Heinrich Böll - Anioł milczał.pdf
Transcript of Heinrich Böll - Anioł milczał.pdf
I
Blask pożaru w dzielnicy północnej był wystarczająco mocny,
aby ułatwić rozpoznanie liter ponad portalem; mężczyzna przeczytał:
„... tal ...centego” i ostrożnie ruszył po stopniach na górę; z piwnicznego okna na prawo od schodów przenikało światło,
zatrzymał się na chwilę i starał się przeniknąć spojrzeniem brudne
szyby, potem powoli wznowił wędrówkę na spotkanie własnego
cienia, który wyrastał przed nim wysoko na nietkniętym murze,
pęczniał i nadymał się, bezsilny upiór poruszający ramionami, stale
rosnący – choć jego głowa już poleciała w pustkę ponad szczytem
ściany. Przeszedł po odłamkach szkła w prawo i przestraszył się:
serce zabiło mu mocniej, poczuł, że drży: w ciemnej niszy po prawej
ktoś stał, ktoś nieruchomy; usiłował zawołać, zabrzmiało to jak „hallo”, ale jego głos osłabł ze strachu, a dodatkową przeszkodą było
gwałtowne bicie serca. Postać w ciemności nie poruszyła się;
trzymała w rękach coś, co przypominało kij – mężczyzna zbliżył się z
wahaniem i nawet wówczas, kiedy zrozumiał, że to rzeźba, serce nie
przestało mu walić: podszedł jeszcze bliżej i w nikłym świetle
rozpoznał kamiennego anioła z falującymi włosami, trzymającego w
ręku lilię; wychylił się do przodu, niemal dotykając podbródkiem
piersi figury, i długo wpatrywał się z dziwną radością w tę twarz,
pierwszą twarz, na jaką natknął się w mieście: kamienne oblicze anioła, łagodne i boleściwie uśmiechnięte; twarz i włosy pokryte były
gęstym ciemnym pyłem, również w ślepych oczodołach wisiały
czarne płatki, zdmuchnął je ostrożnie, niemal czule, sam już
uśmiechnięty, oczyścił z kurzu łagodny owal twarzy i nagle
spostrzegł, że uśmiech był gipsowy. Brud nadawał rysom godność
oryginału, na podstawie którego sporządzono odlew – mimo to
dmuchał dalej, oczyścił okazałe loki, pierś, falistą szatę,
delikatnymi, krótkimi dmuchnięciami oczyścił także gipsową lilię –
radość, jaką odczuł na widok uśmiechniętego kamiennego oblicza,
gasła w miarę, jak odsłaniały się jaskrawe malunki, okrutne lakiery przemysłu dewocyjnego, złote brzegi szaty – nawet uśmiech na
twarzy nagle wydał mu się równie martwy jak owe przesadnie
falujące włosy. Cofnął się powoli w kierunku sieni, aby poszukać
wejścia do piwnicy. Bicie serca ustało. Z piwnicy powiało stęchłym,
kwaśnym powietrzem; mężczyzna zstępował powoli po zabłoconych
stopniach i po omacku wtopił się w żółtawą ciemność. Usłyszał, jak
gdzieś kapie woda; płyn mieszał się z pyłem i gruzem, sprawiając, że
stopnie były śliskie niczym dno akwarium. Posuwał się przed siebie.
W głębi przenikało światło zza drzwi, nareszcie światło. Po prawej odczytał w półmroku wywieszkę: „Rentgen, proszę nie wchodzić”.
Przybliżył się do światła, było żółte i łagodne, bardzo łagodne, po
migotaniu poznał, że z pewnością była to świeca. Nic nie słyszał, a
wokół zalegał opadły tynk, ułamki muru i nie zidentyfikowany brud,
wszędzie taki sam po nalotach: wszystkie drzwi były otwarte na
oścież, przechodząc widział ciemne pomieszczenia, a wątły błysk
światła pozwalał dostrzec poprzewracane krzesła i kanapy,
zgniecione szafy, z których coś się sączyło. Wszystko to cuchnęło
zimnym dymem i mokrym brudem, sam poczuł mdłości.
Drzwi, zza których przenikało światło, były szeroko otwarte. Obok wielkiej świecy w żelaznym lichtarzu stała zakonnica w
ciemnoniebieskim habicie. Mieszała sałatę w wielkiej emaliowanej
misie, liczne zielone listki były pobielone, a na dnie, usłyszał to,
przelewał się sos. Szeroka dłoń zakonnicy miękko obracała liśćmi,
małe wilgotne płatki wypadały niekiedy poza brzeg misy, ona
zbierała je cierpliwie i na powrót wrzucała do środka. Obok
brunatnego stołu stała wielka blaszana bańka, z której dochodził
gorący, lecz niezbyt intensywny zapach marnego bulionu, przykra
woń gotowanej wody, cebuli oraz jakiejś masy w kostkach.
Mężczyzna powiedział głośno: – Dobry wieczór.
Zakonnica obejrzała się wystraszona, jej płaska różowa twarz
wyrażała lęk; odpowiedziała cicho: – O Boże, żołnierz. – Z jej rąk skapywał mleczny sos, a do pulchnych ramion przykleiło się kilka
drobnych listków sałaty...
– O Boże – powtórzyła wystraszona. – Czego pan chce, co się
stało?
– Szukam kogoś – powiedział mężczyzna.
– Tutaj?
Skinął głową. Jego spojrzenie powędrowało w prawo, do
wnętrza otwartej szafy, której drzwiczki wyrwał podmuch wybuchu:
zobaczył zwisającą dotąd na zawiasach, poharataną pozostałość
drzwiczek z dykty, podłogę wokół pokrywały rozproszone drobne
płatki lakieru. W szafie był chleb. Dużo chlebów. Rzucone byle jak,
jedne na drugie, co najmniej tuzin brązowawych, pomarszczonych
bochenków.W ustach natychmiast zebrała mu się ślina; zdusił tę falę i pomyślał: „Będę jadł chleb. Chleb, cokolwiek się stanie, będę
jadł chleb”. Ponad stosem bochenków zwisała podarta zielonkawa
zasłona, która zdawała się okrywać więcej jeszcze bochenków.
– Kogo pan szuka? – zapytała siostra.
Odwrócił się do niej. – Szukam – zaczął, choć wpierw musiał
otworzyć górną kieszeń polowej bluzy i wydobyć kartkę. Sięgnął w
głąb kieszeni, wyjął świstek, wygładził go i powiedział: – Gompertz,
pani Gompertz, Elżbieta Gompertz.
– Gompertz? – powtórzyła zakonnica. – Gompertz? Nie wiem...
Popatrzył na nią uważniej: jej szeroka i blada niemądra twarz
wyrażała wielki niepokój, okrywająca ją skóra drgała, jakby była
zbyt luźno napięta, duże wodniste oczy patrzyły na niego z obawą.
Powiedziała: – O Boże, przecież tutaj są Amerykanie. Czy pan uciekł? Schwytają pana...
Mężczyzna potrząsnął głową, ponownie wpatrzył się w chleb i
zapytał cicho:
– Chyba można sprawdzić, czy ta kobieta tutaj jest?
– Z pewnością – odparła siostra, popatrzyła przelotnie na stos chlebów, starła płatki sałaty i krople sosu z rąk i zaczęła je wycierać
ręcznikiem.
– A może spróbowałby pan... nie wiem... w administracji –
bełkotała niespokojnie. – Nie sądzę. Mamy tu już tylko dwudziestu
pięciu pacjentów, ale Gompertz wśród nich nie ma i żadnej pani
Gompertz. Nie, nie sądzę.
– Jednak wiem, że tu była.
Zakonnica sięgnęła na stół po zegarek, mały okrągły i staromodny ręczny zegarek ze srebra, bez paska. – Teraz jest
dziesiąta, muszę roznieść jedzenie. Zawsze robi się tak późno –
dodała jakby na usprawiedliwienie.
– Niech pan poczeka. Może jest pan głodny?
– Tak – odparł mężczyzna.
Zakonnica popatrzyła z wahaniem na misę sałaty, na stos
chlebów, potem przeniosła spojrzenie na niego.
– Chleba – powiedział.
– Ale nie mam nic do chleba – rzekła.
Roześmiał się.
– Naprawdę – powtórzyła urażona – naprawdę nie mam.
– O Boże – powiedział – wiem, wierzę siostrze. Chleba, gdyby siostra zechciała dać mi odrobinę chleba...
– Ciepława ślina ponownie zebrała mu się błyskawicznie w
ustach, przełknął ją i powtórzył cicho: – Chleba.
Podeszła do półki, wyjęła bochen, położyła na stole i sięgnęła
do szuflady w poszukiwaniu noża.
– Nie trzeba – powiedział – chleb można ułamać. Proszę nie szukać, dziękuję.
Zakonnica wsunęła pod ramię misę z sałatą, drugą ręką
pochwyciła bańkę z bulionem. Odsunął się z przejścia i sięgnął po
chleb leżący na stole.
– Zaraz wrócę – powiedziała od drzwi. – Gompertz, tak?
Popytam.
– Dziękuję siostrze – zawołał za nią. Błyskawicznie ułamał
wielką pajdę chleba. Podbródek mu drgał, czuł też, jak napinają się
mięśnie twarzy i szczęk. Natychmiast wbił zęby w nierówne, miękkie
miejsce przełamania – i jadł. Chleb był stary, z pewnością sprzed
czterech lub pięciu dni, może nawet starszy, zwykły razowy chleb z
czerwonawą nalepką z nazwą piekarni; smakował jednak cudownie. Mężczyzna wbijał się zębami coraz głębiej, zjadł również brązowawą
skórkę, potem znowu sięgnął po bochen i ułamał następną pajdę.
Jadł prawą ręką, lewą zaś przytrzymywał bochen, jakby w obawie,
że ktoś mógłby się zjawić i zabrać chleb; obserwował przy tym
własną dłoń na bochenku, chudą i brudną ze śladem zranienia,
które pokryło się strupem i błotem.
Rozejrzał się pobieżnie po pomieszczeniu. Pokój był niewielki.
Pod ścianami stały białe lakierowane szafy, niemal wszystkie
drzwiczki powyrywał podmuch powietrza: z jednej z nich zwisała
biała bielizna, a instrumenty medyczne walały się w kącie pod skórzaną leżanką; pod oknem stał nędzny czarny piecyk kuchenny,
rurę wyprowadzono na zewnątrz przez rozbite okno. Obok leżało
rozłupane drewno na podpałkę i kupka brykietów. Przy szafce
ściennej z lekami wisiał bardzo duży czarny krucyfiks, a wciśnięta
za nim gałązka bukszpanu zsunęła się i zawisła swobodnie między
ścianą a zakończeniem pionowej belki krzyża.
Mężczyzna przysiadł na skrzyni i ułamał następną pajdę. Chleb
nadal wydawał mu się słodki. Po odłamaniu pajdy wpierw wgryzał się w miękkie miejsce przełamania, a kiedy zęby zanurzały się w
miąższu, czuł wokół ust przyjemne, delikatnie suche dotknięcie
chleba. Był tak słodki.
W pewnej chwili poczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał się: w
drzwiach stała bardzo wysoka zakonnica o jasnej szczupłej twarzy,
jej wargi były blade, wielkie oczy chłodne i smutne.
– Dobry wieczór – powiedział.
Kobieta skinęła tylko głową, weszła do pokoju, zauważył, że przyciska ramieniem dużą czarną księgę. Podeszła wpierw do żółtej
świecy ołtarzowej, wetkniętej do metalowego lichtarza i stojącej na
białym stole pośród probówek, i przycięła knot wygiętymi
nożyczkami do opatrunków. Chybotliwe światło zmniejszyło się i po-jaśniało, ale w części pomieszczenia zaległa ciemność. Następnie
zbliżyła się do niego i powiedziała cicho, bardzo spokojnie: – Proszę
się odrobinę posunąć.
Przysiadła obok na skrzyni.
Rozpoznał bijący z niebieskiego sztywnego habitu zapach
mydła. Wyjęła z kieszeni czarny futerał na okulary, otworzyła go i
rozłożyła księgę.
– Gompertz, czy tak? – zapytała szeptem.
Przytaknął, przełykając ostatni kęs chleba.
– Tutaj już jej nie ma – szepnęła – przypominam sobie. Wypisano ją kilka dni temu, potrzebne były łóżka. Cała interna
zmuszona była udać się do domów. Jednak na wszelki wypadek
sprawdzę...
– Znała ją siostra? – zapytał mężczyzna spokojnie.
– Tak – odparła i uniosła spojrzenie znad księgi, popatrzyła na
niego, on zaś dostrzegł, że w jej chłodnych smutnych oczach jest wiele serdeczności. – Ale pan nie jest jej mężem, prawda?
Ponownie się odwróciła i zaczęła przekładać wielkie gęsto
zapisane stronice.
– Miała coś z żołądkiem, prawda?
– Nie wiem.
– Mój Boże, jeszcze kilka dni temu był tu jej mąż. Feldfebel, tak
jak pan. – Rzuciła okiem na jego pagony i po dotarciu na ostatnią
stronę przestała kartkować księgę. – Byliście ze sobą?
– Tak.
– Przyszedł do niej i siedział na jej łóżku. Mój Boże... –
westchnęła. – Wydaje się, że to było dawno, a naprawdę chyba nie
dalej jak kilka dni temu. Jaki dziś dzień, którego to mamy?
– Ósmego – odparł mężczyzna – ósmego maja.
– A mnie się wydaje, że to tak dawno!
Jej smukły blady palec sunął od góry do dołu po ostatniej
kartce księgi.
– Gompertz – powiedziała – Elżbieta, wypisana szóstego maja.
Przedwczoraj.
– Czy mogę poprosić o adres?
– Ulica Rubensa – powiedziała – Rubensa sześć.
– Podniosła się, popatrzyła na niego ponownie, przyciskając
ramieniem zamkniętą księgę. – A co z nim, z jej mężem?
– Nie żyje.
– Zdążył jeszcze polec?
– Rozstrzelany.
– O Boże. – Oparła się na stole, rzuciła okiem na resztę chleba i
odezwała się stłumionym głosem:
– Proszę uważać, w mieście jest wiele patroli. Nie patyczkują się.
– Dziękuję – powiedział ochryple.
Zakonnica ruszyła powoli w stronę drzwi, tam odwróciła się
jeszcze i zapytała:
– Czy pan tutejszy, czy wie pan, jak tam trafić?
– Tak – odparł.
– Życzę szczęścia – powiedziała i zanim się odwróciła ponownie,
westchnęła:
– Mój Boże.
– Dziękuję siostro – zawołał – bardzo dziękuję!
Ułamał jeszcze jedną pajdę i ponownie zaczął jeść. Jadł teraz
bardzo powoli, z namysłem, a chleb wciąż wydawał mu się słodki.
Płomień ponownie wyżłobił zatoczkę w świecy, knot wydłużył się,
światło zżółkło i lepiej oświetlało pomieszczenie. Usłyszał na
korytarzu kroki, miękkie człapanie zakonnicy, która wyniosła misę
sałaty, potem niecierpliwe stąpanie mężczyzny.
Zakonnica wróciła z lekarzem, wstawiła pustą misę pod stół,
obok ustawiła bańkę i zaczęła przegarniać ogień w piecu.
– Człowieku! – wykrzyknął lekarz. – Wojna skończyła się i jest przegrana, niechże pan zdejmie te łachy i wyrzuci na śmietnik.
Lekarz był młody, mniej więcej trzydziestopięcioletni, miał
szeroką czerwoną twarz z osobliwie pomiętymi fałdami, tak jakby
spał w niewłaściwej pozycji. Hans wyczuł, że lekarz pali, i wtedy
zauważył, że trzyma rozżarzonego papierosa we wgłębieniu dłoni za
plecami.
– Czy może mi pan ofiarować papierosa? – zapytał.
– Ho, ho! – zawołał lekarz, sięgnął jednak do kieszeni kitla po
pudełko. Hans zobaczył w nim dwa całe papierosy oraz połówkę. Lekarz dał mu tę połówkę, mówiąc:
– Człowieku, uważaj, abyś nie wpadł w czyjeś ręce.
– Potem przytknął rozżarzony papieros do połówki, a Hans miał
sposobność zobaczyć jego żółte, grube palce i poharatane paznokcie.
– Dziękuję – powiedział – bardzo dziękuję.
Lekarz wygrzebał z jednej z szuflad ampułki, wsunął do
kieszeni kitla noże i nożyczki i opuścił pomieszczenie. Krępa postać
ruszyła ciemnym korytarzem szybko w kierunku schodów. Hans
zawołał za nim: – Chwileczkę. – Lekarz przystanął i w chwili, kiedy
się odwracał, Hans zobaczył jego tępy płaskonosy profil. Zatrzymał
się obok niego, mówiąc: – Zajmę panu najwyżej minutkę.
Lekarz milczał.
– Potrzebne mi są papiery – powiedział Hans.
– Ależ, człowieku! – wykrzyknął lekarz.
– Dobre papiery – powtórzył Hans – powinny tu chyba jakieś
być, najlepiej po nieboszczyku. Może się uda.
– Czyś ty zwariował?
– Bynajmniej. Nie chcę iść do niewoli. Mieszkam tutaj, mam sporo pracy – sporo szukania. Proszę mi pomóc.
Hans zamilkł. Twarz lekarza rysowała się niezbyt wyraźnie,
czuł jednak w wilgotnej kwaśnawej ciemności bliskość jego gorącego
oddechu, a cisza szeleściła jakby delikatnie sypiącym się gruzem.
– Czy ma pan pieniądze? – lekarz odezwał się wreszcie szeptem.
– Jeszcze nie, ale wkrótce, kiedy... kiedy dotrę do domu.
– Te rzeczy kosztują.
– Wiem.
Lekarz zamilkł ponownie, wypluł niedopałek, Hans widział, jak
ognik uderza o ścianę, rozpryskujący się żar oświetlił miejsce, gdzie widoczny był brzydki nagi mur. Niedopałek zgasł następnie z sykiem
w kałuży. Poczuł, jak silna dłoń lekarza zaciska się mocno na jego
ramieniu, a głos zabrzmiał chrapliwie: – Niech pan tu na mnie
zaczeka, mam teraz robotę. – Pociągnął go na bok, szarpnął drzwi,
wepchnął Hansa do środka i szybko się oddalił.
Hans znajdował się w przebieralni; wymacał w ciemności wąską ławeczkę, usiadł i powoli sprawdził dotykiem łagodnie
pachnącą boazerię. Odniósł wrażenie, że nic tu nie jest zniszczone.
Wszystko gładkie i przyjemne; potem wyczuł pomiędzy palcami coś
bardzo jedwabistego, jakąś część garderoby. Wstał, sięgnął w górę do wieszaka i zdjął go. Mógł to być cienki miękki płaszcz
przeciwdeszczowy; wyczuł duże kościane guziki, luźno zwisający
pasek, którego klamra obijała się o jego nogi. Pozuł zapach kobiety:
pudru i mydła oraz delikatny powiew kredki do ust. Trzymał płaszcz
wysoko na uniesionym ramiączku, pozwolił mu spływać swobodnie,
wymacał kieszenie: jedna była pusta, z lewej dłoń jego wysunęła się
przez podszewkę na zewnątrz, w prawej zaszeleścił papier, a kiedy
sięgnął głębiej, znalazł coś płaskiego, metalowego; wyjął to coś, a
płaszcz zawiesił w ciemności na haku.
Była to papierośnica, odszukał przycisk, nacisnął, wieczko odskoczyło; w środku były jeszcze papierosy; policzył je ostrożnie,
dotykając każdego czubkiem palca: było ich pięć, wyjął dwa,
zatrzasnął wieczko i wsunął papierośnicę na powrót do kieszeni
płaszcza.
Nagle poczuł wielkie zmęczenie, połówka papierosa sprowadziła
senność. Wsunął oba papierosy do górnej kieszeni na piersi, tej
samej, gdzie znajdowała się kartka, przycupnął na podłodze, oparł
się plecami o ścianę i wyciągnął nogi, najdalej jak się dało.
Ocknął się, gdyż poczuł chłód. Kark mu zesztywniał, zimno
ciągnęło od nóg. Lodowaty strumień powietrza ciągnął przez szparę pod drzwiami wzdłuż kręgosłupa aż po kark. Wstał i otworzył drzwi:
wszędzie panowała ciemność – w korytarzu nadal unosił się kwaśny
i wilgotny odór, a fetor starego dymu i mokrego brudu sprawiał, że
powietrze stało się ciężkie. Zakasłał. Nie wiedział, która jest godzina,
pamiętał jedynie, że lekarz obiecał wrócić. Zakonnice najpewniej już
sobie poszły. Drzwi były zamknięte, wrócił więc do kabiny i włożył
damski płaszcz. Leżał na nim dobrze, jedynie rękawy były nieco za
krótkie. Wsunął ręce do kieszeni, w prawej znalazł chusteczkę i
zatkał nią dziurę w podszewce lewej kieszeni. Szeleszczący papier wcisnął głębiej. Zapiął drewnianą sprzączkę paska, zatrzasnął drzwi
kabiny i po omacku ruszył schodami w górę.
Wyżej też panowała cisza i ciemność i tylko tam, gdzie
widoczne było niebo, błękit chmur wydawał się spokojny i nieco
jaśniejszy. Całe lewe skrzydło wielkiego gmachu zablokowane było
zwisającymi płytami betonu, przez szpary Hans widział mroczne
zrujnowane pomieszczenia, sterczące w poprzek żelazne dźwigary,
czuł obrzydliwy zapach mokrego gruzu. Wszedł z prawej strony do
otwartego hallu i wtedy usłyszał nagle oddechy: kilkoro czarnych
drzwi stało otworem, pokoje wydawały się zajęte, wyczuł zatęchły odór potu, uryny i ciepłej pościeli, ponad wszystkim zaś unosił się
ów ciężki swąd mokrego brudu, który najwyraźniej wessał dymy
pożarów; lepiej teraz słyszał szmery oddychających i pojękujących
cicho ludzi; w jednym z narożników dostrzegł nawet czerwony żar
papierosa.
Po lewej był narożnik, obszedł go i nareszcie dostrzegł światło. Blask padał na wielką żółtawą ścianę z przyczernionymi od pożaru
tapetami; po prawej zobaczył ruinę sali operacyjnej: rozbite szklane
pojemniki, rozwleczone instrumenty, na pół zasypane gruzem,
zaścielone łóżko, wielka szklana lampa bezgłośnie żeglowała tam i z powrotem, nietknięta i groźna niczym jakiś odpychająco czysty
olbrzymi owad: kiedy podszedł bliżej, zajrzał przez szparę do sali:
zwisała tam ogromna lampa na bardzo cienkim czarnym przewodzie,
kołysała się pod własnym ciężarem; zauważył również, że stopniowo się obniża; wielki biały odpychająco czysty szklany klosz kołysał się
coraz niżej, gdyż na niewidocznej stąd części nie uszkodzonego
sufitu najwyraźniej odpadły jeden po drugim zaczepy mocujące
przewód.
Światło płynęło na końcu korytarza z dużego wielo-
szczeblinowego okna, zasłoniętego przybitym do ram dziurawym
prześcieradłem; chybotliwy blask świecy przebijał się mizernie
niczym słaba złocista jasność, za to przez dziury wpadały duże
smugi światła, odbijające się na przeciwległej ścianie niczym
olbrzymie tłuste plamy. Zajrzał przez szparę: pomiędzy czterema wielkimi płonącymi świecami, osadzonymi w żelaznych kandela-
brach, wznosiły się niczym katafalk nosze. Na noszach najpewniej
spoczywała stara kobieta, Hans ujrzał jedynie tył jej głowy: gęste
miękkie i białe włosy, połyskujące w blasku świec niczym srebrna
chusta. Widać też było czerwone czoło lekarza ponad zmiętymi
fałdami maski oraz ramiona, które wznosiły się i opadały. Panowała
całkowita cisza. U stóp noszy stała zakonnica z białą twarzą, ta
sama, która w piwnicy przysiadła obok niego z księgą. Podawała
instrumenty, tampony, czyniąc to ze spokojnym, niemal obojętnym wyrazem twarzy; jej biały kornet szybował nad nią niczym olbrzymi
motyl, a cień lekarza rysował się na ścianie czarny i wyrazisty, lekko
rozedrgany, niczym kokardka małej dziewczynki wielokrotnie
powiększona. Inna zakonnica, zwrócona do niego plecami,
poprawiała położenie świec zgodnie z krótkimi, niecierpliwymi
ruchami rąk lekarza.
Lekarz pochylał się nisko nad leżącą, niemal klęczał, czasem
tylko unosiła się jego głowa, kiedy żądał jakiegoś instrumentu; w
takich chwilach Hans widział również jego wielką, szeroką klatkę
piersiową, za jego plecami coś zdawało się lądować z plaśnięciem w wiadrze, jego białe gumowe rękawiczki były czarne od krwi; ściągnął
je, rzucił za siebie na stół, zerwał maskę i wzruszył ramionami.
Zakonnica, która stała w głębi, zarzuciła na leżącą wielką płachtę i
przesunęła nosze, a Hans ujrzał wyraźnie twarz leżącej: była biała jak wapno.
Hans cofnął się powoli, wiało ze wszystkich stron. W czarnym
przejściu do izby chorych wciąż żarzył się koniuszek papierosa.
Wkroczył w strefę gęstego zaduchu, mijał po omacku łóżka i teraz
dopiero dostrzegł, że okna zasłonięto tu grubymi kocami. Łóżka
stały gęsto jedno obok drugiego, a w wąskich przejściach połys-
kiwała emalia nocnych naczyń. Papieros w kącie sali wciąż się
żarzył. Hans rozróżniał już zarysy, dostrzegł wielki stół w środku
sali, uszkodzone partie murów, z których odpadł tynk; ujrzał także
twarz w kącie oświetloną przez żarzący się papieros: szczupłą młodą twarz kobiecą pod chustą w czarno-żółte pasy. Była tak blada, że w
ciemności wydawała się niemal biała i lekko świecąca. Przystanął
tuż przy łóżku i powiedział:
– Poproszę ognia. – Ujrzał ramię okryte niebieską włochatą
materią, drobną dłoń, która przybliżyła się do jego papierosa.
Zaciągnął się. Milczał, ujrzał tylko z bliska jej oczy, wydawały się
martwe, pozbawione blasku, nie odbijały nawet bliskiego żaru
papierosa. Powiedział szeptem: – Dziękuję – chciał odejść, ona
jednak nagle położyła dłoń na jego ramieniu, poczuł gorące suche
dotknięcie: – Wody – jej głos był ochrypły – daj mi trochę wody.
– Tam – powiedziała, papieros wskazał kierunek, gdzie na stole powinien stać garnek. Był to brązowy dzbanek do kawy bez
pokrywki, Hans stwierdził, że jest bardzo ciężki. Jej papieros upadł
na podłogę, zadeptał go i zapytał szeptem: – Filiżankę, czy może...?
– Weź. – Podała mu szklankę, podtrzymał ją tuż przy dzióbku
dzbanka i napełnił. Wyrwała mu ją z ręki; w nagłym poruszeniu i
szarpnięciu, z jakim pochwyciła szklankę, dostrzegł coś odpycha-
jącego, w ciemności usłyszał odgłos łapczywego chłeptania.
– Jeszcze – powiedziała.
Ponownie nalał do pełna. I znowu wyrwała mu szklankę z ręki,
znowu usłyszał owo chłeptanie, bezgranicznie chciwe, zauważył też, że dzban w ręku stał się lżejszy. Jej głowa opadła potem nagle na
bok, chusta się zsunęła, ujrzał gruby czarny warkocz. Zabrał z łóżka
szklankę i nalał sobie: smak letniej cuchnącej chlorem wody był
wstrętny. Usłyszał, że chora cicho pogwizduje przez sen, wycofał się
powoli.
W kabinie na dole wydało mu się, że jest niemal ciepło. Papieros wywołał mocny słodkawy zawrót głowy, lekkie uczucie
mdłości; przykucnął znowu, zdusił żar o ścianę, wyprostował nogi i
zasnął.
Zbudził się niebawem, kiedy lekarz kopnął z zewnątrz drzwi. –
Jazda! – krzyknął, wnet będzie jasno.
Hans zerwał się, otworzył drzwi.
– Na zewnątrz nie ma klamki – powiedział lekarz. – Niech pan idzie.
Otworzył pomieszczenie, w którym leżały chleby, zapalił
świeczkę i ponowił wezwanie: – Niech pan idzie.
Hans się przybliżył.
– O Boże! – wykrzyknął lekarz. – Jak pan elegancko wygląda.
Gdzie pan zdobył ten płaszcz?
– Wisiał w kabinie – wyjaśnił Hans. – Zwrócę go, kiedy... był w
rentgenie. – Wyjął z kieszeni zmięty papier, był to list, wygładził go. –
Regina Unger – przeczytał głośno nazwisko i adres.
– No tak – powiedział lekarz.
– Z całą pewnością zwrócę... to tylko z powodu...
– Jak pan chce. Może go pan zatrzymać... niech pan podejdzie!
Hans szybko okrążył stół, przewrócił bańkę po bulionie, postawił ją i podszedł do mniejszego stolika. Lekarz wyjął z kieszeni
papier, rozłożył go pod świecą i powiedział: – Myślę, że to jest to,
czego pan szuka, czego panu potrzeba. Całkowicie autentyczne. – Jego wykrzywiona w uśmiechu twarz była czerwona i zmęczona,
oczy przygaszone, usta zaś oplecione osobliwą żółtawą siatką fałd
zdradzających wyczerpanie. Blond włosy na czerwonej czaszce były
rzadkie jak puch pisklęcia. Powiedział zmęczonym głosem: – Lat
dwadzieścia pięć, całkowita niezdolność do służby z uwagi na ciężką
chorobę płuc. Odtąd nazywa się pan Erich Keller.
Hans chciał sięgnąć po szary, już złożony dokument, lecz
powstrzymała go szeroka łapa lekarza, który wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Hans powiedział spokojnie: – Przyniosę pieniądze.
– Ile? – zapytał lekarz. Ilekroć otwierał usta jego wargi drgały;
wydawało się, że to jakiś tik, że to uszkodzony nerw wprawia jego usta w drżenie.
– A ile pan żąda?
– Dwie.
– Setki?
– Setki – powtórzył lekarz ironicznie. – Papierosy kosztują teraz
dziesięć.
– Zatem dwa tysiące?
– Tak. Kiedy?
– Może jutro albo pojutrze, może nawet jeszcze dziś... nie
wiem... jak tylko...
Lekarz wstał nagle, gwałtownie wyszarpnął skrzydło okna, aż
zachwiała się brudna rura od piecyka. Przez zakratowane piwniczne
okno posypał się pył, potem widać było ciemnoszare niebo.
Lekarz odwrócił się ponownie, chwycił papier ze stołu i długo przypatrywał się Hansowi. Oczy jego były zmęczone i niespokojne,
gdzieś głęboko tkwiło w nich coś w rodzaju żałoby, jakiś cień
zwątpienia.
– Być może źle mnie pan zrozumiał – powiedział.
– Nie handluję na czarnym rynku. Nie obracam papierami ludzi, którzy umarli. Chodzi o to, że chcę ten dokument z powrotem.
Rozumie pan? Nie należy on do mnie, jego miejsce jest w aktach, a
nas tutaj kontrolują. Chcę panu pomóc, chcę pożyczyć, ale
potrzebny mi jakiś zastaw.
– Nic nie posiadam.
– A zależy panu na tych świecidełkach na piersi?
– Nie są moje.
– A kurtka?
– To własność tego samego gościa, nie żyje, muszę ją zanieść
jego żonie. A może... – zaciął się.
– Co może? – zapytał lekarz.
– Może uwierzy mi pan bez zastawu? Zdobędę jakieś inne papiery. To potrwa najwyżej kilka dni...
Lekarz ponownie długo mu się przypatrywał, obaj w ciszy tego
miasta, które miało niegdyś wiele kościołów, usłyszeli bardzo daleki
odgłos uderzeń niewielkiego dzwonu.
– Jest kwadrans przed szóstą – powiedział lekarz i nagle
wcisnął Hansowi papier do ręki, przypominając:
– Niech pan idzie – i nie zapomni o mnie.
– Nie, nie – zapewnił Hans. – Wielkie dzięki. Do widzenia.
II
Hans natychmiast znalazł miejsce, gdzie stal dom; może
sprawiła to liczba kroków, jakie miał do przejścia od skrzyżowania
ulic, a może było coś w uszeregowaniu kikutów drzew, niegdyś tworzących wysoką i piękną aleję: dość że nagle zatrzymał się,
spojrzał w lewo i oto potwierdziło się: poznał resztki klatki
schodowej, powoli brnął w gruzach w jej kierunku: był w domu.
Podmuch wybuchu wyrwał drzwi wejściowe: część zwisała jeszcze na
zawiasach, masywne okucia ze strzępami drewna. Zachował się
również kawałek ganku; z sufitów zwisały listwy. Przeszedł hałdę
gruzu i na końcu sieni odgrzebał u stóp zwaliska biały nie
uszkodzony stopień z marmuru: zatem jeden stopień jeszcze się
zachował: najpewniej pierwszy i ostatni. Piętrząca się na stopniu kupa śmieci rozpadła się, kiedy ją kopnął. Węchem wyczuł piach i
zasuszone gówno: nigdzie nie widać było śladów pożaru...
Kiedyś to był piękny, pański dom. Na dole mieszkał nawet
gospodarz. Hans popatrzył w prawo, gdzie były drzwi do jego
mieszkania, i ujrzał górę cegieł, strzępy tapet i zmiażdżone kawałki
mebli, a gdzieś dalej sterczała nawet pokryta pyłem noga fortepianu:
najpewniej zawalił się w tym miejscu sufit nad sienią. Hans podniósł
się i zaczął grzebać w wiadomym sobie miejscu rumowiska, aż
wyczuł czubkami palców twardą ciemnobrązową linkrustową tapetę,
odczekał, aż przesypie się obok niego lecący z góry tynk, wreszcie odsłonił tabliczkę, elegancki biały emaliowany szyldzik z czarnymi
literami: Schnepplehner, gospodarz domu. Pokiwał tylko głową. Za-
wrócił powoli i ponownie przysiadł, sięgnął do kieszeni po
papierośnicę, otworzył wieczko, wyjął papierosa i w tej samej chwili
uświadomił sobie, że nie ma ognia. Wrócił powoli do wejścia i czekał:
na zewnątrz nie było nikogo, cisza i chłód, gdzieś w okolicy zapiał
kogut, a z bardzo daleka, tam gdzie chyba był most na Renie,
docierał odgłos ciężkich pojazdów, najpewniej czołgów...
Dawniej roiło tu się od ludzi o każdej porze, aż do późna w nocy. Teraz Hans zauważył tylko samotnego szczura, który wyłonił
się z pobliskiego rumowiska, powoli i statecznie przeczołgał się przez
góry gruzu i węsząc zmierzał w kierunku ulicy; raz jeden poślizgnął
się na marmurowej płycie, sterczącej pionowo na drodze jego
marszruty, pisnął, ale jednak zerwał się i poczołgał powoli dalej.
Hans stracił go z oczu, kiedy przebył już tę część jezdni, gdzie nie
było gruzów, a potem usłyszał, jak hałasuje we wnętrzu
przewróconego tramwaju, którego blaszany brzuch leżał pęknięty i
jakby nabrzmiały pomiędzy dwoma obalonymi słupami...
Hans zapomniał, że trzyma w ustach papierosa i że czeka na kogoś, kto by mu użyczył ognia...
Dawniej, kiedy dom jeszcze stał, otrzymał tylko kartkę
pocztową. Przyszła rankiem, gdy jeszcze spał, był to pierwszy dzień
wakacji, a matka pomyślała: to pewnie nic ważnego. Listonosz
wręczył jej cały pakiet przesyłek: gazetę, kilka prospektów, list,
rozliczenie renty, odbiór jednej z tych przesyłek nawet pokwitowała.
Zresztą w półmroku sieni i tak trudno było się rozeznać, również w
przedpokoju było ciemno, światło wpadało jedynie pośrednio przez
zielonkawe szybki nad drzwiami korytarza. Matka przejrzała
pobieżnie pocztę i zanim udała się do kuchni, rzuciła pocztówkę na stół w przedpokoju: zwykłą zadrukowaną kartkę pocztową, którą
uznała za całkowicie nieważną...
Hans spał tego dnia długo, był to pierwszy dzień jego życia, o
ile można to było nazwać życiem: do tej chwili bowiem wszystko było
szkołą, tylko szkołą, ubóstwem, czasem terminowania, udręką, a
dzień wcześniej zdał właśnie egzamin na pomocnika i poprosił o
urlop...
Duchota panowała od rana; zaczynała się około wpół do
dziesiątej, było lato, szczyt lata, a matka zamknęła okiennice, a kiedy dotarła wreszcie do kuchni, odkręciła płomień gazu, aby
zagotować wodę. Stół był już nakryty, pachniało czystością, ładem i
spokojem. Usiadła na ławce i zaczęła przeglądać pocztę. Z zewnątrz,
od strony podwórza, słyszała matowy głos uderzeń młota i stłumione
brzęczenie ze stolarni, znajdującej się w piwnicy przybudówki. Od
ulicy dochodził stały, niemal dyskretny hałas uliczny.
Prospekty nadeszły z hurtowni win, która niekiedy zaopatry-
wała ich w wino, jeszcze za życia ojca. Nie czytając, rzuciła je do
wielkiej skrzyni pod piecem, w której gromadziła makulaturę i
resztki drewna na zimę.
Kiedy przeglądała rozliczenie renty, przypomniała jej się pocztówka, która pozostała na stole w przedpokoju, przez chwilę
miała nawet ochotę wstać, przynieść ją i wyrzucić do skrzyni: nie
znosiła zadrukowanych kartek pocztowych – ograniczyła się jednak
do westchnienia, gdyż zagłębiła się już w rozliczeniu, w
skomplikowanym zestawieniu, z którego dotarła do niej tylko
końcowa suma, czerwonymi literami wydrukowana sumka, która,
jak zauważyła, znowu się pomniejszyła...
