Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

366

description

 

Transcript of Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Page 1: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków
Page 2: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków
Page 3: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Poświęcone Danucie,bez której książka ta nigdy by nie została napisana,

a także Alicji oraz Alexandrowi i Ianowi.

Page 4: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Podziękowania

Chcę wyrazić wd zięczność mo jej żon ie, Danucie, za jej wielką cierp l iwość podczaslek tu ry i redagowan ia maszynop isu , a także za og romną pomoc i zachętę, bezk tó rych ta k s iążk a n igdy by n ie powstała.

Dzięku ję równ ież k rewnym (wielu z n ich mog łoby opowiedzieć podobneh is to rie) i p rzy jacio łom za ich komen tarze i uwag i . Dzięku ję June Evans za pomocprzy op raco wywan iu map i ry sunków o raz An thony ’emu Mastersowi za s łowawsparcia i wiarę we mn ie. Na kon iec chciałbym złożyć podziękowan ia Son i Ribeiroz Hampstead Garden Subarb In s t i tu te za jej n ieocen ioną pomoc i rady , a takżePo lon ia Aid Fo u n dation Trus t za ho jną finansową do tację.

Page 5: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków
Page 6: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Od yseja au to ra

Page 7: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wstęp

Po lsk ie wspomn ien ia o II wo jn ie światowej są d la mn ie, h is to ryka, źród łemg łębok iej fascy n acj i i podziwu . Ukazu ją bowiem p rzeciwności lo su , k tó re d lawiększości Bry ty jczyków są t rudne do wyobrażen ia. Wielka Bry tan ia jes t wyspą;dzięk i waleczności Royal Navy i RAF-u (wspomaganych w dużym s topn iu p rzezpo lsk ich lo tn ików i marynarzy ) udało jej s ię un iknąć okupacj i p rzez wrog ie wo jska.W rezu ltacie doświadczen ia wo jenne Wielk iej Bry tan i i t rudno po równywaćz do świad czen iami innych k rajów eu ropejsk ich , zwłaszcza Po lsk i , k tó ra p rzeszłainwazję i oku p ację zarówno h i t lerowsk iej Rzeszy , jak i s tal inowsk iego ZwiązkuRadzieck ieg o . Dla mn ie, b ry ty jsk iego dziecka, najok ropn iejszymi rzeczami w czas iewo jny , jak p amiętam, by ły bombardowan ia i pożary budynków, n iewygodaspowodowan a noszen iem mask i p rzeciwgazowej, ok ropny smak jajek w p roszkui wiadomości o k rewnych po leg łych za g ran icą. Po lacy natomias t p rzeżywalit raged ie całkowicie odmienne – masowe depo rtacje, ludobó js two , wyn iszczającedziałan ia wo jenne, kon fl ik ty na t le etn icznym, terro r po l i tyczny i śmierć mil ionówludzi , a także całkowite pozbawien ie majątku . Po lacy mus iel i p rzeżyć całą serięemocji n ieznan y ch Bry ty jczykom, tak ich jak k lęska narodowa, opuszczen ie p rzezso ju szn ików, codzienny s trach p rzed śmiercią i p rzede wszys tk im pon iżen ie. Nigdyn ie p rzes tanę s ię zas tanawiać, jak naród , poddany tak wielu d ługo trwałym fizycznymi p sych icznym o k rucieńs twom, móg ł je p rzeżyć i p rzetrwać.

Mam jednak poczucie, że dzis iaj wielu Po laków s traci ło zain teresowan ie h is to riąwo jny . Po d zies ięcio leciach po li tycznego ucisku chcą k roczyć nap rzód , zo s tawićmin ione d oświad czen ia za sobą i szukać jaśn iejszej p rzyszło ści . Zwłaszczap rzeds tawiciele młodszego poko len ia t rak tu ją czasy wo jny jako sp rawę swo ichrodziców lub d ziad ków. Twierdzą, że wys łuchal i wszys tk ich h is to ri i , jak ie by ły dowysłuchan ia. Komu n iści wydobywali zb rodn ie faszys towsk ie na świat ło dzienne adnauseam. Od upadku komun izmu wys tępk i reżimu komun is tycznego ukazu je s ięw ks iążkach i fi lmach , a więc Katyń czy Ko łyma są tak samo znane jak Oświęcim czyPawiak .

Droga lodowa Stefana Wayden felda jes t jednak godna po lecen ia. Zdecydowan ie

Page 8: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wy różn ia s ię n a t le innych wo jennych wspomnień dos tępnych wspó łczesnemuczy teln ik o wi. Po p ierwsze, nap isana jes t żywym, barwnym język iem, n iemal jakk s iążk a p rzy g o d o wa. Po d rug ie, jes t dziełem wspan iałego człowieka, Po lakap o cho dzen ia ży d o wsk iego , k tó rego życie i p rzekonan ia są zap rzeczen iem godnegou b o lewan ia p o wszechnego założen ia, że żydów i Po laków n iewiele łączy . Po trzecie,k s iążk a ta jes t wzruszającą opowieścią o t riumfie ludzk iej determinacj i nadp rzeciwn o ściami lo su . Można nawet zaryzykować s twierdzen ie, że s tanowi pozycjęo d zwiercied lającą różno rodne doświadczen ia Po laków jako narodu . Ks iążka wartajes t p rzeczy tan ia, a nauk i z n iej p łynące – godne zapamiętan ia.

Norman Dav ies

hono rowy członek St . An tony ’s Co llege,

Un iwersy tet Oksfo rdzk i ,

p ro feso r Un iwersy tetu Jag iel lońsk iego

2013

Page 9: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Więcej na: www.eb ook4all .p l

Rozdział 1

Sielanka przed burzą

Otwock , jak Kan ada, pachn ie żywicą. Na suchym mazowieck im p iasku ro snąn iewybredn e so sn y , pomiędzy n imi s to ją domki wzn ies ione z d rewna so snowego .Wille, większe i mn iejsze, p ro s te lub zdob ione wymyślnymi wycinankami, w zimiena wpó ł pus te i p rzes tronne, w lecie pękają w szwach od letn ików. Jak żywica, paląs ię łatwo i tak szy b ko , że n iech ty lko pożar wybuchn ie, s t raży ogn iowej wzywać n iema po co . Gdzien iegdzie w og rodach ro sną s tarann ie p ielęgnowane l ipy , k lonyi akacje, ale Otwo ck to p rzede wszys tk im sosny i do n ich należą ziemia i powietrze.

Dzieciń s two sp ędzi łem w Otwocku , tuż u p rogu Warszawy , na p rzeciwleg łymbrzegu Wis ły . Gdy by łem mały , mieszkal iśmy w wynajętej wil l i p rzy alei Kościu szk i1 . Jadąc z Warszawy dymiącą ko leją lub ko lejką wąsko to rową (tematem l icznychdowcipów), wys iadało s ię na s tacj i i albo za namową jednego z l icznych do rożkarzywsiadało s ię do d o ro żk i , albo – najczęściej – szło s ię p iecho tą p rzez u l iczk i , n iek tó reb rukowane kocimi łbami, najczęściej p iaszczys te, wp ierw w lewo , pod l in iąko lejową, i znó w w lewo , aż wchodziło s ię w u l icę Kościelną. Na rogu alei Kościu szk iby ł sk lep sp o ży wczy Paku lsk iego , a sk ręcając w aleję, mijało s ię ap tekę Podo lsk iegoi wk ró tce, po s tu czy dwustu metrach , n ieb ieska tab l iczka na p łocie obwieszczałanumer jeden .

Otwock mego dzieciń s twa by ł dziwnym mias tem. Nie ty lko miejscowościąletn iskową, b l isk ą i wygodną d la mieszkańców Warszawy , lecz równ ieżuzd rowisk iem specjal izu jącym s ię w leczen iu scho rzeń p łuc i d róg oddechowych ,g łówn ie zaś rozp o wszechn ionej wówczas g ruźl icy . Wysiadając z pociągu , wciążjeszcze spo wici k łębami dymu , warszawiacy s tawali na o twock im peron ie, wdychalig łęboko s łynne powietrze i k lep iąc s ię po p iers iach , mawial i : „Tu taj nap rawdęmożna odd y chać…”.

Otwock s tał s ię uzd rowisk iem dzięk i odk ryciu dok to ra Józefa Mariana Geis lera,a wszys tk o zawd zięczał pachnącym żywicą so snom. Wed ług zacnego dok to ra so snyn ie ty lko wy d zielają miłą woń , nawet n ie t len , jak by le pospo li ta ro ś l ina, lecz także

Page 10: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

o zon . A jak k ażd y uczeń g imnazjalny wiedzieć powin ien , cząs teczka t lenu (O2)zawiera d wa ato my , podczas k iedy cząs teczka ozonu zawiera tegoż t lenu atomy trzy(O3). My śląc więc log iczn ie, choć może sposobem n ieco up roszczonym, dok to rGeis ler i jeg o n as tępcy wykombinowali , że wys tarczy dać g ruźl ikowi, k tó rego p łucasą p ełn e d ziu r i ze zwyk łego powietrza n ie pob ierają wys tarczającej i lo ści t lenu ,p o wietrze zawierające ozon i , hokus-pokus , pacjen t od razu poczu je s ię lep iej .Prawd a czy n ie, ale fak tem by ło , że s tan g ruźl ików leczonych w Otwocku częs to s ięp o p rawiał . Czy o zo n wydzielany p rzez o twock ie so sny nap rawdę czyn ił te cuda, czyteż od p o czy n ek i d o b ra p ielęgnacja – już n igdy pewn ie s ię n ie dowiemy . W każdymrazie d o k to r Geis ler założy ł tam p ierwsze w Po lsce sanato rium n izinne, za n im poszl i

in n i , a d o k to r Geis ler o trzymał miano „o jca o twock iego uzd rowiska”1 .Do czasu o d k ry cia an tyb io tyków g ruźl ica by ła p rawdziwym dopus tem Bożym,

n as tęp cą wcześn iejszych k lęsk w rodzaju dżumy , sy fi l isu i t rądu , a odpowiedn ik iemAIDS w czasach n am b liższych . Co go rsza, o fiarą g ruźl icy p łucnej , czy l i sucho t ,p adal i g łó wn ie mło dzi ludzie; śmiertelność by ła wysoka, cho roba trwała d ługo ,su ch o tn ik p rzez lata móg ł być ciężarem d la rodziny . Część g ruźl ików pokonywałach o ro b ę, a wielo letn ie leczen ie w tak ich uzd rowiskach , jak Davos w Szwajcari i czyOtwo ck w Po lsce, zwiększało szanse p rzeżycia. Dla większości Po laków Otwock by ło czy wiście o wiele p rzys tępn iejszy .

W latach trzy d zies tych w leczen iu sucho t do dob rego powietrza dodawanojeszcze o b fi te wyżywien ie i wypoczynek . W rezu ltacie kuchn ia o twockawy sp ecjal izo wała s ię w po trawach pożywnych a t łu s tych : p rzeważały tam mas ło ,śmietan a, jajk a, k u ry o g rubej wars twie sad ła, zupy z wielk imi okami t łu szczu , cias tap ełn e k remu . Oty ło ść by ła u tożsamiana ze zd rowiem; sucho tn ik chud ł ,o zd ro wień co wi zaś p rzybywało na wadze. Has ło „cuk ier k rzep i” by łou san k cjo n o wan e p rzez ówczesną medycynę. Popu larne powiedzonko : „Nim g rubysch u d n ie, ch u d y u mrze” by ło spuścizną wieków p rzechowywaną w pamięci ludowej.O ch o les tero lu jeszcze s ię fi lozo fom n ie śn i ło . Natomias t wo jny , powstan ia,rewo lu cje, o k resy g łodu wciąż by ły świeże w pamięci narodu .

Mó j o jciec b y ł lekarzem ped iatrą, leczy ł więc dzieci i ludzi młodych , a jakomieszk an iec Otwo cka specjal izował s ię w g ruźl icy p łuc. By ł człowiek iem ciep łym,p o g o d n y m, p ełn y m wspó łczucia, bardzo lub ianym p rzez pacjen tów. Przy jmowałw d o mu co d zien n ie od pon iedziałku do sobo ty od dziewiątej do jedenas tej i odo s iemn as tej d o d wudzies tej , w n iedzielę jedyn ie rano . Od po łudn ia do ob iaduo d wied zał p acjen tó w w mieście. Opuk iwał , o s łuch iwał , zak ładał odmy i n ieraz

Page 11: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mawiał : „Dob ry lekarz, Stefanku , mu s i mieć świetny s łu ch albo szó s ty zmy sł ,n aj lep iej zaś jedn o i d rug ie”.

Ob iad jadal iśmy n a o gó ł o k o ło t rzeciej . Szko ła k ończy ła s ię mn iej więcejo d ru g iej i wk ró tce p o tem rodzin a i d o mownicy zb ieral i s ię wo k ó ł s to łu : o jciec,matk a, mó j s tarszy b rat Ju rek , ja i ci sp o śród k rewnych , znajo mych czy p rzy jació ł ,k tó rzy p rzebywali w tym czas ie w naszym g ościn n ym d omu . Po deserze zazwy czajo d b y wała s ię p ewn a mała ceremon ia. Ojciec s taran n ie sk ład ał serwetkę, a po tem,z lewą ręką na o p arciu k rzes ła, na wpó ł ws tawał i p y tał : „A k to mn ie dzis iajp rzy k ry je?”, i p alcem p rawej ręk i wsk azy wał po ko lei na k ażd eg o z b ies iad n ik ó w,o d liczając: „En tl iczek p en tl iczek , czerwony s to l iczek , na k o go wypadn ie, n a tegob ęc”. Py tan ie by ło reto ry czn e, b o dziwn y m zb ieg iem o k o liczn ości bęc zawszewy p ad ało na mn ie. Wó wczas , n ib y z lekk a zd ziwion y , zrywałem s ię z k rzes łai b ieg łem za o jcem d o syp ialn i rodzicó w. Ojciec k ład ł s ię tam na kanapce, a mo imo b o wiązk iem by ło n ak ryć go k o lo ro wy m wełn ian y m ko cem i p ocało wać w p o liczek .Ale to jeszcze n ie by ł kon iec. Go dzin ę późn iej na wezwan ie naszej s łu żącej , Oles i ,zan o s i łem o jcu fi l iżan kę mo cn ej czarnej kawy . „Jeś l i n ie wy p iję k awy , p ien iąd zep ierwszego p acjen ta będ ą zmarnowane”, zwy k ł mawiać.

Prak ty ka o jca, jak o g ro mnej większości lekarzy w k raju , by ła p rak tyką p ry watn ą.Dla lu d zi , k tó rych n ie s tać by ło na h o no rariu m d la lek arza, a tak ich w p rzed wo jennejPo lsce b y ło wielu , is tn iała Kasa Cho rych finansowana g łó wn ie p rzez rząd ; b y łyró wn ież rozmaite in s ty tucje d o b ro czy nne, po lsk ie i ży d owsk ie, w k tó rych lek arzep raco wali bezp łatn ie. Mó j o jciec b y ł jedny m z o rgan izato ró w Kasy Chorych w Łodziwe wczesn ych latach d wudzies ty ch .

„Tak s ię ju ż d zieje”, t łumaczy ł mi, „że p rawie p o ło wa mo ich pacjen tów n ie mo żeso b ie p o zwo lić n a lekarza. Częs to , Bóg wie, mu szę im n awet do łożyć p arę zło ty ch dolek ars tw. Ale pamiętaj , Stefan k u , wy s tarczy , żeb y po łowa p acjen tó w zap łaci ła cin o rmaln e h o no rariu m, a b ędziesz móg ł u trzymać s ieb ie i rod zinę”. Ojciec dob rzewied ział , że od czasu , k ied y po rzu ci łem p lany zo s tan ia s trażak iem lu b komin iarzem,n ie u leg ało wątp l iwo ści , że pó jdę w jego ś lady .

Ko ch ałem o jca całą mocą meg o dziecięceg o serca, a u czu cie to n ie op u ści ło mn iep rzez resztę jego ży cia. Nic dziwnego , że i jego zawód b y ł mi d ro g i .

Ok o ło roku 1 931 p rzen ieś l iśmy s ię d o większego d omu . Nasze nowe mieszkan iezajmo wało cały parter. Mieszkał w n im p rzed tem sam właściciel z ro dzin ą, k tó ryp rzen ió s ł s ię d o inn ej wil l i , a miał w czym wy b ierać, bo p os iadał ich k i lka. W nowymmieszkan iu miałem własn y p okó j między sy p ialn ią rod ziców i pok o jem Ju rk a, a że

Page 12: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k o ry tarz b y ł d łu g i , więc zimą g rywaliśmy tam w p i łkę no żn ą. Na koń cu ko ry tarzazn ajdo wała s ię łazienk a i tam, raz na tyd zień , n a o g ó ł w p iątek , p ływała w wann iesp o ra ry ba, szczup ak , k arp , mo że sandacz, oczek u jąca egzekucji . Zaraz p o po łud n iu ,wy łowio na z wann y p rzez Oles ię, n ieu ch ro n n ie t raci ła g łowę na k u chennej desce,a ja, n iedo szły fizjo log , zafascyno wan y o b serwowałem p od ryg i i ko nwu ls jeb ezg ło weg o tu łowia. Pewnego d n ia p o zbawion y g ło wy karp zesko czy ł z kuch en negos to łu n a p od łogę. Ju rek , k tó ry zazwy czaj o mijał kuchn ię, właśn ie wp ad ł po k romk ęch leba i zo b aczy wszy ten makab ryczny ryb i b alet , u ciek ł , zak l inając s ię, że n ig dyw życiu ry by jeść n ie b ęd zie. Cho ciaż na wiele lat s t raci łem z n im kon tak t , to , o i lemi wiado mo , s ło wa d o trzy mał.

Na wiosnę 1 936 rok u , tu ż p rzed mo imi u ro dzin ami – o s iemn as teg o czerwcak oń czy łem jed en aście lat – p rzen ieś l iśmy s ię z alei Ko ściu szk i do własneg o , no wowy bud o wan ego d omu p rzy tej samej u l icy , p od n umerem 6a, na ro gu u l icy

Szopen a2 .

Rok czy dwa p rzed tem rod zicom zaczęło s ię lep iej powod zić i o jciec ku p ił p ó łmorg i ziemi. Parcela b y ła pu s ta, zaro śn ięta t rawą, ch was tami, zdziczałymi k rzewami.Spo między tej zielen i wys tawały opalo ne k rok wie, po łamane, sczern iałe desk i ,szczątk i belek – pozos tało ści d o mu , k tó ry sp al i ł s ię k i lka lat wcześn iej .

Nasz no wo wyb u do wany d o m s tał s ię jed nym z n ajbard ziej nowoczesnychi obszern ych do mów jedno rod zinn y ch w Otwo ck u . So lidn e d ęb owe d rzwi fron towep ro wad ziły do d u żeg o ho lu na całą wysok o ść p iętro weg o b udy nku . W s łonecznyd zień , aż d o po łud n ia, t rzy wysok ie ok na nad d rzwiami wejściowymi rzu cały n a h o lsn opy zło teg o świat ła. Schod y , na lewo od wejścia, p ro wadziły na p ierwsze p iętroi s t rych . Dom miał w sumie jedenaście po ko i na dwóch k ond ygn acjach ; wchod ziływ to gab inet o jca i poczekaln ia o raz lab o rato rium matk i .

Po s iad ło ść n asza miała swo ją h is to rię. Stał tam n iegdy ś – zan im sp łon ął –p ens jo n at p an ien Nes to ro wiczó wien i latem 19 15 rok u jed nym z letn ik ów by ł JózefPiłsu dsk i , p ó źn iejszy Naczeln ik Od rod zo nej Rzeczy p ospo li tej . Ab y ten fak t u czcić,o jciec po daro wał n arożn ik naszeg o og rod u Rad zie Miejsk iej , k tó ra p o s tawiła tamd wumetrowy obel isk z p łask o rzeźbą g ło wy Marszałka i wy k u ty m w kamien iun ap isem. Uro czy s to ść o ds ło n ięcia po mnika odb y ła s ię w p aźd ziern iku 1 9 38 ro kui p lanowane by ły d o ro czn e defi lady . Os tatn ią ceremo n ię p rzed naszym domemo dp rawion o 3 maja 1 939 ro ku , a wk ró tce po tem mó j świat – tak jak i wszy s tk ich –leg ł w g ruzach .

Otwock n ie móg ł s ię szczycić nadmiarem p omn ikó w, ale t rochę d alej p rzy n aszej

Page 13: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

u licy n a k remo wy m coko le wznos i ło s ię po p iers ie Tadeusza Kościu szk i . Dzieje tychd wó ch p omn ikó w s tały s ię jakb y symbo lem bu rzl iwej h is to ri i d wudzies teg o wiek u .Pomn ik Kościu szk i , wys tawiony w roku 1 918 , w 1941 roku zos tał wysadzonyw p owietrze p rzez Niemców w od wecie za zn iszczen ie h i t lerowsk ich emb lematów

p rzed s ied zibą ko mendan ta komisariatu Sicherhei tzp o lizei3 . Oba o twock ie pomn ik iMarszałk a, obel isk w rog u naszego og rodu , jak i d rug i , t rochę s tarszy , s to jącyw p arku miejsk im, p rzetrwały d rugą wo jnę światową. Niemcy jak imś dziwny mzb ieg iem o ko liczności miel i specjalne wzg lędy d la Marszałka i podobn o p rzezk ró tk i czas na początku okupacj i u trzymywali wartę ho n o ro wą p rzed „naszy m”p omn ik iem. Natomias t k iedy odwiedzi łem Po lskę we wczesn ych latachsześćdzies iąty ch , cały n arożn ik naszej pos iad ło ści by ł zan iedb an y i wśród d zik ichk rzewów i chwas tów ledwo mo żn a b y ło odnaleźć p rzewrócon y obel isk . Gdy w latachs ied emdzies iątych i o s iemdzies iątych znów znalazłem s ię p rzejazdem w Otwo ck u ,p omn ika w og ó le n ie by ło , zn ik ł bez ś lad u . W latach d ziewięćdzies iątych , w nowejsy tuacj i po l i tycznej , obel isk wróci ł n a swo je miejsce i s tał s ię „p onown ie miejscem

p atrio ty czn ych spo tk ań mieszkańcó w mias ta”4 .

Jak już wsp ominałem, w n aszy m d omu znajd owało s ię labo rato rium matk i . Matkau koń czy ła s tu d ia p rzy rod n icze i specjal izowała s ię w b ak terio lo g ii i p ato lo g iik l in icznej . Przez k i lka lat p racowała w Pańs twowy m Ins ty tucie Hig ieny w Warszawie,lecz k iedy zbu d owaliśmy no wy d om, zaczęła p rowadzić własne labo rato riu mi wspó łp raco wała z o jcem i z innymi o twock imi lek arzami. Labo rato rium p ełne by łofascy nu jący ch in s trumen tó w z n ierdzewn ej s tal i i b rązu , bu telek , bu teleczek ,szk lanych naczyń o p rzeróżnych k ształ tach i k o lo rach . Najciek awsze by ły te z t rup iączaszką i nap isem: TRUCIZNA. Już od jedenas tego ro k u życia p o trafi łem pos ług iwaćs ię tak imi s ło wami, jak mik roskop , po larymetr, wirówka, ciep larkai s tery l izato r, wielce imponu jąc ko leżanko m. Matka po p ierała mo je zain teresowan ian auko we, więc go d zin ami s iedziałem p rzy mik roskop ie, badając czy to k rop le wodyz kału ży , czy k ropelk i własnej k rwi, czy p reparaty różnych g ronkowcówi pacio rk o wcó w p rzygo towane p rzez matkę. Do s tęp do p rep aratów p rątk ówg ru źl icy – a ty ch by ło najwięcej – jak równ ież do pó łek zas tawionych bu telkamik wasó w, t rucizn i innych odczynn ików by ł zakazany . Ap arat ren tgenowsk i o jcatakże by ł n iety kaln y .

W ciąg u wiosny i lata 19 36 roku dooko ła wil l i , wspó lną p racą rodzicówi og rodn ika, wyró s ł og ród p rzeznaczony częścio wo pod u p rawę warzy w, a częścio wok wiató w. Wo kó ł, wzd łuż sztachet , o jciec i ja posadzi l iśmy rząd s reb rny ch świerków,

Page 14: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z k tó rych z czasem wy ró s ł s iwo-zielony ży wop ło t . Do nowo wybud owanej w d rug imko ń cu parcel i s t różówk i wprowadzil i s ię An ton i , jego żona i no wo n arod zo nedziecko . An ton i pełn i ł o bowiązk i dozo rcy , og rod n ik a, s tang reta, p alacza cen tralnegoog rzewan ia, s łowem – b y ł człowiek iem wszechs tro nnym. Żona An ton iego , zajętag łówn ie dzieck iem, po magała czasem n aszej s łu żącej , Oles i . Do sąs iadu jącej zes tró żówką s tajn i też wprowadził s ię n o wy lo kato r. Pamiętam, jak kup owaliśmy tegokasztanka. Hand larz koń mi p rzyp rowad ził go , t rzymając za uzdę, a An ton i ,w charak terze eksperta, k lepał ko n ia po zadzie, b ad ał po ko lei wszys tk ie czteryko p y ta, zag ląd ał mu w zęby i do wieku po d anego p rzez h an d larza dodał jeszcze paręlat , wy raźn ie d ając d o zrozumien ia, że kasztan ek ma poważne b rak i . Ale koń by łweso ły , p ełen życia, p arskał raźn ie. „Wiadomo , wódk i mu dop iero co dal i”,s twierd zi ł An ton i . Oles i i mn ie koń s ię jednak spod o bał . Matk a n ie b rała udziałuw tej t ran sakcj i . A o jciec, k tó ry mimo ośmio letn iej s łużby wo jsko weji n ieun ikn ionej jazdy konn ej n ie by ł zn awcą zwierząt , zgo d ził s ię z mo ją op in iąi kasztan ek wprowad ził s ię d o s tajn i . Trzeźwy b y ł d użo spoko jn iejszy i odp ierwszego wejrzen ia p rzypad liśmy sob ie do g u s tu . Nazwaliśmy go n iezby to ryg inaln ie Kasztan em, An ton i też w k ońcu go po lub ił – n ieraz g o p rzy łap y wałem,jak wiód ł z k o n iem d ług ie rozmo wy , powierzając mu chyb a wszys tk ie swo je sek rety .Ży ciowym powo łan iem Kasztana b y ło wo żen ie o jca b ryczką na codzien ne wizy ty : dodo mów pacjen tó w, do pens jonató w, sanato riów, częs to do wil l i poza mias tem. W tymczas ie w jed nej z wil l i w Sop lico wie mieszkał by ły p rezyden t Wojciecho wsk i i o jciecby wał tam wzywany do jedn eg o z wn u ków sp ęd zających z n im wakacje. Po wizyciep rezyden t zwyk ł o dp rowadzać o jca do b ryczk i . By ł to wy so k i pan , szczup ły ,s iwowło sy , patrzy łem nań z poważan iem – uosab iał d la mn ie część h is to ri i Po lsk i .

Częs to w n iedzielę lub w czas ie wakacj i jeździ łem d la to warzy s twa z o jcem nawizy ty . Czasem An ton i ods tępował mi lejce i Kasztan s łuchał s ię mn ie n ie go rzej n iżjego . Ale i tak to koń naj lep iej znał geog rafię Otwocka i dok ładn ie pamiętał domy ,w k tó rych o jciec miał pacjen tó w. Zatrzymy wał s ię wówczas p rzed znajo mą fu rtką,łypał do ty łu , a gd y o jciec n ie wy s iadał , ru szał d alej . Gdy p od ros łem, An to n i częs tozos tawał w domu , a ja d umn ie woziłem o jca do ch o ry ch .

Po d rug iej , zachodn iej s t ron ie to rów Otwock s tawał s ię n ie do p o znan ia. To ju żn ie by ły zasobn e wil le i p ens jo n aty , n ie pachn iało żywicą, n ie spacerowali tuletn icy . Tu taj znajdowało s ię tak zwan e miasteczko, zamieszkane p rzez żydowsk ąb iedo tę. Ulice by ły ciasne, częs to zaśmiecone, hałaś l iwe, chodn ik i wąziu tk ie,po wietrze dalek ie o d uzd rowisko wego . Źle u trzymane d o my chy li ły s ię po d

Page 15: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

dziwnym kątem. Nawet so sny s ię s tąd wyprowadziły , jedyn ie czasem jak ieśrach ityczne d rzewko s tarało s ię p rzerwać smu tek zaku rzoną zielen ią. Ludzie mó wil itu albo po żydowsku , żargonem, k tó reg o n ie rozumiałem, albo swo is tą po lszczy zną.Ojciec cieszy ł s ię tu wielk im szacunk iem, pod ek scy towane jego p rzyb yciem dziecizb ierały s ię wokó ł b ryczk i . Właśn ie w miasteczku mieszkal i ci pacjen ci , k tó rych n ies tać by ło na lek arza i k tó ry m o jciec częs to dawał p ien iądze na lekars twa. Podn iemieck ą okup acją cała żydo wska ludno ść Otwocka, i ta z u zd ro wisk a, i taz miasteczka, zo s tała zamkn ięta w g etcie, a latem 194 2 roku wymo rdo wana. Już w roku1943 „n iewiele ś ladów p ozos tało po mieszk ań cach wyznan ia mo jżeszowego , mimoże p rzed wo jn ą s tanowil i większość ludn o ści Otwocka. Nowi mieszk ań cy dawnychpens jo nató w, wil l i i domów należących do Żydó w bard zo mało wiedzą o h is to ri i ich

właściciel i”5 .Gdy sam jeździ łem z o jcem na wizy ty , na ogó ł czy tałem, czekając na n iego .

Z An to n im o czy tan iu n ie b y ło mowy , gd yż pod n ieobecność o jca An ton i b awił mn ieopowieściami. Mó wił mi o duchach , s i łach n ad p rzy rod zo nych , o an io łach , d iab łachi p rzeróżnych święty ch , a na bard ziej p rzy ziemnym poziomie mno ży ły s ię k rwawemorders twa i p ertu rbacje o sob is te na t le dosadn ie op isan ego seksu .

W tych czasach s łowo „sek s” by ło s taran n ie pomijane i p rzez rodziców, k tó rzyn ie u miel i , a może i n ie chciel i u świadamiać d zieci , i p rzez szko łę, gdzie na lekcjachb io log ii zręczn ie lawirowano wokó ł tego tematu . Seks b y ł po p ro s tu tabu – pas devantles enfants. W rezu ltacie mu s iałem zadowo lić s ię wp rowadzen iem d o teo ri i p rzezn iezby t sub telne lek cje An ton iego .

Po n ieważ mó j b rat , Ju rek , wieczo rami częs to ch adzał na randk i , a Oles ia zamyk ałas ię w k u chn i zaczy tana w Mniszkówn ie czy Do łędze-Mostowiczu , ja wyczek iwałemty lko n ieobecno ści rodziców, b y zaszy ć s ię w b ib l io tece o jca i wertować s tronyzak azan y ch to mów, w ro d zaju Vita sexualis. Łaciń sk i b y ł ty lk o ty tu ł , cały tek s t by ł popo lsk u – n ie zawsze zro zu miały , jako że p ełen naukowej termin o lo g ii , różn iącej s ięd iametraln ie od dosadn ości i ko lo ry s tyk i opowiadań An ton iego . Ale i lu s tracje by łyjęzyk iem un iwersalnym.

Ju rek by ł o d e mn ie o sześć lat s tarszy . Za młodu sześć lat s tanowi wielk ą barieręi w rezu ltacie – z wy jątk iem pok rewieńs twa – n ie miel iśmy ze sobą wiele wspó lneg o .Opowiadan o mi, że gdy by łem mały , Ju rek by ł bard zo op iekuń czy , ale ja tych czasó wn ie pamiętam. Zos tała mi n atomias t w pamięci ciężk a ręka Ju rka i jego pogard l iwys to sun ek do „smarkacza”. Ja o dwzajemn iałem s ię, jak po trafi łem, p łatałem mu fig le,ś ledzi łem go n a randkach i chyba częs to na sztu rchańca zas ług iwałem. A s to sunk i

Page 16: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rodzinne tak s ię u łoży ły , że p o dczas k ied y ja by łem fawo ry tem o jca, Ju rek ,p ierworodny syn , by ł u lub ieńcem matk i .

Mo i rod zice u rodzi l i s ię w Kon gresówce, o jciec w 1890 roku w Pło cku , a matk aw 18 8 9 rok u w Mławie. Ojciec sk ończy ł medycynę w Moskwie w 191 4 roku , tu żp rzed wy buchem p ierwszej wo jny światowej , k iedy to zo s tał zmob il izowany i s łuży łw armii carsk iej w ran dze sztabskap itana jako lekarz d ywizj i arty leri i . Matk askończy ła p rzy rodę na Un iwersy tecie Warszawsk im, k tó ry na czas wo jnyewaku owano do Charkowa. Pob ral i s ię w rok u 19 1 5 i zaraz po wybu ch u rewo lucj iw Ros j i , pod k on iec 1917 roku , p rzedos tal i s ię p rzez fron t z p o wro tem do Po lsk i .Gd y Po lska odzysk ała n iepod leg ło ść, o jciec ws tąp i ł do Wojska Po lsk iego i p rzezcałą wo jnę bo lszewicką s łu ży ł w randze kap itan a jako lekarz 4 . Pu łku StrzelcówPod h alańsk ich . Ju rek u ro dzi ł s ię w czerwcu 191 9 ro ku i p rzez p ierwsze trzy lata znało jca jako tego obcego pana, k tó ry zjawiał s ię w d omu od czasu do czasui monopo lizował matk ę. Nic więc dziwnego , że jego s to sun k i z o jcem zawsze by ły n abak ier.

Po demob il izacj i o jca w roku 1922 rodzice o s ied l i l i s ię w Łodzi i o jcieczaangażował s ię w o rgan izowan ie Kasy Chorych . Nab awił s ię tam g ru źl icy k rtan i ,p rzypuszczaln ie zaraziwszy s ię od p acjen ta. Leczen ie w owych czasach p rzedwy nalezien iem an tyb io ty ków n ie is tn iało – sy tuacja by ła poważn a. Jed yn iew Berl in ie p rób o wano leczyć ten szczegó lny rodzaj g ruźl icy p rzez wypalan iezaatak owanej tkank i . By ła to metoda d ras tyczna, k tó ra n ie d awała gwarancj iwy leczen ia, za to zapewn iała t rwałą u tratę g ło su . Ojciec, mimo wątp l iwo ści ,namówiony p rzez s tarszy ch ko legów p o jech ał do Berl ina. W os tatn iej chwil i , ju żp rzygo towan y do op eracj i , zmien ił zdan ie i o puści ł gab inet ch iru rg a; innymi s ło wy ,uciek ł . Zd ecy d owawszy s ię n a leczen ie zachowawcze, rodzice p rzen ieś l i s ię doOtwo cka.

Tu o jciec poddał s ię leczen iu , k tó re po legało na n ieużywan iu s tru n g ło sowych ,w rezu ltacie p rzez dwa lata by ł n iemową i , jak większość pacjen tów w Otwocku ,ok ry ty ciep łym kocem p rzes iadywał całymi d n iami na leżaku na werand zie.Nazywało s ię to werandowan iem i by ło g łó wnym elemen tem reżimu leczen iag ruźl icy . Ojciec móg ł s ię po rozumiewać ty lko za po mocą pap ieru i o łówka. Dlazab icia czasu czy tał całymi dn iami i zg romad ził wielką b ib l io tekę, k tó ra już zamo ich czasów zb ierała ku rz n a s try ch u . Po d wóch latach tak iej terap i i o jciec po jechałw 1924 roku na badan ie d o Berl ina, gdzie – k u zdumien iu lekarzy – n ie znalezionoś ladu cho roby . I tak z po twierdzonym zd rowiem i z odzyskany m g ło sem o jciec

Page 17: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wrócił do d omu . Mu siała by ć wielka rad ość w rodzin ie, bo ja u ro dzi łem s ię jak ieśd ziewięć mies ięcy późn iej .

W czas ie cho rob y , tak bard zo zak aźnej , o jciec t rzymał s ię z daleka od Ju rka.A gdy wróci ł do zd rowia i od zy sk ał g ło s , w do mu zjawił s ię in truz w mo jej o sob ie –musiało to wyg lądać n ieweso ło z punk tu wid zen ia mego b rata.

Ju rek zd ał matu rę w o twock im g imnazjum w 1935 rok u , mając lat szesn aście,zamias t zwyczajowych o s iemn as tu , i g imn azjum musiało dos tać specjaln ep ozwo len ie z Min is ters twa Oświaty na dopuszczen ie go do matu ry . Nie u leg ałowątp l iwo ści , że nas tępn ym k ro k iem b ędzie u n iwersy tet – inaczej n ie uchodziłow n aszej s ferze zawodowej in tel ig encj i . Ojciec p rag nął , ab y Ju rek poszed ł n amedycyn ę. Ale jak to częs to bywa w rodzin ie, sam ten fak t wys tarczy ł , b y wzb udzićsp rzeciw, i Ju rek zap isał s ię na wydział matematyk i Un iwersy tetu Warszawsk iego .

Pewnego zimo wego dn ia b rat wróci ł do domu wcześn iej n iż zwyk le i zamkn iętyz o jcem w g ab in ecie odby ł z n im d ługą rozmowę. Przy ob iedzie o jciec by ł milczący ,a Ju rek n ieswó j. Ro zmowa s ię n ie k lei ła. Po d eserze o jciec ws tał .

– Chodź ze mn ą. – Kiwnął n a mn ie palcem. Rzadko bywał tak mało mówny .I zamias t p ó jść do syp ialn i na swą zwyk łą po po łu dn iową d rzemkę, ru szy ł p ro s to dog ab in etu . – Zamkn ij d rzwi i s iadaj – rzek ł , wskazu jąc k rzes ło d la pacjen ta. Ojciecs iad ł za b iu rk iem. – Ju rek p os tan o wił n ie wracać na un iwersy tet . Dziś ran o ławka,k tó rą zwy k le dziel i z ko legami, by ła na wp ó ł pus ta. W au li n ie b y ło an i jednegoz jeg o żydo wsk ich ko legów. Okazało s ię, że ko rpo ranci zab lokowali wejście n ap rawą s tro nę au l i i ko leg ów o semick im wy g ląd zie wpuszczal i ty lko na lewą s tronę,k rzycząc: „Komun iści i Ży dzi , na lewo!”. Ko ledzy n ie pos łuchal i i aby un iknąćb ijatyk i , po p ro s tu wy szl i . Wid ząc to , Ju rek do n ich d o łączy ł . Nie mu s iał , ale zrob iłto , co uważał za s łu szne. Miał rację. Wrócił do domu i uparł s ię, że na wydział n iewróci .

Ojciec b y ł wyraźn ie wzb u rzo ny . Westchnął g łęboko , ws tał z fo tela i ob róci ł s ięd o ok na, p lecami do mn ie.

– Wiesz p rzecież, Stefan ku – zaczął – co s ię dzieje w Niemczech . Widziałem, żeregu larn ie czy tu jesz gazetę. To do b rze. To dob rze. Bardzo to wszy s tko smu tne,p rawda? Chyba n ie o taką Po lskę walczy liśmy? Wyg ląda n a to , że nas i rodzimifaszyści wzo ru ją s ię na Hit lerze i jeg o zwo lenn ikach . Długo z Ju rk iem rozmawiałemi do szl iśmy d o wn iosku , że powin ien wy jechać na s tud ia za g ran icę. Może d o Ang li ialbo Francj i . Musimy s ię zas tano wić, do kąd , k iedy i jak . On teraz ma zamiar iść n ach emię p rzemysłową. Albo może na bu dowę ok rętów w Civ i ta Vecch ii , we Włoszech .

Page 18: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ale to jego d ecyzja. Gdyby zdecy dował s ię n a Paryż, może móg łby zamieszkaću cioci Lo li . Jak wiesz, ona i wu j Leo n mieszkają tam od d zies ięciu lat i n ie najgo rzejsob ie radzą. Sam n ie wiem… Przy obecnych og ran iczen iach dewizo wych trud no jes twysy łać p ien iądze za g ran icę. Ale chyba jakoś s ię u łoży .

Ojciec umilk ł , odwró cił s ię i znó w us iad ł . Jego zawsze pogodn a twarz s tała s ięinna, su rowa, o oczach twardych i b rwiach ściągn iętych w dwa złączo ne łuk i . Pochwil i o jciec s ię p rzemóg ł, u śmiech ro zjaśn i ł mu twarz. Zapal i ł p ap iero sa. Wciągnąłd ym g łęboko w p łu ca.

– Jak ty lko u rządzimy Ju rka – ciągnął o jciec – b ęd ziemy musiel i p omyślećo to b ie. Może nawet o jak imś in tern acie za g ran icą. Ale chyba n ie p rzed małą matu rą.Ty ją będziesz zdawał w… 1940 roku , p rawda? Będziesz miał wtedy p iętnaście lat .Ale ten czas leci! Nie wiem, co mama na to powie. Zobaczymy . Mam n ad zieję, że dowo jny n ie do jdzie. Szkoda, że n ie ma an g ielsk iego w szko lnym p rog ramie. Pracu jcho ciaż nad francusk im. Idzie ci n ieźle, p rawda?

Dawałem so b ie radę n ie najgo rzej , n ie wk ładając w to nadmiern eg o wys i łk u . Wewrześn iu 1936 roku , zaraz p o wy jeźd zie Ju rka, ws tąp i łem do p ierwszej k lasyGimnazjum Uzdrowiskowego Mias ta Otwocka należącego do Spó łdzieln iNauczyciel i , w k tó rym o jciec by ł lekarzem szko lny m. Ojca p lany wo bec mn ie by łyin teresu jące, ale on n ie by ł p ro rok iem. Małej matu ry już s ię w Otwocku n ied oczekałem.

Moje s ielan kowe dzieciń s two miało t rwać jeszcze ty lko trzy lata. A mo że ok resten wydaje mi s ię tak s ielank owy teraz, z perspek ty wy p rzeszło pó ł wieku?W po równ an iu z ty m, co miało nas tąp ić po tem? Moje dziecięce lata by ły łatwei p ro s te. O i le mi wiadomo , ro dzice w tym czas ie n ie miel i k łopo tów fin ansowych .Ojciec miał p rak tykę i szczegó ln ie w czas ie wakacj i , k iedy Otwock by ł pełenletn ików, zarab iał ok o ło p ięciu czy sześciu ty s ięcy zło tych mies ięczn ie. Dlap o równan ia p en s ja nauczyciela g imnazjum wy nos i ła oko ło p ięciu set czy sześciu setzło tych . Matka też n ieźle zarab iała. Czu łem s ię bezp ieczny , rodzice zawsze by liw domu , rzadko ty lko wy jeżdżając na k ró tk ie u rlop y . W domu też zawsze by łaOles ia, a w s tró żó wce An ton i z rodziną.

Największym wyd arzen iem mego dzieciń s twa b y ła nasza wycieczka zamorsk a,mó j p ierwszy wy jazd za g ran icę. Dysk us je na ten temat t rwały p rzez całą zimę1 938 /1939 roku i w koń cu pozos tały do wyboru dwie wycieczk i s io s trzanymis tatkami: albo w s ierpn iu Batorym do Nowego Jo rku na wys tawę światową, albow maju Piłsudskim „Po s łońce Po łudn ia”. Pon ieważ w s ierpn iu o jciec, jak równ ież

Page 19: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

matka, miel i najwięcej p racy , zdecydowaliśmy s ię na maj . Bez trudności uzyskałempozwo len ie na op uszczen ie szko lnych zajęć, jako że wycieczk a miała „poszerzyćmo je ho ryzon ty i znajomo ść geog rafi i”. Podek scy towany b y łem już na d ługo p rzedwy jazdem. Wodząc palcem po map ie, s tud iowałem naszą t rasę: Gdyn ia – KanałKilońsk i – Lizb ona – Cieśn ina Gib ral tarsk a – Neapo l – Palermo – Trypo lis (Lib ia) –Ceu ta i Tetuan w Maroku Hiszpańsk im – Gdyn ia. Kawał świata. Mało k to z mo ichrówieśn ik ów by ł k iedyko lwiek za g ran icą, a w całym Otwocku chyb a n ik t s ię takdaleko n ie zap ęd ził .

* * *

Dwie ciekawostk i . Jedn a, że pod kon iec naszej wycieczk i s to sunk i p o lsk o -n iemieck ie by ły już tak nap ięte, że kap itan Piłsudskiego n ie chciał ryzykować, iżn iemieck i p i lo t s tatku rozmyśln ie spowodu je u szkodzen ie s tatku i jego zatrzyman iew Niemczech , więc wróci l iśmy do Gdyn i n ie p rzez Kanał Kilońsk i , lecz p rzezSkagerrak i Kattegat . Drug ą ciekawostk ą jes t myś l „co by b y ło , gdy by…”.Gdybyśmy zamias t p łynąć „Po s łońce Po łudn ia”, wy bral i s ierpn iową wy cieczkę doNowego Jo rku ? Jakże inaczej u ło ży ło by s ię nasze życie! Początek wo jny zas tałBatorego w Stanach Zjed noczonych , tam też na wo jenny czas , a w wielu wypad kach naresztę życia, zo s tała większość pasażeró w.

* * *

Trudno mi d ok ładn ie ok reś l ić, k iedy n as tąp i ł kon iec mego d zieciń s twa.Osiemn as tego czerwca 1939 ro ku czu łem s ię bardzo do ros ły . By ł to dzień mo ichczternas tych u rod zin i zamias t jak zwyk le u rząd zić podwieczo rek d la mo ichrówieśn ik ów, rodzice zab ral i mn ie do teatru . Teatr n ie by ł d la mn ie nowością.Wprawdzie w Otwocku n ie by ło s tałego teatru , ale do cen trum Warszawy jechało s ięw tym czas ie zaledwie t rzydzieści sześć minu t k omfo rtowym pociąg iemelek trycznym. Teatry warszawsk ie, jak Wielk i , Po lsk i , Letn i czy Kameralny , by ływięc łatwo dos tęp ne. Chy ba n ie rzadziej n iż raz w mies iącu bywałem napopo łudn ió wce w jedn ym z tych teatrów, albo z mamą, albo z jedną z l icznychcio tek , albo ze szko łą. Kilka razy w roku teatry warszawsk ie u rządzały specjalneabonamen towe p rzeds tawien ia d la szkó ł i o twock ie g imnazjum ko rzys tało z n ichreg u larn ie. W ten sposób obejrzel iśmy wiele sztuk k lasycznych i nowoczesn ych ,p ió ra ro dzimych i obcych d ramatu rg ów, częs to w obsadzie najbardziej znanychak to rów.

Page 20: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ale w dzień mo ich cztern as tych u ro dzin n ie po jechal iśmy do znanego mi teatru .I n ie jechal iśmy na pop o łud n iówkę, lecz na p rawd ziwie do ros łe wieczo rnep rzeds tawien ie. Rodzice zab ral i mn ie do s łynnego kabaretu Ali-Baba p rzy u l icyKaro wej na rewię p od ty tu łem Orzeł czy Rzeszka. Już sam ty tu ł p rzeds tawiał in trygu jącąg rę s łó w. Przed wo jną kabaret by ł po pu larną fo rmą rozry wk i, ale dzieci s ię tam n iezab ierało . Na tego rodzaju rewię sk ładały s ię lekk ie skecze, dowcipne mono log i lubd ialog i , saty ry czne wiersze, p io senk i i tańce, a wszys tko miało wydźwięk albopo li tyczny , albo ero tyczny . Najważn iejszą o sobą by ł kon ferans jer, k tó ry wy pełn iałczas międ zy poszczegó lnymi numerami zabawnymi mon o logami. Konferans jerem narewii Orzeł czy Rzeszka by ł s łynny ak to r, Kazimierz Krukowsk i , zwany Lop k iem.

I tak to wieczó r mo ich czternas tych u rodzin s tał s ię d la mn ie jakby in icjacją,p rzejściem w świat do ros łych , i może d latego tak u trwali ł mi s ię w pamięci .

Wracam myślą do do mu , do ch wil i p rzed wy jazdem do Warszawy . Czek ałemn iecierp l iwie, zap ięty na o s tatn i guzik , zb l iżał s ię czas wy jazdu na s tację,a An ton iego z b ryczką an i widu , an i s łychu . Już od g odziny by łem go tów.W g ranatowej mary narce o d szko lnego mundurka, w b iałych spodn iach z cienk iejwełenk i , w b iałej koszu li i w k rawacie, bardzo imponowałem sam so b ie. A tu n ic…Nie mog łem już wy trzymać. Pob ieg łem d o s tróżówk i. An ton i by ł w s tajn i i czeszączg rzeb łem Kasztan a, dziel i ł s ię z n im os tatn imi nowinami.

– Mamy jechać na s tację! Już późno ! Sp óźn imy s ię na pociąg ! – wo łałem don iego już z daleka.

– A ja tam n ic n ie wiem. – An ton i wzruszy ł ramio nami. – Nik t mi n ic n ie mówiło żadnej jeździe na s tację. – Znów wprawił ramiona w ruch i wró ci ł do końsk iejtoalety .

Pob ieg łem z p owro tem do do mu . Wpad łem kuch en nym wejściem i właśn iedo b ieg ałem do schodó w, gdy n iespodziewany widok zatrzymał mn ie w ho lu . Oles iaszeroko o tworzy ła d rzwi fron towe: p rzed domem na u l icy s tał samo chód . Znałem toau to . Jechałem n im k i lka razy . By ła to ciemnozielo na l imuzyna mark i Bu ick ,własno ść in ży n iera Sko tn ick iego , dob rego znajo mego rod ziców. I to o n sam s iedziałza k ierown icą, a obok n iego żona. Zawsze impon owały mi samochody , żałowałem, żen ie mamy własn eg o . W owych czasach by ł to wielk i luksus , ale wy dawało mi s ię, żeo jciec móg łby sob ie na to p ozwo lić. „Po co mi samochód?” – mawiał jednak . „ŻebyJu rek p rzy najb l iższej okazj i sk ręci ł so b ie k ark?” A p rawdę powiedziawszy , nao twock ich p iaskach ko ń by ł dużo lep szym środk iem tran sp o rtu .

Obejrzałem s ię. Rodzice właśn ie schodzil i z p iętra, o jciec w smok ingu , matka

Page 21: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w czarnej wieczo rowej su kn i . Godzinę późn iej by l iśmy p rzed teatrem.

Na u l icy , p rzed wejściem do budyn ku , zg romadzil i s ię widzowie. Większośćpanów ub rana by ła w smok ing i lub ciemne garn i tu ry . Paru o ficeró w w mundurach .Większość pań w d łu g ich sukn iach . Mundu rk ów szko ln ych zauważy łem zaledwiek ilka. Wysok i ch łop iec s to jący obok nas miał na so b ie mund urek , ale z czerwonątarczą na ramien iu i z czerwonymi wy pus tkami. Liceal is ta! Na rękawach mo jejmarynark i wypus tk i b y ły n ieb iesk ie i takaż tarcza z nu merem naszego g imnazjum,74 . Na ramien iu l iceal is ty op ierała s ię elegancka b run etka. Jeszcze dwa, t rzy lata,a może i ja będę chadzał do teatru z ukochaną?

Po trzecim d zwonku t łu m ru szy ł i szybko zapełn i ł widown ię. Przeds tawien iemn ie n ie zawiod ło , p rzeszło me wszelk ie oczek iwan ia. I co ciekawsze, n ie miałemżadnego k łopo tu ze zrozumien iem an i po l i tycznych , an i ero tycznych dowcipów.Matka patrzy ła spod oka zdziwio na, może nawet n ieco zgo rszona, gdy parskałemśmiechem w miejscach , k tó rych może jeszcze n ie powin ienem rozumieć.

Z teatru po jechal iśmy na Krako wsk ie Przedmieście do h o telu Bris to l . Mo jap ierwsza późna ko lacja z do ros łymi w „lokalu”! I to w Bris to lu , n ajelegan tszymho telu Warszawy! Odźwierny w l iberi i o two rzy ł d rzwi samo chodu . Noc b y ławy jątkowo ciep ła i mimo świateł u l icznych n iebo nad mias tem b y ło u s ianegwiazdami. Nieb ieska sala res tau racj i wy pełn iona by ła po b rzeg i . Panowie, wszyscyna czarno , w towarzys twie szyk ownych partnerek s ied ziel i p rzy śn ieżno b iałychs to l ikach . Kelnerzy , podobn ie ub ran i , uwijal i s ię między s to l ik ami. Od gości możnaich by ło od ró żn ić g łówn ie po szybk ich ruchach . Przy naszym s to le dwaj kelnerzytro sk l iwie od su wali k rzes ła pan iom, po tem panom, a na k ońcu mn ie. Jeden z n ichpob ieg ł po l is tę t runków, a d rug i już p omagał w wyborze dań .

Mimo szko lnego mun durk a by łem trak towan y poważn ie, czu łem s ię jak do ros łyi śmiało wziąłem udział w ogó lnej kon wersacj i . Słuchano mn ie z uwagą. Możed latego , że by łem jub ilatem? A gdy rozlewano trunk i i ja do s tałem p ełen k iel iszekwódk i .

Głównym tematem ro zmowy by ła nap ięta sy tu acja po l i tyczn a. I rodzice,i pańs two Sko tn iccy uważali , że wo jna jes t n ieu n ikn io na. Ja miałem wątp l iwości .

– Przecież mamy pak t o n ieag res j i z Niemcami – zauważy łem z n iewinn ościąwłaściwą d la mego wieku .

– Mamy , mamy – odp arł pan Sko tn ick i – ale pak ty , tak ie czy inne, jeszcze n igdyn ie s tanęły Niemcom na p rzeszkodzie.

Ojciec b y ł nas tawiony bardziej op tymis tyczn ie.

Page 22: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Mamy też gwarancję od Ang li i , Francja jes t po naszej s t ron ie, może to Niemcówpowstrzyma. A jak nas zaataku ją, to p rzecież jes teśmy p rzy go towan i .

– Ale co zrob ią Ros jan ie? Za g ro sz n ie mam do n ich zau fan ia – s twierdzi ła matka.

– Z n imi też mamy pak t o n ieag res j i – wtrąci łem – właśn ie d ysku towaliśmy Pactasunt servanda n a łacin ie. Na lekcj i o coniugatio periphrastica passiva – do dałem, czu jąc, żen iepo trzeb n ie s ię po p isu ję i że p łoną mi po l iczk i . Na sku tek wód k i? Ale b rnąłemdalej : – To jed en z ko n ików pana Adamsk iego . – Pan Adamsk i b y ł naszymnauczycielem łaciny . To chyba jednak ta wód ka, pomyślałem, zamilk łemi roześmiałem s ię.

– Sy tuacja jes t n ie do śmiech u – zgan ił mn ie p an Sk o tn ick i . – Wcześn iej czypóźn iej Hit ler i Stal in s ię dogadają.

– Absu rd – s twierd zi ł o jciec. – Sk rajn ie odmienne ideo log ie.

Ale inżyn ier n ie dał s ię zb ić z t ropu .

– Ideo log ie może odmienne, ch oć i to n ie tak ie pewne, ale zapędy mo cars twoweiden tyczne. Chciałby m wierzyć, że to wy macie rację – s twierdzi ł w końcu – aleg łowy bym n ie dał .

Ta o s tatn ia wypowiedź i s to jące za n ią g łębok ie p rzekonan ie dały mi d omyślen ia. Czyżby pan Sko tn ick i wiedział więcej od innych? Miał kon tak tyw k ręgach rząd owych i in teresy w Ang li i . Ale jego zdan ie by ło zupełn ie sp rzecznez ty m, co p isały gazety : „Nasza kawaleria zatrzyma s ię dop iero w Berl in ie…w Sprewie będziemy p o ić nasze kon ie… n ie d amy an i guzika… Po lska od morzaodepchnąć s ię n ie d a…”.

* * *

Międ zy naro dowe trak taty nam n ie pomog ły ; s tały s ię świs tkami bez znaczen ia,pod ep tane p rzez Hit lera i Stal ina. Dzies ięć tygodn i po pamiętnej ko lacj i w Bris to lu ,p ierwszego wrześn ia 1939 rok u , wo jska n iemieck ie p rzek roczy ły nasze g ran ice nazachodzie, p ó łnocy i p o łudn iu . To by ł nowy rodzaj wo jny , Blitzkrieg, wo jnab ły skawiczna. Na rozkaz Stal ina działającego w zb rodn iczej zmo wie z Hit leremsiedemn as tego wrześn ia Armia Czerwon a p rzek roczy ła naszą wschodn ią g ran icę.Ob lężon a Warszawa poddała s ię Niemcom dwudzies tego ó smego wrześn ia.

Page 23: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 2

Koniec dzieciństwa

W p iątek 1 wrześn ia 1939 roku skończy ł s ię mó j świat . To jes t data znana,zap isana w k ron ikach , żaden h is to ryk kwes t ionować jej n ie może. Natomias tzdecydować, n a jak ą datę p rzypada kon iec mo jego dzieciń s twa, jes t dużo trudn iej .Dwa dn i mo gą kandydować do tego zaszczy tnego miana: 18 czerwca 1939 roku ,k iedy to uko ń czy łem czternaście lat , albo 6 wrześn ia tego roku , k iedy opuści łemdom rodzinny , mając n ieco ponad czternaście lat . Może to dziwne, ale to ta p ierwszadata u tkwiła mi w pamięci jako pewnego rodzaju „pasowan ie na rycerza” i wtedywydawała mi s ię p rzełomowa.

Wrócil iśmy z naszej egzo tycznej wycieczk i „Po s łońce Po łudn ia”, k iedy n iewielezos tało już z roku szko lnego , a d ług ie letn ie wakacje n ie różn iły s ię zby tn io odpop rzedn ich . Zwyk łem codzienn ie rano jeździć rowerem dwa k i lometry na basen doCeles tyno wa, g d zie spędzałem dzień na p ływan iu , g rze w s iatkówkę i koszykówkę;czasem w park u g rywałem w ten isa. Nie jes tem pewien , czy na basen ciągnęła mn iechęć pop ływan ia, ch oć i to bardzo lub i łem, czy też obecność dziewcząt z g imnazjumŚwiąteck iej . Uczen n ice tej szko ły miały n ie ty lko zamiłowan ie do Celes tynowa, alei d ość specy ficzn ą op in ię. Fama g ło s i ła, iż by ły n ie ty lko dob rze rozwin iętefizyczn ie, ale też miały bogate wiadomości z dziedziny zakazanej i b rakowało imzahamowań w dzielen iu s ię n imi z mn iej u świadomionymi ch łopcami.

Nie do rós łszy jeszcze do randek , wieczo ry na ogó ł spędzałem w domu , ś lęczącnad tró jwymiaro wą mapą Afryk i , k tó rą budowałem z p las tel iny na szk lanej p łycie.

Rok szko lny ro zpoczynał s ię 4 wrześn ia, szed łem do czwartej , czy l i o s tatn iejk lasy g imnazjaln ej , k tó ra miała być uwieńczona na końcu roku małą matu rą.

Przez całe lato nas i lały s ię pog ło sk i o nadchodzącej wo jn ie. W rad iu pełno by łopatrio tycznych h aseł i zapewn ień o mocy po lsk iego o ręża. Rozmowy do ros łychwcześn iej czy późn iej schodziły na ten sam temat. Mając zapewn ione poparcieFrancj i i Ang li i , czu l iśmy s ię bezp ieczn i , a jednak n iepokó j wis iał w powietrzu .Pocieszała nas n eu tralność Ros j i . W tej sy tuacj i pak t między Ribben tropema Moło towem z dn ia 23 s ierpn ia spad ł na nas jak g rom z jasnego n ieba. Stal in dał

Page 24: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Hitlero wi carte blanche. Wo jna s tała s ię n ieun ikn iona.

Do b rze p amiętam s łoneczne n iedzielne popo łudn ie 27 s ierpn ia. Właśn iep o d lewałem rab aty czerwonych begon ii wzd łuż chodn ika p rowadzącego z u l icy dod rzwi wejścio wy ch naszego domu , k iedy duży czarny samochód zatrzymał s ię p rzedfu rtką. Wy siad ł z n iego kap itan w po lowym mundurze.

– Stefan … ? – zap y tał , wchodząc.– Tak … – o d po wiedziałem, równ ie n iepewny jak on . Któż to móg ł być? Czy

p o win ien em g o p o znać? On tymczasem szeroko o tworzy ł ramiona. Nie wiedząc, coro b ić, s tałem jak wry ty . Kap itan podszed ł do mn ie, po łoży ł mi ręce na ramionachi mu sn ął warg ami czo ło .

– To ja, s t ry j Adam – powiedział . – Nie poznajesz mn ie? Nic dziwnego .Dawn o śmy s ię n ie widziel i . Ależ ty u ro s łeś…

Natu raln ie… Stry j Adam, s tarszy b rat o jca. Mieszkał w Warszawie. Jak o jciec, teżlek arz. Os tatn io jak oś s ię go rzadko w domu wspominało . Jego żona, ciocia Zos ia,b y ła d en ty s tk ą i k iedyś regu larn ie leczy ła mi zęby , ale o s tatn io chodzil iśmy doin n ej d en ty s tk i , w wil l i Perechodn ika, w Otwocku . Kiedyś s ię więcej o Adamiemó wiło . Zap amiętałem ty lko s trzępy tych rozmów: że s try j bogato s ię ożen ił i p rawiep o rzu ci ł med ycy n ę d la in teresów, że miał lasy i tartak i . Wiedziałem też, że o jciec i onp o ró żn il i s ię p rzy jak iejś okazj i . Adam ponoć n ie t rak tował młodszego b ratap o ważn ie i b ez jeg o wiedzy sp rzedał jak iś wspó lny kawał ziemi. Sto sunk i zo s tałyzerwan e n a p arę lat , ale widoczn ie teraz nadszed ł czas po jednań .

Ob aj b racia b y l i o ficerami rezerwy i jedenas tego dn ia mob il izacj i miel i s ię s tawićw XII Szp italu Ok ręgowym w twierdzy b rzesk iej . Mob il izacja n ie by ła wprawdziejeszcze o g ło szo n a – dop iero późn iej s ię dowiedziel iśmy , że opóźn iono ją na żądan ien aszy ch so ju szn ik ó w, „żeby n ie d rażn ić wroga” – ale s try j Adam uważał , że z chwiląro zp o częcia wo jn y ogó lny chaos un iemożliwi im s tawien ie s ię na czas , i p rzy jechałp o mło d szeg o b rata wcześn iej… żeby n ie spóźn ić s ię na wo jnę.

Ro d zice p o wital i s t ry ja Adama serdeczn ie i d awne zatarg i czy n iepo rozumien iazo s tały zap omn ian e. Sied l iśmy wszyscy razem na werandzie, pop ijając kawę, do roś l imo cn ą czarn ą, ja wciąż jeszcze zbożową, a Oles ia pob ieg ła do cuk iern i Adamkiewiczap o cias tk a. Wszyscy mówil i naraz, dzieląc s ię wiadomościami rodzinnymiz o s tatn ich k i lk u lat . Stry j Adam n ie widział jeszcze naszego nowego domu , n iewied ział n awet , że Ju rek już od k i lku lat p rzebywa za g ran icą, i n ie móg ł p rzejść dop o rząd k u n ad ty m, jak ja wyros łem i wydoroś lałem. Nic dziwnego , o s tatn i raz mn iewidział , g dy miałem dzies ięć lat , a teraz już od roku s ię go l i łem.

Page 25: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Mo że n ic dziwn eg o w ty m, że to n iedzieln e p o po łud n ie tak u tk wiło mi w pamięci .By ło to o s tatn ie rod zinne p o po łud n ie czasó w p oko ju . Wkró tce po pod wieczo rkub racia ru szy li w d rogę. Z o jcem sp o tk ałem s ię k i lk a mies ięcy p óźn iej . Stry ja Ad aman ig d y więcej n ie widziałem. Po k i lk u latach zn alazłem jego nazwisko n a l iściep o lsk ich o ficeró w zamo rdo wan y ch p rzez bo lszewików w katy ń sk im les ie.

Po raz p ierwszy też b y łem trak towany p oważn ie, b ez d o ty ch czaso weg o pas devantles enfants, g d y omawian o sp rawy fin ansowe. Mo że sam fak t , że by łem w g ron ien ajmłod szy , na ty m zaważy ł . „Ty pewn ie nas wszy s tk ich p rzeży jesz”, s twierdzi łs try j . „Pamiętaj więc, że mam na kon cie n umero wy m w ban k u szwajcarsk im p rzeszłos to ty s ięcy do larów amerykań sk ich”, mó wił , p atrząc n a mn ie. „Nie zapomn ij ,Stefan k u . To ciężk o zarob ion e p ien iąd ze, a wys łać je do Szwajcari i by ło jeszczetru d n iej , n iż zarob ić. Różn i p o średn icy o d liczal i so b ie po 3 0 p rocen t alb o i więcej .Ale mu s iałem rodzin ę zab ezp ieczy ć”. Stry j Ad am miał żon ę i d wie có rk i , Mary s ięi Jan k ę. Marys ia by ła zamężn a i miała dwo je mały ch d zieci . Nik t z n ich n ie p rzeży łwo jn y .

O i le mi wiadomo , p ien iądze s try ja Ad ama n adal leżą w jak imś b ankuszwajcarsk im. Bez n umeru ko n ta, bez nazwy bank u , n ik omu z rodzin y n ie ud ało s ięich wy d os tać. Tak ich ko n t mu s iało by ć wiele. Nic dziwn eg o , że Szwajcaria to bardzob o g aty k raj .

Po p o d wieczo rk u matk a i ja o dp rowadzil iśmy o jca i s t ry ja do samo ch odu . Niemiel iśmy wątp l iwości , że cho ć wo jn a jes t n ieun ikn ion a, n ie b ęd zie t rwać d łużej n iżk i lk a ty g o dn i . „Tatu ś n ied ług o wró ci”, p o cieszała mn ie mama. I s ieb ie samą także,o cierając uk radk iem łzy . Pan i Bela, p rzy jació łk a mamy , k tó ra u n as spędzała latoi u czy ła mn ie g rać n a p ian in ie, Oles ia, n asza s łu żąca od trzyn as tu lat , i żon aAn to n ieg o – wszy s tk ie miały mokre ch u s teczk i . An ton i i ja, jak n a mężczy znp rzy s tało , s tal iśmy w milczen iu z such y mi o czy ma.

Nas tępn e trzy d n i by ły dziwn e, in ne, zd awały s ię wlec w n iesk ończon ość, ch o ćty le sp raw by ło do załatwien ia. Jeszcze teg o sameg o wieczo ru mama p ody k to wała mid wie l is ty zaku p ów, k tó re nazaju trz miała załatwić Oles ia. Pierwszą by ła l is tazap asó w żywno ściowych : mąk a, cuk ier, różne k asze, su szo ny g roch i faso la, caławęd zo n a szy n ka, su ch a k iełb asa. „Do d aj jeszcze, Stefan ku , ko n serwy , jak ie ty lkomo żn a d os tać”. Na d ru g ą l is tę sk ład ały s ię świece, zapałk i , n afta do lamp , k tó rewy szły z użycia d wad zieścia lat temu , ale ciąg le gd zieś tkwiły „na wszelk i wyp ad ek ”.„Na p ewn o n ie będzie p rądu ”, s twierdzi ła mama. „Do ap tek i sama pó jdę. Zap isz: wata,b and aże, asp iry na, jo d yn a, my d ło , p ro szek d o zęb ów”.

Page 26: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

His to ria n aszej części Eu ro p y jes t h is to rią wo jen , po wstań , rewo lu cj i , wro g ichn ajazdów, rozb io ró w. Doświad czen ie mówiło , że w czas n iepewno ści i t rwog i należyrob ić zapasy . Stało s ię to jak b y o d ru ch em waru n kowy m: czekasz wo jn y , zapełn i jp iwn ice. Częs to b y ło to warun k iem p rzeży cia.

Nazaju trz rano An to n i i ja zab ral iśmy s ię d o p rzys to sowywan ia ziemian k iw o g ro dzie, po d trawn ik iem na ty łach do mu , do jej n owej ro l i jako sch ro nup rzeciwbo mbowego . W owych czasach elek tryczne lod ówk i wciąż jeszcze b y łyrzadko ścią i ziemian k i s łuży ły d o p rzechowywan ia lo du latem, a karto fl i w zimie.Pon ieważ od p aru lat b y ła zo rgan izo wan a cod zienna do s tawa lo du , nasza ziemiank ab y ła pus ta. Jej awan s d o ro l i sch ro nu p rzewidzian y b y ł już na p oczątku lata, k iedywo jna jawiła s ię na ho ryzoncie. Ziemiank a n ad awała s ię zresztą d o tego celud osko nale. By ła muro wan a, miała sk lep ien ie z ceg ieł , a na wierzch u wars twę ziemip o ro śn iętej t rawą, ro b o ty więc b y ło n iewiele. Sch odk i by ły zn iszczon e,wy kop aliśmy więc p arometrowy po ch y ły ró w wio d ący o d ch odn ika p ro wad zącegoz domu d o s tróżówk i aż do d rzwi ziemian k i , k tó re wzmocn il iśmy g rub ymi deskami.Wn ętrze o czy ści l iśmy i upo rządko waliśmy . Us tawil iśmy leżak i i k i lka k rzeseł .Z saty s fakcją lu s trowaliśmy rezu ltaty n aszej p racy i zab ral iśmy s ię do czy szczen iazaśmieco nego wen ty lato ra, gdy nag le og arnęły mn ie wątp l iwości . „Ale jak s ięzab ezp ieczy my p rzed tru jący m g azem?” An to n i wzruszy ł ramionami. Szk oda, że n iema o jca, p omy ślałem, on b y wied ział , n ie d armo jeździ ł co tyd zień do Warszawy n ak u rs o b ro ny p rzeciwgazowej d la lekarzy . Nik t n ie wątp i ł , że wcześn iej czy pó źn iejNiemcy uży ją gazów tru jących . Krąży ły n awet s łuchy , że p lanu ją zrzucaćz samo lo tów zatru te cu k ierk i d la dzieci . Szp al ty g azet i fale eteru pełn e b y ły rad , jakzab ezp ieczać o k na i d rzwi do mów, ale o wen ty lato rach ziemianek i ażu rowychd rzwiach n aszego sch ronu n ie by ło mo wy .

Po po łud n iu i wieczo rem nalep i l iśmy sk rzyżowane p ask i pap ieru na wszy s tk ieszy b y . Miało to jak oby zab ezp ieczy ć domo wn ik ó w p rzed latającymi od łamkamiszk ła. Nas tępn ie zaciemn il iśmy szy by czarn ym pap ierem. „Co najmn iej w dwóchp ok o jach k ażd ego d omu ”, nakazywały in s tru k cje. Czarny pap ier t rzeba b y łop rzymocować p in esk ami do framu g i. „Mo jego pok o ju zaciemn iać n ie b ęd ę”,s twierd zi ła pan i Bela. „Nie będ ę zapalać świat ła”.

Mo je o sob is te p rzy go towan ia do wo jn y po leg ały na zg ro madzen iu więk szejl iczby k s iążek , żeb y mieć co czy tać w nadcho dzący ch n iepewnych czasach . O świętan aiwno ści!

Ranek p ierwszego wrześn ia 1 9 39 rok u b y ł ciep ły i s łon eczny . Jak zwyk le, ok o ło

Page 27: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ó smej zas ied l iśmy do śn iadan ia na werandzie, mama, pan i Bela i ja. Oles iap rzyn io s ła nam jajka n a miękk o , świeże k ajzerk i , mas ło , powid ła, k awę z mlek iem.Nag le, jak byśmy s ię umó wil i , wszyscy tro je p rzes tal iśmy jeść. Matk a zas tyg ław bezruch u z łyżką w p ó ł d ro g i do u s t ; żó ł tk o kapnęło na b iały o b ru s . Pan i Belazamarła z n ied omkn iętymi u s tami, z kawałk iem b u łk i zwisającym z warg i . Skądd ocho d ziło to g łuche dud n ien ie? Z p ierwszego p iętra? Czyżby k to ś ciężk im k rok iemch odził po taras ie nad werandą? Ale k tó ż by to móg ł być? Przy t łu mione du d n ien ieu cich ło , ale ty lko p o to , by powrócić p o d łuższej chwil i .

„To musi b yć An ton i w swych ciężk ich bucio rach”, p rzerwała milczen ie mama,zwró ciwszy s ię do p an i Beli . „Chyba zaciemn ia ok n a w two jej syp ialn i”. Miałemwątp l iwo ści , ale wo lałem s ię n ie od zy wać. Wkró tce dudn ien ie ucich ło i wró ci l iśmyd o śn iadan ia. Nag le seria g ło śn iejszych g rzmo tów p rzerwała ciszę. Gromy z jasnegon ieba? Tak jed en p o d ru g im? Dziwne. Cisnąłem bu łkę z szynką na talerz i pob ieg łemn a g ó rę. Teraz wy raźn ie s ły szałem, że hałas d ochodzi z zewnątrz. Wyb ieg łem na taras .Znów p an owała cisza. Niebo , n ieskażone an i jednym o b łok iem, tch nęło spoko jem,n ie g roźbą.

Otwock by ł mias tem ospałym. Ruch u l iczn y by ł n iewielk i i o ó smej rano do p ierob udził s ię d o ży cia. Widok z tarasu na pus tą u l icę n iczy m n ie różn ił s ię odco dzienn eg o ob razu . Schod ziłem w d ó ł , gdy w p o ło wie schodów zatrzymał mn ieinn y dźwięk , jak by buczen ie ro ju p szczó ł . Wbieg łem zn ó w na taras . To buczen ie, tenp omruk do ch odził skądś z pó łnocy , s tawał s ię wyraźn iejszy z sekundy na seku n dę,p rzechod ząc wreszcie w wyraźny fu rko t . Przys łon iwszy o czy ręką, wy tężałem wzro k ,n ie widząc n ic… n ag le od s trony Warszawy k i lk a pun k cikó w u kazało s ię na n ieb ie.Dwa… trzy… Rosły szybko w oczach . Raz czarne, to zn ów s reb rne, nag le zab ły s łyzło tem s łoń ca. Widać je już wyraźn ie. Słychać warko t mo to rów. Samolo ty lecącew szyk u .

Rzad ko k ied y widywało s ię więcej n iż jed en –dwa samo lo ty naraz – może ty lkon a p o kazach lo tn iczych . Aż tu nag le więcej n iż tuzin . Co raz b l iżej… p rawie że nadg ło wą. Czarne k rzy że na sk rzyd łach . Niemieck ie!

Nag le świs t , g wizd … jeden… d rug i… p rzeciąg ły szeles t i… trzy wy buchywstrząsn ęły d o mem. Przerażon y zb ieg łem na dó ł . Pan i Bela s tała zalan a łzami. Mamaz tub ą telefonu w ręku rozmawiała w d rzwiach werandy , dalej k ab el n ie s ięgał .Spo jrzała n a n as . „To pan Bernard d zwon i z Warszawy . Wojn a s ię zaczęła. Niemcyn apad li n a n as z k i lk u s tron . Bo mbardu ją mias to . Halo… halo ”. Rozmowa s ięp rzerwała.

Page 28: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Pan Bern ard , mąż pan i Beli , zwyk ł p rzy jeżdżać do nas w sobo tę wieczó r i zo s tawałna n iedzielę, podczas gdy jego żona spędzała z n ami lato . Miał o n sk ład ap tecznyp rzy u l icy Chmielnej , tu ż obo k cias tk arn i Gajewsk ieg o . Pon ieważ Warszawę znałemwtedy g łówn ie od s tron y cio tek , teatrów i własnego żo łąd k a, Gajewsk i by ł mi dob rzeznany – miel i tam do sk onałe pączk i .

Tak więc n iemieck ie bomby spad ły na Otwock ju ż p ierwszego d n ia wo jny . Pal i łs ię Cen to s , żyd owsk i dom s iero t , i jed en z p ry watnych pens jonatów. Zg inęło

wówczas ok o ło t rzyd zies tu o só b , a s iedemdzies iąt odn io s ło po ważne rany6 .

Co dzień doch o dziły nas odg ło sy bombard owan ia Warszawy , a czasem i myby liśmy celem. Drewn iane wil le, s to jące między so snami, pal i ły s ię jak zap ałk i , jaks tog i suchego s iana. Ich mieszkańcy ledwo zdąży li u jść z życiem, po zo s tawiając zasobą zg l iszcza mieszkań i doby tku . Pierwszego dn ia wo jny zarząd mias tazo rgan izował ocho tn icze patro le ob rony p rzeciwlo tn iczej . Ja zg ło s i łem s ię w sobo tę,d rug iego dn ia wo jny . Miałem wtedy czternaście lat , ale wśród ocho tn ików by li teżch łopcy młod s i ode mn ie. Patro lo waliśmy u l ice naszej dzieln icy dzień i n o cw k i lku godzinnych zmian ach . Miałem s tracha, do czego b ym s ię n igdy n ie p rzyzn ał .Lep iej s ię czu łem, k iedy czło nk iem naszej ek ip y by ł An ton i . Naszy m zadan iem b y łoog łaszać alarm na d źwięk s i ln ików lo tn iczych , pomagać s tarym, cho rym i dzieciomchron ić s ię w świeżo wykop an ych rowach i p rowizo rycznych sch ro nach i pomagaćp rzy g aszen iu p ożaru . To o s tatn ie nap ełn iało mn ie szczegó lną t rwo g ą; ży wiłem jak iślęk p rzed ogn iem, k tó ry do d ziś mn ie n ie opuści ł .

Otwo ck n ie by ł ważnym ob iek tem nalo tó w. Miało to oczywiście swo je zalety , alezarazem n ie dos tawaliśmy żadnego o s trzeżen ia. Warszawę u p rzed zan o p rzez rad io :„Uwaga! Uwaga! Nadcho d zi!”. My do wiad ywaliśmy s ię o n alocie, k iedy samo lo tyby ły p rawie nad g łową i czasu na o s trzeżen ie mieszkańców by ło n iewiele. Du żobo mb na nas n ie spad ło , ale n awet jedna wys tarczy ła, b y wzn iecić pożar ob ejmu jącycałą u l icę d rewn ianych do mów, szczegó ln ie tam, gd zie p rzy legały jeden dod rug iego . Otwocka Och o tn icza Straż Og n io wa, ze swym kon iem i beczkowozem, naog ó ł n ie zdążała na czas , by zapob iec rozp rzes trzen ian iu s ię ogn ia.

W p ierwszym tygo d n iu wo jn y b o mba, zrzucona p rzez pomyłkę czy d la rozrywk i,wzn ieci ła pożar p rzy u l icy Reymon ta. By ła to u l ica małych sk lep ikó w, warsztatówz mieszk an iami na p ięterk u lub za sk lepem, z wy gódką, zwaną wówczas „s ławo jką”,w p odwórku . Jeden z d omó w, zak ład pog rzebowy , należał do pan i Rzewusk iej ,wdowy , matk i Wald ka, z k tó rym s iedziałem w szko le w jednej ławce. Tego latad rewn iane bud ynk i by ły suche jak p iep rz. Ulica by ła wąska, ruch liwa, wybrukowan a

Page 29: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

kocimi łb ami, po o bu s tronach b ieg ły wąsk ie chodn ik i d la p ieszych . An i jednod rzewko n ie u rozmaicało k rajob razu . Parterowe lub jed nop iętrowe domy p rawie żewzajemn ie s ię wsp ierały .

I tak ta jed na zb łąk an a bomba zmien iła u l icę Rey mon ta w ogn is ty ko ry tarzz p iek ła rodem. W momencie wybuchu nasz patro l szed ł u l icą Warszawską, wzd łużp ło tu o taczającego g imnazjum. Po b ieg l iśmy p rzez b o isk a na u l icę Samorząd owąi Rey mon ta. Bomba spad ła g dzieś na ty lnym p odwó rku . W mgn ien iu oka po żarogarn ął o b ie s trony i u l ica s tała w ogn iu . Zab ity ch an i p oważn ie ran nych , o i lepamiętam, n ie by ło , ale oparzeń , ran i o k aleczeń by ło mnós two . Pracowaliśmy ,rozp aczl iwie u s i łu jąc u ratować co ś z pożog i , ale nadaremn ie. Wkró tce dal iśmy zawygraną. Straż o gn iowa p rzyby ła n awet d o ść szyb k o , ale ty lko po to , by sk rop ićdymiące zg l iszcza.

Wróciłem do domu późny m wieczo rem, b rudny , zmęczony , ro ztrzęs ion y . Pan iBela, zobaczywszy mn ie, wybu ch nęła p łaczem. Mama o detch n ęła z wid o czn ą u lg ą.Oles ia pob ieg ła nap ełn ić wannę i na pocieszen ie wrzuci ła do n iej jajeczko so snowe.Od lat n ie zaznałem już tego luksusu , ty lko dzieci i k o b iety tak s ię rozp ieszczało .Ale tym razem mo że i chciałbym znów być d zieck iem… Mama zajodyno wała misk aleczen ia, opatrzy ła powierzchown e op arzen ia i b ez d alszej zwło k i znalazłem s ięw łóżku . Zap ach dymu miałem w n ozd rzach p rzez d ług ie dn ie i noce.

Jedy n ym źród łem in fo rmacji by ło rad io , nowoczesna sup erhetero dyna – tak tos ię dziwn ie nazywało – fi rmy Telefunk en . Ale n iewiele nam d awało . Marsze, p ieśn iżo łn iersk ie, mazu rk i Szopen a wypełn iały eter, p rzery wane od czasu do czasualarmem lo tn iczy m „d la mias ta Warszawy…”, jak imiś zaszy fro wanymi s łowamii cy frami, a n iek iedy skąpymi komun ikatami. Te zaś , pełne ogó ln ików, n iewzbudzały zau fan ia.

Jes ień tego roku by ła nadzwyczaj pogodn a i sucha, co n ies tety sp rzy jałoNiemcom. Bezchmu rn e n ieb o by ło jak n a zamówien ie n iemieck ich p i lo tów, a suched ro g i n ie s tanowiły żadnej p rzeszkod y d la pancernych ko lumn . Po trzebne nam by łyu lewy , powo dzie, by wstrzymać n iemieck ie ko ła, zak leić g ąs ien ice.

W środę 6 wrześn ia jed l iśmy śn iad an ie jak zwyk le p rzy akompan iamencie rad ia.Mo że będą jak ieś p ocieszające wiadomości… Ale n ic, wciąż ta sama muzyka. Nag lezamilk ła. „Tu taj rad io Warszawa…” – pozn aliśmy g ło s p u łk own ikaUmias towsk iego , rzeczn ik a rządu . Nie mówił d ług o . Oświadczy ł , że zachodn ia częśćk raju jes t już w ręk ach wro g a. Walk i toczą s ię jeszcze nad Bzu rą. Nowa l in ia ob ronyma być s fo rmo wana n a l in i i Narew–Bug . Rząd wzy wa wszys tk ich mężczyzn zdo lnych

Page 30: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

do noszen ia b ro n i , ab y ud al i s ię na wschód , na nową l in ię ob rony , gwo li spełn ien iaobo wiązk u wobec o jczyzny .

Związek Sowieck i zacho wywał neu tralność – po lsk o -radzieck i pak t o n ieag res j iwciąż by ł w mocy . Rumun ia by ła k rajem n am p rzy jaznym i może d latego wierzonopog ło sko m o lądo wan iu tam n aszy ch al ian tów, jakoby id ący ch n am z p o mocą p rzezpo rty n a Morzu Czarnym.

To b y ły ty lko po bożne życzen ia. Pod k on iec kampan ii wrześn iowej rządi general icja o raz ci , k tó ry m udało s ię zb iec do Rumun ii , zo s tal i tam in ternowan i .O żadn ej bezpośredn iej b ry ty jsko -francusk iej pomocy n ie b y ło nawet mowy i mimoob ietn ic ich o fensywa na Zacho d zie też n ie doszła do sk u tk u . 17 wrześn ia, łamiącpak t o n ieag res j i , Armia Czerwona p rzek ro czy ła naszą wschodn ią g ran icę. Armienaszych so ju szn ikó w s iedziały bez ruchu za Lin ią Mag ino ta. By ła to , jak ją n azy wająAn g licy , a phoney war, czy l i wo jna n a n iby .

Nie wiedząc p rawie n ic o p rzeb ieg u działań wo jennych , po trak towaliśmy apelpu łkown ika Umias towsk iego po ważn ie. Jako dzieci spędzal iśmy d ług ie zimowewieczo ry , s łuchając gawęd o wielk iej wo jn ie, o Leg ionach , o zwycięs twie nadbo lszewikami. Stars i lu d zie pamiętal i wo jn ę ro sy jsko -japońską, rewo lucję 1905roku , a mó j p radziadek , k tó rego zn ałem, by ł uczes tn ik iem p o wstan ia s ty czn iowego .Od n as więc, młodych , wycho wywan y ch i w d omu , i w szk o le w duchu szczeregopatrio tyzmu , odezwa p u łk own ika Umias towsk iego wymag ała n atych mias to wejreakcj i .

Miałem czternaście lat , ale by łem zd ro wy , s i lny i o s iągn ąłem ju ż p rawie mó jos tateczny wzros t . Po p rzemówien iu rzeczn ika rządu zacząłem dysku tować p rzeztelefon z p rzy jació łmi. W k ońcu za zgod ą matk i zdecydowałem s ię ru szy ć na wschódz trzema k o legami; by l i n imi Gu tek , mó j rówieśn ik i ko lega z k lasy , jego b rat Emili Witek , s tars i od n as o dwa lata i w szko le o k lasę wy żej .

Pon ieważ Witek miał jeszcze jak ieś sp rawy d o załatwien ia, u mówil iśmy s ię n awczesne popo łudn ie. Po ob iedzie po szed łem s ię spak o wać d o mego poko ju . Nałóżku s iedziała mama, t rzy mając mó j p lecak w ręku . By ła zrówno ważona, spoko jna,ale oczy miała czerwone.

– Spakowałam ci p lecak , Stefan k u – powied ziała po p ro s tu , bez ws tęp ów. – Masztu zmianę b iel izny i skarpetek , p iżamę, myd ło , szczo teczkę i p ro szek do zęb ó w,czys tą koszu lę i sweter. Plecak jes t tak i wyp ch an y , b o na wszelk i wy p adek włoży łamci też pal to zimo we. Chyba n ie będ zie ci po trzebne. Wkró tce p rzecież wró cisz,p rawda? Ale rank i rob ią s ię ch łod n iejsze… – Nag le jakby s traci ła wątek . – A tu są

Page 31: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k anapk i . – Pokazała mi paczuszkę w pergamin ie leżącą na łóżku . – I p ien iądze –d odała. Obok kan ap ek leżała mała p łócienna to rebka z tas iemkami. – Zawieś tenworeczek na szy i i n ie zdejmu j nawet n a noc. Nie ma tu dużo , ale to cała g o tówka,k tó rą miałam w d o mu .

– Dzięku ję, mamusiu , dam sob ie radę. Przecież ws tępu jemy do wo jska, p ien iądzen ie będą mi po trzebne.

Nie ty lko ja by łem tak i naiwny . Nie zdawaliśmy sob ie sp rawy z lo só w poko nanejarmii . Vae victis by ło ty lko wyrażen iem zapamiętanym z lekcj i łacin y .

– Musisz mi p rzy rzec jedno , Stefan ku – ciąg nęła mama. – Zan im s ię zg ło s isz dowo jska, mu s isz kon ieczn ie odn aleźć o jca w twierdzy b rzesk iej . Pamiętaj , dwu nas tyszp ital ok ręgowy . Kartk a z ad resem jes t w woreczku z p ien ięd zmi.

W wo reczku znalazłem dwieście zło tych . W po równan iu ze zło tówk ą, k tó rąd os tawałem raz w tygod n iu jak o k ieszonkowe, suma wydawała mi s ię majątk iem.

I tak w ś ro dę 6 wrześn ia 193 9 roku , o ko ło t rzeciej p o po łudn iu , pożegnałem s ięz matką, z zap łak an ą pan ią Belą, z Oles ią, z An ton im, jego żoną i có rką i po o gó ln ym„Do szyb k ieg o zobaczen ia” pomaszero wałem na wo jnę.

* * *

Z matką n ie spo tkałem s ię aż do l is topada.

Progu naszego domu w Otwo ck u n ie p rzek roczy łem d o g rudn ia 1 947 roku .Nig d y więcej n ie zobaczy łem już an i pan i Beli , k tó rą n iemieck i o ficer zas trzel i ł

w Warszawie chy b a w 194 1 roku , an i Oles i , an i An to n ieg o , jeg o żon y i có rk i , k tó rejimien ia nawet n ie p amiętam, o ich lo sach n ic mi n ie wiadomo .

To by ł n ap rawdę ko n iec mego dzieciń s twa.

To by ł też k on iec świata, k tó ry ju ż n igd y n ie wró ci .

Page 32: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 3

Droga na wschód

Maszerowaliśmy dziarsko we czwórkę: Witek , Gu tek , Emil i ja. Ulice Otwockaby ły jak zwyk le zaspane i pus te. Nawet od leg łego huku bomb walących w Warszawęn ie by ło już s ły chać. Ko ło u l icy Reymon ta uderzy ł nas swąd spalen izny pon iedawnym pożarze, ale wkró tce mias to zo s tało za nami i czys te wiejsk ie powietrzepozwo li ło nam zapomnieć o wo jn ie. Droga wiod ła nas p rawie p ro s to na wschódi k rocząc po k o cich łbach wiązowsk iej szosy , czu l iśmy na p lecach ciep łozachodzącego s łońca.

Nigdy do tej po ry n ie by l iśmy tak małomówni jak owego pamiętnegopopo łudn ia. Zazwyczaj co najmn iej dwóch czy trzech mówiłoby naraz, p rzek rzyku jącs ię wzajemn ie. Tym razem p rzywital iśmy s ię ty lko k ró tk im sztuback im „Serwus”i jak na ko mendę u cich l iśmy . Głęboko zamyślony , n ie zwracałem uwag i na to , co s ięwokó ł nas działo . Podekscy towan ie wywołane tak nag le uzyskaną n iezależnością,zmieszane z ob awą n iepewnej p rzyszło ści , n ie zag łu szało żalu , z jak im pozos tawiłemza sobą jedyny świat , k tó ry znałem: rodziców, dom rodzinny , szko łę, p rzy jació ł .Uczucia k łęb i ły s ię w g łowie, mącąc o taczającą mn ie rzeczywis to ść.

Szosa by ła p us ta. W czasach poko ju o tej po rze dziewczynka ze s tadk iem gęs i czyz łaciatą k rową wracałaby pod wieczó r do domu . W dzień targowy wiązowska szosaby łaby pełna lu d zi wracających z o twock iego rynku , na p iecho tę, na rowerach ,ch łopsk imi fu rmankami, b rzęk metalowych ob ręczy kó ł na kocich łbach zak łócałbyciszę. Od czasu d o czasu mo to cyk l , samochód czy au tobus , podskaku jąc nawybo jach , d o łączałb y do tej o rk ies try . Nawet w zwyk łe dn i szosa rzadko by ła pus ta;ludzie wracal i z zakupów, z p racy , szl i do mias ta w sob ie ty lko wiadomych celach ,witając i obcych , i znajomych : „Niech będzie pochwalony…”, „Na wiek i wieków,amen”.

Teraz szo sa by ła pus ta i cicha.

Nam, ch ło p com, cisza w końcu s ię znudziła. Zaczęl iśmy rozważać nasze dalszep lany , mając nad er mg lis te po jęcie, czego s ię po nas spodziewano i dokąd miel iśmys ię k ierować. Zg odzil iśmy s ię, że marsz szosą na wschód by ł jedynym rozsądnym

Page 33: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ro związan iem. Z o twock iej s tacj i ko lejowej pociąg i zmierzały ty lko na pó łnoc doWarszawy lu b n a p o łudn ie do Dęb lina. Jechać do bombardowanej Warszawy i tamszu k ać p o ciąg u n a wschód n ie miałoby sensu . Sły szel iśmy , że pociąg i jeżdżąn iereg u larn ie i że są o s trzel iwane p rzez n iemieck ie lo tn ictwo , panoszące s ię nadg ło wą, a d wo rce n a p ewno by ły celem. I z dn ia na dzień Warszawie g rozi ło ob lężen ie.Ap el p u łk o wn ik a Umias towsk iego wzywał też warszawiaków do marszu na wschód .Po cieszal iśmy s ię więc, że wybral iśmy właściwą d rogę. Ale co dalej? Doszl iśmyw k o ń cu do wn io sk u , że naj lep iej będzie do trzeć – na p iecho tę, jeś l i t rzeba – doŻu k o wa i tam złap ać pociąg na wschód . Emil podsumował nasz p lan :

– Nasz p ierwszy k ierunek to s tacja w Żukowie, a nas tępny – twierdza b rzeska.Tam zn ajd ziemy o jca Stefana i wy dwaj – czy l i ja i Witek – zap iszecie s ię do wo jskaw Brześciu . My o b iecal iśmy rodzicom najp ierw dos tać s ię do Prużan , gdzie mieszkan asz wu jek . Zg o d a? – Tu Emil spo jrzał na mn ie.

Sk in ąłem g ło wą. To samo zrob ił Gu tek . Ale Witek? O, n ie, d la Witka n ic n ie by łop ro s te.

– Jego o jciec – zaczął , wskazu jąc na mn ie palcem – jes t w twierdzy b rzesk iej .Do b rze, ale jak my s ię tam dos tan iemy? Jes t wo jna, to n ie tak ie p ro s te. Ty – tusp o jrzał n a Emila – i ja mamy na sob ie mundury Przysposob ien ia Wojskowego . Alewy d waj , cy wile… z miejsca was zas trzelą.

Nie wiem, czy n ap rawdę tak myś lał , czy ty lko chciał nas nas traszyć, ale Witeklu b ił s twarzać d ramatyczne sy tuacje. Prawdą by ło , że on i Emil miel i na sob ie b luzymu n d u ro we PW, a Gu tek i ja by l iśmy w g ranatowych mundurkach g imnazjalnychz n ieb iesk imi tarczami, z numerem 74 na ramien iu . Nasze szko lne czapk i zdobneb y ły n ie o rzełk iem, lecz kagank iem oświaty . Za żo łn ierzy uchodzić n ie mog liśmy ,ale p rzecież wid ać by ło na p ierwszy rzu t oka, że jes teśmy uczn iami. Dlaczegomiel ib y d o n as s trzelać? Zawracan ie g łowy…

Umilk l iśmy , o g arnęło nas zmęczen ie. Iść po kocich łbach n ie jes t łatwo ,zeszl iśmy więc n a p iaszczys tą ścieżkę b iegnącą wzd łuż szosy . Szl iśmy gęs iego , con ie sp rzy jało d alszej rozmowie. Maszerowaliśmy więc znów milczący , zaduman i.

Szed łem tak zamyślony , aż do rzeczywis to ści p rzywrócił mn ie zg iełk rozmówd o latu jący ze wszys tk ich s tron . Szosa wiązowska zapełn i ła s ię nag le ludźmid ążący mi z b o czn y ch u l iczek , ze ścieżek , w po jedynkę, parami, w mn iejszychi więk szy ch g ru p ach . Zan im noc zapad ła, szosa pełna by ła ludzi , t łum jak ok iemsięg n ąć. Czy żb y on i wszyscy też opuści l i domy na wezwan ie pu łkown ikaUmias to wsk ieg o i sp ieszy l i pod sztandary na nową l in ię ob rony?

Page 34: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– My ślisz – zwró ci łem s ię do Gu tka maszeru jąceg o o b ok mn ie – że on i też sąo cho tn ik ami d o wo jska?

– Ch y ba żartu jesz – roześmiał s ię Gu tek . – Spó jrz ty lko n a n ich .

Wp rawd zie zapad ła już n oc, ale k s iężyc w p ełn i i ro zg wieżd żone n ieboro zjaśn iały mrok . Szl iśmy b l isko czo ła t łumu i zmy li ła mn ie g rup a młody ch ludzio b o k nas .

– Warto by o d po cząć – zau waży ł Witek . – Ju ż t rzy go d ziny tak leziemy b ezp rzerwy .

Wzd łu ż szosy b ieg ły ro wy p o ro śn ięte t rawą. Us ied l iśmy n a b rzegu i d al iśmyrzece lu d zi d efi lować p rzed nami. Gu tek miał rację. To n ie by ł t łum wo jo wn ik ó w.Przeważały kob iety , lu dzie s tars i i d zieci , n ie by ł to materiał na żo łn ierza. Wszy scyd źwig al i pak i , walizy , to rb y i inne to bo ły różnych k ształ tó w i ro zmiaró w, u g in ającs ię p o d ich ciężarem. Inn i p ch al i taczk i czy wózk i d la d zieci , też wy ład o wan ewszelk im d ob rem. Niek tó rzy jechal i d o ro żk ami, fu rman kami czy in nymi p o jazdamik o n n y mi, s ied ząc lub leżąc na wo rach i pak ach . Co p arę minu t au to bu s , samo chódlu b ciężaró wk a, pełn iu tk ie po b rzeg i , z k ierowcą trzymający m rękę n a k lakson ie,u s i ło wał p rzeb ić s ię p rzez tę masę lud zk ą. Tu i ówdzie ro werzys ta czy mo tocy k lis taz t rud em p rzep ychał s ię p rzez t łu m. Wzd łuż n aszego rowu młody ch ło p ak mo zo ln iep chał wó zek inwalidzk i; s iedział w n im bezno g i in walida d zierżący wielk ie p u d ło n ap o d o łk u .

Witek , jeden z k lozeto wy ch palaczy w szko le, cisn ął n iedo p ałek do ro wu , zd us i łg o o b casem i bu rknął : „To już lep iej chod źmy dalej”. Pos łu szn ie ru szy liśmyw d rog ę. Ścieżk a wk ró tce sk ręci ła w g łąb lasu i mus iel iśmy wrócić n a kocie łby .Ro zejrzałem s ię d o ko ła, ale o p ró cz k i lk u led wie zn ajomy ch o two ck ich twarzy by li tolu d zie o b cy . Mimo że ju ż wyraźn ie by ł to t łum uciek in ierów, po rządek jakoś s ięu trzy my wał, pan ik i n ie by ło . Ze wszy s tk ich s tron do ch odziły p rzy t łu mion ero zmo wy , s trzępy dysk u s j i . Tłum s tał s ię tak gęs ty , że t rudn o nam b y ło t rzy mać s ięrazem.

