I haved seen her only one time

29

description

Essay about Paris.

Transcript of I haved seen her only one time

Page 1: I haved seen her only one time

Widziałem ją tylko raz - Monsieur, monsieur! – odwracam

się na pięcie i chwilę później słyszę

wołanie zza pleców. Instynktowny,

bezmyślny ruch, zwyczajnie głupi.

Naprawić tego już nie sposób, trzeba

wiać, a najlepiej wiać w miejscu,

żeby nie zaaranżować peletonu z

ochroniarzy. Lepsze to, znacznie

lepsze niż stanąć i czekać, jak

naiwny brzdąc uśmiechając się do

swojego oprawcy.

To byłoby, jak próba zakopania raz

zdradzonej tajemnicy. Już takiej,

której zakopać się nie da. Facet w

białej koszuli nie widzi – nie, on już

zauważył – nie pomyliłem korytarzy,

uciekam. Dwa razy dzwoni listonosz,

dwa razy zawołał mnie facet w białej

koszuli. Nie pomyliłem się też dwa

razy, teraz już wiem na pewno – facet

w białej koszuli to kanar.

Tunele paryskiego metra zdają się

być pozawijane jakby na przekór

logice. Jakby za długie, za

skomplikowane. Biało-szare kafelki,

gumowo-betonowa podłoga pełna

pęcherzy. [zdjęcie 1] Jak obskurne

łazienki w starych, opuszczonych

ośrodkach żeglarskich, gdzieś na

Mazurach; zamarzające od zimnej

wody mydło w plastikowej

mydelniczce i gęsia skórka – z chłodu,

z podniecenia, ze strachu, ze

wszystkiego na raz. Tych węzłów,

całej plątaniny nie ma Warszawie, nie

ma problemów z brudnymi kafelkami.

Nie ma labiryntu, niekończących się

schodów, nie ma przerzucania mapy,

bo w ogóle nie ma mapy. Jest linia –

pierwsza – i ostatnia.

W Paryżu jest 14, każda gdzieś, po

coś, wije obskurną pajęczynę. Każdy

zakątek Paryża owinięty w jej sieci,

każda restauracja, nocny klub,

romantyczno-kiczowate miejsce –

wszystko dostępne w krócej niż

cztery kwadranse.

Ciocia mówiła, trochę w żartach,

trochę na poważnie. Nikt tu, nawet

kanarzy, nie zagląda w facjatę

widniejącą na twojej karcie miejskiej.

Jeśli nie jest twoja – wszystko jedno

Page 2: I haved seen her only one time

– na tą, którą masz – na żadną nikt

nie zagląda dalej niż trzeba.

Gdybym wiedział, może

zastanowiłbym się dwa razy, albo i

trzy. Może zatrzymałbym się i zaczął

oglądać plakaty reklamowe. Może

otworzyłbym plecak i po prostu

grzebał w nim, szukając w głowie

jakiegoś rozwiązania. Gdybym

wiedział, bo w pierwszej chwili nie

byłem pewien, kim jest facet w białej

koszuli. On po prostu wzbudził moje

podejrzenie, on po prostu wszystkim

tym, co powiedział – mową ciała,

staniem w miejscu, wyższością siebie

i czarną elektryczną uwieszką u szyi –

poradził mi, tak na wszelki wypadek.

Zdradził się, jak chwilę później ja

siebie. 90 stopni to oglądanie

plakatów reklamowych, 180 to

odwrót.

Klops.

Nie ma, co czekać. Oglądać za

siebie też nie. Czemu próbowałem

uciekać, skoro mam bilet – na

pierwszy rzut pójdzie takie pytanie.

Nawet, jeśli nie pójdzie, to kanar

powie cokolwiek, rzuci ot tak w

powietrze jakieś zdanie, przekleństwo,

na które, jego zdaniem, nie sposób

nie odpowiedzieć. Mój francuski,

poziom A-zero, nijak będzie się miał

do francuskiego nazwiska na karcie,

nijak pomoże wytłumaczyć kanarowi,

czy ochroniarzowi, dlaczego na

karcie miejskiej ja to nie ja. Dlaczego i

skąd mam cudzą kartę. Na komendzie

policji też nie pomoże, ewentualnie

powiedzie się dopiero w polskim

konsulacie, może.

