Cień Jedwabnego szlaku

33

description

edwabny Szlak. Już sama nazwa podsuwa wyobraźni romantyczno-awanturnicze obrazy. Droga, którą wędrowali dawni kupcy, wioząc drogie materie i przyprawy, a wraz z nimi wędrowały idee i wynalazki. Trasa wiodąca przez kilkanaście krajów – marzenie chyba każdego podróżnika. A na pewno Colina Thubrona, gdyż Jedwabny Szlak biegnie przez tereny szczególnie mu bliskie: Bliski i Daleki Wschód, Rosję, dawne republiki radzieckie. Podróż zaczyna się w Xi’an, sercu Chin, gdzie spoczywa Żółty Cesarz, protoplasta Chińczyków, wynalazca pisma, muzyki, matematyki i jedwabiu. Dalej prowadzi przez góry środkowej Azji, północny Afganistan, Iran, aż do tureckiego portu w Antiochii. Łącznie to ponad jedenaście tysięcy kilometrów przebytych w ciągu ośmiu miesięcy – autostopem, autobusami, ciężarówkami, a nawet na wielbłądzie. Liczba stron: 448 Wydawca: Czarne Wydawnictwo ISSN: 978-83-7536-637-2

Transcript of Cień Jedwabnego szlaku

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Wszelkie powie la nie lub wy korzy sta nie niniejsze go pliku elek tronicz ne go inne niż jed nora zowe pobra nie w za kre sie wła sne goużytku sta nowi na rusze nie praw autor skich i pod le ga od powie dzialności cy wilnej oraz kar nej.

Ty tuł ory gina łu angielskie go SHADOW OF THE SILK ROAD

Projekt okład ki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOW NIA PAPIERÓW KA

Fotogra fia na okład ce © by MABEL ALBERTA SPI CER / NATIO NAL GEO GRAPHIC SO CIETY / CORBIS / FO TO CHAN NELS.COM

Copy right © by CO LIN THU BRON, 2006Copy right © for the Polish edition by WYDAW NICTWO CZARNE, 2013

Copy right © for the Polish trans la tion by PAWEŁ LIPSZYC, 2013

Re dak cja AGNIESZKA ŁO DZIŃ SKA

Korek ta JO AN NA BERNATO WICZ / D2D.PL, AGATA CZERWIŃ SKA / D2D.PL

Re dak cja technicz na RO BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer sji elek tronicz nej: MAG DALENA WOJTAS / VIRTU ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-637-2

Dedykacja

Od autora

rozdział_pierwszy_ Świt

rozdział_drugi_ Stolica

rozdział_trzeci_ Mantra

rozdział_czwarty_ Ostatnia brama pod niebiosami

rozdział_piąty_ Droga Południowa

rozdział_szósty_ Kaszgar

rozdział_siódmy_ Droga przez góry

rozdział_ósmy_ Do Samarkandy

rozdział_dziewiąty_ Przez Oksus

rozdział_dziesiąty_ Żałoba

rozdział_jedenasty_ Mongolski pokój

rozdział_dwunasty_ Do Antiochii

Kalendarium

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Paulowi Ber gne

Podróż opisaną w tej książce przerwały walki w północnym Afganistanie. Rok później, o tejsamej porze, pokonałem brakujący odci nek podróży.

Z uwagi na niepokoje polityczne tożsamość kilku osób opisanych w książce zostałazmie niona.

O świcie ziemia jest pusta. Trakt biegnie przez jezioro po moście ze srebrzystego granitu,a w oddali, na bladym tle własnego odbicia, lśni świątynia. Światło jest czyste i nieruchome.Świątynne odgłosy ucichły, cisza wzmacnia pustkę – sztuczne jezioro, świątynię, most – jakkształ ty daw no zapomnianej ce re monii.

Po potrójnym tarasie wspinam się do świątyni położonej nieopodal ciemnej góry, po horyzontporośniętej wiekowymi drzewami. Moje kroki na schodach brzmią cicho. Nowy kamień i staredrzewa wprowadzają w umyśle łagodny zamęt. Gdzieś w lesie nade mną, wśród tysiącletnichcyprysów, znajduje się grób cesarza Huangdi (Żółtego Cesarza), mitycznego protoplastyChińczyków.

Po dziedzińcu świątynnym spaceruje grupka pielgrzymów, na straganach pod żółtymimarkizami sprzedawcy oferują żółte róże. Cisza jest gęsta od cieni. Cyprysy, które dokonałyinwazji na teren świątyni, stoją szare i wiekowe, jakby zamieniały się w kamień. Uważa się, żejeden z cyprysów posadził sam Huangdi; na innym wielki cesarz Wudi, założyciel świątyni, dwatysiące lat temu wie szał zbroję przed modli twą.

Pielgrzymi robią sobie zdjęcia. Pozują z marsowymi minami, czerpiąc prestiż z magii tegomiejsca. Tutaj ich przeszłość staje się święta. Słychać tylko szmer bambusów i ciche rozmowygości. W tej świątyni składają hołd własnemu dziedzictwu, wyrażają dumę z miejscazajmowanego w świecie. Przecież cesarz Huangdi wynalazł cywilizację. To on powołał do życiaChi ny i mądrość.

Kobieta wpatruje się w głaz z odciśniętymi dwoma wielkimi śladami stóp. Dziewczęca,drobna, podskakuje na widok cudzoziemca. Cudzoziemcy tu nie przychodzą – kobieta śmieje sięprzez pal ce – prze prasza. Potem wyjaśnia, że ślady w kamie niu zostawił Huangdi.

– Chyba nie napraw dę?– O, tak. Jedna z jego konkubin posługi wała się nimi przy wyrobie butów. On wynalazł buty.Po chwili zbliżamy się do wyrytych w kamieniu imion dawnych cesarzy, a na końcu

dziedzińca docieramy do sali założyciela ludzkiej cywilizacji. Na ołtarzu płoną świece, dymiąkadzidła, leżą sterty plastikowych owoców. Kiedy zwracam się do kobiety, patrzy mi szczerzew oczy. Huangdi wynalazł pismo, muzykę i matematykę, wyjaśnia. Wynalazł jedwab. Wtedyzaczę ła się hi storia. Ludzie przychodzą tu od pokoleń.

– Teraz przyszedł także pan. Pracuje pan dla rządu? – Jej wzrok ześlizguje się na mojeznoszone spodnie i zakurzone spor towe buty. – Jest pan nauczycie lem?

– Tak – kłamię. Oto rozwija się nowa tożsamość: nauczyciel lubiący historię, którego rodzinazostała w oj czyź nie. Chcę podróżować nie pytany.

– To dlatego mówi pan po mandaryńsku – odpowiada kobieta (chociaż mówię słabo, prawiebez intonacji). – Dokąd pan je dzie?

W pierwszej chwili chcę powiedzieć, że do Turcji, nad Morze Śródziemne, ale wydaje się tonie dorzecz ne. Słyszę własny głos:

– Jedwabnym Szlakiem na północny zachód, do Kaszgaru. – Już to brzmi dostatecznieosobliwie. Kobieta uśmiecha się nerwowo. Czuje, że posunęła się za daleko, więc milknie.Niewypowiedziane pytanie: „Po co pan jedzie?”, zbiera się między jej oczami w kształcie ledwodostrzegalnej zdumionej lilii. W Chinach rzadko pada pytanie: „po co?”. Jest zbyt wścibskie,zbyt docie kli we. Idzie my w mil cze niu.

Niekiedy podróż rodzi się z nadziei i instynktu, z pewności, która uderza do głowy, kiedy

wodzisz palcem po mapie: Tak, tutaj i tutaj… jeszcze tu. Tędy biegną zakończenia nerwoweświata…

Sto powodów przynagla cię do podróży. Jedziesz, aby poznać konkretne osoby, zaludnić pustąmapę. Żywisz przekonanie, że tam bije serce świata. Jedziesz, by spotkać się z proteuszowymikształtami wiary. Jedziesz, bo wciąż jesteś młody, żądny wrażeń, chrzęstu piachu pod butami;jedziesz, ponieważ jesteś stary i musisz coś pojąć, zanim będzie za późno. Jedziesz zobaczyć, cosię wydarzy.

Podróż Jedwabnym Szlakiem przypomina jednak pogoń za duchem. Szlak wiedzie przez serceAzji, ale oficjalnie zniknął, pozostawiając siatkę niepokoju: fałszywe granice, ludynieuwzględnione na żadnych mapach. Wszędzie, gdzie się znajdziesz, droga rozwidla sięi błądzi. To nie jest pojedyncza droga, ale wiele dróg, cała sieć wyborów. Moja trasa liczy ponadje de naście tysię cy ki lome trów i miej scami jest nie bez piecz na.

Ale w świątyni ce sarza Huangdi wzrok kobie ty powę drował na pół noc.– Pochowano go tam, na górze – mówi. – Napisano, że kiedy cesarz szybował do nieba, ludzie

chwycili go za ubranie i próbowali zatrzymać. Niektórzy twierdzą, że tam pochowano tylko jegostrój, ale według mnie to nieprawda. – Kobieta mówi cicho, z nutką niewyjaśnionego smutku. –Grób jest bardzo mały, inny niż groby późniejszych cesarzy. W tamtych czasach życie było chybaprost sze.

Jeszcze przez minutę idziemy pod świątynnymi okapami. Nagle ciszę przerywa łoskot młotówpneumatycz nych i jęk cię żarówek.

– Budują nową świątynię – mówi kobieta. – Na święta i konferencje. Ta jest za mała. Nowapomie ści pięć tysię cy osób.

Później patrzę z góry na plac budowy. Wyobrażam sobie łagodne, niezmienne chińskiepawilony świątynne, wyrastające z bladego granitu. To miejsce, Huangdi Ling, jest oddalonezaledwie o sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od współczesnego Xi’anu, ale leży zatopionew innym czasie, w erozji i nę dzy. Kto tu przyje dzie?

Cała okolica odradza się jako narodowe miejsce kultu, a w starszej świątyni pełno jest już stelpamiątkowych, ofiarowanych „ojcu narodu” przez chińskich przywódców. Oto kamieńz kaligrafią Sun Jat-sena z 1912 roku oraz Czang Kaj-szeka, jak można się było spodziewać,dość toporną; jest stela od Mao Zedonga, który później potępił Huangdi jako feudała, a takżeDeng Xiaopinga i znie nawi dzone go Li Penga.

Kiedy wejdziesz wyżej, ścieżką wijącą się wśród cyprysów, łoskot budowy zamiera. Z oddalidobiega stukanie dzięcioła, ludzkie głosy niosą się echem i cichną. Gdzieniegdzie drogę znaczążółte flagi na bambusowych tyczkach. Stopniowo cofasz się w czasie. Niedaleko szczytu drogaprzechodzi w kamienne schody, a drzewa przybierają fantastyczne kształty, poskręcane jaklizaki albo rozdarte wzdłuż błękitnych żył. Tutaj nawet największy mandaryn, nawet sam cesarzwysiadał z lektyki i do mauzoleum dochodził pie szo.

