Impresje z podró ży do Peru - flamencoarte.comflamencoarte.com/na_krancu_swiata.pdf · Zobaczysz...

377
0 Grażyna Krystyna Aleksandra Adamczyk Lidtke NA KOŃCU ŚWIATA Impresje z podróży do Peru ( Dawny tytul Peru Kraina Zagadek Część Materialów zlożone bylo w latach 80-tych w Mlodzieżowej Agencji Wydawniczej )

Transcript of Impresje z podró ży do Peru - flamencoarte.comflamencoarte.com/na_krancu_swiata.pdf · Zobaczysz...

0

Grażyna Krystyna Aleksandra Adamczyk Lidtke

NA KOŃCU ŚWIATA Impresje z podróży do Peru

( Dawny tytuł Peru Kraina Zagadek

Część Materiałów złożone było w latach 80-tych w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej )

1

PRZEKRACZAM RÓWNIK Przekraczam równoleżnik zero nowa nieznana zieleń nowi smagli ludzie Nowy Świat Poszukuję oparcia w znajomych punktach na niebie lecz w miejsce sunącej sennie Wielkiej Niedźwiedzicy puszcza do mnie oko nieznany Krzyż Południa, który zgubił gdzieś dobrze znajomy dyszel

2

Królestwo gór

Przelot nad Andami

3

WSZECHWŁADNE KRÓLESTWO GÓR Pokonuję bezmiar wodnego pustkowia Oceanu, którego szarobrunatna skóra rozścieła się od skraju do skraju świata. Kiedy zaczyna się ląd uderza mnie niemal namacalnie, jakby pukał w dno pokładu ostrymi naparstkami gór. Południowa Kordyliera dopadła mnie z nagła i otwarła swe otchłanne gardło. Z najdalszego fioletu, bez dna wyłaniają się bure stożki, niezliczone, ogromne, głębokie jak stare rany cykatryzacji na ciele nieznanego lądu. Od krańca widoczności , aż po drugi jej kraniec bezdenne leje ukazują okrutne piękno Andów, nierealnych, niemal księżycowych, budzących respekt i zachwyt, nad nieograniczoną inwencją natury. Wyobraźnia budzi pierwotne lęki, skojarzenia z piekłem, które nie daje możności przeżycia drobnej ludzkiej istoty w morzu piachu, żwiru i kamieni, na niebotycznej wysokości. Samolot niemal muska brzuchem kilkutysięczne garby. Na niektórych skrzą się jaskrawe korony lodu. Chłód biegnie mi po plecach. Odruchowo rozglądam się za spadochronem, którego tu nawet nie ma, bo i po co? Gdyby tu coś stało się, żaden ochraniacz nie pomoże. Już lepiej się rozbić i przejść w inny stan skupienia,

4

sturlać się kamieniem, w kilkukilometrową przepaść i zachować zasuszony ślad życia dla archeologów.

bezdroża Altiplano

5

PORADY Granatowa zasłona z rąbkiem czerwonej zorzy Do Limy frunę, do Limy!- brzmi w myślach refren zadowolenia - Kto ty jesteś ? - zapytał życzliwy profesor z andyjskiego Puno - I po co fruniesz do Peru? - Zobaczyć koniec Ziemi gdzie króluje przyroda a góry wspinają swe garby wysoko na dach Świata ogromne, i niebezpieczne… - A więc chcesz poznać Peru? To ja ci poradzę seniora: Nie jedź do Ayacucho Tam nie kochają obcych To niebezpieczne góry nikt ci nie daje gwarancji i za nic nie odpowiada A jeśli koniecznie chcesz jechać to najpierw się upij seniora! Pij dużo, dużo pisco! Jeśli pojedziesz do Puno

6

to zobacz Titicaca Koniecznie odwiedź Urosów na ich słomianych wyspach a pić trzeba mate de coca, byś mogła zachwycić się miastem wielkim i dziwnym- jak moje Tam wielki uniwersytet, a ja tam uczę seniora. Tu uczył także Guzman o którym jeszcze usłyszysz To on obcina palce wybija oczy i zęby takim jak ty i ja Jeśli się boisz, to co dzień pij dużo pisco seniora! A gdy wyjedziesz do Cusco i dalej do Machu Picchu i Sksayhuaman i Pisac, patrz pilnie, by zapamiętać jak dzielny naród tu mieszkał gdy władał nami INTI – Bóg Słońce - we własnej osobie Zobaczysz wielkie dziwy i trudno ci będzie uwierzyć dlatego pij pisco sauer albo spróbuj żuć coca… to daje dużo siły Gdy trafisz na Galapagos

7

Albo wyspy Ballestas - zapomnij o cywilizacji Staniesz naprzeciw potęgi natury i wody żywiołu Napij się potem chicha dobrej chicha morada a zwłaszcza teraz zimą Czy chcesz zobaczyć Nazca osnuty legendą płaskowyż? Koniecznie wykup samolot Z góry zobaczysz potęgę myśli i inżynierii Inków- mych przodków seniora A gdy poczujesz małość pokłoń się górom i morzu i duchom Altiplano i pij mate de coca ! by się nie zagubić w przestrzeni A kiedy trafisz na penię w Iquitos czy Trujillo ciesz się i tańcz marinerę Zapomnij o wszystkich strapieniach i baw się i słuchaj muzyki A kiedy zagra ci w duszy zampońa i dźwięk charango pij cervesa - pij piwo i baw się do upadłego!

8

A w Andach koniecznie musisz zobaczyć Arequipę co była odrębną krainą z własną walutą i władzą Wszyscy Arequipenios mają kompleks wyższości Są najpiękniejsi, najlepsi inaczej się ubierają i żyją w pięknym mieście z wulkanicznego tufu Tu śliczne hiszpańskie budowle i wielki Misti nad miastem, który je chroni szczęśliwie od prawie 700 lat Jak długo jeszcze spokojnie zniesie megalomanię buńczucznych Arequipenios? Napij się w Arequipie smacznej chicha morada za zdrowie starego wulkanu ! Tak brzmiały dobre rady miłego profesora który rozwinął przede mną miraże pięknej krainy Peru Jeszcze wychodząc z lotniska pomachał ręką i krzyknął: - Szczęśliwej drogi seniora i dużo dobrej chicha i mucho, mucho pisco! Adios!

9

coca – roślina której liście się żuje, by nie czuć głodu i wysiłku, z niej robi się narkotyk kokainę mate de coca – herbata z liści coca pomocna przy chorobie wysokogórskiej pisco – nazwa gronowej mocnej wódki o smaku podobnym do bimbru pisco Sauer – wykwintny koktajl z pisco z sokiem cytrynowym i białkiem chicha – napój z kaczanów fioletowej kukurydzy- rodzaj kompotu o smaku naszych borówek czerwonych chicha morada – napój lekko sfermentowany z kolb kukurydzy – rodzaj indiańskiego piwa cerveza – piwo po hiszpańsku zamponia i charango – instrumenty andyjskie – fletnia pana i rodzaj mandoliny ze skorupy pancernika inne nazwy , to miasta i zabytkowe obiekty w Peru

pietra Altiplano

10

NA PRZEKÓR PUSTYNI Sterylne powietrze. Rdzawofioletowe szczyty ukazują zaledwie maleńkie wierzchołki swych stożków, przebijające się przez pianę chmur, co gęsto pokrywa kotlinę pośród wianuszka gór, teraz jakby skurczonych do rozmiarów babek z piasku. Oto w ten sposób właśnie pod brzuch samolotu podpłynęła Lima spowita zimową porą w pierzynę chmur. Nad Pacyfikiem zbiera się ogromna ilość wilgoci, której piętrowy grzebień Kordylierów nie pozwala się przemieścić. Kiśnie więc zawieszona nad miastem garua – chmura , tak gęsta, jak śmietana. Za dnia, w promieniach słońca, unosi się nieco, rozprasza, ale prawie nie przepuszcza słonecznego światła. Jest chłodno i dżdżysto, a wieczór zapada niezwykle szybko, jeszcze przed zachodem słońca. Patrzę w bulaj, zza którego nie widać miasta, tylko przepastne pole gęstej pary, oświetlone jaskrawo omdlewającym słońcem na horyzoncie Wpadam w mleczny budyń, skośnie w dół i nagle pode mną wykwita kompletnie czarna noc ukwiecona kolorowymi światłami miasta. W mieście nie padał deszcz co najmniej 400 lat, a jednak ulice połyskują mokrym blaskiem. Czuję

11

wilgoć na koszuli, na włosach i chłód wieczorny. Zanim dotrę do miejsca postoju, mam już mokry plecak, koc i prawie wszystko w środku. Deszcz nie pada, a raczej mam wrażenie, że pada, gdzieś z boku, albo od spodu. Żaden parasol nie osłoni od nadmiaru wilgoci, nawet kurtka, ani płaszcz, jakby ktoś dmuchał w wielki rozpylacz. - Jak to wszystko wysuszyć ?- zadaję sobie pytanie, kiedy w przytulisku, do którego dotarliśmy, nie ma ogrzewania. Żadnego pieca nie spotkałam na swej drodze w ciągu całej podróży po Andach. Ten wynalazek cywilizacji, podobnie, jak ciepła woda w kranie, nie była tu w użyciu. Nie ma mowy o praniu i suszeniu, chyba, że na odsłoniętym dachu , w środku dnia , kiedy odrobina ciepła sączy się z nieba i dmucha morski wiatr. W tym klimacie, nawet zimną porą najlepiej czują się rośliny. Niska temperatura lipca, w samym środku zimy, wcale im nie szkodzi. Tak wiele tu wilgoci, że wystarczy włożyć w ziemię gałąź, a wkrótce zakwitnie. Zachwycam się więc kwitnącymi żywopłotami i krzewami, które płoną pąsowo wśród zielonych liści, a oliwkowe drzewa chylą swe gałęzie pod nadmiarem owoców. Podnoszę głowę - dookoła, ponad dachami domów wypiętrzają się garby suchych , pustynnych gór, na których rozsiadły się dzielnice nędzy – bariady, a nagie, osypujące się żwirem szczyty wysuwają nawisy

12

nad ulice, nad szosy, nad plaże…

Dzielnica Victoria

La Victoria – niebogata dzielnica w centrum Limy Cholo- mieszaniec indiańsko europejski Marihuaneros- handlarze marihuany Sendero Luminoso – Świetlisty Szlak- straszliwa organizacja terrorystyczna gnębiąca Peru do końca lat 90. Niestety odradza się ponownie w XXI wieku

13

LIMA Na Victorii brudni smarkacze uprawiają slalom z piłką wśród samochodów Na Victorii rozwarte na oścież bary straszą przeciągami Ciekawski cholo podaje wielki kubek pełen straszliwej lury Na Victorii uczysz się snu wilka w ostrzelanym domu bez zamków Na Victorię nie zapuszczają się ludzie ze sfer gdy marihuaneros i handlarze koki rozpoczynają swój taniec wśród nocnych żywopłotów Na Victorii lepiej zostać w ukryciu kiedy nocne igraszki rozpoczyna „Sendero Luminoso „ i tylko stary Chińczyk z azjatyckim spokojem sprzedaje nocą masło i żarówki

14

centrum Limy

DZICY LOKATORZY Ciemno, chłodno. Na lotnisku witają nas dwie młode Polki. Jeszcze nie wiem, że jedna z nich prowadzi wycieczki po kraju i szykuje się do założenia własnego biura podróży, po uzyskaniu wszelkich należnych pozwoleń. Druga, to dosyć sprytna dziewczyna, która za wszelką cenę chciała się wyrwać z Polski - wszystko jedno, jakim sposobem. Powoli przekonywałam się, jak bezwzględnie i instrumentalnie traktuje, zarówno Peruwiańczyków, jak i swoich rodaków. A było to tak :

15

- Jedziecie z Krystyną, powiedziała María, a my spotkamy się jutro i ustalimy, co dalej robicie.. Komuś w drodze zginął plecak, ale to nie był największy kłopot podczas tej wyprawy. Wsiedliśmy w słabo widoczny autobus, o nierozpoznawalnym numerze. Przez nocne miasto trasa wiodła wzdłuż wysokich murów okrutne zabazgranych hasłami wyborczymi. Wrażenie było raczej smutne i mało zachęcające. Czyżby to była właśnie wymarzona Lima? Wreszcie, po niemal godzinie, zaczęły się jakieś niewysokie zabudowania Avenida Mexico, a zaraz potem na tasiemcowej szarawej ulicy przeczytałam słabo widoczną nazwę : Atahualpa Yupanqui. Znaleźliśmy się w dzielnicy La Victoria. Krystyna otworzyła jakieś drzwi z powybijanymi szybami i nagle się cofnęła oznajmiając: - Słuchajcie chłopaki. Tu jest ciemno. Nie ma żarówki. Ktoś sięgnął po latarkę, ale bez rozeznania w terenie trudno było cokolwiek dostrzec, nie potykając się o sprzęty i przeszkody. Ustalono, że trzeba kupić żarówkę, ale gdzie? Krystyna, mało zmartwiona naszym dyskomfortem oświadczyła, że już jej się spieszy. - Muszę wracać do domu – oznajmiła - bo jest późno,

16

poradzicie sobie. Tu obok jest mały sklep. Pewnie jeszcze otwarty (?). I rzeczywiście w małym kantorku siedział stary Chińczyk i usłużnie podał żarówkę, pięknie się przy tym uśmiechając, z zadowolenia, że jeszcze o tej porze ma klientów. - Ludzie, mamy światło! no to idziemy- zawołał Zbyszek. Gęsiego z plecakami na barkach źle się przechodziło przez wąski korytarz, na maleńkie atrium, zakończone wyjściem na nieduże patio. Z niego kolejne schody zewnętrzne prowadziły do sąsiednich pomieszczeń na piętrze, które były dla nas niedostępne. Po prawej stronie atrium wymurowano ogromny cokół przepastnej wanny, z jednym kranem po środku, na wysokości talii. Oczywiście woda była w nim tylko zimna. To była nasza łazienka, do której później wszyscy cisnęli się co rano. Obok wiodły kręcone schodki na piętro do maleńkiego holu - przedpokoju, z którego dwoje drzwi prowadziło do dwóch pokoi, z powybijanymi oknami. Te okna bardzo mnie zaniepokoiły. Nocą wiało z nich zimnem, więc staraliśmy się ułożyć bardzo gęsto, człowiek przy człowieku i ponakrywać się wszystkim, co było w plecaku. Od razu na wejściu wynikł paradoksalny problem. W uskoku atrium była jedyna toaleta, nie używana

17

od dawna i kompletnie zapchana.. Dość liczna wycieczka, świeżo przybyła zza oceanu nie mogła czekać do rana, aż kłopot się sam rozwiąże. Właścicielka lokalu poszła do domu, zostaliśmy więc sami, bez narzędzi, bez orientacji, niemal po ciemku. Dzielni chłopcy z wyprawy rzucili propozycję, że jeśli ktoś się podejmie przepchać ubikację, dostanie dziesięć dolarów. Nikt z nas nie cierpiał na nadmiar grosza, więc znalazł się ochotnik, który to zrobił gołymi rekami. Wszyscy dziwili się Ludwikowi, ale jednocześnie byli głęboko wdzięczni. Ustaliliśmy ,że nieduży hol na piętrze będzie terenem wspólnym – salonem, jadalnią, pokojem narad, a cała niemal dwudziestka ludzi rozlokuje się pokotem, w śpiworach lub na matach. Niestety podłoga od co najmniej pół roku nie widziała szczotki ani odkurzacza. Basia i jakaś dziewczyna od grotołazów podjęły się roli sprzątaczek i od razu chomikowane w plecakach szmaty podłogowe kupione do rozmaitych nieprzewidzianych celów znalazły zastosowanie. Biały tuman kurzu został wymyty zimną jak lód wodą, ale można było wreszcie rozłożyć koczowisko. Na szczęście były w ścianach czynne kontakty i gniazdka żeby podłączyć grzałki do herbaty, a w narożu holu stało ogromne, kolonialne biurko w kolorze orzechowym i kilka krzeseł. W odległym kącie, w cieniu ukryła się jeszcze piękna, ażurowa, dziecięca kołyska. Poza tymi kilkoma sprzętami, nie

18

było tutaj nic więcej. Rano okazało się, że nasz „dom” praktycznie się nie zamyka, bo przez ostrzelane szklane drzwi można włożyć rękę i przekręcić zamek od środka, a trzy zdezelowane okienka na bocznej ścianie naszego pokoju, usytuowane nad wejściowym korytarzem dzieliła od płaskiego dachu sąsiedniego domu zaledwie ponad metrowa odległość. Dla sprytnego złodzieja nasza twierdza nie byłaby żadną przeszkodą, więc od samego rana trzeba było ustalić kilkuosobowe warty, aby część wyprawy mogła zrobić zaopatrzenie, a reszta wyruszyć na rekonesans po mieście, zdobyć mapy i informacje. Trzeciego dnia przyszła kolej na minie i Basię oraz szefa całej wyprawy. I dobrze się stało, bo oprócz mnie jedna osoba rozumiała tylko trochę język hiszpański. Pogoda akurat była dosyć słoneczna i z żalem spoglądałam na ulicę, czując się jak uwięziona panienka z okienka, którą ciekawiło, co dzieje się tam, na zewnątrz. Szeroki trakt ulicy, Atahualpy Yupanqui, z jej jednopiętrową zabudową, widać było doskonale. W przedpołudniowej porze prawie nikt nie chodził, nie jeździł, dlatego zwrócił moją uwagę mały człowieczek z urzędowa aktówką pod pachą, a w perspektywie ulicy zobaczyłam szybko idącą kobietę

19

Jegomość jakoś nie pasował do otoczenia. Szedł w pewnej odległości od kobiety, która bardzo się spieszyła i co chwilę podbiegała. Widać było, że zmierza w naszym kierunku. Za chwile trzasnęły szklone drzwi na dole i drobne kroki zastukały na schodach. Stanęła przed nami Danusia nieco zdyszana i zanim przedstawiła, się kim jest, wyrzuciła z siebie informację : - Słuchajcie ! Pakujcie się i uciekajcie stąd ! Idzie tu urzędnik, który , gdyby go nie wpuszczono, to ma się włamać i zająć majątek. - Jaki majatek? – okazałam nieme zdumienie. Ledwie Danuta zdążyła powiedzieć parę słów, doskoczyłam do okna, żeby sprawdzić jej słowa. Mały człowieczek szedł dosyć szybko i pewnie, pokonując po skosie na skróty jezdnię, wyraźnie w naszą stronę. - Zdaje się, że już mamy gościa – zawołałam - Coś ty, to chyba nie on- zażartował Kazio. - Może to nie ten ? – zgadywała Baśka , zaciągając się dymem papierosa. - Nie! Autentycznie ! - krzyknęłam – żebyście się nie zdziwili, jak zaraz wtargnie do środka. - A nie mówiłam - odezwała się Danusia. - Dobra, to ja spadam, lepiej, żeby mnie tu nie było i śpiesznie zbiegła na podwórko, na tyłach domu, żeby się wymknąć po cichu nieco później. - Słuchajcie, może to jakiś tajniak- zasępił się Kazio. Tu jest niebezpiecznie, a my właściwie nie jesteśmy

20

meldowani od trzech dni, taka liczna banda cudzoziemców. Z tego może jeszcze być afera. Schowajcie wszystkie plecaki za drzwi, zamknijcie pokoje, dawajcie tu szklanki, herbatę i tak sobie będziemy na luzie niby biesiadować – zdążył jeszcze wydać rozkaz naszej trójce. I rzeczywiście coś zachrobotało na dole, za chwilę rozległ się łomot w pobitą szybę drzwi. Kolega przezornie wybiegł gościowi na spotkanie, po czym usłyszeliśmy drobne kroki i pan z teczką wynurzył się z biegu schodków. Kazio, który nie mówił po hiszpańsku, rozpromienił się na twarzy i zawołał po polsku, wyciągając rękę kordialnie na powitanie i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu : - Oh! Senior, jakże nam miło, że mamy gościa ! - Tłumacz Grażyna , w razie czego ! - wydał mi polecenie, sadzając jednocześnie przybysza za owym szerokim biurkiem na jedynym krześle z poręczami. - Tu będzie Panu wygodnie. Może herbatki, albo kawy ?. Gość dał się namówić na kawę i zaczął otwierać teczkę pełną papierów, po czym zaczął rozkładać z namaszczeniem kartki na kilka kupek, wyszukał długopis i zaczął czytać. - Chwila, moment, czego on od nas chce? – spytał spłoszony – weź go podpytaj – zwrócił się do mnie. Pan był miły i grzeczny, nie spieszył się i dokładnie

21

tłumaczył o co chodzi. Pokazywał jakieś tabelki., daty, kwoty i wreszcie spojrzał pytająco na nas i zadał pytanie kluczowe : - A kto wy jesteście ? Zrobiło nam się gorąco. Kazik gorączkowo zaczął podpowiadać mi : - Powiedz mu, że przyjechaliśmy do kuzynki Krysi. Ja jestem jej brat z Polski, a wy jesteście moje córki. Chciało mi się śmiać, bo nijak nie byliśmy do siebie podobni, rudawy Kazio, niemal albinoska Basia i ja – ciemna szatynka. W dodatku już nie byłyśmy takie młode, ale Kazio miał wyraźnie siwiejącą czuprynę. - Dobra ujdzie – pomyślałam. Na szczęście przybysz nie poprosił nas jeszcze o paszporty. Przybrał za to dosyć urzędowy ton i oświadczył, że trzeba zapłacić ( modliłam się w duchu, żeby reszta wyprawy nie wróciła w tym momencie do domu ). - Za co płacić Senior ? – zadziwił się Kazio. Później dowiedziałam się od Marii, że ten lokal należał do teściowej Krystyny, ale dawno nie był zamieszkały, tylko służył od czasu do czasu, jako miejsce zebrań i szkoleń dla jakiejś małej rodzinnej wytwórni marmolady. Na razie nie orientowaliśmy się czyj to był biznes. Wystarczyło nam, że to właśnie na Krystynę wystawiane były rachunki za światło, którego nie opłacała od kilku miesięcy. I nagle nas olśniło. Staliśmy się ofiarami jej nieodpowiedzialności, a może ukartowanej akcji,

22

że użycza nam pozornie darmowego noclegu, a my naiwni, zapłacimy jej długi z naszej kieszeni. Przecież dla każdego z nas, taka sprawa mogła się skończyć na policji, w kraju owładniętym wojną partyzancką. Włos mi się zjeżył na głowie, gdy wyobraziłam sobie inny obrót sprawy. Gdyby urzędnik zastał kogoś z nas samego w obcym domu, bez znajomości języka, bez zapasu gotówki, mógłby wziąć go za złodzieja, za szmuglera, za nielegalnego imigranta… Mogły wyniknąć z tego niewyobrażalne kłopoty. Na szczęście urzędnik dał się podejść naszą grzecznością i usłużnością. Wybuliliśmy chyba ze trzysta dolarów - ze wspólnej kasy, więc na każdego wyprawowicza wypadło po kilkanaście. Następnego dnia opowiedzieliśmy Krystynie o wizycie urzędnika, mając płonną nadzieję na zwrot wydanej gotówki. Nawet się nie zainteresowała, ile zapłaciliśmy i jak byliśmy w stanie się dogadać. Niewiele ją to obeszło, że już na początku podróży straciliśmy pieniądze, których mieliśmy bardzo niewiele. Mogłoby nam ich potem zabraknąć, tak daleko od kraju. Całkowity przydział przewidziany na jednego uczestnika wyprawy wynosił zaledwie trzysta dolarów.

23

nasze pierwsze miejsce noclegu i pierwsze wrażenia pisane nocą

24

Cały bagaż podręczny ukrywamy bagaż pod kurtką

25

GROSZOWI MILIONERZY Mamy pełne kieszenie rozmaitych pieniędzy. Szyte w Polsce specjalne „gaciowniki”, dla ochrony przed złodziejami nie są zbyt wygodne, ale zdają egzamin. Kilka kieszonek z płótna, zapinanych na napy, przyszytych do gumowego paska, świetnie nadaje się do noszenia pod majtkami, wtedy łatwo sięgnąć za pasek spodni, wyjąć banknot i schować resztę. Można w nim nawet spać i nie bać się, że ktoś wyciągnie pieniądze z plecaka lub torby, rozpruwając ją nożem na wylot. Nawet jeśli sprytny Metys w tłoku próbuje spenetrować twoje kieszenie, nic nie znajdzie. Idąc na targowisko nauczyliśmy się trzymać bagaż przed sobą na rękach, a nie w torbie zarzuconej na plecy lub powieszonej na ramieniu. Miejscowi mieszkańcy noszą plecaki na piersiach. Wtedy wszystko mają pod kontrolą. Tak samo chodzą ulicą i jeżdżą w autobusach dzieciaki do szkoły z plecakami na piersiach. Nawet kobiety w środkach komunikacji nie noszą toreb na ramieniu, tylko przytrzymują je silnie przedramieniem z przodu. Najbardziej narażone są aparaty fotograficzne i kamery, ze względu na swe rozmiary, które trudno ukryć. Gdy niesie się coś cennego, łatwo dać się okraść w prymitywny sposób. Ktoś podbiega i wyrywa z ręki lub zrzuca z ramienia ciężki bagaż, ktoś inny go łapie i znika w tłumie. Jeszcze sprytniejsze są sytuacje, gdy ktoś obleje przechodnia sokiem, czy lodami i gorączkowo przeprasza, ba nawet pomaga wytrzeć plamę.

26

Wtedy skupieni na wypadku zupełnie nie jesteśmy w stanie kontrolować co się dzieje w innej strefie naszego ciała, a w tym momencie ktoś wyciąga nam wszystko z torby, albo ją zrywa i ucieka … Zabawne zdarzenie spotkało w pierwszych dniach pobytu naszą grupę rozpoznawczą, która udała się na rekonesans po mercado- miejscowy targ. Wszyscy przezornie założyli na siebie kurtki ortalionowe, pod nimi umieścili nie tylko gotówkę, ale także aparaty fotograficzne i zasunęli zamki błyskawiczne. Wyglądali jak kilka kobiet w ciąży i paru brzuchatych panów buszujących po straganach. W pewnym momencie zrobiło się tłoczno, trudno było się przecisnąć między straganami. Zajęci wypatrywaniem potrzebnych drobiazgów nie zwrócili w ogóle uwagi, że czterem osobom zdjęto z rąk zegarki, z jedynych nieosłoniętych miejsc na przegubach rąk. Jeżeli byłeś wyjątkowo ostrożny, to i tak miałeś kłopoty, bo właśnie niedawno dokonano dewaluacji. Szalejące do poziomu milionów sole zamieniono na Inti. Funkcjonowały one jednak równolegle. Ceny towarów podawane były w sklepach w Inti, a na targowiskach w solach. Czasem człowiek nie nadążał z przeliczaniem zer. Nowa waluta była porządna, świeża, a stare banknoty tysiąc solowe darły się w palcach ze zużycia. Dzieliły się na pionowe strzępki naddarte to od góry i od dołu.

27

Nie znosiłam tych pieniędzy. Nie mieściły się w żadnym portfelu, ani portmonetce., nie mówiąc już o gaciowniku, do którego groszowe kwoty w ogóle nie wchodziły, bo ulegały całkowitemu rozdarciu. Bałam się, że sprzedawcy nie zechcą przyjmować tych podarciuchów, tak jak u nas w Polsce, ale tutaj nie robiono problemów z wyglądu banknotów. Zdarzyło nam się raz, że trzeba było wyruszyć na pocztę aby nadać parę listów do rodziny. Dotarliśmy na wskazane miejsce, ale dziwiło mnie, że jedynie na poczcie można wysyłać listy, bo nie ma t7 skrzynek pocztowych.. Trochę dziwne było także, że nie ma tu znaczków pocztowych do kupienia w kiosku, czy sklepie, jedynie pocztowa pieczątka pozwala legalnie wysłać standardową przesyłkę. Zapytałam później Marii - dlaczego ? –odpowiedziała mi, że za dużo było fałszywych podróbek znaczków, więc utrudniono życie, nie tylko złodziejom, ale wszystkim obywatelom. Gmach poczty wydawał się nowoczesny. Był wyposażony w długie balustrady rur dla poczty pneumatycznej ( nawet nie wiem jak to działało ). W środku panował gwar i ścisk. Chciałam porozumieć się z Marią, bo umówione byłyśmy na telefon, więc ustawiłam się w kolejce do kabin telefonicznych, po czym zbaraniałam, gdy musiałam się cofnąć po zakup żetonu i jeszcze raz odstać swoje w kolejce.

28

Wyglądałam pewnie na kompletnie zagubioną, bo w pewnym momencie podeszła do mnie młoda Brazylijka Pilar i zapytała z czym mam kłopot. Z wielka życzliwością zajęła się mną i Basią.Okazała się bardzo komunikatywna. Zainteresowało ją skąd przyjechałyśmy i pochwaliła się, że właściwie przybyła tu w podobnym celu. Jedzie właśnie tą samą trasą z grupą kolegów z campusu uniwersyteckiego w Sao Paolo. Pomachała nam na odchodnym i rzuciła: - Pewnie się gdzieś spotkamy ! Adiós!

sole, inti ( peruwiańskie pieniądze ).

29

ZROZUMIE Ć KRAJ Przyglądam się wszystkiemu ciekawskimi oczyma cudzoziemki. Wiele czytałam o Peru, Inkach, o Polakach zaplątanych w historię tego kraju i zasłużonych dla jego świetności, jak Wojtkiewicz- najwspanialszy polski entomolog, którego olbrzymie zbiory fauny i flory amazońskiej wypełniają największe amerykańskie muzea przyrodnicze. Był też Malinowski, budowniczy najwyższej na świecie kolei andyjskiej, czy Jaxa Małachowski, król całego rodu wyśmienitych architektów peruwiańskich, twórców pałaców i katedr oraz słynnych balcones ( ażurowych drewnianych balustrad na fasadach tych reprezentacyjnych budowli ). Kraj jest niezwykły i bardzo ciekawy, ale zrozumieć tę ziemię nie jest łatwo. Podobno wszystko zaczęło się od tego, że kiedy Pan Bóg wyznaczał narodom miejsca do zamieszkania, zupełnie zapomniał o Peruwiańczykach. Kiedy przyszli się poskarżyć, popatrzył na swe dzieło i stwierdził, że został mu już tylko ten najgorszy kawałek świata, same wysokie góry i sama dżungla. Indianie odeszli , jak niepyszni, ale musieli się zgodzić na ten niedogodny kawał ziemi, gdzie prawie nic nie rośnie, albo rośnie nazbyt wiele, gdzie trudno oddychać z braku powietrza, albo z nadmiaru wilgoci, gdzie wszystko wysycha, albo gnije, a jednak Indianie

30

właśnie tutaj postanowili osiedlić się, zbudować swoje państwo i udowodnić, że choć Bóg o nich zapomniał, to oni sami sobie poradzą. O tym wszystkim opowiedział mi kiedyś Manuel, bardzo sympatyczny mąż Krystyny, o którego śmierci dowiedziałam się niedługo po powrocie do Polski. To był bardzo chory człowiek straszliwie zaniedbywany przez wyjątkowo lekkomyślną żonę, pozbawiona serca. Ogromnie wiele skomplikowanych przyczyn powoduje, że życie w Peru nie jest łatwe, że trudno jest rządzić narodem tak strasznie podzielonym, nie tylko rasowo, etnicznie, ale i terytorialnie. Na przestrzeni parokrotnie większej od Polski żyje kilkanaście milionów mieszkańców, z czego pięćdziesiąt procent stanowią Indianie Keczua i Aymara, trzydzieści parę procent Metysi, piętnaście procent biali Kreole - potomkowie Hiszpanów, kilka procent czarni Mulaci i Murzyni - potomkowie niewolników afrykańskich oraz niewielu Azjatów, zwłaszcza potomków chińskich kulisów, którzy także emigrowali tutaj w poszukiwaniu zajęcia. Kulturowo i cywilizacyjnie różni ich wszystko, nawet języki urzędowe. Duża ich część żyje w enklawach oddzielonych od siebie tysiącami kilometrów pustyni lub dżungli, poza zasięgiem wszelkiej komunikacji. Gospodarka kraju bazuje na rolnictwie, choć uprawnej ziemi jest tu zaledwie poniżej trzech procent. I tylko dwadzieścia parę procent łąk i

31

pastwisk, resztę stanowią nieużytki położone w ekstremalnych warunkach geograficznych i geologicznych. Na wybrzeżu Pacyfiku ciągnie się sucha Costa, wzdłuż dużej części pustyni Atacama. Na obszarze wysokich Andów – w Kordylierze, zwanej Sierra porasta step, kolczaste zarośla i odrobina lasów. Na terenie Montaña - gór i równin podgórskich, zwanych Altiplano pojawia się step i sawanna – nazywana tutaj Puna i Seja de Selva – czyli Brwi dżungli. Terytorium Amazonii – zwanej Selva pokrywa już tylko sama dżungla, czyli las liściasty .

Pospolita indiańska ludność, od zawsze popadała w uzależnienie, najpierw od bitnego i niezwykle operatywnego ludu Inków, protoplastów dzisiejszych Keczua, później od okrutnych najeźdźców hiszpańskich. Dzisiaj także Indianie, mimo większości, jaką stanowią są uzależnieni ekonomicznie od swych młodszych braci Metysów, którzy okazali się bardziej sprytni i zajęli istotną niszę gospodarczą – handel, usługi oraz nielegalne interesy narkotykowe. Biedocie, która podąża do miast, aby polepszyć sobie warunki egzystencji pozostaje wynajmować się do dorywczych prac, często nielegalnie, bez wynagrodzenia, albo za garnek strawy. Zatrważający jest także proceder handlu dziećmi. Właściwie istnieje tu ukryte niewolnictwo, a prawa

32

dzieci praktycznie nie są respektowane. Szokujące dla nas są w całej Ameryce Południowej dziecięce gangi. Nawet pięcioletnie dzieci potrafią uciec z domu i żyć na ulicy. Szybko uczą się rozboju i złodziejstwa, pod skrzydłami starszych kolegów. Nocą tułają się po klubach i dyskotekach ze skrzynką papierosów, gumy do żucia i zapałek, na szyi i handlują z turystami. Jeszcze częściej zgarniają przy okazji ze stołów nierozważnie pozostawione cudze papierosy i zapalniczki i portfele. Cudzoziemcy, którzy założyli w tym kraju swoje biznesy, coraz częściej zwijają interes i wyprowadzają się z zarobioną gotówką. Przez to kraj popada w nędzę, ludzie tracą pracę, spada miejscowa produkcja towarów, a zaczyna panoszyć się na straganach kontrabanda z ościennych krajów i Ameryki Północnej. Jeszcze jedna dotkliwa klęska nawiedza Peru , co parę lat, nie chciany prąd morski. Na długo staje wtedy cały przemysł rybacki i przetwórczy oraz połowy morskie na Pacyfiku. Statki pozostają w portach, marynarze nie mają pracy, niszczeją urządzenia portowe i cała flota. Rozkradają ją ludzie na złom i surowce wtórne. A wszystkiemu winien El Nińo, który nie tylko przynosi tajfuny i sztormy w obu Amerykach, ale zabiera ryby z krajowych łowisk w obrębie szelfu kontynentalnego. Wtedy przestają obowiązywać wszelkie umowy międzynarodowe i wszystko staje

33

na głowie. Właśnie teraz, w czasie mojej wizyty, od pięciu lat stoją na redzie, nikomu nie potrzebne statki pod wieloma banderami, między innymi siedem naszych polskich. Marynarze, którzy przyjechali tu do pracy, nie mają zatrudnienia. Niektórzy czekają na odszkodowania od rządu peruwiańskiego, inni na własny koszt wracają do kraju, bo armator porzucił swoje jednostki, dopuścił do ich dewastacji i umywa ręce. Właściwie nikt nie jest temu winien, choć znajdują się ochotnicy wśród niewielkiej tutejszej Polonii, którzy próbują nie dopuścić do zniszczenia tego majątku. Chronią go przed złodziejami, wynajmują ludzi do sprzątania pokładów i konserwacji. Prowadzą własną działalność przetwórczą na małą skalę w kooperacji z sąsiednimi krajami, a państwo polskie nic z tego nie ma. Wszystko to dzieje się , jakby poza prawem i nikt nie ma o to pretensji. W dodatku sprytni Peruanos pozbyli się z zarządu spółek międzynarodowych - cudzoziemskich pracowników i w ten sposób nie ma kto chronić interesów innych krajów na terenie Peru. Taka sytuacja dotknęła pracowników i majątek polsko - peruwiańskiej spółki „Polcargo”, w której pracuje Anibal, mąż Maríi.

34

dom po trzęsieni ziemi

35

ZIEMIA DR ŻY OD WYBUCHÓW Od początku prześladuje nas psychoza strachu. Już mieszkanie w Limie wiele mówiło o sytuacji, która czyhała za progiem. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się więcej o szczegółach stanu wyjątkowego. Okazało się, że partyzantka działa zarówno na prowincji, jak i w kluczowych miastach Peru. Na każdym kroku przypominają nam tutejsi mieszkańcy o przestrzeganiu zasad bezpieczeństwa, o czujności na ulicy, o pilnowaniu bagażu, o chowaniu pieniędzy i sprzętu przed złodziejami, o godzinie policyjnej, o chodzeniu grupami - nie w pojedynkę. Szalejący w Peru terroryzm ma wielorakie przyczyny. Duża ilość zwalczających się partii politycznych najróżniejszych koncepcjach światopoglądowych prowadzi otwartą wojnę z aktualną władzą, zarzucając jej nieudolność i zbytnie uzależnienie od obcego kapitału, a głównie amerykańskiego. Każdy odłam partyjny z istniejących obecnie trzydziestu dziewięciu ma własną koncepcję zbawienia kraju, a ponieważ nie może zdobyć zdecydowanej przewagi, ima się argumentów i metod ostatecznych – partyzanckich i mafijnych. Nienawiść i zawiść bije w miejscowa finansjerę, pogrążoną całkowicie w obcej kieszeni, w miejscowych notabli i zamożnych obywateli, którym zbyt dobrze się powodzi, a wreszcie w zasobnych turystów zagranicznych, kojarzonych z rozrzutnością,

36

nie z potrzeby istnienia - tylko dla kaprysu. Niespodziewany „pasztet „ ugotowali niedawno Rosjanie, którzy niedawno przed naszym przybyciem wyekspediowali broń dla partyzantki limańskiej przy pomocy duńskiego statku. Na szczęście nowy prezydent Alan Garcia miał dobry wywiad i nie dał się zwieść. Tajona informacja przeciekła do rządu w Limie i statek przejęto, zanim dotarł do więzienia na wyspie, gdzie odsiadywało wyroki prawie czterystu terrorystów. Broni było tak dużo, że przy jej pomocy mogła wyniknąć niezła zawierucha. Władze przestraszyły się i postanowiły skutecznie zwalczyć groźbę partyzanckiej rewolucji. Prezydent Alan miał świeżo w pamięci, jak nieudolnie działał jego poprzednik i dopuścił do samowoli części armii w odległych prowincjach i do powstawania bojówek narkotykowych. Miał przykład w niedawnych wypadkach na terenie Boliwii, jak skutecznie i bezwzględnie tamtejszy rząd skutecznie odciął ramiona tamtejszej partyzantce. Alan Garcia postanowił zadziałać tak samo, dlatego w momencie wykrycia spisku dał rozkaz całkowitej likwidacji więzienia w Limie. Około 4 czerwca 1986 roku wysadzono całą wyspę na oceanie, na której znajdował się najsroższy zakład karny na terenie Peru, podobny do osławionego amerykańskiego Alcatrazu. W jednym momencie przejęto statek, odebrano broń, uwięziono marynarzy i zrównano z ziemią zarzewie buntu. Na razie wydawało się, że ta akcja była dość

37

skuteczna. Jednakże w zakamarkach miast partyzantka szalała nadal i utrzymywał się stan wyjątkowy. Jak niepewny był chwilowy spokój po tej operacji wojskowej, mieliśmy się przekonać niebawem, kiedy zbliżało się Święto Narodowe 29 lipca.

