20

Kuba Bocian – student Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na UWr, dziennikarz UniRadia, prowadzi audycje Archiwum X, Bocian Przynosi Płyty, współtworzy Porę Imperatora. Z zamiłowania fotogra-f-amator, interesuje go fotografia natury i zabudowań przemysłowych. Mimo rozstrzału tematycznego, zawsze szuka kadrów, które głównie będą „cieszyć oko”. Wprawia się do fotografii koncertowej. Więcej na:

bocjan.deviantart.com

Page 21: Kontrast 3/09

21

Page 22: Kontrast 3/09

22

Specjalista od ciężkich chorób i literackich preparatów

Paulina Pazdyka: W jaki spo-

sób nawiązał Pan współpracę z Biu-

rem Literackim?

Przemysław Witkowski: To

było jakieś trzy, cztery lata temu. Nie

chciałem już pisać do tzw. szuflady,

wolałem tworzyć teksty, które poten-

cjalnie mogły zostać opublikowane.

Już wtedy Biuro Literackie prężnie

funkcjonowało jako oficyna wydaw-

nicza mieszcząca się we Wrocła-

wiu. Ja sam zacząłem uczestniczyć

w Porcie – najpierw były spotkania

z literackimi twórcami, potem wzią-

łem udział w warsztatach, a cała

reszta potoczyła się już sama. I tak

się to wszystko zaczęło.

P.P.: Mówi się powszechnie

w środowisku literackim, że jest Pan

niezwykle aktywnym młodym twórcą

– ma Pan na koncie m.in. publikacje

w „Odrze”, „Twórczości”, „Tygodni-

ku Powszechnym”. Czy współpraca

z Biurem Literackim wniosła coś

jeszcze do Pańskiego rozwoju lite-

rackiego? Jak bardzo cennym jest

doświadczeniem?

P.W.: Jeśli chodzi o mój rozwój,

to wszystkie te publikacje wydane

nakładem Biura były efektem mo-

ich osobistych zabiegów. Najprościej

mówiąc: swoje teksty

wysyłałem na adres

Biura z nadzieją, że

będzie ono zaintereso-

wane ich publikacją.

Z pewnością in-

stytucja ta umożliwiła

mi poznanie wielu in-

teresujących i ważnych

osób, których nie miał-

bym szans poznać bez

jej pośrednictwa. To

z kolei pozwalało wy-

tworzyć liczne kontak-

ty, które potem stały

się przydatne.

P.P.: Czy kontakty

te przetrwały do dziś?

P.W.: Oczywiście.

Czynnie piszących

ludzi, których teksty są na bieżąco

publikowane, jest w Polsce tak na-

prawdę niewielu. Tworzymy herme-

tyczne środowisko. Stale widujemy

się podczas takich wydarzeń, jak

na przykład tegoroczny Port. Dzięki

temu każda osoba wypromowana

Podczas tegorocznego festiwalu literackiego Port Wrocław miłośnicy literatury mieli okazję spo-tkać się z czołówką współczesnych twórców. Redakcja „Kontrastu” swoją uwagę skupiła na po-etach, prezentujących wiersze podczas czytań Moje Likwidacje i Połów 2009. W niniejszym nu-

merze prezentujemy sylwetki dwóch z nich. O procesie twórczym, stosunku do literatury, a także planach na przyszłość, z Krzysztofem Siwczykiem i Przemysławem Witkowskim rozmawiały Monika

Stopczyk i Paulina Pazdyka.

Poezja rodem z Biura Literackiego Ciąg dalszy

Fot. Sebastian Kostecki

Page 23: Kontrast 3/09

23

przez Biuro Literackie ma szansę

poczuć się osadzona w środowisku

literackim i na stałe w nim funkcjo-

nować.

P.P.: Co było dla Pana inspira-

cją do napisania tomu Lekkie czasy

ciężkich chorób?

P.W.: Głównym moim zamia-

rem podczas pisania utworów pocho-

dzących z tego tomu było ogarnięcie

wszystkiego tego, co miało ogromny

wpływ na moje ukształtowanie jako

człowieka. Dla mnie szczególnie

ważnym etapem mojego życia było

dzieciństwo – wtedy smaki, zapachy,

kolory, widoki szczególnie zapadają

człowiekowi w pamięć z wyjątkową

intensywnością. Tyle, że wtedy nie

odczuwamy tego tak bardzo – nie

zdajemy sobie z tego sprawy. Z cza-

sem odkrywamy, jak bardzo były to

ważne doświadczenia.

Stąd też w tytule „lekkie cza-

sy”, bo odbiór tych doświadczeń jest

niezwykle doraźny, lekki; „ciężkich

chorób”, bo jednocześnie wszystkie

te zdarzenia są jak blizny, pozostają

na zawsze.

P.P.: Najbliższe plany publika-

cyjne Przemysława Witkowskiego

to…

P.W.: Właśnie kompletuję tek-

sty do debiutanckiej książki pod ty-

tułem Preparaty. Ten tytuł także ma

istotne znaczenie, oddaje bowiem

charakter tych tekstów. Z dzieciń-

stwa zapamiętałem widok wielu pre-

paratów z muzeum przyrodniczego,

w którym dość często bywałem. Dla

mnie były one czymś tak magicz-

nym, bo zawierały spreparowane

organizmy, z których można było na

przykład wyodrębnić DNA, a to była

dla mnie oznaka tego, że one jednak

jakoś tam funkcjonują. I teksty te

mają być jak te muzealne preparaty

– chciałbym, aby było w nich zawsze

coś jeszcze do odkrycia, zbadania.

Oprócz tego chcę zrealizować

interdyscyplinarny projekt pod tytu-

łem Ciała obce, w którym wcielam

się na fotografiach w różne postaci,

a zdjęcia te opatrzone są fragmenta-

mi prozy znanych twórców.

Od „dzikiego dziecka” do likwidatora, czyli 14 lat poezji

Siwczyka

M.S.: Panie Krzysztofie, jak za-

częła się Pańska współpraca z Biu-

rem Literackim? Kiedy miała ona

początek i jak Pan wspomina te,

już dosyć odległe, czasy?

K.S.: Bardzo odległe. W 1998

albo w 1999 roku Artur Burszta

zwrócił się do mnie z prośbą o współ-

uczestnictwo w festiwalu literackim,

który wtedy nazywał się Fort Legni-

ca. Było to bardzo miłe zaproszenie,

ponieważ w tamtych czasach hasło

Fort Literacki miało dla mnie ogrom-

ne znaczenie. Nie wiem jak duże dla

publiczności literackiej w kraju, ale

dla mnie niemałe, ponieważ zdarza-

ło się, że na tym właśnie festiwalu

miały miejsce prezentacje poetów,

którzy byli, i są do dzisiaj, dla mnie

bardzo ważni. Potraktowałem więc

to zaproszenie jako swoistą nobili-

tację. No i tak to się zaczęło. Byłem

wtedy bardzo młodym człowiekiem

i takie wyróżnienia mnie strasznie

cieszyły.

M.S.: A czy możemy powie-

dzieć, że Odsiecz z 1999 roku to

był przełom w Pańskiej poetyckiej

karierze?

Fot.

Seba

stia

n Ko

stec

ki

Page 24: Kontrast 3/09

24

K.S.: Nie, nie ma żadnej karie-

ry poetyckiej i nie był to żaden prze-

łom. Ja debiutowałem w 1995 roku,

a przełomem w moim życiu, tzw. po-

etyckim czy literackim, był moment,

kiedy napisałem pierwszy wiersz.

To był punkt zwrotny, a wszystko,

co działo się później było tylko i wy-

łącznie efektem jakiegoś przypadku.

W roku 1999 byłem już stary jako

poeta. Minęły cztery lata od mojego

debiutu, a na koncie miałem dwie

napisane książki. To był też rok,

w którym wiele się działo, bo nagry-

waliśmy film pt. „Wojaczek”. Wszyst-

ko to mi się razem zgrało w bardzo

miły konglomerat towarzysko – lite-

racki. To było piękne – tak zapamię-

tałem tamte wydarzenia.

M.S.: Skoro już mówimy o de-

biucie, to nie wypada nie wspomnieć

o Dzikich dzieciach – pierwszym to-

miku, moim zdaniem fascynującym.

Jak na kilkunastoletniego poetę były

to wiersze bardzo przyzwoite i na

swój sposób urokliwe. Natomiast

z wypowiedzi, które padały z Pań-

skich ust podczas rozmaitych spo-

tkań, wynika, że ma Pan do tego to-

miku specyficzny stosunek.

K.S.: Swoją pierwszą książkę

zaliczam do kategorii książek dla

dzieci. W tym sensie to był bardzo do-

bry zbiór, który opisywał jakieś mity.

Mity, które dotyczą każdego wzrostu

biologiczno-psychicznego. Na tym

poziomie to jest książka dobra, bo

opisuje jakiś stan uniwersalny. Na

poziomie poetyki ona odpowiadała

zajmowania się poezją?

K.S.: Ta ewolucja jest dość pro-

sta i oparta na tzw. wzroście ilości

odbytych lektur i na odpływie ilości

napisanych wierszy. Coraz więcej

czytałem, a coraz mniej pisałem.

Myślę, że to jest praktyka powszech-

na dla każdego piszącego. Nie wiem

czy jakaś straszna odległość dzieli

książkę Dzikie dzieci od tej ostatniej,

którą pani wspomina. Na poziomie

tematyki podejmowanej w tych wier-

szach, to wszystko jest zawsze to

samo, bo tematów dla literatury jest

parę i można je wyliczyć na palcach

jednej ręki. Natomiast zmieniły się

środki wyrazu. Zmieniła się strategia

językowego podejścia do tych, dość

ogranych tematyk literatury. Oczy-

wiście na poziomie języka książ-

ki, które pani wymienia, z książką

pierwszą nie mają nic wspólnego.

Natomiast, tak mi się wydaje, staję

się z upływem lat coraz mniej atrak-

cyjny czytelniczo. To znaczy, że w tych

moich książkach nie ma specjalnie

wiele fajerwerków językowych, które

mogą zaciekawić tzw. czytelnika po-

ezji polskiej w tym kraju, ale też nie

o to mi chodzi. Ja się zajmuję tym,

aby problematyzować jak gdyby akt

zapisu i to mnie interesuje, bo takie

też lektury są dla mnie najważniej-

sze w życiu. Akurat tak się pięknie

składa, że na tegorocznej edycji Por-

tu Wrocław będzie miała miejsce

prezentacja książki Maurice’a Blan-

chota Tomasz Mroczny. Szaleństwo

dnia, książki konstytutywnej dla

temu, co wtedy czytałem i co mnie

fascynowało jako piszącego, czyli

pewnego rodzaju próba zapisu tego,

co dzieje się faktycznie, czyli jak-

by próba empirii poetyckiej. Dość

szybko przekonałem się, że tego ro-

dzaju opisywanie pewnych zdarzeń,

stanów emocjonalnych podmiotu

lirycznego oczywiście jest bardzo

piękne i szlachetne, ale z literaturą

jako taką nie ma zbyt wiele wspól-

nego. W związku z tym Dzikie dzieci,

książka, którą debiutowałem, jest

dla mnie bardzo dobrym tomikiem

dla dzieci i polecam go wszystkim…

dzieciom.