Ten marsz n ig d y s ię n ie skoń czy , po myślałem. Sp o jrzałem n a zeg arek , b y ło ju żp o p ó łn o cy i n ag le p oczu łem s ię s traszn ie zmęczony . Bo jąc s ię zgub ić w t łumie,z o czy ma wlep io nymi w b lu zę mu n durową Witk a maszeru jąceg o p rzede mn ą, led wociąg n ąłem n ogę za n o gą; raz… dwa… raz… d wa… jak au tomat. Emil k roczy ł o boki Gu tek tu ż za n ami. Jed yn ie myś l , że id ę d o Brześcia, że spo tkam o jca, u trzymy wałamn ie n a n ogach . Gnęb iło mn ie, że zo s tawiłem matkę samą w Otwo ck u . I czy nap rawd ęch ciałem zaciągnąć s ię d o wo jska, czy tak jak ten cały t łu m u ciekałem p rzed

Page 35: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Niemcami?

Nig d y jeszcze w całym życiu n ie by łem tak zmęczo n y , tak samo tny , takk omp letn ie zag ub iony .

W k oń cu , już n a wp ó ł śp iąc, mało n ie wp ad łem po d ko ła fu rman k i , k tó ra po wo lin as wy przed zała. Od ruch o wo złap ałem s ię jak iejś p op rzeczk i i d ając s ię ciąg nąć,wlok łem znów no gę za n ogą. Przeb udziłem s ię nag le, gdy czy jaś mocna ręk ach wy ciła mn ie za ramię i dźwig nęła w g ó rę. Znalazłem s ię na s tercie pak u nkó wzaład owanych na wóz d rab in ias ty . W n as tęp nej min u cie ta sama ręk a złoży ła Gu tk ak o ło mn ie. Nawet s ię n ie o bu d ził . In n i leżący na wo zie pomruczel i t roch ę, ale jako śzrob il i d la n as miejsce. Oprzy tomn iały ro zejrzałem s ię dok o ła. Gu tek po ch rapy wał.Emil i Witek człap al i , t rzymając s ię b elk i wo zu . Opró cz Gu tka i mn ie na betachwb ity ch w fu rman kę leżało z p ięć czy sześć o só b . Powoził mężczy zna z p ap iero semw us tach . W świet le gwiazd jeg o twarz wy dała mi s ię znajo ma, a gd y o świet l i ł go żarp ap iero sa, poznałem go n atych mias t . Naszy m d o b ro czy ńcą by ł pan Sławin ,właściciel sk lepu z artyk u łami p iśmien n iczymi i wyp ożyczaln i k s iążek n a ro g u u l icWarszawsk iej i Kościeln ej , tu ż o bok naszeg o g imnazju m. To u n ieg o ku p owało s ięzeszy ty , p ap ier g lansowany , o łówk i, g u mki i atramen t , u n iego też wy poży czało s ięk s iążk i , od to mów z cyk lu „Ró d Ro drigand ó w” Karo la Maya d o W pogoni za pełnią życiaFrank a Harrisa. Pan Sławin i jego żo n a by li wyrozumial i i n ie by ło k s iążekzab ron ion y ch d la mło dzieży . Oczywiście, że nas wszy s tk ich znal i , co najmn iejz wid zen ia.

Po dzięko wałem mu serd eczn ie w n aszym imien iu .

– Nie masz za co dzięko wać – od parł . – Twó j o jciec zrob iłby to samo d la mo ichd zieci .

Chcąc pod trzy mać rozmowę, dod ałem:

– Nie p rzypu szczałem, że ma pan k o n ia i fu rmankę.

– Ale sk ąd – ro ześmiał s ię o d u ch a d o u ch a. Po raz p ierwszy i jedy n y u s ły szałemśmiech tej pamiętnej n o cy . – Wyn ająłem ch łopa z fu rman k ą i z tą nęd zn ą szk ap ą,żeb y zawiózł n as do Stoczka. Ale to tak i ch am… go d zinę temu , jak s ię p rzy p iął dob u telk i , teraz leży i ch rap ie n a b rzu chu mo jej teściowej . Mo że ona sob ie teg o ch amazatrzymać. – Pan Sławin zn ów s ię roześmiał . Poczu łem d o n ieg o symp atię.

Ale żeby on n azy wał ch łopa chamem? To bard zo d ziwn e. Przecież wszy scyw Otwo ck u wiedziel i , że pan Sławin i jego żo na należel i do n ieleg alnej wówczasp art i i ko mun is tycznej i że p rzed p ierwszym maja p o l icja zamy kała ich w areszciep rewency jn ym na co najmn iej ty d zień . A g dzie idea równości i b raters twa

Page 36: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wszys tk ich k las?Filozo ficzne ro zważan ia mu s iały mn ie u śp ić, p rzespałem chyba parę g odzin ,

k iedy nag le ob u dził mn ie p iek ielny hałas . Warko t s i ln ików nad g łową, k rzyk i , jęk i ,rżen ie k o n i , jak iś o b cy p rzerywan y terko t – zo rien towałem s ię po chwil i – to dźwiękk arab in ów maszynowych ! By łem sam na naszej fu rze, opu szczon ej p rzez pasażerów,k tó rzy ch ron il i s ię w p rzyd rożnym rowie. Nisko nad d ro gą leciały dwa samo lo tyz czarn ymi k rzy żami na sk rzyd łach . W nas tępnej chwil i i ja skoczy łem d o ro wui sku liwszy s ię jak jeż, leżałem z g ło wą wtu lon ą w ramiona. Wokó ł n as panowałch ao s t rudn y do op isan ia. Ludzie b iegal i we wszys tk ie s trony . Jedn i szukal isch ron ien ia pod p rzewróconymi wozami, inn i pędzi l i b ezład n ie po rżyskach po obus tron ach szosy . Jeszcze inn i leżel i sk u len i , jak ja, w p rzyd rożnych ro wach . Oszalałez p rzerażen ia kon ie, wciąż zap rzężone d o wo zó w, częs to p rzewrócon y ch ,z rozsypan y mi tob o łami, galopowały p rzed s ieb ie, od czasu do czasu s tając dęba.Kilka ko n i leżało na ziemi. Ty lko n asz ko ń , n ie zwracając na n ic uwag i , skubał t rawęrosnącą p rzy d ro d ze. Szkapa g łucha czy też całk iem s traci ła in s tynk tsamo zach o wawczy?

Po chwil i terko t karab in ów maszynowy ch ucich ł i warko t mo to rów zaczął s ięo ddalać. Po dn io s łem g ło wę.

Wsch odzące s łońce s tało tuż nad h o ry zo n tem, czerwon e i og romne. Lazu rb ezch murn ego n ieba zak łócały ty lko ciemne k ształ ty od latu jących samo lo tów.

Ciekawość po k o nała s trach . Wygrzebawszy s ię z rowu , ws tałem n a n og i . Ro wyp ełne by ły lud zi . Sto jąca o b ok mn ie kob ieta w ko lo ro wej chus tce na g łowie wo łałap rzeraźl iwy m g ło sem: „Władek ! Jan ek !”. Nie by ło odpowied zi . Kob ieta p o b ieg ław po le i jej nawo ływan ia: „Władek ! Janek ! Władek , Janek !” powo li cich ły wśródjęków, zawo dzeń , wo łan ia o pomo c. Tu i ówdzie ludzie k lęczel i , mod ląc s ię na g ło s ,inn i k lęczel i w milczen iu i ty lko p o ru szające s ię warg i i p acio rk i różańcap rzesuwające s ię między palcami zd rad zały pobożn e skup ien ie. W rowien ap rzeciwko g ru p k a ludzi zeb rała s ię wokó ł k s iędza w su tann ie i odmawiałach ó raln ie l i tan ię: „…módl s ię za nami”.

Nag le d źwięk s i ln ik ó w zaczął naras tać i chwilę po tem by ł znów tuż n ad nami. Razjeszcze terk o t karab in ów maszynowych zag łu szy ł k rzyk i i lamen ty . Momen taln iezn alazłem s ię znowu w rowie, sku lony , i n aś ladu jąc innych , zak ry łem g łowę rękami.

Po raz p ierwszy w życiu d o mn ie s trzelano ! Nie zn ajdu ję s łów, aby op isać to , cowó wczas czu łem. Strach , t rwoga, lęk n ie o d dają uczucia bezrad ności kogoś , k toz czło wieka s tał s ię p o p ro s tu celem. Nawet teraz, p rzeszło pó ł wieku późn iej , do b rze

Page 37: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

pamiętam ten zwierzęcy s trach .

Tak więc o s trzel iwan ie uciek in ierów na d rog ach to by ła p rawda, n ie p ropaganda.By łem naocznym świad k iem, miałem wokó ł o b razy , dźwięk i i odó r s trachu . Tenn iemieck i p i lo t p rzelatu jący n ad g łową s trzelał do mn ie. Do nas wszys tk ichs t ło czo nych tu w rowie. Do Bogu d ucha winnych kob iet i d zieci . Spo jrzałem w gó rę.Samolo t s ię pochy li ł , zob aczy łem lo tn ika. Czy mi s ię zd awało , że s ię t riumfaln ieśmieje? Czy k rzyczałem ze zło ści i s t rachu? Mo ja zaciśn ięta p ięść od ruch o wo s iępo d n io s ła.

Ro wy p rzyd rożne o pus to szały , lu d zie b ieg l i na o ś lep p rzed s ieb ie, choć pus teściern iska z obu s tron d rog i n ie dawały żadnego sch ron ien ia. Krzak i i d rzewa b y łyzby t daleko . Samo lo ty p rzeleciały n ad nami jeszcze dwa razy , p ru jąc p ro s tow bezb ro nny t łu m. Cały nalo t t rwał zaledwie k i lk a minu t , ale zas łał d rogę, po lai rowy n ieruchomymi ciałami ludzi i kon i .

Nigdy p rzed tem n ie wid ziałem martweg o człowieka. Nieżywe p tak i , robak i czymięso na hakach rzeźn ik a by ły czymś powszedn im. Ze d wa lata p rzed wo jną zdech łna nosacizn ę nasz szczen iak , Tommy, i z pomocą o jca p ochowałem go w og rodzie. Toby ła jedy n a śmierć, k tó rej d oświadczy łem w d zieciń s twie.

A teraz doo k o ła mn ie leżały ciała ludzi i k o n i – jak k iedyś Tommy – cich ei n ieruchome.

Gd y warko t s i ln ikó w zamarł w końcu w dal i , n as i l i ły s ię k rzyk i , jęk i , b łagan iao pomoc, śp iewn e s łowa mod li twy po po lsku , heb rajsku , żydo wsku . Kto ś g ło śnomówił El mole rachmim, s łowa heb rajsk iej mod li twy znan e mi z lekcj i l i teratu rypo lsk iej – wiersz Gomulick iego? Grupa k ob iet z k s iędzem znów odmawiała l i tan ię.

Rann i ze ściern iska czo łgal i s ię, szu kając sch ron ien ia p rzed nas tęp n ym n alo temi zos tawiając za sobą k rwawy ś lad . Jednego p o d rug im wciągal iśmy do ro wu .Po magałem ranny m mechan iczn ie, wciąż nas łu ch u jąc wark o tu i szu kając w gó rzeczarnych k rzyży . Ale tam ty lko b łęk i t n ieba. Przed chwilą złowrog iego i g roźnego ,a teraz czy s tego i n iezdo lnego do sk rzywd zen ia k o goko lwiek . Tak n iedawnos iejącego śmierć. Zmiatającego lud zi i zwierzęta. Bezwzg lędn ie. Na o ś lep . Stary chi młodych . Mężczyzn , kob iety i d zieci .

Z n aszej czwórk i szczęś l iwie n ik t n ie doznał szwanku , ale jedna z pasażerekfu rmank i pana Sławina zos tała ranna w ramię i pan i Sławino wa ją o p atrywała.

Na d rodze, p rzy rowie, s tał nasz k o ń w up rzęży , wciąż między dyszlamiwy ład o wanej b agażem fu rmank i . Ale n ie skubał t rawy . Stał spoko jn ie, lecz g łowęmiał zwieszon ą, ws trząsały n im d rgawk i, a n a ziemi zeb rała s ię kału ża ciemnej k rwi.

Page 38: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Jeszcze k i lk a mocn iejszych d rgawek i nasza do tąd tak ap atyczna szkapa zaczęłajakb y w zn iecierp l iwien iu p rzes tępo wać z nog i n a nogę. Głowa o p adała co raz n iżej .Wreszcie p rzed n ie n og i s ię ug ięły , koń opuści ł s ię na ko lan a, po chwil i leg ł na b okuw k ałuży własnej posok i . Jego właściciel , ów ciemny cham, wyg ramo li ł s ię z rowu ,uk ląk ł p rzy g łowie zwierzęcia i g ładzi ł je po karku .

Samolo ty n ie wracały i ludzie powo li zaczęl i znów wycho dzić na d rog ę. Teraz,w s ło ńcu dn ia, szosa wydawała s ię jeszcze bard ziej zat łoczona n iż p rzed nalo tem. Poobu s tro nach on iemial i ludzie kopali p ły tk ie g roby , u s tawiając n a n ich k rzyże zezwiązan y ch paty ków. Witek , Emil , Gu tek i ja o fiarowaliśmy naszą pomoc, alezo rien towaliśmy s ię, że to są ro dzin ne sp rawy i że jes teśmy ty lko in truzami.Tymczasem k lan Sławinów g o to wał s ię do dalszej d rog i na p iecho tę.Podziękowaliśmy panu Sławino wi za pod wózkę, zab ral iśmy nasze p lecak ii ru szy liśmy p rzed s ieb ie. Reszta czwartku 7 wrześn ia n ie zap isała s ię w mo jejpamięci . Maszerowaliśmy d alej na wschód , ziarnka p iasku w pu s tyn i uciek in ierów.W p o ró wnan iu z dn iem pop rzedn im t łum s ię p rzerzedzi ł . Ludzie ro zeszl i s ię w różnes trony . Gdy nadeszła n o c, p rzesp al iśmy s ię na su ch ych l iściach w p rzyd rożnymlasku i o świcie by l iśmy znów w d rodze. Maszero waliśmy p rzez cały p iątek . Gdysk ończy ły s ię zapasy kan ap ek , ży wil iśmy s ię owocami zerwanymi z p rzyd rożnychd rzew. Po p o łu dn iu d roga wiod ła p rzez p o la warzywn e, więc nab ral iśmy pełnek ieszen ie march ewek , k tó re o sk robane mo im fiń sk im nożem okazały s ię smaczn e.

Wkró tce zo s tal iśmy sami na d ro dze. Uparcie szl iśmy p rzed s ieb ie. Po wsiachi mias teczk ach schodzil i s ię lud zie, zasypu jąc nas py tan iami: Czy Niemcy są tuż zanami? Czy zajęl i Warszawę? Czy wo jna s ię już sko ń czy ła? Na wieść, że idziemyzaciągnąć s ię do wo jska, mężczy źn i wzruszal i ramionami, a kob iety ciężkowzdychały : „Przecież wy jeszcze dzieci… Jak że matk i was puści ły ? Powinny by łyzamknąć was w p iwn icy”. Po tem wynos i ły g rubo posmaro wane mas łem lub smalcempajd y s i tk o wego ch leba – od tamtego czasu już n ig d y tak do b rego ch leba n ie jad łem– ogó rk i k waszone, ś l iwk i , zs iad łe mlek o . Miel iśmy czym zap łacić, ale n ik t g ro szawziąć n ie chciał , cho ć wieś p o d lask a n ie by ła b ogata.

I tak szl iśmy p rzed s ieb ie. W n iesk ończoność. Na obo lały ch nog ach .Trzy maliśmy s ię razem, we czwó rk ę. Wymien ial iśmy pozd rowien ia z inn ymip iechu rami, uciek in ierami, ale uważal iśmy s ię za inny ch , p rzecież by l iśmy p rawieżo łn ierzami. W p iątek , pod wieczó r, p o p rzejściu oko ło 80 k i lometrów w trochęponad 48 godzin , d o tarl iśmy do Żukowa, s tacj i ko lejowej na l in i i Warszawa–Brześć.Nied łu go d o łączę do o jca, p omy ślałem i ciężar spad ł mi z serca. Pod ejmowan ie

Page 39: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

decyzji , rozwiązywan ie p rob lemów, to p rzecież należało do o jca, n ie d o mn ie. A p o zatym bezus tann e towarzys two nawet dob rych ko legów mo że s ię znudzić i b ez żalugo tów b y łem pożegnać Witka, Emila i Gu tka. Nie żebyśmy s ię pok łóci l i . Wciążby liśmy p rzy jació łmi… nawet b l iższymi n iż k ied yko lwiek . Ale może co za du żo , ton iezd rowo…

Wszy scy miel iśmy własne p lany na Brześć. Ja p rzede wszys tk im od n ajdę o jca.Witek n ie miał wątp l iwości , że zo s tan ie ko respond en tem wo jennym. Miałs iedemnaście lat , chciał b yć dzienn ikarzem, a w p lecaku miał aparat fo tog raficzny .„Pu łkown ik Umias towsk i wy raźn ie powiedział p rzez rad io ”, upewn iał Witek samsieb ie, „że p o d ru g iej s t ron ie Bu g u o rg an izu je s ię n o wa l in ia ob rony . A nowoczesn aarmia n ie może s ię obejść bez k o respo n den tó w. Prawda? Sło wa są g ło śn iejsze od ku l .Spu s t to k ażd y d u reń nacisnąć p o trafi”. Emil i Gu tek miel i d rogę wy tyczoną p rzezrodziców – szl i do wu jka d o Prużan , a d op iero po tem do wo jska.

O zmierzchu s tacja ko lejowa w Żuk o wie by ła ciemna i cicha, a p o n iedawnymnalocie b rakowało jej d ach u , jak równ ież jednej ze ścian . Niemn iej t rochę ludziw małych g rupach czekało na pociąg . Bu dynek s tacy jn y by ł ty lko częściowouprzątn ięty , tu i ówdzie leżały jeszcze wciąż t lące s ię k rokwie. Jako d owóddziałalności s t rażakó w kałuże b rud n ej wody zdob iły pod łogę. Trzeba by ło d ob rzepatrzeć p od nog i . Zapach spalen izny , tak mi znajomy z u l icy Reymon ta, wciąż wis iałw po wietrzu . Ale my , n iedoszl i wo jacy , n ie p rzejmowaliśmy s ię tak imi d rob iazgami.Up ewn iwszy s ię, że to r u szkodzony p rzez bomby ju ż s ię n adaje do uży tku i żepociąg do Brześcia jes t oczek iwany nazaju trz rano , oczyści l iśmy pod łogę po d jedn ąz n ieuszkod zo nych ścian , zjed l iśmy resztk i ch leba i o woców, p o p il iśmy wod ąz cudem ocalałego k ran u i – jak o że noc zapowiadała s ię ch ło dna – zawin ięci w pal tau łoży liśmy s ię poko tem do snu .

Gdy s ię o budziłem, by ł ju ż b iały dzień , a zamias t dachu widziałem nad sob ąn ieb iesk ie n iebo . Zesztywn iałem i bo lał mn ie p rawy b ok , na k tó rym leżałem.Próbowałem us iąść i o mało n ie k rzyk n ąłem z bó lu . Czyżby m p rzespał ko lejn y nalo ti zo s tał rann y , n ie zd ając sob ie z tego sp rawy? Nie wied ziałem, czy d alsza po d ró żbędzie możliwa, tak mn ie bo lało b iod ro . Na myśl , że zo s tanę sam w Żukowie,ogarnęło mn ie p rzerażen ie. Jeszcze raz sp róbowałem s ię o b ró cić i u s iąść. Tym razemposzło łatwiej i ku memu zdumien iu po chwil i bó l zn ik ł . Rozluźn iłem p aseki zacząłem macać s ię po bo ku . Nic n ie bo lało , n ie by ło żad nej rany . Na ręk u n ie b y łonawet k ro p li k rwi.

Ko ledzy zaczęl i s ię budzić jeden po d rug im. Wstałem, pod n io s łem z ziemi p al to ,

Page 40: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w k tó re zawin ięty spędzi łem n oc, włoży łem rękę do k ieszen i i… na cały g ło s s ięroześmiałem.

– Zwariowałeś? – spy tał Gu tek . – Nic dziwnego . Wiele ci n ie b rak owało .

Wciąż s ię śmiałem. Witek wzruszy ł ramionami i zak reś l i ł kó łko na czo le.– Czy wiesz, na czy m spałem? Na marchewkach ! – wyk rztu s i łem w końcu

i wyciągnąłem dwie g rub e marchwie z k ieszen i pal ta. – A już my ś lałem, że zos tałemranny , i szy kowałem s ię na własn y pog rzeb…

Inn i tymczasowi mieszkańcy s tacj i także bu dzil i s ię do życia. Kto ś odk ry ł go rącąk awę w bu fecie s tacy jnym i jak na zawo łan ie p rzed s tację zajechał z fan tazją wó zp iekarsk i . Prrr… woźn ica zatrzymał kon ia, rozszed ł s ię zapach świeżego ch leba.Bufeto wa w b iałym fartuchu wyciągnęła z szafk i michę mas ła.

Ży cie nab ierało rumieńców. A g d y ko lejarz w mundu rze og ło s i ł wszem i wobec,że pociąg do Brześcia nad jedzie za k i lka minu t , nasze szczęście s ięgnęło szczy tu .

Wciąż jeszcze zajadal iśmy bu łk i z mas łem, g dy sap iąc dymem i parą, p ociągwtoczy ł s ię n a s tację. Sk ładał s ię zaledwie z k i lku wagonów i by ł p rawie pus ty .Kondu k to r t łumaczy ł s ię gęs to : „Ledwie wy jechal iśmy z Warszawy , jak naszatrzymał semafo r i dwa samo lo ty zaczęły walić w nas jak w kaczy k uper, więcp asażerowie rozb ieg l i s ię we wszys tk ie s trony”. Szyby wagonó w b y ły w większościroztrzask an e, ściany tu i ó wdzie pod ziu rawione. Ale choć lokomotywie b rakowałoszy b , kocio ł b y ł n ietkn ięty , a miejsca w wagonach mn ós two . Trzeba by ło ty lkoo d łamk i szk ła s trzepać z s iedzeń . Najważn iejsze, że pociąg jech ał do Brześcia. Naweto b i lety n ik t n ie py tał .

Po d ró ż minęła bez emocji . Nik t do nas n ie s trzelał , pociąg widać już p rzeszed łswó j ch rzes t bo jowy . Na s tacjach p asażerowie wys iadal i , inn i ws iadal i , jak gdybyn ig d y n ic. Ty lko szk ło z rozb itych ok ien i d ziu rawe ściany p rzypominały o wo jn ie.Jak ró wn ież ro zmowy w p rzedziale. W Białej Pod lask iej dos iad ł s ię do nas po l icjan t .Mimo wo li s ły szałem jeg o rozmowę z sąs iadem, wid oczn ie znajomym.

– …to kon iec – rzek ł po l icjan t . – Samo lo tów już n ie mamy . Pierwszego d n iawo jny by ł nalo t na lo tn isko . Dok ładn ie wiedziel i , gdzie i co . Wszys tk ie samo lo tyzn iszczy li na ziemi.

Wyschn ięty , chudy jak szczapa sąs iad po licjan ta pyk nął z fajk i .

– Wiad omo , p iąta k o lu mna. Cackali s ię z tymi Szwabami. Ja bym ich wszys tk ichp owystrzelał na p oczątku wo jny . Albo nawet i p rzed tem. Szwabsk ie nazwisko , odrazu k u la w łeb . Jak n ie Szwab , to Żyd . Niewielka s trata. Wszys tk ie te Frycei Hermany . Pieści l i s ię z n imi, teraz mają za swo je.

Page 41: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Chyba masz pan rację – po taknął po l icjan t . – Pierwszego dn ia znaleźl i tak iego ,co to latarką sygn alizował , ch oć samo lo tów jeszcze n awet n ie by ło nad g ło wą. Nawszelk i wypadek go powies i l i . Inaczej s ię tej wo jny n ie wygra. Ale i tak już ch yba zap óźno .

Do Brześcia do tarl iśmy dob rze p rzed po łu dn iem. By ła sobo ta 9 wrześn ia.Twierdzę znaleźl iśmy bez t rudu , lecz o czek iwanej p rzez nas b ramy zamkn iętej k ratą,zwodzonego mostu an i nawet wart n ie by ło wid ać. Owszem, twierdzę o taczał po tężnywał po rośn ięty wysch n iętą t rawą, dooko ła wału b ieg ła fo sa, k tó ra dawno n ie widziaławody , też zaro śn ięta t rawą. Do twierdzy wchodziło s ię p rzez rodzaj tunelu w owymwale, g rubości 20 –25 metrów i wysokości jednego p iętra. Brama by ła częściowozab loko wana p rzez s to jące w n iej po jazdy , od ciężarówek do małych tan k ietek czywozów op ancerzon ych . Musiel iśmy s ię więc p rzeciskać między n imi albo g ramo lićs ię p rzez n ie, i n ie ty lko n ik t do nas n ie s trzelał , ale n ie by ło nawet n ikogo , k to byk rzyk nął: Stój, kto idzie?

Przejście b ramy zajęło nam spo ro czasu , tym bardziej że skus i ły nas o twartetank ietk i . Żaden z nas d o tychczas n ie wid ział p an cernych po jazdów z tak b l isk a. Pochwil i więc Witek s iedział na miejscu k ierowcy , a ja chwyciłem n iby za karab inmaszynowy . Zabawa n owymi, tym razem odpowied n imi d la nas ro zmiaremzabawkami trwała w pełn i , gdy Emil p ierwszy s ię opamiętał . „Chodźmy dalej . Niep rzyszl iśmy tu s ię bawić. Jeszcze s ię nawo ju jecie”. I tak p rzeszl iśmy p rzez b ramętwierdzy w czas ie wo jny , n iezatrzyman i , n iepy tan i , n iezau ważen i . Dobrze, że n ieb y liśmy n iemieck imi szp ieg ami…

* * *

Bez trudu znaleźl iśmy XII Szp ital Okręgowy , k tó ry mieści ł s ię w dużymp rzysadzis tym budyn ku . Zatrzymałem umun durowaną s io s trę.

– Szukam o jca. Kap itana Wajden felda. Gd zie go mogę znaleźć?

Zd ziwiła s ię.

– Nic mi n ie mówił . Czy on s ię cieb ie spodziewa?

– Nie, o jciec n ie wie, że tu jes tem. Nie b y ło go jak zawiadomić.Zaczęl iśmy mówić wszyscy naraz, jeden p rzez d rug iego :

– Chcemy zap isać s ię do wo jska… Przyszl iśmy na ob ronę l in i i Bug u…Pułkown ik Umias towsk i nas wzy wał…

Sios tra s ię roześmiała.

Page 42: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Gdzie mo żemy s ię zg ło s ić?

– Jes teśmy s i ln i , zwarci , go towi – dodał nasz dowcipn iś Witek .

– Miel iśmy nad zieję, że mó j o jciec wszys tk o załatwi – zakończy łem rozmowę.Sio s tra spoważn iała i b ez dalszej zwłok i zap rowadziła nas d o d rzwi n a końcu

ko ry tarza. Z dumą wskazałem palcem kartkę z nazwisk iem o jca: Kapitan WładysławWajdenfeld.

Zapukałem i n ie czekając na odpowied ź, pch nąłem d rzwi. Wszed łem p ierwszy ,ko ledzy za mną. Ale zamias t o jca za b iu rk iem s iedział n ieznany mi p o ruczn ikz amaran towymi wy łogami s łu żb y zd rowia na ko łn ierzu .

– A wy czego chcecie? – Py tan ie n ie b rzmiało zby t p rzy jaźn ie.

– Nazywam s ię Stefan Wajden feld – odpowiedziałem. – Jes tem synem mo jegoo jca – dodałem z n iezachwianą log iką.

Po ruczn ik s ię roześmiał , ton jego g ło su złago dn iał . Zadał mi k i lka py tańi upewn iwszy s ię, że jes tem tym, za kogo s ię podaję, i że po zos tal i są mo imiko legami, ws tał zza b iu rka, podszed ł do n as i podał k o lejno każdemu z nas rękę.

– Przyk ro mi, ale twó j o jciec, n ies tety , już opu ści ł twierdzę. Ewakuu jemy całyszp ital i o jciec wy jechał p rzed paroma godzinami z p ierwszym rzu tem.

Zdęb iałem. Wszys tk ie nasze p lany wzięły w łeb . Zag ub iony , n ie wiedziałem, corob ić. Złapałem s ię o s tatn iej nadziei .

– A s try j Adam…? – zapy tałem.

– Też już go n ie ma. Wyjechał z kwatermis trzem jeszcze p rzed two im o jcem.

Wszyscy zan iemówil iśmy . Si łą wo li powstrzymałem s ię od łez – po lsk i żo łn ierzn ie p łacze… Ale p rzecież szl iśmy tu z myś lą o ws tąp ien iu d o wo jska. Co mi tamo jciec i s t ry j! Przeds tawiłem po ruczn ik owi nasz p lan zaciągn ięcia s ię, z k tó rymzmierzal iśmy do Brześcia. Co dziwn iejsze, p o ruczn ik n ie roześmiał s ię tym razem.

– Nie p lanu jemy p rzy jmować o ch o tn ikó w an i w twierdzy , an i w mieście –s twierdzi ł . – Sły szel iśmy o ręd zie pu łkown ik a Umias towsk iego , ale żadnychrozkazów z tym związanych n ie wyd an o . Nap rawdę, ch łopcy , n ie wiem, co wamporadzić. Możecie n a n oc zos tać w szp i talu . Wolnych łóżek na szczęście n ie b raku je.Możecie u nas zjeść i s ię p rzespać. A ju tro… Bó g wie, co będzie ju tro , ale tak czyinaczej mus icie ru szyć dalej w świat .

Po ruczn ik ob róci ł s ię na p ięcie, wró ci ł na swe miejsce za b iu rk iem i wsadzi ł nosw pap iery . Rozmowa by ła skończona.

Jeszcze p rzed wy jściem z gab inetu zaczęl iśmy s ię go rączkowo n aradzać. Nie

Page 43: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mieliśmy właściwie wielk iego wyboru . Emil i Gu tek miel i swo je wy tyczne: ich d ro gawiod ła do Pru żan . Witek zab rał g ło s :

– Musimy iść dalej na wschód . Może będziemy mo g li do łączyć do jak ieg ośod działu , gdy będą chciel i uzupełn ić s traty .

Ta p ro pozycja n ie t rafi ła mi do p rzeko nan ia.– To tak jak dzielny wo jak Szwejk w d rodze do Budziejo wic… Już lep iej też

pó jd ę do Prużan .

W końcu zdecydowaliśmy , że wszy scy tam pó jdziemy . Dom dok to ra Nu ssbauma,wu jka Emila i Gu tk a, by ł n ie ty lko jedyn ym znanym nam ad resem we wschodn iejPo lsce, ale też jedynym do mem, w k tó rym mog liśmy l iczyć na g ościnn e p rzy jęcie.Tak nas w każdy m razie zapewn ial i ko ledzy .

Zawiedziony n ieud aną mis ją, podziękowałem po ruczn ikowi za dalszą g ościnę,ale g dy wychodzil iśmy z poko ju , co ś mn ie tknęło . Obróci łem s ię raz jeszcze.

– Przep raszam, czy móg łbym zos tawić u pan a po ruczn ika kartkę d la o jca? Nawszelk i wypadek , gdyby tu wróci ł alb o gdyby go pan po ruczn ik spo tkał nanas tępnym miejscu pos to ju .

Po ruczn ik wręczy ł mi pap ier i o łówek . Nieco trzęsącą s ię ręką nabazg rałem k ilkas łów: „Idę do Prużan ”.

– Czy pamiętasz ad res wu jka? – spy tałem Emila.– Nieważne, nap isz dok to r Nussbaum, każdy go tam zna. To mała mieścina.

Nap isałem nazwisko i dodałem „den ty s ta”.

– Dzięku ję. – Po łoży łem kartkę na b iu rk u . Po ruczn ik wsunął ją pod p rzy cisk . –Dzięku ję – po wtó rzy łem.

Nie od rywając oczu od p ap ierów, po ruczn ik sk inął g ło wą. Czyżby nag lezan iemówił? Dziwak . Ale mo ja k artka zos tała na b iu rku .

Ten mały świs tek p rzy puszczaln ie o cal i ł życie o jcu , a może też i mn ie.

Jak n iepyszn i sk ierowaliśmy s ię ku wy jściu z twierdzy . Raz jeszczep rzeciskal iśmy s ię między po rzuconymi po jazdami w b ramie. Ale tym razem n iebawil iśmy s ię w żo łn ierzy .

Gdy ty lko wyszl iśmy na b rzeg wyschn iętej fo sy , ciszę p rzerwał p rzeraźl iwy jęksy reny . Nie zdąży liśmy jeszcze s toczyć s ię w dó ł , k iedy samo lo ty z czarny mik rzyżami by ły już nad naszymi g łowami. By ła sobo ta 9 wrześn ia, d zies iąta czyjedenas ta rano . Nalo t na twierdzę i Brześć t rwał chyba zaledwie k i lka min u t , ale świs tbo mb , ich wyb uchy , recho t k arab inów maszyno wych , warko t mo to rów i huk dział

Page 44: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzeciwlo tn iczych zlały s ię w tak o g łu szającą kako fon ię, że ręce p rzy tykal iśmy douszu jeszcze po od locie samo lo tó w. Bo że, tak chciałbym umieć s ię mod lić,myś lałem, p rzerażony p rzywierając do pochy łej ściany fo sy .

Sy ren y og ło s i ły kon iec alarmu i zaczęl iśmy s ię powo li zb ierać, ale p rzez dob rąchwilę wciąż rzucałem ok iem na bezchmurne n iebo , n ie wierząc, że nas i p rześ lad owcyn ie wracają.

– Poczekajmy jeszcze parę min u t – zasugerował Emil , widać równ ie podejrzl iwy .Nik t n ie op onował. Z d rug iej s t rony wału dochodziło nas b icie dzwonu , huk

moto rów, k rzyk i , s ło wa komendy . Nad twierdzą i nad mias tem k łęb i ły s ię ch murydymu . Po k i lku minu tach milczen ia ru szy liśmy w k ierun ku dworca.

* * *

Kilka tyg odn i późn iej okazało s ię, że p o ruczn ik w twierdzy b rzesk iej by ł źlepo in fo rmowany . Ewakuacja szp i tala miała s ię zacząć tego dn ia, ale do p iero popo łudn iu , rano zaś o jciec wybrał s ię do mias ta na zakupy . Wracał do fo rtecy w tymsamym czas ie, k iedy myśmy z n iej wychodzil i ; ten sam nalo t złapał g o w innej ,n ies tety , b ramie i , tak jak my , p rzeczek ał go w fo s ie.

* * *

Dworzec by ł p rawie pus ty . Pociągu z Warszawy do Baranowicz oczek iwano popo łudn iu . Obchodząc s tację, wid ziel iśmy szkody , jak ie wy rządzi ły bomby ,szczęś l iwie n iewielk ie, zewnętrzne ściany by ły jedyn ie ups trzone ś ladamiod łamkó w. Na szczęście bu fet by ł o twarty i całk iem dob rze zaopatrzony . Przezpo ranne emocje i rozczarowan ia zupełn ie zapomniałem, że n ic n ie jed l iśmy odwczesnego śn iadan ia w Żuk owie, więc z bu fetowych bu łek z jajeczn icą n iezmarnowaliśmy n i o k ruszy ny .

Po po łudn iu wjechał n a s tację po ciąg towarowy . Inn i czekający go zigno rowali ,lecz my wgramo li l iśmy s ię na pus tą p latfo rmę w po łowie sk ładu . Już po paruminu tach powo li , b ez pośp iech u po ciąg ru szy ł w d rogę. Rozło ży liśmy s ię,p rzy go towan i na d łuższą pod róż, ale po pó ł godzin ie pociąg zaczął zwaln iaći zg rzy tając h amu lcami, wreszcie s tanął . Nap is na s tacj i g ło s i ł : ŻABINKA. Dziwn ieopuszczona miejscowo ść; na peron ie i w budynku an i żywego ducha. Gu tek wskazałpalcem. Poszed łem za n im wzrok iem. Maszyn is ta i jego pomocn ik zeszl iz lokomo ty wy na peron , zn ik nęl i , po chwil i zjawil i s ię znowu , p ro wadząc ro wery .

Page 45: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wołaliśmy do n ich , ale n ie zwróci l i n a nas uwag i . Nie og lądając s ię nawet , ws ied l i narowery , pod jechal i do fu rtk i i ty le by ło ich widać. Jak iś spóźn iony pasażer wys iad łz wagon u , ro zejrzał s ię po pus tej s tacj i , wzruszy ł ramionami i poszed ł w swo jąs tro nę.

Zos tały n am znów ty lk o własne nog i . Nie wiedząc, w jak im k ieru nku iść,pos tanowil iśmy maszerować wzd łu ż to rów. Może zap rowadzą nas p ro s to do Prużan?Nie mając mapy , n ie znając oko licy , mog liśmy s ię zdać jedyn ie n a szczęście lu bp rzypadek . Po paru go dzinach marszu , gdy to ry p rzecięła większa d roga,pod b ieg l iśmy do d rogowskazu . Na p rawo wskazywał Kobryń , a na lewo , po trzechli terach Pru… deska by ła p o łamana i reszty s łowa b rakowało . Czy można by ło u fać,że to b raku jące żany?

By liśmy zmęczen i .– Najp ierw odsapn ijmy – zap roponował Emil . – A po tem zobaczymy . Jes teśmy

już po wschodn iej s t ron ie l in i i ob rony , bezp ieczn i , Niemcy n ie pó jdą dalej .

Zeszl iśmy z to ru n a łąkę. Trawa by ła sucha i nag rzana s łońcem. Po chwil izapomniałem o całym świecie.

Ob udziła mn ie g ło śna rozmowa.

– Nie, panoczku , n ie – mówił kob iecy g ło s . – To rem d o Pru żan n ie zajdziecie.W żad en sposób . Tu jes t wasza d rog a. Dobra leśna d roga.

Usiad łem. Na p ieńku s iedziała wieśn iaczka z k oszy k iem g rzybów na podo łk ui rozmawiała z Witk iem. Emil i Gu tek wciąż mocno spal i .

– Zawiedzie was p ro s to do Prużan – dodała, wyciąg ając rękę w k ierunk uwsk azan ym p rzez po łamany d rogowskaz. – Niedaleko . Jak ieś dzies ięć wio rs t .A i ws ie są po d ro dze. Ch łop i wozami jeżdżą. Ludzie swo i. Po dwiozą was bez ochyby .

Poszl iśmy za jej radą. Lin ia ko lejowa, jak dowiedziel iśmy s ię późn iej , b ieg łarzeczywiście p rzeszło dzies ięć k i lometrów na po łu dn ie od Prużan . Częs towali nas p owsiach ch lebem i zs iad łym mlek iem. Przy d rod ze gościnn ie ro s ły jab łonk i i ś l iwy .Dwa razy p odwieźl i nas fu rmankami ch łop i , chciwi wieści z d alek iego świata.

Do Prużan do tarl iśmy o zmierzch u . By liśmy zmęczen i , ale pocieszal iśmy s ięmyślą, że to już k on iec naszej węd rówk i. Do mias teczka wchodzil iśmy w milczen iu .Marzy ło mi s ię łóżko , p rawdziwe łóżko , z pościelą, z podu szką… Witek , naszawieczna Kasand ra, p rzerwał milczen ie:

– Dom waszeg o wu jka na pewn o jes t zamk n ięty na cztery spu s ty . Zobaczy cie,spako wali manatk i i p o jechal i dalej na wschód . I będziemy musiel i iść d alej…

Na szczęście n ie miał racj i . Pru żany by ły małym mias teczk iem i p ierwszy

Page 46: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

napo tkany mieszkan iec n ie ty lko znał nazwisko jedynego w mias teczku den ty s ty ,ale zap rowadził nas p ro s to pod d rzwi domu do k to ra Nussbauma, bawiąc nas pod ro dze lokalnymi p lo tkami. Witek okazał s ię fałszywym p ro rok iem. Drzwi by łyo twarte, pańs two Nu ssbaumo wie by li w domu . Przy jęl i nas serdeczn ie. Wszys tk ich ,n ie ty lk o Emila i Gu tka, ale i n as , zupełn ie obcych ch łopców. Cała rodzinaNussbaumów, włączn ie ze s łużącą, witała nas ciep ło , by l iśmy o bejmowan i i ściskan ip rzez wszys tk ich po ko lei . Gość w dom, Bóg w dom, powtarzal i wiele razy .

Po paru minu tach s iedziel iśmy p rzy su to zas tawionym s to le, podczas gdys łużąca zab rała s ię do rozs tawian ia i ścielen ia po lo wych łóżek . W czas ie ko lacj izaczęl i s ię schodzić sąs iedzi i p rzy jaciele, znosząc p ledy , p ierzyn y , poduszk i . Wieśćo p rzybyciu węd rowców spod Warszawy rozeszła s ię po mias teczku w mg n ien iu oka,jak imś mag icznym teleg rafem bez d ru tu . Zan im doszl iśmy do deseru , całemieszkan ie b y ło p ełne ludzi . Na s to le s tał samowar, p ierwszy , jak i w życiuwidziałem, rozlewano zeń herbatę d la domownikó w i zeb ranych gości . Wszyscymówili naraz, jeden p rzez d ru g ieg o . Słychać by ło po lsk i , ro sy jsk i , żydo wsk i . Nieb ral iśmy większego udziału w konwersacj i , bo żaden z nas n ie znał żydowsk ieg o ,a ty lko Emil i Gu tek znal i ro sy jsk i . Na szczęście codziennym język iem pańs twaNussbaumów, jak i wszys tk ich asymilowanych Żydów, by ł po lsk i .

W to warzys twie każdy miał swo ją zdecyd owaną op in ię, n ik t s ię z n ik im n iezgadzał , ale też i n ik t n ie miał pods taw do p rzewidywan ia p rzyszło ści . „Wojna s ięz pewnością szybko skończy”. „Będzie t rwała ty le lat , co pop rzedn ia”. „Dłu g iejwo jny n ik t n ie wy trzyma”. „Będziemy s ię b ron ić d o o s tatn iego żo łn ierza”. „Obronalin i i Narew––Bug to mrzonka jak iegoś n iedowarzonego generała w Warszawie”.„Wiadomo , Ry dza-Śmig łego”. Ktoś s ię go rzko roześmiał . „Podobno Piłsudsk i n igdyn ie chciał go dopuścić do władzy”. „Piłsu dsk i to b y ł mensch”. „On by tej wo jn iezap ob ieg ł”. „Szk oda, że go Francuzi n ie pos łuchal i , jak p ro ponował wo jnęp rewency jną w 19 33 roku”. „Nik t g o wtedy n ie s łu ch ał . Ang licy pop ieral i Hit lerajako an t ido tum na Stal ina”. „Nie wiem, d laczego go tak kochacie, Pi łsu dsk i by ł pop ro s tu dyk tato rem. Jeszcze jed en faszys ta”.

Ale bzdu ry . Nie ma co ich s łuchać, pomyślałem, ale n ie wy trzymałem i teżzab rałem g ło s :

– Marszałek Pi łsudsk i n ie by ł faszys tą. W swo im czas ie by ł nawet socjal is tą,człon k iem PPS.

– Prawd a, ale to by ło d awno . Endecy nazywali go nawet żydo wsk im tatą –do rzuci ł wysok i , do rodny , czarnob rody mężczyzna, k tó ry wyd awał s ię mieć duży

Page 47: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

pos łuch . – Ale z czasem s ię zmien ił – dod ał po chwil i .

By łem już bardzo zmęczony . Oczy mi s ię k lei ły . Gdy pan i dok to rowa sk inęłapalcem na mn ie i na Witka, z wielką u lgą o puści łem towarzys two . W gab ineciedok to ra Nussb au ma, p o obu s tro nach den ty s tycznego fo tela, czekały na nas pos łanełóżka p o lowe.

Po dwóch nocach w spartańsk ich warunkach , jednej w p rzy d rożnym lasku ,a d rug iej n a cemen towej posadzce s tacj i , z rozkoszą wziąłem go rący p ry szn ici leg łem we własnej p iżamie w b iałej po ściel i świeżego , czys tego łóżka.

Po po rannej toalecie – nawet s ię o go li łem, a go l i łem s ię już dwa razy na tydzieńod p rzeszło roku – zas ied l iśmy z całą rodziną do śn iadan ia. Mówiło s ię o tymi o wym, g łówn ie o rod zicach Gu tka i Emila. Ich matka by ła s io s trą n aszegogospodarza. To on wtrąci ł pod kon iec śn iadan ia:

– Miło nam będzie, jak wszyscy czworo zos tan iecie z nami do czasu , k iedy możnabędzie bezp ieczn ie wrócić do Otwocka. Wojna n ie po trwa d ługo . Za parę tygodn iNiemcy zajmą cały k raj .

Miałem jeszcze n ienaruszone dwieście zło tych włożone w woreczek p rzez matkęi chciałem je dać gospodarzom na pok rycie ko sztów mego u trzyman ia. Nawet n iechciel i o tym s ły szeć.

– Schowaj p ien iądze. Przyd adzą ci s ię w d ro dze do domu – zawyrokowała pan iNu ssbaumowa, k tó ra wyraźn ie nos i ła spodn ie w tym domu .

– Zresztą załatwimy to z two im o jcem, jak p o cieb ie p rzy jed zie – dod ał dok to rNu ssbaum, k tó ry wiedział o kartce zo s tawio nej w twierdzy b rzesk iej .

Życie codzienne w domu pańs twa Nussbaumów n iewiele odb iegało od tego , dok tó rego by łem p rzyzwyczajony w Otwocku . Brakowało mi ty lko rodzicó w,szczegó ln ie o jca. Brakowało mi własnego poko ju , ale by łem już do ść do ros ły , byw pełn i docen ić u śmiech lo su , k tó ry zap rowad ził mn ie do tego g ościnn eg o do mu , doludzi , k tó rzy tak serdeczn ie mn ie p rzyg arnęl i .

Już nazaju trz, idąc za radą dok to ra Nussb au ma, k tó ry by ł pewien , że tego bysob ie życzy ł mó j o jciec, zap isałem s ię do czwartej k lasy g imnazjum p rużańsk iego .Życie w o spałych Pru żanach b ieg ło jeszcze tak zwyczajnym to rem, że rok szko lnyrozpoczął s ię na czas , w rezu ltacie s traci łem ty lko jeden tyd zień nauk i . Prawdępowied ziawszy , jedyne, co z tamtej szko ły pamiętam, to mo ją ówczesną u kochaną,Lo lę. Jak i w Otwocku , g imnazjum w Prużanach b y ło koedukacy jne i oczywiściez miejsca s ię zakochałem. Lo la, k tó ra pocho dziła z mias teczka jeszcze mn iejszegon iż Prużany , mieszkała na s tancj i i częs to od rab ial iśmy razem lekcje w jej wyn ajętym

Page 48: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

poko ju . Mam jeszcze gdzieś w albumie fo tog rafię Lo li z k o ron ą g rub ych wark o czydooko ła g łowy . W pamięci ta fo tog rafia wyry ła mi s ię chyba bardziej n iż sama Lo la.

W tym czas ie zapomniałem o celu mego wy jazdu z Otwocka, o wo jsku , o o b ron ieo jczyzny .

Aż tu nag ły szok , g rom z jasnego n ieba: rad io Moskwa, w tym ok res ie do s tęp n eźród ło in fo rmacji , og ło s i ło , że Armia Czerwona p rzek roczy ła g ran icę z Po lską n acałej jej d ługo ści p rzeszło ty s iąca k i lometrów. By ła to n iedziela 1 7 wrześn ia.Rzekomym celem inwazji by ło „podan ie b ratn iej p omocn ej ręk i mieszk ań co mzachodn iej Biało ru s i i Uk rainy ”. Uk ład Mo ło tow–Ribben trop z 23 s ierpn ia rzu całinne świat ło na ten k rok Stal ina i wiele o sób w Prużanach zdawało so b ie sp rawęz p rawdziwych pobud ek . A lokaln i komun iści z dn ia na dzień p odn ieś l i g ło wy .Reszta to już h is to ria.

Nas tępneg o dn ia po po łud n iu wracałem ze szko ły . Drog a wiod ła p rzez ry n ek ,dziwn ie tego dn ia zat łoczony . Na ś rod ku p lacu s tały t rzy czo łg i z wielk imiczerwo nymi gwiazdami na szarych kad łubach . Siedzący w o twarty ch włazach , oparcio d ług ie lu fy armat żo łn ierze rzucal i pap iero sy w wyciąg n ięte ręce wiwatu jącegotłumu . Sk ładał s ię on g łówn ie, ale n ie wy łączn ie, z lo kaln ej ludn ości ży do wsk iej .Przepy ch ałem s ię p rzez ten radosny t łu m pachn ący ty ton iem i po tem n iedomyty chciał . Lecz g dy doszed łem d o rogu , poczu łem zmianę w atmosferze t łumusk ładającego s ię tu g łówn ie z mężczyzn . I g ło sy by ły tu inne, zamias t wiwató wsłychać by ło złowrog ie ok rzy k i , p rzek leńs twa, g łuche dudn ien ie, wmieszane w n ierozpaczl iwe jęk i . Choć p rzerażony , podszed łem b liżej . Na ziemi p ośródrozwścieczonego t łu mu leżał na b ruku człowiek . Tłum szalał , b i l i leżącegop ięściami, kop ali oku tymi bu tami. Przez szparę między ludźmi u jrzałem na leżący mgranatowy mu ndur po l icjan ta. Jeden z napas tn ików skoczy ł wp ro s t na ciało .Odwróciłem s ię, ale za późno . Twarz leżącego by ła już ty lko miazgą ro zb itego mięsa.Doko ła tężała czarna kałuża k rwi.

Chciałem uciekać, ale n ie mog łem. Nog i wro s ły mi w b ruk . Wciąż by ło s łychaćwiwaty . Żo łn ierze z czo łgów mu siel i widzieć, co s ię obok działo , ale nawet n ied rgn ęl i , n ie wyciągn ęli ręk i .

Bardzo możliwe, że ten po licjan t by ł złym człowiek iem. Może by ł n ieuczciwy ,może szan tażował, może wyciągał od ludzi łapówk i. Lecz wydawało mi s ię, że n ik t n atak s traszną śmierć n ie zas ług u je.

Gdy ty lko od zyskałem władzę w nogach , pu ści łem s ię b ieg iem do domu . Aleob raz ciała na rynku w Prużanach i ryk zn ęcającego s ię nad n im mo tłoch u no szę ze

Page 49: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

so b ą d o d zis iaj .

* * *

Jes t mało p rawdop o d obn e, aby k to ś z rodzin y Nu ssb au mó w o calał . Niemcy zajęl iPrużany ch y ba ju ż p ierwszeg o d n ia n iemieck o -so wieck iej wo jn y , czy l i 22 czerwca1 941 ro ku . Nie u lega wątp l iwości , że Ży d zi p ru żańscy , tak jak mil ion y inny ch ,zo s tal i p rzez Niemcó w b ezl i to śn ie wymord owan i . Lo s Żyd ó w w Pru żanach n ie jes to p isany w wielk im to mie Atlas historii Holocaustu Mart ina Gilb erta, ale n ie ma powodup rzypu szczać, że by ł on in n y od lo su ży d owsk ich mieszkańców po zo s tały ch mias ti mias teczek wsch o dn iej Po lsk i , jak Ko bry ń , Piń sk , Równ e, Du b no , Łuck i ty s ięcyinny ch , w tej k s ięd ze udo k u men to wanych .

Ale o jednym mo g ę zaświad czy ć. Kilk a lat p o ty ch s traszny ch wyd arzen iachs twierdzam, że n ig dy p rzed tem an i po tem n ie spo tk ałem lu d zi tak z g ru n tu d o b ry ch ,tak uczy n nych , serdeczn y ch i go ścin n y ch jak Nu ssb au mo wie w Pru żan ach .

Page 50: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 4

Powrót taty

W ciągu zaled wie k i lku dn i po wkroczen iu Armii Czerwonej zarząd terenówokupowany ch p rzez Związek Sowieck i p rzeszed ł całkowicie w ręce władz sowieck ichwspomagan y ch p rzez rodzimych , do tąd u tajn ionych komun is tów i sympatykówkomun izmu . Szybko s tało s ię jasne, że owszem, Ros jan ie wkroczy li jako p rzy jaciele– ale n ie n as i – ty lko Niemców. Życie w Prużanach s tawało s ię ponoć no rmalne, choćjako p rzy bysz n ie by łem naj lep szym sędzią lokalnej no rmalności . Wieści , p lo tk ii p og ło sk i szy b ko rozchodziły s ię po mias teczku , ale wspominane nazwiskaaresztowan y ch i tajemn iczo zn ikających ludzi n ic mi n ie mówiły ; mó j światog ran iczał s ię do domu pańs twa Nussbaumów, do szko ły , s tancj i Lo li i wszys tk ie tes łuchy ledwie do mn ie docierały .

Z dn ia na d zień czekałem o jca. Nie wątp i łem, że mo ja kartka, pozos tawiona nab iu rku w twierdzy b rzesk iej , do tarła do n iego i że jes t już w d rodze do Prużan . By łemabso lu tn ie p ewien , że o jciec po mn ie p rzy jedzie. Nie p rzypuszczałem nawet, że co śmoże mu s tan ąć n a p rzeszkodzie. Nigdy do tąd mn ie n ie zawiód ł i wierzy łem, że i tymrazem, k iedy po trzebowałem go bardziej n iż k iedyko lwiek , też mn ie n ie zawiedzie.Jego p rzy jazd b y ł ty lko kwes t ią czasu , może jeszcze jeden dzień , może dwa… Aledn i mijały wo ln o , łączy ły s ię w tygodn ie… a o jca an i widu , an i s łychu…

A może wo jn a skończy s ię jeszcze p rzed jego p rzy jazdem? I co wtedy? Sam mamwrócić do d o mu czy czekać na n iego? Ale k to wie, może ta n ieszczęsna wo jnap rzed łuży s ię aż d o Bożego Narodzen ia?

Aż k tó regoś dn ia w październ iku , gdy od rab iałem lekcje z Gu tk iem, nag lezadźwięczał d zwonek . Służąca podeszła do d rzwi. Us ły szałem jakby znajomy g ło s .„Stefan !”, zawo łała.

W mgn ien iu o ka by łem w ko ry tarzu . W d rzwiach s tał o jciec. Podb ieg łem. Ob jąłmn ie. Przez d ługą chwilę, milcząc, s tal iśmy p rzy tu len i . Nie minęła minu ta, gdydooko ła nas zeb ral i s ię domownicy . Służąca s tała wciąż ze zdumien iem malu jącymsię n a twarzy . Dok to r Nussbaum p rzyb ieg ł , zo s tawiwszy pacjen ta na fo telu . Pan iNussbaumo wa p rzy lgnęła do jego ramien ia. Przyb ieg l i równ ież ich syn i có rka, wraz

Page 51: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z n imi Gu tek , Emil , Witek , nawet pacjenci z poczekaln i .

Ojciec s tał w d rzwiach znużony , b lady , n ieogo lony . Płaszcz mundurowy wis iał nan im lu źn o jak n a wieszaku , zap ięty na dwa cywilne b rązowe guzik i , n ie te s reb rnez o rzełk iem. Na n aramienn ikach n ie by ło ś ladu po gwiazdkach . U jego nóg leżałn iewielk i p lecak .

Po jak imś czas ie o jciec, wykąpany i ogo lony , do łączy ł do nas p rzy s to lei z zap ałem zab rał s ię do kanapek z szynką, pop ijając herbatę z samowaru .

Opowieść ojca

Po wy jeźd zie z Otwocka w pamiętną n iedzielę o jciec i s t ry j Adam dob rnęl i doBrześcia o ko ło p ó łnocy i zameldowali s ię w XII Szp italu Okręgowym w twierdzyb rzesk iej . Wo jn a zaczęła s ię w p iątek , ledwie k i lka dn i po ich p rzybyciu , ale p rzezp ierwszy ty d zień wrześn ia fron t by ł daleko i szp i tal s tał pus ty . A już pod kon iecp ierwszeg o ty g o d n ia p rzyszed ł rozkaz ewakuacj i szp i tala na k ierunek Łuck–Równe,g d zie co fająca s ię armia miała u lec p rzeg rupowan iu , op ierając s ię o rumuńskąg ran icę. Stry j Ad am ze swo im od działem opuści ł twierdzę p ierwszy , podczas gdyo jciec miał p o zo s tać w Brześciu jeszcze p rzez dzień czy dwa. Rano w sobo tę 9wrześn ia po jech ał do mias ta załatwić jak ieś sp rawunk i i wracał do twierdzy , gdyzaczął s ię n alo t . Po odwo łan iu alarmu o jciec wróci ł p ro s to na swo ją kwaterę i tak n iesp o tk ał s ię an i z s io s trą oddziałową, an i ze swo im zas tępcą aż do ob iadu .W rezu ltacie d o s tał mo ją kartkę, gdy my by liśmy już w d rodze do Prużan .Paro k ro tn ie u s i ło wał telefonować do Prużan , ale n ie móg ł uzyskać po łączen ia.Po n ieważ o d d ział o jca by ł w go towości do wy jazdu , n ie mog ło być mowy o choćbyjed n o d n io wej p rzep us tce, a opuszczen ie oddziału bez pozwo len ia n ie by ło w s ty luo jca.

W 1 9 3 9 ro k u , op rócz ko lei , g łównym środk iem transpo rtu wielu armiieu ro p ejsk ich b y ł k o ń , tak że oddziały ewakuowane z twierdzy b rzesk iej p rzesuwałys ię na po łud n io wy wschód bardzo powo li i jeden po d rug im, jak do jrzałe jab łka,wp ad ały w ręce Armii Czerwonej . Tak i też lo s spo tkał oddziały o jca i s t ry ja Adama.Część żo łn ierzy zo s tała puszczona do domu , a zatrzymanych o ficerów pognano pods trażą do Krzemień ca. Na rynku mias ta o toczy ły ich warty z b ron ią go tową dos trzału , a k arab in y maszynowe u s tawione by ły w rogach p lacu . Przez megafonwezwano u więzio ny ch , aby s ię mod li l i „do swo jego Boga”. Po laków, wiedzących

Page 52: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z d o świadczen ia, z k im mają d o czyn ien ia, wzywać d o mo d li twy n ie by ło t rzeb a.Wielu ju ż p rzed tem p ad ło n a k o lan a, szuk ając łask i Bożej . Ale n ie by ło p an ik i ,u więzien i zacho wali s ię z g o dn o ścią i d rwin y k rasn o armiejców, k tó rym s i łąo d eb ran o wiarę o jców, wk ró tce u cich ły .

Ojciec, wiedząc, że jes tem sam w obcy m mieście, zdecyd o wał s ię na u cieczk ę.Usiło wał n amówić b rata i k i lk u ko legów, by razem z n im sp róbo wali s ię wymk nąć,jak ty lk o s ię ściemn i. Adam od mówił , ty lk o jeden z o ficeró w zdecyd ował s ięto warzy szy ć o jcu . Może p o zos tal i po k ładal i wiarę w k onwencjach genewsk ich , mo żen ie wierzy l i w możliwo ść ucieczk i , ale n a pewno b rak o wało im tej mo ty wacji , jak ąd la o jca b y ła t ro ska o mn ie.

* * *

Sied ząc p rzy s to le w Pru żan ach , n ie wiedziel iśmy jeszcze, jak i lo s spo tkało ficerów i p o l icjan tó w spędzo n ych na ryn ek Krzemień ca. Dop iero późn iej s ięo k azało , że tę p ierwszą noc p rzeży li . Wkró tce p o tem zo s tal i wywiezien i d o obo zó wjen ieck ich n a tery to riu m Związk u Radzieck iego , a na wiosnę 1 940 ro ku , n a ro zk azStal in a, zo s tal i z zimn ą k rwią wymo rdo wan i . Słowo Katy ń p rzeszło d ziś d o h is to ri ijak o miejsce kaźn i , tak ich miejsc b y ło jed n ak więcej . Wiele lat p óźn iej znalazłemn azwisk o s try ja Adama n a l iście o fiar katyńsk ich (n r 075 8 ).

* * *

Gd y z n as tan iem n ocy i pod wp ływem wód k i u wag a s trażn ik ów zaczęła s łab nąć,o jciec i do k to r Becker, jed y ny jeg o towarzysz u cieczk i , wy mkn ęli s ię z t łumui n iezau ważen i o puści l i ry nek .

Ulice mias ta b y ły pus te, g dzien iegdzie ty lk o n ap o tk ać można b y ło zataczającychs ię so wieck ich żo łn ierzy . Dwaj zb iegowie, opu ściwszy mias to , zaszy li s ię w lasachi ch cąc tej p ierwszej n o cy o dejść jak najd alej od Krzemieńca, węd ro wali b ezd rożamib ez wy tch n ien ia. Pamiętałem d o k to ra Beckera sp rzed wo jn y , by ł p sy ch iatrąw s ły n n ej Zo fiówce, wielk im szp italu p sych iatry czn ym p o d Otwock iem. By ł tok ręp y , p rzysadzis ty pan , z no sem, k tó reg o by s ię n ie powsty dzi ł Cy ran o de Berg erac,a n a k tó rym dziwn ie s ię ch wiały n iep ewn ie o sadzon e b inok le. Jeg o có rk a, Nin k a,ch od ziła ze mną do szko ły .

Nies tety , do k to r Beck er n ie wy trzy mał t rudó w u cieczk i . Zd rowy d o tądmężczy zn a, p rzed p ięćd zies iątk ą, o p ad ł n ag le z s i ł , skarży ł s ię na bó l w p iers iach

Page 53: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i u marł mimo s tarań o jca, p rzy p uszczaln ie n a atak serca. Ojciec po ch ował g o w les iei p rzez resztę no cy i n as tępny dzień szed ł d alej sam. Z zap ad n ięciem ko lejnej nocyo jciec wyszed ł z lasów, upewn ił s ię, że p ierwsza n ap o tk ana wieś jes t p o lsk a, a n ieu k raiń ska, zn alazł do m so ł ty sa, g d zie d an o mu jeść i po zwo lono p rzesp ać s ięw s to do le. Rano żo na so ł ty sa odp ru ła z p łaszcza o jca gwiazd k i i zas tąp i ła gu zik imund uro we zwyk łymi, g ład k imi, b ez o rzełk a. I tak o jciec p rzedzierzg nął s ię w cywilai ru szy ł d alej do Pru żan . Większość d ro g i p rzeszed ł n a p iecho tę, czasem u czy n nych łop po d wiózł go k awałek fu rman k ą. Omijał mias ta i s tacje k o lejowe. Kupo wałjedzen ie i zatrzymy wał s ię n a noc ty lk o w p o lsk ich wsiach . W rękach Uk raiń có wd łu g o by n ie p rzeży ł . Węd rował tak p rawie t rzy ty god n ie.

– No i jes tem, ale powin n iście zo b aczy ć p ęch erze na mo ich s to pach… –zak o ńczy ł o powieść.

Nazaju trz ran o o jciec chciał s ię p rzen ieść d o h o telu , b y n ie n ad używaćg ościn n ości pańs twa Nussbaumó w, ale o tak iej in s ty tucj i w Pru żan ach s ię n awet n ieśn i ło . Zo s tal iśmy więc w ich do mu jeszcze p rzez k i lk a dn i , g o rąco p rzez n ichn amawian i . Po lska walu ta wciąż b y ła w ob iegu i o jciec p róbo wał zwrócić ko sztamo jeg o u trzyman ia, ale dok to r Nu ssb au m n ie ch ciał n awet o tym s ły szeć i dop ierop o d ług ich namo wach p rzy jął min imaln ą, sy mbo liczną sumę.

Ty mczasem n ie wied ziel iśmy , co s ię dzieje p od n iemieck ą oku pacją, w Warszawieczy w Otwock u . In fo rmacji n ie mo żna by ło zdob yć. Krąży ły ty lk o p lo tk i . Skądmog liśmy wiedzieć, czy matk a wciąż jes t w Otwocku , czy też – jak wielu inny ch –wy brała s ię w d ro gę? Pru żan y b y ły odcięte od świata. Gazet n ie by ło . Jedy nym,n iepewny m źró d łem in fo rmacji by ło rad io Mo skwa. Sieć telefo n iczna działała ty lkow zas ięg u lo kaln y m. Po czta p rzy jmo wała teleg ramy , ale n ie gwaran towała ichd o ręczen ia. Do Pru żan p rzyby wali jedyn ie mieszkańcy pob lisk ich wsi i mias teczek ,a ci p rzy wo zil i ty lko p lo tk i . Z og ó ln ej sy tu acj i wied ziel iśmy jedn o : Warszawa

p od d ała s ię w k ońcu wrześn ia7 , g dy So wieci wb il i n am nó ż w p lecy , opó r s ię załamałi cały k raj by ł teraz zajęty częściowo p rzez wo jsk a n iemieck ie, częściowo p rzezso wieck ie. Pierwsza faza d rug iej wo jn y światowej b y ła zakoń czo n a.

Po tyg odn iu ro zważań i d ysku s j i o jciec zd ecy dował, że czas op uścić Pru żan y .

Tak zwan a l in ia d emark acy jna p omięd zy n iemiecką i sowieck ą s trefą oku pacy jn ąp rzeb ieg ała wzd łuż Bu g u . Brześć nad Bu g iem, po łożo n y na wscho d n im b rzegu rzek i ,s tał s ię o ś rod k iem n ielegaln y ch k on tak tó w po międ zy d wiema s trefamio ku p acy jn y mi. Ko lej ju ż jak o tak o fu n kcjo nowała, a z Pru żan d o Brześcia jechało s ięo ko ło g od ziny . Pożegn aliśmy więc serd eczn ie ro dzin ę Nu ssb aumó w, k tó rym tak

Page 54: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wiele zawd zięczałem, ich p rzy jació ł , go sp o s ię, sąs iadów, Emila, Gu tka i Witka.Ob iecal iśmy p isać i oczywiście n awiązać k on tak t p o zawarciu poko ju , co p rzecieżmusiało n as tąp ić n ied ługo . Korespond en cja z dok to rem Nussbaumem trwałap rzeszło rok , aż do wybuchu wo jny n iemiecko -sowieck iej , k ied y to wszys tko s ięu rwało .

W ciąg u o s tatn ich sześciu tygodn i Brześć s tał s ię p rawdziwym mias temg ran iczn ym, l iczb a lu dności b ardzo wzro s ła, jako że – pomijając p rzed s tawiciel iwład zy sowieck iej – ro i ł s ię od uciek in ierów spod n iemieck iej o kupacj i . Ros jan ien ie zdąży li jeszcze zn iszczyć resztek p rywatnej in icjatywy , więc sk lepy wciąż by łyp ełne to waró w, b raków n ie by ło , a w kawiarn iach , barach i res tau racjach trudno by łoo s to l ik . Niełatwo też by ło zn aleźć mieszkan ie, ale miel iśmy nadzieję, że po możen am l is t , k tó ry dok to r Nu ssb aum nap isał do swego p rzy jaciela, mecenasaŁoziń sk iego .

Zn aleźl iśmy ad res . Ojciec nacisnął dzwo nek . Po d łuższej chwil i d rzwi s ię lekkou chy li ły .

– Dzień d o b ry . Czy zas tałem pana mecenasa Łoziń sk iego? Mam l is t do n iego –rzek ł o jciec.

Drzwi o two rzy ły s ię szerzej . Stała w n ich d rob na, s iwa pan i .

– Męża n ie ma w domu . – Głos jej b y ł t rochę sch ry pn ięty . Wyciągn ęła rękę,o tworzy ła l is t , p rzeczy tała i jej oczy napełn i ły s ię łzami. – Przyszl i tydzień temuw n o cy i g o zab ral i . Nawet n ie mogę s ię d owiedzieć, g d zie go trzymają.

Łzy zaczęły ściekać jej po p o liczkach wąsk imi s trumyczkami.

– Dzień po tem odeszła s łużąca i tak zo s tałam sama w tym dużym mieszkan iu .Sama n ie wiem, co mam rob ić… – Urwała jakby w pó ł zd an ia. Znów sp o jrzała na l is t .– Do k to r Nussbau m to tak i miły człowiek i bard zo dob rze s ię o panu , p an ied ok to rze, wy raża. Prawdę powiedziawszy , p ien iądze są mi bardzo po trzebne. Naszek on to w PKO zos tało zamrożone i mus iałam wynająć pokó j gościnny młodej parzez Warszawy . Bardzo mil i , k u l tu raln i ludzie. Mają s ię wprowadzić dziś wieczó r. Aleg ab in et męża jes t wo lny . Jak b y pan dok to r chciał… z synem… p rawda? – Po razp ierwszy p an i Ło ziń sk a sp o jrzała w mo ją s tronę. – Bardzo p ro szę. Ja też b ędę s ięczu ła bezp ieczn iejsza.

– Ch ętn ie zap łacę z gó ry za dwa czy trzy tygodn ie. Pro szę mi ty lko po wiedzieći le, bo zu pełn ie s ię n ie o rien tu ję. I nap rawd ę n ie wiem, na jak d ług o .

– Nie szkod zi . Sama n ie wiem… n ik t n ie wie – pop rawiła s ię – co ju trop rzyn ies ie. Tak ie to już n iepewne czasy . Lu dzi aresztu ją n ie wiadomo za co…

Page 55: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rawem k ad uka… – Pan i Ło ziń ska p rzerwała. – Przep raszam, ja tu gadu , gadu , a wciążs to imy w d rzwiach . Bardzo p ro szę do ś rodka. Tamty m lokato rom po liczy łamdwadzieścia zło tych za tydzień . Czy p an dok to r zgo dziłby s ię n a to samo …?Nies tety , w gab in ecie n ie ma łóżka, jes t ty lk o jedna kanapa. Więc mo że dwad zieściazło tych to za dużo? Syn móg łby spać na łóżk u po lowym, ale ja n ie umiem g orozs tawić. Sto i tu , w ko ry tarzu . Pościel i mi w każdym razie n ie b raku je.

– Damy sob ie radę – rzek ł o jciec, s ięgając po po rtfel .

Gab inet pana Łoziń sk iego by ł jasny i obszerny . Duże b iu rko i o szk lo n ab ib l io tek a zajmowały jedną po łowę, z d rug iej s t ron y s tała sk ó rzan a kanapa i tak ieżdwa fo tele.

– Ub ikacja i łazienka są tu , z k o ry tarza – g ospodyn i wskazała dwo je d rzwi –a k uchn ia z d rug iej s t ro ny p rzeds ionka. Wszys tk o do uży tku lok ato rów. – I twarzpan i Łoziń sk iej rozjaśn i ła s ię miłym uśmiechem.

I tak p rzy padk iem sk o rzys tal iśmy z n ieszczęścia, k tó re sp o tk ało p ań s twaŁo ziń sk ich . Złoży liśmy p lecak i w naszy m nowym po k o ju i wyszl iśmy s ię rozejrzeć.Błądząc po o bcym mieście, znaleźl iśmy s ię nag le n a ruch liwym sk rzyżowan iu ,o toczony m kawiarn iami, barami i res tau racy jkami. Już jad ąc tak sówk ą z dworca d omieszkan ia pan i Łoziń sk iej , by łem p od wrażen iem wielkomiejskości Brześcia. Jakążmetropo lią tętn iącą ży ciem by ł o n w po równ an iu z Prużanami! Ru ch b y ł du ży , hałasog łu szający . Dorożk i , fu rgon y , fu rmank i , wozy d rab in ias te, metalowe ob ręczes tukające po b ruk u , samochody i au to busy , huczące mo to ry , n ieok iełzn an ek laksony – wszy s tko to rob i ło zg iełk n ie do o p isan ia. Ponad ten jazg o t wznos i ły s ięjeszcze dono śn e g ło sy g azeciarzy , sp rzedawców u licznych , woźn icó w i do rożkarzy .

By ło już b l isko po łudn ia, o s to l ik by ło t rudn o , ale udało n am s ię znaleźć jed enw narożnej kawiarn i . Z początk u n ie mog łem s ię zo rien tować, d laczego wy d ała mi s iędziwn a. Niby wszys tko na miejscu , tak jak być powinno . Duża sala. Lu dzie p rzys to l ik ach . Dop iero po chwil i rzu ci łem ok iem na ściany , wszys tk ie dziwn ie ob lep io n ezap isanymi kartkami.

– Czemu tu ty le og ło szeń? – spy tałem o jca.

– Idź, zob acz, synk u – powiedział . – Ja tymczasem zamówię ch leb i zupę.

Kartk i pok rywające ścian y by ły wszelk iego kal ib ru : n iek tó re wydarte z zeszy tów,inne wy cięte z większych arkuszy pap ieru do pakowan ia, b iałe, b rązo we. Tu i ó wdziewyró żn iał s ię regu larny p ro s to kąt wizy tówk i. Większość n ap isów by ła p o po lsku ,spo ro po żydo wsku czy też może p o h eb rajsku , inne po ro sy jsku , n iek tó re n awet p on iemiecku ; p isane p ió rem, o łówk iem, ko lo rową k red ką. Niek tó re wy raźne, czy telne,

Page 56: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

inn e n ab azg rane, p ismo n ieudo lne, p rawie że ku lfo ny . Ale mimo tej różno rodno ścin ie różn iły s ię wiele w treści . Każd a kartka, symb o l n ad ziei , p o szuk iwała kogośz b l isk ich , k rewn y ch , zagub iony ch w d rodze członk ów rodzin , p rzy jació ł . Niek tó reby ły pod p isane. Inne n ie. „Jan eczk u , b ęd ę czekać na cieb ie tu taj w pon iedziałek popo łudn iu . Ann a”. „Czy k to ś mo że po twierd zić, że Władys ław Wolsk i zo s tał zab i tyw Warszawie p ierwszeg o d n ia wo jn y : na miło ść boską, p ro szę dać mi znać!” I numertelefo nu . „Marys iu ! Błagam, daj znak życia. Będę czekać w tej kawiarn i co d zienn ieo 12 w po łudn ie. Bo lek”.

Nie wiem, jak d ługo , n iemal zah ip no tyzowany , s tałem p rzy tej ścian ie. Jak ież toby ło smu tne… Wróciłem do s to l ika.

– W tak ich czasach to może b yć jedyny sposób , by k ogoś zn aleźć – rzek ł o jciec.– Tak samo b y ło w czas ie rewo lucj i w 1 9 17 roku . I po tem w czas ie wo jn y domowejw Ro s j i . Latami tak s ię ludzie szukali . In n i szyb ciej dawali za wygran ą. Ty nawet n icn ie wiesz o n aszy ch , mamy i mo ich , d ziejach w tamtych czasach . Kiedyś ci o powiem.To d ług a h is to ria.

Przez nas tępn ych p arę dn i ch o dziłem p o mieście, czy tając te smu tne kartk i . By ływszędzie: n a mu rach , b ramach i p ło tach ; na k io skach , oparciach ławek , na d rzewachw parku ; na latarn iach , s łupach , fi larach . Te p rzy lep ione, tamte p rzy b itegwoździkami, inne p rzy p ięte p ineskami, szp i lkami.

W p ierwszych dn iach po wy buchu wo jn y setk i ty s ięcy ludzi opuści ły d omy .Niek tó rzy zg inęl i , n ik t n ie wied ział jak i k iedy . Inn i p rzepad li jak kamień w wo d ę.Zgub ien i , rozłączen i z b l isk imi, rozeszl i s ię po całym k raju . Niek tó rzy zawrócil iw p ó ł d rog i . Inn i szl i up arcie na p o łu dn iowy wschód , szukając wy jścia z pu łapk i ,p rzejścia pomięd zy sowieck im mło tem a n iemieck im k owad łem.

A tu , w Brześciu , po dmu ch y wiatru zrywały te n ieszczęsne kartk i i n io s ły je wciążdalej w świat , w taką samą n iepewn ą d rogę. Od czasu do czasu goście w kawiarn i czyres tau racj i , p rzechod n ie na u l icy by li świadkami szczęś l iwego spo tkan ia. Częściejjedn ak widziel i lud zi zmartwiony ch b rak iem wiadomo ści lub zgnęb iony ch złąnowiną. Vae victis.

Jes ien ią 1939 ro k u Brześć by ł dziwn ym mias tem. O k ażd ej p o rze d n ia i p onoćnocy g rupk i lu d zi zb ierały s ię n a rogach u l ic, w b ramach k amien ic, dooko ła ławekw p arkach , n a skwerach . Tu dysku towano o s tatn ie n ieo ficjalne wiado mości , tamhand lowano walu tą. W tej o s tatn iej dziedzin ie k ró lował amery k ańsk i do lar.Do laro we b ankno ty , tak zwan e „zielon e”, s tały s ię jedyn y m pewny m śro dk iemzab ezp ieczen ia fu nduszy i ich warto ść ro s ła z d n ia n a dzień . Ten handel by ł

Page 57: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n ieleg alny i d rako ńsk ie kary g rozi ły tak han d larzom, jak ku pu jący m, ale jak d o tądwładze albo patrzy ły p rzez palce, albo n ie mo g ły sob ie d ać z tym p rob lemem rady .

Sowiecko -n iemiecka l in ia demarkacy jna b y ła zamkn ięta d la ruchu pasażersk iegoi s i ln ie s trzeżona. To , że p rzez zieloną g ran icę p rzechod ziły ty s iące lud zi w jedn ąi w d rug ą s tro n ę, by ło tajemn icą po liszynela. Te sp rawy też by ły załatwiane n arogach u l ic czy p o kawiarn iach . Ojciec u s i łował p rzekazać wiado mości do matk i doOtwo cka, ale jak do tychczas n ie udało mu s ię znaleźć właściwej d rog i . Otwock leżałpoza u tartymi szlakami tej węd rówk i lu dów. Ojciec n ie p rzes tawał myś leć o p owrociedo Otwocka an i p rzez ch wilę, ale n ie miel iśmy p ewności , czy matka zos tała w domu .Dlaczego ta go rączk a zmuszająca ludzi do ucieczk i , do węd ró wk i w n ieznane,miałaby ominąć Otwock? A g dzie byśmy jej szukal i , jeżel i ju ż ru szy ła w d ro gę?

W tym o k res ie s taral iśmy s ię p rowad zić życie zb l iżone do n o rmalnego . Parę d n ipo p rzy jeździe o jciec ro zp oczął p racę w k l in ice d ziecięcej , a ja zacząłem nauk ęw pańs twowym g imn azjum po lecony m p rzez pan ią Łoziń ską, by łą n auczycielkę,jako n aj lep sze w mieście. Nasz d y rek to r, pan Piek arsk i , by ł p onoć k iedy świcemin is trem oświaty w jednym z po p rzedn ich rząd ów. Jak imś dziwn ym kap rysemlosu w czas ie, gdy większość o sob is to ści związanych z p o lsk im aparatempańs twowym s iedziała ju ż po więzien iach , ten fi lar po lsk iej pańs two wości , czy l iteraz au tomaty czn ie wrog naroda, pozos tał n ie ty lko na wo lności , ale nawet n as tanowisku .

Dla mn ie by ła to jeszcze jedna no wa szko ła i b ardzo s ię zdziwiłem, g dy po parudn iach , po lekcj i h is to ri i , n auczyciel wys łał mn ie do dy rek to ra. Nie wiedziałem, o cochodzi . Czu łem s ię zupełn ie n iewinny . Nic n ie nab ro i łem. Zapuk ałem do d rzwi.

– Proszę wejść.

Pan d y rek to r s iedział za b iu rk iem. Przeds tawiłem s ię.

– Ach , tak – zaczął dy rek to r i p rzeszed ł od razu do rzeczy : – We wto rek s ió d megolis topada będziemy ob ch odzić dwudzies tą d ru gą roczn icę Wielk iej Rewo lucj iPaździern iko wej. – Nacisk na p ierwsze sy laby p rzy dał s łowom pana dy rek to raPiekarsk iego jakby dużych l i ter. – Uroczys ta akademia od będzie s ię w sal i zeb rań .Będ ą o ficjaln i goście. – Nawet cien ia i ron i i w g ło s ie. – Będzie k i lka p rzemówieńwstępnych , ale po trzebny mi uczeń do wyg łoszen ia referatu n a temat samejREwolucj i . – Zn ó w ten akcen t n a RE. – Nauczyciel h is to ri i po leci ł mi cieb ie. Uważa,że d asz sob ie radę. A co ty my ś l isz? Zos tały n am ty lko cztery dn i , a mn iepowied ziano dop iero wczo raj , że jeden z uczn iów ma tak i referat wyg łos ić.

Zdziwiony , n ie wied ziałem, co powiedzieć. Tak s ię wszys tko zmien iło , a tu znów

Page 58: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

akademia ku czci, ty lko cześć komu in nemu o ddawana. Szybko s ię nasz dy rek to rp rzys to sował do redde Caesari quae sunt Caesaris… Nag le żal mi s ię zro b iło i n aszegod y rek to ra, i reszty n au czy ciel i . Pewn ie pamiętal i carsk ie rządy p rzed odzyskan iemn iepo d leg ło ści , p ewn ie myś lel i , że p ozby li s ię tego jarzma raz na zawsze, a tu maszb abo p lacek…

Ale d laczego ja? Jednak to chyba pewne wyróżn ien ie…

– Ale czy ja to zdążę o p raco wać w cztery dn i? I g dzie znajdę odpo wied n iemateriały?

– Mó wisz d o s ieb ie czy py tasz o rad ę? – spy tał dy rek to r. Musiałem widać myś lećn a g ło s . – Powiedzian o mi, że jes teś do b rym uczn iem, żeś rozgarn ięty i o czy tany .

Po ch lebs two daleko cię zap rowad zi , pomyślałem, świad omy swo jej s łabości .Lecz zadan ie to mog ło być ciekawe… Rodzaj wyzwan ia…

– Jeś l i chod zi o materiały – ciąg nął dalej pan d y rek to r – w d omu , w k tó rymmieszkasz, zn ajdziesz dosk o nałą b ib l io tek ę, lep szą od naszej , szk o lnej . Do b rze znamp ańs twa Ło ziń sk ich . Rozmawiałem z pan ią Łoziń ską p rzez telefon . Powiedziała mi,że wszys tko będziesz móg ł znaleźć w b ib l io tece jej męża. Mieszkasz tam z o jcem,w gab inecie mecen asa? Zawsze in teresowała go p o li tyka i h is to ria. Dasz so b ie radę…A zaszczy t to duży – dodał jakby p o namyśle. Wstał , ob szed ł b iu rko i p odał mi rękę.Nisk iego wzro s tu by ł nasz p an d y rek to r. Nawet n iższy o de mn ie, n iemal karzeł .Pękaty i ły sy . Już miałem s ię ob rócić d o wy jścia, gd y do dał nag le:

– Zd jąłeś mi z ramion du ży ciężar, mó j ch ło pcze – i wes tchnął g łębo ko . – Nik tmn ie n ie up rzed zi ł . Nie wiedziałem, że roczn ica rewo lucj i p aździern ikowej – teraz ju żp rzez małe „r” i małe „p” – wy pada w l is topad zie. To wyn ika p onoć z ró żn icyp omiędzy n aszy m a p rawo s ławn ym kalendarzem. W każdym razie ta roczn ica to terazp rawie że rel ig i jn e święto . – Uśmiechnął s ię. – Jes teś kato l ik iem? – zapy tałn iespo d ziewan ie.

– Nie, pan ie dy rek to rze, jes tem ateis tą – odp owiedziałem. – Tak jak i mó j o jciec.

Brwi pana d y rek to ra u n io s ły s ię ze zdziwien ia.– Ale n ie jes teśmy komun is tami – do dałem szybko .

– A co tam. – Wzru szy ł ramionami. – Teraz to i tak n ieważne. – I wróci ł za b iu rko .

Z referatem d ałem sob ie radę. Ale gdy teraz o tym myślę, to mimo wo li śmiechmnie ogarn ia. Nauczyciel h is to ri i p rzeczy tał mó j referat , pochwali ł i zatwierdzi ł . Nau ro czy s to ści p rzemawiało wp ierw k i lka n ieznanych mi o sób , o s tatn i mówił k ró tkod y rek to r Piekarsk i , po czym wezwał mn ie na pod ium. Dużą salę szczeln ie wy pełn ial iu czn io wie, g rono n auczycielsk ie, a w p ierwszych paru rzędach s iedziel i lokaln i

Page 59: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n o tab le: p rzeds tawiciele nowego zarządu miejsk iego , part i i komu n is tyczneji so wieck ieg o garn izonu .

Gimnazjum by ło po lsk ie i mó j referat oczywiście wyg łos i łem p o p o lsk u ; zresztąn ie znałem innego język a. Na szczęście nasze no we wład ze, ci w p ierwszych rzędach ,albo n ie znal i po lsk iego , albo jeszcze s ię n ie zo rien to wali w nag łym o dwrócen iuh is to ri i . Dop iero pó źn iej zdałem sob ie sp rawę, jak absu rdalna by ła cała sy tuacjai jak dziwne by ło to , że po tej ak ad emii n ik t n ie zo s tał aresztowany . Nie miałemp o jęcia – i chyba n ik t w owym czas ie n ie miał – że nasza akademia to by ła czys takontrrewolucja, b a, zd rada s tanu , i że g łównym p rzes tępcą by łem ja.

Nie wiedziałem jeszcze, że h is to ria to zb ió r bajek , jakby odb icie p rzeszło ściw k rzywym zwierciad le: kwes t ia zwycięs twa czy k lęsk i zależy od pu nk tu widzen ia,o d tego , gdzie s to isz, po d jak im k ątem patrzysz, a najważn iejsze jes t to , k to t rzymato zwierciad ło . Nasz dy rek to r i n auczyciel h is to ri i n a pewno działal i w dob rej wierze,a jeżel i tak , to by l i nad wy raz naiwn i. Mn ie wówczas n ie p rzyszło do g łowy , że to , cow mo im pod ręczn iku h is to ri i by ło wspan iałym po lsk im zwycięs twem,w pod ręczn iku Iwana czy Jewdok ii by ło ich wy gran ą b i twą, czy l i naszą k lęską…

Prob lem po legał na tym, że mó j referat o parłem na Historii XX wieku p ro feso raMościck iego . W mo im ówczesnym po jęciu by ł to najb ardziej au to ry tatywny tomw b ib l io tece mecenasa Łoziń sk iego . Nie by łem odpowiedzialny za to , że p ro feso rMościck i , h is to ry k , b rat naszego o s tatn ieg o p rezyden ta, u ważał rewo lucjęb o lszewicką wręcz za t rag ed ię, a nawet za zb rodn ię. I tak w mo im referacie mó wiłemśmiało o wo jn ie bo lszewick iej 1920 roku jako o po lsk im zwycięs twie; o tym, żewygral i ją bo lszewicy , d owiedziałem s ię dop iero w nas tępnej szko le…

W wieku czternas tu lat wciąż jeszcze wierzy łem w s łowo d rukowane. Dop iero pok ilku latach zacząłem s ię o rien tować, że fak ty h is to ryczne to jakby zdarzen ia z Alicjiw krainie czarów.

Gdy powiedziałem o jcu o naszej akademii i mo im udziale, zareagował zupełn ieinaczej , n iż s ię spodziewałem: zdenerwował s ię i zrob ił mi d ług i wyk ład , jak p rzeżyćw to tal i tarnym sy s temie. Zapamiętałem p ięć g łównych p rzykazań : n ie wychy laj s ię,n ie pop isu j , n ie s taraj s ię być za mąd ry , n ikomu n ie u faj , n igdy s ię n ie zg łaszaj nao ch o tn ika. Kiedy p rzez nas tępne lata b ib l i jny dekalog by ł na d łu go termin owymu rlop ie, te p ięć p rzykazań o jca zdało egzamin .

Jeszcze jedn ego nauczy łem s ię w Brześciu , a mianowicie p rowadzićg ospodars two domowe. Pon ieważ szk o ła ko ńczy ła s ię wczesny m p opo łudn iem,a o jciec p racował do późnego wieczo ra, zak upy , go towan ie ob iadu i u trzymywan ie

Page 60: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

po rządku w poko ju spad ły na mn ie. Nauczy łem s ię szybk o . Sk lepy by ły wciążw p rywatny ch ręk ach i dob rze zaopatrzone, a ch łop i z oko licznych wsi zjeżdżal i najarmark p rawie tak jak dawn iej . Zakupy to by ła jednak ty lko część mo ichobowiązków, natomias t kucharzen ie to by ło coś całk iem in nego . Mo jedoświadczen ie w tej dziedzin ie wyn ies ione z Otwocka sp rowadzało s ię doodwiedzan ia kuchn i , gdzie Oles ia albo dawała mi wy lizywać misk i , albo chowała d lamn ie jak iś specjalny p rzy smak . Szy bko jednak s ię zo rien towałem, że jedyne, co jes tpo trzeb ne w kuchn i , to dob ra wo la i umiejętność czy tan ia. Pon ieważ na b rak apety tun igdy an i p rzed tem, an i po tem n ie narzekałem, to dob rej wo li miałem aż nad to .A czy tać p rzecież umiałem, wręcz lu b i łem, nawet jeś l i to by ła k s iążka kucharska.A taką k s iążkę, choć p isaną archaiczną po lszczyzną, zn alazłem w kuchn i pan iŁoziń skej i szybko s ię w n ią wczy tałem.

W tym pod ręczn iku naj łatwiejszym dan iem okazała s ię ku ra. Wprawdzie w 1939roku ku rę kupowało s ię alb o żywą, albo w naj lep szym wypadku pozb awio ną g łowy ,lecz s tanowczo n iego tową do garnka, jednak wszys tk iego można s ię nauczyć. Trzebają by ło o skubać, wy patro szyć, oczyścić i tak podziel ić, żeby wys tarczy ła na dwa dn i .Klusk i t rzeba by ło zrob ić od pods taw, to zn aczy począwszy od mąk i na s to ln icy .Karto fle t rzeba by ło obmyć z b ło ta, o b rać, jeszcze raz umyć, pok ro ić. Deseryw n aszy m menu n ie fig u rowały . Befsztyk i by ły d użo łatwiejsze do p rzy rządzen ia n iżku ra, ale też kosztowały d użo więcej . Bardziej wyszukane dan ia wymagały zby t wielep racy , więc zos tały wy kreś lone z mo jej l is ty . Po ob iedzie mus iałem jeszcze o d rob ićlek cje, a p rzed pó jściem spać t rzeba by ło mieć t rochę czasu na lek tu rę. Na ogó ł więcjed l iśmy go towaną ku rę pop rzedzoną ro so łem. Czasem zdoby łem s ię na jejup ieczen ie, ale to mus iało s ię odbywać kosztem ro so łu .

Co n iedzielę po po łudn iu o jciec wyprawiał s ię do mias ta, cho dził od kawiarn i dokawiarn i , zb ierając wiadomości , zawsze z nadzieją, że może k to ś co ś będzie wiedziało Otwocku , o lo sach mamy . Na ogó ł p rzyn os i ł z tych wypraw ty lko wątp l iwepog ło sk i , p lo tk i . Aż raz pod kon iec l is topada wróci ł bardzo podekscy towany .W jednej z kawiarn i p oznał go jak iś n ieznajomy mu mieszkan iec Otwocka.Powiedział , że opuści ł Otwock pop rzedn iego dn ia, p rzeszed ł w no cy p rzez zielonąg ran icę i ju ż w po łudn ie p rzyby ł do Brześcia szu kać swego b rata. By ł ab so lu tn iepewien , że mama wciąż jes t w Otwocku i że d alej mieszk a w naszym domu .

– Wierzę mu – powiedział o jciec. – W mo im wieku i w mo im zawo dziepowin ienem znać s ię na ludziach – zakończy ł i zamyśli ł s ię g łębok o .

Po kap itu lacj i Warszawy , k iedy zakończy ły s ię działan ia wo jenne w Po lsce,

Page 61: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

uciek in ierzy zaczęl i po wo li wracać ze wsch odu d o domów pod n iemiecką ok upacją.Warunk i by ły ponoć znośne. Trwało wciąż powszechne p rzekonan ie, że Niemcy sąnarodem cywil izowanym, p raworządnym i s to jącym o n iebo wy żej od tej azjatyckiejhordy, k tó ra ob jęła wład zę na wschodzie.

W 193 9 roku n ik t sob ie n ie wyobrażał , że w ciągu nas tęp nych paru lat tenp raworządny naród tak s ię zmien i , że s tan ie s ię narodem mo rd erców.

A w Otwocku matka zos tała sama i czekała na nasz p owró t .Decyzja b y ła p ro s ta. Musimy p rzejść p rzez zielo ną g ran icę. Bu g w oko licy

Brześcia by ł mo cn o s trzeżon y , tak że p rzep rawa by ła n iemo żliwa. Utarty szlakp rowadził p rzez Małk in ię, w dó ł rzek i . Do Małk in i jechało s ię ko leją, z p rzes iad kąw Białymstok u . Z Małk in i , nocą, za su tą o p łatą, p rzewodn icy p rowadzali g rupyuciek in ierów b ezd rożami do rzek i , p rzep rawial i ich łódkami na n iemiecką s tronę,a tam pod różn i by l i zdan i na samych s ieb ie. Oczywiście mu s iało to być op łaco nez gó ry : p rzewodn icy , p rzewoźn icy , s t raże g ran iczne n iemieck ie i sowieck ie, n iemówiąc już o po średn ikach . Kosztowało to du żo , a odp owiedzialności n ik t za n ic n ieb rał . Nawet p rzekup ien i s t rażn icy czasami sob ie pos trzelal i do celu . Tak d la wprawy .Szczegó ln ie p o p i janemu . Zdarzal i s ię zab ici i rann i .

Tej samej n iedziel i wieczo rem po szl iśmy obaj do n arożnej kawiarn i . Ktoś zeznajomych wskazał nam uczciwego p onoć po średn ika. W wyobraźn i widziałempo s tać jak z fi lmu k rymin alnego , posępneg o , n iego lonego d raba – wzrok dziki, sukniaplugawa – ale n ie, facet by ł n iewielk iego wzros tu , młody , tęg awy . Miał wp rawdzieb rod ę, ale n ie wyg ląd ał g roźn ie w swej czarnej b ły szczącej kapocie i czapcez daszk iem. Nie b an dzio r, lecz chasyd . A może to ty lko p rzeb ieran iec? Mówiłdo skonałą po lszczyzną, bez cien ia żyd owsk iego akcen tu . Wysłuchał o jca, k iwającg łową. Podał swo ją cenę. Nie by ł wy bredny co do walu ty – do larów n ie miel iśmy ,więc wziął rub le i d ał o jcu dwie kartk i , jedną z ad resem w Małk in i , d rugą d lap rzewo dn ik a. „Obejmu je was obu , ale jes t ważne ty lk o na ju trzejszą noc. Musicie b yćw Małk in i w pon iedziałek wieczó r”, powtó rzy ł . „W tę cenę wchodzi wszys tko”,zako ńczy ł i zajął s ię nas tępny m k lien tem.

Nazaju trz, w pon iedziałek ran o , o jciec poszed ł jak zwyk le do p racy , a ja doszko ły , żeb y n ie wzbudzić p odejrzeń . W po wro tnej d rodze zdoby łem s ię na lu ksusi k up iłem dwa befsztyk i i cztery ek lerk i . W ko ńcu to o s tatn ia wieczerza…

Spako wałem manatk i . Do rob il iśmy s ię już walizk i , ale wydawało mi s ię, żep lecak i będą lep sze. Wieczo rem zas ied l iśmy d o o s tatn iej ko lacj i w Brześciu ; o jcieczamyślony i małomówny , ja podekscy towan y , p rzejęty czekającą nas pod różą. Talerz

Page 62: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jak zwyk le op różn iłem szyb ko , n awet wy tarłem skó rką od ch leba, ale o jciec p rzerwałw po łowie po s i łku .

– Już n ie mo gę, n ie chce mi s ię jeść.

Omal n ie o dpowiedziałem żarto b l iwie: „Do s tan iesz to na śn iadan ie”, aleopamiętałem s ię i po szed łem po h erbatę i cias tka. Ojciec też ws tał .

– Pop roszę pan ią Ło ziń ską na herbatę – rzek ł . – Powiem jej już teraz, żewy jeżdżamy . Zap łacę jej za dwa ty godn ie.

– Ale pośp iesz s ię, tatu s iu , p amiętaj , że mus imy zdążyć na wczesny pociąg .

Po k i lku minu tach , g dy wróci łem z kuchn i , n asza gospodyn i s iedziała już p rzys to le.

– Rozumiem, pan ie dok to rze, doskon ale rozumiem. To jasne, że mus icie wracaćdo domu . Nawet mi to na rękę i pop roszę p an a o p rzys ługę. Dwa tygod n ie temudos tałam l is t z Warszawy o d s io s try . Zap rasza mn ie do s ieb ie. Jej mąż jes t w n iewo lin iemieck iej , a ja o mo im n ie mogę s ię n iczego dowiedzieć. Podobno wywieźl iwszys tk ich więźn iów w g łąb Ros j i . Ju ż mi n awet łez zab rak ło . Lep iej nam b ęd zierazem z s io s trą.

– Natu raln ie – zg odził s ię o jciec. – Jak najchętn iej .

– To ja szybko nap iszę parę s łów – ucieszy ła s ię pan i Łoziń ska i ws tała od s to łu .Nie zdąży ła jeszcze wy jść z poko ju , gd y zab rzmiał dzwonek u d rzwi wejściowych .

– Kto to może by ć o tej po rze? Mil icja? – spy tał o jciec i zb lad ł .

Przejęty taką możliwością, zak rztu s i łem s ię herbatą. Pan i Łoziń ska, teżzdenerwowan a, wyszła na ko ry tarz, zamykając za sobą d rzwi naszeg o poko ju . Pochwil i u s ły szel iśmy cichą ro zmowę. Drug i g ło s też by ł ko b iecy . Może sąs iadka czyznajoma gospodyn i?

Krok i zb l iży ły s ię do naszych d rzwi, lekk ie, s tanowczo n ie b ucio ry mil icjan tów.

– Proszę wejść – po wiedział o jciec i k o lo ry wróci ły mu na twarz.

Drzwi s ię o tworzy ły . Matka, mo ja mama, s tała u śmiechn ięta w d rzwiachz walizeczk ą w ręk u .

Ojciec zerwał s ię z k rzes ła, o b jął mamę tak mocno , że aż ją oderwał od ziemi. Jateż podb ieg łem i zdo łałem ją ob jąć choć z boku . Śmial iśmy s ię i p łakal iśmy wszyscytro je na p rzemian . Pan i Łoziń sk a d ysk retn ie zn ik ła z poko ju . Po sadzi l iśmy mamęprzy s to le i tym razem, po raz p ierwszy w życiu , ja ją obs ług iwałem: p rzyn io s łemtalerz, sztućce, poczęs towałem pozos tały m kawałk iem befsztyka i ziemn iak ami.