Bezkresne Altiplano w głębi widok na siedmiotysięczniki

Cordillera Blanca

38

ANDY Od oceanu lekki wiatr tarmosi połami kurtki zdmuchuje ronda wełnianych kapeluszy Kilku Indian w kucki na tle bezkresu czeka na autobus od wczoraj do … nie wiadomo Pustynna dal a za nią połyskuje szmaragdem garb Altiplano: tysiąc dwa… trzy tysiące… a nad nim lodowa czapa Cordillera Blanca przyprawia o zawrót głowy : cztery sześć siedem tysięcy Najwyższa matematyka zrozumiała dla Najwyższego Za mną w drgawkach skraj brzegu oddychający piaskiem i pomruk Oceanu dziś dosyć Spokojnego i łopocząca wstęgą roju flamingów na brzegu

39

z milionem ruchliwych nóżek jak czerwone zapałki przebierających w wodzie floresem białych szyj Zdumione oczy w zachwycie to tu, to tam przemykają I cisza i nic nie słychać… Nie ogarniona przestrzeń nie ogarniony ogrom nie ogarniony spokój … Połóż palec na ustach zatrzymaj , ten dzień, ten obraz ten nastrój trwania i piękno które za chwilę opuszczę choć zapamiętam na zawsze i pozostanę w pokłonie

40

BUDZI SIĘ INSTYNKT Od rana ruch. Grotołazi postanowili sprzedać trochę NRD- owskich filmów ORWO – tańszych od zachodnich tutejszemu Towarzystwu Fotograficznemu. żeby zdobyć gotówkę przed podróżą w głąb kraju. W jednym ze swoich pokojów ekipa zorganizowała sklep i sprzedawała co się dało; kurtki, ocieplacze, plecaki i inne gadżety turystyczne. W pewnym momencie zapytałyśmy czy można się dołączyć do grupy i coś dołożyć z naszych akcesoriów. Nie dostałyśmy zgody. Nie było o czym dyskutować. Rodził się konflikt interesów. Miałam za złe kolegom, że wtedy , gdy nikt nie rozumiał po hiszpańsku peruwiańskiego inkasenta okazałam się przydatna, żeby ratować sytuację całej grupy, a teraz, gdy chciałam spieniężyć jakiś drobiazg we wspólnym stoisku, dostałam prztyczka w nos. Nie przejęłam się tym jeszcze, ale zaczęłam baczniej obserwować otoczenie i zachowania kolegów. Dopiero teraz ujawniło się, że chociaż alpiniści przyjechali tutaj pod auspicjami naszego stowarzyszenia, nie czuli żadnej wspólnoty, nie chcieli czuć się absolutnie odpowiedzialni za losy obu grup. Nic ich nie obchodziliśmy. Nie zdawałam sobie sprawy, że między przewodniczką naszej podgrupy i szefem alpnistów nie ma porozumienia, że wiąże ich jakaś niejasna umowa finansowa i puste gesty, maskujące wzajemne animozje, w których tryby

41

daliśmy się wkręcić. W drugiej grupie też ciągle wrzało, tylko tyle, że dyscyplina była nieubłagana. Pojechało z nami sporo osób, które stanowiły wyraźny ciężar, albo finansowy, albo kondycyjny. Były to czyjeś żony i dziewczyny, które nie chodziły nigdy po górach. Były marudne, nieprzystosowane i wygodnickie. Z ich powodu wynikały kłótnie i spięcia. To one także odcinały się wyraźnie od naszej podgrupy. Powoli zaczęłyśmy dostrzegać, że obie z Basią wpadłyśmy miedzy młot i kowadło. Nasi liderzy mieli dużo gotówki i dużą praktykę podróżniczą. Nie chcieli obciążać się kłopotami pozostałych uczestników. Asekuracyjnie odcinali się od ewentualnych kłopotów. Stale przypominali o wzajemnej odpowiedzialności - narzeczeni za siebie, małżonkowie za siebie i koleżanka za koleżankę. Nie mogłyśmy przewidzieć do czego to może doprowadzić w dalszej drodze, ale wyczuwałyśmy jakieś fałszywe tony we wzajemnych relacjach obu grup ze sobą i wewnętrzne niepokoje w ich obrębie . Dopiero w połowie wyprawy zdałam sobie sprawę, że tak budziły się naturalne instynkty przetrwania. Powodowały one nieufność, zawiść- o cokolwiek, o to ze komuś coś się udało, a drugiemu nie, o nieoczekiwaną przyjaźń lub sympatię okazaną komuś innemu przez kogokolwiek, o korzystniejszy zakup, o bardziej udany interes, o lepszy posiłek, o większą wygodę, o zasobniejszą kieszeń i większy spryt…

42

Nie wiem do czego mogłoby dojść, gdyby wyprawa potrwała więcej niż miesiąc. Nikt mnie nie przekona, że podróżowanie w grupie jest bezpieczne. Najgorzej człowiek wychodzi na tym, kiedy powierzy swoje życie cudzym rękom i kalkulacjom. W ten sposób dobrowolnie odbiera sobie samodzielność i może stać się bardzo łatwą ofiarą okoliczności. Nie znaczy to, że nie warto mieć kogoś bliskiego do towarzystwa, kogoś z kim dzieli się trudy i sukcesy podróży, ale w drodze instynkt dbałości o własną skórę zaczyna dominować. Zostają wystawione na próbę najlepsze przyjaźnie, a nawet głębsze uczucia. Nigdy w życiu nie pożałuję, że odkryłam tę trudną prawdę o ludziach. Dawno już nauczyłam się radzić sobie z trudnymi sytuacjami i trudną psychiką ludzką dzięki doświadczeniu, jakie dało mi harcerstwo i wspólne wakacje, biwaki, obozy i plenery artystyczne i niewygody rozmaitych podróży od dzieciństwa. Kiedy zaczynałam instynktownie wyczuwać narastający nastrój niepokoju, stawałam się czujna, ale starałam się to pozornie bagatelizować, nie okazywać dąsów, nie obrażać się na nikogo. Już pierwszego dnia przed zorganizowaniem noclegu przyszła do nas i zaprosiła mnie z Basią do siebie na kolację. Nie wiem jak to się stało, że z powierzchownych spotkań , zadzierzgnęła się nitka przyjaźni między nami. Może spowodowałam to tym, że byłam ciekawa i spragniona informacji o kraju, w

43

którym się znalazłam, że wymieniałam poglądy o tym, co widziałam dookoła. Polubiłyśmy się z Maríą chociaż nie miała łatwego charakteru, była bardzo bezpośrednia i bezpardonowa, ale miała serce. Mieszkała niedaleko, na Matute (nazwa kojarzy się ze zbrodnią, zabójstwem, a co najmniej złodziejstwem). Rzeczywiście było to szemrane osiedle kolorowych i bardzo średniej klasy Limeńos, do których należała rodzina Marii. Na podwórzu między blokami grała muzyka, a kilkuosobowe grupki Negrów obstawiały okoliczne żywopłoty. Maria z pogardą określiła ich jako marihuaneros – sprzedawcy marihuany. Wieczorami uprawiali swój proceder, niemal pod okiem stanu wyjątkowego, panującego w kraju i obowiązującej godziny policyjnej. Poznałyśmy rodzinę Marii – trzech synów i męża. Dostałyśmy pierwsze wskazówki , dokąd się udać w pierwszym rzędzie na zwiedzanie Peru. Kiedy wróciłyśmy na kwaterę, niektórzy już spali, ale zdążyłyśmy opowiedzieć szefom, co proponowała Maria i zapowiedziałyśmy jej wizytę u nas przed południem następnego dnia. Ta nasza nieoczekiwana komitywa z Marysią, chyba całkowicie zmieniła nastawienie grupy do nas. Ze zdumieniem zauważyłam, że w grupie alpinistów powstał rodzaj rywalizacji o względy miejscowych Polek, które mogły być bardzo pomocne w wielu kłopotach. Ale tylko jedna osoba była przez Marię

44

zaakceptowana, tak , jak my i zaprzyjaźniła się z nią na dłużej.

W ogrodzie Don Albrizio

45

U DON ALBRIZIO Rankiem podzieliłyśmy się rolami. Basia z Olą poszły do Ambasady. Należało pokazać się na oczy konsulowi, zasięgnąć języka które trasy są w miarę bezpieczne i zostawić oryginały naszych paszportów, żeby ich nie ukradziono. W zamian dostaliśmy kserokopie podbite przez ambasadora, pana Polaka. Chyba tylko temu, że mówiłam po hiszpańsku zawdzięczam nieoczekiwaną propozycję Kazia, aby pojechać z nim do domu Don Albrizia. Zrobiłam to bardzo chętnie, bo byłam ciekawa jak mieszkają rdzenni Peruwiańczycy. W międzyczasie Krystyna przyprowadziła jakiegoś radiowca, który podarował nam płyty z muzyką rockową i zaprosił do wysłuchania w radio dedykacji jego zespołu dla naszej grupy z Polski. Cecylia Albrizio –.restauratorka mieszkała na Tupac Amaru, nie daleko od Salazar, gdzie stoi polska Ambasada. Studiowała niegdyś w Polsce i mówiła jeszcze po polsku . Aleja Salazar jest piękna, wysadzana starymi drzewami oliwnymi o wijących się gałęziach, które owocują dwa razy do roku. Teraz także stały obsypane drobnymi zielonymi kuleczkami. Po obu stronach alei, za metalowymi parkanami rozsiadły się niewysokie rezydencje czyste i wygodne. Kiedy weszliśmy w przecznicę Tupac Amaru, znowu uderzył nas widok znajomego niechlujstwa i

46

przypadkowości, jak na Victorii. Przez byle jakie drzwi weszłam w mroczny lokal ze stolikami. Za nim było pomieszczenie kuchenne, a następnie pokoje , no i oczywiście patio z niedużym przytulnym ogrodem, bardzo zaniedbanym, choć kolorowym. Koło nóg pojawiły się nagle trzy psy i dorodny kot. Gospodyni bardzo mila, nie była jednak naszym celem. To jej mąż stary zbieracz numizmatów kupował od Polaków kolejne edycje banknotów polskich i monet o różnych nominałach. Miał rzeczywiście imponujący zbiór polskiej waluty od lat pięćdziesiątych, aż po bieżące lata osiemdziesiąte. W jego klaserach były nawet srebrne monety okolicznościowe. Don Albrizio miał całą galerię królów polskich i solidarnościową monetę z Nagrodą Nobla dla Wałęsy. Okazało się, że każda wyprawa, jadąca do Peru przywozi panu Albrizio świeże numizmaty i w ten sposób dorabia sobie do dalszej podróży. Właśnie przebywali u nich na noclegach chłopcy z wyprawy na Huascaran. Wracamy autobusem numer 9 na Manco Capac. Ścisk jest niemiłosierny. Bilet kosztuje 1,6 Inti, ale wszyscy płacą solami po pięć i dziesięć tysięcy, które konduktor ściska miedzy palcami i wydaje resztę z niebywałą zręcznością, a jeszcze szybciej wypycha: pasażerów z autobusu na przystankach wrzeszcząc - Baja, baja ! Wysiadka ! Obiad w znajomej knajpce : bistec, papas fitas , ensalada i napój surtido z bananem .Podaje kelner,

47

który przypomniał mi dobrego znajomego - Hernanda z Kolumbii.

Centrum Limy

48

BISTRO KENTUCKY Już trzeciego dnia w Limie Maria zaprosiła mnie i Basię do dzielnicy Lince na amerykańskie kurczaki, do samego centrum. Kiedy zajadałyśmy ze smakiem drobne kosteczki ptaszków, coś nagle walnęło za oknem. Potem nastąpiła jeszcze poprawka! Cała restauracja ludzi rzuciła się nagle do okien. mało co było widać, bo stało się to nieco z boku od naszej knajpki. Maria wyszła nawet na zewnątrz i wróciła upewniona do reszty, że to była „coche bomba” – samochód pułapka, który wyleciał w powietrze tuż - tuż obok. Zaskakiwał mnie zawsze filozoficzny spokój Marii, ale ona po prostu przywykła. Tak tu się żyje i właściwie nie ma się wpływu na to, co się dzieje. Można tylko próbować uniknąć niebezpieczeństw, mieć uszy i oczy dookoła głowy. Nie wyróżniać się z tłumu, nie dawać się oszukiwać, pilnować bagaży, zamykać samochody i nie bać się kolorowych. Żeby się nie bać, najlepszą metodą jest atak i pewność siebie. Maria nauczyła się więc pokrzykiwać na Indian i Metysów, domagać się swego, nie słuchać zaczepek i wyśmiewania. Kiedyś ze śmiechem opowiadała, jak na skrzyżowaniu ulic objechała jakąś Latynoskę za nieprawidłową jazdę. O mały włos, a stuknęły by się. Tamta nie wiedząc jak ubliżyć Marii znalazła aluzję do jej blond włosów i wyzwała ją od „wyblakłej małpy”.

49

Maria tak samo ostro traktuje swoich rodaków, których tu niewielu przebywa na stałe. Zawsze chętnie pomaga, poświęca swój czas, użyczy gościny, ale widzi każdą niewdzięczność, każdy fałsz i interesowność. Nie ma najlepszego zdania zarówno o Polakach jak i Peruwiańczykach. Pozostało jeszcze parę spraw w mieście do załatwienia, więc Maria zabrała nas do Jurka , który prowadzi na Miraflores Hostal Polonia- z ogromnym orłem na fasadzie. U Jerzego- uciekiniera z polskiej armii, walczącej w Korei, w latach pięćdziesiątych zagościli ci sami chłopcy , którzy mieszkali u Cecylii Albrizzio. Czekali właśnie na swoich kolegów z Haras, których Peruwiańczycy przymknęli, bo mieli zamiast paszportów z wizami, tylko kserokopie dokumentów – podobnie tak jak my. To nas skonfudowało, bo okazuje się, że czegokolwiek nie zrobić, zawsze może być niebezpiecznie. Masz paszport- to narażasz się na napaść i kradzież, a nie masz, to narażasz się policji. Jurek poczęstował nas pisco sauer, pysznym drinkiem z gronowej wódki i białka z cytryną. Dzień zakończyła kolacja u Marii złożona z ananasa z chlebem toquilla i avocado (zwane tutaj palta - masło dla ubogich )

50

Pisco łatane domy

51

W DRODZE DO AREQUIPY Maria poleciła nam autobusową linię Ormeño, jako jedną z tych uczciwszych, która nie kombinuje na biletach, dojeżdża o czasie i dowozi na miejsce przeznaczenia. Wsiadamy do autobusu i zaczyna się jazda w nieznane. Nie mamy już przewodnika. Dostaliśmy tylko ogólne zalecenia, mapy i życzenia szczęśliwej drogi. Niebawem kończy się miasto i oto ujawnia się ogrom otaczających Limę szczytów, z których opadają ku miastu dzielnice biedoty, złożone z małych szarych pudełek, przytulonych ciasno do siebie jak jaskółcze gniazda. Wygląda to bardzo niezwykle i malowniczo, ale tu właśnie tworzą się największe społeczne problemy wielkiej metropolii.

Bariades na wzgórzach nad Limą

52

Podróż jest długa i monotonna. Pejzaż robi się płaski i suchy. Droga pyli, zza okien po horyzont morze żwiru i kamieni, posypanych pomarańczowym piaskiem. Po trzech godzinach zatrzymujemy się w małej oazie zieleni. Gęsty cień rzucają eukaliptusy wyginające swe długie łodygi pni, jak nasze leszczyny. W czasie drogi rozglądam się za toaletą, ale na szczęście w Ormeńi jest bańo de damas. Kierowca udaje się na posiłek, więc pasażerowie także muszą wysiąść. Autobus zostaje zamknięty na cztery spusty. Nie ma co robić, bo poza knajpką i kilkoma ławkami pod baldachimem drzew nie ma tu nic do oglądania. Indianie jadący z nami mają nieprzeniknione twarze. Nikt z nich nie korzysta z możliwości kupienia czegoś do jedzenia i ze stoickim spokojem przysiadają swoim zwyczajem w kucki, za to my nie znając dnia, ani godziny następnych postojów, dajemy się namówić zapachom kuchni. Jakaś bułka i lurowata kawa zaspokaja pierwszy głód. Jeszcze mandaryna i banan na drogę i już gotowi jesteśmy do dalszej podróży. Maria miała rację, że Indianie są cisi i karni. Nic im nie przeszkadza, mają czas, nie denerwują się z byle powodu. Działają jakby na zwolnionych obrotach. Może to efekt żucia koki ? Są interesowni i dosyć bezwzględni, podobnie jak nasi Górale. Oszwabią każdego kto nie jest zbyt ostrożny, za to oni są nadzwyczaj czujni. Z Białymi wolą się nie zadawać, nie wchodzić w relacje. Pokornie schodzą im z drogi, ale w ich oczach widać niechęć. Jedzie więc milczący

53

autobus . Nikt z nikim nie rozmawia, nie gra radio. Wcale nie planujemy jechać od razu do Arequipy. Kierujemy się wzdłuż wybrzeża do doliny Paracas, a stąd już tylko skok na Płaskowyż Nazca. Wysiadamy na dworcu w małym i przytulnym miasteczku Pisco. Szukamy jakiegoś noclegu, a tu

Kwitnące drzewa w miasteczku Pisco

54

Miasteczko Pisco w środku zimy

55

dość szybko się nadarzył mały hotelik Progreso i można było zostawić bagaże. Są nawet łazienki bańo colectivo, tylko wiszą tam na ścianach tak małe umywalki, że trudno się w nich umyć. Ruszamy na obiad do knajpki na dole, ale gospodarz łapie się za głowę. Nie ma obiadu na dwadzieścia osób. W popłochu zaczyna coś szykować. Zaczęliśmy od pysznego soku ze świeżych pomarańczy. Potem trzeba zrobic dalsze zaopatrzenie. Miasteczko Paracas jest niezwykle schludne, ruchliwe, czuję się w nim normalnie, jak w Europie, tyle, że twarze i odcień skóry mieszkańców są nieco inne, smagłe, ale nie tak surowe, jak dalej w Andach. Warto było zatrzymać się tutaj, żeby odwiedzić muzeum prekolumbijskich tkanin grobowych, a potem zrobić wypad na Wyspy Ballestas, do rezerwatu położonego znacznie bliżej niż legendarne Galapagos.

56

Zmierzch w Paracas

57

ulica w mieście Paracas

58

RAJ NAD OCEANEM - Kochani, pakujemy się do drogi- zarządził Kazik. Cała grupa wsiadła do dwóch wynajętych mikrobusów i ruszyła na wybrzeże. Spokojny równinny pejzaż zakłóciły nagle kopce usypanych wzdłuż drogi muszel, dużych, karbowanych, pewnie po jadalnych małżach. Było ich tak dużo, że można było przebierać , jak w sklepie, zatrzymaliśmy się więc i zagarnęliśmy trochę skarbów dla siebie na pamiątkę. Godzina była jeszcze wczesna i nagle zobaczyłam na brzegu oceanu miliony ruchliwych punktów, w kolorze czerwonym. Im bliżej droga podchodziła do linii plaży , tym bardziej rosły w oczach roje flamingów na patykowatych czerwonych nogach. Ich długie ruchliwe szyje sondowały przybrzeżne płycizny, unosiły się wysoko i wdzięcznie schylały ku wodzie, a smukłe ciała tworzyły biało-różowy deseń odcinający koronkowym haftem wodę od lądu. Majestatycznemu pląsowi czerwonaków towarzyszyła donośna muzyka ptasich rozmów, zbliżona trochę do gęgania gęsi, a trochę do skrzeczenia sroki. Żeby nie płoszyć ptaków cichutko wsiedliśmy do samochodu i podążyliśmy prostą jak strzała szutrową drogą przed siebie. Nieoczekiwanie z płaskiego terenu wyłonił się prostokątny kształt zabudowań, niewielkich, ledwie parterowych, obłożonych mozaiką z dużych kamiennych otoczaków.

59

Muzeum w Paracas

60

Na pól kilometra przed muzeum stała budka strażnika, który spał smacznie w środku i nie usłyszał naszych samochodów. Pewnie rzadko przemieszczali się tą drogą turyści i trwanie w oczekiwaniu nużyło do tego stopnia, że nie mógł się obronić przed snem. Muzeum było otwarte, sprzedano nam bilety i weszliśmy do bardzo słabo oświetlonych pomieszczeń gdzie w gablotach siedziały w kucki mumie wydobyte ze starych chulpas – komór grobowych. Ich wyschnięte ciała obleczone były w kolorowe samodziały pięknych niegdyś tkanin zdobionych motywami postaci ludzi i zwierząt, na różnobarwnych pasach. Najstarsza z tych tkanin miała ponoć cztery tysiące lat, a więc pochodziła z okresu, kiedy nie istniało jeszcze nawet w zamyśle potężne państwo Inków. Zadziwiło mnie, że tkaniny wyglądały lepiej, niż szaty zasuszonych mumii oglądanych niegdyś w kryptach kościoła Świętego Krzyża na Kielecczyźnie, mających pewnie kilkaset lat zaledwie.

61

jedna z tkanin nagrobnych Paracas

Kiedy wracaliśmy i żegnaliśmy rezerwat flamingów nagle obudził się strażnik w budce przy drodze. Zdążył zatrzymać drugi samochód i nie chciał go wypuścić, dopóki nie zapłacimy haraczu za wjazd na teren ptasiego rezerwatu. To był nieprzewidziany kłopot, bo nie wiedzieliśmy, że za rezerwat płaci się osobno, a za muzeum swoją drogą. Coś mi to przypomniało. Chyba Francuskie zamki nad Loarą, w których płaciliśmy za wszystko podwójnie, raz oficjalnie przy kasie, a drugo raz przewodnikowi do ręki. Teraz także przeliczaliśmy nasze skąpe grosze, żal ich było wydawać, ale i tak na każdym

62

kroku padaliśmy ofiarą przepisów, których nie znaliśmy albo oszustwa.

kultowy nóż ofiarny Tumi

63

PARACAS Na wybrzeżu Paracas „Wielki Kandelabr „ zgasił ostatnią świecę wyprawiając w przeszłość cienie chińskich kulisów zawisłe na wietrze w skrzypiących wagonikach kopalni. Uwiecznił kruchym śladem na dwubarwnym piasku tysiące istnień których drobne ślady owijają się wokół gigantycznej ikony świecznika Zdmuchnął płomień uniósł do nieba woń guana zmieszaną z zapachem oliwnych płomyków i zamknął ostatni rozdział tajemnej księgi Płaskowyżu Nazca

64

opuszczamy ląd

Pelikany nad Pacyfikiem

65

W CIENIU KANDELABRU Niewielka łódeczka odbija od pomostu w Paracas . Wczesny poranek jest lekko mglisty, niewiele widać dookoła. Dzień jeszcze nie nadał kolorów i kształtów przedmiotom i krajobrazowi. Lekko zawarczał silnik i motorówka , bez pospiechu ruszyła ku przygodzie. Chłód. Podmuch oceanu doskwiera i moja kurtka szyta specjalnie po nocach z nieprzepuszczalnego ortalionu, trochę nowszej generacji, niż ten z lat sześćdzesiątych, izoluje od wiatru, ale poraża dotykiem zimna. Kilka pluśnięć wiosła i już spokojny naskórek

66

Pacyfiku rozcinamy niewielkim dziobem na dwie części. Jedna odkłada się bruzdą i roluje ku piaszczystemu brzegowi, druga zawija się ku odległej linii horyzontu. A po środku zostajemy my i nasza wielka niewiadoma. Za zakolem plaży rysuje się cienki zarys wybrzeża z ostatnimi łodygami palm pierzasto szarawych. Od długiego mola wzbijają się w niebo pojedyncze ptaki i przysiadają na sterczącym szkielecie starego wraku, który dumnie wznosi dziób ponad wodę. Przyglądam się im z zaciekawieniem, jak pięknie i szeroko rozkładają olbrzymie skrzydła. Nagle coś znajomego przykuwa moją uwagę. Przecież ja znam te ptaki z Polski ! To ( albatrosy ) kormorany ! ich lot zachwycił mnie tak , jak niegdyś nad naszymi jeziorami. Smukła sylwetka , jak szydło, które z wdziękiem szyje powietrzny ścieg na niebie. Ale, czy wzrok mnie myli? Ten drugi ptak nie ma nic wspólnego z tamtym. Szybuje przepięknie, a skrzydła rozkłada majestatycznie, powoli i ledwie nimi porusza, jakby od niechcenia. Jego sylwetka smukła , jak strzała, płynie cicho w powietrzu… Wtem zniżył lot i niezgrabnie hamuje na dwóch kaczych łapach, rozwiera smukły dziób, co nagle obwisa ciężkim workiem, w którym uwięzła ryba. To pelikan ! Nigdy nie myślałam , że te ciężkie ptaszyska fruwają tak niezwykle, są po prostu mistrzami elegancji.

67

Kandelabr z Paracas

68

Wyspa z kopalnią guano

69

Ten dzień miał być pełen zaskoczeń, bo żerujące pelikany stanowiły zaledwie uwerturę. Ranek budził się bardzo ostrożnie, niespiesznie. Szara tafla wody syczy, jak rozpruwana tkanina i zdałam sobie sprawę, że dosyć niepewnie czuję się na tej małej łajbie, na której gęsto upchano prawie dwadzieścia osób, bez kapoków, a pode mną kołysała się przepastna głębia, z której niełatwo byłoby się wydostać, jakby co…. Czas nieco się dłużył, ale wreszcie z morza wyłonił się żółtawy garb wysp. Im podchodził bliżej ku nam, tym bardziej słońce podnosiło mgły i zaczynało oświetlać ukośny stok wysokich skalnych tworów, od których dolatywały dziwne dźwięki, metalicznego poskrzypywania. Na górnej krawędzi grzebienia wysp przycupnęły tysiące niewielkich ptaków, wydawało się , że stoją nieruchomo, jak zaklęte w kamień. Uderzył mnie kolor zerodowanych skał jest rdzawo żółty, a po jego zboczu spływają długie jęzory białego nalotu. Wioślarz – przewodnik wyjaśnił, że to olbrzymie pokłady guana ptasiego, które stąd, z rajskich wysp Ballestas, biedni wyrobnicy – kulisi chińscy ekspediowali na statki. Stąd, z odkrywkowych kopalń, w dawnych czasach, guano rozprowadzano po całej Ameryce, jako najwyższej jakości nawóz naturalny - guano peruwiańskie, kiedy nie znano jeszcze nawozów sztucznych . W ten sposób użyźniano

70

Po drodze mijamy wrak okrętu

71

nieużytki pustynnych rejonów wybrzeża Boliwii, Chile, Kolumbii, wzdłuż linii Andów i pustyni Atacama. Zbliżyliśmy się do największej wyspy, której korona nosiła jeszcze ślady konstrukcji platform załadowczych i torowisk. Niemiłosiernie skrzypiące wagoniki kolejki napowietrznej wisiały na resztkach szyny przecinającej łukiem niebieskie niebo. Trudno sobie wyobrazić tłumy niewolników uwijających się na tym skrawku lądu, a raczej na jego wąskiej krawędzi, która gwałtownie osuwa się dosyć spadzistym zboczem, wprost do oceanu. Owo zbocze jest najciekawszym i najcenniejszym skarbem tej wyspy. Na jego pochyłości pradawni mieszkańcy tej okolicy uwiecznili wizerunek olbrzymiego trójramiennego kandelabru, który uzupełnia niezrozumiałe dla współczesnych, ikony małpy, papugi, czy pająka pozostawione dla potomnych na pobliskim płaskowyżu Nazca. Ciekawa jest technika tworzenia tych wizerunków, które są niezwykle precyzyjnie wykreślone, choć ich rozmiary przekraczają ludzką wyobraźnię. Trudno uwierzyć w to, że tworzenie ogromnych rysunków jest możliwe w prymitywnych warunkach, bez specjalistycznych narzędzi, a są one rzeczywiście duże, widoczne z wielu kilometrów. Przekonanie że jest to możliwe nasunęły mi dopiero niezliczone ślady kampanii politycznej prezydenta Alana Garcii, prowadzonej tutaj niedawno na wierzchołkach gór kilkutysięczników przy pomocy

72

napisów żłobionych w ziemi, albo nasadzanych kaktusami na ogromnej przestrzeni i niebotycznych wysokościach. Gdziekolwiek jechałam witały mnie olbrzymie napisy : Alan trabaja ! ( Alan pracuje ). Tutejszy grunt jest dwukolorowy, skała ma odcień jaśniejszy, a osypujący się wierzchem piasek i żwir, jest ciemniejszy . Wystarczy rozgarnąć ziemię na niewielką głębokość patykiem, butem, a ślad pozostaje widoczny, niemal na zawsze. Świadczą o tym liczne odciski stóp ludzi pracujących przy kopalni guano i ślady kół ich pojazdów. Każdy z nich zachował się dla historii. W dwa lata po mojej podróży, kiedy odwiedziła mnie w Polsce Maria z oburzeniem opowiedziała mi że w 1987 roku, nasi bezmyślni rodacy, postanowili pozostawić ślad swojej głupoty i braku szacunku dla dokonań starożytnej kultury Inków. W poczuciu prymitywnej pychy, w bezceremonialny sposób umieścili pod kandelabrem wielki napis „Poland 87” . Podobno prasa peruwiańska grzmiała z oburzenia, ale „chłopcy’ z wyprawy mieli po prostu frajdę ! Jak dotąd nawet Indianie nie bazgrali po swoich zabytkach, tylko na wielu czystych, bezpańskich górach, których w końcu jest tu dostatek.

73

Łódka wycieczkowa na Pacyfiku

74

PACYFIK Drobna skorupka łodzi rozpruwa naskórek oceanu. W otwartej ranie zakwitają kwiaty morza. Sznury korali nawlekają na ręce meduzy. Rozkładają i zaplatają przeźroczyste macki. Wirując i tańcząc otwierają parasole falban białe, niebieskie, różowe i zapraszają …do śmiertelnej kąpieli

75

na oceanicznej łajbiei bez kapoków

76

Lew morski wita w królestwie Ballestas

77

IGRASZKI PRZYRODY Szarobrunatna skóra, nadal jeszcze spokojnego oceanu zaczyna nużyć. Zbliża się południe. Nagle na wodzie pojawia się wyraźna kropka, potem nieco rośnie, przybliża się do łodzi. Nie budzi w nas obawy, tylko zaciekawienie, nie znamy przecież tutejszych zagrożeń, nie starcza nam wyobraźni. Zaciekawienie jest obupólne. To olbrzymi lew morski wita nas w swoim królestwie, ale nie widać jeszcze , ani rozmiarów jego opasłego ciała, ani rozmiarów jego terytorium. Stożek nosa i oczu zwierzęcia wypływa to tu, to tam, coraz śmielej, po czym znika. Nagle na burym tle wody wykwita pomarańczowy parasol, obrębiony grubymi wyrostkami frędzli. Duży, wypukły, falujący do góry i na dół, obok wyrasta następny, a za nim niebieski, biały, różowy i znów pomarańczowy. Przewodnik Metys przestrzega, żeby nie wystawiać rąk poza łódź. Każdy wie, że meduza podobno parzy, ale kto to mógł sprawdzić kiedykolwiek wcześniej w naszym Polskim morzu ? Ze zdumieniem i współczuciem obserwuję jak błękitna panna wielkości damskiej parasolki rozpuszcza długie na półtora metra warkocze macek, wzdłóż naszej łodzi. Jeszcze trochę, a delikatne uwodnione ciało rozszarpie się w trybach śruby.

78

Rodzina samca Alberto bawi się w ślizgawkę

Meduzy pojawiają się coraz gęściej i zaściełają kolorowym dywanem połać kilkudziesięciu metrów wokół łodzi. Wspaniały widok, nieporównywalny z

79

dziecięcym wspomnieniem sierpniowych meduz oblepiających powierzchnię wody wokół sopockiego mola, albo maleńkich galaretek, łapanych do butelki, w czasie kolonii, gdzieś na plażach Wolina. Podnoszę do oczu aparat, ale kołysanie łodzi przeszkadza mi stanąć na nogi i ustawić się do ekspozycji.

Wreszcie zza horyzontu wyłania się nieśmiało kilka drobnych kształtów. To skupisko maleńkich kamiennych wysp, królestwo lwów morskich i żyjących, aż tutaj, w pobliżu równika – pingwinów Humboldta. Te miniaturowe ptaki uzupełniają wybryki fauny, która na terytorium od Galapagos po Ziemię Ognistą pomieszała gatunki zwierząt ciepło - i zimnolubnych ze sobą, dzięki prądowi El Nińo. Miliony mew i pingwinów obsiadają tu każdy skrawek skały, a dołem tuż przy wodzie króluje słynny Alberto - jak go nazywają metyscy przewodnicy wielki Samiec Alfa. Naczelny przywódca lwów morskich zna dobrze swoje imię i reaguje na zawołania przewodnika. Zbiera wtedy gromadkę swych dam haremu na niedużej skale i pochrząkując, zarządza igrzyska. Damy morsy i dzieci rozpoczynają zabawę na wyścigi. Gramolą się wprost z wody na skałę, ciężko i niezgrabnie, by zaraz po stromym jej zboczu urządzić ślizgawkę, wprost do wody. Potem wspinają się znowu na górkę i tak w kółko…

80

Wyspa lwów morskich

Wyspy morsów

81

Najciekawsze zjawisko czeka nas jednak jeszcze dalej, gdy opłyniemy grupę wysp. Od strony otwartego oceanu niesie się przedziwny dźwięk pobliskiej plaży. Słychać nawoływania, poświstywania, krzyk dzieci, płacz i marudzenie oraz pomruki gniewnych męskich barytonów. Przez skałę, której środek fale wyżarły i otworzyły monstrualne okno, przepływamy , jak przez tunel i nagle… przed nami otwiera się jak małża prześliczna podłużna plaża, wyściełana jasnym, miałkim piaskiem. Otula ją pieszczotliwie olbrzymi nawis skalny, który ciągnie się na przestrzeni paruset metrów. Na tej cudownej plaży wylegują się tysiące masywnych grubych wrzecionowatych cielsk, dużych i małych. Rozkoszują się słońcem i pomrukują z zadowolenia. Dzieci piszczą, a matki karcą je głośnym wołaniem, szczekaniem i pomrukami. Nawis skalny odbija pogłos i potęguje siłę dźwięku. Zamykam oczy. To, co słyszę, zupełnie nie pasuje do rajskiego widoku morsów. Mam wrażenie, że tuż obok znajduje się ludzka plaża, pełna wczasowiczów. Jakże żal mi, że nie mam ze sobą magnetofonu !

82

Alberto

Mieszkańcy Wysp Ballestas

83

JAK STĄD SIĘ URWAĆ? Nagle okazało się, że nie ma autobusu z Paracas do Arequipy, co wydawało się niedorzeczne. Na sporym dworcu, na który zajeżdżało dużo autobusów różnych przewoźników panował ruch. Pomni przestrogi, by nie dać się oszwabić udaliśmy się do okienka firmy Ormeńo. Czekała nas jednak niespodzianka. Bilety wydrukowane były na trasę Lima - Arequipa i kosztowały kilkadziesiąt Inti. Byliśmy w połowie drogi do celu i nagle musieliśmy nabyć bilety od nowa na całą trasę. Gdybyśmy nie kupili ich w kasie, to kierowca mógłby zabrać tylko kilka osób z naszej wyprawy, a reszcie mógł odmówić, tłumacząc się brakiem wolnych miejsc w pojeździe. Ciągle płaciliśmy gapowe, ze zwykłej niewiedzy na jakich zasadach ten kraj funkcjonuje. Pogodziliśmy się jednak z koniecznością kolejnej straty pieniędzy, bo tylko w ten sposób mogliśmy opuścić miłe skądinąd miasteczko. I znów droga wiedzie przez pustynne krajobrazy, piaszczysto żwirowe drogi. Otwiera się przed nami ogromne Altiplano – wyżyna na wysokości trzech i pół kilometra. Wydaje się, że nic tu nie rośnie. Gdzieś u podnóża jeszcze wyżej wznoszących się stożków majaczą niewielkie kępy drzew i kaktusów. Wspinamy się jeszcze wyżej. Po drodze mijamy osuwiska dróg i mostów, które pod nami zapadły się wskutek trzęsień ziemi i powoli rozsypują się w pył

84

bezdroża andyjskie

85

Andy , to geologicznie bardzo młode góry i wciąż pracują intensywnie na styku płyt kontynentalnych. Przed wyjazdem Kazio posiał trochę niepokoju. Tutaj w Andach są trasy o tak zwanej „dużej spawalności” . Są to rozmyte lub oberwane drogi, na których nie mieszczą się dwa pojazdy. Wyznaczono więc zasadę, że jednego dnia ciężarówki i auta mają prawo jechać w jednym kierunku, a następnego dnia w odwrotnym. Jeśli kierowca dostrzeże niebezpiecznie wąski odcinek drogi, wysadza pasażerów i próbuje sam przeprawić się swoim pojazdem. Ludzie dochodzą pieszo. Najdziwniejsze jest jednak to, że obojętni na cały świat Indianie w takiej sytuacji, nawet nie ruszają się ze swych miejsc. Zostają w autobusie i ze stoickim spokojem zdają się na opaczność. Na co liczą ? Nie wiadomo.

Płaszcz wulkanu Misti

86

RUSZAM W ALTIPLANO Do Arequipy jedzie się już bardzo wygodnie. Znaleźliśmy bardzo przyzwoity hotel w centrum miasta, skąd jest blisko wszędzie. Dzięki temu można zapuścić się w zaułki prześlicznej kolonialnej perełki architektury, zbudowanej z białego wulkanicznego tufu. Od siedmiuset lat miasto spokojnie rozwijało się i stanowiło ważny węzeł komunikacyjny między wybrzeżem, andyjskim Altiplano i doliną Amazonki po drugiej stronie niebotycznych gór. Już w czasach po konkwiście Arequipa bogaciła się na handlu i ustanowiła swoją autonomię. Biła własną monetę i stanowiła własne prawa. Okoliczni mieszkańcy żyli dostatniej niż reszta kraju, ubierali się lepiej, bardziej strojnie, co widać do dziś w długich kwiecistych sukniach Indianek i tradycyjnych nakryciach głowy – wysokich białych kapeluszach o dużych rondach. Wulkanicznej Arequipy strzeże ogromna sylwetka wulkanu widoczna tuż zza katedry, widać go gdy stoi się na centralnym placu miasta. Wielki Misti ma ponad pięć tysięcy metrów wysokości i budzi respekt swoją szarą, pokrytą żużlem sylwetką. A u jego stóp tętni życiem piękne miasto, chwieją pióropuszami olbrzymie donicowe palmy które robią wrażenie postawionych na bruku dzbanów, bez korzeni. Wśród nich uwijają się szaro błękitne gołębie, prawie takie jak na Wrocławskim rynku.

87

Osiedle w Arequipie

Wózek chirimoyas

88

Arequipa, mimo iż położona wysoko na trzech tysiącach metrów wita nas bardzo słoneczna pogodą. Jest naprawdę relaksowo, ciepło i miło. Nasza grupa dostała parę dni urlopu na włóczenie się po okolicy, ponieważ część wyspecjalizowanej we wspinaczce grupy chciała zaliczyć wejście na wulkan. Planowała je na jakieś trzy dni. Ekipa trochę się przeliczyła w rachubie, bo startowała po partyzancku, bez aklimatyzacji. Fachowo chłopcy z ekipy nazywali to wejściem w stylu alpejskim. To brzmiało dumnie i dodawało im animuszu. Sporo czasu zajęło wyszukanie jakiegoś klubu andyjskiego, żeby pożyczyć sprzęt i wynająć samochód łazik do wwiezienia bagażu i potem do szybkiego opuszczenia zbocza. Okazało się, że wyprawy wysokogórskie a Andach są w powijakach. Nie ma tu wyznaczonych szlaków i tras. W Arequipie ukonstytuowało się niedawno jakieś stowarzyszenie, ale kompletnie nie ma tradycji i wypracowanych metod eksploracji. Ktoś polecony przez kogoś wynajął wreszcie gazik, zakupiono maty do spania, trochę lin i drobnego osprzętu, no i wyprawa ruszyła. Dowiedzieliśmy się potem, że szef wyprawy nie dotarł do końca, a z czternastu pozostałych osób, weszła na szczyt tylko jedna dziewczyna i trzech kolegów. Kaziu śmiał się , że zgubiły go brak zaprawy i papierosy. Nie umiał przestać palić. Dla nas największą atrakcją okolicy był najgłębszy

89

kanion świata Colca, konkurujący z Kanionem rzeki Colorado. Tamten w USA jest rozleglejszy, ale ma zaledwie trzy kilometry głębokości. Natomiast Kanion rzeki Colca ( Colka, Qolqa - tak piszą biura turystyczne jego nazwę na plakatach w języku hiszpańskim, keczua i Aymara ) ma otchłań pięciokilometrową. To tak, jakby potężny Misti wywrócił się do góry nogami.

Gołębie na Plaza de Armas w Arequipie

90

PLAZA DE ARMAS Wysokie palmy zamknął w cokoły wazonów Boski Ceramik i ustawił z pietyzmem na wielkiej szachownicy Plaza de Armas. Nad nimi szpiczasty Misti rozłożył poły swego wulkanicznego płaszcza i osłania z pietyzmem kolonialną katedrę. Spoza kutych balustrad piękne , czarne cholity przyglądają się rojom szarych swojskich gołębi, które drepczą jak wszędzie żebrząc o poczęstunek. Białe kamienne tufy milcząco odmierzają bieg wieków sto lat dwieście siedemset.

91

Jak wiele jeszcze zostało tego piękna dla mnie dla ciebie prześliczna Arequipo nim stary Misti westchnie?

Misti nad Arequipą

Misti – ogromny wulkan wys. 5700 m za miastem Arequipa w Andach cholita – dziewczyna rasy mieszanej –indiańsko- hiszpańskiej Tuf -biały kamień wulkaniczny używany w budownictwie

92

Plaza de Armas w Arequipie

93

GANG TAKSIARZY

Byłoby spokojnie. Grotołazi robią zakupy sprzętu i wyszukują transport, a ja mam czas nareszcie się rozejrzeć. Pogoda zrobiła się cieplejsza niż w Limie. Nie ma chmur, nie ma deszczu i nareszcie świeci słońce. Codzienne spacery po mieście i okolicy upewniają mnie, że trafiłam w niezwykłe miejsce. Po kontrastach Limy Arequipa wydaje się niezwykle schludna. Czyni to nie tylko biel murów. Ogólnie panuje większy porządek, ład budowlany, a sami mieszkańcy wydają się bardziej barwni. Ich poczucie, że są lepsi i przystojniejsi zaczyna mi się wydawać słuszne. Wieczorem na Plaza de Armas, tradycyjnie jak wszędzie, wykwitają stragany artesanias z pamiątkami, tkaninami, instrumentami indiańskimi, biżuterią ceramiczną i wykonaną z mosiądzu lub alpaki. Można się potargować, a nawet dokonać handlu wymiennego, za jakiś polski gadżet. Raz było mi wstyd, gdy nasza koleżanka, kupując malowaną tykwę, bez żenady wtryniła pewnej Indiance swoją niesprawną parasolkę automatyczną, a zrobiła to tak sprytnie, że kobieta nie zorientowała się, że ją oszukano. Mogłoby się wydawać , że to jest taka gra w przepychankę – czy umiesz sobie poradzić w trudnej sytuacji, gdy na czymś ci zależy, a nie ma na to ani

94

środków, ani możliwości. Ta gra może się nawet wydawać zabawna i niegroźna, ale bardzo wiele mówi nam o nas samych, jak niepostrzeżenie zaczynamy przekraczać przyjęte normy. Wielokrotnie okazywało się, że możliwość przetrwania daleko od domu czasem zależy od tego ile w nas pozostało czysto zwierzęcych instynktów. W trudnych sytuacjach, gdy zaczyna brakować pieniędzy - wszystkim nagle rosną pazury i ludzie stają się drapieżnikami. Sztuka polega tylko na tym kto w kim wyczuje słabszego i bezwzględnie to wykorzysta. Że zasada ta działa w obie strony przekonaliśmy się rychło.

Indianki z okolic Colca

95

Dzień przed wyprawą na wulkanicznego Misti chłopcy rozpuścili wieść, że w hotelu można coś kupić tanio od Polaków. Nie można było tego oficjalnie ogłaszać, więc podali wiadomości przez miejscowych taksówkarzy. Trzeba było jakoś zarobić sporo pieniędzy na kierowcę z gazikiem, który pojedzie założyć bazę na wulkanie.. Już po obiedzie na korytarzu pojawiali się jacyś ludzie, którzy kursowali w jedną stronę z pustymi rękami, po czym spiesznie pojedynczo opuszczali pokoje grotołazów, obładowani plecakami, ocieplaczami, kurtkami i tp. Alpiniści cały czas kierowali ruchem tych pielgrzymek, kilku prezentowało towary, kilkoro pilnowało płatności, kilkoro porządku, żeby nie powstał tłok…. Szmer kroków na korytarzach nie ustawał aż do północy. Bardzo przeszkadzało to pewnie innym gościom hotelu, ale także i nam samym, bo akcja wymknęła się spod kontroli. Kiedy pod osłoną ciemności ostatni gość opuszczał pokoje, zobaczyłam tylko przez okno mały pospieszny cień przemykający pod budynkiem. Już myślałam, że wreszcie położymy się spokojnie spać, kiedy nagły tumult na korytarzu poderwał nas wszystkich na równe nogi. Zdenerwowany Kazio i chłopcy pospiesznie zbierając swój „sklepik” i pakując bagaże na rano, odkryli

96

nagle, że brakuje pieniędzy. Ktoś nie zapłacił za dwa plecaki i kurtki i kombinezon narciarski. Zrozpaczeni alpiniści obwiniali się nawzajem o lenistwo, brak czujności i koleżeństwa, a koszty bezwzględnie rosły. Trzeba było jeszcze zapłacić hotelowi za depozyt bagażu za kilka kolejnych dni, kiedy pójdą w góry

Codzienny ruch na placu w Arequipie

97

. klasztor Jezusa w Arequipie

98

KAPLICA W AREQUIPIE Złotą ścianę ołtarza rozpiera hiszpańska pycha. Odwracam wzrok onieśmielona. Z kaplicy patrzy na mnie wielka blada postać ze wzrokiem gorącym od bólu i dłonią w błagalnym geście. Gdzie byłeś Jezu kiedy Czerwonoskórzy odcinali w Ayacucho palce swym braciom z miasta? Teraz ronisz woskowe łzy i kierujesz pytanie… do mnie ? obcej poganki ? Ja cudzoziemka nie umiem załatwiać trudnych spraw, które przyniosłeś ze sobą do tej przeklętej ziemi Per`u razem z białymi Gringos.