Prawie wszystkie odkrycia – od muzyki po kalendarz – przypisuje się cesarzowi Huangdi.Władca ów rządził przez sto lat do 2597 roku przed naszą erą, po czym wzbił się do nieba nasmoku. To on ustanowił święto ziemi i jedwabiu. Rządzący po nim cesarze inaugurowali rok,orząc rytualną bruzdę, a ich małżonki składały w ofierze kokony i liście morwy na ołtarzu Lei-tsu, Pani Je dwabni ków.

Zgodnie z legendą Lei-tsu odkryła jedwab. Spacerując po ogrodzie, zauważyła dziwnego

robaka zjadającego liście morwy. Przez kilka dni cesarzowa patrzyła, jak robak owija sięw złocistą siateczkę i przyszło jej na myśl, że to dusza jednego z przodków. Ujrzawszy, jak robaksię chowa, pomyślała, że umarł, ale po pewnym czasie z kokonu wyleciała odrodzona ćma.Zaciekawiona cesarzowa zaczęła się bawić maleńkim pękniętym całunem, aż niechcącywrzuciła go do herbaty. Pociągnąwszy za zmiękczone włókno, zaczęła je rozwijać, aż zezdumieniem ujrzała długą, lśniącą nić jedwabną. Z czasem Lei-tsu została nauczycielką tkaniajedwabiu i hodowli tajemniczych robaków. Po śmierci uznano ją za boginię i umieszczono nanie boskłonie w domu Skor piona w gwiaz dozbiorze Je dwabne go Domu.

W końcu docierasz na szczyt, nazywany przez starożytnych górą Qiao. Przez drzewa sączy sięświatło i kadzidlany dym. Ludzie składają tu ofiary od VIII wieku przed naszą erą, a cesarz Wudikazał wybudować platformę do modlitw, która dzisiaj pomału niszczeje. Kotły wielkościbetoniarek są pełne kadzideł, a zawieszona na sznurze kłoda uderza w gigantyczny dzwon,które go dźwięk wstrząsa lasami.

Za surowym murem, niemal całkowicie zasłoniętym przez cyprysy, wznosi się kopiecpogrzebowy cesarza Huangdi. Kopiec ma zaledwie cztery metry wysokości i jest zarośniętykrzakami. Ostrożnie okrążasz go ubitą ścieżką. Na steli pogrzebowej zatkniętej przed kopcemwidnieje napis: „Jeździec na smoku na górze Qiao”. Mimo to zastanawiasz się, jak naprawdęumarł i kim był. Część historyków uważa, że smok to wspomnienie po meteorycie, któregoupadek przypie czę tował koniec ce sarza. Reszt ki me te orytu odkryto nie opodal.

W miarę jak wędrujesz podnóżem gór, tajemnica się pogłębia. Okoliczne jałowe wzgórza nienależą do klasycznych Chin, ale do surowszego świata. W tym miejscu prowincja Shaanxiwysuwa się w kierunku Mongolii. Tym korytarzem barbarzyńskie plemiona Hunów, Turkówi Mongołów zapuszczały się na południe, w głąb Chin, ku rojnym miastom nad Huang He.Dawniejsze, dokładniejsze historie mówią o cesarzu Huangdi jako o ich poprzedniku, wodzuklanu, który najechał z północnego zachodu i zjednoczył napotkane ludy. Jakby próbującunieruchomić w historii ten zalew nomadów, już w XI wieku mędrcy zaczęli nazywać zdobywcęswoim przodkiem. Cesarz przejął żółtą barwę gleby z głębi Chin, gdzie niesiony wiatrem lessz północnych pustyń osadza się na żyznych polach. Ziemia barbarzyńców była czarna lubczer wona, biel zaś stanowi ła kolor śmier ci i Zachodu. Ser ce świata miało bar wę żół tą.

Z mętlikiem w głowie zawracam do grobu. Nagle ten kopiec przestaje się jawić jako zabytekzłotego wieku, lecz staje się prymitywnym kurhanem wodza nomadów. Ojciec Chin wcale nie byłChińczykiem.

Pani Jedwabników również znika z kart znanej historii. Sztuka wytwarzania jedwabiurozprzestrzeniła się wzdłuż chińskich rzek wiele lat przed nią. Ponad sześć tysięcy lat temumieszkaniec wioski neolitycznej wyrył jedwabnika na kubku z kości słoniowej, archeolodzywykopali też kokon rozłupany ludzką ręką. Jedwab z końca trzeciego tysiąclecia przed naszą erąznaleziono w ruinach miasta w Turkmenistanie, a podczas prac wykopaliskowych na wczesnychstanowiskach odkryto narzędzia przędzarskie, a nawet jedwabne wstążki farbowane naczer wono.

Na leśnej polanie przy platformie modlitewnej jeden z pracowników wyciąga do mnie rękę popieniądze, z nadzieją, że sprzeda mi kadzidło. Pod wpływem kaprysu wybieram jednak innąformę ofiary. Pomalowaną kłodą – porusza się szybciej i jest cięższa, niż się spodziewałem –uderzam w wiszący dzwon. Wibrujący dźwięk rozchodzi się po ciemnej polanie. Jeszcze długo po

tym, jak puściłem kłodę, dźwięk dudni nad platformą, lasem i grobem niby melancholijna,w niejasny sposób niepokojąca wieść. Pielgrzymi odwracają głowy i patrzą. Dźwięk jest bardziejprze ni kli wy od wszel kich kadzi deł i świec.

Słońce wzeszło nad nowym miastem. Wzdłuż alei aż po horyzont w Xi’anie zaszłyoszałamiające zmiany. Osiemnaście lat wcześniej brnąłem przez zaniedbaną stolicę prowincji.Posępne mury obronne, które przetrwały rewolucję kulturalną, otaczały tylko betonowebiurowce i niemal opustoszałe państwowe domy towarowe. W pamięci utkwiły mi smród pyłuwęglowego i jesienne błoto. Po widmowej siatce starodawnych ulic poruszały się zardzewiałeciężarówki i rzeka rowerów. Na chodnikach dominowały przepisowy brąz, szarość i prążkowananiebieska wełna. Wydawało się, że historia zatrzymała się w tym śmiertelnie cierpliwymmie ście.

Teraz jednak Xi’an wybuchł życiem. Prawie niczego nie rozpoznawałem. Miasto nie zastygłow przepychu jak Pekin, ale przeobraziło się w szaloną procesję zatłoczonych centrówhandlowych, restauracji oraz zaawansowanych technologicznie przemysłowych przedmieść.Piętnastokilometrowe mury, które dawniej zdawały się nie otaczać niczego, teraz tryskaływigorem, masywne bramy przepuszczały ruch uliczny, korkujący bulwary na przestrzeni wielukilometrów. Po ośmiopasmowych autostradach – z oblężonym pasem dla rowerów – łączącychhotele z prestiżowymi apartamentowcami śmigały nowoczesne prywatne samochody orazdzie sięć tysię cy taksówek mar ki Ci troën.

Dzwonnica z czasów dynastii Ming w centrum miasta stała się wysepką drogową. Kiedyokrążasz jej górną galerię, uderzając głową o poprzeczne belki, gigantyczne centrum handlowezalewa cię z naprzeciwka komputerowymi reklamami, a tuż obok lśni przepastny McDonald;hasła krzyczą o nowych modelach skuterów, odtwarzaczy CD, telefonów komórkowych. Z tegomiejsca ruch płynie ku czterem głównym punktom kompasu Ming. Na końcu każdego bulwarużółcą się, chowając w smogu, profile bram, dalej piętrzą się podmiejskie wieżowce, niczym duchprzyszłości cze kający, by włamać się do środka.

Przyszłość się niecierpliwi. W całym mieście panuje gorączka budowy. Na co drugim placuwidnieje wielki cyfrowy obraz tego, co ma tam powstać – instytuty ze szkła i dachówek, siedzibyfirm zwieńczone pochyłymi krokwiami i świątynnymi wieżyczkami jak czapkami z papieru, nadole kręcą się jasnowłosi przybysze, którzy dodają prestiżu i służą jako punkt odniesienia –w rezultacie długie odcinki alei przypominają futurystyczną scenografię teatralną. Tenkrajobraz obiecuje, że jeśli wrócisz za rok, znajdziesz się w innym mieście. Xi’an staje się tym,czym chcą być całe Chi ny.

Sklepy i billboardy przekonują cię, że masz tu w zasięgu ręki cały świat: Paryż, Nowy Jork,Londyn. W supermarketach piętrzą się produkty niewidziane jeszcze pięć lat wcześniej: zewschodnich Chin napływa sprzęt elektryczny; osobom starszym sterty jedzenia musząprzypominać dziwaczny sen. Niektóre galerie handlowe w całości przenoszą do raju. Te chłodnepałace oferują bezpośredni dostęp do Zachodu: Givenchy, Arden, Bally, Gieves&Hawkes, Dior,L’Oréal. Sprzedawcy o pustym wyrazie twarzy są antyseptyczni, jakby instynktownieprzystosowywali się do roli, natomiast klienci o wyglądzie nieśmiałych prowincjuszy – chłopięcymęż czyź ni, dziew czę ce kobie ty – w oszołomie niu suną w górę i w dół po ruchomych schodach.

Czasami przymykałem oczy i usiłowałem na powrót wywołać z pamięci tamten obraz miasta.Za każdym razem przypominałem sobie jednak miejsce, co do którego nie byłem już pewien, czyistniało, gdzie pod murami rolnicy rozstawiali stragany, zaś aleje świeciły pustkami. Ten starszyXi’an stawał się już w mojej głowie fotografią w sepii, która mimo prób jej ocalenia blakłaz każ dą godzi ną.

Wokół mnie tętniło życie nowego pokolenia. Ludzie chodzili bardziej nerwowo,w konkretnych kierunkach. Przy uszach migotały im małe srebrne komórki. Pamiętałem, żetwarze rodziców tych ludzi wyrażały rezerwę lub pustkę; powłóczyli nogami. Teraz jednakprzebudzili się ku odmianie – stali się bardziej niepewni, skrępowani, a przy tym wylewni.Niektórzy przypominali mi przyjaciół z Zachodu. Niemal oczekiwałem, że mnie rozpoznają. Paryspacerowały, trzymając się za ręce, nawet się całowały, co oburzało maoistów. Kobietyo włosach farbowanych na kasztanowo wyprowadzały małe pieski. Modne stały się długie,szpi czaste pantofle – jak buty błaznów – oraz jaskrawo wybie lane dżinsy.

Oto wprowadzono licencję na coś, co nazywali Zachodem, a ja gapiłem się na to jak obcy.Wybuch indywidualizmu wydawał mi się nieco chybiony, bo z postawą zachodnią wiązał siępewien konformizm. Zachód co prawda dotarł do tych ludzi, ale oni natychmiast przeobrażali gow coś chińskiego. Wśród tłumów miejskiej młodzieży ulice przemierzali przybysze ze wsi – jakfale uderzeniowe z przeszłości – hałaśliwi mężczyźni i kobiety o opalonych twarzachi kę dzie rzawych włosach, a ich głosy wypeł niały knaj py z makaronem.