Miel iśmy wpros t n ies łychane szczęście. Żaden z l is tów an i teleg ramów o jca n ie

Page 63: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

do tarł do Otwocka.

– Ale właśn ie w p iątek rano – mó wiła matka – d wa d n i temu p rzyszła n iezn anakob ieta powiedzieć mi, że pop rzedn iej nocy jej mąż wróci ł ze wschodu i że widziałwas obu k i lka razy w Brześciu . Zapewn iła mn ie, że po myłka jes t wy k luczo na. Jej mążjes t dozo rcą w TOZ-ie i zna cieb ie, tatu s iu , bardzo dob rze.

Przy jęte by ło u nas w domu , że rodzice nazywali s ię wzajemn ie „tatu s iu”i „mateczko”.

– Parę dn i temu rozmawiałeś z n im p rzez chwilę i podałeś mu wasz tu tejszy ad res .I on a mi go p rzyn io s ła. – Mama spo jrzała py tająco na o jca.

– Zupełn ie n ie pamiętam. Rozmawiałem z ty loma o sobami, ty lu p ro s i łemo kon tak ty , ale n ie p rzypominam sob ie n ikogo z Otwocka.

Wied ziałem, że TOZ to chary tatywn a żydowsk a o rgan izacja. Ojciec p raco wałn ieodp łatn ie w ich p rzychodn i p rzy u l icy Ko ścielnej .

– Od razu pos tanowiłam do łączyć d o was – ciąg nęła mama. – Pan i Stas ia dała minumer telefonu ko goś , k to s ię zna na tych sp rawach , zap łaci łam – jeszcze miałamdość p ien iędzy – no i jes tem. Nies tety , po d rodze zgub iłam to rebk ę. Niewiele w n iejby ło , ale zawsze, reszta mo ich p ien iędzy . Dobrze, że za p rzejazd zap łaci łam z gó ry .No i cała mo ja b iżu teria, zło ty zegarek , dwa p ierścionk i , zło ta pu dern iczka. Ale cotam… – Wzruszy ła ramionami. Matka n ie by ła miło śn iczk ą b iżu teri i i n igdy jejwiele n ie miała. – Dobrze, że mi choć ob rączka zos tała n a palcu . Po p ro s tu łódk a by łap rzeładowana, s ied ziałam z boku , k to ś mn ie pchnął i to rebka zos tała na dn ie Bugu .Ale ja tu jes tem – powtó rzy ła.

Opowieść matki

Kilka dn i po naszym wy jściu z Otwo ck a Niemcy zajęl i całą o ko licę i ob leg l iWarszawę. Z początku ich zachowan ie by ło n ie najgo rsze. Co dziwn iejsze, p os tawil inawet wartę hono rową p rzed pomnik iem Marszałka Pi łsud sk iego , ale n ie t rwało tod ługo .

Któ regoś ran ka dwóch o ficerów n iemieck ich , kwatermis trzów, p rzy szło do matk i .Oprowadziła ich po domu . Coś tam o dno towali . W syp ialn i rodziców fo tog rafia o jcaw mundurze s tała na nocnym s to l iku . „Czy to p an i mąż?”, spy tał jeden z n ich . Matkadob rze znała n iemieck i . „Tak”, po twierdzi ła. „Jes t kap itanem, lekarzem. Teraz gdzieś

Page 64: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

na froncie”. Niemcy więcej p y tań n ie zadawali , jak na komendę pod arl i swo jezap isk i , s tuknęli obcasami, zasalu towali i wyszl i . Tak więc matkę zos tawil i w domu ,wraz z p an ią Belą, z Oles ią, z An ton im i jego rodziną w s tróżówce.

O smu tnym dalszym lo s ie p an i Beli dowiedziała s ię matka późn iej . Pan i Bela,p rzy jació łka mamy od wielu lat , by ła p ian is tką, ab so lwen tk ą konserwato riu mw Moskwie, i zaraz po p ierwszej wo jn ie światowej dawała koncerty . Wróżono jejwielk ą p rzy szło ść. Kiedyś poczu ła s ię źle, lekarz odk ry ł szmery w sercu , a w owychczasach coś tak ieg o uważane by ło za ob jaw poważnej cho roby . Zab ro n iono jejwys tępować. Kariera s ię skończy ła, pan i Bela zaczęła dawać lekcje muzyk i . Z czasemja zos tałem jej jedynym uczn iem. Lekarze zrob il i z pan i Beli inwalidkę. Niepozwo lono jej cho dzić dalej n iż od nas d o ap tek i Podo lsk iego i z powro tem.W sumie mo że dwieście metrów. O żadnej p racy w d omu n ie by ło mowy .

W końcu wrześn ia 1939 roku , g dy Warszawa skap itu lowała, pan i Bela p róbowałas ię skon tak tować z mężem, k tó ry p rowadził sk ład ap teczny w Warszawie. Ale n ieudało s ię jej po łączyć ze s to l icą. Wo bec teg o , z to rebką i małą walizeczką w ręk u ,wybrała s ię do Warszawy p ieszo , całe t rzydzieści k i lometrów do cen trum mias ta.I doszła. To mu s iała być naj lep sza ku racja na serce. Nies tety , n ie na d ługo . Odnalazłamęża i n ietk n ięte mieszkan ie, w k tó rym, jak pamiętam, do gościnn ego poko ikuzag lądał czerwon y neon k ina Atlan t ic; n iejedną noc tam p rzespałem.

Parę tygodn i późn iej , gdy Niemcy zaczęl i p okazywać p azu ry , w czas ie jednegoz p ierwszych ak tów terro ru , k tó re wkró tce miały s tać s ię codziennością, ges tapospędziło wszys tk ich mieszkańcó w kamien icy na podwó rko , ok ładając ich ko lbamikarab inów. Delikatna i p łaczl iwa pan i Bela, w po rywie nag łej śmiało ści , wydarłarewo lwer z kabu ry dowó dcy i s t rzel i ła do n iego , zan im sama pad ła zas trzelona p rzezinn ego Niemca.

Wieść o śmierci pan i Beli i co raz częs tsze wiad omości o masowycharesztowan iach , egzekucjach i b ran iu zak ładn ików, w czas ie k iedy rdzenn i Po lacycierp iel i jeszcze bardziej n iż Żydzi , zaczęły sk łan iać mamę do ucieczk i na wschód .

Z d ecyzją czekała ty lko na wiadomość o tym, g dzie my s ię znajdu jemy .

Pożegnawszy s ię z pan ią Stas ią i jej có rką, Wand ą, ru szy ła w d rogę. Pan i Stas ia8 ,b l iska p rzy jació łka rodziców od wielu lat , za zgodą mamy ob jęła nasz dom.Wy rzucon a p rzez Niemców z pens jonatu , k tó reg o by ła właścicielką, zaczęłap ro wadzić mały ho tel ik w naszym domu . Z czasem jej có rka zos tała żon ą mo jegob rata.

Z p rzybyciem matk i nasze ży cie w Brześciu nab rało cech no rmaln eg o życia

Page 65: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rodzinnego . Matka ob jęła gospod ars two , a ja zy skałem więcej czasu na szko łę,od rab ian ie lekcj i i myszkowan ie w b ib l io tece pana Ło ziń sk iego . Mieszkal iśmy terazw tró jkę w tym samym poko ju . Mama spała na kanap ie, o jciec n a łóżku po lowym,a ja n a pod łod ze.

Mama zaczęła szukać posady , ale bez powo dzen ia. W po łowie g rudn ia 1939 rokuobo je rodzice znaleźl i p racę w po lik l in ice w Piń sku i po s tanowil i tam s ię p rzen ieść.Pakowan ie n ie t rwało d ługo , choć już ob roś l iśmy w dwie walizk i . Pożegn aliśmyBrześć bez większego żalu i op ró cz p an i Łoziń sk iej i dy rek to ra Piek arsk iego żadnainna o soba n ie pozos tała mi w pamięci . Piń sk znałem ty lko z lek cj i geog rafi i jakos to l icę Po les ia, oko licy les is to -bag iennej .

Siedząc w pociągu w d rodze do Piń sk a, n ie zdawaliśmy sob ie sp rawy , że tak s ięzaczął p ierwszy etap naszej wielo letn iej węd ró wk i, że wkró tce s tan iemy s ię p ionkamiw cyn icznych po li tyczn ych rozg ry wkach , l iśćmi n ies ionymi wich rem dziejowychkatak l izmów.

Page 66: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 5

Z dwojga złego…

Piń sk , l iczący o k o ło p ięćdzies ięciu ty s ięcy mieszkańców, by ł mias tem całk ieminnym n iż te, k tó re znałem. Ulice w cen trum by ły wybrukowane, chodn ik i , jakwszędzie, z cemen to wych p ły t , wzd łuż n ich s tały domy dwu- lub trzyp iętrowe, naogó ł murowan e lub chociaż o tynkowane. Lecz dalej od cen trum Piń sk p rzes tawał byćmias tem, a s tawał s ię b l iższy wsi: d rewn iane domki, p rzeważn ie parterowe, u l icen ieznające b ruku i o tej po rze ro ku b ło tn is te lub zamarzn ięte w g łębok ie ko leiny .Chodn ik i , też zab łocone lub pok ry te wars twą śn iegu , zrob ione by ły z desek , częs tou łożonych p od dziwnymi kątami. Choć oko liczne wsie zamieszkane by ływ większości p rzez b iało ru sk ich ch łopów, a małe mias teczka p rzez Żydów,p ielęgnu jący ch częs to bardziej ro sy jską n iż po lską t radycję, to ludność Piń ska,s to l icy Po les ia, b y ła mieszana, po lsko -żydowska, a może nawet żydowsko -po lska.

Pod róż z Brześcia pozbawiona by ła wrażeń . Krajob raz za oknem by ł mono tonny ,n izinny , g aje, lasy , chaszcze, po la, małe ubog ie mias teczka, zapuszczone wsie,gdzien iegdzie wąsk ie d rog i , a wszys tko pok ry te b iałą p ierzyną śn iegu .

Pod jeżdżal iśmy do s tacj i . Ojciec o tworzy ł okno . Powiało mroźnym powietrzem.– Nasze mieszk an ie – powiedział – ma być n iedaleko dworca. Ulica Niek rasowa 2 .

Musiel i szybk o zmien ić nazwy u l ic. Dok to r Wein thal p isał , że i do cen trum, i dopo lik l in ik i jes t s tamtąd n iedaleko . Zresztą w tej dziu rze chyba wszys tko jes t b l isko .

Za oknem zaczęły migać s łupy teleg raficzne, rozrzucone domki.

– Tak , n iewielk a to s to l ica – dodał . – Będziesz mus iał s ię rozejrzeć za szko łą,Stefanku . Najlep iej zaczn ij jeszcze p rzed Bożym Narodzen iem.

– Nie ma już Bożego Narodzen ia, tatu s iu – u świadomiłem o jca – teraz jes t ty lkop rzerwa nowo roczna.

– Ale też mają po mysły – ob ruszy ła s ię mama.

Dok to r Wein th al , laryngo log , i jego żona, An iela, oku lis tka, by l i dob rymiznajomymi ro d zicó w jeszcze w Otwocku , a w Piń sku znaleźl i s ię jak iś mies iąc czydwa p rzed nami. Ich jedyny syn , też Stefan , by ł mo im ko legą. By ł wprawdzie o dwalata ode mn ie mło d szy , ale to lerowałem go z k i lku wzg lędów. Po p ierwsze, p rzed

Page 67: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wo jną Stefan miał s tó ł p ingpongowy lepszy od mo jego . A co ważn iejsze,p o d k o ch iwałem s ię – wówczas jeszcze n ieświadomie – w jego matce, pan i An iel i ,k tó ra d o b rze g rała w p ing -ponga i chętn ie b rała udział w naszych meczach . By ła tob ard zo ład na, ch oć raczej ko rpu len tna, pan i . Prawdziwy gejzer humoru ,n iewy czerp an e źró d ło nowych dowcipów, k tó re jakby wy trzepywała z rękawa. Obo jeWein th alo wie p raco wali teraz w p iń sk iej po l ik l in ice i to właśn ie p rzez n ich rodzicezn aleźl i tam p o sad y . I to on i wynajęl i d la nas mieszkan ie.

Tru d n o ści mieszkan iowe w Piń sku by ły n ie mn iejsze n iż w Brześciu ,sp owo d o wan e zaró wno dużą l iczbą uchodźców, jak i nap ływem nowych władców, takwo jsk o wy ch , jak i cywilnych . Nasza gospodyn i , pan i Margu lisowa, by ła wdową,mieszk ała w n iewielk im p iętrowym domku nad rzeką Piną, gdzie zatrzymała d las ieb ie g ó rę, a n am wynajęła parter. Sama n ie wiedziała, czemu zawdzięcza fak t , że jejd o ty ch czas n ik o go p rzymusowo n ie dokwaterowali .

Na s tacj i miel iśmy do wyboru san ie i do rożkę, wybral iśmy tę d rugą i beztru d n o ści d o jech al iśmy na u l icę Niek rasowa. Dorożka zatrzymała s ię p rzed domemo ty n k o wan y m n a k remowo . Ulica Niek rasowa b ieg ła wzd łuż zamarzn iętej rzek ii o b sad zo n a b y ła d rzewami. Śn ieg mus iał spaść n iedawno i teraz, p rzy bezchmurnymn ieb ie, p ro mien ie zachodzącego s łońca z lekka złoci ły jego powierzchn ię. Ulica by łap u s ta, sp o k o jn a, a na p rzeciwleg łym b rzegu n iezby t szerok iej rzek i widać by łon iewielk ie, n ieco podupadające parterowe zabudowan ia. Spod p rzyk rywającegowszys tk o śn iegu wys tawała duża tab l ica z częściowo widocznym nap isem: PIŃ…UB… … CHTOWY. Aha, Piń sk i Klub Jach towy , domyśli łem s ię. Szumna nazwa na tep arę szo p .

Nasze mieszk an ie sk ładało s ię z t rzech poko i i z kuchn i , w k tó rej k ró lował p iecn a to rf lu b d rewn o . Łazienk i n ie by ło , ale w syp ialn i rodziców u rzędował s to jakz misk ą i dzb an em na wodę. Drzwi w końcu ko ry tarza p rowadziły do zupełn iecy wil izo wan ej wsp ó lnej ub ikacj i . Dob rze, że n ie t rzeba b iegać do wygódk i nap o d wó rk u , p o my ślałem.

Do g imn azju m zos tałem p rzy jęty bez k łopo tów. Moja nowa szko ła mieści ła s ięw d u żym mu ro wan y m budynku w cen trum mias ta. To p rzedwo jenne, koedukacy jneg imn azju m p ań s twowe wciąż jeszcze nos i ło imię Tadeusza Kościu szk i , ale jużp rzeszło n a sy s tem dzies ięcio letn iej szko ły typu sowieck iego . Nauczyciele by l iwciąż ci sami, a język iem wyk ładowym by ł po lsk i . W ósmej k las ie (odpowiedn ikun aszej d awn ej czwartej g imnazjalnej) by ło nas p rzeszło t rzydzieścio ro uczn iówi u czen n ic.

Page 68: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ale i ten s tan n ie t rwał d łu go . Gdy wróci łem p o p rzerwie no wo rocznej , zas tałemcałk iem in ną szk o łę. To już n ie by ło po lsk ie g imnazjum, a p o Ko ściu szce n ie zo s tałś lad . Tab lica n a szk o le o b wieszczała teraz, że zn ajdu je s ię tu Pierwaja BiałoruskajaDiesiatilietka. Z dn ia na d zień język iem wyk ładowym s tał s ię – teo retyczn ie –b iało ru sk i i tu zaczęły s ię p rob lemy . Nawet p o d awn ej so wieck iej s t ron iety lk o ch ło p i i en tu zjaści znal i ten języ k , k tó ry do n ied awn a is tn iał ty lko w mo wie.So wieck a Biało ru ś d o p iero p o rewo lucj i p rzy jęła ro sy jsk i alfabet i zaczęły s iętworzy ć zalążk i l i teratu ry . U nas w szk o le zaledwie k i lko ro uczn ió w ze ws i znałob iało ru sk i , a i on i do tychczas s ię do teg o n ie p rzyznawali .

Zaczęła s ię więc p rawd ziwa szo pka. Nasza b y ła p o lo n is tk a, miła mło d a pan iz d o b rej ziemiań sk iej ro dzin y , ch cąc n ie ch cąc, mu s iała n as teraz u czy ćb iało ru sk iego . A że by ł to języ k o b cy tak d la n iej , jak i d la n as , b rn ęl iśmyw n iezn an e wszyscy razem. Większość lek cj i s i łą rzeczy o dby wała s ię dalej pop o lsk u . Kilko ro nauczyciel i s tarało s ię mówić po ro sy jsku , ale i tego języka n iezn ając, d awali n am d u żo p owodu d o śmiech u . Ty lk o p ro feso r Śl iwińsk i , matematyk ,s iwy , no b liwy i b ardzo miły p an , znał ro sy jsk i jeszcze z czasów carsk ich i u ży wał goczasem w k las ie, szczegó ln ie g dy o d wiedzał ją d y rek to r. No wy dy rek to r (co s ię s tałoz p o p rzedn im, n ik t n ie wiedział) b y ł p rzy s łany czy to z Miń sk a, czy n awetz Mosk wy , lecz b iało ru sk iego też n ie zn ał . Uczy ł n as ko n s ty tucj i s tal ino wsk iej . Tak !Przez całą go d zinę, co ty dzień , d ukaliśmy tę k on s ty tu cję, parag raf po p arag rafie. Toarcy d zieło l i teratu ry i świadectwo demok racj i t rzeb a by ło znać n a pamięć. Cod ziwn e, d o dziś k i lk a parag rafów pamiętam. Szczegó ln ie te g ro tesko we, o wo lno ścio b y watela, o jego p rawie d o opu szczen ia so wieck iego raju , te zap ewn iającetajemn icę ko respon dencji ; k ażd y z n as już wied ział , i le mają o ne wspó lnegoz p rawd ą.

W ty m samy m czas ie zn iknął też n asz n au czy ciel ch emii . Powstała więc sy tu acja,w k tó rej u czn iowie k lasy dzies iątej , p rzy g o to wu jący s ię d o matu ry , zo s tal ip o zb awien i n au czy ciela jed nego z ważn iejszych p rzedmio tó w. I tak pewnego dn iazo s tałem wezwan y do d y rek to ra.

– Po d o bno masz zdo lności d o nauk ścis ły ch – zaczął swą wy powied ź. Mówiłp o wo li , b o wiedział , że po ro sy jsku s łab o rozu miem. – Nau czy ciel chemii p odo bnomó wił , zan im go … no wiesz… że jes teś w jego p rzed miocie całk iem zaawanso wany .Mamy tu t rudn ą sy tuację. Z b rak u nauczyciela k to ś mus i p omó c d zies iątej k las iep rzy g o to wać s ię do egzamin u . To o czy wiście b y łaby p raca sp o łeczna, n ieod p łatn a.Ale za to h o no r wielk i . Mó g łb yś s ię op ierać na po lsk im po d ręczn ik u i p racować

Page 69: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z k lasą w waszy m język u .

Nie wierzy łem własny m u szo m. Czyżb y mó j ro sy jsk i mn ie zawod ził? Niewied ziałem, co p owiedzieć. Widząc, że s ię waham, d y rek to r d o rzuci ł :

– To może ci p o móc p rzy wstąp ien iu do Ko msomo łu .Ja? Do Ko msomo łu? Na to s tan owczo n ie miałem ocho ty . Ale myś l

o p rowadzen iu lekcj i chemii o d wie k lasy wyżej poch leb i ła mi. Chyb ab ym sob iep o rad zi ł . Uczn io wie w k las ie dzies iątej , d awnej d rug iej l icealnej , by l i o d e mn ies tars i o dwa, t rzy , nawet i cztery lata. Wyob razi łem sob ie miny rodzicó w, k iedy imo ty m powiem.

Prowadziłem lek cje raz na ty d zień . W każdą wk ładałem du żo p racy . Z b rakuo dczyn n ik ó w i in n ych materiałów szk o ln e labo rato rium b y ło zamkn ięte, więcwszys tk o sp rowadzało s ię d o k u cia z po d ręczn ik a. „Moi” uczn io wie, p ob u dzen ip erspek tywą eg zamin u matu ralneg o , bard zo s ię s taral i i n ie sp rawial i mi k łop o tu .Przerab ial iśmy po lsk i pod ręczn ik rozdział p o rozd ziale. Gdy n ap o ty kałemtru dno ści , zwracałem s ię do p ro feso ra Friesnera, n au czy ciela fizy k i , k tó ry ch ętn iep rzych o dził mi z p omo cą. Mó j p res t iż wśród ko leg ów b ardzo wzró s ł , ale po n ieważn ie d oczekal iśmy s ię w Piń sku og ło szen ia wy n ik ó w egzamin ów, n ie do wiedziałemsię n ig d y , jak so b ie dal i rad ę n a matu rze mo i uczn io wie.

Ży cie w Piń sk u s tawało s ię z dn ia n a dzień co raz t ru dn iejsze. Sk lep y zo s tałyu pańs two wione i jak za do tkn ięciem czaro dziejsk iej ró żd żk i pó łk i op u s to szały .Ko rup cja k wit ła. Sk lep ik arz, k tó remu d awn iej zależało n a k l iencie, s tał s ię terazp anem i b rał łap ó wk i n a p rawo i lewo . Pry watny h andel is tn iał jedyn ie na targu ,g dzie wiejsk ie p rod uk ty mo żn a by ło d os tać za cenę k i lkak ro tn ie wyższą odo ficjalnej , sk lep owej, czy s to teo retycznej , bo to waru tam n ie by ło . Czarn y rynekp ro sp erował i można by ło na n im dos tać p rawie wszys tk o , ale za wyg óro wan e ceny .Za odp owiedn ią op łatą czarno rynk owy hand larz do s tarczał nawet d o domu czy tok rążek k iełbasy , czy po łeć s ło n in y , d la n iep oznak i p rzyno szo ne w teczce. Naszczęście finansowo s tal iśmy n ie n ajgo rzej . Pen s ja lek arza wy nos i ła cztery s ta ru b l imies ięczn ie za czterdzieści g o dzin p racy ty god n io wo . Ojciec p racował teo retyczn ien a dwa i p ó ł etatu , co w p rak ty ce oznaczałob y d wad zieścia go d zin na d o bę, za cozarab iał ty s iąc rub l i n a mies iąc. Matka zarab iała cztery s ta rub l i n a jedn ej s tawce.Żeby sy s tem wy ko rzys tać, t rzeba b y ło g o p oznać, i men to rem o jca s tał s ię d ok to rWein th al .

Wein thalo wie by li ju ż od d wóch mies ięcy świetn ie zo rien to wan y mimieszkańcami Piń ska, k ied y wp ad li na h erbatk ę w wieczó r n aszego p rzy jazdu .

Page 70: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Poczęs tun ek p rzyn ieś l i ze so bą: ch leb , mas ło , szyn kę, ser, p aczkę herbaty , cuk ier.I co ważn iejsze, po dziel i l i s ię z nami doświad czen iem naby tym p rzez dwa mies iąceso wieck iej o kup acj i . Poszed łszy z matką d o k u chn i p rzygo tować herbatę, n iemog łem s ię o p rzeć p y tan iu : Jak o n i zd oby li te wszy s tk ie smako łyk i? Albo naczarn ym ryn ku , albo w sk lep ie spod lady , innych możliwości n ie ma. A wszys tkotak ie świeżu tk ie… Chyba d ziś kup ione. Gdy wróci l iśmy do poko ju , do k to rWein thal wy jaśn iał właśn ie o jcu tajn ik i hand lu w socjal is ty czn y m sys temie:

– …zauważy łem, że w mo jej skó rzan ej k u rtce, z czapką fu trzan ą na g łowiei w b u tach z ch o lewami, częs to b y łem b rany za wyższego sowieck iegofun k cjon ariu sza. Po myślałem, że mo żn a to wyko rzys tać. Któ regoś dn ia, wracającz po lik l in ik i , n atkn ąłem s ię na ko lejkę do sk lepu spożywczego . Pos tanowiłemsp rób ować szczęścia. Przeszed łem sob ie z g łup ia fran t wzd łuż całej ko lejk ii wszed łem wpro s t do sk lepu . Nik t nawet n ie p isn ął . Kup iłem, co chciałem,i wyszed łem. Od tego czasu n igd y n ie s to ję w ko lejce. Id ę na sam p rzód , k lnę g ło śnop o ro sy jsku , lud zie s ię rozchodzą, by mn ie p rzep uścić, no i sp rawa załatwiona. Bio rę,co d ają, p łacę o ficjalną cen ę i wycho d zę, zan im k toko lwiek s ię zo rien tu je. I jak o ś toidzie. Dziwne czasy … – zakończy ł fi lo zo ficzn ie.

Dok to r Wein thal by ł wysok i , pos tawny i dob rze znał ro sy jsk i . By ł ty lk o trochęmłod szy od mo jego o jca, więc n a pewno chodził do szko ły jeszcze za carsk ichczasów.

– Można i tak – zao p in iowała mama – ale chyba n ie w n iesk ończoność.

Dok to r Wein thal zaoponował:

– Przy jechal iśmy tu w po łowie wrześn ia. Prawie w ty m samym czas ie, coRo s jan ie. Sk lep y u pańs twowil i i ogo łoci l i gdzieś w l is top ad zie. Więc już p rzeszłomies iąc ucho dzi mi to na sucho . Czasem An iela też b ierze u dział w tej zabawie.Szukamy n iezo rgan izowanej ko lejk i i ja zab ieram s ię do jej po rządkowan ia. Takjakby z u rzęd u . Parę so czy s tych p rzek leńs tw p o ro sy jsk u bardzo pomaga. W końcus taję p rzy wejściu i p rzepu szczam ludzi p o p o rządk u . Daję p ierwszeńs two kob ieto mw ciąży , kaleko m i w ten sp o sób wprowad zam An ielę raz czy d wa razy . Do domuwracamy odd zieln ie.

W ciągu nas tępny ch k i lku mies ięcy i ja k i lkak ro tn ie do łączałem do ek ipyd ok to ra Wein thala. Działal iśmy tak we tró jkę na o g ó ł sku teczn ie.

Zima 1 93 9 /19 40 rok u by ła b ardzo su rowa. Śn ieg p ró szy ł częs to całymi d n iami.Mró z ściął p iń sk ie b ło to i zamien ił je w ś l izgawkę. Czyżby ta zima b y ła suchązap rawą d o n ied alek iej p rzyszło ści?

Page 71: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Kilka wydarzeń z życia w Piń sku zap isało s ię wyraźn ie w mo jej pamięci . Jed nymz n ich by ła wizy ta p rzełożo n ego o jca. Na jednym z etatów o jciec p raco wałw ambu lato rium po rtu . Pracował tam, ma s ię ro zumieć, jak o cywil , ale by ł to du żypo rt rzeczny , w k tó rym zimowały między inny mi jed n os tk i flo ty d n iep rowsk iej .Oko ło po łowy s tyczn ia p rzy jechał n a in spekcję z dowód ztwa w Kijo wie lekarzw mu n durze wyższego o ficera marynark i . Któ regoś dn ia o jciec zap ro s i ł go n ako lację. To warzy sz p u łk own ik p rzy jął zap roszen ie, ale pod warunk iem że p rzy jdziedo ść późn y m wieczo rem i że zas łony w naszym mieszkan iu będą zaciągn ięte jeszczep rzed jego p rzy jściem. By ł to nasz p ierwszy kon tak t towarzysk i z go ściem„s tamtąd”. Okazał s ię zupełn ie symp atyczny i rozmowny . Pon ieważ rozmowa,g łówn ie związana z p racą zawo dową, odbywała s ię w język u ro sy jsk im, k tó ry jeszczen ie całk iem op an owałem, z lekka znud zo ny wyco fałem s ię do mo jeg o pok o ik uczy tać k s iążkę. Rano p rzy śn iadan iu rodzice o mawial i wizy tę.

– By ł ciekaw wszys tk iego , ale u ważał nasze towarzys two za n ieb ezp ieczne –o rzek ł o jciec. – Nie ch ciał , by g o u nas k toko lwiek zobaczy ł . Stąd te jego waru nk i .

– Ale czy to d latego – zd ziwiłem s ię – że jes teśmy Po lakami, u ciek in ierami czyjeszcze z jak iejś in n ej p rzy czy ny?

Ojciec spo jrzał n a mn ie z po wagą.

– To wszys tko razem, a może i więcej , Stefan ku . – I zamyśli ł s ię.

Matk a k iwnęła g łową.

– Dla n ich my jes teśmy niebłagonadiożnyje ludi, n iep rawomyśln i , p o l i tyczn iepo d ejrzan i , t rędowaci . Dziwiłam s ię, że w o g ó le p rzyszed ł .

– A d la mn ie – pod jął o jciec – n ajbardziej wymo wna by ła jego uwaga po k i lkuwódkach , że w Związku So wieck im n ik t , k ładąc s ię wieczo rem we własnym łóżku , n iemoże mieć pewno ści , że s ię w n im rano o budzi .

– Co on miał na myś l i? – sp y tałem n iewin n ie. – Sły szałem w Otwocku o parufacetach , do k tó rych b y s ię to o dnos i ło . Gdyby na p rzyk ład mąż p rzy szed ł wcześn iej ,n iż g o oczek iwano .

– Ależ ty masz pomysły – n iby to obu rzy ła s ię mama, ale u s ta jej u łoży ły s ięraczej do u śmiechu .

– Żarty żartami – ob ruszy ł s ię o jciec – a on miał n a myś l i nocne areszto wan iap rzez NKWD, a to wcale n ie tak ie zabawn e.

Kilka dn i po wizycie sowieck ieg o o ficera miel iśmy n iespodzian kę: p rzy jechal ido Piń ska Kamzlowie, czy l i ciocia Fran ia, jej mąż, wu jek Bernard , i sy n , Tadek ,i zamieszkal i z nami. Do wy buchu wo jny Kamzlowie mieszkal i w Pło cku ;

Page 72: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

odwiedzal iśmy ich regu larn ie, n a ogó ł na Wielkan o c. Ciocia Fran ia, nauczycielka,by ła młodszą z dwóch s ió s tr o jca i b ard zo ją lu b i łem. Imponowała mi tym, żew czasach carsk ich by ła czynny m członk iem Po lsk iej Organ izacj i Wojskoweji w latach d wudzies ty ch , po odzyskan iu n iepod leg ło ści , zo s tała odznaczonaKrzyżem Zas ług i . Poza tym b y ła b ardzo weso ła i lu b i ła młod zież. Wuja Bernard a,k tó ry b y ł b uchal terem w młyn ie należący m do jak iejś d alszej ro dzin y , też lu b i łem.Mó j kuzyn Tadek , o dwa lata s tarszy ode mn ie, miał bardzo k ró tk i wzrok , nos i ł g rubeszk ła, lecz mimo to zawsze coś czy tał , z no sem p rawie dos łown ie w gazecie czyw k s iążce. Po ich p rzy jeźd zie mus iel iśmy s ię n ieco ścieśn ić: cio tka i wu j zajęl i mó jpokó j , Tadek spał n a kozetce w p o ko ju , k tó ry d o tąd by ł naszym salonem i jadaln ią,a ja do n iego d o łączy łem z mo im sk ładanym łóżk iem po lowym.

Po d ko n iec s tyczn ia zacho rował o jciec. Któ regoś ranka o budził s ię z duży mwrzodem n ad lewym o k iem. Poszed ł d o p racy , ale wróci ł już z go rączką. Temperatu rapodnos i ła s ię w ciągu no cy i spuchn ięcie zamien iło s ię w twardy guz wielko ściś l iwk i . Rano p rzy szed ł ko leg a z po l ik l in ik i , ch iru rg , dok to r Jakobson , sp rowad zonyp rzez matkę.

– Karbunku ł – o rzek ł . – Ale damy so b ie z n im radę, ko lego , bądźcie spoko jn i –dodał i wziąwszy matkę pod rękę, p rzeszed ł z n ią do salo n ik u . Poszed łem za n imi. –Nie jes t dob rze – d ok to r Jako b son ściszy ł g ło s . – Karbun ku ł w ty m miejscu jes tn ieb ezp ieczny , b o tu p rzez czaszkę p rzechod zi nerw. In fekcja mo że s ię p rzerzucić naopony mózgowe. Su lfonamid y bard zo by pomog ły , ale skąd je wziąć? An i w Piń sku ,an i nawet w Brześciu ju ż ich n ie ma za żadne p ien iądze. Jeszcze d wa tygod n ie temumożna by ło d os tać jak iś p rep arat su lfonamidu na czarnym ryn k u . Ale zn ik ł . Zresztącen a by ła wpros t n iewiaryg odna.

Mama pok iwała g ło wą.

– Ja sp róbu ję. Wczo raj w labo rato rium aku rat by ła o tym mo wa. Podobn o naszap tekarz w po lik l in ice znalazł jak ieś nowe źród ło .

– Karbunk u ł? – sp y tałem. – Co to właściwie jes t? Jak iś rodzaj wrzodu… ?

– Tak jak by… – Dok to r Jakobson spo jrzał na mn ie b ad awczo . – Jak by ci topowiedzieć? Na p rzyk ład , jeżel i p rzy jmiesz, że wrzód to jes t jed en Żyd , to karbunku łjes t całą żydowsk ą gminą. Teraz już rozu miesz? – Od wrócił s ię do matk i . – Asp iry na.Co cztery godziny . Dużo p łynów. Gorące ok łady . Katap lazmy z g o rącego s iemien ialn ianego . Przecież p an i sama wie, p an i Ces iu , p rawd a? – Już p rzy d rzwiach do rzuci ł :– Ju tro rano wpadnę po d ro dze do po lik l in ik i . – I zamknął za so bą d rzwi.

Ob jąłem mamę. Po czu łem s ię nag le b ezs i lny jak n igdy do tąd .

Page 73: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Musimy zrob ić wszy s tko , co możliwe, mateczko .

– Tak , zrob ię nowy ok ład . – I zn ik ła w k uchn i .

Przez k i lka dn i n ie by ło zmian y w s tan ie o jca. Go rączka n ie spadała nawet poasp iry n ie. Od czasu d o czasu jakb y majaczy ł . Mama i ciocia Fran ia s iedziały n azmianę p rzy łó żk u . Dok to r Jakobson p rzychodził d wa razy dzienn ie w d ro d ze dopo lik l in ik i i po p racy . Czasem pod łub ał sondą, wy leciało t rochę ro py , a o jcieczacisk ał zęb y i ściskał ręk ę matk i . Su lfonamidów n ie można b y ło dos tać za żadn ącenę. Aż k tó reg o ś dn ia temperatu ra spad ła, o jciec zażąd ał śn iad an ia i w ciągutygodn ia by ł z p owro tem na no g ach .

W marcu p rzyszła ko lej na mn ie. Zima trwała w pełn i , mró z wcale n ie zelżał .Któ regoś wieczo ru rodzice wraz z Kamzlami poszl i do znajomy ch z wizy tą. Jazos tałem sam, o d rab iając lekcje n a s to l ik u u s tawion y m p rzy p iecu kaflowym,najciep lejszym miejscu w domu . Przed wy jściem o jciec jak zwyk le zasu n ął szybw p iecu . Musiałem zasnąć p rzy s to le. Obudziłem s ię n a zewn ątrz, p rzy d rzwiachkuchen n ych , z g łową n a ko lanach mamy s ied zącej na śn ieg u . Ojciec k lęczał z d rug iejs tro n y i t rzymał mn ie za rękę. Kamzlowie s tal i dook o ła. Szczęś l iwie wszyscy wró ci l iz wizy ty wcześn ie i znaleźl i mn ie n iep rzy tomnego , zaczadzonego , z g łową n a s to le.Na świeżym powietrzu szyb k o wróci łem do s ieb ie i n azaju trz rano p oszed łem jakzwy k le do szk o ły .

Odwilż p rzyszła w końcu marca i śn ieg , k tó ry od l is topad a p ok rywał u l ice,og rody , d rzewa, d ach y i ławk i u l iczne, zaczął zn ik ać z g odzin y na godzinę,a n ieb ruk owane u l ice i n ierówne d rewn iane chodn ik i p ok ry ła g ruba wars twa b ło ta.W ciąg u d wóch dn i , jak za do tkn ięciem czaro d ziejsk iej różdżk i , mias to z b iałegos tało s ię b rązowo -bu re. Drug iego czy trzeciego dn ia od wilży ru szy ła rzeka i k rymknęły wartko na wschód , do Prypeci i Dn iep ru . Tu i ówdzie u l ice s tały pod wodą,nasza u l ica jed nak szczęś l iwie u n ik nęła zalan ia. Przepełn ione ściek i , p rzelewająces ię wygódk i i zgn il izn ą cuchnący wiatr z bag ien po lesk ich zatruwały powietrze. Alew po łowie kwietn ia s łońce zaczęło p rzyg rzewać, b ło to wysch ło , powodzie u s tąp i łyi zn ó w można by ło oddych ać, n ie zaty k ając nosa, i po ru szać s ię swob o dn ie pomieście.

Wio sn ą roku 1 940 ży cie w Piń sku p łynęło na pozó r zwy k ły m ry tmem. Biu ra,sk lepy , szko ły , szp i tale – wszys tk o fu n kcjo nowało n iby no rmaln ie, ale po mieściezaczęły k rążyć co raz to b ardziej up o rczywe po g ło sk i . Gazety i rad io pod legały terazścis łej cenzu rze i n ik t n ie dawał wiary wiadomościo m pochodzącym z o ficjalnychźródeł . W g azetach szukało s ię aluzj i między wierszami, a komu n ik aty rad iowe

Page 74: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzy jmowało s ię z d użą dozą n ieu fn ości i o s trożności . Częs to p lo tka czy pog ło sk ao kazywały s ię b l iższe p rawdy n iż o ficjalne in fo rmacje. Każdy znał k ogoś , k to słyszał…w zaufaniu… z wiarygodnego źródła… że…

Aresztowan ia wrogów ludu zaczęły s ię zaraz po wejściu wo jsk sowieck ich , jeszczewe wrześn iu 1939 ro ku . W p ierwszym rzucie nowe władze aresztowały wszys tk ich

tych , k tó rzy nos i l i mundu ry : p o l icjan tów, żo łn ierzy KOP-u9 , nawet funkcjonariu szyp oczty i s t raży pożarnej . Nas tępn i w ko lejce by l i u rzędn icy miejscy i p ańs twowi,właściciele majątków ziemsk ich , g łó wn ie rdzenn i Po lacy , jak równ ież „kap ital iści”,czy l i w większości d robn i kupcy , k ramarze i hand larze wszelk iego au to ramen tu ,p rzeważn ie Żydzi . Człon k owie part i i po l i tycznych też zn aleźl i s ię n an ajwcześn iejszych l is tach , nawet członkowie PPS-u i Bundu , czy l i po lsk ichi ży dowsk ich o rg an izacj i socjal is ty cznych . Co ciekawe, członkowie n ielegalnejp rzed wo jną w Po lsce part i i komun is tycznej , KPP, z k tó rych n iejeden znał go rzk ismak więzienneg o ch leba w n iepod leg łej Po lsce, by l i p rzez „towarzyszy” wywożen in a Syb ir lub bezceremon ialn ie rozs trzel iwan i . Wy wózk i na większą skalę rozpoczęłys ię w marcu 19 40 roku . Pierwsza fala ob jęła rodziny pop rzedn io już aresztowanychwrogów ludu. Całe rodzin y , częs to t rzy lub n awet cztery poko len ia mieszkające podjedny m dachem, b y ły aresztowane i bez żad nego pos tępowan ia sądowego wywożon ew g łąb tego o lb rzymieg o k raju , w tak zwanym administratiwnom poriadkie. Zamkn ięciw b yd lęcy ch wagonach , częs to tygodn iami, lądowali w ko ńcu w lasach dalek iejPó łn ocy lub w s tepach Kazachs tan u , w najbardziej p ry mity wnych warunkach .

Z p ó łto ra mil iona ludzi wywiezionych w tym ok res ie oko ło po łowy p rzeży łozsy łkę, by po wo jn ie taką czy inną d rogą wrócić do k raju lub zos tać na resztę życian a obczyźn ie.

W ty m czas ie n ie miel iśmy p owodu spodziewać s ię wywózk i . Poza b l isk imi namo sobami n ik t w Piń sk u n ie wiedział , że o jciec jes t o ficerem rezerwy i że uciek łz sowieck iej n iewo li .

W maju 1940 roku sy tu acja nag le s ię zmien iła. Władze sowieck ie zaczęłyp aszp o rtyzację mieszkańców ziem zwanych p rzez n ich Zachodn ią Biało ru s iąi Zach o dn ią Ukrainą, k tó re zo s tały wcielone do Związku So wieck ieg o . Stal imieszkańcy n ie miel i wyboru i au tomatyczn ie s tawali s ię obywatelami k rajun ajeźdźcy , ale my , uch o dźcy z tery to riów po d okupacją n iemiecką, mus iel iśmyp owziąć t ru dną decyzję. Z d wo jga złego , co by ło lep sze: zg ło s ić s ię na powró t dod omu czy zos tać w Piń sku jako sowieccy obywatele? Któ ry okupan t bardziej namzag raża? Co b ędzie lep sze na k ró tszą i d łuższą metę? Wtedy wydawało s ię nam, że

Page 75: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzy jęcie obywatels twa so wieck iego zamk nęłoby nam n a zawsze d rog ę do domu . Takteż myś lały ty s iące in nych u ch odźców.

Po wielu dyskus jach i rozmo wach , po wielu l is tach i teleg ramach z tamtej s t ronyBugu rodzice zd ecyd owali s ię na powró t do Otwock a. Niemcy p rzecież,w po równan iu z Ros janami, by l i narodem o wysok iej ku l tu rze, wiedziel i , co toznaczy szanować p rawo . Nik t n ie zdawał sob ie jeszcze sp rawy , do czego dop ro wadzato tal i tarna władza.

Ostatn im bodźcem do powro tu by ł teleg ram o d pan i Stas i , k tó ra mieszkaław naszym domu . „Wracajcie…” – p isała. „Nie jes t źle… Lek arze p racu ją…” Jeszczejedna rzecz wp łynęła na decyzję g łówn ie matk i , ale częściowo też o jca.

– Ten p rzek lęty k raj – mówiła mama – to jedno wielk ie więzien ie. Jeś l izo s tan iemy tu taj , to już n igdy n ie zobaczę Ju rka.

Ojciec też s ię martwił o meg o b rata.

– Jak o n sob ie teraz radzi? Przez o s tatn ie k i lka mies ięcy p rzed wybuchem wo jnyp osy łałem mu co mies iąc t rochę dodatkowej go tówk i na zap as . Ale du żo tego n ieb y ło , a spo ro b ral i różn i pośredn icy , więc wątp ię, czy wiele zao szczędzi ł .

Ogran iczen ia dewizowe ob owiązu jące w p rzedwo jennej Po lsce u trudn iały s tud iaza g ran icą, a ich omijan ie d rogo kosztowało .

– Ju rek na pewno już ws tąp i ł do wo jska – wtrąci łem swo je t rzy g ro sze.

W szko le ch łopcy mówil i , że od d ział sk ładający s ię z po lsk ich uciek in ieró wwrześn iowych b rał udział w desancie w Narwiku . W „Prawdzie” też by ła wzmiankao jak imś n ieud an ym desancie.

– Albo do po lsk iego , albo do ang ielsk iego wo jska – dodałem. Nie p rzyszło mid o g łowy , że n ie tak iego p ocieszen ia oczek iwała mama.

Wstała i po szła do kuchn i .

– Niepo trzebn ie s ię z tym wyrwałeś , Stefanku – zmartwił s ię o jciec. – Mama n ie tochciała u s ły szeć. Ale ja też myś lę, że on jes t w wo jsku… – Zamilk ł , gdy mamawró ciła do pok o ju z chu s teczką w ręku .

Kamzlowie też chciel i wracać na zachód , ale on i miel i d rogę do domu zamkn iętą.Niemcy wys ied l i l i z Płocka wszys tk ich Po laków i p rzy łączy li mias to do TrzeciejRzeszy . Niemn iej , k o rzy s tając z zap roszen ia o jca, pos tan owil i jechać z nami doOtwocka. Na p owró t zdecyd owali s ię też Wein thalowie, wraz z ty s iącami inn ychu ch odźców, Po lakó w i p o lsk ich Żydów.

Niemieck a komis ja repatriacy jna zain s talo wała s ię w Brześciu w końcu maja

Page 76: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

1940 roku . Po ranny pociąg na s tacj i p iń sk iej wypełn i ł s ię uchodźcami. Kamzlowie,Wein thalowie i my zajęl iśmy cały p rzedział . Wszys tk ie p rzejścia by ły zapchanewalizkami, pakami, tob o łami, a na n ich rozs ied l i s ię ludzie. Wyg lądało na to , że k toma ręce i n og i i pocho dzi zza Bugu , jedzie teraz do Brześcia. Ale dyskus je t rwałynadal: k to lep iej rob i , ci , co zos tają, czy ci , k tó rzy zdecydowali s ię wracać? Z dwo jgazłego , co o każe s ię mn iejszym złem? Któż to móg ł wiedzieć? Pan i An iela miała jużwidać dosyć tych rozważań , bo do łączy ła do nas i p rzez całą d ro gę g rała z Tadk iem,Stefanem i ze mn ą w b rydża.

Komis ja u rzędowała w samym b udynku s tacj i b rzesk iej . Ko lejka kandydatów dorep atriacj i ciągnęła s ię p rzez całą s tację, na u l icy p rzed n ią i jak wąż wiła s ię dooko łabudy nku . Równo leg le do k o lejk i u s tawil i s ię b rzescy mil icjanci i żo łn ierzesowieck iego komisariatu sp raw wewnętrznych , czy l i NKWD. Wszyscy , ma s ięrozumieć, uzb ro jen i . Przy wejściu na s tację parami u s tawil i s ię Niemcy , też z b ron iąw ręku . Grzeczn ie, po d szn u rek , s tała ko lejk a czekających , a wzd łuż n iej ciągnęła s ięs terta bagaży , tak imże równym szereg iem. Ob ie l in ie posu wały s ię w sposóbzharmon izowany , i to n awet dość szybko . Z naszej g rupy p ierwsi s tal i Kamzlowie,cio tk a Fran ia, wu j Bernard i Tadek . Za n imi u s tawil i s ię Wein thalowie, o jciec, matkai na końcu syn . Wiodąc żywą rozmowę ze Stefanem, u s tawiłem s ię za n im, a za mnąmatka i o jciec. Zaczęl iśmy s ię zb l iżać do podwórca s tacj i .

Ko lejk a zatrzymała s ię na jak iś czas . Nag le, jak spod ziemi, wyroś l i dwajn iemieccy żo łn ierze, jeden po każdej s t ron ie ko lejk i , i wpychając s ię między mn iei Stefana, sk rzyżowali karab iny między nami. Halt! Jed en z n ich k rzyknął co ś jeszczepo n iemiecku . Spo jrzałem na mamę. Stała b lada jak p rześcierad ło . Ogarnęło mn iep rzerażen ie.

– Co on mówi?

– To kon iec – odp owiedziała. – Więcej n ie b io rą. Wypełn i l i kon ty ngen t .

W mgn ien iu ok a zn ik ł p o rządek . Cała d ługa ko lejka za nami zmien iła s ię w t łumstrwożonych , zdezo rien to wanych lud zi .

Niemieccy żo łn ierze odcięl i nas od s tacj i i p ch al i do wy jścia – Raus! Raus! – n ieszczędząc ko lb karab in ów. Po paru minu tach znaleźl iśmy s ię z powro tem na u l icy ,k tó rą od to rów oddzielała d ru ciana s iatka. Za p ło tem p atro lowali żo łn ierzen iemieccy , a t roch ę dalej s tał pociąg pełen pasażeró w. Niek tó rzy łado wali jeszczebagaż do ś rodk a. Szczęś l iwcy? Tab liczk i n a wagonach g ło szące Warschau pon iemiecku i „Warszawa” nap isane cy ry l icą sp rawiały dziwne wrażen ie.

– Może to s ię i dob rze złoży ło – zauważy ł o jciec.

Page 77: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wtem dok to r Wein thal wychy li ł s ię z ok na wag onu , dając znak ręką.

– Nie martwcie s ię – zawo łał . – Nied ługo s ię zobaczymy w Otwocku ! Komendan tko mis j i zapewn ił mn ie o sob iście, że w ciągu tygodn ia czy dwóch będ ą dalszetranspo rty .

W tej chwil i n iemieck i o ficer s tan ął p rzed t łumem n a u l icy i podn ió s ł ob ie ręce.Po dn ieco ny t łum p rzycich ł . Szwab mówił p łynn ie i b ezb łędn ie po po lsku . Jedźcieteraz do d omu . Komis ja wróci n ied ługo , może nawet za k i lka dn i . Zo s tan iecie na czaspo wiadomien i . Bądźcie sp oko jn i , n ik t z was tu n ie zo s tan ie. Zab ierzemy wszys tk ich ,k tó rzy chcą wró cić. To mówiąc, zrob ił eleg an ck i w ty ł zwro t i wróci ł na s tację;n iemieccy żo łn ierze o dmaszerowali w ś lad za n im. Ros jan ie zamknęli b ramę.Ostatn imi ges tami p ożeg naliśmy jeszcze n aszych k rewny ch i p rzy jació ł , aż wreszciepo ciąg zn ik ł nam z o czu .

Do Piń ska wracal iśmy jak w żałob ie. Mama po p łak iwała. Ojciec s ied ział p rzyok n ie w milczen iu . Ja by łem cicho jak mysz pod mio tłą, n ie mając n awet k s iążk i doczy tan ia – wszy s tk ie zo s tały zapakowane. Trzy godziny wydawały s ięn ieskończonością. Na szczęście w Piń sku mosty n ie by ły spalo ne i po jednym dn iun ieobecności rodzice wró ci l i do p racy , a ja do szko ły .

Atmosfera w Piń sku pogarszała s ię z dn ia na dzień . Co raz to n owe pog ło sk iob iegały mias to , co raz bard ziej n iepoko jące. Co go rsza, fak ty zd awały s ię jepo twierdzać: co no c zn ikal i mn iej lub bardziej znajo mi ludzie. Co n oc n iespoko jn imieszk ań cy czekal i łomo tu do d rzwi. Czy każdy z nas by ł u tajonym wro g iem ludu ,zag rożen iem d la Part i i , szp ieg iem? Strach i n iepewność p rzyszło ści zawis ły gęs tąchmurą nad mias tem. Nawet ch łopcy w mo im wieku czu li s ię zag rożen i . Mil icjazatrzymywała ludzi na u l icy , sp rawdzała paszpo rty . A rodzice i ja n ie miel iśmypaszpo rtów an i żadnych innych o ficjalnych doku men tów. Co go rsza, wy g ląd ałembardziej d o roś le n iż na mo je p iętnaście lat . Ożywione do tąd u l ice mias taop us to szały . Ty lko patro le mil icj i i NKWD s tały s ię bardziej widoczne.

Coraz b ardziej s ię bałem, że zos tanę zatrzymany na u l icy bez dokumen tówi wywiezion y na Syb ir sam, bez rodziców. Szko ła ko ńczy ła s ię oko ło d rug iej i d ro gępo wro tną do d omu odbywałem b ieg iem. Nawet w domu n ie czu łem s ię pewn ie. Aż dopo wro tu matk i – o jciec wracał d użo późn iej wieczo rem – by łem sam, bo pan iMargu lisowa co raz częściej p rzebywała u swej s io s try na d rug im końcu mias ta.

Tymczasem z początk iem letn iego sezon u Piń sk i Klu b Jach to wy , pop rzeciwleg łej s t ron ie rzek i , zaczął s ię ożywiać. Po po łudn iu g ru pk i mło dzieży ,między n imi mo i szko ln i ko ledzy , p rzychodziły kąpać s ię, p ływać, kajakować. Tak

Page 78: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

więc znalazłem sch ron ien ie w rzece Pin ie. Przekąs iwszy coś szybko po szko le,p rzeb ierałem s ię w kąp ielówk i i p rzep ływałem rzekę d o trawą po rośn iętego b rzegu ,szumn ie zwanego p lażą. Spędzałem całe popo łudn ia, p ływając i kajaku jąc.Zap rzy jaźn iłem s ię tam z k i lkoma tak imi jak ja s tałymi bywalcami. Z k lubuwracałem, dop iero o trzymawszy p rzez okno sygnał od matk i : jestem w domu, możeszwracać. Na o gó ł by łem os tatn im, k tó ry op uszczał „p lażę”.

Co dzień spodziewaliśmy s ię wezwan ia do Brześcia na komis ję repatriacy jną.Nadaremn ie. Poczta funkcjonowała co raz go rzej i wiadomości od cioci Fran i n ienadchodziły . Nie wiedziel iśmy nawet , czy do jechal i do Otwocka, czy zamieszkal iw naszym do mu . Równ ież od pańs twa Wein thalów, od pan i Stas i i od innychznajomych n ie b y ło l is tów. Urwała s ię nawet ko respondencja ze s try jem Adamem,jeńcem wo jennym gdzieś w Związku Sowieck im.

Wy g lądało na to , że już na zawsze sami tu zo s tan iemy .Z dwo jga złego , co by ło go rsze? Na o s tateczną odpowiedź d łu go n ie mus iel iśmy

czek ać.

Page 79: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 6

Słońce wschodzi ze złej strony

W no cy z 2 9 na 30 czerwca obudził mn ie łomo t do d rzwi. Spo jrzałem na zegarek .Fosfo ryzu jące wskazówk i wskazywały trzecią. NKWD! Oczek iwaliśmy tej wizy tyz dn ia na dzień , n ie by ła więc n iespodzianką, a jednak serce wali ło mi jak mło tem.Wyszed łem w p iżamie na ko ry tarz; rodzice, ub ran i w szlafrok i , wyb ieg l i p rzede mnąi już o twieral i d rzwi.

W p rog u s tało ich t rzech . Nie czekal i na zap roszen ie. Miel i na sob iezaimprowizowane mundury , każdy n ieco inny fasonem i ko lo rem, n ieb iesk ie czapk iz daszk iem na g łowach , czerwone opask i na rękawach . Karab iny na sznu rkach luźnozwisały im z ramio n . Więc to n ie NKWD, a tak zwana milicja obywatelska.

– Siemia Wajdienfield? – wrzasnął jeden z n ich , n isk i i p rzysadzis ty , p rzypuszczaln iedowódca. – Tro je was? Tak? Zgadza s ię. My tu na rewizję. Czekać w kuchn i! – Pchnąłd rzwi kuchen n e, jakby znał rozk ład mieszkan ia. – Jakub – tu wskazał palcemmłodszego mil icjan ta, chudego d ryb lasa – p i lnu j ich . Nie spuszczaj z n ich oka.I żeby n ie b y ło żadnego gadan ia – to o s tatn ie by ło sk ierowane do nas . –Zrozumiano? – dodał g roźn ie, zach ły s tu jąc s ię swo ją władzą. – Jego r, ty chodź zemną. – Nag le od wrócił s ię, spos trzeg ł pan ią Margu lisową s to jącą u szczy tu schodów.– Obywatelko , to n ie wasza sp rawa! – k rzyknął w jej k ierunku . – Won do łóżka!

Poszep tal i co ś między sobą i dowódca znów zwrócił s ię do nas :

– Po rewizj i daję wam pó ł godziny na ub ran ie s ię i spakowan ie rzeczy . – I tak jaks tał w koń cu k o ry tarza, k i lka metrów od nas , wyciągnął z k ieszen i kartkę i pomachałn ią w s tron ę o jca. – Nakaz rewizj i – warknął i schował dokumen t do k ieszen i .

O p rzeczy tan iu g o n ie by ło nawet mowy . Zresztą, czy to miało jak ieś znaczen ie?Wystarczy ła g roźn a pos tawa naszych nocnych gości , ich p seudomundury , n iemówiąc ju ż o karab inach nonszalancko p rzewieszonych p rzez ramię.

Między sobą i d o nas mówil i po ro sy jsku , jeżel i tę mieszankę języków możnaby ło tak nazwać. Jak o funkcjonariu sze Biało ru sk iej Repub lik i powinn i by l i używaćjęzyka b iało ru sk iego , ale, jak większość mieszkańców Piń ska, n ie znal i tegoch łopsk iego d ialek tu , a do znajomości po lsk iego n ie mog li s ię p rzecież p rzyznać.

Page 80: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ich d o wód ca, jak też i Jakub , miel i wyg ląd semick i i obaj mówil i z żydowsk imak cen tem. Trzeci z n ich , Jego r, śn iady , k rępy , by ł chyba uk raiń sk im ch łopem, jegojęzy k b rzmiał in aczej n iż obu pozos tałych i n ieco bardziej p rzypominał ro sy jsk i .Wszy scy trzej b y l i n iedomyci , n ieogo len i , n iech lu jn i i op rócz łagodn iejwy g ląd ająceg o Jak u ba sp rawial i wrażen ie bardziej zbó jów n iż s tróżów p rawa.

Kied y zn aleźl iśmy s ię w kuchn i , wbrew zakazowi matka zagadnęła Jakuba poro sy jsku :

– Do k ąd n as zab ieracie?Nie o d p o wied ział , ale z palcem na u s tach wskazał rodzicom k rzes ła. Us ied l i , a on

s ię p rzy s iad ł . Po ch wil i ws tał , u chy li ł d rzwi, wysunął g łowę na ko ry tarz. Z syp ialn iro d ziców, gd zie s ię panoszy li jego towarzysze, dochodziły s trzępy rozmowy . Jakubzaczął mó wić cicho i n iepewn ie łamaną ru szczyzną, szukając właściwych s łów:

– Na d wo rzec – powiedział . – Na pociąg . – Zamilk ł na chwilę i z wyraźną u lgąp rzeszed ł n a p o lsk i : – To będzie pociąg do Warszawy . Przecież zarejes trowaliście s ięn a rep atriację. Będ ą ładować k i lka ty s ięcy o sób . Pociąg towarowy , n o ale to p rzecieżn ie na d łu g o .

– Do b rze, ale d laczego po nocy? – spy tał o jciec.

– Nie b ąd źcie n aiwn i, obywatelu , p rzecież wiecie, że my zawsze p racu jemy pon o cach … – Nas tąp i ła chwila ciszy . – Ale czy wyście aby dob rze wybral i? – zagai łzn owu Jak u b . – Bó g wie, co te Szwaby tam wyrab iają… – Urwał nag le, gdy d rzwi s ięo tworzy ły i Uk rain iec ges tem wezwał nas do syp ialn i .

– Pak o wać s ię! – warknął . – Macie pó ł godziny . – Spo jrzał na zegarek .

To d ziwne, ale wyg lądał on dok ładn ie tak samo jak mó j. Nawet n ik lowab ran so letk a taka sama… On uk rad ł mo ją cymę! Chciałem p ro tes tować, alep o d n ies io n y p alec o jca zatrzymał mn ie w samą po rę.

Nasze p o k o je, zwłaszcza syp ialn ia rodziców, p rzeds tawiały op łakany widok .Jak b y p rzeszed ł p rzez n ie hu ragan . Albo banda zbó jów – co n ie by ło dalek ie odp rawd y – uk rad li p rzecież mó j zegarek !

Ojciec i ja n arzu ci l iśmy szybko ub ran ia, a matka poszła s ię ub rać do kuchn i .Po zwo li l i jej n awet zamknąć d rzwi. W wielk im pośp iechu spakowaliśmy naszd o b y tek . W Piń sku ob roś l iśmy n ieco w p ió rka: do naszych dwóch walizek z Brześciad o szły teraz to b o ły z pościelą, pakunk i z ręczn ikami, kuchennymi naczyn iami,sztu ćcami, k s iążk ami. Prawdę mówiąc, po trzebowalibyśmy k i lku godzin , żeby towszys tk o p rzyzwo icie spakować, n ie t rzydzies tu minu t .

– Nic to – rzek ła matka, bezwiedn ie cy tu jąc pana Wołody jowsk iego . – Jedziemy

Page 81: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzecież do d omu .

Niemn iej zab ral iśmy wszys tk o , co s ię dało . Uwag a Jak ub a zas iała we mn iewątp l iwo ści co d o s łu szno ści p owro tu pod Niemcó w, ale p rzecież rod zice n a pewnowied zą, co ro b ią. W k ażd y m razie, jak zapewn ił nas Jaku b , n ie wy wo żą n as na Sy b ir.A k ażd emu wiado mo , z h is to ri i , z l i teratu ry , że Sy b ir to n ajgo rsze miejsce pods ło ń cem… p amiętałem z Dziadów, jak wywozil i zes łańcó w w k ib i tkach…

Nag le mil icjanci zaczęl i s ię śp ieszy ć i n as p ogan iać:– Dawaj, dawaj, bystrieje.

– On i tak s ię rzu cają d la zatarcia ś ladó w – szep nął o jciec po fran cu sku . –Niejed n o musiel i schować do k ieszen i .

Ro d zice, p rzeżywszy w Ro s j i rewo lu cję 1 9 17 ro k u , wied ziel i , czeg o s ięsp od ziewać. I rzeczywiście, z czasem wyszło na jaw, że mó j zeg arek b y ł ty lkozad atk iem; op rócz n ieg o do p rzep as tnych k ieszen i s tró żów p o rząd k u wpad ł i matk izeg arek Mo v ado , mo je wieczn e p ió ro Pel ican i zło ty waterman o jca; o jca zegareko calał ty lko d lateg o , że u s ły szawszy walen ie w d rzwi, o jciec szy bk o wsunął go dok ieszen i p idżamy .

Sk oń czy liśmy pako wan ie i w zach o wan iu naszy ch k o nwo jen tó w n as tąp i łazmian a. Przes tal i s ię wyd zierać i nawet po mog li zataszczy ć i załadować nasz b ag aż n afu rmank ę s to jącą p rzed do mem. Musiel iśmy k i lka razy o b racać, żeby wszy s tkozab rać. Nie wiedziałem ty lk o , d laczeg o o jciec zacho wy wał s ię tak dziwn ie. Parę razywracał d o d o mu , po tem zjawiał s ię n a u l icy z pus ty mi rękami. Sp og ląd ał zn acząco n amamę. Gd y wreszcie wszyscy tro je s tal iśmy w k o ry tarzu p rzy d rzwiach wy jścio wy ch ,n a szczy cie sch odó w po jawiła s ię pan i Margu liso wa w szlafroku , p rzycisk ając dop iers i p aczkę zawin iętą w gazetę.

– To kanap k i d la was n a d ro gę – po wiedziała po p o lsk u i , n iep ewn a, co rob ić,sp o jrzała n iewin n ie n a Ukraińca.

Ten zag rod zi ł jej d ro gę karab inem.– Co tam macie? – Po macał p aczk ę i po dn ió s ł róg g azety . – Ach, chlieb, nu ładno. –

Mach n ął ręką i zarzu ci ł k arab in n a ramię.

Ojciec wziął p aczk ę od pan i Margu liso wej i b ard zo czu le po cało wał ją w ob ap o liczk i . Co s ię dzieje? – pomy ślałem, znając zwyk łą rezerwę o jca. I to sp o rok anap ek , jak n a o śmiog o dzin ną p od róż do Warszawy , n a pewno n ie b ędziemy tacyg ło d n i . Spo jrzałem raz jeszcze n a naszą gosp o dyn ię: miła p an i , o ko ło czterd zies tk i .Po żeg n aliśmy s ię serd eczn ie.

– Teraz na chwilkę t rzeb a p rzys iąść – rzek ła z u śmiechem. Kreso wy m zwy czajem,

Page 82: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jak należy p rzed po d ró żą, p rzys ied l iśmy n a sch o dach . – Z Bo g iem… – d od ała.

– Bu rżu jsk ie p rzesąd y – wark nął p ogard l iwie Uk rain iec, po d czas g d y o baj Żydziu s ied l i z nami. I nag le: – Dawaj, dawaj, bystrieje – zaczęl i nas znó w po gan iać.

Ojciec od dał p aczkę matce, on a z u śmiechem sk in ęła g ło wą p an i Margu liso wej .Wiele go d zin po tem, już w p ociągu , w ciasn ocie naszego kątk a, mama o two rzy ła

p aczk ę. Zan im dała n am po kanapce, wy jęła spomiędzy n ich d wie paczuszk i , teżw k ształcie kanap ek , zawin ięte w perg amin , i scho wała d o to rebk i .

– Dlaczego … – zacząłem, ale p alec n a u s tach matk i zatrzy mał mn ie w p ó ł s ło wa.

Dop iero wieczo rem, gd y p oko tem u ło ży liśmy s ię d o sn u , o jciec szep tem wy jaśn i łmi tajemn icę paczk i . Po p owrocie z naszej n ieu d anej wyprawy d o Brześcia,sp odziewając s ię aresztu , zsy łk i lub rewizj i w mieszkan iu , o jciec sch o wał swo jąk s iążeczk ę o ficersk ą i zło tą p ap iero śn icę, zawin ięte w perg amin , za n ieu ży wan ąo k ien n icą ub ikacj i . Miał nadzieję, że gdy zajdzie po trzeba, będzie mó g łn iepo s trzeżen ie d o b rać s ię do sch o wka. Do tajemn icy do puści ł , ma s ię rozumieć,matkę i na wszelk i wyp ad ek p an ią Marg u lisową. Mn ie n ie. Z początk u u rażony ,p óźn iej zrozu miałem d laczeg o : miałem p rzecież ty lk o p iętnaście lat .

Na do datek n iecały tyd zień p rzed wywózk ą, może tk n ięty p rzeczuciem, o jciecwy mien ił n a czarnym ry nku na rub le s tud o laro wy b an kno t , jed yną walu tę, jak ą miał .Tak ie t ran sakcje, nawet samo p os iadan ie obcej walu ty , b y ły sp rawą g ard ło wą. To n iep rzesada: rozs trzel iwan o wówczas lud zi za mn iejsze p rzes tęps twa. Pl ik ru b l i równ ieżzo s tał u k ry ty za o k ien n icą, a teraz też znalazł s ię międ zy kanap k ami. Suma, k tó rąo jciec o trzymał p rzy wymian ie, miano wicie 3 5 ty s ięcy ru b li , by ła o g ro mna; d lap o ró wnan ia, mies ięczn a pens ja o jca – t rzy s tawk i! – wy nos i ła ty s iąc rub l i . Powodemtak ko rzys tn ej d la n as wymiany b y ł fak t , że p rzez Wiln o , k tó re Stal in p o czwartymrozb io rze Po lsk i wspan iałomy śln ie o ddał jeszcze wted y n iepod leg łej Li twie, mo żn as ię by ło p rzedo s tać do Sk an dyn awii , a s tamtąd ju ż dalej w świat . Na taką wyp rawęp o trzebne by ły do lary , więc lud zie u ciekający na Litwę sku p owali walu tę i zielon eo s iągn ęły zawro tn ą warto ść 35 0 rub li za do lara.

Tej pamiętnej nocy an i o jciec, an i matka n ie zdo łal i n iep o s trzeżen ie wy mkn ąć s ięd o sch owka za ok ienn icą. Lecz p an i Margu liso wa, n ie t racąc g ło wy , zo rien towała s ięw sy tuacj i , p rzy go towała kan ap k i i w od p owiedn iej ch wil i n iezauważen ie weszła dou b ik acj i , d o łączy ła d o n ich zawarto ść sk ry tk i i wręczy ła wszy s tko o jcu .

Nie ma wątp l iwo ści , że ro k pó źn iej , g dy wo jska n iemieck ie zajęły wscho dn iąPo lsk ę, pan i Marg u liso wa, wraz z o g ro mną większością ży d owsk ich mieszk ań có w,zo s tała zamordowana p rzez o dd ziały SS. Nie wątp ię równ ież, że d zięk i

Page 83: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzeds ięb io rczo ści i od wadze pan i Marg u lisowej łatwiej nam by ło p rzeżyć zes łan ien a Syb ir i węd rówkę p rzez Ro s ję. Bardzo możliwe, że u ratowała nam ży cie.

Już dn iało , gdy u sado wien i na naszych t łumokach i walizach na fu rmance,z esk o rtą o g ran iczon ą do samego ty lko Jego ra, ru szy liśmy w d rogę. Od s tronywscho d u n iebo czerwien iało i z minu ty n a min u tę ru mien iec nab ierał zło tego b lask u .Zaczy nał s ię n as tęp ny up alny d zień . Mias to jeszcze spało , u l ice by ły pus te, z rzadkaty lk o b ezp ańsk i p ies lub wczesny p rzech odzień rzuci ł na nas o k iem. Lud zie szybkoo dwracal i wzro k , ro zu miejąc, co s ię d zieje. Nasza wy ch ud ła szkapa człapała z wo lnak ro k za k rok iem i po jak ichś p iętn as tu minu tach znaleźl iśmy s ię n a u l icy b ieg nącejwzd łuż p ło tu s tacj i k o lejowej . W p rzeciwieńs twie d o opus to szałeg o mias ta tup anował ruch , s tacja by ła pełn a ludzi . Przeważali mil icjanci w by le jak ich b luzachz czerwo nymi op askami na rękawach i p o l icja ko lejo wa, a nad n imi wyraźn iek ró lowali żo łn ierze NKWD w wielk ich czap ach z czerwonymi o tokami, w n ieb iesk ichmund urach z czerwony mi lamp asami. Nasza fu rmanka s tanęła w ko lejce tak ichsamy ch fu r, d rab in ias tych wozów i n iewielk ich ciężarówek . Wszy s tko to by ło p ełnelud zi , zmęczony ch , zrezygn owanych , milczący ch . Ty lko dzieci , o budzonez g łębok iego sn u , poch lipywały n a rękach rodziców. Ko lejka s tale ro s ła.

Na to rze s tał d ług i po ciąg towarowy , co najmn iej czterdzieści wagonów.Pomięd zy to rem a p ło tem ciągnęła s ię szeroka, wysyp an a żwirem d ro ga.Brudn o czerwo ne wag o ny towarowe z szeroko o twartymi d rzwiami s tały pus te. Naścian ie każdeg o wagonu b y ł n ap is cy ry l icą i cho ciaż n ie mo g łem go z tej od leg ło ścio dcy frować, wiedziałem, że s twierdza po jemność wago nu : 40 o sób lub 8 kon i –widziałem to już p rzed tem na różny ch s tacjach . Teraz to n ie b y ło n awet zabawne.Czterdzieści o sób w tej d rewn ianej sk rzyn i! Przez chwilę żałowałem, że n ie jes temk on iem.

Czek aliśmy w n ieskoń czo ność. Zn alazłem miejsce, żeb y s ię jako tako wygodn iewy ciągnąć n a n aszych tob o łach , i z g łową na p odo łku matk i mus iałem zasnąć.Ob u dził mn ie h ałas : mil icjanci z t rzask iem zasuwali d rzwi wago n ów, jedne pod ru g ich . Du ży czarn y samochód o sobowy zajechał właśn ie p od b ramę s tacj ii wys iad ło z n iego k i lku o ficerów NKWD. Wzmóg ł s ię ruch . Mil icjanci i żo łn ierzerozb ieg l i s ię wzd łuż naszej k o lejk i , waląc p ięściami w desk i fu rmanek i w b u rtyciężarówek , k rzy cząc:

– Wysiad ać… Wysiadać… Skorieje! Skorieje! Sobirajties' s wieszczami. Szybciej…szy b ciej… ruszać s ię… zab ierać rzeczy !

Po gan ian i jak byd ło , u s tawil iśmy s ię rzędem p rzed b ramą s tacj i . Każd y z nas

Page 84: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ob ładowany , każdy n ió s ł , i le móg ł . Brama by ła teraz o twarta. Oficer NKWD, k ieru jącruchem, zaczął p rzepuszczać p rzez b ramę g ru p y p o czterdzieści o sób – kon i wśródnas n ie by ło . Każdą g ru p ę mil icjanci p rowadzil i do wag o nów, p rzed k tó rymi kazal iczekać. Drzwi wagonó w wciąż by ły zamkn ięte. Nag le chaos zas tąp i ł do tychczasowywzg lędn y po rządek . Lu dzie, n iezdo ln i d o p rzen ies ien ia swych rzeczy za jed nymrazem, b ieg l i teraz z powro tem na u l icę po bagaże zo s tawione p rzy wo zach , p odczasgd y k to ś z rod ziny p i ln ował tobo łów rzu conych n a kupę p rzed pociąg iem.Zd en erwowan i, b ieg nący w ob ie s tro ny pasażerowie, wpadali jed n i na d rug ich .Gub il i walizy , my li l i wagony . Zab łąk an i , szu kal i swo ich , n awo łu jąc rozpaczl iwie popo lsku , p o żydowsku , po ro sy jsku …

Matk a zos tała p rzy naszych bagażach p rzed wyznaczony m nam wago n em, gdyo jciec i ja k u rso waliśmy tam i z powro tem, znosząc resztę n aszego doby tku . Codziwn e, w tym rozgard iaszu n ic nam n ie zg inęło . Gdy po raz o s tatn i ob ładowanywróciłem z u l icy , d rzwi zajmu jące jedną trzecią ściany wag onu by ły ju ż szerok oo twarte. Peronu z n aszej s t rony n ie by ło i dno wag onu wzno s i ło s ię n iemal metrpo n ad żwirem wy sy paną d rogą. Wrzucil iśmy wp ierw bagaże, p o czym jedn i d rug impo mog li wgramo lić s ię do ś rodka. Drzwi w p rzeciwnej ścian ie wagonu , od s tronys tacj i i p eronu , pozos tawały zamk n ięte. W środku n ie by ło gdzie s ię ru szyć. Całapo d ło g a by ła szczeln ie zas tawiona bagażem; p o obu bokach wagonu , n a całą jegoszerokość, wbudowan e by ły po dwie pó łk i , do lna może p ó ł metra nad pod łogą,gó rna oko ło metra wy żej . Zaczęl iśmy zajmować na n ich miejsca. Ojciec pomóg łmatce wdrapać s ię na gó rną pó łkę. Wkró tce większość k o b iet i d zieci , jak ku ry nag rzędach , u sadowiła s ię na b rzegach wszys tk ich czterech pó łek . Pod łog a wagon uby ła wciąż zawalona tob o łami, walizami, całym do by tk iem lud zi spędzonych tuwbrew swo jej wo li .

Ojciec, wiedziony dawn y m doświad czen iem, zab rał s ię d o zap ro wadzan iapo rządku .

– Słuchajcie! – zawo łał . – Zo rgan izu jmy s ię. Powo li… spok o jn ie… pociąg namn ie u ciekn ie. Mamy tu cztery pó łk i , wypad a więc po dzies ięć o sób n a każdą. Ro d zinyn iech trzy mają s ię razem. Ko b iety i dzieci zo s taną na razie n a g ó rze, a mywep chn iemy , co s ię da, pod do lne pó łk i . Work i z pościelą i miększe pakunk i weźciena pó łk i , b ędzie s ię na czym po łoży ć.

Uspo ko jen i , że k to ś s ię o n ich t ro szczy , ludzie po s łuchal i o jca i wk ró tce wnętrzewag onu zos tało d o p ro wadzone do p o rządk u . Przez ten czas mama zajęła d la nasmiejsca n a gó rnej pó łce w p rawej p o ło wie wag o nu i od s trony s tacj i .

Page 85: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Nareszcie mog łem ro zciągnąć s ię wzd łuż ściany . Nad g łową miałem najn iższączęść wyp u k łeg o dachu ; w ścian ie zn ajdo wało s ię p ro s tokątne o k ienk o , jak ieśtrzydzieści na p iętnaście cen tymetrów, n ieoszk lo ne, zas łon ięte zardzewiałą k ratą.W każdym kącie wago n u by ł tak i sam o twór. To ma by ć nasz jedyny d os tęp dopowietrza? Do tknąłem dachu . By ł ciep ły nawet teraz, tak wcześn ie rano . Jeżel iszy bko n ie ru szy my w d ro gę, w ciągu dn ia s ię tu taj up ieczemy , pomyślałem.

Widok z o k ien k a miałem na szczy tową ścianę budyn ku s tacy jneg o i n a p eron ,k tó ry kończy ł s ię właśn ie p rzy naszym wag on ie. Dalej by ło pu s te p o le, za n im d omy .Wy dawałoby s ię, że d użo łatwiej by łoby wejść do wag onu od tej s t ro ny , alewidoczn ie n asza wygoda n ie by ła b rana pod u wagę. Mil icja z b ron ią w rękupatro lowała p eron .

Krzy k i , nawo ły wan ia, n iezrozumiałe s łowa jakb y komendy d ob ieg ły do n as odczo ła pociągu . Po chwil i , p chn ięte n iewidzialną ręk ą, zasu n ęły s ię d rzwi wagonu .Ktoś manewrował żelazną sztabą. By liśmy zamk n ięci n a dob re.

Wrzawa powo li ucich ła. Czas wló k ł s ię len iwie, ociężale. Lu dzie, wyciąg n ięciz łóżek w ś rodku nocy , poczu li s ię znu żen i . Pó łg ło sem p rowad zo n e rozmo wy szy bkoucich ły . Niek tó rzy już po ch rapy wali . Dzieci dawno posnęły . Słońce co raz bardziejrozg rzewało b laszany dach wagonu i temperatu ra wewnątrz szybko ro s ła. Lato 1 940rok u by ło wy jątkowo u paln e. Żar lał s ię z ok ienka nad mo ją g ło wą. Ale i le możetrwać pod róż do Warszawy ? Nawet p ociąg iem towarowy m n ie więcej n iż s iedem czyos iem g o dzin . Jak o ś wy trzymamy .

Ojciec, wyciągn ięty o bok mn ie, odd y chał g łębo ko . Obok n iego z zamkn iętymioczyma leżała mama. By łem g łodny , co na mó j humor n ig d y dob rze n ie wp ływało .Sen n ie nadchodził . Już o d d łuższeg o czasu czu łem, że muszę op różn ić pęcherz,i po trzeba ta s tawała s ię z minu ty na minu tę co raz bardziej p aląca. Ale gdzie możnato załatwić? Przesunąłem s ię d o p rzodu i u s iad łem na b rzegu pó łk i . Rozżarzony dachzmusił mn ie d o schy len ia g ło wy i nag le poczu łem n iemiły zap ach b i jący o d d o łu .Tuż pod mo imi nogami, b l isko d rzwi, by ła w po d ło dze n iewielka dziu ra, do k tó rejp ro wadziło pochy łe k o ry tko zb i te z dwó ch deseczek u s tawiony ch pod kątempro s tym. Czyżby to tajemn icze u rząd zen ie miało zaspoko ić nasze fizjo log icznepo trzeby? Mocny zap ach amo n iak u i inny ch , g o rszy ch wo n i by na to wskazywał. Takbezwstydn ie? Dla czterdzies tu o sób obo jga p łci? Zacząłem odczuwać bó l w do lnejczęści b rzucha. Trudno b y ło wy trzymać, aż nag le bó l minął . Z u lg ą po łoży łem s ięz powro tem n a swo im miejscu i zasnąłem. Ale bó l obud ził mn ie n a n owo . By ło jużdob rze po po łudn iu . Niek tó re dzieci wciąż sp ały , do roś l i pó łg ło sem p ro wadzil i

Page 86: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rozmo wy . Ojciec s iedział n a b rzegu pó łk i . Powiedziałem mu o mo ich k łopo tach .Ro zu miał to dob rze – by l iśmy zamkn ięci w wagon ie już po nad o s iem godzin . Dziu raw pod łodze by ła teraz używana, g łówn ie p rzez dzieci .

– Ja n ie p o trafię tak pub liczn ie – powiedziałem. – A poza ty m p rzecież n ie wo lnoużywać ub ikacj i , gd y po ciąg s to i na s tacj i – dodałem na u sp rawied liwien ie.

– Sp róbu jmy coś zarad zić – o dparł o jciec i zszed łszy z pó łk i , zaczął walić p ięściąw d rzwi.

– Cziewo? – odezwał s ię chamsk i g ło s , ale p ertrak tacje n ie od n io s ły sk u tk u . Któ ry śz pasażerów wpad ł na pomysł zas łon ięcia wydzielan eg o kąta kocem zawieszon ym n asznu rku .

Natychmias t u s tawiła s ię ko lejka, dzieci i kob iety miały p ierwszeńs two . Miałemwp rawdzie p iętnaście lat , ale w tych warunk ach l iczy łem s ię jako dziecko ; chociażraz by łem z teg o zadowo lo ny . Ale wys i lałem s ię nadaremn ie. Mo je zahamowan iamusiały wziąć gó rę. Stałem k i lka minu t za zaimprowizowan y m parawanem, ale b ezsku tku , choć wciąż czu łem bó l . Gdy k o lejka s ię skoń czy ła, ponown ie sp ró bowałemszczęścia. Dalej n ic z tego . Ojciec, k tó ry do tychczas wyd awał mi s ię wszechmocny ,k tó ry zawsze po trafi ł wszy s tko załatwić, a w cho rob ie każdego z nas wy leczy ć, teraz,i jako o jciec, i jako lekarz, by ł bezs i ln y , tak jak każdy z nas .

Nag le u s ły szel iśmy don o śne g ło sy , k to ś b ieg ł wzd łuż p ociąg u , k rzycząc, k to śwali ł w d rzwi wag o nów, coś tam s ię d ziało… ale co ?

– Wracz, dok to r, czy jes t w k tó ry mś z wagon ów wracz? – wo łał k to ś p o ro sy jsku .

Ojciec szybko znalazł s ię p rzy ok ienku . Przed wagonem s tał o ficer NKWD.

– Jes tem lekarzem, tu , w tym wago n ie – zameldował s ię o jciec, czy toz h uman itarn eg o nawyku , czy widząc okazję do wzno wien ia pertrak tacj i .

W p rzed ziale s traży jed en z en kawudzis tów zacho rował, sk arży ł s ię n a b ó lw p iers i .

– Ładno, d o b rze – zgod ził s ię o jciec. – Natychmias t pó jdę g o zbadać, ale wp ierwo twórzcie wszys tk ie wagony i pozwó lcie ludziom wy jść.

Pertrak tacje t rwały k ró tko i o jciec z to rbą w ręku wyskoczy ł z wagonu i poszed łwe wsk azan ym k ierunku . Wy g lądało na to , że szala p rzeważy ła s ię na naszą s tronę.Bo p rawdą jes t , że mo żn a zmusić lekarza do zbadan ia pacjen ta, ale czy można gozmusić d o udzielen ia właściwej pomocy? Z lu fą rewo lweru p rzy łożoną do jego , żonyczy syna g ło wy – chyba możn a. Niemiec n iewątp l iwie n ie miałby z tym trudno ści .A Ros jan in? Tego jeszcze n ie wiedziel iśmy . Ale w tym wypadku rozg rywka wyszłana ko rzy ść o jca. Na p eron ie zaro i ło s ię od mil icj i i d rzwi wagon ów zo s tały o twarte.

Page 87: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Szy b ko wy sk oczy łem na p eron , ch cąc po b iec d o najb l iższego k lozetu , ale dob udynku wstęp by ł wzb ro n io ny , a d o peronowej wygódk i u s tawiła s ię już d ług ak o lejka. Na czekan ie n ie mog łem sob ie pozwo lić i jak doświadczony p iesp odb ieg łem d o odoso b n io nej latarn i . Nie mog łem nawet p rzypuszczać, że ty le p łynumoże s ię zmieścić w lud zk im pęcherzu…

Wkró tce wróci ł o jciec.

– Im jes t dob rze, rozs ied l i s ię w wagon ie p ierwszej k lasy . A temu cho remuwłaściwie n ic n ie jes t , więcej s t rachu n iż bó lu – zaczął opowiadać. – Udar s łoneczny ,zb y t p i ln ie p atro lu ją… Dałem mu zas trzyk kamfo ry , bo p rzecież mu s iałem pokazać,że coś rob ię. Nie zaszkodzi mu .

Korzy s tając z ch wilowej p rzewag i , o jciec zdo łał wywalczyć jeszcze jednou s tęps two : dos tęp do kipiatku, czy l i wrzątk u . Z czasem odk ry l iśmy , że dawn ymrosy jsk im zwyczajem każda sowieck a s tacja ko lejo wa miała k ran z wrzątk iem, n ak tó ry między nami p rzy jęła s ię n azwa „k ip iątek ”. Wyn ikało to z teg o , że po d różek o lejowe p o tym og romn ym k raju t rwały d n iami i tygodn iami, a świeża wod az k ran u n ie nad awała s ię d o p icia. To miało sens , ale na okupowanych ziemiachp o lsk ich tak ie k ran y jeszcze n ie is tn iały , a d o tychczaso wi sp rzedawcy z wózkamik wasu i lemon iady , jako p rzeds tawiciele kap ital izmu , zn iknęl i . Może nawet by l iteraz n aszymi towarzyszami n iedo li . Obs ługa dworcowego bu fetu zo s tała więczwerb owana do go towan ia więk szy ch i lo ści wody . Musiel iśmy d ług o na n ią czekać,ale n ie by ło obaw, że spóźn imy s ię na pociąg… wciąż zresztą n ie miał lokomo ty wy .Mimo up ału go rąca woda okazała s ię mile o rzeźwiająca, ale jej wyp icie po budziłomó j ap ety t . Po śn iad an iu w paczce pan i Margu lisowej zo s tało jeszcze p ięć kanapek .Matka dała o jcu i mn ie po dwie, sob ie zo s tawiła jedną. I na tym skończy ły s ię naszezap asy .

Wieczo rem u p ał w wagon ie n ieco zelżał . Blaszany dach nad g łową n ie parzy ł ju żwprawdzie ręk i , ale wciąż by ł mocno rozg rzany . Zmęczo ny i g łodny rozciągnąłem s ięzn ów na swym miejscu pod okn em. Chętn ie zwinąłb ym s ię w k łębek , ale by ło zaciasno .

Obudziło mn ie nag łe szarpn ięcie. Doczep il i lokomotywę, n ied ługo będziemyw Warszawie, pomy ślałem. Sp o jrzałem na zegarek , zapomniałem, że już go n ie mam.Zło d zieje, p s iak rew, zak ląłem po d nosem, n ie nauczywszy s ię jeszcze bardziejwu lgarn ych wyrażeń . Czy to nap rawdę by ło d ziś nad ranem, k iedy mi go uk rad li?

Ale pociąg n ie miał zamiaru ru szać z miejsca. W wago n ie by ło ciemno . Zasnąłem.

Gdy s ię o budziłem, wago n już d ygo tał i t rząs ł s ię jak fu rmank a na kocich łbach .

Page 88: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Uniós łszy s ię na łokciu , wy jrzałem p rzez ok ienko . W gó rze rozgwieżdżone n iebo ,w do le migające k rzak i , d rzewa, dalej , jak ok iem s ięgnąć, łąk i i moczary .Gdzien iegdzie większe p łach ty g ładk iej jak lu s tro wody po sreb rzonej b lask iemk siężyca. An i wiosk i , an i chaty , po ludziach an i ś ladu .

W wago n ie s łychać by ło jed yn ie dźwięk i nocy . Tu k to ś g ło śno oddy chał , tamp och rap ywał, k to ś zajęczał bezwiedn ie, k to ś k rzyknął , budząc s ię ze złego snu ,p och lipywało dziecko , k to ś inny bez zah amowań dawał upus t gazom. Zwyk ła ludzkan oc, pomn ożona p rzez czterdzieści du sz.

Musiałem znów zasnąć, bo gdy s ię obudziłem, n iebo w p ros tokącie okna nadg łową by ło g ranatowo -szare, a w k ierunku n aszej jazdy zaczynało już jaśn ieć nażó łto i różowo .

Wschód s łońca. W dzieciń s twie rzad ko og lądałem świt . Ale jeden wschód s łońcap amiętałem dob rze. By ł to kon iec maja 19 35 rok u . Miałem wtedy dzies ięć lat i teżjechałem pociąg iem. Wracal iśmy ze szko lną wycieczką z Krakowa, do kąd zjechal i s ięu czn iowie z całej Po lsk i , by syp ać kop iec Marszałka Pi łsudsk iego , k tó ry umarłd wunas tego maja. Obudziłem s ię w oko licach Częs tochowy . W okn ie wagonup u lmanowsk iego wielka czerwona ku la wschodzącego s łońca po wo li wynurzała s ięzza ho ry zo n tu . Jak zaczarowany n ie mog łem oderwać oczu od bajecznego widoku , ażw koń cu zło to s ło ńca rozlało s ię n a wszys tk ie s trony i czar p ry s ł . To by ł całk ieminny świat!

Rozbudzony , wsp ominając, leżałem z o twartymi oczyma. Jak ie teraz wszys tkob y ło in ne od tamtego majowego po ranka: byd lęcy wagon , zamkn ięty na mur,n iezaspoko jon e p ragn ien ie, pu s ty b rzuch . Jedyne p ocieszen ie, że jedziemy do do mu .

Zn ów un io s łem s ię na łokciu i wy jrzałem na świat . Szuk ałem ku li s łońca – możecho ciaż powtó rzy s ię widok spod Częs tochowy? – ale ok ienko by ło za małe.

Nag le o garnął mn ie dziwny n iepokó j . Coś tu s ię n ie zgadzało . Serce zab i ło mimocn iej , choć wciąż n ie wiedziałem d laczego . Nag le, jak obu ch em w g łowę, ud erzy łamn ie n iep rawdop odobna myś l . Słońce wschodzi ze złej s t rony ! Wciąż w szoku ,wiedziałem już, że jedziemy na wsch ód . Nie na zachód , do Warszawy , ale w k ierunkuwschodzącego s łoń ca. Pociąg właśn ie zatoczy ł lekk i łuk w lewo i tarcza s łonecznawypełn i ła p rawie całe ok no . Po ciąg sk ręcał na pó łno c. Nasz k ieru nek : p ó łno cnywschód .

Chaos w g łowie. Starałem s ię myś leć lo g iczn ie.

Przez Piń sk p rowadziła ty lko jedna, p rawie p ro s ta, l in ia ko lejowa z Warszawyp rzez Brześć nad Bug iem na Homel, a s tamtąd do Moskwy .

Page 89: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

I właśn ie jechal iśmy tą l in ią, ale n ie do Warszawy , lecz p rzeciwn ie, na wschód ,w g łąb Ro s j i .

Od wy jazdu z Piń ska up łynęło co najmn iej k i lka godzin . Jadąc do Warszawy ,by libyśmy już gdzieś w s to sunkowo zaso bnych oko licach Brześcia, a tu za ok nemnic, ty lko n iezalu dn io ne pus tkowie. Musimy być już po sowieck iej s t ron ie dawnejg ran icy !

Teraz by ło całk iem jasne: p ociąg jechał w k ierunku p rzeciwnym, n iż nampowiedziano !

Tymczasem wagon powo li budził s ię do życia. Pan s iedzący na p ó łcenap rzeciwko mn ie, równ ież wyg lądający p rzez o kno , o b róci ł s ię w mo ją s tronę, co śdo mn ie po wied ział , ale s łowa zg inęły w tu rkocie kó ł . Uśmiechnął s ię i wzru szy łramionami. On n ie wie, co s ię dzieje, on n ic n ie rozumie! To on zwariował czy ja?Spo jrzałem znów p rzez okno . Tym razem n ie miałem wątp l iwości .

Rodzice wciąż spal i . Po trząsn ąłem o jca za ramię. Momen taln ie op rzy tomn iałi u s iad ł .

– Tato , s łońce wschodzi ze złej s t ron y – powiedziałem teatralnym szep tem.

Ojciec sp o jrzał na mn ie py tająco . Po łoży łem s ię p łasko , żeby móg ł spo jrzeć p rzezokno nad mo ją g łową, i wskazałem palcem s łońce. Zro zumiał natychmias t .Zmarszczy ł b rwi.

– Masz rację. Bałem s ię tego .

Bez dwóch zdań . Ok łamano nas . Jechal iśmy w n ieznane. I n ic, ale to ab so lu tn ien ic n ie mog liśmy n a to po radzić. Zła wieść rozeszła s ię po wagon ie. O span iu n ieby ło ju ż mowy . Ludzie zaczęl i p łakać. Podob n ie jak ziewan ie, p łacz jes t zaraźl iwy ,dzieci wtó rowały teraz matkom i n iejeden mężczyzna o tarł uk radk iem łzę. Groźbawywózk i zawsze wis iała nam nad g łową, a teraz s tała s ię rzeczy wis to ścią. I skądmo g liśmy wied zieć, co nas czeka: Syb ir, k raj wiecznego mrozu? Czy Ko łyma?Worku ta? Czy Kazachs tan ? Groza tych n azw geog raficzn ych z czasem zos tałap rzyćmiona p rzez jeszcze więk szą g rozę Oświęcimia, Belsen , Mau thausen , Treb link i ,Bełżca. Ale wówczas w zamkn iętym wago n ie wzbudziła w nas wielką i uzasadn ionątrwogę.

By liśmy bezradn i . Ucieczka z pociągu , nawet gdyby b y ła możliwa, daleko by n asn ie zawiod ła. To by ł Związek Sowieck i . Jedno wielk ie więzien ie, p ełneenkawu dzis tów, mil icj i , d onos iciel i i zas traszonej ludn ości .

Głód i p ragn ien ie doku czały mi co raz bardziej . Słońce zn ik ło z okna, by ło jużchyba wysoko i sądząc po temperatu rze b laszanego dachu , znów p raży ło

Page 90: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n iemiło s iern ie. Co jak iś czas pociąg s tawał na rozjeździe, zawsze na pus tkowiu ,a obok z huk iem i świs tem p rzelatywały inne pociąg i towarowe i pasażersk ie.Strażn icy p rzechadzal i s ię wzd łu ż sk ładu , ale n asze wago ny pozos tawały zamkn ięte.Zagabywan i p rzez o kna n ie odpowiadal i na py tan ia, a żądan ia wody i ch lebapu szczal i mimo u szu . Nazwy mijan ych małych s tacj i n ic mi n ie mówiły . Większemias ta ob jeżdżal iśmy , i to zwyk le nocą. Kilka razy pociąg zatrzymał s ię w pob liżujak iegoś o s ied la i ciekawość, a może l i to ść sp rowadziła g rupkę ludzi w pob liżeto rów. Musiel i być p rzyzwyczajen i do b yd lęcy ch wagonów napakowanych ludźmi.Niek tó rzy g ło śno wydziwial i : „Biedniagi, dokąd to ich gnają?”. Kob iety zawod ziły :„Ludi, smotritie, tam nawet dzieci i n iemowlęta wiozą. Oj , b ied a, b ieda. Czy to s ię n igdyn ie skończy?”. Co od ważn iejszy p rzyn ió s ł czasem boch en ek ch leba, jab łko , bu telkęwody . Dary zmieści łyby s ię między k ratami, ale s trażn icy n ie dop uszczal i ludzi dowagonów. Klnąc o rd ynarn ie i n ie żału jąc ko lb , od pychali ich o d to ru . Sk romne darywyb ijal i z wyciągn iętych rąk . Ciężk im bu tem wdep tywali w ziemię ch leb czy owoc,ko lb ą roztrzask iwali bu telkę. Z wyschn iętymi u s tami p atrzy l iśmy , jak w ziemięwsiąka tak p rzez nas up ragn iony p łyn . Do swo ich s trażn icy odnos i l i s ię du żobardziej b ru taln ie n iż do nas .

Korzys tając z tak ich p rzys tanków, zaczęl iśmy wyrzucać p rzez ok no l iścik iz nazwisk iem i ad resem kogoś z b l isk ich , p ro sząc znalazcę o ich p rzes łan ie. Rodzices taral i s ię pomag ać tym, k tó rzy n ie znal i ro sy jsk iego . Tak i świs tek pap ieru ,zgn ieciony w ku lkę, łatwo by ło p rzerzu cić nad g łowami s trażn ikó w. Nierazwidziałem, jak p rzy godn i świadkowie, szczeg ó ln ie dzieci , łapal i te pap ierowep iłeczk i , częs to wy ławiając je p rawie spod nóg s trażn ików, i u ciekal i w po le.Z czasem dowiedziel iśmy s ię, że sp o ro tych l iścików doszło do ad resatów, alez naszych żaden n ie do tarł do celu .

Szybk o s traci łem rachu bę czasu , ale chyb a trzeciego d n ia p od ró ży l in ia ko lejowapo prowadziła nas p rzedmieściami wielk iego mias ta. Przypuszczal iśmy , że b y ła toMoskwa. Z g ło śn iejszym s tuko tem kó ł posuwaliśmy s ię po rozgałęzien iach ,zwaln ial iśmy na zwro tn icach , l iczba to rów szybko ro s ła. Przeró żne pociąg i , d ług ie,k ró tk ie, pasażersk ie, towarowe, mijały nas co parę minu t . Pociąg zaczął znówprzysp ieszać, w okn ie migały b udynk i pod miejsk ich s tacj i . Oko lica by ła gęs tozaludn iona, ale dość po nu ra, szara, a zan iedb an e wsie i mias teczka p rzypo minałynajubo ższe oko lice naszych d awnych Kresów.

Towarzyszy ły n am wciąż pus ty b rzuch , suche u s ta i sp ieczone warg i . Dn i by łymono tonn ie upalne, a i noce wciąż g o rące. Wagon y pozos tawały zamkn ięte i ty lko

Page 91: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

raz na jak iś czas , o wiele za rzadko , wypuszczano z każdego wagonu dwó ch ludzi powodę. Zadan ie to u trudn iał b rak wiader, mało k to miał co ś większego od bu telk i ,więc wodę do p icia mu s iel iśmy sk ru pu latn ie racjonować. Do mycia n ie zo s tawało an ik rop li . Na skarg i s t rażn icy n ie zwracal i uwag i . Zapach w n aszy m wagon ie mu s iał byćs traszny , ale n ic na to n ie możn a by ło po radzić. Do og ó lnego feto ru docho dziłyjeszcze emanacje z n aszego k lozeto wego kąta, p rzewiewając mi nad g łową w d rodzedo okna. Wszy scy b y li w złych humorach , s tal i s ię gb u rowaci , op rysk l iwi. Naweto jciec n ieraz o s tro mi odpowiedział . „To g łód”, t łumaczy ła mama. „Szczeg ó ln iemężczyźn i , gd y są g łodn i , rob ią s ię źl i”. Od czasu do czasu wybuchały swaryi k łó tn ie, ale n ie t rwały d łu go . Apatia b rała gó rę i n a ogó ł k ończy ło s ię rezygnacją.

