I haved seen her only one time
-
Upload
adam-karpinski -
Category
Documents
-
view
222 -
download
2
description
Transcript of I haved seen her only one time
Widziałem ją tylko raz - Monsieur, monsieur! – odwracam
się na pięcie i chwilę później słyszę
wołanie zza pleców. Instynktowny,
bezmyślny ruch, zwyczajnie głupi.
Naprawić tego już nie sposób, trzeba
wiać, a najlepiej wiać w miejscu,
żeby nie zaaranżować peletonu z
ochroniarzy. Lepsze to, znacznie
lepsze niż stanąć i czekać, jak
naiwny brzdąc uśmiechając się do
swojego oprawcy.
To byłoby, jak próba zakopania raz
zdradzonej tajemnicy. Już takiej,
której zakopać się nie da. Facet w
białej koszuli nie widzi – nie, on już
zauważył – nie pomyliłem korytarzy,
uciekam. Dwa razy dzwoni listonosz,
dwa razy zawołał mnie facet w białej
koszuli. Nie pomyliłem się też dwa
razy, teraz już wiem na pewno – facet
w białej koszuli to kanar.
Tunele paryskiego metra zdają się
być pozawijane jakby na przekór
logice. Jakby za długie, za
skomplikowane. Biało-szare kafelki,
gumowo-betonowa podłoga pełna
pęcherzy. [zdjęcie 1] Jak obskurne
łazienki w starych, opuszczonych
ośrodkach żeglarskich, gdzieś na
Mazurach; zamarzające od zimnej
wody mydło w plastikowej
mydelniczce i gęsia skórka – z chłodu,
z podniecenia, ze strachu, ze
wszystkiego na raz. Tych węzłów,
całej plątaniny nie ma Warszawie, nie
ma problemów z brudnymi kafelkami.
Nie ma labiryntu, niekończących się
schodów, nie ma przerzucania mapy,
bo w ogóle nie ma mapy. Jest linia –
pierwsza – i ostatnia.
W Paryżu jest 14, każda gdzieś, po
coś, wije obskurną pajęczynę. Każdy
zakątek Paryża owinięty w jej sieci,
każda restauracja, nocny klub,
romantyczno-kiczowate miejsce –
wszystko dostępne w krócej niż
cztery kwadranse.
Ciocia mówiła, trochę w żartach,
trochę na poważnie. Nikt tu, nawet
kanarzy, nie zagląda w facjatę
widniejącą na twojej karcie miejskiej.
Jeśli nie jest twoja – wszystko jedno
– na tą, którą masz – na żadną nikt
nie zagląda dalej niż trzeba.
Gdybym wiedział, może
zastanowiłbym się dwa razy, albo i
trzy. Może zatrzymałbym się i zaczął
oglądać plakaty reklamowe. Może
otworzyłbym plecak i po prostu
grzebał w nim, szukając w głowie
jakiegoś rozwiązania. Gdybym
wiedział, bo w pierwszej chwili nie
byłem pewien, kim jest facet w białej
koszuli. On po prostu wzbudził moje
podejrzenie, on po prostu wszystkim
tym, co powiedział – mową ciała,
staniem w miejscu, wyższością siebie
i czarną elektryczną uwieszką u szyi –
poradził mi, tak na wszelki wypadek.
Zdradził się, jak chwilę później ja
siebie. 90 stopni to oglądanie
plakatów reklamowych, 180 to
odwrót.
Klops.
Nie ma, co czekać. Oglądać za
siebie też nie. Czemu próbowałem
uciekać, skoro mam bilet – na
pierwszy rzut pójdzie takie pytanie.