Paryskie kanary mają lepiej niż

warszawskie. Bramki już przy samych

schodach, wszak życie metra zaczyna

tętnić dopiero po ich przekroczeniu.

Sklepy, sklepiki, korytarze, kanary.

Paryskie kanary mają labirynty, kioski,

kebaby i po dwa perony na jedną linię

– warszawskie tylko filar i ślepy

monitoring. Po kebaby trzeba wyjść

na zewnątrz.

Woła raz drugi, trzeci. Idę po prostu,

trochę szybciej. Trochę szybciej bije

serce, nie odwracam się, wkraczam

na holl, słyszę za sobą kroki.

Nasłuchuję, nie odwracam się. Idę

przed siebie, szybciej.

Tym razem się udało.

Ciocia mówiła też, wiele rzeczy

mówiła, że to co spotkało mnie

lotnisku de Gaulla, chwilę po

przyjeździe – nie zdarza się. Do hali

przylotów, do wybiegu, gdzie

wyłapuje się zdezorientowanych

Page 3: I haved seen her only one time

przyjezdnych, wszedłem ostatni. A w

zasadzie to wszedłem pierwszy, w

drugiej turze, w której byłem tylko ja.

- Nie, nie przewożę węży, żadnych

innych zwierząt z Afryki też nie,

żadnych zwierząt zresztą nie

przewożę.

- Narkotyków, alkoholu – jak wyżej.

Podobnie też nie przewożę broni –

białej, palnej, jądrowej, żadnej nie

przewożę.

- Co to jest? Jakby to pani

wytłumaczyć, my to w Polsce

nazywamy „srebrnica”.

Po tym zdaniu kobieta z lotniskowej

kontroli zrezygnowała. Nie wiem,

czemu cukiernicę nazwałem

„srebrnica”, może, dlatego że była

srebrna, a może w ferworze całej

dramaturgii skojarzyła mi się masakra

ze Srebrenicy. Nie wiem, czemu to

powiedziałem, ale było skuteczne.

Przyzwyczajam się do afrykańskich

szamanów. Do pociągu w metrze

wchodzi czarny, bosy facet w kiecce.

Wypowiada swoją mantrę, po czym

przemierza całą długość wagonu – w

miseczce zrobionej z dłoni zawsze

zabrzękają jakieś monety. Nie wiem,

czy jest afrykańskim szamanem,

nigdy nie widziałem afrykańskiego

szamana (europejskiego też nie).

Afrykański szaman jest. On jest, on

ma mieć.

Kanara spotykam jeszcze raz, nie

pamięta mnie. Nie pamięta mnie na

pewno, bo teraz trafiam na kanarzycę.

Zatrzymuję się na chwilę, macam

kieszeń, czy mój – już teraz –

turystyczny, legalny bilet mi nie uciekł.

Wyjmuję z ulgą, ściskam w ręku –

bojąc się, żeby nie wypał mi po

drodze, bojąc się, by nie ścisnąć za

mocno. Mój turystyczno-legalny bilet

jest mały, kanarzyca nawet nie chce

na niego spojrzeć.

Administracyjny Paryż to mały

Paryż. Administracyjny Paryż to

Białystok, pięć razy mniejszy od

Warszawy i szesnaście razy od

Londynu. Moja ciocia mieszka w

miasteczku Le Pre Saint Germain

oddzielonym od Paryża jednym

skrzyżowaniem. Żadnych tablic,

żadnego „Paryż wita” czy „Paryż

żegna”, a i metro-pajęczyna ciągnie

się w najlepsze. Za to prawo już

zupełnie inne, podatki też. Niższe. I

parkować można, gdzie się chce.

W Paryżu jestem drugi raz. Drugi raz

u swojej cioci, która wyemigrowała z

Page 4: I haved seen her only one time

Polski tuż przed stanem wojennym.