Starsi ludzie patrzyli na to przeistaczające się miasto jak na bezduszne widowisko. Ubraniw czapki z czasów Mao i wystrzępione sukienne pantofle, sadowili się na rondzie albo w parkui godzinami obserwowali odmieniony świat. Trudno było patrzeć na nich bez wzruszenia.Mężczyźni i kobiety urodzeni podczas wojny domowej i japońskiej inwazji, którzy przetrwali lataWielkiego Skoku i rewolucji kulturalnej, teraz wyłonili się i stwierdzili, że są zbędni. Spodsiwych włosów wyzierały twarze spięte lub pozbawione wyrazu przez historię. Starzy palilinieustannie, o ile mogli sobie na to pozwolić, a nogawki podciągali nad kolana, żeby złapaćtrochę słońca. Niekiedy na ich twarzach pojawiał się wyraz spokoju, wręcz rozbawienia, ażzastanawiałem się zdzi wiony, jakie wspomnie nie może być aż tak słodkie.

Wystarczy zboczyć z którejkolwiek alei w obrębie murów, by zabłądzić w plątaninie starychprzedmieść. Tuż za betonowymi bulwarami jak podświadomość miasta tętnią przedmieścia –kręcą i rozwidlają się w klaustrofobiczne podwórka, gdzie z zimowym chłodem walczą liche,drewniane ściany domostw z popękanymi oknami, pod dachami z szarej dachówki lub blachyfalistej. Kiedy człowiek tu spaceruje, powraca ciężar przeszłości Xi’anu. Słychać tylkoskrzypie nie rowe rów i stukot riksz, wysadzających wytrzę sionych pasaże rów.

Na jednej z ulic, gdzie w mrocznych pracowniach mozolili się artyści i kaligrafowie,znalazłem wystawione na sprzedaż klasyczne kamienie pisarskie i rzędy niewielkich pędzelkówz sierści ryjonosów (obok, jako gwarancja jakości, wisiał wypchany ryjonos piżmowy).Sprzedawcy bambusowych fletów i fletni z butelek grali na nich uwodzicielsko, gdyprzechodziłem. Rozklekotane okapy i balkony w górze nieśmiało naprawiono, a cały zaułeknosił nazwę ulicy Dawnej Kultury. Nieco dalej uliczki, gdzie sprzedawano malowane wachlarzei kostiumy z opery klasycznej, przechodziły w targ masowych wyrobów z laki i porcelany,nefrytu i kości. Te reprodukcje naśladujące antyki zapełniły krainę cieni, w której tęsknotauczyniła z dawnego rzemiosła pożywkę dla turystów. Pośród tych ładnych, niekiedy nawetpięknych wyrobów znalazłem pamiątki po rewolucji kulturalnej, wytwarzane i sprzedawane jakoosobliwości. Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao, tzw. czerwone książeczki, publikowane jakopośmiertne pamiątki; zapalniczki grające Wschód jest czerwony, kiedy się je zapalało. Nacyfer blacie ze gar ka Mao Ze dong machał dłonią urywanymi ruchami wraz z każ dą se kundą.

– On cię nie wita. On się żegna – wyjaśnił z uśmiechem sprzedawca. – Odnosiło się wrażenie,

że wszystkie te lata, z całą ich grozą, zasysał już strumień przeszłości. Ból je opuszczał.Zamie niały się w kicz.

Ale tamtego popołudnia sprzedawca podsunął mi inne Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao,egzem plarz li czący bli sko czter dzie ści lat. Zatłusz czony, podpi sany nazwi skiem właści cie la, YangShaomin. Na ten widok ogarnął mnie dawny niepokój. Nigdy w pełni nie opuściła mnie grozarewolucji kulturalnej, która pochłonęła nieprzeliczone miliony istnień, a jej znakiemrozpoznawczym było okrucieństwo psychiczne. Osiemnaście lat temu na każdym roguspotykałem jej ofiary. Ostrożnie, niemal z czcią dotykałem książeczki, która zdawała sięemanować wynaturzoną aurą. Przypomniały mi się zdjęcia Mao Zedonga besztającegoczerwonogwardzistów – hunwejbinów na placu Tian’anmen oraz ocean czerwonych książeczekuniesionych w górę na jego cześć. Czy ta książeczka była jedną z nich? W dotyku wydawała sięmała i szorstka. Z tyłu dołączono pożółkły gazetowy wycinek z myślami Mao. Kiedy takwodziłem palcami po kartkach, koszmar znowu stał się realny i zacząłem się zastanawiać, co teżsię stało z Yang Shaomi nem i co takie go zrobił.

Potem wróciłem na ulicę skąpaną w świetle dnia. Samochody warczały, dzieci wracały zeszkoły. Przed laty szłyby posłusznie gęsiego za nauczycielką, najmłodsi połączeni długimsznurem. Teraz dzieci przepychały się, wrzeszczały i szalały. Na tornistrach miały napisy: HappyJour ney i No.1 Cool Dog. Może to niemądre, ale ten widok dodał mi otuchy. W lokalnym kiniewyświetlano szanghajski melodramat Dlaczego ja, kochanie? oraz film Harry Potter i komnatatajem nic.

Zafascynowany i zdezorientowany szedłem dalej. Patrzyłem na lekko niepokojące reklamy zezeuropeizowanymi modelkami. Oczy miały nienaturalnie okrągłe, zmarszczki nakątne usuniętochirurgicznie, nosy wygięto w subtelne łuki lub zwężono optycznie dzięki odpowiedniemuoświe tle niu, usta podobne do pącz ków kwiatowych roz ciągały się w zachodnim uśmie chu.

– Jesteśmy inni niż nasi rodzice. Nie mamy czasu ani poczucia bezpieczeństwa. Twierdzisz, żechodzi my inaczej niż star si, cóż, właśnie dlate go. Jest w tym jakaś ner wowość.

Zdawało się, że młody, zaledwie dwudziestotrzyletni człowiek o bladej twarzy w kształcieser ca, sie dzący po drugiej stronie stoli ka w re stauracji, się wykrzywił.

– Świat naszych rodziców był bezpieczniejszy: państwowe emerytury, gwarantowanezatrudnienie i mieszkanie. Oni chcą nadal żyć tak jak dawniej, ostrożnie, zachowawczo. Alew przypadku moje go pokole nia świat nale ży do nas samych.

Mój rozmówca sprawiał wrażenie zaniepokojonego i podnieconego zarazem. Właśnie ta falaodmieniała oblicze Chin. Przyszłość zrobiła się nagle silniejsza od przeszłości. Zmianysprawiały, że wiele rzeczy stawało się zbędnych. Wysokie wieżowce wdzierały się na stareprzedmieścia, buldożery zmiatały komunalne podwórka, a na ich miejscu wyrastały rzędymieszkań dla podstawowych komórek społecznych. Młody człowiek mówił, że całe dzielnicezmieniały się nie do poznania. Wymiana nie dotyczyła oczywiście tylko budynków, ale takżere pre zentowanych przez nie war tości.

– Dzieciństwo spędziłem na starych podwórkach hutongów. Tam panowały cieplejsze relacjemiędzy ludźmi. – Ściągnął usta, jakby poszukiwał utraconego smaku. Zastanawiałem się, czyprzypadkiem po prostu nie żałuje, że jest dorosły. – Teraz mieszkamy na czternastym piętrze

wie żow ca, a ile kroć wychodzi my, zamykamy za sobą że lazne drzwi na klucz.Mężczyzna stanowił koślawy produkt uboczny tego odmienionego świata. Kochał zwierzęta

i zieleń – w dzieciństwie beznadziejnie tęsknił za psem – studiował ekologię z pewną doząroz paczy z powodu bez względności własne go kraju. Był je dynakiem.

– Większość moich przyjaciół to wynik polityki jednego dziecka, regulowanej przez państwokontroli narodzin. Nazywają nas małymi cesarzami. Rodzice i krewni rozpieszczają tychjedynaków, ale moim zdaniem to nie przygotowuje nas do życia. Niedawno czytałemo dziesięciolatku, który utonął, próbując uratować przyjaciela. W ogóle nie umiał pływać.Wszyscy mówili: co za odwaga! Ale ja pomyślałem: typowy mały cesarz. Głupek. Wydawało musię, że jest zdolny do wszystkiego. – Pałeczki mojego rozmówcy zawisły nad kurczakiem w chili.Prawie nie tknął jedzenia. – Pewnego rodzaju mądrości nikt nas nie uczy – powiedział. – Każdarodzi na jest peł na mil cze nia.

Ze zdumieniem uzmysłowiłem sobie, że dla niego groza rewolucji kulturalnej to tylkohistoria. Mao Zedong, który umarł wiele lat przed jego urodzeniem, nie był człowiekiem, alesym bolem.

– Moi rodzice nigdy nie rozmawiali o tych czasach – powiedział. – Chyba nie chcą o nichpamiętać, dlatego nigdy nie dowiem się, co robili. Oczywiście należeli do czerwonej gwardii(Hongweibingu), słyszałem, że mój ojciec niszczył wszystko, co kojarzyło się z przeszłością. Możenawet kogoś zabił. Nigdy się nie dowiem.

– Dla moich przyjaciół rewolucja kulturalna to żart – zaśmiał się nagle. – Kiedy robimy sobiegrupowe zdjęcia, śpiewamy głupie maoistyczne hymny. Tak się robiło wtedy. Przed zrobieniemzdjęcia śpiewano hymny. Zdarzało się, że ekspedient nie sprzedał ci aparatu fotograficznego,dopóki nie zaśpie wałeś dwóch czy trzech maoistycz nych hym nów…

– Czy możesz sobie wyobrazić siebie i swoich przyjaciół w tamtych czasach? – spytałem. – Cobyście wte dy robi li? – Nad stołem zaległ daw ny nie pokój.

– Nie, naprawdę nie potrafię sobie tego wyobrazić… chyba że, cóż… nie, nie mogę. Prawdajest taka, że całe moje pokolenie ma dość polityki. Rząd jest zgniły. Ludzie wstępują do partiityl ko po to, żeby prze trwać. Chce my zmian, ale nikt nie chce za nie umie rać.

Wtedy pomyślałem o masakrze na placu Tian’anmen. Może niezbornie, ale jednak ofiaryoddały życie za zmiany. Już w chwili, gdy go o to pytałem, zdałem sobie sprawę, że miał wtedydzie więć lat.

– Mój ojciec pracował wtedy w Pekinie, a ja chodziłem do podstawówki. Pamiętam huki żołnierzy, później wszędzie na ulicach widzieliśmy krew. Wkrótce potem szedłem z matką przezten plac i zrozumiałem, że wydarzyło się coś strasznego. Matka nic nie powiedziała. Dzisiaj niemyśli my o tym wie le ani nie roz mawiamy.

W jego czujnych, niespokojnych oczach dostrzegłem niepokój, przynajmniej tak mi sięwydawało.