Nawet, jeśli nie pójdzie, to kanar
powie cokolwiek, rzuci ot tak w
powietrze jakieś zdanie, przekleństwo,
na które, jego zdaniem, nie sposób
nie odpowiedzieć. Mój francuski,
poziom A-zero, nijak będzie się miał
do francuskiego nazwiska na karcie,
nijak pomoże wytłumaczyć kanarowi,
czy ochroniarzowi, dlaczego na
karcie miejskiej ja to nie ja. Dlaczego i
skąd mam cudzą kartę. Na komendzie
policji też nie pomoże, ewentualnie
powiedzie się dopiero w polskim
konsulacie, może.
Paryskie kanary mają lepiej niż
warszawskie. Bramki już przy samych
schodach, wszak życie metra zaczyna
tętnić dopiero po ich przekroczeniu.
Sklepy, sklepiki, korytarze, kanary.
Paryskie kanary mają labirynty, kioski,
kebaby i po dwa perony na jedną linię
– warszawskie tylko filar i ślepy
monitoring. Po kebaby trzeba wyjść
na zewnątrz.
Woła raz drugi, trzeci. Idę po prostu,
trochę szybciej. Trochę szybciej bije
serce, nie odwracam się, wkraczam
na holl, słyszę za sobą kroki.
Nasłuchuję, nie odwracam się. Idę
przed siebie, szybciej.
Tym razem się udało.
Ciocia mówiła też, wiele rzeczy
mówiła, że to co spotkało mnie
lotnisku de Gaulla, chwilę po
przyjeździe – nie zdarza się. Do hali
przylotów, do wybiegu, gdzie
wyłapuje się zdezorientowanych
przyjezdnych, wszedłem ostatni. A w
zasadzie to wszedłem pierwszy, w
drugiej turze, w której byłem tylko ja.
- Nie, nie przewożę węży, żadnych
innych zwierząt z Afryki też nie,
żadnych zwierząt zresztą nie
przewożę.
- Narkotyków, alkoholu – jak wyżej.
Podobnie też nie przewożę broni –
białej, palnej, jądrowej, żadnej nie
przewożę.
- Co to jest? Jakby to pani
wytłumaczyć, my to w Polsce
nazywamy „srebrnica”.
Po tym zdaniu kobieta z lotniskowej
kontroli zrezygnowała. Nie wiem,
czemu cukiernicę nazwałem
„srebrnica”, może, dlatego że była
srebrna, a może w ferworze całej
dramaturgii skojarzyła mi się masakra
ze Srebrenicy. Nie wiem, czemu to
powiedziałem, ale było skuteczne.
Przyzwyczajam się do afrykańskich
szamanów. Do pociągu w metrze
wchodzi czarny, bosy facet w kiecce.
Wypowiada swoją mantrę, po czym
przemierza całą długość wagonu – w
miseczce zrobionej z dłoni zawsze
zabrzękają jakieś monety. Nie wiem,
czy jest afrykańskim szamanem,
nigdy nie widziałem afrykańskiego
szamana (europejskiego też nie).
Afrykański szaman jest. On jest, on
ma mieć.
Kanara spotykam jeszcze raz, nie
pamięta mnie. Nie pamięta mnie na
pewno, bo teraz trafiam na kanarzycę.
Zatrzymuję się na chwilę, macam
kieszeń, czy mój – już teraz –
turystyczny, legalny bilet mi nie uciekł.
Wyjmuję z ulgą, ściskam w ręku –
bojąc się, żeby nie wypał mi po
drodze, bojąc się, by nie ścisnąć za
mocno. Mój turystyczno-legalny bilet
jest mały, kanarzyca nawet nie chce
na niego spojrzeć.
Administracyjny Paryż to mały
Paryż. Administracyjny Paryż to
Białystok, pięć razy mniejszy od
Warszawy i szesnaście razy od
Londynu. Moja ciocia mieszka w
miasteczku Le Pre Saint Germain
oddzielonym od Paryża jednym
skrzyżowaniem. Żadnych tablic,
żadnego „Paryż wita” czy „Paryż
żegna”, a i metro-pajęczyna ciągnie
się w najlepsze. Za to prawo już
zupełnie inne, podatki też. Niższe. I
parkować można, gdzie się chce.