Drugi raz z siostrą, pierwszy raz z

przyszłym szwagrem,

zakontraktowanym od czerwca.

Przyjechaliśmy w dwóch turach, w

dwóch turach kupowaliśmy bilety, bo

początkowo miało mnie tu nie być.

Na drugiej turze wyszedłem lepiej –

przyjechałem dzień przed nimi,

wyjadę dzień po nich. Siostra i

szwagier nie przechodzą kontroli,

chyba nikt z ich lotu przechodzić nie

musi. Może dlatego, że jeden ze

współpasażerów – polski minister

finansów (ten, co myślał, że Jacek to

zdrobnienie od Jana) – przyjechał

zmęczony po przeprawie w Sejmie,

chyba najtrudniejszej w swojej

karierze. W końcu niecodziennie się

podwyższa podatki.

- Gotujecie sobie sami, kuchnia jest

do waszej dyspozycji – żelazna

zasada cioci. Nie dziwię się, gości

nigdy nie brakuje, jak się jest rodziną

z Paryża.

- W sumie to lubię gotować – w

sierpniu towarzystwa

dotrzymywaliśmy tylko my. Żelazna

zasada odchodzi w niepamięć, raz po

raz.

Mój ostatni raz w Paryżu, a zarazem

pierwszy, był osiem lat temu, w

Wielkanoc. Byliśmy w większym

gronie, z rodzicami. Pamiętam

niewiele. Autokar, hotel, ostrygi, Luvre,

Kościół, Wieża Eiffla, Disneyland.

Autokar był męczący, w autokarze

siedzieliśmy dwa dni. Siedzieliśmy i

jechaliśmy – przez Niemcy, Holandię,

Belgię, z paszportami, z przejściami

granicznymi jak przy wyjściu z Makro,

bez Schengen. Siedzieliśmy i

oglądaliśmy filmy – pamiętam

Titanica, pamiętam, że nawet w

autokarze bez Schengen muzyka

Jamesa Hornera robiła wrażenie. Był

Kingsajz, był Fuks. W międzyczasie

czytałem i to dużo. Czytałem o grach

konsolowych, wzdychałem do

trójwymiarowego GTA i najnowszych

Wormsów.

Hotel był zabawny, w hotelu

nocowaliśmy – ja, siostra i siostra

cioteczna – bo był nas nadkomplet,

nawet jak na duże mieszkanie cioci.

Hotel był zabawny, jego drzwi były (i

są dzisiaj!) przezroczyste, całe

oszklone, na drzwi nadział się tata –

myślał, że ich nie ma, a były.

Ostrygi były pierwsze. Oprócz tego

na pewno były jakieś – pewnie

Page 5: I haved seen her only one time

niesmaczne, bo pierwsze. Pewnie

żywe, jak to ostrygi. Ślimaków, żab,

kotów, psów nie ruszałem.

Luvre był za szybą. Za szybą było

wszystko, co pamiętam. Za szybą było

wejście, całe zresztą z dużych szyb.

Za szybą była ona, Mona Lisa, choć

niektórzy utrzymują, że on. Nie

chciałem tam iść, bardzo. Luvre był

poświęceniem, niewiele większym,

niż autokar. Zmusili mnie rodzice,

zmusili mnie, bo to wstyd być w

Paryżu i nie być w Luvrze (ciocia nie

była ani razu). Poszedłem, może i

dobrze, nie muszę iść teraz, choć

teraz nieco bardziej bym chciał. Ale

nie na tyle, żeby iść.

Kościół był radosny. Komunia

dawana do ręki, ludzie szczęśliwi.

Ksiądz rozmawiał na zewnątrz z

wiernymi. Poza tym, jak wszędzie, w

katolicyzmie, kryzys – duchowy i

demograficzny, drugi wynika z

pierwszego, choć mówi się, że na

odwrót. Na odwrót, jest wszystko w

Polsce. Przy komunii w Polsce trzeba

koniecznie liznąć dłoń księdza, ludzie

przygnębieni. Ksiądz nie rozmawia,

on mówi.