– Mimo to uważam, że oni byli dziel ni.Przez chwilę delikatnie skubał kurczaka, niekiedy ocierając rękawem kąciki ust. Potem

stwier dził z nagłą paradoksal ną lakonicz nością swoje go narodu:– Boję się śmierci. I osamotnienia. Kiedy zamykam oczy, ogarnia mnie chłód. Myślę sobie:

taka właśnie jest śmierć. Czerń, gdzie nie ma dotyku ani smaku. Myślę, że wielu młodych ludziboi się śmier ci. Starzy mogą wspomi nać bogate życie i się nie boją…

Oni mie li wszyst ko zapew nione, pomyślałem.– …Ale my, młodzi, czujemy się niespełnieni, boimy się. Moi przyjaciele chodzą czasem do

świątyni buddyjskiej, ale tylko dlatego, że czegoś chcą. Ja w to nie wierzę. Dla nas po śmierci niema nic.

º º º

Doliny rzek Wei He i Huang He, w których leży miasto Xi’an, to starodawne serce Chin. Napółnocy płaskowyż nanoszonego przez wiatr iłu wznosi się ku Mongolii Wewnętrznej; wilgotnyklimat na południu sprawia, że na wzgórzach uprawia się tarasowo ryż i herbatę. W łagodnejniecce pośrodku, obecnie porośniętej pszenicą i bawełną, cesarz tyran Qin Shi Huangdi założyłw 221 roku przed naszą erą pierwszą stolicę zjednoczonych Chin, gdzie pochowano gow grobowcu strzeżonym przez armię terakotowych niewolników, odkrytą ponad dwa tysiące latpóźniej. Za jego panowania dawne państwa feudalne zostały brutalnie scalone: zunifikowanopismo, prawo, nawet historię. Cesarz wybudował Wielki Mur dzięki pracy milionówpoborowych i wieśniaków, którzy umierali z wyczerpania i zamurowywano ich w murze jakowypełniacz. Kroniki wszystkich dynastii prócz cesarskiej wydano na pastwę płomieni,a niepokornych uczonych grzebano żywcem. Nie przetrwało nic, co nie należało do cesarza.W ten sposób zrodził się rozpoznawalny kraj, w którym różnorodność stanowiła moralnewykrocze nie.

Terakotowa armia nadal maszeruje tam, gdzie ją znaleziono, w podziemnym lochupołożonym dwadzieścia cztery kilometry na wschód od Xi’anu. Lęk przed wirusem SARS, któryw kwietniu tego roku rozprzestrzenił się na północ, wstrzymał ruch turystyczny, dlatego opróczmnie w zimnym tunelu nie było prawie nikogo. Żadne zdjęcie nie jest w stanie przygotować cięna widok tych nieziemskich legionów. Maszerują pod ziemią setkami, w kolumnach pojedenastu żołnierzy. Wykonani w jaskrawych barwach cynobru i zieleni, mieli niegdyś różowąskórę i lśniące czarne zbroje, ale wyblakli na kolor widmowego beżu. Ich grube, luźne szatyzwisają na wklęsłych piersiach, włosy mają związane w koki lub ozdobnie zebrane za głową.Ramiona zasłaniają wysadzane ćwiekami zbroje z płytek. Zamiast tworzyć machinę wojennązłożoną z ludzi o kamiennych sercach, jakich domagałby się despota, zastygli w oczekiwaniu,czuwając w bezładnym szyku. Trudno znaleźć dwóch jednakowych wojowników. Oto stojąweterani o sumiastych wąsach i spadzistych ramionach, chudzi rekruci i wojacy o wyglądzieuczonych z rzadką bródką. W słabym świetle na ich twarzach maluje się wyraz oczekiwania,nawet nie pokoju, jakby spodzie wali się nie przyjaciel skie go natar cia.

Wszystkie drewniane przedmioty – cała broń – rozpadły się w proch. Dłonie lansjerówdelikatnie chwytają pustkę. Po strzałach i lancach, halabardach i kuszach zostały tylko odłamkibrązu. Niezaprzężone konie stoją przy rydwanach, które zniknęły, wyciągnięte dłonie woźnicówchwytają powie trze.

Spacerując chodnikiem nad wojownikami, wyobrażasz sobie, że ten liczny, świetnieuzbrojony oddział, złożony z elitarnej zbrojnej piechoty oraz idących na pewną śmierćpoborowych, jest przejawem samowystarczalności cesarstwa, kraju, za jaki Chiny chciałyuchodzić. Ja jednak już marzyłem o drodze na zachód, a głowę wypełniały mi zawiłe przypływyi odpływy. Za końmi z terakoty na ziemi widniały ślady kół, które znikły, ponieważ w centrum

armii cesarskiej toczyły się rydwany wojenne ze skórzaną uprzężą, wiozące arystokratycznychłuczników i zbrojnych lansjerów. Mimo to rydwan nie był chińskim wynalazkiem. Przez dwatysiąclecia przed 221 rokiem przed naszą erą te wynalezione tysiąc lat wcześniej chyże pojazdyprzecinały stepy Mezopotamii i południowej Rosji i Jedwabnym Szlakiem dotarły do Chin.Możliwe, że metalurgia brązu, która ukształtowała tę nieistniejącą już broń, również zrodziła sięna stepach, a przodkowie koni – czekających w pogotowiu przy nieobecnych rydwanachw muze al nym pyle – przybyli szlakiem z zachodu.

Z szacowanych sześciu tysięcy wojowników odkopano niespełna siedmiuset. Wielu nadal leżypod dachami, które zawaliły się pod koniec dynastii Qin w 206 roku przed naszą erą: bezgłowetorsy i odłamane kończyny pokrył nagromadzony pył. W innym dole, pod zawalonymi belkamispoczywa około dziewięciuset wojowników i dziewięćdziesięciu rydwanów, plutony łucznikówklękają, by oddać strzał. Zakrzywione palce ujmują broń, która zniknęła, ale odciśniętyw stwardniałym ile doskonały kształt dawno spróchniałej kuszy każe myśleć o średniowiecznejEuropie. Kusza, wynaleziona w Chinach w IV wieku przed naszą erą, powędrowała JedwabnymSzlakiem na zachód, uzbroiła armie królów normandzkich i Kapetyngów, by wreszcie spotkaćswoje prze znacze nie w star ciu z angiel ski mi łucz ni kami pod Crécy.

Ten obieg przedmiotów wprost roi się od znaków zapytania. Chińskie wynalazki wędrującestarożytnym szlakiem – druk i proch strzelniczy, śluzy, przekładnie pasowe, zegar mechaniczny,kołowrotek oraz uprząż konna, która przeobraziła uprawę roli – kwitły za Wielkim Murem przezstulecia, zanim jak feniks pojawiły się na Zachodzie. Ponad tysiąc lat wędrowała wiedzao innych genialnych wynalazkach, takich jak mosty zwodzone na żelaznych łańcuchach czytechnika głębokiego wiercenia (w II wieku przed naszą erą za pomocą odwiertów Chińczycywydobywali solankę i gaz z głę bokości siedmiuset me trów).

Obraz Chin jako zamkniętego cesarstwa rozpadał się na moich oczach. Wydobyty z grobowcaterakotowy posłaniec stał w gotowości, a za nim koń w uprzęży i z siodłem, ale bez strzemion.Ciężkie strzemię najwyraźniej wynaleźli Chińczycy dopiero w IV wieku naszej ery. Późniejpowędrowało ono na zachód, stabilizując jeźdźca podczas bitwy i pozwalając dosiąść koniarycerzowi w ciężkiej, kosztownej zbroi. Z tym prostym wynalazkiem niektórzy wiążą narodzinycałej epoki feudalnej w Europie; siedem wieków później ta sama epoka dobiegła kresu, kiedyzamki uległy innemu chińskiemu wynalazkowi, prochowi strzelniczemu. Można sobiewyobrazić, że narodziny i śmierć europejskiego średniowiecza przybyły Jedwabnym Szlakiem zewschodu.

Podobne myśli towarzyszyły mi w mrocznych lochach cesarza Qin. On sam spoczywa półtorakilometra dalej pod stumetrowym kopcem, gdzie przed laty spacerowałem samotnie. Terazkopiec odkryły chińskie biura turystyczne. Schody na szczyt prowadzą pośród jodeł i nagietków.Na szczycie opadła mnie chmara sprzedawców pamiątek, a orkiestra w strojach z czasówdynastii Qin – bębny, pisz czał ki i rogi – wkraczała co pe wien czas, żeby zmącić ci szę.

Pod moimi stopami straszliwy cesarz spoczywa nadal – jeśli współczesne kroniki sądokładne – w rozległej i misternej kopii swego imperium, otoczony rzekami rtęci wprawianymiw ruch przez niewidzialny mechanizm, ze skazanymi na śmierć żonami u boku. Podobnow ostatnich latach panowania cesarza nad mauzoleum pracowało siedemset tysięcyrobotników, a po ukończeniu prac tych, którzy za dużo wiedzieli, zamurowano przy kamiennychbramach. W komorze grobowej, wśród gór wyrytych w miedzi i miast z kamieni szlachetnych

cesarz pływa w trumnie w kształcie łodzi po rtęciowej rzece, która wpada do rtęciowego morzapod noc nym nie bem upstrzonym per łowymi gwiaz dami.

Tak więc po śmierci ustanowił cesarz samowystarczalne lustrzane królestwo, nad którymsprawował absolutną kontrolę. Miasta z klejnotów miały istnieć na wieki, odbijając echemtrwałość niebios. Wewnętrzne bramy i przejścia, w których ukryto naładowane kusze, zamknęłygranice jego pośmiertnego państwa. Cesarz odgrodził się murami od przeszłości i przyszłości.Podobnie jak Huangdi, prawdopodobnie był z pochodzenia barbarzyńcą, ale Chiny noszą jegoimię. Lam py zasi lane foczym tłusz czem oświe tlające jego grobowiec miały płonąć wiecz nie.

º º º

Huang znalazł mnie przed hotelem i od tamtej pory nieustannie się tam pojawiał.Zastanawiałem się, czego chce. Jego bezdźwięczną angielszczyznę przerywały wybuchymandaryńskiego; włosy wyrastały mu tak nisko nad czołem, że niemal stykały się z brwiami.Huang zaprosił mnie do siebie, żebym poznał jego rodzinę, ale wcale jej tam nie zastałem.Jakaś intensyw na, jątrząca ener gia nie dawała mu spokoju.

Siedząc na twardym jak kamień obiciu krzesła w swoim trzypokojowym mieszkaniu, podzieliłsię ze mną obse sją, w której prze jawiała się daw na am bi cja jego narodu.

– Nie chcę, żeby moje życie pozostawało wciąż na tym samym poziomie. Mam wielkiemarzenie. Chcę, żeby moje życie przebiegało tak! I tak! – Dłonią pokazywał wznoszące sięschody. – Na każ dym stopniu chcę zatknąć flagę! W górę, w górę z ni cze go, aż do śmier ci.

Stac cato głosu Huanga rozbrzmiewało w mieszkaniu, gdzie jego kobiety zostawiły po sobiewoń smażone go ole ju i kil ka roz rzuconych lalek.