M.S.: Po niej przyszły kolej-

ne udane tomiki, między innymi

W państwie środka, Zdania z treścią

czy Dane dni. Chciałam zapytać, jak

określiłby Pan ewolucję poetycką,

która nastąpiła w Pana przypad-

ku od Dzikich dzieci do Centrum

likwidacji szkód, czyli przez 14 lat

Fot.

Seba

stia

n Ko

stec

ki

Page 25: Kontrast 3/09

25

mojego życia literackiego. Strasznie

późno wyszła ona w Polsce, znałem

ją trochę wcześniej z przekładu Anny

Wasilewskiej. W jakimś sensie sym-

bolicznie na tegorocznym festiwalu

spotyka się mój pomysł na literaturę

z mistrzostwem tej literatury, czyli

z tzw. areprezentacją w tekście lite-

rackim, z zanikiem „ja” w literaturze,

z anihilacją podmiotu. To są rzeczy,

które mnie ciekawią. Blanchot był

mistrzem tego rodzaju literatury,

a ja chciałbym być jego nieodrodnym

uczniem.

M.S.: Kto wie, możliwe, że się to

uda. Chciałabym teraz porozmawiać

o Pana ostatnim tomiku, czyli o Cen-

trum likwidacji szkód, które zostało

wydane prawie rok temu. Jakie szko-

dy ma likwidować centrum Krzyszto-

fa Siwczyka?

K.S.: Żadnych szkód! Szkody ist-

nienia ma likwidować, metafizyczne

szkody. Żyjemy w takiej kulturze, że

jesteśmy przyzwyczajeni do takiego

rodzaju adrogacji, jakoby człowiek

stanowił koronę istnienia, a ja uwa-

żam, że jest dokładnie odwrotnie.

Dużo ciekawsze jest życie roślin

niż nasze, ludzi. Centrum likwidacji

szkód jest po prostu pewnym obsza-

rem językowej aktywności, w której

likwiduje się to dobre samopoczu-

cie człowieka, jako pewnego rodza-

ju centrum istnienia. Człowiek nie

jest żadnym centrum istnienia, jest

ewentualnie jego peryferią i to bar-

dzo daleką. I o tym jest ta książka.

O niczym więcej.

M.S.: A czy „wyniosłe dziecko”

z ostatniego utworu Centrum… to

Pan?

K.S.: To jest to dziecko, które raz

na zawsze utraciłem. Dziecko z Dzi-

kich dzieci, które dużo czuło i dużo

zapisywało. Obecnie jestem już tylko

jakimś pogrobowcem tego dziecka,

który mało czuje i mało też zapisuje.

M.S.: Ale mimo wszystko, pa-

trzy wstecz, a nie w przyszłość.

K.S.: Bo tam, wstecz, dzieje się

dużo ciekawszych rzeczy niż te, które

się mają zdarzyć w tzw. przyszłości.

M.S.: Rok temu, po ukazaniu

się Centrum…, powiedział Pan, że to

ostatni tomik, jaki Pan popełnił. Czy

podtrzymuje Pan tę wersję?

K.S.: Myślę, że każda książka

jest książką ostatnią i powinna być

pisana w obliczu absolutnego za-

milknięcia i w tym sensie nie ma

w tym nic z kabotyństwa. Naprawdę,

każdy zapis powinien być zapisem

ostatnim, na wypadek śmierci, która

jest niema, która jest niedyskursyw-

na i nielingwistyczna. W tym sensie

jak najbardziej identyfikuję się z tym

zdaniem, które wypowiedziałem.

Natomiast teraz planuję nową książ-

kę – póki żyję. Książka nazywa się

Koncentrat i już chyba sam jej tytuł

zawiera w sobie jakąś implikację

końca.

M.S.: Byłam dziś mile zaskoczo-

na tym, że podczas czytania zapre-

zentował Pan sześć nowych utworów

i zastanawiałam się, czy nie jest to,

aby przypadkiem zwiastun kolejne-

go zbioru wierszy.

K.S.: Byłem bardzo onieśmielo-

ny, ponieważ nigdy nie czytałem tych

wierszy głośno i była to dla mnie

pierwsza próba. To są rzeczy, co do

których jakości literackiej jestem ab-

solutnie niepewny, zresztą tak, jak

w stosunku do swoich wcześniej-

szych książek. Taki sprawdzian lek-

tury głośnej, przy tak wymagającej

publiczności jest zawsze wyzywający Fot. Sebastian Kostecki

Page 26: Kontrast 3/09

26

i jest dobrym egzaminem. Te rzeczy

będą rzeczami raczej krótkimi, w ta-

kim sensie, że będą próbą powrotu

do klasycznej formy wiersza jako

takiego. A tytuł Koncentrat mnie

usprawiedliwia. Będzie to po prostu

koncentrat wszystkiego, co dotych-

czas robiłem. Tak jak dżem z Łowi-

cza, koncentrat.

M.S.: Bardzo ciekawa koncepcja

i nie ukrywam, że nie mogę się do-

czekać, żeby zapoznać się z efektem

końcowym jej realizacji. Mam jesz-

cze pytanie odnośnie debiutantów,

czyli osób, które zostały „wyłowione”

przez Karola Maliszewskiego w Poło-

wie 2009. Czy widzi Pan jakąś wspól-

ną tendencję w poezji tego młodego

pokolenia, czy są to zupełnie nie

przystające do siebie poetyki?

K.S.: To jak najbardziej nie są

przystające do siebie poetyki. Debiu-

tanci 2008, 2009 i pewnie też 2010

roku, są i będą na dużo wyższym po-

ziomie wtajemniczenia literackiego

niż poeci pokolenia ’95, w tym ja.

Mam wrażenie, że współcześni de-

biutanci, którzy teraz przygotowują

swoja pierwszą książkę, są jak gdy-

by bardziej zaawansowani literacko.

Ja nie wiem, czy to jest plus, czy mi-

nus, bo może to być również minus.

Jakaś forma naiwności, którą np. ja

prezentowałem podczas swojego de-

biutu, była też szansą na to, że coś

się będzie rozwijać. Momentami,

kiedy czytam wiersze debiutantów,

odnoszę wrażenie, że są już one

punktem dojścia. Czasami nie widać

możliwości jakiegokolwiek rozwoju.

W tym sensie jest to pewnego rodza-

ju tragiczny nurt w polskiej literatu-

rze, katastroficzny wręcz, ale ja tylko

patrzę z wielkim podziwem na to

i w sumie zazdroszczę, bo to napraw-

dę jest świetny poziom.

M.S.: Ma Pan swojego fawory-

ta lub faworytkę wśród wyłonionych

w 2009 roku?

K.S.: Nie chciałbym tu operować

konkretnymi nazwiskami. Jest kilka

osób, które są warte tego, żeby ich

książki się ukazały i podejrzewam,

że bez względu na to czy stanie się

to za sprawą Biura Literackiego, czy

jakiejś innej oficyny, te pozycje będą

dostępne czytelnikom. Gdybym miał

kogoś wskazywać, to pewnie wska-

załbym kogoś, kto jakoś ogólnie wy-

łamuje się z tzw. konwencji pisania.

Mam takiego faworyta, ale nie będę

o nim mówił. A nuż to będzie ten,

który wyda książkę w Biurze Literac-

kim. Choć jak wyda ją gdzie indziej,

to też będzie równie dobrze.

M.S.: Pytanie na koniec. W su-

mie miałam nie poruszać tego tema-

tu, ale jednak zaryzykuję. Nie ukry-

wajmy, jest coś takiego jak „gęba

Wojaczka”, która towarzyszy Panu

od 1999 roku. Czy aby przypadkiem

nie już Pan nią zmęczony?

K.S.: Nie, nie, to nie jest zmęcze-

nie. Ja mam wytłumaczenie dla tej

sytuacji. Dwa tygodnie temu skoń-

czyłem zdjęcia do nowego filmu,

który zrobiliśmy z wybitnym polskim

operatorem Adamem Sikorą, tym

razem w roli reżysera. Tak się zło-

żyło, że ja akurat gram tam główną

rolę. Rzecz jest oparta na zupełnie

nie „bebechowatej” literaturze. Mam

nadzieję, że ten film, jeżeli wejdzie

na ekrany polskich kin, będzie osta-

tecznym moim pożegnaniem z, jak

pani to nazwała, „gębą Wojaczka”.

Nowa gęba, którą sobie wybrałem,

jest tak komiczna, że widzowie filmu

Wojaczek będą bardzo zdziwieni,

gdy to zobaczą.

M.S.: Kiedy możemy spodzie-

wać się efektów tej pracy?

K.S.: Premiera filmu pt. Wydalo-

ny, który inspirowany jest niektórymi

tekstami Samuela Becketta, plano-

wana jest na jesień tego roku.

M.S.: W takim razie czekam

z niecierpliwością na film i kolejny

tomik.

Rozmawiały: Paulina Pazdyka

i Monika Stopczyk

Fot.

Seba

stia

n Ko

stec

ki

Page 27: Kontrast 3/09

27

Muzyka na ekranie telewizora funk-

cjonowała od wielu lat, choć po-

czątkowo nie były to montowane

teledyski, lecz nagrane w studio

występy zespołów. Nie inaczej było

w Polsce, w przerwach między pro-

gramami nadawano właśnie utwory

muzyczne rodzimych grup. Za pierw-

szy teledysk w rozumieniu dzisiej-

szym uznaje się Bohemian Rhapsody,

w którym pojawiło się trochę efektów

specjalnych, a całość kosztowała 4,5

tys. funtów. Z czasem sztuka tworze-

nia filmików do muzyki szalenie się

rozwinęła, produkcje te zaczęły kosz-

tować miliony, zatrudniano do ich

tworzenia najlepszych reżyserów czy

montażystów. W 1981 r. powstała

stacja MTV, która sprawiła, że każdy

singiel dzisiaj zwykle jest promowany

także przez teledysk.

Wizja powoduje, że artyści to

już nie tylko gra i śpiew, ale i wygląd.

Godziny przygotowań, misternie krę-

cone kadry, wszystko jak najlepiej

dopieszczone, aby widz mógł być

zadowolony. Coraz częściej piosenki

zapadają w pamięć właśnie dzięki

nagranym do nich teledyskom. Któż

nie zna Thrillera Michaela Jackso-

na? Zrealizowano tu czternastomi-

nutowy filmik, będący swoistym

„Video killed the radio star” – śpiewali 30 lat temu The Buggles. Piosenka w zasadzie jeszcze sprzed czasów MTV i Youtube, ale doskonale oddaje sytuację na rynku muzycznym. Dzisiaj muzyka

to nie tylko dźwięk, to także wizerunek (nie na darmo coroczny wielki festiwal to Eurowizja, a nie Eurofonia). Jak to się właściwie zaczęło?

mini-horrorem, choć może bardziej

czarną komedią, z synchronicznym

tańcem nieumartych w tle.