Zapasy żywności pasażerów wagon u , ob l iczone na pod róż z Piń ska do Warszawy ,skończy ły s ię p ierwszego dn ia. Od tej chwil i już n ik t n ie miał an i k romk i ch leba.Dn i, po dobne do s ieb ie jak k rop le wody , n ie u tk wiły mi w pamięci . Z wy jątk iemjedn ego . Nasz d rug i dzień pod róży by ł p ierwszym dn iem w mo im ży ciu , k iedy n iemiałem co do u s t włożyć. Ni k ru szyny . Małe dzieci , n ie rozumiejąc sy tuacj i , p łakały ,g rymas i ły , p ro s i ły rodziców, ale ja wiedziałem już, że p o trzebny jes t s to icyzm;n iemn iej k iszk i mi marsza g rały . Najbardziej g łód dokuczał rano . Po tem to gn io tąceuczucie pus tk i n ieco s ię rozchodziło . W ciągu dn ia, żeby zapomnieć, czy tałem. CichyDon Szo łochowa, w d wóch tomach , po ro sy jsku . Czy tałem już w ty m języku bezwiększych tru dności , a o n ieznane mi s ło wa py tałem o jca czy matkę. Trzeci dzieńpod róży , czy l i d ru g i dzień g łodówk i, n iemal cały p rzespałem. Głód już mn iejdokuczał i o szu k iwałem żo łądek małymi łykami ciep ławej wody .

Trzeciej nocy ob udziło nas nag łe szarpn ięcie wag onów, pociąg zwo ln i ł , ażwreszcie s tanął na boczn icy . Po chwil i u s ły szel iśmy warko t s i ln ików. Szczęk żelaza,czy jaś ręka o tworzy ła d rzwi wagonu . „Ch leb d la was”, odezwał s ię g ło s – największypoeta n ie móg łby tego lep iej wyrazić – a za n im n a b rudną po d łogę posypały s iębochenk i . Nie zdąży liśmy nawet pod łożyć koca. Ale k to by na to teraz zwracał

uwagę! Ch leb ! Biały ch leb ! Świeży , dosko nały . Hunger ist der beste Koch10 , mawiałak ied yś mama.

Od tej ch wil i dos tawaliśmy ch leb co noc. Dos tawa od bywała s ię w ten samsposób , a dwa razy w ciągu tygo d n ia naszej p od ró ży do poczęs tunk u d oszła jeszczezupa: na każdy wago n k ubeł kapu śn iaku , w k tó ry m p ływały sk rawk i t łu s tego mięsai kawałk i ziemn iaków. Matka nazwała tę zup ę szczi, ale mimo b rzydk iej nazwyuznałem ją za naj lep szą, jaką w życiu jad łem. Prawdą musiało być n iemieck iep rzy s łowie.

Page 92: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Za Moskwą pociąg znów s ię wló k ł . Stawał , zawsze g dzieś n a p us tk owiu . Zwaln iał ,czekał na rozjazdach . Kraj by ł p łask i , wid ok n ieu rozmaicony : po la, łąk i , lasy ,o s ied la. Dro g i n iel iczn e, na n ich mizerne k on ie zap rzęgn ięte do d rab in ias tychwozów i fu rmanek . Trak to ry , n ieus tan ny mo tyw sowieck iej p rop ag an dy , b y łydziwn ie n ieo becn e, widziel iśmy je mo że raz czy d wa.

Przy ogó lnej apat i i i o sp ało ści dn i p rzechodziły w noce i noce w dn i p rawien iepos trzeżen ie. Większo ść mieszkańców wagon u p rzesyp iała p rawie całą dobę.Niek tó rzy g ral i w karty , inn i czy tal i . Niek tó rzy odpędzal i sen n iekoń czącymi s iępo li tycznymi d yskus jami. Dyskus je te by ły jałowe: b rakowało nam wiadomości , n iemiel iśmy an i rad ia, an i gazet , a nas i do zo rcy n ie uważali za s to sowne nasin fo rmować. Oświet len ia w pociągu n ie by ło , ale dn i s tawały s ię co raz d łuższe;wyraźn ie jechal iśmy na pó łnoc.

Przypadkowi wspó łtowarzysze p od róży n ie miel i , op rócz n ied o li , wiele ze sobąwsp ó lnego . Niepo rozumien ia i po tencjalne zatarg i kończy ły s ię na o gó ł in terwencjąo jca, k tó ry , nolens volens, s tał s ię arb i trem i sęd zią rozjemczy m.

Op rócz pana Wasserman a i jego syna Mietka n ikogo z naszeg o wago nu n iepamiętam. An i jednej twarzy i an i jednego nazwiska. Mietek , parę lat s tarszy odemnie, i jego o jciec zachowali s ię w mo jej p amięci ty lko d latego , że na dalszym etap iep rzez p rzeszło rok mieszk al iśmy w tym samym poko ju i po tem dziel i l iśmy trud ydalszej pod róży .

W naszym więzien iu n a k ó łkach po rządek panował n ie najgo rszy . Dos tarczon ych leb , zupę i wodę dziel i l iśmy sp rawied liwie. Us tal i l iśmy dyżu ry d la wszys tk ichdo ros łych , do k tó rych ja też s ię zal iczałem, w celu u trzyman ia czys to ści w ś rodko wejczęści wagonu , k tó rą nazy waliśmy „salo nem”, i w kącie k lozetowym. Uważano , żeo jca należy wyk luczyć, bo „to n ie zajęcie d la pana do k to ra”, lecz on s ię na to n iezgodził . Zresztą, co d ziwn e, na jego zawó d n ie by ło wielk ieg o zapo trzebowan ia.W czas ie po d róży w naszym wagon ie n ik t n ie umarł , n ik t s ię n awet poważn ie n ierozcho rował, choć na p rzys tankach o jciec by ł n ieraz wzywany do cho rych w innychwag onach i pod esko rtą chodził na „wizy ty”. Lek ów oczywiście n ie by ło żadnych .Kilka o sób z pociągu zmarło w czas ie pod róży i zwłok i zab ierano w czas ie nocnychp rzys tanków.

Dn i by ły wciąż go rące, gdy n asz pociąg , sap iąc i d ymiąc, dąży ł co raz wyraźn iej napó łno c. Noce s tawały s ię co raz k ró tsze, o s tatn ie n ie t rwały d łużej n iż dwie godziny .Białe no ce, do tychczas znane mi ty lko z l i teratu ry … Ledwie zacho dzące s ło ńceżegnało s ię szaro -zło tym b lask iem w ok ienk u z p rzeciwnej s trony naszej pó łk i , a już

Page 93: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

za mo ją k ratą budził s ię do życia nas tępny po ranek .

Późnym rank iem ósmego dn ia pod róży zatrzymaliśmy s ię p rzed mos tem naz lekka podn ies ionym b rzegu szerok iej rzek i . Zaro i ło s ię o d s trażn ik ów, k tó rzy podmelod ię soczys tych p rzek leń s tw z huk iem i zg rzy tem żelaznych sztab o twieral id rzwi wagonów. „Wychodzić, wych odzić, wszy scy wy s iadają!” Niepo trzeb ne mi by łospecjalne zap roszen ie. Z rozkoszą wyskoczy łem ze śmierdzącego wagonu i pełnąp iers ią wciąg nąłem czys te powietrze. Co raz więcej o sób opuszczało wagony , t łu mzb ił s ię w wąsk iej p rzes trzen i p rzed n imi. Jak zwierzęta p rzy wyk łe do życia w k latcewypu szczon e na wo lność n ie odch odzą z początku zb y t daleko , tak cały t łu mpasażerów us tawił s ię gęs to wzd łuż pociągu . A dalej by ło pus tkowie. Oprócz nas ,s trażn ików w mundurach mil icj i i NKWD, gdzieko lwiek s ię spo jrzało , n ie by łożywego ducha. Na b rzegach rzek i ciąg nęły s ię łąk i i n ieuży tk i . Ni zag rody , n i chaty ,nawet s łupka dy mu znaczącego lu dzk ie o s ied le. Daleko , daleko na ho ryzoncie,w k ierun ku , z k tó rego p rzy jechal iśmy , z t rud nością można by ło rozróżn ić zamg lonezarysy mias ta. A dooko ła nas , jak o k iem s ięgnąć, s tała ciemna ściana lasu .

Wszyscy już opu ści l i wagony . Strażn icy złagodn iel i , jeden zaczął n awet żartowaćz dziećmi. Nag le sp oważn iał , zamilk ł , wyp ręży ł s ię na b aczn ość. Majo r NKWD s tałp rzed nami.

– Któ ry z was jes t lekarzem? – zapy tał .

– Ja – odpo wiedział o jciec.

– Dzięku ję wam, oby watelu , za pomo c w czas ie pod róży .

Majo r od wrócił s ię, lecz n im zdąży ł odejść, o jciec podn ió s ł rękę.

– Czy mog liby ście nam powiedzieć, co s ię właściwie d zieje? Zg ło s i l iśmy s ię narepatriację, ale to p rzecież… – o jciec wskazał od leg łe zary sy mias ta – …nie jes tWarszawa. Dokąd n as p rzy wieźl iście i po co? – Rosy jsk i o jca by ł p łynny i l i terack i .

Towarzysz majo r zas tyg ł w bezruchu , wydawało s ię, że p róbu je s ię u śmiech nąć.Lecz wyraźn ie n ie miał w ty m wprawy , n ie p rzychodziło mu to łatwo , na twarzyodmalował s ię ty lk o bezwiedny g rymas .

– Rząd n iemieck i – wydus i ł w końcu – odmówił p rzy jęcia was . – Umilk ł namomen t, jakby szuk ając s łów, i wreszcie wybuchn ął: – A wyście n ie p rzy jęl isowieck ich paszpo rtów! Wy, niebłagonadiożnyj elemient! – k rzyknął . – My was… my was…musiel iśmy usunąć z pog ran icza. – Po chwil i po d jął no rmalnym g ło sem: – To jes trzeka Dźwina, Dźwina Pó łnocna, a to mias to – tu wskazał palcem od leg łe dach y – toKo tłas . Stąd po jedziecie do różnych leśnych o s ied l i – zak reś l i ł szerok i łuk ręką –gdzie dos tan iecie p racę. Przywieźl iśmy was tu na perewospitanie, n a do kształcen ie. –

Page 94: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Od wrócił s ię i ju ż miał odejść, lecz w os tatn iej ch wil i dodał : – Zdies' żyt' budietie (tubędziecie ży l i) – i szybk im k rok iem odszed ł .

Zdan ie to s ły szałem jeszcze w Piń sku . Słuchy chodziły wó wczas po mieście, żezes łańców b rano pod s trażą na od leg łą po lanę w d ziewiczym les ie, gdzie zo s tawianoich samym sob ie z ty mi właśn ie s łowami: Zdies' żyt' budietie…

Ludzie z naszego i z p ob lisk ich wag onów o to czy li o jca. Posypały s ię py tan ia b ezładu i sk ładu . Od szed łem o d t łumu . Nazwę Ko tłas znałem jako o s tatn ią s tacjęko lejową na d ro dze do pó łnocnej części eu ro pejsk iej Ros j i , po między Uralem nawschodzie, rzeką Dwiną lub Dźwiną Pó łn ocną na zacho dzie i Morzem Białym odpó łnocy . Mapy by ły mo im hobb y p rzed wo jn ą. Ale w p rak tyce ta geo g rafia wcale min ie odpowiadała.

I nawet tak daleko na pó łnocy wciąż by ło g o rąco .

Spo jrzałem na rzekę. By ła szeroka, nawet tak b l isko swych źród eł szersza odWis ły pod Warszawą. Po p ozbawionych wo dy dn iach w pociągu , p rzy spoconym,n iedomytym ciele wyg lądała zachęcająco .

– Pop ływałbyś? – Mietek mus iał czy tać w mo ich myś lach .

– Chętn ie… ale czy po zwo lą?

Mietek po dszed ł d o s trażn ika, ten w odp owiedzi k iwnął g łową i ty lko s ięroześmiał , n iemile, zło ś l iwie. Szybko rozeb ral iśmy s ię do n ag a, wb ieg l iśmy na mos ti skoczy liśmy do rzek i . Naty ch mias t zrozumiałem zjad l iwy śmiech s trażn ika. Wodaby ła lodo wata. Aż mi dech zap arło . Si łą inercj i szed łem g łową w dó ł . Serce zdu s i ła milodowata p ięść. Mięśn ie zas tyg ły . Przemog łem s ię. Przerażony , o s tatk iem wo li ,zacząłem p iąć s ię ku gó rze. Na powierzchn i o tworzy łem us ta, by wo łać pomocy , alen ie mog łem z s ieb ie wydobyć g ło su . Nie mog łem złapać tchu . Nie wy jdę s tąd żywy ,pomyślałem, lecz w os tatn iej chwil i odetch nąłem g łęboko i w końcu odzyskałemwładzę nad mięśn iami. Dop łynąłem i resztką s i ł wypełzłem n a b rzeg . Rozdygo tanyz zimna, ze szczęk ającymi zębami, zwinąłem s ię w k łębek na t rawie. Rozejrzałem s ięza Mietk iem. Właśn ie g ramo li ł s ię na b rzeg , a za n im k i lk u innych ch łopców, k tó rzywidoczn ie p oszl i za naszym p rzyk ładem.

Nik t n ie zwróci ł uwag i na to , co s ię z nami działo ; na szczęście wszyscy u szl iśmycało . Ty lko dowcipnego s trażn ika nasz widok wprawił w jeszcze lep szy humor. A poparu minu tach , rozg rzan i s łońcem, doszl iśmy do s ieb ie.

Ko tłas b y ł więc końcowym pu nk tem naszej p ierwszej pod róży po Ros j iw towarowych wagonach . Rozładowaliśmy rzeczy i bez żalu p ożeg naliśmy pociąg ,wszys tk ie czterd zieści wagonów, g dy ze zg rzy tem i świs tem ru szy ł w powro tną d rogę

Page 95: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i po paru minu tach zn iknął nam z oczu w k łębach dy mu . Licząc mn iej więcej poczterdzieści o sób n a wagon , oko ło pó łto ra ty s iąca ludzi zo s tawiono między to ramia rzek ą, n ie b io rąc po d uwagę towarzyszącej nam esko rty . Po upalnym dn iu podwieczó r zaczęło s ię och ładzać, a gdy zap ad ła no c, s tało s ię wręcz zimno . Ro dzinyi p rzy jaciele t rzymali s ię razem, zg rupowan i doko ła swych bagaży . Głód zaczął mizn ów dokuczać, gdy wreszcie późnym wieczo rem p rzy jechały dwie ciężarówk iz ko tłami zupy i ch lebem. Wyg lądało na to , że resztę no cy spędzimy n ad rzek ą.Wkró tce z tobo łów wyn urzy ły s ię koce, ko łd ry , p ierzyny i choć d zieci , pon iezwyk łych wrażen iach , szybko ucich ły , do ros łych sen s ię n ie imał . Nie sp rzy jałamu też jasność; nawet o pó łnocy można by ło czy tać. Rozmowy , dyskus je, domysłyciągnęły s ię d łu go w tę b iałą noc. Ktoś p rzehand lował kawałek myd ła za ro sy jsk ągazetę i p rzyn ió s ł ją o jcu do p rzeczy tan ia. Sypały s ię komen tarze: „Francu zi n iesp isal i s ię lep iej o d n as… Musso lin i to h ien a… Tak s ię zwalić jak na pad lin ę…Hańba… Ale chociaż by li mąd rzejs i , n ie po święci l i Paryża, jak nas i Warszawę… BezAmerykanó w s ię jednak n ie obejdzie…”. Słuchałem tych rozmów co raz mn iejuważn ie, aż w końcu mocno zasnąłem.

Gdy s ię o budziłem, rzekę zasnuwała gęs ta mg ła. Drug iego b rzegu n ie b y ło widać,a i sy lwetk i dach ów i komin ów Ko tłasu , wczo raj tak wyraźn ie zary sowane, zn ik ły jakzaczarowane. Nadb rzeże wróci ło do życia. Zos tało nam n ieco ch leba z o s tatn iej n o cy ,pop il iśmy go wodą z rzek i na śn iadan ie. Niek tó rzy , kucając nad b rzeg iem, u s i ło walimyć s ię w lodowatym nu rcie, inn i zab ieral i s ię d o pakowan ia tobo łów. Sło ńcezaczęło p rzyg rzewać i mg ła s ię rozch odziła. Nag le od s trony Ko tłasu pod jechałok ilka ciężarówek . Jed na zatrzymała s ię tuż p rzy nas . Kierowała n ią kob ieta. Jejpomocn ica, mocna baba, wys iad ła, spuści ła k lapę. Wzd łuż bu rt ciężarówk iumoco wane b y ły ławk i.

– Sobirajties' s wieszczami – zawo łał s t rażn ik , nasz żartown iś z pop rzedn iego dn ia.Mietek p ierwszy wskoczy ł n a pakę. Zaczęl iśmy podawać mu bagaże, wsp inać s ię

za n imi i szybko zapełn i l iśmy ławk i i całą wo lną p rzes trzeń między n imi. Po paruch wilach ru szy liśmy w d rogę. Oprócz nas i Wasserman ów na ciężarówce znalazła s ięjedna para z naszego wagonu i k i lka n iezn an ych mi rodzin z innych wag o n ów.Okazało s ię późn iej , że miel iśmy szczęście znaleźć s ię w p ierwszym rzu cie.Rozładowan ie n ad b rzeża zajęło dob rych k i lka d n i .

Ciężarówk a by ła du ża i ciężk a, o dpowiedn ia na ro sy jsk ie d ro g i , czy raczej na to ,co za d rog i uchodziło . Jech al iśmy po wertepach , n ieb ruk owanych , p ełnych wy bo i ,wiodących p rzez po la i łąk i , b rzeg iem moczarów, p o szlak ach p rowadzących p rzez

Page 96: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

las , g d zie jed yn ie k o lein y zn aczy ły k ieru n ek , a wys tające pn ie i k o rzen ie zag radzałyd rog ę. Tu i ówd zie zwalo n e d rzewo lu b gn ijące k łody zmu szały k ierowcę d o ob jazdup rzez g ęs ty las . Szlak nasz p rzywo dził n a my ś l to r p rzeszkód zbu d o wan y p rzezszaleńca. Na ciężaró wce, za b u d ką k iero wcy , umo co wane by ły d wa d u że, czarn e,metalowe bębn y . Ru ry p ro wad ziły z n ich w g ó rę i w d ó ł . Pan Wasserman , jak s ięp óźn iej o k azało sp ecjal is ta o d sp raw tech n iczn ych , zaspo k o ił mo ją ciek awo ść:

– Si ln ik jes t n ap ęd zany g azem d rzewny m wy twarzan y m w tych d wó chzb io rn ikach . Kied y g o zab rak n ie, wys tarczy do d ać d rzewa, a tego to waru tu n ie b rak– roześmiał s ię.

I rzeczywiście, po jak ich ś dwó ch g o d zinach jazd y s i ln ik zaczął k as łać i s tękać.Stanęl iśmy n a leśn ej p o lan ie. Ros jank i p ob ieg ły do lasu z s iek ierami i z p i łą,sp rawn ie zwali ły du że d rzewo , raz-dwa pocięły je na części , po rąb ały , wrzu ci łyp al iwo do ko tłów. Wkró tce zawód d rwala p rzes tał być mi ob cy , ale teraz p o razp ierwszy by łem n ao czn y m świad k iem tak iej p racy . Ale czy to jes t zajęcie d lak ob iet? – p o myślałem ze zd ziwien iem.

Wted y też zo b aczy łem p o raz p ierwszy p ap iero sy w ro sy jsk im s ty lu . Nap ełn iwszyk o tły , n asza p an i k iero wca z towarzy szk ą s iad ły n a s to p n iu k ab iny , wy ciąg nęływo reczk i macho rk i i zawinąwszy zręczn ie ty toń w pocięte k awałk i g azety , zaciąg nęłys ię z ro zk o szą. Dziwn e, bo zapach b y ł ws trętn y , a d y m k ręci ł w nos ie i g ryzł w o czy .

Ro s jan k i b y ły mało mówn e, ch o ć n ie można po wiedzieć, że wro g o nas tawione. Nap y tan ia od p owiad ały pó łg ęb k iem lu b p u szczały je mimo u szu . Własn e ro zmo wyp rzep latały wiązan k ami p rzek leń s tw, ale ju ż na ty le po zn al iśmy lokaln ą „k u ltu rę”,żeby zro zu mieć, że są on e częścią zwyk łej k o n wersacj i i , zależn ie o d to nu g ło su ,wy razem wielu uczu ć. Job twoju mat' n ie by ło wycieczk ą o sob is tą, mo g ło by ć częściąp rzy jacielsk iej ro zmo wy , wy rażać p odziw, ro zczarowan ie, k to wie, mo że n awetmiło ść?

Jeszcze k i lka razy s tawaliśmy po p al iwo , aż wreszcie, po o k o ło sześciu god zin achk arko ło mnej jazd y , zatrzymaliśmy s ię p rzy wjeźd zie d o małeg o mias teczk a, a mo żed użej ws i . I znów zn aleźl iśmy s ię z bagażami na b rzegu rzek i , tu ż k o ło n iewielk iegod rewn ianego pomo stu , n iby mo lo wch odząceg o w rzek ę. Tym razem p ilno wał n asty lk o jeden mil icjan t , n iezby t g ro źn ie uzb ro jony w zaby tk ową s trzelbę. Sam też n iewzbu d zał t rwo g i , spo g ląd ając n a n as z u śmiech em n a szerok iej s łowiańsk iej twarzy .

– To jes t rzeka Uft iug a – powiedział n iepy tan y . – A to mias to – wsk azał p alcemk ilk a widocznych z b rzegu barakó w z n ieocio san y ch pn i – to Pietrak owo . Tu jes tn asz Sielsowiet, rad a wiejsk a. – Po ch wil i p rzerwy d odał: – Ju tro p ó jd ziecie w gó rę

Page 97: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rzek i , d o Kwaszy , i zdies' żyt' budietie.

To wyrażen ie „tam zamieszkacie” z do my ślnym: „do k o ńca ży cia” zaczynało mig rać n a n erwach .

Jeszcze k i lka ciężaró wek zajech ało d o Pietrak o wa w ciąg u d n ia i wy ładowałop asażerów. Zan im n o c zap ad ła, o d d wustu do trzy s tu o só b b iwak o wało n a b rzegurzek i . Zn ó w zn aleźl iśmy s ię w g rup ie z Wasserman ami, o jcem i syn em, i z k i lko map arami i rodzin ami: małżeńs two Żó łtyń sk ich z b ratem p an i Żó łtyń sk iej , Hen ryk iem,mo im ró wieśn ik iem, Gruszy ńscy , Brzeziń scy i d u ża ro d zina Ro merów.

W miarę jak ciężarówk i p rzy wo ziły z Ko tłasu k o lejn e g rupy ludzi , zwiększała s ięteż l iczba s trażn ik ó w. Uros ła w koń cu do trzech czy czterech . Ale by l i to zwy k limil icjan ci , n ie enkawu dziści . A na samy ch ciężaró wk ach w o g ó le n ik t n as n iep i ln o wał. W samym Pietrak owie n ie b y ło ru ch u . An i wo jska, an i mil icj i , ży wegod u ch a n ie b y ło wid ać n a u l icy . Czasem gdzieś n a d alszy m p lan ie p rzemknęła jak aśp o s tać, ale do n as , op ró cz s traży , n ik t s ię n ie zb l iży ł .

– Dziwn a miejscowość – rzek łem do o jca, s iedząceg o ob o k n a jed nej z n aszychwaliz. – Wy marła? Op uszczon a?

– To już jes t obszar NKWD11 – o dparł o jciec. – Wczo raj ty zasn ąłeś , a lud zieg ad al i jeszcze d ług o w noc. Wy g ląda n a to , że tu n ie t rzeb a n as p i ln ować. Ucieczk ajes t n iemożliwa. To zup ełn e b ezd roże i pu s tk owie. Transpo rtu n ie ma żadnego .Trzeb a p rzejść d zies iątk i k i lometró w dziewiczy m lasem, zan im s ię do trze don as tęp n eg o o s ied la. I co wtedy ? Każda wieś , każd a o sada ma sweg o d ono s iciela.A może są n imi wszy scy mieszkańcy? Na żad n ą p omoc ze s trony tu by lcó w n ie mo żn aliczy ć. Są sami tak zas traszen i , że n ajp rawd opo d obn iej wy dadzą u ciek in iera od razuNKWD, a sch ro n ien ie, k awałek ch leb a czy jak ak o lwiek in n a p o moc n ie wcho d ząw g rę.

Późnym wieczo rem, gd y wciąż by ło całk iem jasno , n a nadb rzeże zajech ały d wazap rzężone w ko n ie wo zy , p rzywożąc n am szczi, czy l i zu p ę jarzyn o wą, k ip iąteki razo wy ch leb . Ch leb by ł g l in ias ty , ciężk i , ale po p o ście o d sameg o ran a całk iem mismako wał.

Zasn ąłem tak mo cn o , że n ie s ły szałem nawet ciężaró wek zajeżdżający ch w ciągun o cy . Rano t łum n ad rzek ą o s iąg n ął już l iczb ę ok o ło sześciu set o só b . Właśn ied o jadal iśmy resztk i wczo rajszeg o ch leb a, p o p ijając g o świeżym k ip iątk iem, gd y dop o mostu o dg ry wającego ro lę mo lo p o dp ły nęło z tuzin d ług ich , wąsk ich czó łen . Naru fie k ażdego czó łn a s tał czło wiek z d łu g im d rąg iem w ręku , k tó rym o d p ychał s ię odd n a rzek i . Podeszl i d o n as d waj o bcy mężczy źn i . By li w cywilu , ale wy ższy z n ich

Page 98: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wyg ląd ał , jak b y b y ł p rzyzwy czajo n y d o władzy . Zatrzymał s ię p rzy n aszej g rup ie.Wsk azu jąc palcem, zaczął n as l iczyć, wid ać n ie do ść n as b y ło , bo d o łączy ł d o n asjeszcze k i lkanaście inny ch o só b , i zeb rawszy wo k ó ł s ieb ie jak ąś p ięćdzies iątk ę,p o dn ió s ł rękę i wy dał in s trukcje:

– Wy pó jdziecie z nami jak o p ierwsza g ru pa. Bagaże po p łyn ą rzeką – d odał ,wskazu jąc n a ło dzie.

Szl iśmy ścieżk ą p rowad zącą wzd łuż rzek i .– Nie mus imy s ię zb y tn io śp ieszyć – s twierd zi ł n asz p rzewodn ik . – Do Sło b o dy

są czterd zieści dwa k i lo metry . Powinn iśmy d o jść p rzed n o cą. Zresztą mamy terazb iałe noce, dob re do spacerów. – Uśmiech nął s ię, mru g nął d o mn ie czy ty lk o mi s ięzdawało?

Ale n ie b y ł to sp acer alejk ami: ścieżka b y ła n ierówna, pełn a wy b o i ,n iesp o dziewan y ch dziu r, wy s tający ch ko rzen i . Sk ręcała, tak jak rzeka, to w lewo , tow p rawo . Co p arę k ro ków natrafial iśmy na gn ijącą k ło d ę, zmu rszały p ień , b ło tn is tąk ału żę. My wszyscy , w większości mieszczuchy , tak ich d ró g n ie zn al iśmy , a i obu wiemiel iśmy n ieodp o wied n ie d o marszu p o n ieró wn y m teren ie. Zap rawy spo rtowej teżwiększości b rako wało . Pan Gru szy ń sk i nos i ł p rzed so bą b rzuszyskok ary katu ralnego b u rżu ja z so wieck iej p rasy . Taczk i by mu s ię p rzydały , p o myślałemn iezb y t ży czl iwie. Jego szczup lu tk a, d robn a żo n a n ie mo g ła mu być p o dpo rą, więcw tru dn iejszych miejscach k to ś mu s iał mu chociaż p odawać ręk ę. Bardziejk o rpu len tne p an ie, w tej g ru p ie i mo ja mama, szybk o s ię męczy ły . Po p arumies iącach n a sy b ery jsk im wikcie wszy s tk im fig u ry s ię p op rawiły , nawet panGru szyń sk i zaczął wy g lądać b ardziej at lety czn ie.

Z wy jątk iem d wóch cy wilnych Ro s jan n ik t n as teraz n ie p i lno wał. Ścieżk a b y ławąsk a, n a jedn ą, miejscami na dwie o so b y . Szl iśmy więc g ęs ieg o , wysok i Ro s jan inn a p rzodzie, n iższy w arierg ard zie. Ale n ie mo żn a p owiedzieć, żeb y by li rozmowni.W Pietrakowie zdawali s ię b ardziej p rzys tępn i , ale po d rod ze to s ię jak o ś rozwiało .Jedyn e, czeg o mo g liśmy s ię od n ich d o wied zieć, to że wy ższy n azy wa s ię Wołk o w,że ob aj są u rzęd n ik ami w Sło b odzie, tej o sad zie w les ie, do k tó rej n as p ro wadzą, żeSłobo d a sk łada s ię z dwó ch uczastków, z k tó rych jed en n azy wa s ię Kwasza, a d ru g iWasil iewo .

Po raz p ierwszy też w czas ie teg o d łu g iego marszu u s ły szałem p o wied zen ie, k tó rep rześ lad o wało nas p rzez nas tęp ne dwa lata, po wtarzane w kó łko p rzez Ros jan .Utk wiło o n o w mej p amięci na całe ży cie jako co ś n ieo d łączn eg o od Ro s j iSo wieck iej . Zd an ie to p ro s te, do b itn e i po ro sy jsku nawet melo d y jn e: Priwyknietie,

Page 99: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

a jesli nie priwyknietie, to podochnietie, czy l i : p rzyzwyczaicie s ię, a jak n ie, to zdechn iecie.Pięk ne. Głęb o k ie. Kwin tesen cja życia w ZSRR.

Marsz d o Kwaszy odby ł s ię bez większych p rzeszk ó d , cho ciaż mn iejszych n ieb rak owało . Ciągnął s ię w n iesko ń czo n o ść. Bu ty wszy s tk im p rzemok ły już nap o czątk u . Ciąg le szl iśmy ścieżką wzd łuż rzek i , tuż n ad samy m b rzeg iem, chwy tającs ię g ałęzi , b rnąc p rzez lodo wate mimo u pału kału że, s tarając s ię n ie s tracićró wn o wag i n a o ś l izg ły ch p n iach p rzełożon y ch jak o k ład k i p rzez n iewielk ied o p ły wy . Staral iśmy s ię sob ie wzajemn ie po mag ać. Ojciec i ja t rzy maliśmy s ięb l isko mamy , k tó rej n iek ied y n asze cztery ręce by ły po trzeb ne. Nas i ro sy jscyp rzewod n icy n ie gon il i n as zb y tn io , co g odzin ę p ozwalając n am na pierekurkę, czy l ip rzerwę na pap iero sa. Od wy jścia z pociągu w Ko tłas ie n ajb ardziej d o kuczl iwą p lagąs tały s ię ro je o wadów. Dłu g ie pó łnocne zimy sk racają ich ży cie do zaled wie k i lk uty god n i w ś ro d k u lata i w ty m ok res ie s tają s ię szalen ie żarłoczn e. Aż tu nag lesp ro wad zon o im tak u p ragn io n y p o s i łek ! Wielk ie chmary komaró w, sk łęb ion e ro jemu ch , mil ion y maleń k ich czarn y ch mu szek p ch ały s ię nam do oczu , d o u szu , d on o sa. Najb ard ziej zach łanne b y ły pod łużne owady , o k o ło dwóch cen ty metró wd ługo ści , k tó re, p o lu jąc po jed y nczo , włazi ły po d no g awk i spod n i i zo s tawiały p osob ie bo lesn y ś lad i s t ru mień k rwi ściekający p o n o d ze. Mu ch y , o n ieco węższymtu łowiu , k to ś ro zp o zn ał jako gzy k ońsk ie, k tó re ludzk im mięsem też n ie g ard zą.Opędzan ie s ię od o wadó w wymagało wy s i łku n ie mn iejszeg o n iż marsz, ale w czas ieo d p oczy nkó w lo tn e ro ty o p ad ały n as ze zdwo jon ą en erg ią, więc p o zaledwie p arumin u tach bez żad n eg o p opędzan ia by l iśmy go towi do d alszej d ro g i .

A ko ń ca naszeg o marszu wciąż n ie by ło widać.Min ęło d o b ry ch d zies ięć g o dzin , zan im Wołk ow zatrzy mał nas n a sk raju lasu .

Stąd ścieżk a wio d ła lekk o w d ó ł , o d dalała s ię o d b rzegu rzek i i p rzech o d ziław szerszy trak t , k tó ry wreszcie zamien iał s ię w szerok ą u l icę o toczo ną z o b u s tro nb arak ami zb u dowan ymi z su ro wy ch p n i .

– Wot i Kwasza – o b wieści ł Wo łkow, jak b y du mn y ze swo jej s to l icy . Po czy m, jakmo żn a s ię by ło sp odziewać, do d ał n ieun ik n io n e: – Zdies' żyt' budietie.

Stal iśmy w milczen iu , wpatrzen i w nasze no we miejsce zamieszkan ia. Kwaszas tała p rzed n ami szara, p us ta, bezd uszn a, p rzy t ło czon a ciemn o zieloną masą ig las teg olasu o taczającego ją ze wszys tk ich s tro n . Jedyn a u l ica ciąg n ęła s ię jak ieś d wieściemetrów, ró wno leg le d o rzek i , k tó ra zo s tała o d nas na p rawo , z n iep rzerwaną ścianąlasu n a lewo , p rzed n ami i za n ami. Po d rug iej s t ro n ie rzek i widn iał las . Widok n ieb y ł b y najmn iej malo wn iczy i n ie zapowiadał n am świet lanej p rzyszło ści .

Page 100: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Kilk an aście zab udo wań , rzeka i las , las , wszęd zie las . Cała o sada p rzeds tawiała sobąkawałek ziemi jemu wydarty , wy k arczo wany ciężką p racą.

Nad jed n y m z baraków po lewej s tron ie u l icy wzn os i ł s ię s łu p szaro n ieb iesk ieg ody mu . Nadzieja zro dzi ła s ię w mo im sercu , czy może w żo łąd ku . Czy żb y to b y łas to łówk a?

Zdies' żyt' budietie… tu b ęd ziecie ży l i . Kilk ad zies iąt lat minęło od tej chwil i , a wciążs ły szę s ło wa Wołk o wa i u k ry tą w n ich g ro źb ę: … do ko ń ca życia.

Page 101: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 7

Przywykniecie…

Gdy s tal iśmy tak d łuższą chwilę na sk raju lasu , wpatrzen i w tę o sadę na końcuświata, Wołkow powtó rzy ł pó łg ło sem, jakby samego s ieb ie chciał jeszcze zapewn ić:

– Zdies' żyt' budietie. – Stał n ieruchomo , zamyślony , aż w końcu zaczął g ło śn iej : – Niezdajecie so b ie sp rawy , jak ie macie szczęście… Kiedy nas tu p rzygnali dwanaście lattemu , by ła tu jak o k iem s ięgnąć dziewicza puszcza. Musiel iśmy zaczynać od wyrębud rzew, od k arczowan ia. Go łymi rękami wyrywaliśmy ko rzen ie. Wreszciezbudowaliśmy Kwaszę. Niewielu z nas doży ło końca budowy .

A więc i Wołkow by ł zes łańcem, Syb irak iem mimo wo li . Skąd go wywieźl i? Zaco? Czy na to o s tatn ie py tan ie w ogó le is tn iała odpowiedź? Ale spowiedź Wołkowana tym s ię sk o ńczy ła.

Kwasza… Dlaczego ją tak nazwali? Rozg lądając s ię, nal iczy łem sześć d ług ichbaraków i dwan aście mn iejszych zabudowań . W po równan iu z tą o sadą nawetp rzys łowiowy Pip idówek by łby s to l icą. I tu mam spędzić resztę życia? Napocieszen ie s twierdzi łem, że n ie ma tu d ru tów ko lczas tych an i wież wartown iczych ,an i złych p sów. Mog ło być go rzej . Będziemy miel i chociaż dach nad g łową, n ie takjak Wołko w i jego towarzysze. A podobne h is to rie o „wo lnych p rzes ied leńcach”s ły szałem jeszcze w Piń sku .

Grupa lu d zi szła z o s ied la w naszym k ierunku . Komitet powitalny? Oprócz n ichn ie b y ło widać ży wego ducha: wymarła o sada czy co , u l icha? Ale n ie, z kominajednego z b arak ó w wznos i ł s ię dym. To musi być s to łówka. Już widziałem p rzedsobą talerz zu py i k romkę ch leba. Ta myś l podn io s ła mn ie na duchu .

Moje marzen ia p rzerwał „komitet powitalny”. Podeszło do nas p ięć czy sześćosób , umundu ro wanych o ficerów NKWD i cywilów. Tak jak s tal iśmy , zmęczen i ,zgnęb ien i , zapatrzen i w bezruchu w nasze nowe miejsce zamieszkan ia, tak nag lewróci l iśmy do ży cia i rozs tąp i l iśmy s ię jak Morze Czerwone p rzed nowoprzyby łymi. Sp o k o jn ie, z dużą wprawą rozdziel i l i n as na dwie n ierówne g rupy ,pozwalając rodzinom i p rzy jacio łom zos tać razem. My znaleźl iśmy s ię w większejg rup ie. Jed en z o ficerów podn ió s ł rękę.

Page 102: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Pro s i o g ło s – zażartował Mietek pod nosem.

– Macie szczęście – zaczął enkawudzis ta – jes teście już w domu . Zos tan ieciew Kwaszy . To b ęd zie wasz posiołek. Tamta g rupa ma jeszcze parę k i lometrów d rog i doWasil iewa.

Ależ n am s ię u d ało ! Przed tem Wołkow nam to wmawiał , a teraz ten o ficer znów top o wtarza. I to ma b yć szczęście? Już miałem coś sarkas tycznego na końcu językai zwró ci łem s ię d o o jca, gdy mą uwagę odwróciło odejście d rug iej g rupy z dwomacy wilami n a czele; szl i g ęs iego znów w las , pewn ie w s tronę tego Wasil iewa. Pok ró tk iej p rzerwie o ficer pod jął :

– Zdies' żyt' budietie. Pó jdziecie teraz wszyscy do wyznaczonych baraków. Zos tawcietam swo je rzeczy i p rzy jdźcie zaraz na zeb ran ie p rzed s to łówką. Powiem wam wtedyo waszej p racy tu taj .

Przerwał i zas ty g ł tak z p rawą ręką un ies ioną, jakby chciał s ię wp ierw p rzekonać,czy s łu ch acze g o zro zumiel i , a po chwil i kon tynuował:

– Bezd zietn e p ary i samo tn i zamieszkają w tym baraku . – Wskazał palcemb u d y n ek p o lewej s tron ie u l icy , na ty łach s to łówk i i k ancelari i . Opuści ł rękęi wy czek ał , aż p rawie po łowa naszej g rupy podąży ła ścieżką za jednym z cywilów.

Szy b k o , wp rawn ie i bez s łów oddziel i ł n as tępną g rupę, włączając nas .

– A to będ zie wasze mieszkan ie. – Wskazał palcem barak po p rawej s tronę u l icy ,n ap rzeciwk o s to łó wk i.

Z d wo ma cy wilami ru szy liśmy gęs iego tuż za p ierwszą g rupą. Donośny g ło so ficera n am to warzy szy ł . Obejrzałem s ię.

– A wy pó jd ziecie tam – musztrował pozos tałych nowych mieszkańców Kwaszy ,wy ciąg ając ręk ę w o k reś lonym k ierunku .

Po p aru min u tach spaceru złoży liśmy ręczny bagaż, p rzy taszczony z Pietrakowa,w s io n ce wyzn aczonego nam baraku i do łączy liśmy do g romady zes łańcówzeb ran y ch p rzed s to łówką. Pośrodku s tało k i lku o ficerów w mundurach NKWD –Narodnego Komisariatu Wnutriennych Dieł. Już same te l i tery wzbudzały w nas n iepokó j .

Gru p a lu d zi p rzed s to łówką szybko ro s ła. Zeb ral i s ię wszyscy : młodzi , s tarzy ,małżeń s twa, matk i z dziećmi na rękach . Po chwil i jeszcze jeden o ficer opuści łk ancelarię i zmierzał w naszym k ierunku wraz z dwoma cywilami. Jako że by łemn iższy o d więk szo ści o taczających mn ie do ros łych , mus iałem s tanąć na palcachi wy ciąg n ąć szy ję jak gąs io r, żeby widzieć, co s ię dzieje. Jeden z o ficerów NKWDmiał t rzy czerwo n e p ro s tokąty na ko łn ierzu : znaczy pu łkown ik , n ie by le k to . Us tawiłs ię p rzed nami i też podn ió s ł p rawą rękę. Zapad ła cisza. Pu łkown ik mówił spoko jn ie,

Page 103: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

u żywając język a l i terack ieg o , więc mimo mo ich b rakó w języko wy ch zro zu miałemp rawie wszys tk o . Zresztą t reść jego p rzemówien ia og ran iczała s ię d o po wtó rzen iazn an y ch nam już wskazówek na temat n aszej p rzy szło ści : „Zdies' żyt' budietie, a celemreszty waszego nowego ży cia b ęd zie pieriewospitanije, czy l i d o kształcen ie, n areszcien auczycie s ię zarab iać n a ży cie własn ą p racą”.

Te o s tatn ie s łowa zos tały po witane szyderczy m śmiechem. „Bzdu ry… Zawracan ieg ło wy … ” – bo p rzecież wśród nas p rzeważali rzemieś ln icy , rob o tn icy , u rzęd n icy ,in tel ig en cja zawo d owa; nawet tak ich „kap ital is tycznych wyzy sk iwaczyi k rwio p ijców”, jak sk lep ik arze i d rob n i ku pcy , by ło wśró d nas n iewielu .Niewzru szony n aszą reak cją o bywatel p u łk own ik pod n ió s ł ty lko g ło s :

– Tak jak każdy so wieck i oby watel , żyć b ęd ziecie wed ług p ierwszej zasadyso cjal izmu : kto nie rabotajet, tot nie je – k to n ie p racu je, ten n ie je. Waszymiin s tru k to rami będą wy znaczo ne w ty m celu o sob y z perso nelu Kwaszy . – Nas tępn ieo b y watel pu łkown ik p rzeszed ł d o l i rycznej części swego p rzemówien ia: p o dk reś l i łk i lk ak ro tn ie wsp an iało myśln ość rządu Związk u Rad zieck ieg o , „k tó remu zawsze leżyn a sercu d o b ro by t n ie ty lk o własny ch oby watel i , ale i cu dzoziemcó w, n awet tak ichwrog ó w ludu jak wy . W swej n ieo g ran iczonej łasce – g ło s po dn ió s ł s ię mu p rawie dod y szk an tu – rząd sowieck i n adaje tak że wam, ob co k rajowcom, p rzywilejeso wieck ieg o o b ywatela zag waran towane w naszej s tal ino wsk iej k ons ty tu cj i . Ju troo trzy macie d zień wo lny od p racy i będ ziecie mo g li s ię zag o spod arować. Ju tro teżk ażd y z was do s tan ie p rzy dział d o p racy i p o ju trze będziecie mog li p rzy s tąp ić dowy p ełn ian ia p lanu . Odpo wiedzialn y za to będzie to warzy sz Orłow, n aczeln ikKwaszy , wraz ze swymi pomo cn ik ami. W myśl zasad y : k to n ie p racu je, ten n ie je –p o d k reś l i ł to raz jeszcze zn acząco – za p ien iąd ze zarob ion e zależn ie o d wyd ajno ścib ędziecie mog li kup ić p rzydzieloną rację ch leba i po zo s tałe wy ży wien ie w sk lep ieKwaszy i w s to łówce”.

Mało k to z Po lak ó w znał ro sy jsk i i ro la t łumaczy spad ła n a ty ch k i lku , k tó rzy tenjęzy k zn al i , międ zy in nymi na mo ich ro dziców. Nas tąp i ły py tan ia, g łówn ied o ty czące waru n kó w mieszk an io wy ch i p racy , zarob ków i cen . Zaczęło mn ie ton u d zić, k ied y o jciec, do tąd b io rący ud ział w d ysku s j i ty lk o jako jeden z t łu maczy ,zab rał g ło s :

– Mam d wa p y tan ia. Po p ierwsze, czy mó j sy n , k tó ry ma p iętn aście lat , b ęd ziemó g ł ws tąp ić do o dp o wiedn iej k lasy na p oczątku rok u szko lnego ? O i le wiem,k o n s ty tu cja g waran tu je każdemu dziecku dzies ięć lat szko ły d o wieku lat szesnas tu .Po d ru g ie, jes tem lek arzem. Wed łu g ko ns ty tucj i każdy ma p rawo d o p racy we

Page 104: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

własn ej specjaln ości . Czy mog ę n a to l iczy ć?

Oby watel pu łkown ik nawet s ię n ie zająk nął :

– Odp owiedź, ob y watelu , na wasze p ierwsze py tan ie b rzmi da, tak . Każd y map rawo do dzies ięciu lat nauk i w szko le. Ale w Kwaszy n ie ma szk o ły . Wasz synmusiałb y co d zień ran o iść czterdzieści d wa k i lo metry do Pietrako wa i p o lekcjachwracać do Kwaszy . Wzd łuż rzek i , po ciemk u , p rzez las . Czy mo żemy n a to p ozwo lić?– Tu d la większego efek tu nas tąp i ła d ramaty czn a p rzerwa. – Co do waszeg o d rug iegop y tan ia, ob y watelu , to jako człowiek wyk ształcony wiecie ch yba, że w k ażd ym k rajun a świecie, socjal is ty czn y m czy k ap ital is tycznym, dyp lom lekarsk i wymag azatwierdzen ia. To s ię nazywa n o -s try -fi-ka-cja – wycedził to d ług ie s ło wo sy lab a posy lab ie. – A to jes t sp rawa p rzyd ługa – d o dał ze zło ś l iwym u śmieszk iem.

– Ależ z ty m n ie będzie t ru dno ści – o dp arł o jciec d o b ro du szn ie. – Stud iowałemmedycyn ę w Ros j i p rzed p ierwszą wo jn ą świato wą, mó j d y p lo m zos tał wy d any p rzezUn iwersy tet Mo sk iewsk i i mam go n awet ze sob ą.

Uśmiech n a twarzy o ficera p rzeszed ł w n iemiły g rymas . Zamilk ł na d łuższąch wilę, jak b y mu zab rak ło s łów. Zmarszczy ł czo ło .

– Po myślę o ty m – po wiedział , odwró cił s ię n a p ięcie, pomaszero wał dok ancelari i . To b y ł k on iec sp o tk an ia.

Proces my ś lowy o by watela pu łko wn ika trwał wiele mies ięcy . Ojciec p raco wałfizy czn ie – w les ie i n a b ud o wach – p rzez p rawie cały rok i d op iero w czerwcu 1 9 41rok u ob jął s tano wisko lek arza w Kwaszy i Was i l iewie.

Chciałbym móc op isać nasze ży cie w Kwaszy do k ład n ie, dzień po d n iu , ale n iep isałem d zienn ika, więc n ie jes t to możliwe. A że p rzy wilejem młod ości jes t ży ćwłasn ym, d ość egocen tryczny m życiem, d op iero wiele lat późn iej zro zumiałem, jakmało wag i p rzywiązywałem wówczas do p rzeży ć inny ch , d o co dzien n ej walk iz n atu rą i z ciężk imi waru nk ami naszeg o by tu .

Mieszkal iśmy w wielk im zagęszczen iu . Bezdzietn e p ary , n awet n owo p o ś lub ion e,n ie miały d la s ieb ie od dzieln ego kącik a. Więk szo ść zes łańcó w g n ieździ ła s ię p o paręrod zin w jed nym p o ko ju . Waru nk i mieszkan io we i p raca w les ie mu s iały by ćszczegó ln ie t rudn e d la lud zi s tarszych – do k tó ry ch w tych czasach zal iczal i s ięwszyscy p owyżej p ięćdzies iątk i – d la inwalidów i p rzewlek le cho rych , i d lawięk szo ści nas , lu dzi n iep rzyzwy czajony ch do ciężk iej p racy fizycznej .Wy n ag ro dzen ie zależało od wyd ajno ści i ty m, k tó rzy n ie po trafi l i wy ro b ić no rmy ,n iezmiern ie t rud n o by ło wyżyć. Świadczeń sp o łeczny ch oczywiście n ie by ło . I, jakn as zapewn io no na samy m p oczątku , jeść miał p rawo ty lko ten , k to p racował. My

Page 105: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mieliśmy to szczęście, że udało nam s ię p rzywieźć spo rą kwo tę. Niemn iej o jciecs traci ł w Kwaszy zd rowie, n igd y g o w p ełn i n ie od zy skał i zmarł , ju ż na wo lności ,w wieku p ięćdzies ięciu s iedmiu lat . Matk a szy bko s ię zes tarzała, ale szczęś l iwie poo puszczen iu „n ieludzk iej ziemi” o d zyskała na jak iś czas część dawnego wigo ru .Zmarła w Lo ndy n ie w wieku s iedemdzies ięciu t rzech lat .

Jeżel i o mn ie chodzi , s t raci łem d wa lata nauk i , choć Kwasza by ła n ie najg o rsząszk o łą ży cia. Pracu jąc fizy czn ie, będ ąc odp owiedzialny za s ieb ie, do jrzałem możeszy b ciej , n iżby to s ię s tało nad k s iążkami. W les ie zarab iałem więcej o d o jca i mo jezaro bk i s tały s ię poważną pozycją w naszym bu dżecie. Zd oby łem w ten sposóbzau fan ie we własn e s i ły i p ewność s ieb ie, k tó re p rzy dały mi s ię i w wo jsk u ,i w d alszym życiu .

No i w Kwaszy p o raz p ierwszy zak ochałem s ię n a poważn ie.Ze wstyd em i ze sk ru ch ą muszę p rzyznać, że by ły ok resy , k iedy nawet cieszy łem

się ży ciem.

Kiedy o b ywatel p u łk o wn ik , a za n im sznu rek en k awudzis tó w zn iknął w d rzwiachk ancelari i , zeb ran ie rozb iło s ię na mn iejsze g ru pk i . Po wy jątkowo d ług im dn iui zmęczony dzies ięciog o dzin n ym marszem z Pietrako wa n ie miałem większej ocho tyn a p rzys łuch iwan ie s ię dy sk us jo m.

Przez ch wilę s łuchałem jedn y m u chem rozważań o jca i p ana Ro mera,jedno cześn ie wp atru jąc s ię w có rk ę tego o s tatn ieg o , Helę, k tó ra wido czn ie równ iezn udzon a, n ie mając co ro b ić, k ręci ła s ię międ zy barakami. Zwróciłem na n ią uwagęjuż d wa d n i temu , pod Ko tłasem, k iedy opu szczając p o ciąg , wyskoczy liśmyjedno cześn ie z sąs iad u jących wagon ów. By ła b ru n etką o lekko śn iad ej cerze, chybaw mo im wiek u i mo jego wzro s tu , o czarnych , jakby rozmarzo nych o czach . Czyżbymiała lek k ieg o zeza? Może ty lko na mn ie tak bok iem spo jrzała? Us ły szałem teżwted y jej g łębo k i g ło s , p odobny do al tu Marleny Dietrich . I to właśn ie w tej chwil iMietek zap ro p ono wał p ływan ie, i czar p ry s ł .

Teraz h is to ria omal s ię n ie p owtó rzy ła. Właśn ie zb ierałem s ię na odwagę, byp odejść d o Heli , p rzeds tawić s ię i zap roponować wspó lny spacer, g dy Mietek , teżwidoczn ie zn u dzon y , t rąci ł mn ie ło kciem, p rzerywając me marzen ia.

– Cho dź – zap ro ponował – o bejrzy jmy te barak i .

– Do b rze. – Kiwnąłem g ło wą, po dszed łem do Heli i po p ro s tu u jąłem ją podramię. – Idziemy zro b ić wizję lo kaln ą naszego n owego domu . Do łączysz d o nas?

Wyznaczony nam d łu g i b arak s tał pomiędzy u l icą a rzeką, jak ieś p iętnaściek ro k ów o d lekk o p odn ies io nego b rzegu . Jak wszys tk ie inne zab udowan ia w Kwaszy ,

Page 106: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

by ł p artero wy , zbudowany z o k rąg laków, k tó re w ro gach k rzyżowały s ię, zach o dzącjeden n a d rug i . Obeszl iśmy n asz dom doo k o ła. Po między rzeką i barak iem ro s łon ieco trawy , k i lka ro zrzucony ch k rzaczków, n ic ciek awego . Wrócil iśmy na u l icę.Ciężk ie d rzwi wejściowe znajd o wały s ię na samym środku ściany . Zask rzyp iałyzawiasy . Drzwi o twierały s ię do s io nk i zajmu jącej całą szero k ość b udynku , wciążzawalonej n aszy m pod ręcznym bagażem i wszys tk ich naszych p rzyszłych sąs iad ów.W ścian ie nap rzeciw d rzwi wid n iało n iewielk ie o k ienk o . W lewym rogu b y ł p iecku ch en ny z czterema fajerkami. Z s ionk i , na lewo i na p rawo , wiod ły dwa d ług ieko ry tarze, jeden pod fron tową ścianą, d ru g i p ośro d ku baraku . Kory tarz p rowadzącyna p rawo by ł ciemny i bard zo wąsk i , t rzeba by ło s ię p rzeciskać p rzez n iego gęs iego .Z żalem musiałem puścić ramię Heli . Po ob u s tronach ko ry tarza wąsk ie d rzwiczk io twierały s ię do poko ików p rzypomin ających s taromo d ny p rzedział k o lejowytrzeciej k lasy ; nap rzeciw d rzwi by ło n iewielk ie ok ienk o . Jednoo so bowe metalowełóżko zajmowało p rawie całą p rzes trzeń wzd łuż jednej ściany , zo s tawiając ty lkowąsk ie p rzejście wzd łuż d rug iej . Na żadne inne meb le n ie b y ło miejsca. I to miałoby ć pomieszczen ie d la rodzin?

– To jes t jedna p o ło wa baraku – s twierdzi ła p rag matyczn ie Hela. – Zbadajmydrugą s tronę.

Wró cil iśmy do s ionk i . Kory tarz p rowad zący w lewo od d rzwi wejściowych miałjak ieś dzies ięć k roków d ługości i koń czy ł s ię ścianą. By ł też ciemny , bez okn a, aledu żo szerszy , p rowadził między ścianą z su ro wych ok rąg laków po lewej s tron iea ścian ą z pob ielanych desek i z dwo jg iem d rzwi po p rawej; p ierwsze p ro wadziły d ospo rego po ko ju o pob ielanych ścian ach , gdzie nap rzeciw n ich mieści ło s iękwadratowe okn o o boku metrowej d łu gości . Umeb lowan ie poko ju sk ładało s ięz czterech wąsk ich metalowy ch łó żek u s tawion y ch na chyb ił t rafi ł , n iewielk iegos to łu i d wóch d rewn ian ych k rzeseł .

– To wyg ląda już n ieco lep iej – zdecydował Mietek .

W sam raz d la n as – d odała Hela. – Ale b raku je co n ajmn iej jed nego łóżka.

W rodzin ie Romerów by ło op rócz rod ziców czworo d zieci : t rzy có rk i i syn . I jaks ię wkró tce ok azało , mus iel i s ię on i zadowo lić czterema łóżkami; rodzice dziel i l ijedno , a Hela i Magd a, najmłodsza z s ió s tr, d rug ie. Ty lko ich b rat , Olek , i n ajs tarszas io s tra, Mila, mog li spać w luksusowej samo tności .

Drug ie d rzwi p rowadziły do p rawie iden tycznego poko ju ; s tały w n im trzy tak iesame łóżka, s tó ł i k rzes ło . Duży g l in iany p iec z metalo wymi d rzwiczkami wyp ełn iałp rzes trzeń pomiędzy d rzwiami dwó ch p oko i od s tron y ko ry tarza, n iewątp l iwie

Page 107: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

og rzewając ob a p o mieszczen ia. Gdy nad eszła zima, Hela i ja spędzal iśmy d ług iegodziny , t rzy mając s ię za ręce, s ied ząc na k locach p rzed o twartymi d rzwiczkamip ieca, wp atrzen i w p łomien ie…

Rodziny tak małe jak nasza lu b Mietk a n ie mog ły nawet marzyć o własnympoko ju . Spo jrzel iśmy na s ieb ie z Mietk iem znacząco .

– Zamieszkamy razem? – sp y tałem.– Może by ć, ale… – Tu g ło sy w ko ry tarzu p rzerwały mu w p ó ł zdan ia.

Widoczn ie dy sk us je s ię sk o ńczy ły i reszta mieszk ańców b araku też p rzy szłaszu kać szczęścia.

Rodzice Heli zaap ro bowali jej wybór lokalu . Mo i ro d zice i o jciec Mietka też n iemiel i zas trzeżeń do naszeg o ro związan ia. Okazało s ię jednak , że by l iśmyop tymis tami, l icząc n a tak małe zagęszczen ie, i d o naszego poko ju wprowad ziło s ięjeszcze małżeńs two Brzeziń sk ich . W rezu ltacie jedno łóżk o p rzypad ło mo imrod zicom, d rug ie Brzeziń sk im, a Mietkowi i jego o jcu trzecie. Ja zo s tałem n ie ty lkobez łóżka, ale nawet bez miejsca n a n ie. Uratowało mn ie wyściełane łóżko po lowe,k tó re sp rawil iśmy sob ie w Piń sk u . W rezu ltacie miałem chyba n ajmięk sze łożew całej Kwaszy i w dodatku ty lko d la s ieb ie. Wprawdzie co noc trzeba by łop rzes tawiać meb le w pok o ju : p rzysu n ąć s tó ł d o łóżka Brzeziń sk ich , rozs tawić mo jei wetknąć je między łóżko rodzicó w a s tó ł ; rano trzeba je by ło sk ładać i wpychać podłóżk o rodziców – inaczej n ie można b y s ię ru szyć.

Zan im skończy liśmy rozważan ia lo k alowe, g łód p rzypomniał mi, że od ran a n icn ie miałem w us tach , a dzień b y ł d ług i . Jeszcze p rzed zeb ran iem p rób o wałem dob raćs ię do s to łówk i, ale d rzwi b y ły zamkn ięte n a g łucho , choć kartk a n a n ich dawałanadzieję: „Zupa i ch leb o ó smej wieczo rem”. Jak do roś l i wy trzymu ją tak całymigodzinami bez jedzen ia? Nie mog łem sob ie nawet wy obrazić. Od tej pamiętnej nocyw Piń sku , k iedy wyciąg n ięto nas z łóżek – czyżby to by ło zaledwie tydzień temu? –bez p rzerwy b y łem g łod ny . Do teg o n igdy s ię n ie p rzyzwy czai łem. Ale nauczy łem s ięn ie narzek ać; i tak n ik t , n awet o jciec, n ic n ie móg ł na to p o rad zić. Trudno . Trzebaczek ać do ó smej.

A na len is two n ie można b y ło sob ie p ozwo lić. Na b rzegu rzek i czek ały już naszebagaże p rzy wiezion e rzeką z Pietrak o wa. Przy taszczy liśmy je z o jcem do barak u .W szop ie za kancelarią zn aleźl iśmy czys te wsypy z ju towego materiałui wypełn i l iśmy s ienn ik i s łomą z wielk iego s to su . Wkró tce nasz pok ó j ze świeżopościelony mi trzema łóżkami wyg lądał n a zamieszk an y . Hela i Magd a p rzyb ieg łyzn ad rzek i , n io sąc d wa buk iecik i p o ln ych kwiatów, d la nas i d la s ieb ie, mama

Page 108: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzyk ry ła s tó ł ob rusem, p rzyb rała go kwiatkami w s ło iku i n asz pok ó j nab rałwreszcie bardziej cy wil izowan eg o wyg lądu .

Nareszcie p rzyszła godzina ó sma i jak sezam o tworzy ły s ię d rzwi s to łówk i.Wielk iego wy boru n ie by ło , ale z apety tem zjed l iśmy zupę, zag ryźl iśmy ch lebemi pop il iśmy p odejrzanym b rązowym p ły nem, k tó ry okazał s ię subs ty tu tem h erbaty .Po raz p ierwszy od wy jazdu z Piń ska mus iel iśmy zap łacić za p o s i łek . Nareszcie sy ty ,zwali łem s ię d o łóżka i nawet b iała noc snu mi n ie p rzerwała.

Nazaju trz ws tal iśmy wcześn ie. Zeb ran ie w sp rawach p racy by ło wy znaczo ne n aszós tą ran o w krasnom ugołkie, czy l i w świet l icy . Nie d o ty czy ło to mn ie, p o n ieważ n iemiałem jeszcze szesnas tu lat i obowiązek p racy mn ie n ie obejmo wał. Ale b o jąc s ięp rzegap ić śn iadan ie, ws tałem razem z innymi.

W naszym p rzeludn iony m po k o ju po ranna toaleta mog łaby być do ść k rępu jąca,gdy b y n ie to , że resztk i naszej sk romn o ści zgub iły s ię już gdzieś między Piń sk iema Ko tłasem, więc u b ieran ie s ię i ro zb ieran ie w obecności o sób p rzeciwn ej p łci s tałos ię ru tyn ą. Staral iśmy s ię jedyn ie zak ry wać najbard ziej ws tyd liwe części ciała. Mó jdzień zaczy nał s ię od p rzy n ies ien ia dwóch ku b łó w wody z rzek i . Przywieźl iśmy zesobą emaliowan ą miedn icę, wciąż miel iśmy resztk i myd ła i p ro szku d o zęb ów i jakotako można s ię by ło umyć.

Ko lejka do s to łó wk i na śn iadan ie n ie by ła d ługa, p o k i lk u minu tach znaleźl iśmys ię w ś ro d ku . Sto jąc z rodzicami w nas tępnej ko lejce do k on tuaru , rozejrzałem s iędoo k o ła. Po p rzedn iego wieczo ru by łem zby t g łod n y , żeby wid zieć d alej n iż własnytalerz. Sala zajmowała większość d ług iego barak u . Wypełn iały ją d ług ie d rewn ian es to ły u s tawione w k i lku rzędach , ich b laty by ły wy po lerowane p rzez lata ło k ciamib ies iad n ik ó w. Ławk i po obu s tronach s to łów b y ły zajęte: z g rubsza ok o ło dwustuosób . Na k on tuarze, p rzy ok ienku ku ch n i , s tał s to s b iałych fajansowych , mocnowy szczerb ionych talerzy , szereg i emaliowanych ku bków z n ieb iesk imi b rzegamii sk rzynka cy nowych ły żek . Na czarnej tab l icy p rzy o k ien k u ku ch n i wyp isane b y łok redą n iebog ate „menu”:

1 ) kasza o wsian a – 30 k op iejek ,

2 ) kasza jag lana – 1 rub el .

Kiedy wreszcie p rzy szła nasza ko lejka, k asza jag lana s ię skończy ła. Dos tałemtalerz pełen g ęs tej owsiank i , w k tó rej , w zag łęb ien iu pośrodk u , p ływała ły żk at łu szczu ; do teg o d o szed ł kubek p seudo h erbaty . Kasza by ła ledwie łu skana i więcejw n iej by ło p lew n iż ziarn a. Zo rien towałem s ię wtedy , d laczego s iedzący p rzy s to łachRo s jan ie co chwilę sp luwali na bok i i , chcąc n ie chcąc, p o szed łem w ich ś lady . Nic

Page 109: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

d ziwnego , że pod łoga wo kó ł s to łów pok ry ta by ła wars twą p lew. Ale apety tu n ic min ie mog ło zepsuć. A jak p luć, to p luć – móg łbym nawet p rzys tąp ić do zawodów.Zresztą owsiana kasza z t łu szczem i z dodatk iem so l i n ie by ła najgo rsza. Dobrze, żen ie b y łem zby t wyb redn y , bo – jak s ię wkró tce p rzek onaliśmy – owsianka b y łag łó wną p ozycją w jad ło sp is ie s to łó wk i w Kwaszy .

Herbatę zakąs i l iśmy własnym ch lebem. Matka s tanęła w ko lejce po ch leb , zan imsię o b udziłem. Ch leb by ł ciemnobrązowy , g l in ias ty , ciężk i ; naszą dzienną racjęs tanowił k i log ramowy bochenek . Nawet bez l in i jk i ob l iczy łem, że jeden bochenekd ziel i s ię na d wanaście k romek po dwa i pó ł cen tymetra każda. Będzie mus iałowystarczyć. Ojciec i ja zjed l iśmy p o jedn ej k romce, pop ijając go rącą tak zwan ą„h erbatą”, k tó ra wyg lądała jak b run atna woda, oczywiście b ez cuk ru , a jeżel i miałajak iś smak , to by ł o n d alek im po winowatym n ieok reś lonego owocu . Pływały w n iejmałe, twarde k awałk i , znó w nadające s ię ty lko do wyp lucia. Widoczn ie p lucien ależało tu do bon ton.

Inżyn ier Wasserman , jak zwy k le eksp ert , wy jaśn i ł mi tajemn icę n aszego trunku :– To jes t n amias tka herbaty , ersatz. Rob i s ię ją z pes tek , skó rek i innych

o dpadków ró żnych owoców, su szonych i sp rasowanych na twardą masę. Sp rzedają jąw b ryk ietach po pó ł k i lo . Prawdziwa herb ata, jak i cuk ier, jes t rzadkością, nawetw mias tach .

Zb liżała s ię szó s ta i ludzie, w tym mo i rodzice, zaczęl i udawać s ię na zeb ran ie.Trzeba zwiedzić Kwaszę, po myślałem.

Zaraz na lewo od s to łó wk i i t rochę dalej od u l icy s tał n iewielk i budynekz dziwn ie dużym ko minem, n iewsp ó łmiernym do reszty bud owli . Pch nąłem d rzwi.Zamkn ięte. Co s ię za n imi k ry je? Zagadk a numer jed en .

Tu ż za n im by ła kancelaria. Jak wszys tk ie inne zabudo wan ia w Kwaszy , by ł top arterowy bu dynek , ale n ieco wyżej pos tawion y , tak że na ganek trzeba b y ło wejśćp o paru schod kach . Na zewnętrznej ścian ie kancelari i wis iał wielk i termometrp okazu jący 20°. Sk ala miała ro zp ięto ść od +40° do –40°. Czy to n ie p rzesada?

Po szed łem dalej . Znó w coś mn ie zas tanowiło : p rzeznaczen ie ok rąg łego do łu ,o g łęboko ści pó ł metra i ś red n icy trzech czy czterech metrów. Pośrodku s tały dwak ozły , zb i te z mocny ch belek i d esek . Zagadka numer dwa. Nap rzeciwko , po d rug iejs tron ie u l icy , znajdowały s ię d wa barak i , jed en za d rug im, pod obne do naszego ,może nawet większe. Trochę dalej po lewej s tro n ie z d ług iego i szerok iego b arakud ochodziło donośne rżen ie i p arskan ie kon i – na pewno s tajn ia. Stała pod kątemp ro s tym do u l icy . Przy wejściu n a sk ąp ej t rawie leżał n iech lu jny , n ieogo lony

Page 110: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mężczyzna. Chyb a spał . Os trożn ie uchy li łem d rzwi.– A ty kuda? – Us iad ł rap town ie. – Co s ię tu pętasz?

W odpo wiedzi na wymowny ruch ręk i i wiązank ę soczy s tych p rzek leńs twp rzyśp ieszy łem k roku .

Za s tajn ią u l ica kończy ła s ię ścianą lasu . Na lewo k i lk a ścieżek p rowadziłomiędzy mn iejsze barak i i chaty . Z większego b udynku p o p rawej s tron ie dochodziłyn iewyraźne g ło sy . Wiszący n ad d rzwiami szy ld z d esk i zawiadamiał , iż jes t to krasnyjugołok.

Zeb ran ie wciąż t rwało . Zawróciłem. Ulica by ła pu s ta. Przeszed łem zn ów pomiędzyn aszy m barak iem i s to łówką. Przed wejściem do budynku s tała ko lejka Ros janekw ps trych chus tkach na g łowach , jak rabata barwn ych kwiatów. Więc tu jes t sk lepi p iek arn ia.

Ros jank i spo jrzały n a mn ie z zaciekawien iem, p rzywitały mn ie u śmiechem.

– Zdrastwuj. Jak ci na imię? – zagadnęła mn ie jedn a z n ich .

– Stefan – p owiedziałem z ro sy jska, k ładąc akcen t na o s tatn iej sy lab ie.

– No to chodź tu , St iepanu szka, pogadaj z nami. – Uśmiechnęła s ię od ucha dou ch a.

– Lep iej już pó jdę – od powiedziałem i machnąłem ręką na p ożeg nan ie.

Odpowiedział mi g ło śny śmiech . Czu łem, że sp iek łem rak a. Zwiałem.

Tu ż za sk lepem s tał jeszcze jeden mały domek , tak uk ry ty między d rzewami, żep op rzed n ieg o dn ia g o n ie zauważy łem. Ulica tu s ię kończy ła i p rzechod ziław ścieżkę, lek ko pnącą s ię pod gó rę. Trochę dalej ścieżk a s ię rozwid lała i sk ręciwszyw lewo , s tałem po chwil i na b rzegu rzek i , na naszej wczo rajszej d rodze. Ścieżkaw p rawo , k tó rą ru szy ła wczo raj g rup a do Wasil iewa, p ro wadziła sk rajem lasu .Poszed łem kawałek , ale d różka zag łęb iała s ię co raz bardziej w las , więc n ie chcąc s ięzgu b ić, zawróci łem. Wracając, znalazłem s ię zn ów ko ło małego domku międzyd rzewami. Pchnąłem d rzwi, o tworzy ły s ię, sk rzyp iąc n iemiło s iern ie. Pod ścian amis tały d rewn iane ławk i, a nad n imi wis iały szero k ie pó łk i . W kącie leżała kupa d użychk amien i . Ban ia? Nigdy do tąd n ie widziałem tak iej łaźn i .

Wróciłem do naszego baraku . Wydawał s ię pus ty , ale p rzez d rzwi p oko juRomerów zobaczy łem Helę i Magdę rozparte na łóżkach . Na zap roszen ie Helid o łączy łem do n ich . Gadając o tym i owym, do wiedziałem s ię t ro chę o ich rodzin ie.Pochodzil i z jed nego z mias t w zacho dn iej Po lsce. Ojciec by ł adwokatem. Z czworgad zieci najs tars i by l i Mila i Olek , ob o je miel i oko ło dwudzies tk i i b y l i jużs tuden tami. Mag da b y ła o rok młodsza od Heli . An i jedna, an i d ru ga n ie miała

Page 111: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jeszcze szesnas tu lat , czy l i by ły „dziećmi”, tak jak ja, i d latego też n ie po szły nazeb ran ie.

Z n ich d wóch Hela by ła poważn iejsza, jakb y zaduman a, zagub iona we własnychmy ślach . Magda s tan owiła jej p rzeciwieńs two : weso ła, roześmiana, z żywymiisk ierkami w oczach . Zupełn ie n ie by ły do s ieb ie podobne: Hela ciemnowłosa,a Magda b londyn ka, n ieco wy ższa od Heli . Ob ie by ły miłe i ładne, lecz, cho ć n iewiem d laczego , bardziej p ociągała mn ie Hela.

W s ien i rozleg ły s ię g ło sy – zeb ran ie mus iało s ię skończyć. Wrócil i rodzice,Romerowie, Mietek z o jcem i Brzeziń scy . Ta o s tatn ia para sąs iadowała ze mną w nocyn iemal in tymn ie: ty lk o s tó ł o dg radzał ich łóżko od mo jego . Mimo to od samegopoczątku poczu łem an typat ię do n ich obo jga. I jak s ię późn iej okazało , in s tyn k tmn ie n ie zawiód ł .

Zb liżało s ię p o łudn ie. Żo łąd ek już dawał o sob ie znać, a że w tych czasach wciążjeszcze gó rował n ad sercem, opu ści łem miłe towarzys two dziewcząt i po szed łem nazwiady w k ieru nku s to łówk i. U d rzwi u s tawiła s ię już d ług a ko lejka. Mamazdecydowała więc, że ob iad zjemy w naszym po ko ju ; wciąż miel iśmy resztk ip rawdziwej herbaty i n ienaruszo ną większą część naszej racj i ch leb a. Inn i do łączy lize swo imi zapasami, a mn ie p rzypad ło zago towan ie wody . Ale n ie by ło to tak iep ros te. Miel iśmy wprawdzie p rymu s , ale bez nafty n iewiele by ło z n iego poży tku .Kuch en ka w s ien i by ła zimna, palen isko ciemn e i pus te. Wiedziałem, jak s ię rozpalaog ień – po trzebne mi by ły zapałk i , p ap ier, suche d rzazg i n a podpałkę i wreszciewiększe kawałk i d rewna. Zapałek miel iśmy w zapas ie ty lko pó ł pudełka, należało jeo szczędzać. A pap ieru an i sk rawka.

Obok kuchenk i oparta o ścianę s tała duża s iek iera. Pod zewnętrzną ścianą baraku ,tuż ko ło d rzwi, leżała s terta b rzozowych po lan . Po rąbałem je bez t rudn ości . Suchep łaty b iałej ko ry sugerowały , że mo gą zas tąp ić p ap ier. I rzeczywiście, zużywszyty lko jedną zapałk ę, rozpal i łem og ień i po k i lku minu tach woda na herbatę by łago towa.

Z czasem dowiedziałem s ię, że Syb iracy od wieków używali ko ry b rzozowej narozpałk ę. Rob il i też z n iej kapcie, używali jako materiału do p isan ia – w tychp rymitywnych warunkach , z b raku inny ch ś rod ków, miała jeszcze wiele innychzas to so wań .

Dumny z o s iągn ięcia, wróci łem z czajn ik iem wrzątku do poko ju , gdzie inn i , n ieczekając na mn ie, rozs ied l i s ię już i zab ral i d o ob iadu ; rozmowy szły p rzy tymn iczym w k awiarn i . Mówiło s ię g łó wn ie o p rzyd ziałach do p racy . Inżyn ier

Page 112: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wasserman i Mietek miel i do łączyć do leśnych b rygad . Mó j o jciec, ze wzg lędu napo deszły wiek – w październ iku k ończy ł p ięćdzies iąt lat – dos tał p racę na samymposiołku. Jeg o zadan iem miały być konopatka i obmazka nowo zbudowanego baraku .Głowil iśmy s ię wszyscy , jak i rodzaj p racy te n iby zrozumiałe s łowa so bąp rzeds tawiają. Nawet inżyn ier Wasserman , nasza tech n iczna encyk loped ia, n iepo trafi ł n am tego wy tłumaczy ć.

Ojciec zwróci ł s ię do mn ie:

– Mama też dos tała sk ierowan ie do leśnej b rygady . Nie gn iewaj s ię, ale n iemiałem in nego wy jścia, jak zap roponować, że zamias t n iej ty pó jdziesz do p racy .Naczeln ik zgo dził s ię pod tym warunk iem zos tawić mamę w spoko ju . Wyższa władzamusi to zatwierdzić, ale to pewn ie ty lko fo rmalno ść. Nap rawdę, syneczku , n iemog łem inaczej… Jako n ieletn i będziesz p racował ty lko sześć g odzin… – Ojciec by łwyraźn ie po ruszony .

– Ależ, tatu s iu , doskon ale to załatwiłeś . Nap rawdę. Co ja bym tu cały dzień rob ił?Ob ijał s ię? Świetn ie s ię sk łada. A jak ą robo tę mi dadzą? Coś mówil i?

Mama miała łzy w oczach . Uścisnęła mn ie i pocało wała. Ale tym razem n iewsty dzi łem s ię pub licznego matczynego u ścisku .

– Nie zawiod łem s ię na tob ie, synku . – Uśmiech nął s ię o jciec. – Nie wiem jakinn i , ale mecenas Ro mer też rozmawiał z Orłowem i Hela pó jdzie do p racy zamias tjego żony . Orłow ob iecał , że jako n ieletn i dos tan iecie lek ką p racę.

Dziwn e, jak łatwo s ię czerwien iłem, gdy wspominano pewne imię… Dobrze, żemama zmien iła temat .

– Nie sądzicie, że ten Orłow wyróżn ia s ię między inny mi Ros janami? Jegopo s tawa, zachowan ie, nawet jego ro sy jsk i są zupełn ie inne. Coś w n im jes tz ary s tok raty czy z carsk ieg o o ficera.

– Jeden z ko ch anków carycy Katarzyny – wtrąci łem – nazywał s ię Orłow i by łw do datku h rab ią.

– Nazwisko n ie tak ie rzadk ie – po d jęła mama – ale to n ie ty le nazwisko , i le je nesais pas quoi. Może rzeczywiście jes t z innej g l iny , cud em o calał w czas ie rewo lucj ii zo s tał tu zes łany? Miałam k ied yś ko legę, s tuden ta, Orło wa, w Charkowie.

Mama s tud iowała p rzy rodę na Un iwersy tecie Warszawsk im ewakuo wanymw czas ie p ierwszej wo jny światowej do Charkowa.

Pocho dzen ie naczeln ika Kwaszy pozos tało tematem d omy słów p rzez cały czasnaszego p oby tu . Sp osób , w jak i s ię nos i ł , jeg o wzg lędn ie dob re man iery , k u l tu ralnyjęzyk , bez p rzek leńs tw, s tawiały go na n ieskończen ie wy ższy m poziomie

Page 113: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w po równ an iu z og romną większością Ros jan , z k tó rymi zetknęl iśmy s ię w ZwiązkuRadzieck im.

Nasze n ieznane ju tro , ob awa p rzed o bcą nam p racą fizyczną, pozos tawały wciążg łównym tematem rozmowy . Ty lk o Brzeziń scy by li dziwn ie małomówni. W końcuciekawość zwycięży ła i in żyn ier Wasserman zapy tał p ro s to z mos tu :

– A pan i żona jak ie dos tal iście p rzyd ziały? Do leśnej b rygady?– O n ie, ja n ie będę p racował w les ie.

Wszyscy spo jrzel i py tająco na Brzeziń sk iego . Młody ryżawy b londyn ek , chybaoko ło t rzydzies tk i . Niewysok iego wzros tu , ale an i ku lawy , an i ś lep y , pod żadnymwzg lędem n ie u łomny . Dlaczeg o on n ie pó jdzie do lasu , tak jak wszyscy zd rowimężczyźn i , a nawet kob iety?

– Kto n ie p racu je, ten n ie je – zacy tował inżyn ier Wasserman z socjal is tycznegokatech izmu .

– Dos tał p an lep szą p racę?

– Sk ierowali mn ie do kancelari i – odpowiedział Brzeziń sk i p rzy party do muru . –Po trzebu ją buchaltera.

– A co b ędzie z pan ią? – kon tynu ował p rzes łuchan ie n ies trudzony inżyn ier.Zd rowa, d o rod na b lo ndyna spo jrzała p ro sząco na męża, k tó ry p ośp ieszy ł

z pomocą:

– Ja też dob iłem targu z Orłowem. Zgod ziłem s ię p rzy jąć p racę w kancelari i , podwarunk iem że żonę zos tawią w spoko ju .

Zaleg ła cisza. Spo jrzel iśmy na s ieb ie. On łaskawie zgodził s ię p racowaćw kancelari i? Dalej n ik t s ię n ie od zy wał. W końcu poczu łem na ramien iu rękę o jca:

– Chodźmy s ię p rzejść, Stefanku .

Poszl iśmy b rzeg iem rzek i . Po paru minu tach o jciec obejrzał s ię i u znawszy , żedość d aleko odeszl iśmy od baraku , powied ział :

– Brzeziń sk i mus iał s ię zgodzić by ć donos icielem. Trzeba będzie o s trożn iemówić w o becności jego i żony . Nie d os taje s ię ciep łej posadk i w kancelari i b ezpowodu . Cały ten sy s tem o p iera s ię na donos iciels twie.

To by ło n ie by le co . Donos iciel! Prawie szp ieg . Nigd y jeszcze n ie spo tkałemprawdziwego szp ieg a.

Szl iśmy dalej w milczen iu . Weszl iśmy w g łuchy las . Między d rzewami by ło cichoi ciemno . Posiołek zn ikn ął nam z oczu .

– Ale na czym jego donos iciels two może tu po legać? – sp y tałem o jca. –

Page 114: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Przypuśćmy , że powiesz, że Stal in to bandy ta albo że Związek Sowieck i to jedn owielk ie więzien ie. Na p rzyk ład . To co ci mogą zrob ić? Wysłać na Syb ir? Przecież jużtu jes teśmy .

– To n ie tak ie p ro s te, syn ku . Są więzien ia, są karne o bozy p racy . Niewielus tamtąd wraca. A tu tejsze władze zawsze muszą wiedzieć, co ludzie mówią, co my ś lą.Na tak ich zasadach ten sy s tem s ię o p iera. A nuż szyku je s ię jakaś k onsp iracja? Możes ię tworzą n ielegalne g rupy? Kto ś p rzyg o towu je ucieczk ę? To tal i tarny sy s tem n iemoże na to pozwo lić. An i tu , an i w Niemczech . Najmn iejsza isk ra wo lności czyn iezależnej myś l i mus i być s t łamszona w zalążku , wycięta jak zło ś l iwy nowo twó r.Kon tro lowan ie myś l i jes t is to tą to tal i tarnego sy s temu i p ods tawą jego is tn ien ia. –Ojciec p rzerwał i zatrzymał s ię, by zapal ić pap iero sa. – Syb ir… – p owiedział ,zataczając ko ło ręką – … to bardzo n ieścis łe ok reś len ie. Syberia jako k rainageog raficzna zaczyna s ię p rzecież dop iero za Uralem, jeszcze paręset k i lometrówdalej n a wschód . Tu jes teśmy jak oby wciąż jeszcze w Europ ie. Ale to jes t po l i tycznaSyb eria, miejsce zsy łk i od paru wiek ów. To n ie jes t wynalazek Stal ina an i nawetLen ina. Wiesz p rzecież o tym z h is to ri i i l i teratu ry . – Ojciec zamilk ł , b y pod jąć p ochwil i : – A wiesz, że jak ieś o s iemdzies iąt lat temu twó j p radziadek o mało co też b ys ię znalazł na Syb irze?

To by ła d la mn ie n owina. Pradziadk a ze s trony matk i pamiętałem bardzo dob rze.Umarł w trzydzies tym k tó rymś ro ku , k iedy miałem s iedem czy o s iem lat .

– Brał udział w powstan iu s tyczn iowym 1863 roku . Jego oddział wpad łw zasadzkę i wielu po leg ło . Reszcie g rozi ła wy wózka na Syb ir. Kilku n ieletn ich ,między n imi p rad ziadka, Ros jan ie zwo ln i l i za okup . Rodziny mus iały częs to wyzbyćs ię swych majątkó w. Twó j p radziad ek z czasem s ię rozp ił . Mówiono , że czu ł s ięodp owiedzialny za zubożen ie rodziny . No , ale to całk iem inna h is to ria. Pamiętasz g ochyba, Stefanku? Miał bu raczko wy nos alkoho lika. Niemn iej doży łdziewięćdzies iątego szós tego roku życia. Lub iłem s tarszaka.

Ciekawy fragmen t ro dzin nej h is to ri i . Ja też lub i łem p radziadka. Pamiętałem jeg oos tatn ie u rodziny . Na ogó ł pomieszk iwał u tej czy in nej wn uczk i w Warszawie, alelatem zwyk ł spędzać parę tygodn i u nas w Otwocku . Nauczy ł mn ie g rać w szachy .Czasem, gdy n ik t inny n ie miał czasu , g rywał ze mną w k arty , w ty s iąca czyw sześćd zies iąt sześć. Jeg o czerwony no s zawsze mn ie in try gował, szczegó ln ie spo ranaroś l po jednej s t ron ie. By łem wówczas p rzekonany , że na s taro ść można mieć dwanosy .

Ojciec zaciągnął s ię g łębo ko dymem jednego z o s tatn ich swo ich kazb ek ów.

Page 115: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Miałem zamęt w g łowie. Ty s iąc py tań p o n iej k rąży ło . Jak d ług o tu będziemy ? Czyrzeczywiście już do k ońca życia? Co będzie z mo ją nauką? Może sp róbowalibyśmyuciec? Ale jak i d okąd? A czy o jcu podo ba s ię Hela?

Wiedziałem, że na mo je p y tan ia n ie ma odp owiedzi . A n a to o s tatn ie by ło o wieleza wcześn ie.

W milczen iu u s ied l iśmy na zwalonym pn iu , o jciec sk ończy ł pap iero sai zawrócil iśmy w s tronę Kwaszy .

Resztę p opo łudn ia spędzi l iśmy na u rządzan iu mieszkan ia. Walizk i i sk rzynk iu s tawil iśmy pod łóżkami, w n iewykorzys tanych kątach poko ju i na k ońcu k o ry tarza,pod ścian ą. Wieczó r by ł ciep ły i jasny , aż n ieznaczn ie p rzeszed ł w b iałą noc. Znówstanęl iśmy w ko lejce do s to łówk i. Jad ło sp is by ł tym razem bardziej u rozmaiconyn iż pop rzedn iego wieczo ru . Poparty p rzez o jca wziąłem najd roższe dan ie: mięsnązupę. By ła d oskonała. Pływały w n iej spo re kawałk i t łu s teg o mięsa, ko s tk iziemn iaków, p las try jarzyn . Zag ryzałem zupę o s tatn ią k romką d ziennej racj i ch leba,a skó rką s taran n ie wy tarłem do o s tatn iej k ropelk i resztk i żó ł tawego t łu szczuz b rzegu talerza. Na d rug ie dan ie zjad łem po rcję jag lanej kaszy z jezio rk iem t łu szczupośrodku . Dobrze poso lona kasza też n ie by ła zła.

Nie zos tał mi an i kawałek skó rk i na wy tarcie t łu szczu z b rzegów talerza po kaszy .Szkoda, żeb y s ię zmarnował. Mama u ratowała sy tuację, cedu jąc na mo ją ko rzyśćkawałek skó rk i ze swo jej k romk i. Przypuszczam, że celowo ją d la mn ie zach owała.Przy rzek łem sob ie b yć bardziej p rzewidu jący i zawsze zos tawiać kawałek ch leba naos tatn ią ch wilę. Chyba to wtedy p rzy rzek łem so b ie n igdy n ie marnować jedzen iai do trzy małem tej ob ietn icy p rzez resztę życia.

Zresztą w s to łówce Kwaszy n ic s ię n ie marnowało . Nie wid ziałem wprawdzie an irazu , aby k to ś , mimo pokusy , wy lizał talerz. Czasem ten czy ów wy tarł talerz palcemi go ob lizał . Ale l izać talerz! To by by ło niekulturno. Nie do p rzy jęcia. Resztk i bon tonna to n ie pozwalały .

Page 116: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 8

Kto nie pracuje, ten nie je

Po dn iu pełn y m wrażeń d ługo n ie mog łem zasnąć. Nie wiem, czy by łempodn iecony p ersp ek tywą mo jej p ierwszej w życiu p racy , czy p rzeszkadzał mi b laskb iałej nocy , ale zasnąłem dop iero nad ran em i p rawie natychmias t obudziło mn ie:„Dawaj podnimajsia! Wstawać!”, p rzy akompan iamencie walen ia w d rzwi. Na wpó łobudzony , u n io s łem s ię na łokciu . W o twartych na o ścież d rzwiach poko ju s tałWołkow, nasz p rzewodn ik w d rodze z Pietrakowa, teraz w nowej ro l i naszegonadzo rcy .

– Wstawać! Czas ws tawać! – k rzyknął raz jeszcze. – A ty – wskazał palcem namnie – zameld u j s ię u mn ie w les ie. W markirowce.

By ła p iąta ran o . Praca zaczynała s ię o s iódmej, a do terenu wyrębu miel iśmyponoć godzinę d rog i . Markirowka? Coś chyba miałbym zaznaczać czy mierzyć. Po jęcian ie miałem.

Śn iadan ie sk ład ające s ię z owsiank i i n amias tk i kawy zjed l iśmy w s to łówce.Moja p raca s tała s ię tematem ogó lnej rozmowy p rzy s to le. Domysły i suges t iepadały ze wszys tk ich s tron . W końcu Mietek zadecydował:

– Wiadomo . Od razu s ię na tob ie poznali . Wiedzą, że jes teś mark ieran t , i ju ż –roześmiał s ię.

Inn i do łączy li . I to ma być p rzy jaciel? Zepsu ł mi humor.

Zaraz p o śn iadan iu ru szy liśmy w d rogę. Po ranek by ł s łoneczny , ale ch łodny . An ichmurk i na n ieb ie. Maszeru jąc szybk im k rok iem, wdychając czys te i rześk iepowietrze, szyb k o po rzuci łem dąsy . Szl iśmy szeroką, wydep taną d różkąw n iewielk ich g rupach . Ros jan ie, a by ło ich z nami k i lku , t rzymali s ię oddzieln ie.Tak s ię zresztą działo p rzez d łuższy czas . Ciekawi by li szerok iego świata, z k tó regomy p rzyby liśmy , a o k tó rym sami n ie miel i po jęcia, ale n ieu fności n igdy s ię n iewyzby li . Nie b ez p rzyczyny . Bali s ię relacj i z nami i ze wzg lędów po li tycznych ,i d latego , że świadomi by li swo jej naiwności .

Nas i do wcipn is ie już od p ierwszego dn ia chciel i pokazać swo ją wyższośći zadawali Ros janom podchwy tl iwe py tan ia po to ty lko , by móc kp ić z ich

Page 117: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

o d p o wied zi . Rozp o czął tę zabawę Mietek . Wiedziel iśmy już, że Ros jan ie n ie śmiel is ię p rzy zn ać do u s terek swego sy s temu pod żadnym wzg lędem, więc gdy Mietekrzu ci ł p y tan ie id ącej obok g rupce Ros jan : „A pomarańcze w Związku Radzieck immacie?”, jed en z n ich , u fny we wszechmoc part i i , a n ie bardzo pewny , o co go py tają,„Jeszcze n ie”, o d p arł po namyśle, „ale w Archang ielsku właśn ie budu ją fab rykę…”.

Wy b u ch n ęliśmy wszyscy g ło śnym śmiechem. Ros jan ie s ię odsunęli i p rzezresztę d ro g i n ie o d ezwali s ię do nas an i s łowem. Nie można ich by ło win ić.

Resztę d ro g i p rzeszed łem w g rup ie, k tó rej p rzewodził Mietek , wyznaczonywczo raj n a b ry g ad zis tę. Hela szła w g rup ie rodzinnej : by ło ich czworo podążającychrazem d o p racy . Na teren ie wyrębu Hela i ja zg ło s i l iśmy s ię do Wołkowa. Kazał miczek ać, aż ro zp ro wadzi b rygady leśne na miejsca p racy . Heli kazał do łączyć do jednejz b ry g ad , g d zie miała sżygat' suczki… Siedziałem więc sam na omszałym p ieńku , ażn awet zacząłem s ię nudzić. Wreszcie Wołkow wrócił i k iwnął na mn ie ręką. Poszli,id ziemy .

Min ęliśmy p asy poszczegó lnych b rygad , gdzie p raca już wrzała w pełn i . Po temleśn y m trak tem p ełnym wybo i i s terczących ko rzen i zaszl iśmy nad rzekę i tamsk ręci l iśmy w p rawo . Bezładn ie po rozrzucane ścięte pn ie leżały jak ok iem s ięgnąćwzd łu ż b rzeg u . Kilk u Ros jan , p racu jących parami, uk ładało k łody w regu larne s tertyn a lek k o wzn ies io nym b rzegu rzek i , używając do tego g rubych k i jów metrowejd łu g o ści jak o lewarków. Dwóch z n ich pal i ło macho rkę. Widoczn ie by ł czas napierekurkę. Jeden z n ich zapy tał mn ie o imię. „Stefan”, powiedziałem. A, Stiepanuszka, nuładno i zab rał s ię d o nowej s terty . Wołkow i ja w milczen iu doszl iśmy do o s tatn ieju ło żo n ej s terty .

Sterta taka sk ładała s ię mn iej więcej z dwudzies tu wars tw różnej d ługościk lo có w, ciasn o u łożonych jeden wzd łuż d rug iego , równo leg le do b rzegu rzek i .Po szczeg ó ln e wars twy rozdzielone by ły k i lkoma pop rzeczkami z d ług ich , cienk ichp n i mło d ych d rzew. Każda s terta, na p iętro wysoka, zaczynała s ię jak ieś p ięć czysześć k ro k ó w o d b rzegu i wchodziła w rzekę na dob rych dzies ięć k roków.

Wo łk o w milczał . Wreszcie s ię zatrzymał i odzyskał g ło s .

– Te s terty – p o k azał ręką – są go towe do markirowki.

Czek ałem cierp l iwie, aż mn ie u świadomi co do natu ry tej robo ty . Pog rzebawszymiędzy k ło d ami, wy ciągnął g ładką l is tewkę z podziałką o raz t rzy mło ty . Każdy mło tmiał g ran ias tą metalową g łowicę o sadzoną na k ró tk im d rewn ianym trzonku .

– Każd y k lo c ma mieć wyb itą ś redn icę, w cen tymetrach , z cienk iego końca.Najp ierw zmierzy sz. Pamiętaj , zawsze cienk i kon iec. – Podał mi miarkę. – A po tem

Page 118: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wy b ijesz cy fry . – Wsk azał palcem wyp u k łe cy fry na p łaszczy znach g ło wicy mło ta. –Przy jd ę p ó źn iej sp rawd zić, jak ci idzie.

Us iad łem na wy s tającej ze s terty k łodzie, żeby wyko mbinować, o co tu ch odzi .Miark a miała p odziałkę d o 8 0 cm. Na g łowicach mło tów b y ły wypu k łe cy fry , pojed n ej n a k ażd ej z czterech s tro n , od 0 do 9 , o raz d wa nawiasy , k tó rych p rzezn aczen iep o zo s tało d la mn ie tajemn icą d o koń ca.

Zab rałem s ię do rob o ty . Wdrap ałem s ię na szczy t s terty i , s iedząc na b rzegu ,zmierzy łem i zazn aczy łem p ierwszą i d ru gą wars twę k loców. Więk szo ść z n ich miałao d 2 0 d o 4 0 cen ty metró w z cien k ieg o koń ca i dwa u derzen ia mło tem wystarczy ły , byzazn aczy ć ś red n icę. Z trzecią wars twą b y ło już t rudn iej : żeb y do n iej s ięg nąć,mu s iałem wyciąg n ąć s ię p łasko na b rzuchu . Dalej b y ło jeszcze go rzej . Tu i ó wd ziek lo c d łu ższy o d inn y ch wy s tawał do ść dalek o , b y móc n a n im u s iąść i w tej p o zycj izmierzy ć i zaznaczyć cienk ie k ońce doo k o ła; tam, gdzie wszys tk ie k lo ce by ły tejsamej d łu gości , sp rawa b y ła t rud n iejsza. Trzeb a b y ło co ś wy k omb ino wać. Zszed łemn a d ro g ę, p opatrzy łem z bok u na s tertę. Oparty o n ią s tał lewarek zos tawio ny p rzezRo s jan . Mo cny , g ru bo ści ramien ia, miał ch yba metr d ług ości . Wep ch nąłem gociasn o międ zy k loce, d ob iłem mło tem. Trzy mał s ię mo cno . Us iad łem na n im.Pro b lem by ł rozwiązany . Przen oszen ie tego zaimp rowizo wan eg o s iedziska z miejscan a miejsce wy magało n ieco ak ro b acj i : złoży wszy n arzędzia p o międ zy k łodami,t rzy mając s ię jedn ej z n ich lewą ręką i wsun ąwszy s to py między p n ie, p rawą ręk ąp rzen o s i łem mo ją „g rzędę” n a n owe miejsce. Trzeba b y ło u ważać, b o większa częśćs terty zwisała nad wod ą, a p o doświad czen iu w Ko tłas ie n ie miałem o ch o ty n alo d o watą k ąp iel . Z in nymi n iedo god nościami t rzeba s ię b y ło p o go d zić: n ie dało s ięu n ik n ąć d rzazg w palcach i p oś lad k ach lu b trafien ia o d czasu d o czasumło tk iem w palec zamias t w d rewno . Ro je o wadó w też n ie u łatwiały p racy . Odgan iaćs ię o d n ich mło tk iem by ło dość t rud n o , a g dyb y m d rug ą ręką n ie t rzy mał s ięk u rczo wo pn i , sk ończy łbym w wod zie.

W p o łu d n ie jeden z Ro s jan p racu jących tro ch ę dalej zawo łał : „Stiep anuszka, czasn a o b iad ”. Zacząłem s ię p rzy zwyczajać d o tego ro sy jsk ieg o zd rob n ien ia. Czasamin azy wali mn ie po p rzy jacielsku St iefanu szk a, czasami St iepanu szk a alb o , b ardziejfo rmaln ie, St iep an lu b St iop a.

Całą d ro gę d o o bszaru wy rębu mu siałem zasp okajać ciekawość mo ich to warzy szyp racy . Czy to p rawda, że mó j o jciec jes t lekarzem? Sk ąd p rzy jechal iśmy? Gd ziemieszkal iśmy p rzed tem? Ro zp y ty wali o szk o łę, o n asz p rzyd ział mieszk an ia; t ru dnoim b y ło po jąć, że mieszkal iśmy we własn y m domu . Jed en aście p ok o i ty lko d la was?

Page 119: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

A czy Warszawa jes t więk sza o d Pietrak owa? Tru d no im b y ło zrozu mieć, że p rzeszłomil ion o we mias to t ru dn o by ło n awet p o ró wnywać z s iedzib ą miejsco weg o Sielsowietu,o s ied la o t rzech n ieszczęsnych u l icach i z jed n ym czy dwo ma ty s iącamimieszkańców. Ale ja z n ich n ie kp i łem. Us i łowałem op isać im u l ice wielk ieg o mias ta,wielop iętro we domy , d ług ie szereg i sk lepów pełnych wszelak iego d ob ra.Powied ziałem im o p ierwszym warszawsk im szesnas to p iętrowym d rapaczu chmu r. Tojuż b y ło za dużo d la my ch to warzyszy ; n ie zarzu ci l i mi wp ros t k łamstwa, alewidziałem p o ich minach , że n ie mo g li w to uwierzyć.