– Mój ojciec mawiał, że wszystko ma swój porządek: najpierw wykształcenie… potem praca,potem rodzina, potem przyjaciele. Ale na pierwszym miejscu jest wykształcenie! Jesteś jakdrzewo, mówił. Picie, palenie, hazard to gałęzie, które należy obciąć. Obetnij je, a wyrośnieszwysoko. – Huang wyprostował się dum nie, choć miał zale dwie metr sześć dzie siąt wzrostu.

– Teraz czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Nasze społeczeństwo zmieniło się w bardzokrótkim czasie. Ludzie uzależniają się od hazardu. Starzy przegrywają tylko kilka juanów(potocznie kuai), ale młodzi tracą wszystko. Wszędzie wyrastają salony masażu, nazywanesalonami piękności. To zwykłe burdele. – Po jego wiejskiej twarzy przebiegł grymas i zniknął. –To przez współ cze sny Zachód, przez szybkie zmiany.

– Tak – wymamrotałem, czując się odpowiedzialny. W poprzednim pokoleniu taka sytuacjabyła nie do pomyślenia. Teraz co noc w moim pokoju hotelowym dzwonił telefon i szczebiotliwykobie cy głos ofe rował amo, masaż.

– Ojciec przestrzegał mnie przed tym. Obserwował moich przyjaciół. Jeśli szanowalirodziców, ojciec ich aprobował. Jeśli nie szanowali, mówił, że są jak wilki, wyrządzają szkodęduchowi i powi nie nem ze rwać z nimi stosunki. Przez nich twoje ser ce zachoruje, mówił.

Huang miał obsesję na punkcie ojca, prześladowanego podczas rewolucji kulturalnej zaposiadanie książek.

– Wyłamali mu ręce ze stawów, założyli na głowę błazeńską czapkę i kazali w niej chodzić. –Z ust Huanga wyrwał się drżący chiński śmiech. – Teraz ojciec wrócił do domu. Jest naeme ryturze; osiadł w swojej rodzinnej wsi.

– W tej wiosce, gdzie go prze śladowali?– Tak. Ale on wrócił do drzew, do płynącej wody, do gaze ty.Owszem, ojciec wrócił na wieś, ale zostawił syna, w którym płonęło żarliwe pragnienie

samodoskonalenia. Jak za czasów Mao Huang zgłosił się niedawno na ochotnika i pomagałrol ni kom, zbie rając warzywa do umocowane go na ple cach wor ka.

– To na nic! – Huang przerzucił przez ramię niewidzialne główki kapusty. – Po dwóch dniachczułem się jak kaleka – skrzywił się. – Wkrótce potem ojciec poprosił mnie, żebym wstąpił doorganizacji dobroczynnej. W górach żyją ludzie, którzy nie mają nic. Razem z żoną i córkąruszyliśmy w góry; dziewięć godzin w górę i w dół, do wioski, którą widzieliśmy w telewizji.Spotkaliśmy tam człowieka z czwórką dzieci, porozmawiałem z nim, powiedziałem, żeby się niebał. Nie miał pieniędzy, jego synowie nie mogli chodzić do szkoły. Dałem mu pieniądze napierwszy rok szkoły jego najstarszego syna. To była wielka lekcja dla mnie, mojej żony i córki.Poprosiłem córkę, żeby porozmawiała z dziećmi tego wieśniaka, a ona wybuchnęła płaczem nawi dok ich nę dzy…

Na twarzy Huanga malowały się przesadzone, teatralne emocje. Dopiero później zacząłem sięzastanawiać, czy ta opowieść była prawdziwa, czy może oglądał ją w telewizji i marzyło urze czywist nie niu ide ału ojca.

– Nie wiem, co rząd mógłby zrobić dla wieśniaków – mówił Huang. – Polityka mnie nieinteresuje. Nie chcę się do niej zbliżać. – Jednym ruchem dłoni zmiótł na bok wszystkie kłopotyświata. – Pracuję w urzędzie miejskim jako księgowy. Po prostu siedzę przy komputerze. Alemam już trzydzieści sześć lat i muszę zmienić swoje życie. Marzy mi się wyjazd za granicę. –Jego twarz rozjaśnił spięty, euforyczny uśmiech i już tam pozostał. – W zeszłym roku pomogłempewnemu brazylijskiemu turyście. Jest prawnikiem i moim jedynym zagranicznymprzyjacielem. Teraz mam jeszcze ciebie. – Nagle ogarnęła mnie obawa, że oto rozpoczyna sięsubtelna gra zależności, długów i próśb. Huang rzekł jednak: – Chcę wyjechać do Brazylii.W ciągu dnia podejmę pracę gdziekolwiek, ale wieczorami zamierzam uczyć chińskiego. Zadarmo! Pieniądze oczywiście są ważne, ale nie najważniejsze. Najpierw przyjaciele. Przyjacielebędą dla mnie ważniejsi. – To była wypaczona wersja ojcowskiej rady. – Po roku będę miał możepięciu uczniów chińskiego, nowych przyjaciół. Tutaj!… Tu!… I tu! – Huang sadził ich wokółsiebie w powietrzu jak nasiona. – Po pewnym czasie jeden z przyjaciół powie może: PanieHuang, mam dla pana dobrą wiadomość. Mój ojciec czy mój wujek pracuje w firmie, którapotrze buje…

Huang planował więc najbardziej pożądane obecnie posunięcie: przenosiny z administracjido biznesu. Wyrósł w nowych Chinach Deng Xiaopinga, kraju obfitych bogactw, który stał sięare ną wzrastającej mobil ności społecz nej.

Nagle ogar nę ły mnie nie dobre prze czucia.– Czy cokol wiek wiesz o Brazylii? – spytałem.– Leży w Ameryce Południowej. Mają tam problemy gospodarcze. Wielu ludzi nie ma pracy.

Ale niektóre firmy radzą sobie lepiej niż tu, w Chinach. Nawiążę z nimi kontakty… – Znowuzaczął sadzić w powietrzu nasiona. – Kontakt… kontakt… kontakt! Znajdę firmę z dużąprodukcją. Może produkują coś takiego. – Wziął ze stołu blaszany dzwonek. – Wyślę go doprzyjaciół w Chinach, a oni znajdą firmę, która wyprodukuje go taniej. Potem odsprzedamy gofirmie w Brazylii. To, to właśnie! – Uderza w dzwonek, który nie działa. Następnie przechodzi do

innych przedsięwzięć, innych planów. W miarę jak żongluje procentami i hipotetycznymitransakcjami, moje obawy o jego los się rozwiewają, zaczynam za to niepokoić sięo Brazylijczyków. Wyobrażam sobie, jak Huang podbija świat. W jego pulchnych dłoniachmiejsce dzwonka zajmuje porcelanowy spodek, do którego dołącza dzbanuszek z octem.Przedmioty poruszają się po stole, przynoszą zysk w papierach wartościowych, w portfeluinwestycyjnym (straciłem rachubę). Huang mówi z szybkością karabinu maszynowego.Kalkuluje w chłodny, wyrachowany sposób. Angielski przechodzi w mandaryński. Jego oczy,utkwione w mojej twarzy, migoczą niewinną chytrością. – …Firma użyje oczywiście własnejnazwy produktu, ale jakość bę dzie ta sama! Potem…

Nie rozumiałem już nic z tego, co mówił, w żadnym języku, ale zgubiłem sięw narkoleptycznym gąszczu liczb, skąd wyłoniłem się jakby po wielogodzinnym transie, a wtedyusłyszałem:

– Ale nie zostanę w Brazylii, bo ten kraj nie ma dobrej gospodar ki. Pojadę do inne go kraju…

º º º

Xi’an był kiedyś największym miastem świata. Po 618 roku naszej ery przez trzy stulecia, podkrólewską nazwą Chang’an, Wieczny Pokój, ucieleśniało rozkwit i upadek niezrównanejdynastii Tang. W obrębie murów obronnych długości trzydziestu pięciu kilometrów mieszkałyblisko dwa miliony ludzi, a kolejne mury zamykały ich w wewnętrznym labiryncie domówrozmieszczonych na rozległej szachownicy ulic. Piętnastokilometrowe mury dzisiejszego Xi’anustoją w miejscu murów dawnego Chang’anu. Z jednej strony miasto zasysało daniny kanałami,sięgającymi Morza Południowochińskiego; z drugiej wznosiło się jak gwiazda przewodnia, nawschodnim krańcu Je dwabne go Szlaku, gdzie im pe rium Tang roz ciągało się aż do Pami ru.

Arystokracja Chang’anu przetrwała na wilgotnych malowidłach ściennych w grobowcach,którymi upstrzona jest dolina Wei He. Na podziemnych ścianach kobiety spacerująw wydekoltowanych gorsetach i jedwabnych sukniach, gawędzą lub bawią się z oswojonymicykadami. Bajeczne ptaki wyfruwają na moment z tynku. Poniżej włosów upiętych w kształtkoron lub kocich uszu widnieją drobne usteczka i jaszczurcze oczy kobiet podobnych dowytwornych dzieci. Mężczyźni grają w polo, grę przywiezioną z Persji, szarżując na nieważkichkoniach. W tych mrocznych lochach życie arystokratów zostaje odtworzone w próżni – koloryzblakły do rdzawego i szarego – a jednak wciąż jest uroczo dokładne. Kiedy ścigają zwierzynę,lamparty używane do polowań siedzą za nimi na siodłach, podobnie jak jeden sokół czy dwa,podczas gdy dwa jucz ne wiel błądy wloką się w tyle ze wzgar dą.

Ludzie ci żyli w słynącym z wyrafinowania i przepychu mieście, zbudowanym na planie, któryodzwierciedlał kosmiczny porządek. Wiosną bulwary tonęły w śnieżycy płatków morelii brzoskwiń, kobiety szybowały w powietrzu na huśtawkach. To oni, koneserzy piwoniii kurtyzan, wznosili do ust wypełnione winem bursztynowe kielichy, które dziś można oglądaćw miejskim muzeum. Muzealne gabloty nadal lśnią ich próżnością: złotymi spinkami dowłosów, luster kami w kształ cie płat ków, srebr nymi kadziel ni cami do szaf.

Pod tym polorem oczywiście tętniła władza: potęga handlu. Na Zachodnim Bazarze, gdziekończył się Jedwabny Szlak, działało dwieście gildii kupieckich o niesłychanym zasięgu. Gildiezatrudniały przedstawicieli niemal wszystkich narodów zamieszkujących ziemie od Arabii po

Japonię: Persów, Turków, Sogdyjczyków z centralnej Azji, Hindusów, mieszkańców Baktrii,Żydów, Syryjczyków. Niekiedy całe zastępy dworzan – w tym strażników – dynastii Tang składałysię z cudzoziemców. Lichwiarzami – czasami tak bezlitosnymi, że ludzie zastawialiniewolników i przedmioty liturgiczne – byli Ujgurzy z zachodu. Jedwabnym Szlakiemprzywędrowały też muzyka i tańce z Turkiestanu – przez wiele lat panowała moda na straszliwe,wirujące flamenco – przybyli akrobaci, żonglerzy, artyści na trapezie. W zajazdach przy BramieWiosennej Jasności jasnowłose dziewczęta z Azji Środkowej śpiewały do muzyki fletówi mami ły poetów zie lonymi oczami.