Dobra piosenka to dzisiaj nie

wszystko, pomysłowy, dobrze zreali-

zowany klip zwiększa szansę na osią-

gnięcie sukcesu. Utożsamia się je

z komercyjną MTV, z muzyką popową,

z kiczem, ale w zasadzie przedstawi-

ciele każdego gatunku je nagrywa-

ją. Największe nakłady na tę formę

twórczości pojawiają się w muzyce

popularnej. Nie brak więc drogich sa-

mochodów, złotych łańcuchów, masy

kosztownych efektów specjalnych

czy komputerowych animacji. Naśla-

dować to próbuje się także w Polsce,

niektórzy raperzy w swych teledy-

skach również prezentowali drogie

i szybkie samochody, próbując się

upodobnić do kolegów po fachu zza

oceanu. Nie wspominając o roznegli-

żowanych kobietach.

Pozostaje pytanie: Co jest istot-

niejsze? Osobiście muzykę oceniam

po tym, czy dobrze brzmi w słuchaw-

kach podczas spaceru przez mia-

sto. Może to oczywiście powodować

małe traumy, gdy okazuje się, że

przyjemnie brzmiący zespół to dzie-

ciaki z serialu dla piętnastolatków,

inny zaś to idole wszystkich emo.

Oglądanie teledysku w jakiś sposób

spacza postrzeganie muzyki, bowiem

względy czysto wizualne zawsze w ja-

kiś sposób na nas oddziałują.

Radio ma tę zaletę, że może-

my tylko słuchać, że w zasadzie nie

wiemy, kto jest po drugiej stronie,

jaki wizerunek tworzy. Masa nasto-

latków słucha skandalisty Marilyna

Mansona, kreującego się na satani-

stę, człowieka skrajnie odchylonego

itp. Nawet pisano o nim w gazetach

zajmujących się mordercami, psy-

chopatami itp. Jeden z jego słucha-

czy powiedział mi, że nie obchodzi

go, jak ten człowiek wygląda, jakie

idee szerzy, jemu po prostu podoba

się jego muzyka. Dla wielu słuchaczy

wideo jest zbędne, teledyski to tylko

dodatek, bez którego da się żyć i sku-

piać właśnie na muzyce.

Czy wideo rzeczywiście zabiło

radiowe gwiazdy? Z pewnością nie.

Doszło do zmian, inaczej ukształto-

wał się rynek muzyczny, ale w grun-

cie rzeczy wciąż ważniejsza jest fonia

niż wizja. I sądzę, że nie zmienią tego

miliony wydawane na teledyski, bo-

wiem to sukcesu nie zagwarantuje.

Magoo

Przekleństwo widoku

Page 28: Kontrast 3/09

28

polskiego duetu Skinny Patrini.

Elektro w czystej postaci podane

w taki sposób, że palce lizać! Energia,

spontaniczność a przede wszystkim

dobra zabawa zarówno na scenie,

jak i pod nią. Publiczność nie chciała

puścić artystów, a i oni nie kwapili

się do zejścia ze sceny. Co ciekawe,

był to pierwszy zespół bez statusu

gwiazdy, który, dzięki publiczności,

zaprezentował bis! Czyli festiwal fe-

stiwalem, ale nareszcie organizato-

rzy pozwolili sobie na rozluźnienie

reguł.Wcześniej miało miejsce jedno

z pozamuzycznych wydarzeń w ra-

mach CP, mianowicie performance

niemieckiego Aesthetic Meat Front.

Spektakl dla fanów igieł, krwi i róż-

nego rodzaju sposobów modyfikacji

ciała. Ciekawy początek okazał się

potwierdzeniem pewnego przysło-

wia, chociaż może miłośnicy bólu

będą mieli na ten temat inne zdanie.

Nie każdego jednak może zachwycić

taka estetyka..

Gwiazdą wieczoru była kanadyj-

ska grupa Psyche, wcześniej zaś za-

prezentował się polski Variété. Oba

koncerty zostały odegrane spraw-

nie i zadowoliły fanów. Równolegle

Tegoroczna edycja była powrotem

do chwalebnej tradycji trzech dni

koncertowych. Dla tych, którym

i to wydawało się mało, organizator

przygotował w czwartek imprezy

w bolkowskim klubie Hacjenda oraz

Starym Kinie. Na brak wrażeń nie

można było narzekać, a to głównie

za sprawą wichury, jaka przetoczyła

się nad miasteczkiem w czwartko-

wy wieczór. Wichury, która porwa-

ła montowaną właśnie na zamku

główną scenę i pozbawiła prądu

połowę miasta. Tym większe słowa

uznania należą się organizatorom,

gdyż w piątek wszystko było dopięte

na ostatni guzik.

Piątkowy wieczór obfitował

w przeróżną muzykę, której nijak

nie można nazwać gotycką. Zaczę-

ło się od występu duetu z Czech.

Wokalista próbował przekonywać

z czeskim akcentem, że „Jeszcze

Polska nie zginęła”, w międzyczasie

okraszając to elektroniczną muzycz-

ną papką oraz zabawami miotaczem

ognia zaimprowizowanym z... dez-

odorantu. Kilkanaście minut tego

„występu” minęło szybko i publika

mogła się szykować na pierwszą

atrakcję tego dnia – bułgarski Irfan.

Magiczna – to słowo chyba najlepiej

odda nastrój muzyki, jaką zaprezen-

tował zespół. „Jesteśmy pasjonatami

world music, etno, muzyki dawnej

– bizantyjskiej, średniowiecznej, re-

nesansowej, zarówno sakralnej jak

i klasycznej, ale w kręgu naszych

zainteresowań są również trip-hop,

industrial, ambient, etheral wave,

gotyk czy dark wave” – tak swoją

sztukę opisują sami artyści. I rze-

czywiście, był to kolaż gatunków

z naciskiem na muzykę kojarzącą się

ze wschodnią częścią świata. Warto

zapoznać się z profilem zespołu na

portalu MySpace, gdzie można zna-

leźć kilka utworów prezentujących

stylistykę grupy.

Kolejnym ciekawym wyda-

rzeniem tego wieczoru był występ

Castle Party to impreza, która od dłuższego czasu zajmuje ważne miejsce w kalendarzu fanów mrocznej muzyki. To festiwal z wyrobioną marką, niepowtarzalną atmosferą, świetną muzyką,

niejednokrotnie wykraczającą poza ramy tak zwanego gotyku. Festiwal to okazja do poszerzania swoich horyzontów, muzycznych podróży, poznawania nowych ludzi oraz po prostu świetnej zabawy.

Nie inaczej było tym razem…

Zamkowe brzmienia

Page 29: Kontrast 3/09

29

Przepiękny głos DeCoy

w połączeniu z elek-

troniczną ucztą na naj-

wyższym poziomie, ser-

wowaną przez panów

Rakowskiego i Kleczyń-

skiego, zapewniły niesa-

mowite wrażenia i – po

raz kolejny w trakcie te-

gorocznego Castle Par-

ty – wspaniałą zabawę.

Żałować można, że występ trwał nie-

spełna godzinę...

Po elektronice przyszła pora na

metalowców z Crematory. Łatka me-

talowców należy im się nie bez po-

wodu; podczas koncertu pomachali

piórami, starli gryfy gitar – i co naj-

lepsze – łapali świetny kontakt z pu-

bliką. Szkoda tylko, że nie do końca

wiedzieli, gdzie grają (co udowodnili

okrzykiem: „Helooo Castle Rock!!!”).

Na koniec dnia wystąpił zespół Co-

venant i dość powiedzieć, że był bez-

konkurencyjny Kto nie zna – niech

żałuje…

Niedziela upłynęła mi na ocze-

kiwaniu na… Deathcamp Project.

Bywalcy Castle Party czekali na

nich trzy długie lata… i był to kla-

syczny przykład, jak szwankująca

technika może zepsuć najlepszy

nawet koncert. Mimo problemów

z gitarą chłopaki zrobili swoje i zgro-

madzili naprawdę sporą rzeszę fa-

nów pod sceną. Cóż można dodać?

Acha… „They don’t play fuckin’ de-

athrock!”

Nie można też nie wspomnieć

o Diary of Dreams – żelaznym punk-

cie tegorocznego festiwalu. Jakże

było gitarowo! Zespół pokazał się

z dotąd nieznanej strony, ujawniając

niesamowity, wręcz rockowy poten-

cjał. Chwile, gdy publika wyręczała

Adriana w refrenie The Curse, były

bezcenne. Wypada tylko żałować, że

z powodu jakichś problemów tech-

nicznych muzycy kazali tak długo na

siebie czekać. Czekanie zresztą po-

wtórzyło się przed występem głów-

nej gwiazdy – Front 242. Godzina

stania dla większości fanów została

jednak przez koncert wynagrodzo-

na. Nie wszystkim jednak Front 242

odpowiadał, toteż wielu z nich opu-

ściło zamkowe mury, pozostawiając

zabawę wierniejszym fanom.

Kolejne Castle Party za nami.

Tegoroczna edycja była bardzo gi-

tarowa, inspirująca do poszukiwań

i bardzo różnorodna muzycznie. Po-

jawia się pytanie, czym festiwal za-

skoczy nas za rok...

Michał Szczypek

można było udać się już w kierunku

klubów, aby bawić się na afterparty

oraz integrować się z przybyłymi do

miasta gotami.

Sobota powitała nas niecieka-

wą pogodą, za to całkiem interesu-

jącymi zjawiskami na scenie. Polska

grupa Sane to ciężkie, metalowe

wręcz gitary i miła pani na wokalu.

Granie kojarzące mi się z dokonania-

mi Delight, co nie jest bynajmniej za-

rzutem. Następna w kolejce była Vic

Anselmo – Łotyszka obdarzona cie-

kawym głosem i niebanalną urodą.

Bez wątpienia odbiór jej – skądinąd

dobrej – sztuki byłby jednak lepszy

na klubowym koncercie. Joy Disaster

to alternatywny rock prosto z Francji

ze znakomitym, głębokim głosem

wokalisty, który bezkompleksowo

odnalazł się w formule imprezy. Im

dalej w dzień, tym było lepiej i na

scenie i na niebie. Induktii – polski

rock progresywny przez wielu uważ-

ny za ogromną nadzieję rodzimej

muzyki i następców Riverside, zajął

miejsce na scenie po sympatycznych

Francuzach. Inspiracje Toolem moż-

na było wychwycić od razu. Co cie-

kawe, zespół wystąpił bez wokalisty,

nie przeszkodziło to jednak w zagra-

niu żywiołowego koncertu. Ogromne

wrażenie pozostawił perkusista gru-

py, który momentami sprawiał wra-

żenie, jakby miał cztery ręce.

Po kilku mniej interesujących,

aczkolwiek dobrych koncertach,

przyszła kolej na Fading Colours.

Fot. Michał Szczypek

Page 30: Kontrast 3/09

30

płycie też nie znajdzie nic dla siebie.

Jednak zarówno podobni mi wyznaw-

cy piątki geniuszów z Teatru Marzeń,

jak i miłośnicy muzycznych popisów

nie mają powodów do narzekań.