Wreszcie do szl iśmy d o p o lany , gdzie już i nas i , i Ros jan ie rozs ied l i s ię g ru pamin a pn iach z rozmaitymi naczyn iami w ręk ach . Ob iad sk ład ał s ię z ciep łej jeszczezu py , szczi, i z letn ieg o k ip iątk u . Dwa ko tły , jeden z zup ą, d ru g i z k ip iątk iem, zo s tałyp rzywiezione na d rewn ian ej p latfo rmie na p ło zach , zwanej wołokusze. Latemzas tęp owały one san ie i by ły jedyn ym środk iem tran sp o rtu w les ie. Przyciągn ął jes tary , zrezygn owany kasztan , k tó ry teraz fleg maty czn ie o bskub ywał l iście po szy cia.Ob iad by ł bezp łatny , ale t rzeba by ło p rzyn ieść własny ch leb , naczyn ie i ły żk ę. KażdyRo sjan in zresztą zawsze no s i ł łyżkę za cho lewą – tak i by ł zwyczaj . Można b y łon awet do s tać repetę, ale w u pale n ie by ło wielu amato ró w. Mn ie up ał n iep rzeszkadzał .

Opró cz s io rban ia, ch l ipan ia i mlaskan ia na p o lan ie p an owała cisza. Po jed zen iud oszły nas od s tron y ro sy jsk iej g rupy jeszcze in ne od g ło sy : g ło śne b ek an ie b y łoo dp o wiedn ik iem n aszego „dzięk u ję”, ogó ln ie p rzy jętym spo so bem okazywan iasy to ści i wdzięczno ści za d ob ry p os i łek . Po tem by ł czas n a p ap iero sa, czy l i , ściś lejmówiąc, macho rkę w sk rawk u gazety . Nie ch cąc s ię wędzić w śmierdzącym d ymie,zaczęl iśmy w większości wracać d o p racy , nawet p rzed up ływem wyznaczonej namp ory o b iad owej. Pracowaliśmy n a ako rd wed ług zasady „czas to p ien iądz”. Wró ciłemn ad rzek ę, n ie czek ając na my ch n owych towarzyszy . Nie miałem ju ż och o tyo dp o wiadać na py tan ia.

Po o b u s tro n ach trak tu ciąg nął s ię ciemny , cichy bó r. Z d alek a d o chod ziły ju żg łu ch e uderzen ia to po rów, świs t p i ł , rżen ie k on i . W cien iu d rzew nawet owadyzb y tn io n ie d o ku czały . Wy ciągnąłem sch owane narzęd zia, wep ch nąłem mocno mo jążerdź-s ied zisko i zab rałem s ię do rob o ty . By łem ju ż w po łowie d rug iej s terty . Pop o łu dn iu Wołk ow zjawił s ię n a in spekcję, p rzeszed ł wzd łuż s tert , co ś ob l iczy łi zap isał wy n ik w swo jej k s iążce. Mo je zarobk i ob l iczan e b y ły inaczej n iż leśnychb ry g ad . Pracowałem na dn iówkę, p od warun k iem że wyrob ię n o rmę. Ale co jąs tanowiło , n ik t mi n ig dy n ie p owied ział . W każdy m razie p ierwszego dn ia zarob iłem

Page 120: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

t rzy ru b le, co wy s tarczy ło na t rzy po rcje n aj lep szej kaszy w s to łówce. Alb o n a talerzmięsnej zu py i d zien ną rację ch leba. Późn iej zarab iałem i dwa razy ty le. Ale n igdyn ie wyko mbin owałem, jak on to l iczy .

Sch o wałem n arzędzia i ro zejrzałem s ię za Helą. Nig dzie jej n ie widząc,wy ruszy łem sam w d rogę do do mu . Do domu? Ta myś l u d erzy ła mn ie jak obu ch em…Kwasza, n asz posiołek, s tała s ię ju ż domem?

Dobrze by ło iść samemu p rzez pus ty i cichy las . Po mies iącach w ciasnychp oko jach , po tygo dn iu w p rzelu dn ionym wagon ie, samo tność miała swo je zalety .Ścieżka wio d ła p ro s to do Kwaszy , b ez rozwid leń czy sk rzyżowań , i latem n ie możnab y ło zab łądzić. I w les ie n ic n ie g rozi ło . Ponoć gd zieś w g łęb i kn iei ży łyn iedźwied zie i wilk i , lecz n ie zapuszczały s ię w pob liże ludzk ich o s ied l i . Czasamiszeles t sk rzy deł w gęs twin ie czy nag łe sk rzypn ięcie gałęzi p rzerywały ciszę; jak iśmały zwierzak uciek ał po szy ciem, zatrzep o tał sk rzyd łami uk ry ty gdzieś p tak .Podo bno by ły tu g łu szce, raz jednego widziałem z daleka. Inne p tak i p rzemy kały s ięczasem wśró d gałęzi , ale n ie po trafi łbym ich nazwać an i po po lsku , an i po ro sy jsk u .Nie, latem las n ie b y ł s t raszny , n ie wzb udzał n iepoko ju .

Zresztą z wy jątk iem p ierwszych k i lku dn i rzad ko chadzałem p rzez las sam. PoKwaszy włóczy ły s ię bezpańsk ie p sy . Chyba z tuzin zb ierał s ię p rzy ty lnychd rzwiach s to łówk i, gdzie wyrzu can o śmieci . Rosy jsk i ch ło p n ie ma sen ty men tu dozwierząt i p rędzej p sa kop n ie, n iż nakarmi. Ja zawsze lub i łem psy . Przez cały czasp oby tu w Kwaszy zb ierałem d la n ich , co s ię dało : kości , skó rk i s łon iny zby t twarded o p o g ry zien ia i zb y t su ch e do smarowan ia b u tó w, g łowy suszonych ryb , czasemzap o mnian e i sp leśn iałe zuchelk i ch leb a. Mo ja p rzy jaźń by ła odwzajemn iona. Zg rajap sów zaczęła od p rowadzać mn ie d o p racy , a n iek tó re zo s tawały nawet ze mn ą p rzezresztę d n ia. Przy lg nęło do mn ie p rzezwisk o Ps i Tata. Go rsze p rzyd omk i mają ludzie.

Na s tertach nad rzek ą p racowałem k ilka tyg o dn i . Wyk onać no rmę n ie by łotru d no ; śmiało mog łem to zrob ić w ciągu czterech zamias t sześciu go d zin . Pon ieważza nad wy żk ę n ie p łaci l i , wy s i lać s ię n ie b y ło po co . Nie miałem na ty le czelności ,żeb y p rzyno s ić ze sobą k s iążkę, ale g dy inn i by l i daleko , wy leg iwałem s ię na s łońcui ty lko p os tu k iwałem mło tem w p ień o d czasu d o czasu , by ro b ić dob re wrażen ie.

Lato w Kwaszy by ło k ró tk ie, ale ciep łe. Po b łęk i tn ym n ieb ie snu ły s ię b ielu tk ieo b ło k i . W po łudn ie rob i ło s ię n iemal go rąco . Lecz najg o rszą p lag ą Syb iru latemb y ły owady p ch ające s ię ro jami do oczu , u s t i no sa.

Ale o to spo tkała mn ie n iesp odzian ka. Rano b y łem ju ż go tów wyruszyć do p racy ,g dy mama wręczy ła mi b iały kapelu sz o szerok im ro n dzie, dooko ła k tó reg o up ięta

Page 121: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

by ła d łu ga woalk a z cienk iego materiału . Jak to mó wią, p o trzeba jes t matk ąwynalazk ó w i mama wy kombin owała ten kapelu sz z po włoczk i na pod uszkęi kawałka s tarej fi rank i . Skąd wzięła d ru t n a szk ielet samego kap elu sza i ro ndo ,n igdy s ię n ie dowiedziałem. Wszyscy n a posiołku zzielen iel i z zazd rości . Woalk ach ron iła mn ie o d najmn iejszych nawet owadów, n ie o g ran iczając widoczności . Mo d as ię rozpowszechn iła, k i lka podob n ych kap elu szy zjawiło s ię w les ie, ale by ły toty lko marne imitacje.

Kilka dn i pó źn iej miałem nas tępną n iespodziankę. Któ regoś wieczo ru w s to łówcedo s iad ł s ię d o mn ie pan Ro zen ; mieszkał z żoną w n aszym baraku , ale z d rug iejs tro ny s ionk i . Z u s tami pełnymi kaszy zaczął co ś do mn ie mamro tać, n ie mo g łem s ięnawet zo rien tować, czy mówi po po lsku , czy po ro sy jsku . Jedyne s łowo , k tó redo tarło do mn ie wśród mlaskan ia, b rzmiało „k oń”. To mn ie zain teresowało , zacząłemsłuchać u ważn iej . Ro zen p rzełk nął i n areszcie mog łem go zro zumieć.

– Chciałb y ś mo ją koby łę b rać do p racy?Nie miałem wątp l iwości .

– A jakże! – Konno n igdy n ie jeźd zi łem, ale w Otwocku by łem w wielk iejp rzy jaźn i z naszym Kasztanem. – Ale d laczego chce mi ją pan ods tąp ić? Wo li p anchod zić?

Ro zen wep ch nął do u s t nas tępną łyżkę kaszy i sep len i ł p rzez n ią. Zrozumiałemty lko , że w ewidencji pod ał jako swó j zawód „woźn ica”, w rezu ltacie d o s tał p rzydziałdo lasu jako izwoszczik, ale z kon iem n ie móg ł sob ie dać rady . Przełk n ął .

– Nap rawdę to h an d lo wałem k o ńmi. Ale on i b y zaraz powiedziel i , że jes temkap ital is tą, no n ie? Więc im powiedziałem, że by łem fu rman em. Dobry p ro letariack izawó d . Ale… do d iab ła…

Złoś l iwe p lo tk i g ło s i ły wprawd zie, że Rozen by ł kon iok radem, a n ie hand larzem,ale k to móg ł wiedzieć, co by ło p rawd ą?

– Przyznać s ię muszę, że zawsze bałem s ię kon i – pod jął p o ch wil i . –Spo jrzeć muw zęby , jak k to ś inny g łup ie byd lę t rzyma, to co in n ego . Dop iero tu , na tym zadup iu ,po raz p ierwszy mu siałem jechać wierzchem. I to w dodatku n a ok lep . Ja n ie ze ws i , jajes tem z „Radomiu ”. Do tak iej p racy zawsze by ł parobek . Co rano feb ra mn ie t rzęs ie,jak mam wliźć na tę p rzek lętą ko b y łę. Do tego ona d op iero co s ię o źreb i ła, k armi, i coty lko ją wy pro wadzę, to chce wracać do s tajn i . Nie wiem, jak ją zmusić, żeby szła d olasu . A w dodatku jes tem d la n iej za ciężk i . Wczo raj w d rodze do domu zrzuci ła mn ieta cho lera. O mało kark u n ie sk ręci łem. Mój ty łek i noga to jeden wielk i s in iak .Dop iero k iedy ją w les ie wepchnę między dyszle wołokuszy i zap rzęgn ę, to s ię

Page 122: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

uspokaja. – Nap ełn i ł u s ta resztką kaszy . – Diabelska chabeta – wymamro tał . –Ps iak rew! Do teg o muszę ją b rać z powro tem do s tajn i po p o łu d n iu , żeb y nak armiłaźrebaka, i t racę zaro bek .

Rozen by ł wysok i i n adal dość o ty ły . Rzeczywiście, za ciężk i na d robnąsy bery jską k lacz. Wy raźn ie n ie p rzypad li sob ie do gu s tu . Spo jrzałem p rosząco nao jca. Wiedziałem, że lu b i k on ie. W wo jsku , w czas ie p ierwszej wo jn y świato wej ,jeździ ł wierzchem większość czasu . Uśmiech nął s ię.

– Ch cesz sp ró bować?– O tak ! Pro szę!

– Do b rze – zgo d ził s ię o jciec.

Wierzch o wiec Rozena, p ięk na, czarna jak smo ła k lacz, zwała s ię Żemcziu ży na,czy li Perła; wszys tk ie k on ie w Kwaszy miały imio na. Żemcziużyna oźreb i ła s ięzaledwie dwa tygodn ie temu , ale, jak wszyscy tu taj , i ko n ie, i lu dzie, zd rowo tnegou rlopu n ie dos tała i po p aru dn iach mu s iała wrócić do p racy w les ie. Wo łko w n iemiał zas trzeżeń . Mo g łem po skończen iu p racy , czy l i wczesn ym popo łudn iem,ods tawiać ją do s tajn i , Rozen zaś móg ł zo s tać p rzy uk ład an iu s tert i n ie t raci łzarobk u .

Jazda wierzch em, n a ok lep , p rzez las jes t zawsze wy jątkową eskapadą. A gdyjeszcze k lacz jes t młoda i o ciekając mlek iem, p ęd zi do s tajn i karmić źreb aka,p rzy g oda s taje s ię jedyna w swo im rod zaju .

Moja p ierwsza konna wy cieczka obeszła s ię bez większych wrażeń . Z początkutrzymałem wo dze k ró tk o , d ru g ą ręk ą g łaszcząc Żemcziu ży nę po szy i i p rzemawiającdo n iej czu le. Parę razy zarżała, obejrzała s ię, zas trzyg ła u szami, ale w les ie po szłatruch tem i n ie sp rawiła mi k ło po tu . Na k rańcu wy rębu pożegnałem s ięz Żemcziużyn ą, o ddając ją w ręce Rozena.

Za to d roga powro tna zos tała mi na zawsze w pamięci , gdyż omal n iep rzy p łaci łem życiem swo jej u fności . Ośmielony po rannym doświadczen iem,myślałem, że p an u ję nad k laczą. Szybko wy pro wadziła mn ie z b łędu . Ledwiezd ąży łem jej dos iąść, gdy g nana matczynym in s tyn k tem Żemcziużyna pu ści ła s ięgalo p em na p rzełaj p rzez las . Leżąc n iemal n a ko ńsk iej szy i , chwy tałem s ię cu g lii g rzywy jak tonący b rzy twy . Zwisające gałęzie b i ły mn ie p o szy i , po twarzy , pog ło wie. Led wie zdąży łem sch ron ić p od b rzuchem mó j d rogocenny kapelu sz. Sześćk ilometrów do s tajn i Żemcziużyna p rzeb ieg ła z szy bkością kon ia wyścig owego .

Stajn ia by ła d łu g im, n iewysok im b arak iem o n isk ich d rzwiach . Normaln iezesk ak iwało s ię z ko n ia p rzed s tajn ią i odd awało wodze s tajennemu . Ale

Page 123: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Żemcziuży n a n ie dbała o p rzep isy . Nawet n ie zwo ln i ła, p ęd ząc do sweg o d ziecka.Do brze, że n ie by ło s io d ła an i s t rzemion . W o s tatn iej chwil i p rzed u tratą g łowyzdąży łem złapać za belkę nad d rzwiami i machając nogami, zawis łem w po wietrzu .Wszys tk o trwało parę sekun d i n ik t tego n ie widział . Rod zicom n ie po wiedziałeman i s łowa, bo by łby to kon iec mo ich jeździeck ich wy czy nów.

Nazaju trz znów wziąłem Żemcziużyn ę do lasu i z p owro tem, ale wiedziałem już,czego s ię sp odziewać, i zeskoczy łem na czas .

Od tej po ry , p rzez p ierwsze tygodn ie w Kwaszy , rzad ko cho dziłem do lasup iecho tą. To warzy sze p racy , do k on i n iep rzyzwyczajen i , chętn ie dawali mi ranoswo je pod wierzch . W d ro dze powro tnej częs to jakaś ciężarna czy karmiąca k lacz lubn iedo leczony czy zb y t mło d y k oń miel i p rzywileje, po dobn ie jak ja: sześć go dzinp racy . A ja miałem to warzy s two i n ie zd zierałem b u tó w.

Jednym z mo ich „wierzchowcó w” by ł sędziwy , k ró tko nog i s iwek imien iemMisza. Mąd ra to by ła b es t ia. Szczęś l iwie, b o w ty m czas ie d roga do wyręb u wiod łap rzez moczary , zd radziecko po rośn ięte t rawą i mch em, gdzie t rudno by ło od różn ićtwardą ścieżkę od g rzęzawiska. „Uważaj , St iepan , tam łatwo może wciągnąć k on iaz jeźd źcem”, o s trzeg ł mn ie s tajenny , n iewątp l iwie chcąc mi d odać o tuchy .Z początk u do ść nerwowy , szy bko n auczy łem s ię u fać Miszy . Stary wy ga wiedział , corob i: tu szed ł wszy s tk imi czterema no gami po cienk iej , n a p ó ł zgn iłej k łodzie, tamstąpał jak b aletn ica z p n iak a na pn iak . Nig dy n ie wątp i łem, że Misza wyp rowadzimn ie z bagna, ale chy b a ob aj by l iśmy zadowo len i , k iedy p rzen ieś l i nas do innejczęści lasu , d os tępn ej suchą s topą.

Misza by ł u p arty , cwany i dawno widać d o szed ł d o p rzek onan ia, że śp ieszyć s ięn ie ma po co . Znał też własne s i ły i n ie po zwalał woźn icy ich p rzecen iać. W tymczas ie z Miszą p racował mó j s tary p rzy jaciel , p an Rozen , i częs to ich spo tykałem,idąc na o b iad i z powro tem. Gdy woźn ica załad ował wołokusze, Misza n ie od razuruszał z miejsca. Nie zwracając uwag i na k o mend y , s tał , og lądając s ię do ty łu ,ocen iając ładu n ek ; gdy uważał g o za nadmierny , żadna s i ła n ie zmusiła go dociągn ięcia. Rozen móg ł k rzy czeć, k ląć, g rozić k i jem – bató w n ie do rob il i s ięw Kwaszy – a Misza s tał i ty lk o łypał na p rześ ladowcę tak złym o k iem, że ten szybkoopu szczał podn ies io ne ramię. Nie by ło wy jścia, Ro zen musiał s ię po ddać, zd jąćjeden czy dwa k loce i ko ń ru szał w d rogę już n awet bez s łowa zachęty .

Nies tety , nas i woźn ice szybko p rzyzwyczai l i s ię do kon i i mo ja jeździeck akariera p rawie s ię sko ńczy ła. Ale oczyma wyobraźn i wid zę s ię cwału jącego p rzez lasdo p racy , z powiewającym woalem, jak zo s tawiam wszys tk ich daleko za sobą, ty lko

Page 124: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p sy , u jadając, do trzymu ją mi k roku . Stró j mó j by ł pewn ie d ość dalek i odk owbo jsk iego czy in d iań sk iego , lecz czasem by łem os tatn im Moh ik an inem, czasemOld Shatterhand em, Win n etou – Czerwonoskó ry m Dżen telmenem lub Hawkeyem czyinn ą po s tacią ze s tro n ic Fen imore’a Coopera, Karo la Maya czy Mayne’a Reida.Częs to , jadąc w samo tno ści s tępa p rzez las , śp iewałem na cały g ło s p io senk iżo łn iersk ie, lud owe, po p u larne p rzeb o je albo recy towałem Odę do młodości, Smutno mi,Boże i fragmen ty z Pana Tadeusza.

By ł to czas , k ied y skoń czy łem „markować” s terty , i Wo łko w p rzy łapał mn iek tó regoś dn ia len iu ch u jącego n a s łońcu . Po wiedział ty lko : Ju tro , St iepan , zaczn ieszp racę w les ie. Jako k to? Gdzie? Py tan ia cisn ęły mi s ię na u s ta, ale Wołkow jakzwyk le od wrócił s ię i od szed ł , n ie marnu jąc s łó w.

Pracu jący w les ie zo rgan izowan i by l i w b rygady . Na teren ie wyrębu każd a miałap rzyd zieloną połoskę, czy l i pas lasu . Brygada sk ład ała s ię z sześciu o só b , na ogó łz czterech mężczyzn i dwóch k ob iet . Bryg ad zis ta, czy l i numer 1 , by ł p rawie zawszerówn ież zwalszczikom, czy l i d rwalem. Nas tępn ym k rok iem po ścięciu d rzewa by łoo czy szczen ie go z gałęzi . Ta fu nkcja n ależała do kob iet , k tó re s iek ierami sp rawn ieo go łacały p ień , a od rąbane g ałęzie uk ładały w s to sy do sp alen ia. Po ro sy jsku sżygat'suczki zn aczy „pal ić gałęzie”, wyrażen ie, k tó re zawsze nas bawiło . Latem jed nak zewzg lędu n a ryzyko pożaru sżyganije w les ie by ło zab ron ione, więc p rzygo towane s to syg ałęzi czekały p óźn iejszej po ry rok u .

Numerem d ru g im w b rygadzie by ł razkriażowszczik, k tó rego zadan iem by ło pocięcieg o łeg o pn ia n a s tandard owej d ługo ści k łody . W les ie zarab iało s ię zależn ie odwydajności i ro zd zielen ie pn ia na najbardziej ko rzys tne k loce by ło ważn ączy n nością. W rezu ltacie numer 1 i numer 2 zarab ial i najwięcej . Z pozos tałychczłonk ó w b ryg ad y po rządkowy od ciągał pocięte już pn ie na b ok i , zo s tawiającp ośro dku miejsce d la wołokuszy, woźn ica zaś ładował go towe k łody na wołokuszei zawoził je nad rzekę.

Nas tępneg o ranka pomaszero wałem do lasu z Mietk iem. Mietek by ł d rwalemi b rygadzis tą. Pop rzedn iego dn ia ich numer 2 zos tał p rzen ies iony do innej p racyi b ry gada n ie miała razkriażowszczika.

– Weź mn ie – zap rop o nowałem. – Dam sob ie radę.

Mietek s ię zgodził . Wo łkow po twierd zi ł . Mó j sześciog odzinny dzień p racymóg łby być p rzeszkodą, ale by łem młody i s i lny i p racowałem szy bciej n iż wielus tarszych .

I tak rozpoczęła s ię mo ja p raca. Naszym po rządkowy m by ł Dan iel Żó łty ńsk i . Rita,

Page 125: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jego żon a, i Mila, s tarsza s io s tra Heli , obcinały gałęzie. Naszym woźn icą b y ł mó js tary znajomy , Rozen . Wszys tko sąs iedzi z b araku .

Z zapałem zab rałem s ię do nowej p racy . Miałem teraz no we narzęd zia:d wumetrową l is twę z cen tymetrową podziałką, top ó r na d ług im trzonku , ramową p i łęi g rub y chemiczny o łó wek . Do tego wyciąłem sob ie d wa lewark i . Robo ta n ie by łasko mplikowan a: oczy szczon e pn ie t rzeba by ło p ociąć n a k ło dy o ok reś lonejd ługości , zależnej od ich zas to so wan ia: na materiał budowlany , na wyrób meb li , dob udowy s tatków i samo lo tów, wyrobu pap ieru , zapałek i tp . Zależało to od gatunkud rzewa, jego g rubości , d ługości i jakości . Bez więk szej t rudności nauczy łem s ięo szczędn ie p lano wać cięcia, n ie zo s tawiając wielu resztek , za k tó re nam n ie p łaci l i .

Oczy szczon e pn ie t rzeba by ło tak u łożyć, żeby p i ła s ię n ie zacin ała. Nauczy łemsię używać s iek iery wb itej g łęb oko w kon iec k łody jako uchwy tu . Częs to łatwiejb y ło po dn ieść p ień ob iema rękami za jeden k on iec i p rzełożyć do p i łowan ia p rzezinny p ień , n iż man ipu lo wać lewarkami. Samemu mi impon owało , jak i jes tem s i lny !

Po d kon iec k ażdego dn ia p racy p rzychodził na pas wyrębu jeden z nadzo rcó wi ob liczał p roduk cję b ry gady . Długość każdego k lo ca ocen iał na ok o i mierzy łś redn icę. Na tej pod s tawie mó g ł u s tal ić ob jęto ść k loca ze swej tab l icy , n asz zaro bekzaś zależał od kub atu ry p rzy jętego d rewna. Tygodn io wy zarobek by ł rozdzielanymiędzy członków b rygady zależn ie od fun kcji .

Rodzice n ie chciel i s ię zgodzić, żebym p racował d łużej n iż p rzep isowych sześćg odzin , wracałem więc z p racy wcześn iej od in nych . W rezu ltacie p ierwszego dn ia nan aszy m teren ie zo s tało mnó s two n iepociętych pn i , k tó re n ie by ły p rzy jęte dowyp łaty . Żeby n ie zawieść towarzyszy , pos tarałem s ię rano o k on ia, znalazłem s ię nan aszy m pas ie wcześn ie i n ad rob iłem p ozos tało ści z p op rzed n ieg o dn ia. Ob iad teżzjad łem szybko i wróci łem do p racy p rzed inny mi. Późn iej , gdy nab rałem wprawy ,d ogan iałem d rwala jeszcze p rzed ob iad em, tak że nasza wy dajn ość i p łaca n igdyp rzeze mn ie n ie u cierp iały .

W 19 40 roku zima zaczęła s ię późno . W po łowie październ ika d n i by ły jużwyraźn ie k ró tsze, ale po po łudn iu s łońce jeszcze mocno g rzało . Po rank i i wieczo ryrob iły s ię co raz ch ło dn iejsze, owady na szczęście zn ik ły i mó j kapelu sz, już w s tan ierozk ładu , s tał s ię n iepo trzebny . Któ regoś ranka n ieos trożn ie zapy tałem matkę, czyn a p rzy szły rok zrob i mi nowy , i z jej o czu pop łynęły łzy . Dop iero późn iejzrozumiałem, co d la n iej mus iał znaczyć ko lejny rok na Syb irze.

Dn i mijały szy bko . Week end by ł w Sowietach po jęciem n ieznanym, sobo ta by łazwyk łym dn iem p racy , w n iedzielę zaś p racowaliśmy , chcąc n ie chcąc, „na

Page 126: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ocho tn ika”. Nasza b rygada s tała zawsze wysok o pod wzg lędem wydajn ościi w rezu ltacie zarab iałem dużo więcej od o jca.

Pewnego dn ia, k iedy n owa p raca s tała s ię już ru tyną, zab rałem s ię do cięciaszczegó ln ie g ru bego pn ia. Na ogó ł mo ja lekka łuczkowa p i ła wys tarczała. Zacząłemod cienk iego końca, ale do rozdzielen ia dwóch najg rubszych k łód p o trzebna by ład ługa, dwuosobowa p i ła. Nasz po rządkowy by ł n iedaleko .

– Po może mi pan , pan ie Żó łty ńsk i , to robo ta d la dwóch ! – zawo łałem.– Już idę. Będę móg ł cho ć p rzyk lęk nąć i odsapnąć od taskan ia ty ch p rzek lętych

k łód .

Uk lęk liśmy , on po jednej , a ja po d ru g iej s t ron ie g rub ego pn ia. Dług i t rzonektopo ra, k tó ry wetknąłem z ty łu za pas , wry ł s ię w ziemię. Musiałem wstać i wyciągn ąćtopó r. Rzucony by le gdzie móg łby s ię łatwo zgub ić w poszyciu . Jak zwyk le wb iłemgo w sąs iedn i p ien iek . Ale źle wyb rałem. Pien iek , po rośn ięty z wierzchu mch em, b y łzmurszały . Os trze topo ra p rzeszło p rzez p róchno jak p rzez mas ło i …pros to w mo jąnogę. Do lny kąt o s trza u tkwił mi w go len i . Rana na razie n ie bo lała i n ie k rwawiła.Us iad łem n a trawie, s iek iera s terczała mi z nog i . Siedzi w kości , pomyślałem.Szarpnąłem mocno . Wyszła. Ciąg le n ic n ie czu łem. Patyk iem zacząłem wyd łubywaćz rany kawałek p róch na. Dob ieg ł mn ie dźwięk upadającej p i ły . Żó łtyńsk i mus i s ięn iecierp l iwić. Rzuciłem: „Chwileczkę…”, n ie by ło jednak o dpowiedzi . Obejrzałemsię: mó j kompan jak d ług i leżał zemd lon y na ziemi. Ty lko tego mi t rzeb a! Ch ciałemwstać, żeby mu pomóc. W tym momencie powiek i mu zad rgały , o tworzy ł oczyi po trząsn ął g łową jak k to ś budzący s ię z g łębok iego snu .

– Chyba zemd lałem – powiedział . – Nie zn oszę widoku k rwi. A ty jeszczeg rzebałeś w tej ran ie!

Popatrzy łem na n ieg o . Ch łop metr o s iemdzies iąt wzros tu , bary jaku n ied źwiedzia, a md leje na widok p aru k rop li k rwi. Roześmiałb ym s ię, ale nogazaczęła teraz po rządn ie bo leć i k rwawić. Wyjąłem z k ieszen i chus tkę do nosa. By łazupełn ie, no , powiedzmy , p rawie zupełn ie czys ta. Przewiązałem nogę i zab ral iśmy s ięznów do p racy .

Po chwil i jednak cały o patrunek by ł p rzes iąkn ięty k rwią. Noga bo lała jakcho lera. Przes traszy łem s ię. Zrob il iśmy alarm. Zb ieg ła s ię cała b rygada. Mila w ro l ip ielęgn iark i kazała mi s ię po łożyć, podn io s ła mi nog ę i oparłszy ją o resztkęn ieszczęsnego p ieńka, zd jęła chus tę z g łowy i zaband ażowała raz jeszcze. Krwawien ieus tało , bó l n ie. Mietek wyruszy ł szukać Wo łkowa. Po paru min u tach wróci l i razemz kon iem d la mn ie.

Page 127: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Cierp l iwa s tara szkapa dowiozła mn ie do domu bez p rzygód . I p rzecież o jcieczaraz p rzy jdzie i jak zawsze jako ś temu zaradzi…

Ojciec p racował w samy m os ied lu , wyk ań czał właśn ie ściany nowego baraku .Przyszed ł zaraz, wezwany p rzez mamę. Katia, nasza san i tariu szka, p rzyb ieg łaz jodyną i z pos trzęp ionym, wielok ro tn ie używanym i p ranym bandażem. I to by łacała jej ap teczka: n ie by ło an i ig ły , an i materiału na szwy , an i p las tra. „Zas trzykp rzeciwtężcowy?” – spy tał o jciec. Nigdy o czymś tak im n ie s ły szała. Ojciec miał dody spozycji ty lk o swe dob re s łowo , u śmiech i mag ię własnych rąk . Też podziałało .Gdy u łoży łem nog ę na poduszce, bó l szybk o minął .

Ran a zag o iła s ię w ciągu tygodn ia i zn ów by łem go tów do p racy . Noga bo lałaty lko trochę p rzy chodzen iu . Jak zresztą po tem p rzez wiele lat , szczegó ln ie zimą. Ależe by ła to mo ja jedyna wo jenna rana, to chy ba i tak mi s ię udało !

Jako rekonwalescen t dos tałem rzekomo lek ką p racę na samym posiołku. Miałempo magać Saszy . Sasza, s tarszy Ro s jan in , mieszkał w pob lisk im ko łchoziesk ładającym s ię z k i lku d rewn iany ch chałup . Od czasu do czasu , gdy zachodziłapo trzeba, Sasza p racował w Kwaszy , g łówn ie jako piłostaw, czy l i specjal is ta odnas tawian ia i o s trzen ia p i ł . Op rócz tego by ł sp ecem od rob ien ia desek na pod łog i ,dach y , ławk i i s to ły . I właśn ie p rzy tej p racy miałem być jego pomocn ik iem.Nareszcie s ię dowiedziałem, do czeg o s łuży ta ok rąg ła d ziu ra w ziemi z dwomako złami, k tó rej p rzeznaczen ia n ie mog łem s ię domyślić.

I to miała być lekka p raca d la rekonwalescen ta!

Najp ierw po d wóch po ch y łych deskach trzeba b y ło wciągnąć pn ie z ziemi nawysok ie ko zły – dob rze, że s tały w zag łęb ien iu – a po tem p iłować je wzd łuż całejd ług ości na desk i . Do tego s łuży ła dwumetrowa p i ła, na jak ieś cztery d łon ie szero kau gó ry i zwężająca s ię ku do ło wi. Sasza s tał na gó rze, a ja w dziu rze na do le. Mimod ług ich i szeroko rozs tawionych zęb isk p i ła częs to s ię zacinała. Sasza wb ijał wtedys talowy k l in w szczel inę za p i łą i jechal iśmy dalej .

Sasza ciągnął p i łę w gó rę, a ja w dó ł . I rach -ciach , rach -ciach szła p i ła, tami z powro tem, wiele razy na min u tę. I tak p rzez sześć go dzin , z k i lko ma k ró tk imip rzerwami i z jedną d łuższą na o b iad . Każda godzina t rwała ty s iąc minu t , a każdap ięciominu towa p rzerwa – sekun dę. I każd ą chwilę czu ło s ię w k rzyżu , w rękach ,w ramionach .

Pracowaliśmy b l isko s to łó wk i i wciąż czekałem, aż zap ach zupy skus i Saszęi pozwo li mi p rzerwać p racę. Każda p rzerwa, nawet na minu tę, by łab łog os ławieńs twem. Widząc p rzechodn ia, miałem nadzieję, że to znajomy Saszy , że

Page 128: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

będzie chciał s ię zatrzymać i pop lo tkować, że choć n a chwilę od erwiemy s ię o d p i ły .Któ rego ś dn ia zjawiła s ię obo k nas Andro powa. Kazal i jej wykopać dó ł b l isko

naszego , chociaż n ik t n ie wiedział , w jak im celu . Pon ieważ wo lała ona p racować gębąn iż łopatą, więc zabawiała nas rozmo wą. An dropowa, żon a jednego z naszychro sy jsk ich majs trów, by ła s łynn a na całą oko licę. Jej s ława, jak twierd zi ł Sasza,do tarła aż do Pietrako wa. By ła ko b ietą po s tawną, do rodną, o ko ło t rzydzies tk i ,o ok rąg łej , o twartej twarzy i weso łych n ieb iesk ich o czach . O jej wyczynach k rąży łylegendy . Wbrew wszelk im p rawom i p rzep isom Andropowa p raco wała n ie wtedy i n ietam, gdzie jej kazano , ty lk o k iedy miała natchn ien ie, a to zdarzało s ię n ieczęs to .Kończy ło s ię to n ieraz ch lebem i wod ą w karcerze, co jej świato pog lądu n ic a n ic n iezmien iało . Jako progulszczica, czy l i uchy lająca s ię o d p racy , podo bno i n ieraz s iedziaław więzien iu .

Głównym jednak powod em s ławy And ropo wej by ło to , że gdy p rzyszło do k lęcia,by ła o na poetką, mis trzyn ią, dawała koncerty , k tó rym n ik t n ie móg ł do równać. Jejrepertuar n ie miał g ran ic, zwyk łe codzienne p rzek leńs twa mog ły s ię schować.Andropo wa, w od różn ien iu od p rzyziemny ch p rzek linaczy , n igd y s ię n ie powtarzała.Jej język by ł pełen po lo tu , wyobraźn ia p rzek raczała mo je po jmowan ie. W swejnaiwności n ie ty lko n ie znałem jej termino lo g ii i choć rozumiałem, jak do k ładn iero zs tawia całą rodzinę swej o fiary po kątach , to n ie bardzo wiedziałem, jak ie dziwnepozycje, ak ro bacje i p artnerów im zaleca.

Tego rank a Andropowa, jak zawsze pełna lokalny ch p lo tek i zab awnychh is to ry jek , zabawiała nas rozmową i p rzekomarzała s ię z nami. Nie o beszło s ię bezosob is ty ch wycieczek . „Stiepanuszka”, zaczynała ze śmiechem, „jak s ię schy lasz nadtą p i łą, to du pa ci ro śn ie i wys taje jak wielk i arbuz, k tó ry widziałam n a Ukrain ie”.Albo : „Stiepanuszka, jak s ię będ ziesz tak nachy lał , to złamiesz ku tasa i b ęd zie tuśmiechu masa”. Jej recho t odb ijał s ię echem od barakó w. „Albo co go rsza, zapuści onko rzen ie i zakwitn ie… i co to z n iego wyrośn ie… lep iej zas ięgn ij rady u taty”. A pominucie: „Sasza, n ie machaj tak tą p i łą, odetn iesz sob ie jaja i ju tro znajdziemy jew zu p ie…”. Albo : „Na miły Bóg , Sasza, co ty masz za dziwne po łączen ia, że jak ty lkoziewn iesz, to zaraz p ierdzisz jak macio ra w ciąży…?”.

Nag le p rzerwała p rzekomarzan ia w pó ł s łowa. Gd zieś za mną trzasn ęły d rzwi.Obejrzałem s ię. Wysok i enk awudzis ta szed ł d ług imi k rokami z kancelari i w naszymkierun ku . To b y ł ten sam o ficer, k tó ry do nas p rzemawiał po n aszym p rzybyciu doKwaszy . Za n im d rep tał Bo ry sow, posiołkowy mil icjan t . Zapomn iel iśmy o p racy ,o desk ach , o p i le.

Page 129: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Spó jrz no ty lk o – dob ieg ł mn ie szep t Saszy . – Sam towarzysz p u łkown ik .Nad s taw uszu , St iepan , n ie zawiedziesz s ię.

An drop owa, wynurzywszy s ię ze swego ledwie wykop an eg o do łka, s tanęłaz jedn ą ręk ą na b iod rze, d rugą oparła s ię o łopatę.

Pu łkown ik p rzeszed ł obok n as , jak by nas n ie wid ział . Z oczyma u tkwionymiw Andro pową, s tanął p rzed n ią i g ro źn ym ges tem wyciągnął rękę w jej k ierun ku .

– To warzyszk o And ro powa – zaczął . Zdziwiłem s ię. Przecież Andropowa napewno n ie należała do part i i i p owin ien s ię do n iej zwracać per „obywatelk o”. –Towarzy szko Andropowa – p owtó rzy ł . Mówił cicho , n ie wszys tko do mn ie docierało ,ale by ły to wyświech tane frazesy party jne o h is to ryczn ej ro l i k lasy robo tn iczej ,o wzn io s łej pozycj i sowieck iej kob iety , o godności p racy fizy cznej… I oczywiścieo do n io s łym znaczen iu p lanu p ięcio letn iego w gospo darce naszej socjal is tycznejo jczyzny , k raju robo tn ika i ch łopa, o up rzywilejo wanej pozycj i ludu w Związk uRad zieck im, n ie tak iej , jaką cierp ią zg nęb ione wars twy robo tn icze w kap ital izmie,wyciskającym z n ich o s tatn ie k rop le k rwi i po tu … a wreszcie o specjalnymzain teresowan iu towarzysza Stal ina n ajmarn iejszą is to tą sowieck iego raju ,a szczegó ln ie o sobą i szczęściem to warzyszk i Andropowej. Ciągnął tak jeszcze p rzezk ilka min u t , aż wreszcie g ro źn ie wyciągnął wskazu jący palec w k ierunk udelikwen tk i . – Doszły mn ie s łuchy , że wy , towarzyszko , znów o dmawiacie p racyw les ie i że nawet w o s ied lu p racu jecie ty lk o do rywczo . – Tu podn ió s ł g ło s : – Takdalej być n ie mo że. To są kp iny . – Głos jego p rzeszed ł w k rzyk . – Władza sowieckana to n ie pozwo li! Kto n ie p racu je, ten n ie je! Mamy sposoby na tak ich jak wy!Pomyślcie o swo jej ro dzin ie… o dzieciach … – Groźba zawis ła w powietrzu .

An drop owa s tała spoko jn ie, dalej oparta o łopatę. Pu łk own ik skończy łp rzemówien ie. Zapad ła cisza. Trwała p rzez do b rą minu tę.

I nag le An dropowa zaczęła mówić, najp ierw p owo li , spo ko jn ie, rozg rzewając s ię.I rzeczywiście dała koncert . Nies tety , szyb ko zgub iłem s ię w jej bo gaty m i mało miznany m s łown ictwie.

Najp ierw wyszczegó ln i ła, co o na, And ropo wa, myś l i o towarzyszu pu łkown ik uw o gó le, a o in tymnych częściach jego anatomii w szczegó lności . Późn iej p rzyszłako lej na jego rodziców, matkę, babk ę i dalszych p rzod ków, ich moralność,upo doban ia seksualne, fizjo log ię i anatomię, ze szczegó lnym uwzg lęd n ien iemwszelk ich wyros tków i o tworów ciała, ich mn iej lub bardziej zaży łe s to su nk iz innymi gatunkami świata zwierzęcego . Próbowałem so b ie ch oć część tychn iep rawdopodobny ch czynności w myśli p rzeds tawić, ale n ie mog łem nadążyć za

Page 130: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wyob raźn ią mówczyn i .

Natężen ie g ło su Andropowej cały czas ro s ło . Teraz s ły szała ją już chyb a całaKwasza. Lud zie zaczęl i s ię schod zić: p isarczyk i z kancelari i , Was ia, nasz ko wal,s tajenny , p racown icy s to łówk i, s tarzy , kob iety i d zieci . Wkró tce o toczy ł nas t łu mrozbawionych ludzi . Sasza, s iedzący na n iedop iłowanym k locu na gó rze, i ja,w do łku tuż pod n im, miel iśmy naj lep sze miejsca w tym teatrze, rzec można, balkoni lo żę.

Dramatyczny mo no lo g nag le s ię u rwał . Towarzysz pu łkown ik jak n iepysznywyco fywał s ię rak iem z tego n ierównego po jedynku ; rękę wciąż miał wyciągn iętąp rzed s ieb ie, choć tym razem raczej w ob ronnym geście. Nag le zawróciłi pop rzedzo ny p rzez Borysowa to ru jącego mu d rogę pok łu sował z powro tem dokancelari i . And ro powa cisnęła łop atę i n awet s ię n ie obejrzawszy , poszła dos to łówk i. Przechod ząc ko ło nas , u śmiechnęła s ię t riumfaln ie.

Zach ęcen i zap achem zu py poszl iśmy za jej p rzyk ładem. Przy s to le innychtematów n ie by ło , jak ty lko po jedy nek Andro powej z p u łkown ik iem. Jednog ło śn ies twierdzono , że zas łuży ła n a o k lask i . Żało wałem, że lu k i w mo im ro sy jsk imsłown ictwie pozbawiły mn ie należy tej oceny p rzeds tawien ia.

Andropowa n ie wróci ła już więcej do robo ty obok nas i d alej p racowała ty lkowtedy , k iedy i gdzie chciała. Przeznaczen ie na wpó ł wykopanego do łu pozos tało d lamn ie zagadką.

Cały nas tęp ny tydzień harowałem, ciągn ąc p i łę p rzez sześć godzin dzienn ie.Jak że n ie cierp iałem tej p racy ! Chciałem wró cić do lasu , czuć znó w g rzb iet kon ia podsobą, puścić s ię galopem… Każd a inna p raca by łaby lep sza. Ale o jciec n ie móg łzrozu mieć, że sześć g odzin p i ło wan ia, n a s to jąco w chmurze t rocin , by ło go rsze n iżp raca w les ie, włączn ie z k i lkuk ilometro wym marszem tam i z powro tem.

Wreszcie nap iłowaliśmy dosyć desek na p od ło gę i dach nowego barak u i mog łemrozp ros tować g rzb iet . Ale i wtedy n ie p rzydzielono mn ie do robo ty w les ie. Ju tro ,St iepan , powiedział n ad zo rca, pó jdziesz pomagać Wasi .

Wasia p an ował w k uźn i , w pob liżu naszego baraku , na d rodze wiodącej dolatryny . Tam też zaczęła s ię mo ja n owa kariera mołotobojca, czy l i pomocn ika k owala.Naszym zadan iem by ło wyrab ian ie po dków, hu fnal i , zawiasów, ryg l i , h aków,wszelk ich innych żelaznych p rzedmio tów, nawet zwyk łych gwoździ . Żelaza zawszeb rakowało i o szczędzało s ię, gdzie by ło można. Ściany b araków bud owało s ię bezgwoździ . Na rogach ok rąg lak i zachod ziły jed en na d rug i , u łożone w wycio sanychzag łęb ien iach i p o łączone ko łkami. Jedyn ymi narzędziami b udowlanymi by ły to pó r,

Page 131: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p iła i świd er – tym os tatn im rob iło s ię dziu ry na ko łk i . Mó j o jciec s tał s ięspecjal is tą od wykańczan ia ścian : zatykał szp ary międ zy ok rąg lakami suchymmchem, nas tępn ie pok rywał mech wars twą g l iny , a gdy wy sch ła, b iel i ł n iek tó rewewnętrzne ściany wapnem.

Moja kariera mołotobojca t rwała n ie d łużej n iż dwa tygodn ie. Zima by ła już w pełn ii kuźn ia miała wielk ie zalety : b y ła najciep lejszym, najp rzy tu ln iejszym zakątk iem naposiołku. Pośrodku lasu węg la d rzewn ego n ie b rakowało i jednym z mo ichobowiązk ów by ło u trzymywan ie żaru w palen isku . Sama p raca też rozg rzewała. Mło tby ł ciężk i i po t ściekał mi s trug ami po twarzy . Z jed nej s t ron y ko wad ła s tałem ja,z d ru g iej Was ia z d ług imi cęg ami w lewej ręce i z mło tk iem w p rawej . Cęgamip rzenos i ł rozżarzone do b iało ści żelazo z palen iska na kowad ło . Na zmianę,ry tmiczn ie, b i l iśmy w żelazo . Mło tek Wasi by ł n iewielk i i lekk i , za to mó j b y łmasy wny , waży ł ze dwa lub trzy k i lo . Raz-dwa, raz-dwa, raz Wasia, raz ja. Za każdymrazem u nos i łem mło t nad g łowę, by z całą s i łą opuścić go na kowad ło . I tak aż żelazoos tyg ło i mus iało wracać do p ieca. Już p o k i lku min u tach mło t waży ł tonę. Z u lgą goodk ładałem w tych k ró tk ich p rzerwach i odp oczywałem p rzy miechu . A po chwil imło ty znów szły w ruch : buch -buu uch… bu ch -b uuuch…

Nie b y ła to p raca lekka, ale lep sza od p i łowan ia k łód n a desk i . Czasami, gdy n iemiel iśmy zamó wień na żadne p rzedmio ty uży tkowe, w Wasi budziła s ię d uszaarty s ty i ze sk rycie zaoszczędzonych sk rawk ów złomu k u ł ozdoby , nap rawdęo ryg inalne i ciekawe. Miał ch łopak talen t . Zap rzy jaźn iłem s ię z Wasią, ale nudziłamn ie p raca w kuźn i . Wciąż chciałem wracać do lasu .

Jeden z p o ran ków zapo wiadał s ię bardziej nud ny n iż pozo s tałe. Szed łem do p racyo szós tej ran o , gdy by ła jeszcze noc. Tego dn ia miel iśmy kuć hacele. W tym celub ierze s ię d łu g i żelazny p ręt . Rozg rzewa s ię. Tn ie na k awałk i . Rozg rzewa s ię każdyz n ich po ko lei . Sp łaszcza s ię g łówkę. Zaos trza kon iec. Wk łada s ię do zimnej wody .Bierze s ię d rug i p ręt…

Jedna wielka nuda. Nietrud ne, ale nu…uu…d aaa…

Cho ć zaczynaliśmy p racę dob rze p rzed świtem, to b rygady leśne by ły już dawnow d rod ze. Ulica Kwaszy by ła całk iem wy marła. Do ku źn i miałem ty lko k i lka min u td rog i i szed łem, patrząc w n iebo , wciąż ciemne i pełne g wiazd , z leciu tk im b lask iemzb liżającego s ię świtu . W pó ł d rog i do k uźn i spo tk ałem Wasię. Stał odwróconyty łem do d rzwi karceru . Właśn ie k i lka d n i temu zrob il iśmy ciężką, g rubą sztabęmetrowej d ługości . „To na okno karceru”, u świadomił mn ie Wasia.

Przywitałem s ię z Wasią.

Page 132: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Nie idziesz do kuźn i? – spy tałem.

– Zdrastwuj, St iepan uszk a. Nie, dziś rano sam pop racu jesz. Rób hacele, p rzecieżwiesz jak . Ja tu s to ję na warcie. Przy jdę późn iej . – I dodał : – Ty jeszcze n ie wiesz?Kirsza posadzi l i . Sły szysz? Znów rozrab ia!

Nie mog łem n ie s ły szeć. Kirsz b i ł , kopał , wali ł p ięściami w so l idne d rzwi k arceruwzmocn ion e żelazną k ratą. Nasza mocna sztaba ch ron iła zamkn ięte ok ien n icąok ienko .

– Bory sow p rzyp rowadził go i zamkn ął godzinę temu i od tego czasu tak szaleje.Znów odmówił pó jścia do lasu .

Wyczyny p ana Kirszenbauma, po sp o licie zwanego Kirszem, s łyn ęły w Kwaszy n arówn i z o s iągn ięciami Andro powej. Łączy ł ich sp rzeciw wo bec władz. Kirsz,mężczyzna w s i le wieku , k awaler, wysok i i chudy jak szczapa, by ł w Warszawiez zawodu złodziejem. Mało chyba by ło więzień w Po lsce, k tó rych n ie po zn ało sob iście. Główny m naszym źród łem in fo rmacji b y ł pan Apfelbaum. Ob ecn iemieszkan iec Kwaszy w swo im czas ie by ł członk iem znanej rod ziny kuśn ierzy ,u k tó rych ub ierała s ię cała modn a Warszawa. Kilka lat p rzed wo jną tak s ię złoży ło , żeApfelb au m p rzy łapał Kirszenbauma na go rącym uczynk u w swo im sk lep ie i Kirsz s ięza to p rzes iedział . Teraz w Kwaszy tak ie s tare ran y dawno s ię zago iły ; tu Apfelb au m,jak inn i , p racował w les ie, za to Kirsz s tał s ię znaną o sob is to ścią.

Tak jak And ropo wa, Kirsz odmawiał pos łu szeńs twa. „Z zasady n ie u zn ajękon ieczn ości p racy”, mawiał . „Pracy w ogó le, a szczegó ln ie p racy d lakap ital is tycznego k rwiop ijcy”. Wyk ładał nam swo ją fi lozo fię: „Uważam rządso wieck i za g łównego wyzysk iwacza mas p racu jących : ja jes tem lepszym k omun is tąn iż on i , bo n ie u zn aję p rywatnej własności . Od d awna zajmu ję s ię rozdzielan iemmajątk u sp rawied liwie między b iedn ych a bogatych . Częs to dzielę s ię ty m, copos iad am, a jeszcze częściej dzielę s ię dob rem in nych , choć n ie zawsze za zgo d ąwłaściciel i . Tak ie są mo je zasady”.

To credo Kirsza s ły szałem wielok ro tn ie w s to łówce. Naszych ro sy jsk ich wład có wdoprowadzało o no d o fu ri i , ale Kirsza n ie po trafi l i zgnęb ić. Nie pomagały g ro źb y ,p ro śby , perswazje an i nawet p och leb s twa. Kirsz pozos tawał n iewzruszony i udało mus ię dowieść, że s łynna zasada socjal izmu : k to n ie p racu je, ten n ie je, też ma swo jeog ran iczen ia. Głó wn ie d latego , że wszyscy lub i l i Kirsza, by ł on n ieo dmienn ieweso ły , pogodny i każdemu p omo cn y . Stał s ię jakby nadwo rnym b łaznem Po lak ó ww Kwaszy , a może też częściowo symbo lem ich bun tu ; choćby d lateg o zawsze zn alazłs ię k to ś , k to go tów by ł zap łacić za jego kaszę, ch leb i zupę. Dzięk i temu Kirsz n ie

Page 133: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

g łod o wał.

Ale teg o właśn ie ran k a władze p os tanowiły Kirsza po raz n ie wiad omo k tó ryareszto wać i tak znalazł s ię o n w k arcerze po d s trażą Wasi .

Pon ieważ mo jemu szefowi p o wierzo no tak ważn ą mis ję, w k u źn i p racowałem sam.Mech an iczn ie k u łem h acele, a myś lami by łem g d zie in d ziej : wsp o minałem dawn eczasy , marzy łem o Heli , a b ard ziej p ro zaiczn ie żo łąd ek p rzyp o minał mi, że zb l iża s ięp o łu d n ie i wk ró tce b ęd zie czas n a zupę.

Nag le k rzyk : Ludi, spasajties'! – „Lu dzie, ratu jcie s ię!” – p rzy wró cił mn ie dorzeczywis to ści . Jedn y m skok iem znalazłem s ię p rzed d rzwiami kuźn i i o n iemiałemz wrażen ia. Kirsz właśn ie op u szczał karcer najd ziwn iejszą d ro gą… p rzez k o min .A Wasia, n ajs i ln iejszy człowiek w Kwaszy , zmy k ał w d ó ł u l icy , wciąż wo łając na całeg ard ło : Spasajties'! Spasajties'!

Kirsz zwin n ie zesko czy ł z dachu .

– No to id ziem n a o b iad – s twierd zi ł i po g wizd u jąc, ru szy ł w k ierun k u s to łó wk i.

Nie wiem, k to ty m razem za n iego zap łaci ł , ale n iewątp l iwie zas łu ży ł na to .Musiał jed n ak p rzeb rać miarkę, b o wid ziałem, jak p o o b iedzie Bo rysow, ze s tarąs trzelbą w ręk u , zap ro wad ził go d o łódk i , w k tó rej czek ało ju ż d wo je lu dzi . Kirsz t rzymies iące sp ęd zi ł w więzien iu – d la n ieg o n ie b y ła to no win a – a g d y wró ci ł doKwaszy , d alej od mawiał p racy , jako ś d awał sob ie radę i n ad al by ł żywy m do wod emteg o , że i w socjal izmie b y wają tacy , co n ie p racu ją, a jedn ak jed zą.

Tymczasem sy b ery jsk a zima zaczęła s ię n a d ob re. Od d ru g iej p o ło wyp aźd ziern ik a, o p rócz k ró tk ich ch wil oko ło p o łudn ia, n ieb ieska n i tka sp iry tu suw termo metrze n a ścian ie kancelari i u p o rczywie t rzymała s ię p o n iżej zera, a podk on iec mies iąca już n awet w p o łu d n ie n ie p o d nos i ła s ię p o n ad tę mag iczną cy frę.Późn iej temperatu ra u trzy my wała s ię s tale między – 2 0 ° a –30 °, a w no cy n ierzadkosp ad ała d o czterd zies tu pon iżej zera.

Dn i s tawały s ię co raz k ró tsze. Już w p o ło wie paźd ziern ik a b ry g ad y leśn ewy ruszały w d rogę p rzed świtem i wracały w ciemn ościach . Z czasem i mó jsześciogod zin ny d zień p racy w ku źn i zaczyn ał s ię i ko ń czy ł po n ocy . Sło ń cep okazywało s ię na k ró tko jak o tru dna do rozpoznan ia s reb rn a p lama tu ż n ad samymh ory zo n tem i sączy ło n ieco świat ła p rzez szary p u łap chmu r. Czasem, w bezch murn ed n i , p rzetaczało s ię n isko p o n ieb ie jak o zimna, żó ł ta tarcza.

Któ rego ś d n ia d owiedziałem s ię od Mietk a, że mó j nas tępca zmiażd ży ł so b ie p rzyp racy rękę, i zg ło s i łem s ię z p o wro tem do lasu . By łem młody i g łu p i . Op u szczal iśmyKwaszę k i lk a go d zin p rzed świtem, p o d ciemn y m n iebem zasnu tym sk łęb io n ymi

Page 134: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ch mu rami. Śn ieg padał co raz częściej , k ry jąc ścieżk i i two rząc zasp y – d ro ga do lasus tawała s ię z d n ia n a dzień co raz t rudn iejsza. Do Bożeg o Naro d zen ia śn ieg padałd zień w d zień , czasem d ro b ny , p u szys ty i sypk i , czasami d u ży mi, lo d owaty mip łatami. W Nowym Roku wars twa śn ieg u s ięgnęła pó ł to ra metra, a w miejscacho d k ry tych i w zaspach pod wajała s ię i po trajała.

Któ rego ś l is top ad o wego ran ka, g dy szl iśmy d o p racy , śn ieg p ad ał gęs to . Do tegob y liśmy już p rzy zwyczajen i , lecz nag le zerwał s ię s i ln y wiatr. Buran, zawieja. Wicherg n ał tu man y śn iegu p rawie że pozio mo , sy pał nam w oczy , lod o waty mi p łatk ami jakszp ilkami k łu ł w twarz.

Wy szliśmy na o twartą p rzes trzeń s tareg o wy rębu . Wich er szalał tu i wy ł jak k lu czczarown ic lecący ch na mio t łach . Kłęb y śn iegu zwijały s ię w trąb y , w wiru jące leje, ażg inęły w więk szy ch tu man ach g n an ych mocn iejszy m p o d muchem. Wy zu ci z s i ł ,d o b rn ęl iśmy wreszcie d o n aszego miejsca p racy , ale mo wy o n iej n ie b y ło aż dop o łu d n ia, k iedy to wiatr zl i tował s ię i u s tał .

Nie lub i łem w tym czas ie samo tn ie wracać po sześciu god zin ach d o do mu . Bałemsię zab łąd zić. Ty lko n a k on iu czu łem s ię bezp ieczn ie. Ko ń bezb łędn ie zawsze trafiałd o s tajn i , a i ciep lej by ło p rzy tu l ić s ię d o k ońsk iej szy i . Ale co raz częściej k o n ia n iemiałem i n iechętn ie, ze s trachem, wy ruszałem w p o wro tn ą d rogę. W l is top ad zieo trzeciej p o po łu dn iu by ło ju ż całk iem ciemno . Ks ięży c i g wiazdy d awały b y n iecoświat ła, ale n ajczęściej n iebo zasn u te b y ło ciężk imi ch mu rami i ciemny , o śn ieżo nyb ó r by ł p ełen s trachu i wid m.

Któ rego ś d n ia w d rodze p owro tn ej złapał mn ie buran. Pocieszałem s ię, że zd arzy łos ię to p o d k o n iec marszu , że mu szę już b yć b l isko Kwaszy . Jeszcze k i lk a min u ti będę w d omu . Nie by ło łatwo iść p o d wiatr, zwo ln i łem k ro k u i o tuman io nyw wiru jącym śn ieg u s traci łem p o chwil i o rien tację. Iść w lewo…? Czy w p rawo … ?A mo że p ro s to…? Wiatr p o p ychał mn ie we wszy s tk ie s tro n y . Rzu ci ł mn ie n a ziemię.Po dn io s łem s ię, d la równ owag i chwy tając s ię g ałęzi .

Teraz ju ż n ie mo g łem opano wać s trach u . Chciałem s ię mo d lić, gd y bym ty lkowied ział jak . Pos taram s ię u wierzyć w Cieb ie, Boże. Nap rawd ę uwierzę, ty lkozap ro wadź mn ie d o d omu , po wtarzałem w duchu .

Zahaczy łem o co ś no g ą i upad łem twarzą w śn ieg . By łem tak i zmęczo n y… Niemo g łem s ię ru szyć… Tak b ardzo ch ciałem odp o cząć. Tak mn ie k u s i ło zo s taćw śn ieg u , n ie p o dnos ić s ię, n ie walczyć d alej . Jak iś g ło s mó wił mi jednak , że zasn ęi ju ż s ię n ie o b udzę. Mu sisz ws tać! Musisz! – zacząłem p o wtarzać w my śli , a mo żen awet i n a g ło s . Bo co po wie mama?

Page 135: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ju ż n iemal d ałem za wy gran ą, g d y n ag le, jak u parta muzyczn a fraza, zaczęły miw myśli k rąży ć s ło wa: „…znajd ziesz gdzieś dom… skąd p ro mień świat ła… zzau ch y lon y ch p ad a d rzwi… ”.

Skąd p rzy szły mi na myś l , n ie miałem p o jęcia. Ale u n io s łem p o wo li g ło wę.Stan ąłem na czwo rakach . Mo że g dzieś zn ajdę te p ó łp rzy mkn ięte d rzwi? Może u jrzęp łomień b u ch ający z k o mina baraku ?… Ale n ic, wo k ó ł ciemn a no c!

Nag le p o czu łem zap ach dy mu . Os tatn im wys iłk iem wy g rzebałem s ię z mo jejśn ieżn ej n o ry i jak p ies wiedzio n y węchem zacząłem iść po d wiatr pachnący dy mem.W ciąg u k i lku min u t b y łem w Kwaszy .

Zaledwie k i lka k roków d ziel i ło mn ie o d n ajb l iższeg o b arak u . Zd ezo rien to wany ,zmęczo ny , wciąż pełen n iep oko ju , zn alazłem matk ę czekającą p rzy o kn ie we łzach .

– Dzięk i Bo gu , żeś wró ci ł cało . – Ob jęła mn ie i nag le, jak p o d cięta, o pad ła ciężkon a łó żk o .

Uk lęk nąłem p rzed n ią.

– My ślałem, że to k o n iec… – wy szep tałem. Nie mog łem już powstrzymać łez i jakmały ch łop iec łk ałem jak iś czas , z twarzą wtu lo n ą w matczy ny p o d o łek .

Nie wiem, k ied y zasn ąłem. Obu d ziłem s ię, na wp ó ł ro zeb ran y , na łó żk u ro d zicó w.Mama s iedziała na jeg o b rzeg u z ku b k iem p seu d oherb aty w ręku . Gd y p atrzy łemw twarz o jca – czy żb y też miał łzy w oczach ? – wró ci ły do mn ie s łowa: „… zn ajd zieszg d zieś d o m… skąd p ro mień świat ła… zza uchy lo nych p ad a d rzwi… ”.I p rzyp o mniałem so b ie nag le, że pocho d ziły o n e z jednego z o p owiadań o jcaz czasów p ierwszej wo jny światowej , s ły szanego dawn o , w dzieciń s twie. Warian t :„Pu k aj , a b ęd zie ci o two rzo ne”. O tak ! Będę puk ał . Nie dam za wygran ą… Nig d y…

Spo jrzałem n a zatro sk an e twarze ro d zicó w.– Więcej n ie wracam z lasu sam – powiedziałem s tan owczo . Ko n iec. Kro p k a. –

Lep iej b y ć ży wy m do ro s łym i p racować pełną l iczb ę g odzin , n iż b y ć zamarzn iętymn a śmierć „dzieck iem”. – Tym razem s tan ęło na mo im.

Bry gady leśn e d ob rn ęły teg o wieczo ru d o Kwaszy z wielk im o p ó źn ien iem.Wszy scy w koń cu d o tarl i d o do mu , ch o ć n iek tó rzy d op iero po pó łnocy .

Nas tępnego ran ka p oszed łem jak zwy k le d o lasu , zd ecy d o wan y p raco wać takd ługo jak wszyscy . Ale sy tuacja u leg ła zmian ie: czło wiek , k tó rego zas tęp o wałem,wy leczy ł s ię i mó g ł wrócić do p racy .

Poszu kałem Wo łko wa.

– Wiem – powiedział . – Mam nową p racę, w sam raz d la cieb ie. Zo s tan iesz

Page 136: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

b rygadzis tą. Chod ź, p o każę ci – d o dał z d ziwn y m u śmiechem, k tó reg o n ie mo g łemro zszy frować.

Czyżby ze mn ie k p ił? Jak ą b ry g ad ę mi szy k ował? W les ie b ry g ad zis tą by ł zawszezwalszczik, czy l i d rwal . Może p o trafi łb y m ściąć d rzewo , dość s ię n ap atrzy łem, alewątp i łem, żeb y mn ie, b ez do świadczen ia, ch ciał awan so wać na d rwala. Wo łko wzatrzy mał s ię w p as ie wy rębu zaled wie dwie min u ty d ro g i od pasa Mietk a. Czteryo so b y , d wó ch mężczyzn w fu trzany ch czap ach i dwie k ob iety w chu s tach n a g ło wach ,s iedziały wo k ó ł p ło nąceg o s to su gałęzi , ty łem d o n as .

– To wasz no wy zwalszczik – p o wied ział Wo łko w i z tajemn iczym u śmiechem zn ik łmięd zy d rzewami.

To b y ło pod ejrzan e. Uśmiech Wo łko wa n ie wró ży ł n ic do b rego . Spo jrzałem na„moją” b ry gadę. Z d wó ch mężczyzn s ied zący ch p rzy o gn isk u jedny m b y ł pan Romer,o jciec Heli , d ru g im pan Wasserman , o jciec Mietka. Obaj ch y b a pod p ięćdzies iątk ę.Z k o b iet jed n a b y ła żoną mo jeg o s tarego znajo meg o , wo źn icy Ro zena, a d ru g ą, An ię,znałem ty lko z widzen ia. Tajemn ica s ię rozwiązała: wied ziałem już, d laczeg o n ik t n iechciał być tu d rwalem an i b ry g ad zis tą. Stary Wasserman , n isk i , k ręp y i s i ln y , b y łp o rząd kowym b ry gad y i chciał s ię zab rać d o p racy , a n ie t racić czas na p różneg ad an ie. Ojciec Heli b y ł szczu p ły , nerwowy , rzad k o s ię g o wid ziało b ez pap iero saw us tach . Za to ro b o ta n ie pal i ła mu s ię w ręk ach . Jako p rawn ik z zawo d u lu b i ł , jakg o s łuchano . Mó wił d u żo , ciek awie, z typ o wą swad ą wy trawn eg o ad wo k ata. Nawyko n ywan ie p o wierzo n ej mu funk cji razkriażowszczika zo s tawało mu więc n iewieleczasu , a jak razkriażowszczik n ie n ad ążał za d rwalem, to po rząd k o wy n ie miał co ro b ić.Ten s tan rzeczy po wod o wał scys je i zn aczn ie o bn iżał zarob k i b ry g ad y . Nicd ziwn eg o , że ich b ry gad zis ta pos tarał s ię szu kać szczęścia gdzie in d ziej .

Z pan iami też mi s ię n ie p o wiod ło . Ro zen o wa by ła o ty ła, len iwa, wu lgarnai częs to zach owy wała s ię jak p rzys ło wio wa p rzek u pka zza Żelazn ej Bramy . Praco waćjej s ię n ie chciało , ch wali ła s ię zresztą, że mąż zarab ia do sy ć na n ich o b o je. Ankacierp iała na md łości i częs to źle s ię czu ła. Nie wiedziel iśmy jeszcze wtedy , że b y ław ciąży .

I to ja miałem tchnąć w tę b ry gadę du ch a so cjal is tycznej wspó łp racy ! Nicd ziwn eg o , że zawsze su ro wy Wołk ow miał zab awę. Z wy jątk iem An k i, k tó ra k u memuzak ło p o tan iu mówiła d o mn ie per „pan ie Stefan ie”, d la pozos tały ch czło nkó wb rygady b y łem smarkaczem b ez au to ry tetu . Nigd y n ie ud ało mi s ię p o budzić ich d owzlo tu i zawsze tk wil iśmy n a o s tatn im miejscu n a l iście wyd ajn ości i zarobk ó w.

Ścinan ie d rzew to ciężk a, t rud n a i częs to n ieb ezp ieczna p raca. W teo ri i

Page 137: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i z o b serwacji wiedziałem mn iej więcej , co n ależy ro b ić, ale p rak ty k i n ie miałem.Mo im men to rem zo s tał o jciec Mietk a. Jako n asz sąs iad chyb a o b iecał ro d zico m s ięmn ą zająć. Ale i jego doświadczen ie w dziedzin ie d rwals twa b y ło o g ran iczo n e. Wedwójk ę d awaliśmy so b ie jakoś radę: ja topo rem i łuczkową p i łą, a on g łówn iedo b rymi rad ami.

Us tal i l iśmy zasad y . Wars twa śn ieg u miała p rzeszło metr, więc żeby s ię d o s tać d opn ia, t rzeb a b y ło najp ierw śn ieg odg arn ąć łop atą. Nas tępn ie zdecy dować, n a k tó rąs tro nę chce s ię zwalić d rzewo , top o rem po d ciąć p ień z tejże s trony i d o p iero wted yzab rać s ię d o p i łowan ia. Służy ła d o tego łu czk o wa, czy l i ramo wa p i ła. Pi ło wać trzebaby ło n isko , bo wed ług p rzep isó w n ie wo ln o b y ło zos tawić p ieńka wy ższeg o n iżtrzy dzieści cen tymetró w. I tak p racowałem więk szość dn ia ze zg ięty mi p lecami,w p rzy s iad zie, u d ami ob ejmu jąc lo d o waty p ień . Po k i lku minu tach p i ło wan ia n awetnajg rub sze d rzewo zaczy n ało sk rzy p ieć. Trzeba by ło ro zp oznać k ry tyczn y mo men t,k ied y poszerzająca s ię szp ara i wzmag ający s ię dźwięk pękająceg o d rewnanakazywały szybk o wy ciąg nąć p i łę, o d sk oczy ć do ty łu i zawo łać śp iewn ie: Zielonajasama poszła… i p o ch wil i : Idiet! Bieregis', czy l i „Pad a! Strzeż s ię!”. Nieb ezp ieczeńs twopo leg ało na ty m, że ch oć d rzewo n a o g ó ł p ad ało w wyznaczo nym k ierunk u , toczasem, chyb a n a zło ść, jakby p odskak iwało i zmien iało k ierun ek w sp o só b n ie d op rzewid zen ia. Wó wczas jak n ajszy b ciej t rzeba s ię by ło u su nąć z d ro g i .

Z tak imi wsp ó łp raco wn ik ami n ie mus iałem s ię śp ieszyć, raczej czekałem, aż in n iwyko n ają swo je zad an ia, i n ie mog łem p raco wać szy b ciej n iż reszta b ry g ad y .

Pierwszy dzień p rzeszed ł b ez więk szych wrażeń . Nato mias t d rug i dzień o małon ie sko ń czy ł s ię k atas tro fą. Może d latego , że n ie od p u kałem w n iemalowane d rewn o ,k tó rego wo kó ł nas n ie b rak o wało . Zag waran to wan ie sob ie szczęścia by ło ważn y melemen tem p racy w les ie. Można s ię by ło p omod lić albo cho ciaż p rzeżeg nać.

Zab rałem s ię d o ko lejn eg o d rzewa. By ła to p iękn a jod ła, d o ro d n a, s t rzel is ta, ale,jak na rod zaj żeń sk i p rzys tało , kap ry śn a. Najp ierw po mo im n acięciu zazg rzy tałag ło śn o ze zło ści , a po tem, o p ad ając powo li p rzez gałęzie sąs iedn ich d rzew,ro zsk rzy p iała s ię p łaczl iwie. I nag le, g dy reszta włó k ien p uści ła, zeskoczy łaz o s iero co nego p ieńk a, sk ręci ła w b o k i zatrzymała s ię w pó ł d rog i , oparta o innąwysoką jod łę-s io s trę.

Cała b ry g ad a p rzyb ieg ła z p o mo cą. Wparl iśmy razem b ark i w u parte d rzewo .Pchaliśmy i pchal iśmy . „Raz, d wa, t rzy . Razem, pano wie!” I jeszcze raz… Bez sku tk u .Krnąb rn a jod ła an i d rgnęła. Nie by ło rady . Musiałem s ię zab rać d o ścięcia d rug ieg od rzewa, teg o , o k tó re s ię oparła. W tej sy tu acj i t ru dno b y ło p rzewid zieć, k tó re

Page 138: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

pó jdzie p ierwsze, k iedy u ciekać i w k tó rą s tron ę. Ze ściętym d rzewem nad g ło wą,z to po rem w rękach i z d u szą n a ramien iu , zab rałem s ię d o ro b o ty . Po p ierwszy chparu u d erzen iach co ś zaczęło ch rzęścić i t rzaskać w g ó rze.

To ty lko g ałęzie s ię łamią… Jeszcze n ie czas u ciek ać… Zacząłem p iło wać. Wtempiła s ię zacięła. Wy jąłem s talo wy k l in z k ieszen i , wsadzi łem w szp arę za p i łą,ud erzy łem top o rem. Trzask i p ęk ającego d rewn a s ię wzmog ły . Rzuciłem s iek ieręi odsko czy łem. Cisza, n ic. Zlan y zimn y m p o tem wró ciłem d o jo d ły . Pi ła s ied ziałateraz lu źn o . Wy tężając s łu ch , zab rałem s ię znó w d o p i łowan ia. Przez d łu g i czas n adg ło wą panowała cisza. Nag le n iep rzep iłowan a jeszcze część p n ia zach rzęści łazłowro g o , a z g ó ry d o szed ł t rzask łaman y ch gałęzi . Nie czekając, sk ok iem godn y molimp ijsk iego medalu , o d sk oczy łem z p i łą w ręk u . Zziajany i zd y szany zapomn iałemo zielonaja sama poszła. Co zresztą n ie b y ło p o trzebn e, bo cała b ryg ad a i k i lk u k ib icówstal i w b ezp iecznej o d leg ło ści , o b serwu jąc wid owisko . Wszy s tk o d o b re, co s iędo b rze ko ń czy . Niemn iej zacząłem s ię b ać wy p ad ku . Z wy jątk iem o jca Mietka n iemog łem n a n iko g o l iczyć.

Z czasem p rzes tałem s ię b ać lasu . A może nauczy łem s ię ty lko n ad so b ą p an o wać.W każd ym razie n ie żało wałem, k iedy po d wó ch ty g odn iach mo ja b ry g ad a zo s tałaro związan a. Każd eg o pos łal i d o in n ej rob o ty . Mn ie wy p ad ła lod o wa d ro ga.

Przez n as tęp n e mies iące z n o s talg ią wspo minałem p rawd ziwą p racę w les ie.Z p ersp ek tywy lo dowej d rog i ścin an ie d rzew b y ło d ziecin ną zab awą. I rozg rzewało ,człowiek n ie zamien iał s ię w b ry łę lodu .

Page 139: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 9

Na lodowej drodze

Lodowa d roga w Kwaszy pozos tała na zawsze najgo rszym wspomnien iem megożycia. Okreś l ić ją mogę ty lko jako czyściec, bo na p iek ło by ło tam s tanowczo zazimno .

W p rymitywnych warunkach pó łnocnej Ros j i lodowa d roga by ła pomysłowymrozwiązan iem p rob lemu p rzewożen ia pociętych k łód z g łęb i lasu nad rzekę. Przeznas tępne p ó ł wieku n ie spo tkałem n ikogo , k to by k iedyko lwiek s ły szał o d rodzezbudowan ej z lodu , i tak też nap isałem w ang ielsk im o ryg inale. Dop iero k iedy The IceRoad s ię ukazała, do s tałem l is t od czy teln ika: „(…) ja wiem, czym by ła lodowa d roga(…) na naszy m posiołku też taką miel iśmy . (…)” Okazało s ię, że jako ch łop iec n iecomłodszy o de mn ie czy teln ik znalazł s ię w tym samym czas ie równ ież w oko licachArchang ielska.

Drewno , g łówny p roduk t pó łnocnej Ros j i , jes t ciężk ie, n iepo ręczne. Na dużeod leg ło ści t ran sp o rt wodny jes t s to sunkowo łatwy i tan i , ale wielk ie k loce muszązos tać najp ierw p rzewiezione z g łęb i lasu do najb l iższej sp ławnej rzek i . W k raju ,gdzie d rog i są rzadk ością, a s ieć ko lejowa jes t uboga, wcale n ie by ło to łatwe.

Latem g łó wn y m środk iem transpo rtu w les ie by ły wołokusze, czy l i rodzaj sań ,k tó rych p łozy p rzechodziły z p rzodu w dyszle, a z ty łu by ły po łączone pop rzeczkąop ierającą s ię na d wóch pó łmetrowych podpo rach o sadzonych w tychże p łozach .Jeden ładu nek sk ładał s ię z dwóch , t rzech , czasem czterech k loców. Gruby kon ieckażdego k loca t rzeb a by ło ręczn ie wywindować na pop rzeczkę, a po tem wszys tk ierazem p rzymo cować do n iej łańcuchem. Cienk ie końce k loców wlok ły s ię z ty łu poziemi. W d rod ze każdy wyższy p ien iek , wys tający ko rzeń , zwalone d rzewo czy g rubagałąź s tanowiły p rzeszkodę. Woźn ica częs to mus iał podważać i p rzenos ić wołokuszeponad n imi, czasami mus iał nawet wszys tko rozładować, ominąć p rzeszkodęi dop iero znów załadować. By ła to ciężka p raca i d la kon ia, i d la człowieka. Tegorodzaju p rzedp o to p owy sp rzęt n ie nadawał s ię na duże od leg ło ści , d latego latemobszar wyręb u musiał s ię znajdować b l isko rzek i .

Wydawało s ię log iczne, że zimą śn ieg u łatwi t ran spo rt . Nieraz o tym

Page 140: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ro zmawial iśmy z Mietk iem, rozważaliśmy możliwe sposoby , ale o lodowej d rodzeu s ły szałem p o raz p ierwszy tego wieczo ru , k iedy wracal iśmy razem do domu poro zwiezien iu mo jej b rygady .

– Wo łk o w b y ł d zis iaj wy jątkowo rozmowny – zaczął Mietek . – W czas ie ob iaduro zg ad ał s ię jak n igdy . Kupa ludzi p rzyszła go s łuchać. Mówił , że w p rzyszłymty g o d n iu p rzen io są b rygady dużo dalej , w g łąb lasu , i że lodowa d roga jes t jużp rawie g o to wa. Lo d owa d roga to mus i być jego specjalność, bo dał nam na ten tematcały wy k ład . Gd y g rubość śn iegu dochodzi do oko ło metra, ugn iatają go ponoćn ajp ierw d rewn iany m walcem, p rzeciągając go tam i z powro tem. Po tem puszczająsp ecjaln e szero k ie san ie, z lemieszami jak od małych p ługów p rzymocowanymi dop łó z, i wy cin ają d wie równo leg łe ko leiny . Nas tępn ie po lewa s ię je wodą, co zamien iak o lein y w d wa lo d em wysłane rowk i, co ś jakby szyny odwrócone do gó ry nogami,ro zu miesz? Po n ich jeden koń może uciągnąć p ięć czy sześć metrów sześciennychd rewn a n araz. Uży wają do tego specjalnych podwó jnych sań , więc luźne końce n iemu szą wlec s ię z ty łu jak na wołokuszach. I p rzez całą zimę trzeba tę d rogę n ieus tann ieu trzy my wać, po lewając rowk i wodą.

– Ciek awe – zau waży łem – skąd on i b io rą tę wodę. Przecież zimą wszys tko jes tzamarzn ięte.

Ran o o b u d ziłem s ię jeszcze p rzed pobudką.

– Mam n ad zieję, że tym razem dadzą mi p racę w jak iejś p rzyzwo itej b rygadzie –p o wied ziałem d o o jca.

Ojciec też właśn ie skończy ł robo tę w nowym baraku i n ie wiedział , gdzie gop rzy d zielą. Naszą rozmowę p rzerwało walen ie do d rzwi. „Wstawać… wstawać”. Wo twartych d rzwiach s tał sam Wołkow.

– Ty, starik – zwró ci ł s ię do o jca – pop racu jesz teraz z synem. Zg ło ście s ię do mn iep o d ru g iej s t ro n ie rzek i . – Wskazał palcem ogó lny k ierunek i wyszed ł .

– Mam n ad zieję, że to będzie lekka p raca – powiedział o jciec – odpowiedn ia d la„s tarca” i n ieletn ieg o rekonwalescen ta.

W s to łó wce sp o tkal iśmy Romerów. Wołkow kazał Heli też zameldować s ię pod ru g iej s t ro n ie rzek i .

Uft iu g a miała w Kwaszy 40–50 metrów szerokości . Przeszl iśmy zamarzn iętą rzekęd o b rze ju ż wy d ep taną ścieżką. Po obu jej s t ronach spadzis te zwały śn iegu s ięgały miaż po ramio n a. Przed nami szła g rupa Ros jan , jeden p rowadził kon ia. Po d rug iejs tro n ie d rzewa b y ły wyrąbane na odcinku paru set metrów wzd łuż b rzegu . KilkuRo s jan p rzy go to wy wało g run t pod nowe s terty ; wyrównywali śn ieg i uk ładal i

Page 141: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

żerd zie p od p ierwsze wars twy . Wo łk o wa n ig dzie n ie b y ło widać. Ojciec, Hela i jas tan ęl iśmy , n iepewn i, co ro b ić, g dy Ro s jan in p rowad zący ko n ia za u zd ę zawo łał :„Ch o d źcie za mną!”.

Po szl iśmy razem pasem nadb rzeżnym wy dep tan y m p rzez setk i s tó p i k opy t . Nak o ń cu o czy szczon eg o n ad b rzeża n atkn ęl iśmy s ię n a dziwn e san ie. Wyg lądały jaksk rzy n ia n a p ło zach z p rzyczep io nymi d y szlami. Sama sk rzyn ia, na wpó ł zasyp an aśn ieg iem, miała ze dwa metry d ług ości , metr szerok o ści i s ięgała mi po wy żejramien ia.

– To mu si mieć coś wsp ó ln eg o z lo d ową d ro gą – po wied ziałem.– O czym ty mówisz? – spy tała Hela, ale n ie zdąży łem s ię p o p isać swo ją no wo

n aby tą wiedzą, g dy ż n asz Ros jan in p rzywiązał ko n ia do d rzewa, zab rał s ię dozmiatan ia śn iegu ze sk rzy n i i g es tem zagn ał nas d o ro bo ty .

– Uważajcie! – k rzyk n ął . – Z ty łu wiszą wiad ra i n arzędzia… Żeb y n ic mi tu n iezo s tało .

Śn ieg b y ł świeży , sy p k i , zab ral iśmy s ię do oczyszczan ia sk rzyn i ze wszy s tk ichs tro n samy mi rękami. Ręk awice mi nawet n ie p rzemo k ły . Gdy skoń czy liśmy ,Ro s jan in wsk oczy ł d o sk rzy n i , łopatą wysy p ał śn ieg ze ś ro dk a, p o czy m zab rał s ięd o zap rzęg an ia kon ia. Sko rzys tałem z k ró tk iej p rzerwy , żeb y do k ład n ie ob ejrzećsk rzy n ię. By ła zrob ion a z g ru bych d esek i wzmocn ion a b laszan y mi p asami.Sied ziała na dwóch szero ko rozs tawio n ych p łozach . W ty lnej ścian ie, z jedneji z d ru g iej s t ro ny , znajd ował s ię tuż n ad p ło zami o twór o ś red n icy k ciuka, p rzyk tó ry m wis iał n a haku k o łek tej samej g ru bości . Pod k ażd ym o tworemp rzy mo cowany by ł k awał b lachy w k ształcie wach larza. Wy żej na tejże ścian iewis iały wiad ra, k i lo f, d wie s iek iery , dwie ło paty , łom i n iewielk i o smalony k ocio łek .

– Idziemy – rzuci ł k ró tk o Ros jan in .

Z n ab rzeżnego pasa p ro wad ził w las t rak t d wu metro wej szeroko ści . Tak jako p isy wał Mietek , ś ro dk iem trak tu b ieg ły dwie k o lein y . Pas u g n iecio nego śn iegumięd zy n imi, na metr szerok i , p o zn aczo ny b y ł ś ladami k opy t . Brzeg i ko lein b y łyp ro s te, jak by ró wn o o bcięte nożem. Każd a ko leina by ła na d ło ń szero k a i takg łęb o ka. Ro s jan in wprawn ym ru ch em p ch nął p łozy sk rzy n i w k o lein y , u jął k o n ia zau zdę i p owtó rzy ł: „Id ziemy”. Ojciec ru szy ł z n im i zag ai ł rozmowę, a Hela i jap o d ążal iśmy za sk rzyn ią. Ub ity śn ieg po d nog ami czu ło s ię jak as fal t , d ziwn y , b iały ,ś l isk i as fal t .

– Skorieje, skorieje… – po g on ił Ro s jan in ko n ia, k tó ry p os łu szn ie p rzy śp ieszy łk ro k u .

Page 142: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Po k i lku minu tach o jciec d o łączy ł d o nas .

– To jes t właśn ie lod owa d roga. Ma jedenaście k i lo metrów d ługo ści i ciąg n ie s ięwzd łuż s trumyka, a ta sk rzy n ia to jes t cy s tern a na wod ę. On jes t naszym b ry gadzis tą,n azy wa s ię Alio sza, a my razem z n im mamy tę d rog ę k onserwo wać… – Ojcieczamy śli ł s ię. Po k ró tk iej p rzerwie dod ał: – Alio sza n ie jes t zby t rozmowny . Towszys tk o , co z n ieg o wydo by łem.

Koń , zachęcony d alszy mi Skorieje, skorieje…, tak teraz ru szy ł , że mu s iel iśmy b iec zan im truchcik iem. Us i łowałem wy ko mbin ować, co zn aczy ko n serwacja d rog i lodo wej,ale z n ik im n ie d ziel i łem s ię mo imi my ś lami, tym bard ziej że wszy scy by liśmy ju żzd yszan i i co raz t ru dn iej b y ło ro zmawiać. By ło tak zimno , że z naszych u s t b u chałyg ęs te ob łok i pary , a g łowy Alio szy i ko n ia g inęły we wspó lnej chmu rze.

Gło śn e Stoj… o znajmiło n am wreszcie, że d o tarl iśmy d o ko ń ca d rog i . Zro b il iśmyjedenaście k i lometrów w dwie go dzin y , więk szo ść czasu tru ch tem. Wo łko w ju ż n an as czekał . W to warzys twie k i lku in ny ch Ros jan s ied ział na o śn ieżon ym k lo cu p rzyo gn isku . Do łączy liśmy d o n ich . Ściągn ąłem ręk awice, my ś ląc, że ro zg rzeję sob ie ręcep rzy ogn iu , ale n atych mias t mus iałem włożyć je z powro tem. Wnętrza d ło n irozg rzały s ię tak szyb k o , że mało ich n ie o parzy łem, po d czas g d y wierzch y zb ielałyi zmarzły aż do b ó lu . Pierwsza lekcja z lod owej d ro g i: w czas ie sybery jsk iej zimyn ig d y p oza do mem n ie zdejmu j rękawic. Po paru minu tach Wołk ow dał znak . Dawajnaczinat', zaczy najmy . Alio sza ws tał , wziął k on ia za u zdę i sk inął na n as . Poszli,ch odźmy .

Lo dowa d roga p rowadziła tu lek ko p od g ó rę i koń czy ła s ię pęt lą nad wąsk imrowem p ełny m śn ieg u . Czyżb y to b y ł s t rumień? Stoj… Alio sza pu ści ł u zd ę, k ońs tanął , op uści ł g ło wę i zaczął skub ać d ziewiczy śn ieg . Un o s i ła s ię n ad n im ch murap ary . Alio sza ob szed ł cy s ternę od ty łu , wetkn ął k o łk i w ob a o two ry , zd jął łopatęi ło m i mrukn ął:

– St iepan , weź tę d ru gą łop atę, k i lo f i o ba wiad ra i ch od ź ze mną.

Ojcu i Heli kazał czekać n a miejscu .

Z n arzęd ziami w ręku zszed łem za n im k i lka k rokó w po p ochy łym b rzeg u , ażzn aleźl iśmy s ię na zamarzn iętym i p ok ry ty m śn ieg iem s tru myk u .

– Najp ierw mu simy wy kuć p rzeręb lę – po wied ział Alio sza. – Patrz u ważn ie, bon ied ługo będziesz je sam wy rąby wał.

Stru myk b y ł wąsk i i tu , po d bald ach imem gałęzi , śn ieg by ł zaledwie n a pó ł metrag łębo k i . Oczy ściwszy p o wierzchn ię, Alio sza zab rał s ię do lodu k i lo fem. Po k i lkuu derzen iach zaczął więk sze kawały po d ważać o s trzem k ilo fa, a ja p o magałem mu

Page 143: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rękami. Zby t wielk ie rozb ijał łomem albo tępą s tro n ą to p o ra, po czym znów rąb ałk i lo fem. Po k i lk u minu tach do s tał s ię do wody i zab rał s ię d o poszerzan ia p rzeręb l i ,aż wreszcie o s iągn ął pó ł metra ś redn icy . Lód miał tu może trzy d zieści cen tymetrówg ru b ości .

– To n ie tak źle – zauważy łem.

– Nie ciesz s ię, zima jeszcze młoda, to dop iero l is topad – zgas i ł mn ie Alio sza. –Zresztą sam s ię p rzekon asz.

I rzeczy wiście, ju ż parę tygod n i p óźn iej lód w p rzeręb lach zaczął p rzy ras taćz no cy n a no c o pó ł metra albo i więcej . I co n o c mus iel iśmy na n owo wy kuwaćd wan aście p rzeręb l i .

Alio sza u s tawił nas teraz rzęd em, mn ie p rzy cys tern ie, n as tępn ie Helę, a o jcan ajb l iżej p rzeręb l i – two rzy liśmy w ten sposó b rodzaj łańcucha. Sam zo s tał p rzys trumien iu , zaczerpnął wody i podał wiad ro o jcu , o jciec Heli , a Hela mn ie. Mo imzad an iem b y ło op rzeć ku beł o b rzeg cys terny i wlać wodę do ś rodka. Niby ton ietrudn e, ale napełn ien ie cy s tern y wymag ało ok o ło d wustu wiader i p rzy k ażd ejp rzeręb l i t rzeb a by ło zaczynać na nowo . Najcięższe by ły dwie ro bo ty : napełn ian iei op różn ian ie wiader i Alio sza sp rawied liwie pod ziel i ł je między n as dwó ch .Z p o czątku cys tern a p rzeciekała jak rzeszo to , ale szczel iny między deskami szybkozamarzły i p rzes tal iśmy tracić wodę. Śn ieg po d nogami też zamien ił s ię p rzy ty mw ló d i zacząłem s ię ś l izgać jak kaczka na zamarzn ięty m s tawie. Wiad ra op różn iałemjuż zup ełn ie au tomatyczn ie, a całą uwag ę musiałem skup ić na u trzy man iurówno wag i.

Kiedy cys terna by ła wreszcie p ełna, zawies i l iśmy narzędzia na h ak ach i by l iśmyg o to wi do dalszej d rog i . Alio sza s tanął za cy s terną p rzy jednej z dwóch zatkanychk o łk ami d ziu r. Mn ie kazał s tanąć p rzy d ru g iej .

– Rób to samo , co ja – p o wiedział . – Poszo-o-oł… – k rzykn ął na ko n ia.

Ład u nek b y ł ciężk i , waży ł chyb a ze d wie tony , ale z początku d rog a szła lekkow d ó ł .

– Wyjmij k o łek – zawo łał Alio sza i jed n ym mocnym pociągn ięciem wy jął ten poswo jej s t ron ie. Try snęła wo d a. Ch wyciłem ko łek – an i d rgnął . Przymarzł , p s iak rew!Ud erzy łem mocno zamarzn iętą rękawicą z jednej s t rony , z d rug iej . Zn ówp ociąg n ąłem. Ko łek wy szed ł , p o lała s ię wod a. – Choroszyj parień. Zuch ch ło p ak –mruk nął Alio sza i u śmiechnął s ię. Dod ał mi o tuch y .

Woda z dziu ry lała s ię równomiern ie i ściekała po b laszanym wach larzu na obab rzeg i ko lein y . Blaszany tró jkąt zg ięty by ł w tak i sposób , że więcej wody lało s ię na

Page 144: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zewn ętrzny n iż na wewn ętrzny b rzeg ko lein y . Do k ład n ie tak samo d ziało s ię ods tro ny Alio szy . Woda, s ięg ając ko leiny , momen taln ie zamarzała. Po mn iej więcejp iętnas tu minu tach cy s terna by ła p rawie p us ta i znów zatrzymaliśmy s ię p rzys tru myk u . Trzeb a by ło wyrąbać nową p rzeręb lę, napełn ić cy s ternę, po lewać ko leiny .Aż do nas tęp n ej p rzeręb l i… i nas tępnej… i n as tępnej .

Ko ło po łudn ia zatrzymaliśmy s ię na o b iad . Brzozo wej ko ry i suchy ch gałęzi b y łoaż n ad to i w parę minu t n iedalek o naszej d rog i t rzaskał og ień . Alio sza u s tawiłt ró jn óg z t rzech gałęzi , n apełn i ł kocio łek śn ieg iem, k tó ry szybko zmien ił s ię wewrzątek . Miło b y ło poczuć ciep ło w b rzuch u , pop ijając g l in ias ty ch leb go rącympłynem.

Pierwszego d n ia po lal iśmy całe jedenaście k i lo metrów lo d owej d rog i od p ęt l inad s tru myk iem aż d o rzek i , a po tem jeszcze raz w p rzeciwnym k ierunku . W sumieod b y liśmy całą d ro gę cztery razy , p rzeszło czterd zieści k i lometró w. Nigdy s ię n iedo wied ziałem, d laczego p ierwszego dn ia zaczęl iśmy od p ęt l i , a n ie od nad b rzeża. Podn iu p racy , już po ciemku , wróci l iśmy do Kwaszy .

Nazaju trz zaczęl iśmy od nadb rzeża. Każdą p rzeręb lę t rzeb a by ło wyrąbać o dpo czątku , bo p rzez no c ló d na no wo n arós ł . Tym razem p rzeszl iśmy ty lkodwadzieścia dwa k i lometry , ale też napełn i l iśmy dwadzieścia cztery cy s terny .Drug iego d n ia Alio sza by ł już z nami za pan b rat i w czas ie o b iadu , zachęcony p rzezo jca i Helę, rozgadał s ię.

– Nasza lodowa d rog a to wielk i wynalazek . Bez n iej n igdy byśmy p lanu n iewykonali . Szko d a gadać! – mówił . – Widziel iście na b rzegu rzek i pod wó jne san iepo łączone łańcuchami? Na n ich jeden k o ń pociągn ie p ięć czy nawet sześć metrówdrzewa, czy l i dzies ięć––p iętnaście k lo ców, a n ie n ieszczęsne dwa czy trzy jak n awołokuszach. I ko ń ce n ie wlok ą s ię po ziemi.

– Czy to znaczy , że ruch jes t jed nok ieru nkowy i że d ro g ę trzeba po lewać p ozago d zinami p racy? – spy tał o jciec.

– Nies tety , inaczej n ie możn a – s twierdzi ł Alio sza. – Ty lk o w nocy . Ciężk arobo ta. I zimna. Pamiętajcie włożyć n a s ieb ie wszys tko , co macie.

Tego n ie mu s iał powtarzać. W ciągu dn ia termometr już rzadko pokazywał więcejn iż –10 °, nawet w po łudn ie. A co dop iero w n ocy? Ale p rzecież n ie będziemypracować co no c. Na pewno b ęd ą dwie b ry gady n a zmianę.

Przerwa ob iadowa s ię skończy ła. Alio sza ws tał .– Chodź, St iepan , zap rzęg n iemy k on ia.

Spo jrzałem w gó rę. Nieb o by ło bezchmurne i z lekka zamg lona tarcza s łońca,

Page 145: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

raczej p las terek cy tryny n iż po marańczy , o s iągnęła zen i t led wie nad ho ryzon tem. NaSyb irze nawet s łońce n ie mog ło by ć go rące – mó g łb y ś g o do tknąć i lód narękawiczce b y s ię n ie roztop ił!

Zd jąłem pus ty już worek p o ob roku z końsk iej szy i i zap rząg łem k on ia docy s terny . Napełn i l iśmy ją i ru szy liśmy do nas tępnej p rzeręb l i . I tak aż do p óźnegowieczo ru . Zaczęl iśmy nab ierać wprawy .

Nas tępn eg o rana n ik t n ie pognał n as do p racy , miel iśmy dzień wo ln y p rzedp ierwszą nocną zmianą. Wycho d ząc po ko lacj i ze s to łówk i, rzuci łem ok iem natermo metr. Pokazywał – 15°.

Już p rzy p ierwszej p rzeręb l i p rzó d mo jeg o szko lnego zimowego pal ta szy bkopok ry ł s ię lodem i zesztywn iał . Nog i , do tych czas zmarzn ięte, zrob iły s ię nag leciep łe. Ciep łe, ale tak ciężk ie, że t rud no je by ło oderwać od ziemi. Spo jrzałem w d ó ł:mo je wysok ie b rezen towe bu ty by ły pok ry te g rubą wars twą lodu .

To b y ła d ruga lekcja z lodowej d rog i: lód g rzeje. Esk imosi dawno to odk ry l i ,czy ż n ie budowali do mków z lodu? Spo jrzałem na o jca i Helę. By li tak samo po k ry cilod em od s tóp do g łó w. Tró jk a rycerzy w lo dowy ch zb ro jach …

Mechan iczn ie wlewałem wodę do cy s terny . Wiad ra szybko zaczęły s ię ro b ić co razcięższe. Czyżbym już tak s ię zmęczy ł? Niemożliwe, p rzecież to dop iero d rugap rzeręb la. Cys terna n ie p rzeciekała, wszys tk ie szpary zamarzły na mu r, powinn a s ięszy bko napełn ić. Tymczasem wlałem już do n iej ze s to d wadzieścia wiader, a wciążby ła p rawie pu s ta. Co ś tu jes t n ie w po rządku .

Sp o jrzałem na Alio szę i zagadka s ię wy jaśn i ła. Stał n ad p rzeręb lą, ale zamias tczerpać wo dę, opu k iwał wiad ro p łazem k ilo fa. Nas tępn ie p rzewrócił je do gó ry dn emi znów po ob tłuk iwał . U n óg zos tała mu kup k a lodu . Nic dziwn eg o , że wiad ra by łyciężk ie, a wo dy b rały mało . Wziąłem topo rek i p oszed łem za jego p rzyk ładem.

– Zuch ch łopak – pochwali ł mn ie Alio sza.

Wkró tce cy s terna by ła pełn a i znów ru szy liśmy w d rogę. Ale p o k i lku chwilachwoda z o two rów p rzes tała p ły nąć mocnym s tru mien iem. Czy żby zamarzła? Alio szawłaśn ie p rzetykał o twór d ług im k i jem. Widać wiedział , czeg o s ię sp odziewać. Jatymczasem żadn eg o narzęd zia n ie miałem. Ale p rzy dziu rze wis iał ko łek . Musiałemsię schy lić, żeb y go chwycić, a lo dowa zb ro ja u trudn iała ruchy . W końcu gozłapałem i zacząłem n im wiercić w o tworze z mo jej s t rony . Ko łek by ł za k ró tk i ,s t raci łem równ owagę, poś l izgnąłem s ię i upad łem. Alio sza s ię ro ześmiał . Muszęzn aleźć sob ie co ś d łuższego , też jak iś k i j , pomyślałem, ws tając. Wstać ró wn ież n ieby ło łatwo w tym lodowym oku ciu .

Page 146: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Aliosza zn ó w s ię roześmiał , ale powtó rzy ł: „Zu ch ch ło pak”, więc wy b aczy łem muten śmiech . Obejrzałem s ię. Ojciec i Hela szl i za nami ś ro dk iem d rog i; po obu jejs tro n ach świeżo po lan e ko leiny sk rzy ły s ię n ową wars twą g ładk iego lodu .