Ayacucho – stolica terrorystycznych działań w Andach słynnego „Świetlistego Szlaku „ – Sendero Luminoso

99

krużganki klasztoru w Arequipie

100

Plaza de Armas Arequipa

101

Z GÓRKI NA PAZURKI Trzy dni minęły szybko na zwiedzaniu katedry, starego klasztoru i zabytkowego kościoła pod wezwaniem Jezusa i innych zakamarków pięknego miasta, pełnego pamiątek. Nasi koledzy wrócili z wyprawy w stanie skrajnego wyczerpania. Najedli się niemało strachu przy schodzeniu z Misti. Zjedli całe zapasy żywności, byli osłabieni podejściem, bez tlenu, a kiedy zwijali obóz zaczęła się dopiero przygoda! Kilka osób wsiadło do gazika, wraz z bagażem, żeby go zwieźć z góry. Niestety w Andach brak ścieżek dla wspinaczy i tak , jak samochód wjeżdżał pod górę prosto po pochyłości zbocza, tak samo zjeżdżał na dół. Tyle tylko, że zapadał już zmrok i po wulkanicznym żużlu zaczęli lecieć w prawie trzykilometrową przepaść na ślepo, bo w samochodzie wysiadły światła. Kiedy kierowca próbował zapalić lampy, gasł silnik, kiedy uruchamiał silnik, gasły lampy. Wreszcie ktoś z jadących wyjął ostatnią czynną latarkę i świecąc przez okno niewielkim strumieniem w ziemię, próbował oswoić jazdę po omacku. Nie na wiele się to zdało. Pędzili przed siebie nie widząc terenu biorąc kierunek na odległe światła miasta. Niektórzy odmawiali już ostatnią modlitwę, nie licząc na żaden ratunek. Na szczęście udało się wylądować u podnóża góry i z bijącym sercem poczekać na kolegów jadących za nimi.

102

Budowle z białego tufu wulkanicznego w Arequipie

103

Po tej przygodzie potrzeba było jeszcze jednego dnia zwłoki na regenerację sił. Podziwiałam naszych grotołazów – alpinistów, że ważyli się na takie ryzyko. Mieli wprawdzie inne plany. Chcieli się udać w teren Ayacucho, penetrować tamtejsze głębokie jaskinie. Jednakże sytuacja polityczna w Peru była zbyt napięta i nasz ambasador absolutnie nie zgodził się na ryzyko takiej wyprawy. Tak naprawdę nie bardzo wiedzieliśmy co naprawdę mogło grozić naszym kolegom ze strony ludzi, a nie przyrody. Każdy grotołaz jest oczywiście przygotowany psychicznie na zawał skalny, na gwałtowny nurt podziemnej rzeki, w której można się utopić, na uwięźnięcie w szczelinie. Nikt z nas nie wiedział jeszcze o niedawnej masakrze „obcych” w tych posępnych górach. Konsul namawiał nas by pozostawić w ambasadzie oryginały naszych paszportów, ale nikt nie wziął sobie tego do serca. Właśnie przez tę niesubordynację niebawem Kazio wpakował się w tarapaty. Alpiniści byli zobowiązani wobec własnego klubu, który uczestniczył oficjalnie w organizacji ich wyprawy. Musieli osiągnąć jakiś wynik sportowy, a skoro nie wolno nam było jechać do Ayacucho, konieczne było stworzenie programu zastępczego. Stąd pomysł wchodzenia na Misti, a późniejszej wyprawy na Machu Picchu pieszo z okolic Cuzco.

104

poranek w Arequipie

105

GDZIE SĄ DOLARY ? Od rana ruch w hotelu. Opuszczamy pokoje, sprawdzamy wszystkie zakamarki, czy nie zostało w kącie coś z rzeczy niezbędnych w dalszej podróży. Nauczeni wczorajszą kradzieżą kilku przedmiotów Kazio rozstawia posterunki. Na dole przy wyjściu z budynku, w recepcji, na korytarzu pierwszego piętra. Dodatkowych dwóch ludzi systematycznie zamyka pokoje na klucz, ostatni raz przepatrując kąty. Pozostali znoszą po kolei bagaże przed hotel i zostają na posterunku przypilnować dobytku. Kazio odbiera furę kluczy od pokojów. Zostawia sobie tylko czarną dyplomatkę, w której trzyma trzy paszporty- swój, syna i dziewczyny, której zagubiono bagaż na początku podróży. W tej samej dyplomatce znajduje się cała rodzinna kasa Kazia. Pozostałe pieniądze alpinistów spoczywają pod opieką Zbyszka, schowane głęboko pod kurtką. Zbyszek nigdzie nie porusza się sam. Zawsze ma obstawę dwóch kolegów. Każdy odpowiada za każdego i wszyscy podejmują decyzję jednomyślnie. Organizacja świetna ! Nasza grupka indywidualistów tradycyjnie dba sama o swoje interesy. Odstawiamy bagaże na wspólną kupkę i sami oddajemy własne klucze. Jestem na dole, przy recepcji. Kazio właśnie stanął przy blacie i kładzie klucze przed uprzejmą Kreolką. Dyplomatkę, które mu przeszkadza stawia pomiędzy własnymi piętami tuż przy kontuarze. Upewnia się

106

czy wszyscy już zeszli odwracając głowę do kogoś z grupy. Otwierają się drzwi i nieduży człowieczek, wyglądający na kuriera wchodzi do hotelu. Podchodzi do recepcji, zamienia kilka słów i oddala się w głąb korytarza. Nie mija kwadrans, gdy znowu pospiesznie przechodzi obok recepcji, z daleka pozdrawia urzędniczkę i opuszcza hotel. Chwila rozproszenia przerywa na moment liczenie kluczy i odbieranie rachunku. Kaziu sięga po bagaż, żeby zapłacić za hotel i nagle zbladł i zaklął siarczyście. - Dziewczyny ! woła do nas. Nie widziałyście tu nikogo ? Stoję bardzo blisko u wylotu schodów i wydawałoby się, że dokładnie widzę wszystko, co dzieje się w wejściowym holiku. Poniżej stoi Basia z papierosem i także wszystko ma w polu widzenia, a jednak…. - No, chyba sam widziałeś – odpowiadam - Tylko ten mały Cholo wchodził tutaj, ale już wyszedł. To jest niemożliwe, żeby nikt z nas nic nie zauważył. - Gdzie są chłopaki ? Dlaczego u Diabła nikogo tu nie ma? Gdzie jest Zbyszek? – dopytywał się nerwowo szef wyprawy. - No to mamy pasztet ! Tam było tysiąc dolarów i trzy paszporty. Cholera! Trzeba dzwonić do Limy, do konsula. ! – zdenerwowanie Kazia osiąga zenit. - Zbyszek dawaj pieniądze, trzeba zapłacić za hotel ! – rzucił wściekle. Ludzie z wyprawy tracą rezon, zaczynają się

107

pokątne szepty i pytania : - Jak to możliwe, że ten sam Kazio, który przestrzegał wszystkich przed niefrasobliwością, od nich wymagał czujności – sam okazał się naiwnie nieodpowiedzialny? Jak teraz wylegitymuje się przed guardią, jeśli zajdzie taka potrzeba i jak wróci do Polski bez dokumentów (? ), a do konsulatu jest kilka tysięcy kilometrów. Zadzwonić do Limy można tylko z poczty, a plan jest zupełnie inny, spieszymy się na pociąg. Robi się koszmar.

108

POCIĄGIEM PRZEZ ANDY W poczuciu kompletnej klęski odjeżdżamy z Arequipy. Czeka nas bardzo długa droga przez pustynię. Wybieramy tańszy wagon drugiej klasy. Na razie rozsiadamy się wygodnie w wagonie podobnym do naszych dalekobieżnych, bezprzedziałowych. Jesteśmy otoczeni swoimi bagażami, które stoją poupychane między siedzeniami i podwiązane do drabinek nad głową mocnym sznurkiem. Nie chcemy niczego chować pod ławki w obawie, że na trasie bagaż potajemnie wyparuje. Jest lekko ciasno, ale jeszcze mamy dostęp do pobliskiej toalety. Niestety nie na długo. Chcę rozprostować nogi i zrobić niepostrzeżenie zdjęcie współpasażerom pociągu. Ledwo mogę się obrócić, bo nogi więzną miedzy plecakami. Robię zdjęcie jakiemuś dziecku i nagle spostrzegam, ze dwa sektory za nami siedzi, a właściwie podsypia ze zmęczenia znajoma z Limy Pilar. Po drodze wsiadają Indianki z dziećmi i ogromną ilością koszyków obwiązanych szmatą i tobołków zawiązanych w wielkie chusty - manty. Sadowią się między ławkami, na ziemi. Kosze wpychają pod ławki i we wszelkie możliwe wolne luki. Powoli zablokowuje się dostęp do ubikacji, którą szczelnie przytrzaskuje fura bagaży. Co jakieś sto kilometrów wchodzą pociągowi handlarze z dzbankiem chichy, albo soku z

109

pomarańczy, czasem niosą jakieś inne „smakołyki” własnej roboty, albo owoce, które oferują podróżnym. Podają nawet usłużnie swój własny kubek, ten sam każdemu. Brrr… Pod żadnym pozorem nikt z nas nie napiłby się takiego napoju, ani nie zjadł niemytych owoców. Ale przypomniało mi to – wodę „ gruźliczankę „ z saturatorów na naszych polskich ulicach w latach 70-tych. Na szczęście mamy jakieś swoje maleńkie przegryzki i odrobinę picia w bidonach, przygotowanych na drogę. W składzie pociągu jest wagon bufet. Kosztuje jednak dosyć drogo. Pracuje tam dwóch kelnerów i kucharz, który podaje na wykupione stoliki obiad z wielkich termosów. Wiedząc, że w pozostałych wagonach jadą biali turyści i Brazylijczycy szef bufetu wysyła kelnera na rekonesans, czy ktoś nie zechce zamówić jedzenia lub picia. Kelner przedziera się przez zatłoczone przez Indian przejścia między siedziskami i zbiera zamówienie. Jest na tyle późno, że przydałoby się coś konkretnego przegryźć. Zamawiamy więc normalny obiad dla paru osób w naszym sektorze i staramy się przygotować w miarę równy grunt na kolanach. Nie bardzo się to udaje, bo przy naciśnięciu nożem kawałka kotleta o mały włos nie wywaliłam całego talerza na nasze spodnie i bluzy. W końcu dało się jednak zjeść w tych partyzanckich warunkach, ale

110

smak posiłku zakłóciła mi świadomość, że podsypiający w kucki obok Indianie z nosem na wysokości moich kolan patrzą tępym wzrokiem w środek talerza, w którym powoli zostawały tylko kości i ochłapy. Ktoś z miejscowych mówił mi, że ich dzienne racje nie przekraczają trzystu kalorii. Dla nas to jest śmierć głodowa. Droga się dłuży. Przydałoby się rozprostować nogi. Niektórzy chcieliby skorzystać z ubikacji, ale nie można się do niej dostać. Wreszcie stajemy na niby stacji w szczerym polu. Dookoła piach i żwir. Gdzieś w oddali sterczy długa szyja lamy na tle trzech chat ledwie widocznych z tła. To oznacza, że w pobliżu żyją jacyś ludzie. Przez okno obserwuję nieoczekiwany widok. Kilku ludzi wysiadło z pociągu i stając plecami do nas puszczają fontanny moczu przed siebie. Nasi koledzy nieco skonsternowani postanowili zrobić to samo. Za to nasze kobiety zaczęły popatrywać na siebie, bo też miały ochotę na siusiu, ale jak to zrobić przy ludziach? A toaleta zastawiona. Indianki bardzo prosto przysiadały w swoich wielu krótkich spódnicach z bayety tuż obok ściany wagonu i nawet trudno było domyślić się co robią. Gorzej było z nami. Cały czas wędrujemy w spodniach i niełatwo je zdjąć niezauważenie. Wreszcie wpadłyśmy na pomysł, żeby zrobić to sprytnie, jak na plaży - tuż pod kołami pociągu, z którego przez otwarte okna wyglądają podróżni.

111

Osłaniając się nawzajem parawanem z kurtek, wespół po trzy - cztery osoby jakoś udało się zaradzić problemowi. Postój okazał się dosyć długi, choć nie było tu nawet stacji, tylko kilka długich metalowych słupów wbitych w ziemię. Czasu było na tyle dużo, żeby dostrzec kilka skulonych psów, niedużych, myszkujących pod pociągiem i szczerzących kły. Podbiegały do wagonu bufetu a stamtąd ktoś rzucał im kości i inne resztki. Nasrożona sierść, warczenie i szybka ucieczka na odległość kilkudziesięciu metrów od pociągu z łupem w zębach zdradzała wyraźnie, że były kompletnie dzikie, niczyje. Postanowiłam także zgarnąć resztki z obiadu i wyrzucić psom na zewnątrz, przez okno. Przykro było patrzeć na ich zachowanie. Były bardzo głodne, ale straszliwie nieufne. Każdy z nich zdobywał łupy na wyścigi ze swymi pobratymcami, czasem jeżyły się na siebie i pozwalały odebrać sobie łup przez najsilniejszego współplemieńca. Tutejsi ludzie w ogóle nie zwracali na nie uwagi , jedynie turyści litowali się nad podskubanymi bestiami. Wtedy przypomniała mi się historia, którą opowiadał Kazio. opowieść Kazia: Przy poprzedniej bytności w Andach zapuścili się grupą nad jakieś jeziorko polodowcowe. Trzeba je było obejść dookoła ścieżynką wśród szuwarów.

112

Wokół nie było żywej duszy. Kaziowi zaplątała się sznurówka i postanowił ja mocniej zawiązać. Dźwigał plecak na grzbiecie i nie było mu wygodnie, więc trwało to sporą chwilę , by dystans między nim i grupą zwiększył się na tyle, że zobaczył kolegów już po przeciwnej stronie wody. Nagle zza trzcin wynurzył się pies, a za nim cała wataha. Mimo niepozornego wzrostu kundle agresywnie warczały i wyraźnie rozpoczęły polowanie na ofiarę. Nie było dokąd uciekać. Za plecami została tylko cienka linia brzegu z niewiadomą głębią jeziora . Z plecakiem wpaść do lodowatej wody, to murowane utonięcie, a uciekać brzegiem się nie da, bo psy obstawiły go ze wszystkich stron , jak wilki. Wtedy zrozumiał dlaczego Indianie stawiają w całych Andach, na pustkowiu niewielkie mury z polnych otoczaków zwane corrales. Są to obronne basteje dla ludzi, którzy muszą się bronić przed dzikimi psami. Kamienie leżą luźno, jeden na drugim, i stanowią nie tylko osłonę, ale i pociski, którymi należy trafić przewodnika stada. Jeśli się go skutecznie odstraszy, stado rezygnuje z polowania. Indianie noszą ze sobą sprytne urządzenie popularne także u hiszpańskich pasterzy owiec ondo ( hondo), utkany z wełny alpaki, który składa się na pół i w nieco poszerzone miejsce złożenia wkłada się kamień. Kręci się potem nad głową taką maczugą i puszcza jeden koniec. Kamień zostaje wyrzucony na znaczna odległość i dotkliwie rani, a nawet zabija intruza. Owce o długim runie zapędza się

113

w ten sposób do stada, ale trafiwszy w głowę zwierzęcia, czy człowieka odpowiednio dużym kamieniem, można go uśmiercić na miejscu. Niestety Kazio nie miał szansy. Nie było w pobliżu corralu, ani nie posiadał krótkiego sznura. Mógł tylko liczyć na drobne kamyki znalezione pod nogami i siłę wyrzutu własnych ramion. Jedyne, co mu pozostało, to głośno wzywać ratunku. Na szczęście koledzy usłyszeli wołanie, zostawili bagaże i rzucili się w drogę powrotną.na pomoc. Z wielkim wrzaskiem wypadli zza zakrętu na watahę psów, machając rekami i ciskając czym się dało, aż psy ze strachu wycofały się. Wracajmy jednak do naszej podróży. Korzystając z postoju przebiegł się po wagonach kelner i pozabierał brudne naczynia po obiedzie. Nareszcie ruszamy w dalszą pustynną pustkę przed siebie, z dala od zagrożeń puny. W wagonie nastąpiło jakieś małe przetasowanie pasażerów i zrobiło się nieco luźniej. Jedziemy już ze dwie godziny, gdy nagły zgrzyt i łomot podrywa mnie z miejsca. Nasz wagon nadal toczy się za lokomotywą, ale w głębi korytarza ujrzałam nagle w szybie drzwi czyste niebo. Zerwałam się z miejsca i pobiegłam na tył wagonu. Zobaczyłam znikający z oczu wagon bufetu, który zwalniając hamował w środku puny i robił się coraz mniejszy.

114

Zaczęłam gorączkowo myśleć, że przecież już do nocy nie napijemy się niczego, ani nie zjemy, bo tutejszy „Wars” odjechał, ale zaraz przyszła myśl, że trzeba poszukać konduktora, albo jakoś zawiadomić maszynistę, że ludzie zostali na pastwę losu w szczerym polu,. Tymczasem konduktora nie było. Pewnie także został w którymś z tamtych dwóch wagonów z naszego nielicznego składu. Zrobiliśmy raban, nasi koledzy sforsowali przednie drzwi i próbowali dostać się do lokomotywy. Niestety nie był to plan filmowy westernu, tylko realna jazda, w trakcie której nikt nie potrafił zdobywać pociągu w biegu. Wreszcie ktoś zadecydował, że trzeba użyć hamulca bezpieczeństwa. Za chwilę pociąg zgrzytnął i stanął. Zjawił się kierowca pociągu z niepokojem w oczach. I zapytaniem : - Co jest? Kto to zrobił? Na wyścigi przekrzykiwaliśmy się, że zgubiliśmy resztę pociągu, aż wreszcie zaskoczył o co chodzi. Kazał spokojnie zostać w wagonie, pozamykać drzwi i wrócił do lokomotywy. Za chwilę zaczęliśmy się cofać powoli. Ujechaliśmy spory kawał drogi, kiedy zza horyzontu zaczął wynurzać się maleńki punkcik, który rósł w oczach. Usłyszeliśmy mocne stuknięcie zderzaka. Dobiliśmy do składu i wtedy wysypali się z wagonów pozostali kolejarze i kelnerzy gestykulując i przekrzykując się nawzajem. Wspólnym wysiłkiem podłączyli wszystkie elementy mocowania i za chwilę ponownie ruszyliśmy w siną dal.

115

Już jakiś czas jedziemy spokojnie przed siebie. Droga się dłuży, ale dzień jeszcze się nie skończył. Siedzimy stłoczeni dosyć niewygodnie wśród wielkich plecaków. Drętwieją już nogi, nie kleją się rozmowy, dopada nas ogólny stan znużenia… Nagle znów głośny zgrzyt, uderzenie łańcucha w wagon i sytuacja się powtarza. Mkniemy sami z lokomotywą do przodu i ponownie żegnamy resztę pociągu pozostającego w polu. Cała sytuacja powtarza się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Znowu wracamy, żeby przyłączyć resztę składu. Dziwne tylko, że zamiast kolejnej próby podłączenia haków nadal posuwamy się z powrotem. Trwa to dłuższy czas, aż zatrzymujemy się na stacyjce o niewielkich zabudowaniach. Tutaj dochodzi do wymiany upartego wagonu, którego zaczep już się wyrobił i wymaga naprawy. Dzięki tym wielu zdarzeniom nasza droga do Puno robi się nieskończenie długa. Pewnie zajedziemy na miejsce dopiero późną nocą.

116

W PUNO Puno rozbiegło się wśród gór, poukładane z klocków – niskie, rozległe, ni to miasto, ni to wieś, liczące prawie milion mieszkańców. Wzdłuż wyboistej bitej drogi rozłożyło się – po lewej stronie jeziora, a po prawej zawisły na stokach gór, jak gniazda jaskółek rozległe dzielnice biedy „bariades”. Strome schody wiodą do góry w zakamarki ludzkiego nieszczęścia. Ich środkiem płynie samoczynnie wyżłobiona rynna nieczystości odprowadzająca ścieki , wprost do jeziora. Nadbrzeżne ulice pocięte rynnami rynsztoków

117

samoczynnie żłobiących teren wymagają niemałych umiejętności i sprawności., aby je pokonać. Domy stojące tutaj po obu stronach ulicy odbiegają mocno od naszych wyobrażeń o mieszkalnych willach europejskich. Zbudowane z adobonu - cegieł mułowych mieszanych z trzciną i suszonych na słońcu, nie malowane nie posiadają ogrodów ani piwnic. Budowane są często na raty – najpierw parter, potem na sterczących pionowo ze ścian prętach stalowych za kilka lat można będzie dobudować piętro i zadaszyć papą, a na ukończonym dachu zbiera się zapasy i klamoty domowe – miski, wiadra, ciuchy. Na sznurkach suszy się tam bieliznę. Dach pełni rolę zarówno piwnicy jak i podwórka. Patrząc zaś na miasto mam wrażenie nieustającego rozbabranego placu budowy! Bliżej centrum domy są bardziej wykończone, choć mało urodziwe. Wokół nich pojawiają się ciągi ulic z wydzieloną bitą jezdnią i chodnikami z dużych cementowych płyt. Na szerokich placach i wzdłuż głównych arterii, na kocach lub derkach, rozkładają swe kramy i stosy towarów miejscowi Indianie. Zaradni Metysi rozstawiają pod chmurką przenośne punkty usługowe, do których przez pyliste ulice ryksze rowerowe dowożą klientów. Odwiedzają tu fryzjera za parawanami prześcieradeł, ostrzą noże u machera ze szlifierką, piją sok pomarańczowy przy stoliku z prostym domowym mikserem lub kupują u Indianki

118

siedzącej w kucki, górę mandaryn, których skórka puchnie od nasycenia słońcem. Na obrzeżu placu mercado- targowiska, czy handlowej ulicy rozkłada się contrabanda – bazar towarów z przemytu z całej Ameryki. Królują tu proste sprzęty elektroniczne, sprzęt kuchenny, chińskie podkoszulki, narzędzia itp. oraz artesanias - odzież etniczna i wyroby sztuki ludowej, taka tutejsza „Cepelia”. Okazały niski dworzec rozsiadł się w samym sercu miasta. Za dnia zamknięty na głucho. Teren w jego cieniu służy jako plac posiedzeń, drobnego handelku , ale przede wszystkim miejsce ustawicznego oczekiwania na pociąg, który przyjeżdża tu tylko raz dziennie. Indianie siedzą na tobołkach, albo w kucki i zabijają czas. Wraz z pociągiem przybywają nowi klienci, których trzeba zaskoczyć i koniecznie coś im sprzedać, albo… niektórym coś ukraść. Na derkach i kocykach piętrzą się stosy limonek, pomarańcz, mandarynek, granatów, kokosów, grapefruitów, mango i ananasów. Bogactwo ziemniaków i bananów o nieprawopodobnych kolorach i smakach. Biedne Indianki Uros i Aymara handlują rybami z jeziora i serem owczym, a wszystko urąga higienie - ryby zarażone tasiemcem, ser z domieszkami brudu z chaty pełnej tarantul.

119

Gdy gwizd lokomotywy zapowiada przybycie pociągu – otwierają się bramy dworca – do miasta i na perony. Wtedy Indianie podrywają się z miejsca, i obsiadają tory wzdłuż peronów, a gdy nadjeżdża pociąg łapią swoje towary i biegną wzdłuż wagonów. Wołaniem zachwalają wyroby, wykrzykują ceny, wrzucają artykuły przez okna i biegnąc za zwalniającym pociągiem, targują się z turystami. Towary wędrują wzdłuż wagonów z rąk do rąk, aż ktoś się zdecyduje i kupi pamiątkę, wyrzucając drobne monety przez okno, albo zwróci niechcianą rzecz właścicielce. Zaskoczeni turyści niechętnie nastawieni do takiego procederu, dają sobie czasem coś wcisnąć dla świętego spokoju. Na ogół tego nie żałują, bo czasu na targowanie się jest niewiele, gdy mała sylwetka Indianki biegnie wzdłuż wagonu. Prawie zawsze uda się nabyć coś naprawdę okazyjnie. Raczej się nie zdarza, żeby biały turysta nie zapłacił, ale jeśliby tak się stało …na pewno go znajdą i pociągną za kieszeń. Dobrze potrafią zapamiętać obcy tutaj typ urody. Któregoś dnia Opowiadał mi kolega z grupy, jak dopadł go Indianin, któremu sprzedał swój pozłacany rosyjski zegarek.

120

Bariades w Puno

121

Kolejna opowieść Kazia Minął rok od jego pobytu w Puno, ale ledwie zjawił się na mercado, ktoś pobiegł za nim krzycząc z daleka: : - Seńor, Seńor !!! - Czego chcesz ode mnie - zapytał. - Oj nie gadaj Seńor, że mnie nie pamiętasz. Kupiłem od ciebie zegarek, taki złoty, o ten ! Tu wygmerał z kieszeni rzeczywiście rosyjski zegarek. Kolega zgłupiał i zagadnął - a co nie podoba ci się już? Taki ładny zegarek ! Przecież sam go chciałeś, tak ci się podobał, że o mało go ze mnie nie zdarłeś ! - Dobra, dobra Seńor, chciałem, ale on się zepsuł. - Oddawaj moje pieniądze, bo jak nie, to zawołam guardię civil. - Dobrze, już dobrze kolego, ale ja nawet nie pamiętam ile mi zapłaciłeś ! - Jak to ! Całe pięćdziesiąt inti ! Oddawaj Seńor, bo cię stąd nie puszczę! Co było robić kolega z niechęcią wyskrobał z „gaciownika” – ukrytego na brzuchu pięćdziesiąt inti i oddał, dostając w zamian swój stary i już zepsuty zegarek. Jedno go tylko gnębiło, jak ten mały cholo poznał go w mieście ? Pewnie go zobaczył gdzieś na ulicy, zasadził się, wypatrzył dokąd się udaje zazwyczaj, gdzie najpewniej można go spotkać i dopaść osobiście, bez obstawy kolegów, a następnego dnia triumfalnie rozegrał swoją partię, czekając w pobliżu mercado.

122

- To nie do wiary - mówił kolega, żeby prawie po roku mnie poznał, przecież tylu tutaj turystów ! - Ale zapomniałeś bracie – odezwałam się, że biała brodata gęba dla Metysa czy Indianina jest tak inna, że musi ją zauważyć w tłumie swoich, a poza tym jest przekonany żeś go oszukał. * * * Na razie jednak dopiero zmierzamy do Puno.

Łódka uwiązana do toru kolejowego

123

TITICACA Przybywamy nocą po długiej podróży z Arequipy. Nieco ryzykowna wyprawa, bo nikt nie gwarantuje nam, że dojedziemy na pewno na miejsce koleją. Wiosenne roztopy i powódź przepełniły jezioro i zalały ogromne połacie milionowego „miasteczka” Puno. Zalały tory, które prowadziły brzegiem jeziora do jedynego dworca kolejowego w tej głuszy. Dobrze, że nasyp bitej drogi między górami umożliwia dalszy transport samochodowy aż z Limy do Cusco i dalej do Amazonii. Na paręsetkilometrowym pustkowiu pociąg chodzi tylko jeden raz dziennie. Z niedalekiej Juliaca można się tu nie dostać, ale jeśli tory nie wytrzymają podtopienia od wielu miesięcy? Wtedy zostaje autobus, albo droga piesza. Port miejski, skąd pływają statki i motorówki do Boliwii na drugą stronę Titicaca musiał się przenieść na drugi brzeg miasta. Wszystkiemu winien znowu El Ninio, prąd morski Pacyfiku , który robi spustoszenia i zmienia klimat tej części kontynentu. Gdy w drodze do Puno pociąg zbliżył się do małej pustynnej stacji Pension zaczęły się przygody. Nagle zgasło światło w wagonie i zapadła kompletna ciemność. Po kilkunastu minutach zapaliło się znów, a wtedy obok mojej grupy spostrzegłam zupełnie nowe twarze, których tu nie było wcześniej.

124

Nad Titikaką

Nadbrzeżne Puno

125

Przywykłam już od kilkunastu godzin jazdy do obecności indiańskich matek z dziećmi i znudzonych śpiących niemal na stojąco Indios, dlatego łatwo było się zorientować, że coś się zmieniło pod osłoną zmroku. Nowi przybysze wydali się tak nieoczekiwani i liczyć własne bagaże. Przerwało nam kolejne zagaśnięcie światła w pociągu. Nie zapaliło się już do końca podróży. O spaniu nie było mowy. Powyjmowaliśmy wszystkie latarki z plecaków i regularnie oświetlaliśmy nasze miejsca i bagaże. W drzwiach pomostu stał mały gruby „jefe” w sombrero na głowie i był wyraźnie niezadowolony. Nocny nalot na pociąg - bez łupów – to było nie do wybaczenia! Przygoda się zaczęła dość nagle i trudno było zgadnąć co nas jeszcze czeka. Wtem przybiegł konduktor z wiadomością ,że zbliżamy się do Juliaca i że to koniec trasy ( ? )... Po długim postoju, w czasie którego próbowaliśmy się dowiedzieć co dalej, skoro zapada noc – dostaliśmy odpowiedź, że pociąg spróbuje przedrzeć się do Puno. Wciąż nie wiedzieliśmy dlaczego właściwie nie możemy tam dojechać, może terroryści zaatakowali miasto (? ) … Konduktor kazał pozamykać drzwi i pociąg widmo ruszył w noc przed siebie. Dość dziwnie było w tej ciszy pełnej niepewności. Po jakimś czasie z dalekiej otchłani nocy zaczął

126

trafiać do uszu dziwny szum towarzyszący stukotowi kół. W pewnej chwili nastąpił huk, który poderwał wszystkich do okien. Zaledwie jedno okno poddało się nerwowym usiłowaniom. Wtedy widok na zewnątrz wprawił mnie w osłupienie. Pociąg pruł wody jeziora rozbryzgując kaskady wody, a przed nami majaczyła w mroku biała sylwetka sporej motorowej łodzi, która jak gdyby nigdy nic, odpływała od toru na długiej cumie przywiązanej do szyny. Wrażenie było tak niezwykłe, że już następnego dnia po śniadaniu namówiłam Barbarę na spacer do starego portu, bo z tamtego kierunku przybyliśmy wczoraj. Idąc wzdłuż brzegu po ubitej kołowej drodze, którą gęsto sunęły ogromne ciężarówki z całego kraju , ujrzałam niesamowity obrazek. Do toru , którego dwie lśniące linie błyszczały tuż pod skórą tafli jeziora przycumowano zgrabną małą łódź, która nawet nie nosiła śladów nocnej kolizji z lokomotywą. Po prostu była sobie i miała się dobrze. Robiąc jej zdjęcie omal nie wpadłam w objęcia miejscowej dużej futerkowej świni, która kolorem nie odróżniała się od żółtawo-szarego podłoża. Leżała sobie spokojnie w grajdole i spała., wielka, szorstkowłosa o długiej szczecinie jak u naszych dzików - tylko w tym, jakże nieprawdopodobnym kolorze! Była nie wiadomo czyja, bo obok stało parę podtopionych i dawno opuszczonych chałup z kamienia, przykrytych resztkami strzechy przytrzymanej płytami łupku.

127

Jezioro Titicaca wyglądało jak bezkresne lazurowe morze ciągnące się koło stu kilometrów z rzadka porastając długą na kilka metrów trzciną totora, która kryje się na dużych głębokościach, nieledwie około metra wystając ponad wodę. Nawet z brzegu było widać jak na niewielkich łódkach uwijają się zbieracze trzciny i układają wyłowione źdźbła równiutko wzdłuż łodzi czerpiąc je długim drewnianym dwuzębnym narzędziem jak monstrualnym widelcem. Pracowici Indios z plemienia Uros wygnani niegdyś przez Aymara z terenu wokół jeziora nie mieli dokąd uciekać, zamieszkali więc na wodzie. Parę kilometrów od brzegu rozrzucili kilka niezwykłych wysp ze słomy. Totora wysuszona na słońcu, napowietrzona i twarda utrzymuje się długo na wodzie. Gruba warstwa trzciny nie tonie, tylko tworzy duży powietrzny materac i zanim zbutwieje, długo służy za grunt pod nogami. Chodzi się po niej suchą stopą, na niej się śpi, buduje słomiane szałasy i ogrodzenia ze snopków powiązanych razem. Istnym kuriozum była dla mnie chata służąca za kościół z girlandami papierowych ilustracji świętych i Chrystusa.. Najdziwniejsze jest to, że dno jeziora jest naprawdę odległe, bo osiąga nawet sto metrów głębokości.

128

Najwspanialszym dziełem Urosów są jednak łodzie totora kunsztownie plecione ze słomy przez mężczyzn. Wyglądają jak nadmuchane pontony. Kształt mają nawet podobny : gruby wał burty na brzegu i płytki materac pośrodku. Na łodzi może się zmieścić nawet pięć osób z wioślarzem, który długim kijem odpycha się od wody. Siadamy wszyscy okrakiem jak na krokodylu, moczymy w wodzie buty i ręce. Jest fantastycznie! Wyspy są spore do kilkuset metrów. Na każdej z nich stoją słomiane domy, zagrody i łodzie – po kilka. Jest plac do zabaw i pracy. Na innych wysepkach mieszkają świnki żując tę samą trzcinę, na której się wylegują. Nic im tu nie zagraża, nie mają dokąd uciec, nikt ich stąd nie wykradnie, chyba, że się potopią.. Kiedy poducha wyspy zaczyna się zapadać powoli w wodę, pora na prace naprawcze, wtedy znów łowi się trzcinę, suszy na słońcu i buduje nowy pokład do życia. Jak w tych warunkach można przetrwać? A jednak żyje tu kilkadziesiąt osób. Kobiety siedzą, szyją kilimy z futra, malują garnki i drobne ozdoby z gliny, handlują z turystami, gotują ryby z jeziora na paleniskach z kamieni. Muszą niezmiernie uważać, by nie zapalić podłoża. Dziwne wody jeziora stały się dla nich domem. Doprawdy zaradność ludzka i wyobraźnia nie ma granic!

129

Ale na Uros trzeba być ostrożnym. Jeden z naszych kolegów zapędził się z ciekawości za ogrodzenie jednej ze słomianych chałup i nagle… - Chlup ! – noga wpadła mu na pół metra w dół. Przeraził się nie na żarty, tym bardziej, że nie było się czego złapać, podłoga wraz z płotem i ścianą chałupy zagłębiła się sprężyście wraz z ciałem kolegi. Że nie wciągnął całej wyspy do wody, zawdzięczał tylko jej dużej powierzchni. W końcu osiemdziesiąt parę kilo Europejczyka mogło się omsknąć jak nic w odmęty jeziora. Uratowało go to, że się przewrócił i leżąc podczołgał się w głąb wyspy. W sztuce i stroju Urosi powtarzają wzory z Puno wzięte od znienawidzonych Amara i Keczua. Robią to od wieków i próbują sprostać otaczającej ich cywilizacji, a tej najnowszej dopiero się uczą, ale z dobrym skutkiem. Potrafią z niej czerpać małe korzyści, by życie stało się prostsze. Na zakupy do Puno jeżdżą już motorówką z turystami wracającymi do miasta. Może niedługo przestaną wyplatać łodzie totora, skoro co pół godziny kursują do portu stateczki? Jezioro, które jednym stało się domem, dla innych jest monstrualnym ściekiem. Ludzie z miasta nie jedzą ryb z Titicaca zarażonych tasiemcem. Całe milionowe, ale biedne Puno otulają jeszcze biedniejsze slumsy bariades, z których wszelkie nieczystości spływają prosto do zbiornika.

130

Przybrzeżne ulice trudno jest przejść suchą nogą, pełne są kałuż i smrodliwych strumyków podążających ku jezioru. A przecież nie jest to jedyna metropolia nad tą wodą. Po drugiej boliwijskiej stronie leży jeszcze większe La Paz wielomilionowa stolicą sąsiedniego kraju - Boliwii, z odwiedzanym tłumnie przez turystów starożytnym kompleksem Teotihuacan. Nagle pomyślałam sobie - Piękne niebieskie jezioro jak długo potrafisz sprostać potrzebom nie wykształconych mieszkańców, którzy każdego dnia dokonują na tobie zamachu, nieświadomi jak wiele zawdzięczają twojej obecności w tych strasznych kilkutysięcznych górach?

Zimne pierogi w Puno

131

PIEROGI w PUNO Ziąb i zgrzytanie zębów. Nocą temperatura spadła pewnie poniżej zera, a w dzień jest niewiele cieplej 7 do 13 stopni. Wszystko zależy od tego czy Inti - Słońce będzie łaskawie przyświecać. Zdarza mi się to po raz drugi w życiu. Kiedyś marzłam tak i mokłam na Łysej Górze, w potwornej burzy – ryczącej i trzaskającej piorunami, jak w kocioł czarownic, aż ze strachu zgrzytały mi zęby. Podobnie tutaj trzęsło mnie i nie mogłam zapanować nad własną szczęką z niedostatku ciepła. Wyciągam z plecaka wszystkie możliwe tkaniny: koce, śpiwór, prześcieradła, sukienki. Okrywam się tą górą ciuchów. W hotelu brak ogrzewania, brak ciepłej wody w kranach, a same krany są nazbyt małe i archaiczne nad niewielką umywalką, by można się było umyć. Nie ma się czym zagrzać. Jedyne ciepło na jedną małą chwilę, to herbata zaparzana własną grzałką podróżną, przywiezioną z Polski. Dobrze, że jeszcze działa i że wtyczka pasuje do gniazdka. Niestety ciepły napój wystarcza tylko na chwilę, bo nawet ciepłe jedzenie wymarza tutaj po drodze do stołu. Wczoraj Edek – miejscowy kowboj z Polski zarządził pierogi ruskie. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, zważywszy, że mąka nie pszenna, ser nie krowi, lecz owczy. W dodatku higiena stoisk na targowisku – także odbiega od normy. Żeby nie nabyć jakiejś „febry „ Veronica - żona

132

Edka podjęła się kupić własnoręcznie paczkę sera. Gotował mąż koleżanki – jedyny prawdziwy kucharz, wśród naszych leniwych dam o dłoniach nieskorych do kucharzenia. Pierogi zgrabne dorodne udały się znakomicie. Polane nawet prawdziwymi skwarkami z jakiejś podobnej do bekonu „padliny” ścięły się z zimna w drodze z kuchni do sali - czyli living roomu. Smaczny, ale zimny obiad, spożywaliśmy w kurtkach, potem wiedliśmy długie rozmowy na kanapie zacierając z zimna palce. Veronica opowiadała o swoich studiach w Polsce i o tym jak poznała Edka. Widać było, że wyraźnie przesiąkła lewicującymi poglądami Polski lat 70-tych i emancypacją polską. Tomik wierszy, który podarowała mi ujawnił jej rewolucyjne spojrzenie na świat. Zimno jak diabli ! Okazuje się ,że codzienne oglądanie telewizji w kurtce nie jest tu niczym niezwykłym. - Jak Oni to robią, że nie chorują na gardło, nie łapią anginy, czy grypy?- zachodziłam w głowę. Wszędzie straszą otwarte drzwi na zewnątrz, na patio lub taras, na balkon, albo prosto na ulicę. Pootwierane drzwi, to zmora tutejszych kafejek, do których usiłujemy udać się rano na śniadanie w nadziei, że łyk ciepłej kawy lub mate de coca postawi nas na nogi. Otwarte przez cały dzień podwoje zapraszają do środka, ale równie prędko wypędzają chętnych, bo wiatr hula po plecach.

133

Puno zupełnie nie służy życiu towarzyskiemu, biesiadom przy stole i pogwarkom. Tu trzeba się przemieszczać, od rana dużo chodzić i czekać na południowe słońce. Wtedy okolica się nieco ociepla. Można się także wybrać nocą na tańce i napić się prawdziwej gronowej pisco , podobnej do bimbru – zalecanej przez profesora spotkanego w samolocie, ale z taką rozrywką mogą się wiązać inne nieoczekiwane przygody, nawet w gronie tutejszych przyjaciół.

Veronica prezentuje swój zbiorek poezji

134

PRZEKRĘT Zasiedzieliśmy się już nieco w Puno i pora ruszyć na zwiedzanie dalszych okolic. Pod bokiem codziennie łypie na nas modrym okiem Titicaca z niezwykłą kulturą Uros – mieszkańców pływających słomianych. Po jego drugiej stronie kusi boliwijskie La Paz ze sztandarowym zabytkiem Inków – piramidą w Teotihuacan. Zbiegłam ze schodów, aby poszukać dyżurnego recepcjonisty, który rozprowadzał bilety na wycieczki po jeziorze. Był już na miejscu przy szklonym blacie biurka, pod którym leżały niewielkie karteczki z różnymi propozycjami wycieczek. Niestety ceny widoczne na nich nie zgadzały się z tymi sprzed paru dni. Zapytałam niesympatycznego cholo dlaczego do wczoraj ceny były inne? Zrobił zdziwione oczy i udawał, ze wszystko jest tak jak było. Niestety cena była podwojona i za takie pieniądze nie mieliśmy zamiaru płynąć na wycieczkę. Wietrzyłam tu niezły przekręt. Wyskoczyłam na ulicę i zaraz dostrzegłam mundur miejscowego strażnika: - Seńor, Seńor – zaczepiam barczystego sierżanta policji odzianego w piękny ciemnozielony mundur, połyskujący złotymi guzikami. - Mamy tu sprawę dla Pana -Słucham -Przyjechaliśmy parę dni temu do Puno. Rozglądamy się jakie propozycje turystyczne czekają tu na nas. Na korytarzu, w „recepcji”, na miniaturowym biurku,

135

widniał wykaz wycieczek po okolicach Puno oraz przepraw statkiem na drugą stronę Titicaca do Boliwii i na wyspy Uros. Zainteresowały nas wyspy. Stwierdziliśmy, że nie będzie drogo, bo po 17 Iinti, ale mieliśmy sporo czasu. Postanowiliśmy rozejrzeć się nieco po mieście, a dopiero potem, za parę dni kupić bilety na statek. Na portierni obsługiwał nas często ten sam Cholo- Metys- co dzisiaj, ale właśnie dziś wracając z miasta, chcemy kupić bilety, a tu stara kartka znikła spod szklanego blatu i pojawiła się nowa, a na niej wszystkie ceny skoczyły o sto procent. Domyślamy się dlaczego, bo właśnie dzisiejszego dnia przybyli do hoteliku nowi goście, majętni Gringos - Anglicy i Francuzi. Koszt wyprawy dla kilkumnastu osób z niewielkiej wycieczki zrobił się nagle problematyczny. Czy wolno komuś robić taki przekręt w ciągu kilku godzin i wygląda na to, że pewnie bez wiedzy właściciela hotelu? Barczysty guardia dał się zaprosić za próg i ustawił się w wymownej władczej pozie, jak znany sierżant Garcia z filmu o „Zorro” : - A kto był poprzednio na portierni ? - zapytał - Ten sam Cholo co dzisiaj, odpowiedziałam. - Tak? No kochany pozwól tu do mnie! - Czy to ten ? – zwraca się do nas - Oczywiście, że ten- potwierdzam - Kto tu jest właścicielem hotelu, Ty?- zwrócił się do Metysa - Nnno…nie Seńor ! To nie ja.