Płytę zdominowały dwie posta-

ci: Jordan Rudess i przede wszyst-

kim Mike Portnoy, który na bębnach

wyczynia niestworzone rzeczy. Daw-

no nie słyszałem albumu, na którym

perkusja odgrywałaby taką rolę i była

tak słyszalna! A gdy dołączają do

niej klawisze i continuum Rudessa,

dostajemy przepyszny muzyczny dia-

log. Panowie sprawili, że mimo ser-

wowania jak zwykle wyśmienitych

solówek, John Petrucci zdaje się na

Black Clouds

and Silver

Linings być

na uboczu.

D r e a m

Theater po-

dążają za

s t y l i s t y k ą

w y z n a c z o -

ną przez

p o p r z e d n i

krążek Sys-

tematic Cha-

os. Jest więc

mroczn ie j ,

nieco mniej

melodyjnie

i przebojowo (poza chwytliwym

A Rite of Passage i przesłodzonym

Wither), za to bardziej, jak sami pa-

nowie stwierdzają, epicko (według

mnie ma to klimat wielkich Queeno-

wych hymnów). Nie mogło być ina-

czej, skoro poza singlami najkrótszy

utwór ma dwanaście, a najdłuższy,

porównywalny z Dreamowymi kla-

sykami Count of Tuscany, dziewięt-

naście minut. Mamy również na

Black Clouds and Silver Linings dwa

bardzo osobiste utwory Mike’a Port-

noy’a. Shattered Fortress to ostatnia

część sagi o walce z alkoholizmem;

znajoma, bo w dużej mierze złożona

z przearanżowanych fragmentów tej

samej opowieści z poprzednich płyt.

Jeszcze większe wrażenie robi The

Best of Times, poświęcony zmarłe-

mu ojcu. Krytykowana ekshibicjo-

nistyczna dosłowność tekstu mnie

osobiście przeraża i bezgranicznie

wzrusza.

Można mówić, że Dream

Theater brakuje dawnej ogłady.

Że mimo drobnych zmian stoją

w miejscu. Że szpanują. Tylko co

z tego, skoro wciąż nagrywają rewe-

lacyjne albumy, którymi udowadnia-

ją, że nie mają sobie równych?

Kuba Bocian

Ciężko mi skrytykować Dream

Theater. Mam do nich wielki sen-

tyment i wiążę z nimi masę wspo-

mnień. To oni płytą Scenes from a

Memory wyrwali mnie z hermetycz-

nego kręgu dawnego progresywne-

go grania spod znaku Pink Floyd

czy Marillion i wprowadzili w świat

współczesnego prog-rocka i prog-

metalu. Jak mógłbym więc skryty-

kować tę kapelę?

Po prostu: nie mógłbym. I na

szczęście w wypadku Black Clo-

uds and Silver Linings nie muszę.

Oczywiście, kto wcześniej nie trawił

matematycznego, onanistycznego

wręcz grania Dream Theater, na tej

Dream TheaterBlack Clouds and Silver Linings

Page 31: Kontrast 3/09

31

Polski hip-hop ma wobec hip-hopu

najlepszego (amerykańskiego) spore

braki, które powodują, że zazwyczaj

dławi się w bezsilnej głupocie i żena-

dzie (tak, „uliczne wydawnictwa PRO-

STO”, do was mowa), lub też dryfuje

w otchłaniach bezbarwności i śred-

niactwa, które sprawia, że naprawdę

wolę po raz setny posłuchać Big Puna,

Kane’a, Nasa czy Hovy, niż grzebać

się w czeluściach wyjątkowo płodne-

go polskiego rapu. Są jednak płyty,

na które czekam z zaciekawieniem.

Zazwyczaj są to albumy świetnie pro-

dukcyjnie, bo jedynie w tej materii ro-

dzime wydawnictwa mogą choć tro-

chę konkurować z USA. Pod koniec

czerwca kolejna taka perełka ujrzała

światło dzienne, dzięki uprzejmości

Asfalt Records, czyli labelu, który

obecnie rządzi jeśli chodzi o jakość

legalnych wydawnictw. Na Lavoramę,

piątą płytę Ortegi Cartel, czekałem

długo. To arcydzieło hip-hopowej pro-

dukcji. Z rymami jest już gorzej, ale

nie będę uprzedzał faktów.

Już otwierający album Miami

Vice, pulsujący prawdziwym funkiem

otwiera nam uszy na krainę optymi-

zmu podszytego groovem. I tak jest do

końca. Patr00 stworzył bity, których

chce się słuchać bez końca – ciepłe,

bogate aranżacyjnie, intrygujące. Pły-

ta Ortegi obfituje w niespodzianki –

czy to mocno

taneczny ty-

tułowy instru-

mental, czy

eksperyment

o d s y ł a j ą c y

nas w okoli-

ce brzmień

związanych

z wytwórnią

Anticon (Czy

to coś zmie-

nia), czy mi-

strzowski di-

sco-oldschool

Dokąd tak

gnasz z Tedzi-

kiem w roli głównej – wszystkie te nie-

oczekiwany zwroty akcji są na świato-

wym poziomie. Najlepsze fragmenty

płyty mógłbym wymieniać długo – bas

i perkusję This is for my boys, ener-

gię Dobrych czasów i wiele innych.

W warstwie produkcyjnej nie ma

tu słabych momentów. A co z war-

stwą rymowaną? Tutaj tak dobrze

już niestety nie jest. Oczywiście Pi-

ter i patr00 są w pełni świadomi

własnych słabości i potrafią tak

umiejętnie nimi zagrać, że w ogóle

nie rażą, a autoironia przydaje im

uroku. Także część gości – O.S.T.R.,

Tede, Mielzky, czy Finker prezentuje

się nieźle. Gorzej z innymi. Nudny

i odstręczający Spinache, miejsca-

mi żenujący Reno. Jesse Maxwell

udowadniający, że można przez

cały kawałek nie nawinąć żadnego

sensownego i logicznego zdania,

czy Proceente ze swoim słabiutkim

głosikiem, zdecydowanie odstają

od poziomu bitów. Również skity są

raczej zbędnym elementem albumu,

bo ani nie śmieszą, ani nie ciekawią.

Tyle narzekania. Lavorama to zdecy-

dowanie najjaśniejszy dotąd punkt

w tegorocznym zbiorze polskich płyt

i nie pozostaje nic innego, jak nabyć

jej egzemplarz.

Paweł Klimczak

Ortega CartelLavorama

Page 32: Kontrast 3/09

32

Ankieta o dziwo dość krótka i

zwięzła, toteż z optymizmem wcho-

dzę do domu pary opolskich eme-

rytów. Na dzień dobry rozładowuje

się bateria w laptopie, a firmy jak

widać nie stać na nową, więc go-

spodarz mozolnie poszukuje prze-

dłużacza.

– Proszę ogólnie ocenić

firmę P. w skali od 1 do 5, gdzie 1

oznacza bardzo źle, a 5 – bardzo

dobrze – pytam, licząc na szybką

odpowiedź.

– No wie Pan – rozpoczyna

rozprawę respondent – to w su-

mie nawet dobrze by było, ale te

raty co tydzień to nie są za dobre,

bo jak to płacić. No i wie Pan, tak

w ogóle to…

– Dobrze – przerywam – Ale

– Mam dla Ciebie fajne zle-

cenie, mistrzu – rzekł szef, co

w jego języku oznacza zadanie

z gwiazdką. – Tu jest lista ad-

resów i telefonów ludzi, którzy

skorzystali z pożyczek w firmie P.

Obdzwoń i umów się na wy

wiady.

Klienci firmy udzielającej po-

życzki w 5 sekund? Lekkie ciarki

po plecach przeszły, znając opinię

o nich, zwłaszcza, że w zeszłym

roku pięcioro ich pracowników

zostało zamordowanych przez nie-

mogących się wypłacić pożyczko-

biorców. Lista adresów w połowie

nieaktualna, wiele z numerów, na

które trzeba zadzwonić, już dawno

nie istnieje, ale cóż poradzić, gdy

agencja badań wzywa?

w skali od 1 do 5 ile by Pan dał?

- No wie Pan, gdyby nie te raty

co tydzień, to… (i tutaj kilka kolej-

nych zdań złożonych).

– DO JASNEJ CHOLERY! OCEŃ

CZŁOWIEKU TĘ DURNĄ FIRMĘ OD

1 DO 5!!!! (Nie, tego nie powiedzia-

łem, ale skłamałbym mówiąc, że

nie chciałem).

Klikamy więc dalej, pytanie po

pytaniu, połowę omijamy, szkoda

przecież czasu na następną roz-

prawę. Że badanie będzie niemia-

rodajne? A kogóż to obchodzi? Ma

być zrobione i już, tyle interesuje

ankietera. Udało się. Czas na kolej-

ne osobistości.

Umówiony o wyznaczonej go-

dzinie grzecznie dzwonię domofo-

nem. A tam cisza, później okazało

się, że Pani zapomniała i poszła do

fryzjera, na szczęście zjawiła się

później. Zaprosiła nawet na her-

batkę i ciastko, nie wypadało od-

mówić.

Ostatecznie udało się wymę-

czyć kilkanaście kolejnych wywia-

dów, jednak bez ekscesów, ofiar w

ludziach czy wybitych zębów. Tylko

czemu tak trudno dokonać oceny

w skali 1 do 5?

Magoo

Z życia ankieteraCzęść II

Fot. Magda Oczadły

Page 33: Kontrast 3/09

33

Siedziało się na ganku.

Upiło się łyk kawy.

Dziarsko machając czułkami, ślimak

zbliżał się.

Pomyślało się o ślimakach.

Są jedną z najliczniejszych gro-

mad mięczaków, której ślady spo-

tyka się już we wczesnym kambrze.

Gromada liczy około 105 tysięcy

gatunków, w Polsce można natknąć

się na 6 gatunków morskich, około

200 gatunków lądowych i około 50

gatunków słodkowodnych. Wielkość

ślimaków waha się od 1mm do 1m.

Ślimaki mogą być rozdzielnopłciowe

lub obojnackie.

Siedziało się na ganku.

Upiło się łyk kawy.

Dziarsko machając czułkami, ślimak

zbliżał się.

Pomyślało się o ślimakach.

Dopiero co wykluty z jaja ślimak

posiada tzw. muszlę embrionalną.

Muszla traktowana jest jako szkie-

let zewnętrzny ślimaka, pełni jednak

przede wszystkim funkcje ochronne,

a nie podporowe. U niektórych ga-

tunków może ona zaniknąć całko-

wicie lub w części, jak na przykład

u rodzaju Testacellidae (muszla

u tych drapieżnych ślimaków wystę-

puje jako mała tarcza na końcu ogo-

na). W największej ilości przypadków

jest ona skręcona, może jednak ulec

uproszczeniu, przybrać kształt cza-

peczki (np. przytulik) lub rozdzielić

się na dwie części (np. małże).

Siedziało się na ganku.

Upiło się łyk kawy.

Dziarsko machając czułkami, ślimak

zbliżał się.