Chociaż cesarski nadzór nad cudzoziemskimi kupcami nadal był surowy i drobiazgowy,w powietrzu dawało się wyczuć nowe podmuchy tolerancji. Na jedwabiach i porcelanie z tegookresu skrzydlate konie i pawie – perskie motywy dekoracyjne – fruwają obok chińskichsmoków. Żaden pochówek nie mógł się obyć bez figurek ryczących wielbłądów prowadzonychprzez gnomicznego barbarzyńcę w czapce frygijskiej. W bardziej luksusowych domachpublicznych dawano satyryczne przedstawienia lalkowe, w których wyśmiewano się z ludzio dużych nosach w szpiczastych czapach na głowach. Moda nie pozostawała w tyle. Opończa,dotychczasowy strój dam dworu, zniknęła; na początku VIII wieku kobiety jeździły konno ubranejak ludzie ze ste pów, w butach, turec kich nakryciach głowy albo wręcz z gołymi głowami.

Zawiązywały się też głębsze relacje. Od dwóch stuleci w stolicy rozbrzmiewały gongi świątyńi klasztorów buddyjskich. W 645 roku mnich pielgrzym Xuanzang wrócił z Indii z ponadsześciuset zwojami, wszyscy mieszkańcy stolicy wylegli, by go powitać, a on osiadł w pagodzie, byzająć się ich tłumaczeniem. Pagoda stoi do dziś. Zaratusztrianizm, chrześcijaństwo,manicheizm akceptowano z dobrodusznym zaciekawieniem, podczas gdy rdzenne religiechińskie, taoizm i konfucjanizm, cze kały dopie ro na swój czas.

W X wieku miasto pełne blasku i przepychu leżało już w gruzach. Wierzby wzmacniającebrzegi kanałów ścięto na barykady, z belek i kolumn posiadłości sklecono tratwy, na którychmiesz kańcy Chang’anu odpłynę li w bez piecz niej sze okoli ce na wschodzie.

Gdzieś na północnych przedmieściach rozpada się w pył pałac cesarski Chang’an. Nie mogę goznaleźć. Mieszkańcy tych przedmieść to niedawni imigranci i biedota. Trudno jest pukać do ichle pianek i pytać o pałac Wiel kie go Światła. Tak czy inaczej, nie wie dzą, gdzie jest.

Tylko dzięki profesorowi Hu Ji, historykowi dynastii Tang – przyjacielowi przyjaciela –brama zakazanego obiektu otwiera się z łoskotem i wchodzimy na teren pałacu. W oddali dymiąprzedmieścia. Znajdujemy się na pobrużdżonym zboczu, które po jednej stronie schodzi kurozpadającym się chałupom i warsztatom. Gdy zwracam wzrok na drugą stronę, przebiegamnie dreszcz zdumienia na widok masywnych tarasów grobowców, połyskujących w biało-nie bie skim kamie niu. Nie daw no odre staurowano fundamenty pałacu.

Hu Ji jest drobnym, siwym człowiekiem. W dłoni trzyma materiałową torbę na zakupyi wygląda bardziej krucho, niż sugerowałby jego wiek. Ostry wiatr smaga tarasy. Hu Jiprzyprowadził dwudziestoośmioletnią córkę Mingzhao, która, podobnie jak on, wygląda jakz porcelany. Jesteśmy sami. Hu Ji mówi, że kiedy poprzednio odwiedził to miejsce, fundamentybyły ster tą gruzu. A te raz coś takie go.

– To dziw ne – mówi, a ja nie potrafię dociec, co myśli.

Długo wspinamy się wśród tej idealnej, niczym niezakłóconej geometrii. Pod nami jęczyskryte w smogu miasto. Córka Hu Ji ujmuje czasem ojca pod ramię, jakby go pocieszała.Próbuję wyobrazić sobie, jak Syn Niebios kierował państwem z tego zrytego wzgórza, jakspoglądał w dół na rozpłaszczonych urzędników albo przemarsz parady wojskowej. Kronikarzepiszą, że pałac oglądany z dołu wyglądał tak, jakby szybował w chmurach. Dzisiaj pozbawioneozdób i kolorów plat for my rysują się syme trycz nie na tle wzgórza jak chłodne budow le az tec kie.

– Spójrz… tu widać część starych kamieni… tu też. – Profesor odsłania plastikową plandekęi pokazuje fragment zrekonstruowanego muru. – Zobacz, jaki był wielki. W Japonii stoi pałacz czasów dynastii Tang, ale zmieściłby się w jednym skrzydle tego tutaj. – W dumnej wypowiedziprofesora jest coś posępnego. – Kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy, blisko czterdzieści lattemu, pałac stał niemal w szczerym polu, a ludzie wywozili stąd kamienie na budowę… – Hu Jidrży na wie trze.

– Dlacze go tu przyje chałeś?Myślę jednak, że wiem. Blisko czterdzieści lat temu, na początku rewolucji kulturalnej,

hunwej bi ni zalali cały kraj.– Tamtego lata wszędzie mogliśmy jeździć pociągami za darmo. Przez krótki czas byliśmy

szczęśliwi – powiedział z naciskiem. Ówczesne plądrowanie pałacu cesarskiego dynastii Tangmiało sens: masy pracujące de montowały feudal ną prze szłość.

Hu przyje chał tu jednak dlate go, że kochał hi storię…Hu Ji należał do straconego pokolenia, które wygnano na wieś, kiedy chaos za bardzo

przybrał na sile. Hunwejbini – bez wiary, zmarnowawszy lata nauki szkolnej – wrócili po latachdo świata, który o nich zapominał. Wielu z nich dźwigało brzemię niewypowiedzianychwspomnień. To cyniczne pokolenie, zbliżające się dziś do sześćdziesiątki, stanowi czarną dziuręw ser cu Chin. Mimo to czuję, że Hu Ji zdołał uciec.

Kiedy wspinamy się do pałacu Linde, pawilonu rozkoszy dziewiętnastu kolejnych cesarzyTang, córka profesora idzie obok mnie. Ładna i delikatna, ma dziecięce dłonie. Jej ojciec badakoła pozostawione przez kolum ny sali bankie towej w zie mi dziś porośnię tej kwiatami.

– Podczas rewolucji kulturalnej zesłano go do kopalni – mówi Mingzhao. – Ojciec spędził tamjedenaście lat. Potem długo chorował na pylicę krzemową. Nawet w kopalni kontynuowałnaukę. Widziałam jego stare notatniki, poryte maoistycznymi sloganami. – Jej ojciec pochyla sięz zaciekawieniem nad wgłębieniem wyłożonym kamieniami: samotny detal w morzuzniszczeń. – Ojciec najbardziej zapamiętał swego starego nauczyciela – ciągnie córka – którypopełnił samobójstwo tuż przed rewolucją, bo wiedział, czego się spodziewać. Ojciec czujewobec nie go wiel ki dług; a także wiel ki smutek spowodowany jego śmier cią.

Hu Ji stanął pośród duchów bie siadni ków z czasów Tang.– Wyobraźcie sobie muzykę cesarzy! – mówi, a my zerkamy ponad kopcami na koślawe

ceglane mury. – Cesarz Xuanzong miał orkiestrę i trupę taneczną złożoną z trzydziestu tysięcyosób!

Hu Ji wyjaśnia, że ten cesarz na zawsze zmienił instrumentarium, aby muzycy gralizachodnią muzykę, uwielbianą przez Chińczyków. Flety i harfy wciąż rozbrzmiewają wśródścian grobowców. Hu Ji, podobnie jak ja, z radością myśli o tych przemianach: o tym, jak harfawędrowała na wschód z Azji Środkowej, a flet na zachód; albo o tym, jak skrzypki w kształciekońskiej głowy – wynalezione ponoć przez mongolskiego księcia, który pragnął wyrazić swój żal

umierającemu koniowi – wędrowały Jedwabnym Szlakiem, stając się przodkiem wszystkichinstrumentów strunowych, nawet europej skich skrzypiec.

Hu Ji opłakuje teraz nieszczęsny los chińskiego cesarza Xuanzonga. Rządził przezczterdzieści lat albo dłużej, ale jego generałowie zostali pokonani przez Arabów. Profesorprzywołuje epizod często opiewany przez poetów: żołnierze dokonali egzekucji ukochanejkonkubiny cesarza, a wojna domowa na zawsze podkopała dynastię. Hu Ji mówi zeskrupulatnością, zniżając głos do szeptu. Nie mogę go sobie wyobrazić wśród hunwejbinów.Może jednak pe wien pęknię ty ide ał zrósł się w racjonal nym blasku Tang.

Profe sor uśmie cha się w sali bankie towej, która zniknę ła.– Ce sarz miał czte rysta pięknych koni! Nauczył je tańczyć…

Jedwabny Szlak zaczynał się przy zachodniej bramie starego Chang’anu. Dla upamiętnieniatego miejsca władze miejskie Xi’anu kazały wyrzeźbić w czerwonym piaskowcu wielbłądyw skali dwa do jednego. Dawną bramę pochłonął supermarket oblepiony reklamami kartkre dytowych, wiel błądy stoją więc na wysepce na pobli skiej jezdni.

W czasach dynastii Tang nikt nie mówił o Jedwabnym Szlaku. Termin ten, ukuty w XIX wiekuprzez niemieckiego geografa Friedricha von Richthofena, odnosił się nie do jednej drogi, ale dozmieniającej się sieci arterii i żył, wiodących nad Morze Śródziemne. Historycy datują jegopowstanie na II wiek przed naszą erą, ale ruch na szlaku zaczął się długo przed pierwszymipisemnymi wzmiankami o nim. Chiński jedwab z 1500 roku przed naszą erą znalezionow grobowcach na północy Afganistanu, jedwabne nici wpleciono we włosy egipskiej mumiiz X wieku przed naszą erą. Cztery wieki później, w epoce żelaza, jedwab zawędrował doksiążęcego grobu w Niemczech. Świetlisty pas jedwabiu został też wprawiony w końską derkęscytyjskiego wodza. Dwadzieścia cztery wieki temu zabrano go jako daninę albo wymieniono nafutra.

Jedwab nie wędrował samotnie. Karawany wyruszające z Chang’anu – liczące niekiedy tysiącwielbłądów – wiozły żelazo i brąz, wyroby z laki i ceramikę, natomiast te powracające z zachoduprzywoziły artefakty ze szkła, złota i srebra, indyjskie przyprawy i klejnoty, wełniane i lnianetkaniny, czasem niewolników oraz zadziwiający wynalazek: krzesła. Rozpoczęła się takżeskromna, ale brzemienna w skutki wymiana owoców i kwiatów. Z Chin wieziono na zachódpomarańcze i morele, morwy, brzoskwinie i rabarbar, a prócz nich pierwsze róże, kamelie,piwonie, azalie, chryzantemy. Z Persji i Azji Środkowej przywędrowały i zakorzeniły sięw Chinach: winorośl, figowiec, len, granatowiec, jaśmin, daktylowiec, oliwka oraz cała masawarzyw i ziół.