Wieża Eiffla była brudna. Brudno

było wszędzie. Brudny był rozkopany

plac, piaszczyste podłoże i brudne

było – jeśli padało – błoto. Wieża była

oddzielona o trzy godziny stania w

kolejce. Nieosiągalna, wtedy.

Disneyland był we mnie, w 12-

letnim dziecku. Byłem w

Disneylandzie wcześniej, niż

przekroczyłem jego bramy, daleko

dłużej, jak go opuściłem. Byłem w

Disneylandzie wcześniej i dłużej, tak

jak on był we mnie. Nie idę tam, bo

już tęsknię, tęsknię za nowymi

czasami, kiedyś już nie będę

dzieckiem.

- To już koniec? – rozczarowany

rzucam w powietrze naiwne

niedowierzanie. „Poszliśmy nad kanał

St.Martin, tam gdzie kręcono Amelię”

– mimo wszystko do taty wędruje

sms. Obaj bardzo lubimy ten film,

lubimy tę wyobraźnię. Obaj ten film

widzieliśmy tylko raz.

Fani Amelii, filmu i jej samej, jej

wyobraźni, odwiedzając Paryż,

przeważnie chodzą do Café des 2

Moulins, kawiarni, w której pracowała

bohaterka odgrywana przez Audrey

Tautou. Podobno jest zwyczajna

(kawiarnia, nie Amelia), podobno nic

tam nie ma. A nad kanałem czy też w

kanale St.Martin, coś jest. Podobno.

Page 6: I haved seen her only one time

Obchodzimy go wzdłuż w nieco

ponad pół godziny. Zaczyna się (albo

kończy) w dokach, w stereotypowym

obrazie robotniczej dzielnicy. Zwęża

się i rozszerza, brzydnieje i ładnieje.

Woda podnosi się i opada. Amelii nie

ma. Amelię widziałem tylko raz.

Kilka miesięcy po powrocie z Paryża,

wracam do spaceru nad St. Martin,

wracam do Paryża ostatniego razu.

Porządkuję zdjęcia, jedno z nich

wysyłam do Gońca Wolności, by

widniało u góry po prawej stronie

przy moich artykułach. Ja, zamyślony,

rozczarowany. Wracam do Amelii,

wracam do niej i do filmu,

przypominam sobie detale, jakbym

widział je pierwszy raz. Na zdjęciu (u

góry po prawej stronie) jeszcze tego

nie wiem – nie wiem, że nie widzę -

nie wiem, że akurat właśnie patrzę na

Amelią puszczającą kaczki.

http://www.youtube.com/watch?v=T-

kY7JEGrNI. Oglądam Amelię,

puszczam ją od 13 sekundy jeszcze

kilka razy, nie odrywam się z radości i

zdziwienia. Patrzę na zdjęcie, patrzę

na film. Widzę Amelię.

Sobota, to jest to. Sobota to mecz,

gdziekolwiek na świecie. Czasem

gdzieś rzucą ligę na niedzielę, także w

Polsce. Niedzielne mecze lubią Włosi.

Dla Włochów niedziela to rodzina, a

rodzina to klub, bo klub to rodzinna

tradycja.

Mecz jest o 21, późno, tak późno

jeszcze nie pamiętam. O 21, w Polsce

najwyżej zaczyna się druga połowa

jakiegoś pojedynczego spotkania.

Inauguracja: Paris Saint-Germain vs

AS Saint-Étienne.

Niestety, Paris Saint-Germain nie

rozgrywa swoich meczów w Le Pre

Saint Germain ani nigdzie w okolicy.

PSG gra dokładnie po drugiej stronie

nie-Paryża. Stadion Parc des Princes –

także pod, obok stolicy. Przejażdżka

metrem z dwiema przesiadkami,

przez Sekwanę – 40 minut. Z

Targówka, przez Wisłę, na Stadion

Legii na południowym Śródmieściu –

jakieś półtorej godziny. Być kibicem

Legii – ma swoją cenę, nie jest

bezcenne.