Pomyślało się o ślimakach.

Wśród ślimaków występują

formy glonożerne (głównie gatunki

wodne), roślinożerne (głównie ga-

tunki lądowe), drapieżne i pasożyt-

nicze. Gatunki roślinożerne gustują

w roślinach żywych, jak i też mar-

twych (przejawiają cechy polifagii).

Istnieją także formy wyspecjalizowa-

ne. Ślimaki naskalne z rodzaju Chon-

drina pożywiają się skalnymi poro-

stami, niektóre roślinożerne gatunki

nie gardzą też pokarmem mięsnym,

zjadając inne ślimaki lub padlinę.

Ulubionym pokarmem ślimaków po-

zostają jednak grzyby.

Wstało się.

Pomyślało się, że ślimaki są

fascynujące.

Wstając, rozgniotło się ślimaka.

Ślimak zginął.

Pomyślało się o obiedzie.

Marcin Pluskota

Felieton, w którym ślimak nie ginie

Źródło: wikipedia.org

Page 34: Kontrast 3/09

34

Nie ma dla socjologa większego

raju niż szpital. Nigdzie indziej nie

zderzają się takie osobowości, nie

pojawiają się takie emocje, nie ma

tak zróżnicowanego przekroju spo-

łecznego. Tutaj indywidualność mie-

sza się z tłumem, chęć wyzdrowienia

z nienawiścią do lekarzy, a prywat-

ne opinie z masowymi gustami. Lu-

dzie wrzuceni w szpitalną rzeczywi-

stość adaptują ją na różne – nieraz

zaskakujące – sposoby.

Pierwszą sprawą jest prze-

strzeń. Z administracyjnego punk-

tu widzenia w szpitalach nie ma

takiego miejsca, które pozostałoby

niezagospodarowane. A jednak…

Nawet kilka dni w tym wypatroszo-

nym z człowieczeństwa świecie,

w tej patologii lekarskiego rzemio-

sła, słowem – w polskim szpitalu,

już ten parodniowy pobyt pozwala

zorientować się w lukach systemu,

w miejscach niedookreślonych,

które w innym czasie i w innej

przestrzeni nazwalibyśmy „szarymi

strefami”. Na rozpoznanie wystar-

czy kilka dni, a trzeba pamiętać,

że w szpitalach rzadko przebywa

się krócej. Każdy pacjent w pew-

nej chwili uświadamia sobie, gdzie

może wejść i na ile sobie pozwolić

w ramach swojej szeroko pojętej

rekonwalescencji. Toaleta dla nie-

pełnosprawnych przekształca się

tym samym w palarnię, kuchnia

natomiast – w miejsce, z którego

można bez większego trudu wysza-

brować termometr albo łyżkę (bo

ani termometru, ani łyżki w szpita-

lu nie dostaniesz, musisz mieć wła-

sne). Łatwo się zorientować, że jeśli

piętro sprząta się tylko raz dziennie,

to przez większość dnia i w zwykłej

toalecie można zapalić papieroska,

tym bardziej, że jej stan sanitarny

nie zachęca do innych czynności.

Czasem nawet – wiedząc, gdzie

siedzą pielęgniarki i jak często

stamtąd wychodzą – można sobie

pozwolić na mały spacer po dzie-

dzińcu. Takich „szarych stref” jest

w każdym szpitalu więcej, czekają

jeno na odkrycie przez krnąbrnych

i buńczucznych pacjentów.

A kimże są ci pacjenci? Tutaj

mamy wszystkiego w bród. To ko-

biety i mężczyźni, starzy i młodzi,

wykształceni lub nie, pracujący lub

bezrobotni, lewicowcy i prawicow-

cy, wierzący i ateiści. Pełny prze-

krój, bez jakichkolwiek podziałów.

Gdyby nie szpital, tych ludzi nie łą-

czyłoby nic; zmuszeni są przebywać

w jednej, ciasnej przestrzeni, zmu-

szeni są koegzystować, a więc mu-

szą i ze sobą rozmawiać. Homo est

animal sociale. Trzeba wypracować

więc wspólny język, chociażby po

to, aby dogadać się, jaki program

ma lecieć w telewizorze kosztują-

cym dwa złote za godzinę. Kształtu-

jąc wspólny język określają również

poglądy, jakie będą nim wygłaszać,

nieraz zaskakująco odmienne od

swoich prywatnych. W niczyim in-

teresie nie jest obrona własnych

przekonań, jeśli leży się chorym

wśród kilku bądź kilkunastu innych

ludzi. Szpital jest prawdziwym te-

stem asertywności. Im kto mniej

z nim oswojony, tym mniej aser-

tywny. A być oswojonym w pełni –

niepodobna.

Lekarze wywołują powszechną

niechęć, leki traktowane są jak zło

konieczne, a wspólny front pacjen-

tów jest wspólny jedynie z pozoru;

żeby nie zwariować. W szpitalach

tak naprawdę siedzi się na tykają-

cych bombach, mając szczerą na-

dzieję, że nie wybuchną przed na-

szym wypisem. Jak na złość, okazji

do eskalacji jest niepomiernie

dużo, ale o tym następnym razem.

Michał Wolski

Choroby służby zdrowiaCzęść III

Page 35: Kontrast 3/09

35

Mądrości życiowe ludzi starszych niosą

ze sobą wartości wszelakie, głębokie i

nieocenione w swej przydatności. Na-

uczeni życiowym doświadczeniem sze-

roko pojęci – relatywnie, w zależności od

wieku słuchacza – starsi zdają się być

wyrocznią, której wiek z czasem prze-

suwa się, zatrzymując w końcu na sie-

dzącym w fotelu, przyprószonym siwizną

staruszku, który to, przynajmniej w teo-

rii, mądrość najwyższą reprezentować

powinien. Młodość chłonie starcze po-

wiewy anegdotyzmu, doprawione nutką

własnego doświadczenia, często ubrane

w patetyczne (a czasami patriotyczne)

barwy, wieńczone przestrogą lub też

występujące pod wielkim, neonowym

szyldem z napisem „nieoceniona rada

na przyszłość”. Zapisać, zapamiętać.

Często w tych wynurzeniach, trącących

niezależnie od wieku, za to zależnie od

jego różnicy, zamierzchłą przeszłością,

żeby nie powiedzieć – prehistoryzmem,

powodowana wyrazem oburzenia na

gładkiej jeszcze, nieskażonej trudami

życia twarzyczce, pojawia się znamienna

puenta: „jak dorośniesz, to zrozumiesz”.

Oto młódź dorasta słysząc raz po raz, że

dorosnąć musi jeszcze bardziej i jeszcze,

żeby odnaleźć schowany za ostatnią na

świecie komodą kluczyk do mądrości.

Nie chcąc zapewne się przyznać, że nie-

stety, rączka zbyt krótka i sięgnąć nie da

rady, a mądrość obserwować można co

najwyżej przez dziurkę od klucza, mło-

dość starzeje się, dostrzegając w końcu i

zgadzając się na to ciche, międzyepoko-

we porozumienie: mądrości osiągnąć

się nie da, trzeba mówić jednak tak,

jakby się ją posiadło. Może zjawi się

w końcu światły człowiek, wybawiciel

ludzkości, mędrzec długoręki lub cho-

ciaż długopalczasty. Oto wszyscy nagle

okazujemy się być mentalnymi Syzyfa-

mi, toczymy z werwą kamień pod górę

licząc, że dotrzemy do jej szczytu, umie-

ramy jednak gdzieś w pół drogi, przy

okazji cały bagaż własnych przemyśleń

przekazując kolejnym pokoleniom.

Brzmi to wszystko dość wzniośle

i egzaltowanie, życie jak wiadomo we-

ryfikuje jednak szlachetne, górnolotne

idee. Wznosząc się wraz z wiekiem

młodzieńczym na intelektualne wyżyny,

rozprawiając o fundamentalnych dla

człowieczeństwa wartościach jak praw-

da, miłość czy szczęście, z wiekiem, z

każdą kolejną dobitnie uświadomioną

przez nieocenionych dojrzalców praw-

dą, pikujemy coraz niżej, poprzez zado-

wolenie, pracę i pieniądze, na domu i

własnej toalecie kończąc. I tak oto dnia

pewnego, ja, chłonna jeszcze gąbka,

wsysając w siebie kolejną porcję fak-

tów i mitów sprowadzona zostałam

właśnie tam, gdzie ponoć i królowie

chodzili piechotą. Oto starszyzna, w

odpowiedzi na mimiczne z mojej stro-

ny oznaki niezrozumienia, skwitowała

„jakdorośnięciem” rzecz następującą:

deski klozetowe.

Teza brzmi: deski klozetowe

świadczą o człowieku. Deski klozetowe

we własnym jego domu, rzecz jasna.

Deski klozetowe zmąciły swoją nieodpo-

wiedniością spokój i harmonię jednego

z jeszcze nie przekwitłych, ale już dorod-

nych małżeństw. Kłótnia swoją nieodpo-

wiedniością zmąciła mój spokój, jako

manifest postmodernizmu wyartykuło-

wałam więc jak należy bezzasadność,

postulując jednocześnie obojętność

wobec spraw tak błahych, jak toaleta.

W odpowiedzi zalana zostałam (z obu

stron – sic!) falą oburzenia, zakończoną

wzniosłą tezą i puentą znamienną. Nie

to jednak, czym zasłużyłam sobie na tę

moralizatorską lawinę, zaabsorbowało

mnie najbardziej, gdyż oto stanęła mi

przed oczami inna, iście mordercza wi-

zja: zobaczyłam siebie za lat dwadzie-

ścia, prawiącą morały o estetyce kloze-

tu. O zgrozo!

Dojrzały owoc dobrze wygląda, a

jeszcze lepiej smakuje. Człowiek doj-

rzewa powoli, czasem jednak miewam

wrażenie, że w pewnym momencie umy-

ka mu dorodność i przechodzi od razu

do fermentacji, jakby bał się być zjedzo-

nym przez przypadkowego smakosza.

Słysząc moralizatorski ton, sprowadzo-

ny do spraw przyziemnych i jakże mało

istotnych mam poważne opory przed się-

gnięciem do tego malowanego koszycz-

ka z dojrzałymi owocami. Może bowiem

okazać się, że w środku jest on już pełen

pleśni i robaczków i jedyne, co pozosta-

nie to wyrzucić go do kosza, a zawartość

– spłukać. Najlepiej w klozecie.

Ewa Orczykowska

Kibel prawdę ci powie

Page 36: Kontrast 3/09

36

W letnim okienku transferowym

2009 pierwsza, wielomiliono-

wa krew polała się wyjątkowo

wcześnie. Wszystko zaczęło się

w Madrycie, gdzie powrót do władzy

Florentino Péreza kosztował Kró-

lewskich ponad 200 milionów euro.

Za taką kwotę na Santiago Bernabeu

przenieśli się: Cristiano Ronaldo

(96 mln.euro), Kaka (65 mln.euro),

Karim Benzema (do 41 mln.euro)

i Raul Albiol (15 mln.euro). Pierw-

szą trójkę w jednym zespole fani

oglądali dotąd co najwyżej w grach

komputerowych – a i tam zdarzało

się to rzadko, bo pomysł wydawał się

graczom wyjątkowo nieRealny.