Wstała, aby zaparzyć kawę, położyła rozliczenie obok grubego
pakietu gazety, napełniła filiżankę i rozdarła paznokciem kopertę
listu. Był to list od brata Ediego. Edi napisał, że po wielu, zbyt wielu latach asesorskich nareszcie został profesorem gimnazjum. Mimo to
list zawierał niewiele pocieszających wiadomości. Edi zmuszony był
opłacić awans przeniesieniem do zapomnianej przez Boga „zakaza-
nej dziury”. Już teraz chce mu się rzygać, wszystko jest gówno
warte, a już ona wie dlaczego. Wiedziała dlaczego. Ponadto dzieci
przebyły trzy choroby jedną po drugiej, koklusz, ospę i odrę, Elli jest
kompletnie wykończona, a dochodzi jeszcze zamieszanie z
przeprowadzką i złość z powodu przeniesienia, które bynajmniej nie
gwarantowało godnej uwagi poprawy uposażenia, gdyż przenosił się
z miejscowości klasy najwyższej do dziury klasy najgorszej. Rzygać
się chce, już ona wie dlaczego, tak, ona wiedziała.
List też odłożyła na bok, zawahała się chwilę, po czym wyrzuciła rozliczenie renty do skrzyni z odpadkami, a list wsunęła
do szuflady. I znowu krótko pomyślała o pocztówce, jednak
przelotnie, bo nalała sobie ponownie kawy, zrobiła kanapkę i
rozłożyła gazetę. Czytała tylko tytuły. Nie okazywała owego
zainteresowania, jakie cechowało większość ludzi, rozprawiających o
wojnie i o zemście. Już od tygodni na tytułowych stronach nie
czytało się o niczym innym, jak tylko o strzelaninach, bójkach i
uciekinierach, którzy porzucali tereny polskich kłótni i szukali
schronienia w Rzeszy...
Na drugiej stronie przeczytała, że przydziały masła znowu zostaną zmniejszone i że konieczne jest utrzymanie racjonowania
jaj. Nic z tego nie pojmowała, podobnie jak z artykułu, który zaczęła
czytać, a potem tylko pobieżnie przejrzała, w którym dowodzono, że
w żadnym wypadku nie wolno sprzedawać wolności w zamian za
kakao i kawę. Wreszcie odłożyła gazetę, dopiła kawę i przygotowała
się do wyjścia po zakupy.
Przez okiennice przedzierało się jasne i oślepiające światło,
słońce rysowało na ścianie kreskowe wzory.
Kiedy dostrzegła leżącą w przedpokoju na stoliku niewielką
białą kartkę, ponownie przypomniała sobie, że chciała ją wrzucić do
skrzyni, teraz jednak miała już w ręce siatkę, a klucz tkwił w zamku, toteż zeszła na dół.
Hans spał jeszcze, kiedy matka wróciła, a mała biała
pocztówka wciąż leżała w przedpokoju. Położyła na stole siatkę i
wzięła do ręki niewielki kartonik zapisany na maszynie i wtedy
dostrzegła nagle pomimo mroku tę osobliwą czerwoną plamę, białą
nalepkę z czerwoną obwódką, a w tym czerwonym prostokącie
widniała gruba i czarna jak pająk litera R. Ogarnęło ją niejasne
przeczucie zagrożenia. Upuściła kartkę, sprawa wydała się jej dziwna, nie miała dotąd pojęcia, że istnieją polecone pocztówki, toteż
polecona pocztówka wydała jej się bardzo podejrzana, wzbudziła lęk.
Szybko wzięła siatkę i udała się do kuchni. „Nie wykluczone”,
pomyślała, „że chodzi o potwierdzenie z Izby Handlowej lub z jakiejś
organizacji zawodowej, iż Hans zdał egzamin, a to jest ważne i nic
dziwnego, że przysłali poleconym”. Nie odczuwała zaciekawienia,
tylko niepokój. Położyła klucze na stole i odepchnęła okiennice, bo
na dworze pociemniało nagle, zobaczyła też wnet pierwsze krople,
opadające powoli i ciężko, tłuste plamki na asfalcie. Stolarze w niebieskich fartuchach wybiegli na dziedziniec przed warsztatem i
błyskawicznie okryli żaglowym płótnem wielką futrynę okienną.
Krople spadały coraz gęściej i gwałtowniej, tłukąc o asfalt; słyszała
śmiech mężczyzn, zanim ukryli się za zakurzonymi szybami
piwnicznego warsztatu...
Zdjęła serwetę ze stołu, sięgnęła do szuflady po nóż, przysunęła miskę i drżącymi palcami zaczęła czyścić kalafior. Duże
wytłuszczone R w czerwonym prostokącie napełniło ją przerażeniem,
które stopniowo doprowadziło do mdłości; duże R wirowało przed
oczami, zmuszona była wziąć się w garść.
Potem zaczęła się modlić. Zawsze, kiedy ogarniał ją lęk, odmawiała modlitwy. Jednocześnie w bezładnej kolejności
przypomniały jej się najróżniejsze sceny – mąż, który nie żył już od
sześciu lat; widziała go, jak stał w oknie z zachmurzoną twarzą,
kiedy dołem przesuwał się pierwszy wielki pochód.
Przypomniała sobie również, jak w czasie wojny urodziła
chłopca, pamiętała drobne, mizerne ciałko chłopca, które nigdy nie
nabrało sił...
Potem usłyszała, że Hans poszedł do łazienki. Paraliżujący
niepokój w piersi nie ustępował, kłębek bólu i niepokoju, strachu i
nieufności. Chciała zapłakać, lecz siłą stłumiła w sobie tę pokusę.
Kiedy Hans wyszedł z łazienki, matka już była zajęta
nakrywaniem do stołu w dużym pokoju; panował tam ład i czystość, na stole znalazły się kwiaty, obok masło, ser, kiełbasa i brązowy
dzbanek z kawą, na dzbanku żółty kaptur, przy dzbanku puszka
mleka, na swym talerzu zaś zobaczył również spore blaszane
pudełko papierosów. Pocałował matkę i zauważył, że drży; kiedy
nagle zaczęła płakać, popatrzył na nią wystraszony i zdziwiony.
Ściskała jego rękę i płacząc cicho powiedziała:
– Nie gniewaj się, chciałam, aby było ładnie. – Pokazała na stół,
załkała mocniej, po chwili płacz przemienił się w szloch, zobaczył, że
jej duża piękna twarz tonie cała we łzach, nie miał pojęcia, jak
zareagować, powiedział tylko, zacinając się: – Na Boga, mamo, jest naprawdę bardzo ładnie.
– Ależ tak – powtórzył. Spojrzała na niego badawczo i usiłowała
się uśmiechnąć.
– Naprawdę – dodał, zanim wrócił do sypialni. Szybko włożył
świeżą koszulę, zawiązał czerwony krawat i pospiesznie wrócił do
frontowego pokoju. Matka już tam siedziała, zdjęła fartuch,
przyniosła swoją filiżankę z kuchni i uśmiechała się do niego.
Usiadł i powiedział: – Cudownie się wyspałem.
Uznała, że jest rzeczywiście bardziej wypoczęty, zdjęła kaptur z dzbanka i napełniła jego filiżankę, dodając zaraz do kawy solidną
porcję mleka z puszki: – Czy nie czytałeś zbyt długo?
– Nie, nie – odparł z uśmiechem – byłem wczoraj zmęczony, za
bardzo zmęczony. – Otworzył pudełko, zapalił papierosa, powoli
mieszał kawę i patrzył na matkę: – Pięknie jest tutaj – powiedział.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, matka rzekła do niego:
– Jest poczta do ciebie. – Zauważył, że kąciki jej ust zadrżały. Zagryzła wargi, nie mogła mówić, rozległ się suchy, głęboki szloch i
nagle chłopiec zrozumiał, że coś się już stało lub stanie. Domyślił
się. Sprawiła to poczta lub miało to jakiś związek z pocztą. Opuścił
wzrok, mieszał kawę w filiżance, palił, zaciągając się mocno i popijając od czasu do czasu. Wiedział, że trzeba jej dać trochę czasu,
że wcale nie chciała płakać, tylko mówić, i że potrzebowała chwili,
aby do końca zapanować nad przeciągłym, bardzo suchym
szlochem, a dopiero potem przemówić. Coś było nie tak z pocztą.
Hans nigdy w życiu nie zapomni tego szlochu, w którym było
wszystko, całe przerażenie, o którym żadne z nich wówczas nie
mogło mieć pojęcia. To był bolesny szloch. Matka zaszlochała,
szlochała jeden jedyny raz, bardzo przeciągle i bardzo głęboko, a on
wciąż miał wzrok spuszczony, widział jedynie brzeg swej filiżanki z kawą, w której mleko z puszki już nabrało delikatnej jasno-brązowej
barwy; widział czubek swego papierosa, widział, jak drga szary
srebrzysty popiół, i wyczuł wreszcie, że już może podnieść wzrok.
– Tak – rzekła cicho matka – wuj Edi napisał. Został
profesorem gimnazjum, ale jednocześnie go przenieśli. Pisze, że chce
mu się rzygać.
– Nic dziwnego – powiedział – każdemu normalnemu człowie-kowi chciałoby się od tego rzygać.
Matka skinęła głową. – I jeszcze rozliczenie renty – dodała –
znowu mi ją zmniejszyli. Położył rękę na jej dłoni, która spoczywała
na jaskrawo białym obrusie drobna, szeroka, zniszczona. Jego
dotknięcie wywołało nową falę głębokiego, przenikliwego szlochu. Cofnął rękę zachowując na zawsze wspomnienie ciepłej i szorstkiej
dłoni matki. Nadal miał wzrok spuszczony, aż przeminęła fala
bolesnych łkań, tłumionych łez. Czekał. Domyślił się: to nie o to
chodzi. Ani wuj Edi, ani rozliczenie renty nie mogły tak nią
wstrząsnąć. Z pewnością chodzi o coś innego, o coś jeszcze, i nagle
przyszło mu na myśl, że owo coś miało związek z nim samym, i
poczuł, że blednie. Przecież nie istniało nic, co by mogło
wyprowadzić matkę z równowagi, chyba że sprawa dotyczyła jego.
Spojrzał na nią. Matka miała mocno zaciśnięte usta, jej oczy były
wilgotne, wreszcie wydusiła z siebie twarde słowa, niemal nie
otwierając ust. Powiedziała: – Jest kartka do ciebie – leży w przedpokoju na...
Hans natychmiast odsunął filiżankę, wstał i udał się do
przedpokoju – pocztówkę zobaczył już z daleka, była biała i całkiem
zwyczajna, znormalizowany kartonik 15 na 10 centymetrów. Leżała
niewinnie na stole obok ciemnego wazonu z gałązkami świerka.
Szybko podszedł i wziął ją do ręki, przeczytał adres, ujrzał naklejony
biało-czerwono-czarny pasek z czerwoną obwódką, a w niej bardzo
wytłuszczone czarne R, potem odwrócił kartonik, wpierw rzucił
okiem na nieczytelny podpis na bardzo długiej nazwie Rejonowej
Komendy Uzupełnień. Poniżej dopisano na maszynie: major.
Było bardzo cicho i nic się nie zmieniło. Przyszła tylko pocztówka, zupełnie zwyczajna pocztówka, a jedynym napisanym na
niej odręcznie słowem był nieczytelny bazgroł jakiegoś majora.
Zielonkawe światło, przenikające przez górną część drzwi korytarza,
sprawiało, że wszystko zdawało się pływać niczym w akwarium...
Wazon stał wciąż na swoim miejscu, jego płaszcz wisiał na
wieszaku, również płaszcz matki, a obok jej kapelusz, ten sam, który
miała na sobie w niedzielę w kościele, kiedy klęczała obok niego
modląc się cicho, podczas gdy on powoli przewracał kartki
modlitewnika. Wszystko było w porządku. Wszystko w porządku, z zewnątrz przez otwarte drzwi kuchenne dochodził śmiech stolarzy
na podwórzu, niebo było znowu jasne i pogodne, burza przeszła, i
tylko ta pocztówka, byle jak podpisana przez jakiegoś majora, który
być może klęczał nawet w niedzielę obok niego w kościele, który
sypiał ze swą żoną, wychowywał swe dzieci na porządnych Niemców,
a w dni powszednie podpisywał stosy pocztówek. Wszystko to tak
bardzo zwyczajne...
Nie pamiętał, jak długo stał z pocztówką w ręce, kiedy jednak
powrócił do pokoju matka siedziała tam i płakała. Wsparła się na
ramieniu i położyła dygocącą głowę na podpartej dłoni, druga
spoczywała bezradnie na kolanach, szeroka i sfatygowana, jakby nie
należąca do niej...
Hans podszedł do matki, podniósł jej głowę i usiłował jej się przyjrzeć, ale natychmiast zrezygnował. Jej twarz była wykrzywiona,
obca, nigdy dotąd takiej nie widział, ta twarz napełniła go lękiem,
nie miał z nią kontaktu i nawet nie mógł o nim marzyć...
Usiadł w milczeniu, siorbał kawę i sięgnął po papierosa, ale
upuścił go nagle i zapatrzył się przed siebie.
Wtedy spoza dłoni, na której opierała się twarz, odezwał się
głos: – Zjadłbyś coś...
– Nie gniewaj się.
Sięgnął po kawę, dolał mleka i wrzucił do filiżanki dwie kostki cukru, potem zapalił papierosa, wyjął z kieszeni pocztówkę i
przeczytał szeptem: – Czwartego lipca o godzinie siódmej rano ma
się Pan stawić na ośmiotygodniowe ćwiczenia w koszarach im.
Bismarcka w Adenbrück.
– Na Boga, mamo – powiedział głośniej – bądźże rozsądna, to tylko osiem tygodni.
Skinęła głową.
– To się musiało stać, wiedziałem, że wezmą mnie na ćwiczenia.
– Tak, tak – powiedziała – osiem tygodni.
Oboje wiedzieli, że to kłamstwo; kłamali nie wiedząc, dlaczego
kłamią. I nie mogli wiedzieć, a jednak kłamali wiedząc, że kłamią.
Wiedzieli, że on musi wyjechać nie tylko na osiem tygodni.
– Zjadłbyś coś – powtórzyła matka.
Wziął kromkę chleba, posmarował masłem i położył kiełbasę,
potem zaczął jeść, powoli i bez apetytu.
– Pokaż tę pocztówkę – powiedziała matka.
Podał jej kartonik.
Miała dziwny wyraz twarzy, była bardzo spokojna, dokładnie
obejrzała pocztówkę, przeczytała ją w milczeniu.
– Jaki to dzień dzisiaj? – zapytała, odkładając kartonik na stół.
– Czwartek – odrzekł.
– Nie o to pytam – odparła – chodzi o datę.
– Trzeciego – odpowiedział.
Teraz dopiero zrozumiał sens pytania. A znaczyło ono, że musi wyjechać i to jeszcze tego samego dnia, bo nazajutrz o siódmej ma
się zameldować w koszarach obcego miasta, trzysta kilometrów na
północ.
Odłożył napoczętą kanapkę, nie warto było udawać apetytu.
Matka ponownie ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać,
gwałtownie, lecz dziwnie bezgłośnie...
Udał się do swego pokoju i spakował teczkę. Wcisnął do niej koszulę, majtki i skarpetki, papier listowy, potem opróżnił szuflady i
całą ich zawartość wrzucił do pieca, niczego nie sprawdzając.
Wyrwał kartkę z zeszytu, złożył ją, zapalił i potrzymał pod kupką
papierów: zrazu pojawił się tylko gęsty biały dym, ale ogień przebił się powoli, aż wystrzelił huczącym płomieniem w górę, wąski i
gwałtowny płomień spowity w czarny dym. Kiedy ponownie przejrzał
szuflady i skrytki, przyłapał się na myśli: byle szybciej, byle dalej od
matki, od jedynego człowieka, o którym mógł powiedzieć, że go
kocha...
Usłyszał, że poszła z tacą do kuchni, przeciął przedpokój i w przejściu zapukał w mleczną szybkę wołając: – Idę na dworzec,
wkrótce wrócę.
Nie odpowiedziała natychmiast, zatrzymał się więc, a w
kieszeni spodni wyczuwał niewielki biały kartonik. Matka
odkrzyknęła po chwili: – Oczywiście, ale wracaj szybko. Do
zobaczenia...
– Do zobaczenia – odkrzyknął, postał jeszcze chwilę milcząc, po czym wyszedł...
Kiedy powrócił do domu, było wpół do pierwszej i obiad już
czekał. Matka znosiła do jadalni miski, talerze i sztućce...
To pierwsze dręczące popołudnie wydało mu się we
wspomnieniu bardziej uciążliwe niż cała wojna. Pobył w domu
jeszcze sześć godzin. Matka z uporem kazała mu pakować rzeczy,
które, jej zdaniem, na pewno będą potrzebę; zwłaszcza białe frotowe
ręczniki, paczuszki z żywnością, papierosy, mydło. I bez przerwy
płakała. On zaś palił papierosy, porządkował książki; potem znowu
trzeba było nakryć do stołu, przynieść do jadalni chleb, masło
marmoladę, bułki, podgrzać kawę.
Wreszcie po podwieczorku, kiedy słońce skryło się już za domem, a od frontu zaległ kojący cień, Hans wpadł nagle do swego
pokoju, wsunął teczkę pod ramię i wrócił do przedpokoju.
– Co ty – zapytała matka – musisz już...?
– Tak – odparł – muszę iść – mimo iż jego pociąg odchodził
dopiero za pięć godzin.
Odstawił teczkę i objął matkę w geście rozpaczliwej czułości.
Kiedy oparła ręce na jego biodrach, wyczuła w kieszeni pocztówkę i
wyjęła ją. Uspokoiła się nagle, ustało również łkanie. W jej ręce
pocztówka prezentowała się bardzo niewinnie, jedynym ludzkim
śladem na niej był gryzmoł majora, choć i on przecież mógł być
tworem maszyny, która powiela podpis majora... Niebezpieczny był
jedynie jaskrawobiały nalepiony prostokąt, obramowany jasną czerwienią z dużym czarnym R w środku, niewielki pasek papieru
nalepianego codziennie całymi szpulami na każdej poczcie. Ale pod
literą R Hans odkrył niespodziewanie numer; był to jego numer,
jedyna cecha odróżniająca tę pocztówkę od wielu innych pocztówek, numer 846, i odtąd wiedział już, że wszystko jest w porządku, że nic
nie może się zdarzyć, bo w jakimś urzędzie pocztowym numer ten
widnieje w rubryczce z jego nazwiskiem. Był to jego własny numer,
nie mógł już skryć się przed nim, należało poddać się
wydrukowanemu tłustą farbą R, ucieczka była niemożliwa...
Był to tylko 846 numer poleconej przesyłki, nic ponadto, a mała biała pocztówka, ów marny skrawek kiepskiego najtańszego
kartonu – którego tysiąc egzemplarzy, nawet zadrukowanych,
kosztowało pewnie nie więcej niż trzy marki i który wysyłano bez
opłaty pocztowej do domów – był tyle wart co bazgroł jakiegoś majora, co gest jakiegoś kancelisty sięgającego do kartoteki, co
jeszcze jeden bazgroł w rejestrze urzędnika na poczcie...
Kiedy wychodził, matka była zupełnie spokojna, wsunęła mu
pocztówkę ponownie do kieszeni, pocałowała go i powiedziała cicho:
– Niech cię Bóg błogosławi.
Wyszedł, jego pociąg odchodził dopiero o północy, a właśnie
była siódma. Wiedział, że matka odprowadza go spojrzeniem,
czasem odwracał się, idąc do tramwaju, aby pomachać jej ręką.
Na dworcu znalazł się pięć godzin przed odjazdem pociągu.
Przeszedł kilka razy pomiędzy okienkami kas, ponownie
przestudiował rozkład odjazdów. Wszystko było jak co dzień, ludzie
powracali z wakacji bądź wyjeżdżali na wakacje, większość roześmiana, byli szczęśliwi, opaleni na brąz, pogodni i beztroscy,
było ciepło i ładnie: wakacyjna pogoda.
Hans wyszedł przed dworzec, wsiadł do tramwaju, który
mógłby go zawieźć do domu, po drodze wyskoczył i znowu pojechał
na dworzec. Spojrzawszy na zegar dworcowy stwierdził, że minęło
zaledwie dwadzieścia minut. Jakiś czas przechadzał się wśród ludzi,
wypalił papierosa, potem wsiadł ponownie do tramwaju, do
pierwszego z brzegu, znowu wyskoczył i wrócił na dworzec, jakby
przeczuwając, że spędzi na dworcach osiem lat. Dworzec przyciągał
go jak magnes...
Udał się do poczekalni, wypił piwo, otarł pot z czoła i wtedy przypomniał sobie drobną koleżankę, którą odprowadził kilka razy
do domu; odszukał w notesie numer jej telefonu, pobiegł do
automatu, wrzucił monetę i wykręcił numer, a kiedy w słuchawce
odezwał się czyjś głos, nie wydobył z siebie ani jednego słowa i
odwiesił słuchawkę. Wrzucił następną monetę i ponownie wybrał
numer, i znowu odezwał się nieznany głos, który powiedział „hallo” i
wymienił nazwisko, on zaś zebrał całą odwagę i wyjąkał: – Czy mogę
mówić z panną Wegmann, tu Schnitzler...
– Chwileczkę – powiedział głos... Hans usłyszał w słuchawce
zawodzenie niemowlęcia, muzykę taneczną i poirytowany męski głos; jakieś drzwi zamknęły się z trzaskiem. Pot wystąpił mu na
czoło, potem usłyszał jej głos, powiedziała: – Słucham? – on zaś
wydukał: – To ja... Hans... czy mógłbym raz jeszcze porozmawiać z
panią, bo właśnie wyjeżdżam... na żołnierski chleb... już dziś...
Zauważył, że była nieco zdziwiona, ale rzekła: – Dobrze... tylko
gdzie i kiedy...?
– Na dworcu – powiedział – natychmiast... przy przejściu...
Zjawiła się bardzo szybko, mała delikatna blondynka z okrągłymi, bardzo czerwonymi ustami i ślicznym noskiem. Na
powitanie powiedziała z uśmiechem: – Cóż za niespodzianka.
– Czy ma pani jakiś pomysł na spędzenie wieczoru?
– Ile mamy czasu?
– Do dwunastej.
Wybrali kino w pobliżu dworca, było małe i brudne, wchodziło
się do niego od podwórza, a kiedy w ciemności zasiedli obok siebie,
poczuł nagle, że musi ująć jej dłoń i trzymać ją aż do końca seansu.
Powietrze było nagrzane, unosił się przykry zapach, większość foteli
była pusta, jakoś nieprzyjemnie odczuł gotowość, z jaką dziewczyna oddała mu rękę, niemniej ściskał ją dwie godziny niemal kurczowo,
a po wyjściu z kina było nareszcie ciemno, do tego padał deszcz...
Kiedy skręcili do parku, chwycił prawą ręką teczkę, lewą zaś
przycisnął do siebie dziewczynę; znowu się poddała: czuł ciepło jej
drobnego pachnącego ciała, chłonął zapach wilgotnych włosów i
całował ją w szyję, policzki, a kiedy dotknął wargami jej miękkich
ust, wystraszył się...
Mocno i lękliwie zacisnęła ręce na jego plecach; teczka osunęła
mu się i nagle uświadomił sobie, że całując ją, usiłuje obserwować
drzewa i krzewy po obu stronach alejki: widział srebrzystą wilgoć
połyskującej w deszczu ścieżki, widział ociekające kroplami krzewy i czarne pnie drzew, widział niebo, na którym ciężkie chmury pędziły
gwałtownie na wschód...
Przeszli alejkami kilka razy tam i z powrotem, całowali się i
były chwile, kiedy wierzył, że darzy ją czułością, może czymś w
rodzaju współczucia albo nawet miłości, nie miał pojęcia; zwlekał z
wyjściem na oświetlone ulice do chwili, kiedy wokół dworca
zapanowała taka cisza, że mogło się wydać, iż czas już na niego...
Przy przejściu okazał pocztówkę i podał do skasowania jej bilet
peronowy, był rad, że pociąg stoi pod parą w wielkiej pustej hali
dworca; pocałował ją raz jeszcze i udał się do przedziału. Kiedy
wychylił się z okna, zląkł się, że dziewczyna będzie płakać, ona jednak uśmiechała się do niego, długo i gorliwie machała ręką, a on
doznał uczucia ulgi, ponieważ nie płakała...
Do obcego miasta dotarł około szóstej; wózki mleczarzy
zatrzymywały się przed drzwiami, a rozpędzeni chłopcy od piekarza
zostawiali na progach torebki z bułeczkami – widział ich pobielone
mąką twarze, blade, a przecież pogodne upiory wczesnego ranka. Z
baru wytoczyło się kilku mężczyzn i jeden żołnierz. Nie miał ochoty
pytać o drogę, toteż ruszył tropem żołnierza, przystanął, kiedy ten zatrzymał się na przystanku tramwajowym i zmieszał z milczącymi
robotnikami, którzy spoglądali na niego obojętnie...
Poczuł mdłości; gdzieś po drodze wypił w nocy chłodny bulion
mięsny i zjadł czerstwe bułki, był zmęczony i czuł się brudny, a
kiedy nadjechał tramwaj, ponownie ruszył śladem żołnierza i
przystanął obok niego na pomoście. Tam dopiero spostrzegł, że był
to chyba podoficer albo feldfebel; twarz żołnierza była odęta i
czerwona, bez wyrazu; spod sztywnej czapki wymykały się gęste
blond włosy; wsiadający żołnierze oddawali mu honory...
Ulice ożywiły się, pojawiły się wozy, rowery, a pomost zapełnił
się kurzącymi fajki robotnikami, którzy w milczeniu zmierzali do swojego przystanku; przez jezdnię przechodziły dzieci szkolne z
ciężkimi tornistrami na ramionach – a tramwaj jechał wciąż dalej,
alejami, ulicami, pustoszał powoli, na koniec zostali w nim już tylko
żołnierze...
Wreszcie pomiędzy zżętymi polami pszenicznymi a dużym
gospodarstwem ogrodniczym ukazał się przystanek końcowy,
wszyscy wysiedli, Hans poszedł powoli za feldfeblem, inni zaś
żołnierze zaczęli biec.
Szli wzdłuż nie kończącego się płotu, otaczającego szare
jednolite budowle: spoza ogrodzenia dochodziły gwizdy i wrzaski, a
w wielu oknach Hans dostrzegł twarze: szare, znudzone; wreszcie w gęstym szeregu bloków pojawiła się luka, przed feldfeblem, a może
podoficerem, uniósł się czarno-biało-czerwony szlaban. Wartownik
uśmiechał się, potem jego twarz stała się poważniejsza i drwiąca.
Czarno-biało-czerwony szlaban uniósł się również przed Hansem i
tak stał się żołnierzem...
*
Nagle posłyszał kroki w tej niesamowitej ciszy, wytężył słuch i
wyjął z ust papierosa; jego końcówka zżółkła i zwilgotniała; trzymał papierosa w ręce i nasłuchiwał: odgłos kroków docierał zza pleców
po prawej, chwilami słyszał je niezbyt wyraźnie, potem toczyły się
kamienie, i wkrótce znów dochodził mocny i miarowy krok. Wreszcie
na skrzyżowaniu ulic pojawił się mężczyzna: robotnik w czapce z
daszkiem, z wciśniętą pod ramię teczką – szedł spokojnie w stronę
przewróconego tramwaju. Hansowi wydało się niepojęte, niemal
sprzeczne z naturą, że jeszcze mogą tu być ludzie udający się do
pracy, regularnie i punktualnie z teczką pod pachą...
Podczołgał się do ogrodzenia przydomowego ogródka i czekał.
Mężczyzna już go zauważył, przystanął, a potem powoli zbliżył się do niego; wyszedł mu kilka kroków na spotkanie i powiedział cicho:
...dobry...
– Dobry – odparł ostrożnie mężczyzna, potem zauważył
papierosa i zapytał:
– Ognia?
– Tak – odpowiedział Hans...
Mężczyzna przeczesał sumiennie kieszenie spodni, Hans
widział jego siwe włosy, krzaczaste, niemal białe brwi i wielki
sympatyczny nochal; potem przed oczami zapłonęła zapalniczka, a
kopcący płomień osmalił papierosa...
Powiedział „dziękuję”, sięgnął po papierośnicę, otworzył ją i
poczęstował mężczyznę. Ten spojrzał na niego zdumiony, z
wahaniem...
– Ależ proszę – powiedział – niech pan bierze... Patrzył na dwa
niezgrabne paluchy mężczyzny, jak rozwidliły się z ociąganiem i ujęły papierosa...
Mężczyzna zatknął papierosa za ucho, szepnął „dziękuję” i
ruszył przed siebie...
Hans stał przy ogrodzeniu paląc: oparł się i czekał – nie
wiedząc, na co – długo wpatrzony w idącego, który szedł do przodu, często znikał za zwałami gruzu i pojawiał się znowu, pokonując
powoli wzniesienia, aż przepadł w głębi alei, gdzie drzewa zdawały
się jeszcze nietknięte; błyskały zielenią, był maj...
III
Kiedy Hans wyruszył przed siebie, przez dłuższy czas nie
spotkał żywej duszy. Większość ulic była nie do przejścia. Gruz i
śmieci wznosiły się aż po pierwsze piętra wypalonych fasad, z niektórych ulic wydobywały się jeszcze duże, gęste i ciężkie chmury
dymu.
Dotarcie z obwodnicy do ulicy Rubensa zajęło mu niemal
godzinę. Był to odcinek, który dawniej mógł mu zająć dziesięć
minut. Spomiędzy resztek murów sterczały rury piecyków, dym
rozpraszał się pełznąc powoli, niekiedy Hans spotykał marnie
odzianego mężczyznę lub kobietę w chustce byle jak zawiązanej na
głowie.
Na samej Rubensa nie ocalał chyba żaden dom. Wielki zakład
kąpielowy u wylotu ulicy zapadł się, wśród gruzu tu i ówdzie
widoczne były zielone błyszczące kafelki basenu pływackiego. A w miejscu, gdzie dawniej łączyły się wielkie ulice, ujrzał znowu
gromadkę ludzi; wszyscy poruszali się powoli, byli brudni i w złych
nastrojach...
Spoza kulis wypalonych fasad dochodził odgłos ciężkich
pojazdów, które zdawały się posuwać w kierunku Renu...
Hans wspiął się przez zwały gruzu na ulicę Rubensa. Gdzieś za
oknem darło się niemowlę, otwór był zabity brudnymi deskami, a
cichy głos kobiety brzmiał tonem skargi.
Z domu numer 8 zachowało się wejście, również kilka pokoi na
parterze sprawiało wrażenie nietkniętych. Wejście było głębokie i
szerokie, szczytowy mur był wgnieciony, a dźwigary stropu
przełamane sterczały ku szaremu niebu. Kiedy Hans zamierzał tam wkroczyć wyszła mu naprzeciw stara kobieta w zielonej chustce na
głowie: jej twarz była zżółkła i zwiotczała, czarne włosy zwisały
pasmami nad czołem. W ręku trzymała szufelkę do węgla z psią kupą: przeszła kilka kroków do następnego zwału gruzu,
zmęczonym gestem odrzuciła odchody i zawróciła.
– Gompertz, czy to tu?
Skinęła tylko.
– A pani Gompertz – skierował pytanie prosto w jej obojętną
twarz – czy jest może w domu?
Kobieta skinęła; ciężkie powieki opadły na krótką chwilę na
zaognione małe oczka, przez sekundę jej twarz wydawała się
ostatecznie martwa...
Powiedziała cicho: – Niech pan idzie za mną.
Ruszył jej śladem do sieni. Było ciemno, ona zaś nagle przystanęła przed nim, tak iż ujrzał z bliska jej zwiotczałą twarz,
szedł od niej zapach kuchni, mydlin, źrenice poruszały się
przeraźliwie wolno, jakby ktoś obracał nimi z największym trudem.
Spojrzała na niego, jej głos był cichy i ochrypły.
– Powinien pan wiedzieć – powiedziała spokojnie – że ona jest chora...
– Wiem – odparł.
Jej dolna warga opadła nagle, stara kobieta odwróciła się
znowu i ruszyła przodem, a ilekroć się odwracała, widział tę
zwisającą grubą i żółtawą dolną wargę, która nadawała jej twarzy
wyraz obrzydliwego rozbawienia.
Znaleźli się w bardzo rozległym korytarzu, przez niebieski
świetlik Hans mógł rzucić okiem na pustą, osmaloną powłokę domu.
Tu, na dole, wszędzie stały pokryte kurzem meble, na pudłach,
walizkach i stołach leżała porozrzucana odzież, w jednym z
narożników stał otwarty fortepian niczym jakieś straszydło z
tysiącem sztucznych zębów. Kobieta położyła szufelkę do węgla na
stole, jeszcze raz popatrzyła na niego, potem nadsłuchiwała
przyłożywszy ucho do dziurki od klucza, wreszcie zawołała głośno: – Pani Gompertz?
Natychmiast odezwał się bardzo chłodny głos: – Słucham?
– Jakiś pan chciałby z panią mówić.
– Chwileczkę.
Kobieta ponownie popatrzyła na niego. Szepnęła: – Ona zawsze
leży w łóżku.
Głos zza drzwi zawołał: – Już można – stara uchyliła je, mógł
wejść do środka.
Pokój był wielki i wysoki i wydawał się bardzo czysty. Parkiet
był nawet wywiórkowany, żółte klepki gładkie i lśniące. Nad wielkim
czarnym łożem w głębi Hans ujrzał figurę Madonny na drewnianej
podstawce, a przed figurą maleńkie czerwonawe światełko. Prócz
tego znajdowało się w pokoju tylko jedno krzesło i nocny stolik,
zauważył również, że uszkodzony sufit pozalepiano paskami grubego
białego papieru. Na ścianach wisiały ciemne obrazy olejne, uznał, że są zapewne autentyczne i bardzo drogie. Hans zatrzymał się w
drzwiach, całość wydawała mu się aż nazbyt odświętna – a również
zbyt cicha i zbyt piękna...
Jasny głos rzekł cicho: – Proszę podejść i usiąść.
Kobieta ubrana była w ciemny, zapięty aż pod brodę kaftan, a
jej twarz wydała się Hansowi tym bledsza, im bliżej podchodził;
włosy miała bardzo jasne, prawie bezbarwne, wydawały się rzadkie i
cienkie, przypominały mu peruczki bladych lalek. Zbliżył się powoli.
Powtórzyła zaproszenie: – Niechże pan siądzie.
Na marmurowym blacie nocnego stolika stał niewielki czarny
krucyfiks, byle jak osadzony na drewnianej podstawce...
Usiadł. Nie umiał nic powiedzieć, w pewnej chwili nerwowo
rozpiął płaszcz pokazując bluzę polową, którą miał pod nim, galony feldfebla, ordery na piersi i gwiazdki na ramieniu. Wszystko to było
jeszcze nowe, galony wciąż błyszczały, a guziki były nietknięte, bez
najmniejszego zadrapania.
Skinęła tylko, jej twarz pozostała spokojna, lekko opleciona
jasnymi włosami.
– Już dobrze – powiedziała – wiedziałam o tym, ale jak... Musi
mi pan powiedzieć, jak...
Hans wstał, zdjął płaszcz, ściągnął bluzę mundurową, po czym sięgnął do kieszeni po kartkę i podał ją razem z bluzą. Nawet teraz
twarz kobiety nie zmieniła wyrazu, Hans odwrócił wzrok i spojrzał
na duże zasłonięte suknem okno. Słońce przebiło się, stanęło nad
parapetem, chusta przybrała czerwony kolor, wydawało się, że nasyca się czerwienią niby jakimś szlachetnym płynem, który
gęstniał niepostrzeżenie, wypełniając każde włókno materii, i
zauważył również, że obrazy na ścianie były rzeczywiście bardzo
drogie: wydawały się malowane światłem, ukazując spokojne oblicza
patrycjuszy nad aksamitnymi kołnierzami.
Hans powoli przeniósł spojrzenie na kobietę i zdumiał się: ostrożnie obmacywała szwy dolnego skraju kurtki, uśmiechnęła się,
wyjęła z szuflady nocnego stolika nóż i przystąpiła do prucia
obszycia.
Jej ręce były równie spokojne jak twarz, wykonała kilka nacięć,
potem mocnym ruchem oderwała podszewkę, ostrożnie wsunęła lewą dłoń w ciemny otwór i wydobyła złożoną we czworo kartkę.
Podała ją Hansowi mówiąc cicho: – Proszę przeczytać...
Rozłożył kartkę i przeczytał:
M.P. 6 maja 1945. Ja, niżej podpisany feldfebel Willi Gompertz,
zapisuję cały mój ruchomy i nieruchomy majątek żonie Elżbiecie
Gompertz, z domu Kreutz. Poniżej widniał wyraźny podpis: Willi
Gompertz, feldfebel; dalej nieczytelny podpis, okrągła pieczęć z
numerem poczty polowej i wyraźnie napisane słowo: podpuł-kownik...
Hans oddał jej papier w milczeniu.
– Co to – zapytała – pan się gniewa?
Nic nie powiedział, tylko popatrzył znowu na okno, jaskrawa
czerwień nasyciła się, wydawała się bogatsza, gęstsza i jakby
natrętna...
– Co się stało? – zapytała kobieta ponownie. Była bardzo
poważna i spokojna, on zaś powiedział jej prosto w twarz: – Ukradł
mi moją śmierć, pani mąż ukradł moją śmierć. Myślę, że wiem, co
się stało. Nie miałem prawa zachować jej dla siebie, on zawarował tę
czystą i nagłą śmierć dla siebie, musiał mi ją ukraść. Ponadto była
to nawet śmierć bohaterska, prawdziwie bohaterska śmierć, a taka
mi się nie należała, wiem to. Miałem żyć, a nawet chciałem żyć – a on chciał mi to życie podarować; teraz widzę, że można komuś
darować życie, kradnąc mu jego śmierć.
Kobieta odchyliła się na oparcie, a jej twarz na ciemnym łóżku
wydała się jeszcze bielsza.
Hans mówił dalej: – Miałem być rozstrzelany za dezercję.
Schwytali mnie. Amerykanie byli już bardzo blisko. Pani mąż był
pisarzem w sądzie polowym, prawda? – Skinęła głową. – Wszystko
miało się odbyć bardzo szybko, Amerykanie byli tak blisko, że
słyszało się odgłosy walk piechoty. Pani mąż przyszedł wieczorem do
mnie do stodoły, w której czekałem na rozstrzelanie. Zjawił się z
latarką kieszonkową, przeszukał światłem siano, potem zaświecił mi w twarz i powiedział: „Wstań”. Wstałem. Nie widziałem jego twarzy,
cała była ukryta w ciemności. Zapytał: „Nie chcesz umierać...”