136

- A czy właściciel wie, że zmieniłeś ceny ? – indaguje dalej guardia - Nie, nie… – przyznaje cicho cholo spuszczając głowę - No to jak to jest, Koleś – dlaczego chcesz Państwa oszukać ? Metys wije się , bąka byle co, chce się jakoś wywinąć, ale potężny „Garcia” jest twardy. Cholo robi się purpurowy i dużo macha rękami usiłując coś zmyślić. Wtedy zdenerwowany strażnik stwierdza: - Zabieram Cię na posterunek ! W oczach Cholo widać strach, chce wszystko odwołać, ale nawet nie próbuje zwrócić się do nas, ucieka oczyma gdzieś na boki. Miłosiernie patrzy na policjanta, ale ten jest nieugięty. Woli go zabrać do aresztu. - Chwileczkę - zawołałam, to nie tak ! My chcemy kupić bilety na jutro, a nie czekać aż sąd zajmie się oszustem! - Nie , nie, on pójdzie ze mną – decyduje guardia. Dobrze, że był z nami Edek, który w tym momencie wkroczył do akcji. Najpierw trzeba było uzgodnić na czym nam naprawdę zależy, czy na wsadzeniu faceta, czy na biletach. Cholo patrzył błagalnie to na Edka, to na nas. - No to co robimy - zapytał „Garcia” patrząc na nas. - Kupujemy bilety – odpowiadam, ale po wczorajszej cenie !

137

Stateczki wycieczkowe na Titikace

Na mercado

138

Myślę, że wreszcie ten biedak najadł się trochę strachu i już nie będzie kombinował, chociaż pewnie nie wszyscy turyści są tacy zasadniczy, jak my , biedni wędrowcy z Polski. - Jak Boga kocham! Cholo bije się w piersi. Słowo honoru , już nigdy tak nie zrobię! Patrzę na niego z politowaniem i myślę : - tak, tak , do następnego razu, jak przyjadą następni naiwni Gringos. Kiedy następnego dnia, z biletami w ręku pomykaliśmy na wyspy motorówką, natknęłam się na Pilar - Hola ! – zawołała. A nie mówiłam, że się spotkamy ? To fascynujące. Chcę zobaczyć jak się żyje na tych wyspach. - To pewnie będziemy razem wracać - skonstatowałam. - Pewnie tak, no to jeszcze sobie pogadamy. Hasta luego!- dorzuciła i odpłynęła drugą łódką. Spotkałam ją na mercado następnego dnia. - Co słychać? – zapytałam - jak ci się podobało ? - Cudownie! Que rico ! Me gusta mucho, mucho, mucho! Wiesz, że zepsuła nam się łódź? A to był już ostatni rejs! - Ojej, to fatalnie ! – okazałam współczucie - Co ty ! – wyśmienicie ! Wiesz, że musieliśmy nocować na tej wyspie? - Gdzie ? Tam , na tej słomie ? - Tak. I było świetnie.

139

- Ale tam są podobno pchły !? - Podobno, ale jakoś nam się nic nie stało. Za to wiesz, jakie to wspaniałe uczucie tak unosić się na wodzie, na miękkim materacu, kiedy woda chlupie pod tobą? - Wiesz chyba ci zazdroszczę. Przeżyłaś coś niezwykłego. - Taak, sama nie myślałam, że mi się to przydarzy. A jak pojedziemy w dolinę Inków, to musze się wykąpać w inkaskich baniach. Tam są takie miejsca, gdzie doznaje się przejścia w inny wymiar. Mówię ci, to Peru jest niesamowite ! U nas w Brazylii nie ma gór, tam nie ma nic ciekawego. Dlatego tylu nas tu przyjeżdża. Tylko… popatrz jak ta kobieta przysłuchuje się nam. O ta … i tamta też! Jak słyszą język portugalski, to nas przedrzeźniają i pokazują, że jesteśmy niespełna rozumu. Doskonale nas rozumieją, ale twierdzą, że my tak śmiesznie zdziecinniamy słowa. - Skąd ja to znam ? – pomyślałam - przecież my to samo mówimy o Czechach, a oni o nas.

140

Kontrabanda w Puno

KTO HANDLUJE TEN ŻYJE Kiedy przybyliśmy do Puno, trzeba było pomyśleć o mądrym ulokowaniu pieniędzy w pewne towary i pamiątki, ponieważ tutaj w samym środku Andów było podobno najtaniej. Kiedy uświadomiłam sobie z jakim trudem pożyczałam pieniądze na podróż i jak trudno było dociułać resztę, już widziałam oczyma wyobraźni jak to będzie, kiedy trzeba będzie oddawać to, co się przehulało na super wakacje. Musiałam zawierzyć naszej przewodniczce, znacznie lepiej zaprawionej w podróżach i lepiej zorientowanej, że tylko teraz należy skorzystać z okazji i zainwestować w parę rzeczy, bo potem będzie

141

zbyt drogo. Postanowiłam zaryzykować. Żeby coś nabyć najlepiej było czegoś się pozbyć. Pewne rzeczy profilaktycznie zakupione w kraju na ewentualną wymianę trzeba było umiejętnie sprzedać. Nie była to łatwa sztuka. Indianki zaczepiały nas już pod hotelem i próbowały nam wciskać jakiś swój towar, a my nie miałyśmy odwagi zaproponować czegoś od siebie na ewentualną wymianę. - Co , nie wiecie jak to się robi dziewczyny ? no to popatrzcie! – zakrzyknęła ze zgrozą Ola. Wzięła dwa kremy do twarzy i jakąś wodę kwiatową i kazała pójść za sobą. Już za progiem hotelu zaczepiła dwie Indianki i zaczęła wymachiwać im przed nosem kolorowymi pudełeczkami. Sugestywnie pocierała policzki zachęcając po polsku do wygładzenia twarzy. Przechodzące Cholity najpierw patrzyły podejrzanie, ale wreszcie zainteresowały się, co to takiego. Zaczęły dopytywać się skąd to przywiozłyśmy, choć nazwa Polski niewiele im mówiła. Wreszcie po ustaleniu ceny – zapłaciły i poszły. - Widzicie ? sugestywnie spojrzała Ola – tak się to robi. Bierzcie, co tam macie i do roboty ! Nie było zmiłowania. Z wielką nieśmiałością wygrzebałyśmy z plecaków nasze kosmetyki i jakieś finki harcerskie i ruszyłyśmy przed siebie. Obeszłyśmy całe mercado i kontrabandę, oglądałyśmy miejscowe towary i próbowałyśmy zainteresować

142

sprzedawców naszymi drobiazgami. Coś niecoś się udało, ale słabo nam szło. Po powrocie do hotelu, postanowiliśmy, że zwrócimy się do Edka po pomoc. On najlepiej zna miejscowych ludzi, może komuś szepnąć, że przyjechaliśmy i mamy co nieco do sprzedania. Dobry kolega, jakim się okazał, zgodzil się i umówił się z nami na późne popołudnie. Rzeczywiście po kilku godzinach zapukał do naszego pokoju i wprowadził kilkoro ludzi, przedstawiając ich , jako dalsza rodzinę Veroniki. Podskoczyłyśmy do plecaków, na jedyny stół w pokoju wysypałyśmy nasze skarby i stanęłyśmy w oczekiwaniu. Tymczasem towarzystwo, które przyszło po krótkiej prezentacji i powitaniach zaczęło biesiadę słowną nad naszym stołem, zaimprowizowanym jako lada z towarem. Wyglądało to tak, jakby nie widzieli się od co najmniej ubiegłego roku. Opowiadali sobie bieżące plotki i sensacje, a nasz pokoik i nasza obecność wcale im w tym nie przeszkadzały. Szybko zaczął zapadać zmrok, światło w pokoju zrobiło się mżyste. Nie pomogło nawet zapalenie jedynej żarówki w sufitowej lampie. Byłyśmy załamane. Pewnie nic nie kupią, bo już prawie nic nie było widać w szarzejącym mroku. Edek próbował od czasu do czasu przypomnieć im po co przyszli, ale oni w ferworze paplaniny, nawet na niego nie zwracali uwagi. Kiedy zbliżyła się już dziewiąta godzina i

143

towarzystwo zaczęło się żegnać i nic… Na wychodnym tylko Edek szepnął, że jest dobrze, coś tam wypatrzyli ( jak i kiedy to zrobili? – to było zastanawiające ) i pełni uśmiechów zamknęli za sobą drzwi. Rzeczywiście zjawili się następnego dnia, nie tylko oni, ale jeszcze jacyś Metysi. Nagle miałyśmy problem, jak uważać na tylu ludzi, którzy zaroili się w pokoju. Pomne doświadczeń arekipańskich wolałyśmy nie płacić frycowego. Było trudno, ale poradziłyśmy sobie. Najbardziej rozśmieszyła mnie jedna Indianka, która niezwykle świadomie wybrała się na zakupy i miała pełniutką torbę pieniędzy poukładanych równo, jak w sejfie. Bardzo sprawnie je liczyła i co chwila kalkulowała co jeszcze opłaci się wziąć i za ile, żeby zrobić dobry interes. Gotowa była zerwać mi z ręki zegarek, który jej się spodobał, ale ja nie dałam się namówić, bo był mi potrzebny. Miałam jeszcze jeden bardzo oryginalny pozłacany, którego nie chciałam tutaj trzymać na wierzchu, a który w Polsce nosiłam na szyi na złotym łańcuszku. Miał ciekawy kształt rosyjskiej tiary. Na widok tego zegarka Indiance zalśniły oczy. Popróbowała go nawet zębem, no i uparła się, że go kupi. Nie miałam pomysłu na cenę, bo kupiłam go kiedyś za niewielkie pieniądze od koleżanki powracającej z Rosji. To były czasy, kiedy złoto w Rosji było bardzo tanie. No i okazało się, że jak mus, to Polak potrafi ! Nawet udało mi się sprzedać i zapasową kurtkę,

144

drugi awaryjny miękki plecak i używane nieco adidasy. - Dobra nasza ! Na razie będzie za co kupić jakieś miejscowe towary.

Indianie Uros hodują zwierzęta na słomianej wyspie

145

Łodzie totora

146

Słomiane wyspy Uros

147

TĘSKNOTA ZA MUZYK Ą Od dłuższego czasu doskwierał mi brak instrumentu. Miałam też nadzieje, że właśnie tutaj, w jednej z ojczyzn muzyki strunowej znajdę niedrogą gitarę. Jeszcze bardziej pociągało mnie chatango drewniane lub ze skorupy pancernika, tyle tylko, że pewnie nie przydałoby się do grania na co dzień, bo do muzyki , jaką uprawiałam ze swoim zespołem flamenco ten instrument nie pasował. Marzyła mi się też prawdziwa flauta – andyjski flet, albo zamponia – fletnia pana. Któregoś dnia jedna z naszych koleżanek Wiewióra przyniosła półtorametrową deszczownię kupioną od Indianina, który codziennie wystawał ze swoimi towarami na placu. Tego dnia akurat przyszedł z okazałym instrumentem, który stał oparty o słup arkady i nie rzucał się w oczy. Przez następne dni już nie można było kupić od niego nic, poza zdobionymi tykwami. Tę jedyną deszczownię Wiewióra kupiła za śmiesznie niską cenę. Od chwili, gdy usłyszałam jak gra serce zabiło mi mocniej i rozpaczliwie zapragnęłam zdobyć podobny instrument. Musiałam jednak wybrać na czym naprawdę mi zależy. Wybrałam gitarę. Aby ją kupić wypytałam Edka gdzie szukać sklepu z instrumentami i pewnego dnia pomaszerowałam z Edkiem na zwiedzanie Puno. Trafilismy wreszcie do maleńkiego kantorka, w którym aż roiło się od gitar i charangos. Były różnych

148

rozmiarów i pozornie niezwykle tanie, ale kiedy zaczęłam je oglądać i przymierzać do ręki okazało się, że są to straszliwe prostackie wyroby ludowe, toporne i często krzywe, z ciężkimi, grubymi gryfami, że dźwięk mają głuchy i burczący, a pudła słabo rezonujące. Kiedy już straciłam nadzieję, że znajdę wśród nich prawdziwy instrument, zapytałam nieśmiało czy nie ma w sklepie czegoś lepszego. Było, ale dwa i pół raza droższe !. Obracałam w reku leciutki instrument z delikatnego drewna, o dość miękkich, ale ciepło brzmiących strunach. Trochę większy wydał mi się od standardowej gitary i rzeczywiście miał wysokie pudło, co dawało potężne wzmocnienie dźwięku. Od razu zakochałam się w tej gitarze o wdzięcznej nazwie „Demanuel „ . Miała też miękki, porządny futerał nadający się do transportu. i to zadecydowało, że już nie wypuściłam jej z rąk. Zapłaciłam całe siedemset Inti i miałam ochotę dołożyć jeszcze kilkadziesiąt, żeby kupić piękne charango, ale jakaś siła powstrzymała mnie przed utracjuszostwem. Bardzo mi potem brakowało tych niemałych pieniędzy wydanych w odruchu żądzy i zachodziła obawa, że nie wystarczy na przetrwanie do końca podróży. Tego dnia ktoś wpadł na pomysł, żeby trochę pobiesiadować przy muzyce, Edek przyniósł nawet tutejszą anyżówkę w kolorze chemicznego

149

pomarańczu i tak nareszcie poczułam się bardziej swojsko, w atmosferze wspólnego śpiewu, choć napój wyskokowy wcale nam nie smakował. Mój nowo nabyty instrument sprawił mi wiele radości po drodze, choć jednocześnie mocno zawadzał w podróży. Po powrocie do domu grałam na nim przez jakiś czas, a że Polsce panowała wtedy moda na muzykę andyjską Demanuel znów stał się obiektem pożądania, tym razem innych gitarzystów. W Warszawie działała najstarsza grupa Varsovia Manta, której liderem był Witek Vargas, polski Peruwiańczyk grający na zamponiach i gitarze. Stykałam się z zespołem wielokrotnie na trasach koncertowych i później, w czasie mojej pracy w Warszawskiej Szkole Flamenco. Duszą zespołu był pasjonat instrumentów Jacek Tratkiewicz, który z upodobaniem przerabiał i naprawiał zdobyczne gitary, jak prawdziwy maestro lutnictwa. Kiedy usłyszał brzmienie mojej andyjskiej zdobyczy, zakochał się w niej i przez dwa lata próbował ją ode mnie kupić. W końcu zrobiliśmy zamianę na hiszpańska Admirę, która lepiej nadawała się dla mnie, do gry flamenco. I tak mój Demanuel rozpoczął własną wędrówkę po Polsce.

150

BAZAROWE ŻYCIE

Kupowanie swetrów i poncho na mercado było niemal codziennym rytuałem. Wyszukiwaliśmy najpiękniejszych i najtańszych wyrobów wśród stosów swetrów, tkanych byle jak z niedokładnie zgremplowanej wełny alpaki. Okazywały się one niezwykle długie i chude, niedopasowane do europejskich sylwetek. Zapuszczałyśmy się z Basią w kilkukilometrowe wędrówki wzdłuż targowisk i bazarów kontrabandy, podziwiałyśmy wyroby sztuki ludowej, ale przy okazji analizowałyśmy jak intensywnie wdziera się nowoczesna plastikowa kultura w życie surowych tradycjonalistów andyjskich. Można było kupić na bazarze wszystko, czego potrzebował typowy mieszczuch w każdym zakątku świata. Ciekawa była oprawa bazarów, gdzie pod lekkimi zadaszeniami namiotów, za parawanami z prześcieradeł rozkładali swe usługi przydrożni fryzjerzy, krawcy, szewcy, szlifierze noży i inni rzemieślnicy, a po żwirowej drodze uwijały się ryksze rowerowe wożące towary i klientów. Na środku dwujezdniowej drogi rozsiadały się grupy kobiet ze stosami mandarynek i grapefruitów, kokosów i pomarańczy ułożonymi na kolorowych chustach, wprost na ziemi. Przyciągały wzrok drobnymi sylwetkami w kilku kolorowych rozkloszowanych bombiasto spódnicach. Kiedy zwijały swoje kramy, wrzucały towar i

151

dzieci w przepastne chusty – manty na plecy i w ogromne koszyki z pałąkiem. Dzieliły się potem bagażem z innymi kobietami, albo starszymi dziećmi. W mantach sadowiły się małe dzieci, a wolne ręce kobiet wyciągały zza pazuchy wrzeciona i z podręcznej kieszeni lub kosza, snuły kilometry wełny, i zwijały w kłębki do drugiej sakwy. Zawsze robiły to w biegu, niemal bez przerwy, wykorzystując każdą wolną chwilę w drodze. Zabawny to był widok – podskakujące wrzeciono, a tuż za nim Indianka wykonująca jakieś ruchy automatyczne, których prawie nie przerywała, gdy rozglądała się dookoła , kupując coś na straganie, czy przystając na chwilę rozmowy z kimś znajomym, a palce wciąż przebierały nici. Płaczu ich dzieci nigdy nie słyszałam, nawet w najtrudniejszych warunkach, gdy działa im się ewidentna krzywda, reakcją rodziców na ich nieporadność był jedynie śmiech i rozbawienie. Veronica wyjaśniła mi, że dzieci nie są żadną chronioną społecznością. Co trzecie w kraju umiera przed piątym rokiem życia. Generalnie dzieci są niezbędne do pracy, do pomocy, a nie do kochania. O ich potrzeby nikt nie dba, a jak się zapodzieją , to raczej bywa na rękę rodzicom, którym odpada jedna gęba do żywienia. Wiele z nich kończy w niewolniczej pracy dla bandy złodziei i żyje na ulicy.

152

Puno z góry

153

DO JULIACA Ruszamy w drogę przez miasto - na zakupy. Przed nami nieznane skalne bezkresy gór pozbawionych zieleni. Na rogatkach Puno guardia civil znienacka wchodzi do autobusu i sprawdza imienne listy pasażerów. Dziwne, że nas – ludzi z paszportami to nie dotyczy. Kaziu zrobił wprawdzie naszą listę obecności, tylko nikt z miejscowych nie umie jej przeczytać? Baczne oczy żandarmów lustrują siedzących i na wyrywki każą pokazać swoje bagaże. Miejscowi wysuwają spod siedzisk kosze przykryte brudnawym białym strzępem płótna i pracowicie odwijają pakunki, by pokazać zawartość. Gwardzista maca bagnetem po dnie koszyka, pyta o resztę bagażu i przechodzi dalej. Nastrój wyczekiwania. Może zdarzy się coś nieprzewidzianego? Cudzoziemcy jakoś nie wyglądają podejrzanie, prawie nie mają podręcznych bagaży, więc od połowy autobusu guardia zawraca do wejścia. Jedziemy. Puno prześlicznie rozścieła się między górami. Oglądam je z coraz wyższej perspektywy, wspinając się pojazdem na ponad cztery tysiące metrów od poziomu oceanu. Niezwykle malownicze jak chaber niebieściutkie jezioro ukazuje swój bezmiar stukilometrowego morza, a dachy przytulonych do siebie domów migają pomieszaniem

154

czerwieni z brązem. Za górą, coraz niżej opadamy w stronę Juliaca, aż po niedługim czasie stajemy na niedużym skrzyżowaniu w miasteczku. Prosta jak strzała ulica wiedzie do centralnego bazaru - mercado w mieście. Rozsiadły się na nim sklepy artesanias i stragany z pamiątkami. Pomiędzy nimi pojedynczy handlarze sprzedają z marszu indiańskie wyroby, kryjąc się przed policją i gwardzistami. Zapuszczam palce w stos dorodnych chirimoyas – pysznych zielonych owoców o cieniutkiej i miękkiej jak aksamit skórce z kolczastymi wyrostkami. Owoce pyszne, aromatyczne, ale skórka piekielnie gorzka. Zachwycają mnie swetry z wełny lamy – alpaki. cudowne, miękkie jak jedwab, choć ich włókna słabo skręcone i nierówno zgremplowane łatwo porozrywać. Niezwykle ekonomiczne Indianki nie tracą ani minuty czasu i w biegu kręcą wrzeciona przed sobą, jak małe bączki, produkując kilometry nici, pomiędzy sklepem, bazarem i domem. Przekonałam się już kilkakrotnie, że w uczciwy dotąd świat Indian wkradł się oszukańczy proceder, dodawania do wełny alpaki szorstkiego owczego runa., które zbiega się niemiłosiernie w praniu i gryzie nieznośnie w skórę. Podobne oszczędzanie surowca nieobce bywało nawet naszym rodzimym Góralom, którzy do słynnych zakopiańskich swetrów owczych

155

dodawali niezwykle higroskopijną i filcującą się watę. Moment nieuwagi i w praniu sweter zamieniał się w kubraczek na lalkę lub kota. Sierść lamy alpaki, a jeszcze bardziej dzikiej guanaco jest jak ptasi puch. Robi się z niej lekkie papachy o włosach długich jak peruka , jakby zrobione ją ze strusiego pierza. Oglądam drogie futra, czapki, kobierce i niezliczone towary ze sztucznego srebra – także zwanego alpaką, a obok masę biżuterii z mosiądzu zdobionego błękitem turkusów, wplecionych w typowy geometryczny wzór oraz motywy masek grobowych i ofiarnych noży tumi. Oczyma wyobraźni widzę już indiański futrzak szyty w desenie ze skrawków skóry na ścianie własnego pokoju lub z wdziękiem przerzucony przez naroże tapczanu. Niestety cena przywraca mnie do rzeczywistości, nie stać mnie już na takie zakupy. Przyglądam się Indiankom Aymara ubranym w komplet sześciu spódnic z bayety założonych jak cebula jedna na drugą - każda w innym kolorze o trzy centymetry krótsza od poprzedniej. Ich gołe nogi zanurzają w mokasynowych łapciach, na białe bluzki zakładają samodziałowe, barwne, obcisłe serdaki, a na głowę dwa meloniki z fontasiami dyndającymi na wysokości oczu. Włosy mają upięte w trzy warkoczyki, powiązane luźno ze sobą sznurkami, zakończonymi małymi frędzelkami.

156

To bardzo wygodne, bo przy ruchu głową włosy nie rozsypują się, nie przeszkadzają przy pracy. Zastanawiała mnie tylko zawsze funkcja tych wiecznie dyndających przed oczyma frędzelków na kapeluszu, wiem jednak z historii Latynoameryki, że ideałem urody indiańskiej były niegdyś zezowate oczy. Najłatwiej było je spreparować przywiązując dziecku do czapeczki mały koralik na sznurku, na wysokości nosa. Dzisiaj ten obyczaj zanikł, ale jego archeologiczny ślad pozostał w damskim ubiorze. Drobne kolorowe istoty stoją obładowane stosem kilimów wrzuconych do pasiastej manty. Często zza rąbka manty wygląda mała czarna główka dziecka noszonego na plecach przez cały dzień. Nie widziałam tu w ogóle dzieci w wózkach. Na prawej i lewej ręce Indianek zwisają obszerne futrzane kilimy. - Kup seńora ! Patrz jakie piękne ! Wystarczy, że się zatrzymasz, spojrzysz ciekawym okiem, a już się nie wywiniesz. Indianka łapie cię za ręce, przyzywa, pokazuje, błaga. - Muszę wyżywić rodzinę seńora. Tanio sprzedam. Tylko 100 inti. Zobacz! A może ten? Patrz jaki piękny. Cały miesiąc szyłam. Naprawdę! – i bije się w piersi. Już widzę w wyobraźni jak małe ręce z wysiłkiem przekłuwają skrawki skóry, ręcznie, rzadkim ściegiem, bo tak bolą palce… Gdyby to robiła maszyna szew byłby mocny,

157

odporny na zerwanie, a ręczne wyroby są czasem zachwycające, ale pachną tandetą, bo nici są zbyt słabe, a ścieg nazbyt rzadki. Indianki nie popuszczają . Pobiegną za nami prawie stadem - nawet kilometr i więcej do autobusu. Każda próbuje dobić targu. Uda się to tylko jednej, jeśli zejdzie poniżej połowy ceny, a ja po prostu nie mam pieniędzy i nic tu nie ma do rzeczy moje współczucie. A futrzak mógłby się przydać jeszcze dziś, kiedy nocą w Puno temperatura spadnie prawie do zera, a do okrycia mam tylko jeden koc, pałatkę i cienkie prześcieradło w nie ogrzewanym hotelu. Kilka razy zaglądał mi strach w oczy. Czy starczy pieniędzy do końca ? Nie starczy oczywiście, ale co kupię , to mam i nie żałuję, i przyda się na pewno na długie lata. - Raz się żyje - myślę wtedy …. i… jakoś to będzie. Wciąż ta zasada sprawdza się w moim życiu. Może jestem nieobliczalna, może taki ze mnie ryzykant (?). A ja jakoś po cichu wierzę w swoją dobrą passę. Wiem, że potrzeba jest matką wynalazku, że jak trzeba sobie poradzić, to się musi podołać, że spod ziemi się wytrzaśnie to, co jest niezbędne, albo to, co się tak naprawdę, głęboko zamarzy. A jak się nie uda czegoś załatwić, czy kupić, to można spróbować zrobić to, własnymi rękami, samej uszyć, samej uzbierać, wyhaftować, czy ulepić.

158

Nauczyło mnie tego harcerstwo, że w każdych warunkach, w każdej sytuacji trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie i wyjść z kłopotu. Kupię wiec kilim, choćbym miała do Polski wrócić boso. I doczekałam ! W ostatnim tygodniu pobytu już w Limie, z zafrasowaniem liczyłam dni do powrotu i resztki tutejszych soli w kieszeni. Wykalkulowałam, że albo się zatrudnię w porcie do czyszczenia śledzi lub sprzątania statku, albo spróbuję przeżyć o jednej bułce z bananem dziennie do odjazdu. Żadna z tych perspektyw nie była porywająca. Przypuszczam, że pewien zakres ryzyka wiąże się z młodością i sprawnością organizmu. Jeśli sprawność zawiedzie – nie ma zmiłuj się ! No i trzeba mieć piekielne szczęście oraz niezwykłą determinację, żeby pakować się w tarapaty , a mimo to zawsze jakoś się wykaraskać. Kupuję więc w Juliaca najtańszy kilim i w amoku szczęścia nie myślę, jak udźwignę swe łupy w powrotnej podróży do domu, mam przecież tylko dwie ręce! Za miesiąc sama poczuję jak to jest nieść z lotniska do pociągu, i z dworca do domu - na plecach trzydzieści kilo bagażu, piętnaście kilo w rękach i jeszcze futerał z gitarą kupioną hen ! w Andach.

159

SULISTANNI Między żółte pagóry zagłębia się autobus. Wiosną była powódź i ze wszystkich gór zeszła taka masa wody, aż rozdzieliła okolicę łańcuchem głębokich jezior. Sterczą z nich pozieleniałe stożki, a dołem snują się połacie podtopionych pastwisk, poprzerywane sznurami kamiennych corrali – zagród dla bydła, chroniących przed drapieżnikami . Z wysoka widać na nich rzadkie miniaturowe plamki krów, a raczej samych byków, które trzyma się tu na mięso ( nie spotkałam tu mlecznej krowy ). Dookoła szpiczasta cisza. Okolica niezwykła jak archipelag wysokich stromych wysp. Doskonałe

160

Nekropolia w Sulistanni

Cienie chulpas

161

miejsce spoczynku dla pradawnych przodków Indian. Kiedy wspinam się krętą ścieżką pod górę, na drodze wyrasta mi nagle – znikąd dwoje dzieci i jedna dorodna lama. Sięgam po aparat, żeby zrobić zdjęcie umorusanej małej Indianki, ale starsze dziecko protestuje i wyciąga rękę po pieniądze. W drugiej garści ściska kilka sznurków glinianych koralików malowanych po wypaleniu w tradycyjne paski. Potem z głębokiej kieszeni w jednej ze spódnic wybiera jeszcze kilka kolczyków z gliny. Nie są mi potrzebne, choć ładne, ale i piekielnie nietrwałe. Zależy mi jednak na dobrych stosunkach z duchami tych gór, więc ulegam namowie. Wśród porostów i traw potykam się o kępy głazów poukładanych w niewielkie kupki. Kryją one dawne jamy grobowe. Wśród nich górują nieliczne kolosy odwróconych niedorzecznie chulpas kominów stożkowych, wysokich na pięć metrów. Przypominają mi stare piece hutnicze rozsiane u nas w Sudetach. Ułożone są z potężnych elementów kamiennych, wycinków pierścieni drążonych w piaskowcu, równo, szczelnie i gładko. To zasłużone ślady niegdysiejszych władców okolicy, którzy odnaleźli tu spokój w zwartych kamiennych puszkach. I trwaliby tak w spokoju do dziś, lecz wiek dwudziesty obrócił w pył historię starego Peru. Zbyt wiele niepokojów, biedy i ponurej żądzy posiadania przyniosła nasza epoka.

162

zrujnowane chulpas

Bezcenne mumie znikają niepostrzeżenie z grobowców ograbione z turkusowo- złotych darów i ozdób. Niszczeją resztki starych tkanin, które od wieków znakomicie zachowują się w suchym klimacie Andów. Tylko stare kominy grobowców stoją, jak porzucone puste wiadra na płaskowyżu dając świadectwo powagi i znaczenia pochowanych tutaj przodków ludu Aymara.

163

Chulpa w Sulistanni

164

WESOŁY KRAMIK Niedługo będziemy wyjeżdżać z Puno dalej na północ, ku Amazonii. Trzeba się zaopatrzyć w odrobinę grosza na dalszą trasę. Alpiniści znowu, podobnie jak w Arequipie postanowili rozłożyć sklepik w hotelu. Nie zwrócili tylko uwagi, że w międzyczasie przybyli tutaj nowi lokatorzy, turyści z Anglii i Francji. Od kilku dni chłopcy nawiązywali znajomości wśród miejscowych Cholos, żeby zachęcić ich do kupna kilku drobiazgów od grupy. Zostało jeszcze trochę kurtek, adidasów, plecaków i aparatów fotograficznych do pozbycia się. Indianom najbardziej podobały się kolorowe latarki ze zmiennym filtrem, przydatne może posiadaczom samochodów, ale nie turystom. Okazało się, że Indianie mieli ciągoty do pewnych zabawek i łatwo dawali się namówić na kolorowy chłam, jak niegdyś na paciorki, za czasów konkwisty. W ciągu dnia na schodach hoteliku zaczęły się przeciskać miejscowe postacie i wszystkie zmierzały do jednych drzwi. A tam w głębi kłębili się ludzie oglądający rozwieszone na oknach i łóżkach towary. Nowo przybyli Europejczycy w odruchu protestu przeciwko zakłócaniu porządku i ciszy w hotelu wezwali guardię. Traf chciał, że policjant okazał się naszym dobrym znajomym od oszustwa biletowego. W majestacie swego urzędu wkroczył do hotelu, udał

165

się wprost do zaimprowizowanego sklepiku i zadał parę sakramentalnych pytań: - Dzień dobry, a co tu się dzieje? Szef wyprawy podskoczył ku niemu uprzejmie i spytał : - A czy coś się stało Seńor? - No tak- odrzekł tamten - tutaj skarżą się Francuzi, że ktoś prowadzi nielegalny handel - i groźnie spojrzał dookoła. - No nieeee…, to nie tak Seńor. My tu tylko zaprosiliśmy znajomych . - A to, co to jest? To nie na sprzedaż?- tu pokazał palcem na obwieszone ciuchami ściany. - Oj , senior! To dziewczyny suszą ubrania, bo już niedługo wyjeżdżamy. - Taak? A te rzeczy o!... na przykład te latarki… - A tooo! – odpowiedział któryś z chłopców. To my robimy pewne prezenty swoim przyjaciołom. - Prezeeenty, mówicie.. mhm , no to może i ja mogę się zaliczyć do waszych przyjaciół i wziąć sobie jakiś prezent(?) – spojrzał pytająco w oczy szefa. - Nno, taaak , oczywiście, że może pan sobie coś wybrać, jak najbardziej ! No i wybrał sobie : plecak, ocieplacz dla syna, latarkę i kurtkę. Zadowolony ułożył ładny pakunek , poprosił jeszcze o jakąś torbę ortalionową i oddalił się ku drzwiom Tutaj jeszcze na moment się obrócił i konspiracyjnym szeptem dopowiedział: - A jak chcecie handlować, to przynajmniej zamknijcie drzwi, żeby wszyscy nie widzieli.

166

Zasalutował i odszedł w głąb korytarza. W szefa jakby piorun strzelił. Tylko tego jeszcze brakowało, żeby stracić tyle grosza i w taki głupi sposób ! To kolejne potknięcie odbiło się na dalszej podróży. Trzeba było coraz bardziej zaciskać pasa, a to dopiero połowa trasy.

Główna arteria Puno

167

PEŃA w PUNO Opowieści mrożące krew w żyłach o niedawnych wybuchach przyniósł ze sobą Edek. Pewnie trochę chciał nam zaimponować, ale może i nieco ostrzec, że nie ma żartów. Ciekawa była jego własna historia Polaka, który osierocony przez rodziców wychowywał się tylko pod opieką babci. Kiedy babcia umarła, nie miał już nikogo, poza poznaną na studiach dziewczyną z Puno – socjalizującą młodą poetką Veroniką. Gdy po dyplomie chciała wrócić do kraju, Edek zdecydował się jej towarzyszyć i założyć dom w odległym kraju. Pierwsze trzy miesiące dokuczało mu soroche - górska choroba ciśnieniowa, bo Puno położone na wysokości trzy tysiące osiemset metrów nad poziomem morza okazało się trudne do życia. Po pewnym czasie, gdy przywykł, założył wysoko w Andach zagon cebuli. Był to świetny pomysł, bo to mało wymagające warzywo świetnie się sprawdziło w górskich warunkach. Nie mniej trzeba było pilnować uprawy i owiec, które tu się powoli przyjęły, z dala od miasta. W tym celu zaczął zatrudniać Indian i Metysów do pracy, w charakterze kowbojów, którzy konno, z bronią w ręku chronili dobytku. Zawiódł się podobno w końcowym rozrachunku na miejscowych ludziach, którzy cudzoziemca zawsze próbują wyrolować i wtedy pomyślał o często przybywających tu rodakach. Zaczął proponować

168

sezonową pracę różnym chłopakom przybywającym tu z wyprawami wysokogórskimi. Okazali się chętni i bardziej lojalni, wdzięczni za możliwość godziwego zarobku za granicą. Pamiętajmy ,że był to czas ubogiego PRL-u, z którego nie tylko trudno było wyjechać, ale w którym sowite wynagrodzenia należały do rzadkości. Cebula Edka okazała się pożądanym towarem na miejscowym rynku, podobnie owce. Kiedy stał się już prawdziwym gospodarzem, dostał nawet propozycję zostania burmistrzem milionowego miasta Puno. Nie przyjął tej posady, rozumiejąc, że on, pokojowo nastawiony cudzoziemiec, nie jest w mocy przeciwdziałać stanowi wiecznego zagrożenia ze strony Świetlistego Szlaku Sendero Luminoso. Tego dnia Edek zaproponował wyjście wieczorem na miejscową peńę- miejscową dyskotekę w tradycyjnych rytmach peruwiańskich. Poszliśmy w czwórkę – on z żoną i ja z koleżanką. Małe bistro z niewielką salką i parkietem do tańca świeciło raczej pustkami. W głębi przy stoliku siedziało paru chłopaków, pijąc czyste pisco. Była jeszcze jakaś para, która niebawem wyszła. Zamówiliśmy także pisco, które miało smak straszliwej chary, jak nasz niezbyt udany bimber. Muzyka zachęcała do tańca, więc wszyscy ruszyliśmy na parkiet. Zawsze lubiłam muzykę andyjską i melodie wybrzeża - marinerę, tondero,

169

Główna arteria Puno

170

czy walca criollo. Tańczyłam je jeszcze na pokazach w Polsce, z Latynosami, których znałam z Towarzystwa Polska Ameryka Łacińska. Rychło więc zostałam poproszona do tańca przez miejscowego macho, potem przez drugiego… I byłoby wszystko normalnie, gdyby nie fakt, że jeden z młodzieńców pochwalił się spluwą pod pachą. Był lekko na rauszu i zaczął deklarować się jako antyterrorysta.. Nie było to sympatyczne, wiedzieć, że ktoś z kim tańczę ostentacyjnie nosi broń, chwali się nią, a może przyjdzie mu fantazja pod wpływem alkoholu udowodnić, że z tego się strzela…(?) Coraz mniej wygodnie tańczyło mi się z zadufanym młodziakiem. Zauważyłam także , że Edek daje mi wyraźne znaki. W pierwszej chwili nie wiedziałam o co chodzi. Stanął przede mną tak, żeby zasłonić plecami Peruwiańczyków i scenicznym szeptem poinformował mnie bardzo krótkimi poleceniami.: - Zabierz stąd koleżankę, nie pozwól jej więcej pić, idźcie do toalety i szybko wychodzimy. Poczekajcie na nas na zewnątrz ! Chciałam wiedzieć co się dzieje, więc kiedy podeszłam do Basi, usłyszałam jej podniesiony głos, zaczepnie wykrzykujący coś po polsku do Metysa. Zrozumiałam, że próbowała mu okazać pogardę i zaczepnie wyzywała go od gówniarzy z pistolecikiem. On nie rozumiał wprawdzie tekstu, ale mowa ciała dziewczyny wyraźnie zdradzała jej intencje, kiedy wyniośle zaciągała się papierosem, dmuchając mu

171

niemal w twarz dymem , wymachiwała przy tym ręką trzymającą kieliszek. W mig pojęłam, że sytuacja stała się niebezpieczna. Krzyknęłam na nią, żeby się uciszyła i natychmiast wyszła. Próbowała jeszcze protestować, ale kiedy niemal krzyknęłam jej prosto w ucho, że Edek każe natychmiast wiać, jakiś instynkt obudził się w niej na moment i dała się wyprowadzić, pozorując spokojną rozmowę o niczym. Gdy byłyśmy już na ulicy próbowałam krótko wyjaśnić, że jesteśmy w kraju, gdzie szleje terroryzm i trzeba nie mieć rozumu, żeby się tak narażać. Zdaje się, że mimo wszystko nie zrozumiała, w przypływie typowo polskiej lekko zawianej buty. Peńa - zabawa przy tradycyjnej peruwiańskiej muzyce popularnej, opartej na rodzimych rytmach, granej na żywo, albo z magnetofonu )

172

poranny kufel pełen liści mate de coca

173

TRUD ISTNIENIA Codziennie rano marzył nam się łyk gorącej kawy, albo mate de coca i skromnym chlebem pan, czyli bułeczką na śniadanie, gdy temperatura powietrza miała około pięć stopni. Kiedy już udało się rozetrzeć zmarznięte ręce, zasiadając na zimnych stołkach, tuż przy rozwartych na oścież drzwiach kafejki, zjawiała się nagle kobieta w łachmanach, bosa, z głową owiniętą burą szmatą. Spod strzępków niby spódnicy wyglądały kościste bose stopy. Trzęsącą się ręką prosiła o parę groszy na chleb. Wyglądała, jakby miała sto lat. Zwierzyłam się Edkowi, że żebraczka zjawia się codziennie, zawsze nas wypatrzy, kiedy jemy nazbyt skromne śniadanie za kilka groszy i budzi w nas dwoiste uczucie, z jednej strony ogromnego współczucia dla prawdziwej nędzy, w środku zimy, z drugiej strony złości, bo skubała naszą mało zasobną kieszeń każdego dnia. Było mi jej żal, że jest biedna, bosa i bardzo stara. Wtedy Edek się roześmiał: - Coś ty ! Tutejsi ludzie nie żyją dłużej niż trzydzieści , do czterdziestu lat. Wytłumaczył mi, że w tych warunkach rzeczywiście, wszystko działa na ich niekorzyść. Oni nie używają wody do mycia, bo jej tutaj brak. Od nadmiernego nasłonecznienia wysokogórskiego pali się ciemna jak popiół skóra, która pęka poprzecinana czerwonymi żyłkami i raz przesycha, a raz przemarza na zmianę.

174

Nawet dzieci mają tu odmrożone policzki i skórę szorstką, jak dachówka. Są niedożywione, bo tu prawie nic nie rośnie. Jedzą zarażone fekaliami ryby, chorują na tarczycę i tasiemca, szpikują się koką i tylko dzięki niej stoją na nogach. Dawka kalorii u Indian jest poniżej biologicznego unicestwienia. Nie jedzą więcej niż trzysta kalorii dziennie, to gorzej niż więźniowie obozów koncentracyjnych. - Trudno jest dorosłym, a dzieciom ? - Dzieci, to dopust Boży. Jak są, to dobrze, bo można je sprzedać za parę groszy do roboty. I tak większość z nich nie dożywa dorosłości. Sama widziałam jak matki noszą je w mantach na plecach cały dzień trzęsą nimi i obijają o ławki, stragany, ściany. Nikt na to nie zwraca uwagi. Kobieta zajęta jest przędzeniem wełny, wyrobem rzeczy na sprzedaż, gonitwą za tanim pożywieniem. Dzieci starsze o parę lat pomagają dźwigać te młodsze, noszą przy tym razem z matkami bagaże, kosze pełne owoców na sprzedaż, uginając się pod ich ciężarem. Taszczą je z dżungli pociągami, potem od rana szwędają się po targowiskach, albo śpią pod straganami, żeby znowu pod wieczór nosić dobytek na własnych garbach. W dodatku tutejsze dzieci nie płaczą, patrzą tylko rozwartymi oczyma wilka i wietrzą zagrożenie. Tutejsza natura okrutnie obchodzi się z urodą ludzi i ich kondycją. Nie jest więc dziwne, że patrząc na mieszkańców gór widzi się wyraz przygnębienia, zamknięcia w sobie i nieufnej czujności w oczach.