Hiszpańska wojna

Florentino Perez dokonał jednak

niemożliwego i nie ma jeszcze za-

miaru składać broni – planuje po-

lować dalej. Dokonania prezesa

klubu ze stolicy Hiszpanii skomen-

tował wreszcie jego odpowiednik

w drużynie największych rywa-

li Realu, prezydent FC Barcelony

– Joan Laporta. W wywiadzie dla

hiszpańskiej telewizji Laporta za-

uważa uszczypliwie: „Na Camp Nou

sami tworzymy późniejszych zwy-

cięzców Złotej Piłki, inni muszą ich

sobie kupować. Real może i sprowa-

dził Cristiano Ronaldo, ale obecnie to

Barcelona jest punktem odniesienia

dla wszystkich klubów. Moglibyśmy

tak jak klub z Madrytu popaść w tym

okienku w długi, żeby tylko sprowa-

dzić nowych graczy, ale to nie nasz

system.”

Rzeczywiście, zespół Josepa

Guardioli jak na razie nie wydaje

zbyt wiele. Więcej ! Nie kupił jesz-

cze nikogo. Lepiej radzi sobie nawet

Espanyol, drugi klub z serca Katalonii,

który część ubiegłego sezonu spędził

w strefie spadkowej. Ich szeregi zasi-

lili Shunsuke Nakamura z Celticu

i młodzian Ben Sahar z Chelsea.

Sevilla, trzeci zespół ubiegłego

sezonu w La Lidze, zdecydowanie

wzmocniła swój środek pomocy ku-

pując od angielskiego Tottenhamu

Didiera Zokorę. Ramón Rodríguez

Verdejo, dyrektor sportowy klubu

z Andaluzji uważa, że: „Każdy

Jeszcze przed połową lipca Real Madryt i kilka innych czołowych europejskich zespołów znacząco się wzmocniło. Mimo tego „na wolności” pozostaje nadal wielu graczy, których ewentualne zatrud-

nienie może zmienić układ sił na piłkarskiej scenie kontynentu.

Transferowe polowanie: Pierwsza krew

Page 37: Kontrast 3/09

37

Sevillista powinien być szczęśliwy,

bo to był nasz główny cel transferowy

w tym okienku. Zokora dopełnia na-

szą już doskonałą pomoc”.

Pustka po Ronaldo

Wśród czołowych zespołów Anglii ta-

kich spełnionych wypowiedzi jeszcze

nie słychać.

Swoją obronę wzmocniły Arse-

nal i Liverpool. Kanonierzy zatrud-

nili Thomasa Vermaelena z Ajaxu

(23-letni Belg, który u Holendrów

debiutował już w 2003 roku), a klub

z Anfield Road – Glena Johnsona

z Portsmouth, według wielu najlep-

szego prawego obrońcę poprzednie-

go sezonu w Anglii.

Manchester United, z kasą peł-

ną złotników po sprzedaży Cristiano,

podpisał już kontrakty z trzema no-

wymi piłkarzami. Najważniejszym

z nich wydaje się być Antonio Valen-cia – doskonały skrzydłowy, którego

dłużej w swoich barwach nie mógł

utrzymać już średniak, jakim jest Wi-

gan Athletic. Ekwadorczyk staje teraz

przed trudnym zadaniem wypełnie-

nia pustki po kochanym na Old Traf-

ford Ronaldo. Poza tym współpracę

z Alexem Fergusonem rozpoczną

też Michael Owen i Gabriel Obe-rtan. Pierwszy to oczywiście była

ikona Liverpoolu (w 216. meczach

zdobył dla nich 118 bramek), te-

raz znienawidzony przez fanów The

Reds za przejście do największego

rywala ich klubu. Obertan to z kolei

młody Francuz, który na szansę gry

w pierwszym składzie Diabłów bę-

dzie pewnie musiał nieco poczekać.

Manchester City, finansowany

przez arabskich magnatów nafto-

wych, rozpoczął swoją letnią ofen-

sywę transferową od kupna jednego

z najlepszych w Anglii środkowych

pomocników – Garetha Barrego

z Aston Villi. Kosztował 12 mln.fun-

tów. Później do kadry Marka Hughe-

sa dodano jeszcze napastnika Black-

burn – Roque Santa Cruza, za ok.

19 mln funtów. Próbowano też sku-

sić Johna Terrego, ale kapitan Chel-

sea zdecydowanie odmówił.

Skoro o Chelsea mowa - w za-

chodnim Londynie kibice mogą

dziękować Guusowi Hiddinkowi za

ostatnią przysługę. Holender rze-

komo pomógł w nakłonieniu Jurija Żyrkowa, rosyjskiego władcy lewe-

go skrzydła, do opuszczenia za 18

mln funtów CSKA Moskwa. Poza tym

na Stamford Bridge trafił też były na-

pastnik Manchesteru City, 20-letni

Daniel Sturridge.

Nowy Bayern

W Niemczech na razie bez sensacji.

Najciekawiej wygląda mała rewo-

lucja w Bayernie Monachium, gdzie

nowy trener Luis Van Gaal dokonał

już kilku poważnych transferów. Na

Allianz Arena w przyszłym sezonie

zagrają nowi napastnicy: Ivica Ollic

i Mario Gomez (za którego VFB Stut-

tgart otrzymał 30 mln.euro), a także

rewelacyjny Anatolij Tymoszczuk,

pomocnik kupiony z Zenitu St.Pe-

tersburg za (jedyne?) 11 mln.euro.

Za podobną kwotę do swojego

pierwszego klubu, FC Koln, z Mona-

chium uciekł Lukas Podolski. Na

pierwszym treningu w Kolonii Poldie-

go oglądało 20 tysięcy stęsknionych

kibiców.

Polskich fanów może ucieszyć

dezycja Artura Wichniarka, który

zamiast wierności i gry w drugiej li-

dze z Arminią Bielefeld, wybrał kolej-

ny sezon w Bundeslidze z Hertą Ber-

lin. W pierwszym sparingu swojego

nowego-starego klubu (grał w nim

już wcześniej) Wichniarek ustrzelił

dwie bramki.

Inter, Juve i... Napoli?

W Serie A o największe wzmocnie-

nia zadbały Inter Mediolan i Juven-

tus Turyn. Jose Mourinho skradł

dwóch graczy Genoi: Thiago Mottę

za 13 mln.euro i Diego Milito za 23

mln.euro (24 bramki w 28 meczach

w poprzednim sezonie). W przeciw-

nym kierunku powędrował za to Her-nan Crespo – napastnik, któremu

z Mourinho nigdy nie było po drodze -

został za darmo oddany Genoi.

W sumie 45 mln.euro na dwóch

nowych przeznaczył Juventus. Pierw-

szy to ofensywny Diego z Werderu

Brema, drugi, rewelacja poprzednie-

go sezonu, defensywny Filipe Melo

z Fiorentiny. Dodatkowo, po trzech

latach spędzonych w Madrycie,

Page 38: Kontrast 3/09

38

do Turynu (za darmo) powraca Fabio Cannavaro.

Poza wspomnianą dwójką,

wiele na transfery przeznaczyło też,

dopiero 12. w tabeli, Napoli. Młody

zespół z wielkimi ambicjami za ok.

40 mln.euro zasilili m.in. : Fabio Qu-agliarella (były napastnik Udinese,

16 mln.euro), De Sanctis, (bram-

karz, który ostatni sezon spędził

w Galatasaray), Camilo Zuniga (ex-

obrońca Sieny, 9 mln.euro) i Luca Ci-

garini (pomocnik Atalanty Bergamo,

kupiony za 10 mln.euro).

Nadal na wolności...

Mimo zakupowego szaleństwa Re-

alu, większe emocje niż transfery już

sfinalizowane nadal wzbudzają wiel-

cy piłkarze, o których europejskie

kluby jeszcze walczą. Tych, rzecz

jasna, nie brakuje, a transferowy

klimat tego lata wyjątkowo sprzyja

spektakularnym przeprowadzkom.

Na samym szczycie takiej listy

znalazłby się zapewne David Villa.

Porównywalny, jeśli nie lepszy od

Fernando Torresa, w związku z pro-

blemami finansowymi swojego klu-

bu będzie pewnie musiał zmienić

pracodawcę. Wiele klubów starało

się również o Sergio Aguero, ale

Atletico Madryt nie chce sprzedawać

żadnego ze swoich kluczowych gra-

czy – oferty, mimo to, nadal spływa-

ją.

Kolejni napastnicy, których chcą

w swoich szeregach mieć najwięk-

sze kluby kontynentu to - zdawało

się - skazany na Barcelonę Zlatan Ibrahimovic i raczej opuszczający

Katalonię Samuel Eto’o. Do walki

o nich włączyły się podobno Manche-

stery United i City.

Jeśli o Anglię chodzi, stamtąd

na rynek transferowy też wypłynęły

wielkie nazwiska: bez pracy został

Carlos Tevez, a na sprzedaż Em-manuela Adebayora zgodził się

Arsene Wenger. „Do wzięcia” są

również Ricardo Carvalho i Deco

z Chelsea.

Gdy dodać do tego holender-

ską wyprzedaż w Madrycie (Rob-ben, Sneijder, Van der Vaart, Van Nistelrooy, Huntelaar, Drenthe)

i niepewną sytuację graczy takich jak

Luca Toni, Franck Ribery (!), Dario Srna, Miguel Veloso, Joao Moutin-ho czy Bruno Alves – okaże się, że

w tym oknie transferowym wszystko

jest jeszcze do kupienia.

Adrian Fulneczek

(stan rynku transferowego na 12.07.09)

Fot.

AP

Page 39: Kontrast 3/09

39

Marcin Gortat, bo o nim mowa,

zaliczył całkiem udany sezon

w Orlando Magic. Co prawda, był tyl-

ko zmiennikiem najlepszego centra

ligi – Dwighta Howarda, ale podczas

tych 12 minut, które średnio dosta-

wał na parkiecie, nie zawodził. Gor-

tat szczególnie wyróżnił się podczas

rozgrywek play off, a „czapa” na

LeBronie Jamesie oraz bardzo efek-

towne wsady przysporzyły mu ksyw-

ki „Polish Hammer” (Polski Młot).