Mój brat cioteczny, także fan piłki,

wyjechał na wakacje, co poniosło za

sobą dwa poważne następstwa. Po

pierwsze – niemal zwiedziłem polski

konsulat, a po drugie – nie zobaczył

swojej ukochanej drużyny. Nie

zobaczył Saint-Étienne. Urodzony,

wychowany w Paryżu, nie lubi

Page 7: I haved seen her only one time

miejscowego klubu – ciocia zresztą

też, choć w jej przypadku to jakby

bardziej uzasadnione. Mój brat

cioteczny do stadionu ukochanej

drużyny ma 400 kilometrów.

Nasłuchałem się sporo o kibicach

PSG, o wspaniałych oprawach, o

dwóch fanatycznych grupach ultras –

nacjonalistycznej Boulogne Boys i

lewackiej Tigris Mistic –

nienawidzących się wzajemnie

bardziej, aniżeli wspólnego,

odwiecznego rywala – Olimpiuqe

Marsylia. Nasłuchałem się o konflikcie,

ale liczyłem na spektakl, także

kibicowski. Fani Saint-Étienne to nie

jest czołówka Francji, to czołówka

Europy.

Nie wiem, czy we francuskim

świecie kibicowskim istnieje takie

zjawisko, jak „pomylenie kas”,

upowszechniane w Polsce przez

chuliganów gości, szczególnie w

niższych ligach. Wiem natomiast, że

we Francji, jak wszędzie, istnieją

zgody i kosy między klubami. I że

stosunki na kibicowskie stosunki na

linii PSG i Saint-Étienne to raczej to

drugie (stolica jest zbyt wielka, by z

kimkolwiek trzymać; skądś to znam).

Nie przeszkadza to jednak dwóm

śmiałkom odzianym w gustowną

zieleń, bijącą teraz, jak przy żadnej

innej okazji, stać pod kasami

gospodarzy. [zdjęcie 2] Nikt na nich

nie zwraca uwagi, oni nie zwracają

uwagi na wszechobecny granat i

czerwień. Inny świat.

Frekwencja jest słaba, trybuny

ultrasów zajęły pikniki, flag u

gospodarzy brak. Sporadyczne „Ici

c’est Paris” („Tu jest Paryż”) nie jest w

stanie przytłumić czterystuosobową

ekipę Saint-Étienne, dobrzę

oflagowaną, z bogatym repertuarem

melodyjnych pieśni. Piłkarsko –

wszystko na miejscu, jak można było

się spodziewać. Kibicowsko –

przeciętnie w porywach do nędznie.

Mam pecha.

Kilka dni po powrocie czytam, że

sympatycy mocniejszych wrażeń

należący, do BB i TM, zbojkotowali

mecz i wymownie zachęcali do tego

wszystkich przybyłych tego dnia na

Parc des Princes. Efekt: starcia z

policją i 246 aresztowań. To chyba

jednak mam szczęście.

Jest głośno, zabawnie, zaczęli beze

mnie. Po meczu do mieszkania cioci

wracam lekko po północy, wracam

następnego dnia, w dzień 25. urodzin

Page 8: I haved seen her only one time

mojej siostry. Srebrna solenizantka,

mój szwagier i ciocia pracowali od

wieczora nad poprawą nastroju,

pracowali bardzo skutecznie. Siostrze

wręczyłem Olgę Tokarczuk wraz z jej

opowiadaniami. „Gra na wielu

bębenkach” (warto!) do dziś leży

odłogiem pod stertą gazet i

niezapominajek z ZUS-u w naszym

rodzinnym domu, w którym oboje już

nie mieszkamy.

Kilka godzin snu przerwało

urodzinowy dzień. Wchodzimy na

Więżę Eiffla. Ostatecznie stanęło, że

wjeżdżamy.