175

Andyjska Puna

Przed dworcem w Puno

176

ODKRYWANIE DRUGIEGO DNA Czeka nas dalsza droga do Cusco i dalej na Machu Picchu. Nasi alpiniści znowu szykują sprzęt na wyprawę pieszą. Żeby nie zabrakło pieniędzy w trasie, trzeba było przehandlować parę rzeczy. Chłopcy zabrali ze sobą z Polski zapasowe kochery, menażki i bidony, zapasowe plecaki na stelażach, każdy miał także zapasowy aparat fotograficzny. Dziewczyny przywiozły wody toaletowe i perfumy, zapasowe kremy do twarzy i parę podobnych drobiazgów - jak chłopcy, np. finki i noże myśliwskie, parasolki, a nawet adidasy. W trudnych chwilach, kiedy zaczynało brakować gotówki uczyliśmy się handlować z Indianami na targowiskach. Często zupełnie nam to nie wychodziło, ale konieczność budziła w ludziach nieoczekiwaną pazerność i bezwzględność. W takich chwilach zaczynały chwiać się w posadach nasze przyjaźnie. Byliśmy podzieleni na dwie grupy – alpinistów i cywili. Nasze plany podróżne rozmijały się często i spotykaliśmy się dopiero w umówionych punktach na trasie. Większa grupa realizowała zadania taternicze, musieli więc absolutnie współdziałać i wzajemnie odpowiadać za siebie. Zbyszek trzymał całą kasę i dokumenty wszystkich, z wyjątkiem szefa. Poruszał się zawsze w obstawie dwóch ludzi. Zawsze razem załatwiali zakupy, sprawdzali rozkłady jazdy,

177

decydowali o w wszystkim. Tak samo równo dzielili się biedą. Już na początku wyprawy dwie osoby nie znalazły na lotnisku swojego bagażu. Zostały w tym, co miały na sobie. Nie miały bielizny na zmianę, mydła, szczoteczki do zębów, ani nic. Jedna osoba pojechała w ogóle na koszt całej grupy i nawet nie miała pieniędzy potrzebnych na wymianę. Cała grupa złożyła się na te osoby. Zostały obdarowane torbami, plecakami, zapasem odzieży, aparatem fotograficznym, latarką, pieniędzmi na drobne wydatki itp. W naszej mniejszej grupie przewodniczka zarządziła już na początku absolutną współodpowiedzialność za siebie parami - mąż za żonę , kolega za kolegę, koleżanka za koleżankę.

Ulica nadbrzeżna w Puno

178

Nie pociągało to jednak za sobą wspólnoty majątkowej. Pewne rzeczy robiliśmy wspólnie, ale każde z nas pilnowało swoich pieniędzy samo. W gruncie rzeczy byliśmy głównie uzależnieni od decyzji przewodniczki, która za nas wybierała środki komunikacji i trasy zwiedzania, co nie wyszło nam na dobre w konsekwencji. Kiedyś padła propozycja, że bierzemy samolot do Cusco. Okazało się jednak, że ta zabawa kosztuje po 70 dolarów i może nam nie wystarczyć pieniędzy na pobyt. Trzeba więc dyscyplinować kieszenie. Zdecydowanie wyraziłam sprzeciw.

Właśnie w Puno była jedyna szansa kupienia pamiątek i swetrów najtaniej w całym kraju, do czego Ola zachęcała nas ochoczo. Wszystko jednak sprzysięgło się przeciwko nam. Ceny rosły nieoczekiwanie, nie można było kupić biletów tam gdzie się chciało, ani takich, na jakich nam zależało. W pewnym momencie odmówił mi posłuszeństwa aparat fotograficzny. Miałam swoją ulubioną Praktikę , która przeżyła ze mną już niejedne wyprawy. Była nieco sfatygowana, bo fotografując raka w jeziorze wpuściłam ją niechcący do wody. Po naprawie sprawowała się dobrze, ale właśnie teraz w podróży po Andach nagle zacięła się na Wyspach Uros. Nie było czym kontynuować zdjęć z wyprawy, bo zapasowy Zenith został już przeze mnie sprzedany na targu, w zamian za swetry.

179

Andyjskie piekło

chałupy Indian z Puno domy i mury kamiennych corrali

180

OMIJAJ AYACUCHO Edek przyszedł poinformować nas o tutejszych zagrożeniach. Przyniósł wiadomość, że wuj jego żony, właśnie wczoraj stracił sklep i garaż. Jego mercedes wyleciał w powietrze na piętnaście metrów w górę. Wuj prowadził spokojny handel artykułami metalowymi, sprzedawał noże i inne drobne artykuły przydatne w gospodarstwie domowym. Było nam wiadome, że Puno jest jednym z centrów terroryzmu, ale co my Polacy mogliśmy naprawdę o nim wiedzieć? To była zupełnie abstrakcyjna wiadomość, dopóki nie zaczęło wokół nas narastać napięcie. Człowiekowi zawsze się wydaje, że jego nic nie dopadnie, bo nie ma powodu. Jesteśmy na wakacjach, nie prowadzimy tu żadnych interesów. Nikt z nas nie znał zresztą podłoża miejscowych konfliktów. Ze skojarzeń ze stanem wojennym w Polsce także niewiele wynikało, bo u nas oprócz dziennych zamieszek ulicznych z samą milicją, nie działy się żadne akty wandalizmu i rozboju, na większą skalę. Raczej wzmożone oko władzy czujnie pragnęło zapewnić atmosferę spokoju i porządku. U nas po godzinie policyjnej , nikt nie chodził, nie jeździł po mieście i gdyby nie patrole funkcjonariuszy, można byłoby uznać, że jest bardzo spokojnie i komfortowo. Tutejszy stan wyjątkowy był inny. W pewnych

181

rejonach miasta można było poruszać się spokojnie, bez zaczepki policji, za to właśnie nocą po godzinie policyjnej szykowano pułapki i fajerwerki. Wysadzano banki, hotele, stacje transformatorowe, tory kolejowe, a gniew ludności skierowany był przeciw tym, którzy coś posiadali, a więc bogaci cudzoziemcy, właściciele nieruchomości, ważni urzędnicy, kojarzeni z władzą, która miała więcej, niż miejscowa biedota. Właśnie na Uniwersytecie w Puno, naukowiec – filozof, niejaki Guzman rozpoczął proces całkowitego rozkładu struktur państwa. Teoria rewolucyjnego ruchu, jaki wywołał była pewnie podobna, jak wszędzie i miała podłoże społeczno- ekonomiczne, tyle tylko, że wśród analfabetycznej ludności indiańskiej rozsiewano najróżniejszą propagandę, żywcem wyniesioną z dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych koncepcji europejskich. Społeczeństwo wyrosłe na kolonialnych strukturach, zapożyczonych od najeźdźców, nie przerobiło na własnym organizmie kolejnych przekształceń mentalnych, jak w Europie. Wielu mieszkańców Altiplano przeskoczyło wprost z epoki neolitu w epokę elektroniki a ich samoświadomość miała tylko jeden aspekt - jedni mają dużo, inni mało, a przecież wszyscy powinni posiadać dobra po równo. W dodatku za dużo - mają głównie obcy, nietutejsi, cudzoziemcy - Amerykanie i ci, co ich popierają, czyli władza, artyści, idole, prasa

182

i telewizja. Tworzące się struktury przestępcze, związane z rynkiem narkotykowym, dawały najbiedniejszej ludności jedyne źródło utrzymania z uprawy i sprzedaży koki. Kiedy państwo postanowiło rozprawić się z gangami, zachwiały się w jedyne podstawy utrzymania rozproszonych społeczności wiejskich i mieszkańców slumsów. Polityczna indoktrynacja przywódców ruchów, w obronie najbiedniejszych, przyniosła w jednym worku socjalizm, komunizm, maoizm, koncepcje Czerwonych Khmerów, Kadafiego i Sadata. Nie kształconym chłopom zaaplikowano kompletny mentlik, który sprowadzono do zasady, że kiedy zbliża się obcy, należy go wyeliminować. Najsmutniejsze, że tym pierwszym obcym, który stał się pierwszą ofiarą tutejszego terroryzmu był dobrze znany wszystkim w okolicy Ayacucho zwykły listonosz – jedyny tamtejszy przedstawiciel , jakiegokolwiek urzędu państwowego. Guzman, w swej zbrodniczej indoktrynacji odwołał się do starych inkaskich tradycji, obcinania palca obcym i przynoszenia go wodzom, na dowód pokonania wroga. Za taki udokumentowany postępek, sprawca otrzymywał nagrodę. Być może zwyczaj ten powiązany był z zamierzchłym oporem wobec najazdu Hiszpanów. Teraz jednak rachmistrzem wypłacającym dywidendy była skorumpowana miejscowa policja, albo bojówka mafijna.

183

Gdy ruszaliśmy w drogę z Limy w głąb kraju, pracownicy Ambasady ostrzegali nas, żeby omijać rejon Ayacucho. Dokładnie nie wyjaśniano nam na czym polega zagrożenie. Dopiero po czasie, kiedy wróciliśmy do Limy Maria i Anibal opowiedzieli nam o horrorze, który dokonał się niedawno w tym rejonie, na oczach całej Ameryki. Wtedy cały naród oglądał egzekucję, na żywo siedemdziesięciu dziennikarzy, którzy pojechali z ekipami telewizyjnymi, uczestniczyć w rozmowach ze Świetlistym Szlakiem. Próbowano wyjaśnić przyczyny narastającego konfliktu narodu z państwem. W małej wysokogórskiej prowincji, zamiast rozmów zgotowano przyjezdnym piekło, a oni kręcili kamerami do samego końca materiał o własnym konaniu w torturach, na oczach wszystkich stacji telewizyjnych. W całym kraju rozdzwoniły się telefony do prezydenta i do telewizji, żeby natychmiast zaprzestać transmisji, żeby coś zrobić, bo oglądają to dzieci i młodzież. Wszyscy okazali się porażeni sytuacją i niezdolni do żadnej rozsądnej reakcji. Kiedy nastał nowy prezydent Alan Garcia, obiecał narodowi, że rozprawi się ze zbrodniarzami. Ślady jego kampanii wyborczej widać było na ścianach wszystkich miast i na szczytach gór, gdzie sadzono z kaktusów i układano z kamieni propagandowe hasło :” Alan trabaja !” - Alan pracuje ! I rzeczywiście pracował. Intensywnie.

184

Kiedy przyjechaliśmy do Peru, w czerwcu 86 roku, właśnie dokonała się rewanżowa masakra. Wysadzono, zrównując z ziemią najgorsze więzienie porównywalne z Alcatrazem. Leżało ono na wyspie naprzeciw miasta Lima. W pierwszych dniach czerwca przejęto informację, że do wybrzeży Peru zbliża się duński statek, który wiezie radziecką broń dla więźniów. Podobno z tego miejsca miał wyjść pucz na cały kraj. Coś musiało w tym być, bo prezydent natychmiast zdecydował o przejęciu statku i rozniósł w pył więzienie. Zabito podobno koło 400 więźniów. Nie na długo zamknęło to usta terrorystom. Ale wracajmy w góry !

185

ZWIERCIADŁO DUSZY Oglądam na ulicy szary, smutny tłum przycupniętych postaci, próbujących coś sprzedać toczącej się lawinie przechodniów, nie zainteresowanych mało atrakcyjnym towarem, powtarzającym się wielokrotnie na tysiącach straganów. - Poco oni to robią? Poco tak siedzą godzinami, żeby sprzedać garść owoców, parę guzików, jedna płytę, czy bon na loterię? Jak to się dzieje , że w muzyce, która pobrzmiewa tu i tam ze straganów słychać tyle tanecznej beztroski w lekkich walczykach criollo, czy marinerach z wybrzeża. Czasem daje się słyszeć zgiełk orkiestr na ulicznych feriach. Wtedy drą się trąby i flety, a towarzyszy im głuchy pomruk bombo, ogromnego bębna obitego włochatą skórą małpy. Surowe andyjskie instrumenty- flauty i zamponia podbite brzęczącym akompaniamentem charango i gitary zakodowują prawdę o życiu Indios. Takiej muzyki można posłuchać na prawdziwych ludowych peńach, otwierających swe podwoje wieczorem dla słuchaczy – miłośników muzyki tradycyjnej. Zupełnie inny nastrój panuje na dyskotekach z muzyką pop, disco i rockiem, ale są także miejsca, gdzie słychać coraz bardziej popularną salsę, ulubiony rytm całej Ameryki Łacińskiej.

186

Muzyka tradycyjna Andów różni się znacznie od muzyki wybrzeża. Jest surowa, prymitywna, głównie oparta na efektach rytmicznych. Ulubionym instrumentem melodycznym jest fletnia Pana , czyli zampońa, a rytm obok gitary podaje chatango- maleńka ni to gitara, ni mandolina o czterech podwójnych strunach, najczęściej zbudowana ze skorupy pancernika, czasem z drewna. Jękliwe flety proste ścigają się z ludzkim głosem poruszającym się na wysokich brzmieniach falsetem. Celują w tym kobiety, zwłaszcza z terenu Boliwii. Ich pisk rzeczywiście brzmi jak tony bezustnikowej flauty. Ulicznym fiestom w prowincjach niegdyś zamieszkałych przez ludność pochodzenia chińskiego często towarzyszą karnawałowe pokazy ogromnych

187

metalowych masek smoczych w oprawie wrzaskliwej „ kociej „ muzyki drących się puzonów i innych metalowych instrumentów. Muzyka dolin nadmorskich jest łagodna i śpiewna, polirytmiczna. Używa brzmienia gitar o różnej budowie, od głęboko brzmiących, basujących do klasycznych instrumentów akustycznych i ich ludowych odmian, jak quatro, tres itp. Towarzyszy im głos śpiewaków słodki, rzewny, łzawy, oddający świetnie uczucia zawarte w treściach pieśni odpowiednio interpretowane przez śpiewaków. Słyszy się w ich nuty rzewne podobne do hiszpańskiego biesiadnego pasodoble, albo starego tanga argentyńskiego.

Fiesta na ulicach Puno

188

WYSADZONY HOTEL Kiedy udałam się z Basią na spacer po mieście zobaczyłyśmy zrujnowany budynek niedużego hotelu – takiego, jak nasz. Cała ściana pierwszego piętra wyleciała w powietrze właśnie przedwczoraj. Brrr… Łatwo sobie wyobrazić, żę w tych pomieszczeniach od ulicy mogliśmy mieszkać my (?) Od pewnego czasu powzięłyśmy postanowienie, że nie będziemy się starać wyglądać ładnie i po europejsku. Zakupiłyśmy kurtki tkane z wełny lam, indiańskie swetry i szpiczaste czapki oraz kapelusze z wełny, indiańskie wełniane sakwy, ciepłe rękawiczki bez palców ( noszą takie tutejsi handlarze dla sprawniejszego liczenia pieniędzy na świeżym bardzo chłodnym powietrzu ). Co prawda moja

189

koleżanka i tak wyglądała jak przebieraniec ze Szwecji, ale kiedy założyła czapkę wyglądała znacznie lepiej. Chodziło nam o to , żeby łatwiej wtapiać się w tłum, nie prowokować innością, nie zachęcać do zaczepek, kradzieży, czy napaści. Na wszelki wypadek nosiłam także w zanadrzu finkę harcerską.

Handlowa Avenida w Puno

190

SPRZEDAM APARAT Od czasu, jak na Uros odmówiła posłuszeństwa moja stara lustrzanka miałam kłopot. Znaleźć się w połowie trasy i stracić możliwość dokumentacji wydało mi się nie do darowania. Tyle razy mnie to spotkało i w Europie i na Kubie, że jakieś fatum nie pozwoliło robić zdjęć, bo albo prześwietlono mi filmy już na lotnisku, albo zaciął się film w aparacie, a podarta perforacja nie pozwoliła na wyjęcie go z aparatu ładowanego pionowo, tak jak w „Zorkim”. Moja Practika także przeszła niejedno. Z trudem naprawiona na razie sprawowała się świetnie, ale nagle klops ! Koniec. Lustro nie chciało się cofnąć. Po rozkręceniu i kolejnych próbach znów się zacinało. To już był definitywny koniec zabawy. Trzeba było poradzić sobie inaczej . Nasza miła przewodniczka zaoferowała kupienie od niej prymitywnej „Smieny” – aparatu głupawki, który był przeznaczony na handel dla Indian. Nie miałam wyjścia musiałam go zdobyć, ale koleżanka zażyczyła sobie aż 100 inti. Nie było to mało, jak na coś , co kosztowało grosze w Polsce. Potrzebujący nie ma wyboru, więc postanowiłam kupić ten aparat. Ale żeby zdobyć pieniądze musiałam zrobić coś ze swoim. Siedziałam przez pół dnia i grzebałam, Aż udało mi się uruchomić na chwilę lustro, a następnego dnia wyruszyłam z Basią na poszukiwanie zakładów fotograficznych. Chciałam zorientować się, czy mogę

191

sprzedać niemiecki aparat komuś. w celu czysto kolekcjonerskim. Trafiłyśmy na sklep Kodaka. Prowadził go stary Chińczyk. W niedużym pomieszczeniu w gablotach stały lustrzanki radzieckie, których pewnie polscy turyści nawieźli tu mnóstwo. Niemieckich aparatów nie było. Zagadałam do Chińczyka, że chce sprzedać aparat. Nic nie odpowiedział, ale przyjął postawę oczekującą. Zapytał nagle – Jaka firma? Powiedziałam , że Practika i dostrzegłam minimalny ślad zainteresowania. Otworzyłam futerał i pokazałam lustrzankę. Wyjął ją z futerału, dokładnie obejrzał pod światło sprawdził obiektyw, celownik, pokazałam mu zapasowe pierścienie i osłonę oraz filtr UV i czekałam co się wydarzy. Chińczyk , bez mrugnięcia okiem i bez zmiany maski na twarzy zapytał tylko zdawkowo: - Ile ?- i podsunął kartkę z długopisem. Szybko zaczęłam w głowie przywoływać ceny, które widziałam na mercado, kłębiło mi się w głowie, ale wreszcie zaskoczyłam, że mogę żądać więcej niż za Zenitha. Napisałam szybko na kartce : - dwa tysiące inti. Popatrzył na mnie badawczo i tylko skinął głową. Zabrał aparat i niespiesznie sięgnął do kasety po pieniądze. Podał mi dwa duże banknoty z uprzejmym niemym ukłonem. Z równie uprzejmym skłonem odebrałam należność i powiedziałam : - Gracias Seńor

192

Jak bardzo potrzebna była mi ta gotówka mogłam wiedzieć tylko ja. Miałam ochotę podskoczyć, wykrzyczeć ogromną radość, że się udało, ale nie mogłam tego zrobić w tej hipnotycznej atmosferze. Nawet, kiedy wyszłam, spytałam cicho Basię: - A co będzie, jak odkryje, że aparat jest uszkodzony.? - Nic nie będzie, przecież on może go naprawić- odparła. Na pewno to potrafi, widać że to prawdziwy pasjonat sprzętu .To nie jest komercyjny sklep, Widziałaś jakie stare trupy tam stały w gablotach? Rzeczywiście, były tam i aparaty mieszkowe, altanowe i inne. Dobrze trafiłyśmy! , a ja czułam się uratowana. Na razie.

Obiad na kolanach w pociągu

193

OBIECANKI CACANKI Powoli zbieraliśmy się do wyjazdu z Puno w dalszą trasę na północ do Cuzco i dalej w kierunku dżungli. Coraz więcej było w nasze wyprawie improwizacji. Początkowo mieliśmy jechać aż do Iquitos, do Amazonii, ale już teraz było widać, że nie starczy nam środków na tak odległą trasę. Jedziemy więc tak daleko, jak się uda. Przybyło nam jednak rzeczy i zrobił się nowy problem, w co zabrać bagaż podręczny, bo plecaki trzeszczały już w szwach. Jak zwykle udałyśmy się na mercado sprawdzić ceny toreb podróżnych z ortalionu. Były rozmaite, ale zbyt drogie, żeby przepłacać towar mając ostatnie grosze w kieszeniach. Pomne koleżeńskiej obietnicy Oli, że jakby co… to ona służy pomocą (tzn. pożyczką ) postanowiłyśmy rozpytać ją, czy nie ma jakiejś dodatkowej torby na zbyciu. Miała, tyle tylko, że z rozbrajającą szczerością oznajmiła, że przywiozła ją na handel i może sprzedać tylko za dolary lub Inti, ale z zyskiem, tak , jak Indianom. Nie było wyjścia. I tak było to taniej niż na targu. Tak więc już drugi wieziony z Polski produkt wracał w swojskie ręce. Jakimś podskórnym instynktem moje czujne ucho zaczęło także wychwytywać zdawkowo wyartykułowane, przypadkowe zapowiedzi, że być może losy naszej grupy potoczą się inaczej, niż zamierzaliśmy, bo szefowa naszej wyprawy była

194

niezadowolona. Nie podobał jej się kraj, z jego atmosferą wiszącego w powietrzu niebezpieczeństwa, z jego chłodnym niesympatycznym klimatem i brakiem wygody. Wszystko wydawało jej się mało ciekawe, nie interesowały jej zabytki, ani ludzie, tylko towary. Mogła całe dnie spędzać na mercado, a zwiedzanie zaliczała tylko z konieczności, bo się zobowiązała wobec nas. Wyglądało na to, że naszą wyprawę potraktowała jak prywatną wycieczkę, a nadmiar obowiązków i odpowiedzialności ją przerósł i stał się niewygodny. Może chodziło też o to, że grupa alpinistów nie zamierzała wyręczać jej o brać sobie na swoje barki odpowiedzialności za ludzi spoza ich kręgu, choć przypuszczam, że gdyby zrobić z nimi takie ustalenia wcześniej, stanowilibyśmy zwartą kompanię. Przewodnik jednak jechał na nasz koszt i winien był wziąć na siebie wszelkie zobowiązania. Dawało mi to dużo do myślenia i czułam, że lada moment życie napisze nam nowy czarny scenariusz podróży i że nie będzie na kogo liczyć. Nie omyliłam się

195

Dziecko indiańskie w pociągu tuż obok moich kolan

196

PUNEŃSKA PUŁAPKA I znowu sytuacja się powtarza jak mantra. Zbyszek idzie kupić bilety na pociąg do Cuzco, ale na dworcu biletów nie ma ( !) - Jak to nie ma ? – pytają wszyscy - Nie ma i już. I cholera wie gdzie teraz się pytać. Zaczynamy spekulować, jak to możliwe, to jak się można stad wydostać ? - Może zapytać naszego Cholo z recepcji ? - Ale o tej porze go nie ma. Będzie pewnie po czwartej. - No to nic nie wymyślimy. Jakby przyszedł, to dajcie znać ! Na razie. Kiedy Cholo się zjawił i tak nic nam nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. Zrobiło nam się nieswojo. - No to zostaje tylko ten drogi samolot – powiedziała Basia. Kazio zaprotestował - Nie, w żadnym wypadku nie będziemy wydawać niepotrzebnie forsy. Słuchajcie dziewczyny ! co robicie dzisiaj ? Miałyśmy się spotkać jeszcze raz u Edka i Veroniki. - To świetnie. Przepytajcie go, może on coś sensownego doradzi. Obiecałyśmy grupie, że postaramy się dobrze spełnić polecenie, bo w końcu trzeba jakoś stąd wyjechać! Po południu u Edka w domu sprawa się wyjaśniła.

197

Duże hotele w mieście rezerwują bilety dla swoich gości na najbliższy tydzień. Wykupują wszystko, co jest w kasie biletowej i za zawyżona cenę oferują podróżnym. Każdy orze jak może i każdy chce zarobić. Przecież to nie tacy turyści jak my nabijają im kasę, tylko Amerykanie i Europejczycy z Zachodu. Tak więc dopiero następnego dnia chłopcy przynieśli bilety dla całej ferajny. No to możemy się zbierać ! Kiedy żegnałam się z Edkiem, ze zdumieniem usłyszałam konspiracyjnie szeptem wypowiedziane zdanie. - Szkoda, że już wyjeżdżacie. Bardzo się cieszę , że Cię poznałem. - Strasznie mi miło, no i musze Ci się zrewanżować, że także bardzo Cię lubię i dziękuję za wszystko, co robiłeś dla nas. Byłeś nam naprawdę niezwykle pomocny. - No wiesz czego się nie robi dla rodaków ? - A często tu przyjeżdżają ? - Tak , oczywiście. - No to masz z nimi sporo zamieszania. - No wiesz ja też na tym korzystam, że nie tracę kontaktu z krajem, z językiem. Ale muszę Ci przed odjazdem powiedzieć jeszcze jedną ważną rzecz - strasznie Cię polubiłem. Poczułam się zaskoczona, choć ta informacja mile

198

mnie połechtała po sercu. - Mnie? – zapytałam głupio – za co? - Nie wiem, tak po prostu, podobasz mi się bardzo. Nie było czasu na dalsze wynurzenia. Pożegnaliśmy się serdecznie po latynosku, całując się po policzkach i mocno uścisnęliśmy dłonie. Poczułam się dziwnie. Byłam naprawdę wdzięczna Edkowi za pomoc i nie przyszło mi do głowy, że jestem traktowana przez niego jakoś szczególnie, ale świadomość tego nieoczekiwanego odkrycia bardzo mnie wzmocniła i dodała otuchy przed dalszą , niełatwa podróżą, pełną często mało sympatycznych relacji miedzy poszczególnymi uczestnikami naszej wyprawy.

199

Pilar Brazylijka poznana w Limie

200

Tyle zostało z obiadu

201

W CUZCO – QOZQO Przybywamy do Cusco późnym wieczorem. Uderza nas nieoczekiwany podmuch ciepłego powietrza. Nareszcie ciepło, pewnie jakieś 21 stopni. Chciałoby się pozdejmować wełniane kurtki, ale najpierw trzeba się zdyscyplinować i zwartą grupą ustawić pod ścianą peronu, z bagażami na plecach, gotowi do wymarszu. Kazio ostrzegawczo wydaje dyspozycje : - Nie odłączać się pod żadnym pozorem od grupy. Nie dać sobie wyrwać bagażu przez nadskakujących smarkaczy, którzy chcą zarobić, a jeszcze częściej polują na jeleni, żeby ich okraść. Udajemy się zwartym szeregiem wprost w otwarte wrota stacji i nagle jesteśmy otoczeni przez smarkatą bandę tragarzy. Czoło naszej kolumny przyspiesza kroku. Ktoś krzyczy : - Nie zatrzymywać się ! Tędy idziemy! Bardzo spiesznym krokiem pokonujemy drogę pod górę. Czuję, że szelki plecaka źle założonego nagle tamują mi krew w rekach, że nie mogę oddychać i jeszcze to nagłe gorąco. Jak dobrze mieć dużych i silnych kolegów . Jeden z nich ogląda się i widząc, że zwalniam kroku, zdziera ze mnie plecak i jednym podrzutem sadowi sobie na szczycie swojego. – Jakże byłam wdzięczna za ten gest .I tak została mi jeszcze w rękach torba z ortalionu i gitara.

202

moja ulica w Cuzco

Cuzco Plaza de armas

203

Nie miałam pojęcia ile to wszystko waży, bo przecież w Puno jakoś doszłam z bagażem do pociągu. Może to z powodu zmęczenia podróżą, senności, głodu no i gwałtownej zmiany temperatury i ciśnienia, chociaż wciąż jesteśmy na wysokości około 3,5 tysiąca metrów nad poziomem morza. Po długiej podróży, bez posiłku głód daje o sobie znać. Niestety pora jest już na tyle późna, że sklepy są zamknięte. Dzisiaj nie będzie kolacji, tylko jakaś herbata i tyle. Wybrany ze względu na niską cenę hotel okazał się straszny, maleńkie cele położone na galeryjkach wokół niezbyt obszernego patio odcinały nas od świata. Pokoje miały prymitywne zamki i dosyć dziwaczne drzwi z desek, podobne jak do obórek gospodarczych na dawnej polskiej wsi , malowane na podobny brązowo - wiśniowy kolor. Gdyby ktoś do tych drzwi zapukał, to można by się bać otworzyć, ponieważ w pomieszczeniu nie było żadnych okien. Po krótkiej naradzie nie zdecydowaliśmy się skorzystać z tego noclegu. Z chwilę znaleźliśmy troszkę lepsze warunki, niewiele drożej. Przez wąski korytarz wejściowy dostaliśmy się na patio jasne i wygodne. Układ pokoi był podobny, ale przynajmniej obok poszczególnych drzwi były maleńkie okienka. W środku poza dwoma posłaniami nie było nic, ale wyglądało to znacznie lepiej niż poprzednio. Co prawda w przeciwległym skrzydle, na poziomie naszego piętra, upojny widok

204

stanowiły dwie toalety, z których jedna nie posiadała w ogóle drzwi. Na szczęście była to męska wygódka i najczęściej dało się oglądać w oprawie pustej futryny tylko plecy kolegów. Do tego widoku jednak zdążyłyśmy się już przyzwyczaić i nie wydawało się dziwne ani na wsi, ani nawet na stołecznej ulicy, że klient taksówki „odlewał się „w środku miasta między drzwi taksówki i jej próg, a cierpliwy taksiarz czekał w leniwej pozie aż jego klient zakończy małą przerwę w podróży.

Słynny balkon gubernatora w Cuzco

205

Widok z mojego pokoju na ulicę i ścianę katedry w Cuzco

206

malownicze Podwórko w Cuzco

207

NA COŚ SIĘ ZANOSI Na drugi dzień chcemy rozejrzeć się po Cuzco Pierwszy spacer po mieście przypomniał mi naroże ulicy Pułaskiego we Wrocławiu ze słynnym barem „Gwarny „ spod którego wytaczało się regularnie zawiane „towarzycho”, ledwie trzymające się na nogach, po czym rozpełzało się po okolicznych podwórkach, aby lec gdzieś pod murem, na trawniku lub w bramie….. Teraz idąc do pobliskiego głównego placu miasta, gdzie do dzisiaj sterczy z naroża budynku drewniany balkon, z którego Pizarro kazał konno rozszarpać ciało ostatniego króla Inków Atahualpy, potykamy się o zalanych w trupa Indian, leżących na chodnikach przy krawężnikach,. Może to alkohol, a może i koka wprawia ich dusze w stan nieważkości, a ciała zwala z nóg (?) Trzeba się zorientować jak ustawić dalsze trasy, czym się przemieszczać. Szukamy biura podróży, na szczęście mamy je prawie pod nosem na Plaza de Armas. Dowiadujemy się, że aby zwiedzić Dolinę Inków, trzeba wykupić bilet na mały bus, który odjeżdża placu i wiezie turystów wprost do Doliny Pisac, Ollantaytambo, Sacsayhauaman i wielu innych miejsc. Zamawiamy busy na jutro rano. Odjazd koło jedenastej. Będzie można się wyspać do woli. Pozostaje nam spory kawałek dnia, aby coś przekąsić,

208

Plaza de Armas i widok na katedre w Cuzco

Katedra w Cuzco koronką dzwonnic

209

zaopatrzyć się w żywność na drogę, połazić po mieście, zajrzeć do katedry, wpaść na mercado popołudniu i pooglądać ciekawe rzeczy w sklepach artesanias. Dużo tu ładnej biżuterii, czasem tandetnie klepanej z mosiężnej blachy i skręcanej z drutu, ale w ciekawych kształtach. Wczesnym wieczorem chłopcy załatwiają przechowalnię bagażu w miejscowej zakrystii kościoła, bo jadąc w trasę na dłużej szkoda się ograniczać ciężarami i nie warto płacić hotelu. Na drugi dzień mamy odprowadzić swoje bagaże przed wyprawą i tylko z podręczną torbą wyruszyć na zwiedzanie Inkaskich miast . Piąta rano – budzi mnie huk wystrzałów. Co kilka minut nowe serie wybuchów. Ścierpła mi skóra. - Czyżby do Cuzco wkroczyli terroryści? Nic nie widać z naszego hotelu. Okienka pokoików wychodzą tylko na niewielkie patio. Otwieram ostrożnie drzwi. Cały hotel śpi mocno. Nikt nie reaguje. Budzę Basię. Otwiera nieprzytomne oczy i pyta o co chodzi. - Słyszysz to co ja?- pytam - O cholera, to chyba strzały? Matko Boska ! - Słuchaj, nie wiem jak to sprawdzić, ale kogoś trzeba zawiadomić, że coś się dzieje w mieście. - Dobrze, pójdę obudzić Olę i Kazia. Ola nie miała pomysłu, ale uznała, że trzeba się

210

Katedra

211

pakować i zdać się na chłopaków. Kazio był bardziej przytomny. Zarządził zbiórkę, wygłosił krótki spicz – kazał spakować wszystko, po cichu zjeść śniadanie i ustawić się w szyku na patio. Potem wężykiem , pod murem udać się d na Plaza de Armas, pod biuro turystyczne. Jeśli tam nie będzie niebezpieczeństwa, to może uda nam się uciec stąd. Można poszukać jakiegoś szefa, żeby szybciej podstawił już zapłacone samochody i spylamy stąd ! A jak nie to do klasztoru, skryć się. Jak postanowiono, tak zrobiliśmy. Szybkie śniadanie i po cichu, bez zbędnych rozmów wyszliśmy gęsiego pod mur. Jeszcze słychać strzały, ale niczego nie widać. Nagle, kiedy byliśmy już niemal u wylotu ulicy na plac, na niebie pojawił się kolorowy pióropusz rakiety, potem drugiej, trzeciej… W pierwszej chwili zgłupieliśmy, a zaraz potem zaczęliśmy się śmiać jak opętani. - To nie terroryści, tylko jakaś fiesta!, ale jaka? Po zaspanym miasteczku jeszcze nie poruszał się żaden przechodzień, ale wkrótce zobaczyliśmy wielki transparent rozpięty nad placem, a na nim napisano : ”Narodowy Festiwal Kawy …„ i tu data. - Doprawdy. Jak można było tak strasznie się pomylić? Ale to działała psychoza narastająca już od samej Limy.

212

Wejście z ulicy na patio naszego hotelu- typowy układ domu peruwianskiego

213

Nasz hotelik w Cuzco

214

ŚWIĄTYNIE i śmierdzący pasażer Czas do odjazdu mikrobusu wykorzystujemy na pozostawienie bagażu w gościnnym klasztorze. Kazio niemal w każdym miejscu odszukiwał kontaktów z braćmi Salezjanami. W tym odległym kraju kontakt z misjonarzami mógł się stać jedyną szansą na przetrwanie, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego, gdyby trzeba było szukać pomocy. Dlatego wszystkie grupy przybywające do Peru przywoziły pozdrowienia z kraju i drobne prezenty dla misji, żeby utrzymać jak najlepsze i najserdeczniejsze związki z enklawami polskości. W całym Peru Polonia prawie nie istnieje. Jest to zaledwie koło dwustu osób rozrzuconych po ogromnym terenie, które często przybyły tutaj kilkadziesiąt lat wcześniej za chlebem lub uciekły przed nowym systemem, który kształtował się po drugiej wojnie światowej w Polsce. Ich dzieci urodzone już tutaj, na obczyźnie zachowują bardzo luźne związki z krajem, często nie mówią już po polsku i nawet nie wyglądają na Polaków. Robiło się coraz cieplej. Słońce operowało wyraźnie i szykowała się bardzo dobra aura na wysokogórską wycieczkę. Wróciliśmy na Plaza de Armas, a tu przed zamkniętym jeszcze biurem

215

Podcienie Plaza de Armas w Cuzco

216

czekały dwa niewielkie busiki. Jakiś kierownik kręcił się jeszcze i załatwiał ostatnie formalności. Kiedy zapakowaliśmy się już dosyć ciasno i byliśmy pewni, ze za moment ruszamy, coś nieoczekiwanie zaczęło się komplikować. Okazało się, że czyjś wujek ma być odholowany przez nas do samego Pisac, tylko, że w busie nie było już na to miejsca. Zaczynaliśmy się przyzwyczajać do tego, że ktoś próbuje cos ugrać naszym kosztem. Mamy przecież wykupione bilety i jest nas dokładnie tyle, ile jest miejsc. Nie dało się dyskutować. Argument był nie do odparcia, bo wujek uśmiechał się rozbrajająco i godził się ponieść wszelkie niewygody. Za moimi plecami była twarda półka okrywająca bagażnik. Na niej spokojnie mógł ułożyć się dorosły człowiek niewielkiego wzrostu, tyle tylko, że nie miał szansy obrócić się z boku na bok.. Wujaszek robił mile wrażenie, był schludnie ubrany w jasne spodnie i białą koszulę i nie miał żadnego zbędnego bagażu. Kierowcy pewnie zasłonił horyzont z tyłu, ale jeśli ten się zgodził, to nic nam do tego. Już po pierwszych kilkuset metrach jazdy zaleciała mnie z tyłu nieprzyjemna woń. Okazało się, że nie stary jeszcze wujek miał kłopoty z trzymaniem moczu i straszliwie cuchnął. Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie taką sytuację, że na wysokości mojego nosa, tuż za głową leży jakaś obsikana szmata, a ja muszę

217

Miasto Cuzco zostaje w dole

218

wdychać jej smród przez parę godzin? To było trudne do zniesienia, nie tylko dla mnie. Zaraz obok siedziała Basia, ale może miała powonienie przytępione przez fury papierosów, które wypalała ?. Kiedy w połowie podróży niechciany pasażer wreszcie wysiadł poczułam się nagle wyzwolona i z euforią wdychałam świeże rozrzedzone powietrze andyjskie. Razem z tym poczuciem euforii przyplątało się nagle uczucie głodu i okazało się, że właściwie wszyscy chętnie byśmy coś zjedli, tylko …tutaj nie było żadnego baru, ani kafejki. Zapytałam kogoś w tej mini mieścinie co tu można zjeść. Pokazano mi sklepik, w którym można było nabyć tylko kilka bułek. Gdzieś w pobliżu miało być mercado. Rzeczywiście było, tyle tylko, że składało się z dwóch straganów obsługiwanych przez Indianki, które nie rozumiały po hiszpańsku. Przysłuchiwałam się ich rozmowie i ich język wydał mi się niezwykle dziwaczny, gardłowy, jakby ślina gotowała się w krtani. Pewnie to był prawdziwy keczua. Na blacie straganu leżały tylko bardzo dorodne banany. Indianki mówiły o nich platanos Takich dużych jaszcze nie widziałyśmy z Basią, więc po ustaleniu ceny natychmiast rzuciłyśmy się do obrania owocu. Ledwo udało mi się zagłębić w nim zęby, ale się nie poddał, taki okazał się twardy i włóknisty. Wszystko działo się bardzo szybko, dlatego Indianki wybuchły salwą śmiechu i zaczęły sobie pokazywać, jakie jesteśmy głupie

219

Zaczyna się Dolina Inków

220

Cudzoziemki ! Wiadomo ! Ale kretynki! - One nie wiedzą, że tego się tak nie je, tylko gotuje!- ich chichot był deprymujący. Zapytane o inną możliwość zjedzenia czegoś, pokazały na miasteczko i machnęły ręką. Dobrze , że zgodziły się z powrotem oddać nam pieniądze za banany, których nie potrzebowałyśmy. Wracałyśmy ze zwarzonymi minami, a żołądek przysychał nam do kości kręgosłupa. Zanim wszyscy wsiedliśmy do busa, trzeba było poczekać na kolegów, którzy usiłowali zdobyć jakieś jadło oprócz bułek. Stałyśmy tak na krawężniku ulicy i nagle uświadomiłam sobie, że obok mnie jakaś mała Indianka siedzi w kucki i obraca na niedużej blasze kochera opalanego drobnymi patyczkami jakieś nieduże plasterki mięsa. Nie mogłam się z nią dogadać, co to takiego, ale sadząc po wielkości i kształcie, były to boczki świnki morskiej. Przysunął się do nas jeden z kolegów i zagadnął. - Słuchajcie , co to takiego? - Jakaś padlina – odpowiedziała Basia - Pewnie świnka (?) – dodałam - Eee, żarty ! – zawołał kolega Ludwik - Nie żadne żarty, przecież oni hodują świnki w domach , jak u nas drób na wsi. - A to jest jadalne ? – zainteresował się - To zapytaj tę małą – podrzuciłam - A ile to kosztuje, kurde, bo głodny jestem. - Mówiła, że trzy Inti – odrzekłam

221

Dolina Pisac

Wrota Pisac

222

- Wiecie co, ja zaryzykuję, mam to gdzieś. Chyba mnie szlag nie trafi? - Dobra, ja też wezmę, a ty? – stuknęłam Basie w bok. - No pewnie. Też mnie skręca. A są tu jakieś bułki.? - Niestety. Już wszystko wykupili. - Eee ! Chłopaki- krzyknął Ludwik - a nie macie jakiejś jednej bułki odsprzedać?- tu zwrócił się do kolegów- dziewczyny też są głodne ! - Macie tu jedną - Zbyszek wyjął z chlebaka słownie jedną małą bułeczkę, którą rozpołowiłyśmy z Basią. - No to co, kupujemy to mięso? – zapytałam - Jasne- odparła Basia Chwilę trwało zanim dziewczynka obróciła długim patyczkiem plasterek na plecki i obsmażyła z drugiej strony. Ciągle przy tym dmuchała w maleńki ogienek. - Zjemy z tym razem chyba całą zarazę Peru – bąknęła pod nosem Basia, a Zbyszek zawtórował jej zza pleców . - No, ja tam nie wiem dziewczyny czy wy dobrze robicie. Ja wolę nie ryzykować. - Ale to całkiem dobre ! – nasz Ludwik zajadał się już kąskiem mięsa, tylko trochę drogie. Dostałam wreszcie mój kawałek. Rzeczywiście miękkie, jak cielęcinka, tylko kompletnie nie słone, za to bułka posolona. -OK.! da się zjeść- pomyślałam, a wieczorem zaaplikujemy sobie kolejną pigułę antybiotyku, który brałam już od Puno, żeby się nie wyłożyć na jakąś

223

Inkaska precyzja zwykłej drogi

Dolna część miasta Pisac

224

zaziębieniową infekcję, bo mam do tego skłonności. Może to była sugestia, a może rzeczywiście jakoś udało mi się uniknąć wszelkich powikłań. Najbardziej baliśmy się wszyscy ameby, bo to draństwo mogło mieć nawet śmiertelne następstwa. Tutaj w trudnych andyjskich warunkach nie dało się uniknąć ryzyka, trzeba to było tylko jeść z dużą dozą ostrożności i prewencją. Przed wyjazdem mieliśmy zapowiedziane, że trzeba wyleczyć wszystkie infekcje, a zwłaszcza zęby. Wszyscy tego dopilnowali, bo w rozrzedzonym powietrzu, przy ogromnej zmianie ciśnienia każda niedorobiona plomba mogła się stać przyczyną ropnia, czy zgorzeli. Okazało się to znamienne w wypadku Kazia, który przyjechał do Cuzco opuchnięty jak balon. Trzeba było szukać pomocy dentysty, albo leków w aptece, a to były znowu nieprzewidziane koszty ze wspólnej kasy.