Powiedziałem: „Nie...” Na to on: „Wobec tego zmykaj”. „Dobrze”,
odparłem i już chciałem uciec. „Chwileczkę”, powiedział, „włóż moją
kurtkę”. Wciąż jeszcze nie widziałem jego twarzy. Położył latarkę na
sianie, światło padało na pokryty kurzem pułap stodoły, ale dzięki
odblaskowi ujrzałem jego twarz: była bez wyrazu. Zdjął kurtkę, zabrał mi moją i powiedział: „Idź”. Poszedłem, Schowałem się na
podwórzu naprzeciwko, potem słyszałem, że odgłosy walk piechoty
bardzo się przybliżyły, widziałem, jak żołnierze zaczęli ładować swoje
pojazdy, bardzo szybko i bardzo nerwowo, a jakiś głos, był to głos
sędziego, wykrzykiwał wciąż od nowa: „Gompertz, gdzie jest
Gompertz?” – ale był to krzyk daremny, a krótko przed odjazdem
wyciągnęli go ze stodoły i zastrzelili. Było to prawie niesłyszalne.
Granatniki waliły już w wioskę, a pociski z czołgów rozrywały się
nad dachami... Hans zamilkł na chwilę – kilka minut byłem we wsi sam jeden, sam z kupą gruzu i zabitym, który leżał niespełna
trzydzieści kroków ode mnie, w cieniu pod stodołą – ten zabity zrobił
dobry interes – zamilkł ponownie, rzucił okiem na solidne, blade
oblicza nad aksamitnymi kołnierzami i wstając rzucił cicho: – Wiem,
że w tej rodzinie robi się dobre interesy od wieluset lat...
Zamilkł...
– Mój Boże – szepnęła kobieta i po raz pierwszy Hansowi wydało się, że już nie jest obojętna. – Mój Boże, przecież zapytał
pana, czy pan chce żyć...
– Tak, tak – odparł – jasne, zapytał. Oni zawsze pytają, nigdy
nie działają podstępnie...
Kobieta odparła spokojnie: – Nic tu już nie można zmienić,
teraz musi pan żyć, a pewnego dnia będzie pan rad, Bóg zaś panu pomoże. Dziękuję za kurtkę – czy szybko natrafił pan na kartkę?
– Znalazłem ją, szukając papierosów.
Uśmiechnęła się. – To w kieszeni były jeszcze papierosy?
– Tak – odparł – dwa... – i sięgnął szybko do kieszeni płaszcza,
otworzył papierośnicę, wyjął dwa papierosy i rzucił je na łóżko. –
Proszę – powiedział. Spojrzała na niego wystraszona. – To jeszcze
powie pani, że nieźle mi zapłacono za kurs w charakterze gońca, za
który oddałem moją śmierć.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Usłyszał, że kobieta woła za nim z płaczem:
– Ależ pan musi mieć jakąś kurtkę – jak pan się nazywa, na
miłość boską – jak pan się nazywa...
Hans stanął w drzwiach i obejrzał się jeszcze raz; rzeczywiście
płakała: – Na miłość boską, niechże pan pozwoli, abym coś dla niego
zrobiła, jak pan się nazywa...
– Nie wiem – odparł spokojnie – naprawdę nie wiem, jak się w
tej chwili nazywam, naprawdę; ostatnio nazywałem się Hungretz – a
jak się teraz nazywam, nie wiem, kartkę mam gdzieś w kieszeni... do
widzenia...
I już więcej się nie obejrzał.
W sieni Hans natknął się ponownie na staruchę. Jej fartuch
był wypełniony obierkami ziemniaków. – Nie żyje? – zapytała cicho.
Skinął głową.
– Tak też myślałam – powiedziała spokojnie. – Poległ w
ostatniej chwili?
– Rozstrzelano go...
– Mój Boże – wykrzyknęła – jeśli się dowie o tym starszy pan – przez kogo, przez Niemców?
– Przez Niemców...
– Na miłość boską, przez Niemców – kobieta ruszyła,
potrząsając głową – znowu przez sień, przez długi ciemny korytarz.
– Mój Boże – powtórzyła, kiedy stanęli na dworze – dlaczego
przez Niemców, czy powątpiewał w zwycięstwo albo coś w tym rodzaju?
– Nie, to była pomyłka, rozstrzelano go omyłkowo.
W milczeniu podeszła do najbliższego zwaliska gruzu i
wysypała obierki, a kiedy Hans ponownie się obejrzał, stała wciąż
jeszcze i patrzyła na niego.
IV
Potem Hans uświadomił sobie, że teraz nazywa się Keller, Erich
Keller. Chodząc po mieście utrwalał nazwisko, szeptał je, długo i
uparcie: Erich Keller. Jednocześnie zastanawiał się, jak zdobyć dwa tysiące marek, aby ostatecznie kupić nazwisko do czasu, kiedy
będzie mógł powrócić do własnego. W rzeczywistości nazywał się
Schnitzler, Hans Schnitzler, stara pocztówka sprzed lat zaadre-
sowana była do Hansa Schnitzlera, lecz zanim miano go rozstrzelać,
nazywał się Hungretz, miał być rozstrzelany jako podoficer
Hungretz; krótko, przez kilka miesięcy nazywał się Wilke: starszy
kapral Herman Wilke; przez niemal trzy czwarte roku taszczył za
sobą niewielką fabryczkę dokumentów: służbową pieczęć i pakę
formularzy, które oznaczały wiele: tyle bonów, ile potrzebował. Tyle nazwisk, ile chciał: fabryczka dokumentów, dzięki której mógł
powołać do życia pół kompanii żołnierzy, wymyśloną prywatną armię
maszerującą do wymyślonych celów, a jednak ściśle legalną, ponie-
waż służbowa pieczęć była prawdziwa; zanim nazywał się Wilke,
objeżdżał okolicę jako Waldow, a wcześniej jako Schnorr: wybierał
nazwiska, jakie przyszły mu na myśl w czasie pisania, stwarzał
ludzi, którzy nie mieli prawa istnieć i w rzeczywistości nie istnieli, a
jednak zyskiwali pozorne życie po odbiciu stempla na papierze,
odciśnięcie gumowego krążka na kawałku papieru z zielonym paskiem uprawniało ich do istnienia: i te warianty jego własnej
osoby żyły w księgach oraz w rejestrach, przedtem nigdy nie żyjąc,
zjawiały się w barakach noclegowych i w punktach wydawania
bonów, w kuchniach polowych i w dworcowych kinach. Gdzieś
kiedyś zaopatrzył się nawet w skarpetki i pistolet na nazwisko,
którego teraz już nie pamiętał, był to jeden z wariantów stworzonych
przez narzędzie w istocie tak mało ważne, że nawet niewarte
uśmiechu: przez przyklejony do drewna kawałek gumy z kilkoma
wzniosłymi cyferkami, które składały się na numer oplatający orła,
trzymającego w szponach mikroskopijną swastykę: oto wszystko, cała świetność i świstek papieru, który dopełniał hochsztaplerki
nicości... Miał wiele nazwisk w czasie, który skończył się zaledwie
trzy dni temu, a wydawało mu się, że był już nieskończenie odległy;
już nie pamiętał wszystkich nazwisk. Miano go rozstrzelać jako
Hungretza, pamięć podsunęła mu to nazwisko, kiedy włóczył się po
mieście i utrwalał nowe: Keller, Erich Keller – bardzo drogie
nazwisko, kosztujące dwa tysiące marek.
Potem dotarł do dzielnicy, w której stały jeszcze domy,
zamieszkane domy. Pomiędzy dwoma zwaliskami popiołu, z których
sączyła się na popękany asfalt żółtawa ciecz, stała kobieta z brudnymi blond włosami, o szarej twarzy i martwych oczach.
– Chleb – zawołała do niego – chleb. – Pomyślał o chlebie i
przystanął; spojrzał na nią. Ponownie wykrzyknęła: – Chleb, kartki
na chleb. – Sięgnął do kieszeni szukając pieniędzy – znalazł jeszcze
sześć marek, brudne banknoty, podał je kobiecie mówiąc: – Chleba.
– Potrząsnęła głową. Powiedziała: – Dwa funty dwadzieścia marek. –
Usiłował policzyć, gapiąc się na nią, ale nie zdołał. – Pół funta za
pięć marek – rzekł. Kobieta wyjęła rękę z kieszeni płaszcza i jęła
grzebać w kupce brudnych czerwonych bonów. Podał jej pięć marek
i spostrzegł, że bony leżą w jego dłoni, drobne strzępki zadrukowanego papieru. – Dostanę coś za to? – zapytał cicho.
Kobieta gniewnie otworzyła oczy i jak lalka zatrzepotała powiekami.
– Jasne – powiedziała – przecież jest pokój, nie wiesz? – Pokój? –
zapytał. – Od kiedy?
– Od dziś rano – odrzekła – od dziś rano jest pokój... wojna się
skończyła...
– Wiem – odparł – skończyła się już dawno, ale pokój?
– Skapitulowaliśmy, nie wierzysz?
– Nie...
Zawołała mężczyznę bez nogi, który siedział na kawałku muru
kilka kroków dalej i trzymał przed sobą otwartą paczkę papierosów. Przykuśtykał. – On nie wierzy, że jest pokój! – wykrzyknęła. – Skąd
ty się wziąłeś? – Hans milczał.
– Ależ tak, zgadza się, wojna się skończyła, naprawdę. Nie
wiedziałeś o tym?
– Nie – odparł Hans – a gdzie mógłbym kupić chleb na kartki?
Czy są one ważne?
– Tak – powiedział gość bez nogi – są ważne. Nikogo nie
oszukujemy – zaraz za rogiem jest piekarz. Chcesz papierosy?
– Nie, są z pewnością bardzo drogie.
– Sześć marek...
W piekarni za rogiem rzeczywiście dano mu chleb na kartki, starannie odważony, pięć kromek, a ponieważ ostatnia, którą
kobieta rzuciła na szalę, okazała się zbyt gruba i wskazówka wagi
skoczyła aż do dwustu siedemdziesięciu gramów, odcięła róg pajdy i
włożyła do osobnego kosza...
W ten sposób Hans mógł uczcić nastanie pokoju, siedząc na kuble od śmieci, zajadając powoli i uroczyście kromki chleba i licząc
w zamyśleniu resztę, jaką wydała mu piekarzowa...
Nie przypuszczał, że chleb jest aż tak drogi. Powoli zanurzył
rękę w kieszeni płaszcza, chcąc sięgnąć po papierośnicę, a kiedy
natrafił na zmiętą kopertę, wyjął ją i ponownie przeczytał adres:
Regina Unger, Märkische Strasse 17...
Gruzy, przez które Hans musiał teraz iść, były nieco inne, na wzgórzach pieniła się zieleń, rosły niewielkie drzewka i sięgające
kolan chwasty. Pośród łagodnych drobnych wzniesień ulice wiły się
niczym parowy idylliczne wiejskie wąwozy, obstawione prowizorycz-
nymi drewnianymi słupami, które dźwigały sieć tramwajową,
zawieszoną ponad pasmami wyślizganych szyn w bruku. Szedł
takim parowem bardzo długo, aż napotkał człowieka siedzącego na kamieniu i zdającego się czekać pod żółtawą tekturową tablicą z
wielką zieloną literą H.
Skulony mężczyzna obrzucił go zmęczonym spojrzeniem i w
obronnym geście odruchowo położył rękę na sfatygowanym worku,
w którym przez dziury widoczne były ziemniaki. – Czy tu zatrzymuje
się tramwaj? – zapytał Hans. – Tak – odparł zwięźle mężczyzna i
odwrócił się plecami. Hans przysiadł na krawężniku i dostrzegł poza
zielonymi wzgórzami w znacznym oddaleniu sylwetki wypalonych
domów oraz wstrętne kikuty zniszczonych kościołów. Jego
spojrzenie padło nagle na charakterystyczne duże metalowe koło, sterczące z jednego z pagórków. Chyba zachowało swój kształt:
metal był zaczerniony od ognia, ale wewnątrz koła Hans rozpoznał
owego stylizowanego perwersyjnego ptaka, który ocalał, a niegdyś
jako czerwony kur rozjaśniał tutaj noc: świetlna reklama baru,
ukazująca wewnątrz wielkiego pierścienia koguta, który nieustannie
zrywał się do skoku: tańczącego koguta, którego jaskrawoczerwone
światło zawsze się wyróżniało pośród innych, żółtych i niebieskich
oraz zielonych reklam. Hans rzucił okiem na mężczyznę, który
siedział w kucki obok swych kartofli i zapytał:
– A więc to jest Grosse Strasse?
– Tak – odparł niechętnie mężczyzna, a jego szerokie, zgarbione plecy nawet nie drgnęły.
Tymczasem na przystanku zebrali się ludzie; trudno było
stwierdzić, skąd przybyli, zdawali się niewidocznie i niesłyszalnie
wyrastać z pagórków, powstawali z równiny nicości, upiory, których
drogi i zamiary były nieznane: sylwetki z paczkami i workami, z
kartonami i skrzyniami, których jedyną nadzieją była chyba żółta
tekturowa tablica z wymalowanym zielonym H: wynurzali się
bezgłośnie i formowali w milczeniu gęstą ciżbę, która objawiła
oznaki życia dopiero wówczas, kiedy słyszalne się stało skrzypienie i
dzwonienie tramwaju...
V
Kobieta, która ukazała się w drzwiach, ubrana była w długi czarny płaszcz, kołnierz miała postawiony, a między jego
sterczącymi rogami spoczywała jej kształtna głowa niczym
drogocenny owoc na ciemnej misie. Jej włosy były jasne, niemal
białe, twarz okrągła i blada, prawie natychmiast zwrócił uwagę na
jej niezwykle ciemne, prawie trójkątne oczy...
– Słucham? Czego pan sobie życzy? – zapytała.
Hans powiedział cicho: – Odnoszę pani płaszcz, pani Unger – nosiłem go...
– Płaszcz – powtórzyła nieufnie – jaki płaszcz?
– Wisiał w szpitalu – rzekł Hans – na dole, w rentgenie, było
zimno... więc...
Kobieta podeszła bliżej, on zaś zauważył, że się uśmiechnęła,
przez co wydała się jeszcze bledsza. – Proszę wejść – powiedziała
szeptem, on zaś wkroczył do pokoju, zalatującego stęchlizną, w którym panował bałagan, i zamknął za sobą drzwi...
Stanął bezradnie i rozejrzał się: nikogo tu nie było. Łóżko w
narożniku za drzwiami stało nie zaścielone, a pod płaszczem
kobiety, która oparła się o coś plecami, Hans dostrzegł żółte nogawki
piżamy. Najwyraźniej wyrwał ją ze snu...
Zdjął powoli płaszcz, wyjął z kieszeni papierośnicę, podsunął
jedno i drugie kobiecie i szepnął: – Wewnątrz były jeszcze papierosy,
proszę wybaczyć... wypaliłem je...
Skinęła głową, on zaś spostrzegł nagle, że nie słuchała go ani
nie widziała, mimo iż wpatrywała się weń. Za jej gołymi szczupłymi stopami Hans ujrzał teraz wyraźnie cztery nogi z surowego drewna,
połączone poprzecznymi drążkami, była to podstawa kołyski albo
dziecinnego łóżeczka. Panowała cisza, a on ominął kobietę
spojrzeniem i popatrzył na okno przysłonięte okiennicami...
Potem nagle zgasła słaba żarówka, zwisająca nad jej głową, a
on krzyknął odruchowo: – O Boże!
– To nic – powiedziała kobieta – zaraz znów zaświeci...
Stał w milczeniu i usłyszał, że wzięła do ręki pudełko zapałek; żółtawe światełko z drewienka padło następnie na jej twarz. I nagle
znowu zrobiło się ciemniej, pozostał jedynie łagodny płomyk na
komodzie obok łóżka, gdzie zapłonęła świeczka...
– Niech pan usiądzie – powiedziała.
Ponieważ nigdzie nie zauważył krzesła, przysiadł na skraju
łóżka.
– Proszę mi wybaczyć... – zaczął.
– Dosyć – powiedziała cicho. – O tym proszę już nie mówić.
Zamilkł i pomyślał: mógłbym już pójść, a wcale mi się nie chce, zresztą nie mam pojęcia, dokąd się udać. Popatrzył na kobietę, a ich
spojrzenia zetknęły się na chwilę, po czym on powiedział: – Na
dworze jest jeszcze dosyć jasno, mogłaby pani oszczędzić świeczkę...
Kobieta w milczeniu potrząsnęła głową i rzuciła okiem na
kołyskę, stojącą na środku pokoju.
– Przepraszam – rzekł Hans – będę mówił szeptem.
Zacisnęła wargi, a jemu wydało się, że stłumiła w ten sposób
uśmiech; powiedziała bardzo cicho: – Pański głos nie obudzi
dziecka... nic go już nie obudzi... umarło... zostało pochowane.
Obojętność w jej głosie wydała mu się straszna. Drgnął. Miał
wrażenie, że powinien coś powiedzieć albo o coś zapytać.
– Urodziło się martwe? – zapytał i przygryzł wargi.
– Nie – odparła spokojnie; nagle wskoczyła do łóżka, okryła się i owinęła szczelnie szyję kołnierzem.
– Umarło, kiedy weszli Amerykanie – powiedziała – trzy dni
temu. Słodka jasność tego świata zgasła w jego oczach w chwili,
kiedy niemiecki pistolet maszynowy powybijał mi szyby... – wskazała
na okno, a Hans zobaczył, że za poszarpanymi brzegami w miejscu
strzałów widoczna jest łuszcząca się, zielona farba okiennic; jej palec
sunął dalej – pociski syczały w górze pod stiukowym sufitem, a
delikatny gipsowy pył sypał się na nas niczym cukier puder...
Nagle zamilkła i odwróciła się do ściany; leżała bardzo cicho,
nawet nie słyszał oddechu, jej ramiona wydały mu się sztywne i
nieruchome niczym drewno. – Chcę teraz spać – powiedziała – jestem bardzo zmęczona.
– Do widzenia – powiedział.
– A pan gdzie mieszka?
– Nie wiem – odparł z wahaniem, poczekał chwilę i dodał: –
Pomyślałem sobie – że może mógłbym spać w jednym z pani pokoi.
– Mam tylko jeden pokój – rzekła kobieta spokojnie – w kącie
są dwa stare materace, a koce leżą na szafie.
Milczał.
– Nie słyszał pan? – zapytała, nawet się nie odwracając...
– Słyszałem – powiedział – dziękuję. – Natychmiast znalazł oba
stare czerwone materace, z których wyłaziła zatęchła zielonkawa
morska trawa; rozłożył je na podłodze, uniósł się na czubkach
palców i sięgnął na szafę po dwa zwinięte koce, które zalatywały
schronem.
– Jak pan już będzie gotów, to proszę zgasić świeczkę –
zawołała z łóżka.
– Oczywiście – odparł, a kiedy zdmuchnął świeczkę, cicho do niej zawołał:
– Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała.
Choć był zmęczony, nie zasnął od razu. Możność przyzwoitego
wyciągnięcia nóg sprawiła mu wielką ulgę, podobnie jak
świadomość, że ma dowód, który na razie powinien wystarczyć.
Chwilami nasłuchiwał w ciszy, chcąc posłyszeć delikatny oddech
kobiety, w trójkącie zaś pomiędzy krzywo wiszącymi okiennicami
obserwował, jak na zewnątrz powoli ciemnieje niebo...
Kiedy się obudził nie było jeszcze całkiem jasno. Zmarzł.
Światło przenikało pomiędzy krzywo wiszącymi okiennicami, tak że
na suficie utworzył się szary trójkąt światła dnia; rozjaśniło bardzo
słabo pokój...
Leżał na podłodze tak nisko, że widział kobietę przez bieguny kołyski i dostrzegł, że pali. Ostro zarysowane jasnoszare smugi
dymu wydmuchiwała w kierunku światła, wirowały niczym tuman
kurzu, przepływały jasnoszare obok mrocznych sprzętów w pokoju i
przypominały mgłę. Jej lewa ręka z papierosem zwisała z łóżka,
widział brązowawy rękaw swetra, drobną białą dłoń i dymiący patyk
papierosa; widział jej bladą okrągłą twarz, zmierzwione wokół głowy
jasne włosy i oczy, ciemne i przygaszone...
Po chwili i ona go zauważyła, powiedziała cicho:
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiedział ochryple.
– Zimno ci?
Kiedy uświadomił sobie ton, jakim zwróciła się nagle do niego,
mówiąc mu „ty”, poczuł osobliwe gorąco oraz lęk, spływający po grzbiecie. A była w tym tonie bezwstydna oczywistość i było coś
nieopisanie wzruszającego...
– Tak – powiedział ochryple; poczuł, że niemal nie może
wydobyć głosu, który wydawał mu się jakby zużyty, w zaniku.
Kobieta wychyliła się do przodu i rzuciła mu zwinięty koc,
który upadł obok materaca i wzniecił tyle kurzu, że aż zakasłał.
– Dziękuję – powiedział – rozwinął koc, zarzucił na siebie, a
brzegi utkał pod materacem.
Górne światło w trójkącie okiennic rozjaśniało się stopniowo, wirujące drobiny kurzu stawały się bardziej widoczne i zdawały się
rozmnażać.
– Chcesz papierosa? – zawołała cicho.
– Tak – odparł i ponownie odczuł owo „ty” niczym uderzenie.
Sięgnęła pod poduszkę i wydobyła zmiętą paczkę papierosów,
przypaliła jednego papierosa i zamachnęła się – i zaraz zatrzymała
się w ruchu mówiąc cicho: – Nie mogę – teraz nie mogę przerzucić nad nią... – Hans odsunął koc, podciągnął spodnie, których nie zdjął
na noc, i podszedł do niej na bosaka; kiedy przecinał smugę światła,
poczuł delikatne przyjemne ciepło, przystanął i rzucił okiem do
pustej kołyski: poduszki były jeszcze wgniecione, niewielkie drobne
wgłębienie, w którym z pewnością leżało dziecko...
Nagle padł na niego cień, spostrzegł, że kobieta wstała i zatrzymała się w głowach kołyski, zasłoniła sobą światło, padające
spomiędzy okiennic, teraz skupiało się ono na jej szczupłych
ramionach i rozchodziło niczym wieniec promieni. Jej blada twarz
była cała w cieniu. Podała mu papierosa. Włożył go do ust. Zajrzała do kołyski, on zaś dostrzegł, że jej wargi drżą.
– Nie potrafię – szepnęła – nie umiem być w żałobie. Czy to nie
śmieszne – popatrzyła na niego i mogło się wydawać, że zaraz zapłacze – może to nienaturalne, ale ja nie widzę w tym nic
nienaturalnego – rozumiesz – niemal zazdroszczę dziecku – ten świat
to dla nas nic, rozumiesz?
Skinął głową. Cofnęła się, a całe światło padło teraz na jego
twarz i oślepiło go: było tak, jakby słońce wznosiło się bardzo
szybko, a szeroki promień światła padał już tak pionowo, iż dolna
część kołyski znalazła się w cieniu.
– Bardzo mi zimno – powiedziała, a on patrzył, jak odrzuciła
koce i ponownie zagrzebała się w łóżku.
– Czy mam otworzyć okno? – zapytał szeptem. – Na dworze jest
już bardzo jasno.
– Nie, nie, zostaw – rzuciła pospiesznie.
Powrócił na legowisko, wciągnął skarpety, sięgnął po płaszcz,
który wciąż jeszcze leżał na stole, zarzucił na siebie i przysiadł na jej łóżku.
Raz jeszcze zaciągnął się głęboko, poczuł zawrót głowy i
mdłości, zdusił żar i wsunął resztę papierosa do kieszeni. Chciał
zapytać o wiele spraw, ale ani jedno słowo nie chciało mu przejść
przez usta. Patrzył w bok, na wnękę okienną, widział tam stół
zawalony ubraniami i gratami, dalej w lewo szafę, na której stały
brudne naczynia i walało się kilka nie obranych ziemniaków, i nagle
pojął, że jest głodny. Doznał jakby nagłego skurczu, odbiło mu się i
podeszło aż do gardła niczym nie kończąca się erupcja żołądka...
– Czy ma pani – zapytał – czy masz dla mnie odrobinę
chleba?...
Popatrzyła na niego i znowu jej spojrzenie dotknęło go niczym cios. Miał wrażenie, że zatoczył się w tył i że jednocześnie coś ciągnie
go do przodu...
– Nie – odparła, a jej usta prawie nie drgnęły. – Nie mam
chleba. Jeśli będzie chleb, to później trochę mi przyniosą...
Hans odsunął się nieco w głąb, tak że mógł się oprzeć o koniec łóżka u jej stóp, i nagle usłyszał własny głos:
– Czy mógłbym u ciebie zostać – to znaczy na razie – na dłużej
– na zawsze?
– Tak – odpowiedziała natychmiast.
Ich spojrzenia znowu się rozeszły, ona wyjęła rękę spod głowy,
naciągnęła koc na ramiona i odwróciła się do ściany...
– Możesz u mnie zostać – powtórzyła – nie mam męża i na
nikogo nie czekam – ja – dotąd byłam tylko jeden raz z mężczyzną –
przed rokiem – To było jego dziecko. Nie znam go. Nawet nie wiem,
jak miał na imię. Mówił do mnie tylko „ty”, ja mówiłam „ty” do niego,
to wszystko. A ty pewnie masz żonę, prawda?
– Nie, już nie mam, nie żyje.
– Ale często o niej myślisz.
– Tak, myślę o niej często, bardzo często. Napełnia mnie to
smutkiem, nie dlatego, że ją kochałem i że jest mi jej brak – nie, nie,
nie myśl tak. To coś innego – odchylił się jeszcze głębiej, wyciągnął w poprzek łóżka, oparł głowę o ścianę – przy czym zauważył, że ona
podkurczyła nogi, aby mu zrobić miejsce. Wpatrywała się w niego z
napięciem, a kiedy sięgnął do kieszeni po niedopałek, podrzuciła mu
pudełko z zapałkami – to było coś innego – ciągnął. – Smutno mi,
ponieważ wcale jej nie znałem i dlatego, że już jej nie ma, a ja nie
zdążyłem powiedzieć jej nic miłego. Ślub był byle jaki, wszystko
toczyło się tak błyskawicznie, ludzie trzęśli się ze strachu przed
nalotami i było zimno – z wielkich gotyckich okien kościoła wyjęto
szyby, a przez zmoczone płaty tektury ciągnął chłód i roztaczał się brązowawy, brudny zmierzch. Wieczne światełko z przodu przed
ołtarzem wciąż się przekrzywiało sycząc, a lampa kołysała się na
długim żelaznym łańcuchu, umocowanym wysoko pod kamiennym
sklepieniem. Niemal pół godziny musieliśmy czekać na księdza, była to dla mnie cała wieczność nudy, rozpraszana patrzeniem w goły
tłusty kark mego teścia – odpychający kawał miecha, które wówczas
ujrzałem po raz pierwszy. Potem zjawił się ksiądz, poirytowany
pętak, który byle jak zarzucił komżę na sutannę...
Hans milczał przez chwilę, zdusił żar i schował resztę
papierosa.
– Dziesięć minut później byliśmy poślubieni. Wszyscy byli bardzo nerwowi. Wystarczył najlżejszy szmer, przebijający się przez
monotonne wycie wiatru, warkot lub trąbienie przejeżdżającego
samochodu, albo pisk zatrzymującego się na rogu tramwaju, a już
zebrani trzęśli się gotowi do ucieczki.
Spojrzał na nią i westchnął.
Powiedziała: – Mów dalej.
– Kiedy dotarliśmy do domu czekał na mnie telegram, że mam wracać na wschód, nie posiedziałem nawet pół godziny i odjechałem
– choć – choć mógłbym właściwie jeden dzień pozostać...
– Nigdy z nią nie byłeś...
– Owszem – odparł i znowu zamilkł, spoglądając na kobietę;
ruchem głowy zachęciła go, aby mówił dalej...
– Po dwóch miesiącach odwiedziła mnie, kiedy leżałem ranny w
lazarecie...
Wspomnienie tej jedynej wspólnej nocy stało się nagle tak
wyraziste, że nie mógł o niej mówić, i nagle zrozumiał, że nigdy
więcej o niej nie wspomni. Pochylił się do przodu, oparł rękę na
brzegu łóżka, odwrócił się plecami do kobiety i wpatrywał się w
ścianę, na której trójkąt światła rysował się już ostro w połowie
wysokości drzwi.
*
Widział wówczas pod sobą jej przedziałek, wąską jasną ścieżkę
przedziałka we włosach, przez skórę czuł jej piersi, twarz owiewał mu jej ciepły oddech, jego oczy zaś skryły się nieskończenie daleko
na wąskiej ścieżynie jej przedziałka.
Gdzieś na dywanie legł pas żołnierski z wyraźnie widocznym
wzniosłym napisem: „Bóg jest z nami”, gdzieś dalej jego polowa
kurtka z przypiętym brudnym kołnierzykiem, a jeszcze gdzieś indziej
tykał zegar...
Okna były otwarte, z zewnętrznego tarasu docierał dyskretny brzęk eleganckich kieliszków, słychać było przyciszony śmiech
mężczyzn i chichot pań, niebo było subtelnie niebieskie, wspaniała
letnia noc.
I słyszał, jak bije jej serce, tuż przy jego piersi, a jego spojrzenie
wciąż od nowa padało na długą wąską ścieżkę jej przedziałka.
Było ciemno, ale niebo miało jeszcze w sobie ową subtelną jasność lata, a on wiedział, że jest bardzo blisko niej, że bliżej już
być nie można, a tak naprawdę to jest nieskończenie daleko. Nie
zamienili ani słowa, żadne nie wspomniało dnia ślubu ani tej
godziny pożegnania przed dwoma laty, kiedy kazał jej przyjść na
dworzec...
Czuł, że zegar tykał mu na drogę, że to tykanie jest silniejsze od uderzeń serca w jego piersi, a nie miał już pewności, czy to jej
serce biło, czy też jego własne. Wszystko to znaczyło: urlop aż do
pobudki. Znaczyło: prześpij się z jeszcze jedną. Dlatego budzik
musiał tykać, a on miał prawo pobrać butelkę wina.
Widział butelkę bardzo wyraźnie, stała w ciemności na komodzie i była tylko jasnym, wąskim pasemkiem światła. To była
butelka, jasne pasemko światła w ciemności, pusta, na dywanie,
gdzie leżała kurtka od munduru, spodnie i pas wojskowy, właściwie
powinien był leżeć również korek...
Później objął kobietę, a w drugiej ręce trzymał papierosa. Nie
rozmawiali ze sobą, wszystkie ich spotkania cechowało milczenie. Zawsze marzył, że trafi mu się taka, z którą będzie można
porozmawiać, ta jednak nic nie mówiła...
Niebo za oknem ciemniało coraz bardziej, przygasły ciche
śmiechy kuracjuszy na tarasie, chichot pań zamienił się w ziewanie,
potem usłyszał kelnera, który brzęczał głośno kieliszkami,
zadźwięczały głośniej, bo sprzątając zgarniał cztery lub pięć
jednocześnie do ręki. W końcu wyniesiono również butelki,
dzwonienie szkła było wtedy mniej dźwięczne, jakby bardziej pełne,
na ostatku zdjęto obrusy, krzesła ustawiono nogami do góry na
blatach stołów, stoły zsunięto, potem zaś usłyszał, że jakaś kobieta zamiata podłogę długo i starannie: zdawać się mogło, że cała noc
składa się wyłącznie z zamiatania tej niewidocznej, bardzo
sumiennej sprzątaczki, która zachowywała się prawie bezgłośnie i
spokojnie, była systematyczna i taktowna; Hans słyszał szmer
miotły, a w wyobraźni widział, jak kobieta przesuwa się z jednego
krańca tarasu na drugi, wreszcie rozległ się gruby, zmęczony głos: –
Jeszcze nie gotowa? – na co kobieta odpowiedziała głosem równie
umęczonym: – Już, zaraz...
Krótko potem za oknem zapadła cisza, niebo stało się
ciemnoniebieskie, gdzieś z bardzo daleka dochodziły jeszcze odgłosy muzyki.
A zegar wciąż tykał. Z każdą mijającą minutą Hans dziwił się,
że jeszcze żyje. I wciąż jeszcze stała tam butelka, już o wiele
mniejsze pasemko w ciemności.
Kobieta leżąca obok zerwała się nagle wystraszona i popatrzyła
na niego, była bardzo blada, bardzo szczupła, jej oczy wydawały się
w aksamitnej ciemności olbrzymie, a jasnobrunatne dziecięce
uczesanie sprawiało, że wydawała się bardzo młoda. Dziwnie na
niego popatrzyła, niemal przerażona, potem znowu zamknęła oczy i
ujęła go za rękę...
I tak leżeli obok siebie, aż nastał dzień. Butelka po czerwonym
winie wyłaniała się z ciemności stopniowo, pasemko światła stawało się coraz szersze i coraz jaśniejsze, aż zyskało pełnię plastycznej
krągłości, wyłoniła się także kurtka polowa leżąca na podłodze, z
przypiętym, brudnym kołnierzykiem, i pas wojskowy z wyraźnie
widocznym wzniosłym napisem: „Bóg jest z nami”, elegancko
wytłoczonym wokół orła ze swastyką...
Kiedy rozmyślał o tym wszystkim, wpatrzony w ścianę, trójkąt światła podniósł się o szerokość dłoni, stał się żółty, bardzo
intensywnie żółty, Hans ocenił, że chyba dochodzi już ósma;
odwrócił się gwałtownie, gdyż zaskrzypiał druciany materac, i
stwierdził, że kobieta wstała; otulając się piżamą, podeszła na bosych, drobnych stopach do stołu, na którym leżały ubrania,
zgarnęła rozmaite szmatki i przewiesiła przez ramię. W drodze do
drzwi zatrzymała się obok niego, wsunęła stopy do butów i zapytała
cicho: – Kiedy umarła?
– Później, podczas ewakuacji – odparł. Był rad, że znowu może
mówić. – Pociąg zbombardowano, jej ciało znaleziono na szutrze
pomiędzy torami, nie było żadnych śladów ran, myślę, że umarła ze
strachu – była bardzo lękliwa...
– Czy chciałbyś, aby jeszcze żyła?
Hans popatrzył na nią zdziwiony; nigdy dotąd o tym nie myślał,
ale odpowiedział natychmiast: – Nie, nie chciałbym... dobrze jej
życzę...
Zaczęła zapinać czarny płaszcz, a resztę garderoby przerzuciła przez ramię. Powiedziała: – Idę się ubrać.
– Ach, tak – odrzekł i nim wyszła, zapytał: – A więc masz
jeszcze jeden pokój?...
Zaczerwieniła się tylko przez chwilę, rumieniec rozlał się nagle
na jej bladej twarzy i równie szybko znikł.
– Tak – powiedziała – lecz tej nocy bałam się być sama – zeszłej nocy ono jeszcze było ze mną.
Wyszła z pokoju, Hans usłyszał człapanie na korytarzu, gdzieś
otworzyły się drzwi. Wstał i podszedł do okna...
Kiedy odsunął zasuwkę i odepchnął okiennice, natychmiast
opuścił powieki: na dworze było jasno, słońce promieniowało
ciepłem i siłą, a zdziczały park po przeciwnej stronie wąskiej ulicy
zarastała obficie bujna zieleń. Wydało mu się, że nigdy jeszcze
drzewa nie były tak intensywnie zielone i tak gęsto obsypane liśćmi;
niebo było czyste, a ptaki ćwierkały wśród zarośli; koncert
gwiżdżących na przemian ptaków był głośny i burzliwy...
W oddali, poza ogródkami działkowymi, Hans dostrzegł
wystające ponad nasyp kolejowy zwęglone ruiny miasta, tworzyły poszarpaną mroczną sylwetkę – poczuł głęboki, dojmujący ból, zaraz
też zamknął okno. We wnętrzu znowu zapanował mrok i spokój,
świergot ptaków jakby się oddalił i wtedy Hans zrozumiał, dlaczego
kobieta nie pozwalała otworzyć okna.
VI
Hans leżał wciąż w łóżku i nie miał pojęcia, o czym myśli.
Przeważnie był zmęczony, ale zdarzało się, że nie mógł spać, często
też przeciekał sufit, on jednak nie wstawał, naciągał jedynie koc na głowę i nie przejmował się – później wszystko to jakoś przysychało.
Czasem też palił, jeśli Regina przyniosła mu tytoń albo papierosy,
jadł chleb, pił kawę lub zupę: przeważnie była to zupa, a na chlebie
pojawiała się często marmolada. Nie widywał Reginy zbyt często,
były dni, że nie widział jej wcale, a tylko słyszał, jak przechodzi do
kuchni, rano zaś, kiedy się budził, wstawał i znajdował w kuchni
coś do jedzenia: margarynę i chleb, a na maszynce stała w
blaszanym czajniku kawa: wystarczyło wcisnąć wtyczkę...
Zwykle jednak wpadała raz dziennie do jego pokoju: zajmował
teraz duży pokój, ona zaś spała w kuchni na leżance. Wsuwała głowę przez drzwi: widział jej bladą, ładną twarz, a ona pytała: –
Chcesz coś zjeść, czy może wolisz papierosa? – Kiedy wyrażał chęć –
a wyrażał zawsze – wtedy wchodziła do pokoju, rozkładała wszystko,
co miała, na stole i znowu znikała. Niekiedy wołał: – Zaczekaj
chwilę. – A ona zatrzymywała się jakby w połowie energicznego
ruchu, odwracała się i trzymając w ręku klamkę pytała: – No, co tam
znowu...? – Wtedy milczał zrazu, a po chwili mówił z trudem: –
Wkrótce się pozbieram, jeszcze tylko kilka dni, a potem ci pomogę...
W takich razach odpowiadała gniewnie: – Daj spokój – i
wychodziła. I nie pokazywała się u niego cały dzień, a rano musiał pójść do kuchni, by sprawdzić, czy coś dla niego zostawiła. Zawsze
też leżała tam kartka: „Możesz wziąć połowę chleba i połowę
margaryny”. Albo: „Jest tylko zupa, jeden papieros leży w szafie”.
Zwykle był głodny, ale głód nie był dość silny, aby wygnać go z
łóżka. Wychodził jedynie do ubikacji: to było najtrudniejsze, musiał
wówczas ubrać się, zejść po schodach, często spotykał przy tym
ludzi, najwidoczniej mieszkających niżej: wysoką, grubą blondynę, która przyglądała mu się nieufnie, póki nie powiedział: „Dzień
dobry”, a wtedy i ona mówiła: „Dzień dobry”, bądź starszą kobietę,
która mieszkała chyba w pokoju pod nimi: miała zmęczoną twarz
ukrytą pod strąkami włosów, zawsze milczała, nawet kiedy mówił:
„Dzień dobry”. Na dole mieszkali chyba także mężczyźni: często
słyszał ich śpiew bądź przekleństwa, a któregoś dnia natknął się na
jednego, wydał mu się upiornie elegancki: miał na sobie niebieski
dobrze skrojony garnitur, białą koszulę, zielony krawat i nawet
kapelusz, a do tego mówił: „Dzień dobry”. Niekiedy Hans słyszał też zajeżdżające samochody, ale działo się to zwykle wieczorem, a
wieczorami nigdy nie wstawał.