Jak tylko odsłania się pocztówkowy

krajobraz Paryża, zaczynamy robić

zdjęcia, robimy ich wiele,

nieskończenie. Przed placem, przed

fontanną, w fontannie. Widzimy

pewną sceną – obok stoi para

młodych, jest południe, dużo ludzi,

trochę romantycznie, trochę

kiczowato. I mało elegancko, jakby

wulgarnie. Para młodych to na pewno

przyjezdni. Przez chwilę, słysząc

słowiańszczyznę, w myślach

zaczynam przeklinać nieokrzesanych

pobratymców znad Wisły.

Podchodzimy bliżej, całe szczęście.

To Rosjanie.

Z wind jeżdżących po skosie, z

niekończących się schodów. Zewsząd

doskonale widać szkielet wieży, tony

żywego złomu. [zdjęcie 3] Po 324-

metrowej podróży Paryż przedstawił

się w całej swojej zminiaturyzowanej

okazałości. Płaski, niski, wielki.

Wrażenie po trochu tłumi osłonowa

krata, choć zapewne też torpeduje

klaustrafobiczną traumę. Nie

wychylać się, nie wystawiać aparatów,

nie skakać. Nie huśtać się, nie

przeciążać jednej strony. Nie myśleć.

[zdjęcie 4]

- Zaczęłam szukać wieży Eiffla -

ciocia śmieje się sama z siebie.

Przemieszkała w Paryżu ponad

połowę swojego życia, na Wieżę

wchodziła dwa razy.

Do parku Buttes Chaumont idę

pieszo z Le Pre Saint Germain, mijając

żydowską dzielnicę i dwie stacje

metra. Bilet mi się skończył, nie ma

sensu wyrabiać nowego. W kiosku

kupuję sportowy dziennik L’Equipe,

na pamiątkę sobotniego meczu.

Kupuję już od jakiegoś czasu –

pamiątkowe gazety sportowe –

kupuję swoją pamięć w przyszłości.

Zabezpieczam się przed monopolem

Internetu, przed jego dziurawym,

Page 9: I haved seen her only one time

beznamiętnym, bezszelestnym

archiwum. Zabezpieczam się przed

światem Orwella, przeszłością

zapisaną jedynie w Wordzie i HTML,

którą zawsze można skorygować,

wykreślić, zapomnieć. Do kupowania

gazet, ważnych gazet, zainspirował

mnie tata. On z kolei kupił swoją

ważną gazetę w 1973 roku, po

zwycięskim remisie Orłów Górskiego

na Wembley. Swoje sportowe

wspomnienia zbieram już od jakiegoś

czasu. Zbieram kolejne mecze –

grupowe i pucharowe – kolejnych

turniejów. Piłkarzy, szczypiornistów,

siatkarzy. Zbieram swoje

wspomnienia z poranka, dzień po

niebywałym sukcesie albo

tragikomicznej katastrofie. Do

zbierania wspomnień motywowałem

się kilka razy, zniechęcałem się, jak

tylko coś mi ulatywało. Uleciały mi

przede wszystkim siatkarki –

mistrzynie Europy z 2003 i 2005 roku

– które uwielbiałem oglądać (w

środku nocy teraz nie wstałbym

nawet dla piłkarzy; może ewentualnie

dla kolejnego podejścia Gołoty do

mistrzostwa świata), i których nie

zapisałem w gazetowej pamięci.

Czasem kupuję pamięć o sukcesie na

wyrost. O sukcesie, w który nikt nie

wierzył. Albo o sukcesie pewnym,

który się nie dokonał – przez

ćwierćfinał, przez zły wiatr, sędziego.

Tuż przed bramą wejściową

natrafiam na dwa pocałowane auta.

[zdjęcie 5]

- Samochód to rzecz nabyta –

powtarza ciocia, nie zważając na

porysowaną karoserię swojego

samochodu. Pewnie na jej miejscu, w

tym miejscu – w takim miejscu –

powtarzałbym podobnie.