W Paryżu jestem drugi raz. Drugi raz
u swojej cioci, która wyemigrowała z
Polski tuż przed stanem wojennym.
Drugi raz z siostrą, pierwszy raz z
przyszłym szwagrem,
zakontraktowanym od czerwca.
Przyjechaliśmy w dwóch turach, w
dwóch turach kupowaliśmy bilety, bo
początkowo miało mnie tu nie być.
Na drugiej turze wyszedłem lepiej –
przyjechałem dzień przed nimi,
wyjadę dzień po nich. Siostra i
szwagier nie przechodzą kontroli,
chyba nikt z ich lotu przechodzić nie
musi. Może dlatego, że jeden ze
współpasażerów – polski minister
finansów (ten, co myślał, że Jacek to
zdrobnienie od Jana) – przyjechał
zmęczony po przeprawie w Sejmie,
chyba najtrudniejszej w swojej
karierze. W końcu niecodziennie się
podwyższa podatki.
- Gotujecie sobie sami, kuchnia jest
do waszej dyspozycji – żelazna
zasada cioci. Nie dziwię się, gości
nigdy nie brakuje, jak się jest rodziną
z Paryża.
- W sumie to lubię gotować – w
sierpniu towarzystwa
dotrzymywaliśmy tylko my. Żelazna
zasada odchodzi w niepamięć, raz po
raz.
Mój ostatni raz w Paryżu, a zarazem
pierwszy, był osiem lat temu, w
Wielkanoc. Byliśmy w większym
gronie, z rodzicami. Pamiętam
niewiele. Autokar, hotel, ostrygi, Luvre,
Kościół, Wieża Eiffla, Disneyland.
Autokar był męczący, w autokarze
siedzieliśmy dwa dni. Siedzieliśmy i
jechaliśmy – przez Niemcy, Holandię,
Belgię, z paszportami, z przejściami
granicznymi jak przy wyjściu z Makro,
bez Schengen. Siedzieliśmy i
oglądaliśmy filmy – pamiętam
Titanica, pamiętam, że nawet w
autokarze bez Schengen muzyka
Jamesa Hornera robiła wrażenie. Był
Kingsajz, był Fuks. W międzyczasie
czytałem i to dużo. Czytałem o grach
konsolowych, wzdychałem do
trójwymiarowego GTA i najnowszych
Wormsów.
Hotel był zabawny, w hotelu
nocowaliśmy – ja, siostra i siostra
cioteczna – bo był nas nadkomplet,
nawet jak na duże mieszkanie cioci.
Hotel był zabawny, jego drzwi były (i
są dzisiaj!) przezroczyste, całe
oszklone, na drzwi nadział się tata –
myślał, że ich nie ma, a były.
Ostrygi były pierwsze. Oprócz tego
na pewno były jakieś – pewnie
niesmaczne, bo pierwsze. Pewnie
żywe, jak to ostrygi. Ślimaków, żab,
kotów, psów nie ruszałem.
Luvre był za szybą. Za szybą było
wszystko, co pamiętam. Za szybą było
wejście, całe zresztą z dużych szyb.
Za szybą była ona, Mona Lisa, choć
niektórzy utrzymują, że on. Nie
chciałem tam iść, bardzo. Luvre był
poświęceniem, niewiele większym,
niż autokar. Zmusili mnie rodzice,
zmusili mnie, bo to wstyd być w
Paryżu i nie być w Luvrze (ciocia nie
była ani razu). Poszedłem, może i
dobrze, nie muszę iść teraz, choć
teraz nieco bardziej bym chciał. Ale
nie na tyle, żeby iść.
Kościół był radosny. Komunia
dawana do ręki, ludzie szczęśliwi.