Czas płynął. Czuł ten upływ, wydawał mu się przelotnym
snem, to wlókł się w nieskończoność: osobliwie szary napój bez
smaku przełykany co sekundę: Czas...
Pewnego dnia zapytał Reginę: – Którego to dziś mamy? – Ona
zaś odpowiedziała spokojnie, przystanąwszy w drzwiach i nie
odwracając się: – dwudziestego piątego.
Wystraszył się: już niemal trzy tygodnie leżał w łóżku: te trzy
tygodnie wydały mu się wiecznością, pomyślał, że spędził całe swe
życie w łóżku, w tym niemal nie oświetlonym pokoju, za wciąż
zamkniętymi okiennicami i pozwalał, by przynoszono mu chleb, papierosy, zupę...
Trzy tygodnie! Równie dobrze mogły to być trzy lata: nie miał
już poczucia czasu zdawał się tonąć w tej szarej nierzeczywistej
rzeczywistości.
Potem Regina nie pokazała się u niego przez dwa dni, słyszał
jedynie, jak udaje się do swego pokoju, a kiedy wstał rankiem, aby
znaleźć w kuchni coś do zjedzenia, nie było tam nic, nawet kartki:
przeszukał szuflady, wszystkie szafy, bez skutku: owszem, w jakimś
starym słoiku po marmoladzie znalazł coś, o czym ona może
zapomniała, osobliwie ciemną skawaloną substancję, która kiedyś
była być może proszkiem: zapach sugerował zupę. Rozpuścił ją w wodzie i postawił garnek na maszynce. Mimo iż był głodny, uczuł
lekkie mdłości, kiedy maź w garnku zagrzała się i zapach nabrał
intensywności: była to chyba prastara przyprawa do zup: pachniała
obrzydliwie czymś sztucznym, a jednak wlał ją w siebie.
Kiedy wieczorem usłyszał, że Regina wróciła, zawołał ją, ale nie
przyszła, on zaś był zbyt zmęczony, aby wstać. Zawołał ponownie,
kiedy później przemykała się w ciemności korytarzem, ale znowu nie
usłyszała i wróciła do kuchni, a on wciąż był zbyt zmęczony, aby
wstać i porozmawiać z nią...
Również nazajutrz kuchnia była pusta, znalazł jednak kartkę:
Nic już nie mam – może dziś wieczorem. Czekał na nią w kuchni, kładąc się od czasu do czasu i zasypiając, a obudził się, kiedy
przyszła – było dopiero południe.
Udał się do kuchni, zastał ją zmęczoną, siedzącą na krześle z
papierosem w ręku, na stole leżał chleb.
Zaśmiała się, kiedy nagle stanął przed nią. – Ho, ho! –
zawołała, to chyba głód przywrócił cię do życia...
Potem powiedziała cicho: – Przepraszam, chodź i jedz.
Hans poczuł, że się zaczerwienił, popatrzył na nią uważnie: na
jej bladej twarzy nie było szyderstwa, była lekko zaróżowiona, po raz
pierwszy pomyślał, że chciałby ją pocałować.
Kiedy siedział przy stole, sącząc kawę i wsuwając do ust bardzo
ostrożnie i z nabożeństwem suchy chleb, zapytała: – Czy ty masz
jakieś papiery...?
– Owszem, mam – odparł – ale nie są prawdziwe...
– Pokaż je.
Sięgnął do kieszeni po dowód i podał Reginie. Przejrzała go
uważnie zmarszczywszy czoło, potem powiedziała: – Wygląda
całkiem jak prawdziwy, jak sądzisz, czy uda się na niego zdobyć
kartki?
Potrząsnął głową. – Nie – odparł. – Ten człowiek nie żyje – to nie moje nazwisko – jeśli to zauważą...
– Musisz mieć prawdziwe papiery.
– Tak, ale jak je zdobyć? – zapytał. – Nawiasem mówiąc, czy
często bywasz w mieście?
– Oczywiście, codziennie.
– A masz kopertę?
– Tak.
– Daj mi proszę jedną.
Spojrzała na niego zdziwiona, ale wstała i wyjęła z szuflady w
szafie zieloną kopertę.
Włożył dowód do koperty, którą zalepił, i wypisał na niej
ołówkiem: Doktor Weiner, Szpital Wincentek.
– Nie jest mój – wyjaśnił – mam na myśli dowód. Czy możesz go
tam oddać w moim imieniu?
Sięgnęła po kopertę, przeczytała adres i powiedziała:
– Dobrze, ale nie możesz tu być bez papierów, oni aresztują każdego, kto nie ma normalnego zwolnienia z niewoli.
Schowała kopertę i wstała. – Oddam go, skoro tak chcesz. Nie
jest twój?
– Pożyczyłem – powiedział – a później zapomniałem oddać.
Regina chciała już iść, lecz zatrzymał ją: – Poczekaj chwilę.
Kiedy odwróciła się zdziwiona, zapytał: – Jak zarobić trochę
pieniędzy?
Zaśmiała się: – Chcesz zarabiać pieniądze?
– Tak – odparł i poczuł, że znowu poczerwieniał.
– Przecież muszę coś robić – także i dla ciebie chciałbym coś
zrobić.
Milczała, a on patrzył na jej opuszczone powieki, na czarne delikatne obwódki nad bladymi policzkami. Uniosła powieki,
dostrzegł, że jest bardzo poważna. Usiadła, wyjęła z torebki
papierosy, podała mu jednego i powiedziała: – Jestem rada, że
chcesz o tym mówić, bo dłużej się tak już nie da. Weź to –
powiedziała; sięgnęła do torby na zakupy i wyjęła z niej owinięty w
biały papier aparat fotograficzny. – To wszystko, co posiadam. Kim
jesteś z zawodu?
– Księgarzem – odparł.
Zaśmiała się. – Nie widziałam dotąd żadnej księgarni, a zresztą
nie możesz żyć z pracy...
– No to z czego?
– Czarny rynek – powiedziała – to jest najwłaściwsze. –
Popatrzyła na niego uważnie, miał wrażenie, że się uśmiecha, a jednocześnie była bardzo poważna i bardzo piękna. Odczuł niemal
boleśnie pragnienie pocałowania jej. – Jednak czarny handel –
ciągnęła dalej – to nie dla ciebie. Nawet nie próbuj, to nie ma sensu,
widzę to po tobie. Jasne?
Wzruszył ramionami: – A więc co robić?
– Inna możliwość to kradzież – powiedziała. Znów popatrzyła na
niego badawczo. – Może w tym byłbyś dobry... ale najważniejsze są
prawdziwe papiery, abyś mógł się poruszać i abyśmy dostali kartki...
Zdawała się coś obmyślać, aparat fotograficzny ponownie
powędrował do torby, potem nagle się zerwała:
– Do zobaczenia...
Tego dnia nie spał. Niespokojny czekał na jej powrót. Całe
popołudnie spędził w swoim pokoju, odchylił nieco okiennice i patrzył: był tam duży zapuszczony park, a na tle szarej nie
kończącej się plamy nieba dostrzegł niewielką grupę krzątających
się ludzi: kilku mężczyzn, parę kobiet ścinających drzewa; słyszał
uderzenia siekier i trzask, kiedy drzewo padało.
Wieczorem Regina natychmiast zaszła do niego i położyła na
stole biały dokument. Zbliżył się do niej, położył jej dłoń na
ramieniu i tak stojąc obok niej patrzył na gęsto zadrukowany biały
papier; wodziła malutkim wskazującym palcem od rubryki do
rubryki, po czym powiedziała cicho: – Tu musisz tylko wpisać, jak
się nazywasz albo jak chcesz się nazywać – swój zawód – datę urodzenia – miejsce urodzenia – miejscowość, gdzie dostałeś się do
niewoli – reszta jest autentyczna, prawidłowe stemple i podpisy, a tu
jest obóz, z którego cię zwolniono, zapamiętaj. Wszystko to musisz
jednak wpisać po angielsku i po niemiecku – znasz angielski?
– Trochę – powiedział. – O Boże, skąd wzięłaś ten formularz?
– Handel wymienny – odparła – w zamian za aparat
fotograficzny – jest całkowicie autentyczny – mam go od jednego
Amerykanina...
– O Boże – powtórzył, lecz kiedy mocniej ścisnął jej ramię,
uwolniła się...
– Kopertę też oddałam. W szpitalu.
– Dziękuję – powiedział.
Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.
– Regina – zawołał.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Zostań u mnie – powiedział i podszedł do niej.
Próbowała się uśmiechnąć, ale się nie udało. Stała
nieruchomo, kiedy położył ręce na jej ramionach i kiedy ją całował.
– Nie, nie – powiedziała cicho, kiedy ją uwolnił – zostaw mnie, proszę – jestem taka zmęczona, że ledwie żyję – nie mogę, jestem też
głodna, bardzo głodna.
– Zdaje mi się, że cię kocham – powiedział – a czy ty mnie
kochasz?
– Chyba tak – powiedziała zmęczonym głosem. – Naprawdę tak
myślę, ale dziś zostaw mnie, proszę, chcę być sama.
– Jasne – powiedział – wybacz mi.
Skinęła tylko głową, on przytrzymał drzwi, kiedy wychodziła.
Widział jeszcze, jak zmęczonym krokiem idzie do kuchni, i usłyszał,
że natychmiast się położyła, nawet nie zapalając światła...
VII
Hans nie mógł pojąć, że minęły dopiero trzy tygodnie: wydały
mu się one dłuższe niż rok. Zakonnica najwyraźniej go nie poznała,
sama zmieniła się tylko nieznacznie: jej muskularne ramię z dziecięcą dłonią wydało mu się nieco chudsze, a szeroka niezbyt
mądra twarz nieco smutniejsza, niemniej poznał ją bez trudu. Stała
pochylona nad wielkim dymiącym kotłem i rozlewała zupę. Kilka
dziewcząt stało w kolejce przed parującym otworem i każda, na
którą wypadła kolej, podsuwała siostrze otwartą paszczę blaszanej
bańki; ona sama otulona była w obłok pary i liczyła chochle
gorącego płynu, zalatującego burakami i dodatkiem zjełczałego
tłuszczu. Niewielka kolejka w biało-niebieskich fartuszkach w pasy
topniała powoli, Hans usłyszał, że chochla szoruje już po dnie kotła, zauważył też, że obłoki pary rozrzedziły się, ulatując obok niego
przez otwarte drzwi na zewnątrz i lepiąc się do twarzy niczym
warstewka gorącego potu, który powoli się ochładzał, jakby
delikatna mżawka, zalatująca bodaj pomyjami; dziewczęta
opuszczały kuchenny barak przez szparę w wielkich rozsuwanych
drzwiach opartych jedynie o starą futrynę; górne szyny były pogięte:
czasem przez tę szparę wpadał powiew wiatru i zgarniał opary,
wyrzucając je przez otwarte okno na zewnątrz, i w takiej krótkiej
chwili zakonnica była dobrze widoczna, a przed nią chude ramiona obu dziewcząt, które jeszcze czekały...
Za nim wjechał na podwórze wielki wóz, na ziemię potoczyła się
ogromna fura brukwi; zakonnica pospiesznie opuściła swój
posterunek, stanęła w drzwiach i krzyknęła gniewnie:
– Moglibyście uważać, tyle się marnuje, a to przecież dla ludzi...
do jedzenia...
Zakonnica stała tuż obok niego, widział jej twarz drgającą z
oburzenia, a zza pleców dochodził śmiech wozaków; odwrócił się, jeden z nich zgarniał widłami od gnoju resztę brukwi z pochyłości
wozu, woźnica zaś wręczył siostrze kwit do podpisu: był gruby, blady
i chyba bardzo się spieszył. Zakonnica zwróciła mu podpisany
papier, a kiedy już odjeżdżał, spoglądała za nim potrząsając głową,
po czym spojrzała na Hansa; wciąż jeszcze trzymała w ręce chochlę,
z której skapywała cienka gorąca zupa. – Czego pan chce? –
zapytała.
– Czegoś do jedzenia...
– Nic z tego – powiedziała odchodząc – wszystko jest dokładnie
wyliczone, nie da rady...
On jednak trwał w miejscu patrząc, jak obdziela dwie ostatnie
dziewczynki.
Było mu zimno, dzień wcześniej spadł śnieg, mokry, paskudny śnieg majowy, kałuże były jeszcze widoczne na dziedzińcu, a w
niektórych kątach pod murem, w bardziej cienistych miejscach
pomiędzy zwałami gruzu a pękniętą ścianą zauważył nawet
bezkształtne bryły brudnego śniegu.
Teraz siostra skinęła na niego, niezgrabnie wymachując
chochlą nad otworem kotła; podbiegł do niej szybko.
Powiedziała szeptem: – Proszę nikomu nie mówić, że dałam panu coś do zjedzenia – bo inaczej zjawi się tu jutro pół miasta; no,
szybciej – wykrzyknęła bardziej stanowczo – niechże pan podejdzie...
Wyskrobała z kotła pół chochli i wlała zawartość do blaszanej
miseczki: – Niech pan się pospieszy – zawołała, po czym zobaczył, że
podeszła do drzwi, by stanąć tam na straży...
Wypił zupę pospiesznie, była gorąca i cienka, ale smakowała wspaniale; przede wszystkim była ciepła; poczuł, jak po policzkach
spływają mu łzy, nie umiał ich zatrzymać, ot, polały się, a nawet nie
miał wolnych rąk, aby je otrzeć. Czuł, jak zbiegają się chłodne w
fałdach twarzy i spływają skośnie do ust, tam poczuł ich słony smak...
Odstawił miseczkę na bok i ruszył do drzwi. Na twarzy
zakonnicy ujrzał coś, co nie było współczuciem, lecz raczej bólem,
rodzajem roztargnionego współuczestnictwa i dziecinnej czułości. –
Bardzo pan głodny? – zapytała. Skinął głową. – Naprawdę? –
Potaknął jeszcze gwałtowniej i patrzył w napięciu na pięknie
zarysowane usta pośrodku bladej, tłustej twarzy. – Jedną
chwileczkę...
Podeszła do stołu, znajdującego się w kuchennym baraku, a
kiedy odsunęła szufladę, pomyślał przez chwilę, że otrzyma od niej
chleb, zauważył jednak, że wyciągnęła tylko kwit, który wygładziła starannie i podała mu. Przeczytał: – Talon na jeden chleb, pobrać u
Gompertzów, Rubensa 8.
– Dziękuję – szepnął – bardzo dziękuję. Czy mogę tam pójść
jeszcze teraz?
– Nie, już jest za późno – powiedziała. – Nie zdąży pan przed
godziną policyjną. Niech pan idzie teraz do bunkra, a jutro rano...
– Dobrze – odrzekł. – Dziękuję, bardzo dziękuję...
VIII
Na ścianie wisiał wielki szyld z kartonu, na nim krzywe litery
wypisane czarną farbą: zastaw za koc 100 marek i dowód osobisty.
Zalatywało stęchlizną, nędzą i osobliwym letnim potem biedaków. Hans poddał się ruchowi długiej kolejki, zmierzając powoli do
przodu, gdzie na mrocznym otworze w grubej betonowej ścianie
widniał napis: „Wejście”. Kobieta zarządzająca u wejścia stosem
brudnych i na pół przetartych koców zapytała o papiery, podał jej
zaświadczenie o zwolnieniu z niewoli, które zdobyła Regina.
Zanotowała nazwisko na liście, zapytała zwięźle: „Koc?”, a kiedy
potrząsnął głową, popchnęła go dalej, jej szara twarz drgała
nerwowo i łapczywie, już następnemu wyrwała brudny dowód z ręki.
A z tyłu napierali inni: szybciej, szybciej...
Powoli wessało go do wnętrza. A tam panował już tłok. Wszystkie ławy i stoły były zajęte, usiadł na posadzce. Czuł
zmęczenie; było ciemnawo, przez szparę wpadało jeszcze dzienne
światło, nie paliła się żadna lampa. W pewnej chwili wszyscy
krzykiem zaczęli domagać się światła, natarczywe nagromadzenie
bezosobowych głosów, wrzeszczących: „światło”, „światło”. W
drzwiach stanął zrzędliwy urzędnik i oświadczył sucho, że nie będzie
żadnego światła, bo co noc giną żarówki – odczekał chwilę
wrzaskliwego wycia – po czym objawił rodzaj wewnętrznego
regulaminu, który polegał głównie na ostrzeżeniu przed złodziejami, wreszcie obiecał, że poranne pociągi będą wywoływane...
Przykucnął na betonowej posadzce w rogu, gdzie nie był
narażony na rozpychanie się nowo przybyłych, rad, że na razie ma
spokój; lecz kiedy pociemniało, sytuacja zaczęła się wyraźnie
pogarszać. Każdy nadjeżdżający pociąg zdawał się dorzucać nowe
gromady obszarpanych współrodaków, brudne figury z kartoflami w
workach, z poobijanymi walizkami, oraz zwolnionych żołnierzy,
którzy miętosili w rękach swe szare czapki bądź trzymali dłonie w kieszeniach szyneli. Zawsze, kiedy zjawiali się nowi, otwierały się
drzwi i wtedy Hans widział oświetlone głowy, czarne i
nierozpoznawalne w nędznym, płynącym z sieni świetle...
Urzędnik zjawił się później jeszcze raz i rzucił w ciemność, że
palenie jest zabronione. Odpowiedziało mu wielogłosowe wycie, na
co zareagował gniewnym krzykiem: – Jeśli o mnie idzie, możecie
sobie palić i zdychać.
W różnych zakątkach płonęły ogarki świec, również ogniki
licznych papierosów i fajek nieznacznie oświetlały wnętrze. Za jego
plecami przysiadły na ławie dwie kobiety, zastawiając spory kawał
posadzki walizkami i skrzyniami. Kiedy obserwował pojedynczych ludzi, wszyscy wydawali mu się biedni, zmęczeni i cisi, jak on sam,
jednak w tłumie prezentowali się hałaśliwie i odpychająco, a kiedy
świeczki pogasły jedna po drugiej i utrzymywała się już tylko
słabiutka poświata z papierosów, wszyscy zaczęli jeść. Szczególnie
wyraźnie słyszał za plecami obie kobiety ze skrzyniami i walizkami:
żuły niezmordowanie, miał wrażenie, że to żucie ciągnie się bez
końca, wpierw chleb, wiele chlebów, długo, bardzo długo słyszał to
królicze pochrząkiwanie, towarzyszące zjadaniu chleba w ciemności.
Potem było coś wilgotnego i jednocześnie chrupiącego, chyba owoce, jabłka. Na koniec piły: słyszał bardzo wyraźnie chlupot, towarzy-
szący przechylaniu butelki. Również po lewej i po prawej, przed nim
i za nim zaczęto jeść w ciemności; zdawać się mogło, że wszyscy
czekali tylko na zapadnięcie mroku, aby zacząć jeść; było to
ustokrotnione skryte mlaskanie i żucie, tu i ówdzie wybuchały
kłótnie, które szybko tłumiono; i to właśnie spotęgowane prze-
żuwanie osadziło się w jego mózgu niczym głos potępienia, którego
nie umiał nazwać: jedzenie już nie było piękną koniecznością, lecz
mrocznym nakazem, który zniewalał do pochłaniania, do pożerania za wszelką cenę, przy czym głód tych ludzi wcale nie malał, lecz
zdawał się rosnąć: wydało mu się, że wszyscy dyszą. Żarcie ciągnęło
się godzinami, a kiedy część bunkra zdawała się cichnąć, z
zewnątrz, od strony dworca, wciskano nową gromadę, tłok stawał się coraz większy, a po krótkim czasie od nowa rozlegał się szelest
papieru, rozrywano kartony, nerwowo przeszukiwano plecaki,
paczki, otwierano zamki – i ten wstrętny chlupot z butelek w
skrytości mroku...
Potem szeptanie, szept w ciemności przywoływał wspomnienia
wypraw po wałówkę oraz żal, że zapasy się kurczą...
Hansowi pot wystąpił na czoło, pomimo iż było mu zimno. Pochwycił narożnik czyjegoś koca, usiadł na nim i przywarł plecami
do wypełnionego plecaka, kartofle wydały mu się kośćmi
tajemniczego szkieletu. Niektórzy wciąż palili, światełka żarzących
się papierosów zdawały się mnożyć, powietrze gęstniało, napawało grozą. Potem w jednym z narożników cicho zaskrzypiała harmonia.
Ktoś krzyknął: – Eryka, zagraj Erykę... – Harmonia zagrała Erykę.
Inni domagali się głośno następnych piosenek, a grajek z harmonią
żądał zapłaty; podawano sobie w ciemności niewidoczne dary dla
harmonisty, składano je w niewidoczne ręce i kierowano w bystrą
bezgłośną wędrówkę w ciemności: kromkę chleba albo jabłko, pół
ogórka lub niedopałek. W pewnej chwili doszło gdzieś do awantury,
do wyzwisk i bijatyki związanych z jakimś darem, który nie dotarł, w
każdym razie grajek z harmonią stwierdził, że nic nie otrzymał, od-mówił zagrania piosenki i w jednej chwili w otoczeniu darczyńcy
wytropiono miejsce, gdzie wsiąkła danina, ciemna masa zafalowała
ruchem walczących: groźny napór szturchających się i tłoczących
ludzi. Potem nastał spokój, a grajek z harmonią zagrał dla kogoś
innego.
Obie kobiety za jego plecami chyba już zasnęły, bo zapadła tam cisza, nieco w głębi Hans usłyszał lubieżne chichoty jakiejś parki,
harmonia ucichła, a żarzące się punkciki papierosów przerzedziły
się; wodził rękoma po omacku w ciemności to w lewo, to w prawo od
siebie, natrafiał na bezkształtne tłumoczki, nie wiedząc, czy to
worki, czy ludzie...
Później chyba zasnął i nagle obudził go wściekły wrzask: ktoś na kogoś nadepnął; wyglądało to na bijatykę, w trakcie której znikła
sztuka bagażu, wysoki podenerwowany męski głos wołał: – Moja
walizka, moja walizka... muszę iść do pociągu, odjeżdża o 2.40. –
Sporo głosów odpowiedziało mu echem: – My też jedziemy o 2.40 – w
ciemności narosło dzikie poruszenie, a męski głos wciąż przyzywał
walizkę. Potem otworzyły się drzwi, Hans ujrzał w sieni wielogłowy
tłum oświetlony matową żarówką, a męski głos wołał: – Policja,
policja, moja walizka...
Gdy z sieni zaczęły się przepychać przez tłum dwa tekturowe
hełmy w bunkrze zaległa martwa cisza. Jaskrawe światło wielkiej kieszonkowej latarki obmacało pomieszczenie, oświetliło drobiny
pyłu i kurzu oraz czekający tłum, który wydawał się bardzo
pokorny, jakby rozmodlony, zwrócony twarzami w kierunku światła.
Głos policjanta oświadczył spokojnie i dobitnie: – Walizka,
jeżeli walizka natychmiast... – i w tej samej chwili mężczyzna chyba
miał już w ręku swą walizkę, gdyż krzyknął: – Mam ją, już mam – z
tłumu zaś odkrzyknęły głosy: – Stary idiota, głupie bydlę,
następnym razem lepiej pilnuj...
Drzwi zamknięto i znowu było ciemno, lecz od tej chwili Hans
nie mógł już zasnąć. Co kwadrans powstawał ruch, przez tłum szedł
jak fala niepokój, wywoływano pociągi, przywoływano znajomych, z wrzaskiem torowano sobie przejście do własnego bagażu, a powie-
trze w betonowym klocu wydawało się coraz gęstsze i wstrętniejsze...
Od czasu do czasu Hans ocierał ręką pot z czoła, czując
zarazem, że od dołu marznie. Koc i nawet worek, do którego
przywarł, znikły. Przesuwał się powoli, aż natrafił na opór, pochylił
się nad tym czymś, aby stwierdzić, czy to coś żywego lub martwego,
czuł skoncentrowaną woń cebuli, odkrył, że ma do czynienia z ko-
szem, z wielkim obszytym koszem. Usiadł na nim, sama możliwość
siedzenia była cudowna, skulił się, opuścił głowę na piersi i znowu
przysnął na krótko, póki zwyczajnie nie zepchnięto go z kosza: jakiś głos rzekł: – Bezczelna świnia – on zaś chwiejąc się opadł na
kamienną posadzkę, odczołgał się bokiem i przeczekał chwilę...
Tłum przerzedził się nieco, Hans czołgał się dalej, aż usłyszał
oddech człowieka: podsunął się powoli po omacku, wyczuł udo,
potem but: był to but kobiecy, wysoki obcas i mała stopa, pochylił
się w tę stronę, gdzie powinna być twarz: owionął go ciepły oddech,
zbliżył dłonie do strefy ciepłego oddechu, pochylił się jeszcze
bardziej, ale nic nie dostrzegł, po chwili w zapachu nieznanej
kobiety o niewiadomym wyglądzie wyczuł coś przypominającego
mydło: słabiutki aromat perfum i mydła. Hans trwał pochylony nad nią, z twarzą w zasięgu jej oddechu: a był to oddech ciepły,
spokojny, ładny zapach mydła zaś zdawał się wzmacniać; ułożył się
wzdłuż jej boku i wtulił twarz w płaszcz kobiety: piżmo, odrobina
mięty, ten piękny zapach sprawił, że zasnął...
Kiedy obudził się ponownie, opróżniano pomieszczenie;
nieznajoma kobieta obok niego znikła, masa ludzka wypchnęła go
na zewnątrz, znowu znalazł się przy stole, na którym piętrzyły się
brudne koce; zatrzymano go, po raz drugi zmuszony był pokazać
papiery i czekać, aż stwierdzono, że nie pobrał koca; przy stole
dyżurował teraz mężczyzna, ponury inwalida z wystygłą fajką w zę-bach, który machinalnie zgarniał koce i zwracał właścicielom zastaw
do wyciągniętych brudnych rąk...
Na zewnątrz było bardzo jasno i cieplej, a kiedy Hans jął
szukać talonu, natychmiast oblał go pot strachu: nie mógł znaleźć
papierka; szukał gorączkowo, gwałtownie, i czuł, jak głęboko i
śmiertelnie osiadł w nim strach, lęk z powodu zgubionego bądź
ukradzionego chleba; serce biło jak oszalałe i niemal płakał, kiedy
wreszcie odnalazł w kieszeni na piersi drobną, złożoną kartkę:
rozłożył ją, starannie wygładził i ruszył przed siebie, serce wciąż mu
kołatało...
IX
Bicie serca nie ustało, wciąż myślał o chlebie, a uderzenia
serca odczuwał jak niezbyt bolesne, a nawet przyjemne pulsowanie rany: wielkie zranione miejsce w jego piersi, serce. Szedł tak szybko,
jak mógł, wybierał ulice, gdzie wykopano pomiędzy gruzami wąskie
ścieżki, już o dziewiątej dotarł do ulicy, od której odchodziła Ru-
bensa. Na wspomnienie kobiety uśmiechnął się: co też powie, kiedy
on się zjawi i pokaże przydział na bochenek chleba. Z pewnością go
zapamiętała. Nie miał wątpliwości. Może zaofiaruje mu pieniądze,
dużo pieniędzy. Dostatecznie dużo, by kupić przyzwoity dowód
osobisty, opiewający na jego prawdziwe nazwisko; kawałek papieru,
prawdziwego na tyle, na ile kupiony papier może być prawdziwy. Bardziej jednak niż myśl o dowodzie, który mógłby sobie kupić,
serce reagowało na myśl o chlebie: o prawdziwym chlebie; póki miał
tylko kartkę, nie była ona chlebem: a chciał go poczuć, chciał jeść,
chciał go łamać i zanieść Reginie: chleb, miękki, wypieczone ciasto
w brązowej skórce: słodko pachnące i słodkie w smaku, tak słodkie,
jak tylko chleb potrafi być słodki. Z niezwykłą radością, która nie
miała w sobie niemal nic zmysłowego, wspominał chleb zjedzony
przed czternastu dniami u zakonnicy. Wyruszył wczoraj, aby zdobyć
coś do jedzenia, aby zdobyć cokolwiek, obiecał to Reginie, lecz oczywiście nie uda mu się pewnie wiele zwojować; nie miał pieniędzy
ani nic na wymianę, niemniej przyniesie chleb. A może nawet wiele
chlebów, może dostanie od kobiety pieniądze, dużo pieniędzy, a
potem kupi dużo chlebów. Odkąd ustała wojna, ceny chleba raptow-
nie wzrosły. Wywindował je pokój. Niemniej był chleb, tyle że drogi.
Hans postanowił już nawet, że nie kupi papierów, a tylko chleb. W końcu na razie miał dokument, doskonały świstek papieru
zdobyty przez Reginę w zamian za aparat fotograficzny. Szkoda,
pomyślał, może raczej należało zamienić go na chleb...
Przysiadł na ruinach zakładu kąpielowego, aby uspokoić bicie
serca; zraniony krąg w jego piersi wydał się rosnącą, coraz głębszą raną, a promieniujący z niej ból był przedziwnie słodki...
Deszcz i śnieg umył w minionych dniach dokładnie zielone
kafle zakładu kąpielowego, lśniły teraz w blasku słońca; gdzieś z
boku leżały drzwi do kabiny pomalowane na zielono, jasna zieleń
oraz emaliowany biało-czarny szyldzik z numerem.
Porę zniszczenia można było odczytać według obecności roślin
na gruzach: zagadnienie botaniczne. Ta góra gruzu była naga, nie
zarośnięta, surowe kamienie, świeżo potrzaskane mury, dziko
spiętrzone zwały i wystające żelazne dźwigary niemal bez śladu rdzy:
nigdzie nawet trawki, podczas gdy gdzie indziej wyrosły już drzewa,
urocze drobne drzewka w sypialniach i w kuchniach, tuż obok pordzewiałego korpusu wypalonego kuchennego pieca, tu zaś tylko
nagie zniszczenie, dzika i potworna postać, tak jakby w powietrzu
unosił się jeszcze oddech bomby. Tylko kafle, tam gdzie się
zachowały, lśniły niewinnie.
Hans zauważył, że już się oswoił z pieniędzmi, jakie niechybnie
zaofiaruje mu kobieta: tysiąc, taka była pierwsza myśl, potem było
więcej tysięcy; wyrzucał też sobie, że nie przyjął jej oferty już wtedy,
kiedy chciała mu pomóc. Z pewnością miała dużo pieniędzy, z
pewnością testament męża miał wartość kilkuset tysięcy marek, a
on, on zapłacił za to śmiercią, zapłacił bardzo drogo. Owo wtedy, które wydarzyło się przed czternastu dniami, wydało mu się
nieopisanie dalekie; wtedy trwała jeszcze wojna, właśnie wojna, a
świadomość, że wojny już nie. ma, sprawiła, że czternaście dni
wydłużyło się i postarzało, on zaś spoglądał na tę krótką przeszłość
niczym na ukazaną mu stokrotnie pomniejszoną fotografię. Owo
wtedy wydało mu się bardziej odległe niż greckie dzieje, które zawsze
jawiły mu się jako bardzo dawne.
Dwaj chłopcy przeprawili się przez gruzy i przystąpili do
metodycznej rozbiórki wyrwanych drzwi kabiny, odbili młotkiem
tynk z futryny, wyjęli płycinę z zawiasów i złożyli drzwi w niewielki
drewniany pakiet.
Hans powstał, aby przeprawić się do uliczki. A więc chleb, pomyślał, z pewnością będę jadł chleb – a i pieniądze dostanę,
naprawdę liczył na pieniądze, na przyzwoitą sumę, wyrównanie
opłaty za śmierć, która z pewnością będzie odpowiednikiem wartości
dwudziestu chlebów...
Kiedy znalazł się w sieni domu, poczuł, że spotniały mu palce,
zaciskające się na talonie; kiedy już wygładził kartkę i zastukał do
drzwi, maszynowe pismo na bonie było lekko rozmazane.
Długo nic nie słyszał, o wiele za długo, jak uznał, i zastukał
ponownie, już gwałtowniej; uderzenia wsiąkły bez echa w zapchaną
sień; znowu nie było reakcji, wobec tego trzy razy mocno kopnął
drzwi obcasem. Usłyszał, jak cicho zadrżała szyba górnej części drzwi, z góry posypał się tynk...
Wreszcie drgnęły drzwi, wiodące w lewo do pokoju kobiety, i w
tej samej chwili Hans odczuł lęk usłyszawszy stanowcze i krótkie
kroki mężczyzny. Drzwi otwarły się, ukazała się twarz, długa,
szeroka i blada męska twarz z nerwowo rozchylonymi ustami...
Była to cecha, która często ciążyła mu i bardzo utrudniała
życie: nie zapominał twarzy. Wszystkie raz ujrzane towarzyszyły mu
i rozpoznawał je, gdy tylko zjawiały się ponownie. Pływały sobie
gdzieś w podświadomości, zwłaszcza te, które widział jedynie
przelotnie, pływały w mętnej kałuży niczym nieostre szare ryby
pośród alg; niekiedy wysuwały nieme głowy aż pod lustro powierzchni – a wyłaniały się ostatecznie, stając przed nim wyraźnie
i nieuchronnie wtedy, gdy w rzeczywistości ponownie je ujrzał: było
tak, jak gdyby ich lustrzane odbicie nabierało ostrości w miarę, jak
one same wyłaniały się w boleśnie ruchliwym sektorze, nadzoro-
wanym przez jego oczy. Powracały wszystkie: twarz konduktora w
tramwaju, który kiedyś przed laty sprzedał mu bilet, przemieniła się
w piechura, który leżał obok niego w punkcie sanitarnym: chłopak,
z którego opatrunku na głowie wylazły wszy, taplając się w zastygłej
oraz świeżej krwi: wszy, które wędrowały pogodnie po jego barkach, po nieprzytomnej twarzy; widział, jak wspinają się na uszy,
ryzykanckie zwierzątka, które ześlizgiwały się i chwytały równowagę
na ramieniu, na uchu tego samego człowieka, który o trzy tysiące
kilometrów na zachód sprzedał mu przed siedmiu laty przesiadkowy
bilet: wąska i cierpiąca twarz była wtedy tak świeża i tak
optymistyczna...
Jednak szeroka blada męska twarz z nerwowo rozwartymi
ustami nie zmieniła się, ani wojna, ani zniszczenia jej nie dotknęły:
ciastowata powłoka akademickiego spokoju, oczy, które wiedzą, że
coś wiedzą, i jako jedyny znak lekkiego bólu lekko rozwarte subtelnie zarysowane usta, na których ból mógł być równie dobrze
obrzydzeniem. W mdłym świetle ciemnego przedpokoju twarz ta
wydała się Hansowi głową wielkiego bladego karpia, który wynurza
się ze stawu niemy i pewny siebie, podczas gdy ręce zwisają
niewidoczne w gęstej ciemności wnętrza. Był to doktor Fischer,
klient księgarni, w której Hans uczył się zawodu; raz jeden jako
zaawansowanemu uczniowi pozwolono mu obsłużyć go, albowiem
Fischer znał się na książkach, był filologiem, prawnikiem, wydawcą
czasopisma, miał poważną i wcale niebezproduktywną skłonność do zajmowania się Goethem i uchodził wówczas za nieoficjalnego
doradcę w sprawach kultury Jego Eminencji kardynała – widział tę
twarz tylko jeden raz z bliska, w inne dni jedynie przelotnie, kiedy
przemykał szybko przez księgarnię, aby zniknąć w prywatnym
gabinecie szefa. Minęło niemal osiem lat, rozpoznał ją jednak
natychmiast, błyskawicznie podciągnął linkę i wyłowił głowę.
– Czego pan chce? – zapytała twarz.
– Chleba – powiedział i podał kwit, jak w okienku.
– Nie ma już chleba.
Hans nie zrozumiał. Powiedział: – Chleba... bo siostra...
przecież byłem...
– Nie – głos powtórzył to spokojnie i rzeczowo. – Nie ma już
żadnego chleba.
Teraz wynurzyły się z dolnych rejonów ręce, długie dłonie o delikatnych palcach, podniosły się i ujęły kwit, który oznaczał
bochenek chleba, i palce te podarły kartkę nie ograniczając się do
pojedynczego szarpnięcia, darły ją cztery, pięć razy na krzyż, wciąż
od nowa, z satysfakcją – która była wyraźnie widoczna – skrawki
papieru spłynęły przed drzwiami niczym konfetti, białawe,
rozproszone, jak okruchy chleba...
– Oto pański chleb – powiedział głos.
Zrozumiał dopiero, kiedy zatrzasnęły się drzwi, rozchybotany
olbrzymi kawał drewna, ulepiony z ramy, z kawałków tektury i
szkła, który teraz gwałtownie zadźwięczał i zachwiał się, powodując
ponowne osypanie się tynku...
Hans długo tak stał, usiłując zdobyć się na jakieś odczucie: na nienawiść albo wściekłość, albo ból, jednak nie czuł nic. Może
jestem już umarły, zastanawiał się. Jednak nie był martwy,
rozbudził się całkowicie, kiedy kopnął drzwi i poczuł ból wywołany
uderzeniem czubkiem buta. Nie odkrył więc nienawiści, nawet
wściekłości, tylko ból...
X
Kiedy Fischer ponownie zjawił się w pokoju, Elżbieta odwróciła
się od ściany i zapytała cicho: – Kto to był?
– Żebrak – odparł i usiadł znowu.
– Dałeś mu coś?
– Nie – odpowiedział.
Elżbieta westchnęła i zwróciła się twarzą do ściany. Zasłony
były odsunięte, a w ciemnych ramach okien roztaczał się fantastyczny pejzaż ruin; osmolone sadzą skrzydła domów, najeżone
stropy, które zdawały się wywracać – zarośnięte zielskiem zwaliska,
chyba ponownie przeorane, bo tylko w niektórych miejscach zieleń
była mechata i pogodniejsza...
– Nic mu nie dałeś... a kto to był?
– Nie wiem – odparł – ktoś...
Kobieta zapłakała cichutko, a on nadstawił uszu: dotąd nie
płakała: widział jej szczupły kark z nieuczesanymi włosami, drgające
ramiona i słyszał osobliwie kruchy pogłos łkania. Był zdumiony i w
jakimś sensie czuł obrzydzenie, że posunęła sentymentalizm aż do
takich granic.