Paryska aglomeracja to ponad 12

milionów ludzi, hałas, ciasnota i

strzępy nieopatrznie zostawionej

garści zieleni. Buttes Chaumont

rekompensuje tę roślinną pustynność

ulic. Ogromna, falista przestrzeń,

trochę naturalna, trochę poprawiona

przez człowieka, uwodzi wdziękiem

przerwy po pracy i niemalże

idyllicznym spokojem, niemalże.

Niemalże brakuje rozwydrzonych

dzieci i sikających polewaczek trawy.

[zdjęcie 6]

Największe wzniesienie okala rzeka-

staw. Wodospad spada do jaskiniowej

pozostałości przewijając się

mikroskopijnymi odpływami do

głównego akwenu. U góry wzbija się

most zwodzony. [zdjęcie 7] Szum

Page 10: I haved seen her only one time

wodospadu słychać im bliżej, tym

lepiej. Im lepiej, tym bliżej towarzyszą

mu akompaniamenty aparatów,

telefonów, iPhonów, kalkulatorów,

scyzoryków MacGyvera – wszystko to,

co pozwala robić zdjęcia albo

produkty zdjęciopodobne. [zdjęcie 8]

Po obu stronach asfaltowego

chodnika, przecinającego poziom

wzniesienia, są ławki. Z jednej strony

– ustawione tyłem do zbocza, a

przodem do chodnika, z drugiej –

tyłem do chodnika i przodem do

krajobrazu. Ławka, moja ulubiona, za

krajobraz ma polanę. Za polaną jest

pas drzew, a za nią następną polana.

Siedzę na mojej ulubionej ławce, jem

herbatniki z Disneylandu. Jem, myślę

o powrocie, grazmolę coś w

notatniku, przerzucam kolejne strony

L’Equipe, z którego rozumiem tylko

zdjęcia i statystyki. Na lewo ode mnie,

na sąsiedniej ławce siedzi kobieta, nie

je i nie czyta, ale jeśli gdzieś ucieka w

myślach, to ucieka za bardzo.

- Gdyby nasza czwórka szła do

domu, przez most i ktoś zacząłby

tonąć. Czy ktoś z nas byłby zdolny

wskoczyć do lodowatej wody i

uratować go? – Isaac Davis w

Manhattanie Woody’ego Allena

męczy tym pytaniem swoich

znajomych od 20 lat.

Kolejni ludzie przemierzają chodnik

i zaraz znikają. Nie znika tylko

mężczyzna, nie wiem czy przybiegł,

przyszedł – pojawia się i nie znika.

Zwalnia kroku na wysokości ławki z

kobietą, zwalnia i z wolna,

niepozornie zbliża się w jej stronę.

Nie tamuje swoich ruchów, nie

obraca się w zwolnionym tempie, po

prostu zbliża się, mimowolnie, od

niechcenia, jest coraz bliżej. W jego

zachowaniu, w jego zatrzymaniu się i

trwaniu w miejscu, nieznikaniu, jest

troska. Tę troskę koncentruje na

torebce kobiety, troszczy się, czy

trzyma ją w dłoni wystarczająco

mocno, czy raczej miele ją

wszystkimi palcami, owijając to

wokół jednej, to drugiej ręki. Troska o

torebkę trwa już zbyt długo, moja

konsumpcja herbatników też,

chowam wszystko do plecaka.

Ewentualny złodziej, ewentualna

pogoń za nim. Chyba na boso, bo

japonkowe klapki to ewentualny gips.

Widzę całą scenę – on ucieka, szybko

wtapiając się w sportową scenerię

parku, którą tworzą niezliczeni

miłośnicy joggingu. Ja – gips miałem

nie tak dawno, więc wolę bez gipsu i

Page 11: I haved seen her only one time

bez japonek. Widzę całą scenę, nie

wiem tylko, jak się skończy, to zależy.

Czy zacznie biec w moim kierunku,

lekko pod górę, czy w przeciwnym,

po delikatnym zboczu. Wolę, żeby

biegł od razu do mnie, ja będę miał

łatwiej, on będzie miał zdrowiej.

Zdrowiej jest biec pod górę, stawy nie

męczą się, jak przy zbieganiu w dół.