Ksiądz rozmawiał na zewnątrz z
wiernymi. Poza tym, jak wszędzie, w
katolicyzmie, kryzys – duchowy i
demograficzny, drugi wynika z
pierwszego, choć mówi się, że na
odwrót. Na odwrót, jest wszystko w
Polsce. Przy komunii w Polsce trzeba
koniecznie liznąć dłoń księdza, ludzie
przygnębieni. Ksiądz nie rozmawia,
on mówi.
Wieża Eiffla była brudna. Brudno
było wszędzie. Brudny był rozkopany
plac, piaszczyste podłoże i brudne
było – jeśli padało – błoto. Wieża była
oddzielona o trzy godziny stania w
kolejce. Nieosiągalna, wtedy.
Disneyland był we mnie, w 12-
letnim dziecku. Byłem w
Disneylandzie wcześniej, niż
przekroczyłem jego bramy, daleko
dłużej, jak go opuściłem. Byłem w
Disneylandzie wcześniej i dłużej, tak
jak on był we mnie. Nie idę tam, bo
już tęsknię, tęsknię za nowymi
czasami, kiedyś już nie będę
dzieckiem.
- To już koniec? – rozczarowany
rzucam w powietrze naiwne
niedowierzanie. „Poszliśmy nad kanał
St.Martin, tam gdzie kręcono Amelię”
– mimo wszystko do taty wędruje
sms. Obaj bardzo lubimy ten film,
lubimy tę wyobraźnię. Obaj ten film
widzieliśmy tylko raz.
Fani Amelii, filmu i jej samej, jej
wyobraźni, odwiedzając Paryż,
przeważnie chodzą do Café des 2
Moulins, kawiarni, w której pracowała
bohaterka odgrywana przez Audrey
Tautou. Podobno jest zwyczajna
(kawiarnia, nie Amelia), podobno nic
tam nie ma. A nad kanałem czy też w
kanale St.Martin, coś jest. Podobno.
Obchodzimy go wzdłuż w nieco
ponad pół godziny. Zaczyna się (albo
kończy) w dokach, w stereotypowym
obrazie robotniczej dzielnicy. Zwęża
się i rozszerza, brzydnieje i ładnieje.
Woda podnosi się i opada. Amelii nie
ma. Amelię widziałem tylko raz.
Kilka miesięcy po powrocie z Paryża,
wracam do spaceru nad St. Martin,
wracam do Paryża ostatniego razu.
Porządkuję zdjęcia, jedno z nich
wysyłam do Gońca Wolności, by
widniało u góry po prawej stronie
przy moich artykułach. Ja, zamyślony,
rozczarowany. Wracam do Amelii,
wracam do niej i do filmu,
przypominam sobie detale, jakbym
widział je pierwszy raz. Na zdjęciu (u
góry po prawej stronie) jeszcze tego
nie wiem – nie wiem, że nie widzę -
nie wiem, że akurat właśnie patrzę na
Amelią puszczającą kaczki.
http://www.youtube.com/watch?v=T-
kY7JEGrNI. Oglądam Amelię,
puszczam ją od 13 sekundy jeszcze
kilka razy, nie odrywam się z radości i
zdziwienia. Patrzę na zdjęcie, patrzę
na film. Widzę Amelię.
Sobota, to jest to. Sobota to mecz,
gdziekolwiek na świecie. Czasem
gdzieś rzucą ligę na niedzielę, także w
Polsce. Niedzielne mecze lubią Włosi.
Dla Włochów niedziela to rodzina, a
rodzina to klub, bo klub to rodzinna
tradycja.
Mecz jest o 21, późno, tak późno
jeszcze nie pamiętam. O 21, w Polsce
najwyżej zaczyna się druga połowa
jakiegoś pojedynczego spotkania.
Inauguracja: Paris Saint-Germain vs
AS Saint-Étienne.
Niestety, Paris Saint-Germain nie
rozgrywa swoich meczów w Le Pre
Saint Germain ani nigdzie w okolicy.