Posuwaliśmy s ię powo li . Droga wiod ła p o równy m, gdzien ieg dzie ty lkowzn o szący m s ię n ieco lub opadającym teren ie. Bystrieje… bystrieje… – po gan iał Alio szakon ia pod g ó rę alb o Tisze… tisze… – hamował go z d rug iej s t rony .

– Ko leiny muszą być pod lane równomiern ie – t łumaczy ł mi p rzy tym.Po dzies ięciu minu tach cys terna by ła p rawie pus ta. Alio sza po gnał kon ia, po

zwy k ły m bystrieje dodając zachętę: …twoju mat'!, i n asz rumak p o b ieg ł t ruch tem. A my zan im, u trzymując tempo i zo s tawiając za sobą k łęby pary . Sto-o-oj… – Alio sza zatrzymałkon ia. By liśmy p rzy n as tępnej p rzeręb l i .

– Two ja ko lej – powiedział .

Dużo łatwiej by ło p rzyg lądać s ię Alio szy , n iż samemu wy rąbać zaro śn iętą p rzeznoc lodem p rzeręb lę. Kilo f i inne narzędzia wyś l izg iwały mi s ię z rąk . Ob lodzon erękawice zamarzły jak d wa hak i w po zy cji , w k tó rej do tychczas t rzymałem uchwy twiad ra, i teraz n ie p aso wały do łomu i t rzon ka k i lo fa. Jeszcze raz chwy ciłem łom,wy ślizgnął mi s ię i sp ad ł p ro s to na mó j p rawy bu t . Nic n ie p o czu łem. Sko rup alodowa na b ucie nawet n ie pęk ła.

Zab rałem s ię na n owo do rąban ia lodu . Ro zg rzałem s ię od wys i łku , ręce teżmusiały s ię rozg rzać, bo lód na rękawicach n ieco zmięk ł i mo g łem już u trzymaćnarzędzia w rękach . Jeszcze jedno uderzen ie łomem… i jeszcze raz… aż wreszciech lu snęła wo da.

– Daj mi wyrówn ać – p owiedział Alio sza.

Z wielką chęcią oddałem mu łom.Ta p rzeręb la b y ła du żo b l iżej d rog i i jedna o soba wys tarczy ła do pod awan ia

wiad ra. Alio sza u s tawił o jca i Helę razem między sob ą i mną i napełn iając wiad raszybciej n iż zwyk le, p o dawał je na zmianę o jcu i Heli . W rezu ltacie n ie mo g łem zan imi nadążyć. Alio sza zwo ln i ł i spo jrzał n a mn ie z wy rzu tem. Musiałem zmien ićtak ty kę i , podo b n ie jak Alio sza, chwy tałem wiad ra raz jedną, raz d rugą ręk ą. Sto jącty łem d o cys tern y i na zmianę chwy tając pod awane mi kub ły , op różn iałem je do ty łup rzez ramię. Alio sza znów mn ie pochwali ł .

Praco waliśmy szy bko , raz ty lko odb ijając lód z wiader, wk ró tce więc robo ta by łaskończon a i znó w ru szy liśmy dalej . Tym razem ju ż w pó ł d ro g i do nas tępnejp rzeręb l i cy s terna by ła pus ta. Alio sza zatkał o twó r ko łk iem. Zrob iłem to samo .

– Co teraz?

Page 147: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Po łowę tego odcinka p o lal iśmy – po wiedział Alio sza. – A d rugą po łowęp o lejemy w d ro d ze powro tn ej . – Zamyśli ł s ię. Podn ió s ł n au szn ik i czapk i i pod rapałs ię w ucho . – Ju tro p rzeb iegn iemy ten odcinek truch tem i jedna cys terna wys tarczy –d odał . – Ale an i pary z gęby . An i mru -mru… bo jak nas nak ry ją…

Pewna myśl zaświtała mi w g łowie. Z czasem miel iśmy pono ć sami po lewaćlod o wą d rog ę. Może b ęd zie można kon ia t rochę pogon ić i jedną cy s terną po lewaćd wa o dcin k i? Niezby t uczciwe, ale co z tego?

Reszta n o cy p rzeszła szyb ko . Przes tałem l iczyć p rzeręb le. Niek tó re by ły b l iskod ro g i i znów p racowaliśmy na cztery ręce. Inn e trochę dalej i o jciec z Helą u s tawial is ię znó w jak og n iwa łańcucha. In n e b y ły jeszcze dalej od d ro g i , łańcuch by łn ieko mpletny , a o jciec i Hela mus iel i t ruch tem b iegać z każdy m wiad rem. Alio szacały czas sp rawied liwie p rzeznaczał do cięższy ch zadań s ieb ie i mn ie. Różn ił s ię odwięk szo ści Ros jan , bo n ie k lął p rzy każdej okazj i . Czasem ty lko kon iowi dos tawałas ię wiązan k a, ale może on b y inaczej n ie rozumiał?

Większość no cy p racowaliśmy p rzy świet le k s iężyca, ale gdy już dochodzil iśmyd o Kwaszy , k s iężyc zak ry ły ciężk ie, ciemne chmu ry i zaczął sypać śn ieg . Zmęczen i ,o bciążen i lo dowy mi zb ro jami, wracal iśmy w milczen iu noga za nogą. By ło już rano ,ale do świtu jeszcze daleko . Lampy naftowe rozjaśn iały o kna s to łówk i. Leśn eb ry g ady kończy ły śn iadan ie i zb ierały s ię d o p racy . Zapachn iała kasza. Poczu łemg łó d .

Ale zan im mog łem g o zaspoko ić, mus iel iśmy iść do su szarn i , n iewielk iegob araczku ko ło s to łówk i. Pośrodku b araczku s tał duży , p rzysadzis ty , g l in iany p iecz ru rą k o minową rozpaloną do czerwoności . Dooko ła ścian umieszczone by ły ko łk i ,n a k tó rych wis iało zaledwie k i lka pal t i fu fajek . Fu fajk i , czy l i watowane k u rtk i ,mus iały b yć własno ścią Ros jan , bo d la nas ten od powiedn i sybery jsk i ub ió r by łn iedo s tępny . Przy p iecu s tały ławk i, jeden kąt poko ju zajmowało ko ry to na czterechn ogach z toczak iem d o o s trzen ia topo ró w, a w d rug im leżał s to s po rąbany ch d rew dop ieca. Op rócz naszej g rupk i n ikogo tam n ie b y ło .

Zacząłem od rękawic, ale by ły tak sztywne, że n ie mog łem ich zd jąć.

Sp o jrzałem na Alio szę. Uderzy ł parę razy ręką o ścianę, lód s ię pok ruszy ł , sp ad łi rękawica zeszła bez t rudn o ści . Go łymi już rękoma us i łowałem rozp iąć pal to , aleg uzik i by ły zamurowane w g rub ym lo dzie.

– Po czek aj k i lk a minu t – po radzi ł Alio sza. – Zdejmij pal to od razu , jak ty lkog uzik i odmarzną. Nie czek aj za d ługo , bo p rzemokn iesz na wsk roś .

I rzeczywiście, lód szybko topn iał . Wszy s tk iego s ię t rzeba nauczyć – gdy s ię jes t

Page 148: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n a Syb irze, t rzeba rob ić to , co Syb iracy . Powies i l iśmy odmarzające pal ta na ko łkachi pob ieg l iśmy do naszego baraku , k tó ry na szczęście by ł b l isko , tuż po d rug iejs tron ie u l icy .

Tak skończy ła s ię nasza p ierwsza noc n a lodowej d ro dze.

Któ regoś ranka, gd y zmęczen i i zesztywn ial i w naszych lodowych zb ro jachwró cil iśmy d o Kwaszy , w d rzwiach su szarn i s tanął Orłow, naczeln ik posiołka. Przezchwilę s tał n ieruchomo , un ió s łszy ty lko p rawe ramię. Jego s talo we oczyzatrzymywały s ię po ko lei na twarzy o jca, mo jej i Heli .

– Jes teście p rzyd zielen i do bardzo ważnej p racy – zaczął . – I ju tro dos tan ieciecały wo lny dzień . – Tu zamilk ł . Czyżby czekał na ok lask i? I tak już wiedziałem, con am powie.

Alio sza up rzedzi ł nas p ierwszej no cy . Nie wiem d laczego , ale założy liśmy nap oczątku , że do k onserwacji lodowej d rog i wyznaczone będą dwie b rygady p racu jącen a zmianę. Zas tanawial iśmy s ię w czas ie ob iadu , kogo wyznaczą do tej d rug iej .

– Żad ne tak ie – wtrąci ł Alio sza. – Jes t ty lko n asza b ryg ad a i mus imy p raco wać con oc p rzez całą zimę – tu zak lął so czyście, co zwyk le n ie należało do jego repertuaru .

Po chwil i Orłow znów podn ió s ł rękę. Czy on i wszyscy muszą małpować Len in a,mówcę z ty s ięcy po rtretów?

– Lod owa d ro ga jes t g łówną arterią Kwaszy – pod jął swo ją pero rę – i jes tu ży wana dzień po dn iu , p rzez całą zimę. Nawet jeden dzień p rzerwy to wrieditielstwo,sabo taż. – Tu znów s ię zatrzymał czy to d la efek tu , czy d la zaczerpn ięcia tchu . – Planp ięcio letn i mus i zo s tać wykonany . Nasza part ia i rząd teg o od nas oczek u ją.Powierzamy wam u trzyman ie lodowej d ro g i w s tan ie n ieus tannej go towości . I to jes tteraz waszym o bowiązk iem. Pięcio letn i p lan mu s i zo s tać wyk onany ! – powtó rzy łz nacisk iem. Znów spo jrzał po ko lei każdemu z nas w oczy . – Będziecie p racować con oc p rzez całą zimę – do dał , od wrócił s ię i wyszed ł , a Alio sza za n im.

A więc wyrok zapad ł . Czy żb y Alio sza p owtó rzy ł mu naszą rozmowę?W tym czas ie n asze p al ta p rzemok ły , za d ługo s tal iśmy w n ich w ciep łym

miejscu . Mo ja lodowa zb ro ja zn ik ła, wilgo tne zimno p rzen iknęło mn ie na wsk ro ś .Powies i l iśmy pal ta n a k o łkach i p rzeb ieg l iśmy ob lod zo ną u l icą do baraku . Bu ty teżmi p rzemo k ły , więc mimo dwóch par wełn ianych skarpet , wars twy g azet i o nucmiędzy n imi nog i miałem lod owate. Marzy łem o ciep łym łóżku i kubku g o rącej„herbaty”.

Dług ie i ponu re noce na lodowej d rodze dały s ię nam we znak i . Przen ik l iwya n ieus tający mróz czasem wręcz o db ierał chęć do życia. Dop ók i by l iśmy w ruchu ,

Page 149: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wars twa lodu pok rywająca rękawice, bu ty i pal ta w pewnym s topn iu ch ron iła n asp rzed zimn em. Wiad ra i cy s terna tak szybk o pok ry wały s ię lodem, że t rzeba je by łociąg le o czyszczać, co podwajało i po trajało naszą p racę. Pierekurki, czy l i p rzerwy napap iero sa d la o jca i Alio szy , dawały Heli i mn ie okazję do odpoczynku , ale mrózszybko zmu szał nas do powro tu do p racy .

Mówiono nam, że wed ług p rzep isó w leśne b rygady zwo ln io ne są od p racy , k iedytemperatu ra rano spada pon iżej – 35°. Kilkak ro tn ie w ciągu naszej zimy na Syb irzeOrłow og ło s i ł z tego powodu d zień wo lny od p racy . Ale d la nas to n iczego n iezmien iało , my noc p rzy temperatu rze pon iżej –40° już p rzep racowaliśmy .

I tak co wieczó r, zaraz po wczesnym pos i łku w p rawie że pus tej s to łó wce,wracal iśmy do barak u , aby s ię u b rać w najciep lejsze rzeczy . Wszys tk ie n asze swetry ,koszu le, marynark i p rzek ładal iśmy wars twami gazet d la do datkowej izo lacj i .Wychodzil iśmy z domu w zup ełnej ciemności , p rzechod zil iśmy zamarzn iętą rzekęi spo tykal iśmy Alio szę z k on iem na d rug im b rzegu . Po d rodze mijal iśmy leśneb rygady wracające do do mu . Pierwszym naszym zadan iem by ło zap rzęg n ięcie kon iai od lodzen ie cy s terny i wiader. Nas tępn ie Alio sza albo ja zab ieral iśmy s ię dop rzerąban ia lodu naro s łego p rzez dzień w najb l iższej p rzeręb l i . Po tem napełn ian iecys terny , od ladzan ie wiader, p rzeczyszczan ie o tworó w, po lewan ie d rog i donas tępnego p rzys tanku – to wszys tko s tało s ię ru tyną. A p rzeręb l i by ło dwanaście.I tak no c w noc.

Jednej nocy , jak n a komen dę, zas tyg liśmy w bezruchu . Rozgwieżdżone n ieborozb ły s ło nag le s reb rnym świat łem dzies iątków p ło mien i , mien iących s ię pasówogn ia. Plamy świat ła nerwowo migo tały , tu s ię k u rczy ły , tam nag le ro s ły , zmien iałymiejsce, ścigając s ię z p ędzący mi p o n ieb ie ob łokami.

– Zo rza po larna – rozleg ł s ię dono śn y szep t Alio szy . – Piękna, no n ie?

Ale po paru minu tach s reb rne p łomien ie, jak sztuczne ogn ie na cho ince, zaczęłyb lednąć, gasnąć, powo li zn ikać jeden po d ru g im.

Niezwyk łe widowisko trwało wszys tk iego dzies ięć minu t . Zmarzn ięci po tymn ieró bs twie wróci l iśmy do robo ty .

Dn i wo lne od p racy zdarzały s ię w Kwaszy , ale b ardzo rzadko . Na p rzymusowychmasó wkach w świet l icy zeb ran i rob o tn icy „ochoczo i p rzez ak lamację pos tanawial ip racować n as tępne cztery n iedziele d la dob ra o jczyzny… w celu wykon an iap ięcio letn iego p lanu…”. Po czterech ty godn iach , n a nas tępnym zeb ran iu , o fiaro walina o ł tarzu n ien asyconego Planu nas tępn e cztery n iedziele… i nas tęp ne… Za k ażdymrazem na tak im zeb ran iu Orłow albo Wołkow s tawial i o ficjalny wn iosek – a k tóż by

Page 150: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

śmiał g ło sować przeciw? Has ło : „Pięcio letn i p lan mus i zo s tać wykonany” nab rałomocy jed en as tego p rzykazan ia, chociaż k i lka z p ierwo tnych dzies ięciu mog ło u leczawieszen iu .

W rezu ltacie odpoczywaliśmy 7 l is topad a, czy l i w roczn icę rewo lu cj i . Miel iśmywolny dzień na Nowy Rok 1941 . I raz w marcu zdarzy ła s ię jeszcze jedna wo lnan iedziela.

W d rug im tygodn iu naszej p racy na lodowej d rodze pewn ej n ocy zaczął p ró szyćśn ieg . To n ie by ła nowina. Ale pod kon iec no cy rozpętała s ię p rawdziwa śn ieży ca.Zadowo len i , że ju ż zrob il iśmy swo je, ru szy liśmy w d rogę do domu jak d ru ży nabałwan ów. Wrócil iśmy do Kwaszy i jak zwyk le z su szarn i pob ieg l iśmy d o baraku .Nie mo g łem s ię doczekać, aż będę móg ł paść na łóżko . Poch łon ąłem pajdę ch leba,po p iłem „h erbatą”. Zasnąłem momen taln ie. Po minucie – tak mi s ię wydawało –ob udziło mn ie walen ie do d rzwi. Stał w n ich Wo łkow.

– Wład ys ław Michajłowicz, St iepan uszk a, ws tawajcie. Lodową d rog ę trzebazamieść. Spad ł duży śn ieg .

Mama p róbowała oponować:

– Przecież on i dop iero wróci l i po całej nocy . Są zmęczen i…

Nic n ie pomog ło . Plan p ięcio letn i mus iał być zreal izowany…

Zmiatać śn ieg z ko lein d rog i lodowej b y ło łatwiej , n iż ją po lewać. Ale jedno zarazpo d ru g im – to już p rzesada! Gdy skończy liśmy , by l iśmy na no gach szesnaściego dzin , z dwugodzinn ą p rzerwą. Pop rzedn iej nocy p rzeszl iśmy jedenaściek i lometrów i d rug ie ty le, wracając do domu . W ciąg u dn ia p owtó rzy liśmy ten marsz,z teg o część p ierwszych jedenas tu k i lometrów p rzeszed łem ty łem… mach ając mio t łą.

Dwoje z nas u suwało śn ieg spomiędzy k o lein . Jedno szło parę k roków za d rug im,od pychając d rewn ianą łopatą śn ieg p rzez k o leinę w jedną s tronę, a d rug ie w d rugą.Druga para wymiatała śn ieg z ko lein mio t łami z b rzozowych rózg , tak samo na ob ies trony . Oczyszczan ie ś rod ka d rog i łopatą b y ło łatwe. Wymiatan ie śn ieg u z ko leini wyb ieran ie go tym samym ruchem z zewnętrznych ich b rzegów wymagałozręczności . Alio sza jak zawsze by ł ek spertem. Idąc ty łem, p racował sp rawn iei szy bko . Naś ladu jąc go , też szybk o zacząłem dawać sob ie radę. Hela też s ię nauczy ła.Ale o jcu n ie szło . Trudno mu b y ło iść ty łem. Mu siałem mu od czasu do czasupo magać, żeb y n ie zo s tał zby t daleko za nami. Tam, na lodowej d rodze, nau czy łemsię roztaczać op iekę nad o jcem.

Po nocy i po dn iu p racy dos tal iśmy wo lną noc i ob iecano nam wo lny d zień .Chyba że spadn ie śn ieg… Więc Wołkow znów rano wali ł do d rzwi. „Władys ław

Page 151: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Michajłowicz… Stiepanuszka… wstawajcie!” Na szczęście nocna śn ieżycapozbawiająca nas sn u zdarzała s ię n ie częściej n iż dwa lub trzy razy w mies iącu ,a wó wczas już wiedziel iśmy , czego oczek iwać.

Jed na noc na d rodze lod owej u tkwiła w mej pamięci na zawsze. Mó j o jciec by łczłowiek iem łagodn eg o u spo so b ien ia, spoko jn ym, up rzejmym, życzl iwym d la ludzi .Nigdy s ię n ie skarży ł . Nig dy n ie k lął . Nigdy n ie s ły szałem z jego u s t choćby taknawet wzg lęd n ie łag odnych p rzek leńs tw, jak „p s iak rew” czy „cho lera”.

W lu tym, u szczy tu zimy , mróz by ł wy jątkowo os try , d o jmu jący , spo tęgo wanyprzez lodowaty pó łnocny wiatr wiejący chyba z samego b ieguna. Pod kon iec nocyo jciec s ię załamał , zęb y szczękały mu z zimna, n ie móg ł s ię ru szyć. Alio sza i jawzięl iśmy g o p od ręce i po s tawil i na p rzedn im, z lekka podn ies ionym końcu p ło zy ,tu ż za ciep łym zadem kon ia. Szed łem obok , żeby go p od trzymywać ch oć z jednejs trony . Mo je miejsce p rzy k ran ie cy s tern y zajęła Hela.

Nag le u s ły szałem, że o jciec jakby szepce do s ieb ie. By u s ły szeć lep iej ,odchy li łem nauszn ik i . Ojciec powtarzał po cichu : „…psiak rew… cho lera jasna…psiak rew… n iech to d iab l i wezmą…”.

Gdy wreszcie do tarl iśmy do Kwaszy , sp o jrzel iśmy na termometr na ścian iekancelari i – wskazywał temperatu rę już p on iżej do ln ej k resk i na skal i : –40°.

Z k i lko ma p rzerwami p racowaliśmy na d rodze lodowej p rzez całą zimę, aż doodwilży późną wiosną 1 941 ro ku . Z początku zawsze z Alio szą, ale z czasem co razczęściej sami, k iedy zamias t n iego p rzyd zielano nam k tó regoś z zes łańcó w. Trochęwtedy o szu k iwaliśmy , gon iąc kon ia n ieco szy bciej , opuszczając jedn ą czy dwiep rzeręb le. Zby tn io n ie mog liśmy ryzykować. Któ ryś z wo źn iców móg ł zauważyćob lodzoną p rzeręb lę i d on ieść władzom. Groźba o sk arżen ia o sabo taż wis iała n amzawsze nad g ło wą, a nas łuchal iśmy s ię dość o p rawdziwych łag rach , obozachkarn ych , by s ię n ie narażać. Baliśmy s ię więc wracać do Kwaszy zby t wcześn ie, a s taćbez ru chu na mrozie s ię n ie dało ; ogn iska n ie można by ło rozpalać, bo w nocyby łoby je widać na wiele k i lo metrów.

Pod kon iec maja temperatu ra zaczęła s ię po trochu , ale wyraźn ie p odnos ić. Z dn iana dzień co raz mn iej lodu naras tało w p rzeręb lach , łatwiej by ło dos tać s ię do wody ,aż wreszcie lodowe ko leiny , podwó jny k ręgos łup lodowej d rog i , zaczęły pękać.

Pewnej p óźnej majowej no cy w czas ie p ięciominu towej pierekurki s iedziel iśmy jakzwyk le na p n iach , Hela i ja na jednym, o jciec i Alio sza na d rug im. Głębo ko nab rałempowietrza.

– Wiosną pachn ie – powiedziałem.

Page 152: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ojciec i Hela po twierdzi l i , Alio sza zaś n ie wyrazi ł żadnej op in i i . Ale odpoczywaćby ło ju ż p rzy jemn iej n iż zwy k le. Mo je p al to b y ło lekko wilgo tne, a n ie ob lodzone,i po raz p ierwszy od d łu g ieg o czasu poczu łem, że jes t mi ciep ło , nap rawdę ciep ło .Do tychczas mróz n ie p ozwo li łb y nam s iedzieć tak d łużej n iż minu tę. Oddychałemg łęboko . Każdy wydech by ł wciąż ob łok iem pary , ale powietrze, k tó re wdychałem,n ie zamrażało już u s t i g ard ła, by ło nawet p rzy jemn ie pachnące, wręcz aromatyczn e.

Zo rien towałem s ię, że aromat daje pap iero s o jca. Pal i ł tym razem n ie śmierdzącąmacho rkę, ale p rawdziwego d ob rego pap iero sa, kazbeka. Niedawno dos tal iśmypaczkę od cioci Rózi , s io s try matk i , k tó ra mieszkała w Zapo rożu . W paczce b y łytak ie skarby , jak ryż i mąka, s ło ik miodu , s ło ik top ionego mas ła, k awał s łon iny ,paczka lan d ryn ek i karton kazbeków. Ojciec, z paczką kazbeków w ręku , częs to wałAlio szę.

– Bolszoje spasibo. – Alio sza wziął pap iero sa i zaciągnął s ię g łębok o . – Czegośtak iego od lat n ie pal i łem. – Twarz Alio szy rozjaśn i ła s ię, wdychał dy m z wyraźnąrozkoszą i u śmiechał s ię do nas p rzy jaźn ie. Już n ie jak o nasz nadzo rca, ale p o p ro s tuczłowiek . I nag le s tał s ię p rzys tępny i b ardziej ro zmowny n iż zwyk le. – To naszaos tatn ia noc na lodowej d rod ze – oznajmił . – Ju tro leśne b rygady wrócą na d rugąs tro nę Uft iug i , na letn ie połoski. A mn ie posy łają do Pietrakowa na letn i ku rs d lamajs trów. – Po ch wil i jeszcze do rzuci ł : – Dobrze mi s ię z wami p racowało .

– A co będzie z nami? – spy tała Hela.

– Tego to n ie wiem – odpowiedział Alio sza i zamilk ł .

Nie by łem pewien , czy n ap rawdę n ie wie, czy , jak wielu Ros jan , bo i s ię być zby tszczery z „wrogami ludu”. Ale co dziwn iejsze, nasz małomówn y b rygadzis ta, widaćudo b ruchany p rawd ziwy m pap iero sem, w koń cu pos tarał s ię odp owiedzieć Heli .Zaczął od wy świech tanego s loganu :

– Plan p ięcio letn i mus i zo s tać wyk onany . – To ju ż mus iał mieć we k rwi.Nas tępn ie kon tynuował n ieśmiało : – Całe d rewn o musi d o trzeć do p o rtu , d oArchang ielska… Wszys tk ich p ogon ią do sp ławu… s to isz na s tercie i spychasz d orzek i jeden k loc za d rug im, najszybciej jak możesz. Uft iuga n ies ie je do Dźwin yPó łno cn ej , a Dźwina do Morza Białego… – Tu Alio sza u milk ł na chwilęw zaduman iu i dod ał : – A s tamtąd nasze d rzewo idzie na cały świat… daleko… zamorze… – Nag le roześmiał s ię na g ło s . – Ale uważajcie, jak będziecie na sp ławie.Jeden fałszy wy k rok … i jes teś w wo dzie. Sterty są ś l isk ie, a wod a lodo wata. Zab ijamomen taln ie. Nik t n awet n ie sp róbu je p rzy jść ci z p omo cą. Chwila n ieuwag i…i ko n iec.

Page 153: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Hela wtrąci ła nag le n i w p ięć, n i w dziewięć:

– Ja n ie p ły wam za dob rze.

Alio sza n ie zwróci ł na n ią u wag i .– Drewna go towego do sp ławu jes t już dość i na pap ierze ro czny p lan jes t

wyko nany . To najważn iejsze. To jes t to , co b io rą po d uwagę. A co s ię dziejez d rewnem późn iej? Ile d ociera do Archang ielsk a? To zupełn ie inna p ara kalo szy . –I zapomniawszy wido czn ie, że rozmawia z obcymi, z zes łańcami, ciągnął : – Niewięcej n iż po łowa naszego u robku dochodzi do po rtu , ale tym s ię już n ik t n iep rzejmu je. Plan Kwaszy jes t wykon an y . Cy fry s ię zgadzają. Pap ier jes t cierp l iwy ,wybacza. Ty lko ludzie n ie wybaczają. – Alio sza ws tał , wgn ió t ł malu tk i n iedopałekobcasem w resztk i śn iegu i zaczął schodzić d o p rzeręb l i . Wtem zatrzymał s ięi zwróci ł s ię do o jca: – Na sp ław mamy zaledwie k i lka dn i , tak d ługo , jak rzekatrzyma s ię ko ry ta. Śn ieg i szybko topn ieją, rzeka wzb iera i ro zlewa s ię szeroko , nacałe wio rs ty , zab ierając ze sobą to , co n ies ie. Parę tygod n i późn iej wody opad ają, aledużo d rewna zos taje w les ie, ko łchoźn icy zb ierają naj lep sze kawałk i i z n ich budu ją

sob ie ch lewy , ku rn ik i i p ło ty . Najcenn iejsze k loce oznaczone S i A1 2 rąb ią na d rwado p ieca. – Bez dalszy ch s łów i ze zd wo joną energ ią Alio sza zab rał s ię doposzerzan ia p rzeręb l i .

– To i na nas czas – powiedział o jciec i wróci l iśmy na swo je miejsca.

Ale czy warto by ło lodową d rogę wciąż konserwować? Ch yba to już zbędnywysiłek . Nik t z nas t ro jga n ie pal i ł s ię do p racy , a i Alio szy en tuzjazm wyraźn ieos łab ł . Z cys terną napełn ioną ledwie do po łowy ru szy liśmy tru ch tem nap rzód . Przynas tępn ej p rzeręb l i nawet Alio sza n ie p róbował s ię zatrzymać i jeszcze k i lkap rzeręb l i opuści l iśmy p o d rodze. Do Kwaszy wró ci l iśmy wcześn iej n iż zwyk le, k iedyposiołek jeszcze spał . Nas tępny dzień miel iśmy wo ln y , a wio sna zadała coup de grâcelod owej d rodze na własny sposób .

* * *

Dwa tygodn ie późn iej , k ied y z Alio szą i ze s tajennym gnałem kon ie z Kwaszy naletn ie kwatery , p rzek raczal iśmy trak t d rog i lodo wej k i lka razy . By ła zupełn ie n ie dopoznan ia: ub i ty śn ieg i lodowe k o leiny zn ik ły bez ś ladu , ścieżkę zaras tało jużposzycie; las upomniał s ię o swo ją własność.

* * *

Page 154: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Praca na lodo wej d rodze by ła ciężka, nudna, wieczn ie marzl iśmy i rzadkowidziel iśmy świat ło dzienne. Jedynym po cieszen iem by ło to , że p racowałem razemz o jcem, no i bez wątp ien ia to , że by łem z Helą.

Któ regoś ranka czekal iśmy w su szarn i , aż zaczn ie top n ieć nasza lodowa zb ro ja,k iedy nag le zjawił s ię Wo łk ow.

– St iepan – zaczął – mam d la cieb ie co ś specjalnego na nas tępnych parę dn i .Do s tan iesz zas tęps two – zwróci ł s ię do Alio szy . – Ju tro rano , St iep an , p rzy jdź domnie do kancelari i . Punk tualn ie o szós tej .

By łem zb y t zmęczony , żeby sob ie nad tym łamać g łowę, ale o jciec miałwątp l iwości . „Co ten Wołkow d la cieb ie wymyśli ł?” – zas tan awiał s ię, k iedyb ieg l iśmy z su szarn i do baraku . Zaczął dziel ić s ię tą my ś lą z matką, k iedy ja jak k loczwali łem s ię do łó żk a. Wstal iśmy jak zwyk le wieczo rem, zjed l iśmy ko lację, po czymojciec i Hela poszl i na lodową d ro gę, a ja miałem okazję spędzić cały wieczó r naczy tan iu . Rano poszed łem do kancelari i .

Pierwszy raz by łem w tym p rzy by tku b iu rok racj i . Wchodziło s ię do n iego pok ilku schodk ach i p rzez n iewielk i g an eczek . W środku by ł k o ry tarz z dwo jg iemdrzwi z każd ej s t rony . Zapuk ałem do d rzwi z nap isem Mastiera, majs trowie. Kilkumężczy zn znanych mi z widzen ia s iedziało na ławce za d łu g im s to łem zas łanympap ierami. Wołk ow wskazał mi miejsce obok s ieb ie.

– Jes teś całk iem bys trym ch łopcem – powied ział , podsuwając mi mapę z nap isemLiesopunkt Słoboda – Uczastok Kwasza. – Zapewn iłem towarzysza Orłowa, że po trafiszod różn ić sudostroje i awiastroje od innych d rzew. Chyba tak jes t?

By łem dalek i o d p ewności , n igdy n ie p róbowałem, ale na wszelk i wypadekk iwnąłem g łową. Po tygodn iach znakowan ia k loców na s tertach o rien towałem s ięp rzecież, że g rube i p ro s te k loce bez sęków p rzeznaczone są do budowy o k rętówi samo lo tów. Z k o lei Wołko w k iwnął g łową.

– Dobrze, mam d la cieb ie robo tę w tym sek to rze. – Wskazał kó łko zaznaczone namap ie na czerwono , po czym p rzesu nął czarnym paznokciem wzd łuż p rzerywanejl in i i . – Tu jes t d roga do Pietrakowa, k tó rą znasz, a sek to r jes t na p rawo od n iej .Zaznaczysz tam wszys tk ie właściwe d rzewa, latem będzie s ię je wycinać. Poszli, chodźze mną.

Zacząłem mieć wątp l iwości . Co innego sp rawiony k loc, a co innego s to jące żywedrzewo . Czy rozró żn ię te, o k tó re im ch odzi? Nie dałbym g ło wy . Ale wszy s tko jes tlep sze od lo dowej d rog i . I p raca w no wej b rygadzie też p rzyn ies ie odmian ę.

Poszli, powtó rzy ł Ros jan in . Pop rowadził mn ie ko ry tarzem d o d rzwi z nap isem

Page 155: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

„Sk ład ”. Pó łk i zap chane by ły nartami, topo rami, p i łami, mło tami, świd rami i s to samipap ierów, g łówn ie map . Wołko w s ięgnął po parę szerok ich k ró tk ich nart i mło tz wybrzuszon ą l i terą „S” z jed nej i „A” z d rug iej s t rony .

Nag le do tarło do mn ie, że n ie do łączam do żad nej b rygady , ty lko mam iść samw n ieznaną mi część lasu . Przeszed ł mn ie lekk i d reszcz. Aż… n iespodziank a:Wołko w o two rzy ł zamkn iętą na k lucz szafkę i wręczy ł mi parę walonek , wysok ichfi lco wych bu tów. Każdy szanu jący s ię Ros jan in miał walonk i jak o część swegozimowego s tro ju , ale d la nas pozos tawały ty lko w s ferze marzeń .

– Ro bo ta zajmie ci k i lka dn i , a k iedy skończy sz, zwró cisz mi ten cały sp rzęt .Podp isz tu taj… – Podsunął mi d ruczek i ch emiczny o łówek .

Prawd ziwe walonk i! Sięgające k o lan bu ty zro b ion e z jednego kawała g rubego n apalec, b iałeg o , sztywnego fi lcu . Podp isałbym za n ie wszys tk o , nawet cy rog raf n abyczej skó rze. Nareszcie będę miał ciep łe nog i! Nawet wyobrazić sob ie t rudn o .I gazetą n ie t rzeba wypychać. Same wełn iane skarp etk i wys tarczą.

Z mo im n owym ekwipunk iem w rękach poszed łem za Wołk owem do pus tegopoko ju majs trów. Znów us iad ł za s to łem, a ja p rzy n im. Pod ał mi mapę, kartk ęwydrukowanych in s trukcj i i zab rał s ię do t łumaczen ia szczegó łów mego n o wegozadan ia. Miałem iść k i lk a k i lometrów wzd łuż rzek i d rogą do Pietrakowa, do miejsca,gdzie k i lka ścieżek – pokazał mi je na map ie – oznaczon ych ko lo rowy mi znak ami n ad rzewach p rowadzi d o różnych części sek to ra lasu p rzeznaczo nego do wyręb u .Obszar obejmował oko ło czterech k i lometrów kwadrato wych . Każdego d n ia miałemiść inną d różką i po d rodze zaznaczać wszys tk ie s trzel is te, g rube d rzewa, k tó ry chgałęzie zaczynały s ię wysoko od ziemi.

– Wszys tko jes t tu nap isane. – Dziobnął palcem d rukowaną kartkę. – Przeczy tajteraz i n ie zap omnij wziąć ze sobą.

Ob ład owany nowym sp rzętem wróciłem d o baraku . Matka, u s ły szawszy o mo jejnowej p racy , zb lad ła, warg i jej zad rżały , ale ty lko szepnęła: „Bądź o s tro żn y ,Stefanku . Nie mus isz być bohaterem”. Wiedziała już, że s tratą czasu b y ło b y s ięsp rzeciwiać. Włoży łem walonk i i ru szy łem do robo ty . Do chodziła dziewiąta, b y łojeszcze całk iem ciemno , choć n iebo by ło czys te. Zrozumiałem teraz, d laczegoWołko w u p rzedzi ł mn ie, żebym n ie wyruszał zby t wcześn ie – p rzy tak im świet lemowy n ie by ło o czy tan iu mapy . Dobrze, że znałem choć p oczątek d rog i . Poza ty mśp ieszy łem s ię, chciałem wy próbować walonk i i n arty . Szed łem d rogą do Pietrakowa,pomiędzy ścianą lasu p o p rawej a lodem sku tą rzeką po lewej s tron ie, a wszys tkorazem pok ry te g rub ą p ierzyną śn iegu . Jakże mi by ło ciep ło w n og i! Ciep ło i lek ko –

Page 156: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zu p ełn ie inaczej czu łem s ię w walon k ach n iż w mo ich s tary ch bu tach obciążony chsk o rup ą lo d u .

Wy jąłem map ę, ale wciąż b y ło za ciemn o i n ie mog łem o d różn ić szczegó łó w.Ob ejrzałem s ię. Po Kwaszy an i ś lad u . Zn ik ły nawet k o miny z buchającymip łomien iami. Wracając z d rog i lod o wej, czekal iśmy zawsze n a ten p ierwszy zn ak , żed o domu już n ied alek o . Dró żk a, k tó rą szed łem, mus iała zak ręcić równo leg le d o rzek ii Kwasza uk ry ła s ię za wy n io s ło ścią g ru n tu . Chy b a już tu taj p owinny zacząćo dchod zić w las zazn aczone d ró żk i . Zacząłem b ardziej u ważn ie patrzeć na o śn ieżo n ep n ie d rzew wzd łuż d ro g i . I rzeczywiście, na odcin k u mo że dwudzies tu k rok ó wzauważy łem k ilka d rzew, z k tó rych p n i k to ś o d garn ął śn ieg , zrąb ał kawał k o ryi wy malował barwne k rzyże. Każda ścieżk a, oznaczo na inn y m ko lo rem, b ieg ła p ro s tow gąszcz. Ale wciąż b y ło zby t ciemno , żeb y rozró żn ić barwy . Nie miałem od wag izapu szczać s ię w ten mro czn y las . Lep iej po czekać, aż s ię ro zjaśn i . Pomy sł Wołk owan ie wy d awał mi s ię ju ż tak in teresu jący jak wted y , k iedy wydawał mi sp rzęt .

Wilk i p rzecież n ie zimu ją… Przy p o mniał mi s ię o b raz z k s iążk i szko lnej , chy b aGro ttg era: wilk i b ieg nące p o śn ieg u za san iami. Jako jed y n ą b roń miałem terazzaos trzo n e k i jk i narciarsk ie, to pó r i mło t , n a watahę wilków ch yba n ie wys tarczy …

Zdecydo wałem czek ać świtu . Us iad łem na zwalo n ym pn iu i nało ży łem n arty .Skó rzane p ask i pasowały w sam raz n a walo nk i i d ob rze t rzymały s ię no g i . To n ieb y ły tak ie narty , jak ie miałem w Otwocku . W kształcie pod o b ne do ry by , s łu ży ły doch o dzen ia p o śn ieg u . Miały o ko ło t rzech czwarty ch metra d łu g ości i po łowę tegoszero k o ści w ś ro dku , z n o sk ami z lek k a zak ręcon y mi d o gó ry . Zro b ion e b y łyz wik l in owej ramy , na k tó rą n aciąg n ięto k ró l icze fu tro , włosem n a zewnątrz. Wło ssk ierowan y wstecz zap o b iegał ześ l izg iwan iu s ię d o ty łu . Nig d y czeg oś tak ieg o n iewid ziałem, ch yba n awet n a o b razku . Ale p o k i lku k o zio łk ach w mięk k im śn iegu n ask raju lasu zacząłem s ię b ardziej swobod n ie po ru szać.

Tymczasem zaczęło s ię ro zjaśn iać i czys te n iebo zap o wiad ało s ło neczn y d zień .Miałem ty lk o cztery go d ziny , aż zn ó w zap ad n ie n o c. Najwyższy czas zacząć p racę.Z n as tan iem dn ia ro zwiały s ię mo je obawy i zap o mniałem n awet o g ło dny ch wilk ach .Ro b o ta by ła n ad wy raz łatwa. Id ąc wy zn aczo n y m szlak iem i ro zg lądając s ię n awszys tk ie s tro n y , n ietru dno by ło zn aleźć o dpo wied n ie p ro s te d rzewo . Za jed nymu derzen iem topo ra sch odził kawał k o ry . Jed n o u d erzen ie mło ta i d rzewo map rzezn aczen ie: n a o k ręty albo n a samo lo ty . Jak a miała być międ zy ty m różn ica, n iemiałem po jęcia. Wo łk ow mi teg o n ie wy tłu maczy ł , a d ruk o wan a in s tru k cja w mo jejk ieszen i też n ic na temat n ie mówiła. Wo b ec tego wys tuk iwałem l i tery S i A n a

Page 157: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zmian ę, a raczej jak po p ad ło . Nawet jeś l i n ie zazn aczę do k ładn ie, to co? Za sabo tażmn ie n ie p o sadzą. Zresztą wo jna n ie b ęd zie t rwała wieczn ie, wk ró tce s tądwy jed ziemy …

W p o łud n ie u s iad łem n a p ierwszy m lepszym p ień ku i sp ałaszowałem pajd ęch leb a ze s łon in ą p rzys łaną p rzez cio cię Ró zię. Po p iłem garścią śn iegu i wró ci łem dorobo ty . Reszta dn ia min ęła szyb k o . By ło tu cich o i spok o jn ie, cały wielk i las n ależałd o mn ie. Drzewa s tały n ieru ch o mo , rzu cając d ług ie cien ie na o ś lep iającą b ielśn ieżn eg o p u ch u . Po d czys ty m n ieb em śn ieg isk rzy ł s ię tu zło tem, tam b łęk i tem.Kied y cien ie jeszcze s ię wy d łu ży ły , n as tał czas iść d o d o mu . Zd ąży łem do trzeć doKwaszy p rzed zap ad n ięciem nocy . Spo d o bała mi s ię ta p raca w p o jedyn k ę,szczeg ó ln ie w tak ładn y , s ło neczn y d zień .

Ale jak mówi p io sen k a, szczęście t rwa k ró tko . Po p aru dn iach samo tnej p racywró ciłem na lo d ową d rog ę. By łem wprawdzie z o jcem i z Helą, ale zn ien awid zi łem tęrobo tę jeszcze b ard ziej n iż p rzed tem. A ciep łe fi lco we b u ty p oszły z p owro tem dosk ład u .

Jeszcze k i lk a razy wy zn aczano mn ie do ro b ó t , k tó re zab ierały mn ie z lodo wejd rog i , czasem n a d zień , czasem na dwa, ale jed n a z ty ch p rac u tkwiła mi w pamięci .

Pewn eg o wieczo ru , k ied y go to wi by liśmy iść ju ż d o p racy , k to ś del ik atn iezapu k ał d o d rzwi. Chyb a jed en z n aszych zes łań có w. Ro s jan ie, n iezależn ie od swo jejfunk cji na posiołku, albo wali l i w d rzwi p ięścią, albo wy zb y ci „bu rżu azy jnychp rzesądó w” bezceremo n ialn ie wchod zil i d o p oko ju . Otwo rzy łem. W p ro g u s tał jedenz ro sy jsk ich g ryzip ió rkó w. Zn ałem g o z wid zen ia. By ł n isk i , p ękaty i ły sy jakk o lano . Włóż mu g ru be cy g aro w g ęb ę i p l ik d o laró w w garść, a masz o b raz typo wegok ap ital is ty p ro s to ze s tro n „Kroko d iła”.

– St iepan ie Wład y s ławo wiczu , d ziś mam d la cieb ie inne zajęcie, d rog a lo d o wao b ejdzie s ię b ez cieb ie – p o wied ział , po d ając mi d u żą b rązo wą k o pertę. – Masz tenl is t zawieźć d o Pietrak o wa, do N. Nie, n ie ju tro ran o , teraz. Weź ze s tajn i k on iai ru szaj w d rogę.

Zro b ił w ty ł zwro t i ty le g o b y ło widać. Zdziwił mn ie sp osobem, w jak i s ię domn ie zwracał . Nie mówił do mn ie per St iep an czy St iep an u szk a, jak wszyscy , aleStiepan Władys ławowicz! Zupełn ie jak bym b y ł do ro s ły…

Matk a załamała ręce. Ojciec ws tał .

– Id ę do Orło wa. Jak można p osy łać ch łop ca sameg o n ocą p rzez las? To id io ty zm!Taka p rzyg o d a! Nie mog ę zap rzepaścić tej ok azj i , p omyślałem. By łem już go tó w,

ciep ło ub ran y do p racy na lo d o wej d ro d ze, więc cich aczem wy mkn ąłem s ię n a

Page 158: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k o ry tarz i b ieg iem d o s tajn i .

Lub iłem p ęd zić wierzchem p rzez las , a tu tak a frajda, jazd a aż d o Pietrako wa!Wkró tce miałem s ię p rzek onać, że czterdzieści dwa k i lo metry na ok lep to n ie zabawa,ale k to móg ł to wied zieć z gó ry?

Dimitri , posiołkowy s tajenny , z k tó ry m już by łem w p rzy jaźn i , czek ał n a mn ie p rzeds tajn ią.

– Ch cesz wziąć Żemcziu ży nę? – sp y tał .

Nie zawah ałem s ię.

– O tak ! To mo ja u lub io na k lacz!

Dimitri ro ześmiał s ię. Żemcziużyn a s tała ju ż g o to wa za d rzwiami s tajn i . Dimitrilu b i ł tak ie n iespo d zian k i .

– Nadajn ik rad io wy w k an celari i szlag t rafi ł – wy tłu maczy ł – a ten su k in syn ,Orło w, k u rwa jego mać, mus i co tydzień p o sy łać rapo rty do Pietrak o wa. Dziś so b o tai jak g o n ie d o s tan ą do ju tra ran a, to ty ch sku rwy sy n ó w z NKWD cho lera ro zn ies ie,łach a z n ieg o zro b ią. Dlateg o tak mu s ię śp ieszy . Dlaczego s ię do cieb ie p rzyczep ił ,n ie wiem, bo to jed n eg o z nas p o win ien po s łać… – Dimitri zak o ńczy ł wiązank ąp rzek leńs tw, ale d o Andro powej by ło mu d aleko . Jednakże n ie b y ło wątp l iwo ści , żeNKWD n ie k ocha. Nie wiem, jak mu s ię d o tąd u d ało u n ikn ąć o b o zu karn eg o ; mo żeb y ł u s to su n k owan y?

– Jak u s ły szysz wy cie wilk ó w, po p u ść jej cug li . On a jes t wypoczęta, szybk a,wyciągn ie cię z matn i . Ale u ważaj , n ie o bud ź czasem n iedźwiedzia. – Tu s ięro ześmiał . – Brat żo n y by ł u n as n iedawn o i mó wił , że w zak o lu rzek i k o łoPietrako wa n iedźwiedziem śmierd zi . Zimu je tam czy ch o lera wie co .

To mi s ię mn iej spod o b ało , ale pok lep ałem Żemcziu ży n ę po karku , ły p n ęła n amn ie o k iem, zarżała, a ja zap o mniałem o wszy s tk ich n o cn ych s trachach . Lodem sk u taUft iug a s tanowiła łatwą d ro gę d o Pietrak owa. Ty lko d u reń móg łby zab łądzić.

Pro s to ze s tajn i zjechałem n a zamarzn iętą rzek ę. Żeby n ie męczyć k laczy ,p u ści łem ją t ru ch tem i u trzymywała ten k ro k p rzez więk szą część d ro g i . No c b y łajasn a, bezch mu rna, n iebo pełn e gwiazd i k s ięży c w p ełn i . Ośn ieżo ne ściany lasus tały wy n io ś le p o o b u b rzegach rzek i . Powietrze n ieruchome, b y ło tak cich o , że n ied o ch odził mn ie n awet n aj lżejszy szeles t g ałęzi czy ło p o t sk rzydeł . Także k o p y tak o ńsk ie led wo b y ło s łychać na śn ieżnej d rod ze. Od czasu d o czasu jedyn ie dalek iep o huk iwan ie sowy czy p uchacza p rzery wało ciszę. Zacząłem s ię nud zić.

Kilka ty g odn i p rzed tem, my szk u jąc z Helą w świet l icy , znaleźl iśmy karto n pełenk s iążek . Po k ry ty gęs tym k u rzem, s tał tak n ieru szany ch y b a od lat . Całe to my

Page 159: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ro sy jsk ich k lasy k ów, k tó ry ch n ik t tu n ie chciał . Przy swo il iśmy so b ie Puszk inai Lermo n to wa, Gork iego , Os trowsk iego i Szo ło ch o wa. Zawsze lu b i łem po ezjęi wk ró tce znałem n a p amięć co najmn iej tu zin ro sy jsk ich wierszy . Nic dziwnego , żew tym mo men cie p rzyszed ł mi na myś l Miednyj Wsadnik, czy l i Jeździec Miedziany. Zacząłemrecy to wać na cały g ło s :

Na bieregu pustynnych wołn Na b rzegu u b ezlu d nych wó d

Stojał on dum wielikich połn, Stał myś l i wielk ich pełen mąż

I w dal gliadieł. W p rzes trzeń bezmiern ą

Pried nim szyroko zwró ci ł wzro k . U jeg o s tóp

Rieka niesłas'… jak wielk i wąż p łynęła rzeka…

Inne wiersze – n ie wied ziałem n awet , że zn am je n a p amięć – cisnęły s ię na u s tajed en za d ru g im, po lsk ie, ro sy jsk ie, łaciń sk ie. Czas mijał szybk o i gd y mó j rep ertuars ię wy czerp ał , zacząłem śp iewać, też n a całe g ard ło .

Żemcziu ży n a zas trzyg ła u szami. Nie wied ziałem, czy w wyrazie u zn an ia, czy teżu s ły szała, że fałszu ję.

W ty m miejscu szlak u b ity w śn ieg u sk ręcał w p rawo i p rzek raczał cięciwą zak rętUft iug i , po czy m zn ó w wracał na zamarzn iętą rzekę. A więc d wie t rzecie d ro g i d oPietrako wa miel iśmy już za sob ą. Dało mi to impu ls d o dalszych pop isó w, aleŻemcziu żyn a p rzes tała s łuchać – czyżby m aż tak fałszo wał? Uszy sku li ła p o so b ie,p arsk ając, o g lądała s ię to w jed n ą, to w d ru g ą s tron ę, wietrzy ła ch rap ami, aż nag le,jak zd zielona b iczem, ru szy ła z ko p y ta i d alej galop em. Zamilk łem, zad rżałem,Dimitri u p rzedzał mn ie o wilk ach …

Leżąc p łasko , k u rczowo trzy małem s ię szy i k laczy . Wytęży łem s łu ch – czy wilk iwy ją? Szczekają jak p sy? Ale n ie s ły szałem n ic, las milczał . Po k i lku min u tachd zik iego g alopu Żemcziu ży na zwo ln i ła i p rzeszła w k łu sa. Wciąż jeszczep o p arsk iwała i węszy ła, ale w ko ń cu s ię u spo k o iła. Wkró tce po tem n a b rzegu rzek iu k azały s ię świat ła. Do tarl iśmy do Pietrakowa.

Ub ity szlak o puści ł tu k o ry to Uft iug i i wyszed ł n a b rzeg w ty m miejscu ,w k tó rym latem sp ęd zil iśmy o s tatn ią noc p rzed wymarszem do Kwaszy . Mu siało byćo k o ło p ó łno cy i wy g lądało n a to , że całe mias teczk o po g rążo ne jes t we śn ie. Głó wnau lica by ła ciemn a, jak wymarła, ty lk o z k i lku ok ien padało świat ło . Ale za to jak iemo cn e, rażące o czy świat ło . Prawd a, elek try czno ść! Od p rzeszło sześciu mies ięcy n ie

Page 160: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

widziałem elek trycznej żarówk i.

Większość domk ó w p rzyp o minała b arak i w Kwaszy . Niek tó re większe, innemn iejsze, ale wszys tk ie zb udo wane z o k rąg lak ó w. Jeden d om b y ł p okaźn iejszy o din n ych , ale b y ło w n im ciemn o . Zmęczo n y , sztywn y i o b o lały , z t ru dem zwlo k łem s ięz kon ia. Po tak d łu g im i ścis ły m k o n takcie z g rzb ietem k o ńsk im mo je u da i po ś lad k izas tyg ły w bo lesny m sk u rczu . Zmu siłem s ię d o zrob ien ia paru k ro k ów. Kilkasch odk ó w p rowad ziło na ganek k ry ty daszk iem o party m n a d wó ch d rewn ian ychko lumien k ach . Przywiązałem wo d ze d o żelazn eg o k ó łka n a jed nej z n ich i jak s tarababa wd rapałem s ię n a ganek . Nap is n a d rzwiach g ło s i ł : Sielskij Sowiet, czy l i RadaWiejska. Pch nąłem d rzwi. Zamkn ięte. I co teraz?

Rozejrzałem s ię. Trochę dalej , po d ru g iej s t ro n ie u l icy , b y ł o świet lo n y d łu g in isk i b arak . Świet l ica? Sto łó wka? Dochod ził zeń chó r wielu g ło sów, śmiech y ,k rzy k i . Po ch wil i h ałas u cich ł i k to ś zag rał n a harmo n ii . Głębo k i męsk i g ło szain to nował tęsk ną melod ię. In n i d o łączy li .

Za żadne skarb y n ie do s iad łbym zno wu k o n ia. Wziąłem wo d ze w rękęi p o wlek liśmy s ię w k ierunk u o świet lo n eg o baraku , zziajana k lacz i ch ło p iec ledwietrzy mający s ię n a n o g ach .

Rzeczywiście by ła to s to łówka. Stały tam d łu g ie s to ły zas tawione bu telk ami,talerzami, szk lankami. Za n imi ku p a mężczyzn w ró żn y ch s tad iach up o jen ia.W po wietrzu s in y m od dymu wis iał ciężk i zad u ch macho rk i . Stan ąłem w d rzwiach .Śp iew u cich ł . Siedzący b l isk o d rzwi en kawu d zis ta w ro zch ełs tan y m mu n d urzewarknął:

– A ty czewo? Czeg o tu chcesz?

– Przy wiozłem l is t z Kwaszy . Nad ajn ik s ię zep su ł . – Wyciąg n ąłem z k ieszen ib rązo wą k opertę.

– Aaa, n o to cho d ź – mrukn ął .

Po szed łem za n im wzd łuż u l icy , t rzy mając k lacz za uzdę. Urząd NKWD b y łjed n y m z tych n iel icznych do mó w, z k tó ry ch o k ien p ad ało świat ło . Mó j p rzewodn ikn ie zataczał s ię wp rawd zie, ale szed ł b ardzo ch wiejn ie. Wch o dząc po s topn iach naganek , ob aj ch wy tal iśmy s ię mocno p o ręczy , ale z całk iem inn y ch p owo dów.

W b iu rze enk awud zis ta s tanął n a b aczn ość, ch o ciaż po d b ardzo dziwny m k ątem.

– Towarzy szu p o ruczn ik u , p os łan iec z Kwaszy – zameldo wał.

Po dałem l is t o ficero wi za b iu rk iem.

– Mołodiec, zuch ch ło p iec. – A do meg o p rzewo d n ik a: – Weź k on ia do s tajn i .

Page 161: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zo stal iśmy we d wóch . Po ru czn ik sp o jrzał n a mn ie i b ez s łów zap ro wadził d opo k o ik u za gab in etem. W k ącie n a p o d łod ze leżał s ien n ik . Zasnąłem, zan im s iępo łoży łem.

Rano , k iedy s ię o bud ziłem, za b iu rk iem u rzęd ował inny o ficer. Z po zo s tały chpo k o i też docho d ziły g ło sy . Więc to p rawd a, że NKWD n ig d y n ie śp i…

– Kartka d la cieb ie do s to łówk i. – Oficer wyciągnął ręk ę z kwitk iem. – Masz pó łgo d ziny na śn iadan ie.

Gło d n y b y łem jak p ies , n a szczęście śn iad an ie do s tałem k ró lewsk ie: miskęowsiank i , d wie g ru be pajdy ch leb a z mas łem i po wid łami z p rawdziwych ś l iwek , a d otego k awę z mlek iem w d użym b iałym emalio wan y m ku b k u . Ta o s tatn iap rzy p omin ała mi zb o żo wą kawę, k tó rą w Otwo ck u d o s tawały d zieci . Może zg ło s ić s ięna ocho tn ik a d o NKWD? Przy najmn iej jeść im d o b rze dają. Aż s ię ro ześmiałem z tejab su rd aln ej myś l i .

Wró ciłem d o b iu ra w o zn aczon y m czas ie. Nad al b y ło ciemn o , co najmn iej jeszczedwie g o dzin y do świtu . Od pasa w dó ł wciąż by łem sztywny i o b o lały i choć taklu b iłem ko n ną jazd ę, n ie u śmiech ała mi s ię czterd zies to dwu k ilo metro wa pod różwierzch em. Ale miałem n iespod zian k ę: p rzed d o mem s tały san ie zap rzęg n ięte w paręko n i , z Żemcziu ży n ą lu zem z bok u . Wracać b ęd ę komfo rto wo . Miałem nawetto warzysza pod róży . By ł n im Jos if Niko łajewicz, rad io techn ik , k tó ry miałzrepero wać posiołkowy n ad ajn ik . Z s iedzen iem nak ry tym k ocami i ok ryci sk ó rąn ied źwiedzią jechal iśmy b ardzo wy godn ie.

Dwu dzies top aro letn i Jo s if by ł bard zo rozmown y i o p owiadał o swo im ży ciu . By łkawalerem, rod zice mieszkal i w Krasno b o rsku , p o rcie, g d zie Uft iu g a wp ad a d oDźwin y Pó łn ocnej . Sk o ńczy ł k u rs rad io tech n ik i w Arch an g ielsku , wob ec czeg ouważał s ię za b y wałeg o w szerok im świecie. By ł p atrio tą i członk iem kand y d atempart i i . Rozpy ty wał mn ie o ży cie w p rzed wo jen n ej Warszawie i w o g ó le o Po lsk ę. Ty leże właściwie n ie s łu ch ał , co mó wiłem, bo b ieg ły w marks izmie z gó ry znał wszy s tk ieod p o wied zi . Kied y wsp omniałem, że i czło n kowie k lasy ro bo tn iczej mog li w Po lscemieć n ie najgo rsze życie, p arsk n ął jak Żemcziu ży na. Mu siałem s ię zgo d zić, że jak osyn lek arza n ależałem d o wars twy up rzy wilejowan ej i n ie miałem wielk iego p o jęciao życiu in nych lu d zi .

– Zresztą to ju ż n ieważne – s twierd zi ł . – Sy s tem kap ital is tyczny jes t p ełenwewnętrzn y ch sp rzeczn o ści i s i łą rzeczy wyro k n a n iego zap ad ł . Nie ma n awet o czy mmówić – do d ał . – Bo i tak wiemy , że wk ró tce rewo lu cja o g arn ie świat .

W miejscu , gdzie d roga lądem p rzecin ała łu k rzek i , p o wied ziałem Jo s ifowi, jak to

Page 162: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Żemcziużyna wy ciąg nęła nas o b o je z jak iego ś n ieb ezp ieczeńs twa.– To n ie mog ły by ć wilk i – zawyro kował. – Od lat n ie ma wilków w tej o ko licy .

Mu siel iście obu d zić n iedźwiedzia. Do b rze, żeś miał rączą k o b y łę. Wyg ło dn iałyi rozbud zo n y n ied źwied ź jes t zły i mó g łb y d o g on ić kon ia, ale tak i dob ry k o ń jaktwó j ma p rzewag ę.

Może i lep iej , że to b y ł n iedźwied ź. Bo watasze zg łod n iały ch wilków żaden ko ńby n ie sp ro s tał . Ale n ie p rzyznałem s ię, że to ja o budziłem n iedźwied zia. Na d ru g i razpoh amu ję swo je zapędy ak to rsk ie, pomy ślałem.

Do Kwaszy zajechal iśmy ko ło po łudn ia, tym razem bez p rzyg ó d . Ojciec spał p onocy n a lo d owej d ro d ze. Matk a o detchnęła z u lg ą, widząc, że wróci łem cały i zd rowy .Mn ie też zrob iło s ię ciep lej n a sercu , g d y wróci łem d o do mu . Tak , Kwasza b y ła terazdomem.

Page 163: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 10

Fortuna kołem się toczy

Nadchodziła wiosna. Pierwsze jej podmuchy do tarły do nas dop iero pod kon iecmaja. W n iek tó re dn i , k iedy s łońce odważy ło s ię rozsunąć n ieco chmury , by choć nak ró tko rzucić ok iem na Kwaszę, temperatu ra wznos i ła s ię powyżej zera. Jak człowiek ,budząc s ię rano , p rzeciąga ramiona, tak d rzewa, d ługo p rzygn iecione p ierzynąśn iegu , zaczy nały p ro s tować gałęzie. Fan tas tyczne b iałe czapy wieńczącewierzcho łk i jodeł i świerków z dn ia na dzień zmien iały k ształ t . Dachy baraków,pok ry te śn ieg iem na wysokość p iętra, ku rczy ły s ię w oczach . Zwisające z dachówsop le, n ieraz g ru bości męsk iego uda, kapały jak rząd n ieszczelnych k ranóww pub liczn ej łaźn i . Śn ieżna lawina czekała śmiałka pod okapami, gdzie zwały śn ieguz ło sko tem i zn ienacka zsuwały s ię na ziemię.

Nadchodziła wiosna.

W pochmu rn e dn i zima p róbowała ponown ie zak ręcić cieknące k rany . Nawetw dn i s łoneczn e ju ż wczesnym popo łudn iem k rop le wody zamarzały na kon iu szkachsop li i masy śn iegu zas tygały w bezruchu .

Moim b ardzo p rywatnym sp rawdzianem d la pogody by ł fak t , że s ikan ie w les ie,zamias t dawnego s to żka lodu , zo s tawiało teraz w śn iegu żó ł tą dziu rkę.

Spadające garście ig ieł , k awałków ko ry i innych d rzewnych szczątkówzan ieczyszczały dziewiczy do tąd śn ieg , tak że wodę do p icia i do mycia t rzeba by łoczerpać z p rzeręb l i . Co raz cieńsza, a tu i ówdzie nawet pok ry ta wodą i popękana,wars twa lo du n a rzece n ie wzbudzała zau fan ia. Rzeka, p rzez całą zimę pewnyi bezp ieczn y , cho ć zaśn ieżony gościn iec, z dn ia na dzień zamien iła s ię w zd rad liwąpu łapkę.

Pewnego czerwcowego ranka obudził nas dziwny huk . Kanonada? Fajerwerk i?Grzmoty? „Lód pęk a”, zawyrokował o jciec.

Latem Uft iu g a, choć szeroka, n ie zas ługu je na miano wielk iej rzek i . Płyn iepowo li , o ciężale i t rzyma s ię ko ry ta. Zimą, sku ta lodem i pok ry ta śn ieg iem, zamiera.Ale z nadejściem wiosny energ iczn ie łamie lodowe okucie i wezb rana po b rzeg i ,wraca do życia.

Page 164: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Przez cały ran ek lodowe masy , gnane wartk im p rądem, pędzi ły w k ierunkuPietrak o wa. Tu wielka k ra, wciąż pok ry ta kupami śn iegu , nag le pęka na dwo je, ob iep o ło wy s tają d ęb a i gnają z p rądem jak dwa b iałe n iedźwiedzie w śmiertelnychzap asach . Tam mn iejsze k ry , na metr czy dwa wysok ie, sp iętrzone jedna na d rug iej ,mk n ą w d ó ł rzek i jak min iatu rowe gó ry lodowe.

By ł to jed en z naszych n iel icznych dn i wo lnych od p racy i po po łudn iup o szed łem z Helą n a spacer b rzeg iem rzek i . Po ranny d ramat już s ię skończy ł . Górylo d o we zn ik ły i ty lko k ry różnej wielkości sp ływały do Morza Białego . Wezb ranaUftiu g a lad a ch wila g rozi ła zn ies ien iem s tert k loców – p rodukcji całej zimy ,zg ro mad zon y ch na opus to szałym teraz nadb rzeżu po d rug iej s t ron ie rzek i .

Sp ław zaczął s ię rano , k iedy k ra na rzece zmn iejszy ła s ię do po jedynczychp łató w. Jak mó wił Alio sza, by ł to wyścig z czasem. Większość młodych i zd rowychmężczy zn zo s tała pos łana do p racy na s tertach . I jak Alio sza p rzewidział , sp ław n ieb y ł n awet w p o łowie skończony , k iedy Uft iuga, n ieświadoma terminówp rzewid zian y ch w p ięcio letn im p lan ie, wys tąp i ła z b rzegów. Kwasza, po łożona n iecowy żej n iż p rzeciwn y b rzeg , n ie ucierp iała, ale po tamtej s t ron ie co raz większe po łacielasu b y ły zalan e. Na początku sp ławu duża część k loców spychanych do wodytrafiała n a ś ro dek rzek i i p łynęła dalej g łównym nu rtem. Ale teraz co raz więcejk lo có w sp ły wało w las . Wkró tce p raca na s tertach s tała s ię n iemożliwa i powódźsama zab rała resztę d rewna. W ten sposób wiele naszego wys i łku poszło na marne;d u ża część p ro d u k cji Kwaszy gn iła po tem w gąszczu albo rozchodziła s ię pok o łch o zach jak o d rewno na opał czy materiał budowlany na chałupy , ch lewy ,wy ch o d k i .

Nie wiem, czy p rzypadk iem, czy celowo , ale b rygadzie konserwu jącej lodowąd ro g ę p raca n a s tertach zos tała o szczędzona. Nie wiedziel iśmy o tym aż do o s tatn iejch wil i . Ran o jak zwyk le poszed łem z o jcem do s to łówk i. Czerwcowa noc by ła k ró tka.O szó s tej ran o s łońce s tało już wysoko nad ho ryzon tem. Zajęl iśmy miejscaw k o lejce. Przech o dzil iśmy ko ło s to łu posiołkowej s tarszyzny , k iedy ku mo jemuzd ziwien iu Orło w sk inął na mn ie ręką i pok lepał miejsce na ławce obok s ieb ie.

– Przy n ieście mu kaszy – rzuci ł w s tronę o jca. – Słuchaj , St iepan – zaczął – mamd la cieb ie ważn ą i o dpowiedzialną p racę – ciągnął spoko jn ie i powo li , jak to by łow jeg o zwy czaju . Przerwał , a po chwil i zawsze patrio tyczn ie nas tawiony o rato r zacząło d frazesó w o wy s i łku kon iecznym d la part i i , Związku Sowieck iego i d la Kwaszy .

Brzmiało to wszy s tko wzn io ś le, ale zagadkowo . Dokąd , u l icha, mn ie teraz poś le?Do b rze b y b y ło zo s tać na posiołku. By le n ie do p i łowan ia desek ! Na żargon party jny

Page 165: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

d awn o ju ż zo bo jętn iałem, więc czekałem, aż Orłow p rzejd zie do rzeczy . Nareszciesk oń czy ł z p lan em i z u koch an ym wo dzem. A mn ie p rzy dziel i ł własną b ryg ad ę,k tó rej zadan iem by ło wycięcie zon y p rzeciwp o żarowej do oko ła Kwaszy .

– Mu sisz zrozumieć, jak wielk ie zau fan ie o kazu je ci p art ia – do d ał n azak o ń czen ie.

Dziwn a by ła ta mo ja b ry gada. Jed y nymi p ełno sp rawnymi jej czło nkami b y łod wo je „n ieletn ich”, czy l i Hela i ja. Wk ró tce miel iśmy sko ń czy ć szesn aście lat . Naresztę b ryg ad y sk ładało s ię t rzech „s tarców”: o jcowie mó j i Heli , p an Gru szy ńsk i ,wszy scy p owyżej p ięćd zies iątk i , a d o teg o jeszcze jed na karmiąca matka.

Pan Gru szyń sk i mieszkał z żo ną w d rug iej p o ło wie n aszego baraku .Warszawian in , z zawod u inży n ier, g d y go p oznaliśmy , by ł człowiek iem o g ro mnejtu szy . Już z d aleka rzucał s ię w o czy jeg o wielk i b rzu ch . Podczas marszuz Pietrak owa do Kwaszy zdawał s ię wyp rzed zać właściciela o d o b ry ch parę k rok ów.W Kwaszy in ży n ier Gru szy ńsk i schud ł i ch ociaż wciąż n ie móg ł p rzejść en facemięd zy d rzewami dziewiczego lasu , to na og ó ł mó g ł s ię p rzecisn ąć b ok iem.Nied awn o o jciec i ja spo tkal iśmy go w łaźn i . Nago jego n iegdy ś imp onu jąca po s taćro b iła żało sn e wrażen ie. Miał ze dwa metry wzros tu , bary jak u n iedźwied zia, alez ty łu ramio n i z p lecó w lu źne fałd y sk ó ry zwisały jak żag le w mo rsk iej ciszy .Z p rzo d u fartu ch sk ó ry s ięgał mu od b rzucha aż do po łowy u da, zak rywając gen ital ia.Nie mog łem oczu od erwać o d tak d ziwn ej figu ry . Ojciec zau waży ł mo je zd ziwien ie.

– Biedak s traci ł t łu szcz po d skó rny – wy tłumaczy ł mi szep tem. – Z wiek iem skó ratraci elas ty czn o ść i wis i jak pu s ty wo rek . W cy wil izo wan y m k raju ch iru rg mó g łb y jąu sun ąć. Ale w ty m zab itym d esk ami świecie n ic n ie p o rad zisz. – Wzruszy łramio nami.

W p rzeciwieńs twie d o inżyn iera Gru szy ń sk ieg o , k tó ry mimo wiek u i t ru dno ścin atu ry anato micznej s tarał s ię p raco wać, An ia n awet n ie p ró b owała. Miaład wu mies ięczn e d zieck o i karmiła je p iers ią. W god zinach p racy n iemowlęciemo p iek owała s ię b abka, ale co k i lka g odzin An ia, jak k ied yś Żemcziuży n a, b iegała dod o mu k armić małego albo jej matk a p rzyno s i ła g o d o n as na sk raj lasu . Po międzyjed n y m a d ru g im karmien iem An ia n ie miała an i o cho ty , an i energ i i do p racy .Ro zu miałem jej sy tuację, ale po ciech y z n iej miel iśmy n iewiele.

Nas i o jco wie do ciężk iej p racy też s ię n ie nad awali .

– Na miasnoj sup z tą b ry gadą n ie zaro b imy – o świadczy łem Heli p ierwszeg o dn iap racy , id ąc d o s to łówk i na ob iad . – Nie narzekam, b roń Bo że. Ty lko s twierd zam fak t .

Od k ied y zacząłem p raco wać zarobk o wo , wy n ag ro d zen ie s tało s ię d la mn ie ważn e.

Page 166: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Uważałem, że p od kon iec ty god n ia n ależy mi s ię co najmn iej jed en czerwon iec, czy l id zies ięć ru b l i . Hela miała pod ejście bard ziej op tymis tyczne.

– Nie martw s ię – p o wiedziała. – Mó j o jciec zawsze wo lał gadać, n iż p racować,a co do p iero teraz, p rzy teg o rod zaju p racy . Po za ty m n a razie ma do ść fo rsy . Twó j teżn a pewno ma dosy ć. Inżyn ier Gru szy ńsk i wciąż ma d użo t łu szczu w zapas ie, a An imąż i o jciec zarob ią w les ie n a całą rod zinę. Nie p rzejmu j s ię. A jeś l i n ie sko ńczymytej zo ny p rzeciwpo żarowej , też n ie będzie n ieszczęścia. Przecież i tak n ied ług o s tądwy jedziemy .

A jed nak s ię p rzejmowałem. Zb liżał s ię ok res su szy i zona p rzeciwpożaro wa by łaKwaszy nap rawdę po trzebn a. Nie p rzy zn ałem s ię Heli , że od czasu b omb ardowan iaw Otwo ck u mało co tak mn ie p rzerażało jak persp ek ty wa po żaru . Płomien ie po żo g ilatami wracały do mn ie w snach . W dod atku p op rzed n ieg o lata, tu ż p o naszymp rzy jeźd zie do Kwaszy , miel iśmy ju ż p ró b kę po żaru lasu .

Zaczął s ię w po łu dn ie b l isk o posiołka, ch yba o d b ezmyśln ie rzu co negon iedo pałk a. Od k i lku tyg odn i n ie padał deszcz, wszys tk o b y ło wy sch n ięte, więcp ło mien ie węd rowały szy bk o , p rzenosząc s ię z wierzcho łka jedn eg o d rzewa n ak o ro nę d ru g ieg o , n ic sob ie n ie ro b iąc z p rzerw między n imi. Og ień rozcho dził s iętajemn iczo nawet po d ziemią. „Idzie po ko rzen iach”, powied ziała mło da Ros jank a,wręczając mi k u beł wody , żeby m p odał go d alej . By ł to o k res tak ieg o n as i len ia p lag io wad ów, że w les ie możn a by ło p raco wać jedyn ie w nocy , więc n a szczęście wszy scymieszkańcy Kwaszy by li n a posiołku i wzięl i ud ział w gaszen iu pożaru . Posiołek o calał .Ale n as tępny m razem mog ło b yć go rzej .

Po d jedn ym wzg lędem Hela miała rację. W n aszej b ryg ad zie zarobek b y ł chyb an ajmn iej ważny m czyn n ik iem. Jewg ien ij Iwanowicz, zn an y jak o Żen ia, p rzyszed ł don as z k an celari i po d k o n iec d n ia. Pop atrzy ł , zmierzy ł szero ko ść i d ług o śćo czy szczo n ego p asa lasu , co ś tam n ag ry zmoli ł .

– Nik ogo z was d zis iaj n awet n a p o rcję szczi n ie będzie s tać – p o wiedział ześmiechem. A kapuśn iak by ł p rzecież naj tań szą pozycją w s to łówko wy m menu .

– To d o p iero p o czątek , n ie rozk ręci l iśmy s ię jeszcze – od parłem. – Zo baczy sz,ju tro b ęd ziemy zamawiać i miasnoj sup, i k aszę.

– Mam nad zieję – p rychnął .

Ja n ie miałem jej za wiele.Ale w d rodze do domu wp ad łem n a pewien p o mysł i zdecydo wałem wp ro wad zić

g o w życie. Wszy s tko zależało o d teg o , w jak i spo só b Żen ia ob l iczał naszą p łacę.

Zo na p rzeciwpo żarowa miała b iec o k o ło t rzy dzies to metro wy m pasem doo ko ła

Page 167: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

całeg o posiołka, o d b rzeg u rzek i p on iżej , d o jej b rzegu po wyżej Kwaszy . Naszy mzad an iem by ło n ie ty lk o wy rąbać cały d rzewo stan , ale wyk arczować ko rzen ie, u sunąćwszys tk ie k rzak i i po szycie, zo s tawiając go łą ziemię. Drzewa w pob liżu posiołka by ływ większości mło de i łatwe d o u sun ięcia, ale w sumie p raca b y ła ciężk a, szczeg ó ln iek arczowan ie d ało s ię n am we zn ak i . Do b rze, że choć od czasu do czasu , będącw d o b ry ch s to su n kach ze s tajen nym, mog łem wy b łag ać u n iego kon ia d o po mocy .

Uzgod n iłem mó j p lan z Helą. Nazaju trz p i ln ie p rzy jrzel iśmy s ię zap isko mi rachun k om Żen i . By ły bard zo p ro s te: mus iał o b l iczyć oczyszczoną p rzez nasp owierzch n ię w metrach kwadratowych . Trwało to d ługo , bo z ary tmety ką Żen ia by łn ieco na b ak ier i mn ożen ie dwucy fro wych l iczb wy magało od n iego wiele po tui wy s i łk u .

Sp rawdzić z g rubsza cy frę, k tó rą Żen ia o trzymał p ierwszego dn ia, n ie by łotru d no . Okazało s ię, że po myli ł s ię w ob liczen iach na naszą n ieko rzyść, ale b y ło jużza p ó źno , żeby go pop rawić. Drug iego dn ia na ocho tn ika po mog łem Żen iw mno żen iu i nasz zarobek s ię podwo ił . Uczciwie. Słowo hon o ru . Bez żadnychsztu czek . Na trzeci d zień p okazałem mu p ros tszy sposób mnożen ia i w po równan iuz p ierwszym d n iem, z min imalną ty lko „p omo cą” z mo jej s t ron y , nasz zarobek s ięp o tro i ł . Tym razem naciągn ęliśmy wyn ik i , ale nap rawdę ty lko troch ę. Po tem po szłojuż łatwo . Z jednej s t rony nab ral iśmy wprawy i rzeczywiście p racowaliśmy szyb ciej ,a z d rug iej Żen ia zaczął pomiary i ob l iczen ia zo s tawiać Heli i mn ie, co n iewątp l iwiep op rawiło n asze wyn ik i . Ojciec tego n ie po ch walał :

– Nie lu b ię n ieuczciwości , ale może w tych oko licznościach … trzeba s ię inaczejn a wszys tk o zap atrywać. Mam ty lko nadzieję, że n ik t w kancelari i s ię n ie zo rien tu je.Na p ewn o wiedzą, jaka jes t powierzchn ia całej zon y , i jak p rzy jd zie co do czeg o ,może ci to , Stefank u , n ie u jść na sucho .

– Może tak , a może n ie – sp rzeciwił s ię pan Romer. – Jeś l i n awet co ś im zaświta,to p rzecież n ie b ędą mog li s ię p rzyznać, że jeden z n ich p o zwo li ł Stefan owi ob liczaćwłasn e zarobk i . Zatu szu ją. Przy jmą k ażd ą, n awet najbardziej wygó rowaną cy frę,i jeszcze d os taną medal za p rzek roczen ie p lanu . Cały sy s tem jes t p rzecieżid io ty czn y . Wszys tko po leg a na o szu s twie. Na każdym szczeb lu .

Muszę p rzy zn ać, że mo je p rzewidy wan ia n ie s ięgały aż tak dalek o , ale t rzymałemjęzy k za zęb ami i by łem wdzięczny panu Romerowi za in terwencję. Ojciecz d ezap robatą p ok ręci ł g łową.

Dysku s ja ta o dby ła s ię pewneg o wieczo ru , k iedy wracal iśmy do domu sk rajemlasu . By ł ś rodek czerwca, g rzało s ło ńce i szl iśmy z Helą, t rzymając s ię za ręce. Nawet

Page 168: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i tu życie mo że być n ie najgo rsze, po myślałem. Hela też mus iała być w dob rymnas tro ju , b o nag le zaczęła śp iewać g łęb o k im al tem:

Piatilietka, piatilietka, piatilieto-o-o-czka-a-a

Ja do łączy łem:

Poslie etoj piatilietki budiet siemilieto-oo-czka-a-a

„o -o -o -czkaaa…” – od p owiedziała ech em ciemna ściana lasu .

Inżyn ier Gruszyńsk i d o dał basem:

Piatilietku wypołniali, choroszo pitalisia-a-a

Wsiu koninu perejeli, za sobak imalisia-a-a.13

Setk i tak ich kup letów, zwanych czastuszkami, ob iegało cały k raj . Niek tó re b y łyn iby zabawne, ale k ry ły smu tną p rawdę, mając p rzy ty m n iezb y t zaszy frowan epo li tyczne zn aczen ie. Niejeden z wy k onawców zap łaci ł za śmiało ść więzien iem czywywózką. Inne b y ły bardziej n iewinne, lecz po p ro s tu n iep rzyzwo ite.

Nie p rzejmu jąc s ię swym „b lu źn iers twem”, chó rem zaśp iewaliśmy jed enz naszy ch u lub ionych kup letów:

Choroszo tomu żywiotsia u kogo odna noga-a-a

Sapogow jemu nie nużno i portianina odna-a-a.14

W ko ńcu p ierwszego tyg odn ia wy rab ial iśmy już s to p rocen t no rmy . W koń cud rug iego tygodn ia czek al iśmy właśn ie w s to łó wce, k iedy Hela p o dskoczy łaz pod n iecen ia, wsk azu jąc palcem na tab l icę zas łużonych wiszącą ko ło jad ło sp isu .Górn a po łowa tab l icy , zaty tu łowana Stachanowcy, b y ła pus ta, ale w d o ln ej po łowie podnag łówk iem Udarniki (p rzodown icy p racy ) widn iało nap isan e k redą mo je z lek k ap rzek ręcone nazwisko jak o b ry gadzis ty i n ie by ło już wątp l iwości , żep rzek roczy liśmy n o rmę.

To by ła n iespodzianka, ale s ię zan iepoko iłem. Czy n ie p rzeciągnęliśmy s trun y?Czy k to ś n ie zaczn ie dochodzić, jak to s ię s tało ? Może o jciec miał rację?

Ale mo je obawy ok azały s ię p ło n ne. Żen ia ju ż k lepał mn ie po ramien iu : „Zu chch łopak , St iepan . Szkoda, że to już p rawie kon iec tej rob o ty . Jeszcze tydzień czy

Page 169: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

dwa, a p o tem d o lasu . Tam już n ie tak łatwo , n ie same k rzak i i zielsko , no n ie?”.

Przez nas tępne d wa tygodn ie jakoś u trzymaliśmy nasz po dn io s ły ty tu ł udarnikówi zarab ial iśmy więcej n iż n iejed na leśna b rygada. Już n igdy więcej w Kwaszy n iezarob iłem ty le, co na zon ie p rzeciwpo żarowej . Więc t rzy maliśmy język za zębami, myby liśmy zadowo len i z zarobku , a n as i władcy miel i saty s fakcję, że mog li s iępochwalić tak dob rą s i łą roboczą z p rawdziwymi udarnikami n a czele. O i le miwiadomo , nasza tajemn ica zos tała pog rzebana w ks ięgach k an celari i i n ik t na tym n ieucierp iał .

Mn iej więcej w tym samym czas ie w ży ciu naszej rodziny nas tąp i ła wielkazmiana. W po łowie czerwca posiołkowy punk t san i tarny , obs ług iwany p rzezsan itariu szkę, zo s tał p rzemianowany na etat lekarsk i i o jciec zo s tał wy znaczo ny nalekarza z u rzędu . Nie b y ło to jego n ajwiększe zawodowe os iąg n ięcie, ale o i leż lep szezajęcie n iż fizy czn a p raca. Nas tąp i ło to n ieco zb y t późno , bo do tego czasu o jciec jużnabawił s ię ru p tu ry . Op rócz tego skarży ł s ię n a bó le w p iers iach , k tó re p rzyp isywałn ies trawności . Teraz n ie mam wątp l iwości , że b y ła to angina pectoris i że o jciec zdawałso b ie z tego sp rawę, ale widoczn ie n ie chciał wzb u dzać naszego n iep o ko ju .

Zab rał s ię do nowej p racy z wielk im en tu zjazmem. Do jego obowiązk ó w należałozap ewn ian ie op iek i lek arsk iej wszys tk im mieszkańcom Liesopunktu Słobo d a,w k tó rego sk ład wchodziły Kwasza i Was i l iewo , razem oko ło o śmiuset d usz,Po lak ów i Ros jan . Katia, nasza b y ła san i tariu szk a, zo s tała p rzen ies iona doPietrakowa, a my ob jęl iśmy po n iej lok al p rzy p rzycho dn i . Nareszcie miel iśmypokó j n a nas t ro je, cały własn y po kó j!

Przycho d n ia zajmo wała p o ło wę małego baraku po łożon eg o na sk raju lasu , zas tajn ią i za ro sy jską „d zieln icą”. Parę s topn i p ro wadziło na mały ganek z daszk iem,a z ganku d rzwi o twierały s ię na k o ry tarz-p oczekaln ię, w k tó rym pod ścianą s tałajedn a ławka. Z ko ry tarza d rzwi na p rawo p ro wadziły do g ab in etu o jca, na lewo donaszeg o poko ju . Gab in et by ł całk iem duży , jak ieś p ięć na sześć k rok ów, i zawierałs tó ł , dwa k rzes ła, co ś w rod zaju k o zetk i zb i tej z desek i n iewielką o szk loną szafkę.Nasz pok ó j by ł du żo mn iejszy . Jego u meb lowan ie sk ładało s ię z żelaznego łó żk a,jedn eg o k rzes ła i pod s tawy na miedn icę, z miejscem pod n ią na dzb an z wodą. Taka„u mywaln ia” by ła szczy tem ko mfo rtu . Może k tó raś z ro sy jsk ich rodzin miała tak iewyposażen ie, ale w żadnym z po lsk ich barak ów tak ich meb li n ie widziałem. Malu tkakuchenka z żelazn ą p ły tą w końcu ko ry tarza, s łużąca jako b y do s tery l izowan iain s trumen tów, s tano wiła dodatkowy luksus . Mog liśmy p rzy p iek ać na n iej g rzank ii g rzy by .

Page 170: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zaczęl iśmy o d p rzysun ięcia łóżka rodzicó w do jedn ej ścian y , by mó c rozs tawićmo je po lowe wzd łu ż p rzeciwleg łej . Pomiędzy łóżk ami zo s tało ty lko pó łmetroweprzejście o d d rzwi d o ok n a, is tny p rzedział ko lejowy trzeciej k lasy . Ty le że za o knemstała n ieruchoma, n iezmienn a ściana lasu . Nieraz, będąc sam w p o ko ju , s iadałem n ałóżku p rzy ok n ie, zamyk ałem oczy i nag le… za oknem zn ik ał las… mój p ociągpędził p rzez malo wn icze n izin y… tu wielk ie mias ta, tam żyzne d o liny . Przewijały s iępełne s tatk ó w rzek i , p rzęs ła żelazn y ch mostó w, p rzesuwały s ię pasma n iebo tycznychgó r… ciuch… ciuch… ciu ch … sapała lo k omo tywa, ram-tam-tam… s tu ko tały ko ławag o nu , aż og łu szające w tunelach .

Pewneg o wieczo ru , po g rążon y w marzen iach , n ie u s ły szałem nawet, jak matk ao tworzy ła d rzwi. Ty lko łóżko p rzy mn ie n ag le s ię ug ięło . Nie o twierając oczu ,wiedziałem, że to mama obo k mn ie u s iad ła. Ob jęła mn ie wokó ł ramion .

– Nie p łacz, Stefanku – szepnęła. Nie spy tała o p rzyczynę.– Nie p łaczę – o dszepnąłem. – Ty lko mi s ię oczy pocą.

W dzieciń s twie by ł to n asz szy fr, n asze u mowne po cieszen ie i sp rawa p res t iżowa.

Spo jrzałem p rzez okno . Zn ik ły o b razy , teraz b y ł tam już ty lko ciemn y las , a nadn im jasn e n iebo b iałej nocy . Spo jrzel iśmy so b ie w oczy . Matka s ię u śmiechnęła.

Przy jrzałem s ię jej i n ag le, jak obuchem, ud erzy ła mn ie zmian a w jej wy g ląd zie.Twarz jej schud ła, zmalała. Miękk ie do tąd ry sy s tały s ię o s tre, kancias te. Odkry łemzmarszczk i , k tó ry ch n igdy do tąd n ie widziałem. Zap łakal iśmy razem, cich u tk o .

W d n iu n aszej p rzep ro wadzk i p oszed łem do p racy jak zwy k le. Mo ja b rygada, b ezo jca, sk ładała s ię ty lko z nas p ięcio rga. Ojciec i matka tymczasem p rzen ieś l i naszerzeczy na nową kwaterę. Ku n iewątp l iwej u ldze naszych wspó łlo kato rów, k tó rzynag le miel i g dzie s ię ru szy ć.

Pierwsza n oc w nowym mieszkan iu by ła fatalna. Z po czątku n ie mog łem zasnąć,a gdy w końcu zapo mniałem o świecie, p rzywróciło mn ie do świad omo ści ok ropn eswędzen ie. Drap ałem s ię tu i tam, ale po trzebowałbym jeszcze k i lk u par rąk . Rodziceteż n ie spal i . Ojciec s iedział na b rzegu łóżka, d rap iąc s ię po n o gach .

Matka pos tawiła b ły skawiczną d iagno zę: „Plu skwy!”.

Wstal iśmy i z p rzerażen iem spo jrzel iśmy na nasze łóżka – by ły czarne odp lu sk iew. Wielk ie, n iemrawe, napęczn iałe naszą k rwią, p o ru szały s ię z wo lna,ociężale, jak o k iem s ięgnąć.

Późn iej , w czas ie naszych pod róży po Związku Sowieck im, zg n iatan ie p lu sk iewłażący ch po n ogach czy miażd żen ie wszy między paznokciami s tało s ię czy nnościąau tomatyczną, n iewartą zas tanowien ia, ale wtedy , po raz p ierwszy , w naszy m nowym

Page 171: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mieszkan iu by łem wściek ły . Jak te n ęd zne owady śmią ssać mo ją k rew?

Wszy , p ch ły i p lu skwy od n iepamiętnych czasów dziel i ły z ludźmi ko n tyn en teu razjaty ck i . Ale w Po lsce, o i le mi wiadomo , p lu skwy trzymały s ię tan ich ho tel ikówi do mów noclegowy ch , pch ły – bezpańsk ich p sów i ko tów, a wszy – najg o rszychn izin spo łeczn y ch . Znałem te pasoży ty z i lu s tracj i w po d ręczn iku p rzy rody , aled o tąd n ie spo tkałem s ię z n imi o so b iście. Związek Sowieck i to by ł jednak innyświat . Na pó źn iejszym etap ie, w pociągach , n a s tacjach , rzadko bywaliśmyn iezawszen i . Ale w Kwaszy , jak do tąd , g łówn ie s taran iem n aszy ch kob iet , po lsk ieb arak i b y ły „czys te”. Katia, po k tó rej o b jęl iśmy p okó j , n ie by ła aż tak sk ru pu latna.

W od różn ien iu o d wszy p lu sk wy n ie są w zasadzie nos icielami cho rób , ale mimoto ich sąs ied ztwo jes t nader dok uczl iwe. Resztę nocy spędzi l iśmy w morderczej fu ri i .Rodzice o k azal i s ię wielk imi specjal is tami w tej dziedzin ie. Doświadczen ie n ab y tew czas ie p ierwszej wo jny światowej i rewo lucj i bo lszewick iej teraz s ię p rzydało .Matka ob jęła komendę. Kazała wp ierw wyn ieść łóżka na zewnątrz i zd jąć pościel .Biała noc u łatwiała nam zadan ie. Z łóżk iem rodziców by ło s to su nkowo łatwo s ięu po rać. Wysypaliśmy i sp al i l iśmy s łomę z s ienn ika, a wsypę i pościel sp arzy l iśmywrzątk iem. Złącza żelazn eg o łóżka i inne możliwe k ry jó wk i mama opali ła dok ładn iep ło mien iem świecy . Z mo im sk ład anym łóżk iem by ło go rzej . Rama i no g i by łyd rewn ian e, a ob icie też łatwo palne. Mog liśmy je ty lko d ok ładn ie sparzy ć wrzątk iem.Podobn ie sparzo ne ko łd ry i koce rozwies i l iśmy na d rzewach i resztę nocysp ęd zil iśmy , t rzep iąc je k i jami. Gdy skoń czy liśmy , by ła już po ra śn iadan ia. Nawetmama, k tó ra częs to z n iego rezygno wała, poszła z nami d o s to łówk i.

Głó wnym p rzedmio tem rozmowy p rzy s to le by ła nasza wo jna z p lu skwami. Chęćp omo cy czy Schaden freud e?

– Teraz, sko ro macie własny p okó j – d rażn iła mn ie Hela – có ż znaczy paręp lu sk iew? – A p o chwil i szepnęła mi do ucha: – Czasem lep iej dziel ić pokó jz p lu skwami n iż z ro d ziną.

Sp o jrzałem na n ią. Nie żarto wała.

Inżyn ier Wasserman jak zwyk le p o dszed ł do sp rawy p ragmatyczn ie.

– Nig dy s ię n ie pozbędziecie p lu sk iew, p ók i n ie pozatykacie szp ar w su ficiei w ścian ach . Radzę wam pods tawić miseczk i z wo dą pod nog i łóżek i odsunąć je odściany . Ale p lu skwy są u parte, będą spadać na was z su fi tu . Zresztą dopók i o bok wasmieszka Nina czy inn i Ros jan ie, sp rawa jes t b eznadziejna. Ich tak ie d robn en iedo godności n ie obchodzą. Od wieków ży ją z tym robactwem. – Machnął ręką.

Ojciec Mietka miał rację. Mimo naszej to talnej wo jny p lu skwy , w mn iejszych czy

Page 172: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

większy ch i lo ściach , towarzyszy ły nam p rzez resztę pob y tu w Kwaszy .W d rug iej po łowie naszego baraku mieści ła s ię p oczta. Kierown ik iem posiołkowej

p oczty , jej kad rą i l is tonoszem w jednej o sob ie by ła Nina. Nasza poczmis trzyn imieszkała na poczcie i jej łóżko s tało za naszą ścianą. Sądząc z p lo tek , Nina n ie miałazwyczaju n ikogo z łóżk a wy rzucać, co odnos i ło s ię chy ba i do p lu sk iew. Taką jużmiała dob rą natu rę.

Któ regoś dn ia d oświadczy łem jej joie de vivre n a sob ie. Stało s ię to , zan im jeszczezos tal iśmy jej sąs iadami. Mama pos łała mn ie z l is tem na p ocztę. Nasza poczta by łao twarta co d rug i ranek , zan im Nina wyruszała z to rbą l is tów w d rogę do Pietrakowa.Przeszło czterdzies tok i lometrowy spacer zajmował jej resztę dn ia. Wracała z nowon ap ełn ioną to rbą nas tęp nego d n ia pod wieczó r.

Pchn ąłem d rzwi. Nikogo in nego na poczcie n ie by ło , a Nina leżała jeszczew łó żku . Sp o jrzała na mn ie zalo tn ie, p rzeciągnęła s ię lub ieżn ie i wyciągając ku mn ieramio na, zag ruchała: Stiepanuszka, a ty mienia pojebiosz siegodnia?

Nie, żeby myśl o s to sunku p łciowym n igdy n ie p os tała mi w g ło wie. Wpros tp rzeciwn ie, miałem szesnaście lat i tak ie fan tazje częs to by ły wręcz natrętn e.Niemn iej jednak perspek tywa u traty cno ty z Niną, n ie wiem d laczego , mn iep rzerazi ła. W każdym razie z b i jącym sercem zawróciłem i wciąż z l is tem w rękup opędziłem z powro tem do naszego baraku .

– Co to , Nin y już n ie ma? – zdziwiła s ię mama zajęta p isan iem nas tępnego l is tu . –Myślałam, że jeszcze ją złap iesz.

Głos uwiązł mi w k rtan i , u s ta miałem suche, s tałem w p łomien iach . Musiałem byćczerwon y jak bu rak . Po wo li jak ś l imak ru szy łem s ię, zwlekając, zd jąłem czapk ę,szal ik , bu ty i p al to . Odp in ałem guzik i sztywny mi p alcami, z wo lna, jeden po d rug im.Kiedy w koń cu wróci ł mi g ło s , po łoży łem l is t na s to le.

– Po czta by ła jeszcze zamkn ięta – p owiedziałem. – Nin a mus iała wczo raj wrócićp óźno z Pietrakowa i wciąż śp i .

Mama podn io s ła g łowę, spo jrzała n a mn ie ze zdziwien iem, ale o n ic więcej n iep y tała. Przez d ług i czas n ikomu o tej s t raco nej ok azj i n ie wspomniałem, ale polatach , n ieraz p rzy k iel iszku , mo im opowiadan iem bawiłem p rzy jació ł .

Po pamiętnej p ierwszej nocy spędzonej w nowym mieszkan iu mamawypowiedziała bezl i to sną wo jnę p lu skwom. Po śn iadan iu w s to łówce og ło s i ła:

– Dzis iaj sparzę wrzątk iem wszys tk ie ściany . Zapalonego łuczywa może lep iej n ieu ży wać. Ale zupełn ie n ie wiem, co zrob ić z su fi tem – p rzyznała s ię.

Ściany naszego poko ju zb udowane by ły z su rowych ok rąg laków. Szerok ie

Page 173: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i g łębok ie szczel iny między n imi zatkane b y ły mchem, pok ry te g l iną i , jak resztapomieszczen ia, po b ielone, ale g l ina d awno po pękała i ze szczel in wymykały s iękosmyk i suchego jak s łoma mchu . Bardzo łatwo by łoby puścić b arak z d ymem.Oprócz innego robactwa w szczel inach mieszkały ro je n iewielk ich , jasnob rązowychkaraluchó w. Prusak i g romadziły s ię g łówn ie w pob liżu p ieca. Pon ieważ walka z n imiby ła n ie do wygran ia, a zarazem n ikomu one właściwie n ie szkodziły , należałojed yn ie s ię do n ich p rzy zwyczaić, jak i do innych wspó łlo kato rów. Nawiasemmó wiąc, p ru sak i doskonale p ływały . Nieraz tak i karaluch spadał mi w s to łówcez su fi tu p ro s to do zupy . Pięknym k rau lem podp ływał wtedy do b rzegu talerzai zan im zdąży ło s ię zak ląć „ps iak rew”, zn ikał w szczel inach s to łu . Nikomu z nas n ieodb ierało to apety tu , a marn ować zup y p rzecież n ie by ło możn a.

Plu skwy to by ło jednak coś zupełn ie inn eg o . One wymagały działan ia.

Kiedy wróci łem z p racy p ierwszego dn ia akcj i p rzeciwp luskwowej, rodzicewłaśn ie rozwieszal i k oc nad swo im łóżk iem.

– To po to dawn iej b y ły baldach imy nad łóżk ami! – wykrzyknąłem.

– Tak , co fnęl iśmy s ię w czas ie, p rawda? – dod ał o jciec, gdy pomagałem muprzymo co wać k i j mający pod trzymać d rug i koc nad mo im łóżk iem.

I tak nas tępn ej nocy , z łóżkami odsun iętymi od ścian , z ich nog ami w s ło ikachczy puszkach wypełn ion ych wodą, z bald ach imami nad g łową, sku teczn ieodparl iśmy natarcie armii p lu sk iew, włączn ie z ich oddziałami spadoch rono wymi.

Nowe s tan owisko o jca n ie zmien iło mo jego s tatu su na posiołku. Kiedy zonap rzeciwpożaro wa b y ła skończona, mo ja b rygada poszła w rozsyp kę. Helę p rzydziel i l ido jednej z leśnych b ryg ad sżygat' suczki, a ja o s iąg nąłem szczy t mo ich amb icj i :zo s tałem d rwalem.

Stało s ię to p rzy padk iem. Pewnego dn ia u s ły szałem, jak Mietek z gn iewemupominał o jca:

– Dzis iaj , tato , miałeś szczęście. Ale co będzie ju tro? Po ju trze? Drwals two to jużn ie jes t zajęcie d la cieb ie. Któ regoś dn ia n ie zdąży sz u skoczy ć w po rę i będzien ieszczęście. Zab ije cię albo na zawsze okaleczy . A p rzecież chcemy wrócić doPłocka!

– Co s ię właściwie s tało? – wtrąci ł s ię o jciec.

– O mało n ie doszło do wyp ad ku – odpowiedział inżyn ier Wasserman . – O maływłos a by łoby po mn ie. Właśn ie ściąłem duże d rzewo , ale n ie odskoczy łem do śćdaleko i Mietek mus iał wy ciągać mi kawał złamanej gałęzi z uda. Ech , n ic tak iego . –Machnął ręką. – Zago i s ię.