W spokojnych czasach, kiedy wielkie imperium Han rozlało się na terenie Azji Środkowejw stronę starożytnego Rzymu albo gdy w imperium Mongołów zapanował nieoczekiwany pokój,Jedwabny Szlak kwitł. Nawet wtedy jednak karawany nie przejeżdżały całej trasy. Rzymianie niespacerowali bulwarami Chang’anu, chińscy kupcy nie wprawiali w zdumienie mieszkańcówPalatynu. Towary wymieniano w niekończącej się sztafecie i stawały się coraz droższe,oble kając się aurą egzotyki.

Obok rzeź bionych wiel błądów na wysepce drogowej cór ka Hu Ji zapytała nagle:– Jak długo trwa twoja podróż?

W cieniu rzeźbionych poganiaczy wielbłądów – Sogdiańczyków z Azji Środkowej, którzy napięćset lat zdominowali handel na Jedwabnym Szlaku – wszelka współczesna podróż blakła.Moja odpowiedź – osiem miesięcy – nic by nie znaczyła dla tych ludzi. Oni czasem podróżowalicałymi latami. Czasem bez końca. Ich kości leżały w piachu. Na glazurowanych glinianychnaczyniach postacie Sogdiańczyków – najczęściej przedstawionych w krasnoludkowychczapach – wyglądają trochę komicznie. Wyłupiaste oczy i kartoflowate nosy upodabniają ich dochińskich karykatur. Mimo to mocno trzymają krnąbrne zwierzęta, a czuby ich butów sąpodwinięte w górę tylko po to, by zmniejszyć tarcie piasku. Możliwość śmierci – z rąk bandytów,w burzy piaskowej bądź powodzi – mieli wkalkulowaną jako ryzyko, twardo naliczoną jakoprocenty. W porównaniu z tym czyhające na mnie niebezpieczeństwa – na przykład afgańskieminy – wydawały się śmiechu warte. Tej nocy, przed zaśnięciem, dla zabawy wyobraziłem sobiejedne go z tych posi wiałych przedsię bior ców.

On: Po co je dziesz?Ja [naboż nie]: Po zrozumie nie. Żeby ode gnać lęk. A ty, po co je chałeś?On: Żeby wymieniać indygo i sól z Hetianu. Czemu zrozumienie miałoby odegnać twój lęk,

idioto?Ja [zanie pokojony]: To praw da, mogłoby go tyl ko wzmoc nić.On: Czy w takim razie się boisz?Ja: Boję się, że nic się nie wydarzy, że nie przeżyję niczego. Tego właśnie boi się współczesny

podróż nik (wybacz mi). Pust ki. Wte dy człowiek słyszy tyl ko sie bie.On: „Nic się nie wydarzy”. Ofiarowałem za to Buddzie dwa funty kadzidła. Co do ciebie, i tak

to usłyszysz. Znam pewnego czarownika z Buchary, który sprzedaje lustra z brązu. Mówi, że naświecie jesteś tylko ty. Reszta jest złudzeniem. Jesteś tylko ty. Nikogo więcej. To dlategowyruszasz samotnie? Tylko pielgrzymi i szaleńcy podróżują samotnie. Kim jesteś? [Milczenie].Powi nie neś wziąć sobie konkubi nę. [Szar pie się za brodę]. Z jakie go kraju pochodzisz?

Ja: Z Anglii…On: Anglia nie istnieje. [Milczenie]. Mówisz o sercu świata, ale świat nie jest osobą, idioto.

Żadna jego część nie jest ważniejsza niż inna. Nawet na Syberii można znaleźć bursztyn.[Łagodniej]: Może zacznij handlować cyną. Na cynie moż na zarobić…

º º º

W słabo oświetlonej sali miejskiego muzeum, niemal niewidoczny, wisi najstarszy kawałekpapieru na świecie. Jego powierzchnia – koloru kawy z mlekiem – jest pomarszczona i pokrytaliniami jak rzeźbiona mapa, krawędzie są postrzępione. Papier wykonano w czasach panowaniacesarza Wudi, około setnego roku przed naszą erą, z włókien konopi i miejscowych pokrzyw. Napapierze nic nie napisano. Wygląda tak, jakby wielbłąd otarł się o ścianę muzeum i zostawiłkawałek skóry.

Kiedy patrzysz na tego pomarszczonego protoplastę, masz poczucie zachwiania czasu.Dopiero tysiąc dwieście lat później umiejętność wyrabiania papieru dotarła do Europy.Tymczasem w Chang’anie z papieru wytwarzano odzież, zbroje, chusteczki, latawce, paski,pieniądze. Zaczęto wyrabiać przepięknie barwiony papier welinowy (największym wzięciemcieszył się papier z Sali Czystego Serca, produkowany w zwojach długich na siedemnaście

metrów). Biblioteka cesarska posiadała dwieście tysięcy zwojów owiniętych w papier wysadzanykryształami górskimi i zdobiony miką; wszystkie zwoje zostały skatalogowane na kolorowychfiszkach z kości słoniowej. Już w VI wieku produkcja świętych tekstów tak się rozpowszechniła,że pe wien wybit ny mandaryn zabronił rodzi nie używać ich jako papie ru toale towe go.

Dopiero po 751 roku naszej ery, kiedy Arabowie pokonali Chińczyków pod Tałas, zazdrośniestrzeżona tajemnica wyrobu papieru powędrowała z wziętymi do niewoli chińskimirzemieślnikami na zachód, do Samarkandy. Do Europy miała dotrzeć dopiero trzy wiekipóźniej. W cichym muzeum ta pierwsza kartka wygląda zbyt szorstko, by dało się na niej pisać.W setnym roku naszej ery listy pisane na korze morwowej podróżowały już JedwabnymSzlakiem. Archeolog Aurel Stein, prowadząc badania wieży strażniczej na pustyni Lop, znalazłskrzynię niedoręczonej korespondencji z listami po sogdiańsku z 313 roku naszej ery. Listy te,najstarszy znany zapisany papier, napisano węglowym tuszem. W jednym z nich skarży sięzaniedbywana żona: „Wolałabym być żoną psa lub świni niż twoją!”. W innym czytamyo bolączkach państwa chińskiego – o plądrowaniu miast, ucieczce cesarza – i wpływie tychwydarzeń na handel. Reszta listów, zachowana we fragmentach, przypomina schludny bilanshandlowy firmy: „W Guzangu 2500 ryz papieru czeka na załadunek… Kharstang był ci winien20 state rów sre bra… Dał mi sre bro, zważyłem je, ale było tyl ko 4,5 state ra. Spytałem…”.

W restauracji z pierożkami, której czerwone lampiony wiszą niedaleko miejskiej baszty, Hu Jii jego córka nad czymś debatują. Mają takie same drobne usta i wąskie nosy. Ona studiujedynastię Song, jak jej ojciec studiował Tang. Co pewien czas Mingzhao wybucha śmiechem, onzaś się uśmiecha. Hu Ji pisze zbiór skomplikowanych, prowokacyjnych esejów, które rzucą noweświatło na daw ne naboż ne te maty.

– Mamy opowieści pochodzące z zamierzchłych czasów. – Zamawia pierożki, jakby to byływspomnienia. – Zamierzam je zakwestionować, opisać w nowy sposób, który poda w wątpliwośćznane inter pre tacje.

Jedna z takich opowieści pochodzi z czasów dynastii Tang. Profesor opowiada, jak dowódcaoblężonego garnizonu stwierdził, że jego oddział złożony z sześciuset żołnierzy jest bliskiśmierci głodowej. Zamiast się poddać, najpierw zabił żonę i nakarmił nią żołnierzy, potemkolejno zabijał najsłabszych ludzi i karmił nimi silniejszych. W końcu oddział zmniejszył się doset ki. Gar ni zon padł trzy dni przed nadej ściem odsie czy.

– Tę opowieść zawsze przytaczano jako wspaniały przykład idealnej służby państwu! Jaopisałem ją w innym duchu. Jak powinniśmy ją oceniać? – Profesor marszczy z żalem brwi. –Widzisz, w Chinach nie ma tradycji szacunku dla ludzkiego życia. To po prostu w naszej historiinie istnieje. – Uniósł dłonie z kolan i zacisnął na piersi. Są bardziej szorstkie, niż powinny byćdłonie uczonego; przypominam sobie o latach spędzonych w kopalni. – Na tym polega naszproblem: na nie ludz kości.

Muskam dłonią jego ramię. Jego współczucie nieoczekiwanie mnie porusza, aż pojmuję, żezłe przeczucia co do tego surowego kraju nigdy mnie nie opuściły. Wiem, że jest to pozostałośćpo re wolucji kul tural nej.

– Właśnie dlate go mogło dojść do masakry na placu Tian’anmen – mówi ci cho Hu Ji.– Czy mogłaby się powtórzyć? – pytam nie ocze ki wanie dla same go sie bie.

– Chyba nie – odpowiada po chwili. – Za bardzo otworzyliśmy się na świat. Znaleźliśmy siępod nadzorem.

Czy to jedyny powód? Mam wątpliwości. Czy w takim razie nic tak naprawdę się niezmieniło? Rozglądam się po restauracji. Dwadzieścia lat temu lokal wypełnialiby nadęcibiurokraci w wyprasowanych garniturach, z kołnierzykami zapiętymi pod szyją. Teraz widzęrodziny, kolegów z pracy, flirtujących nastolatków. Przez chwilę, pod wpływem niepokoju,wyobrażam sobie, że wszystko jest jak dawniej, a ci ludzie w czarnych lub szarych garniturachprze brali się tyl ko w inne uni for my.

– Nasza kultura naprawdę zaczyna się zmieniać – mówi jednak cicho Hu Ji, patrząc nacór kę.

Profesor widzi te zmiany we własnej córce. Mingzhao odpowiada na moje niewypowiedzianepytanie:

– Nie wiem, co ludzie z mojego pokolenia robiliby podczas rewolucji. Myślę jednak, że sąbar dziej samolubni. Mają sumie nie. Sami muszą de cydować o sobie.

Mingzhao patrzy na mnie niewinnie. Mimo dwudziestu ośmiu lat wygląda jak dziecko.W pierwszej chwili jej nie rozumiem; zrównanie samolubności z sumieniem brzmi osobliwie.Dziewczyna sugeruje, że po rewolucji kulturalnej – kiedy moralnością rozporządzali niemalmistyczni przywódcy – lina ratunkowa łącząca cnotę z władzą została zerwana.Odpowiedzialności nie można już było przenosić w górę, ale spoczęła w zakamarkachświadomości, czemu towarzyszyło poczucie winy. Ze słów Mingzhao można wyczytać zgoncałego konfucjańskiego ładu, który każdą osobę umieszczał w niezmiennej hierarchii podniebiosami. Odwzajemniając jej uśmiech, wyobrażam sobie gigantyczne tąpnięcie podpowierzchnią chińskiego społeczeństwa. Oto ponadczasowa rezygnacja z indywidualności narzecz grupy roz pada się na życie jednostek.