Diabelski Otis

Od początku lata dużo mówiło

się o możliwości odejścia Polaka

z Orlando. Spekulacje nasiliły się po

tym, jak do ekipy rządzonej przez

Otisa Smitha sprowadzono Vince’a

Cartera oraz młodego centra Ryana

Andersona. Faktycznie, 8 lipca Dal-

las Mavericks złożyli ofertę, w myśl

której Gortat miał zarobić 34 milio-

ny dolarów przez pięć lat. Pałeczka

wtedy przeszła w ręce Magics, któ-

rzy mogli zatrzymać naszego ro-

daka, ale tylko jeżeli wyrównaliby

finansowo ofertę Dallas. Mavericks

dla pewności oddali jeszcze Orlan-

do skrzydłowego Brandona Bassa

W przeciwieństwie do Polski tegoroczne lato w USA jest wyjątkowo gorące, a najbardziej rozgrzani za oceanem są zdecydowanie fani koszykówki. Nie ma co się dziwić – jesteśmy właśnie świadka-mi jednego z najciekawszych sezonów ogórkowych w NBA, w dodatku z Polakiem w roli głównej.

oraz dołożyli trochę pieniędzy, licząc

na pozytywny finał sprawy. Jednak

działacze z Dallas nie docenili prze-

biegłości Otisa Smitha, który bez

wahania wyrównał ofertę dla Gor-

tata i tym samym zatrzymał go na

Florydzie. Osiągnął tym samym to,

co zamierzał od początku – zatrzy-

mał wartościowego zmiennika dla

Howarda oraz pozyskał za darmo

Brandona Bassa, zostawiając Mavs

z niczym w rękach. To posunięcie

na pewno nie przysporzy Smithowi

popularności pośród innych mene-

dżerów w NBA, ale trzeba docenić

jego iście diabelski spryt. Szkoda

tylko trochę Marcina, nawet mimo

tego, że dostał niemal sześciokrot-

ną podwyżkę. Przejście do Dallas

mogło otworzyć drzwi do wielkiej

kariery dla Polaka, gdzie miałby za

konkurenta tylko starszego Erica

Dampiera. Teraz zostaje mu znów

rozgrywanie jednej kwarty na mecz

i liczenie na to, że Smith zdecyduje

się go gdzieś w zimie wytransfero-

wać. Póki co, Gortatowi pozostaje

szlifować dalej swoje umiejętności

i prezentować się jak najlepiej –

w końcu 6 milinów dolarów rocznie

do tego zobowiązuje.

Nowy pretendent

Dla Dallas to jak na razie jedyna

wpadka na rynku transferowym.

Wcześciej ściągneli Shawna Ma-

riona i Grega Bucknera, dodajmy

do tego Dirka Nowitzkiego, Jaso-

na Kidda oraz Josha Howarda oraz

najlepszego rezerwowego zeszłego

sezonu – Jasona Terry’ego i mamy

ekipę, która powinna powalczyć

o czołowe lokaty w lidze. Jedyny pro-

blem to brak rasowych strzelców,

ale za to na deskach Mavsi powinni

być nie do zatrzymania. Inne ekipy

w zachodniej konferencji również

nie zasypują gruszek w popiele.

Obecni mistrzowie NBA, Los Angeles

Lakers, podjęli niezłe ryzyko, ścią-

gając do siebie Rona Artesta. Artest

znany jest z kontrowersyjnych zacho-

wań i mało przemyślanej gry, ale za

to jest świetnym strzelcem i wydaje

się o klasę lepszy niż jego poprzed-

nik w Lakersach - Trevor Ariza. Jeżeli

Philowi Jacksonowi uda się jeszcze

zatrzymać Lamara Odoma, to Laker-

si mają drużynę, która może latami

wygrywać NBA. O to jednak będzie

trudno, gdyż Odom żąda znacz-

nej podwyżki i straszy odejściem

Wielkie polowanie

Page 40: Kontrast 3/09

40

z klubu, a swoje sieci już na niego za-

rzucają Mavericks i Miami Heat.

W między czasie na zachodzie

wyrósł jeszcze jeden pretendent do

tytułu, a jest nim, wzmocnione Ri-

chardem Jeffersonem, San Antonio

Spurs. Jefferson wydaje się idealnym

panaceum na trochę już wypalony

skład Spurs. Jego siła, skoczność,

dynamika powinna rozruszać sta-

rych dziadków. Do podopiecznych

Gregga Popovicha dołączył jeszcze

doświadczony center, Antonio McDy-

ess, który powinien z powodzeniem

uzupełnić lukę pod koszem. Jeśli

dodamy do tego transfery Hairsona

i Haislipa, to tworzy się nam wyrów-

nana, silna ekipa z solidną ławką re-

zerwowych, która będzie dużym za-

grożeniem dla Lakersów czy Boston

Celtics.

Shaq znów na topie

Na wschodzie też nie próżnują,

czego dowodem jest chyba najgło-

śniejszy transfer tego lata. Shaquil-

le O’Neal zasilił Cleveland Cavaliers

i razem z LeBronem Jamesem mają

tworzyć duet, który przyniesie suk-

ces ekipie Kawalerzystów. To chyba

ostatni chwyt menedżera Danny’a

Ferry’ego, aby zachęcić LeBrona do

pozostanie w klubie. Chociaż wydaje

się, że tylko upragnione mistrzostwo

może przekonać go do przedłużenia

kontraktu. Wszystko powinno zale-

żeć od tego, czy taka zmanierowa-

na gwiazda, jaką jest James, będzie

umiała dogadać się z O’Nealem,

który lubi liderować czy ponarzekać

na swoich kolegów z drużyny. Dy-

namika związku tych dwóch koszy-

karzy powinna być bardzo ciekawa.

Drugim murowanym kandydatem

na finalistę konferencji wschodniej

jest Boston Celtic. Transfer Rashe-

eda Wallace’a powinien znacznie

wzmocnić siłę rażenia Celtów, bo

obrona od dwóch lat jest niemal

doskonała. Glen Rivers ma jednak

nie lada kłopot – musi ujarzmić tę

grupę indywidualistów i stworzyć

z nich spójną drużynę. Jeżeli mu się

uda ta sztuka, to nie powinno być

mocnych na Celtic w tym sezonie.

Duże wzmocnienia planuje Miami

Heat. Oprócz zainteresowania Odo-

mem, Heats łączeni są także z Car-

losem Boozerem i Allenem Iverso-

nem.

Trio z Oklahomy

Na koniec warto jeszcze wspomnieć

o Drafcie, który odbył się w nocy

z 25 na 26 czerwca. Najwięcej kon-

trowersji wzbudził Ricky Rubio wy-

brany przez Minnesote Timberwo-

lves. Rubio nie spodobała się zimna

Minnesota i najprawdopodobniej

przyszły sezon spędzi jednak w Jo-

ventucie Badalona. Największym za-

skoczeniem draftu było pozyskanie

w drugiej rundzie DeJuana Blaira do

Spurs. Aż dziw bierze, że inni mene-

dżerowie przegapili taką perełkę. 20-

latek może z miejsca stać się świet-

nym uzupełnieniem pod koszem.

Dobrym pickiem może pochwalić się

też Oklahoma City Thunder – James

Harden powinien razem z Kevinem

Durantem i Russellem Westbro-

okiem tworzyć zabójcze trio, a żaden

z nich nie przekroczył jeszcze 21 lat.

Paweł Kuś

Fot.

mor

ning

jour

nal.c

om

Page 41: Kontrast 3/09

41

Zasadniczo większość golkiperów

nosi na plecach numer 1. Każdy

młody adept sztuki łapania piłki ma-

rzy o byciu number one. Mało któ-

ry chłopiec na bramce chciał mieć

z tyłu 99, 75, 12, 22 czy jakikolwiek

inną cyfrę. Najważniejsza była jedyn-

ka- to był znak, że jest się na czele.

Dzisiaj jednak trendy są inne, coraz

większa ilość łapaczy nosi przeróż-

ne dwucyfrowe kombinacje. Cza-

sem stają się one kultowe i bardziej

popularne od tradycyjnej jedynki.

Świetnym przykładem jest Francja.

Legendą tamtejszej piłki jest prze-

cież skandalista i cudak Fabien Bar-

thez, który w klubie i w kadrze nosił

numer 16. Liczba ta wręcz wrosła

w tamtejszą ligę, bowiem w Ligue

1 jedynie w Olympique Lyon nie ma

bramkarza z szesnastką na koszul-

ce. .W Bundeslidze, Premiership czy

Primera Division, dla odmiany ża-

den golkiper tego numeru nie nosi,

we Włoszech jedynie rezerwowy Mi-

lanu Żeljko Kalač. W naszym kraju

również wśród bramkarzy nikomu

się najwidoczniej szesnastka nie

podoba. W Hiszpanii jednakże więk-

szość klubów posiada bramkarzy

z numerem 13, najczęściej rezerwo-

wych. W sumie chyba trzynastka naj-

lepiej pasuje do tej pozycji – przecież

drugi bramkarz to bardzo pechowy

człowiek, bowiem najtrudniej mu do-

stać się do składu, a na wprowadze-

nie na boisko w końcówce meczu też

liczyć specjalnie nie może.

Klasyczne bramkarskie numery

to 1, 12, 22 – z takimi zwykle gry-

wano niegdyś (najczęściej było to

widać na turniejach reprezentacji,

gdzie zawodnicy nosili na plecach

tylko liczby z przedziału 1-22, obec-

nie zaś 1-23). Ciężko obecnie zna-

leźć klub, w którym występuje ta

tradycyjna konfiguracja. Dominują

numery od 12 do35 (nie licząc je-

dynki oczywiście), choć nie brak

i wyższych. Często są to roczniki uro-

dzenia (co obserwujemy chociażby

w naszej lidze: Mariusz Pawełek – 81;

Jan Mucha – 82; Krzysztof Pilarz –

80), czasem 99 (jak np. Radosław

Majdan w Polonii Warszawa).

Czyżby minęła era zawodników,

którzy chcą być number one? Zapew-

ne nie, dopóki w czołówce światowej

na tej pozycji są grający z jedynką

Edvin Van der Saar, Gianluigi Buf-

fon czy Iker Casillas. Zresztą moim

zdaniem zdecydowanie ładniej pre-

zentuje się ta klasyczna wersja,

bowiem golkiper ma się wyróżniać

umiejętnościami, a nie cyferkami na

plecach.

Magoo

Bramkarskie numerki

Page 42: Kontrast 3/09

42

Cypr – niewielkie państwo na Morzu Śródziemnym, utrzymujące się głównie z turystyki oraz in-westycji zwabionych tutaj podatkowym rajem zagranicznych spółek. Jeszcze do niedawna Wyspa Afrodyty kojarzyła się większości z nas przede wszystkim z wakacjami i leniwym wypoczynkiem w

świetle rzadko chowającego się tam słońca. Już niedługo może się to zmienić. Kolejnym symbolem wyspiarskiego kraju ma szansę zostać rozwijająca się bardzo szybko Cypryjska Pierwsza Liga, która

puka powoli do drzwi europejskiej czołówki piłkarskiej.

Historia piłki nożnej na Cyprze się-

ga już dobrych kilkudziesięciu lat.

Po raz pierwszy, o mistrzostwo ligi

walczono tam w 1934 roku, kiedy

zdobył je nie istniejący już Trast AC.

Od tego czasu rozgrywki odbywały

się (wyłączając przerwy spowodowa-

ne II wojną światową oraz konflik-

tem cypryjskich Greków i tureckiej

mniejszości) już regularnie. Raczej

nie zauważana w Europie liga, zdo-

minowana była przez kluby z Nikozji,

Famagusty oraz Limassolu. Poza

krajowymi trofeami nie mogły się

one jednak pochwalić jakimikol-

wiek kontynentalnymi sukcesami.