– Nie gniewaj się – powiedział – chciałbym jednak dojść do
jakiejś konkluzji, do jakiejkolwiek, pojmujesz. Mnie osobiście naprawdę nie zależy, choć uważam pieniądze za sprawę zbyt
poważną, aby z ich powodu wpadać w sentymentalizm. Jak już
powiedziałem: nasz wspólny teść będzie zadowolony, jeżeli złożysz
ustne zapewnienie, że na razie uważasz testament Willy'ego za nie
istniejący i zrezygnujesz z dysponowania pieniędzmi oraz realiami
Willy'ego. Ustnie, pojmujesz, nie powinnaś domagać się większego
ustępstwa – bo w przeciwnym razie – przerwał, gdyż nagle Elżbieta
zwróciła się twarzą do niego, z zaskakującym wyrazem stanowczości – doszłoby do pojedynku prawnego, a ja – zaśmiał się – uważam za
niezbyt prawdopodobne, byś z istniejącymi podkładkami mogła
odnieść zwycięstwo...
– Mogę próbować odszukać mężczyznę, który przyniósł mi
testament Willy'ego.
Zaczerwieniła się na wspomnienie zachowania, jakim się wtedy
popisała.
– Z pewnością – powiedział – ale mało prawdopodobne, że go znajdziesz, ponadto: czego chciałabyś się od niego dowiedzieć?
– Nazwy miejscowości, gdzie zastrzelono Willy'ego. Z pewnością
został tam również pochowany. Bo przecież ktoś go chyba pochował.
– Nieźle – zauważył – wcale nieźle. – Zamyślił się przez chwilę,
po czym zapytał: – Wobec tego powiedz, proszę: czy rezygnujesz na
razie z nonsensu rozdawnictwa i zadowolisz się dwoma tysiącami marek miesięcznie oraz...
– Chcesz czegoś w rodzaju zawieszenia broni – niech ci będzie,
a poza tym – powiedziała cicho – gdybym mogła zrobić to, na co
mam ochotę, uderzyłabym cię w twarz...
– Nie byłby to akt przesadnie chrześcijański...
– Wiem – odparła i poczuła, jak wewnętrzny płomień nagle
osuszył jej łzy – to znaczy nie wiem, myślę, że cała masa dobrych
chrześcijan biła po twarzy ludzi podobnych do ciebie i że to wcale
nie było nie po chrześcijańsku – niemniej cała sprawa ma jeden
mankament: nie jestem dobrą chrześcijanką, a oni z pewnością byli
nimi...
– Słusznie – powiedział mężczyzna – masz nastawienie
humanistyczne, w samej rzeczy, ale nastawienie humanistyczne nie zastąpi spontanicznych pasji religii...
– Jasne – odrzekła Elżbieta i popatrzyła na niego dziwnie,
niemal drwiąco – ty potrafisz wszystko wytłumaczyć, wy wszystko potraficie wytłumaczyć, ale mam nadzieję, że nadejdzie czas, kiedy i
wy zostaniecie rozszyfrowani...
– Ładnie to ujęłaś, ufam jednak, że i ja mam szansę uchodzić
za dobrego chrześcijanina, bo, chwalić Boga, wypowiadają się w tej
sprawie inne niż ty autorytety – zaśmiał się cicho.
Kobieta ponownie odwróciła się twarzą do ściany. „A jednak
dam mu w twarz”, pomyślała.
– Przy okazji – zapytał szukając w kieszeni cygara – dlaczego zapragnęłaś mnie uderzyć?
Milczała; starannie zapalił cygaro, a teraz szukał miejsca, po
którym mógłby bębnić palcami, jednak nocny stolik był zbyt mały,
całą jego powierzchnię zajmował krucyfiks, szklanka wody i talerz z
okruchami chleba. Bębnił przeto po oparciu krzesła, lecz powierzchnia była zbyt mała, palce ześlizgiwały się, poczuł, że się
zaczerwienił, stawał się nerwowy nie znajdując miejsca, po którym
mógłby bębnić palcami...
– Dlaczego? – powtórzył.
– Ponieważ nic nie dałeś żebrakowi, lecz zostawmy to – rzekła
zmęczonym głosem – w końcu zawarliśmy układ o zawieszeniu
broni...
Powiedział cicho: – Z pewnością nie zechcesz wydać nam testamentu do czasu... to znaczy...
Odwróciła się nagle i dość gwałtownie, wystraszył się, słysząc
jej śmiech. – Nie – powiedziała – skoro jest to dokument jakoby
całkowicie bezwartościowy, to i wam na nic by się nie przydał...
– Cóż, można by dać go do zbadania, przecież jest
uwierzytelniony...
– Owszem – potwierdziła.
– A teraz idź – dodała – jestem bardzo zmęczona: moja choroba
nie chce się poddać, całą noc nie spałam.
Wsunął cygaro do ust i jął zakładać płaszcz.
– Jak się ma moja chrześniaczka Elżbieta? – zapytała.
Ton jej głosu sprawił, że zatrzymał się w połowie czynności i płaszcz niejako zawisł na ramionach, wyjął z ust cygaro, położył je
na skraju nocnego stolika i podszedł do łóżka.
– Jakim cudem – zapytał możliwie spokojnie – jakim cudem
dowiedziałaś się, że jest chora?
– A jest chora?
– Tak.
– Co jej jest?
– Miała przykry wypadek, na rowerze – ciężkie wewnętrzne
krwawienie...
– Ciężkie wewnętrzne krwawienie, powiadasz? W jej stanie nie
jest to bezpieczne.
– Co znaczy: w jej stanie? – zapytał mężczyzna cicho. – Co masz na myśli?
Rzadko tracił panowanie nad sobą, zwłaszcza w rozmowach z
kobietami, teraz jednak poczuł, że po twarzy przebiegają mu
drgawki, że utracił siłę w rękach, które zwilgotniały od potu.
– To znaczy, że jest... była... przy nadziei – odpowiedziała
spokojnie.
Gwałtownie wciągnął płaszcz na ramiona, pochwycił z nocnego stolika cygaro i powiedział: – Naprawdę uważam, że jesteś szalona,
naprawdę... czy ty istotnie sądzisz, że...?
Niecierpliwie machnął ręką, gdyż ponownie zapłakała, a on
nienawidził tak nieumiarkowanych objawów wzburzenia.
– Oczywiście – odrzekła szeptem – tak sądzę, że mężczyznę,
który odprawia żebraka od drzwi, można podejrzewać o wszystko... idź już sobie.
Wyszedł szybkim krokiem.
XI
Kobieta podała kartkę portierowi i obserwowała, jak nieufna
twarz pochyliła się nad nią: wielki czerwonawy nos przechodził bez
jakiegokolwiek zagłębienia w czoło, a czoło tonęło w żółtawej łysinie. Potem twarz uniosła się i stała przed nią, wyrazista i okrągła.
– Pokój piętnaście, sala operacyjna – powiedział głos – skręcić
w prawo.
Przeszła w prawo wzdłuż zamkniętych pokojów dla chorych,
potem skręciła w lewo i zatrzymała się przed wąskimi drzwiami; na
popękanym lakierze ktoś wyrysował czerwoną kredką: OP.
Zapukała, odezwał się głos: – Wejść.
Wewnątrz było bardzo cicho, zakonnica pochylała się nad parującym kociołkiem sterylizacyjnym i wyławiała szczypcami
instrumenty. Lekarz siedział zmęczony na krześle i palił; chciwie
wchłonęła silny zapach tytoniu i pierwszy raz odczuła głód w postaci
osobliwego pomieszania mdłości i zmęczenia; narastał w niej jak gnuśne ziewanie, nie dosłyszała pytania lekarza.
– Czego pani sobie życzy? – powtórzył zwięźle, gdy ona z
wysiłkiem zamykała usta.
Przystąpiła bliżej i podała kartkę.
– Ach – wykrzyknął – proszę mi wybaczyć. Panna Unger?
– Tak – powiedziała.
Wyjął z ust papierosa, podszedł do biurka i wyciągnął z
drewnianej skrzynki kartoteki brunatną kartę.
– Tak – powtórzył. – Unger. Próba krwi doskonała. Analiza nie
wykazała nic negatywnego. Wezwałem panią na dziś, ponieważ... czy nadal chce pani oddać krew?
– Oczywiście – odparła.
– Cóż, minęło czternaście dni – wzruszył ramionami i
westchnął – w tym czasie zdarzyło się to i owo, niejednego mogło to
skłonić do rezygnacji. Zatem nadal pani chce oddać?
– Tak – potwierdziła.
– Doskonale, proszę się rozebrać. Do pasa.
Zrzuciła płaszcz, rozpięła bluzkę, składając jedno i drugie na
ruchomym stole operacyjnym, który znajdował się obok.
– Dobrze, dobrze – zawołał lekarz – wystarczy. – Poczuła silną
dłoń, która sprawdziła jej mięśnie. Potem skontrolował puls, kiedy
przystawił zimny stetoskop do piersi, lekko drgnęła.
– A poza tym, panno Unger – zapytał lekarz spojrzawszy na nią
w zamyśleniu zmęczonymi oczami – czy pani nie zostawiła tu
przypadkiem płaszcza?
– Tak.
– Czy oddano go pani?
– Owszem.
– Uczciwy człowiek.
– Tak, uczciwy człowiek.
Lekarz wyjął niklowe słuchawki z uszu, skinął głową i
powiedział: „Żadnych zastrzeżeń. Ogólny stan jest taki, że mogę panią dopuścić. Proszę się ubrać... a propos, jaka to grupa?”
– Zero – odpowiedziała.
– Doskonale, może mi pani być potrzebna jeszcze dziś z rana.
Chce pani? Dla panny Fischer – zawołał w kierunku zakonnicy – co siostra na to?
Wkładając ponownie bluzkę spostrzegła, że biały kornet
zakonnicy pochylił się potakująco.
Umęczony lekarz przypatrywał jej się z sympatią. – Ma pani
szczęście. Pan Fischer obiecał specjalną premię dla dawcy jego
córki, nie licząc oczywiście normalnego przydziału. Jaka to miała
być suma, siostro?
– Tysiąc pięćset marek – zawołała zakonnica. Przykryła pojemnik z instrumentami ciężkim niklowym wieczkiem i odwróciła
się. – Tysiąc pięćset marek – powtórzyła – pan Fischer jest bogatym
człowiekiem.
– Łowcą pieniędzy – powiedział lekarz i śmiejąc się zdusił
papierosa – ale nie łowcą ludzi.
Zakonnica potrząsnęła głową, spojrzała na lekarza z dezaprobatą. – Najlepiej niech już tu pani zostanie, transfuzję
wyznaczono na dziesiątą, czy tak?
– Zgadza się – potwierdził lekarz. – Jeśli o mnie idzie, może się
zacząć natychmiast. Czy jadła pani śniadanie?
– Nie – odparła Regina.
– Czy możemy panience dać coś do zjedzenia?
– Wykluczone – odparła zakonnica. Jej wielki kornet zachwiał
się energicznie na obie strony.
– Może choć niewielką zaliczkę na konto przydziału, co? Nie
byłoby dobrze, gdyby pani poczuła się źle podczas przetaczania.
– Naprawdę nie mogę – powiedziała siostra – proszę mi wierzyć. Przydziały są w bonach, i to nie naszych, lecz z urzędu
gospodarczego, panienka dostanie tylko zaświadczenie.
Lekarz wzruszył ramionami, – To może już lepiej wziąć tego
młodego człowieka z pokoju A, on przynajmniej coś już zjadł.
– Nie, nie zaprotestowała pospiesznie Regina.
Oboje spojrzeli na nią zdziwieni. – Co się stało? – zapytał lekarz.
Bardzo chętnie oddam... ja... naprawdę nic mi nie będzie...
– Jak pani sobie życzy. Co siostra na to?
Zakonnica wzruszyła ramionami.
– No to zaczynajmy.
Kiedy zakonnica wyszła, lekarz zapalił następnego papierosa. –
Chętnie bym panią poczęstował – powiedział – ale nie mam pojęcia...
to znaczy sądzę...
– Nie, dziękuję, na pewno poczułabym się źle, dziękuję.
Już samo wdychanie wywoływało zawroty głowy. Głód
spowodował ból głowy, mdłości i zmęczenie. Ból głowy pojawił się
nagle – gwałtowny, dojmujący ból, którego przyczyny nie znała.
Co rusz ściskało ją, zasłaniała dłonią usta, kiedy nachodziło ją odruchowe ziewanie, tak intensywne, że aż trzeszczała żuchwa.
Zmęczona obserwowała lekarza, który mył ręce w porcelanowej
umywalce, zgasił papierosa i odłożył niedopałek na szklaną półkę.
– Fischer istotnie jest bogatym człowiekiem – mówił odwracając
się i wycierając ręce, mógłby więc dołożyć jakiś drobiazg na śniadanie dla ludzi, którzy oddają krew jego córce.
– Na co choruje ta dziewczyna?
– Niestety, nie mogę powiedzieć, nie wolno mi. Nawiasem
mówiąc, żadna to sympatyczna choroba. Czy oddawała już pani
kiedyś krew?
– Nigdy.
– Uprzedzam, proszę się nie bać, zadam pani trochę bólu,
muszę otworzyć żyłę, najlepiej po prostu zacisnąć zęby – wyjaśnił wzdychając – potem skasuje pani pieniądze i przydział, nawet
jeżeli... – przerwał – proszę tylko bez obawy, to wygląda groźniej, niż
jest naprawdę.
– A pieniądze? – zapytała. – Czy otrzymam je tu, na miejscu?
– Niestety, musi je pani odebrać od tego Fischera, od tego
łowcy pieniędzy, gdyż... – zamilkł nagle, ponieważ wsunięto wózek.
Mogło się zdawać, że na wózku przywieziono jedynie bardzo
bladą twarz: ciemne piękne włosy nad śnieżnobiałym czołem i dwoje
wąskich jasnych oczu: ciało wypełniało dokładnie zagłębienie w
żaglowym płótnie opinającym ramę wózka, tak że wydawało się, iż
białe płótno rozścielono płasko na powierzchni wózka.
– Tędy – wołał lekarz. Dyrygował zakonnicami przy stole
operacyjnym i wezwał Reginę: – Proszę podejść.
Wstała. – Proszę się tu położyć i odsłonić prawe ramię.
Odpięła mankiet bluzki i odsunęła cienki rękaw aż ponad ramię, gdzie go niedbale podwinęła.
– O, właśnie, tak będzie dobrze – zawołał lekarz.
Leżenie sprawiło jej ulgę, ból głowy nieco zelżał, a kiedy jedna z
sióstr wsunęła jej pod głowę poduszkę, poczuła się niemal dobrze.
– Dziękuję, siostro – powiedziała.
Spostrzegła, że na twarzy lekarza malował się niepokój. Kąciki
ust drgały, na skutek zmęczenia i osobliwego poruszenia.
– Pompować – zawołał do niej, o, tak. – Otworzył i zamknął
dłoń rozwierając palce, ona zaś, naśladując go, zauważyła, z jakim
napięciem wpatruje się w jej ramię.
– Pięknie, pięknie – wykrzyknął nagle – widzi siostra, jak ładnie nabrzmiewa, wejdziemy w nią bez trudu. O, tutaj...
Podszedł do wózka dziewczyny i powiedział cicho: – Pompować,
panno Fischer... o tak. Ponownie zademonstrował, a Regina patrzyła zemocjonowana na poważne, niemal bez śladu nadziei twarze
zakonnic i lekarza, wpatrzonych w bezsilne wznoszenie się cienkiego
białego ramienia, w dłoń, która zaczęła się szybko poruszać.
– Spokojniej – powiedział lekarz – znacznie spokojniej. O, tak –
rozwierał palce ostrożnie i równomiernie, powtarzając to raz i drugi
swymi silnymi czerwonymi dłońmi, zarazem obserwując ramię
dziewczyny. Westchnął. – Nic nie widać, i trudno się dziwić.
Niemniej zaczynamy. Czekanie nie ma sensu. Jazda – zakomen-
derował.
– Proszę odwrócić głowę w lewo – powiedział do Reginy.
Usłuchała i wpatrzyła się w pomazaną na zielonkawo ścianę, do której przylepione były jeszcze włoski pędzla, czarne i cienkie,
wyraźnie widoczne kreski, które wyglądały niczym brzydki wzór, a
na tle tej mazaniny zawieszona była ceramiczna Madonna, byle jak
wypalony kawał gliny wielkości ramienia. Madonna trzymała
dzieciątko pionowo przed sobą, tak iż nienaturalnie duża gliniana
aureola zasłoniła jej pierś, a widoczna pozostawała tylko twarz.
Regina była zmęczona, czuła, że wnet zaśnie, powieki same opadały,
podtrzymywała je z trudem: w jej oczach wizerunek Matki Bożej
rozpływał się w obrzydliwie nędznej zieleni jak w wodzie...
Nagle rzuciła się w prawo, poczuła ukłucie w ramieniu i zobaczyła, że lekarz wsunął w jej żyłę końcówkę gumowej rurki:
szeroką igłę, płaską i przyciętą na skos jak szkolna stalówka...
– Pompować.
Pompowała, czując, że jej ramię owinięto gumową pętlą.
Jednocześnie poznała schludny, bezosobowy zapach zakonnicy,
która przystanęła u jej głowy.
– Szybciej zacisnąć, mocniej – wykrzyknął lekarz, ale krew już
wytrysnęła górą i położyła się grubą czerwoną plamą na zgrzebnej tkaninie jego białego kitla.
– Psiakrew – zaklął lekarz, jednak pętla na ramieniu już była
zaciśnięta i Regina czuła, że nie mogłaby zasnąć. Głowę miała
zwróconą w prawo, słyszała, jak lekarz woła: „pompować!”, widziała
wbicie igły w chude białe ramię i ponowne wyciągnięcie, przy czym
on wołał stale: – Pompować! – Wiele, wiele razy jeszcze wbijał igłę w
to chude ramię i znowu ją wyciągał: jego z gruba ciosana twarz
pokryła się kroplami potu, czerwona i wilgotna obok białej twarzy
zakonnicy trzymającej rurkę, na której mocowała okrągły szklany
pojemniczek w kształcie niewielkiej klepsydry...
Regina krzyknęła cicho, gdy ucisk w górze ramienia nagle zelżał, i z chłodną uwagą obserwowała, jak zapełnia się okrągły
wężyk, widziała, jak w szklanym pojemniku gromadzi się pulsując
jej krew, ciemny płyn, który pieniąc się płynął chyba dosyć obficie...
– Podwiązać – krzyknął lekarz – podwiązać. I dostrzegła, jak w
szklanej rurce opadł poziom i jak drugi pusty wężyk, prowadzący do
ramienia obcej dziewczyny, wypełnił się ciągłym, nieznacznie
drgającym pulsowaniem...
Zdawało się to trwać całą wieczność, Regina odczuwała
głębokie bezlitosne zmęczenie, które znikało za każdym razem, kiedy
pozbawione czucia prawe ramię nagle zostało gwałtownie dokrwione,
a jej krew gromadziła się, musując, wysoko w szklanej rurce...
– Pięknie – mruknął kilka razy lekarz. – Bardzo pięknie – przy czym Regina dostrzegła na jego twarzy wyraz, który wydał się jej
obcy, którego nie oczekiwała: to była radość, prawdziwa radość.
Pięknie powtórzył – bardzo pięknie. Byle tylko utrzymała tę
krew...
Chwilami Regina starała się wychylić głowę jeszcze bardziej w
prawo, aby zobaczyć twarz dziewczyny; jej wzrok potykał się jednak
tylko o ciemnoniebieski schludny kitel siostry, aż nagle znowu z
cicha krzyknęła, bo wyciągnięto z jej żyły rurkę z igłą...
– Pięknie – powiedział znowu lekarz – naprawdę pięknie...
Reginie wydało się, że kręci się w koło, wpierw bardzo powoli, przy czym nogi tworzyły stały punkt oparcia w środku kręgu, który
ciało zataczało coraz szybciej. Było mniej więcej tak jak w cyrku,
gdzie krzepki atleta chwyta za nogi szczupłą piękność i obraca nią w
koło.
Początkowo rozpoznawała jeszcze zielonkawą ścianę z czerwoną
plamą ceramicznej Madonny, a po przeciwnej stronie zielone światło
w oknie; przed jej oczami przesuwały się na przemian biel-zieleń,
potem granice szybko się zatarły, a barwy zmieszały; widziała
wirującą, jasną zieleń-biel, a może to ona sama wirowała wokół niej,
nie było to jasne; nagle farby zlały się z szaloną szybkością, a ona wśród niemal bezbarwnego migotania powirowała poziomo w stronę
ziemi. Jednocześnie wystąpiły nowe cierpienia: ból uszu, ciała,
gardła: zdawać się mogło, że głód, owo przykre wiercenie w brzuchu,
posiada magnetyczną moc przywoływania coraz to nowych
dolegliwości, sama sobie wydała się jedną wielką raną, surową i
odkrytą, i stwierdziła z przerażeniem, że pewnie nie straci
przytomności.
Dopiero kiedy ruch spowolniał, spostrzegła, że leży na swoim
miejscu, a tylko głowa, jej głowa, zdawała się wirować; odniosła
wrażenie, że chwilami leży ona właśnie obok ciała, bez jakiegokolwiek z nim połączenia, czasem u jej stóp, a czasem tam,
gdzie powinna być, na szczycie szyi. Głowa zdawała się toczyć wokół
jej ciała, ale i to chyba nie było prawdą; dotknęła rękoma podbródka
i wyczuła go, ową kościstą wypukłość; nawet gdy głowa zdawała się
leżeć u stóp, czuła, że podbródek jest na miejscu. A może to tylko
oczy wirowały, to nie było jasne, pewny był jedynie ból, który stapiał
się teraz coraz bardziej, nie tracąc nic ze swej mocy, tak iż nie
potrafiła go już rozdzielić na ból gardła, uszu, ciała czy głowy;
również mdłości były naprawdę prawie chemicznie rzeczywiste, obrzydliwa ostra kwaśność, wznosząca się jak w barometrze do
gardła, a potem znów opadająca, by za chwilę ponownie się
podnieść.
Zamykanie oczu też nic nie dawało; kiedy opuszczała powieki,
kręciła się już nie tylko głowa, czuła również, jak do zwariowanego
wirowania oczu przyłączają się piersi i nogi. Kiedy zaś starała się
trzymać oczy otwarte, dostrzegała ze świadomością, która jej nigdy
nie opuściła, że wycinek muru przed jej oczami jest zawsze ten sam:
kawałek pomazanej zielenią ściany z czekoladowej barwy półeczką w
górze oraz wypisana ciemnozielonym pismem na jasnym tle sentencja, której nie potrafiła odczytać. Litery kurczyły się czasem
jak owe mikroskopijne znaczki na tablicach u okulistów, a potem
znów pęczniały, obrzydliwe ciemnozielone kiełbasy, które szybko
rozrastały się wszerz aż do utraty formy i sensu, pękały od grubości
i stawały się nieczytelne, by w następnej chwili skurczyć się do
rozmiaru odchodów muchy. Tyle tylko, że trwały. Niezmienny
pozostał również odcinek muru: jasna zieleń ściany, czekoladowej
barwy półeczka i napis, na przemian gruby i chudy; wtedy
pomyślała, że również jej głowa chyba się nie kręci, skoro takich doznawała wrażeń...
Wystraszyła się, kiedy spostrzegła nagle, że leży płasko na
dawnym miejscu, nie przesunąwszy się nawet o centymetr, i
całkowicie bez ruchu: wszędzie panował spokój, wszystko było na
swoim miejscu. Ujrzała swój biust, a dalej na podłodze brudną
brązową skórę butów; jej spojrzenie padło w tej samej chwili również
na sentencję, teraz zdołała ją odczytać: „Lekarz ci pomoże, jeśli jemu
pomoże BÓG”.
– No i mamy kram – usłyszała głos lekarza – zaraz będzie
rzygać.
Gdybym tylko mogła, pomyślała; jednak ostra kwaśność
podnosiła się jedynie do pewnego miejsca w gardle i cofała się, jakby odepchnięta w dół skurczem; był to odruch, nad którym nie umiała
zapanować.
Ból głowy stał się już kłujący, bardzo ostry i wyrazisty, zdawał
się koncentrować w jednym miejscu nad lewą brwią i właśnie to
kłucie płoszyło chyba zmęczenie, chciała spać, spać...
Nie mogła dojrzeć lekarza i nie odważyła się ruszyć głową, w jej
świadomość wgryzł się zapach słodkawego papierosa, nadal
unoszący się w powietrzu, oraz sentencja, ciemna na tle jasnej
zieleni: „Lekarz ci pomoże, jeśli jemu pomoże BÓG”. Potem zamknęła
oczy, a słowo Bóg utkwiło w niej, początkowo ułożone w kształt
pisma, owych trzech ciemnozielonych wielkich liter, które trwały w ciemności za jej opuszczonymi powiekami; później już nie widziała
pisma i przetrwało w niej jako słowo, wtopiło się w nią i zdawało
zapadać coraz głębiej, a przecież trwało, zapadało, zapadało w prze-
strzeń bez dna i nagle znowu powracało do niej, ku górze, nie pismo,
lecz słowo: Bóg.
Jeden tylko Bóg pozostał z nią w obliczu wszystkich cierpień, które nie dawały się już posegregować. Poczuła jeszcze, że zaczyna
płakać, gorące i szybkie łzy kapały z oczu na policzki, a z kierunku
spadania łez, których nie czuła ani na podbródku, ani na szyi,
zrozumiała, że leży na boku. Zmęczenie wydało jej się teraz większe od bólu, a łzy zdawały się łagodzić cierpienie, zrozumiała, że
wreszcie chyba zaśnie...
XII
Fischer odsunął w bok zasłonę i ustawił Madonnę na stosie
grubych ksiąg tak, aby była ze wszystkich stron oświetlona.
Uśmiechał się. Nadal nie mógł sobie wybaczyć, że dotąd nie wiedział o jej istnieniu. Tymczasem stała latami w kościele oddalonym tylko
o kwadrans drogi od jego mieszkania, a on nigdy jej nie odkrył. Inna
sprawa, że była ukryta w zakrystii, pośród kadzielnic, pośród
rokokowych monstrancji bez smaku i pozbawionych wdzięku figur
gipsowych. Ta mała Madonna z piętnastego wieku była czarująca, jej
wartość pieniężna wprost trudna do oszacowania, a posiadanie jej
graniczyło z cudem. Był szczęśliwy, uśmiechał się do siebie i po raz
pierwszy pomyślał, że pewnie jednak było jakieś racjonalne jądro w
ludowym kulcie Madonny: w tym osobliwie tęsknym słodkawym nabożeństwie, które zawsze tak go drażniło, właściwie nie wiedzieć
dlaczego...
Stojąca przed nim rzeźba, cała w świetle, intensywnie
malowana czerwienią i złotem, promieniowała zachwycającą
prostotą uczucia: ta twarz była naprawdę dziewicza, piękna i
macierzyńska: nigdy dotąd nie zauważył, nigdy nie odkrył, by te trzy
właściwości mogły się łączyć: tu miało to wyraźnie miejsce:
dziewicza, piękna i macierzyńska, zarazem z rysem boleści, który nie
zniekształcał ani dziewiczości, ani piękna, ani macierzyństwa: ból i
owa trójca właściwości, które znał z rozpraw teologicznych i z litanii loretańskiej, lecz których nigdy dotąd nie widział.
W tej samej chwili – choć nie miał skłonności do egzaltacji –
Madonna wydała mu się najpiękniejszym pośród wszystkich
skarbów sztuki, jakie posiadał, ten rzeźbiony i pomalowany kawałek
lipowego drewna, wysokością ledwo dorównujący tomowi
encyklopedii, a teraz wydobyty spod gruzów zakrystii: wspaniale,
intensywnie czerwone i złote malunki były nieco podrapane. Obszedł
powoli biurko i uważnie obejrzał figurę ze wszystkich stron: nie sposób było dopatrzyć się błędu, nigdzie śladu przesady ani fałszu
wykonania w naturalnym pięknie postaci, w rzucie płaszcza, w
geście ramion, w pochyleniu głowy; ponadto osobliwie pokorna
duma, z jaką pochylała plecy i trzymała głowę, niezwykle piękną
głowę, wyrażającą ową paradoksalną trójjednię, która teraz po raz
pierwszy nie wydała mu się paradoksalna. Spodobało mu się nawet
Dzieciątko na jej ręce, choć na ogół nie przepadał za wizerunkami
Dzieciątka Jezus, bo przeważnie były nieudane, zbyt słodkie lub
zbyt trywialne – podobnie jak zbyt słodkie lub zbyt trywialne, kiczowate bądź gapiowate wydawały mu się żywe dzieci.
Podszedł bliżej i przyjrzał się uważniej nie większemu od
wskazującego palca Dzieciątku na ręce Matki Bożej. Pomimo
wszystko zmuszony był przezwyciężyć lekkie uczucie wstrętu: w
głębi duszy ganił artystów, którzy tak niewielkim figurom sadzali na
ręce proporcjonalnie mniejsze dzieci – przypominały mu one zawsze
embriony.
Zagryzł wargi, raptownie przysunął fotel w pobliże i usiadł:
poczuł, że zbladł, że nagle przerwany został ciąg szczęśliwych i
pogodnych, nieledwie religijnych rozmyślań, ponownie wypełniło go
owo odmienne uczucie: mieszanina nudy i obrzydzenia. Nadal patrzył na małą figurkę, ale już jej nie widział...
Drgnął, kiedy rozległo się pukanie, szybko usunął niewielką
rzeźbę ze stołu i ukrył ją na górnej półce biblioteki, za rzędem
wielkich tomów, które całkowicie ją zasłoniły...
– Proszę wejść – zawołał.
Gdy tylko ujrzał odbitki korektorskie w rękach sekretarza,
uczucie nudy spotęgowało się; nieskończenie dyskretna
determinacja zmieszana z nieskończenie łagodnym zgorzknieniem.
– Odbitki korektorskie, panie doktorze – powiedział młody
człowiek – do pierwszego numeru „Baranka Bożego”. Właśnie nadeszły.
Młody mężczyzna patrzył na niego wyczekująco, blady szczupły
facet, prezentujący się zarazem intelektualnie i dewocyjnie,
mieszanina, którą Fischer zwykle cenił; dziś jednak wydała się ona
Fischerowi odpychająca.
– Dziękuję – powiedział i przyjął arkusze – w porządku.
Po osobliwie wygiętych plecach i przekrzywionym karku
poznał, że młody człowiek poczuł się urażony.
Cóż, pomyślał po wyjściu sekretarza, ten pierwszy numer „Baranka Bożego” jest nie lada osiągnięciem: brak papieru,
trudności z licencją, rozpaczliwe poszukiwanie autorów oraz czynnej
drukarni w mieście, które wydało się zamarłe – wszystko to
przezwyciężono w sześć tygodni z gorliwą pomocą młodego człowieka – a na ten czas przypadła przecież zwariowana data kapitulacji,
która spowodowała nowe nieoczekiwane trudności polityczne. Mimo
wszystko udało się doprowadzić do ukazania się pierwszego numeru
„Baranka Bożego”.
Znudzony przeglądał arkusze, spływały kolejno z jego rąk.
Rutyna, o wszystko, co trzeba, zadba sekretarz, przeczyta korektę,
pokieruje łamem; odłożył odbitki na bok, zatrzymując jedynie kartę
tytułową: mieściła przeraźliwie kiczowatą winietę Baranka Bożego,
która już od pięćdziesięciu lat zdobiła czołówkę pisma: można je
było spotkać we wszystkich bibliotekach i na półkach z książkami u rodzin katolickich: rozpychało się w teczkach, leżało zakurzone na
szczytach szaf oraz w pakamerach, miliony egzemplarzy zdobionych
winietą: prawdziwie paskudna grafika: krótko ostrzyżony, ze
zmęczonym wyrazem pyska oraz pobożnie opuszczonym ogonkiem
baranek, na którego szyi opierał się proporczyk z krzyżem.
– Jego Eminencja kardynał prosi, aby zechciał pan przyjąć tę
niewielką figurkę w charakterze prezentu, gdyż pomimo wszystkich trudności udało się panu sprawić, że „Baranek Boży” – ten tego –
stanął na nogach – powiedział kanonik – oczekujemy, że ta pierwsza
po wojnie próba publicystyki zaowocuje wielkim sukcesem...
Fischer odłożył na bok również kartę tytułową i dopiero w tej
chwili uświadomił sobie, że otrzymał ten drobny, drogocenny
prezent za to, iż udało mu się zebrać pod winietą baranka kilka
nijakich artykułów i skierować je do druku. Jednak ironia faktu nie
bawiła go. Był zmęczony, nuda i rozpacz zdawały się jeszcze mocniej
stapiać, leniwy strumień nieskończoności, którego gorycz nie
wystarczyła, aby uczynić go ponętnym...
Zadźwięczał telefon. Podniósł słuchawkę.
– Tu szpital Wincentek – usłyszał.
– Tak – zawołał nagle poruszony – czy coś się stało?
– Wszystko w porządku – powiedział nieznajomy głos. – Pańska córka ma się dobrze. O wiele lepiej. Pan doktor Weiner przeprowa-
dził transfuzję, która w pełni się udała. Do wieczora będziemy
wiedzieć, czy poprawa jest trwała.
– Dziękuję, siostro – wykrzyknął Fischer – dziękuję. Pozwolę
sobie wpaść dziś wieczorem. Proszę pozdrowić córkę.
– Oczywiście. Wyznaczył pan premię dla dawczyni krwi, czy
mogę ją skierować do pana?
– Naturalnie – zawołał – będę oczywiście rad przekazać jej skromny wyraz mego uznania. Czy coś jeszcze?
– Nie. Zatem do wieczora.
Krótka radość przeminęła już w chwili, kiedy odkładał
słuchawkę i usłyszał ciche metaliczne stuknięcie widełek. Znowu
czuł się jakby w wielkiej wodzie, w której stoi zanurzony po szyję i
której letnia, nie kończąca się powierzchnia sięga mu ust: nuda, obrzydzenie i gdzieś jeszcze odrobina rozkoszy...
Podczas wojny były chwile, kiedy życie wydawało się niemal
piękne; było przynajmniej niebezpieczne i zagrożone, codziennie
zagrożone, zagrożeniem tym piękniejszym, im bardziej było otoczone
niezawodnymi zabezpieczeniami: solidnym bunkrem, pieniędzmi,
zapasami oraz przekonaniem, że politycznie zawsze okaże się on
poprawny, bez względu na ład, jaki nastanie – oczywiście był
członkiem partii, odbył nawet niejedną konferencję z nazistami – na
swój sposób wydawali mu się równymi chłopami – a jednocześnie
przechowywał obszerne tajne pismo arcybiskupa, poświadczające, że wstąpił do partii na jego polecenie, nieledwie pod naciskiem, aby
wypełnić zadanie religijne...
Odkąd wojny już nie było, wszystko toczyło się tak gładko, że
aż nieprzyjemnie: zarabianie pieniędzy stało się tak proste, że za
każdym razem, kiedy wyjmował z sejfu pakiety, przeliczał je i
ponownie chował pod kluczem, ogarniał go wstręt i drwina. Byłoby
śmieszne zdać się na podlegające kontroli konto bankowe: pół
mansardy zastawionej dziełami sztuki, które odstawił, bo nie
przypadły mu do gustu, dało mu więcej pieniędzy niż wcześniejsza
sprzedaż dwóch folwarków...
Dawniej, pomyślał, zapalił cygaro i raz jeszcze przebierał palcami wśród odbitek drukarskich „Baranka Bożego”, nawet na nie
nie patrząc... Dawniej wiele rzeczy sprawiało mu radość: czytanie
Goethego, zapisywanie własnych refleksji po lekturze, cyzelowanie,
potem oglądanie ich w druku: albo też tworzenie czasopisma religij-
nego, obserwowanie jego wzrostu, nawet jeśli następnie zmuszony
był oddawać je gotowe w ręce zmęczonych i niesprawnych instancji
kościelnych. Dziś nic już go nie interesowało...
Obracał w palcach cygaro i oddawał się wspomnieniom, patrzył
na nie jak na fotografie z cudzego i nudnego żywota; emanowały nie kończącą się pustką: skrzynia pełna obrazków, które nic go nie
obchodziły, a które zmuszony był oglądać: zdawał się tworzyć
łańcuch nieskończenie wielu nudnych popołudni, wypełnionych
ociężałością nasyconego nad miarę żołądka i grą na fortepianie
skazanego na wieczną przeciętność dziecka.
Jedynie żona, ilekroć ją wspominał, wzbudzała nienawiść, jątrzącą nienawiść, która rozgrzewała na chwilę, tylko na krótką
chwilę, bo i dla niej żywił współczucie, dla tej piękności o profilu
włoskiej księżnej...
Nuda, wstręt i odrobina rozkoszy: nuda, opór i delikatne
łaskotanie, które wywoływał w nim pakiet banknotów – o czymkolwiek pomyślał, zawsze nuda była głównym składnikiem
mieszaniny, wszędzie zajmowała najwięcej miejsca, podczas gdy
dodatki: rozkosz, przesyt, wstręt, współczucie wydawały się
mikroskopijne, przytłoczone jej ołowianym ciężarem...
Przez moment pomyślał o Madonnie, ale jednocześnie wyłonił
się „embrion”, słowo, które płoszyło wszystkie inne i utrzymało się
na placu: obrzydliwe, nie wzbudzające nudy ani przesytu, tylko
strach; zawsze czuł odrazę do litery I, która zdawała się nadawać
literze O jakieś nieprzyzwoite znaczenie: było to tajemne słowo,
przejęte z obcego języka i użyte dla wyrażenia całego zespołu równie tajemniczych, co wstrętnych pojęć, stenogram grozy, który
nachodzić go będzie zawsze i prześladować, ilekroć pomyśli o
Madonnie, o jakiejkolwiek albo o tej jednej: Madonna będzie na
zawsze zespolona z embrionem, piękne słowo z obrzydliwym, a jedno
wywołuje drugie niczym własne lustrzane odbicie...
Przypomniał sobie, że powinien przygotować tysiąc pięćset marek, i wstał. Otworzył sejf, odsunął ciężkie drzwi i zanurzył ręce w
banknotach: dziesięć pięćdziesiątek, dwadzieścia pięć dwudziestek i
pięćdziesiąt dziesiątek...