225

Mury oporowe i droga do miasta

226

DOLINA PISAC Nareszcie czuję się jak u siebie. Wystarczy mi zobaczyć przed sobą zielonkawe i złote pagóry na tle czystego błękitu nieba i już budzą się wspomnienia dzieciństwa, ścieżki deptane małymi dziesięcioletnimi nóżkami na samo dno Śnieżnych Kotłów, na szczyty Śnieżki, Grzybowca, Szczelińca, Wielkiej Kopy i wielu innych ukochanych zboczy, które przemierzałam z rodzicami, z wycieczkami szkolnymi i obozami harcerskimi po rodzimych Sudetach. Za chwilę okaże się, że nie ma tu ścieżek i szlaków turystycznych. Trzeba wziąć głęboki wdech i iść prosto po zboczu, na skróty do góry dalej i dalej. Oddech z lekka się zacina, bo lata wdychania smoły papierosowej zaczynają wyłazić nagle uszami. Trzeba się zatrzymać, zrobić parę spokojnych wydechów i próbować iść dalej. Pocieszam się tylko, że przy szybkim marszu, który narzucili alpiniści nawet niektórzy z nich zaczynają zwalniać i przystawać. Teraz przestaję się dziwić, że tylko kilku osobom udało się wejść na Misti, ale przecież przed nami jest tylko około dwóch kilometrów pochyłości. Dzięki tym pauzom jest chwila czasu na to, żeby rozejrzeć się po okolicy. Jedne góry chowają się za drugimi i są coraz wyższe i coraz bardziej surowe. W dolinie zostawiliśmy zieleń pól i tarasów uprawnych, wspinających się bardzo wysoko do kilometra ponad dolinę, inne zaczynają się jeszcze wyżej i giną gdzieś

227

Spojrzenie w dolin ę z połowy trasy

228

daleko. Nic nie zapowiada obecności miasta tam wysoko. Gdzieś w połowie zbocza dostrzegam na sąsiedniej górze dwie drobne sylwetki Indianek, które odbijają się na tle zgniłej zieleni czerwonymi mantami. Idą na skróty od dołu doliny, podobnie jak my po sąsiednim wzniesieniu sprawnie jak dwie mrówki. Kiedy obejrzałam się na kolejną pauzę w podejściu, znikały już za szczytem takiej samej góry jak nasza. -Takie małe, a takie szybkie, zobacz Basiu. Idą jak po równym, jakby to nie kosztowało żadnego wysiłku. O! ooo !… już ich nie ma, a my dopiero jesteśmy w połowie góry. - Sama mówiłaś, że Indianie- maja dwa razy większe płuca. - Dlatego są tacy niezgrabni i mało przystojni – odezwał się Zbyszek, który lekko posapując zatrzymywał się także , co jakiś czas idąc tuż za nami. - I patrz jak na tych krótkich nogach zasuwają do góry- z podziwem zauważyła Basia. - Oni za to nie palą fajek tak jak my – dorzucił Zbyszek. - Co z tego, że nie palą, ale za to żują kokę i dlatego nie czują zmęczenia. Widzieliście ich twarze puste, przymulone, jakby nie umieli policzyć do pięciu. - Cholera! – zaklął Zbyszek, ale chciałbym mieć ich kondycję ! Za pierwszym garbem podejścia nagle zobaczyliśmy kilka niewysokich daszków z błękitnawej słomy, wspartych na drewnianych

229

Przedproże Pisac

230

słupach. Od nich zaczynała się stara inkaska droga, najpierw wiodąca systemem stromych kamiennych schodów otoczonych pionowym murem, zapowiadających jakiś określony kierunek ku czemuś. Po jakimś czasie dotarliśmy do podnóża wysokiej podmurówki muru oporowego na tyle wysokiego, że nie można się było na niego wdrapać. Szliśmy kawałek pod murem i dopiero w pewnym momencie zastaliśmy zdezelowaną drewniana drabinę przystawioną do muru, a niedaleko od niej na górze stało porzucone wiadro z resztkmi cementu i zwisający długi żółty wąż plastikowy który podawał wodę z kamiennych starożytnych wanien do góry. Widać było, że trwają tu roboty zabezpieczające przed osunięciem się w dolinę śladów inkaskiej przeszłości. Wodociągi kamienne, które właśnie przed chwilą mijaliśmy zbudowane, jak kreteńskie osadniki ze szczelnie dopasowanych kamieni, do których prowadzą wycięte w kamieniu rynny, mimo upływu wieków nadal zbierały wodę płynąca gdzieś pośród niemal suchych traw i kamieni. Drabina przystawiona była do miejsca, gdzie obok siebie wbudowano w grunt kilka kamiennych głębokich wanien. Powyżej zaczynała się łagodnie biegnąca dość szeroka droga szutrowa. Opasywała ona kolejne wzniesienie podparte bardzo wysokim murem oporowym z drobnych kamieni, na którego szczycie widać było zbudowane punkty obserwacyjne w postaci kamiennych strażnic i mury większych rozsypanych już budowli, stanowiących niegdyś

231

Inkaskie wodociągi

232

centrum skalnego miasta wiszącego nad doliną na wysokości około pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Łatwo było sobie wyobrazić, że Hiszpanie mieli duży problem, żeby odnaleźć w niebotycznych górach ślady mieszkańców, którzy ukrywali się tu przez stulecia. Wiele z tych miast zostało w końcu zlokalizowane, ale do wielu konkwistadorzy nigdy nie dotarli, jak np. do Machu Picchu, czy do Vilcabamby, którą dopiero odkrywał Tony Halik ze swa polską żoną - panią Dzikowską. Ponieważ droga pod górę była dosyć forsowna dostaliśmy czas wolny na powłóczenie się samodzielne po okolicy. Naprzeciwko inkaskiej twierdzy rozciągało się inne zbocze, wyglądające jak superkolonia ptasich gniazd. Była to nekropola Pisac, z wyrytymi w zboczu tysiącami nisz grobowych . Teraz były one puste, spenetrowane i rozkradzione, ale kiedyś ich funkcja była zupełnie inna. Przypomniało mi się, jak kiedyś rozmawiałam z Hernandem o wrażeniu, jakie wywarła na mnie książka Marqueza „ Sto lat samotności”. W swojej naiwnej pysze wymądrzałam się wtedy, że urzekła mnie swoją nieco bajkową, nierealną atmosferą, w której legenda mieszała się z czasem rzeczywistym. I wtedy zaskoczył mnie Hernando gwałtowną reakcją - Jaka legenda ? Przecież to sama prawda ! - No dobrze, ale te postacie mieszające się - raz żywe, a raz martwe, wychodzące gdzieś z grobów i

233

funkcjonujące między żywymi. Do nich zwraca się rodzina, ich się radzi, z nimi spożywa posiłki…. - Taaak ! zakrzyknął Hernando. Takie są nasze zwyczaje ! Po prostu nasi przodkowie wyprowadzali swoich zmarłych z grobów, sadzali we wsi, ugaszczali przy okazji wielkich świąt plemiennych i rodzinnych. Do zmarłych zwracano się z prośbami, pytano o radę, sadzano ich, rozmawiano z nimi i okazywano miłość i przywiązanie. Dla nas to jest takie oczywiste. Przecież Wy też rozmawiacie ze swoimi zmarłymi na grobach. - No tak, ale to nie jest tak dosłowne – dpowiedziałam wtedy. To raczej tkwi w podświadomości, w naszej pamięci o zmarłych, ale zdajemy sobie sprawę, że ich tak naprawdę już nie ma. Oni żyją jeszcze w pamięci najbliższych. Wspominamy ich czasem, ale po paru latach ta pamięć gaśnie, zaciera się.. Nasze dzieci już nic o nich nie wiedzą, ani kim byli, ani jak myśleli, co przeżywali. Żeby nadmiernie nie męczyć się i oszczędzać siły na powrotne zejście pociągnęłam Basię drogą przed siebie dookoła góry. Reszta grupy została w ruinach i rozpełzła się po okolicznych dziurach i szczelinach. Szłyśmy jakiś czas, a kiedy znalazłyśmy się po drugiej stronie stożka naszym oczom ukazała się kolejna dolina między górami.

234

Ciągle pniemy się pod górę

nawet po drabinie

235

Nie było na niej tarasów tak licznych jak w poprzedniej w Pisac, ale nagle wykwitło pod nami kilka niesamowitych budowli w kolorze piaskowego różu. Dwie cudowne prawie kompletne świątynie , tylko bez zadaszenia, zbudowane z ciasnych ciosów skalnych. Wyraźnie sterczały z gładkich trapezowatych ścian potężne trzpienie kamienne do zawieszania drewnianych belek niosących w przeszłości lekkie zadaszenie, może takie, jak przy samym wejściu w ruiny z tutejszych błękitnych traw. Brukowane kamieniem drogi i świątynie stały niemal na wyciągnięcie ręki. Nie było jednak czasu, by obejść je dokładnie. Nie zapomnę jednak wrażenia jakie na mnie wywarły. Potem już nigdy nie oglądałam tak dobrze zachowanych wolnostojących ruin w górach. Były co prawda ukryte świątynie w obrębie nadbudowanych później chrześcijańskich klasztorów Czasem stały na ich ruinach, czasem obudowały je masą nowych murów i podwórców , jak w Arequipie albo zachowywały w całości , jako integralną część kościoła służąca za kaplicę lub kryptę, jak w Cuzco. Kiedy później sięgnęłam do angielskiego przewodnika Pascala, który przezornie nabyłam przed wyjazdem, doczytałam się, że właśnie stanęłam oko w oko ze świątyniami Słońca i Księżyca. Rozpierało mnie cudowne uczucie odkrywcy, ponieważ to jakiś nieokreślony instynkt poniósł mnie w tamtym kierunku. Z nami pojawiły się jeszcze dwie

236

Świątynie Pisac – cudowne odkrycie

Świątynie Słońca i Księżyca w Pisac

237

osoby, ale miały jeszcze mniej czasu na podziwianie tego nieoczekiwanego odkrycia. W gruncie rzeczy brakowało nam prawdziwego przewodnika, który znałby te okolice i potrafił wskazać konkretne cele, a nawet opowiedział coś o nich. Jak to dobrze, ze przed wyjazdem przeczytałam parę wspomnień różnych dawnych podróżników, że rozpytywałam się w Instytucie Latynoamerykańskim w Krakowie, co nas czeka na trasie, jaka pogoda, jakie zagrożenia. Dopytywałam się jak należy się ubrać, w co wyposażyć, jak i czym się poruszać po kraju. O budowlach inkaskich i starych kulturach Mocnica, Chipu, czy Chan- Chan sama uczyłam młodzież w liceum na historii sztuki. Bardzo się to wszystko przydało teraz, cała ta wiedza teoretyczna, która znajdowała konfrontację w rzeczywistości.

238

Tęcze nad Ollantaytambo

239

Widok na dolne miasto

240

TĘCZOWE OLLANTAYTAMBO Przybywamy tutaj, by zobaczyć nieco lepiej zachowany kompleks miejski dawnych Inków. Co prawda nie uniknął on zniszczenia przez Hiszpanów, bo wspinał się wysoko w chmury wprost z doliny, a prowadziła doń szeroka brukowana kamiennymi schodami droga. Do dzisiaj w dolinie żyje niewielkie miasto wciśnięte nitkowato między potężne szczyty, nawet o tej porze roku zielonkawe porośnięte z rzadka trawą i porostami oraz kaktusami. Na jednym ze zboczy wysoko, jak jaskółcze gniazdo zawisły dwie budowle lepione z mułowej cegły o dziwnych dekoracyjnych fasadach. Tam mieści się podobno stare więzienie zbudowane przez konkwistadorów. Na przeciwległej górze kamienne schody i budowle grzeją swoje gładkie grzbiety w zimowym słońcu. U podnóża witają nas dwa potężne kamienne zbiorniki, do których z kamiennych rynien nieprzerwanie płynie woda. To wspaniała pozostałość po inkaskich baniach, w których kąpiel oczyszczała pielgrzymujących do gigantycznego kamiennego ołtarza zawieszonego niedaleko szczytu góry. Poniżej niewielki labirynt niewysokich budowli o trapezowatych oknach i niszach, pozbawionych zadaszenia pokazuje jak nawet w starożytnym imperium Inków niewiele miejsca było potrzeba miejsca do życia. Zaskakują ciasne pomieszczenia, które różnią się od współczesnych górskich chałup

241

Ślady tęczy na stokach gór

242

budynki mieszkalne w Ollantaytambo

243

Indian tylko tym, że ich ściany są gładko ociosane i spasowane tak precyzyjnie, że nie można włożyć między kamienie nawet ostrza cienkiego noża. Niegdyś kryte były jeszcze błękitną trawą trzcin. Kamienne trzpienie przygotowane pod belki drewnianego stropu są tak nisko, że gdyby położyć tu dach, to przeciętny Europejczyk musiałby mocno schylać głowę. Dzisiejsi Indianie są niewysocy, ale ich przodkowie musieli być jaszcze mniejsi. Tym bardziej zaskakujące jest, w jaki sposób ci niewielcy ludzie zbudowali ołtarz godny starożytnych gigantów. Jak udało im się wnieść te olbrzymie głazy niemal na szczyt góry i ustawić całą gładką około kilkudziesięciometrową ścianę z kilkunastu zaledwie elementów na wysokość paru metrów. Jasno szara skała otwarta w odchyleniu lekko pod kątem do zbocza patrzy prosto w dolinę nad którą ścielą się kolorowe łuki tęczy. Wykwitają niespodzianie w przedpołudniowym słońcu gdzieś nisko w dole niedorzecznie pod moimi stopami. Nigdy nie widziałam tęczy z góry, nigdy też nie spotkałam tylu tęcz. Jedna kładła się na przyległe zbocze oświetlone słońcem, a jej koniec zanurzał się gdzieś w środek miasteczka, Druga wykwitała nieco wyżej z tego samego zbocza i chowała się za załomem skały. Kiedy obeszłam ołtarz ujrzałam trzecią tęczę między zboczem, na którym stałam i sąsiednią górą. Widok był niesamowity. Klucząc wśród ruin jedne tęcze traciłam z oczu, a zaraz potem

244

U stóp ruin Ollantaytambo

monstrualny Ołtarz w Ollantaytambo

245

odkrywałam nowe. Kiedy wiele dni później rozmawiałam z Marią i opowiedziałam jej o mojej fascynacji niecodziennym zjawiskiem powiedziała, że gdybym miała okazję lecieć małym samolotem nad dżunglą, to zobaczyłabym tęczę za tęczą jak wielkie bańki powietrza którymi oddycha las. Tęcze z Ollantaytambo właściwie nie wznosiły się tylko kładły się na zboczach gór. Ciekawa byłam czy to ulotne zjawisko da się uchwycić na zdjęciu. Na jednej fotografii w pełnym słońcu udało się zarejestrować nikły ślad tego zjawiska, ale warunki ekspozycji i jakość orwowskiego filmu nie pozwoliły osiągnąć pożądanego efektu. Za ołtarzem pnie się w górę wąska ścieżka, którą próbujemy obejść szczyt góry dookoła i szukać zejścia inną drogą. Po niewielkim odcinku blokuje nam drogę koślawa tabliczka z napisem DANGER ustawiona na odcinku gwałtownie zwężonym do zaledwie dwudziestu centymetrów Nie ma się tu czego złapać, nawet trawa prawie nie rośnie na zboczu, tylko osypuje się piach i kamienie, a pod nami przepaść pewnie koło dwóch kilometrów, a może i więcej do dna doliny. Nieco niżej znajdujemy łatwiejsze zajście do podnóża góry. Znów prowadza nas szerokie schody aż na dno doliny. Konkwistadorzy mieli tu bardzo wygodne podejście z dwóch stron do staroindiańskiej metropolii, dlatego jej nie oszczędzili.

246

samobójcza droga w Ollantaytambo

247

PAUZA W PODRÓŻY Po długiej rajzie Doliną Inków wróciliśmy na chwilę do Cusco. Ciągle jest tu co oglądać. W całym Peru miejscowe święta nakładają się na siebie. Wszędzie dokąd przybywamy ludzie żądni rozrywki organizują plenerowe pokazy, parady, fajerwerki. Pewnego dnia trafiamy z Basią na gromadzące się grupy gapiów na jakimś placu. Dobiega nas muzyka i widzę kolorowe stroje miejscowych Górali. Melodie grane bardziej chropawo niż te, które znałam z nagrań coś mi przypominają. Znam tę muzykę. Po chwili już wiem. Grają marinerę - jeden ze sztandarowych ludowych tańców peruwiańskich. Z zaciekawieniem przyglądam się tancerzom. Ich taniec zasadniczo różni

248

się od tego, który tańczą ludzie na wybrzeżu i których uczyli mnie krajowcy. Bardziej przypomina mi huayno. Zaczynam się cieszyć , że jeszcze w Limie kupiłam książkę o tańcach Altiplano. Będę miała co studiować i może rozszerzę repertuar tańców w moim zespole w Polsce. Nawet nie myślałam, że kiedyś przyjdzie mi ustawiać tańce dla autentycznych Indian na Festiwal Muzyki Latynoskiej w Warszawie, albo że będę uczyła innych Latynosów w Polsce super modnej lambady na dyskotekach latynoskich, które organizowałam z kolegami w naszym Towarzystwie Polska Ameryka Łacińska we Wrocławiu. Nie było to dziwne, bo przecież latynoscy studenci spędzali w naszym kraju po kilka lat, bez kontaktu z macierzystą kulturą.

Oddech w Cuzco

249

AZYMUT - MACHU PICCHU Planujemy dalszą drogę . Znowu rozdzielimy się z grupą grotołazów, którzy niebawem ruszają na Machu Picchu. Spotkamy się po jakichś trzech dniach – jak dobrze pójdzie. Na razie zaczyna się nowa przygoda. Nareszcie jest w miarę ciepło- około dwudziestu stopni, ale nieco wilgotno. Kiedy wsiadamy do pociągu, który zawiezie nas do podnóża słynnej góry jest jeszcze bardzo przyjemnie, świeci słońce. Na razie kolejka pnie się do góry ponad poziom czterech tysięcy metrów, aż, przekracza barierę doliny Cuzco, położonej i tak niezwykle wysoko nad Altiplano. Po jakimś czasie droga zaczyna spadać w dół. Oblepia nas po trochu ściana lasu. Pociąg wjeżdża w strefę przedpola dżungli. Za oknem rozpościerają się szerokie wachlarze drzew liściastych i bananowców. Kiedy otworzy się okno, czuje się zapach mokrego poszycia. Co jakiś czas wyłaniają się zilone garby coraz wyższych szczytów, które wyrastają w niebo wprost spod kół pociągu. Po jakiejś godzinie zaczynają się kłębić chmury pary, która zasłania widok wierzchołków. Powoli zanurzamy się w nieprzejrzyste mleko. Ledwie na wysokości oka przesuwają się jeszcze słabo rozpoznawalne kształty drzew, ale ich korony giną już gdzieś w nieskończonej mgle. Nagle pociąg staje na niewielkiej stacyjce w środku lasu. Nasi koledzy podrywają się z miejsc i żegnają

250

Przełom rzeki Urubamby pod Machu Picchu

251

machając dłońmi w pozdrowieniu. Za chwilę widzimy jak ustawieni w węża startują prosto po zboczu góry , na skróty , wprost do nieba. Doznaję ogromnego współczucia. Zmarzną i zmokną sakramencko w taka pogodę, nie mają przecież ze sobą porządnego sprzętu, żadnego namiotu, tylko karimaty i niewiele jedzenia na drogę. Nie mają także przewodnika i mogą liczyć tylko na własny instynkt. Trasa ma im zająć trzy dni, ale wiedzie przez nieznane góry w nieznane niebezpieczeństwa. Jedyną wskazówką jest tylko mapa kupiona w Limie. Na ile dokładna?

Dopiero za zakrętem tej ścieżki zaczyna się miasto Machu Picchu

252

LEGENDARNE MIASTO Wysiadamy na maleńkim przystanku . Niczego tu nie ma, tylko kawałek chodnika wzdłuż toru. Tablica z nazwą miejscową i ścieżka prowadząca na spory placyk suchy i kamienisty. Stoją na nim małe busiki, a tuż za placem zaczyna się dziewięć serpentyn, zakręcających ostro po ścianie zbocza. Można je wszystkie dostrzec i policzyć, bo biegną równolegle jedna nad drugą aż do szczytu , na którym zbudowano nowoczesny hotel. Z dołu nie widać niczego, tylko ta droga, którą mkną właśnie na dół mikroskopijne robaczki samochodów. Jak niebezpieczna to droga przekonałam się następnego dnia, gdy w miejscowej gazecie w Cuzco przeczytałam artykuł, że właśnie dzisiaj po południu o mało nie doszło tu do strasznego wypadku. Na górze w hotelu odbywało się dzisiaj sympozjum naukowe, na które przybyli specjaliści od historii i archeologii z wielu krajów. Jedna grupa jechała właśnie na górę jednym busem, gdy drugi bus wracał po następną oczekującą na dole. Droga jest bardzo wąska. Nie mieszczą się na niej dwa samochody, dlatego na każdym zakręcie jest małe poszerzenie – platforma, żeby jadący z góry, widząc kolegę poczekał, aż ten pokona kolejny odcinek i go wyminie na zakręcie. Na ogół wszystko jest zsynchronizowane tak, że busy bezpiecznie ustępują sobie drogi i nie ma kolizji.

253

254

Tego dnia jednak bus, który jechał do góry urwał koło. Katastrofa byłaby pewna, gdyby nie zbieg okoliczności, że zahaczył tym kołem o ścianę góry i w efekcie oparł się o nią, zanim wyhamował. Pęd zdążył go wyrzucić na zakręcie. Gdybym o tym przeczytała wcześniej, pewnie miałabym trochę stracha wspinając się autem do góry, a tak w absolutnej nieświadomości podziwiałam przepaścistą głębię, która zostawała za nami. W końcu placyk przy stacji stał się tak maleńki jak oglądany z samolotu. Na górnym podjeździe gdzieś w głębi stał słabo widoczny hotel niedużych rozmiarów, a tuż - tuż na prawo piętrzyła się skalna ściana, do której przytulona stała niewielka drewniana budka. Od przepaści dzieliła nas tylko umowna metalowa barierka. Wprawił mnie w zachwyt widok zbocza, które okazało się bardzo zielone, porośnięte krzewinkami i krzakami. Na tle bardzo intensywnej zieleni wypatrzyłam nagle żarzący się czerwienią storczyk – niewielki, ledwie uczepiony stromizny zbocza, ale zachwycająco kontrastujący z zielonym piekłem niezliczonych gór - monstrualnych szpiczastych bab, które jakaś fantastyczna ręka nasadziła po całej okolicy, a miedzy nimi przeciskała się dosłownie niteczka srebrnej rzeki, stąd porównywalnej ze strumyczkiem, a w rzeczywistości solidnej rzeki, której zakola biegły równolegle do torów kolei.

255

Dużo trzeba się powspinać po samym mieście

256

Kiedy już zdobyłyśmy bilety i udało nam się pokonać wąskie przejście przez budkę przytuloną do skały, nagle otwarła się przed nami panorama szerokich schodów, tarasów i budowli porozrzucanych na różnych piętrach góry. Widok był szokujący i fantastyczny. Same budowle, podobnie jak w Pisac nie były wysokie, ale ich monumentalizm wynikał z samego założenia urbanistycznego i ogromu kamiennych tarasów i ciosów użytych do budowy niektórych obiektów. Któż z nas interesując się Ameryką Łacińską i kulturami prawdziwych Indian, tych dziko żyjących w dżungli i tych, którzy stworzyli w starożytności wielkie cywilizacje nie słyszał o Machu Picchu. Istniało wiele miast zbudowanych przez upadające kultury indiańskie próbujące się schronić przed naporem Hiszpanów w czasie konkwisty. Ludność, która osiągnęła mistrzostwo w budowie neolitycznych miast od wieków wypraktykowała techniki budowy z ciosów kamiennych. W niebotycznych Andach budowano tradycyjnie bite drogi, które służą nawet do naszych czasów, choć sami Indianie nie poruszali się po nich pojazdami , bo nie znali koła. Ich drogi służyły ekspresowej komunikacji pieszych kurierów i transportowi przy pomocy zwierząt lub prostych noszy wiązanych z gałęzi. Ciekawostką budowli inkaskich jest to, że ciosy kamienia nie były tej samej wielkości , ani kształtu, a sposób obróbki był tak niezwykle precyzyjny, że

257

rozmaite kształty kamieni przystają do siebie bezbłędnie wyszlifowanymi brzegami. Niemożliwe jest odnalezienie pomiędzy nimi szpary, nawet na grubość żyletki. Jedynie zewnętrzne lico kamienia jest wypukłe i lekko wyoblone. Tajemne miasta uciekinierów nie przetrwały wszystkie, jednak wiele z nich nie zostało nigdy odnalezionych przez najeźdźców, a ich mieszkańcy wymarli stopiowo w ciągu dwustu- trzystu lat. Dzisiaj wciąż odnajduje się zagubione miasta w objęciach porastającej je całkowicie dżungli. Niemały udział mają w tym i nasi polscy odkrywcy – podróżnicy tacy jak Tony Halik. Chociaż Machu Picchu nie zostało zdewastowane przez konkwistadorów ulega podobnie jak Pisak stopniowej erozji naturalnej i trzęsieniom ziemi. Niemniej jego wielkość, wysokość zawieszenia na szczycie gór robi ogromne wrażenie. Przemaszerowałyśmy z Basią wszerz i wzdłuż całe dawne miasto i tereny solarnego kultu, potem zapuściłyśmy się w najwyższy samotny punkt obserwacyjny, który wznosił się jeszcze wyżej ponad miastem. Niewielka budowla z grubych ciosów kamiennych, osłonięta ścianami z trzech stron, przykryta stromym daszkiem trzcinowym mogła pomieścić kilku ludzi wypatrujących wszelki ruch na dnie doliny. Wspaniały punkt obserwacyjny pozwalał dostrzec wiele sąsiednich dolin, przez które przeciska

258

się serpentynami rzeka Urubamba. Ale też trzeba mieć sokoli wzrok, żeby z pierzyny szafirowej zieleni wypatrzyć cokolwiek na dole – poza blaskiem wody.

Najwyżej położona budowla i punkt obserwacyjny na Machu Picchu Na jednym z niższych pięter miasta pełnego kamiennych schodów i tarasów znalazłyśmy dziwny niewielki trójkątny kamień. Był bardzo daleko od wielkiego gnomonu solarnego szczytowej świątyni. Podejrzewam, że był to kamień ofiarny z rowkami odprowadzającymi zwierzęca krew. Jakoś w masie kamiennych stopni i murów oporowych mało kto zwracał na niego uwagę z przechodzących obok niego turystów..

259

mały ołtarz ofiarny Kiedy spacerowałyśmy schodami i uliczkami Basia nieopatrznie wyciągnęła rękę do pięknego zwierzęcia ustrojonego w makowo - czerwone duże frędzle na uszach. Zwierzę czuło się tu jak u siebie. Służyło pewnie jako atrakcja do fotografowania, ale było harde – jak to lama. Z pogardą odsunęło się od obcej istoty, ale widząc, że Basia nie odpuściła i dalej przywołuje ją do siebie, żeby zrobić fotkę, odwróciła się z wolna pyskiem do

260

niej i siarczyście plunęła prosto w oczy. Dobrze, że dziewczyna miała na nosie okulary! ale i tak przygoda była niemiła, a śliny lamy nie było czym zetrzeć. Żadnych drzew, żadnych liści, nawet trawa była sucha i brązowa. Pozostał tylko rękaw bluzy z bardzo szorstkiej owczej wełny, po którym cała twarz paliła.

Świątynia Słońca na Machu Picchu

261

Lama, która nie lubi towarzystwa

262

MACHU PICCHU Zmęczony pociąg spowalnia i wżera się w dolinę w wezbrane zielenią góry z otchłanią Urubamby Ruchliwy język rzeki puszcza srebrzyste zajączki po kamiennym korycie i plecach andyjskich stożków Chybotliwie na wietrze parują czerwienią lica storczyków drobne paciorki Pytonowym zygzakiem Pnie się pokrętna droga wprost do świątyni Pana co ocalił lud Inków okrył słoneczną tarczą Zgrabny busik pomyka po krawędziach urwiska Czy przejdzie? Ryzyk fizyk! Tu składasz los w ręce Śłońca

263

A Machu uchyla ramiona i poły poncho z zieleni zaprasza tam gdzie nie puścił niegdyś białego Hiszpana Za ofiarnym ołtarzem Wielkiego Inti- Słońca chmurnie spogląda majestat starego Huayna Picchu Jeśli masz mężne serce wstąp do krainy legend górskich duchów i zaklęć wejrzyj w oblicze Słońca i nie okaż bojaźni podstępnej armii węży strażników sanktuarium Pana Słonecznej Tarczy

264

Górne miasto Machu Picchu

265

Widok świątyni i wielkiego gnomonu

266

Widok z Machu Picchu na starszy szczyt Huayna Picchu

267

KTO SZYBCIEJ Zygzakami zakoli pomyka mały autobus Dziewięć ostrych serpentyn : jedna, druga i trzecia Pożegnalni turyści do okien przylepiają oczy aparatów i chłoną pejzaż zachłannie jak obiadowe danie. Małe indiańskie urwisy zbiegają bezszelestnie tajną ścieżką na skróty w wyścigu z samochodem Kto szybciej ? Autobus szparko odlicza kolejne zygzaki drogi: czwarty, piąty i szósty Kto szybciej ? Czochrając liście poszycia środkiem pędzą jak potok na skróty mali biegacze czepiając się ostrych gałęzi Kto szybciej ? Kierowca zna zasady sprytnego wyścigu z dziećmi czy da im dzisiaj fory ? Wyciska prędkość z zakrętów: siódmy, ósmy , dziewiąty

268

Kto szybciej ? Z pionowej góry spadając nie dotykając ziemi pędzą dwaj akrobaci jak młode guanako w biegu Dwa kilometry szaleństwa Kto szybciej ? Już za późno Autobus dopada placu i na wydechu pożegnalnym gestem rozsypał worek turystów Za późno Spocony smarkacz w bezradnym geście artysty co źle zaplanował program wyciąga małą rączkę po kilka drobnych soli Za późno pośpieszni turyści patrzą w powrotną drogę do domu nie widzą że w desperacji do oczu cisną się łzy zawodu, że mały sportowiec znów nie dostanie kolacji

269

DZIECI NICZYJE i PENIA w CUZCO Często także żyją na ulicy od najmłodszych lat, bez rodziców, tylko w gronie rówieśniczej bandy. Wtedy musza być sprytne, dzielne, a bywają i groźne. Podobno z dzieci ulicy wyrastają potem zupełnie normalni obywatele, którzy dają sobie radę w życiu, nie koniecznie przy pomocy kłamstwa i kradzieży

270

katedra na Plaza de Armas

271

JEDNYM ZŁOTO DRUGIM ŚMIER Ć O Cusco i narkotykach w pociągu Wracamy z Machu Picchu. Na dole Indianie zwinęli już stragany. Zapada gwałtownie wieczór. Ostatni pociąg powrotny do Cuzco zjawi się lada moment Przyjechał, ale już mocno zapchany. Wsiadamy pospiesznie do wagonu i niestety gołym okiem widać, że nie ma miejsc siedzących. Jesteśmy mocno zmęczeni. Z daleka dostrzega nas konduktor i zmierzając ku nam po drodze rozsadza Indian na boki, każe im się zacieśnić. W ten sposób wygospodarowuje po dwa miejsca w każdym sektorze „ dla białych”. Po raz pierwszy w życiu czuje się tak niesympatycznie wyróżniona. Nie chce uchodzić za…

272

Plac Armii

273

Wieża kolonialnej katedry w Cuzco

274

Quillabamba na krańcu cywilizowanego świata i pejzaż z Arą

275

276

277

278

PIKNIK NAD SAMBOTAYTAMBO Zbliżała się niedziela . Po trudach podróży i przygodach należał nam się dzień wypoczynku. Zamarzyła nam się jazda w jakiś niedaleki plener. Basia, jako stara pływaczka zapragnęła kąpieli w rzece. Poszłam zrobić wywiad w hotelu, a potem w rzekomym przedstawicielstwie biura turystycznego. Miało się ono mieścić w małej knajpce niedaleko mercado. Biuro okazało się fikcją. Po prostu miejscowy barman służył za informatora tutaj na samym końcu świata, za którym już tylko rozpościerała się dżungla. Dowiedziałam się, że za miasto można się dostać camionetą, a w odległości jakichś dwudziestu kilometrów znajduje się mała weekendowa przystań przy rzece. Tam latem ludzie udają się na ryby, na spokojny piknik w cieniu bananowców. O tej porze roku nikt tam nie jeździ, ale to nie problem. Można wynająć ciężarówkę, która nas tam zawiezie, a na umówiona godzinę przyjedzie ponownie i zabierze nas do miasteczka. Nikt z nas nie miał wyobrażenia dokąd i czym zmierzamy. Na drugi dzień rano byliśmy gotowi do drogi. Droga

279

do małego bistro była niedaleka . Przed progiem czekał nieduży terenowy samochód z odkrytą paką. Okazało się, że będziemy jechać w podobny sposób, jak dostaliśmy się tu do miasta z maleńkiej stacji kolejowej położonej za mostem . Wszystkie camionety miały tylko dwa pałąki nad paką, których należało się trzymać, jadąc na stojąco. Nie dało się nawet usiąść na burcie samochodu, ani na metalowej twardej podłodze. Jechać w taki sposób kawałek drogi było może zabawnie, ale przy dłuższej trasie nogi nie wytrzymywały ciągłego napięcia i podskoków na szutrowej drodze. Strasznie trzęsło, choć widok otwierających się przed nami wrót dżungli był kojąco piękny. Na razie zieleń nie była zbyt wysoka. Dookoła rozkładały szerokie wachlarze liści niezliczone łodygi bananowców, strzępiące się na brzegach , z drogi wzbijał się kurz, ale pogoda dopisała i pokazało się ciepłe słońce. Po kilkunastu kilometrach Metys wiozący nas zaczął pokazywać palcem, że już niedaleko znajduje się cel naszej podroży. Jeszcze parę solidnych zakrętów i zobaczyliśmy kawałek otwartej przestrzeni z rzadka porośniętej innymi drzewami i krzakami, pośród których srebrzyła się nitka rzeki otoczonej szeroką kamienistą łachą. Basia przezornie zapytała czy są tu piranie i dostała odpowiedź, że tutaj jeszcze nie, ale tam trochę dalej,

280

za zakrętem można się ich spodziewać. Przy brzegu stały dwie czy trzy budowle z drewna. była wyraźnie skonstruowana jako letnia kawiarnia, to znaczy samo zadaszenie na słupach z drewnianym bufetem, kilkoma stolikami i krzesełkami na drewnianym podeście. Była też odkryta część tego szałasu pod parasolem z liści. Stały tam ze trzy stoliki i krzesła. Poza tym były jeszcze dwie mniejsze budowle szałasowe ze ścianami, zamknięte na głucho. W cieniu , pod dachem było trochę ciemnawo dlatego wybraliśmy stolik na tarasie. Właściwie poza kontemplowaniem rwącej rzeki i ściany lasu, nie było tutaj czym się zająć. Na szczęście było nas kilkoro. Ja zawsze woziłam ze sobą komplet kości do gry i karty, na wszelki wypadek, więc zapewniłam jako taką rozrywkę. Sama nigdy nie grałam dobrze w brydża, ale reszta towarzystwa okazała się pasjonatami tej gry. I tak pod osłoną parasola. Przesiedzieliśmy cały dzień rżnąc w karty. W pewnym momencie Basia zapragnęła popływać. Mieliśmy niezłą rozrywkę patrząc jak przedziera się do wody najpierw po nierównościach terenu ku wielkiemu usypisku kamieni, które ciągnęło się niemal pół kilometra, oddzielając brzeg od wody szerokim łukiem. Wydawało się, że droga po kamieniach jest najpewniejsza, żeby nie wpaść od razu w jakąś głęboką dziurę. Była to jednak droga

281

przez mękę, ponieważ kamienie okazały się sporych rozmiarów, a było ich co niemiara i Basia gramoliła się po nich na czworaka. Dało się słyszeć od czasu do czasu głośniejsze przekleństwo, kiedy wyłamywała sobie kostki nóg i rąk, ale nie odpuszczała. Z daleka pokrzykiwała radośnie ,że kamienie są nagrzane i że w sumie można sobie na nich posiedzieć. Ponieważ jednak chciało jej się pływać, brnęła dalej. Nagły pisk rozdarł powietrze, bo nagle nogą Basia stanęła w wodzie , która okazała się mroźna, jak górski strumień. Nie po to jednak tak dzielnie walczyła, żeby teraz się poddać. Szybko skoczyła do wody i z wrzaskiem zaczęła znikać w odmętach. Niosło ją bardzo szybko do zakrętu, zza którego moglibyśmy już jej nie dostrzec. Zreflektowała się, że nurt jest zbyt duży i podpłynęła ku brzegowi, to znaczy ku kamiennemu zakolu. Chciała sobie skrócić drogę i rozpoczęła wędrówkę na ukos ku nam przez zdradliwe pole kamieni. Trwało to bardzo długo i nie wiem czy warto było dla tej jednej chwili zanurzenia tak bardzo się poświęcać? Wróciła do nas kompletnie wypompowana, zmarznięta, ale zadowolona, ze spróbowała popluskać się w andyjskiej rzece. Jakoś nikt więcej nie miał ochoty iść w jej ślady. Trudno jest ryzykować w nieznanym kraju, uchodzącym za niebezpieczny, nawet pod względem przyrodniczym i narażać się na

282

spotkanie z tutejszą fauną. W razie czego pewnie nikt z nas nie umiałby zaradzić ewentualnemu nieszczęściu. Dlatego woleliśmy siedzieć w cieniu i wdychać dobre powietrze. Nikt z nas nie zwrócił uwagi, że im bliżej popołudnia, tym więcej kąsały nas małe muszki. Myśleliśmy, że to komary, a na malarię nas nie szczepiono, ale okazało się, że to coś niezwykle małego, jak nasze owocówki. Odruchowo każdy klapał się po rękach i nogach odpędzając owady. Najbardziej odkryta była Basia, bo suszyła na sobie kostium kąpielowy. Ja miałam na nogach lekkie batystowe portki i przewiewną bluzkę z rękawami, dlatego muszki najmniej mnie pogryzły. Kiedy nam już dosyć dokuczyły, zajechała znajoma camionetą i rozpoczęła się trzęsąca droga powrotna. Po kolacji w hotelu Basia zaczęła puchnąć. Na całym ciele pojawiły się krwawe kropki, jak po ugryzieniach, ale nie były to bąble, tylko dziurki, jakby coś wygryzło kawałek ciała. Sama miałam trochę pogryzień i nagle poczułam, że to strasznie szczypie i wcale nie ma zamiaru się zasuszać, ani pod jodyną, ani pod spirytusem salicylowym. Ból był paskudny i nie dawał zasnąć. Wpadłam na pomysł, żeby posmarować ranki maścią antybiotykową, którą kupiłyśmy w miasteczku, ze względu na zęby. Miałam też detreomycynę na wypadek zaziębienia, bo tutaj nie można było pozwolić sobie na chorowanie. Myślę, że te antybiotyki uratowały nas

283

przed gorszymi rzeczami, bo jedząc w drodze byle co, można nabawić się ameby, a to w naszym klimacie bywa śmiertelne. Zaaplikowałam nam po pigule i od tego dnia brałyśmy już codziennie leki, aż do końca serii. Trochę to zabawne, że akurat tutaj , gdzie było ciepło , a nie w zimnej Limie. Na szczęście poskutkowało i pokąsania muszek przestały piec, ale goiły się jeszcze chyba trzy miesiące po powrocie do kraju.

W kawiarni na krańcu świata obmyślamy wyprawę do dżungli

284

Kamienne koryto rzeki Sambotaytambo

285

\

286

287

DOMOWY SEZAM - Słuchajcie ! Fajnie , że jesteście – radośnie powitał nas Jerzy. - Zrobimy tak. Teraz jedziemy po kwiaty na targ, potem pojedziecie ze mną za Rimac, a teraz rozgośćcie się. Jose ! daj Państwu pisco! – kelner obrócił się szybko na piecie i za kilka chwil przyniósł tacę z kieliszkami ozdobionymi cytryną i lodem. - Chcecie coś zjeść? - Nie, już jesteśmy po śniadaniu. - Ach! Zapomniałem, że jeszcze muszę wpaść do domu. Pojedziecie ze mną, a wieczorem jedziemy do ambasady. – Po co? – zapytałam. - Będzie bankiet. Przecież dzisiaj jest 22 lipca – nasze Święto Odrodzenia Narodowego. - Faktycznie – zauważyłam – ale nie mamy wyjściowych ciuchów. Dopiero wracamy prosto z gór, w trampkach, swetrach i dżinsach. - Nie szkodzi, tak jest dobrze – kategorycznie zadecydował Jurek. Wszyscy wiedzą, byliście w górach. - Czekaj Grażyna – leć tylko na górę po gitarę i jedziemy. - No to może wypada, żebyśmy też kupili jakiś bukiet od nas czworga ?– zapytałam. - Wiem , że nie macie pieniędzy. O! ten będzie dobry .

288

W sam raz od nas wszystkich. Jurek już od rana był elegancki, w garniturze, a my wyglądaliśmy przy nim jak banda obdartusów. Ciekawiło mnie, jak mieszka zamożny Polak, posiadający własny hotelik o patriotycznej nazwie Hostal Polonia w dobrej dzielnicy Miraflores, w którym udało się naszej czwórce przenocować kilka razy, prawie za darmo. Rodakom – turystom Jerzy liczył noclegi tylko po dwa dolary. Nie dawał , co prawda pościeli, ale wspierał, jak tylko mógł każdego biedaka z Polski. Jego hotel był niemal obowiązkowym punktem postojowym każdej wyprawy z kraju. Pokoik na poddaszu był wygodny i nareszcie, po długiej tułaczce znaleźliśmy na korytarzu normalną łazienkę. Dom Jurka był typowy, położony przy niezbyt szerokiej, ale bardzo długiej ulicy o bardzo wąskich chodnikach, nie przewidzianych do spacerowania. Każda posesja, widziana od frontu, nie dawała wyobrażenia o wielkości domu, zaledwie jednopiętrowego. Od przodu przez gęsty parkan zobaczyłam tylko maleńki ogródek wejściowy i drzwi, nawet okna wydawały się niedostrzegalne i ciemne, nie pozwalające zajrzeć do środka. Kilka schodków wyrastało niemal tuż za parkanem z króciutkiej ścieżki i wiodło do drzwi, obok których tuż- tuż był szeroki wjazd do garażu.