[zdjęcie 9]

- Czy ktoś z nas byłby zdolny

wskoczyć do lodowatej wody i

uratować go? Ja oczywiście nie

umiem pływać, więc nie muszę się

tym przejmować.

Na szczęście biec nie muszę. Nikt

nie ucieka.

- Niedługo już powinno być

spokojniej – powtarza ciocia każdego

dnia naszego pobytu, z satysfakcją i

ulgą. W końcu w Ramadanie

większość mieszkańców Paryża siedzi

w domach, za dnia. Bez wody, bez

jedzenia.

- Paryż w latach 80-tych był piękny

– powtarza ciocia, dosyć często.

Może był piękny, pewnie był piękny.

Może i piękniejsze były tamte czasy,

bo w Polsce nie było ich wtedy wcale

(teraz, po latach, już są). Może

piękniejsze były tamte czasy, już były,

może dlatego.

Paryż się islamizuje, a jeżeli nawet

nie islamizuje, to na pewno arabizuje.

Arabizuje – w sumie też nie wszędzie

– w każdym razie odeuropeizuje.

Wszędzie zaczyna być inaczej.

Podobno. Są takie miejsca, gdzie

lepiej się nie zapuszczać, zwłaszcza

jak słońce ogrzewa drugą półkulę.

Dzielnica ciesząca się

trójkątnobermudzką ma wypełnić

kilka moich wolnych godzin, za dnia.

Na St. Denis znajduje się największy

stadion we Francji. Mało wyszukana

architektura, tylko przymknąć oczy i

zamienia się w katowicki Spodek, on

też mało wyszukany. Mało wyszukana

nazwa stadionu – Stade de France – i

spokojna okolica, za dnia.

Klęska 0:3 podziwianej przeze mnie

Brazylii nie śni mi się po nocach, co

prawda. Ale na tym 80-tysiączniku

odbywał się mój koszmar z

dzieciństwa. W 1998 roku, w finale

mistrzostw świata, Ronaldo (ten

prawdziwy – Luiz Nazario de Lima)

wyszedł grać z kontuzją. Bo nikt nie

wyobrażał sobie inaczej – trener,

kibice, sponsorzy.

Page 12: I haved seen her only one time

Nie wynoszę żadnych wrażeń ze

stadionu. Nie wynoszę, nie zasiadam

na jego trybunach. Na Stade de

France nie wpuszczono mnie,

podobnie jak nie wpuszcza się

wszystkich naiwnych bez

przewodnika. Wracam jednak z St.

Denis cały, choć – jakby nie patrzeć –

za dnia. Z pocztówkami stadionu.

- Podaj mi swój adres – zażądał ode

mnie na Facebooku kolega z Katowic,

obecnie w Nowym Jorku.

Zmusił mnie, niczego nikomu nie

miałem wysyłać. Konserwatysta.

- Doszła? – wrzesień, sms z Katowic.

- Nie – zdążyłem już zapomnieć o

sprawie.

- Adam, coś do ciebie przyszło –

pięć sekund później głos mamy. Miał

być Nowy Jork, do którego ciągle

tęsknię, bo jeszcze w nim nie byłem.

Jest Kanada.

- To może moja też doszła?

- Nic nie dostałem – a tyle się

naskrobałem o stadionach w Paryżu,

widziałem wszystkie dwa.

Adam Karpiński

1

Page 13: I haved seen her only one time
Page 14: I haved seen her only one time

2

Page 15: I haved seen her only one time
Page 16: I haved seen her only one time

3

Page 17: I haved seen her only one time
Page 18: I haved seen her only one time

4

Page 19: I haved seen her only one time
Page 20: I haved seen her only one time

5

Page 21: I haved seen her only one time
Page 22: I haved seen her only one time

6

Page 23: I haved seen her only one time
Page 24: I haved seen her only one time

7

Page 25: I haved seen her only one time
Page 26: I haved seen her only one time

8

Page 27: I haved seen her only one time
Page 28: I haved seen her only one time

9

Page 29: I haved seen her only one time