PSG gra dokładnie po drugiej stronie
nie-Paryża. Stadion Parc des Princes –
także pod, obok stolicy. Przejażdżka
metrem z dwiema przesiadkami,
przez Sekwanę – 40 minut. Z
Targówka, przez Wisłę, na Stadion
Legii na południowym Śródmieściu –
jakieś półtorej godziny. Być kibicem
Legii – ma swoją cenę, nie jest
bezcenne.
Mój brat cioteczny, także fan piłki,
wyjechał na wakacje, co poniosło za
sobą dwa poważne następstwa. Po
pierwsze – niemal zwiedziłem polski
konsulat, a po drugie – nie zobaczył
swojej ukochanej drużyny. Nie
zobaczył Saint-Étienne. Urodzony,
wychowany w Paryżu, nie lubi
miejscowego klubu – ciocia zresztą
też, choć w jej przypadku to jakby
bardziej uzasadnione. Mój brat
cioteczny do stadionu ukochanej
drużyny ma 400 kilometrów.
Nasłuchałem się sporo o kibicach
PSG, o wspaniałych oprawach, o
dwóch fanatycznych grupach ultras –
nacjonalistycznej Boulogne Boys i
lewackiej Tigris Mistic –
nienawidzących się wzajemnie
bardziej, aniżeli wspólnego,
odwiecznego rywala – Olimpiuqe
Marsylia. Nasłuchałem się o konflikcie,
ale liczyłem na spektakl, także
kibicowski. Fani Saint-Étienne to nie
jest czołówka Francji, to czołówka
Europy.
Nie wiem, czy we francuskim
świecie kibicowskim istnieje takie
zjawisko, jak „pomylenie kas”,
upowszechniane w Polsce przez
chuliganów gości, szczególnie w
niższych ligach. Wiem natomiast, że
we Francji, jak wszędzie, istnieją
zgody i kosy między klubami. I że
stosunki na kibicowskie stosunki na
linii PSG i Saint-Étienne to raczej to
drugie (stolica jest zbyt wielka, by z
kimkolwiek trzymać; skądś to znam).
Nie przeszkadza to jednak dwóm
śmiałkom odzianym w gustowną
zieleń, bijącą teraz, jak przy żadnej
innej okazji, stać pod kasami
gospodarzy. [zdjęcie 2] Nikt na nich
nie zwraca uwagi, oni nie zwracają
uwagi na wszechobecny granat i
czerwień. Inny świat.
Frekwencja jest słaba, trybuny
ultrasów zajęły pikniki, flag u
gospodarzy brak. Sporadyczne „Ici
c’est Paris” („Tu jest Paryż”) nie jest w
stanie przytłumić czterystuosobową
ekipę Saint-Étienne, dobrzę
oflagowaną, z bogatym repertuarem
melodyjnych pieśni. Piłkarsko –
wszystko na miejscu, jak można było
się spodziewać. Kibicowsko –
przeciętnie w porywach do nędznie.
Mam pecha.
Kilka dni po powrocie czytam, że
sympatycy mocniejszych wrażeń
należący, do BB i TM, zbojkotowali
mecz i wymownie zachęcali do tego
wszystkich przybyłych tego dnia na
Parc des Princes. Efekt: starcia z
policją i 246 aresztowań. To chyba
jednak mam szczęście.
Jest głośno, zabawnie, zaczęli beze
mnie. Po meczu do mieszkania cioci
wracam lekko po północy, wracam
następnego dnia, w dzień 25. urodzin
mojej siostry. Srebrna solenizantka,
mój szwagier i ciocia pracowali od
wieczora nad poprawą nastroju,
pracowali bardzo skutecznie. Siostrze
wręczyłem Olgę Tokarczuk wraz z jej
opowiadaniami. „Gra na wielu
bębenkach” (warto!) do dziś leży
odłogiem pod stertą gazet i
niezapominajek z ZUS-u w naszym
rodzinnym domu, w którym oboje już
nie mieszkamy.