289

Drzwi prowadziły wprost do Sali. Na jej środku stał ogromny stół jadalny i wiele krzeseł, na ścianie - proste szafki - witrynki na naczynia stołowe, ale uwagę przykuwała ogromna szafa z jasnego drzewa, w stylu podobnym do stołu, a jej podwoje zapowiadały dużą garderobę. Do pokoju weszła nieduża staruszka, którą Jurek przedstawił, jako swoją teściową. Usiadła z przepraszającym uśmiechem w obszernym fotelu i zapytała Jerzego, czy może jej włączyć telewizor, którego nie było widać w ogóle w pokoju. Jerzy podszedł do ogromnej szafy i rozchylił szeroko drzwi. Nacisnął jakiś przycisk i nagle przede mną wyrosła monstrualna spikerka w skali jeden do jeden z ekranu, który cylindrycznie wynurzył się z wnętrza szafy. Zjawisko zaskoczyło mnie tak bardzo, że aż się odsunęłam. Nie dość, że u nas w Polsce jeszcze mało kto oglądał telewizję w kolorze, to rozmiary aparatury wprawiły mnie w osłupienie. Bardzo wypukły ekran sprawiał wrażenie, że lektorka prowadząca program, weszła do pokoju. Późniejsza jazda po mieście odsunęła na plan dalszy doznany szok

290

291

292

293

Artystyczny pasa ż w Limie

294

295

FIESTA NA DESER - No ! jestem gotowy. Wsiadamy.- Jurek ruszył do drzwi i spiesznie otworzył samochód. Po drodze spytałam, jak mamy się zachować na fecie , kto tam może być obecny. - Konsula już znacie, bo byliście u niego przed jazdą w Kordylierę, a ambasador Polak ( nomen omen ), to bardzo miły człowiek. Nas jest tu niewielu. W całym Peru mieszka może około 200 Polaków, głównie w Limie. Niektórzy z nich, to już drugie i trzecie pokolenie, nawet nie znają już języka polskiego. Pamiętałam , że ambasada polska mieści się na pięknej alei Salazar w dzielnicy Jesus Maria wysadzanej starymi drzewami oliwnymi. Niewysoki budynek jest obszerny, przeszklony dużymi oknami. Wewnątrz oprócz mieszkania służbowego i pomieszczeń biurowych znajduje się obszerny salon z pianinem, sala bankietowa, przestrzenny hol, duży ogród na tyłach pomieszczeń z basenem. Dla domowników i gości - garstki Polonii –ambasada jest zawsze otwarta. Przychodzą tu na partyjkę szachów hrabiostwo Stadniccy, którzy mieszkają tu już od 50- ciu lat, ostatni uciekinierzy z okresu solidarnościowego, byli dyplomaci pracujący niegdyś w USA, w strukturach ONZ-tu, a delegowani później , jako specjaliści do Ameryki Łacińskiej, marynarze, nie mogący powrócić do kraju, bez

296

uzyskania odszkodowań za brak pracy na polskich statkach, pozostawionych przez El Nińo na Pacyfiku, trochę mieszanych małżeństw byłych latynoskich studentów i Polek, no i kilku drobnych biznesmenów, także uciekinierów , jak Jerzy. jeszcze z wojny w Korei i Wietnamie , w latach pięćdziesiątych. Jego historia nie znana mi dokładnie musiała być niezwykła. Żołnierz z poboru w Polsce, posiadający już rodzinę, wysłany przez Układ Warszawski na front dalekowschodni, szukał ucieczki przed torturami i niechybną śmiercią. Wydostał się przez ocean do USA i dopiero po latach wyemigrował na południe, gdzie osiadł i założył niewielki hotelik i całkiem dobrze prosperował. Z rodziną w Polsce nawiązał kontakt dopiero po wielu latach, miał przecież dzieci, ale po drodze dwukrotnie jeszcze się ożenił. Przez lata się ukrywał, jako dezerter, ale i teraz bywał podobno straszony i nagabywany z zupełnie innego powodu, przez miejską partyzantkę w Limie, więc , jak wszyscy, zawsze chodzi z bronią i jako przystało na starego komandosa, jest zawsze czujny. W Ambasadzie nastrój był podniosły. Panowie w smokingach i garniturach, damy w futrach z puchu guanaco, kruczoczarne, śniade, eleganckie. Przyjęto nas bardzo serdecznie, choć konsul był niezwykle strapiony i zmęczony. Od dwóch dni poszukiwano polskiej wyprawy z Torunia, która

297

wyruszyła na Huascaran, właściwie bez akceptacji konsula. Ambasada odradzała wszystkim turystom poruszania się po północnych Andach, ze względu na niebezpieczeństwo trafienia w szpony Świetlistego Szlaku. Na wszelki wypadek kazano pozostawiać paszporty na miejscu i wydawano zastępcze papiery., żeby nikt się nie połaszczył na oryginalne dokumenty. Nam także odradzono kierunek na Ayacucho, choć część wyprawy marzyła o grotach skalnych w tamtym rejonie. Niestety z wyprawy toruńskiej wróciło tylko trzech chłopaków, a roztrzaskała się o szczelinę lodowca młoda pracownica Uniwersytetu Toruńskiego. Żeby zawiadomić kogokolwiek, chłopcy potrzebowali prawie dwóch tygodni, zanim konsul zarządził poszukiwania lotnicze i zanim namierzono zwłoki dziewczyny. Tego dnia właśnie konsul wrócił świeżo po identyfikacji zwłok i był załamany, że kłopoty nie kończyły się na tym, trzeba było jeszcze wszcząć śledztwo, jak doszło do wypadku i co było przyczyną zgonu. Twarz konsula rozjaśniła się na widok olbrzymiej wiązanki, z którą wkroczyliśmy jako asysta Jerzego. Sekretarz Ambasady okazał się bardzo muzykalny i nagle zaintonował polska piosenkę na organkach.

298

Młody latino wziął moją gitarę i zagrał parę znanych peruwiańskich hitów, a potem pod toast za Polskę rozpoczął się wspólny koncert. Przypominałam sobie wszystkie stare piosenki partyzanckie i obozowe harcerskie, a potem ludowe, grałam na gitarze, a pan sekretarz wtórował mi i zanosiliśmy się wspólnie donośnym śpiewem. Rozśpiewał się i starszy pan- Żyd spod Szewnej- rodzinnej miejscowości mojej babci, biorąc mnie za krajankę, bo znałam kilka ludowych piosenek mojej prababci. Było niezwykle rodzinnie i wesoło. W pewnym momencie zamarzyłam o zagraniu poloneza Chopina na pianinie, więc udałam się do sąsiedniej Sali, ale za chwilę przeszkodził mi pewien człowiek w średnim wieku. Okazało się , że jest tu od niedawna, może pół roku. Podpytywał mnie o sytuację w kraju, rozpamiętywał swój nieudaczny los emigranta, który nie umie być szczęśliwy, ani w Polsce, ani tutaj. Miał wyraźną ochotę trochę popolitykować. Wypytywał mnie o zdanie na temat różnych osobistości w naszej polityce, próbował ze mną dyskutować, a nawet się pokłócić. Nie chciało mi się z nim gadać , bo był nudny, smutny i beznadziejny. Dzisiaj myślę, że to mógł być jeszcze inny przypadek człowieka, który miał nas wysondować. Nie dawałam się ciągnąć za język, nie miałam na to ochoty, w końcu sytuacja była świąteczna i nie po to

299

tu przyszłam, żeby dyskutować o polityce. Nie mogąc się od niego opędzić, poszłam do swojego towarzystwa, które już nieźle się rozbawiło i zaczęło tańczyć. Robiło się późno. Zbliżała się godzina policyjna i pora była wracać do siebie. Niestety moja niepokorna koleżanka znów zaczęła zachowywać się zbyt natarczywie. Tym razem ofiarą jej zaczepek padł sam hrabia Stadnicki. Próbowała go przekonać, że chociaż przyjechała z PRL-u, to nie jest gorsza od niego, bo pochodzi również z ziemiańskiej rodziny, związanej w dodatku z losami wielkiej polskiej pisarki. Hrabia okazał klasę i z miłym uśmiechem, całując ją po rękach zaprosił do tańca, ale źle trafił, bo ona nigdy nie lubiła i nie umiała tańczyć, wolała dyskutować o swojej rodzinie i utraconych majątkach. Wreszcie hrabia zapytał wprost, to po co Pani wraca do Polski, niech Pani zostanie? Basi zaświeciły się oczy do nieoczekiwanej myśli. I nagle oświadczyła, że nigdzie nie wraca i zostaje tutaj. Na szczęście Ola i Maks wykazali przytomność, szepnęli słowo Jurkowi, a ten natychmiast zarządził odwrót. Spotkałam jeszcze po paru latach ambasadora Polaka, który był później dyrektorem Domu Polskiego w Warszawie. Otwieraliśmy wtedy w Toruniu pierwszy latynoski lokal, ,a na inauguracji grał zespół Curacas i

300

moje Ritmo flamenco. Tańczyłam wtedy na estradzie, a potem z byłym ambasadorem jakieś tondero, czy queca. Kiedy wspominałam nasze odwiedziny w Ambasadzie, dyplomata nie pamiętał na szczęście tego zamieszania, z wyciąganiem na siłę niezbyt trzeźwej koleżanki - jakie zrobiliśmy swoją pamiętną wizytą 22 lipca 1986 roku.

301

DALEKO STĄD DO POLSKI Rychło sytuacja moja i Basi pogorszyła się znacznie i nawet owe dwa dolary za nocleg w Hostalu Polonia zaczęły stanowić problem. Nie mogłyśmy nadużywać gościny jednego rodaka, ale gorączkowo trzeba było znaleźć wyjście z sytuacji , na skutek nieoczekiwanego zwrotu wydarzeń. Już od powrotu z Machu Picchu rozstaliśmy się z grupą grotołazów, którzy mieli własne plany penetrowania szczytów i jaskiń. Nasza grupka, trzymająca się dotąd razem, została nagle podzielona. Małżeństwo Oli i Maksa znudziło się już peruwiańską przygodą i natychmiast zapragnęli odpocząć na Antylach. Postanowili następnego dnia odlecieć na Kubę lub na Trynidad. Mieli pieniądze w banku, więc mogli przebukować bilety na inny termin i wprowadzić zmiany w swojej podróży. Zostałyśmy same, zdane na pastwę losu. Pieniądze praktycznie się skończyły. Po odebraniu kilku groszy od dłużników, starczyłoby nam pieniędzy tylko na jeden posiłek dziennie, to znaczy na banana i bułkę. Przyznam, ze strach zajrzał nam w oczy, ale postanowiłyśmy się nie dawać. Dzień przed wyjazdem małżeństwa poszłyśmy

302

same na mercado z dwoma swetrami z alpaki, kupionymi w Puno, żeby odsprzedać je Indiankom i odrobić wydane pieniądze. Udało się z jednym swetrem, ale Indianki patrzyły na nas dziwnie, no i oczywiście targowały się. Cena uzyskana za sweter była zaledwie połową ceny zakupu, ale każdy grosz się liczył. Nie było wyjścia, zwróciłyśmy się do Jerzego, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie. - Nie martwcie się dziewczyny .- powiedział – jutro zrobimy naradę, w końcu od czego są rodacy ? Jeszcze tego wieczora odwiedzili nas w jego Hostalu znajomi z Ambasady: starszy pan z Szewnej, były specjalista ONZ Stachurski, Maria Canchaya i jeszcze jakieś panie. Jerzy krótko przedstawił sprawę i właściwie polecił : - No kochani! Teraz wasza kolej. Stachurski – możesz je wziąć do robienia śledzi, albo na statek, czy do sprzątania chałupy.. Wtedy odezwała się Maria: - Dobrze, ale one mają samolot dopiero za tydzień, muszą gdzieś mieszkać i coś jeść. Nie ma chętnych? No to ja je biorę do siebie, na Matute. Dołożycie się do zakupów tym, co macie i jakoś sobie poradzimy. No ale co dalej ? Dolecą do Warszawy i muszą mieć jeszcze coś na pociąg do Wrocławia, na jakież jedzenie po drodze… - Ty ! Stachurski ! Twoja żona jest w Polsce. Daj dziewczynom trochę dolarów, a one oddadzą Twojej

303

rodzinie na miejscu. Niewiele myśląc, mężczyzna wyciągnął dwieście dolarów i wręczył nam, bez oporu. Spisaliśmy odpowiedni rewers i nagle poczułyśmy się bezpieczne. Maria od razu zabrała nas do siebie, opuściłyśmy więc gościnny hotel u Jurka. Żegnałyśmy się serdecznie , bo miałyśmy wiele do zawdzięczenia naszemu gospodarzowi. Byłam z nim jeszcze w kontakcie listownym przez prawie dwa lata, raz nawet odwiedził mnie we Wrocławiu. . Maria także przyjechała do mnie na dwa tygodnie po około dwóch latach wraz ze swoim młodszym synem Pablito, akurat zimą. Pablo nie widział nigdy śniegu, a to co majaczyło na horyzoncie w Kordylierze także nie było kojarzone z sypiącym puchem. Miał jednak mało szczęścia, bo zima tamtego roku nie była łaskawa dla dzieci i z niewielkich opadów nie dało się nawet ulepić bałwana.

304

W Limie żywopłoty kwitną zimą

305

W DOMU MARII Na czas naszego pobytu Maria odmówiła pomocy domowej, wychodząc z założenia, że skoro bierze dwie kobiety na noclegi, nie potrzebuje już pomocy osoby trzeciej. Podejrzewam, ze bardzo przerysowała się na tej decyzji. Ja starałam się utrzymać porządek w Sali, w której spałyśmy na waleta, na dużej kanapie z Basią, starałam się także pomóc przy myciu naczyń i gotowaniu, ale to Maria wolała robić po swojemu. Natomiast obieranie patatów, kukurydzy i innych jarzyn przyjęłam jak normalny obowiązek. Basia głównie zabawiała nas rozmową przy pracy. Dzięki Marii codziennie bywałyśmy na mercado, aby kupić coś do posiłku. Maria miała frajdę w pokazywaniu nam co rusz to coś nowego. Jednego dnia kupowałyśmy pataty białe, drugiego dnia czerwone, następnego zielone, albo słodkie bataty. Podobnie było z kukurydzą, tą fioletową na cziczę, albo zółtą do obiadu. Tak samo banany wybierałyśmy od małych słodkich , przez czerwono- malinowe o smaku jabłkowym, aż do tych ogromnych , niesłodkich i włóknistych , nadających się tylko do smażenia. Maria pokazała nam bogactwo miejscowych owoców i ziół, słodkie chirimoyas, maracuyas, owoc, który nazywano smarkami- żółty, miękki i wylewający się pomarańczowym glutem ze środka, niezwykle słodki i pachnący, nie wspominając o granatach, mandarynach, które same gubiły skórkę, grapefruitach

306

i pomarańczach. Tutaj po raz pierwszy jadłam limonki, zajadałam się ananasem. Do obiadu podawała nam avocado z dodatkami innych warzyw, i do chleba, jako smarowidło, zamiast masła. Nigdy nie miałabym okazji poznać zastosowania wielu jadalnych roślin, nie poznałabym ich smaku. Podobnie było z przyprawami i ziołami. Wielu z nich nie jestem w stanie nazwać, ale w ich przyrządzaniu mistrzem był Hanibal, który znał indiańskie sposoby leczenia , dzięki swojej babci. Kiedyś, gdy Pedro miał kaszel przygotował napar z tak smakowitych zioł, że miałyśmy ochotę go wypić do dna. Dziwne, że ten sam Hanibal nie chciał kupować niczego na mercado, bo twierdził, że się brzydzi. Przerażał go brak higieny na prymitywnych stoiskach Indian, ale kiedy zakupy załatwiała Maria lub pomoc domowa i kiedy wszystko było już umyte i świeże, potrafił z tego sporządzić niezłe danie. Maria tłumaczyła to faktem, że wychował się w mieście i kończył bardzo elitarna szkołę wojskową, razem z Vargasem Llosą, niezwykle popularnym pisarzem peruwiańskim. Podobno przyjaźnili się ze sobą blisko, a niedługo potem, gdy skończyła się kadencja prezydenta Alana Garcia – Vargas kandydował obok Japończyka Fujimoto , na prezydenta kraju. Wygrał Fujimoto. Może to lepiej dla

307

Vargasa, ale na pewno nie dla Peru, które zostało na nowo skorumpowane. Maria widząc moje zainteresowanie jej nową ojczyzną oznajmiła pewnego dnia : - Jeśli chcesz zrozumieć ten kraj i ludzi takich , jak Hanibal i jego rówieśnicy, to koniecznie powinnaś przeczytać książki Vargasa, a zwłaszcza „Miasto i psy „. Zaczęłam się przegryzać przez tę lekturę jeszcze w Limie, a potem znalazłam ja w Polsce wśród znakomitej serii prozy latynoamerykańskiej z lat siedemdziesiątych. Lektura okazała się pasjonująca i jeszcze szerzej otworzyła mi oczy na rzeczywistość peruwiańską, pozwoliła zrozumieć kompleksy i potrzeby społeczeństwa, przed którym jeszcze długa droga rozwoju, zanim uda się wyrównać dysproporcje życia w miastach, na wsi i w dżungli.

308

POLOWANIE na paj ąka Pewnego dnia obudziłam się pierwsza i ledwie przetarłam oczy , zobaczyłam nad sobą małego pajączka wielkości połowy paznokcia. Nie lubię pająków od zawsze, a zwłaszcza od kiedy mój kuzyn Grześ poproszony o sprytne wyrzucenie z babcinej kuchni dość dużego krzyżaka, niewprawnym ruchem miotły spuścił mi go wprost na gołe plecy, a potem dyskutował czy warto się tym przejmować, zamiast zrzucić go ze mnie. Na wsi pająki traktowano z szacunkiem, zwłaszcza te olbrzymie, jakich już się teraz nie widuje. Pamiętam takiego jednego mieszkańca wejściowej werandy u cioci, który miał tors błyszczący, brązowy, wielkości solidnej dwuzłotówki. Na jego plecach wyraźnie rysował się biały krzyż zbudowany z drobnych białych kółeczek, tak wyraźny jak gdyby zrobiony był z maleńkich koralików. Wtedy w obejściu było sporo zwierząt domowych, a dzięki nim po całym ogrodzie i kuchni uwijały się roje much, których nie odstraszały nawet długie lepy podwieszane po kilka pod każdą lampą sufitową. Dzisiaj taki widok pewnie budziłby zgrozę, ale wtedy… Dlatego w cenie były pająki, które co prawda polowały głównie na muchy i inne fruwała, ale kiedy zapędzily się do sypialni, potrafiły nieźle uchlać, zwłaszcza słodkokrwiste dzieci. Nic się od tego nie działo, tyle, że wyrastał wielki twardy, mocno swędzący bąbel, który dokuczał przez parę dni

309

Było to raczej rzadkie zjawisko, ale gorsze od komara. Monstrualny mieszkaniec werandy upodobał sobie wejście do domu i perfidnie zwisał tuż nad głową każdego wchodzącego, nawet za dnia, nie musząc kryć się przed słońcem pod mocno ocienionym nawisem drewnianych gontów i przewiewnych dachówek. Patrzyłam ze zgrozą jak dorośli bez cienia strachu przemykali pod przyczajonym łowcą, a zwłaszcza miastowe ciotki z fryzurami w trwałą ondulację, którą nierzadko zahaczały o pajęczynę. Mieliśmy do tego krzyżaka respekt i żeby zaskarbić sobie jego wdzięczność i odwrócić uwagę od naszej dziecięcej czułej skórki. Urządzaliśmy codziennie gromadne łapanie much na żywca , w locie, tak żeby tarmoszącą się w dłoni i okrutnie łaskoczącą muchę z dużym rozmachem pchnąć w sam środek sieci, tuż obok żarłocznego łowcy. Z przykrością, ale i fascynacją patrzyliśmy jak pająk w jednej sekundzie dopadał ofiary, oplatał ją sznurkami pajęczyny i zaczynał wysysać od głowy. Za chwilę z dużej zielonej muchy zostawał tylko suchy wiór dyndający na tle sieci. Krzyżak był nadzwyczaj porządny i po niedługim czasie pozbywał się balastu uczepionego na jednej kołyszącej się nici, która wprawiała w niepokój gospodarza. Ponoć pająki nie znoszą gwałtownego ruchu powietrza i drżenia pajęczyny. Pomna tych wspomnień i swoich doświadczeń, że tam

310

gdzie śpi kilku ludzi pająk na pewno ugryzie właśnie mnie, zaczęłam rozglądać się za jakimś długim narzędziem, najchętniej miotłą, żeby przepędzić intruza. Ponieważ nie wiedziałam gdzie gospodarze trzymają miotły do sprzątania poprosiłam Pablita, żeby zawołał Hannibala. Marii nie było już wtedy w domu, więc chcąc, nie chcąc jej mąż ospale wysunął się z głębi domu. Na podniecony głos Pablita poderwał się nagle na równe nogi . - Arańa ?- krzyknął - Gdzie Arańa ? Zachciało mi się śmiać, kiedy zobaczyłam jak obaj na wyścigi szukają jakiegoś długiego kija i kombinują jak tu zabić pająka.O mały włos nie rozdeptali śpiącej jeszcze na kanapie Basi, na którą to niechciane zwierzę mogło w każdej chwili spłynąć po swojej bandżi, a tego najbardziej bał się gospodarz. Obudzona nagle Basia nie bardzo rozumiała czemu robi ktoś tyle zamieszania. Otworzyła krótkowzroczne oczy , ale kiedy dowiedziała się o co chodzi, skrzywiła usta i machnęła dłonią. - A tam ! Pająk , no to co ? Pająka nie widzieli ? Udało się wreszcie polowanie i Pablo obwieścił satysfakcję z tak niewielkiej zdobyczy, która skończyła w kuble na śmieci. - O co tyle krzyku ?- zaprotestowała Basia. -Co ty Hannibal boisz się pająków? Zaczepiony nie wiedział o co pyta dziewczyna, więc musiałam przetłumaczyć. Poczuł się urażony, że jego mężczyznę Macho ktoś

311

posądza o tchórzostwo. Przyjął więc zasadniczą minę i rzeczowo wyjaśnił, że nie a żartów. Tutaj każdy pająk jest groźny, niezależnie od tego, czy jest to wieki ptasznik, tarantula, czy maleńki pajączek domowy. Po ugryzieniu takiej bestii dostaje się wysokiej gorączki i może to mieć straszne następstwa. Po cichu pomyślałam, że znowu muszę oddać szacunek temu małemu stawonogowi, którego nie na próżno bałam się przez całe życie.

312

313

KIESZEŃ PODSZYTA STRACHEM Kiedyś zapytałam Krystynę, ile Lima ma mieszkańców, nie potrafiła mi odpowiedzieć. Oficjalnie podobno siedem milionów, a nieoficjalnie – trudno zgadnąć, ale z pewnością mieszka tu połowa mieszkańców kraju. Coraz więcej indiańskiej biedoty ciągnie do miasta. Ma ona nadzieję na łatwiejsze życie. Przynosi ze sobą brak przystosowania do życia w strukturach miejskich, kieruje się mentalnością myśliwych i zbieraczy, którzy nie mając środków do nabywania dóbr, rzadko podejmują normalną pracę, a raczej zdobywają towary przy pomocy sprytu, kradzieży, oszustwa i rozboju, podobnie jak nasi Cyganie w Polsce. Najczęściej trafiają w mafijne sieci sprytniejszych Cholos – Metysów, którzy od pokoleń, sprawniej poruszają się w rzeczywistości miejskiej. Biedacy służą nie tylko im, poddając się ślepo bezwzględnemu posłuszeństwu szefów, ale także popadają w dobrowolne niewolnictwo u Kreoli – białych potomków Hiszpanów. Mają najczęściej na utrzymaniu wielodzietną rodzinę. Aby ją wyżywić, przyjmują wygodną i korzystną pracę pomocy domowej, kucharki, sprzątaczki, niańki do dzieci, ogrodnika. Są jednak do dyspozycji na okrągło, na każde wezwanie, bez dni wolnych od pracy.

314

Czasem uda im się wygospodarować dla siebie ledwie godzinę lub dwie, na własne potrzeby załatwienia czegoś w mieście, czy spotkania się z rodziną, albo choćby randkę…. Za codzienne utrzymanie, za strawę i możliwość wyniesienia własnej rodzinie resztek z obiadu, gotowi są pracować ponad miarę, nie licząc czasu. Gdy któregoś dnia zadałam Krystynie pytanie , ile kosztuje pomoc domowa, odrzekła, że nic. Dla Indian liczy się możliwość przetrwania do następnego dnia. - No to jak zdobywają pieniądze na życie? – zapytałam. - Najłatwiej zdobyć dobra materialne na Gringos – białych przybyszach, zwłaszcza Amerykanach, którzy są tak nieprzyzwoicie bogaci, że nawet się nie targują. Gringo jest tym , który ma, to co chce, bo go stać.. Nie zależy mu na niczym, no i ma za nic biednego Cholo, czy Indio -którego może kupić z butami. Chociaż tutejszym mieszkańcom brak wiedzy, brak wykształcenia, nie chcą być jednak traktowani za to , jak podgatunek ludzi, bo nie czują się winni tej sytuacji. Nawet Indio czuje się macho- prawdziwym mężczyzną, który ma swoją dumę i nie znosi poniżania. To właśnie za pogardę dla Cholos i Indios, nienawidzi się tutaj Gringos.

315

Mieszkam czasowo na Matute, w osiedlu pozornie podobnym do tych , jakie znamy w Polsce. Niewysokie trzy-, cztero-piętrowe domy. Sama nazwa wskazuje na przestępczy rodowód tej dzielnicy matar - znaczy zabijać. Wygodne klatki schodowe, prowadzone pionami, na zewnątrz budynku, spore podwórka, nawet z trawnikami i boiskiem do piłki nożnej, wysokie, kwitnące żywopłoty stwarzają wrażenie przytulności, zacisza, kiedy za dnia na dworze bawi się niewiele dzieci. Kiedy jednak przyjrzeć się bliżej fasadom, można zauważyć wiele zdewastowanych okien, bez szyb i zaniedbanych nor w środku budynku. To są najczęściej mieszkania kolorowych, tzn. czarnych. Metysi i Biali nie tolerują ich, ponieważ to z ich powodu są wieczne kłopoty w dzielnicy. To głównie oni wylegają nocą na podwórze. Codziennie przez rozdziawione okna ryczy na cały głos muzyka, z każdej strony inna, a młode czarne chłopaki wystają godzinami wśród żywopłotów i czekają na klientów. Handlują głównie koką upychając po krzakach pojedyncze torebki z białym proszkiem.. Policja, jeśli tu zajrzy, co nie zdarza się prawie nigdy, to nie potrafi udowodnić czyj towar leży wśród liści. A jeśli już ktokolwiek się zjawi, chłopcy mieszają się , zmieniają miejsce postoju i …legalnie słuchają muzyki, że może trochę za głośno, ale kogo to obchodzi ?

316

Co chwilę przemyka przez podwórze niepewny cień, szybko się wita wsuwa w doń handlarza zwitek banknotów. Sekunda rozmowy, minimalny pląs ku krzakom , za chwilę podobny gest pożegnania i w dłoni klienta pojawia się porcja, którą szybko upycha po kieszeniach. Odruch chowania maskuje pozornym poszukiwaniem fajek, po czym znajduje zapałki i ostentacyjnie zapala peta. Wreszcie pośpiesznie opuszcza podwórze. Kiedy zapada zmrok, nie należy mieć spraw na zewnątrz. Parokrotnie zdarzyło się, że aby zadzwonić z ulicznej budki, musiałam wziąć obstawę w postaci kogoś miejscowego, rozpoznawalnego , jako swój. Dobrze było też nie odstawać strojem od miejscowych obyczajów i nie rzucać się w oczy. Miałam z tym często duży kłopot, bo moja koleżanka z pokoju była jaskrawą blondynką, niemal albinoską. Na szczęście częściej brano ja za Szwedkę, a nie Amerykankę. To był już duży plus, bo Europejczycy nie wzbudzali tyle emocji w miejscowych umysłach , co Gringos. Jeśli nie paradowało się demonstracyjnie z aparatem, kamerą, drogą walizką, czy torbą można było czuć się w miarę komfortowo, ale czujność obowiązywała zawsze. Metysi i Indianie mieli wyjątkowy talent do wywoływania sztucznego ścisku, w którym znikały z rąk zegarki, a z rozprutych toreb wysypywała się cała

317

zawartość na chodnik. Moich kolegów spotykało to parokrotnie, gdy na mercado- miejscowym targowisku, w centrum naszej dzielnicy La Victoria, cała kilkuosobowa grupa była okradana z drobiazgów. W Limie, targanej od dawna stanem wojennym, są dzielnice, po których poruszanie się po godzinie osiemnastej, jest ryzykiem. Właśnie nasza Victoria należy do takich. Przekonałam się o tym dopiero w momencie, gdy znajomy z luksusowej dzielnicy Isidro chciał mnie odwieźć do domu, swoim samochodem. Przepraszał na wszelkie możliwe sposoby, że chętnie pojedzie, ale, ma obawy przed zjazdem do tej dzielnicy. Nie mogłam tego pojąć!. Z San Isidro na Victorię prowadzi szeroka via espressa- droga szybkiego ruchu, wystarczy dojechać do zjazdu na Avenida Mexico i już mogę wysiadać, bo tuż - tuż zaczyna się nasze Matute. Mój gospodarz tłumaczył, że jego nazbyt luksusowy samochód może być zdewastowany, że mogą mu zagrodzić drogę chuligani, powybijać szyby i okraść go w jednym momencie, mogą też zrobić jeszcze gorszą krzywdę, nawet zabić dla paru soli, czy inti. Innym razem na uroczystości w naszej Ambasadzie widziałam na własne oczy poobrywane uszy Polek, które jadąc z mężami na placówkę do Peru, z przyzwyczajenia nosiły złote ozdoby w uszach, jak w Polsce. Wystarczyło zatrzymać się autem na skrzyżowaniu, by w jednej chwili do otwartej szyby

318

podleciał jakiś smarkacz i wyrwał kolczyk z ucha, albo łańcuszek z szyi. Nawet Maria zaznała takiej niespodzianki, tyle tylko, że kolczyk nie był zapięty na zamek i drut wysnuł się z dziurki bez trudu, a ucho się nie przerwało.

319

Na Miraflores dom Jerzego

320

OBRAZ MIASTA Chodzę często po Limie, wsiadam do autobusu, by przejechać się na drugi koniec miasta, zobaczyć jak wygląda, z dala od centrum. Zaskakuje mnie niesamowity kontrast dzielnic handlowych i miejskich placów z oficjalnymi gmachami urzędów i nagły przeskok w stare rudery zaułków, gdzie brudne maluchy grają w piłkę , na środku jezdni, gdzie stare Indianki wysiadują naroża ulic z kilkoma garściami owoców na sprzedaż i zanoszą się od śmiechu, gdy spotkają obcego, wyglądającego inaczej niż one. Tuż obok, na szerokich chodnikach, pełnych sklepów zakwitają małe stragany z owocami, a niechciane i przeszkadzające dzieci właścicieli stoisk wyglądają ciekawie z głębi przepastnych plastikowych koszy na śmieci, zastępujących dziecięcy wózek. Tak jest wygodniej dla matki, która może swobodniej się poruszać, bez całoodziennego bagażu na plecach. Limę oblegają ze wszystkich stron dzielnice nędzy - bariades. Wspinają się piętrowo coraz wyżej i wyżej. .. Byłam kiedyś w bariadzie limańskiej, kiedy znajomy Jorge, potrzebował taniej usługi od starego stolarza. Zobaczyłam wnętrze chałupy, zbudowanej przy piaszczystej drodze, częściowo z szarej cegły adobe, drewna, płyt sklejkowych, gipsu i metalowych blach.

321

Drzwi trzymały się na framudze dosyć solidnie, za to w środku mieszkanie przypominało cygański obóz. Tak zwana sala – główny pokój był dzielony na sektory płachtami materiału, zawieszonymi na sznurach. Bardzo miła pani domu, niezwykle uprzejmie zapraszała na kawę i chichę - domowy napój alkoholowy z kukurydzy, przy skromnych plecionych z plastikowych sznurków sprzętach - każdy w innym kształcie i wypłowiałym kolorze. W środku było dość czysto i przytulnie, ale także dość ciemno. Brakowało tu okien, przynajmniej od ulicy- może to także względy bezpieczeństwa ? Jorge zabronił wychodzić na zewnątrz, nawet na papierosa. Twierdził, że jego tu znają i nic mu nie grozi, ale obcy, a zwłaszcza biała kobieta, to nazbyt łatwy obiekt. Nie brałam tego do siebie, choć nawet moje włosy były nazbyt inne w kolorze od tutejszych, ale moja koleżanka blondynka stanowiła autentyczne wyzwanie. Ostatni rzut oka na slumsy. Prymitywne domy wspinają się i wiszą , zahaczają o siebie, jak jaskółcze gniazda. Prawem mimikry wtapiają się w szarordzawe zbocza, by być niedostrzegalne na tle piachu i żwiru. Bardzo widoczne stają się dopiero na obrzeżach miasta kiedy wyjeżdża się samochodem lub autobusem na autostradę Panamericanę. Zamiast pawilonów, sklepów i bloków mieszkalnych,

322

nagle pojawiają się zawieszone na górach ludzkie ule, wołające swą szpetotą o ratunek. Może właśnie dlatego pewnego dnia Pan prezydent Alan Garcia, spoglądający co rano , z balkonu Pałacu Gubernatora na smutne szczątki domostw spiętrzonych na wzgórzu za rzeką Rimac, postanowił coś z nimi zrobić. Zakupił z miejskiej kasy hektolitry seledynowej farby i kazał przemalować bariady usytuowane naprzeciwko jego apartamentów. Kolor dziwaczny, ale tutejszy, zwłaszcza w połączeniu z jasnym ostrym różem. Kiedy podążam do dzielnicy bogaczy Miraflores, ulice są niemal puste. Nikt tu nie chodzi pieszo, więc chodniki są bardzo wąskie, zaryglowane parkanami mini ogródków przed wejściem na posesję. Całe życie domów skupia się w głębi, po drugiej stronie budynków, na wewnętrznym patio i ogrodzie. Trudno uznać mieszkańców za gościnnych. Wizyty należy zapowiadać telefonicznie, a jeśli zostanie się już wpuszczonym do domu, to ledwie za próg sali – gościnnego pokoju, który stanowi jedyną dostępną część domu. Nie można tu zwiedzać mieszkania, oglądać prywatnych pokoi, kuchni, czy jadalni. Wielokrotnie czułam się u ludzi , jak na wizycie u dentysty. Gdy gospodarz wychodził z pomieszczenia, nie było czym się zająć, nie było z kim pogadać, bo w sali brakowało nawet telewizora. Na San Isidro w dużych , wygodnych gmachach mieszka duża część klasy najwyższej. Ulice są

323

niewielkie, kameralne, z obszernymi trawnikami, zadrzewione, a domy schludne, nowoczesne, szklone od samego dołu, z widnymi, obszernymi patio, w których rosną wysokie palmy. Pod domami, podziemne garaże wchłaniają samochody, których brak na ulicy powoduje wrażenie spokoju, wygody i luksusu. Bramy pozamykane na automatyczne zamki otwierają się tylko dla mieszkańców. Wygodne windy prosto z parteru wiozą na właściwe piętro, bezpośrednio do apartamentów. Mieszkania są niezwykle obszerne, wygodne, z odrębnymi wejściami gospodarczymi dla służby- bezpośrednio do kuchni, z pralnią i suszarnią - pełną okien, z toaletą i łazienką dla gości - blisko sali oraz odrębnymi pomieszczeniami sanitarnymi dla gospodarzy - w głębi mieszkania, z klikoma sypialniami, gabinetem i jadalnią. Na głównych alejach - avenidach miasta ciągną się bogate posesje w obszernych ogrodach, za wysokimi parkanami, budowane z nieokiełznana fantazją architektów, którzy inspirowali się wzorcami z całego niemal świata i z najróżniejszych epok historycznych. Pełny eklektyzm i absolutne szaleństwo budowlane !. Ale w takie progi nie było mi już dane zawitać nigdy.

324

Plaza San Martin

325

DROGOWE PRAWA DŻUNGLI Jadę z Marią na plażę, pod dzielnica Barranco. Chce mi pokazać fantastyczne widoki, jak pustynia nawisa wysokim klifem nad brzegiem oceanu, który ją podgryza od dołu. Tam na szczycie toczą się intensywne prace budowlane nad stworzeniem nowej dzielnicy Limy, pełnej knajpek, pracowni artystycznych , sklepów z pamiątkami i galerii sztuki, a tutaj czapy piaskowych bałwanów zwisają niebezpiecznie nad plażą i szosą. - To się kiedyś oberwie – mówi od niechcenia Maria. - No i co będzie ? pytam niemądrze. -Nic- odpowiada Maria - odkopią i posprzątają- uzupełnia obojętnym głosem-. Fajnie to wygląda! Nie? Widok rzeczywiście zapiera dech. - No a co się dzieje, jak jest trzęsienie ziemi? – pytam ponownie. - No, wtedy nie jest fajnie, ale tu prawie zawsze się trzęsie ziemia, przecież Andy, to młode góry. - I co ? Nie boisz się ? - Nie. Ja już przywykłam – stwierdza zdecydowanym głosem. Prujemy dalej. Rzeczywiście pędzimy, choć może ktoś by się uśmiał, bo samochód Marii, to najpopularniejszy maluch Ameryki – zwykły Volkswagen garbus. Bardzo przydatny tutaj, mały zwrotny, szybki, nie wymagający dużo miejsca do parkowania w zatłoczonych ulicach miasta.

326

Można nim nawet wjechać w targowisko, między stragany i kupować z szoferki, co Maria bardzo lubi. Ona nigdy nie trwoni czasu na głupoty, wszystko załatwia szybko, w biegu i bez zbędnych słów. Czasem byłam przerażona jej stosunkiem do ludzi, na targowisku, w sklepie. Nauczyła się tego tutaj w Peru, gdy jakaś cholita – Metyska, wyzwała ją od białej wypłowiałej ą małpy, z racji blond włosów. Żyjąc w Peru trzeba się uodpornić i nie dać sobie dmuchać w kaszę. To jest kraj dla ludzi o mocnych nerwach. Zjeżdżamy na Via espressa, aby wrócić na Matute. Prujemy bardzo szybko, aż ja zaczynam się trzymać fotela, gdy z piskiem opon przelatujemy koło przystanku autobusowego, położonego w głębi rynny tej naszej rozpędzonej szosy. Pędem mijamy kolejne zjazdy do sąsiednich dzielnic, wreszcie pytam ostrożnie: - Czy nie boisz się , że przejedziesz jakiegoś pieszego? - A czego mam się bać? – pyta Maria Możesz przecież niechcący rozjechać kogoś, kto zbyt wolno przebiega ulicę, kto jest stary i niesprawny. - To po co miałby wychodzić? – zadaje pytanie - No , jak to? Może mieć jakieś sprawy w mieście. - To niech sobie załatwi opiekunkę ! - No co ty? Żartujez? - Wcale nie! U nas już nie ma takich, co nie potrafią chodzić po ulicach, tacy już nie żyją ! - No, a co byś zrobiła, gdyby teraz ktoś wtargnął pod

327

koła i nie zdążyłabyś wyhamować? - Nic , jeszcze bym zawróciła, żeby go dobić! - Nie , nie wierzę ! - Dlaczego? Czy ty sobie zdajesz sprawę, że ja do końca życia musiałabym płacić za jego leczenie? Nie stać mnie na to. Ja mam trójkę dzieci ! - Jezus Maria! – wyrwało mi się - A policja co? Nie łapie ? - Słuchaj ! Popatrz sobie w mieście, oni mają co innego do roboty. Jest stan wyjątkowy, szleje Sendero Luminoso. Mają łapać kierowców, jak w górach zabija się ludzi , bez pardonu? A tutaj, w Limie, popatrz jaki jest tłok na ulicach, jakie tworzą się korki. Trzeba jakoś rozładować ten ruch !… I rzeczywiście. Przechodząc po południu przez centrum w pobliżu Plaza de Armas, jestem świadkiem klasycznego klina drogowego. Na dosyć wąskim skrzyżowaniu pięć pięknych , młodych policjantek uwija się wśród samochodów. Zwracają uwagę ich prześliczne szmaragdowo zielone mundury ozdobione złotymi, paradnymi detalami frędzli, lamówek i guzików. Dziewczyny , niezwykle uprzejmie, z uśmiechami, podbiegają do kolejnych aut, które rozpychają się błotnikami – kto pierwszy. Tłumaczą, wyjaśniają, zachęcają żeby się cofnąć, ustąpić miejsca drugiemu kierowcy, aby mogli się wyminąć. Ogromnie dużo w tym dobrych intencji, ale skuteczność raczej marna, bo i tak kierowcy wyskakują z samochodów i chcą

328

wymusić dla siebie specjalne prawa pierwszeństwa.