Te myśli nadal wprawiają w oszołomienie, gdy ostatnie pierożki znikają w naszych ustach.Rozluźniony Hu Ji wzdycha nad kieliszkiem wina ryżowego. Opowiada, że w młodości pracowałjako sekretarz pisarza Shen Congwena, który zamilkł w czasach komunizmu. Odnoszęwraże nie, że łagodność i li be ralizm tego stare go człowie ka prze trwały w osobie profe sora.

– To nieprawda, że hunwejbini nie czuli winy – mówi Mingzhao. – Mój nauczyciel zostałbrutalnie pobity, a jeden z jego dawnych uczniów do dziś nie może spojrzeć mu w oczy. Potrzydzie stu siedmiu latach wciąż nie jest w stanie.

– Byli śmy bar dzo młodzi – mówi Hu Ji, odstawiając kie li szek. – To było jak gorącz ka.W jego słowach pobrzmiewa mimowolna nagana pod adresem cudzoziemca. Jak on może to

pojąć? Nie zrozumie tego intelektualnie, nie mówiąc już o sercu. Społeczeństwo, w którymprzysze dłem na świat, jest nie ludz kie z innych powodów.

Zanim ogar nie nas ponury nastrój, Mingzhao, która lubi takie zabawy, pyta mnie we soło:– W jakiej epoce chciał byś żyć?– To zale ży, czy był bym bogaty, czy biedny – śmie ję się. – A ty?– Zale ży, czy byłabym męż czyzną, czy kobie tą.To samo pytanie zadajemy jej ojcu, pewni, że chciałby żyć w czasach Tang. On jednak

uśmie cha się i mówi nie śmiało:– W przyszłości.

Jedwab przelewa się chłodno przez moje dłonie. Nasycone kolory są nieznacznie nienaturalne.Kobieta żąda czterdziestu pięciu juanów (równowartość pięciu dolarów) za niecałe 0,1 m²(stopę kwadratową). Mówi, że materiał pochodzi z dawnych ośrodków wyrobu jedwabiuw Hangzhou i Suzhou na wschodzie, a ja wyobrażam sobie, że wzory nie zmieniły się od czasówdynastii Song. Ki pią smokami i fe niksami albo pokrywają tkani nę złotą siatecz ką kwiatów.

Trudno sobie wyobrazić, kto miałby to nosić. Jedwab tchnie luksusem dawnego wyszukanegorzemiosła. Jest niezwykle odporny, wchłania barwniki, jest prawie niezniszczalny. Kiedyczłowiek go nosi, nie jest mu ani za zimno, ani za gorąco. Gdy cała zawartość grobowcówz czasów dynastii Han sprzed dwóch tysięcy lat rozpadła się w proch, jedwabne dary i całunyprzetrwały, często zredukowane do bezbarwnych pasemek, ale niekiedy zdumiewającokolorowe. W czasach Han wszystkie kobiety zajmowały się produkcją jedwabiu, a cały dwórcesarski migotał hierarchią skomplikowanych stopni: jedwabnych jednorożców, pawi, piwoniii koni. Ociekających jedwabiem cesarzy Tang portretowano w naturalnej wielkości na jedwabiualbo jadących w powozach z jedwabnymi zasłonami, nad którymi powiewały jedwabnepropor ce.

Chińczycy odkryli zdumiewającą wytrzymałość jedwabiu na rozciąganie. Z nici jedwabnejwytwarzano cięciwy łuków, struny lutni czy żyłki wędkarskie. W wodoszczelnych jedwabnychtorbach przewożono płyny, pojawiły się lakierowane czarki z jedwabiu. Obok kości i drewnajedwab stał się pierwszym materiałem, na którym pisano. Uświęcał edykty cesarskie, a podczasrytualnych ceremonii na jedwabiu przekazywano wiadomości dla zmarłych. Jeszcze długo powynalezieniu papieru księgi wróżebne i magiczne spisywano na jedwabiu, podobnie jak imionawszyst kich duchów przodków.

Jedwab stał się też niezwykle cennym podłożem malarskim. Dawne wielkie cesarskie zbioryjedwabnych zwojów nie przetrwały – zbuntowani żołnierze zrobili z nich namioty i plecaki –pozostały jedynie kopie i fragmenty. Malarstwo krajobrazowe stało się sztuką niemal mistyczną.Na surowy jedwab przenoszono bezkres nieba lub niewidzialnego oceanu, góry i ludzi, niekiedytylko zaznaczonych pędzelkiem z sobolowej sierści albo mysich wąsów. Świetlista pustkajedwabiu stała się żywą obecnością. Taoiści twierdzili, że wszystkie przedmioty trwałe czekauni ce stwie nie. Je dwabna pust ka była bar dziej rze czywi sta niż one: była czystym duchem.

Przede wszystkim jednak przez ponad tysiąc lat jedwabiem opłacano i przekupywanonomadów, szalejących za Wielkim Murem. Często jedwab stawał się walutą. Równie trwały jakmonety, był środkiem płatniczym, podatkiem, daniną. W I wieku przed naszą erą Hunowiewymieniali swoje konie za piękny jedwab. W Rzymie, na drugim krańcu Jedwabnego Szlaku,zaczął fascynować bogaczy i podkopywać gospodarkę. Wiele lat później Wizygoci Alaryka I,którzy oblegali zmęczone miasto, dali się przebłagać okupem złożonym z czterech tysięcychińskich wyrobów z je dwabiu.

º º º

Feng miał wydatny nos, nalane policzki i łukowate krzaczaste brwi. Jak powiedział, jegoarabscy przodkowie przybyli Jedwabnym Szlakiem siedemset lat temu, a jeden z nich byłgenerałem pierwszego cesarza dynastii Ming. Lud Hui, z którego pochodził, stał sięprzystojniejszy bardziej dzięki krwi arabskiej i perskiej niż chińskiej, śmiał się Feng. W jego

więdnących dziąsłach czer ni ły się pieńki zę bów, poza tym cier piał na nadwagę.Kupcy przybyli Jedwabnym Szlakiem już w VII wieku, kiedy ich islam był jeszcze młody, albo

przeniknęli tu przez porty nad Morzem Południowochińskim. Z czasem, w wyniku mieszanychmałżeństw, upodobnili się do otaczających ich ludzi. Może tylko powtarzająca się cykliczniehistoria kolejnych dławionych buntów, a także chińska etykietka „Hui” przekonały ich, że sąodrębnym narodem. Obecnie w Xi’anie żyje ich sześćdziesiąt tysięcy, nadal są zapalonymikupcami, a do roz mowy wtrącają arabskie słowa.

O zmierzchu spacerujesz ulicami po ich dzielnicy, wyczuwając odmienne życie. Ludziechodzą w wysokich, białych nakryciach głowy podobnych do czap kucharskich; niektórzy sąbrodaci. W uliczkach pod zielonymi kopułami meczetu urzędują sprzedawcy kebabów,mężczyźni wyrabiają pięciometrowy makaron, na straganach rzeźników wisi jagnięcinai wołowi na halal.

W głównym meczecie mariaż Chin z islamem przypomina wyszukany teatr. Idąc przezpołączone dziedzińce, na przykład w pałacu Ming, mijasz stele, na których wyryto napisy poarabsku lub mandaryńsku, i minaret wyrastający z krytej porcelaną pagody. Gdzieniegdziezwijają się i drzemią kamienne smoki i żółwie, nieświadome muzułmańskiego zakazutworzenia wizerunków. Dachy przekrzywiają się i kołyszą nad barwnymi krokwiami, chińskieptaki i kwiaty na nadprożach otaczają inskrypcje koraniczne. Kazanie imama dudniz głośników oświetlonej jarzeniówkami sali modlitewnej. Głos jest żarliwy, nadmierniewzmoc niony, więc trudno mi wychwycić choć by jedno słowo.

Obok mojej dezorientacji wyrasta podniecenie: oto rzeczy ulegają przemianie, ludy mieszająsię z sobą i wzajemnie się przekształcają. Oto rzeczywistość kupiecka: wszystko jest w ruchu,zmienia się jak w kalejdoskopie. Czystość kulturowa, nawet czystość kultury chińskiej, staje sięzłudzeniem. Ten meczet-hybryda jest obietnicą albo ostrzeżeniem. Dawno temu zrodził goJedwabny Szlak. Teraz pojmuję, że nic, co napotkam na swej drodze, nie będzie stałe,jednorodne. Podążać drogą to podążać za różnorodnością w strumieniu splątanych głosów,prze krzykujących się w tumanach pyłu.

º º º

Huang wciąż śnił swój wielki sen, miał też chyba nadzieję, że stanę się jego częścią. Pewnejnocy, gdy wracałem do hotelu, chwycił mnie konspiracyjnie za ramię. Oznajmił, że znaczłowie ka, który zbie ra róż ne rze czy. Rozumiesz, r z e c z y.

– On zna ludzi ze wsi, rolników. A oni znajdują groby. Opuszczają się na linach, z lampąi w nocy wydobywają róż ne rze czy. Na dzień zakrywają otwór.

– W jaki sposób ten człowiek je zdobywa?– Zatrzymuje się w wiosce na parę dni i dopytuje się, kto ma stare przedmioty. Potem idzie do

takiej osoby. W nie których wioskach ludzie bar dzo się wzbogaci li.Znając nę dzę tych wie śniaków, mówię bez ce lowo:– Oni nisz czą hi storię.Huang milknie.– Poza tym to musi być nie bez piecz ne.– Powie trze w grobach jest bar dzo nie dobre. Nie którzy od tego umar li.

Tej nocy w ślepej uliczce Huang zawołał w stronę zasłoniętego okna. Kobieca sylwetkapojawiła się i znikła. Zapadła cisza. Huang wyjaśnił, że przemytnik jest ruchomym celem. Sklepwynaj muje tyl ko na kil ka mie się cy, podobnie jak dom.

– Nie musisz kupować. Tyl ko popatrz. Tyl ko popatrz.

WYDAW NICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czar ne.com.pl

Se kre ta riat: ul. Kołłą ta ja 14, III p., 38-300 Gor licetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75e-mail: ma te usz@czar ne.com.pl,tomasz@czar ne.com.pl, dominik@czar ne.com.pl,honora ta@czar ne.com.pl, ewa@czar ne.com.pl

Re dak cja: Wołowiec 11, 38-307 Sę kowatel. +48 18 351 00 70e-mail: re dak cja@czar ne.com.pl

Se kre tarz re dak cji: malgorza ta@czar ne.com.pl

Dział promocji: ul. Ander sa 21/56, 00-159 War sza watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz ka@czar ne.com.pl, anna@czar ne.com.pl,dorota@czar ne.com.pl, zofia@czar ne.com.pl

Dział mar ke tingu: ka ta rzy na@czar ne.com.pl

Dział sprze da ży: irek.grad kowski@czar ne.com.pl, agniesz ka.wilczak@czar ne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550

Audiobooki i ebooki: Iza be la Re gólska, iza@czar ne.com.pl

Wołowiec 2013Wy da nie I

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.