Kilka godzin snu przerwało
urodzinowy dzień. Wchodzimy na
Więżę Eiffla. Ostatecznie stanęło, że
wjeżdżamy.
Jak tylko odsłania się pocztówkowy
krajobraz Paryża, zaczynamy robić
zdjęcia, robimy ich wiele,
nieskończenie. Przed placem, przed
fontanną, w fontannie. Widzimy
pewną sceną – obok stoi para
młodych, jest południe, dużo ludzi,
trochę romantycznie, trochę
kiczowato. I mało elegancko, jakby
wulgarnie. Para młodych to na pewno
przyjezdni. Przez chwilę, słysząc
słowiańszczyznę, w myślach
zaczynam przeklinać nieokrzesanych
pobratymców znad Wisły.
Podchodzimy bliżej, całe szczęście.
To Rosjanie.
Z wind jeżdżących po skosie, z
niekończących się schodów. Zewsząd
doskonale widać szkielet wieży, tony
żywego złomu. [zdjęcie 3] Po 324-
metrowej podróży Paryż przedstawił
się w całej swojej zminiaturyzowanej
okazałości. Płaski, niski, wielki.
Wrażenie po trochu tłumi osłonowa
krata, choć zapewne też torpeduje
klaustrafobiczną traumę. Nie
wychylać się, nie wystawiać aparatów,
nie skakać. Nie huśtać się, nie
przeciążać jednej strony. Nie myśleć.
[zdjęcie 4]
- Zaczęłam szukać wieży Eiffla -
ciocia śmieje się sama z siebie.
Przemieszkała w Paryżu ponad
połowę swojego życia, na Wieżę
wchodziła dwa razy.
Do parku Buttes Chaumont idę
pieszo z Le Pre Saint Germain, mijając
żydowską dzielnicę i dwie stacje
metra. Bilet mi się skończył, nie ma
sensu wyrabiać nowego. W kiosku
kupuję sportowy dziennik L’Equipe,
na pamiątkę sobotniego meczu.
Kupuję już od jakiegoś czasu –
pamiątkowe gazety sportowe –
kupuję swoją pamięć w przyszłości.
Zabezpieczam się przed monopolem
Internetu, przed jego dziurawym,
beznamiętnym, bezszelestnym
archiwum. Zabezpieczam się przed
światem Orwella, przeszłością
zapisaną jedynie w Wordzie i HTML,
którą zawsze można skorygować,
wykreślić, zapomnieć. Do kupowania
gazet, ważnych gazet, zainspirował
mnie tata. On z kolei kupił swoją
ważną gazetę w 1973 roku, po
zwycięskim remisie Orłów Górskiego
na Wembley. Swoje sportowe
wspomnienia zbieram już od jakiegoś
czasu. Zbieram kolejne mecze –
grupowe i pucharowe – kolejnych
turniejów. Piłkarzy, szczypiornistów,
siatkarzy. Zbieram swoje
wspomnienia z poranka, dzień po
niebywałym sukcesie albo
tragikomicznej katastrofie. Do
zbierania wspomnień motywowałem
się kilka razy, zniechęcałem się, jak
tylko coś mi ulatywało. Uleciały mi
przede wszystkim siatkarki –
mistrzynie Europy z 2003 i 2005 roku
– które uwielbiałem oglądać (w
środku nocy teraz nie wstałbym
nawet dla piłkarzy; może ewentualnie
dla kolejnego podejścia Gołoty do
mistrzostwa świata), i których nie
zapisałem w gazetowej pamięci.
Czasem kupuję pamięć o sukcesie na
wyrost. O sukcesie, w który nikt nie
wierzył. Albo o sukcesie pewnym,
który się nie dokonał – przez
ćwierćfinał, przez zły wiatr, sędziego.
Tuż przed bramą wejściową
natrafiam na dwa pocałowane auta.