Wszystko to zmieniło się w ciągu

kilku ostatnich lat. Sukces Anortho-

sisu Famagusta, który awansował

w ostatnim sezonie do elitarnej Ligi

Mistrzów, uzmysłowił futbolowym

ekspertom, że Cypru na piłkarskiej

mapie Europy ignorować już nie

można.

Co każe sądzić, że nie jest to je-

dynie jednorazowy wybryk ubogiego

kopciuszka? Przede wszystkim to,

że „kopciuszek” do ubogich wcale

nie należy. Niedawno przekona-

ła się o tym bardzo boleśnie Wisła

Kraków, której oferta kontraktu dla

byłej gwiazdy – Macieja Żurawskie-

go przebita została przez jeden z naj-

bardziej utytułowanych cypryjskich

klubów – Omonię Nikozja. Drużyna

ta w poprzednim sezonie wyelimi-

nowała z Pucharu UEFA dużo moc-

niejszy AEK Ateny i odpadła dopiero

po wyrównanych bojach z mającym

mocarstwowe plany Manchesterem

City. Oprócz byłego reprezentanta

Polski, w kadrze 19-krotnego mi-

strza Cypru znaleźć możemy znane-

go z występów w szkockich Hearts

Bruno Aguiara, reprezentanta Grecji

i byłego gracza Olympiakosu Christo-

sa Patsatzoglou, czy kapitana coraz

mocniejszej rodzimej reprezentacji,

Ioannisa Okkasa,

Na graczach Omonii nie koń-

czy się lista gwiazd, grających obec-

nie na Cyprze. Warto wspomnieć

o rewelacyjnym Anorthosisie, który

w minionej edycji Ligi Mistrzów do

ostatniej kolejki walczył o awans

do fazy pucharowej najbardziej pre-

stiżowych klubowych rozgrywek.

Nie stało się tak przypadkiem –

w składzie drużyny z Famagusty mo-

żemy znaleźć graczy, którzy spokojnie

poradziliby sobie w mocniejszych

i bardziej uznanych ligach. Jest tu

między innymi mistrz Europy Traia-

nos Dellas, Giannis Skopelitis, który

ma za sobą przygodę w angielskim

Portsmouth czy Nigeryjczyk Victor

Agali, o którego jeszcze kilka lat

temu biły się czołowe kluby nasze-

go kontynentu. A przecież na Omo-

nii i Anarthosisie liga cypryjska się

nie kończy; ciekawi zawodnicy gra-

ją nawet w kadrach przeciętnych

lub słabych wyspiarskich drużyn.

W tegorocznym beniaminku, Arisie

Limassol, grają byłe gwiazdy Di-

nama Bukareszt- Adrian Mihalcea

i Sasa Stojanovic, który w sezonie

2005/2006 był podstawowym za-

wodnikiem grającego wtedy w Lidze

Mistrzów PSV Eindhoven. Ethnikos

Achna to z kolei zespół, w którym

zakotwiczył znany chociażby z ostat-

niego mundialu reprezentant An-

goli, Edson Nobre. W polskiej lidze

o takich graczy pokusić mogłoby się

jedynie kilka czołowych klubów. Na

Cyprze grają oni w krajowych outsi-

derach…

Zaledwie kilka lat temu

było zupełnie inaczej. Wyjazd na

Cypr

Page 43: Kontrast 3/09

43

Wyspę Afrodyty traktowany był (chy-

ba słusznie) jako sportowa emerytu-

ra. U schyłku kariery grało tam wielu

reprezentantów Polski. Sławomir

Majak, Radosław Michalski, Mariusz

Piekarski czy Wojciech Kowalczyk

(król strzelców ligi cypryjskiej w se-

zonie 2001/2002) zapisali chlubną

kartę w historii Anorthosisu. Znany

ligowiec, Bartłomiej Jamróz, grał

w APOELu, Paweł Sibik w Apollonie

Limassol. Wszyscy oni wyjeżdżali

tam raczej w celach zarobkowych,

niż w nadziei na spełnienie swoich

sportowych ambicji.

Tę tendencję zmienił w 2002

roku Łukasz Sosin. Napastnik, któ-

ry bez problemu znalazłby miejsce

w większości polskich ligowców,

zdecydował się na ofertę Apollo-

nu Limassol. Jak się okazało, był

to strzał w dziesiątkę. W jego bar-

wach trzykrotnie zdobywał tytuł

króla strzelców, pomógł również ze-

społowi w zdobyciu pierwszego od

12 lat mistrzostwa Cypru. Te sukce-

sy pozwoliły zawodnikowi na transfer

do bogatszego Anorthosisu, a także

umieściły go w orbicie zaintereso-

wań kolejnych selekcjonerów, dzięki

czemu Sosin zaliczył debiut w naro-

dowej kadrze. Przenosiny do klubu

z Famagusty pozwoliły mu również

na grę w Lidze Mistrzów, w której

swój pierwszy mecz rozegrał prze-

ciwko Werderowi Brema. Jego suk-

ces zwrócił uwagę innych rodzimych

graczy. Na podpisanie kontraktu

z APOELem Nikozja zdecydowali się

Kamil Kosowski, Marcin Żewłakow

i Adrian Sikora. Graczami Omonii są

obecnie, wspomniany już wcześniej

Maciej Żurawski oraz Rafał Kosznik,

obiecujący lewy obrońca, który znaj-

dując się w kręgu zainteresowań ów-

czesnego wicemistrza Polski, GKS

Bełchatów, obrał kierunek na Morze

Śródziemne. Jego przykład jest bar-

dzo znamienny; Kosznik to gracz,

któremu do emerytury jest jeszcze

bardzo daleko, mimo to uznał Cypr

za odpowiednie miejsce dla rozwoju

swojej piłkarskiej kariery.

Czy na Wyspie Afrodyty zoba-

czymy już niedługo rozgrywki, które

porównywać można będzie chociaż-

by z konkurencyjną ligą grecką?

Trudno powiedzieć – o wszystkim

zadecydują pieniądze oraz sukcesy

w europejskich pucharach. To one

przyciągać będą dobrych i znanych

piłkarzy, którzy pozwolą na walkę

o stałe miejsce w piłkarskiej czo-

łówce. Pewne jest, że nie można już

traktować Cypru jako europejskiego

słabeusza. Tamtejsza liga bez proble-

mu doszlusowała już do europejskich

średniaków i niektórych z nich (jak

Polskę) zaczyna powoli wyprzedzać.

Nie oznacza to jednak, że na Wyspę

Afrodyty emigrować będą nasi naj-

lepsi krajowi piłkarze. Trudno ocze-

kiwać, by wyspiarskie rozgrywki były

w stanie przebić renomę lig takich

jak niemiecka, włoska, hiszpańska

czy angielska. Nikt nie powiedział

też, że Orange Ekstraklasa powinna

bezczynnie obserwować drenaż pił-

karskich talentów. Jeżeli nasze kluby

zaczną odnosić europejskie sukcesy,

to mimo mniejszych pieniędzy, staną

się dla piłkarzy równie atrakcyjnym

miejscem, jak robiący wśród nich

furorę Cypr. Kto wie, być może już

w tym sezonie Wisła, Lech, Legia czy

Polonia sprawią, że byli reprezentan-

ci pożałują decyzji o przenosinach na

Wyspę Afrodyty. Mimo całej sympatii

dla śródziemnomorskiego państwa

myślę, że wszyscy byśmy sobie tego

życzyli.

Jakub Belina Brzozowski

Źródło: alexander.pl

Page 44: Kontrast 3/09

44

Ucichły już krzyki opozycji po wy-

imaginowanej decyzji o odebraniu

Polsce dwóch miast organizatorów

Euro 2012. Zamilkła również opcja

rządowa, uprzednio informująca

o olbrzymim sukcesie, czyli nie ode-

braniu nam ani jednego miasta.

W gmatwaninie sprzecznych komu-

nikatów i bezsprzecznie populistycz-

nych wystąpień zagubiłem się, stojąc

w korku na autostradzie A4. Wszyscy

czekali posłusznie, nie słychać było

wyzwisk ani klaksonów. Cierpliwość

kierowców zdaję się wzrastać, gdy

wiedzą, iż mają do czynienia z budo-

wą obwodnicy, a pośrednio z wielkim

projektem EURO 2012.

Wciskano nam kit, że będzie

to epokowe wydarzenie, przełom

i szansa na cywilizacyjny skok do

pierwszego świata. Obecnie zainfe-

kowani kryzysem chcemy już tylko

otworzyć kilka dodatkowych kilo-

metrów autostrad, nie musimy ich

nawet prowadzić do granicy z Ukra-

iną. Mistrzostwa przecież najchętniej

zorganizowalibyśmy sami. Może nie

byłyby komfortowe i najefektow-

niejsze, ale takie nasze, swojskie,

z dziurawymi drogami, zatłoczony-

mi lotniskami i dworcami kolejowy-

mi. O, tak! Dworce też byłyby nasze

tradycyjne.

Zdecydowanie łatwiej o opty-

mizm, gdy za oknem promienie

słońca bezpardonowo wdzierają się

w najciemniejsze zakątki naszych

mieszkań. Minister Drzewiecki wi-

docznie nie oparł się letniemu napły-

wowi endorfin. Zaszalał! Pozwolił so-

bie stwierdzić, że jeśli zorganizujemy

Euro 2012, to organizacja Igrzysk

Olimpijskich będzie już tylko kwestią

czasu. Idą wybory, to i znów mamy

irlandzkie bajki o wracających leka-

rzach i cudach tuż za rogiem.

W sprawie Euro to nie wszystko.

Jaśnie nam urzędujący prezes PZPN

- Grzegorz Lato, miał, jak donoszą

media, zaakceptować pisanki ło-

wickie jako propozycję logotypu dla

Mistrzostw Europy 2012. Zwracam

uwagę, że publiczne żarty przyjęło się

robić w jeden dzień w roku. Prawdą

jest, że Grzegorz L. w sposobie bycia

jest wyraźnie swojski, ale wpaść na

pomysł z pisankami. Be, nie dobry

prezes! Tak się z ludzi nie żartuje.

Nie zmącą mojego spokoju idio-

tyczne wystąpienia. Czerwony guzik

na pilocie wyłącza wielkie głowy. Za

ścianą u sąsiada słychać jak jeszcze

przez chwilę żartuje swojski Grzesio,

jeszcze Minister obiecuje cuda na

za tydzień, a rzeczy niemożliwe od

ręki. Einstein mówił kiedyś, że moż-

na żyć tak jakby nic nie było cudem

albo tak jakby cudem było wszystko.

Mówił też coś o ludzkiej głupocie.

No tak. Jest nieskończona.

Grzegorz Frąc

Nasze swojskie Euro

Fot.

Mac

iej M

iaro

wsk

i

Page 45: Kontrast 3/09

45

street photo

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 46: Kontrast 3/09

Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu

wystawy koncertyfilmy

spotkania premiery

informacje reportazefotografiebilety

zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!

festiwale

dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -

piszcie na adres

[email protected]