Page 174: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Głups twa o jciec p leciesz – obu rzy ł s ię Mietek . – Nie jes teś ju ż dość szybk i doszwałki. Sam o tym wiesz. – Zwrócił s ię do mo jego o jca. – Niech mu pan dok to r powie,może pana pos łucha. Os tatn io k i lka razy miał małe wypadk i . Nic poważn eg o , jakdo tąd , to p rawda. Ale k to wie, co będzie dalej? Do brze, że tym razem p racowałem nasąs iedn im pas ie, zobaczy łem, co s ię s tało , i szybko p rzyb ieg łem. A on leżał z udemnadzianym na kon iec g ałęzi jak na rożen . Musiałem ją od rąbać p rzy pn iu i wyciągnąćz ran y .

– Zawracan ie g łowy , synu . Wszys tko w po rząd ku . Nic już n ie bo l i , n awet p rzychodzen iu . Ju tro idę do p racy , bez gadan ia.

Mietek n ie dał za wygraną.– Dobrze, dob rze, ale mus isz zmien ić robo tę. Na p rzyk ład na razkriażowkę. Ta sama

p łaca za p racę i n ie tak n iebezp ieczn a jak swałka. Zachowu j s ię, tato , jak d o ros ły .Przecież mu s imy wrócić do Po lsk i .

* * *

Częs to mówil iśmy o powrocie do domu . Atak Niemców na Związek Sowieck i 22czerwca 1941 ro ku p rzyodział b ezpods tawną n adzieję w szatę p rawdopodob ieńs twa.Nareszcie dwaj dyk tato rzy , Hit ler i Stal in , skoczy li sob ie d o gardeł . Lecz czy top rzekształci ło nas w sp rzymierzeńców? Czy wróg n iep rzy jaciela s taje s ięp rzy jacielem? Dalej miel iśmy wątp l iwości .

Zaczęl iśmy jed nak wierzyć, że wyd os tan iemy s ię z Kwaszy . Nie wiedziel iśmyk iedy , n ie wiedziel iśmy jak , ale mus iało to nas tąp ić.

Okazało s ię późn iej , że opuszczen ie Kwaszy , a n awet Związku Sowieck iego ,a powró t do Po lsk i to dwie różn e rzeczy . An i Mietek , an i jego o jciec n ig dy n iewróci l i do k raju . Wiele lat po tem doszły mn ie wieści , że Mietek zg inął pod Len ino ,walcząc w szeregach Dywizj i Kościu szkowsk iej , a jego o jciec umarł w Moskwie,gd zie do rob ił s ię majątku , hand lu jąc na czarnym rynku .

* * *

Wtedy w s to łówce zdecy dowałem s ię kuć żelazo p ók i go rące.

– Za k i lka dn i – zwróci łem s ię do s tarszego Wassermana – skończymy zonęp rzeciwpożarową. Weźcie mn ie na d rwala. Brygadzis tą n ie chcę być, nap rawdę. Panmóg łby n im zos tać i ob jąć razkriażowkę.

Mietek zapal i ł s ię do mego p ro jek tu :

Page 175: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Tak , tato , to dob re wy jście. Po gadam z Wołko wem. Weź d la mn ie kaszę, Stefan ,dob rze?

Mietek pok lepał mn ie po ramien iu i podszed ł do Wołkowa s iedzącego p rzy s to leposiołkowej ary s tok racj i .

Ojciec Mietka wciąż n ie chciał pogodzić s ię z lo sem.– On myśli , że jes tem s tarcem, a ja mam do p iero p ięćd zies iąt jeden lat .

Mietek wróci ł po chwil i rozp romien iony . Mrugnął do mn ie.

– Wołkow n ie ma n ic p rzeciwk o temu . Jak ty lko sk ończysz z tą zoną, maszp rzejść do b rygad y o jca jako d rwal , a o jciec pozos tan ie b rygadzis tąi razkriażowszczykiem. Wszys tko załatwione.

Tak i by ł początek mo jej no wej kariery . Matka n ie b y ła zachwycona, ale udało mis ię p rzeko nać o jca, żeby n ie in terwen io wał u Orłowa. Oficjaln ie by łem już do ros ły :trzy ty godn ie temu skończy łem szesnaście lat .

– Lep iej to zo s taw, tato . Możesz so b ie ty lko zaszkodzić, po ś lą cię z po wro tem dofizycznej p racy , a to będzie katas tro fa d la n as wszys tk ich .

Ten argumen t zatrzymał o jca w d rzwiach . Nauczy łem s ię o s tatn io , jak s tawiać naswo im bez k łó tn i , może rzeczywiście wydoroś lałem. A wiedziałem, że d la o jca p racaw swo im zawodzie jes t bardzo ważna.

Ojciec b y ł dob rym lekarzem i zab rał s ię do nowej p racy ze zwyk łą u s ieb iesumiennością. Przy jmował pacjen tów w p rzycho dn i , cho dził n a wizy ty ,p rzep rowadzał in sp ekcję sk ładu żywności i s to łówk i. Nachodził s ię p rzy tym poKwaszy , a dwa razy w ty godn iu od bywał k i lk uk ilometro wy marsz do Wasil iewa.W tamtych warunkach lekarz u rzędowy łączy ł obowiązk i lekarza domowego , lekarzapowiatowego , aku szerk i , d en ty s ty i całej kad ry tych wszys tk ich u rzędów.

Ojciec by ł w zasadzie ped iatrą, ale jako jedyn y med yk w oko licy , p rzynajb l iższym szp italu w Krasnobo rsku od leg łym o o s iemdzies iąt k i lometrów, s i łąrzeczy mus iał dawać sob ie radę ze wszys tk imi p rob lemami zd rowo tnymi, nawettak imi, z jak imi od dawna n ie miał d o czyn ien ia.

Przejęcie p rzychodn i t rwało n ie więcej n iż p ięć minu t . Całe jej wy posażen ieznajdowało s ię w szafce, a sk ładało s ię z k i lku paczek waty , paru b andaży , bu t l iskażonego sp iry tu su , bu teleczk i jodyny o raz d wóch s ło i , w jednym b y ł b izmu tw p os taci b rązowego p ro szku , a w d rug im b iały p ro szek asp iryn y . By ły też dwadrewn iane pu dełk a: w jedn ym znaleźl iśmy s trzykawkę z ig łą, dwa skalp elei p in cetkę, a w d rug im zes taw k leszczy do wyrywan ia zębów. W tej samej szafce s tałateż wag a ap tekarska i pudełko odważn ików. Obok leżała ro lka b rązowej tapety

Page 176: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w k wiatk i , k tó rej zas to sowan ia w żaden sposób n ie mog łem odgadnąć. Conajbardziej zd ziwiło o jca, to fak t , że bu telk a sp iry tu su by ła p rawie p ełna. Każd yp łyn cho ć zb l iżony d o alk oho lu , jak skażony sp iry tu s , denatu rat czy nawet wodako loń sk a, n ie mówiąc już o samej wó dce, działał na p rzeciętnego Ros jan ina jakmagnes .

Eteru an i żad nego innego ś rodka zn ieczu lającego w Kwaszy n ie by ło , więc tak iezab ieg i , jak p rzecinan ie wrzo dów, nas tawian ie złamanych kości , wy rywan ie zęb ów,odb ywały s ię na żywca. Prak tykę den ty s tyczną zresztą o jciec dziel i ł z Was ią,posiołkowym kowalem. Pon ieważ leczen ie bo lącego zęba w ty ch warunk achsp rowad zało s ię do wyrywan ia, Was ia jako pos iadacz cęgów i najs i ln iejszy człowiekw Kwaszy p rzypu szczaln ie wyrwał więcej zębów n iż mó j o jciec i Katia, jeg opop rzedn iczka, razem wzięci .

W początkach wiosny sam o mal n ie zo s tałem jego o fiarą. Rozbo lał mn ie ząb , alebędąc k iedyś świadk iem kowalsk iej meto dy leczen ia, wo lałem cierp ieć w tajemn icy .Pozby łem s ię w końcu zepsu tego zęba, wyd łubu jąc go samemu , kawałek po kawałku .

Waga ap tekarsk a mn ie zain trygo wała i zao fiaro wałem o jcu swe u s ług i jak o„ap tekarz”. Przy ok azj i o dk ry łem p rzeznaczen ie tajemn iczej ro lk i tapety : s łuży ła d opakowan ia p ro szków. Z p oczątku pod nadzo rem o jca, a po tem sam odważałemodp owiedn ią dawkę b izmu tu czy asp iryny i zawijałem w kwadratowy kawałek tapety ,zdob iąc ją odp owiedn im nap isem. Bizmu tem leczy ło s ię b ieg unkę, scho rzen iebardzo rozpowszechn ione w Kwaszy , a wszys tko inne asp iryną.

Nie wszyscy mieszkańcy Kwaszy i Was i l iewa p rzy jęl i o b jęcie p rzychodn i p rzezo jca z należy tym en tuzjazmem. Nap rawdę cho rzy docen ial i lep szą op iekę, ale by l itacy , co s traci l i p rzywileje. Nawet Mietek k iedyś mi s ię poskarży ł : „Z Katią b y łodużo łatwiej . Na Boże Narodzen ie, pamiętasz może, n ie chodziłem do p racy p rzezparę dn i . Dwa mies iące temu też miałem k ilk a d n i zwo ln ien ia. A wiesz, jak torob iłem? Nie mówiłem ci? Po p ro s tu szed łem do p rzychodn i , spu szczałem po rtk ii skarży łem s ię na bó l w pachwin ie. «To pewn ie p rzepuk lina» , mó wiłem. «Chceszmn ie zbadać?» I w obu wypadk ach Katia sp iek ła raka, szybko s ię odwróciłai wyp isała zwo ln ien ie. Z two im o jcem to n ie p rzejdzie, jak myś lisz?”.

Mietek n ie by ł jedynym cho rym z u ro jen ia. Za czasów Kati i p anowała ponoćep idemia p rzep uk liny .

Katia, o s iemnas to letn ia d ziewczyn a, b y ła cich a i n ieśmiała. Kwasza by ła jejp ierwszym pos terunk iem po ukończen iu d wumies ięcznego ku rsu p ielęgn iarsk iego .Odpowiedzialn a za zd ro wie k i lkuset o sób , mus iała d awać so b ie radę n ie ty lk o

Page 177: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z u ro jonymi męsk imi p rob lemami. Zimą 1941 roku wyb uch ła na p rzy k ład do rocznaep idemia szkarlatyny wśród d zieci . Przed erą an tyb io tyków szkarlatyna by łapoważną i n ierzadko śmiertelną ch o rob ą. Pewnego wieczo ru poszed łem z Helą dosąs iedn iego baraku odwiedzić Ju lkę. By ł to jedno izbowy barak p rzed zielony narod zinn e „poko je” ko tarami z koców i p rześcieradeł . Siedziel iśmy we tró jkę nałóżku , p lo tku jąc, gdy doszło mn ie zza ko tary poch lipy wan ie dziecka. „To Józio”,powiedziała Ju lk a. „Ma szkarlatynę. Wczo raj wieczo rem Nina p rzy n io s łaszczep ionkę z Pietrakowa i Katia ma zaraz p rzy jść i zro b ić mu zas trzyk”. Coś mn ietkn ęło . Kiedyś czy tałem dużo popu larnych k s iążek na medy czne tematy , o s tatn iop rzys łuch iwałem s ię rozmowom rod ziców o obecnej ep idemii , ale n igd y n ies ły szałem o szczep ionkach n a szkarlaty nę. Hela i Ju lka dalej p lo tkowały bez megoudziału , a mn ie już inne rzeczy chodziły po g łowie. Kied y p rzyszła p ielęgn iarka,zap ro ponowałem jej pomoc. Katia znała mn ie dob rze, bo n ieraz p rzycho dziła donaszego poko ju zas ięg nąć rady o jca. „Po trzymaj”, dała mi pudełk o i po szławygo tować s trzykawkę i ig łę. Spo jrzałem na etyk ietę: Skarlatinowyj toksin. Dla profilaktikiskarlatina (szkarlatynowa toksyna. Dla zapob ieg an ia szkarlatyn ie). Zan iepoko iłem s ię.Wiedziałem, że jeszcze p rzed wo jną p róbowano podawać to ksynę d la wzbudzen iaodpo rności u zd rowego . Ale dawać ją dziecku ju ż cho remu na szkarlaty nę… ? To n iety lko n ielog iczne, to bzdu ra. Może je zab ić!

Katia wróci ła.

– Może mu lep iej ws trzyknąć an ty tok sy nę? – spy tałem szep tem. Tymczasem nawidok s trzykawk i i ig ły Józio p rzes tał pop łak iwać, a zaczął wrzeszczeć wn iebog ło sy .

Katia s ię zmieszała, zaczerwien iła.

– Ale ja n ie mam an ty toksyny – wydus i ła wreszcie. – Nina p rzyn io s ła to pudełkowczo raj z Pietrakowa… ins trukcj i żadn ej n ie by ło . Powied ziano jej , że to zas trzyk napowstrzyman ie ep idemii .

Hela, u s ły szawszy naszą rozmowę, pob ieg ła w tym czas ie d o naszego barakui właśn ie wracała z o jcem. Ojciec sp o jrzał na pudełko i ges tem pop ros i ł Katię, byz n im wyszła n a dwór. Wrócil i po paru minu tach . Katia schowała s trzykawkę i ig łę dometalowego pudełka, paczkę zas trzy ków do k ieszen i , pog łaskała Józia po g łowiei wyszła. Zach rypn ięty Józio odetchnął z u lgą i p rzes tał k rzyczeć. Po paru dn iach , posamej asp iryn ie, g o rączka mu spad ła i w końcu wyzd rowiał . Wszys tk o to s ięwydarzy ło , zan im o jciec o trzymał posadę lekarza.

Kilka dn i p rzed tem, wcześn ie ran o , k iedy właśn ie k ład l iśmy s ię z o jcem sp ać ponocy na d rodze lodowej, wpad ł do naszego po ko ju Borysow z twarzą zalaną łzami.

Page 178: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Bo ryso w, posiołkowy mil icjan t , dumny pos iad acz jedynej w Kwaszy b ron i palnejw pos taci s tarodawnej s trzelby , by ł , jak na mil icjan ta, poczciwym człowiek iem.

– Władys ławie Michaj łowiczu , b łagam was , ratu jcie mo je dziecko ! – Szlo ch ając,Bo ryso w, jak n a mużyka p rzys tało , pad ł p rzed o jcem na ko lana. – Nad ia umiera! –wy krztu s i ł , d ławiąc s ię łzami.

Cztero letn ia Nad ia miała szkarlatynę i w nocy n as tąp i ło po go rszen ie.– Gorąco z n iej b i je jak z p ieca. Wymio tu je, k rzyczy , że ją g łowa bo li , i wciąż s ię

za n ią t rzyma. Riadi Boga, n iech dok to r pomoże! Katia jes t z n ią, ale n ie wie, co rob ić.

– Wiecie p rzecież – zaczął o jciec – że mn ie tu n ie wo lno leczy ć ludzi .

– Bo g iem s ię k ln ę, że n ik t n ie będzie wiedział – b łagał Bo ry so w. – Chodźmy ,chodźmy , w imię Boga!

– Może mieć zapalen ie ucha ś rodkoweg o – powiedział o jciec po po lsku ,w języku , k tó rego zawsze u ży waliśmy między sobą. – A mo że to guz mózgu? Lep iejpó jdę. Mam nadzieję, że to n ie pu łapka. – Zawahał s ię.

– Łzy są szczere – zauważy ła matk a, ale o jciec i tak już wciągał bu ty .

– No to chodźmy .Ojciec bał s ię in terwen iować bezpośredn io , zan im uzyskał zatwierdzen ie

dyp lomu . Co innego udzielan ie rady Kati i .

Wyszl i . Ojciec wróci ł po jak imś czas ie.

– To rzeczywiście ucho – powiedział . – Musiel iśmy nak łuć b ębenek . Zwyk łąg rubą ig łą do szycia. Dałem to zrob ić Kati i , a ja ty lko p rowad ziłem jej rękę.Wyciek ło dużo ropy . – Spo jrzał na mn ie. – Wyjdzie z tego – dod ał .

Po k i lk u dn iach Nad ia b iegała już po Kwaszy , ale i lek roć sp os trzeg ła o jca,uciekała do domu albo k ry ła s ię w fałdach matczynej spódn icy .

Kilka tygodn i pó źn iej , wciąż jeszcze p rzed ob jęciem p rzez o jca p rzychodn i ,czekal iśmy właśn ie w su szarn i , aż odmarzną nam guzik i , k iedy wpad ła wzb u rzonaKatia.

– Szybko , do k to rze, szybko ! Bardzo p ro szę! Ch łopca s traszn ie ucho bo li…Krzyczy , wrzeszczy wn iebog ło sy ! Coś tam s ię ok ropnego s tało . Szybko ! Wylewmózgowy ?… Sama n ie wiem… Nie wiem, co rob ić. Trep an ację czaszk i?…

Zawsze spoko jna i cicha Katia by ła zupełn ie wy prowadzona z równo wag i.

I rzeczywiście, dob ieg ł mn ie p rzen ik l iwy k rzyk z baraku po d rug iej s t ron ieposiołkowej u l icy . Ojciec ze zdwo jo ną energ ią zaczął zdejmować o b lodzone pal to . Jateż. Trepanacja czaszk i!!! Najs tarsza ch iru rg iczna op eracja n a świecie! Człowiek

Page 179: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jask in iowy tak wygan iał złe duchy ! Muszę to zob aczy ć! Ojciec z Katią b ieg l i ju żp rzez u l icę. Ja ru szy łem za n imi. Jeszcze ty lko k rzyknąłem do Heli : „Chodź!”. Aleona zb lad ła i po k ręci ła g łową, „Nie, n ie, idź sam”.

Na rozko panym łóżku leżał ch łop iec i sk ręcał s ię z bó lu . Jego ruchy by ły takgwałto wne, że n ie mog łem go n awet p oznać. Miał może dzies ięć czy jedenaście lat .Co chwilę z całej s i ły wali ł s ię p ięścią w p rawe ucho , po czym jeszcze bardziejp rzeraźl iwy k rzyk wydzierał mu s ię z gard ła. Blada jak chus ta, z twarzą zalaną łzami,p rzerażona s iwa kob ieta – chyba babka ch łop ca – p rób owała t rzy mać go za ręk ę, ales ię wyrywał, odpych ał ją i znów b ił s ię w ucho .

– Pan ie dok to rze, dzięk i Bog u , że pan jes t . Katia n ie wiedziała, co ro b ić. On takk rzyczy od p ó ł go dzin y . Dwa lata temu lekarz mu s iał mu p rzeciąć bęben ek i o d tegoczasu u ch o go pobo lewa. Ale n igdy tak jak teraz. Jezu , Mario , Józefie święty ! Corob ić? – Kob ieta o tarła oczy wierzchem ręk i , p rzeżegnała s ię, złoży ła ręce jak domod li twy . – Żeby ty lko p rzeży ł!

Ojciec po łoży ł ch łopca n a lewym boku , a gd y Katia i b abcia s tarały s ię gop rzy trzymać, u s i łował zajrzeć mu w ucho p rzy świet le świecy .

– Coś tam s ię w ś rodku ru sza – s twierd zi ł po chwil i . – Ma pan i może tro ch ęczys tego o leju? – sp y tał babci . – Na czys tej łyżce, p ro szę.

– Dos tal iśmy właśn ie paczkę, dzięk i Bo gu – o dparła babcia, puszczając pacjen ta,k tó ry znó w zaczął s ię wiercić. Po chwil i wróci ła z łyżeczką pełną p łynu . – Prawdziwao liwa – d odała.

Ojciec po trzymał ły żeczkę nad p łomien iem świecy , sp róbo wał palcem.

– W sam raz. Trzymajcie go . – I wlał o l iwę do ucha. Ch łop iec natychmias t s ięu spoko ił , p rzes tał k rzyczeć.

– Puśćcie go . – Ojciec po dn ió s ł pacjen ta do pozycji s iedzącej i p rzechy li ł mug łowę w p rawo . Oliwa wyp łyn ęła z ucha, a z n ią… n iewielk i p ru sak .

Cudown e u leczen ie! Zapomniałem o trepanacj i czaszk i . Dob rze, że n ie by łapo trzebna.

Od teg o czasu minęło p rawie sześćdzies iąt lat . Z tego czterd zieścip rzep racowałem jak o lekarz w szp i talach i na własnej p rak ty ce. Wciąż miałemnadzieję oczarować o toczen ie zab ieg iem, k tó rego by łem wówczas świadk iem, alepodobna okazja n igdy s ię n ie nadarzy ła.

Czyżby w k rajach kap ital is tyczny ch karaluch y by ły zb y t opas łe, by s ię dos tać doucha?

Page 180: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 11

Początek końca

Do Kwaszy p rzy jechal iśmy z in icjatywy i na koszt NKWD. Pod róż ob fi towaław trudności , ale wy jazd z Kwaszy okazał s ię p rzeds ięwzięciem jeszcze bardziejskompliko wanym.

W odciętej o d świata Kwaszy jedynymi źród łami in fo rmacji by ły s tare gazetyi rad io . Właściwy o db io rn ik , jak i nadajn ik znajdowały s ię w kancelari i i ty lkomiejscowa wład za miała do n ich dos tęp . Reszcie mieszkańców jako kon tak t zeświatem s łuży ł g ło śn ik umieszczony na s łup ie p rzy kancelari i ; by ł on po łączonyz odb io rn ik iem i n adawany p rog ram k ierowany by ł p rzez Orłowa i jego zau fanych .

To by ła no rma w Związku Sowieck im. Ośrodk i p racy , fab ryk i czy ko łchozy ,warsztaty , wszys tk ie o s ied la, ws ie, mias teczka, miejsk ie p lace i skwery ,sk rzyżowan ia u l ic, komunalne syp ialn ie, miejsca masowego żywien ia, nawetp rywatne mieszkan ia zaopatrzone by ły w g ło śn ik i nadające wieczną, jednos tajną,nudną p ro pagandę. Co go rsza, n ie można ich by ło wy łączyć.

Po p ierwszych paru dn iach w Kwaszy nauczy łem s ię s łuchać g ło śn ika wyb ió rczo .Klasyczna muzyka nadawana od czasu do czasu i nawet patrio tyczne p ieśn i i melod iez fi lmów u rozmaicały godziny bezdusznej gadan iny . Niekończące s ię s taty s tyk i natemat i lo ści mlek a wyprodukowanego p rzez poszczegó lne powiaty Tatarsk iejAu tonomiczn ej Repub lik i lub p rocen towy wzros t (p rocen t czego?) p rodukcji węg law Do nbas ie. Wielo g odzinne sp rawozdan ia z pos iedzeń rad lokalnych , reg ionalnychi pańs two wy ch , kończące s ię zawsze rezo lucjami na temat wielkości i mąd rości„naszego wodza i nauczyciela”, po k tó rych nas tępowały d ług ie owacje. Nazwiskabohatersk ich do jarek p rzek raczających no rmę lub wzo rowych uczn iów szko lnychdonoszących na własnych rodziców.

Bardziej in teresu jące by ły natomias t p op rawk i h is to ri i . Bitwy , znane mi do tądjako ro sy jsk ie, nawet jeszcze p rzed rewo lucy jne, k lęsk i okazywały s ię teraz ichzwycięs twami. Więk szość odk ryć naukowych XVII i XVIII wieku , op isanych p rzezzachodn ich uczonych , k tó rych nazwiska znałem od dziecka, tu taj okazywała s iędziełem n iejak iego Michai ła Wasil iewicza Łomonosowa, ro sy jsk iego „Leonarda da

Page 181: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Vinci”. Bzd u ry teg o rodzaju wypełn iały eter, p rzep latane mowami Len ina, u rywkamid zieł Stal in a i p rzemówien iami rozmaitych aparatczyków party jnych . W rezu ltacieg ło śn ik n a maszcie p rzy kancelari i n ie cieszy ł s ię wielk im powodzen iem an i wśródPo lak ó w, an i n awet wśród Ros jan .

Pewn eg o d n ia, w początkach l ipca 1941 roku15 , p rzechodzil iśmy obokk ancelari i w d ro d ze z zony p rzeciwpożarowej na ob iad do s to łówk i gdy , o dziwo ,p o d g ło śn ik iem zas tal iśmy g rupę ludzi . Twarze poważne, skup ione, ogó lnemilczen ie n iep rzery wane d rwinami sk łon iło nas do zatrzyman ia s ię. Czy jaś mowa?Oświad czen ie? Z g ło śn ika dob iegał g ło s męsk i , ale n ie melody jny ton i l i terack ijęzy k zawo d o weg o sp ikera. Głos mówcy by ł zach rypn ięty , mono tonny , ton ponu ry .Na d o d atek marn y odb ió r, t rzask i i d ziwny akcen t mówcy u trudn iały mizro zu mien ie. Nie wszys tko załapałem, a chwilami g ło s zan ikał .

– Kto to mó wi? – spy tał pan Romer.– Herszt b an d y tó w we własnej o sob ie – u świadomił nas jeden ze s łuchaczy .

Jed n a z k o b iet s ię p rzeżegnała: „Sam an tych rys t , Lucy fer”, i sp lunęłaz o b rzy d zen iem.

– Nasz wielk i wódz, nasze s łoneczko – pod jął pop rzedn i in fo rmato r. – Tenp lu g awy Gru zin Dżu gaszwil i . Szkoda, że go n ie u top il i po u rodzen iu… – dodał .

– Cich o… d ajcie s łuchać – wtrąci l i inn i .

Mó wca k o n ty n u ował:

– … złamali u mowę… uroczys ty t rak tat p rzy jaźn i… zd radzieck i napad… –W s ło wach s ły ch ać by ło p rzede wszys tk im s trach , ale i co ś jeszcze: jakby skargę nan iesp rawied liwo ść wyrządzoną mu osob iście p rzez p rzy jaciela. Czyżby to nap rawdęStal in mó wił? Nig d y jeszcze go n ie s ły szałem.

A więc mimo u k ładu Moło tow–Ribben trop Hit ler napad ł na Sowiety . Od paru dn id o cho dziły n as p o g ło sk i o n iemiecko -sowieck iej wo jn ie, ale bez po twierdzen ia.Teraz wątp l iwo ści s ię rozwiały .

Wieczo rem s to łó wka trzęs ła s ię od dyskus j i . Głównym tematem by ł oczywiścien asz lo s : „Zwo ln ią nas . Lada dzień , chcą czy n ie chcą, będą mus iel i nas zwo ln ić”.„Będziemy teraz p o trzebn i”. „Zawracan ie g łowy . Zapomną o nas i ty le. Kto s ię tamo nas zatro szczy ?” „Niemcy wezmą Moskwę p rzed Bożym Narodzen iem”. „Do jdąn ajwy żej d o Miń sk a i zima ich zatrzyma”. Ludzie, podn iecen i , rozgo rączkowan i ,k rzy czel i , sp rzeczal i s ię, wali l i p ięścią w s tó ł , n iek tó rzy już skakal i sob ie do oczu .Ojciec n ie zab ierał g ło su , aż k to ś zapy tał go wpros t , co o tym wszys tk im myśli .

Page 182: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Po jęcia n ie mam, co o ty m sądzić – s twierdzi ł . – Tru dno mieć tu jak ieś zdan ie.

Miał ab so lu tną rację, w sy tu acj i by ło zby t wiele n iewiad omy ch .

Po ch wil i ciszy zab rał g ło s in żyn ier Wasserman :– To do tyczy nas wszy s tk ich . Mu simy b y ć g o to wi do wy jazd u . Musimy s ię

zo rg an izować.

Zaraz o d ezwały s ię g ło sy sp rzeciwu : „Lep iej s ię s tąd n ie ru szać. Niemcy n ig d y tun ie d o jd ą. Kwasza to najb ezp ieczn iejsze miejsce, żeby p rzes iedzieć wo jn ę”. „Dob rzemó wi!” „Święta p rawda!”.

Sam ju ż n ie wiedziałem, co myś leć. Z g łową pełn ą zamętu poszed łem p ros to dołó żk a i zap omniałem o świecie.

Przez resztę l ip ca i cały s ierp ień n ic s ię w Kwaszy n ie zmien iło . Rano szl iśmy dop racy , jed l iśmy ch leb i k aszę, wracal iśmy n a n o c d o ty ch samy ch barakó w. Wojn ab y ła d aleko , a s tro n ica z Kwaszą wy pad ła z at lasu . Tak s ię nam p rzynajmn iejwy d awało .

Jed y n a zmian a po leg ała n a tym, że lud zie co raz częściej zb ieral i s ię wo k ó łd o ty chczas ign o ro waneg o g ło śn ik a. Zawsze k to ś k o ło n ieg o s tał i czek ał na ko lejnyk o mu n ik at . Nazwy mias t wziętych p rzez Niemców b y ły p odawane z u s t do u s t .Oświad czen ia w rodzaju : „Armia Czerwon a zajmu je n o we pozy cje ob ron ne”,„wy ró wn u je l in ię fron tu”, „sk raca l in ie zaop atrzen ia” albo wreszcie: „p rzeg ru powu jes ię w p rzy go towan iu d o o s tatecznego n atarcia” wy magały czy tan ia międzywierszami. Oso b iście n ie czu łem ś ladowej lo jalno ści wob ec Związku So wieck iego ,ale Niemców s ię b ałem. Jak do tąd n ie wiedziel iśmy n ic o ok rucień s twach , k tó rychs ię do p u szczal i n a ziemiach ok upo wan y ch , ale to , co widziałem we wrześn iu 1 939ro k u , zn ó w o d ży ło . Nie mog łem s ię jed nak o p rzeć uczuciu Schad en freu d e, gdys ły szałem o p o rażkach armii so wieck iej , tej samej , k tó ra wb iła n am nó ż w p lecyn iecałe d wa lata wcześn iej , a teraz p o nos i ła k lęsk ę za k lęsk ą.

Najb ardziej wyraźn ą zmian ą w Kwaszy sp owod o wan ą p rzez wo jnę b y ła pu s tato rb a Nin y p rzyn oszącej p ocztę z Pietrako wa.

– Straci łam ju ż nadzieję, że k ied yko lwiek d os tan iemy l is t od Ju rk a – zau waży łamatk a p ewn eg o wieczo ru p o d rodze ze s to łó wk i do d omu .

Up rzy to mn iłem so b ie nag le, że n iemal zap o mniałem o s tarszy m b racie. Stu d io wałza g ran icą od 19 3 6 roku i n ie miel iśmy o d n iego żad nej wiad omo ści od czasuwy wiezien ia.

– Ch y b a masz rację, mateczk o – zg od ził s ię o jciec, ob ejmu jąc matk ę ramien iem. –Teraz na pewno zatrzymu ją wszys tk ie l is ty zza g ran icy .

Page 183: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Jak on so b ie d aje rad ę bez naszej p o mocy ? – martwiła s ię matk a. – Szczęście, żety jes teś z nami – do d ała, zwracając s ię d o mn ie.

– Przecież Ju rek n a pewno jes t w wo jsku ! – zauważy łem. – Ja b ym ju ż dawnowstąp i ł… – Tu , spo jrzawszy na matk ę, u g ry złem s ię w język .

Ramio na jej zad rżały , po d n io s ła ch us teczkę do o czu .Zrob iło mi s ię g łu p io . Poczucie winy , tk l iwość, wsp ó łczucie i mn ie do p ro wad ziły

d o łez. Zawsze wiedziałem, że Ju rek by ł u lub ieńcem matk i , ale p rzecież mn ie też by łab ardzo b l isk a. Uśmiech nęła s ię smu tno : „To ty lko o czy mi s ię p o cą… ”.

Żal ścisnął mi serce. Twarz matk i zrob iła s ię taka mała, zapadn ięta, ry sy tak iek ancias te… Musiałem pewn ie zjad ać więcej n iż własną rację ch leba. Matka wydałami s ię nag le tak d ziwn ie malu tk a. Ojcu n ie s ięg ała n awet d o ramien ia, a ja b y łem ju żo d n iej wyższy o g łowę. Jak ona s ię zes tarzała! A miała zaled wie p ięćd zies iąt jedenlat!

Ojciec spo jrzał n a mn ie o s tro i zmien ił temat:

– Od Adama też n ic n ie b y ło , min ął p rzeszło ro k o d jeg o o s tatn iego l is tu . Co s ięz n im d zieje? Kto wie, jak so wieck ie wład ze ob ch odzą s ię z p o lsk imi o ficerami? Nap ewn o s ię z n imi n ie cackają.

Adam, s tarszy b rat o jca, by ł w n iewo li sowieck iej , w obo zie jen ieck im g d zieś n aUk rain ie. Os tatn i l is t od n ieg o do s tal iśmy jeszcze w Piń sk u , tu ż p rzed wy wó zk ą.Przez d łu ższy czas d os tawaliśmy jeszcze na posiołku l is ty z Piń ska od pan iMarg u lisowej , l is ty p rzez n ią p rzead reso wane, l is ty i p aczk i od mo ich k o leżanekszk o ln y ch . Ale n ic od s try ja Ad ama. A w Piń sk u teraz na pewno g o spod arowaliNiemcy .

* * *

Lis t od s try ja Adama, k tó ry do s tal iśmy w Piń sku , by ł rzeczy wiście o s tatn im don as i p rzy puszczaln ie o s tatn im, k tó ry w o gó le nap isał . Jeszcze d ług o p rzed atak iemNiemców na Związek Sowieck i NKWD wy mordowało ty s iące o ficerów – jeń có wwo jenn y ch , k tó rzy do s tal i s ię w ich ręce we wrześn iu 1 9 39 ro ku . Stry j Ad am b y łjedny m z tych , k tó rych zwłok i od k ry to w Katyn iu w kwietn iu 1 943 rok u . Znalezio noich z ręk oma związany mi z ty łu i ze ś lad ami s trzału w p o ty l icę. Wciąż jeszcze ciark imn ie p rzech odzą, gd y myślę o ich śmierci .

Pewneg o wieczo ru Nina wró ci ła z Pietrak owa ju ż ty lk o z jed nym l is tem w to rb ie.By ł to o s tatn i l is t o d cio ci Rózi , s io s try matk i . Nie znałem tej cio tk i , wiedziałem

Page 184: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

o jej is tn ien iu i o tym, że u ciek ła z carsk im o ficerem podczas p ierwszej wo jnyświatowej , wiele lat p rzed mo im u rodzen iem, i wk ró tce p o tem owdowiała. By ład en ty s tką, mieszkała na Zapo rożu i jej syn , Ju ri j , b y ł p i lo tem myśliwca w lo tn ictwieso wieck im.

Z teg o l is tu zo s tały mi w pamięci zdan ia: „…wojna zb l iża s ię do nas… będęzmu szo na wy jechać z Zapo roża… od Ju ri ja n ie miałam an i s łowa od początkuwo jny … czy ży je?… Boże, zmiłu j s ię…”. Bied na cio cia Rózia jes t już chybaw t łu mie u ch od źców, gd zieś na d rod ze, tak jak my by liśmy we wrześn iu . Kwaszawy d ała s ię nag le cichą p rzys tan ią.

* * *

Któ regoś dn ia, pod k o n iec s ierpn ia 194 1 roku , ru ty na zos tała n ieo czek iwan iep rzerwana. Cztery czó łna d o b iły do b rzegu w Kwaszy , p rzywożąc dwóch o ficerówNKWD, k i lku cywilów i pełn ą łódź karton ó w. Wszyscy p rzy bysze wrazz tajemn iczy mi p ud łami zn ik l i w kancelari i . My by liśmy p ełn i oczek iwańi domysłó w. Wieczo rem w s to łó wce Wołkow wy p isał n a tab l icy o świadczen ie:

JUTRO DZIEŃ WOLNY OD PRACY. GŁOWY RODZIN MAJĄ SIĘ RANOZAMELDOWAĆ W ŚWIETLICY.

W s to łówce zawrzało . Ty ch p arę s łó w podsyci ło nasze fan tazje. Na pewn o czekan as n as tęp na wy wózka dalej n a wschód … p rzymusowa p raca w ko p aln iach…w fab ryk ach … mężczyzn zmuszą do zg ło szen ia s ię „na ocho tn ika” do s łużbyfro n to wej… Widziel iśmy p rzyszło ść w najczarn iejszych b arwach .

Wcześn iej tego dn ia k to ś u s ły szał p rzez rad io wzmiankę o „amn es t i i d laPo lak ów”. Nie wiedziel iśmy , jak to rozumieć. On s ię chy b a p rzes ły szał albo źlezrozumiał . Czy można ob jąć amn es t ią ludzi bez wyro ków, tych , co n igdy n ie b y l iw więzien iu an i n awet n ie s tanęl i p rzed sądem?

Sto łó wk ę zamk n ięto . By ła ciep ła s ierpn iowa no c. Już n iezu pełn ie b iała, ale wciążd ość jasna, n ieb ieskawoszara. Nie wróci l iśmy do barakó w aż do p ó łn o cy ,a d y skus jo m n ie b y ło k o ńca.

Nazaju trz wszyscy tro je do łączy liśmy d o t łu mu p rzed świet l icą. Dopchałem s ięd o o kna i zajrzałem do ś rod k a: p rzyb y sze z Pietrakowa i k ad ra posiołkowej k an celari iu s tawial i k rzes ła wo k ó ł k i lk u s to łów ro zs tawiony ch w sal i .

Wróciłem do naszej g ru py . Rodzice s tal i ze s tarymi wspó łmieszkańcamii sąs iad ami z baraku . By li tam Romero wie, Mietek z o jcem i n awet Brzeziń scy .

Page 185: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Po p rzedn iego dn ia Brzeziń sk i zo s tał bezceremon ialn ie wyk luczon y z k ancelari i .

Przed d rzwi świet l icy wy szed ł Orło w i p rzy p iął d o d rzwi arkusz:

OBWIESZCZENIE

Rząd Sowiecki udzielił amnestii obywatelom polskim. Dokumenty amnestii będą wydawanegłowom rodzin jako paszporty rodzinne i będą służyć jako dokument uprawniający dopodróży do miejsca osiedlenia wybranego przez amnestionowanych.

Wszyscy czy tal i raz, d rug i raz, s tarając s ię zrozumieć dok ładn ie, w jak i sposóbzmien i to n asze życie. Nas tąp i ła chwila ciszy , aż nag le wszy scy zaczęl i mówić n araz.Wreszcie t łum rozp ad ł s ię na mn iejsze g ru py i Orłow, wciąż s to jący w d rzwiach ,zos tał zarzucony py tan iami. Odp o wiadał na n ie spok o jn ie i z namy słem. Zapad łacisza, wszyscy s łuchal iśmy u ważn ie. Tak , g łowy rodzin będą wzywane do świet l icyw po rządku alfab etyczny m. Miejsce docelowe musi być wy p isane na dokumenciei bez n iego d okumen t n ie będzie ważny . Wszys tko to mus i być załatwione dzis iaj .Bez doku men tu amnes t i i n ie wo lno nam opuścić Kwaszy .

Powstało więc p y tan ie zasadn icze: dokąd mamy jechać? Kiedy i jak s ię tamdo s tan iemy , by ło na razie b ez znaczen ia. Dy sk us jo m o czy wiście n ie b y ło końca.Rodzin y , p rzy jaciele, znajomi, radzi l i s ię wzajemn ie, sp rzeczal i , n azwy mias tsowieck ich , znanych mo że ty lk o z h is to ri i czy geog rafi i , po d awane b y ły z u s t do u s t .Niek tó re miejsco wości b y ły już zresztą zajęte p rzez wo jska n iemieck ie. Ale ZSRR towielk i k raj i du żo go jeszcze zo s tało . Podo bnej sy tuacj i n ik t n ie p rzewidział .Wszyscy marzy liśmy o wy jeźd zie z Kwaszy , ale n ikomu s ię nawet n ie śn i ło , żebędzie s ię p rzy ty m miało jak iko lwiek wybór.

Przys łu ch iwałem s ię ro zmowom w naszej g ru p ie. Nik t z do ros ły ch n ie wiedział ,co ro b ić, do kąd jechać. Wziąłem Helę pod rękę od eszl iśmy parę k roków na bok .

– Moja matka – szepnąłem jej do ucha – ma rację. Mó wi, że na ko lejach i d rog achbędzie tak i bałagan , że wyb ó r miejsca docelo wego okaże s ię bez znaczen ia, wszy s tkojedno , co wyp iszą na ty m doku mencie. Ale co myś lisz na p rzy k ład o As trachan iu ?Pros to n a po łudn ie, p rzeszło ty s iąc p ięćset k i lometrów s tąd .

– As trachań? Dlaczego właśn ie As trachań? Coś g łup io tak n i s tąd , n i zowąd… –rzuci ła Hela. Ale p o chwil i dod ała: – Właściwie d laczeg o n ie? Brzmi tak samo dob rzejak wszys tk o inne. Zgod a – rzek ła. – Niech będzie As trachań .

Wró cil iśmy do n aszej g ru p k i . Pociągn ąłem o jca za rękaw:

– Ja bym po d ał As trachań albo Taszken t – po wiedziałem z całą po wagą.

Page 186: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zask o czo ny o jciec sp o jrzał na mn ie, na Helę, znów n a mn ie. Nag le roześmiał s ięcicho .

– Kawio ru czy ch leba wam s ię zachciewa? Najlep iej oczywiście razem, p rawda?

Ojciec znał mn ie d ob rze, wiedział , że lub ię k awio r. Przed wo jną b ywały specjalneokazje, k ied y p rzy woził o d b raci Paku lsk ich kawio r, duże b ladoczerwone ku leczk i ,wyobrażałem sob ie wtedy , że to kawio r imp o rtowan y z egzo tycznego Astrachan ia.Ojciec wiedział ró wn ież, że ob o je n iedawno czy tal iśmy powieść pod ty tu łem Taszkient– miasto chleba.

Zwrócił s ię d o matk i :

– Stefan i Hela chcą jechać do Astrachan ia albo do Taszken tu . Co o ty m myślisz,Ces iu ?

– Wszy s tko jedn o , co ci wyp iszą – powtó rzy ła matka. – Wszędzie będzie panowałch aos . Każdy pociąg jadący n a po łudn ie czy na wschód będzie dob ry . Lud zienajp ierw wep ch ną s ię do wag onów, a dop iero p o tem będą s ię zas tanawiać, dokąd tenpociąg jed zie. Tak by ło w czas ie rewo lucj i i n a p ewno tak b ędzie teraz. Co za różn ica,n iech będzie As trachań .

W ciągu k i lku minu t zeb rał s ię wok ó ł nas t łum. Dlaczego do Astrach an ia?Dlaczeg o d o Taszken tu? Ojciec s tarał s ię udziel ić lo g iczn y ch o d powiedzi , ale jegos łowa zg inęły w powodzi py tań .

– Ja podaję As trachań – zakończy ł o jciec d yskus ję, a o jciec Heli po twierdzi ł tędecyzję.

Z chwilą, gd y d ecy zja zapad ła, jak za do tkn ięciem czarod ziejsk iej różdżk i ,większość po lsk ich mieszkańców Kwaszy posp ieszy ła podać Astrach ań jako swo jemiejsce docelowe. Pres t iż Pana Doktora i Pana Mecenasa zrob ił swo je.

Orłow wrócił do świet l icy i zaczęło s ię u rzędowan ie. Ojca zawo łan o w p ierwszejg ru p ie; w ro sy jsk im alfabecie l i tera W jes t t rzecią z ko lei , po A i B. Po ch wil iwyszed ł z arku s ik iem w ręk u . Po d ał go mamie i mn ie: czarn o na b iałym by łonap isan e: As trachań , RSFSR.

Teg o samego d n ia wieczo rem Alio sza zap ukał do naszych d rzwi.

– Zdrastwujtie, Włady s ławie Michaj ło wiczu – p ozd rowił o jca. Od czasu , k iedyo jciec zos tał u rzędowy m lekarzem Kwaszy , man iery Ros jan wyraźn ie s ię pop rawiłyi ju ż n ie by ł on d la Alio szy po p ro s tu starikiem, jak k iedy ś na lodo wej d rodze. – Po temzwrócił s ię do mn ie: – Ju tro rano pomożesz mn ie i s tajennemu po gnać k o n ie naletn ie pas twiska. Przyda im s ię p rzed zimą nab rać t rochę ciała.

Ojciec miał wątp l iwo ści . Dokąd ? Na jak d ług o ? Dlaczego właśn ie Stefan? Przecież

Page 187: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mamy n ied łu go wy jeżd żać.

– Nie martwcie s ię, Włady s ławie Michaj ło wiczu , St iepanu szk a będzie po d mo jąop ieką. On s ię dob rze t rzyma na kon iu . To n iedalek o , ob rócimy w trzy d n i . Latemkon ie są mn iej po trzebne i zawsze gnamy je n a pas twisko , gdzie zajmu je s ię n imipara s taru ch ów. On i tam mieszkają, mają p ięk ny d om.

– Kon ie n ie b ęd ą po trzeb ne? – sp y tała matka. – Czy to zn aczy , że n ie będziewy rębu w Kwaszy ?

– Nap rawdę to n ie wiem, co s ię d zieje – o dparł Alio sza – ale tak i mam nakaz. –I zwróci ł s ię zn ó w do mn ie: – Obudzę cię rano p o d rodze do s tajn i . Zapukam w o kno ,dob rze? Mu simy wcześn ie wy ru szy ć. – Ju ż s ię od wrócił i by ł p rawie w d rzwiach ,k iedy ciekawo ść wzięła gó rę. Zatrzymał s ię, zmarszczy ł czo ło . – Wy na p ewno wiecie,Wład ys ławie Michaj ło wiczu . Dlaczego , u czo rta, wy wszyscy , Po lacy i Żydzi , chceciejechać do Astrach an ia?

Ojciec odpowied ział natychmias t :

– To p rzez kawio r. Tam g o rob ią.

W oczach Alio szy ciek awość u s tąp i ła bezg ran iczn emu zdziwien iu .

– To kawio r ro b ią w Astrachan iu? – powtó rzy ł i aż s ię ob l izał . – Tę specjaln ązakąskę pod wódkę d la naczalstwa rob ią w Astrach an iu ? – Roześmiał s ię. – Widziałemk iedyś kawio r, może na o b razku , ale n ig dy n ie p róbowałem. A ty k iedyś jad łeś? –zwrócił s ię do mn ie.

– O tak – powied ziałem. – Bardzo smaczny . Nawet bez wódk i .Alio sza zapukał w okno bardzo wczesnym rank iem. Kwasza led wo budziła s ię do

życia, a s to łó wka b y ła jeszcze zamkn ięta. Pamiętając d łu g ą jazdę na ok lep doPietrakowa, wziąłem ze so bą g ruby koc w charak terze s iod ła. Pomog łem Alio szyi Dymitro wi wy pro wadzić kon ie, jednego po d rug im, na wygon .

Nie by ło między n imi mo jej u lub ionej k laczy .

– Gdzie Żemcziużyn a? – sp y tałem s tajenneg o .

– Wyn ajęta do ko łchozu . Weź Duszeńkę – po radzi ł , p ok lepu jąc kasztank ęg rzeb iącą n iecierp l iwie kopy tem.

Pog ładzi łem ją p o py sk u .

– Będziemy chyba w zgo d zie?Odp o wiedziała g ło śn y m parsk n ięciem.

Stajn ia zo s tała p us ta i g łucha. Ruszy liśmy w d rogę, Dymitr p ierwszy , za n imstado trzydzies tu ko n i , Alio sza i ja w ariergardzie. Przeszl iśmy b rodem rzekę i p rzez

Page 188: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

g odzinę jech al iśmy trak tem s tarej lodo wej d rog i , aż sk ręci l iśmy w lewo , w las .Ścieżyna b y ła wąsk a i posu waliśmy s ię gęs ieg o . Na każd ej po lan ie kon ie szływ ro zsy pkę, lubu jąc s ię b u jn ą i soczys tą t rawą, i mus iel iśmy spędzać je na nowo . Cop ewien czas ścieżka wracała do rzek i , gdzie zatrzymy waliśmy s ię, by zaspok o ićp ragn ien ie zwierząt i własne. Pi l iśmy razem i p rawie w tej samej pozycji , i kon ie,i ludzie. Pomimo derk i ju ż p ierwszego dn ia po po łudn iu by łem sztywny i obo lały .Nie wiem, czy to ja s tałem s ię b ardziej ko ścis ty , czy Duszeńka by ła bardziejwychudzo n a n iż Żemcziu ży na parę mies ięcy p rzed tem, ale ta pod róż dała mi s ięb ardziej we znak i n iż nocna wyprawa d o Pietrakowa. A z k ró tk imi ty lkowypoczyn k ami, b ardziej d la kon i n iż d la ludzi , b y l iśmy w d rod ze p rzez cały dzień ,n oc i więk szą część nas tęp nego d n ia.

Dru g iego d n ia rank iem znów p rzeszl iśmy b rodem rzekę i wjechal iśmy w las . Tud ro g a nag le s ię zmien iła. Do tąd szl iśmy albo ścieżką, albo szerszym trak tem,n ajwyżej na dwa kon ie. Ta d roga miała co najmn iej cztery czy p ięć metrówszerokości i b y ła częściowo wy łożon a d rewnem. Kiedyś k lo ce mus iały być ciasnou ło żo ne jeden p rzy d rug im w pop rzek d rog i , tworząc twardą nawierzch n ię. Terazwszys tk o by ło p o ro śn ięte t rawą i zielsk iem, a na wpó ł zgn iłe, p o łamane k loce,ś l isk ie od p leśn i i mch u , s terczały p od różnymi kątami, jak zapałk i rozsypane p rzezzn udzone i n ies fo rne dzieck o . Raczej n ie u łatwiało to po ruszan ia s ię, d roga by łazd radziecka, więc posuwaliśmy s ię gęs iego , mozo ln ie, ścieżk ą pomiędzy n iąa sk rajem lasu .

– Co to za d ziwna d roga? – spy tałem s tajennego . – Kto ją bu dował?– Ku łak i z Samary . Pono ć n ie chciel i iść do ko łcho zó w. W 19 28 roku ty s iącami

ich tu p rzygnali . Starych , kob iety , dzieci . Na p iecho tę. Z tob o łkami w rękach .Nap raco wali s ię, i to jak ! Pobudo wali s ię. Piękne domy , n ie zwy k łe chału py . Całemias to wy ro s ło . Nazwali je Gu s ino . Sam zob aczy sz, już n iedalek o , z dzies ięćk i lometrów. Po tem bo lszewicy kazal i im budować tę d ro gę p rzez las , p rzez bagna.Wielu p rzy tym pomarło . Zos tała ich mn iej n iż po łowa, jak im p rzyszło po latachwrócić gdzieś tam, na po łudn ie… – Tu p rzerwał . – Wot i nasza sudz'ba, tak i n aszso wieck i lo s… – dodał .

W tym momencie do łączy ł do nas Alio sza i warknął:

– Stu l p y sk , ko by larzu ! Widziel iście gówn iarza, k retyna! Trzymaj s ię końsk iejd upy i s iedź cich o ! Chcesz n as wszys tk ich w łag rze zo baczyć?

Przez całą zimę na lodo wej d rod ze n ie widziałem Alio szy tak wściek łeg o . Ale ju żp rzed tem zwróciłem uwagę, że Alio sza zawsze trak tował Dymitra z p ogardą: kon iuch ,

Page 189: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zrób to… ko n iuch , zrób tamto… Nigdy n ie nazwał go po imien iu , Dymitr, czycho ciaż Dima, najczęściej używał po p ro s tu p rzezwiska mającego związek z jakąśczęścią k ońsk iej anatomii lu b z końsk imi odchodami. Alio sza by ł majs tremleśn ik iem, a Dymitr s tajennym. Czyżby chodziło o różn ice w pozycji spo łecznej?W tym „bezk lasowym” spo łeczeńs twie…?

Kułacy , zamożn i gospo darze, n ie by l i en tuzjas tami ko lek tywizacj i ro ln ictwai s tal i ko ścią w gard le so wieck iemu socjal izmowi. Stal in uznał ich za wrogów ludui w latach dwudzies tych mil iony ku łaków wraz z rodzinami zos tały alb o zag ło dzonen a śmierć na miejscu , albo wywiezione na Sy b ir.

W tym momencie b y łem już zresztą zby t zmęczony i senny , aby o czymko lwiekp oważn ie myś leć. Szty wny i obo lały od pasa w dó ł , ledwo trzymałem s ię na kon iu .Ob jąłem mocno szy ję Du szeńk i , żeby n ie zsunąć s ię na ziemię. Jeś l i spadnę podk ońsk ie kop y ta, n ik t nawet n ie zauważy , u żal i łem s ię nad własnym lo sem.

Musiałem w końcu s ię zd rzemnąć. Obudziło mn ie donośne i p rzeciąg łe: Stoj…stojjj… Alio sza i Dymitr zagan ial i ko n ie beze mn ie.

– Jes teśmy na miejscu ! – zawo łał Alio sza.

Wielk iej pociechy ze mn ie n ie miel i . Nawet z kon ia zejść n ie mog łem. Pon iżejp asa by łem jak sparal iżowany . Rozejrzałem s ię do oko ła. Zatrzymaliśmy s ię naszerok iej , p iaszczy s tej u l icy , między domami po obu s tronach . Te domy , p arterowei zbudowane z ok rąg laków, wyg lądały inaczej n iż nasze posiołkowe b arak i , jakbyzasob n iejsze, i w dod atku każdy by ł in ny . Dom, p rzed k tó rym s tal iśmy , miałmalowane ok ienn ice i sk rzynk i po lnych k wiatów pod o twartymi oknami. In ne domywyg lądały na n iezamieszk an e, okna i d rzwi zamkn ięte na mur.

Dwie o soby wyszły nam na powitan ie. Kob ieta w ob fi tej spód n icy po kos tk i ,tęga, wysoka, p rawd ziwa Horpyna, a za n ią szpak owaty mężczy zn a, też duży ,a szerok i w barach jak n iedźwiedź.

– Zdrastwujtie, powitać, jak s ię macie… zdrastwuj, Aliosza… zdrastwuj, Dima. – Wy raźn ieu cieszy li s ię naszym p rzybyciem. Mówil i wszyscy naraz, ściskając s ię za ręcei k lep iąc p o p lecach .

Aż wreszcie oko o lb rzy mki pad ło na mn ie– A ten co za jed en ?

– Eto nasz Poliacziszka, Stiepan – p rzeds tawił mn ie Alio sza.

Nie spod obał mi s ię ten pogard l iwy ep i tet Poliacziszka, ale n ie miałem s i łyp ro tes tować. Oczy mi s ię k lei ły . Kiedy je z wys i łk iem o tworzy łem, wysoka kob ietas tała p rzy mn ie.

Page 190: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Zmęczony , b iedaczek , led wie zip ie.

I n im s ię zo rien towałem, znalazłem s ię w jej ob jęciach . Jak n iemo wlę, p odn io s łamn ie z kon ia, p rzy tu l i ła do p iers i , zan io s ła do izby i złoży ła del ik atn ie jakpo rcelano wą lalkę n a kup ie b rązowych skó r w kącie. Skó ry cuchnęły . Niedźwiedziefu tra, pomyślałem, ale oczy znó w mi s ię zamknęły . Po chwil i , g dy coś twardegospoczęło mi na wargach , o tworzy łem je znów na chwilę. Nasza gospo dyn i k lęczałaschy lona nade mną. Jej szeroka twarz by ła uosob ien iem łagodno ści i dob roci . Nie, ton ie by ła Horpyna. Przyciskała mi d o u s t szy jkę bu telk i .

– Biedniaga, b iedaczek , led wo zip ie – powtó rzy ła. – Łykn ij k ropelkę i śp i j .Przełknąłem raz, dwa. Gorzk ie, parzące. Wódka? Nie, jak iś inny alkoho l , skażony

sp iry tu s , denatu rat? Nag le rozpo zn ałem s ło dkawy , md ły zapach : to by ła wodako lońska sowieck iej fi rmy Teże!

Obudziły mn ie g ło sy w poko ju . Brzęk szk ła, k i lkak ro tn ie wznoszone toas ty : Nazdorowie!, p rzesuwane talerze, ogó lne mlaskan ie. W okn ie s łońce s tało wysoko .Po łudn ie! Czy żb ym p rzespał resztę wczo rajszego d n ia, całą no c i ranek?

Nag le w żo łądku poczu łem pus tkę jeszcze większą n iż zazwyczaj . Od wy jazduz Kwaszy zjad łem pó ł bochenk a g l in ias tego ch leba i wyp iłem spo ro wody z Uft iug i ,ale od p rzy jazdu na miejsce n ie miałem n ic w u s tach , op rócz dwóch łyków wodyko lońsk iej . Zach icho tałem na samo wspomnien ie. Muszę o tym opowiedzieć Heli .

– Nie śp isz, St iep an uszka? – zawo łała n asza gospo dyn i . – Dobryj dień! Chodź dos to łu , syn ku . Zjesz z nami.

Tego zap roszen ia n ie mus iała powtarzać. Wstałem i po k ró tk iej wizy cie napodwórku b y łem g o tów.

– Umyj ręce, ch łopcze. – Wskazała ławkę pod oknem.Na ławce s tała b iała emaliowana miedn ica, dzban wody i spodeczek z kawałk iem

ciemnożó łtego myd ła. Na ko łku obok wis iał czys ty b iały ręczn ik .

Umyłem ręce. Czego bym n ie zrob ił , żeby s ię do rwać do s to łu ! Pok lepała miejscena ławie p rzy sob ie.

– Grigo ri j , n alej mu wódk i , kapkę ty lko .

Gospodarz pos tawił p rzede mną szk laneczkę, setkę, ale nalał ty lko po łowę. Naśro dku s to łu s tał duży b iały talerz z zakąskami. Nie by ł już pełny , ale czego tam n ieby ło ! Marynowan e g rzyby , k iszone ogó rk i , pok ro jona cebu la po lana o lejem,kawałk i su szonej ryb y , k romk i d omo wego ch leb a.

– Wasze zd rowie, matk o – powiedziałem, jak p rzys tało , i un io s łem szk lankę.

Page 191: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Anna Michajłowna u śmiechn ęła s ię i aż s ię zarumien iła.

– I two je, i two je, sy nku .

Reszta b ies iadn ik ów wychy li ła szk lank i do dna. Prawdziwa wódka tym razem, n iewoda ko lońsk a. Wszyscy s ięgnęl i d o talerza na ś rodku s to łu i ja też nareszciemog łem coś b ardziej konk retnego włożyć d o u s t . Ależ to by ło dob re!

– A i le ty masz lat? – spy tała.

– Skończy łem szesnaście w czerwcu .

Znó w s ię u śmiechnęła, p ok ręci ła g łową i cmoknęła ze zdziwien ia.

– To ty le, i le by miał teraz nasz Paszeńka. – Przeżegnała s ię szerok imprawosławn ym ges tem, od p rawej do lewej s tron y .

Grigo ri j napełn i ł szk lank i , mo ją znów do po łowy .

– Jeszcze raz wasze zd rowie, Anno Michajłowna – wzn ió s ł toas t Alio sza, t rącającjej szk laneczkę.

Zakąs i l iśmy , po p il iśmy i Anna Michaj łowna poszła d o kuchn i . Sięgałem właśn iepo jeszcze jedn ą k romkę ch leb a, k iedy wróci ła, n io sąc w rękach paru jący pó łmisekz p ieczon ym szczu pak iem. Ale czy mn ie też dadzą? Nie miałem talerza.

– Grig o ri j złowił go dziś rano , k iedy wy wszyscy jeszcze spal iście. – Znówwyszła i wróci ła z misk ą jag lanej kaszy , d ru gą pełną ch leba i z talerzem d la mn ie.

Co za uczta, n iemal jak u Wierzynka! Od p rzeszło roku tak dob rze n ie jad łem. By łnawet deser, zwyk ła namias tka herbaty , ale za to p iern ik z p rawdziwym miodem!Kusiło mn ie, żeby wziąć kawałek d la Heli . Ale chyba n ie wypada.

Sko ńczy liśmy jeść i wszys tk im s ię g ło śno odb iło . Mn ie też. Co k raj , to o byczaj ,a tu taj to należało do bon ton. Kilka minu t pos iedziel iśmy w milczen iu .

– Czas na nas – s twierdzi ł Alio sza.

Wyszliśmy n a u l icę. Anna Michajłowna u s iad ła na ławce p rzed domem,wygrzewając s ię na s łońcu .

– Idź po ko n ie, Dima – zwró ci ł s ię Grig o ri j Fiedo ro wicz do s tajenneg o . – Dobrzes ię spas ły p rzez te sześć tygod n i . Są na zachodn iej łące. A ty , St iepan , chodź s ię zemną p rzejść.

Poszl iśmy u l icą w s tronę lasu i dop iero wtedy zauważy łem n iewielk i pagó rek ,zaledwie wyras tający ponad d rzewa, n a k tó rego szczycie wznos i ł s ię dużyp rawosławn y k rzyż. Niezwy k ły widok w tym bezbożnym k raju .

Ulica skończy ła s ię na sk raju lasu i poszed łem za Grigo ri jem ścieżk ą lekkow g ó rę. Po p aru minu tach doszl iśmy do szczy tu pagó rka, p o rośn iętego świeżą t rawą

Page 192: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i k ępkami po lny ch kwiató w. Grigo ri j pad ł na ko lana pod k rzyżem. Przeżegnał s iętrzyk ro tn ie, po wtarzając z cicha: „Gospodi pomiłuj, miej l i to ść nad nami, Pan ie Boże”.Długo jeszcze p o ruszały s ię jego warg i , ale s łowa już do mn ie n ie do cierały .

Czekałem cicho i w bezruchu .

Grigo ri j podn ió s ł s ię z ko lan i ob aj spo jrzel iśmy na o sadę leżącą u naszych s tóp .Gus ino by ło spo ro większe od Kwaszy , ale mn iejsze od Pietrakowa. Z u l icamiu łożonymi pod kątem p ros tym, p rzypominało mi amery kańsk ie mias ta zapamiętanez po d ręczn ika geog rafi i . Ale w p rzeciwieńs twie do tych o s tatn ich mias teczko by łopus te, wymarłe. Na u l icach an i jednego człowieka. Domy też p us te i ciche.Wyg lądały inaczej n iż te w Kwaszy czy nawet w Pietrakowie, zbudowan e z więk szympo lo tem, bardziej ozdobne. Wszys tk ie miały gank i z daszk iem p rzed wejściowymid rzwiami, do n ich p rowadziły scho dk i z d rewn ianymi balu s tradami, na oknachozdobne ok ienn ice, a pod n imi sk rzynk i na kwiaty . Ale dachy wyraźn ie wymagałyreperacj i , a duża część ok ienn ic i sk rzynek zwisała wykrzywion a pod dziwnymkątem.

Spo jrzałem n a Grigo ri ja Fiedo rowicza. Stał bez ruchu , zadumany , twarz twarda,jak wyry ta w kamien iu , o czy n ieruchome, wp atrzone p rzed s ieb ie. Po chwil ipopatrzy ł na mn ie, u śmiech nął s ię i s ięgnął po fajkę. Przez d łuższą chwilę s tał tak ,nab ijając fajkę macho rką z kapciu ch a z k ró l iczej skó rk i .

– Chyba wiele py tań cho dzi ci po g łowie, ale n ie będziesz miał odwag i mi ichzadać. Wiem, wiem, w d zis iejszych czasach lu dzie bo ją s ię n awet myś leć, n ie ty lkomówić. Ale dob rze ci z oczu p atrzy , więc i tak ci powiem.

W 1 928 roku ze ws i w oko licach Samary bo lszewicy zegn ali ty s iące rodzin nas tację ko lejową, wsadzil i w by d lęce wagony i powieźl i tu , na pó łn oc. Ku łakami nasnazwali . Że my n iby bogaci , wy zy sk iwacze, wrogowie ludu . A my ty lk o ciężką p racąwłasnych rąk do czegoś doszl iśmy . Przywieźl i nas do Ko tłasu , a s tamtąd po gnalip rzez las p iecho tą, jak byd ło . Zos tawil i nas tu , n ic tu n ie by ło , o t , mała po lanaw les ie. Tu będziecie ży l i , powiedziel i . Wykarczowaliśmy las , zbudowaliśmy Gus ino .Ziarna na zas iew n ie miel iśmy . A zresztą, co na tej zmarzn iętej ziemi wyros ło? –Przerwał . Pociągn ął gasnącą fajkę mo cn o , raz, d rug i , aż s ię znów zat l i ła. – Więczos tal iśmy d rwalami. Nawyk li do ciężk iej p racy , harowaliśmy ciężko . Kazal i n amzbudować d rog ę, wy łożyć ją k locami. Dzies ięć wio rs t , p rzez bagna. Wielu s iępo top iło .

Przerwał . Z fajką w zębach rozłoży ł ramiona, jak by chciał ob jąć całą oko licę.Po tem je sk rzyżo wał na p iers iach , p rzy cisnął , a z n imi i Gus ino , i… ludzi , k tó rych

Page 193: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ju ż n ie by ło .

– Pierwsza zima by ła najgo rsza. Starzy i dzieci marl i jak much y . Odra,szkarlatyna, ty fu s . Zimn ica chwy tała p iers i i umieral i . Setkami. Chowaliśmy ich wewsp ó lnych mog iłach . A i te t rudn o by ło wykopać w twardej ziemi. Chowaliśmy ichna tym p ag ó rku , ze wszys tk ich s tron , tu… i tu … i tu… – Wskazy wał rękąn iewidzialne g roby . – Krzyże p os tawil iśmy , p rawos ławne, k rzy że naszej wiary . Alebo lszewicy p rzy szl i , wy rwali k rzy że i spal i l i . Jak poszl i , to pos tawil iśmy ten wielk ik rzyż na szczycie, p i lnowaliśmy go dzień i noc. Ty godn iami. Znó w p rzyszl i , ale jużs ię n ie o dważy li…

Teraz już nawet n ie wiem, g dzie leżą pochowan i nasz Paszeńka i nasza Dun iczka.Paszeńka umarł p ierwszej zimy . W d zień Bożeg o Naro dzen ia. Miał t rzy latka.A maleń ka p oszła za n im dwa ty godn ie p óźn iej . Ledwo rok miała. Gospodi pomiłuj. –Przeżegnał s ię. – Po wielu latach , jak już nas zo s tała mn iej n iż po łowa, pozwo li l inam wrócić do Samary , ty lko wtedy już s ię nazy wała Ku jbyszew. Wszyscy po jechal i ,ale Anna Michaj łowna i ja zo s tal iśmy g robó w p ilnować. Jes tem s tarszy od Ann yMichajłowny i k iedy Bóg wezwie mn ie do s ieb ie, ona mn ie pochowa, ale k to jejsp rawi p og rzeb , k to s ię za jej duszę pomod li?… Gospodi pomiłuj – wes tchn ął g łęb oko .

Z Gus ina dob ieg ły nas n iewyraźne g ło sy . Alio sza i s tajenny machali rękami, ales łów pod wiatr n ie by ło s łychać.

Zeszl iśmy . Dymitr t rzymał za wodze dwa kon ie. Mó j miał na szczęściezaok rąg lone bok i i p łask i g rzb iet . Ju ż miałem go dos iąść, k iedy An na Michajłownawyb ieg ła z domu z zawin iątk iem w rękach . By ł to d ług i , szerok i pas n iedźwiedziejskó ry , złożony we dwo je, włosem do ś rodka, z rzemien iami zwisającymi z ob ukoń ców.

– To pod twó j ty łek , Stefan ie. – I pokazała mi, jak to s iod ło u łożyć i zap iąć p asypod koń sk im b rzuchem.

– Bardzo dzięku ję – powiedziałem i po lsk im zwyczajem cmoknąłem ją w rękę.

Uśmiechnęła s ię i u całowała mn ie g ło śno w oba po liczk i .

Ru szy liśmy w d rogę. Ann a Michaj ło wna i jej mąż s tal i i machali do nas rękami.Kilka razy s ię ob racałem, aby i im pomachać, aż weszl iśmy w las i zn iknęl ip rzes łon ięci d rzewami.

Przez lata widziałem w snach u śmiechn iętą twarz An ny Michajłowny . W tychdob ry ch snach .

Droga powro tna minęła szybko i bez wrażeń . Nieobarczen i s tad em k on iposuwaliśmy s ię szybko , p rzespal iśmy jedną no c na po lan ie w les ie i w po łudn ie

Page 194: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

nas tępn eg o dn ia znaleźl iśmy s ię w Kwaszy . Nie wiem, czy mó j koń by ł dob rzewypas iony , czy n iedźwiedzia derka spełn i ła swo je zadan ie, ale tym razemzeskoczy łem b ez t rud ności .

Nie zauważy łem nawet w p ierwszej chwil i , że posiołek wyg ląda jako ś inaczej . O tejpo rze dzieci bawiłyby s ię n a u l icy czy na sk raju lasu w berka, w chowaneg o ,w k owbo jów i Ind ian , w żo łn ierzy , może w d rwali? Kob iety i s tarzy d rep tal iby dosk lep iku , do s to łó wk i, do rzek i po wodę. A tu tymczasem pus to i cicho , an i jednegozes łańca, an i nawet Ros jan ina.

Ob lałem s ię zimnym po tem. Wszy scy wy jechal i! Ale p rzecież rodzice n ieru szy liby s ię beze mn ie! A może n ik t s ię ich n ie p y tał , może pog nali ich pod s trażą?Ale gdzie s ię podzial i Ros jan ie? Czyżby i ich wywieźl i? Bałem s ię iść do d omu , żen ik ogo tam n ie znajdę. Pob ieg łem do s to łó wk i, ale b y ła zamkn ięta. Lecz gdyw p an ice zawró ciłem w s tronę d omu , z wielką u lgą zauważy łem mamę wychodzącąz lasu z koszyk iem w ręku . Podb ieg łem do n iej . Pos tawiła na ziemi l iśćmiwyściełany koszyk z g rzybami.

– Dzięk i Bogu , żeś już wróci ł . – Uścisnęła mn ie. – Zmęczony jes teś . Chybaśg ło dny…

Objąłem ją znów.

– To n ic, mateczko , ale co s ię tu dzieje? Gdzie s ię wszyscy podzial i?

Poszl iśmy w s tron ę domu .

– Wszyscy są w les ie. Budu ją t ratwy . Tatu ś też. Nie wró cą aż do późnegowieczo ru . – Us ied l iśmy n a s topn iach ganku . – Opowiem ci wszys tk o od p oczątku –ciągn ęła mama. – W dn iu twego wy jazdu p raca w les ie s tanęła. Rano Wołkow og ło s i łw s to łó wce: „Nie ma kon i , więc n ie będzie p racy”. On i celowo , może nam na zło ść,odes łal i te ko n ie. Ponoć zapasy żywności s ię koń czą, więc chcą s ię nas pozbyć jaknajszyb ciej . Musiel iśmy s ię zo rgan izować, wybral iśmy Po lsk i Komitet . Tata jes tw tym komitecie. Radzil i cały dzień i aż do późna w nocy . Zd ecydowali , że jed ynysposób to zbudować tratwy i zrob ić zapasy żywno ści na d rogę. Już t rzeci dzieńwszyscy p racu ją. Starsze ko b iety zb ierają g rzyb y , jagody , coko lwiek s ię n ad aje dozab ran ia, ale Wołk ow wsp omniał , że ty ch yba dzis iaj wrócisz, więc t rzymałam s ięb l isko posiołka – p rzerwała, pog łaskała mn ie po g łowie i po po liczku .

– A co będzie z jedzen iem w tym czas ie? – spy tałem. – Wid zę, że s to łówka jes tzamkn ięta.

– Tak , Orłow zab ron ił sp rzedawan ia n am żywności . Nie dał s ię p rzek onać, że tenzak az jes t ab su rdaln y . Jedy ne, co powtarza jak au tomat, to że k to n ie p racu je, ten n ie

Page 195: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

je. Na tym s ię k ończy ły wszys tk ie ro zmowy . Doprowadził do tego , że ludzie s ięwściek l i i s i łą wdarl i do s to łówk i. Janek , wiesz, ten n aczelny kucharz, do b rze s ięsp isał . Po lscy p racown icy z n im na czele zajęl i s to łó wkę, magazyn i p iekarn ię.Bo ryso w g rozi ł mu s trzelbą. Janek nawet n ie zwróci ł uwag i , pos tawił s ię. Terazs to łó wka p od jego zarządem wyd aje pos i łk i ty lko raz dzienn ie, wieczo rem, i każdy ,Po lak czy Ros jan in , dos taje ob iad bezp łatn ie. Janek twierdzi , że mamy do ść kaszy natrzy albo cztery tygodn ie. Op rócz tego dos tajemy pó ł bochenk a ch leba dzien n ie naosobę, też bezp łatn ie. Mąk i jes t dość na sześć tygo dn i . Ale kon ieczn ie mus imy s tądwy jechać, zan im zapasy s ię skoń czą.

Mama zerwała s ię nag le na no g i .

– Ja tu gadu -gadu , a ty ś na pewno g łodny i sp ragn iony . Zaraz wrócę.Rozciągnąłem s ię w s łońcu na t rawie. Pomyślałem o Janku . Czy ja po trafi łbym

pos tawić s ię Bo rysowowi tak jak on , gdyby celowano do mn ie ze s trzelby? Opró czkucharzen ia Janek by ł ró wn ież posiołkowym fryzjerem. Może wp rawa w u życiu b rzy twydodała mu an imuszu…

Nag le s ię obudziłem i u s iad łem, zupełn ie zdezo rien towany . Słońce s tało n iskonad lasem. Przez chwilę n ie wiedziałem, gdzie jes tem. Na trawie ob ok mn ie s iedziało jciec.

– Wróciłem wcześn ie – powiedział . – Inn i jeszcze p racu ją. Pomyślałem, że jużwróciłeś . Mama chciała, żeby m cię obudził . Przy go to wała d la cieb ie g rzankę i rydzez ru sztu , ale wys tyg ły . Spałeś więk szą część popo łudn ia.

Ryd ze n a g rzance, nawet zimne, by ły b ardzo dob re i n ie zmarnowałem an iok ruszynk i .

– Mama mó wiła ci już o komitecie. Na szczęście jakoś s ię zo rgan izowaliśmy ,a o jciec Heli p rzewodn iczy ł . Pierwszeg o dn ia debatom n ie by ło k ońca, a jak toz naszy mi b ywa, każdy miał swo je zdan ie. Dop iero k o ło pó łnocy , jak już wszyscyby li wyczerpan i , doszl iśmy d o po rozumien ia. Większo ść w końcu zrozumiała, żeo tej po rze roku wydos tać s ię z Kwaszy można jedyn ie rzeką i że w tym celu t rzebazbudować tratwy . Musimy p rzewieźć p rzeszło cztery s ta o sób , i to z całymdoby tk iem. Nie możemy tu n ic zo s tawić, an i jednego garnka, an i jednej szp i lk i .W Ros j i , i to w czas ie wo jny , wszys tko ma swo ją warto ść i w końcu wszys tko możnawy mien ić na żywność.

– Ale czy k to ś wie, jak s ię bu du je t ratwy? – sp y tałem. – Bez gwoździ? Bez l in?Jak s ię te bale t rzymają kupy?

– Mu simy zb udować dwadzieścia, może n awet dwad zieścia dwie t ratwy . Sasza,

Page 196: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

twó j p rzy jaciel od p i ły , pokazał o jcu Mietka, jak wiązać k loce sp lecio n ymiwierzbowymi witk ami. Bard zo to pomysłowe. Żaden inn y Ro s jan in n ie zao fero wałpomocy . Bo ją s ię Orłowa, a on chy ba d os tał rozkaz z gó ry . Log ik i im zupełn ieb raku je. Z jednej s t rony ch cą s ię nas pozby ć, a z d rug iej u trudn iają nam wy jazd n akażd ym k roku .

– Saszę świetn ie pamiętam. W zeszłym roku , jak z n im p i łowałem k loce na d esk i ,wciąż wymyślał na b o lszewików. Pomaga nam cho ciażby im n a zło ść.

Wydo s tać p rzeszło cztery s ta o sób z Kwaszy , ze wszys tk imi bagażami, z pościelą,walizkami, sk rzyn kami i workami, okazało s ię n ie by le jak im p rzeds ięwzięciem.Komitet miał rację: topog rafia teren u b y ła taka, że rzeka by ła naszą jedy ną d ro g ą n aświat , a t ratwy jed ynym dos tępnym środk iem transpo rtu . Trudn o by ło p rzecieżpchać s ię z doby tk iem ścieżkami p rzez las . Łódek , a właściwie czó łen wydrążony chz jednego pn ia by ło w Kwaszy ty lko p ięć czy sześć. Stano wczo za mało n aos iemdzies ięciok ilo metrową pod róż d la cztery s tu o sób . Uft iug a wpadała do DźwinyPó łn ocnej w Krasnobo rsku , a w tamtejszym po rcie rzeczn ym zatrzymywały s ię pon o ćs tatk i ku rsu jące między Archang ielsk iem a Ko tłasem, czy l i najb l iższą s tacjąko lejową. Liczy liśmy na to , że w Krasnobo rsku uda s ię nam dos tać n a s tatek , bos tamtąd do Ko tłasu by ło ju ż w gó rę rzek i , więc pod róż tratwami by łaby n iemo żliwa.

Te in fo rmacje uzyskal iśmy od Ros jan , k tó rzy p rzez p ierwszych parę d n i poog ło szen iu naszej amnes t i i zachowywali s ię wciąż no rmaln ie, aż wład ze chy b azab ron iły im b ratan ia s ię z nami.

Jadąc do Kwaszy , spęd zi l iśmy ty dzień w zamk n iętych byd lęcych wag o n ach ,dzień w ciężarówkach jadących wertepami, a w ko ńcu w d ług im marszu z Pietrakowa.Zresztą n ik t s ię nas n ie py tał , n ik t n ie dał nam wy boru . Ale teraz, k ied y b y liśmypozos tawien i sami sob ie i mus iel iśmy rozwiązać p rob lem wy dos tan ia s ię z Kwaszy ,tamta pod róż wyd awała s ię d ziecinną zabawą, spacerk iem szko ln ej wycieczk i p rzezOgród Sask i .

Reszta dn ia minęła szy bko . Nazaju trz jak zwyk le ws tal iśmy o świcie. Zaczęl iśmypracę w les ie wcześn iej , p raco waliśmy z dużo większym zapałem i d łu żej n iżzazwyczaj ; mężczyźn i ścin al i d rzewa, kob iety oczyszczały pn ie, dzieci sk ładałygałęzie na s terty . Każdy p ień dziel i l iśmy na sześciometrowe k loce. Co pewien czasp rzerywaliśmy wyrąb , żeby wynos ić go towe k loce na b rzeg rzek i . Kon i n ie miel iśmy ,by ły na „wakacjach”, a ja sam pomog łem je tam zagnać. Każd y k loc t rzeb a by ło n ieśćw k i lka o sób , na ramionach , ceremon ialn ie, jak t rumnę. Szczegó ln ie g rube i ciężk iek loce wyno s i l iśmy k i lko ma parami na pod łożonych k i jach . Na każdą tratwę po trzeb a

Page 197: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

b y ło 2 0 –3 0 k lo có w, d o tego jeszcze d wa cieńsze n a p o p rzeczk i , dwa n a wio s ła i dwa,rozgałęzion e jak l i tera Y, n a p o ds tawy d o wioseł .

Po trzech dn iach wy tężon ej p racy , do k tó rej do łączy łem trzecieg o d n ia, zaled wiejed na czwarta po trzeb nego bu d u lca leżała n a b rzeg u rzek i .

Pracowaliśmy , p rawdę po wiedziawszy , n ielegaln ie; inaczej mó wiąc, k rad l iśmyb udu lec n ależący d o pańs twa, a właściwie d o NKWD. Ale n ie mo żn a powiedzieć, żecierp iel iśmy z p o wo d u wyrzu tów sumien ia. Zresztą władze p rzes tały s ię namiin teresować. Chciel i s ię n as p rzecież p ozbyć, a my u łatwial iśmy im to zad an ie.A p oza tym k raść d rewno n a Sy b eri i , to jak p rzy właszczać sob ie ziarnk a p iask u n aSah arze.

Kied y wreszcie n ad b rzeg iem Uft iug i zeb rało s ię d o ść bud u lca, atmo sferaw s to łówce s tała s ię jak naelek try zo wana. Po ko lacj i in ży n ier Wasserman po d ziel i łs ię z ob ecnymi swo ją n o wo n ab y tą wied zą.

– Budo wę tratwy zaczynamy o d u ło żen ia k lo có w n a wyró wn an ej ziemi, jakn ajb l iżej b rzeg u rzek i , ró wn o leg le i jak najściś lej jed en p rzy d ru g im, g ru be i cienk iek ońce na p rzemian . Po p rzeczk i k ładziemy p od k ątem p ros ty m, n a wierzch , p o jednejz k ażdej s t rony , mn iej więcej sześć d ło n i o d sk raju t ratwy . Nas tęp n ie sp latamy d wieczy trzy witk i b rzo zo we w wien iec ś redn icy oko ło p ięćd zies ięciu cen tymetró wi łączy my n im k ońce d wó ch k lo có w, powiedzmy k loc numer jed en i k lo c n u mer dwa,n a zewnątrz p o p rzeczk i . Wien iec mus i b y ć d o ść d uży , by o b jąć koń ce k lo có wi zos tawić luz na k o łek . Zaos trzo n y ko łek wsu wamy o d b rzegu tratwy w lu źn ą częśćwień ca n ad pop rzeczką, p rzek ręcamy g o w ten sposób – tu p an Wasserman szy bkon arysował na tab l icy n arożn ik t ratwy z koń cem po p rzeczk i – i wb ijamy top o rem podp op rzeczk ę, n aciąg ając wien iec i u ważając, b y n ie puści ł . Klo ce nu mer jeden i d wa sąteraz mo cn o p o łączo n e. Tak samo p o s tępu jemy z k lo cami nu mer d wa i t rzy , t rzyi cztery ; i tak dalej , aż d o ko ń ca. In n i rob ią to samo z d rug ieg o k o ńca tratwy . Tak ak ons tru kcja, so l id n ie wy k onana, jes t bardzo mo cn a.

W d ro dze mu s imy u trzymać tratwę p o środk u rzek i . Do tego s łużą d wa wio s ła,jed no z p rzo d u , a d rug ie z ty łu t ratwy , umieszczo n e n a p ods tawach w kształcie l i teryY. Wios ła rob imy z p ro s tych , g ład k ich żerdzi . Każd e wios ło ma mieć o ko ło t rzech–czterech metrów d ług o ści , a jeg o g ru b y kon iec o cio su jemy z obu s tron n a p łask o , n ao dcink u p ięćdzies ięciu–sześćdzies ięciu cen ty metró w. Na p o ds tawę wio s ła, d ługo ścio ko ło metra, wy b ieramy mo cn e mło d e d rzewko z odpo wied n im rozwid len iem,k tó reg o g rub y k on iec zao s trzamy n a p łask o i wb ijamy po międ zy d wa ś ro d k owek loce t ratwy . Do d atk owo p ods tawę umacn iamy w miejscu mały mi k o łk ami z obu

Page 198: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

s tron i witk ami b rzo zo wy mi. Ma to wy g lądać w ten sp o só b … – Tu n asz g łównyinżyn ier d o dał jeszcze dwa ry sunk i n a tab l icy .

Pan Gruszy ńsk i , ko leg a p o fach u , wy razi ł ap ro b atę:

– To rzeczy wiście wyg ląd a so l id n ie. Pro p onu ję d odać jeszcze p alen isk o z g l iny .Nie po win n o by ć trudn o …

– Do bra myś l – d o rzuci ł o jciec. – Ale czy zab ierzemy zap as pal iwa na całą p o d ró ż,czy będziemy mo g li je co d zień u zu p ełn iać?

– Miejsca n a d u ży zap as n ie b ęd zie – zao p in io wał inn y czło nek ko mitetu . – I takb ęd zie ciasn o . Dwad zieścia czy dwadzieścia dwie o so b y n a t ratwę, b ag atela! A doteg o bagaż, ży wno ść, palen isk o , d rewn o op ało we na jed en d zień … i tak led wowystarczy miejsca.

Tu rozmo wy u tk n ęły na szczeg ó łach p lan owan ia zaop atrzen ia i samej żeg lu g i .Uważano , że p o d ró ż d o Krasn o bo rsk a n ie po win n a trwać więcej n iż cztery– p ięć d n i .Praco wn icy s to łówk i zo s tal i zwo ln ien i o d dalszej p racy p rzy tratwach , by zająć s ięwyp iek iem ch leb a i p rzy g o to wan iem su ch aró w n a d ro g ę. Gru pa ko b iet , wraz z mo jąmatk ą, dos tała zad an ie zeb ran ia jak n ajwięk szej i lo ści g rzyb ó w, jagód i jad alnychliści , k tó re miały zos tać rozdzielo n e w p rzedd zień wy jazdu .

Wy n o szen ie budu lca z lasu zajęło n am jeszcze k i lk a d n i o d świtu d o zmierzchu .Na szczęście d n i by ły jeszcze całk iem d łu g ie. Nik t z nas n ie miał d oświad czen iaw b u dowan iu tratwy , w o gó le t ratwę mało k to w ży ciu wid ział . Ale in ży n ierWasserman zab rał s ię d o ro b o ty , jak by to b y ła jeg o sp ecjalność. Uczy ł , dozo ro wał,sam p rzy k ładał ręk i i swo im en tuzjazmem d odawał n am o tu ch y . Nies tety , reszta z n asn ie s tanęła n a wy so k ości zad an ia. Wieczo rem p ierwszeg o d n ia an i jedn a tratwa n ieb y ła g o to wa. Uczy liśmy s ię jed nak n a własn ych b łędach i w k o ńcu , p o tygod n iuciężk iej p racy , dwadzieścia d wie t ratwy leżały na b rzegu Uft iug i , każd a z g l in ianymp alen isk iem i z dwoma wios łami.

Ojciec Mietka o k azał s ię d o sk onały m o rg an izato rem. Ju ż p ierwszeg o d n ia, b ezżadn y ch d y sk us j i , g ło sowań an i sp rzeciwó w, ob jął k omend ę.

– Zad ziwiające – s twierd zi ł o jciec. – Po lacy na og ó ł mają więcej k an d ydató w n awod zó w n iż n a wo jo wn ikó w, a tu facet sam ob jął do wód ztwo i wszyscy jes teśmy muza to wdzięczn i .

Nasze zb io ro we o s iągn ięcie b y ło zresztą n ap rawd ę g o dne po d ziwu . Praco wało n asw su mie o k o ło s tu pełn o sp rawn y ch mężczy zn i ok o ło tuzin a kob iet zd o lny ch dociężk iej p racy . Jed yny m su rowcem b y ło to , czeg o móg ł dos tarczyć las , a jakon arzęd zia miel iśmy ty lko p i ły i topo ry .

Page 199: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Pogo d a n a szczęście u trzy mała s ię su cha i ch ło dna p rzez cały czas . Po ran n y szronzn ik ał szy b k o w p romien iach b lad eg o s łońca. Orłow i jeg o kad ra pozbawil i n aswprawdzie k o n i i jak iejko lwiek p o mocy , ale p o za tym zo s tawil i n as samy m sob ie.Zresztą wyg ląd ało n a to , że z Ro s jan jed y n ie Sasza zn a s ię n a t ratwach i na sp ły wiew dó ł rzek i . Pewnego wieczo ru w s to łówce d o s iad ł s ię d o n aszego s to łu . Ojciecp o częs to wał go k azbek iem.

– Co , St iep an u szk a, d o b rze s ię nam razem p racowało – p o wied ział i zaciągnął s ięwon n y m dy mem z wid oczn ą rozko szą. – Bardzo d zięk u ję. Tak i p ap iero s to n ie b y leco ! Nieczęs to zd arza s ię tak a g ratk a. A wy macie u danego sy n a, Wład y s ławieMichajło wiczu . Praco wity i ch ętn y . Na s taro ść n iczego wam i waszej żon ce n iezab rak n ie.

– Mam nadzieję – od p o wied ział o jciec i zmien ił temat: – Bardzo namp o mog liście rad ą i d ob ry m s łowem.

– Wszyscy jes teśmy wam wdzięczn i – d o d ał in ży n ier Wasserman z d ru g iej s t ro nys to łu .

– Za k i lk a dn i – pod jął o jciec – ru szymy w d ro g ę. Jak wiecie, żad negod o świad czen ia z t ratwami n ie mamy . Mo że macie d la n as jeszcze jak ieś rady ,p rzes trog i? Ale mo że to wb rew n ak azom wład z? Zro zu miemy . Zapewn iam was , że myn ap rawd ę n ie b y l iśmy n igdy wro g ami lu d u . Wiecie sami, jak to jes t .

– O wiem, wiem b ard zo d o b rze! Ale czego ja s ię mam w mo im wiek u bać? Mamsześćd zies iąt lat , n iewiele mi ju ż pozos tało na ty m świecie. – Jed n ak że o b ejrzał s ięi zn iży ł g ło s . – Bo lszewicy to są p rawd ziwi wro g owie ludu . Nie wy i n ie my . –Zaciąg n ął s ię g łęb oko aromaty czny m dymem i jeszcze raz rzuci ł o k iem d ook o ła. –Słuchajcie uważn ie. Za k ażd y m razem, jak s ię zatrzy macie n a n o c, zaraz dob rzep rzy wiążcie t ratwę z ob u ko ń có w d o b rzeg u . Sznu rami czy po łączo n y mi p asami domo cn y ch d rzew lu b do wys tających ko rzen i . Nie żału jcie p asó w, lep iej sp o d n ietrzymać ręk ą, n iż s tracić t ratwę. I p amiętajcie zawsze n a n o c wys tawić wartę.

– A p o co wartę, tu tak ie pus tk o wie? – spy tałem.

– Po d rod ze, szczegó ln ie ko ło Pietrak owa i pó źn iej , aż d o sameg o Krasn o bo rsk a,są ro zrzu co n e ko łch o zy i liesopunkty. Częs to n awet d o ść d alek o o d rzek i , ale rozeszłas ię wieść o was i waszym d o b y tk u . Pościel , ręczn ik i , u b ran ia, garn k i , misk i towszy s tko są skarby w tym n ieszczęsn ym k raju . Nawet za p ien iąd ze ich n ied o s tan iesz. Bo lszewicy zrob il i złod ziei z n as wszys tk ich . Nie sp u szczajcie an i n achwilę o k a z waszeg o dob ra, n awet g d y b rzeg i wy g lądają n a p u s te. Jeś l i pozwo licie,to wam całą t ratwę z bagażami u k radn ą. Zn ik n ie we mg le i ty le ją zobaczy cie. Tak

Page 200: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

samo p óźn iej uważajcie na k o lei , n a s tacjach , gd ziek o lwiek b ęd ziecie. Po jęcia n iemacie, jak lu d zie wam zazd ro szczą d oby tku .

Zdziwiłem s ię. Tu tejs i nam zazd roszczą, czy to mo żliwe? Ale może rzeczy wiścien awet w Kwaszy p owo dziło nam s ię lep iej n iż tuby lco m? Nie miel iśmy wprawdziesyb ery jsk iej o dzieży , fu fajek i walo nek , ale in nych rzeczy miel iśmy więcej . A terazmy wy jeżd żamy , a o n i tu zo s tają n a zawsze. Wyru szamy z n ad zieją, a o n i zo s tają tub ez żad n ych widok ó w n a p rzy szło ść.

– Do b ry p ap iero s . Nie jak nasza śmierd ząca mach o rka – d o d ał Sasza. – Niep al i łem tak ieg o od lat . I jeszcze coś wam p owiem. Słu ch ajcie u ważn ie – p owtó rzy ł –to ważne. Trzy majcie s ię cały czas ś rod k a rzek i i wciąż miejcie s ię n a b aczno ści . Jakp rąd zaczn ie ściąg ać w b ok , w jedną czy w d ru gą s tron ę, chwy tajcie wios ła, po d wóch ,i z całej s i ły p ch ajcie t ratwę n a ś ro dek . Inaczej wciągn ie was w plieso.

– A co to jes t plieso? – zapy tał p an Wasserman .

– Rzek a p ły n ie łukami, k ręci to w jedn ą, to w d ru g ą s tro nę. Miejscami tak s ięro zlewa, że w łuku ro b i s ię jakby zatok a. Jak wciągn ie wam tratwę w zatokę, tos tamtąd wsteczn y p rąd jej n ie wy p uści . Jak raz znajd ziecie s ię p rzy b rzeg u , t ratwą n ied a rady wy p ły n ąć. Czó łn em czy łódk ą tro ch ę łatwiej , ale t ratwą n ic n ie zd ziałasz.W zato ce g łęb o ko , dn o mu lis te, n ie s tan iesz, n ie od ep ch n iesz, zresztą zimn a wo d a cięzaraz wy k ończy . – Zamy śli ł s ię. – Mówią, że leszyj, leśny d iabeł , mieszka w pliesach…ale ja w to n ie wierzę – d odał b ez więk szeg o p rzek onan ia.

Na n as tępn ej naradzie k o mitetu o jciec p rzekazał te rad y in nym. Ko mitet zb ierałs ię co wieczó r w s to łó wce po k o lacj i . Pos tanowio n o tratwy po n u merować i n u merywyp isan o wap nem n a wios łach . Utworzy ły s ię g ru py po o s iemnaście– dwad zieściad wie o soby n a t ratwę i każd a z n ich wy brała „k ap itan a”. Ko mitet omawiał różnesp rawy d o późnej n o cy . Czy tratwy mają s ię t rzy mać razem? W k ońcu zdecydo wano ,że k ażd a g rupa będzie o dpo wiad ała za s ieb ie, k ażd a będzie sob ie wyb ierać czasi miejsce na no cleg , rad zić sob ie z t rudn o ściami i decy dować, w jak i spo só b d os tan ies ię z Krasno b o rska do Ko tłasu .

Page 201: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rzeka Uft iu g a: z Kwaszy do Krasnob o rska

Nasza g ru pa, t ratwa n umer o s iem, sk ładała s ię z o s iemn as tu o sób : n as t ro je,ro d zina sześcio rg a Romeró w, Mietek z o jcem, inżyn ier Gruszy ńsk i z żoną, Żó łtyńscyz Hen ryk iem i małżeń s two , k tó rych nazwisk a n ie pamiętam. Na k ap itana wybral iśmyjed n o g ło śn ie inżyn iera Wasserman a.

W po łowie wrześn ia wszys tk o by ło go towe d o wy jazdu . Samo spuszczen ie t ratwna wo dę zajęło n am d ob ry ch k i lk a g o d zin , ale w ko ń cu wszys tk ie b ez p rzyg ó dsp ławil iśmy w d ó ł rzek i do Kwaszy . Naszą zajęl iśmy s ię we tró jk ę: Olek , Mietek i ja.Na szczęście n a od cin k u p aru k i lo metrów po wy żej Kwaszy , o d miejsca b udo wy d oposiołka, Uft iug a wiła s ię len iwie, żad en z zak rętó w n ie b y ł n ieb ezp ieczn y , więc wios łapo trzebne b y ły ty lko po to , by u trzy mać tratwę p ośrod k u rzek i i żeby w Kwaszy

Page 202: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

do b ić do b rzeg u w wy bran y m miejscu , p o d samy m n aszy m b arak iem. Za radą Saszyp ilnowaliśmy tratw jak oka w g łowie, n awet zan im zos tały załad o wane.

Zap asy ży wno ści : ch leba, sucharó w, k aszy , g rzy b ów i jag ó d zos tały ro zd zielo nemięd zy zało g i . Nie p ro sząc o po zwo len ie, zarek wirowaliśmy p o d wa to po ry i jed nąp iłę na t ratwę. Orło w z początku s ię sp rzeciwiał , ale sk ończy ło s ię n a tym, że p anRo mer jako p rzewo dn iczący Polskogo Sowieta i o jciec p o dp isal i k wit . Orłow mu siałro zu mieć, że p od ró ż p rzez syb ery jsk i las bez s iek iery jes t n ie d o pomy ślen ia.

I tak o świcie d wadzieścia d wie t ratwy , o b łado wane lu dźmi, b ag ażem, zapasamiżywn ości i d rewna n a o p ał , ru szy ły w d rogę, jed n a za d ru g ą, w k ró tk ich o ds tępachczasu . Latem Uft iu ga, jak inne syb ery jsk ie rzek i , p ły n ie p o wo li i len iwie. Po k i lk umin u tach bez t rud n ości p ły n ęl iśmy g łó wn y m nu rtem.

Bez żalu zos tawial iśmy za sobą pus ty b rzeg Kwaszy . Nik t n ie p rzy szed ł naspo żegn ać, życzyć nam szczęś l iwej po d róży i p o myśln y ch wiatró w. Ro s jan ie co d ojedn eg o zn iknęl i w swo ich barakach . Cztern aście mies ięcy p racowaliśmy , częs torazem, w ty m samy m les ie, żywil iśmy s ię w tej samej s to łó wce, cho d zil iśmy do tejsamej b an i , ale co ś ich zatrzy mało w d o mach . Nakaz z g ó ry? Ob awa? Zawiść?

Ale b rak p rzed s tawiciel i władz i ich p odwładn y ch n ie o późn ił naszeg o o d jazd unawet n a ch wilę.

Page 203: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 12

Na tratwie

Tratwę, p roduk t sybery jsk iego lasu , łączy z sybery jską rzeką, jak kochanków,in tymna więź. I jak k ochankowie, n ie zawsze pozos tają one w zgodzie.

Los nam sp rzy jał . Z czasem s ię dowiedziel iśmy , że z dwudzies tu dwóch tratw,k tó re wyp łyn ęły z Kwaszy , ty lko d ziewięć do tarło do Krasnobo rska. Pozos tałe miałymn iej szczęścia, chociaż ich pasażerowie tak czy inaczej dob rnęl i w końcu do celu .Nasza pod róż też ob fi towała w n iespodziank i i w rezu ltacie zamias t p rzewidzianychp ięciu dn i spęd zi l iśmy na rzece o s iem i do tarl iśmy do u jścia Uft iug i zmarzn ięcii zmęczen i . Tam, bez najmn iejszego żalu , po rzuci l iśmy tratwę p rzy b rzegu .

Wyjeżdżal iśmy z posiołka w dzień pogodny , pod n iebem us ianym d robnymi,gęs tymi o b ło czk ami, jak dziecięca syp ialn ia po zawziętej walce na poduszk i . Ranekby ł ch łod ny , p o wietrze o rzeźwiające, choć n ieruchome, a powierzchn ia rzek i g ładkajak lu s tro , p rąd zaledwie wyczuwalny . Niemn iej już w ciągu p ierwszych k i lku godzinnasza flo ty l la rozp roszy ła s ię tak , że chcąc n ie chcąc, resztę d rog i odby liśmyw samo tności , zdan i na łaskę i n iełaskę Uft iug i .