329

330

331

Plaza San Martin

332

CIUCIUBABKA KOMUNIKACYJNA i LABIRYNTY INFORMACJI Postanowiłam zrobić sobie przejażdżkę po mieście. Trzeba było zbadać możliwości bezpiecznego owrotu do domu. Po rozdzieleniu się grup naszej wyprawy niczego już nie mogłam być pewna. Przewodniczka wyjechała zostawiając nam zdawkową informację, że mamy wykupiony przelot powrotny liniami kubańskimi, które odlatują za tydzień. Rezerwację należało sprawdzić i potwierdzić, albo znaleźć inną trasę, na przykład radzieckim Aerofłotem w nieco bliższym terminie. Pieniądze pożyczone od uczynnych rodaków dawały szansę, że nie będzie już żadnych przeszkód w dotarciu o Polski. Zapamiętałam już dosyć prostą zasadę komunikacji miejskiej, która była dosyć wygodna, ale zarazem zadziwiająca. Rzadko widziałam w mieście prawdziwe paraderos- przystanki autobusowe. Były one dość słabo oznakowane mało wyróżniającym się z tła ulicy beżowym kolorem. Te postoje służyły miejskiemu przedsiębiorstwu komunikacji, które posiadało dosyć wygodny, obszerny i utrzymany w czystości tabor. Jego auta pomalowane były na ten sam beżowy kolor, co przystanki. Takie autobusy jeździły na określonych trasach, zgodnie z rozkładem jazdy, widocznym na tabliczkach i trzeba było

333

wcześniej wykupić na nie bilety. Oprócz miejskich autobusów kursowało po Limie zatrzęsienie starych autokarów, niemiłosiernie zdezelowanych. Miały poobrywane drzwi, ostrzelane i pordzewiałe błotniki, nadgniłe schodki, czasem wybite okna. Były przy tym niezwykle kolorowe, z dużymi reklamami na karoseriach. Używane były przez wszystkich powszechnie, bo niezwykle łatwo było się nimi przemieszczać po kilkumilionowej metropolii. Miały z grubsza wytyczoną trasę przejazdu i zatrzymywały się przy każdym kwartale ulic, na życzenie pasażerów. Wystarczyło machnąć ręką z naroża ulicy i już autobus usłużnie podjeżdżał do chodnika. Podobnie wystarczyło dać znać konduktorowi, że chce się wysiąść, a ten krzyczał głośno : - Baja! Baja! – Wysiadać! Wysiadać !. Poganiał przy tym każdego pasażera, żeby nie tarasował drogi i przepuścił wsiadających. Widoczny był niezwykły pośpiech w zręcznym kierowaniu ruchem w środku pojazdu. Dzięki sprawności konduktora nie tworzyły się zatory przy wsiadaniu, a opłaty za przejazd dokonywały się piorunem. Konduktor nie chował nawet drobnych banknotów tysiąc solowych, które dostawał od pasażerów. Układał je sobie między palcami lewej ręki, powiewając grubym wachlarzem nagromadzonych soli, które szybko wydawał drugą ręką. Nie dawał

334

przy tym biletów, tylko kasował gotówkę za przejazd. Podziwiałam w konduktorze skuteczność, bo nikogo nie przegapił, nikt mu się nie wymknął , nawet w dużym ścisku i jego zręczność - niemal iluzjonisty. Jedno mnie tylko peszyło – niezbyt uprzejme traktowanie zarówno wsiadających, jak i wysiadających pasażerów. Jazda zdezelowanym autobusem była dosyć głośna, bo przez niedomknięte drzwi i okna wdzierał się ryk rozchybotanego silnika. W czasie jazdy napatrzyłam się nierzadko na przeciętny tłum korzystających z tych środków komunikacji. Czasem wsiadało dużo młodzieży szkolnej z nieodłącznymi plecakami zawieszonymi z przodu, na piersi. Jechało dużo miejskich urzędników i urzędniczek pośledniego stopnia, z typowymi teczkami lub torebkami skrzętnie trzymanymi tuż - tuż przy ciele, żeby nie dać ich sobie wyrwać w tłoku. Czasem, w godzinach poza szczytem wsiadali do auta zwykli mieszkańcy podrzędnych dzielnic Metysi i Indianie w swoich niewyszukanych pospolitych strojach, ani ładnych, ani kolorowych. Ich ubiór zwracał uwagę pomieszaniem miejskiego sznytu konfekcji z ludowym obyczajem. Bardzo często nie mieli w ogóle przy sobie bagażu, albo dźwigali kosze, które upychali po kątach autobusu, gdzieś pod siedzeniami. W tych niebanalnych środkach transportu najczęściej jechało się na stojąco. Mało było miejsc siedzących, bo wsiadało się na krótkich odcinkach

335

drogi i zaraz wysiadało, aby przesiąść się znowu. Ale właśnie tutaj nareszcie można było znaleźć się bliżej życia stolicy. Raz ze zdumieniem patrzyłam na pasażera, który właśnie wsiadł. Było dość ciepło więc miał na sobie tylko spodnie i koszulę, a za pazuchą zatknięty miał spory rewolwer, wsunięty za pasek spodni, bez kabury. Stał przy tym pewnie na środku autobusu. uwieszony za uchwyt pod sufitem. Nie rozglądał się, a raczej ze znużeniem patrzył w szybę okna. Wydawało się , że spluwę można mu wyjąć jednym ruchem zza pasa. Ale nie próbowałam nie tylko sprawdzić czy się uda, wolałam raczej nie podchodzić blisko. Zauważyłam, że inni pasażerowie robią podobnie udając obojętność. A gdzie był w tym czasie konduktor? Pewnie też udawał , że nic nie widzi. Nie miałam pojęcia jak sprawdzić zabukowany przelot do Polski, wcześniej jednak na mapie znalazłam miejsce, gdzie mieściło się biuro kubańskich linii lotniczych, które miały pośredniczyć w wylocie. Maria starała się wytłumaczyć mi dokładnie, gdzie powinnam iść i co zrobić. Uznała , że sobie poradzę, a więc ryzyk – fizyk! Mały kantorek udało się namierzyć dosyć prosto, ale to, co zastałam w środku, przechodziło ludzkie pojęcie. Samotna urzędniczka zakopana między stosami papierów była niezwykle uprzejma, ale patrzyła trochę mało przytomnie na mnie, bo nic nie

336

potrafiła znaleźć. Tłumaczyła, że nie ma potwierdzeń z Warszawy, że chyba wszystko jest w porządku, skoro mamy bilety na określony termin. Wolałam wszystko sprawdzić, ponieważ wypadły z listy pasażerów dwie osoby, które odjechały tydzień wcześniej do Hawany. Po długich namysłach i wątpliwościach pani dokopała się do dwóch list pasażerów , którzy wyruszali na trasę z Warszawy, przez Pragę. I okazało się, że na liście jest masa martwych dusz- ludzi, którzy mieli uczestniczyć w wyprawie, a wcale nie wyjechali z Polski, natomiast nie było tam niektórych osób, które dobiły później do naszego składu. Zrobiło mi się gorąco. Nic się nie zgadzało. Jedyne szczęście w tym, że moje nazwisko i Basi były na liście. Wypytałam więc dokładnie o dzień odlotu i kazałam się upewnić, że nie będzie żadnej wpadki. Okazało się, że wcześniej i tak nie udałoby się wyjechać, bo nie było już samolotu. Chciałam jednak potwierdzenia, że z Hawany jest dalsze połączenie do Warszawy, że nie ma zmian. Pani bezsilnie rozłożyła ręce i stwierdziła , że dzisiaj nie jest w stanie mi odpowiedzieć. - Jak to, nie może Pani zadzwonić do Hawany, albo sprawdzić w komputerze? - Nie mamy komputera - odpowiedziała bezradnie, a zanim dodzwonię się stąd, to minie parę godzin. - Zapomniałam, że Kuba jest jeszcze daleko w tyle za

337

całym światem. Umówiłam się na trzeci dzień, że przyjdę potwierdzić rezerwację, ale postanowiłam sprawdzić jeszcze w Aerofłocie, którego biuro oznajmiał wielki napis po drugiej stronie ulicy. Dowiedziałam się, że wylot jest jutro, prosto do Moskwy, ale koszt biletu jest znacznie wyższy, a na dalsze połączenie z Warszawą już nie starczy pieniędzy. Nie chciałam więcej dopożyczać, więc postanowiłam zaczekać z lekkim „cykorem „ w żołądku, czy aby na pewno spokojnie wrócę do domu (? ).

katedra Limańska

338

W centrum Limy

339

W centrum Limy 2

340

Dom Jerzego na Miraflores

341

Picnick w CHAR Zimowe słońce zapowiada miły piknik. Przez piaski jadę na północ drogą do Callao. Rzeka kanalizacji pękła nagle na środku drogi. Stan klęski. Samochody nieśmiało próbują pływać. Przegląda się w wodzie archaiczny kowboj, który urwał się z obrazka. Mknie na narowistej kobyle, balansując na skrawku zielonej linii między jezdniami szerokiej wygodnej szosy, teraz nie do przebycia. Spod kopyt wzbija fontanny, a spod kół samochodów wstają ściany wody -. jak w dziecięcej sadzawce – Zabawa na całego ! Drogą do Callao na piknik, na grilla wiedzie nas mały volkswagen. Zatrzęsienie ich tutaj. Są bardzo lubiane przez mieszczan, jako mały szybki i zwrotny samochodzik rodzinny, który świetnie nadaje się na nieodległe przejażdżki. Mknie więc mały garbaty stwór wzbijając kaskady niebotycznej wody. Maria wyraźnie ma frajdę, że to Hannibal prowadzi, nie ona. - Niech się trochę pogimnastykuje! W końcu to rola macho, by ratować rodzinę z opresji. Hannibal, jako pan domu zadbał też o smaki podniebienia. Przed podróżą zapakował duże ilości ubitych na plastry steków, by w surowych

342

plenerowych warunkach Callao, przy potężnym piecu do grilla poczuć się mistrzem ceremonii. Dzień zimowy, więc nie pora na wczasowanie pod chmurką, ale słonko nie skąpi dzisiaj promieni, można się nawet opalać. Koło południa wjeżdżamy między piaszczyste pagóry poprzetykane rachityczną zielenią porostów, kaktusów , małych krzewów i traw. Na zielonym parkingu w zagajniku eukaliptusów miły podmuch i szum gęstych zielonych liści na cienkich giętkich jak łozy pniach. Liście pięknie pachną roztarte w rękach. Mały Pablito przepada za tym zapachem. Gdyby mógł, najchętniej jadłby liście jak miś koala. Wypoczynek cudowny. Delikatny wietrzyk w koronach, słońce, zagospodarowane alejki, równiutkie polany trawy, kamienna sadzawka z rybami i mały budynek sanitarny. Wszystko idealne do niedzielnej siesty. Chociaż obok rozłożyło się kilka kolorowych namiotów, to ciszy i spokoju nikt nie zakłóca. Hannibal w roli szefa kuchni z mety zajął się paleniskiem, smażeniem mięsa i batatów. Pablo biegał po terenie i co rusz chciał mi pokazać - a to rybę , a to zdechłego skorpiona, a to jeszcze coś zielonego, czego dotąd nie znałam. Pedro zabawiał nas opowieściami o wędrownych wszystkożernych

343

Zapada wieczór w Char pora wracać

344

mrówkach, tarantulach , ptasznikach i innych atrakcjach tej krainy. Brrrr… Aż do popołudnia siedziało się przemiło, ale gdy pojawił się pierwszy zwiastun nadchodzącego wieczoru i przyziemny chłód, Maria ostrzegła, że pora wracać, bo będzie mało sympatycznie, gdy skorpiony powyłażą ze swych norek. Ze zgrozą patrzyłam jak grupa młodych Limenios szykowała sobie nocleg pod gwiazdami. - Wracajmy do Limy!. Na Victorii mimo wszystko bezpieczniej w zaciszu sali z gościnną kanapą.. Callao portowe miasto pod Limą sala - odpowiednik naszego salonu Victoria – dzielnica Limy mercado- targowisk

345

MUZEUM TORTUR Maria szykowała dla nas parę atrakcji. Uznała, że nie miałyśmy szczęścia do przewodniczki, która pozwoliła nam obejrzeć tylko niektóre z cudów peruwiańskiej ziemi, a na inne szkoda jej było czasu i wysiłku. Zawsze miała jakieś swoje sprawy na głowie i własne interesy. Kiedy wróciłyśmy z trasy andyjskiej Maryśka aż zatrzęsła się z oburzenia - Jak to , nie byłyście w Sacsayhuaman? - No wyobraź sobie ! – odpowiedziałam. Stwierdziła, że skoro już widziałyśmy parę ruin, to możemy darować sobie resztę. - Co ty mówisz kobieto, przecież mieliście na to wykupiony bilet ! Pokaż mi go ! – dodała rozkazującym tonem. No coś podobnego ! To was nieźle oskubała ! Przecież kupiliście bilety na całą Dolinę Inków i waszym psim obowiązkiem było wszędzie tam dotrzeć. Nawet teraz można by tam jeszcze pojechać, bo on jest ważny przez prawie dwa tygodnie. Jedyny szkopuł, że z Limy już się nie wrócicie. Ale frajerzy !- popatrzyła z politowaniem. - Aleś mnie zmartwiła – odburknęłam i zrobiło mi się strasznie. A tak mi zależało, żeby zobaczyć właśnie ten zabytek. Sama o nim uczyłam młodzież na historii sztuki i byłam tak blisko… Nagle poczułam się oszukana i skrzywdzona. - Dobra ! nie ma co rozpamiętywać- zawyrokowała Maria. Jutro zabieram was na wycieczkę.

346

Moglibyśmy pojechać andyjską koleją Malinowskiego, ale macie pecha. Od paru miesięcy zamknięta jest cała linia, bo terroryści wysadzili kawał torów na trasie. Roznieśli w pył pociąg z amerykańskimi turystami, zdewastowali całe przęsło mostu nad doliną i teraz szlaban. Ale pokażę wam dworzec z którego ta kolej odchodziła, a tam obok akurat znajduje się ciekawe muzeum tortur, warto je zobaczyć. Bardzo ochoczo wyruszyłyśmy na kolejną wyprawę małym garbusem. Pogoda była wyśmienita i wczorajszy nastrój żalu ustąpił miejsca nadziei . Muzeum okazało się dosyć zabawne. Straszyły tu ze ścian monstrualne narzędzia inkwizycji do zadawania bólu, z hiszpańskim butem na czele. Przesuwaliśmy się po parterze budynku, którego labirynt piwnicznych korytarzy był odsłonięty i ukazywał ceglane klitki pomieszczeń czasem o wymiarach zaledwie na szerokość ludzkich barków. Chodziliśmy po pochylniach z desek i może tłok i gwar, który tu panował nie pozwalał kontemplować kaźni, jakiej doznawali tu kiedyś poganie i nieprawomyślni chrześcijanie. Na kilku stanowiskach zaimprowizowano parę niezgrabnych szmacianych kukieł przypiętych łańcuchami do ścian, a na końcu korytarza na belce szafotu osadzonego w ścianie zwisał szmaciany kadłub postaci, która zamiast przerazić, wprawiła mnie w wisielczy humor. Pomyślałam, że to bardzo

347

dobrze, że twórcy tego muzeum nie epatowali mnie dosłownością i naturalizmem tego straszliwego w gruncie rzeczy miejsca. Tyle prawdziwej tragedii rozgrywało się w tym kraju z dala od ludzkich oczu. Maria mówiła o nich , jak o czymś naturalnym, do czego przywykła, z czym się pogodziła. Nie rozumiałam wtedy, jak można przywyknąć do stałego napięcia, niebezpieczeństwa, do wiecznej obawy, że coś strasznego jeszcze się wydarzy, jak nie trzęsienie ziemi, to El Nińo, jak nie susza, to coche bomba, albo tragedia na większą skalę, jak ta z wysadzeniem kolei, tutaj czy na Machu Picchu. Było coś magicznego w tym kraju, coś groźnego, niepewnego, ale i fascynującego. Może to właśnie ciągłe ocieranie się o niebezpieczeństwo nadaje życiu ten szczególny smak. Im łatwiej popaść w tarapaty, tym bardziej to życie staje się smaczne ? Dzisiaj jestem pewna, że ta moja peruwiańska przygoda nauczyła mnie cenić każdą chwilę i wyłuskiwać drobne codzienne radości, po prostu je zauważać. Nie gromadzić w sobie żalu, poczucia nieszczęścia i nie rozpamiętywać tego , co nie wyszło.

348

Huaco antropomorficzne kultowe naczynie Inków

349

TESOROS de INCAS Być w starożytnym królestwie Inków, a nie zobaczyć złota ich największego skarbu, byłoby nie do wybaczenia. Znałam z podręczników historii sztuki elementarne zabytki kultur Mocnica, Chimu, Chavin, czy Chan – Chan, ale tylko z marnych ilustracji i czarno- białych zdjęć. Tu nareszcie mogłam naoglądać się różnorodnych wyrobów i dekoracyjnych detali wciąż obecnych w ludowym rękodziele Peru. Któregoś dnia Pedro- starszy syn Marii pokazał mi podręczniki szkolne do nauki plastyki i wiedzy o własnej kulturze, którą od piątego roku życia wszczepia się dzieciom w szkole ucząc je prostych malowanek na wzorach różnych kultur plemiennych. Każde dziecko od najmłodszych lat wie jakiego koloru jest kondor czy opuncja używana we wzornictwie poszczególnych plemion, każde potrafi zatańczyć marinerę z wybrzeża, czy andyjskie huayno, wie jakie stroje noszą górale z Altiplano w Dolinie Colca, a jakie w Arequipie. Szkolna edukacja zaczyna się już w piątym roku życia i już szesnastoletni młodzieniec zaczyna studia. Maria twierdzi, że szkoda czasu. Tutaj dzieci szybko dojrzewają i muszą być samodzielne, pracować , zarabiać, często same się utrzymać, albo pomagać rodzinie. A ja tak często się dziwiłam, że studenci

350

przybywający z Latynoameryki do Polski na studia są tak strasznie młodzi. Maja zaledwie po 16 lat. Wstęp do muzeum był dosyć drogi i zastanawiałyśmy się jak uniknąć niepotrzebnych kosztów własnych, ani nie narazać gospodarzy na wydatki. Maria wpadła na świetny pomysł. - Słuchajcie ! Nie macie jakiejś legitymacji , na przykład prasowej, może ktoś z tamtej grupy ma coś takiego ? Mogłybyście pożyczyć. Oni tutaj nie poznaja się na tym czy to wasza legitymacja, czy nie… _ Niestety , źle trafiłyśmy - odpowiedziałam, nie ma wśród nas dziennikarzy. Maria zaczęła gwałtownie grzebać w torebce i krzyknęła : - Oj! Zapomniałam, ze mam legitymacje jednej koleżanki, miałam jej oddać w niedzielę , ale zupełnie mi to wyleciało z głowy. Mam tez swoja, ale ja także musze wejść z wami. Masz Baśka, to może być dla ciebie. W zasadzie nie bardzo wierzyłyśmy, że uda się taka sztuczka, ale spróbować można… Nagle uświadomiłam sobie, że mam przecież wśród swoich dokumentów jakieś legitymacje turystyczne, PTTK- owskie, stare międzynarodowe studenckie związku nauczycieli i artystów plastyków. Zaczęłam grzebać w czeluściach bagażu i wyjęłam parę różności z torby na dnie plecaka. Zabrałam to wszystko nie wiem po co, raczej zapakowałam na

351

wszelki wypadek, może trafię tańszy nocleg, albo co? Maryśka oglądała moje skarby , zrobiła nieco wątpiąca minę, ale nagle jej oko zatrzymało się na mojej brązowej podłużnej okładce ze złotymi literami. - A co to jest ? – zapytała - To legitymacja Stowarzyszenia Edukacji Plastycznej - odpowiedziałam - Wiesz, weź ją, ona się może spodobać Peruwiańczykom, bo jest taka elegancka, no i te złote litery… Weź tę! No i wzięłam nie bardzo wierząc, że cokolwiek się uda, że dostanę jakąś zniżkę. Pojechałyśmy we trójkę. Przed wejściem Maria spotkała właściciela i dyrektora muzeum, pogadała z nim, że znowu ma gości. On z zadowoleniem pokiwał głową i zaprosił do środka. Ale zaraz za drzwiami stał strażnik i zasłaniał sobą drzwi do dalszego korytarza. Kategorycznym gestem wskazał pobliskie okienko kasy. Basia podeszła pierwsza, mając większy tupet machnęła legitymacją pani w okienku i nonszalancko oznajmiła kalecząc angielski, że jest z prasy. Seniora za szybą ledwie dotknęła legitymacji natychmiast ją odrzuciła nerwowo. - Co mi pani tu daje. Na to pani nie wejdzie ! Nie było co się kłócić, Basia jak niepyszna wyjęła chyba sześćdziesiąt inti i Az jęknęła:- Matko Boska ,

352

tyle pieniędzy ! Zrobiło mi się także nieprzyjemnie i już chciałam sięgać po swoje pieniądze, ale Maryśka szturchnęła mnie i rozkazała: -Pokaz te swoją! - No co ty, zaczęłam się ociągać, na pewno się nie przyda. - Nie bądź głupia pokaż! Seniora za okienkiem zainteresowała się o co się spieramy, wiec niechętnie podałam moją legitymację. Kobieta zaczęła przypatrywać się okładce, otworzyła środek i zaczęła literować: Education…- Plastica… - O tak ! Ta Pani może wejść! Zobaczyłam jak Baska tupnęła ze złości nogą. - Cholera !- powiedziała., ale jej się udało! Dlaczego do diabła mnie nie chciała wpuścić? - Maria popatrzyła na nią surowo – Tylko się nie kłóć! No ! wchodzimy dziewczyny. Zobaczycie, że warto było. I rzeczywiście ! W bardzo niepozornym , skromnym i niskim budynku znajdowały się ogromne ilości precjozów klepanych ze złotej blachy, nawet fragmenty okładzin ściennych z czystych arkuszy złota robiły imponujące wrażenie. Ekspozycja była prosta i surowa, tylko szaro białe ściany szkło i złoto. Naoglądałam się naczyń rytualnych , zapinek, ozdób

353

I rozmaitych detali i sprzętów. Robiło to wrażenie tą czystością i klarownością wystawienia. Nie miało to nic wspólnego ze złotym barokiem katolickich świątyń, raczej z japońskim minimalizmem, ale tym większe wrażenie pozostawiało to, co zobaczyłam. Nareszcie mogłam nabrać jakiegoś wyobrażenia o prastarych kulturach indiańskich. Po obejrzeniu tak licznych budowli i miast starożytnych nałożyły mi się obrazy domostw, świątyń, korytarzy i niezliczonych schodów na odblask złotych powłok i arcydzieł wypełniających dawne indiańskie siedziby Atahualpy, Tupaca Yupanqui, Manco Capaca i innych zaginionych władców . Wyobraziłam sobie nagle wojowników w szatach dzwoniących złotymi łańcuchami i bronią o złotych wykończeniach, damy w płaszczach zapiętych złotymi spinkami z diademami na głowach i nausznicami obwieszone sznurami złotych kolii i spiralami bransolet. A do tego drogocenne puchowe futra z delikatnej skóry alpaki i guanaco misternie aplikowane w geometryczne wzory, wełniane pasiaste zapaski i serdaki bogate od koloru…. Oh! Zagrała mi wyobrażnia i nareszcie wiem po co tu przyjechałam !

354

Rękojeść kultowego noża Tumi do rozcinania ofiar

355

CHOLITA - Pokażę pani pracownię rzekła seniora Boltz, ale nie tu, na Barranco. Biała limuzyna rozcina w biegu miasto na pół. Bezkresna Lima, piękna Miraflores strojna w bajkowe pałace, San Isidro zamkniętych na głucho szklanych pudełkach (Nie wchodź bez uprzedzenia i tak cię nie wpuszczą ). Lima otoczona wianuszkiem bariades na zboczach wielkich gór w śmiesznym seledynowym kolorze - zasługa prezydenta, bo to przykre, tak patrzeć, jak za Rimakiem wspina się hałda szpetoty. Wczoraj Maria mówiła: - No popatrz sama, tu zamieszkuje prezydent w Pałacu Gubernatora. Od strony placu de Armas stoją barwni żandarmi, jak kolorowe kukły. A z tyłu co? Piękne ogrody z parkanem, a za nimi tuż, tuż po drugiej stronie rzeki - ściana dzielnic nędzarzy. Niemiło wychodzić co rano na balkon rezydencji i oglądać wysypisko chałup skleconych z byle czego. Pan prezydent zarządził i znalazły się pieniądze, by przemalować górę,. - Ale skąd ten seledyn, co razi oczy przybysza ? – zapytałam - Co chcesz, tu wszyscy malują domy na zielono lub różowo. Nam się to podoba. Oddalając się od centrum miasta podążamy na zachód w kierunku wybrzeża do uroczej dzielnicy Barranco. Słońce ciepłym zimowym dotykiem omiata czupryny pomarańczowych krzewów. To ulica

356

artystów tu rozsiadły się nowobogackie knajpki i sklepy artesanias pełne lokalnej cepelii. Wzdłuż ulicy nadbrzeżnej pośpieszni budowlańcy rozpruwają stare domostwa, bebeszą ich zaplecza i tworzą nowoczesne wnętrza. Ocalają tylko fasady strojne w portale i frontony, poszerzają okna, odświeżają tynki. Małe ciasne lepianki z cegły adobe zmieniają się w luksusowe siedziby tonące - nawet zimą w zieleni i kwiatach. - To sprawia nasza garua – zimowa mgła, która co wieczór nawiedza wybrzeże. Pacyfik sprawia, że tyle tu zimą wilgoci. Włóż tylko kij do piachu a sam zakwitnie ! – śmieje się Pani Boltz. - Zobaczy Pani na patio w mojej pracowni jak pięknie wszystko rośnie. - To już tutaj. Z fasonem przystaje pod niedużym domem pojazd pana Boltz. Za solidną kratą przez drzwi w głąb korytarza prowadzi gospodyni . - To moje królestwo. Pracownia pełna jest tkanin projektów i obrazów, rysunków innych, niezwykłych, inspirowanych miejscowym folklorem i kolorytem… - O! jakie piękne patio ! – zakrzyknęłam odruchowo. - A właśnie o nim mówiłam – przypomina pani Boltz. Tu lubię posiedzieć i pokontemplować zieleń. Stąd do sali wpada dużo światła i do przedsionka i na schody.

357

Budowla typowa dla tej części świata. Zewnętrzny obrys murów nie dopuszcza wścibskich oczu do wnętrza. Wąski korytarz od wejścia otwarty na niebo wiedzie do wewnętrznego patio. Tu przez otwarte drzwi i spore okna wnętrza stają się wystarczająco jasne i oświetlone słońcem. Podziwiam drobne rysunki, impresje indiańskie miękko lawowane akwarelą i temperą. Widzę, że przez wiele lat obcowania z pampą Argentyny i puną peruwiańską pani Boltz, która urodziła się w polskiej rodzinie emigrantów, mimo wyglądu typowej Europejki, jest prawdziwą Latynoską, która ogląda świat oczyma Indian, Metysów i Kreoli. Po niedługim czasie wracamy inną drogą., nie przez miasto, tylko wybrzeżem Pacyfiku. Zawijasami Serpentyn do stóp Barranco spada pędem biały kolos pana Boltz, przez pylisty piach wprost na Panamericanę - najdłuższą szosę świata lizaną falami Pacyfiku. Ciężkie nawisy piaszczystych boków wygrzewa tu tasiemcowa Atakama, ciągnąca się do Chile i dalej na południe. Kilkudziesięciometrowe klify nabrzeża osypują zbędne tony piasku wprost na szosę. Ocean mlaska ozorem i wylizuje spęczniałe boki pustyni jak smaczne kawały tortu. - Kiedyś to się oberwie – mówi pani Boltz, ale nas już nie będzie w tej dziwnej ziemi Peru. Zrobiło się tu niebezpiecznie. Za dużo biedy.

358

Trzeba coś uratować i spokojnie wracać do domu, do Europy. Dziwnie to brzmi w ustach osoby, która w Europie bywała tylko przejazdem w odwiedzinach u krewnych swojego arystokratycznego męża. Ale pani Boltz jest pewna siebie. Jest kobietą sukcesu i nigdy nie zgodzi się poświęcić choćby odrobiny swojej wygody i majątku w niepewnej sytuacji kraju w którym mieszka. - Trzeba stąd wyjechać! Jeszcze trochę zarobimy. Chcemy tu otworzyć na Barranco małą restaurację, a potem Adios! Niedługo potem wracamy, prosto na luksusową posesję, do wielkiego domu z wysokim drzewem palmowym po środku przeszklonego holu, gdzie czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka – maleńka Indianka Keczua lub Aymara zaadoptowana niedawno przez Panią Boltz. To zwykła Cholita – tak pogardliwie określiłby j ą każdy Kreol - jasnoskóry Peruano, a nawet Metys – uważający się za kogoś lepszego niż Indianin. Dom jest kilkurodzinny, ale każde piętro zajmuje tylko jeden właściciel. Winda wiezie nas wprost do mieszkania na 2 piętrze. - Jak oni to robią, że nie zatrzymuje się w mieszkaniu sąsiada? - pomyślałam. Nie podejrzewałam, jak szybko, nawet tutaj w biednym

359

Peru, świat podąża w technologiczną doskonałość. Wszechobecne w dobrych dzielnicach domofony, ogrodzenia i urządzenia video skutecznie izolują mieszkańców od świata zewnętrznego. Nie pokazują także wszystkiego. Goszczą przybyszów tylko w obrębie tzw. sali – pokoju stołowego. Reszta domu jest tajemnicą. Nikogo się tu nie oprowadza, nie pokazuje prywatnych apartamentów. W przytulnym salonie wyposażonym w niezwykle modne archaizowane sprzęty para kolonialne czeka nas skromny podwieczorek, trochę smakołyków, polska uprzejmość i gościnność oraz trochę paplaniny o wrażeniach dnia. - O co chodzi Evita? – na te słowa aż się obejrzałam. - Dygnij! No dygnij !- Ty smarkulo. Przecież mamusia ci każe. - No widzi pani to dziecko, to strasznie krnąbrny mieszaniec- zwróciła się do mnie. - Oni tacy już są. Więcej uporu niż posłuszeństwa. - No ! powiedz dowidzenia !- jak cię uczyłam? – dosyć bezwzględnym tonem zwróciła się do dziecka. Z pod czarnych rzęs patrzą na mnie uparte ciemne oczy przybrane wysoką kokardą na czubku głowy. Mała sześcioletnia dziewczynka odziana w frymuśną falbaniastą biało- różową sukienkę – jak z żurnala w przedwojennej Europie, trochę się wstydzi obcych, trochę boczy, ale jest zaciekawiona..

360

- Trzeba dla niej coś zrobić, tyle tu nędzy dokoła - wzdycha pani Boltz. - Ja ją dobrze wychowam i wykształcę i …zrobię z niej człowieka. Pan Boltz dyskretnym uśmiechem w milczeniu kiwając głową potwierdza wielkopańską koncepcję żony. Pomyślałam : - Biedna mała cholito ! - nie wrócisz na Barranco, ani na Salvador. Nie jesteś już Indianką. Zapakują cię w folię, obwiążą kokardą i postawią na półce - etniczną śpiącą lalę gdzieś w berlińskiej witrynie. Żal mi Ciebie…

361

FERIA W LIMIE Dzisiaj Maria proponuje nam wyjście na ferię – jarmark rozmaitości. Będą wystawy rozmaitych branż oraz występy zespołów. Znajoma Marii tańczy dzisiaj na scenie i chcemy ją obejrzeć. Po drodze możemy zagłębić się w nieznane dotąd rejony miasta, gdzie z radością odkrywam muzyczny sklepik z nutami. Szukam materiałów o tańcach ludowych Altiplano i znajduję obszerną publikację, tyle, że nazbyt ogólnikową. Przy okazji kupuję podręcznik do gry na flaucie i na charango. Bardzo marzy mi się kupno instrumentów, ale pieniędzy już brakuje, a więc nic z tego. Chyba, żeby trafiła się okazja za jakąś rabatowa cenę… Nie mogę liczyć jednak na to, że w Limie znajdę ceny takie jak w Puno. Cały czas pluję sobie w brodę, że oprócz gitary nie kupiłam również charango. Dzień jest bardzo ciepły i dobrze się zwiedza pawilony i odkryte ekspozycje. Najbardziej zainteresowała mnie wystawa materiałów budowlanych, a zwłaszcza jej część propagująca rodzime budownictwo wykorzystujące unowocześnione tradycyjne technologie cegły suszonej i słomy, prasowanych płyt mułowych łączonych drewnem. Budownictwo współczesne w Peru niewiele odbiegło od tradycyjnie lepionych chat. Jest proste

362

klockowate parterowe lub jednopiętrowe, raczej bez wdzięku, często nie wykańczane tynkiem i nie malowane, dlatego robi wrażenie prowizorki. Większe domy, np. kilkupiętrowe bloki buduje się inaczej, z cegły stosując typowe w całym świecie techniki konstrukcji i wykończenia. Naprawdę piękne są kolonialne budowle wykorzystujące kamień i tynki, stiuki sztukaterie oraz boniowania. Ciekawostką była dla mnie zupełnie nieoczekiwana moda na ciężkie pseudo stylowe meble kolonialne z pięknych gatunków drewna oraz szkła i metalu. Widziałam wnętrza domów wyposażonych takimi meblami i wydawało mi się to dziwne i mało funkcjonalne. Zainteresowała mnie wystawa mebli współczesnych do dziecięcych pokojów- piętrowe łóżka, mobilne meble klocki wyraźnie przeznaczone dla małych mieszkań mieszczuchów ze średniej klasy. Jeszcze jedna ciekawostka przykuła moja uwagę- hydroponiczne uprawy roślin domowych. W kraju, gdzie brak żyznej ziemi ogrodniczej postawiono na hydroponię i lansuje się świetne rozwiązania zarówno dla małych, jak i większych upraw domowych i firmowych.

363

Oglądałam również stoiska firm produkujących instrumenty. Przyglądałam się budowie gitar. Każda firma lansowała inne walory swoich wyrobów, pokazując na folderach i ulotkach zalety specjalnego żebrowania płyty wierzchniej wysokości pudła rezonansowego i gatunku drewna, z jakiego było wykonane. Gitara, którą kupiłam w Puno była świetna, ale niezwykle delikatna, o basującym brzmieniu, trochę, jak meksykański gitarron. Była przy tym dość duża, a ja rozglądałam się za twardym instrumentem do gry flamenco. Owszem były tutaj takie, ale bardzo drogie, nie na moją kieszeń.

Występy grupy tanecznej były fantastyczne. Tańczono huayno, marinerę, walca criollo i tondero. Ścisk był niemiłosierny, bo okazało się, że niesamowite tłumy wybrały się na jarmark. Chociaż pierwotnie moim celem wyjścia było oglądanie tańców, to z tego elementu programu byłam najmniej zadowolona. Patrzyłam z bardzo daleka i nie było szansy zbliżyć się do występujących. Miałam cichą nadzieję, że będzie okazja poznać zespół, porozmawiać z nimi, umówić się na próbę , pooglądać jak ćwiczą … - może następnym razem – pomyślałam, choć rozsadek podpowiadał, że długo już tutaj w Limie nie zabawię.

364

Centrum Limy

365

Aleja Salazar tu mieści się Ambasada Polska

366

NARODOWA FETA W kilka dni po naszej narodowej fecie w Ambasadzie Polskiej nastało dzień 29 lipca . Od rana dało się zauważyć, że Peru obchodzi tym razem swoje święto. Gdziekolwiek weszłam do kawiarni, do sklepu ze sprzętem TV, wszędzie na ekranach telewizorów widniał portret prezydenta, który przemawiał do narodu. Zaczął chyba koło godziny dziewiątej rano, a koło piętnastej nadal mówił. Zastanawiał mnie ten fenomen. Wszyscy oglądali transmisję z ogromną uwagą. Po południu zarządzono mszę w katedrze w intencji Ojczyzny i znów na tle ołtarza leżał krzyżem na posadzce prezydent Alan Garcia. Pod koniec dnia, kiedy wszyscy czuli się już zmęczeni jednostajnością programu i kiedy spokojnie udawali się na spoczynek – wybuchło Piekło. Wieczorne wiadomości około dziesiątej wieczorem zaczęły podawać niesamowite wieści. Marysia, która oglądała telewizję w jadalni wpadła do naszego pokoju zaaferowana. - Słuchajcie dziewczyny, wiecie co się dzieje? - No nie , skąd ! – odpowiedziałyśmy zaskoczone. Oczy Marii rozwarły się szeroko. Stała w rozkroku oparta o klamkę, próbując podsłuchać z daleka co jeszcze dopowiada spiker, a jednocześnie przekazać nam niesamowite wieści. W końcu wyrzuciła z siebie

367

szybko, - Zaraz wrócę, ale wszystko się wali. Od Limy do Trujillo na przestrzeni trzystu kilometrów pozrywali linie wysokiego napięcia i stacje transformatorowe. - Kto ? krzyknęłam - Jak to kto! - odkrzyknęła Maria – Partyzanci ! Zaraz, zaraz jeszcze coś nowego , idę posłuchać. Basia i ja popatrzyłyśmy na siebie z niepokojem. - No to ładnie ! Zrobili sobie fajerwerki świąteczne. Siedziałyśmy jak na szpilkach czując grozę sytuacji - A może w Limie też wysiądzie światło? –pomyślałam głośno. - Cholera ! – krzyknęła Basia, to przecież nic nie będziemy wiedziały, jak coś się stanie. Za chwilę wzburzona Maria wpadła znowu do Sali. - Rany Boskie ! dziesięć banków amerykańskich wyleciało w powietrze ! - Co ty! I są jacyś zabici ? - Na szczęście nie. Oni to robią w nocy, jak wszystko jest pozamykane – dodała Maria. Widziałam już pierwsze piętro budynku banku w Puno zionące ogromną otchłanią po wybuchu bomby, parę dni przed naszym przyjazdem do miasta. Tyle, że tamten budynek był niewielki, jednopiętrowy. Teraz wyobraziłam sobie wielopiętrowy gmach, którego bebechy wiszą nad ulicą i wydało mi się to straszne.

368

Nie minęło jeszcze kilkanaście minut, a rozdygotana Marysia znowu przybiegła. - To jeszcze nie koniec – powiedziała wysadzili w Limie kilka hoteli. Pomyślałam, że to już nie żarty. Jak dobrze, że mieszkamy u Marysi, a nie w hotelu , w mieście. O spaniu nie było mowy. Przytrzymałyśmy Marię, zasypując ją licznymi pytaniami. Miałyśmy w pamięci rok osiemdziesiąty u nas w kraju, kiedy na ulicach Polski było gorąco, ale nie było takich dewastacji i zamachów bezmyślnie wymierzonych w gości, turystów, w instytucje finansowe. To było coś, co nie mieściło nam się w głowach. Poczułam , że grunt obsuwa nam się pod nogami. Jeśli od jutra miasto zostanie sparaliżowane, to jak my się stąd wydostaniemy? Zbliżał się wielkimi krokami dzień wyjazdu do kraju, a tu wszystko staje na głowie! Maria bezradnie rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. Po chwali milczenia odezwała się nieoczekiwanie. - Tu się działy gorsze rzeczy. Dopiero dzięki Marii zrozumiałam pewne zależności społeczne w tym kraju. Raz zapytałam o dochodzącą pomoc do kuchni i do opieki nad maleńkim Pedro. Interesowały mnie zarobki tych ludzi. Wtedy ze zdumienie usłyszałam :

369

- Nic. - jak to ? – zdziwiłam się mocno - Przecież u nas jest nieformalne niewolnictwo- i zaraz poprawiła się. - No, to nie jest tak, że ona nic nie dostaje, ale nie płacę jej pieniędzmi. Przecież dostaje jeść, może zabrać do domu to , co zostanie. Daję jej ciuchy dla dzieci i dla niej, buty, wszystko, co tylko potrzebuje. Przecież oni naprawdę nie mają prawie nic, nie pracują. Jeżdżą aż do dżungli, na drugi koniec kraju, żeby przywieźć owoce i sprzedać za parę groszy na targu. Zabierają wtedy całe rodziny, wraz z dziećmi, taszczą toboły wpół śpiąc , w pół stojąc

370

LIMA 2 Policja pilnuje miasta Stolica w oblężeniu Za rogiem w upale południa wystrzela coche bomba samochodowa pułapka Policja pilnuje miasta Dzisiaj miasto świętuje Pan prezydent jak Chrystus legł na kościelnej posadzce odkupić winy narodu Pan prezydent przemawia na głównym placu miasta W kawiarni w sklepie w domu ekrany przepełnione panem prezydentem Policja pilnuje miasta Nie wychodź dziewczyno na zewnątrz. Już ciemno tyś obca, tyś gringa - na odstrzał za rogiem młody cholo chowa pod swetrem spluwę Policja pilnuje miasta

371

A w deszczu świątecznych rac dreszczem przeszywa wiadomość Krajem wstrząsają drgawki walą się słupy i trakcje kraj opasują ciemności Policja pilnuje miasta Cała stolica świętuje z iskrami fajerwerków wybucha hotel i drugi i trzeci i dziewiąty… a potem bank po banku jak w układance domino Policja pilnuje miasta Prezydent leży jak Chrystus Głośno się modli w katedrze Strach zastyga w ciemnościach I w narodowe Święto Wykwita nieposkromiony blask świetlistego szlaku Z czarną zbrodniczą gwiazdą Sendero Luminoso

372

STRZNICY TAJEMNIC Podczas wielogodzinnych podróży autobusami i pociągami, a nawet camionetą czy łodzią przez Andy i dżunglę , zżyłam się z widokiem umorusanych campesinos – rolników i pasterzy z plemion Keczua i Aymara. Porozumiewali się oni różnymi językami, bywało, że nie znali w ogóle hiszpańskiego. Ich rodzime języki nieco gardłowe brzmiały jak gulgotanie indora. Domyślałam się, że ci prości ludzie, żyjący na krawędzi śmierci głodowej w swoich odległych o setki kilometrów estancias – osadach, nic nie wiedzą o świetności swoich przodków Inków. Jedno, co rozumieją, to - to , że turyści przyjeżdżają oglądać jakieś stare ruiny położone w dżungli, wysokie chulpas – zespoły grobowe, takie , jak Sullistani czy Pancartambo albo miast, jak Machu Picchu, Chincero, Tampumachay, Pisac i twierdze – jak Sacsayhuaman. Jest ich wiele, bardzo wiele Milczący kamienni świadkowie spoglądają ze szczytów otworami okien i nisz na ten sam, wciąż bezkresny i groźny pejzaż andyjski. Monotonię trwania i bezruchu rozbijają tylko grupki ciekawskich turystów. Czasem na wąskiej ścieżce pojawi się mała pstra sylwetka w charakterystycznych sześciu spódnicach z bayety, z kolorową mantą na plecach. Podąża samotnie coraz wyżej i wyżej, do jakiegoś

373

odległego corralu lub haciendy. W szybkim marszu pod górę niezwykle sprawnym i szybkim, znika gdzieś między szczytami. pozostawiając jakiś cień tajemnicy. Z tym obrazem w pamięci żegnam się z krajem pełnym zagadek, pięknym, groźnym i dziwnym oraz jego mieszkańcami dokonującymi tylko sobie wiadomych obrachunków z własnym losem.

Żegnam się z Andami, ze skałami

374

pustynią

I osadami w szczerym polu

375

SPIS TREŚCI : 1. PRZEKRACZAM RÓWNIK 2. WSZECHWŁADNE KRÓLESTWO GÓR 3. PORADY 4. NA PRZEKÓR PUSTYNI 5. LIMA 6. DZICY LOKATORZY 7. GROSZOWI MILIONERZY 8. ZROZUMIEĆ KRAJ 9. ANDY 10. DO AREQUIPY 11. RAJ NAD OCEANEM 12. PARACAS 13. W CIENIU KANDELABRU 14. PACYFIK 15. IGRASZKI PRZYRODY 16. JAK STĄD SIĘ URWAĆ? 17. RUSZAM W ALTIPLANO 18. PLAZA DE ARMAS 19. KAPLICA W AREQUIPIE 20. GANG TAKSIARZY 21. Z GÓRKI NA PAZURKI 22. GDZIE SĄ DOLARY ? 23. Pociągiem przez Andy 24. DO PUNO 25. TITICACA 26 PIEROGI w PUNO 27. PRZEKRĘT 28. KTO HANDLUJE TEN ŻYJE 29. DO JULIACA 30. SULLISTANI 31. ZIEMIA DRZY OD WYBUCHÓW 32. PEŃA w PUNO 33. TRUD ISTNIENIA

376

34. ODKRYWANIE DRUGIEGO DNA 35. OMIJAJ AYACUCHO 36. ZWIERCIADŁO DUSZY 37. DZIECI NICZYJE penia 38. Wysadzony hotel 39. Sprzedam aparat, 40. OBIECANKI CACANKI 41. Cusco Nareszcie ciepło 42. Dolina Pisac 43. MACHU PICCHU 44. KTO SZYBCIEJ 45. JEDNYM ZŁOTO DRUGIM ŚMIERĆ 46. Na krańcu świata 47. Ollantaytambo pejzaż z Arą 48. PIKNIK NAD Sambotaytambo 49. DOMOWY SEZAM 50 FIESTA NA DESER 51. DALEKO STĄD DO POLSKI 52. W DOMU MARII 53. FERIA W LIMIE 54. KIESZEŃ PODSZYTA STRACHEM 55 OBRAZ MIASTA 56. DROGOWE PRAWA DŻUNGLI 57. LABIRYNTY INFORMACJI 58. CIUCIUBABKA KOMUNIKACYJNA 59. DO CALLAO 60. CHOLITA 61. NARODOWA FETA 62. LIMA 2 63. STRZNICY TAJEMNIC