Powrócił do biurka, wsunął pieniądze do szuflady, a kiedy ją
zamykał, zauważył, że pieniądze śmierdzą, całkiem inaczej niż w przysłowiu: śmierdziały nawet mocno, zawsze czuł ten odór, kiedy
otwierał sejf: słodkawy słaby odór, słodkawy i brudny, bezosobowy i
bardzo ustosunkowany, słaby, a przecież zdumiewająco przenikliwy.
Kiedy otworzył drzwi, owionęła go mocna słodkawa smuga, słodkawe
paskudztwo, które skojarzyło się z pojęciem burdelu – ale
uświadomił sobie, że to był zapach krwi, bardzo rozcieńczony
subtelny zapach krwi...
Odczuł nieznaczną ulgę, kiedy wspominał Elżbietę: jej imię,
przypomnienie osoby wzbudziło osobliwą tkliwość, choć nie wiedział
i nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego, niemniej uczucie pozostało: poczuł nieco ironiczną satysfakcję, mimo iż był zły na nią, ponieważ
jego ostatnią tajemnicę odkryła równie beztrosko i bez wysiłku jak
wszystkie inne...
Niemniej sam fakt, że regułę czasu postawiła na głowie, wydał
mu się oryginalny: zamiast lokować pieniądze w realiach, zamieniła
realia na pieniądze i rozdarowywała je: sprzedawała dobra rodzinne,
inkasowała pieniądze z kamienic czynszowych, wyjmowała z kont,
puszczała na czarny rynek meble i obrazy i poświęciła się
nowomodnemu humanitarnemu sportowi, polegającemu na rozdzie-
laniu talonów na chleb.
Ta histeryczna maniera wydała mu się śmieszna, a jed-nocześnie imponowała mu jako gest suwerenny, mający zresztą
znamię prawdziwej oryginalności: była uparta, i w głębi duszy
radowała ją perspektywa walki, jaką wypowiedziała jemu i staremu.
Powiedziała: zawieszenie broni.
Będzie niebezpiecznie, jeżeli uda jej się odszukać żołnierza,
który przyniósł testament Willy'ego: wtedy możliwa okaże się
ekshumacja ciała, stwierdzenie tożsamości, i w tej samej chwili,
kiedy śmierć będzie urzędowo stwierdzona, testament nabierze mocy
prawnej, chyba że uda się wykazać, iż pieczęć służbowa lub nazwisko oficera zostały sfałszowane...
Zastukał wiecznym piórem w abażur, by przywołać sekretarza,
a kiedy uniżony blady młodzieniec zjawił się w drzwiach, zagadnął
go przyjaźnie: – Niech pan wybaczy, panie Windeck, byłem zatopiony
w myślach: oczywiście cieszę się, że pierwszy numer Baranka
Bożego, nasze wspólne dzieło, jest gotowy i proszę nie myśleć, że nie
doceniam pańskiego wkładu. Czy zapali pan cygaro?
Sekretarz uśmiechnął się uszczęśliwiony, wyjął z podsuniętej
kasetki cygaro i wyszeptał: – Dziękuję, panie doktorze...
– Proszę wziąć jeszcze jedno...
Wziął jeszcze jedno.
– A na marginesie: wkrótce pojawi się tu pewna kobieta, która
oddała krew mojej córce – proszę dać jej pieniądze na podstawie
zaświadczenia ze szpitala – tysiąc pięćset marek...
– Tak jest – powiedział sekretarz.
Nie widział już, że szef odłożył cygaro i podparł głowę rękoma...
XIII
Wysoka szara boczna ściana kościoła była pomiędzy dwoma
wspornikami rozdarta, wszerz i w górę, a w otworze niczym w
olbrzymiej bramie widoczne było światło dnia, jasne choć przytłumione: kamienne bryły zalegały dół jak po wysadzeniu skały.
Wokół piętrzył się gruz, u wejścia zauważył jednak ślady
porządkowania, przeszedł po gładkich białych płytach pomiędzy
spiętrzonymi ruinami i pchnął drewniane drzwi, prowadzące do
wnętrza: zląkł się, gdyż byle jak zbite wrota były jedynie oparte o
mur, pod wpływem pchnięcia przewróciły się na niego i z trudem
udało mu się pochwycić je i ponownie przystawić. Wewnątrz
panowała cisza, ptaki latały w kościele, słyszał ich świergot.
Docierało doń też kwilenie piskląt, a spojrzenie padło natychmiast na wykrzywiony świecznik, wciąż zakotwiczony w sklepieniu:
łańcuch kołysał się, skrzypiąc cicho; zobaczył dwa tłuste wróble
huśtające się na metalowej obręczy. Kiedy ruszył przed siebie,
odleciały. Gruz był odsunięty jedynie w niewielkim promieniu koło
drzwi; idąc w głąb nawy zmuszony był wspiąć się na zwały kamieni,
a kiedy dotarł do środkowej, mógł się rozejrzeć: jaskrawe światło
padające z wielkiej wyrwy w murze rozjaśniało ruiny: wszyscy święci
na górnej galerii poprzewracali się, ich cokoły stały puste, czasem
tylko jakieś nędzne resztki były jeszcze przylepione do muru: tu dwie nogi do kolan, ówdzie samotny kikut ręki mocniej
przytwierdzony do sklepienia, szerokie pęknięcie muru zaś rysowało
się wyraźnie i mrocznie niczym widmo schodów wiodących z góry na
sam dół. A w górze, na sklepieniu, widniało niebo niczym ostro
znaczony fragment szarości; Hans dostrzegł tam drugie głębokie
pęknięcie, biegnące aż do wielkiej wyrwy w bocznej ścianie nawy,
stopniowo zwężające się, wypełnione jasnym światłem, potem znów
rozszerzające się, mógł bez trudu zobaczyć, jak mur stopniowo staje
się coraz grubszy, licząc od góry; na dole przy posadzce ciężki szary
mur osiągał szerokość drzwi. Zatrzymał tu spojrzenie: ołtarz był zasypany, podmuch wiatru przewrócił stalle kanoników, ich szerokie
brunatne oparcia pochyliły się jakby do drwiącej adoracji. Również
dolna galeria świętych na cokołach była niekompletna: poszarpane
torsy, potłuczony kamień, obrzydliwy w swym kalectwie i boleśnie
wykrzywiony, jakby żywy: zwrócił uwagę na tę diaboliczną brzydotę:
niektórzy święci uśmiechali się jak kaleki, brakowało im ucha albo
podbródka bądź też twarze ich zniekształcały dziwne rysy od
pęknięć, inni byli bez głów, kamienny ułomek szyi wystawał
upiornie nad korpusem. Źle wyglądały również te postacie, którym brakowało rąk, zdawały się krwawić jęcząc bezgłośnie, a barokowa
figura z gipsu była dziwnie rozdwojona, niemal zgnieciona jak jajko:
blada gipsowa twarz świętego pozostała nietknięta, szczupła twarz
jezuity, natomiast piersi i brzuch były potłuczone, gips odpadł, leżał
u stóp figury w postaci barwnych płatków, a z mrocznych
wnętrzności brzucha wyzierała słoma wzmocniona utwardzonym
gipsem.
Wspinał się dalej, minął komunijne balaski i dotarł do lewego
sklepienia: freski były nietknięte; światło padało na nie bez
przeszkód. Cudownie blade a zarazem jaśniejące kolory starego malowidła przedstawiały pokłon Trzech Króli. Pomimo zmatowienia
obraz jaśniał, choć w niektórych miejscach rysunek był jedynie
słabo zaznaczony, i dawał mu pocieszenie, gdyż pozostał nietknięty:
ocalał również boczny ołtarz, wydał się nawet uprzątnięty: mensa
błyszczała, a przed kamiennym tabernakulum stała wiązanka
kwiatów, a kiedy Hans odwrócił się, by popatrzeć na boczną nawę,
ujrzał ciemne konfesjonały: nieznacznie wychylone do przodu,
toporne, chwiejące się pudła pokryte pyłem i odpadami tynku, w
głębi zaś na końcu niskiej kolumnady dostrzegł światełko, którego przedtem nie zauważył: poszedł tam. Świeca płonęła przed
wizerunkiem Matki Bożej, obok wisiał ten sam wielki drewniany
krucyfiks, który dawniej zawieszony był u stropu przed
żyrandolem...
Zgarnął z ławki brud i odłamki kamieni, usiadł. Kiedy ostatni raz był w kościele, trwała jeszcze wojna; wydało mu się, że było to
bardzo dawno, choć od tamtej chwili upłynął zaledwie miesiąc.
Świeca migotała niespokojnie przed świętym obrazem, którego
drewniane podłoże nieco się wybrzuszyło pod wpływem wilgoci, a
przez twarz Marii Panny biegały białawe paski – jedynie kwiaty były
świeże i piękne, cudownie duże goździki z gęstymi główkami
osadzonymi w jędrnych koszyczkach...
Usiłował się modlić, ale w tej samej chwili drgnął: usłyszał
śpiew, pod sobą, dochodzący spod ziemi. Chwila grozy była krótka,
gdyż przypomniał sobie kryptę, która najwyraźniej nie była uszkodzona; wsłuchał się w śpiew: głosy dźwięczały cienko, jakby
przefiltrowane, anielskie, śpiewało zapewne niewiele osób, niewiele i
bez akompaniamentu, a kiedy rozpoznał tekst pieśni, a także
melodię, uświadomił sobie, że jest maj, że wciąż jeszcze jest maj,
miesiąc, w którym skończyła się wojna...
Poznał po głosach, że śpiewają ochoczo: po pierwszej zwrotce nastąpiła druga, potem trzecia i poczuł się zawiedziony, kiedy śpiew
nagle ustał; zapadła cisza, a ta cisza zwaliła się na niego, zaciążyła
mu; najchętniej słuchałby śpiewu dłużej.
Bał się, wyszczerzone pęknięcia muru wydawały mu się
niespodziewanie groźne, pomyślał, że mogą się rozstąpić, że spadnie sklepienie i pogrzebie go razem z pokaleczonymi figurami; w jednej
chwili oblał się potem: sklepienia zadawały się rzeczywiście opadać –
wstał, przeżegnał się nerwowo i pobiegł do drzwi, a dalej ścieżką z
fliz aż pod ciężką żelazną kratownicę ogrodzenia...
Usłyszał, jak po przeciwnej stronie prezbiterium chodzą ludzie:
śmiali się i rozmawiali ze sobą, po chwili zobaczył ich: niewielką
grupę szarych postaci, która wnet się rozproszyła, tak iż pozostała
już tylko czarna sylwetka kapłana...
Hans usiadł na kamiennym cokole metalowego ogrodzenia i
czekał. Wiedział, że plebania znajduje się za jego plecami, i przekonał się przed chwilą, że jest zamieszkana. Mimo iż prawie nie
czuł już głodu, który objawiał się tylko niepokojem, postanowił, że
zwróci się do księdza z prośbą o cokolwiek, o chleb albo kartofle, lub
papierosa. Widział, jak zbliża się postać, która z dołu wydawała się
wielka, czarna sutanna łopotała wokół nóg, buty duże i wygięte,
nędzne i brzydkie...
Ksiądz wystraszył się, kiedy nagle wyrosła przed nim postać;
jego wychudzona a jednocześnie opuchnięta twarz drgnęła nerwowo,
zacisnął ręce na grubym śpiewniku...
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Hans – czy mógłby mi ksiądz
dać coś do zjedzenia?
Jego spojrzenie przemknęło się obok skośnych ramion księdza i jego z gruba ciosanych uszu na plac przed kościołem: kwitły tam
stare drzewa, których pnie były w połowie zawalone gruzem...
– Naturalnie – zabrzmiała odpowiedź księdza. Głos miał
zachrypnięty i słaby; Hans mógł mu się teraz dokładnie przyjrzeć:
chłopska twarz, pociągła, lecz krzepka, gruby nos i zdumiewająco
łagodne oczy.
– Naturalnie – powtórzył ksiądz – poczeka pan tu?
– Tak – Hans usiadł ponownie: był zdumiony. Wypowiedział prośbę, ponieważ wyobraził sobie, że kapłan powinien choćby
spróbować mu pomóc, lecz zdziwił się, że oto znalazł się ktoś, kto
natychmiast chce dać mu coś do zjedzenia...
Spoglądał na kapłana, gdy ten przekraczał ulicę, kiedy z ganku
skinął na niego...
Perspektywa otrzymania posiłku na nowo wzbudziła uczucie głodu; podeszło do gardła: owo dziwne natrętne ziejące Nic, które
sprawiało, że policzki kurczyły się gwałtownie; ów obłok powietrzny,
owo prowokacyjne beknięcie, które pozostawiało przykry posmak w
ustach, a jednocześnie wypełniało poczuciem beznadziejności: jedzenie, pomyślał, jest nieubłaganą koniecznością, która będzie
mnie dręczyć przez całe życie; trzydzieści, czterdzieści lat będzie
zmuszony codziennie jeść, co najmniej raz dziennie, czekały go więc
tysiące posiłków, o które jakoś wypadnie zadbać; beznadziejny
łańcuch konieczności, który napełnił go strachem. Tego dnia włóczył
się daremnie już dziewięć godzin pośród ruin miasta i nie otrzymał
nic, nawet tego, co mu zostało obiecane. To straszliwa walka, którą
zmuszony będzie stoczyć jeszcze wiele tysięcy razy i to nie dla siebie
tylko; pierwszy raz pomyślał o Reginie, ujrzał wyraźnie jej obraz, nie-ubłaganie piękny i zniewalający: jej blond włosy i bladą twarz,
nieznacznie skrzywioną rysem drwiny, kiedy zjawiała się w mrocznej
framudze drzwi, aby zapytać: Czy chcesz trochę chleba – czy chcesz
papierosa? Zatęsknił do niej, nagle i gwałtownie, boleśnie, pomyślał,
że pocałowałby ją...
Uśmiech na twarzy kapłana wydał mu się nieziemski, prawie tak samo nierzeczywisty jak jasny i czysty śpiew, dochodzący z
podziemi. Poczuł, że coś pociąga go za ramiona, że został porwany,
ogarnęła go słabość i lekko się zatoczył, kiedy poszedł śladem idącej
przodem postaci. Okrążyli wybrzuszenie prezbiterium, półkole, które wydało mu się nieskończenie szerokie, zeszli w dół po schodach;
odczuł chłód grubych murów i drgnął wystraszony, gdy kapłan
położył mu na ręce swoje palce, zmoczone wodą święconą...
– Czy jest pan katolikiem? – zapytał ksiądz, kiedy się
przeżegnał.
– Tak – odpowiedział – ochrzczono mnie w tym kościele.
– Niemożliwe.
Zatrzymali się przy wejściu.
– Ależ tak, naprawdę.
– Mój Boże, wobec tego jest pan...
– Tak – powiedział westchnąwszy – zanim poszedłem na wojnę,
była to moja parafia. – Przelotnie dotknął myślą odległych niedziel, które spędzał u boku matki w półmroku tego pogodnego
romańskiego wnętrza...
– A teraz? – zapytał ksiądz.
– Teraz mieszkam dalej, na przedmieściu...
– Chodźmy.
Śladem księdza Hans wstąpił pod mroczne sklepienie, gdzie
stały ściśnięte ławki: wpadał tu jedynie nikły odblask dziennego
światła, a w przodzie migotało przed tabernakulum maleńkie
czerwone światełko wiecznej lampki. Kapłan zachęcił gestem, aby
szedł za nim do zakrystii; przed ołtarzem pochylił jedynie głowę, był
zbyt zmęczony, aby ugiąć kolano. Tam było jaśniej, świeciła
żarówka, a uśmiech na zmęczonym chłopskim obliczu księdza nie
różnił się od grymasu bólu...
– Sprawia mi pan radość – powiedział kapłan.
Wskazał na ciemnobrunatną ławę przed niską garderobą, w której zasłona nie była zaciągnięta: dostrzegł barwne komeżki
ministrantów i długie koronkowe szaty księży, wszystkie wydawały
się nieco zakurzone.
– Tak, tak – powtórzył gorliwie ksiądz, a jego umęczona twarz
wykrzywiła się entuzjazmem – właśnie tak: sprawia mi pan radość.
Rozsunął drzwi i zgarnął na bok kilka zwojów zakurzonych
rysunków: – Dziś nikt jeszcze nie zwrócił się do mnie, a pozostały
dwie paczuszki z porannych darów – zaraz sprawdzimy.
Jego czarne rękawy wirowały tuż przed twarzą Hansa, odłożyły
na stół paczuszki w brązowym opakowaniu, kapłan powiedział: –
Proszę je wziąć, tak jak są, i pamiętać, że to nie jest ode mnie i nie
mnie musi pan dziękować...
– A komu?
– Niech pan podziękuje Bogu – nieznanym ludziom – jemu –
który – twarz mu się lekko zarumieniła zakłopotaniem – żywemu Kościołowi, tak chyba wolno powiedzieć – oczy zwęziły mu się z
przejęcia – może grzesznikom, może świętym – nie wiem, biedakom,
a może nawet bogaczom...
Hans chwycił paczki ze stołu i usiłował zdjąć sznurek, lecz jego
palce okazały się bezsilne, czuł, że sparaliżowała go niespodziewana
słabość.
– Nie mogę – powiedział – proszę, niech ksiądz to zrobi.
Szeroka ręka księdza pociągnęła kokardkę, starannie zdjęła sznurek i odsłoniła zawartość: na stół potoczyło się małe
zmarszczone jabłko, gruba pajda chleba, bardzo gruba, niemal tak
pękata, jak mszał, który leżał obok, jeden zawinięty w bibułkę
papieros i para starannie wypranych i pocerowanych wojskowych skarpet z jaskrawobiałym szlaczkiem...
– Proszę – powiedział ksiądz – no proszę.
Hans starał się uchwycić palcami chleb, ale nie udało się:
kromka wydała się nieopisanie gruba; skórka, brązowa i okrągła
otaczała miąższ niczym wały fortecę, i nie miało sensu chwytanie jej,
jego dłonie były zbyt małe. Papieros spoczywał na gładkiej płycie
stołu niczym olbrzymia biała rura z kartonu, jak papieros
reklamowy, który spadł z jakiegoś wysokiego dachu, zbyt wielki, a
jego ręce leżały na stole maleńkie i brudne, bardzo oddalone,
również głos, który usłyszał, biegł z daleka. Głos zapytał: – Napije się
pan?
Poczuł, że coś spłynęło mu do wnętrza, coś delikatnego i chłodnego, a jednak rodzącego ciepło, cudowny napój, którego smak
wydał mu się znajomy, a tylko jego nazwy zapomniał; czuł własny
język, dotykający wilgotnych warg, i znowu wypił, znowu spłynął mu
do wnętrza cudowny, łagodny i chłodny płyn i wtedy zrozumiał: to
przecież wino... Wino.
Produkty na stole przybrały ponownie swój rzeczywisty kształt,
gruba jak mszał kromka chleba, jabłko, papieros, para skarpet. Jego dłonie odzyskały sprawność i życie, a przed sobą dostrzegł
bardzo blisko skupioną twarz kapłana szarą i zmęczoną, z
czerwonymi obrzmieniami pod oczami; zauważył kielich, sięgnął po
niego i pił.
Wino, pomyślał i nagle wystraszony odstawił kielich, postawił
go na stole i popatrzył księdzu w oczy.
A ten powiedział z uśmiechem: – Proszę się nie obawiać, to wino – tylko wino – czy nalać panu jeszcze trochę – ?
– Jeśli ksiądz tak uważa.
– Dlaczego nie. To wino.
Wypił duży łyk i patrzył, jak ksiądz otwiera drugą paczuszkę:
rozłożył kwadratową chustę na głowę, z której wypadł banknot. Jego
wzrok był znowu tak jasny, że rozpoznał pięćdziesiątkę oraz żółte
paski na chustce...
– Czy ma ksiądz dość wina – mam na myśli wino mszalne...
– Tak, tak – odparł ksiądz – niech się pan nie martwi – starczy na lata. Odłożył dary na stół – Przecież potrzebujemy tylko kilka
kropel, a udało się uratować cały zapas – prócz tego będzie też nowe
wino. Czy ma pan żonę? – zapytał ksiądz z uśmiechem, rozłożył chu-
stkę i przybliżył delikatną barwną tkaninę do twarzy...
Hans milczał chwilę, po czym powiedział – Tak.
Nastało krótkie milczenie, w tym czasie ksiądz ponownie złożył
chustkę. Hans odstawił kielich na stół. Spoglądał na księdza i nagle
odczuł gwałtowną, palącą potrzebę znalezienia się w domu, przy
Reginie.
– Chcę już iść – powiedział – proszę mi wybaczyć... Wziął
paczkę ze stołu i rzekł: – Wobec tego ... ja... mam nadzieję, że się
jeszcze zobaczymy...
– Ja też mam nadzieję – proszę mi przedstawić swoją żonę.
Niech pan zaczeka...
Udał się w kąt zakrystii, wyjął ceremonialnie klucz z kieszeni spodni i otworzył wielką zakurzoną szafę. Wrócił z połyskującą
czerwonawą butelką, podsunął ją Hansowi i powiedział: – Ode mnie
nic pan jeszcze nie dostał – proszę wziąć to.
– Czy to naprawdę własność księdza?
Kapłan zaśmiał się: – Niezupełnie, można by powiedzieć,
uratowałem ją z piwnicy płonącego domu, a właściciel darował mi ją
później, sądzę, że mam prawo nią rozporządzać. Do widzenia...
Hans odczekał chwilę przy drzwiach, patrząc, jak ksiądz zamyka rozsuwane szafy.
– Proszę nie czekać – zawołał – muszę tu jeszcze pozostać...
Hans wyszedł. Skłonił się nieznacznie przed ołtarzem, a kiedy
starał się przyspieszyć kroku, ciężka i chłodna butelka obijała się o
jego udo.
XIV
Wreszcie Hans usłyszał, że wróciła; jej chód był ciężki,
przystanęła na chwilę w korytarzu; zapewne zdejmowała płaszcz i w
ciemności powiesiła go na wieszaku. Potem kroki zbliżyły się do jego drzwi, on zaś poczuł, że jego serce bije mocno i miarowo; zatrzymała
się u jego drzwi; najchętniej popatrzyłby na jej twarz i czekał na
chwilę, kiedy przestąpi próg i rozejrzy się szukając go, jednak kroki
oddaliły się i zrozumiał, że poszła do kuchni...
Powinien był wstać natychmiast, kiedy wróciła, lecz nie mógł.
Paraliżowała go radość. Leżał więc i tylko czuł bicie serca...
Krótko potem wróciła do przedpokoju i rąbała drewienka. Wyobrażał ją sobie bardzo plastycznie: jak stawia byle jak przycięte
klocki na podłodze, jak na oślep wali w nie w ciemności, nie
przepoławiając drewna, a tylko odcinając maleńkie drzazgi. Byle w
ciemności nie przytrzymywała klocka ręką, pomyślał, byle nie trafiła w palec. Siekiera była tępa, znał ją, a jednak mogłaby odciąć palec
albo mocno skaleczyć. Posłyszał, jak zaczęła z cicha kląć. Często
uderzała obok, waląc ciężką siekierą w podłogę, co powodowało
lekkie drżenie ścian. Potem uznała widać, że ma dość drzazg, bo
rzuciła siekierę w kąt i wróciła do kuchni...
A później nastała cisza, było już prawie ciemno, cienie w pokoju zbłękitniały, rozeszły się jak ciemny dym po kątach, Hans
nic już prawie nie widział poza otoczeniem łóżka, wszystko brudne,
uszkodzone ściany, a teraz zauważył, że i w suficie była wielka
dziura.
Wstał, cicho podszedł do drzwi i ostrożnie je otworzył. Z kuchni sączyło się światło. Stary niebieski płaszcz, który zawiesiła na
szybie, przepuszczał w dziurawych miejscach żółte plamy światła,
promienie oświetlały brud korytarza: gdzieś w głębi zalśniło ostrze
siekiery, dostrzegł też ciemne klocki drewna z żółtymi paskami nacięć. Podszedł powoli i zobaczył ją, zrozumiał też, że nigdy jej
takiej nie widział. Leżała na sofie, nogi uniosła wysoko, owinęła je
wielką czerwoną chustą i czytała. Widział ją od tyłu, długie lśniące
wilgocią włosy wydawały mu się ciemniejsze i rudawe, wylewały się
poza oparcie sofy, obok niej stała lampa, w piecu płonął ogień: na
stole leżała paczka papierosów, stał słoik marmolady, był też
napoczęty chleb, a obok nóż z czarnym, obluźnionym uchwytem...
Hans nagle pojął, że będzie na nią patrzeć przez całe życie.
Ogarnął go jakby zawrót głowy, wyobraził ją sobie jako starą kobietę,
wciąż jeszcze szczupłą, siwowłosą, z tą samą okrągłą, nieco drwiącą twarzą. Ta wiedza poruszyła go głęboko i boleśnie, wyczuł coś
nieubłaganego, jakby ktoś polał zimną wodą ukryte miejsce w jego
wnętrzu, jak to czynią dentyści z nawierconymi zębami: było to
zarazem okropne i sprawiało ulgę. Hans miał poczucie, że widział ją
taką już wiele lat temu i że będzie ja widział za dwadzieścia lat,
zawsze – wstał z łóżka, uczynił coś nieodwołalnego, coś, czego nie
można będzie cofnąć: przyjął wyzwanie życia, ono zaś skoncentro-
wało się tu dla niego: krótka chwila w nieskończoności, wypełniona
bólem i szczęściem...
Regina paliła papierosa w lufce, którą najwyraźniej trzymała w zębach; od czasu do czasu przechylała się w bok i ruchem jastrzębia
potrząsała głową, aby strącić popiół. Widział jej ostry, a jednocześnie
bardzo delikatny profil i nagle znowu zapragnął ją pocałować. A
jednak tkwił w miejscu: wiedział dobrze, czym byłoby wejście do
kuchni: byłby zmuszony żyć, przyjąć na barki bezgraniczny ciężar
dni, którego nie sposób opłacić kilkoma pocałunkami; byłby
zmuszony wstąpić na płaszczyznę codzienności, na trybunę
czarnego rynku, pracy lub kradzieży, podczas gdy wyobrażał sobie,
że przedrzemie pod trybuną, w cieniu i daleko od kopaniny graczy...
Wiedział, że jest jeszcze pora, by zniknąć, by zejść cicho po
schodach i wtopić się w noc. Może Regina nie byłaby nawet bardzo zasmucona, z pewnością nie oczekiwała, że powróci...
Nie wiedział, że sam do siebie się uśmiecha. Wydało mu się, że
widzi ją pierwszy raz: wciąż miał na sobie jej płaszcz, nosił go, gdyż
nie miał kurtki. Pachniał nią. Było bardzo cicho, przewracała kartki
powoli, potem odłożyła lufkę i wtedy zobaczył, że chyba postawiła na
brzuchu filiżankę. Ogień w piecu rozpalił się na dobre, słyszał, jak
huczy, również nad nimi w górnych partiach ruiny szalał wiatr:
zmiatał spod uszkodzonego dachu i ze zniszczonych części domu
gruz i resztki tynku, które spadały z hałasem, dołączając do
pozostałych śmieci...
Odstawiła na krzesło filiżankę i czytała dalej. Czytała bardzo powoli, niecierpliwił się, a kiedy tak na nią patrzył, przypomniał
sobie, że był kiedyś księgarzem i że była wtedy inna kobieta, która
pracowała razem z nim. Chodził z nią czasem do kina lub
odprowadzał do domu, kiedy uczęszczali na kursy – wszystko to
działo się nieskończenie dawno, w innym życiu, nie potrafił pojąć, że
mógł kiedykolwiek traktować coś poważnie: kurs, zawód –
przypomniał sobie własną piekącą, pełną zahamowania nieśmiałość,
kiedy odprowadzał tę, która później została jego żoną: pragnął
czułości, a nie odważył się nawet zaofiarować jej ramienia – jesienne wieczory w oświetlonym mieście – czasem wędrowali ciemnymi
uliczkami, na jasno oświetlonym przystanku wsiadali do tramwaju i
rozmawiali cały czas o książkach, filmach, o wykładach, których
wysłuchali. Nie była ładna ani elegancka, była mała i niepozorna,
pomiędzy pniami drzew rozlewało się miękkie światło gazowych
latarni, żółtawe, rozproszone, płynne niemal jak ciecz, a wśród
świateł i drzew, owych szarych przyjaznych pni, wisiała mgła w
postaci wydłużonych gęstych oparów i rozprzestrzeniała się powoli,
tląc się niemal jak ukryty pożar – potem wracał wzdłuż rzeki do domu, bardzo powoli, bardzo blisko tego granitowego parapetu,
który wieńczył koronę wału, a obok niego była niewidoczna we mgle
woda, szumiąca, bardzo spokojna i niezmienna; niedopałki rzucał
zawsze najdalej, jak mógł, w głąb mgły, gdzie z sykiem gasły w nicości...
Wciąż jeszcze nie poruszyła się, raz jeden podciągnęła chustę z
nóg nieco wyżej i umocowała ją, zapamiętał ten dziewczęcy,
niecierpliwy ruch jako coś nowego...
I nagle wszedł nie pukając, natychmiast zbliżył się do niej i
pocałował ją w usta. Poczuł jej delikatne, nieco wilgotne wargi i
zauważył, że nie zamknęła oczu: były ciemnoszare, mieniące się i
nieco skośne, a nagłe poderwanie lekko fioletowych powiek miało w
sobie coś z lalki. Patrzył na nią, przyciskając wargami jej usta, objął
za szyję i poczuł, jak jej włosy gładko spływają mu między palcami.
Patrzył na nią bardzo długo, a ona nie zamknęła oczu, później dopiero, kiedy upuściła książkę, a on pochylił się niżej, wtedy
dopiero przymknęła je, a on wystraszył się widząc na jej twarzy
wyraz delikatnego zachwytu...
Uwolnił ją i poczuł, że się zaczerwienił.
– Siądźże – powiedziała. Wyprostowała się, zsunęła chustę z
nóg, spuściła stopy na podłogę i już siedziała. Nie mógł pojąć
własnej radości obudzonej jej widokiem. Wziął z krzesła filiżankę,
odstawił ją na stół i usiadł.
– Ależ ty się śmiejesz, uśmiechasz się, czy coś się stało? –
zapytała.
Nie odpowiedział; za plecami poczuł błogosławione ciepło pieca.
– Mój Boże – rzekła, wstała, chwyciła słoik z marmoladą, chleb,
nóż, potem wszystko to odstawiła, a on po raz pierwszy zobaczył jej
dłonie, były małe i szczupłe, niemal dziecinne, właściwie były przeraźliwie drobne. Jej ręce drżały...
– Pewnie jesteś głodny?
– Tak – odparł i wstał, patrząc na nią: jej oczy zwilgotniały.
Wyjął papierosa z paczki, która leżała na stole, oderwał pasek
kolorowego papieru ze słoika z marmoladą i skręcił fidybusa. Przypatrywała mu się...
– Jak długo ciebie nie było? Według mnie bardzo długo, dłużej
niż cała wojna...
Zdmuchnął fidybusa, resztę nadpalonego papieru położył na
skraju stołu i stanął obok niej przy piecu...
– Zrobię kawę – powiedziała.
Skinął jedynie głową. W jej twarzy dostrzegł wyraz jakby
zakłopotania; nagle stali się sobie bardzo obcy. Opuściła powieki,
nerwowo podciągnęła zamek w zielonym pulowerze, poprawiła
pogniecioną spódnicę i przygładziła włosy. Woda zakipiała. Wsypała
łyżkę proszku do dzbanka i filiżanką bez ucha zaczęła przelewać
wrzątek z garnka do dzbanka...
Kiedy poczuł nosem zapach kawy, zrozumiał, że niemal mdli go
z głodu. Usiadł, zdusił papierosa i wsunął niedopałek do kieszeni płaszcza...
Przelała resztę wody, położyła blaszane wieczko od marmolady
na dzbanku i usiadła obok niego. Zaczęła smarować chleb
marmoladą, powoli i systematycznie, a on widział, że jej ręce drżą.
Ułożyła kromki na małym żółtawym kafelku, zajrzała do dzbanka i
nalała mu...
– Ty też się napij – powiedział cicho.
– Jak?
– A ze mną. Uśmiechnęła się, kiedy podał jej własną filiżankę, nalała...
Już po pierwszym kęsie poczuł gwałtowny zawrót głowy:
wydało mu się, że kawałek chleba z marmoladą wpadł do ukrytego
punktu ciężkości jego ciała i wytrącił je z równowagi. Zawroty były
gwałtowne, świat wirował wokół niego, mimo iż zamknął oczy; było
to jak nagłe, dość przyjemne huśtanie, sam sobie wydał się jakby
wahadłem, poruszającym się tam i z powrotem w ciemnym, głuchym pomieszczeniu.
Potem otworzył oczy, upił łyk kawy, ugryzł chleb, a im więcej
jadł i pił, tym wyraźniej słabły gwałtowne wychyły wahadła...
Sięgnął po następną pajdę chleba z marmoladą i zdał sobie
sprawę, że czuje się lepiej. Kawa była wspaniała. Sięgnął do górnej
kieszonki po resztę papierosa i powiedział: – Podaj mi, proszę, ogień.
– Wzięła fidybusa z krawędzi stołu...
– Na co się zdecydowałeś – zapytała – co zamierzasz robić?
– Jeszcze o tym nie myślałem, ale coś będę robić. I nawet się cieszę.
– Doprawdy?
– Serio – powiedział – cieszę się, że będę mógł coś robić; później
o tym porozmawiamy. A to... – wyjął z kieszeni chustkę i rozłożył ją
przed nią – to chciałbym ci podarować...
– Jaka piękna! – wykrzyknęła, wzięła ją do rąk, rozpostarła
palce i trzymała w nich chustkę, niczym welon. – Piękna – powtórzyła – bardzo piękna, jakże się cieszę,..
– Mam również wino – powiedział – całą butelkę, trochę chleba
i jabłko.
– Jabłko – powiedziała – to naprawdę rzadkość, o tej porze
nawet na czarnym rynku nie ma jabłek...
Zgniótł papierosa i wstał. – Chodź – rzekł – chodź ze mną,
pójdziesz?
– Tak – odparła. Czekając, przystanął przy stole i patrzył, jak
sięga na szafę po świecznik, jak wsuwa papierosy do kieszeni i
chowa zapałki; jej twarz była bardzo poważna, niemal płakała.
Dostrzegł to i podszedł do niej. – Jeżeli nie chcesz – powiedział –
jeżeli nie chcesz iść ze mną – nie będę się gniewał; bardzo cię
kocham.
– Nie – rzekła – chętnie pójdę z tobą... tylko jest mi smutno...
– Dlaczego?
– Nie wiem – odparła. Otworzył drzwi, zgasił stojącą lampę i popychał kobietę łagodnie przed sobą, trzymając ją za ramiona. W
ciemnym przedpokoju przyciskał ją mocniej, aż otworzył drzwi do
swego pokoju i zapalił światło.
– Wejdź – powiedział.
Uwolnił jej ramiona i zachęcił skinieniem głowy. Weszła bardzo
powoli. Zamknął za nią drzwi.
Usiadła na łóżku, a on przysunął stół tak, by mogła oprzeć się
na nim. – Czy masz kieliszki? – zapytał...
– Tak, w szafie – wskazała palcem kąt pokoju, w którym pomimo światła panowała ciemność. – W którymś kartonie – jest
tam również korkociąg.
Szperał po omacku w cuchnącej kurzem szafie, aż natknął się
na brzęczący szkłem karton.
– Podejdź – powiedziała. Wzięła od niego kieliszki i wytarła je
starannie szalem: kiedy otwierał butelkę, spostrzegł, że błyszczą w świetle lampy. Nalał do pełna i usiadł przy niej.
– Przysuń się – rzekł cicho – jesteś teraz moją żoną; chcesz nią
być?
– Tak – powiedziała poważnie – chcę.
– Nie opuszczę cię, póki żyję.
– I ja zostanę z tobą; cieszę się.
Uśmiechnęli się do siebie i wypili.
– Dobre wino – powiedziała – bardzo łagodne i smaczne.
– To wino mszalne – wyjaśnił – dostałem je w prezencie.
– Mszalne – powtórzyła; spostrzegł, że drgnęła wystraszona;
odsunęła kieliszek i spojrzała na niego.
– Nie bój się – powiedział i na chwilę położył rękę na jej ramieniu – to wino, tylko wino. Wierzysz w to?
– Tak, tak – powiedziała – wierzę. A ty nie?
– Owszem... też się bałem, ale teraz już nie.
– Czasem – odezwała się cicho – marzyłam, aby w to nie
wierzyć, ale nie mogłam tego zmienić: wierzę. Chciałabym tylko móc
pić to wino, nawet gdy jest ono nie tylko winem. Jest mi bardzo
smutno.
– Mnie również – powiedział – też jest mi smutno. Będzie nam
bardzo często smutno.
Sięgnęła po kieliszek i piła razem z nim.
– Naprawdę się boję – powiedziała.
Leżeli długo nie śpiąc, palili, podczas gdy po domu tłukł się wiatr, obluzowywał i strącał kawałki gruzu, z górnych pięter spychał
z hałasem płaty tynku, które rozpadały się na dole i zalegały jak
żwir. Widział jedynie zarys jej postaci w ciepłym czerwonym obłoku,
kiedy rozżarzały się papierosy: delikatną linię jej piersi pod koszulą i nieruchomy profil. Kiedy patrzył na jej mocno zaciśnięte wąskie
wargi, na tę małą ciemną dolinkę na jej twarzy, ogarniała go
bezgraniczna czułość. Umocowali koce po bokach i tulili się do
siebie, wspaniała była świadomość, że jest ciepło i że spędzą w
cieple całą noc; okiennice łomotały, wiatr świstał w dziurawych
szybach, a górą, w resztkach wiązania dachu rozlegało się wycie,
gdzieś dalej zaś coś obijało się gwałtownie i stale o mur, coś
metalowego; usłyszał obok cichy głos: – To rynna na dachu, od
dawna jest zepsuta. – Milczała krótką chwilę, ujęła go za rękę i ciągnęła:
– Kiedy jeszcze nie było wojny, już tutaj mieszkałam i zawsze
wracając do domu widziałam, że zwisa ten kawałek rynny i
myślałam: z pewnością wnet to zreperują; ale nie zreperowali aż do
wybuchu wojny; klamra obluzowała się i groziło, że w każdej chwili
rynna spadnie. Zawsze, kiedy wiał wiatr, słyszałam ją, a spałam w
tym pokoju. Na murze widoczne były wyraźne ślady wody, która po
każdym deszczu biła ukosem w tynk, biała ścieżka obwiedziona
ciemnoszarą obwódką omijała tamto okno i płynęła w dół, a w lewo i
w prawo od niej duże koliste plamy z białym środkiem, otoczone szarymi ciemniejącymi kręgami... Później byłam daleko stąd,
pracowałam w Turyngii i w Berlinie, a kiedy wojna się skończyła,
powróciłam, rynna zaś wciąż jeszcze zwisała: pół domu się zawaliło –
a byłam daleko stąd, bardzo daleko, i widziałam wiele cierpienia,
śmierci, krwi, przeżyłam strach – i cały ten czas zwisała tutaj
uszkodzona rynna, plując strumieniem deszczu w pustkę, bo nie
było już muru. Dachówki odfrunęły, drzewa poprzewracały się, tynk
skruszył, a ten kawałek cynkowej blachy wciąż wisi na jednej
klamrze, sześć lat.