[zdjęcie 5]
- Samochód to rzecz nabyta –
powtarza ciocia, nie zważając na
porysowaną karoserię swojego
samochodu. Pewnie na jej miejscu, w
tym miejscu – w takim miejscu –
powtarzałbym podobnie.
Paryska aglomeracja to ponad 12
milionów ludzi, hałas, ciasnota i
strzępy nieopatrznie zostawionej
garści zieleni. Buttes Chaumont
rekompensuje tę roślinną pustynność
ulic. Ogromna, falista przestrzeń,
trochę naturalna, trochę poprawiona
przez człowieka, uwodzi wdziękiem
przerwy po pracy i niemalże
idyllicznym spokojem, niemalże.
Niemalże brakuje rozwydrzonych
dzieci i sikających polewaczek trawy.
[zdjęcie 6]
Największe wzniesienie okala rzeka-
staw. Wodospad spada do jaskiniowej
pozostałości przewijając się
mikroskopijnymi odpływami do
głównego akwenu. U góry wzbija się
most zwodzony. [zdjęcie 7] Szum
wodospadu słychać im bliżej, tym
lepiej. Im lepiej, tym bliżej towarzyszą
mu akompaniamenty aparatów,
telefonów, iPhonów, kalkulatorów,
scyzoryków MacGyvera – wszystko to,
co pozwala robić zdjęcia albo
produkty zdjęciopodobne. [zdjęcie 8]
Po obu stronach asfaltowego
chodnika, przecinającego poziom
wzniesienia, są ławki. Z jednej strony
– ustawione tyłem do zbocza, a
przodem do chodnika, z drugiej –
tyłem do chodnika i przodem do
krajobrazu. Ławka, moja ulubiona, za
krajobraz ma polanę. Za polaną jest
pas drzew, a za nią następną polana.
Siedzę na mojej ulubionej ławce, jem
herbatniki z Disneylandu. Jem, myślę
o powrocie, grazmolę coś w
notatniku, przerzucam kolejne strony
L’Equipe, z którego rozumiem tylko
zdjęcia i statystyki. Na lewo ode mnie,
na sąsiedniej ławce siedzi kobieta, nie
je i nie czyta, ale jeśli gdzieś ucieka w
myślach, to ucieka za bardzo.
- Gdyby nasza czwórka szła do
domu, przez most i ktoś zacząłby
tonąć. Czy ktoś z nas byłby zdolny
wskoczyć do lodowatej wody i
uratować go? – Isaac Davis w
Manhattanie Woody’ego Allena
męczy tym pytaniem swoich
znajomych od 20 lat.
Kolejni ludzie przemierzają chodnik
i zaraz znikają. Nie znika tylko
mężczyzna, nie wiem czy przybiegł,
przyszedł – pojawia się i nie znika.
Zwalnia kroku na wysokości ławki z
kobietą, zwalnia i z wolna,
niepozornie zbliża się w jej stronę.
Nie tamuje swoich ruchów, nie
obraca się w zwolnionym tempie, po
prostu zbliża się, mimowolnie, od
niechcenia, jest coraz bliżej. W jego
zachowaniu, w jego zatrzymaniu się i
trwaniu w miejscu, nieznikaniu, jest
troska. Tę troskę koncentruje na
torebce kobiety, troszczy się, czy
trzyma ją w dłoni wystarczająco
mocno, czy raczej miele ją
wszystkimi palcami, owijając to
wokół jednej, to drugiej ręki. Troska o
torebkę trwa już zbyt długo, moja
konsumpcja herbatników też,
chowam wszystko do plecaka.
Ewentualny złodziej, ewentualna
pogoń za nim. Chyba na boso, bo
japonkowe klapki to ewentualny gips.