Jej głos przycichł, stał się niemal śpiewny, ściskała jego dłoń, a on czuł, że jest szczęśliwa...
– Wiele deszczów spadło w ciągu tych sześciu lat, wielu
umierających zmarło, zniszczono katedry, a rynna wciąż wisiała i
słyszałam, jak tłukła się w nocy, kiedy wiał wiatr. Czy wierzysz mi,
że się cieszyłam?
– Tak – powiedział...
Wiatr uspokoił się nagle, nastała cisza, zrobiło się zimno.
Podciągnęli koce, wsunęli pod nie również ręce. Nic już nie można
było rozpoznać w ciemności, Hans nie widział nawet jej profilu,
mimo iż leżała tak blisko, że czuł jej oddech: ciepłe tchnienia
owiewały go spokojnie i regularnie, sądził, że już zasnęła, aż w
pewnej chwili zabrakło mu jej oddechu i spłoszony poszukał jej dłoni. Wtedy poczuł, jak zdejmuje rękę z piersi, a może wyciąga ją
spod głowy, jak chwyta jego dłoń i przytrzymuje ją. Z uczuciem
szczęścia, jakiego nigdy nie doznał, zrozumiał, że jej ręka jest ciepła
i że nigdy nie zmarznie, gdy będzie spał przy niej. Przytulił się
mocniej, przywarł tak ściśle, że musieli wyjąć ręce, gdyż nie było już
dla nich miejsca między nimi. Już nie czuł jej oddechu i pomyślał,
że wystawiła nos ku górze i wpatruje się w sufit, i po raz pierwszy
zadał sobie pytanie: o czym też rozmyśla. Miał nadzieję, że jest
szczęśliwa; kocha ją i wie, że ona go kocha, ale nie znał żadnej jej myśli; kochał ją, ale o jej myślach nie wiedział nic i nigdy się o nich
nie dowie, nigdy nie pozna nawet ułamka tych nieprzeliczonych
myśli, które rodzą się w jej mózgu podczas długich godzin dnia i
nocy. Poczuł się bardzo sam i miał wrażenie, że ona nie jest taka
samotna...
I wtedy spostrzegł, że Regina płacze. Nic nie słyszał, jedynie z poruszeń łóżka wnioskował, że wolną lewą ręką ociera twarz, choć i
to nie było jasne, wiedział jednak, że płacze. Usiadł na łóżku, w tej
samej chwili owiał go chłód, który napływał spod drzwi, pochylił się
nad nią nisko, znowu usłyszał i poczuł jej oddech, który owionął jego twarz jak strumień i łagodnie ją obmył. A kiedy jego nos
dotknął jej lodowatego policzka, nic jeszcze nie wiedział; otaczała ich
głęboka ciemność; nagle na jego wargę spadła jej łza. Zawsze
słyszał, że łzy są słone, słone jak pot, a bywało przecież, że pot
spływał mu strumieniem po policzkach do ust, a teraz wiedział już,
że łzy są słone, są słone i ciepłe jak pot.
– Połóż się – szepnęła – przeziębisz się, jest silny przeciąg...
Trwał pochylony nad nią; chciał ją zobaczyć, ale nic nie widział
aż do chwili, kiedy nagle uniosła powieki: wtedy dostrzegł łagodny
blask jej oczu i migocące łzy. Położył się powoli i znowu poszukał jej
ręki, którą wypuścił podnosząc się. Leżała bez słów, a on wiedział, że
wciąż jeszcze płacze, jej lewe ramię przesuwało się czasem
ukradkiem w kierunku twarzy. Wtedy nagle odwrócił się do niej i skierował cały swój oddech na jej twarz, wyobrażając sobie, że się
uśmiechnęła. Dmuchnął ponownie.
– Jak miło – rzekła – jak ciepło. – Odpowiedziała dmuchnięciem
w jego twarz, bardzo mocnym, i rzeczywiście było to ciepłe i bardzo
miłe. Jakiś czas dmuchali tak na siebie, na swoje twarze...
Potem pocałował ją w ciemności, wyczuł jednak delikatny,
niemal niezauważalny opór i ponownie wrócił do dawnej pozycji.
– Myślę, że naprawdę cię kocham – powiedział.
– O, tak – odrzekła – naprawdę cię kocham...
W tej samej chwili zmuszony był ziewnąć, narosło to w nim jak skurcz, nieopisane zmęczenie. Zaśmiała się i objęła go ramieniem za
szyję, a jemu wydało się, że i ona ziewnęła, musnął pocałunkiem jej
policzek i wydało mu się przy tym, że nigdy dotąd jej nie całował, że
jest zupełnie obcą kobietą...
Objął ją ramieniem, przytulił mocno do siebie i zasnął, z twarzą przyciśniętą do jej twarzy, a we śnie wymieniali się ciepłymi
oddechami jak pieszczotami...
XV
Kiedy Regina odsunęła szafę, ze ściany spadł tynk, wielki płat,
którego pęknięcia błyskawicznie rozszerzyły się; opadł ciężko po
bokach szafy, rozsypał się błyskawicznie na podłodze, wapnisty paskudny gruz, a ona usłyszała, jak się spiętrzył za plecami szafy,
wystawiając na widok nagi mur. Kiedy jednym pchnięciem
przesunęła szafę w bok, nagromadzony tynk uwolnił się i wypełzł
spod czterech nóg; brud, zapylony wapnisty brud; podniósł się
obłok, który osiadł na wszystkich sprzętach w pokoju: subtelny
obrzydliwy puder; wyczuła jak skrzypi pod stopami: wszędzie, gdzie
stanęła leżał suchy wapienny proch, wciskając się w szerokie szpary
podłogi...
Czuła, że zbiera jej się na płacz, że nieznane dotkliwe szczątki
desperacji podchodzą do gardła falą bólu, który chciał się wyzwolić, ona jednak zdusiła go w sobie i z rozedrganą twarzą na nowo
zabrała się do pracy. Otworzyła okno, zmiotła tynk, gnając przed
sobą obłok pyłu, i po raz drugi sięgnęła po ścierkę do kurzu. W głębi
duszy przeklinała nagły impuls, który skłonił ją do robienia
porządków. Skąd taka potrzeba? Nie miała pojęcia. Pragnienie ładu i
schludności było całkiem nowe, a ona wiedziała, że sensu w nim nie
ma. Przedtem wszystko wydawało się czyste: teraz, gdy na mokro
przetarła podłogę, natychmiast wystąpiły plamy i paskudne kręgi:
prastary wdeptany tynk, którego wcześniej po prostu się nie zauważało; cały jej trud zaowocował jedynie upiornym objawieniem
się obrzydliwych plam, które zdawały się nie do zwalczenia. Również
meble teraz, kiedy starła je po raz drugi, nagle wydały się brzydsze
niż przed pierwszym sprzątaniem: odbite miejsca i odpryski dopiero
teraz stały się naprawdę widoczne; paskudne rupiecie, które nawet
nie są warte czyszczenia; uszkodzone łóżko, stół z obluzowanym
blatem dający się przesuwać jedynie bardzo ostrożnie, gdyż nogi
groziły odpadnięciem, i te dwie szafy; wysokie brunatne pudła
poplamione wapnem, przesiąknięte deszczem, a na szczytach obsiane wapiennym gruzem, który sypał się ciurkiem z
uszkodzonego sufitu...
Otworzyło się morze nieporządku, który budził rozpacz, a
walka z nim nie miała sensu. Tapeta była poszarpana, tynk
wszędzie popękany, w niektórych miejscach jego płaty trzymały się
jedynie dzięki klejowi, który pierwotnie przytwierdzał tapetę do
ściany, a teraz podtrzymywał samą ścianę.
Kiedy ostrożnie odsunęła drugą szafę, usłyszała jedynie drobny
szmer, na podłogę stoczyły się nieduże kawałki tynku zebrane za
szafą, kilka garści śmieci...
Dźwigała do budy wiadro za wiadrem, ale wystarczyło przetrzeć
dwa metry kwadratowe, a już woda stawała się mleczna i gęstniała od rozpuszczonego wapna, gipsu i piasku, i za każdym razem, kiedy
na dworze opróżniała w gruzach wiadro, pozostawał na dnie uparty
osad, z trudem dający się wypłukać. Za każdym razem też,
wróciwszy do pokoju ze świeżą wodą, przystawała przerażona;
miejsca, które przetarła, wyschły już i jaśniały bielą, wyzywająco i
paskudnie, podczas gdy podłoga czekająca jeszcze na przetarcie
miała barwę ciemną i równomierną.
Sypało się także z listew podłogowych, był to szczególnie
drobny gruz i wystarczyła odrobina, aby zabielić całe wiadro wody i
uczynić ją niezdatną do zmywania...
Jakaś chyba przekora skłaniała ją do kontynuowania walki, do dźwigania wiadra za wiadrem, bo w gruncie rzeczy wiedziała, że nie
ma to sensu: plamy pojawiały się wciąż od nowa i wciąż spadały
nowe odłamki gruzu: jaką masę wapna i gipsu, cementu i piasku
przerobiono w tym mieszkaniu zrozumiała dopiero, kiedy przechwy-
ciła kolejną porcję tynku i wyniosła wiadro suchego gruzu, który
wypadł zza łóżka, odsłaniając na ścianie niedużą wysepkę nagiego
muru. Pomacała tam ręką i stwierdziła, że tynk odstaje luźno od
ściany: pomiędzy tynkiem i murem rozwarła się chłodna ciemna
szpara, w którą mogła wsunąć rękę, a kiedy ostrożnie popukała w tynk, odgłos był dudniący i tajemniczy. Sufit też był nierówny,
miejscami wybrzuszył się pod ciężarem tynku, potworzył pęknięcia i
szpary, całą geografię subtelnych rozgałęzień, które pewnego dnia
puszczą i spadną nowe masy pyłu; nowe masy wapna pod wpływem
wody obudzone zostaną na podłodze do życia, biała nieusuwalna
plama, wciąż się odradzająca jak chroniczna wysypka...
Potem leżała na łóżku i paliła, twarzą do ściany, aby nie
patrzeć na bezsens wielogodzinnej udręki, udręki, która będzie
powracać, która będzie wieczna. Budzik na komodzie wskazywał
godzinę piątą: pracowała siedem godzin, przydźwigała niezliczone wiadra wody, wiedziona owym impulsem, który odczuła w sobie jako
coś nowego i okropnego; podłoga natomiast demonstrowała w
diabelskiej dowolności wszelkie odcienie od jaskrawej bieli do
najciemniejszej szarości: plamisty pomnik jej trudu.
Ubranie lepiło się do ciała, zdawało się przyklejone do niej jak
cienka guma, która nie pozostawia przestrzeni do oddychania,
wąchała samą siebie: kwaśny zapach potu i woń brudnej wody do
zmywania; paląca potrzeba dobrego mydła i czystej bielizny
wywoływała łzy w oczach. Zdusiła papierosa i przełknęła powoli
odrobinę chleba, odrywając starannie jeden po drugim okruchy z dużej pajdy i wsuwając je do ust...
Na dworze padał deszcz, w pokoju zaległa szarówka i złagodziła
drażniący obraz bezsensownego sprzątania, a kiedy zjadła chleb, na
nowo zapaliła papierosa i położyła się na łóżku, zaciągając się i
marząc w szumie deszczu. Nie potrafiła powstrzymać łez, toczących
się po twarzy, płynęły z niej falami, bez przerwy, gorące, szybko
stygnące...
Kiedy się ocknęła, drgnęła wystraszona, podniosła się i
stwierdziła, że już szósta. Wydało jej się, że ślady wody na podłodze
pociemniały, i choć czystość nie rzucała się w oczy, to jednak
zdawała się zapanować pewna gładkość i regularność. A tak tęskniła
do schludności; to pragnienie popchnęło ją do sprzątania, ale ono pozbawione było sensu, brud jakby mnożył się, zdawał się nie bać
porządku, traktował go jak wyzwanie i zdwajał się, potrajał: kiedy na
dworze nagle przebiło się słońce, ogarnęła ją groza: szafy były
chmurzaste, wyglądały jak zasmarowane, a podłoga ukazywała w
pełnej gamie swą diabelską wzorzystość...
Wstała zmęczona, postawiła wodę na kuchni, dołożyła drewna, a kiedy woda się grzała, policzyła swoje skarby: pół butelki wina, pół
chleba, odrobina marmolady, grudka margaryny, filiżanka kawy w
proszku, którą starannie przewiązała pergaminem, tytoń i bibułki do
papierosów oraz pieniądze, pieniądze w szufladzie, niewielka kupka brudnych banknotów: prawie tysiąc dwieście marek oraz
pięćdziesiątka, którą dał jej Hans; pomyślała, że jest bogata, i to
było pocieszające...
Długo trzymała mydło pod nosem, wcierała je na sucho w
twarz i policzki, aby z bliska poczuć zapach, aromat cienkiej
wymydlonej kostki, przenikniętej odrobiną olejku migdałowego...
Usłyszała, że Hans stawia w korytarzu za drzwiami jakiś ciężar na podłodze, chyba worek, który zdawał się mieścić coś ciężkiego i
twardego, a kiedy wszedł, zrozumiała, że na zewnątrz znowu pada
deszcz, jego twarz była mokra a czarny pył węglowy zmieszał się z
deszczem, czarniawe pasemka spływały po jego bladej, zmęczonej twarzy; mogło się wydawać, że płacze czarnymi łzami. Zauważyła to
przez skąpą firankę piany, która zawisła na brwiach i rzęsach i
zmuszała ją do mrugania, wstydziła się swych obnażonych piersi i
podciągnęła mokrą ręką koszulę, która się obsunęła. Pocałował ją z
uśmiechem w kark, przez chwilę widzieli siebie w lustrze, jego
ciemną głowę złożoną na jej ramieniu tuż przy jasnej twarzy...
Jedli w łóżku. Obok dzbanka z kawą piętrzył się na krześle
niewielki stos powleczonych czerwonym smarowidłem kromek.
Powietrze było łagodne i słodkie, na dworze padał deszcz, a odgłos
ciągłej ulewy był jak czarodziejska bajka. Na suficie znowu pojawiły się ciemne kręgi, jak zawsze kiedy padało, nasycające się powoli
kręgi, które będą rosły tak długo, aż kałuża na zrujnowanym piętrze
nad nimi zostanie wyssana do sucha; dyskretny i zwinny tryb
objawiania się wilgoci niczym na bibule miał w sobie coś
uspokajającego; kręgi na suficie były jak oczy, które zdawały się
patrzeć na nich, w środku, w samym jądrze ciemne, niemal czarne,
ze zwisającą kroplą, która potem spadała – a na brzegach stopniowo
rozjaśniająca się szarość; kręgi niczym znaki, niczym świecące
sygnały ostrzegawcze utrzymywały się kilka dni, a potem znikały, pozostawiając jedynie ciemne obramowania; czasem odlepiał się
później od sufitu płat tynku, wapno spadało z plaśnięciem i
rozpryskiwało się na podłodze, na górze zaś odsłaniała się plecionka
z listew, mroczna luka, która wypełniała się powoli pajęczyną, a w
innych miejscach, gdzie tynk już odpadł, po prostu przeciekało.
Przesunęli łóżko, stało teraz pośrodku pokoju i to położenie
umocniło wrażenie pływającej niepewności...
Leżeli obok siebie, nie dotykając się. Już sam fakt, że się
obmyli, napełniał ich szczęściem; czasem, kiedy podawał jej chleb,
dotykał jej twarzy lub ramienia, ona zaś uśmiechała się do niego.
– Dodam jeszcze – powiedział – że twoje zaświadczenie o zwolnieniu z obozu zdało już najtrudniejszy egzamin.
– Naprawdę?
– Dano mi na jego podstawie świadectwo rejestracji – zaśmiał
się – mimo iż chyba jestem pierwszy, którego zwolniono z niewoli.
Oni pierwszych oczekiwali dopiero w połowie czerwca. Myślę, że
zmienimy datę, najlepiej zaraz, i poczekamy do połowy czerwca. W
każdym razie kartki dostałem.
– To dobrze – powiedziała – do kiedy?
– Do końca czerwca, a kto wie, co się do tego czasu wydarzy...
– Słusznie – odrzekła – do tego czasu upłynie prawie miesiąc –
a skąd masz brykiety?
Zaśmiał się ponownie. – To bardzo proste. Wystarczy skoczyć na pociąg i zrzucić, a pociągi czasem nawet się zatrzymują i niemal
nie są strzeżone. Dobrze to sobie obejrzałem, całe popołudnie. Ktoś
dał mi nawet dokładny rozkład przejazdów – sięgnął do kieszeni
płaszcza i wyjął kartkę – z rana o piątej, potem koło jedenastej, a po
południu krótko po czwartej i o szóstej; kursują bardzo regularnie.
Dobrze byłoby mieć jakiś wózek. Tylko o piątej nie należy chodzić,
bo jeszcze jest godzina policyjna. Chcesz kawy?
– Tak – powiedziała.
Sięgnęła po filiżankę stojącą na krześle po jej stronie łóżka i
trzymała ją, gdy nalewał.
– Jasne – rzekł – nie wiadomo, co się wydarzy do końca
czerwca, a nawet do połowy. Mamy pieniądze i kartki, chleb i tytoń, a ja przywlokę co dzień sto brykietów, to wystarczy. Słyszałem, że za
pięćdziesiąt brykietów można dostać chleb, a za dziesięć jednego
papierosa.
– Chyba tak – potwierdziła. – Chleb kosztuje trzydzieści, a
papieros sześć, ale w lecie cena węgla spada...
– A pójdzie w górę, kiedy termometr opadnie, ale wtedy i chleb
będzie drożał – zimą głód jest dotkliwszy.
– Nie myślmy jeszcze o zimie.
– Jasne – powiedział – na Boga, nie myślmy jeszcze o zimie.
– Jestem bardzo szczęśliwa – odezwała się z namysłem.
– Ja również – przyznał – i nie wiem, czy kiedykolwiek byłem równie szczęśliwy.
Milczeli chwilę, a szum deszczu nie ustawał, w mokrym
zmierzchu za oknami stały ociekające wodą drzewa, a z każdą kroplą spadającą z sufitu rozlegało się dźwięczne plaśnięcie...
– Chcesz zapalić? – zapytał, lecz nie odpowiedziała, a kiedy się
odwrócił, stwierdził, że zasnęła; uśmiechała się przez sen, a on
przysunął się bliżej, aż jej ciepła twarz znalazła się na jego piersi.
Kocham ją, pomyślał, znam ją i jeszcze wiele o niej się dowiem, lecz
choćbym dowiedział się nie wiem ile, zawsze będzie tego zbyt mało,
tyle co nic.
XVI
Był bardzo zmęczony. Już dawno nie wstawał tak wcześnie.
Niemal spał stojąc. Było bardzo chłodno i nawet zastygłe, migocące
niemal niezauważalne światełka cienkich świec zdawały się marznąć. Sterczały żółte i sztywne, cienkie i mizerne na tle owej
niebieskawej ciemności za ołtarzem, o której nie wiedział, czy jest
wyblakłą zasłoną, czy też pomalowaną ścianą. Również świeczniki
były nędzne, tak samo płaskie jak nieco pochylone tabernakulum,
po którego bokach zostały postawione. Ludzie kucali bądź klęczeli w
milczeniu, niektórzy rozsiewali przykre wonie, jak to ludzie, którzy
są głodni i mieszkają w nie wietrzonych pomieszczeniach: cuchną
kapustą i zimnym dymem z pieca. Karki, które miał przed sobą, były
wątłe, spod chustek kobiet wymykały się skręcone włosy i w tej pokornej zatęchłej ciszy dochodził go głos kapłana, mówiącego
spokojnie jednostajnym tonem, jak ktoś, kto ma wiele czasu: Corpus
Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam,
aeternam. Amen.
Nigdy jeszcze nie spotkał księdza, który by wypowiedział to
zdanie w całości przy każdym poszczególnym opłatku. Większość
księży po prostu mruczała je i tak mrucząc przechodziła wzdłuż
szeregu, ten zaś zatrzymywał się przy każdym i do każdego, kto
przyjmował komunię, wygłaszał całą formułę. Komunia zdawała się
ciągnąć w nieskończoność. A gdzieś w głębi, za plecami, znajdowały się chyba nieszczelne drzwi, bo wiało. Pęknięcia muru i okna
zastawiono drewnianymi płytami, a płyty te spuchły od wilgoci,
zdeformowały się i rozpadły na poszczególne warstwy, spomiędzy
których wypełzła brudna maź: klej, który niegdyś miał je spajać...
W przodzie, gdzie znajdował się ołtarz, zamurowano bądź
zakryto wielką zasłoną gotycki łuk, pod którym przechodziło się do
głównej nawy; wciąż jeszcze nie potrafił rozróżnić, czy to istotnie
mur, czy rodzaj kulis. Widoczne były jedynie pozłacane, łukowo zbiegające się przypory imitacji gotyckiego filaru, którego końcówki
zbiegały się dokładnie nad środkiem ołtarza.
Wszystko toczyło się bardzo powoli. Kapłan wciąż jeszcze
rozdawał komunię tym kilku ludziom, którzy podeszli do balasków,
a jego głos nad każdą z biednych siwych głów wciąż wygłaszał
uroczyście i w całości formułę Corpus Domini nostri..., towarzyszącą
uniesieniu i podaniu krążka hostii.
Ministrant postawił kołnierz komży i zdawał się rozcierać dla
rozgrzewki stawy pod szerokimi falbanami rękawów. Wyraźnie też
pociągał nosem w regularnych odstępach. Kapłan z uniesionymi
ramionami wypowiadał końcowe modlitwy, a odpowiedzi ministranta brzmiały jakby obojętnie i mrukliwie. Unosił niekiedy lekko głowę,
zdając się zezować na świece i potępiając tak jawne marnotrawienie
wosku. Wreszcie przyklęknął z mszałem w ręku, a kapłan powoli i
uroczyście uczynił nad nim znak krzyża...
Pomimo wszystko Hans odczuł coś jak ukojenie i radość.
Popatrzył jeszcze, jak chłopiec nerwowo zgasił świece, zanim poszedł
za księdzem do zakrystii. Na zewnątrz było już bardzo jasno, chyba
zbliżała się ósma. Przeciął ulicę i ponownie zadzwonił, ostry i głuchy
głos dzwonka rozległ się w głębi za żelazną kratą drzwi. Gospodyni,
niewiasta z szerokim czerwonym obliczem, otworzyła wewnętrzne okienko, popatrzyła na niego badawczo i zapytała: – Czy msza już
się skończyła?
Kiedy potwierdził, otworzyła bez dalszych wstępów drzwi i
zawołała, odwracając się i cofając do przedpokoju: – Niech pan
wejdzie.
Szedł za nią, a kiedy u końca sieni natknął się w ciemności na
drewnianą ścianę, niewiasta już znikła, on zaś pomyślał: Najpewniej
muszę poczekać...
Skądś, chyba zza załomu, którego nie mógł jednak dostrzec,
dochodził szczęk naczyń i nagle zidentyfikował odpychający słodko-brudnawy zapach, zalegający w sieni, który wgryzł się już w na pół
podarte, wilgotne jutowe obicia ścian: był to zapach rozgotowanych
buraków cukrowych: para napływała zza załomu, gdzie pewnie
znajdowała się kuchnia, i owiewała go ciepło i mile. Kobieta
przygotowywała najwyraźniej syrop buraczany, jak to czynili niemal
wszyscy; pracowała przy piecu, który nie ciągnął i był opalany
mokrym drewnem, bo wyczuwał ponadto dym i zapach sadzy;
wyśpiewywała przy tym głębokim głosem za załomem, dokąd
najwyraźniej nie był godny wejść, Rorate Coeli desuper i sama sobie odpowiadała jeszcze głębszym basowym dudnieniem: Et nubes
pluant justum. Wyglądało na to, że jej znajomość tekstu nie
wykraczała poza te dwie linijki, bo przeżuwała je bez końca i
wyburkiwała z siebie. Odczuł pokusę, aby w długich pauzach, jakie
czyniła najwyraźniej, aby coś poprawić w palenisku, otóż w tych
dużych pauzach czuł pokusę wplecenia łacińskich modlitw, które
teraz, po długim czasie, nagle mu się przypomniały; minęło chyba
dziesięć lat od czasu, kiedy wbijał im je do głów nauczyciel religii: Ne
irascaris Domine... ne... ultra me, owe rozwlekłe, na pół recytowane śpiewy, które ku końcowi wybuchały jasnością niczym miękkie pąki,
lecz ledwo wspomniał te przydługie modlitwy, już na nowo zabrzmiał
głos gospodyni: Rorate Coeli desuper...
Wreszcie od drzwi wpadło do sieni światło i Hans rozpoznał na
tle jasnej smugi długi, szczupły cień księdza, a jednocześnie
zauważył, że zatrzymał się on przed przepierzeniem, za którym
znajdowała się chyba skrzynia z kartoflami oraz wszelkie inne
rupiecie. Postać zbliżyła się, a kiedy usłyszał w ciemności oddech i
ujrzał bladą twarz, powiedział głośno: – Schnitzler.
– Ach, Schnitzler – zawołał ksiądz szybko i najwyraźniej
nerwowo. – To miło, że pan przyszedł. Bardzo się cieszę.
Ksiądz otworzył drzwi, spoza których przeniknęło blade światło,
popchnął go do środka i Hans stanął w obliczu szalonego bałaganu złożonego z łóżka, krzeseł, szaf na książki i ogromnego stołu
zawalonego książkami, gazetami, torbą pełną marchwi...
– Proszę mi wybaczyć nieład – powiedział kapłan nerwowo – ale
przyszło mi mieszkać w takiej ciasnocie.
Hans rozglądał się długo: pokój prezentował się rzeczywiście
fatalnie – niemniej łóżko było zaścielone, jedyny ślad sprzątania, na
które ta jaskinia zasługiwała. Podłoga, w miejscach, gdzie istniała,
też była czysta: chyba trzy metry kwadratowe drewnianego parkietu
z dużymi szparami pomiędzy deseczkami, w których świecił wilgocią
ciemny brud, znak, że sprzątaczka zmoczyła je wodą. Na półkach z
książkami stały rozmaite tomy do góry nogami. Podszedł bliżej, aby je odwrócić. W tej samej chwili wrócił ksiądz z gospodynią. Niósł na
tacy dzbanek z kawą, dwie filiżanki, kromki chleba na talerzu i
miseczkę syropu buraczanego. Gospodyni dźwigała naręcze drewna,
a w drugiej ręce niosła kłąb wełny drzewnej...
– Czy napije się pan ze mną kawy? – zapytał kapłan.
– Jest chłodno, nieprawdaż, zbyt chłodno jak na czerwiec. –
Zaśmiał się.
Hans był istotnie głodny, a w tym pokoju dodatkowo zziąbł. Powiedział: – Tak, chętnie. – Gospodyni wcisnęła wełnę drzewną w
czarny otwór piecyka za łóżkiem, dorzuciła drewienek i zgniotła
gazetę...
– Niech Katarzyna zostawi – rzekł ksiądz – dam sobie radę. –
Wyszła, a kiedy zamknęła za sobą drzwi, znowu dał się słyszeć jej śpiew, najwidoczniej ochoczy: Kora... – po czym chyba znikła za
załomem.
Kapłan podsunął zapałkę do zgniecionej gazety, ciem-
noniebieski płomień z trudem przebił się ku górze; dołem popłynął
dym, a spod fajerek wypłynęły drobne, jasnoszare obłoczki.
– Proszę wybaczyć, że kazałem czekać – powiedział ksiądz – ale
proboszcz jest chory, musiałem odprawić również drugą mszę; wczoraj jeszcze o tym nie wiedziałem. Mam nadzieję, że nie
przeszkodziłem panu w czymś ważnym...
Stał teraz rozcierając dłonie nad piecykiem i z zaciekawieniem
przypatrywał się Hansowi, potem opuścił wzrok i mruknął: – Nie ma
pan pojęcia, jak można przemarznąć w kościele, mam wrażenie, że
nigdy już nie zdołam się rozgrzać. Co to będzie, kiedy nadejdzie
zima? – Był rzeczywiście blady, jego wielkie usta opuszczone były
bezwładnie. Pod smutnymi pięknymi oczami – one jedne były ładne
w jego postaci – rysowały się intensywne, ciemnoczerwone cienie.
Powieki były zaognione. Z piecyka dochodził trzask drewna, kapłan sięgnął pod łóżko, wyjął ze skrzyni dwa brykiety i wrzucił je ostroż-
nie z góry do paleniska. Złościło go najwidoczniej to, że Hans nic nie
mówi.
– Czy naprawdę w niczym panu nie przeszkodziłem? – zapytał
nerwowo.
Hans potrząsnął głową. – Nie – powiedział. – Prosił pan, abym
wpadł któregoś dnia, więc...
– Naturalnie – rzekł kapłan... – prosiłem pańską... pańską żonę, aby panu przekazała... chwileczkę – podszedł do stołu,
napełnił filiżanki i usiadł. – Proszę poczęstować się chlebem i
syropem...
– Jadłem już śniadanie, ale kawa dobrze mi zrobi. Jest gorąca.
– Może pan też cokolwiek zjeść, proszę.
– Dziękuję.
Ksiądz utworzył z noża i lewego wskazującego palca rodzaj
szczypiec, ujął kromkę chleba i skropił ją łyżeczką cienkiego syropu, który zdawał się jeszcze ciepły. Zaczął zajadać z wielkim smakiem –
a odwracając się, spoglądał czasem na piecyk, by stwierdzić z
zadowoleniem, że cienka blacha rozżarzyła się...
Jadł powoli, jak ludzie, którzy pragną odsunąć straszliwą chwilę, kiedy nic już nie będzie do zjedzenia, a wiedzą, że będą
jeszcze głodni. Z drugiej strony wytłoki buraczane zdawały się
wywoływać ból zębów, ksiądz bowiem wykrzywiał czasem twarz, a
rezultatem starań, by zapanować nad bólem, był żałosny uśmiech;
ostatnią kromkę zjadł na sucho i popił gorącą kawą.
– Ale z pewnością zechce pan zapalić – powiedział, kiedy zgarnął już kciukiem ostatni okruch z talerza.
– Owszem – odparł Hans.
– Proszę mi podać torbę. – Leżała na półce z książkami
pomiędzy walizką a tekturowym pudłem, najwyraźniej z brudną
bielizną; znajdowały się w niej grubo pocięte czarnobrunatne pajdy
tytoniu. Hans podał księdzu torbę, a jednocześnie sięgnął po własną puszkę, w której znajdowało się jedynie kilka okruchów tytoniu oraz
żółty płaski zeszycik z bibułką do skręcania.
– Skręca pan?
– Tak – powiedział Hans. Ksiądz podsunął mu torbę, a sam
zaczął nabijać fajkę, po czym odchylił się na oparcie i rzekł
pokasłując: – Nie wiem, jak zacząć, proszę mi wybaczyć. Nie jest to
w zwyczaju, aby wzywać wiernych do siebie, myślę, że nie jest to
dobrze widziane – nasi przełożeni są bardzo czuli na najlżejszą
oznakę nawracania na siłę – zakasłał gwałtowniej i starł z ust
drobne białe kropelki śliny – jednak pozwoliłem sobie, gdyż znam
pańską żonę i uświadomiłem sobie podczas odwiedzin, że to pan był u mnie niedawno w krypcie... musieliśmy ją opuścić, jak pan widzi –
zawalił się szczyt głównej nawy, a na sklepieniu w krypcie pojawiły
się rysy.
– Zauważyłem je – powiedział Hans.
– A ten kościół jest bardzo brzydki – wzruszył ramionami,
widać było, że najchętniej porozmawiałby o czymś innym, nie o tym, co sobie zamierzył. – To pozostałość kaplicy szpitalnej – nie wiedział
pan, że znam pańską żonę?
– Nie...
– Pochowałem pańskie dziecko...
– Ono nie było moje...
.– Ach tak – chrząknął kapłan i nerwowo manipulował fajką,
która nie chciała ciągnąć. – Pochowałem je. Pańska żona jest bardzo
wierząca.
– Tak?
– To pan nie wiedział? – Wyjął z ust fajkę i popatrzył na Hansa
wyraźnie poruszony.
– Nie – odrzekł Hans – nie wiedziałem, że jest tak bardzo wierząca. Dotąd tylko jeden raz, i to krótko, rozmawialiśmy o
religii...
– I nie macie państwo ślubu... kościelnego?
– Ani cywilnego.
Ksiądz chrząknął ponownie i wsunął fajkę do ust, tytoń palił
się źle i wskutek ciągłego gwałtownego pykania nieco się zasapał.
Upłynęła chwila, zanim tytoń nareszcie rozżarzył się i pojawił się prawdziwy dymek.
– Bo widzi pan – powiedział – rozmawiałem już kilka razy z
pańską żoną, nawet przed pańskim przybyciem. Jest naprawdę
wierząca, nawet pobożna... naprawdę pan o tym nie wiedział?
Hans potrząsnął głową w milczeniu. Tytoń był mocny,
najwyraźniej własnego siewu, i byle jak wysuszony; poczuł lekki
zawrót głowy, a zmęczenie rozparło się w nim jak trucizna, która
działa powoli i zatyka wszystkie szczeliny świadomości. Wypił łyk
kawy, zauważył, że ksiądz unosi rękę, aby ponownie mu nalać,
zajrzał machinalnie w głąb luźno zwisającego rękawa, zobaczył owłosione muskularne ramię i podwinięty rękaw w okolicy łokcia i
pomyślał: dlaczego nie opuszcza rękawa koszuli, skoro mu zimno.
Gorący napój ożywił go ponownie, usłyszał, że kapłan ciągnie swe
przemówienie, umknęło mu kilka zdań, w tej chwili zaś usłyszał: –
Sakramenty, nie pojmuję, jak można wierząc wyrzekać się
sakramentów. Czy może pan to jakoś uzasadnić? Najwyraźniej nie
czekał jednak na odpowiedź. – Przecież pan też jest wierzący,
prawda? – Ksiądz spoglądał na niego uważnie i powtórzył pytanie
głośniej, dobitniej: – Pan przecież wierzy? – Teraz pewnie oczekiwał odpowiedzi.
– Tak – odparł Hans bez wahania. A w rzeczywistości dopiero w
tej chwili uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nigdy nie przestał
wierzyć. Wszystkie te sprawy były dla niego oczywiste, choć wielkie
zmęczenie często sprawiało, iż wydawały mu się pozbawione
znaczenia.
– Bądź co bądź – uśmiechnął się ksiądz – to już jest coś. Uśmiechnął się szerzej, a na jego twarzy ponownie zajaśniał blask
wyniosłej głupoty, po czym ostatecznie odłożył fajkę. – Ma pan też
orędownika, tak skutecznego, że jego prośbom nie będzie pan
prawdopodobnie mógł odmówić.
Hans popatrzył na niego zaskoczony, nic nie rozumiejąc. Potrząsnął głową i wyjąkał powoli: – Pewnie matkę...
– Nie tylko pańską matkę – może również ojca... oraz
niejednego, o którym pan nic nie wie, za to jednego ma pan na
pewno, z całą pewnością. Powiadam panu, że do tych maleństw
można się modlić – sprawa jest jednoznaczna, poza wszelkimi
teologicznymi wątpliwościami, one są u Boga, pojmuje pan?
Hans potrząsnął głową.
Kapłan popatrzył na niego osłupiały, powiedział ze zgrozą,
zaciskając powieki:
– Dziecko – nie pojmuje pan?
Ach tak, pomyślał Hans, aluzje do dziecka. Były dni, kiedy wcale o nim nie myślał, a kiedy indziej towarzyszyło mu jak wielki
ból, niewypowiedzialna męka, dla której nie znajdował nazwy.
Popatrzył na księdza i powiedział: – Tak, owszem – ale to nie było
moje dziecko...
– Niemniej żyje pan z jego matką we wspólnocie, w
najściślejszej ludzkiej wspólnocie.
Że dziecko jest w niebie, było dla niego oczywiste. Nie wątpił, że sześciotygodniowe niemowlę trafia natychmiast do nieba. Szkoda
słów – wydało mu się jednak głupotą głosić, że tak mała istotka
może być jego orędownikiem.
Starannie umieścił niedopałek w puszce na tytoń i zapytał: –
Czy to z tego powodu prosił ksiądz, abym wpadł któregoś dnia?
Kapłan skinął głową. – Musi mi pan wybaczyć... bądź co bądź czuję się odpowiedzialny.
Hans podniósł się z westchnieniem i przystanął przy piecyku. –
Czy ma ksiądz kłopoty z opałem? – zapytał spokojnie.
– O, tak – odparł ksiądz i odwrócił się, by mogli siebie widzieć.
– Jest bardzo drogi...
– Wobec tego przyniosę trochę...
– Och, myśli pan...
– Nie musi ksiądz płacić, brykiety nic mnie nie kosztują.
– Otrzymuje je pan służbowo.
Hans zaśmiał się. Śmiał się długo, sprawiał wrażenie, jakby po
raz pierwszy od długiego czasu śmiał się serdecznie i swobodnie;
śmiał się tak energicznie, że aż się zakrztusił i zaczął mocno kasłać.
Natychmiast jednak, ujrzawszy głupawe, uśmiechnięte spojrzenie kapłana, zaśmiał się ponownie...
– Proszę mi wybaczyć – powiedział... – ale określenie służbowo
jest naprawdę nie na miejscu.
– Nie rozumiem – kapłan wydał się nieco urażony – przecież to
możliwe.
– Właśnie – powiedział Hans i nagle ogarnął go smętek,
zatęsknił do Reginy, chciałby wyciągnąć się obok niej i słyszeć jej
głos. – Owszem – rzekł – mam z tym do czynienia zawodowo, kradnę
węgiel i z tego żyję...