Widzę całą scenę – on ucieka, szybko
wtapiając się w sportową scenerię
parku, którą tworzą niezliczeni
miłośnicy joggingu. Ja – gips miałem
nie tak dawno, więc wolę bez gipsu i
bez japonek. Widzę całą scenę, nie
wiem tylko, jak się skończy, to zależy.
Czy zacznie biec w moim kierunku,
lekko pod górę, czy w przeciwnym,
po delikatnym zboczu. Wolę, żeby
biegł od razu do mnie, ja będę miał
łatwiej, on będzie miał zdrowiej.
Zdrowiej jest biec pod górę, stawy nie
męczą się, jak przy zbieganiu w dół.
[zdjęcie 9]
- Czy ktoś z nas byłby zdolny
wskoczyć do lodowatej wody i
uratować go? Ja oczywiście nie
umiem pływać, więc nie muszę się
tym przejmować.
Na szczęście biec nie muszę. Nikt
nie ucieka.
- Niedługo już powinno być
spokojniej – powtarza ciocia każdego
dnia naszego pobytu, z satysfakcją i
ulgą. W końcu w Ramadanie
większość mieszkańców Paryża siedzi
w domach, za dnia. Bez wody, bez
jedzenia.
- Paryż w latach 80-tych był piękny
– powtarza ciocia, dosyć często.
Może był piękny, pewnie był piękny.
Może i piękniejsze były tamte czasy,
bo w Polsce nie było ich wtedy wcale
(teraz, po latach, już są). Może
piękniejsze były tamte czasy, już były,
może dlatego.
Paryż się islamizuje, a jeżeli nawet
nie islamizuje, to na pewno arabizuje.
Arabizuje – w sumie też nie wszędzie
– w każdym razie odeuropeizuje.
Wszędzie zaczyna być inaczej.
Podobno. Są takie miejsca, gdzie
lepiej się nie zapuszczać, zwłaszcza
jak słońce ogrzewa drugą półkulę.
Dzielnica ciesząca się
trójkątnobermudzką ma wypełnić
kilka moich wolnych godzin, za dnia.
Na St. Denis znajduje się największy
stadion we Francji. Mało wyszukana
architektura, tylko przymknąć oczy i
zamienia się w katowicki Spodek, on
też mało wyszukany. Mało wyszukana
nazwa stadionu – Stade de France – i
spokojna okolica, za dnia.
Klęska 0:3 podziwianej przeze mnie
Brazylii nie śni mi się po nocach, co
prawda. Ale na tym 80-tysiączniku
odbywał się mój koszmar z
dzieciństwa. W 1998 roku, w finale
mistrzostw świata, Ronaldo (ten
prawdziwy – Luiz Nazario de Lima)
wyszedł grać z kontuzją. Bo nikt nie
wyobrażał sobie inaczej – trener,
kibice, sponsorzy.
Nie wynoszę żadnych wrażeń ze
stadionu. Nie wynoszę, nie zasiadam
na jego trybunach. Na Stade de
France nie wpuszczono mnie,
podobnie jak nie wpuszcza się
wszystkich naiwnych bez
przewodnika. Wracam jednak z St.
Denis cały, choć – jakby nie patrzeć –
za dnia. Z pocztówkami stadionu.
- Podaj mi swój adres – zażądał ode
mnie na Facebooku kolega z Katowic,
obecnie w Nowym Jorku.
Zmusił mnie, niczego nikomu nie
miałem wysyłać. Konserwatysta.
- Doszła? – wrzesień, sms z Katowic.
- Nie – zdążyłem już zapomnieć o
sprawie.
- Adam, coś do ciebie przyszło –
pięć sekund później głos mamy. Miał
być Nowy Jork, do którego ciągle
tęsknię, bo jeszcze w nim nie byłem.
Jest Kanada.
- To może moja też doszła?
- Nic nie dostałem – a tyle się
naskrobałem o stadionach w Paryżu,
widziałem wszystkie dwa.
Adam Karpiński
1
2
3
4
5
6
7
8
9