– Ach tak – powiedział ksiądz i zaśmiał się krótko – to zapewne
niemały wysiłek?
– Nie taki straszny, to dosyć proste. Trzeba tylko znać miarę –
kiedy ma się w torbie trzydzieści sztuk, nikt nic człowiekowi nie
zrobi, ja jednak noszę trzy razy dziennie po trzydzieści sztuk, jest to regularne, codzienne zajęcie, mam wyposażenie jak kolejarz, torbę i
latarkę – a nawet rozkład jazdy. Zjawiam się na stanowisku z
punktualnością urzędnika. Moje umiarkowanie najwyraźniej
wywołuje u policjanta szacunek. Przyniosę księdzu trochę
brykietów...
– Chętnie zapłacę...
– Nie, nie, sprawi mi ksiądz przyjemność, jeżeli... – urwał i spojrzał niespokojnie na kapłana. Po raz pierwszy odczuł coś w
rodzaju sympatii, która chyba nie odnosiła się do tego człowieka.
Spojrzeli na siebie, a Hans poczuł, że twarz mu się zapadła, że
zmęczenie wyżarło ostatnie elastyczne włókna z jego skóry, miał poczucie, że jest owinięty w obwisłą, skóropodobną powłokę, nie
mającą z nim samym związku. Powiedział cicho: – Chciałbym się
wyspowiadać...
Kapłan zerwał się tak szybko i gwałtownie, że Hans drgnął. –
Prędko, prędko – zawołał – niech pan tu siada. Jego twarz wyrażała radość i obawę, a także odrobinę nieufności; ruszał się tak gorliwie i
nerwowo, jakby biegł do piecyka, by odstawić kipiące naczynie.
– Niech pan tu usiądzie – zawołał. Sam zerwał z wieszaka stułę,
odsunął filiżanki po kawie i wsparł się na łokciach, a sposób ukrycia
profilu za wysuniętą dłonią miał w sobie coś profesjonalnego, coś
zarazem wystudiowanego i nieświadomego; szepnął: – W imię Ojca i
Syna i Ducha Świętego.
Hans powtórzył te słowa zacinając się i dodał: – Amen.
– Nie wiem, kiedy spowiadałem się po raz ostatni.
– Może sobie pan jednak przypomni...
– Jaki mamy teraz rok?
– Tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty – odparł ksiądz, wcale
nie zdziwiony.
– Cóż, wiem na pewno, że spowiadałem się w czterdziestym
trzecim w zimie, przed bitwą...
– Zatem rok, dwa lata temu.
– Tak – Hans zaciął się. Jego wzrok ześliznął się z ręki księdza,
która była nieco pobrudzona od brykietów, i wpił w talerz po chlebie, który był beznadziejnie pusty, w puste filiżanki z czarnym osadem
po kawie, w szarą serwetę na stole.
– Przeważnie się nudziłem – powiedział cicho. – Nie oddawałem
czci obcym bogom i nie oszukiwałem żony, póki żyła...
– Pan miał żonę?
– Tak... nudziłem się – powiedział Hans – bezgranicznie się
nudziłem... żadnych sakramentów... żadnej mszy... ostatni raz msza
przed rokiem. Tak – przed rokiem – zgrzeszyłem przeciwko szóstemu
przykazaniu, kilka razy – kradłem, często kradłem na wojnie – a
teraz te brykiety... no i żyję z Reginą... ale ona jest moją żoną –
dodał nieco pewniej.
Zerknął spomiędzy palców, które nieco rozchylił, gdyż zmęczyły się od kurczowego zaciskania, i spostrzegł, że kapłan uśmiecha się,
nie wiedząc, że jest obserwowany.
– A modlitwy? – zapytał ksiądz.
– Nie wiem...
– Proszę sobie przypomnieć.
– Dawno się nie modliłem... ostatnio w lazarecie, chyba dwa
lata temu... no i te brykiety...
– Hm – mruknął ksiądz – a ile ich pan bierze? Więcej niż tylko
dla siebie?
– Tak, wymieniam je na chleb i papierosy...
– A darowuje je pan czasem?
– Tak.
– To dobrze... nie wolno się panu na nich wzbogacić... a żyć
przecież trzeba, prawda?
– Tak. – Hans milczał.
– Czy to wszystko? – zapytał cicho ksiądz.
– Tak.
Ksiądz chrząknął. – Nuda nie przychodzi od Boga – powiedział. – Proszę o tym zawsze pamiętać. Być może bywa pożyteczna, tak jak
zło może w tajemniczy sposób służyć dobru, musi służyć, rozumie
pan. Niemniej nuda nie jest czymś, co przychodzi bezpośrednio od
Boga. Proszę to przemyśleć. I proszę się modlić, kiedy ogarnia pana nuda, i nawet jeżeli początkowo wyda się to panu jeszcze
nudniejsze, niech się pan modli i modli. Słyszy pan? Pewnego dnia
poskutkuje. Wciąż się modlić – i pobierzcie się. Przyjmijcie
sakramenty, są one naszym pokarmem na ziemi. I proszę pamiętać,
że nie jest pan też bez zasług. Bo to pycha uznawać się za takiego grzesznika, który już nie zasługuje na zmiłowanie. Bardzo
szczególny rodzaj pychy, którą łatwo pomylić z pokorą – nie chce
pan wziąć ślubu... Pańska żona cierpi z tego powodu, proszę mi
wierzyć...
– A udzieli nam ksiądz ślubu?
Kapłan milczał. – Jestem związany ustawą. Nie wolno nam
pobłogosławić żadnego związku, który nie został zawarty urzędowo.
Dlaczego nie weźmiecie ślubu cywilnego...
– Moje papiery nie są prawdziwe... Mogą zażądać doku-
mentów... Proszę nam dać ślub bez tego...
Ksiądz westchnął, milczał długo. – Zrobię to – powiedział –
uczynię to wbrew przepisom – oczywiście mogę wam udzielić ślubu
warunkowo, jeśli obiecacie, że później zawrzecie ślub cywilny i powtórzycie ślub kościelny...
– Obiecuję.
– No dobrze – powiedział – proszę przyjść do mnie z żoną... po
mszy... do zakrystii i przyprowadzić jakichś świadków. Proszę
wzbudzić żal za grzechy...
Gdy kapłan zdjął ze stołu wspartą na łokciu rękę, złożył dłonie
i modlił się bardzo krótko i żarliwie, niemal przez mgnienie oka,
Hans usiłował przypomnieć sobie modlitwy pokutne, których
nauczył się kiedyś dawno temu, ale nie wiedząc o tym, mamrotał
jedynie: – Jestem zmęczony, zmęczony, jestem głodny, czuję się źle...
zmiłowania – otrzymał już jednak rozgrzeszenie, nawet nie zauważył
kiedy, zapewne doznał jednego z tych krótkich ataków zmęczenia połączonych z zawrotami głowy, bo dostrzegł nad sobą bladą twarz
kapłana, który powstał i szepnął cicho: – Niech będzie pochwalony
Jezus Chrystus...
Wstał natychmiast, stanął twarzą do piecyka i uświadomił
sobie, że nie otrzymał żadnej pokuty.
– Nie wyznaczył mi ksiądz pokuty – powiedział, nie odwracając się.
– Proszę raz dziennie odmówić z żoną jedno Ojcze Nasz i jedno
Zdrowaś Mario. – Głos kapłana zadźwięczał bezosobowo, był
odrobinę podrażniony i znudzony, co Hans przyjął z ulgą. Sięgnął
pod łóżko, dorzucił dwa brykiety do piecyka i powiedział:
– Jutro rano przyniosę kilka – musi je ksiądz przyjąć ode
mnie...
Kiedy się odwrócił, zauważył, że kapłan sięgnął po puszkę na tytoń i napełnił ją. Wepchnął wielkie pajdy tytoniu, po czym zacisnął
wieczko. – Wobec tego musi pan przyjąć to ode mnie – brat przysyła,
sam to uprawia.
– Dziękuję – powiedział Hans. Kiedy się żegnał, usiłował nie
patrzeć księdzu w twarz.
XVII
Płomień świecy odbijał się w wieczku małej złotej puszki,
matowy ciepły blask rzutował na ścianę i tworzył tam tańczący wzór,
drżący obwarzanek, który chciałby się wyrwać, ale jest w niewoli i tańczy jak oszalały w obrębie niewielkiego koła. Zakonnica pogrążyła
się w skupieniu, ciemny postument złożony z licznych warstw
sukna, jedynie blada szeroka dłoń zdawała się ożywiona, uderzając
pobożnie w pierś po trzykrotnym wynurzeniu się z buf, a po trzecim
razie znikła ostatecznie.
Ksiądz sprawił, że wieczko odskoczyło jak w zegarku: plama świetlna na ścianie znikła, a matowa hostia wywołała błysk
szczęścia w oczach umierającej; usiłowała unieść ramiona i bić się w
piersi, lecz sparaliżował ją ból, ścisnął jej ciało, jej wnętrzności
zdawały się kruszyć, jakby pod pięścią zaciskającą się nienawistnie, która nie niesie nic poza bólem, dzikim miażdżącym bólem. Nie-
spodziewanie ustał on znowu całkowicie, tak nagle, że się
wystraszyła i poczuła gwałtowny zawrót głowy: rzuciło się to górą
przeraźliwie szybko, trysnęło z niej ponad krawędzią nocnego
stolika, popłynęło błyskawicznie do podstawy krucyfiksu i poplamiło
jedną ze świec, a wielka fala spadła przez krawędź łóżka na podłogę,
tworząc dużą, szybko rosnącą kałużę, w której niby wyspa tkwił
lśniący but zakonnicy; była to krew, bardzo ciemna krew...
Zakonnica krzyknęła, ksiądz zatrzasnął puszkę, przez krótką
chwilę ponownie zatańczył na ścianie obwarzanek w swym maleńkim więzieniu, po czym ksiądz wsunął puszkę pod sutannę...
Sama chora niemal nie zmieniła pozycji, nawet nie wydawała
się zabrudzona, tylko z podbródka spływała kropla krwi, czarnej i
gęstej. Dostrzegła, że puszka znikła, i pojęła, że odebrano jej
ostatnie pocieszenie. Była słaba i nie czuła bólu, ale tylko przez
chwilę, która zdawała się wiecznością, póki niewidzialna pięść nie
zacisnęła się ponownie w jej ciele, pięść, która coś tam obejmowała, coś, co nie miało żadnej substancji: ból, owo śmiertelne Nic, które
pod wpływem dzikiego nacisku mogło jednak pęknąć i ponownie
podejść do gardła, bardzo szybko, pod ciśnieniem; krew, która tym
razem rozlała się lepka i gęsta na piersi i jak atrament wsiąkła w
prześcieradło, wielka ciemna plama...
Twarz księdza zdawała się trwać poza jej ciałem; ciemna sutanna stopiła się z mrokiem, a w mroku widoczna była jedynie
jego wystraszona twarz; jego ręce zesztywniały, złożone przepisowo
do modlitwy w miejscu, gdzie powinna być pierś...
– Proszę mnie jeszcze pobłogosławić – szepnęła.
Spojrzał na podłogę i zobaczył gorliwe ręce zakonnicy,
poruszające ścierką. Szara mokra poducha nie pochłaniała krwi, która zdawała się gęsta jak ciasto, krzepła szybko i wałkowała się
jak jakaś osobliwa substancja...
Kapłan podszedł bliżej, pobłogosławił ją i szepnął: – Proszę się
nie bać, otrzymała pani sakrament pokuty i ostatnie namaszczenie;
proszę ofiarować swoje cierpienie naszemu Panu, który znał
wszystek ból człowieczy...
– Tak, tak – szepnęła kobieta – zawołajcie lekarza – i w tej samej chwili dostrzegła, że wchodzi; obok jego potężnej figury
podążała druga, która zapinała w biegu biały kitel. Po poważnym, a
jednocześnie zmęczonym wyrazie twarzy, po swobodnych i
roztargnionych ruchach ręki poznała natychmiast znakomitość. Usiłowała się bronić, kiedy zadarł jej koszulę i dotknął brzucha;
twarz pozbawiona złudzeń znalazła się bardzo blisko, leżała niemal
na jej piersi; zarozumiała starcza twarz, z wystudiowanym rytuałem
sławy, odgrywanym teraz punkt po punkcie; sceptycyzm –
podciągnięcie brwi zamyślenie – wyraz znużenia, podczas gdy
rozstawione palce obmacywały w tym czasie okolice pępka. Kobieta
krzyknęła, kiedy nagle mocniej nacisnął, odczuła pięć jego palców
niczym pięć świdrujących gwoździ, dostrzegła, że na jego twarzy
objawił się nieznaczny rys zadowolenia, i szepnęła do niego – Precz... precz, niech pan już idzie!
On jednak osłuchał jej serce, krew z ust rzuciła się na jego
plecy, już nie rozlana, lecz gęsty kłąb, zakrzepły i czarny już w
chwili, kiedy opuszczał usta. Nic przeszkodziło to lekarzowi. Nadal
pochylał się nad nią jak generał studiujący mapy, podczas gdy w
pobliżu kwakry wybuchają granaty. Świadomy, że droga odwrotu
będzie w każdym wypadku ubezpieczona, a ordery są zapewnione – i
że właśnie drobiazgi przyczyniają się do pomnażania sławy.
Postawa...
Mimo iż to, co należało stwierdzić, dawno było stwierdzone,
jeszcze pochylał się chwilę nad kobietą, po czym podniósł się spokojnie, zarzuciwszy na nią koc, i skinął na kolegę w kącie...
– Czy ma pan kliszę?
– Tak, właśnie przyniesiono. – Wyjął kliszę z koperty, skinął na
zakonnicę z lichtarzem i zauważył, że ksiądz ponownie zbliżył się do
łóżka. Płomienie świecy nadawały mętnej rogowej kliszy dziką
czerwonawą przezroczystość, oświetlały osobliwy ciemnoszary krąg,
w którym ukazał się rząd czarnych, twardych punktów,..
– Niepojęte – mruknęła znakomitość – niepojęte, że w ogóle jeszcze żyje.
– A tu jest zdjęcie, które zrobiono cztery tygodnie temu...
Lekarz pokazał zakonnicy gestem, aby się nieco pochyliła, gdyż
jej cień padał na drugą kliszę, po czy trzykrotnie stuknął
wskazującym palcem w rozmazaną czerwono-czarną powierzchnię. –
Raz, dwa, trzy – powiedział – więcej nie, sam robiłem to zdjęcie...
– Również to drugie...
– Tak – powiedział – musiało się to rozprzestrzenić, niczym brodawki, które nagle pokrywają całą rękę. Moim zdaniem wrzody
zawierają jakąś substancję, która rozlewając się tworzy nowe wrzody
- -jak - -brodawki - - czy to jest może na tle nerwowym?
Znakomitość milczała. Wzięła od kolegi drugie zdjęcie i trzymała oba obok siebie mrucząc: – Nie uwierzyłbym, że oba te
zdjęcia zrobiono tak krótko po sobie, gdyby nie...
– Gwarantuję.
– Z pewnością. Zresztą znam to zjawisko – obserwuje się je
niezmiernie rzadko. Zniszczenie organizmu postępuje z prędkością
geometryczną. Byłoby interesujące – zniżył głos – mieć rentgen
obecnego stanu. W każdym razie wydaloną krew należy dać do
analizy – zaśmiał się cicho – dużą jej porcję mam zresztą na kitlu.
Musimy porozmawiać z teściem. Proszę mi towarzyszyć – jeszcze
bardziej zniżył głos – o, gdyby udało się przeprowadzić dziś sekcję!
Chodźmy.
Kobieta widziała księdza blisko siebie, nic już jednak nie słyszała, jedynie jego twarz była wyraźna; poruszenie i zmęczenie
zdawały się drgać na przemian, jego wargi poruszały się szybko, ale
ona nie słyszała, a gwałtowny niemy bełkot wydał jej się
zachwyconym szeptem zakochanego. W wielkich pięknych oczach
kapłana malował się lęk obok prostackiej radości...
– Pieniądze – powiedziała – mam dużo pieniędzy. Mają należeć do księdza... czy ksiądz mnie słyszy?
Dostrzegła, że skinął głową, i niemy bełkot ustal. Tylko jego
wargi drgały jeszcze nieznacznie...
– Należy do księdza dużo pieniędzy... ani grosza dla nich –
wszystko dla księdza – proszę je rozdać... wszystkie moje pieniądze,
słyszy ksiądz?
Skinął ponownie.
Potem wydało jej się, że obok stanął Willy, w ciemności błyszczały jego gwiazdki feldfebla; ukląkł, a ona zobaczyła tuż przed
sobą srebrzysty galon, dwa błyszczące paski w kształcie podkowy,
pomiędzy nimi gwiazdki na zielonym suknie. Jego twarz była blada i wycieńczona, tak naznaczona cierpieniem, że nie zdobyła się już na
drwinę.
Kiedy pochylił głowę, zobaczyła łysiejące placki w tyle czaszki,
okryty bliznami kark i usłyszała, jak mówi: – Kocham cię, jak się
kocha pomnik – nie ciebie – lecz pomnik, ponieważ ciebie samą już
kiedyś kochałem. Pamiętam to – na chwilę uniósł znowu głowę,
potem widziała już tylko kark – tylko że nie darzę cię nienawiścią, a
to już wiele, nie nienawidzę cię i chcę ci powiedzieć do zobaczenia –
zobaczyć cię jeszcze raz – bo już się nie zobaczymy.
Kobieta chciała położyć ręce na jego głowie, ale nie udało się. A
twarz zmieniła się nagle w twarz księdza, obramowaną galonami feldfebla, i usłyszała inny głos:
– Proszę nie myśleć o pieniądzach w takiej chwili, która...
– Ależ tak – szepnęła – myślę o pieniądzach, chcę, aby ksiądz te
pieniądze...
Znowu pojawiła się głowa Willy'ego i obie te głowy wymieniały
się jak obrazki, które się zwinnie podmienia, zmieniały się też głosy,
jeden mówił do niej ty, drugi pani.
– Obiecaj mi: staremu ani grosza.
– Kiedy pani staje przed tronem Boga, nie powinna pani...
– Nienawidzę go – musisz mi obiecać...
Wraz z głosem Willy'ego dochodziły do niej odgłosy artylerii,
która gdzieś z dala wstrzeliwała się w miasto, hałaśliwe wybuchy,
różniące się od eksplozji bomb...
– Odmówię teraz apostolski...
W tej samej chwili, kiedy zjawiał się drugi głos, milkł ogień
artyleryjski...
– Muszę już iść... wobec tego...
– ... który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Marii
Panny...
Widziała szarą sylwetkę idącą do drzwi, widziała, jak je otworzył i zamknął za sobą, a kiedy drzwi się zatrzasnęły, zgasło
również dalekie dudnienie dział...
– Zstąpił do piekieł...
Ból był zrazu jak bardzo ciche wiercenie, które narastało
niczym wycie syreny, zdawał się mieszać i ugniatać jej wnętrzności,
by pchnąć je ku górze... czuła go jak bryłę w gardle, nawet nie
wiedziała, że krzyczy, nie słyszała własnego głosu, a ostatnie, co
zobaczyła, to te poruszające się w milczeniu wargi...
Gorący ciemny strumień musnął górnym łukiem podbródek
księdza, wstrętny tłusty fetor krwi dotarł do jego nosa, spowodował
zawrót głowy, powstał szybko, ale było już za późno. Guziki sutanny
były jeszcze nie zapięte, strumień oblał koszulę, spłynął leniwie w dół, czuł jego ciężar i wilgoć. Powstał, wyciągnął złotą puszkę i
wpatrywał się w nią lękliwie. Była poplamiona, otulił ją ostrożnie
dłonią, aby nie upadła, i wycierał zabrudzoną stronę o własny
rękaw, nerwowo i spiesznie, patrząc jednocześnie, jak zakonnica
pochyliła się nad łóżkiem tak gwałtownie, że świece zamigotały,
powiększając maleńki cień krucyfiksu. Cień drobnej poprzecznej
belki wystrzelił wysoko w górę, na krótką chwilę zawisł szeroki i
mroczny na suficie, potem płomień zmniejszył się, a razem z nim
skurczył się wielki cień krzyża, zmalał, a on dostrzegł zupełnie inną grę cienia: kapturek do gaszenia świec. Objawił się na kształt
kapuzy, opadł powoli w dół, pochylił się nad świecą i w narożniku
zapanowała ciemność, a cień krzyża przesunął się nieco w lewo w
pobliże łóżka, gdzie płonęła już tylko jedna świeca -
– Umarła? – zapytał kapłan cicho.
Zakonnica skinęła...
– Niech Bóg będzie litościwy dla jej biednej duszy...
Ksiądz odwrócił się. Mężczyzna, którego przelotnie dostrzegł w
korytarzu – szczupła czarna postać z pańskim wyrazem twarzy – przybliżył się powoli, on zaś zląkł się, widząc na tym starym
kamiennym obliczu łzy.
Może to ojciec, pomyślał i odsunął się przepuszczając postać,
zakonnica również ustąpiła. Po raz pierwszy spojrzał na zmarłą:
drobna twarz była żółta, usta jeszcze rozchylone, jakby musiały
wydalić następne strumienie krwi, i te otwarte usta, boleśnie
wykrzywione, nadawały twarzy wyraz nieopisanego zmęczenia i
wstrętu.
Zakonnica dała księdzu znak, że czas wyjść, wsunął więc złotą
puszkę ponownie do kieszeni na piersi i wychodząc starannie zapiął
sutannę...
XVIII
Fischer spojrzał na drzwi, a kiedy stwierdził, że są zamknięte,
pochylił się i otworzył szafkę w nocnym stoliku; wyjął pantofle, parę
ściśniętych w kłębek brudnych pończoch i teraz dopiero, z twarzą niemal przy podłodze, stwierdził, że nie całkiem usunięto ślady krwi:
cienki ciemny skrzep był przylepiony jeszcze do podłogi. Westchnął,
popatrzył na świece i poczuł coś w rodzaju wstydu, kiedy
odsunąwszy nocnik, sapiąc, oparł się ciężko na krawędzi łóżka.
Przypomniało mu się wszystko, co kiedykolwiek słyszał o procesach
spadkowych – oblał się potem. Papierka nie było również w nocnej
komódce. Drgnął, kiedy trzasnął zamek szafki, a kiedy ponownie
podparł się na podłodze, odkrył w półmroku pod łóżkiem walizkę.
Położył się wówczas na brzuchu, usiłując pochwycić rączkę, lecz nie zdało się to na wiele, bo walizka tkwiła głęboko, musiał pochylić
głowę, wsunąć ją pod łóżko i podczołgać się na rękach; ogarnęło go
obrzydzenie, bo oto leżał brzuchem w brudzie, w tej obrzydliwej
grubej warstwie kurzu, a kiedy się pochylił, aby przysunąć się
jeszcze odrobinę bliżej walizki, nos jego dotknął kurzu, paprochy
wtargnęły do ust i gwałtowny kaszel uniemożliwił pochwycenie
rączki. Wstrzymał oddech, stłumił kaszel, szarpnął skórzany
uchwyt; przez chwilę zapanowała cisza i w tej ciszy usłyszał, że
drzwi się otwarły i ponownie zamknęły; trwał w pozycji leżącej, usłyszał tylko jedno stąpnięcie, potem znowu zapadła cisza, on zaś
pomyślał, że ktoś tam teraz stoi i patrzy na jego nogi, na jego buty,
na żałosną dolną połowę mężczyzny wystającą spod łóżka. Zaklął
głucho w myśli i ten wstrętny pospieszny bełkot wewnętrzny
przyniósł mu ulgę. Przychodziły mu na myśl słowa, których nigdy
dotąd nie wymówił, których istnienie chyba tylko przeczuwał:
„gówno, skurwysyństwo”. Brzmiały one w jego ustach jak akt
wyzwolenia. Zdecydował się wypełznąć. Odpychał się powoli jedną
ręką, drugą ściskał uchwyt walizki i gwałtownie wypuścił wstrzymy-
wany oddech – otoczył go obłok kurzu, brud wdarł się do nosa i ust, z konieczności kichnął; kołnierzyk zaczepił o drut sterczący z
materaca, musiał się zatrzymać, bełkotał do siebie bezsensowne i
odpychające przekleństwa i stwierdził z mieszaniną wstrętu i rozko-
szy, że brud zmieszał się z potem; ruszył gwałtownie, poczuł, jak
pęka mu kołnierzyk, i tak powoli wygramolił się plecami zwrócony
do przybysza. Rzucił walizkę na łóżko...
– Czego pan chce – mruknął przez ramię, ocierając twarz i
strzepując kurz z ubrania.
Niemal nic nie widział, jego serce biło gwałtownie, a drgający
obraz przed oczami uspokajał się bardzo powoli: krucyfiks na
nocnym stoliku, czerwona ściana...
W głębi duszy nadal przeklinał, nawet nie wiedząc o tym i nie wiedząc, dlaczego przeklina: nagła, wielka potrzeba przeklinania
sprawiła mu ulgę i napełniła osobliwie wyrazistą, niemal zabójczą
wesołością; była to rozkosz układania i klepania wstrętnych słów,
obrzydliwych zgłosek z nieznanego świata, który objawił mu się bez
trudu – i przyswajanie ich; wyglądało na to, że w ten sposób
wykupuje się od wstydu: bo nic się nie liczyło – tylko ten papierek...
Z zimną krwią przysiadł na łóżku, wytarł twarz do czysta, w
tym czasie wzburzona przestrzeń przed oczami uspokoiła się
ostatecznie i stopniowo ukazał mu się nieruchomy obraz bladego
młodego mężczyzny, trzymającego w ręku żołnierską czapkę i przyglądającego mu się bez sympatii...
– No, czego pan chce? – wykrzyknął... szuka pan kogoś? –
Równocześnie otworzył zamek walizki, sięgnął do kieszeni pod
wiekiem i z zaciekawieniem patrzył na młodego człowieka...
– Pani Gompertz... szukam pani Gompertz, powiedziano mi...
pokój 16...
Ciekawość Fischera wzrosła po odkryciu kilku książek pośród
damskiej bielizny.
– Pani Gompertz umarła... – powiedział spokojnie. Nagle uświadomił sobie ponownie, jak cenny mógłby być ten świstek
papieru dla jej ojca i rodzeństwa, niewyobrażalnie cenny – serce mu
zabiło gwałtowniej, wzruszenie w gardle stało się gorące i duszące;
pomyślał, że w walizce również nic nie znajdzie, grzebał rozpaczliwie
wśród bielizny, wyłowił modlitewnik, którego kartki przerzucił
nerwowo. Podniósł wzrok dopiero wówczas, kiedy padł nań cień mło-
dego mężczyzny – przestał grzebać i uważnie popatrzył na bladą
twarz.
– Czego pan chce, pani Gompertz umarła – wykrzyknął, kiedy
młody mężczyzna przybliżał się.
– Szuka pan w niewłaściwym miejscu – powiedział Hans. Podszedł do nocnego stolika, podniósł krucyfiks i wyjął spod
podstawki wąską białą kartkę. – W domu trzymała to w tym samym
miejscu – wyjaśnił.
Fischer poczuł, że traci panowanie nad sobą; musiał zacisnąć
wargi, aby stłumić zgrzytanie zębów, ale zza ściśniętych ust jednak
dochodziło oszalałe trzeszczenie. Spostrzegł, że obcy wsunął kartkę
do kieszeni, i z trudem otworzył usta: Wie pan... wybełkotał – ...
zamierza pan... zna pan ten dokument?
– Znam, panie doktorze, sam go jej przyniosłem...
– Pan? Mówi pan, że... czy my się znamy?
– Znamy się – odparł Hans z uśmiechem i odwrócił się do
drzwi.
– Proszę zaczekać! – zawołał Fischer.
Hans zatrzymał się.
Fischer zamknął usta, aby stłumić skurcz, owo drganie, które
sprawiało, że mimo woli zgrzytał zębami. Podczas tego wymuszonego
milczenia ciskał w myślach świeżo odkryte przekleństwa, przeżuwał
ze smakiem wyrażenia, które napierały, ową literaturę determinacji, i nagle rzucił się na mężczyznę – dostrzegł całkowite zaskoczenie na
przerażonej twarzy i wykorzystał pierwszą sekundę, aby przycisnąć
go do ściany, zablokować ramiona i wolną ręką sięgnąć do kieszeni
obcego – zaśmiał się głośno, kiedy poczuł w ręku papier; uciekł za
łóżko, tam przyjął postawę do walki, uniósł ramiona jak bokser,
jednak postać przy ścianie nie drgnęła.
– Dla pana to nie ma żadnej wartości – czy chce pan pieniędzy?
– wołał Fischer. – Zresztą – dodał ciszej – nie wierzę, że to jest
autentyczne.
Nie otrzymał odpowiedzi. Mężczyzna, którego nazwiska nie
znał, którego twarz, tak sądził, widział kiedyś przelotnie, odsunął się powoli od ściany i ruszył do drzwi...
Hans zamarł, kiedy dotarł do wielkiego hallu wypełnionego
światłem: po lewej stał uśmiechnięty anioł, ten sam, który powitał
go wówczas w nocy. Zatrzymał się: miał wrażenie, że figura skinęła
na niego bądź że bokiem się do niego uśmiecha, odwrócił się i
poszedł powoli: nieruchome oczy skierowane były jednak w inną
stronę, a pozłacana lilia nie poruszała się, jedynie uśmiech zdawał
się skierowany do niego, toteż zareagował nieznacznym uśmiechem;
dopiero teraz, kiedy zobaczył figurę w pełnym świetle, spostrzegł, że
uśmiech anioła jest uśmiechem bolesnym.
Odwrócił się dopiero wówczas, kiedy usłyszał głos Reginy, ale zmartwił się, widząc w jej oczach radość.
– No i co? – zapytała.
– Nie żyje – odparł.
– Nie żyje?
Skinął głową.
– To nic – powiedziała – znajdziemy innych świadków.
Ujął ją pod ramię i razem zeszli po schodach.
XIX
Wielki marmurowy anioł milczał, mimo iż kapłan patrzył nań i
zdawał się przemawiać do niego; ukrył profil w czarnym błocie, a
spłaszczenie potylicy w miejscu, które oderwało się od filara, budziło wrażenie, że został pobity, a teraz tuli się do ziemi, aby płakać albo
pić; jego twarz leżała w brudnej kałuży, sztywne loki spryskane były
błotem, a na okrągłym policzku widniała plama gliny; jedynie
błękitnawe ucho było bez zarzutu, a obok leżał ułamek złamanego
miecza: podłużny kawałek marmuru, który został przezeń
odrzucony...
Anioł zdawał się nasłuchiwać, ale nikt nie usiłował zbadać, czy
jego twarz wyraża drwinę, czy może ból. Milczał. Na jego plecach
tworzyła się powoli kałuża, a jego stopy lśniły błękitem i wilgocią.
Gdy kapłan zmieniał pozycję, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, i nieco się do niego przybliżał, wtedy mogło się wydawać,
że anioł chce ucałować jego stopy; nie uniósł jednak twarzy z błota,
leżał, chroniony prawidłowo, jak żołnierz, przedpiersiem z gliny...
– Pamiętajmy zatem – wołał kapłan – że naszą, nie jej sprawą
jest smutek. – Tłustymi białymi rękoma wskazał na grobowiec, gdzie
pomiędzy dwiema marmurowymi kolumnami jońskimi stała trumna
okryta czarną tkaniną, z której frędzli kapał deszcz.
– Pamiętajmy – wołał ksiądz – że śmierć jest początkiem życia...
Ministrant za jego plecami ściskał kurczowo kościaną rączkę
parasola i starał się nią manewrować zgodnie z ruchami kapłana,
którego retoryczne zwroty były czasem tak nagłe, że ministrant nie
nadążał, a ilekroć kropla spadła na głowę księdza, rzucał on spojrzenie pełne wyrzutu na bladego chłopca, który niósł parasol jak
baldachim.
– Pamiętajmy – wołał ksiądz w kierunku marmurowego anioła –
że i my również, że my także zawsze stoimy u progu śmierci. Media
in vita, jak powiada średniowieczny wiersz. Pomyślmy o niej, o
naszej drogiej zmarłej – kochanej, pobłogosławionej ziemskimi
dobrami, żyjącej w wielkiej, solidnej katolickiej rodzinie, której nasze
miasto tak wiele zawdzięcza – przypomnijmy ją sobie: jak nagle
usłyszała wołanie Boga, który wysłał po nią swego niewidzialnego
posłańca - -
Zamilkł na chwilę stropiony: wydało mu się, że nieskazitelny
błękitnawy policzek z marmuru drgnął jakby w uśmiechu, a ksiądz
podniósł spłoszone spojrzenie i w nagromadzeniu parasoli odszukał
to miejsce, gdzie jedwab wydawał się najgładszy i najdroższy... – Jakże zaskoczyła rodzinę wiadomość o nagłej śmierci – jego oczy
przesunęły się wzdłuż rzędu parasoli do miejsca, gdzie niewielka
grupka wystawiała głowy bez osłony na deszcz – jakże żałują jej
biedni, którzy tracą w jej osobie wierną i współczującą
wspomożycielkę, nie zapomnijmy pomodlić się za nią, my wszyscy,
tak, wszyscy, którzy w każdej chwili możemy zostać zaskoczeni przez
niewidzialego posłańca, którego Bóg nam posyła. Amen.
– Amen – rzucił raz jeszcze w kierunku marmurowego ucha
anioła.
– Amen – odpowiedzieli zgromadzeni, a z wnętrza niewielkiej
kapliczki odpowiedziało głuche echo.
– Stańmy tutaj – powiedział Fischer – tu jest sucho. – Pomógł teściowi i odstąpił mu płaskie miejsce na pupie anioła, sam zaś
stanął na jego plecach. Zdjęli kapelusze, kiedy kapłan rozpoczął
ceremonię w kaplicy.
Marmurowy anioł tonął powoli; jego krągły policzek wdeptano
w miękkie podłoże, a jego nieskazitelne ucho stopniowo znikało w
wilgotnym błocie...
– Mam dokument – powiedział Fischer – oto on.
Gompertz chwycił niewielką kartkę i przeczytał. Jego smutna
twarz drgnęła, mruknął szeptem: – Ostatnie pozdrowienie mego syna, świadectwo jego nienawiści, której nigdy nie mogłem pojąć.
– Sądzisz, że jest prawdziwe?
– Nigdy w to nie wątpiłem. – Podarł kartkę powoli i na wszelki
wypadek wcisnął skrawki w rękawiczkę...
A we wnętrzu kościelny odpowiadał na łacińskie modły
kapłana i wszyscy zauważyli, że ksiądz był przez chwilę
niezdecydowany, bo nie wiedział, gdzie skierować łopatkę z błotem:
w końcu rzucił je na trumnę, a okruchy gliny rozproszyły się na
marmurowych płytach...
Anioł milczał; ciężar obu mężczyzn wgniatał go w topiel; jego
wspaniałe loki zostały wchłonięte przez bulgocące błoto, a kikuty
ramion zdawały się sięgać coraz dalej w głąb ziemi.
Powieść Heinricha Bölla „Anioł milczał...”, pisana w latach
1949-1950 i uzupełniona w roku 1951, za życia autora nie ukazała
się w druku. Böll zamieścił jedynie kilka fragmentów w różnych czasopismach. Pierwsze wydanie książkowe ukazało się w
Niemczech w roku 1994, dziewięć lat po śmierci pisarza. Wydawca
niemiecki opatrzył książkę następującą notą edytorską:
PRZEKAZ. FORMA TEKSTU
Tekst powieści jest przechowywany w Archiwum Historycznym
Kolonii. Maszynopis obejmuje 116 kart z ciągłą paginacją i układem
rozdziałów I-XVIII; ponadto 3 karty paginowane 1-3, z adnotacją:
rozdział XVIIa. – Oddzielnie paginowane karty są uzupełnieniem,
przesłanym przez Bölla 10 kwietnia 1951 roku do wydawnictwa.
Dostarczone pięć tygodni wcześniej pierwsze uzupełnienie tekstu –
czyli początkowy fragment rozdziału I – nie zachowało się w rękopisie. Za podstawę tekstową tego niewielkiego fragmentu
narracji posłużył zastępczo druk z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”
z 17 sierpnia 1951 roku (tytuł: „Szkic”). Podjęto tę decyzję pomimo
rozterek edytorsko-filologicznych, gdyż oba dostarczone w 1951 roku
uzupełniające rękopisy są treściowo splecione, ponadto chciano też
wypełnić ostatnią odnoszącą się do tej kwestii (a także do kolejności
rozdziałów) dyspozycję autora.
Maszynopisy zawierają liczne błędy maszynowe i inne usterki,
a także kilka rozbieżności treściowych (np. w przedstawieniu
chronologii wydarzeń), wynikających po części z nieciągłej pracy autora. Oddając manuskrypt w sierpniu 1950 roku do wydawni-
ctwa, Böll prosił, aby „wybaczyć kilka usterek urody”, gdyż „trzy
razy wystukał tę robótkę” i już nie był w stanie sporządzić
„czwartego i ostatniego czystopisu”. W kwietniu 1951 roku, po
dostarczeniu drugiego uzupełnienia, zasugerował, że usunięciem
drobnych niedokładności pragnie „zająć się w korekcie”. Ponieważ skryptu nie oddano do składu, nie nadarzyła się okazja do
wprowadzenia poprawek.
W niniejszym wydaniu poprawiono – między innymi na pod-
stawie poszczególnych drukowanych tekstów – wyraźne usterki
pisowni i jednoznaczne błędy ortograficzne, uzupełniono też
brakujące niekiedy cząstki słów. Zrezygnowano z ujednolicenia
skąpej i niekonsekwentnej interpunkcji. Uzupełniono znaki prze-
stankowe w przerywanych przez narrację autorską przytoczeniach
mowy bezpośredniej, w zdaniach wtrąconych i innych konstrukcjach
składni, niezbyt przejrzystych z uwagi na niekonsekwentną interpunkcję. Ingerencje poprawiły czytelność tekstu. Zrezygnowano
z ujednolicenia strony edytorskiej, gdyż brak jest w tekście również
ujednolicenia merytorycznego, a także dlatego, że nie zawsze
wiadomo, czy odstępstwa od reguł wynikają z niedbałości, czy też są
wyrazem woli autora. Konsekwentnie zachowano niekonwencjonalne
konstrukcje zdań ze zwielokrotnionym dwukropkiem, uznawanym
przez Bölla – w ogłoszonej w lipcu 1956 roku „Samokrytyce” – za
jego „ulubiony znak przestankowy”.