– Szybko ść p rąd u na n ieu regu lowanej rzece zmien ia s ię zależn ie od szerokościi g łębokości ko ry ta – wy jaśn i ł inżyn ier Wasserman , wy jątkowo lakon iczn ie jak nan iego .

Wios łowan ie należało do młodzieży , czy l i do Mietka, Olka, jego trzech s ió s tri do mn ie. Wio s łowaliśmy parami, zmien iając s ię co dwie godziny , ale n ie by ła tociężka p raca. Rzek a wiła s ię łagodnymi zako lami między b rzegami po rośn iętymilasem i chociaż wios ła by ły ciężk ie, t rzeba by ło operować n imi ty lko od czasu doczasu , aby u trzy mać tratwę na ś rodku rzek i . Jak ok iem s ięgnąć k raj by ł p łask i , lasdochodził do samej wody i ty lko na p rzy lądkach w zako lach rzek i sk raj lasu co fałs ię n ieco , u s tępu jąc miejsca sennym łąkom z resztkami letn iej t rawy .

Lato sko ńczy ło s ię już p ierwszego wieczo ru . Zmrok zapad ł szybko i towarzyszy łmu zimny wiatr. Właśn ie skończy łem dwugodzinną s łużbę p rzy wios łach i by łemg łodny jak p ies . Os tatn i nasz pos i łek , w po łudn ie, sk ładał s ię z k romk i ch lebapop itej lod o watą rzeczną wodą, a i od n iego up łynęło już dob rych k i lka godzin .

Page 204: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Mro źn y wiatr zaczął dawać s ię nam we znak i . Miel iśmy wprawdzie palen isko i zapasd rewn a, ale teg o p ierwszego wieczo ru p rzeds tawiciele s tarszego poko len iasp rzeciwil i s ię ro zp alen iu ogn ia. „A co będzie, jak t ratwa s ię zajmie?” – b iadal i . Naśro d k u rzek i? Co za bzdu ra! Już wszyscy dygo tal i z zimna i by ł najwyższy czas , abyzatrzy mać s ię n a n o c.

Zaled wie d o b il iśmy do b rzegu , zaczął sypać śn ieg . Nie by ło go wiele, duże,wilg o tn e p łatk i szy bko topn iały , by ł to jednak n iepożądany zwias tun zimy . By łd wu n as ty wrześn ia – zima p rzyszła wcześn ie, nawet jak na Syb ir.

Nie mając l in , za radą Saszy , za pomocą po łączonych pasków od spodn ip rzy wiązal iśmy tratwę z obu końców do g rubych ko rzen i wys tających z b rzegu jakk lamry . Ro zp ali l iśmy ogn isko i w parę minu t zapach kaszy z g rzybami i s łon iną –zawarto ścią czy jejś paczk i – wzmóg ł nasz apety t .

Jeszcze p rzed zaspoko jen iem g łodu ścięl iśmy k i lka młodych d rzewek na szk ieletszałasu . Op arty o większe d rzewa i pok ry ty własnymi gałęziami, dał nam jako tak iesch ro n ien ie. Bu d u lca n ie b rakowało i daleko n ie t rzeba by ło chodzić po n iego . Pok o lacj i , zn ó w za radą Saszy , zo rgan izowaliśmy dwugodzinne warty parami, żebyp rzez całą n o c p i ln o wać naszego obozu .

O świcie ru szy liśmy w d rogę. Drug i dzień pod róży up łynął równ ie spoko jn ie jakp ierwszy . Do o k o ła nas by ło pus tkowie, jedyn ie pod powierzchn ią rzek i ro i ło s ię odry b n ajro zmaitszy ch gatunków i rozmiarów. Niek tó re umiel iśmy rozpoznać p rzezp o d o b ień s two d o po lsk ich ryb , ale większości gatunków n ie znal iśmy .To warzy szy ły n am równ ież p tak i . Większe, mn iejsze, latały n isko nad wodą, czasemmu sk ając jej p o wierzchn ię, nu rku jąc i wynu rzając s ię za chwilę z rybą w dziob ie.In n e p tak i leciały wielk imi k luczami wysoko nad naszymi g łowami na po łudn ie.„Pewn ie ch ciałab yś być jednym z n ich?” – spy tałem Helę opartą o wios ło z d rug iejs tro n y . Uśmiech n ęła s ię ty lko .

Ale o p ró cz ry b i p taków wokó ł nas by ła pus tka. An i ś ladu człowieka na rzece, najej b rzeg ach , an i ś ladu zwierzaka p rzychodzącego do wodopo ju .

Ju ż d ru g ieg o d n ia, mimo sp rzeciwów, p rzen ik l iwe zimno zmusiło nas dou trzy my wan ia o g n ia w palen isku p rzez cały dzień . Musiel iśmy s ię jakoś g rzaći su szy ć wilg o tn e o k rycia. Kilka razy dzienn ie zatrzymywaliśmy s ię, by narąbać d rewn a o p ał . Co wieczó r zabezp ieczal iśmy tratwę p rzy b rzegu , rozpalal iśmy ogn iskoi p o d czas g d y p an ie go towały kaszę, już ty lko z g rzybami, bo s łon ina skończy ła s ięp ierwszeg o d n ia, mężczyźn i zab ieral i s ię do budowan ia sch ron ien ia.

Czwarteg o d n ia z samego rana minęl iśmy Pietrakowo . Mias teczko jeszcze spało ,

Page 205: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ty lk o k i lka p sów wy szło na b rzeg , ro zszczek ało s ię i odp rowadziło nas h ałaś l iwie dok o ń ca zabu d owań . W p o łu dn ie rzeka rozlała s ię szerzej n iż do tąd , ale k i lko maru ch ami wioseł t rzymaliśmy s ię wciąż ś ro d ko wego n u rtu . Tak minął k o lejny d zień .

Aż pewnego p opo łud n ia, gd y s ło ń ce właśn ie p rzeb iło s ię p rzez chmury , nag le,b ez o s trzeżen ia, t ratwa ob róci ła s ię o 18 0 s top n i . W p ewnej chwil i Hela i ja s tal iśmyp rzy wio ś le z p rzod u tratwy , a Mietek i Mila z ty łu , a w n as tęp nej my znaleźl iśmy s ięz ty łu , a on i z p rzodu . Jak to s ię s tało ? Zag ap il iśmy s ię czy co , u l ich a? Uft iuga miałatu co n ajmn iej k i lo metr szeroko ści , ale p rąd sp y chał n as wyraźn ie w zatok ę p rzyp rawy m b rzegu .

– Całą s i łą! – k rzykn ąłem. – Hela, całą s i łą!Przy ło ży liśmy s ię d o wio seł jak n ig dy do tąd . Z p rzod u Mietek i Mila tak samo .

Mó j k rzy k ob udził wszy s tk ich z p opo łud n io wej d rzemk i. Zro b iło s ię zamieszan ie, ażwreszcie k ap itan ob jął komen dę.

– Wszyscy mężczy źn i do wioseł! – zawo łał . Prawy b rzeg p rzyb liżał s ię z k ażd ąsek u n d ą. Przy b rzegu s tały już dwie czy trzy t ratwy , a ich p asażero wie d awali n amjak ieś zn ak i , mach ali rękami, ale cho ć s łów n ie b y ło s łych ać, ich g es ty b y łyjed n o zn aczn e: n ie zb l iżajcie s ię d o b rzeg u !

– Plieso! Wir! Całą s i łą! – zag rzmiał pan Wasserman . – Wsteczn y p rąd ! Całą s i łą! –p o wtó rzy ł . – Szyb ciej! Szy bciej! Raz! Dwa! Raz! Dwa!

Z k ażdy m ruchem wios ła by ły cięższe, by łem zlan y po tem, ale p rąd wciąż zn os i łn as w zato kę.

– Nie d amy rad y – po wied ziałem zrezy g no wany . – Zaraz nas wciągn ie.

Hela spo jrzała na mn ie ze zło ścią.A wtem, n iezn aczn ie, powo li , p o tem co raz wy raźn iej zd rad l iwy b rzeg zaczął s ię

o d su wać, zo s tawać z ty łu … Pok o naliśmy rzekę!

Do b ieg ły n as od leg łe ok rzyk i , a pos tacie na b rzeg u malały z k ażd ą chwilą,zamien iły s ię w rozmy te sy lwetk i , zn ik ły n am z o czu . By liśmy zn ów na ś rodk u , p ozan ieb ezp ieczeń s twem. Od daliśmy wios ła in ny m i bez s i ł zwali l iśmy s ię n a ś rodektratwy jak mło de szczen ięta. Zn alazłem s ię na d n ie teg o k łęb o wiska, d zięku jączimn y m i mo kry m belk om tratwy , że nas n ie zawiod ły .

To b y ła d la n as nauczka. Rzek a jes t zd rad l iwa. Nie wo lno sp uszczać z n iej o k a.Ktoś mu s i zawsze czu wać, alb o n asz k ap itan , alb o jeg o zas tępca. Najmn iejsza zmian aw k o n fig u racj i b rzeg u z tej czy z tamtej s t rony wy maga u wag i i p racy wio seł . Ty lkotrzy mając s ię ś rod k a rzek i , miel iśmy szan sę u n ik n ąć p odo b ny ch p u łap ek .

Nasza zdwo jona czu jno ść dała rezu l taty i n as tęp ne d wa dn i min ęły b ez więk szych

Page 206: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wrażeń . Anemiczn e s ło ńce rzad ko wychy lało s ię zza chmu r. Po p łask im teren ie rzek arozlewała s ię co raz szerzej i n a o bu b rzeg ach , go d zinami, mo no tonn ie, ciąg n ął s ięlas . An i pag ó rk a, an i lud zk iego o s ied la, an i dalek iego d ymu , n a k tó rym o komog łoby spo cząć cho ć na chwilę. Ty lko raz czy d wa minęl iśmy g ru p kę b araków n ab rzegu , o s ied la pod o bne d o Kwaszy , p ewn ie też zalu d n io ne p rzez mieszk ańców n iez własn eg o wybo ru . A na rzece wciąż by ło cich o , pu s to i n ad al by l iśmy sami.

– To d ziwne – s twierd zi ł inżyn ier Wasserman – że op rócz ty ch lu d zi w plieso n iewidziel iśmy p o d ro dze an i jed nej t ratwy z Kwaszy . Sp o tk amy chyb a k ogo ś z n aszychw Krasno bo rsk u alb o na s tatk u do Ko tłasu .

– Jak częs to p ływa ten s tatek ? – spy tał o jciec.– Raz n a ty dzień – o dparł mecenas Romer. – Tak mi w każdym razie mówił

Wo łko w. Ale p rawdę po wied ziawszy , n ik t w Kwaszy n ie wiedział . Jes temp rzeko n any , że w p o rcie b ęd zie n o rmalny ro sy jsk i rozk ład jazd y : dziś , ju tro ,p o ju trze… – dod ał ze wzgard ą.

– Musimy s ię p rzy go tować n a k i lka dn i n ieró bs twa – zako ń czy ł nasz kap itan .

– Nie na d łu go , mam nadzieję – wtrąci ła mama. – Kaszy i ch leba mamy mo że n ad wa d n i , a i to z ledwością.

– Przecież w Krasn obo rsku muszą by ć jak ieś sk lepy – op tymis tyczn ie wtrąci łamatka Heli – a targ to ju ż n a p ewn o .

Ósmego dn ia od wy jazdu z Kwaszy , p rzed po łud n iem, rzeka ro zlała s ięwy jątk o wo szero ko , na więcej n iż k i lometr. Zb liżal iśmy s ię do Krasno b o rsk a.Sko ń czy ła s ię też g ład ka powierzch n ia sp ławnej rzek i . Jak ok iem s ięgn ąć wynu rzałys ię z wody wb ite w dn o p ale, n iek tó re p ro s te, inn e po ch y lo ne z p rąd em, jeszcze inn ep o łączon e d łu g imi, zard zewiałymi łań cu ch ami albo g ru bymi b elkami sk u ty miżelazn ymi k lamrami.

Kap itan ob jął ko mendę:– Delik atn ie… w lewo . Raz… d wa… raz… dwa… Teraz p ro s to… p ros to … – Albo

n ag le: – Mo cno w p rawo ! Pro s to…

Każd ą komen dę pod k reś lał szero k imi ru ch ami ramion .

– Wymach u je jak n ieop ierzone p isk lę sk rzy d łami – szepn ąłem do Heli .Ro ześmiała s ię.

– To są zapo ry d o sp ławu – s twierd zi ł kap i tan . – Podo bne b y ły na Wiś le, k o łoGd ań ska. Są po trzebne, k iedy…

Wtem tratwa u d erzy ła o co ś , zad rgała i s łowa uwięzły mu w gard le. Tratwa

Page 207: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzechy li ła s ię lek k o z jednej s t rony , ok ręci ła d ooko ła własnej o s i , p odn io s ła s ięjakby na fal i , znów s ię zatrzęs ła i sk ręci ła. Jeszcze chwilę temu p łynęl iśmy z p rądem,aż tu n ag le p rąd mijał n as z obu s tron , zo s tawiając nas n a miejscu . Niespodziewan ie,p owo lu tk u , t ratwa ob róci ła s ię o 180 s to pn i , a my wszyscy spo jrzel iśmy na s ieb ieo s łup ial i . Wios ła wyn u rzy ły s ię z wody i bezuży teczn ie leżały na łożysk ach . Prądyi wiry k rąży ły i ro zb ijały s ię n a mn iejsze nu rty wokó ł t ratwy . Straci łem o rien tację.Sto imy w miejscu ? Płyn iemy? Jeżel i tak , to w k tó rą s tro nę?

Ps iak rew! Utk nęliśmy ! Ojciec Mietka s tał n ieruchomo , z o twartymi u s tami, jakryb a wy ciągn ięta z wody . Hela zach icho tała. Baby !!! To sy tu acja n ie do śmiech u .Ro zejrzałem s ię wokó ł . Utknęl iśmy na ś rodk u wielk iej rzek i , daleko o d b rzeg u , n iemając n adziei n a p omoc. Nasz kap itan s tał ciąg le n ieruch o mo jak s łup so l i , choć u s tamiał już zamkn ięte i ty lk o g rdyk a chodziła mu do gó ry i w dó ł .

– Musiałem p rzegap ić jak iś zan u rzon y s łup – wyznał ze sk ru ch ą. – Niezau waży łem. Bard zo mi p rzyk ro , to mo ja wina. – Stał tak jeszcze p rzez chwilę, ażn ag le ws tąp i ło w n iego ży cie. – Utk nęliśmy na palu – s twierdzi ł . – Sądząc pok ieru nku , w jak im p rąd nas ob róci ł , ten s łup mus i b y ć gdzieś w tym miejscu . –Wskazał na ró g tratwy , k tó ry dop iero co b y ł z p rzodu po lewej s tro n ie, a teraz znalazłs ię z ty łu . – Do rob o ty ! – k rzyknął i zaczął zdejmować sweter.

– Co p an rob i? – zap y tał o jciec.

– Skoczę tam. – Pokazał n ieszczęsn y róg tratwy . – Zobaczę, co s ię dzieje. Inaczejn ie d a s ię tego załatwić, a to mo ja odpowiedzialność. Trzeba b ęd zie dźwignąć tratwęn ad ten p rzek lęty s łup . Muszę sp rób o wać…

– Daj p an spo kó j! – p rzerwał mu o jciec. – Jak trzeba, to t rzeba, ale to n ie robo tad la pana an i d la mn ie, mu s imy zos tawić ją mło dzieży . Stefan , Mietek , Olek ,rozb ierajcie s ię!

In ży n ier zawah ał s ię i n iepewnym ruchem wciągnął sweter z powro tem. Wreszcies ię o pano wał.

– Wszyscy d o robo ty ! – zawo łał . – Mu simy odciążyć ty ł t ratwy . Po trzeb n a teżb ędzie bu telka wód k i . Kto ma, p ro szę p rzygo tować. Także ręczn ik i i k oce. Niech panp odsy ci og ień w p alen isku – zwró ci ł s ię d o inżyn iera Gruszyńsk iego .

Praca zawrzała. Jed n i p rzen o s i l i tobo ły i walizy na p rzód tratwy . Inn i razemz Gru szy ń sk im p od sy cal i gasnący og ień , dmuchając n a n iego i wach lu jąc. Ko b ietyg rzebały w bag ażu , wyciągając ręczn ik i i k o ce. Pan i Romero wa triu mfaln iewy czaro wała b u telkę wódk i . Tratwa znów zad rgała i s ię zatrzęs ła.

– Powo li! Sp oko jn ie! – o s trzeg ł kap itan . – Tratwy n ie p rzewró cicie, ale bagaże

Page 208: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mogą s ię zsu n ąć.

Mietek p ierwszy ro zeb rał s ię d o kaleson ó w, d ał nu rka i zn ik ł po d tratwą. Pomin ucie wgramo li ł s ię z powro tem n a tratwę, dy gocąc p rzeraźl iwie. By ł s in y i zębymu szczękały . Zawin ięty w ciep ły ręczn ik i koc u s iad ł p rzy ogn isku . Pociągnął łykz bu telk i , lecz wciąż dyg o tał .

– Tak jak mówiłeś , o jcze. Utknęl iśmy n a s łu p ie z n ieró wno o d łamanym ko ń cem.Próbo wałem tratwę zepchnąć alb o pod n ieść, ale g łęboko tu , n ie s ięg n iesz dna, n ie mas ię o co o p rzeć. Trzeba jeszcze raz sp róbo wać, jak n ie da rady , to t rzeba będziesp i łować czu b ek . – Zn ó w zatrzęs ły n im d reszcze.

Olek sp o jrzał na mn ie, ja na n ieg o . Przy szła n asza ko lej .

– Sp róbu jmy pod ep rzeć t ratwę razem. Cho dź – powiedział . – Owińmy s ię wo kó łs łupa ręk ami i no gami – zap ro ponowałem – a p lecami sp róbu jmy dźwignąć tratwę.Ty jes teś wyższy , to ja d am n u rk a p ierwszy i złap ię s łup jak najwyżej pod tratwą.Two je nog i powinny w sam raz wypaść p on iżej mo ich .

Olek s ię zgo d ził . Wsk oczy łem do wod y . Lodowata! Ob jąłem pal ręk o ma i n ogami,ale by ł za cienk i i za ś l isk i . Po ch wil i do łączy ł Olek . Zwarł ramio na wokó ł s łu pa, alei mn ie równ ież miał w swy m u ścisku . Całe p owietrze ze mn ie wy cisnął . Przed oczymabąbelk i unos i ły mi s ię z u s t . Nie mog łem zg iąć s ię n a ty le, żeby p o dn ieść t ratwęg rzb ietem, więc pchałem g łową. Olek tak samo . Pró bowaliśmy razem. Jeszcze raz.Tratwa an i d rgnęła… Brak mi powietrza. Więcej n ie mogę! Odepchnąłem s ię ods łupa, wy sk oczy łem n a powierzchn ię jak ko rek z bu telk i szampana i zaczerpnąłempo wietrza. Mocne ręce wyciągnęły mn ie na pok ład , a Olka za mn ą. Ktoś o k ry ł mn ieciep łym ręczn ik iem, k to ś p rzy tknął mi b u telkę do u s t . Wódka pal i ła mi u s ta, ale falaciep ła ro zeszła s ię po całym ciele. Leżałem z zamkn iętymi oczami. Chociaż chwilk awy tch n ien ia. Zaraz znów trzeba będzie skakać. Miałem s tracha…

Spróbowaliśmy pono wn ie, tym razem we tró jkę: Mietek , Olek i ja. Przek lętatratwa an i d rgnęła… Nie damy rady… Trzeba jak oś inaczej .

Gd y dygo tal iśmy rozłożen i wokó ł p alen iska, s tars i zab ral i s ię d o rad zen ia.Wiedziałem już, że będziemy musiel i ten p al p rzep iłować… p od wodą… podlodowatą wod ą! Och , żebym miał z p ięćdzies iąt lat , k to ś inny musiałby skakać dowody . Ps iak rew!

Narada s ię sko ńczy ła.– Nie ma inn eg o sposob u , t rzeba ten p ień p rzep iłować – po twierd zi ł mo je

najgo rsze p rzypuszczen ia pan Wasserman . – Z tratwy n ie s ięgn iemy , s łu p jes t zadaleko od jej b rzegu . Będ ziecie mus iel i nu rko wać po ko lei . Mietek , ty p ierwszy . – To

Page 209: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mówiąc, pod ał syn owi łuczkową p i łę. – Natn i j dość g łębok o , żeby zos tawić p i łęw nacięciu . Jak ci n ie wy jd zie, wracaj z p i łą, pamiętaj , że mamy ty lko jedną. Olekidzie n as tępny .

Co by m teraz dał za czapkę n iewidkę! Żeb ym móg ł s ię sku rczyć tak , żeby n ik tmn ie n ie zau waży ł , żeb y o mn ie zapomn iel i . Ale n ic z tego .

– Po Olku Stefan , a po tem znów Mietek – wydawał d yspozycje nasz k ap itan . –Po trzebne mi k i lka pasków od spod n i . – Tu zd jął własn y i opasał n im tal ię sy n a.Nas tęp n ie wziął wy jątko wej d ługo ści pasek inżyn iera Gru szy ńsk ieg o , p rzeciągnąłgo p od p ask iem n a b rzuchu Mietka, zap iął i t rzy mał wo lny k on iec w ręku . – Będęliczy ł do sześćdzies ięciu – po wied ział , u d erzając d łon ią w tratwę – raz, dwa… i jakpociąg nę… – szarpnął za kon iec paska – n atychmias t wy łaź. Jasne? Jak b ęd zieszmiał dość wcześn iej , to też wracaj . Wyciąg n iemy cię. Ro zu miesz? – powtó rzy ł .

Mietek zsunął s ię d o wody . Wrócił po minucie bez p i ły . Zrob ił nacięcie dośćg łęb o k ie, by ją zo s tawić. Dobrze. Nas tępny by ł Olek . Do d iab ła, n ie czas teraz nas trachy . Olek wróci ł , ja s ię zsunąłem. Woda n ic a n ic ciep lejsza. Ścisk a k latkęp iers iową jak k leszczami.

Nie wiem, i le razy zdo łałem pociągnąć p i łą tam i z p owro tem. Gdy p oczu łemszarpn ięcie pasa, p i ła zn ik ła ju ż w całej swej szero kości , jak ieś cztery czy p ięćcen tymetró w. Zmarzn ięty , wygramo li łem s ię na t ratwę. Siedziel iśmy w tró jkę wokó łogn iska, aż do nas tęp n ej ru ndy : wp ierw Mietek , po tem Olek , wreszcie ja.

I tak raz za razem. Przy ch odzi two ja ko lej , zsuwasz s ię pod wodę, ciągn iesz p i łętam i z p owro tem, ty le razy , i le zdo łasz, zan im k latka p iers iowa ci p ęk n ie. Wy łazisz.Ktoś nak rywa cię ciep łym ręczn ik iem. Pociąg asz z bu telk i . I masz nadzieję, że to by ło s tatn i raz.

Ale n ie ma tak dob rze! Ledwie p rzes tajesz dygo tać z zimna i szczękać zębami,ledwie ogarn ie cię p rzy jemna fala ciep ła, zn ó w jes t two ja k o lej . Masz na k ońcujęzyka: „Mam dość. Nie idę…”, ale zaciskasz zęby , p o ły kasz te s łowa i zsuwasz s iędo wod y . Wciąż tak samo zimna. Już s ię nawet n ie b o isz, po p ro s tu masz dość…zu pełn ie dość.

Nie pamiętam, p o i lu rundach s łu p p ęk ł i uwo ln ion a tratwa ru szy ła z p rądem.Rachunek mu siał s ię rozp łynąć w wódce. Obudziłem s ię z g łową na po do łku mamy ,a Hela t rzymała mn ie za ręk ę. Olek leżał z d rug iej s t ro ny ogn iska z g łową nako lan ach matk i . Mietek s tał już u b rany , z pajd ą ch leba w jed nym i z ku bk iemnamias tk i herb aty w d rug im ręku . Poczu łem g łód . Hela puści ła mo ją rękę i p odała mipos i łek .

Page 210: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Nasi o jcowie s tal i teraz p rzy wios łach , ale n ie miel i wiele ro bo ty . Tratwa p łynęłaś rodk iem szerok iego u jścia rzek i . Nie by ło już s łu pów an i żad nych innych pu łapek .Co za u lga!

Późnym popo łud n iem p rąd zn ió s ł n as po wo li n a dużo większy obszar wod n y :do tarl iśmy do Dźwin y Pó łno cn ej . Po k i lk u minu tach na lewym b rzegu p okazały s iędomy i budyn k i po rto we Krasn o bo rska.

Spędzil iśmy jeszcze jedn ą noc na b rzegu w szałas ie ze świeżo ściętych gałęzi .Ran k iem o jciec i mecenas Ro mer ru szy li nadb rzeżną ścieżką na zwiady d o po rtu .

Wró cil i k o ło p o łu dn ia. Czekaliśmy na n ich z ob iad em p rzy rząd zonym z reszteknaszych zap asó w k aszy i sucharów. Ch leb skoń czy ł s ię ju ż pop rzedn iego wieczo ru .

– Statku z Archang ielska sp odziewają s ię ju tro – oznajmił o jciec. – Chyb anajlep iej spęd zić jeszcze jedną n oc tu taj .

Ojciec Heli złoży ł sp rawozdan ie:

– Straszna dziu ra! An i ho telu , an i żadnego o twartego sk lepu , n ie ma p o co s ię tampchać. Żeby wejść d o po rtu , mus iel iśmy dać w łapę s trażn ikowi. Po tem zno wu w łap ękomendan towi po rtu , zan im nam powiedział , że s tatek b ęd zie ju tro . Wziął n adod atek d ru g ą łap ówkę, żeby „p rzygo tować” kap itana s tatku . Wiele już w naszejłapown iczej pu l i n ie zo s tało , mu s imy zn ów d o ło żyć. Co za k raj!

– Nic s ię n ie zmien iło – zauważy ł pan Wasserman . – Za cara by ło tak samo .Wszyscy b ral i i b ez wziatki an i ru sz. Nie pomażesz, nie pojedziesz. Najważn iejsze, żeby namwy starczy ło go tówk i.

Pan Romer pok iwał g łową.– W dzis iejszych czasach wszys tk o im jed no , mo że być go tówka, może by ć towar.

– W tak im razie ju tro rano pop łyn iemy jeszcze kawałek w d ó ł rzek i , aż d o po rtu ,i tam s ię rozładu jemy – zdecydował nasz kap itan .

– Nie, tak s ię n ie da – zaopon o wał o jciec. – Mamy wejść do po rtu p iecho tą,małymi g rupk ami, z b ag ażem, udając zwyk łych p asażerów. Tak i jes t warunek .Ko mendan t pan iczn ie s ię bo i o własną skó rę. Każdy tu dy g oce p rzed NKWD.

Reszta dn ia up łynęła na miłym n ierób s twie. Czy tal iśmy , g ral iśmy w szachy ,w karty . Hela dob rze g rała w b ryd ża. To musiało być dziedziczne. Jej o jciec b y łzapalonym g raczem, k ochał hazard . Hela mi mówiła, że w noc poś lubną p rzeg rałw pokera posag żony . „Ale ty b y ś tak n ie zrob ił?” – spy tała ze śmiechem. „O n ie,zupełn ie co in nego miałbym w g łowie” – zapewn iłem ją, czu jąc, jak s ię czerwien ię.„Poczekaj , to zobaczysz”, dodałem, „ale n ajp ierw s ię s tąd wydos tańmy”.

Page 211: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Nazaju trz o świcie p rzepakowaliśmy manatk i i zwali l iśmy je w duży s to s n ab rzegu . Tratwę, p rzywiązaną do d rzewa, zo s tawil iśmy bez żalu , a z n ią n iepo trzebn ejuż nam to p o ry i p i łę. Przecież w Krasnobo rsku zaczy na s ię cywil izacja! Ale do po rtub y ł jeszcze p rzeszło k i lometr i wiedziel iśmy , że n ie zdo łamy p rzen ieść wszys tk ichb agaży za jedny m razem.

– Propon u ję, żeby dwie pan ie zo s tały na s traży , a pozos tal i zab io rą ty le, i leu n io są – powied ział inżyn ier Wasserman . – W po rcie zo s tawimy znó w dwie pan iep rzy rzeczach i wrócimy po resztę. Powinn iśmy ob rócić w godzinę.

Pro jek t zo s tał p rzy jęty . Na b rzegu zos tała mama z Ritą Żó łtyńską, a reszta g ru py ,n ib y wielb łąd y , ru szy ła w d ro gę, wp ierw ścieżką nadb rzeżną, po tem p rzez las dop o rtu . U wejścia p rzekup iony s trażn ik poznał swo ich dob roczyńców i nas wp uści ł .Komendan t po rtu też nas powitał i zap rowadził do pus tej szopy . Złoży liśmy w n iejrzeczy , nap il iśmy s ię k ip iątk u i ru szy liśmy z powro tem. Matka Heli i p an iGruszyńska zo s tały p rzy b ag ażach . Statek właśn ie wp ływał do po rtu , gdy w końcuwrócil iśmy z resztą rzeczy . Statek ro zładowano i komendan t p rzyb ieg ł po dawcówłapówek . Przygo towan y p rzez n iego kap itan s tatku łaskawie p rzy jął swo ją częśći bez dalszej zwłok i kazał nam s ię załadować, sam we własnej o sob ie czekając na nasp rzy bu rcie. Szerok im ges tem wskazał nam cały pok ład : „Możecie s ię rozło żyć, gdziech cecie. To zresztą ty lko jed n a noc. Rano będziemy w Ko tłas ie, a s tamtąd możeciejechać p ociąg iem do k ąd du sza zap ragn ie”.

Pierwszy powiew wo ln ości? Jakże inaczej to b rzmiało od powitan ia: Zdies' żyt'budietie.

Po czu wszy znów pok ład s tatku pod no gami, o jciec Mietk a raz jeszcze ob jąłk omen d ę.

– Jak ru szymy , na d ziob ie b ędzie bardzo wietrzn ie. Lep iej ro złóżmy s ię na ru fie.

Zn aleźl iśmy tam dość miejsca na bagaże pośrodku i nasze legowisk awian uszk iem dook o ła. Godzinę zajęło nam rozciągn ięcie improwizowanego dachuz p landek i i k o ców i by l iśmy g o to wi do nocy .

Parę minu t pó źn iej sy rena zawy ła żało śn ie i ru szy liśmy w szerok i świat . Zb liżałs ię kon iec wrześn ia 1941 roku . Płatk i śn iegu tańczy ły wokó ł nas w skąpychp ro mien iach latarn i . Stal iśmy z Helą p rzy bu rcie, patrząc n a szybko oddalające s ięmg lis te świat ła Krasno bo rsk a, aż jedno po d rug im u tonęły w ciemnościachb ezg wiezdnej i b ezks ięży co wej nocy . Ob jąłem Helę. Przyszło ść by ła tak czarna jak tan oc. Jed no ty lko by ło pewne: że będziemy walczyć o n ią razem. Rozmawial iśmyjeszcze d ługo , aż p an i Romerowa zawo łała: „Helu , chodź spać, idziemy wszyscy do

Page 212: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

łó żka!”. W p rzenośn i , ma s ię rozumieć. Stałem jeszcze sam p rzez d łuższą chwilę, ażi mn ie o garn ęła sen ność.

Od wy jazdu z Kwaszy p odczas n oclegó w w szałasach uk ładal iśmy s ię zawszed ooko ła swych rzeczy . Ja miałem us talone miejsce pomiędzy o jcem a Helą. By liśmywtedy jeszcze n iewinn i , wpros t dziecinn ie naiwn i, ale nawet teraz, p rzeszło pó ł wiekup o ty ch wydarzen iach , jes tem wdzięczny wszys tk im czworgu rodzicom, że mimoó wczesnych obyczajów n ie sp rzeciwial i s ię naszej b l iskości , k tó ra obo jgu namp omo g ła p rzetrwać.

Rano o budziłem s ię w Ko tłas ie. Na śn iadan ie zo s tało nam po jedn ym sucharze,k tó ry pop il iśmy k ip iątk iem. Tak o s tateczn ie skończy ły s ię nasze zapasy żywności .

– Pamiętam ro sy jsk ie s tacje ko lejowe jeszcze z ok resu rewo lucj i – wspomniałmecenas Romer. – Jed en wielk i chaos .

– Może bo lszewicy zdziałal i co ś od tego czasu? – wtrąci ł o jciec, wiecznyo p tymis ta. – Miel i p rzecież dwad zieścia lat .

Pan Gru szyń sk i by ł scep tyczn ie nas tawiony do po d róży k o lejowychw Sowietach .

– By łem w Moskwie z mis ją hand lową w 1932 roku . Na o ficjaln ych rządowychp ap ierach . Z Moskwy po jechal iśmy d o Gork ieg o i d o innych mias t p rzemysłowych .Ogromn e od leg ło ści . Pod różowaliśmy p ierwszą k lasą, ma s ię rozumieć, ty m, co on in azywają miękk ą k lasą, bo ma p lu szowe s iedzen ia. W p rzedziałach sami człon kowiep art i i , wyżs i u rzędn icy , komisarze. Znacie ten typ . Ale w pozos tałych wag onachzwyk li obywatele, n o i , jak tu wszędzie, mo tłoch . Gn ieździ l i s ię na twardych ,d rewn iany ch ławkach , s tal i w p rzejściach , p o ko ry tarzach , k rzyczel i , cuchnęli .Komfo rtowo to n ie wy g ląd ało . Można wy trzymać, ale chy ba n ie na d ług o . – Zamyśli łs ię. – A teraz to my jes teśmy mo tłochem – dodał .

Matka znalazła jed no p rak tyczne p ocieszen ie:

– W d rewn ianych s iedzen iach wszy s ię n ie t rzymają.– Stacje by ły wszędzie zat łoczone ludźmi czekającymi na pociąg – kon tyn uował

p an Gruszy ńsk i . – Wy g ląd ało na to , że całe rodziny ko czu ją dn iami i n ocamiw poczekaln iach , ko ry tarzach . Wszędzie dzik ie t łumy…

Kiedy wreszcie do tarl iśmy do s tacj i w Ko tłas ie, by ła mo cn o zat łoczona, alemn iej , n iż s ię obawial iśmy . Budynek by ł duży i p rzed g łó wnym wejściem g ip sowyLen in i Stal in spo czywali na ławce. Biały n iegdyś po mnik b y ł teraz pok ry ty b rudem,ś ladami dawnych deszczó w i n iezl iczonymi p tas imi wizy tówkami. W po czekaln it łumy ludzi zajmowały ławk i i wypełn iały p rzejścia między n imi. Więcej ludzi

Page 213: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

s iedziało w ko ry tarzach , n a tobo łach , na pod łodze, gdzie popad ło . Rozb rykanedzieci z h ałasem bawiły s ię w chowanego . Stars i po rozrzucan i po ławkachi kamiennej pod łod ze, jak do jrzałe g ru szk i w zapuszczony m sadzie, g ło śno ch rapal i .Ale zapach n iemy tego t łumu , karmionego kapuśn iak iem i czarnym ch lebem, wcalen ie p rzypominał og rodowej won i .

Czy on i wszyscy rzeczy wiście czekają na pociąg? Czy po p ro s tu tu mieszkają? Nan iek tó re z koczu jących rodzin sk ładały s ię dwa, czasem n awet t rzy poko len ia.Niek tó rzy by li nawet całk iem p rzyzwo icie ub ran i w fu fajk i , w watowane spodn ie.Niek tó rzy miel i na nogach walonk i , choć n ie b y ło jeszcze zimy .

– Musimy do n ich do łączyć? – spy tałem o jca. – Musimy zos tać tu na s tacj i?– Nie wiem – p rzyznał s ię o jciec. – Trzeba b ędzie to p rzemyśleć. – I zwróci ł s ię do

inżyn iera Wasserman a.

Ale tu , na s tałym lądzie, nasz kap itan s traci ł nag le in icjatywę, abdy kował, s tał ,zagub iony , patrząc to n a o jca, to na mecenasa Ro mera, czekając, aż on i wydad ząrozkazy . Po szybk iej naradzie wszyscy doszl i w końcu do jed ynego możliwegown iosku : mu s imy złapać jak iko lwiek pociąg jadący na po łudn ie. Raz jeszcze o jcieci p an Romer zos tal i wydelegowan i do zas ięgn ięcia języka i wręczen ia kon iecznychłap ówek . Po d łuższych po szuk iwan iach udało s ię n am wreszcie zająć do p iero coopuszczony kątek po czek aln i , zwali l iśmy tam nasze bagaże i p rzygo towaliśmy s ięna d ług ie czek an ie.

– Pi lnu jcie rzeczy – powied ział na odchodny m o jciec Heli . – Nie spu szczajciez n ich oka an i na chwilę.

A mó j do rzuci ł :

– Złóżcie wszys tko pośrodku i po rozs iadajcie s ię do oko ła. Bez rzeczy nawymianę daleko n ie zajed ziemy .

I obaj zn iknęl i w t łumie.Nie miało większego sensu , żebyśmy wszyscy tak s iedziel i wpatrzen i w bagaż,

zwłaszcza że g łód zaczął nam już dokuczać. Mietek i ja p os tano wil iśmy czegośposzukać: bu fetu s tacy jnego , sk lepu , s t raganu , n iech że chociaż będzie czarny ry nek .Obeszl iśmy calu s ieńką s tację. Zajrzel iśmy w każdy kąt . Bez rezu ltatu . Kipiatok? Pro szębardzo , i le k to chce, nawet ko lejka do k ranu n iewielka. Ale coś do jed zen ia? Szkodagadać! Pępek może ci p rzy rosnąć do k rzyża. Nic, an i k ru szy nk i ch leba, za żadnep ien iąd ze!

Ale n ie wszyscy by li w tak iej b ied zie. Tu k to ś wgryzał s ię w pajdę ch leba, tamk toś wk ładał do u s t kawał s łon iny . Musiel i skądś to wziąć, mo że p rzy wieźl i ze sobą.

Page 214: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wyszliśmy w końcu ze s tacj i na u l icę. Niespodzianka: za rog iem jes t p iek arn ia, don iej ko lejka, n ie taka nawet wielka, p ięćd zies iąt czy sześćdzies iąt o sób . Stajemy nako ńcu . Prawie w tej samej chwil i s taje za nami młoda ko b ieta w ko lo ro wej kwiecis tejchus tce n a g łowie. Przy jemna buzia, całk iem ład na.

– Wy krajnij? Wy os tatn i? – py ta nas .

– Da – mówi Mietek , a do mn ie szepcze po po lsku : – Ładna babka, co? – Mietekzawsze miał oko na dziewczyny .

– Wy nie Ruskije? – p y ta nasza p rzygodna znajoma.

– Nie, jes teśmy Po lakami – odpowiadamy chó rem.

– Tak i ja pomyślała – mówi łamaną po lszczyzną i szerok i u śmiech op romien iajej twarz. – Mó j dieduszka był Poliak, wygnan iec z Polszi. – I p rzech odzi znów na ro sy jsk i :– Za cara n a Syb ir go zes łal i . Jak by łam mała, to mi mówił , gdzie go wzięl i , alezapo mniałam nazwy . – Zamilk ła. – A kartk i na ch leb macie?

Mój Boże! Kartk i na ch leb . Nie wpad ło nam to nawet d o g łowy . W Kwaszy ch lebby ł racjonowany , ale n ie by ło kartek , wszyscy s ię znal i i sk lep ik arz wied ział , komusp rzedał . Nik t nas n ie o s trzeg ł , że tu , w szerok im świecie, bez kartek marn ie zg in iesz.Sk ąd s ię je b ierze? Nasza nowa znajoma spo s trzeg ła naszą kons ternację.

– Nic n ie szkod zi – mówi. – Ja wejdę p ierwsza, a wy tu poczekajcie.

W tym czas ie ko lejk a p rzed nami szybko malała, cho ć za nami ro s ła jak nad rożdżach . Sto o só b? Sto p ięćdzies iąt? Mietek kon tynuu je k onwersację z nasząno wą znajomą, o n to umie, zawsze d aje so b ie radę z ludźmi, szczegó ln ie kob ietami.Zazd roszczę mu tej łatwości .

– Nazywam s ię Zo fia An tonowna. Dziadek wo łał na mn ie Zo s ia – opowiada naszasąs iadka. – Czasami jeszcze o jciec nazywa mn ie tak po po lsku . – Wid ać, że chce cośpo wiedzieć, ale dochodzimy właśn ie do d rzwi p iekarn i , więc szepcze ty lko do nas : –Po czek ajcie.

Odchodzimy na b ok i czekamy . Trwa to dość d ług o . W koń cu kob ieta wy chodzi .

– Jeszcze d ruga ko lejka by ła do lady – mówi. W awośce, sznu rkowej to rb ie, macztery bochenk i ch leba. Cztery bochny , b iały ch leb ! Zapomniałem już dawno , jakwyg ląda b iały ch leb . – Chodźcie ze mną – szepcze. Idziemy za n ią d ługą u l icą.Zatrzymu je s ię p rzed jed ną z k latek schod owych k i lkup iętrowego b loku . – Dwabo chenk i nam dziś wys tarczą – mówi. – Ojciec jes t cho ry i dużo n ie je. Od wczo rajteż co ś zos tało . Dałaby m wam więcej , ale dzieci p rzychodzą ze szko ły wyg łodn iałe.Jedz na zd rowie – mówi po p o lsk u i wraca na ro sy jsk i : – Tak mi dziadek zawszemówił . Ale to wszys tko , co pamiętam.

Page 215: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Mietek chce jej zap łacić.

– Ja n ie hand lu ję na czarnym rynku – mówi Zo fia An tonown a i ch ichocze.Śmiejemy s ię razem z n ią. Odmawia p rzy jęcia p ien iędzy . Nie ch ce n awet wziąć tychdwóch rub li , k tó re zap łaci ła. – Dziadek by s ię w g rob ie p rzewrócił – ob u rza s ię. –Nigdy by mi n ie wybaczy ł – kończy dyskus ję.

Miel iśmy już odchod zić, k iedy nag le p rzez twarz Zo fi i p rzemk nął cień smu tku .Przeżegn ała s ię po k ato l icku .

– Piet ia, mó j mąż, jes t na froncie. Niech go Bóg ma w swej op iece. – Przeżegn ałas ię raz jeszcze i twarz jej rozjaśn i ła s ię n a nowo . – Zap ros i łabym was do s ieb ie, alemamy ty lko jeden pokó j , a o jciec leży w łóżku , kaszle i p lu je k rwią. Wiosną wróci łz Ko ły my , po o śmiu latach . Z g ruźl icą.

Odzyskałem g ło s .

– Bardzo pan i dzięku jemy , ale mus imy gnać na s tację, bo pozos tal i go towiod jechać bez nas .

Ruszy liśmy z powro tem. Zawo łała jeszcze na pożegn an ie: „Życzę wam szczęścia,ch ło pcy” i zn ik ła w d rzwiach k latk i scho dowej.

– Są jednak dob rzy ludzie n a świecie – powiedział Mietek . – Sami n iewiele mają,a i tym s ię po dzielą.

Zas tanawiałem s ię, jak ja bym s ię zachował wys tawiony na p róbę.Bieg iem wrócil iśmy na s tację. Ojciec i p an Romer zdawali właśn ie sp rawę ze

swo jej ek spedycji . Najb l iższy p ociąg na po łudn ie, d o Gork iego , oczek iwany by łtego wieczo ru . Przekup iony naczeln ik s tacj i ob iecał zarezerwować dwa p rzedziałyd la nas . Co za luksus! Ale k to wie, czego nap rawdę mo żna s ię spodziewać? Czy takarezerwacja ma znaczen ie, czy on wziął p ien iądze i zo s tawi nas na lodzie? A jakzareagu je t łum innych czekających? Rozk ładu jazdy an i żadnej mapy oczywiście n ieznaleźl iśmy na s tacj i , ale sp rawdziłem w mo im szko lnym at las ie, że do Gork ieg o jes toko ło 500 k i lometrów. Przez noc po winn iśmy do jechać.

Aż tu nag le miła – d la odmiany – n iespodzianka. Hela i Olek wróci l i z własnejwyprawy , n io sąc wiad ro zupy . W d rug im ręku Olek p rzyn ió s ł pap ierową to rbę.

– Bu łk i! – wykrzyknął z t riumfem. – Odk ry liśmy s to łówkę ko lejarzyi zarządzający też wziął w łapę – zaśmiał s ię.

Ch leb Zos i zo s tawil iśmy na śn iadan ie.

– Powin nam pó jść do tej dob rej dziewczyny – powiedziała mama – i o sob iście jejpodziękować. Zo fia An tonowna, powiadasz? Jak ty lko zjemy , to mn ie d o n iej ,

Page 216: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Stefanku , zap rowadzisz i zan io sę jej jak iś p rezencik . Mówisz, że jej o jciec jes t ch o ryi leży w łóżk u . Może p rzy da s ię jej ręczn ik , może p rześcierad ło? – Matk a zaczęłaszukać w jedny m z naszych tob o łów.

Ja n ie b y łem p ewien .

– Dom i k latkę scho dową znajdę bez t rudności , ale to bardzo duży budynek , a myn ie zn amy numeru mieszkan ia an i n azwisk a…

– Poza tym kon tak t z cudzoziemcami może im ty lko zaszkodzić. Lep iej n ieryzykować… – dodał o jciec.

Misk i i ły żk i zawsze miel iśmy w pogo towiu . Bu łk i by ły świeżu tk ie, k ruche,a zupa gęs ta, pełna kapus ty , karto fl i i n awet kawałków mięsa. Wkró tce zos tało p on ich ty lko wspomnien ie.

Po uczcie o jciec u jął mn ie za ramię.

– Mamy jeszcze dwie godziny , a może i więcej do p rzy jazdu pociągu . Nie żeb ymożna na to l iczy ć, ale na pewno wys tarczy nam czasu , żeby s ię p rzed tem tro chęp rzejść.

Zain trygowany wyszed łem za o jcem ze s tacj i na u l icę.

– Chciałem powiedzieć ci co ś o o jcu Heli – zaczął n iep ewnym g ło sem. – Mamwątp liwości co do jego rzetelności i wiarygodno ści , a czasem n awet co do jeg ozd roweg o rozsądku , i wydaje mi s ię, że powin ieneś o tym wiedzieć.

– Hela mówiła mi t rochę na ten temat . Ale co s ię s tało , chciał cię jakoś o szukać?

Ojciec zas tanawiał s ię p rzez d łuższą chwilę.

– Nie chcę, żebyś mn ie źle zrozumiał – wyd us i ł wreszcie. – I mama, i ja bardzopo lub il iśmy Helę, ale myś lę, że powin ieneś wiedzieć, że mamy wątp l iwości co do jejo jca.

– Nie wątp ię, że sama Hela by je po twierdzi ła. Ale co on tak iego zrob ił?

Ojciec p rzez chwilę znó w szed ł w milczen iu .

– Nie mów z n ik im na ten temat – pod jął po chwil i . – Nie t rzeba dop rowadzać d on iesnasek . On teraz wie, że ja wiem, i będzie, mam nadzieję, uważał . – Ojcieczatrzy mał s ię i zapal i ł p ap iero sa. – Jak wiesz, poszl iśmy razem p rzekup ić naczeln ikas tacj i . Przy samej t ran sakcj i pomyślałem, że lep iej zo s tawić ich sam na sam. Może ton ie by ło rozsądne, ale im mn iej świadków, tym lep iej . Po chwil i Romer wróci ł .„Zażądał t rzy s tu rub l i , s to d la s ieb ie i po s to d la każd eg o z dwóch wtajemn iczonychp racown ików”, powiedział . Ale k iedy po d rodze do ko lejarsk iej s to łówk i Romerposzed ł do ub ikacj i , jeden z ty ch p racown ików podszed ł do mn ie. „Dzięku ję

Page 217: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

bardzo”, p owiedział , „p ięćdzies iąt rub l i to pó ł mies ięcznej p ens j i”.Z po czątku myś lałem, że to naczeln ik s tacj i wy łudzi ł od nas więcej fo rsy w ten

sposób , n ie by łaby to nowina. Ale gdy poszl iśmy dalej i podziel i łem s ię z o jcemHeli mo im podejrzen iem, p rzerwał mi i p rzyznał s ię, że to on sam by ł za toodpowiedzialny . Co d ziwn iejsze, n ie wydawał s ię nawet zawstydzony . Bo to p rzecieżn ie by ła pomyłka. – Przez chwilę szl iśmy dalej w milczen iu . – Może uważa, że jakop rawn ikowi należy mu s ię ho no rarium. Ale n ie wiem, czy mo żna u fać tak iemuprawn ikowi, nap rawdę n ie wiem… – zas tan awiał s ię na g ło s o jciec. – W każdym raziedało mi to do myś len ia. Ale p amiętaj , aby n ic n ik omu n ie mówić. Czas już wracać nas tację. W każdym razie o n jes t ab so lu tnym specem o d dawan ia łapówek . Niemóg łby m s ię z n im równać. Ale lep iej , żeb y zawsze k to ś z n im by ł .

Wrócil iśmy w samą po rę. W k łębach dymu i pary pociąg właśn ie wtaczał s ię nas tację. Zatrzymał s ię chyba tu , w Ko tłas ie, bo by ł całk iem pus ty i o kazało s ię, że miałru szy ć w d rogę o dwie godziny wcześn iej , n iż nam powiedziano . W każdym raziełapówka podziałała nadspo dziewan ie do b rze. Jed en z wtajemn iczo nych ko lejarzyp rzyszed ł po n as p rzed o ficjalnym o twarciem d rzwi na p eron i zap rowadził nasbocznym wejściem do zarezerwowanego wagonu . Tam czekały na nas dwa pus tep rzed ziały . „Zapełn i jcie bagażem wszys tk ie p ó łk i i k ażd y kawałek po d łog i , podławkami i między n imi, żeby n ik t in ny wam s ię n ie wcisnął”, up rzedzi ł nas i po szed ł .Os trzeżen ie by ło zresztą zb y teczne. Nasza g rupa zmieści ła s ię wprawdzie w dwóchp rzed ziałach , ale bagaży by ło więcej n iż miejsca. W końcu część naszych pakunkówmusiała zo s tać na ko ry tarzu , a z n imi na s traży Hela, Mietek i ja. Pozos tałe p rzedziałyzarezerwowanego wagonu też s ię wkró tce zapełn i ły .

Nag le o twarto d rzwi na peron . Tłum rzuci ł s ię nap rzód , sztu rmu jąc po ciąg . W ty mk łębowisku ludzie p chal i s ię jeden p rzez d rug iego , p rzewracal i s ię, po dnos i l i s ię,odpychali in nych . Mo rze ludzi , a p o rządk u żadnego . Jak jeden pociąg po mieści takąmasę? Ale co dziwne, powo li , po t rochu peron zaczął s ię op ró żn iać. Wywieszka„Zarezerwowany” na naszym wagon ie n ic n ie pomog ła, nasz wagon też wch łon ąłog romn ą l iczbę o sób . Już i w k o ry tarzu szp i lk i by n ie wetknął .

– Czy to możliwe, żeb y ten cały t łum z poczekaln i zmieści ł s ię w jedny mpociągu? – spy tałem.

– Nie wid ziałeś? – od parł Mietek s iedzący obok mn ie na walizce. – Wpuści l ity lko część, a reszcie zatrzasnęl i d rzwi p rzed nosem. Będą czekal i na nas tępnypociąg . Może p rzy jdzie ju tro , po ju trze, za tydzień – dodał po ro sy jsku ze śmiechem.A wróciwszy na po lsk i : – Biedny , n ieszczęsny , o szukany lud . I po co im by ła ta

Page 218: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rewo lucja?

Ścisk na ko ry tarzu , zaduch i hałas n ie zap owiadały tak ko mfo rto wej pod róży , najaką miel iśmy nadzieję. Pięćset k i lometrów! Jakoś wy trzymamy . My we tró jkęs iedziel iśmy n ad al na bagażach . Hela rozłoży ła s ię, na wpó ł s iedząc, na workuz p ościelą obok mn ie, z g łową i ramien iem na mo ich ko lanach ; już spała.

Parę szarpn ięć, k łęb y dymu za oknem… ruszamy . Mietek z d rug iej s t ron y też jużśp i , z g łową opartą na mo im ramien iu . Lep iej s ię n ie ru szać. Ależ on ch rap ie!

Hałas na ko ry tarzu ucich ł , a może rozp łynął s ię w ry tmiczny m s tukocie kó ł .Nawet smród s tał s ię mn iej dokuczl iwy albo też po p ro s tu p rzyzwy czai łem s ię don iego . Najp ierw, pod ciężarem g łowy Heli , zd rętwiało mi lewe u do . Wkró tce p raweramię poszło za jeg o p rzyk ładem, p rzyciśn ięte g łową Mietk a. Ale w końcu zasnąłemi ja i z tej całono cn ej pod róży n ic więcej n ie pamiętam.

Page 219: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 13

Statkiem po Wołdze

Pociąg , do k tó rego załadowaliśmy s ię w Ko tłas ie, jechał do Moskwy , ale mywysied l iśmy w Gork im. W Związku Sowieck im nawet sowieck i obywatel mus iał miećspecjalną p rzepu s tkę na odwiedzen ie s to l icy swego k raju ; my oczywiście takowejn ie miel iśmy .

Wcześn ie ran o , sap iąc i dysząc, pociąg wtoczy ł s ię na s tację. Otworzy łem okno ,powiało ch łodnym, rześk im powietrzem. Z pociągu wysypał s ię t łum pasażerów,a my wraz z n im, cała g rupa z t ratwy , dopchaliśmy s ię do budynku s tacy jnego .

Gork i to duży węzeł ko lejowy . Stację okupowała tu n iesamowita masa ludzi ,mus iało tam by ć co najmn iej p ięć o sób na metr kwadratowy . W po równan iu z tymstacja w Ko tłas ie wydawała s ię teraz n iemal pus ta. Brud i śmieci n ie up rzy jemn iaływidoku , a smró d n ie pozwalał oddychać.

Ludzie k o czowali wszędzie, po salach , w ko ry tarzach , w res tau racj i , w b iu rach ,nawet w k lo zetach . On i tu chyba zapuści l i ko rzen ie.

Nasz zespó ł z t ratwy musiał s ię rozdziel ić na g rupk i rodzinne; o znalezien iumiejsca razem na o s iemnaście o sób nawet n ie mog ło być mowy . Rodzice i jas tal iśmy tak p rzez d łuższy czas , n ie wiedząc, co rob ić, dokąd s ię ob rócić, gdzieznaleźć najmn iejszy choćby kącik . Aż matka zawo łała: „Patrzcie, tam k to ś odchodzi ,zrob i s ię miejsce” i zo s tawiając o jca z naszym doby tk iem, zaczęła s ię p rzepychaćw k ierunku pob lisk iej ko lumny . Ja pchałem s ię za n ią z dwoma pakunkami w rękui rzeczywiście – odchodząca para z dziećmi o swobodziła kawałek betonowej pod łog ipomiędzy ścianą a n a dwa k rok i od n iej od leg łą ko lumną.

Zos tawiwszy p ak i p rzy matce, wróci łem do o jca po jeszcze k i lka sztuk bagażu .Obróci łem tak k i lka razy , aż w końcu p rzen ieś l iśmy z o jcem resztę pakunkówi zapełn i l iśmy miejsce zarekwirowane p rzez matkę. Taką samą metodę s to sowaliśmyprzed tem i p ó źn iej podczas wszys tk ich naszych pod róży .

Zmęczen i całonocną jazdą rozs ied l iśmy s ię na walizach w milczen iu . I co dalej?Matka s iedziała, o p uściwszy g łowę, oczy miała zamkn ięte, ale chyba n ie spała.Ojciec s ied ział o p arty o ścianę, obejmu jąc matkę ramien iem. Patrzy ł gdzieś

Page 220: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w p rzes trzeń , zamyślony , skamien iały , zrezygnowany . I to ma być wo lnośćg waran to wan a n am p rzez amnes t ię?

Nie mo g łem wy trzymać tak iego bezczynnego s iedzen ia.

– Co teraz ro b imy? – zapy tałem g ło śno , by p rzek rzyczeć zg iełk panu jący nas tacj i . Ale od p o wiedzi n ie by ło . Zasnęl i? Nie, o jciec miał oczy szeroko o twarte. –Tato , śp isz? Co b ęd zie dalej? – powtó rzy łem. Wiedziałem, że na mo je py tan ie n ie map ro s tej o d p o wied zi . Ojciec powo li zwróci ł ku mn ie oczy .

– Nie wiem, sy n k u , n ie wiem – odpowiedział g ło sem pełnym smu tku .

Matk a n ag le wró ci ła do życia.

– Wiesz, wiesz, bardzo dob rze wiesz – odezwała s ię w nag łym p rzyp ływies tan o wczo ści . – Id ź wp ierw, Stefanku , i po szukaj k ip iątku . Nap ijemy s ię herbatyz cu k rem i zjemy p o kawałku ch leba. Jes t już późno , a o pus tym żo łądku trudno s ięmy śli .

Z czajn ik iem w ręku zacząłem p rzepychać s ię p rzez t łum w poszuk iwan iu k ranuz k ip iątk iem, k lo zetu i , z nadzieją w sercu , bu fetu . Rozg lądałem s ię, gdzie jes tk o lejk a, b o k o lejk a w tym k raju by ła naj lep szym wskaźn ik iem. Pierwszą ko lejkę, dou b ik acj i , zn alazłem szybko . Nie by ła nawet d ługa. A obok s tała d ruga, do k ranuz wrzącą wo d ą. Ale ko lejk i do bu fetu n ie znalazłem. Nic dziwnego , bo bu fetu n ieb y ło . Wy p il iśmy p seudoherbatę z p rawdziwym cuk rem. Mama dziwnym sposobemzawsze p o trafi ła znaleźć jeszcze jeden kawałek cuk ru . Zeb rała gdzieś cały woreczekn ieró wn o p o rąb an ych kos tek . Dokończy liśmy resztę b iałego ch leba Zo fi iAn ton own y . I rzeczy wiście pomog ło .

– Masz rację, mateczko – ożywił s ię o jciec – patrzen iem w su fi t n iczego s ię n iezałatwi. – Wstał . – Pó jdę s ię rozejrzeć, a ty poszukaj Heli , jeś l i chcesz, ale n iezo s tawiaj mamy samej zby t d ługo , raczej p rzyp rowadź Helę tu taj .

– Id ź, id ź – d o d ała mama. – Dam sob ie radę. Romerowie są tam, ko ło d rzwi. –Wsk azała p alcem d rugą s tronę sal i . – Widziałam, jak tam znaleźl i miejsce w tymsamy m czas ie, co i my . Mecenasowa machnęła do mn ie ręką.

Zn alazłem wszy s tk ie t rzy s io s try śp iące, oparte o ścianę i wzajemn ie o s ieb ie.

– Weź ją n a sp acer – powiedziała matka Heli . – Głowa ją bo lała, świeże powietrzed o b rze jej zro b i . – I po trząsnęła Helę za ramię.

Zn alezien ie świeżego powietrza by ło n iemożliwe. Plac p rzed s tacją by łzat łoczo n y jeszcze bardziej n iż budynek s tacy jny . Zapchane też by ły wszys tk ieo d cho dzące o d eń u l ice. Zielony skwerek pośrodku p rzypominał raczej b iwak n iżo g ró d w cen tru m mias ta.

Page 221: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Świeże p o wietrze? Lep iej n ie py tać. Wiatr po wiał aku rat o d s tro ny zieleń cai wo d ząc ok iem za źró d łem, zau waży łem pó łob nażone p os tacie p rzyk ucn iętew k rzak ach . Tak pu b liczn ie? Nie chciało mi s ię wierzyć. Ale to by ł do p iero po czątek .Jeszcze wted y n ie wied ziałem, że u trata go dno ści o sob is tej jes t p ierwszy m k ro k iemn a d ro d ze do p o n iżen ia.

– Ch o dźmy s tąd – wziąłem Helę po d rękę.

Jeszcze w d ro dze na Sy b ir s taral iśmy s ię zach ować resztk i g od n ości , wieszająck o c d o o ko ła p ry mitywnej toalety . Wted y n ie p rzy szło mi n awet d o g łowy , żewk ró tce i my s ię s to czy my .

Szliśmy w milczen iu , b ez celu , sk ręcając to w jedn ą u l icę, to w d rugą. By ło n amsmu tn o . Szl iśmy w t łok u , w b rudzie u l ic n iezamiatanych o d mies ięcy , w smrod zielu d zk ieg o mro wia. Ludzie k o czo wali n a cho dn ikach , nawet na jezdn i . Dobrze, że ruchk o ło wy by ł min imalny . Czasem ty lko p rzejechał samo ch ód o sobo wy lubciężarówka, p rzeto czy ła s ię fu rman k a. Nie by ło tu czeg o szu kać. Po szl iśmyz p o wro tem na s tację i p rzy s ied l iśmy s ię do mamy . Ojciec wkró tce równ ież wróci ł ,ale bez żadny ch n o win . Nie p rzyn ió s ł nawet p lo tek . A p lo tk i by ły ważny m źró d łemin fo rmacji , n amias tką gazet . W gazetach i tak t rzeba by ło czy tać między wierszami,ab y zn aleźć ziarnk a p rawdy . Z wszech o becnych g ło śn ików p łynęły same k łamstwa.A z p lo tek można cho ciaż b y ło wy ciągnąć własne wn io sk i .

– Ro zk ładu jazdy o czy wiście n igd zie n ie ma – zdawał sp rawę o jciec. – Nik t n iewie, k ied y będzie nas tęp ny po ciąg n a p o łu d n ie. Oczek u ją pociąg ów d ziś wieczó r,ju tro rano , ale albo lok alny ch , albo d o Mosk wy , albo n a wsch ó d d o Kazan ia i n ap ó łn o c d o Ko tłasu . Może p o jedziemy d o Władywosto ku , ju tro ma s ię tu p ono ćzatrzy mać tran ssy bery jsk i po ciąg? – zażarto wał , ale n ik t s ię n ie ro ześmiał . – Py tałemk o lejarzy o po ciąg do Astrachan ia albo ch o ciaż w tamty m k ieru n ku , ale n ik t o tak imn ie s ły szał . Może będ zie w p rzyszłym tyg o dn iu… to by ła jedyn a o dpo wiedź.

Na s tacj i w Go rk im spędzi l iśmy k i lk a d n i i n o cy , szy bko tracąc rach ubę czasu .Sami zap uści l iśmy ko rzen ie p omięd zy fi larem p o d trzymu jącym su fi t a ścian ą.Po p ijal iśmy g o rącą h erbatę. Wypełn ial iśmy czas s tan iem w ko lejk ach : po zup ę, powrzącą wo dę, do k lozetu . Któ reg o ś dn ia o jciec zdo łał g dzieś k u p ić boch en ek ch leb ai k o s teczk ę mas ła. In n ego d n ia ja zd o by łem k ilka bu łek n a czarn ym rynk u . Przyin n ej o k azj i matk a wróci ła, n io sąc t riu mfaln ie bo ch en ek ch leb a i wianek k iełb asy ,i miel iśmy u cztę. Może n ie jes t tak źle… Zadziwiające, jak pełn y żo łądek wp ływa n aświato p o g ląd .

Pewn eg o dn ia mama wróci ła z wyp rawy do toalety .

Page 222: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Wy o braźcie so b ie – p owied ziała – że chciałam o two rzyć to rebk ę, a o na ju ż by łao twarta. W śro dku złap ałam jak ąś d rob ną rączkę. Patrzę, a to mały Tatarczuk ,wy ch udzo n y , mo że sześcio - czy s iedmio letn i . Ciocia, nie sierdities', n ie gn iewaj s ię,ciociu , p owiedział ro zb rajająco i ty le g o wid ziałam. Ale uciek ł z n iczym.

W p oszuk iwan iu świeżego po wietrza udawaliśmy s ię z Helą na co raz d alszewy prawy u l icami mias ta. Ruch p ieszy wszęd zie b y ł d uży , ale im dalej od s tacj i , tymmniej lud zi b iwako wało na cho d n ik ach .

Wszęd zie p ełno by ło mężczyzn w mu ndu rach : mil icjan ci , żo łn ierze,en kawudziści i jeszcze in n i , k tó ry ch mund uró w n ie zn ałem. Któ reg oś pop o łu dn iazn aleźl iśmy s ię w ładn y m, do b rze u trzyman y m, czys ty m park u , by ł tam nawet b u fetw k io sk u . I to o twarty ! Nies tety , jedy n ym artyk u łem w sp rzedaży b y ły p es tk i .Jed l iśmy je z ro żków zwin iętej gazety . A k ied y wróci l iśmy d o tego samego p arkun as tępneg o d n ia, s t raci ł już swą dziewiczą czy s to ść; ścieżk i i t rawn ik i n iemalzn ikn ęły pod łu p in ami p es tek . Ale do k io sk u zn ów s tała ko lejka. Do b ry to by ł zn ak ,więc d o łączy liśmy . Tym razem sp rzed awali po szk lance kefiru i po b u łce na g łowę.Lepsze o d pes tek . Czego można s ię spod ziewać ju tro ?

Aż wreszcie k tó reg oś wieczo ru o jciec wróci ł z k o lejnej wy p rawy p o p lo tk isp rężys ty m k rok iem i z u śmiech em na twarzy . Ju ż z d aleka wid ać by ło , że n ies ied ob re nowin y .

– Sp o tk ałem Po lak ó w – po wiedział – dwóch facetó w, s traszn ie ob darty ch , alewidać, że in tel igen tn i lu dzie. Poczęs towałem ich macho rką. Powiedziel i , że sąw d rodze d o Tatiszczewa ko ło Sarato wa, gd zie jes t p o noć cen tru m o rg an izacy jn en aszeg o wo jsk a. Nie by l i p ewn i, czy do wo dzi n im Szy szk o -Bo h usz czy Boru ta-Sp iech o wicz. Pamiętasz Boru tę, mateczko?

– Teg o , co do wo dził w Cieszyn ie? – sp y tała matka.

– Tak , b y ł mo im d owódcą pu łku . Na generała awansował ju ż w latachd wudzies ty ch . Mo że b ędzie mn ie p amiętał .

Ojciec spęd zi ł w wo jsk u o s iem lat . Po sk oń czen iu medy cy ny w Moskwie s łuży ło d 19 14 ro ku w carsk iej armii , a p o rewo lucj i w wo jsk u po lsk im. W czas ie wo jnyb o lszewick iej b y ł lek arzem 4 . Pu łk u Strzelców Po dhalań sk ich . Po wo jn ie p u łks tacjon o wał w Cieszyn ie, ro d zice tam mieszkal i i tam u ro dzi ł s ię Ju rek .

– Chy ba mn ie p amięta – po wtó rzy ł o jciec. – Sarato w leży n ad Wo łgą, ty s iąck i lometrów s tąd n a po łud n ie, a As trachań jeszcze ty s iąc k i lo metró w d alej . Podo b nok u rsu ją s tatk i d o Sarato wa i do Astrachan ia. Ci dwaj mó wil i , że warto sp rób owaćd os tać s ię na s tatek . Ju tro rano p ó jd ę d o po rtu , żeb y s ię ro zejrzeć.

Page 223: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Dowiedziałem s ię też, że Wasserman o wie, o jciec i sy n , i Żó łtyń scy p o jechal i d ziśrano do Mo sk wy , a Gruszyńsk i z żoną i inn i , k tó rzy by li z nami na t ratwie, zn iknęl ib ez p ożegnan ia. Ro merowie wciąż czekają na p o ciąg do Astrachan ia.

O tym wied ziałem ju ż od Heli .

Rano o jciec wybrał s ię do p o rtu rzecznego i wróci ł rozp romien io n y z b i letamiw ręk u . Nie do Saratowa, lecz do Astrachan ia, mias ta wy mien ionego w n aszy md oku mencie amnes ty jnym.

– Podo bno Saratow jes t tak p rzepełn iony uchodźcami, że za żadne skarby n iemożna d o s tać po mieszczen ia. Musiałbym po jechać do Tatiszczewa, może na d zieńczy d wa, ale n ie móg łby m was p rzecież zos tawić samych n a s tacj i w Saratowie, g d ziep odo bno jes t du żo go rzej n iż tu taj , jeżel i to mo żliwe. Zarezerwowałem więc dwiek aju ty do Astrach an ia. Wydałem majątek , ale p rzecież należy s ię n am trochę luk su su .– Ojciec wzru szy ł ramio nami i zwróci ł s ię do mn ie: – Ro zmawiałem z mecenasemRo merem o was . Propono wałem, że zab ierzemy Helę z nami, ale kateg o ry czn ieo dmó wił . Zresztą dob rze g o rozumiem, n a jego miejscu zrob iłbym to samo .Ro złączo ne rodziny mogą s ię już n ig d y n ie od n aleźć. Ale ob iecał , że zrob i wszys tk o ,co może, żeby też do jechać do Astrachan ia. Tam pos tara s ię n as znaleźć. Statek ru szaw d rog ę d ziś wieczó r. Do po rtu jes t dalek o i mus imy znaleźć jak iś ś ro dek lokomocji .

– A co będ zie w Astrachan iu? – spy tała mama.

– Znajd ziemy ho tel , wy w n im zo s tan iecie, a ja po jad ę z powro tem d o Saratowai s tamtąd do Tatiszczewa. Mam moją k s iążeczk ę o ficersk ą, więc n ie będzie t rudn o ścize ws tąp ien iem d o wo jska. Podobn o s tan zd rowo tny w o b ozie jes t ok ropn y ,a lekarzy b rak u je. W ogó le b raku je o ficerów. Oczek iwali powro tu ty s ięcy z ob ozówjen ieck ich i rzeczy wiście, ludzie wracają masowo , ale g łó wn ie szereg owcy i t rochęp odo ficeró w. – Ojciec zamilk ł na d łuższą chwilę, a po tem d odał: – Są pog ło sk i , żeb o lszewicy wys łal i o ficerów na Ziemię Fran ciszka Józefa na Morzu Białym i że n iewrócą s tamtąd p rzed wiosną. Może i Adam tam jes t?

Jak ty lko załatwię p owró t do wo jska i do s tanę p ap iery , to albo p o jadę, albo p o ś lęp o was d o Astrachan ia. Na pewno b ędą kwatery d la rodzin o ficersk ich . A ty ,mateczk o , będziesz mog ła rozejrzeć s ię za p racą w szp i taln ym lab o rato rium.

Jak wielu inn y ch doświadczon y ch o ficerów, włączając g enerałów, o jciec myś lałk atego riami p o p rzedn iej wo jny : wzg lędn ie s tała l in ia fro n tu , rodziny o ficersk ieg dzieś na b l isk ich ty łach , o rdynansa p osy ła s ię po żonę.

Reszta d n ia min ęła szy b ko . Hela wiedziała już o naszym wy jeździe.Pożegnaliśmy s ię ze łzami w o czach i z bó lem w sercu , ale miałem dziwną pewność,

Page 224: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

że w Astrachan iu s ię odnajdziemy . Zafascynowan y czekającą nas pod różą Wołgą,dwa ty s iące k i lometrów jedną z n ajwiększych rzek świata, chodziłem jak we śn ie. Niechciałem nawet myś leć, że mo że ju ż więcej n ie zo baczę Heli . Dop iero wieczo rem, n as tatk u , poduszka p rzemok ła mi od łez.

Tymczasem o jciec zn alazł woźn icę z fu rmanką, załad o waliśmy rzeczyi po jechal iśmy do po rtu . Przycumowan y do n ad b rzeża s tał duży , b iały , lśn iącyczys to ścią, p rawd ziwy s tatek pasażersk i . Zwał s ię ŁOMONOSOW.

Tak skończy ł s ię nasz poby t w mieście Gork i , właściwie nawet n ie w mieście, alena s tacj i k o lejowej . Stare to i h is to ry czn e mias to , k tó re z czasem wró ciło do swejdawnej nazwy Niżny Nowogród , n a p ewno by ło ciekawe, p ełne zaby tków i god n ezwiedzen ia, ale w mo jej pamięci zo s tała ty lko ta n ieszczęsna lu dzka masa s t ło czo n ana b ru dnym dwo rcu . Gorki znaczy po ro sy jsku „go rzk i” i ten smak mi po n impo zo s tał .

* * *

Łomonosow n ależał do in nego świata, n ie do Związk u Sowieck iego , k tó ry znal iśmy .Nasze sąs iadu jące ze so b ą kaju ty na pok ładzie miały du że bu laje, g rube dywanyi umeb lowan ie sk ładające s ię z b rązo wych sk ó rzany ch tap czan ów, b iu reki wygodny ch k rzeseł . Bag aże p rzy wiezion o nam na wózku i t ragarze, n ie bo jąc s ięu traty „godn o ści rob o tn ika”, wzięl i nap iwk i bez zmrużen ia o ka.

Pomog łem rodzicom ro zso rtować b ag aż i mama, widząc mo ją n iecierp l iwość,po s łała mn ie, żebym zwied zi ł s tatek . „Znajdź p rzy o kazj i res tau rację czy bu fet”,do d ała. Z kaju ty wycho d ziło s ię na wy łożony dywanem ko ry tarz, po k tó rego obus tro nach znajdowały s ię wypo lero wane d rzwi kaju t , k i lka z n ich opatrzo n emosiężn ymi tab l iczk ami z nazwisk iem i rangą o ficera. Na końcu k o ry tarza, na ru fie,by ła d uża sala d la palących , z g łębok imi fo telami, s to l ikami pełnymi pop ieln iczek ,z mos iężnymi sp luwaczkami w kątach . Ale bu fetu czy res tau racj i an i ś ladu .

Zszed łem schodami na n iższe p iętro . Tak i sam ko ry tarz z kaju tami p o ob us tro nach . Szk lan e d rzwi na obu końcach . Poszed łem w lewo , w k ierunk u dziobu .Pchn ąłem d rzwi i zn alazłem s ię na taras ie o bserwacy jn y m tu ż pod mo stk iemkap itań sk im. Przemierzy łem k o ry tarz w p rzeciwnym k ierunku . Stanąłem p rzedszk lanymi d rzwiami, na k tó ry ch – miła n iespo d ziank a! – zło tymi l i terami nap isg ło s i ł Restoran. Mog łem go pocałować! Lekk o pchn ąłem d rzwi – zamkn ięte. Go d zinyo twarcia? Jad ło sp is? Nie ma n ic: tajemn ica pańs two wa.

Nag le co ś mn ie tk nęło : gdzie są inn i pasażerowie? Jak do tąd n ie sp o tk ałem

Page 225: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n ik ogo . Tu i tam k ręci l i s ię członk o wie załog i , ale p asażerów an i ś ladu . To mn iezan iepo k o iło . Z jedn ej s t ro n y Łomonosow by ł w naszym do tychczasowymdoświadczen iu p ierwszym środk iem transp o rtu w Związku Radzieck im, na k tó rymożna b y ło kup ić b i lety bez ko lejk i i b ez łapówk i, k tó ry n ie by ł ab su rd aln iep rzeładowan y , za to b y ł zadban y . Kory tarze pachn iały czys to ścią i n awet toalety n iezatruwały po wietrza. Ale z d rug iej s t ron y , czy miel iśmy p rawo do pod różowan iatak im s tatk iem? Może by ł zarezerwo wany d la czło n ków p art i i lub d la u rzędn ików zesp ecjalnymi p rzepus tkami. Może o jcu sp rzed al i b i lety p rzez pomyłkę i p rzyp ierwszej k o n tro l i wysadzą nas g dzieś w s tep ie?

Wyszed łem na p o k ład i s tan ąłem p rzy b alu s trad zie, n iedalek o pomostu , pok tó rym zało ga wnos i ła n a p o k ład p ak i i sk rzyn ie różnych rozmiarów i k ształ tów.Kierował tym młody o ficer o skośn y ch oczach Tatara i d zio b atej twarzy .

– Piękny s tatek – zagai łem.– Nic dziwnego – o dpowiedział , wy raźn ie zadowo lony z pochwały . – Specjaln ie

zb udowan y w n iemieck ich s toczn iach p rzed p ierwszą wo jną d la cara Miko łaja. Statekwycieczk owy d la dworu .

– A g dzie są pasażerowie? – dałem up u s t mo im wątp l iwościo m. – Nas jes t ty lkotro je. A p rzecież n ied ługo ru szamy? – Miałem jeszcze wiele py tań na końcu języka:jak d ługo p łyn ie s ię do Astrachan ia? Gdzie zatrzy mujemy s ię po d rodze? Czyo tworzą res tau rację? Kiedy? Ale nauczy łem s ię n ie zadawać zby t wielu p y tań , n a ogó łwzbudzały n ieu fność.

Młody o ficer b y ł ro zmowny , n ie czekał na py tan ia.

– Ru szy my , jak ty lko skończymy ładować. Dużo ju ż n ie zo s tało . A p asażerowie?Tu pewn ie n ik t więcej n ie ws iąd zie. Ty lko pak i . Bilety są d rog ie i lu d zie wo lą jechaćpociąg iem. W d zis iejszych czasach ty lko u rzędn icy w o ficjaln ych mis jach p łynąz n ami, bo on i n ie p łacą. Może w Saratowie k to ś do łączy wam do to warzys twa. –Uśmiechnął s ię miło – ale wątp ię. Za to w Kazan iu czek ają już na nas setk i pasażerów,n ies tety , sami mężczyźn i , a szkod a. W dodatku pasażero wie bez b i letów, zob aczy ciesami! – Zn ów s ię roześmiał . – Muszę wracać do robo ty . Izwinitie, wy baczcie! –Zasalu tował i od szed ł .

Sy mpatyczny facet , mó wi do mn ie p rzez wy, jak do do ros łeg o .

Czas wracać do kaju ty – może matka znalazła co ś do jedzen ia? Miała p rzecieżw tej dzied zin ie n ieb y wałe zdo lno ści . A może o tworzy li res tau rację? Może cho ciażwywies i l i jak ieś zawiadomien ie? Ale d rzwi res tau racj i wciąż by ły zamkn ięte.Wy wieszk i żadnej n ie by ło . Do brze, że matka p rzez ten czas n ie p ró żn owała.

Page 226: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zas ięgnęła języ ka, znalazła k ran z wrzącą wodą.– Właśn ie miałam zamiar cię poszuk ać – po wiedziała. – Res tau racja będzie dziś

zamk n ięta p rzez cały dzień , ale ju tro p rzypuszczaln ie wydadzą pos i łek d lapasażeró w. A jeś l i n ie ju tro , to po ju trze. Zjemy teraz resztę ch leba z h erbatą, a po temwy zejdźcie ze s tatku i zróbcie zakupy . Jarmark jes t p onoć b ardzo b l isk o .

Biu rko w kajucie rodziców z łatwo ścią zas tąp i ło nam s tó ł . Po pos i łk u by liśmygo towi do wy jścia. Młody Tatar wciąż p i lno wał załad unku .

– Zdrastwujtie, po ruczn iku – pozd rowił g o o jciec. – Zdążymy jeszcze zejść n a ląd ,żeby poszuk ać czegoś do jedzen ia na d ro gę? A mo że pó źn iej res tau racja zo s tan ieo twarta?

– Tak , macie jeszcze dość czasu – odp o wiedział . – Co n ajmn iej godzinę, a targjes t tuż za ro g iem. – Wskazał zak ręt u l icy p o d ru g iej s t ron ie og rodzen ia. – Alepog ad ajcie p rzed tem ze s trażn ik iem, żeby was poznał i wpuści ł z powro tem. – Pochwil i do rzuci ł : – Co do res tau racj i , to n ie jes tem p ewien , na waszym miejscu n iel iczy łbym na n ią. Nib y mają wyd awać co najmn iej jeden p o s i łek dzienn ie. Na o g ó łgo tu ją alb o szynkę z soczewicą, albo soczewicę z szy n ką, co k to wo li . – Roześmiałs ię od ucha d o ucha. – Ale to w teo ri i . Wątp ię, żeby by ła o twarta p rzed Kazan iem,czy li ju tro wieczo rem. Lep iej kupcie jedzen ia na dwa dn i .

Za ro g iem znaleźl iśmy typ o wy ro sy jsk i targ , wiejsk ie p ro d uk ty ro złożon e n arach itycznych tabo retach , ku lawych s to l ikach czy p o p ro s tu n a chus tachrozpos tartych na ziemi. Kup il iśmy ch leb , s łon inę i k i lka cebu l . Jak zawsze, cenywielok ro tn ie p rzewyższały o ficjalne, sk lepowe. Z tym że w sk lepach albo n ic n ieby ło , albo s tały d o n ich og romn e ko lejk i . W dodatku n ie miel iśmy nawet k artek n ach leb . A tu , n a jarmarku , ok o liczn i k o łch oźn icy sp rzedawali własn e p rodu k tyi mog li żądać tak ich cen , jak ie k l ien ci , n iemający wy jścia, go towi by li zap łacić.

Wracając z targu , minęl iśmy co ś , co wyg lądało na sk lep sp ożywczy . Spo jrzałemna witrynę i serce mi zab i ło . Leżały tam og romne szynk i , k ręg i wy jątkowo różo wejk iełb asy , po łcie b iałej jak śn ieg s łon iny . Ojciec spo jrzał n a mn ie i wid ząc mó jen tuzjazm, roześmiał s ię:

– Nie ciesz s ię, synu , to ty lk o g ip sowe mak iety .

Wró cil iśmy n a s tatek . Właśn ie skoń czy li ładowan ie, maszyn y puszczono ju żw ruch i p ok ład dyg o tał p od n ogami. Ru szy liśmy w d rogę.

Zos tawiwszy zakupy w kajucie, wyszl iśmy na taras o bserwacy jn y . Nawet tu taj ,b l isk o źródeł , Wołg a rozlewała s ię szerok o , d użo szerzej n iż Wis ła pod Warszawą czyDźwin a Pó łnocna w Krasn obo rsku . Ale na b rzeg ach oko n ie miało na czym spocząć.

Page 227: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Od chwil i , g d y zos tawil iśmy za sobą dymiące fab ryczne kominy Gork iego , widokz obu s tron n ie zmien ił s ię chy ba wiele od czasu , k ied y Iwan Groźny wyruszał n aKazań : p łask ie b rzeg i , lasy , ubog ie ws ie, zapuszczone mias teczka z cerkwiamio cebu las tych k opu łach i znów lasy , po la, łąk i , a na n ich n iel iczn e s tadka by d łai kon i .

Na d rug i dzień ran o widok pozos tał n iezmien iony . Natomias t w p o łud n ieo tworzy ła s ię res tau racja i podano nam, jak p rzewidział mó j znajomy Tatar,g o to waną szynkę z soczewicą. Opró cz nas i k i lku o ficeró w z załog i , s iedzących p rzyd ru g im końcu d ług iego s to łu , n ikogo więcej n ie by ło . Za to pos i łek p amiętam n iemn iej do k ład n ie n iż jego cenę – 1 6 rub li za po rcję. Dużo więcej n iż dzienna p łacalekarza. Ale o jciec zawsze miał ges t . Namówił mn ie – bez wielk ich trudności – n ad ru g ą po rcję. Sam mn ie p ouczał jeszcze w dzieciń s twie: „Pamiętaj , Stefan ku ,p ien iądze są po to , żeb y je wydawać”. Miał świętą rację, z czasem wiele wydarzeńw mo im życiu po twierdzi ło tę zasadę.

Po p o łu dn iu rzeka s tała s ię jeszcze szersza i oba b rzeg i zlały s ię z widn ok ręg iem.Od tej chwil i b rzegów już więcej n ie widziel iśmy , jedyn ie dop ły wając do po rtu , albod użo p ó źn iej , w og romnej delcie Wo łg i .

Res tau racja p o zos tała zamkn ięta p rzez resztę dn ia. Widoczn ie mó j apety twyczerp ał jej zap asy .

Rano o b udził mn ie n iespo dziewany dźwięk wielu g ło sów, donośne rozmowyn awet tuż pod mo im bu lajem, z k tó rych n ie rozumiałem an i s łowa. Rozsunąłemzas łony . Statek s tał w po rcie. Pok ład by ł zat łoczony ludźmi. Sami mężczy źn io skośny ch oczach – Tatarzy . Na pewno jes teśmy w Kazan iu , s to l icy Tatarsk iejRepub lik i , i to o tych pasażerach mówił mi dzio baty o ficer. Szy bko s ię umy łem,u b rałem i poszed łem do kaju ty ro dziców. Ojciec s tał p rzy o twarty m bu lajui ro zmawiał z k i lkoma młodymi lu dźmi. Mówil i łamanym rosy jsk im.

– Rek ruci – oznajmił o jciec.

Ubogo wyg ląd al i ci p rzyszl i żo łn ierze w s tarej , zn oszo nej od zieży , ale każdyd zierży ł pod pachą o k rąg ły bochen ch leba, wielko ści co najmn iej k o ła od wozu .Ojciec o b ró ci ł s ię d o matk i .

– Czas n a handel?

Matka sk inęła g łową. Ojciec wró ci ł do bu laja.Zo rien towałem s ię nag le, że z zewnątrz dob iegają i inn e dźwięk i , zawodzen ie, jęk i

rozpaczy , żalu , lamen t . Głośny p łacz, jak zawodowych p łaczek na po g rzeb ie.Złapawszy p ajdę ch leb a, wyb ieg łem n a pok ład . Z trudnością d opchałem s ię p rzez

Page 228: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

t łum do bu rty . Nadb rzeże wy pełn ione by ło szczeln ie t łu mem kob iet , d zieci i s tarców.Jedn i machają ch us tami, inn i , n a ko lanach , wznoszą ręce d o n ieba, wszy scy ocierająo czy . Zn ów g ło śn y p łacz, n iezrozumiałe s łowa p ożeg nan ia, dziwne śp iewnezawodzen ie.

Stałem zafascyn owany tą obcą mi sceną, tak inną, a jednak tak zrozumiałą i takb ardzo smu tną.

* * *

Matka opowiadała mi po tem, że w czas ie p ierwszej wo jny światowej wiele razywid ywała podob ne sceny . Ch łopk i odp rawiały swych mężów i syn ów do wo jskaśp iewnym lamen tem: „Oj… od latu je mó j go łąbeczek… aaa… po leci w o bce s tron y…n igdy go już więcej n ie u tu lę… w ciemną mo g iłę, z dala od domu , złożą megosok o lika… aaa… wierzba mu ty lko zap łacze nad g robem… aaa…”.

– Częs to miały wtedy rację, teraz pewn ie też ją mają. – A po chwil i do dała: –Wojna najmocn iej do tyka kob iety i d zieci .

Nie ro zumiałem tego – p rzecież to mężczyźn i są mięsem armatn im, on i idąwalczyć i g iną…

* * *

Stałem p rzy bu rcie p rzez d łu ższą chwilę, ale g łód zmusił mn ie do powro tu dok aju ty . Mama znajdzie pewn ie jeszcze kawałek ch leba, może nawet z herbatą czycho ćby k ip iątk iem.

Tłum na pok ładzie by ł tak gęs ty , że bez użycia ło kci bym s ię n ie p rzepchał .W p rzeciwieńs twie do rodzin na b rzegu rek ruci na pok ładzie s tal i cicho , jakbyzd rętwiel i , od czasu do czasu apatyczn ie ty lko odmach iwali matk om i żonom.

Ale co s ię dzieje po d bu lajem naszej kaju ty? Rek ruci pchają s ię jeden p rzezd rug iego , nawet sam bu laj już ledwo widać, walczą między so bą, żeby s ię dońd opchać. Ogarn ia mn ie n iepokó j . Z całej s i ły p uszczam łokcie w ruch , ale i tak ledwosię po suwam. Ścisk , że k roku n ie mogę zrob ić. Zmien iam tak tyk ę, p rzepycham s ięb ok iem, lewy łok ieć z p rzod u , p rześ l izgu ję s ię jak węgo rz międ zy Tataramiw k ierunku kaju ty ro dziców. Aż nag le spos trzegam między ogo lonymi g łowamitwarz o jca. Uśmiechn ięty , mruga do mn ie raz, dwa… więc wszys tko w po rządku .Wreszcie dob ijam s ię do bu laja i zatrzymuje mn ie n ieoczek iwany wid ok . Ojciec s to iw bu laju , a p rzed n im na p arapecie, jak n a ladzie, leżą rozłożone kawałk i cuk ru .

Page 229: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Hand el wymienn y idzie na całego . Kawałk i cuk ru zamien iają na kawałk i ch lebawycięte z wielk ich bochnów. Matka s to i za o jcem, odb iera od n iego ch leb , sk łada natap czan ie. Skąd o n i wzięl i ten cuk ier? Wciąż jeszcze p ięć czy sześć k awałków leży naparapecie i czeka na wymianę. Klien tów n ie b raku je, p ch ają s ię do bu laja, ch lebapowinn o nam wystarczyć na resztę pod róży .

Cuk ier, k tó rym hand lował o jciec, to n ie by ły regu larne małe kos tk i , jak ie p rzedwo jną po dawano do k awy i herb aty ; by ły to dość du że, n iekształ tne od łamk i g łówcukru . Głowa taka waży ła k i lka k i log ramó w i p rzed sp rzedan iem rozb ijało s ię jąmło tk iem.

Jak to s ię s tało , że ten zapas cuk ru u szed ł mo jej uwag i? Matka mus iała goschować n a czarną god zinę. A może chowała go p rzede mną? Zawstydzi łem s ięi wróci łem z powro tem do bu rty .

Znów ruch na p ok ładzie, wszyscy pchają s ię do bu rty . Nic dziwnego , już odjak iego ś czasu s tatek pod nogami dygoce, puszczono w ru ch maszyny . Płyn iemy…Lamen ty z nadb rzeża nas i lają s ię, o db ijają ech em od domów o taczających p rzy s tańi wracają do nas wysok im, n ieartyku łowany m, p rzen ik l iwym tonem. Przy bu rcierek ru ci n ie są już tak apaty czn i jak p rzed tem, reagu ją n a o dg ło sy z b rzegu , jed n ip łaczą, inn i wo łają i cho ć n ie rozumiem an i s łowa, b rzmi to jak ob ietn ice,pocieszen ia. Ty lko n iek tó rzy s to ją cicho , n ieruchomo , twarze mając skamien iałe.

Sądząc po g ładk ich twarzach , n ieznających jeszcze b rzy twy , większość tychch łopców by ła n iewiele s tarsza ode mn ie, może miel i po s iedemnaście, o s iemnaścielat . Ale czy Tatarzy w ogó le s ię go lą? Bo ja zacząłem w wiek u lat t rzy nas tu . Niezazd rości łem im, że muszą iść na wo jnę. Sy tuacja wyg lądała ponu ro , Armia Czerwonawciąż s ię co fała. A ja co fan ia s ię, ucieczk i miałem dość we wrześn iu 1939 roku . Myślo pó jściu na fron t bardziej mn ie p rzerażała, n iż nęci ła. Zg ło szę s ię wprawdzie naocho tn ika, ale n ie wezmą mn ie p rzed up ływem roku . I to będzie po lsk ie wo jsko ! Mysię już więcej co fać n ie będziemy!

We wciąż nas i lającym s ię zg iełku p rzeciskałem s ię powo li do balu s trady . Trapjuż odciągn ięto i p rzes trzeń między bu rtą a nadb rzeżem szybko ro s ła. Po k i lkuminu tach lamen t z b rzegu s ię oddali ł , a i t łu m na pok ładzie p rzycich ł . Szybkozb liżal iśmy s ię do ś rodkowego nu rtu rzek i . Wkró tce b rzeg Wołg i s tał s ię ty lko l in iąna ho ry zo ncie, aż zn ikn ął , zlawszy s ię z n iebem.

Wróciłem do kaju ty . Zdawało mi s ię, że znalazłem s ię w p iekarn i , tak mocnyzapach panował w kab in ie. Na tapczan ie leżała p iramida s i tk owego ch leba. Po chwil it rzymałem w ręku kubek go rącej h erbaty i wielką pajdę z ch rup iącą skó rką.

Page 230: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Prawdziwy , świeży , wiejsk i ch leb . Nawet kawałek cuk ru znalazł s ię i d la nas , więcp il iśmy herbatę na prikusku, czy l i sącząc ją p rzez kawałek cuk ru trzyman y w us tach .Widoczn ie matk a uznała, że czarna godzina nadeszła.

Pozos tałe dn i pod róży n ie b y ły po d żadn ym wzg lędem pamiętne. Statek p łynąłś rodk iem rzek i , czasem ty lko zb l iżał s ię do jednego lu b d rug iego b rzegu i naho ry zo ncie pok azywała s ię od leg ła wieś czy mias teczko . Zatrzymywaliśmy s ięjedyn ie w większych po rtach : w Saratowie, Ku jbyszewie, Stal ing radzie. W jednymz n ich , chyba w Stal ing radzie, wys ied l i Tatarzy i s tatek znów opus to szał .O zwiedzan iu mias t n ie by ło mowy . Baliśmy s ię, że n ie wpuszczą nas z powro tem dopo rtu albo że s ię zgub imy . Nie wiadomo też by ło z gó ry , jak d ługo p o trwa ład owan iei k iedy s tatek ru szy w d rog ę. Zresztą mias ta n adwo łżańsk ie widziane ze s tatku n iewyg lądały zby t zachęcająco , szare, ponu re, p rzy t łoczone og ro mny mimun icypalnymi b udynkami w s tal inowsk im s ty lu i od rapanymi betonowy mib lok ami mieszkan iowymi. Któ reg oś po po łudn ia wyszed łem z o jcem n a spacer popo k ład zie. Rzeka zwęziła s ię tak , że widać by ło wyraźn ie oba b rzeg i i co paręk i lometrów odchodziły odnog i to z jednej , to z d ru g iej s t rony – wp łynęliśmyw del tę Wołg i . Oko lica wydawała s ię gęściej zalud n iona n iż do ty ch czas . Płynęl iśmydeltą jeszcze całą noc i sp o rą część nas tępnego ranka, zan im s tatek wp łynął do po rtuw Astrachan iu .

Lecz có ż za rozczarowan ie nas czekało ! Wieże i kopu ły mias ta widoczne by ływ oddali , ale nam kazano s ię wy ładować i n ie puszczono nas dalej n iż do po rtowegoparku . Już p rzy trap ie czekała mil icja, k tó rej pełno by ło na całym nadb rzeżu . Długop rzeg lądal i nasze dokumen ty , k ręci l i n ad n imi g łowami. Zab ron ić nam wy jściaw Astrachan iu n ie mog li – p rzecież „Astrachań” jako miejsce docelowe by ł wyraźn iewyp isany w dok umencie pod róży i u święco ny o k rąg łą p ieczęcią.

Okrąg ła p ieczęć by ła świętym symbo lem ro sy jsk iej b iu ro k racj i czy to za cara, czyza Sowietów. Bez ok rąg łej p ieczęci na doku mencie n ie by ło mowy o pod różowan iu ,bez ok rąg łej p ieczęci na kartkach żywnościowych n ic n ie możn a by ło kup ić, bezok rąg łej p ieczęci n a dokumencie tożsamo ści o ficjaln ie n ie is tn iałeś i n ie wątp ię, żebez ok rąg łej p ieczęci na świadectwie zgonu n ie by ło mo wy o pog rzeb ie; o ficjaln ieos iągnąłeś n ieśmiertelność.

I tak mil icjanci n ie mog li n ie wypuścić nas ze s tatku , ale mog li og ran iczyć naszeruchy , co też od razu zrob il i . Pozwo li l i n am zamieszkać w po rto wym parku . Kied yśmusiał to być całk iem ład ny park , z t rawn ik ami, k lombami, ławkami, pod iu m d lao rk ies try , cho ciaż b rak owało k io sku z kawio rem. Brak kawio ru n ie by ł n ies tety

Page 231: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

jedy nym mankamen tem as trachań sk iego parku .

Zapasy tatarsk iego ch leba skończy ły s ię dzień p rzed zejściem ze s tatku ; a tu tajo k up ien iu , znalezien iu czy choćby zwędzen iu czeg oś do jedzen ia w ogó le n ie by łomowy . Nie by ło nawet k ranu z k ip iątk iem; co go rsza, n ie by ło tak że zimnej wody ,z wy jątk iem tej z rzek i , zan ieczyszczonej ropą n aftową.

O dach u nad g łową n ie mog liśmy nawet marzyć. Jed yny daszek k ry ł pod ium d lao rk ies try , k tó re by ło już zajęte i o toczon e gęs tą ludzką masą.

Tys iące uchodźców koczowały w parku as trach ań sk iego po rtu .

Page 232: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 14

Tam i z powrotem

Trudno to by ło p rzewidzieć, ale po jechal iśmy w złym k ierunku . As trachań jakomiejsce docelowe o k azał s ię wyborem jak z ponu rego żartu .

Park po rtu , o g ro dzony i ze s trzeżonymi b ramami zamkn iętymi na cztery spus ty ,ciągnął s ię d wu s tumetrowym pasem na odcinku n iecałego k i lometra, pomiędzyjedną z od nóg Wo łg i a mias tem, k tó rego s tare wieże widoczne by ły z daleka. Morzan ie by ło widać. W szko lnym at las ie, k tó ry s tud iowałem w Kwaszy , wyg lądało tocałk iem inaczej . As trachań miał być po rtem i n ie wpad ło mi nawet do g łowy , że jes tto po rt rzeczny i że do Morza Kasp ijsk iego jes t jeszcze co najmn iej s to k i lometrów.Nik t mn ie n ie win i ł , ale czu łem s ię odpowiedzialny za tak n iemądry wybór, mimo żen ik t n ie móg ł p rzewidzieć obecnej sy tuacj i i że o s tateczna decyzja należała do o jca.

Patrząc n a park z b rzegu rzek i , widziało s ię p rzede wszys tk im bezbarwny , choćgwarny t łum. Ze wszys tk ich s tron dob iegały g ło sy mówiące w najrozmaitszychjęzykach ; u rywk i rozmów tu po ro sy jsku , tam po po lsku , żydowsku , rumuńsku ,nawet po n iemieck u . Prawdziwa wieża Babel .

Sp rawdziwszy n asz dokumen t, mil icjanci pozwo li l i n am wy ładować s ię wrazz naszym doby tk iem i tak s tal iśmy na b rzegu we tró jkę, zagub ien i , n ie wiedząc, codalej rob ić, g d zie s ię ob rócić.

Nag le u s ły szałem ten g łębok i , n iezapomniany , z lekka och ryp ły g ło s : „Stefan !Stefan !” i n ie miałem wątp l iwości , do kogo należał . Wybuch radosnego śmiechui ponowne: „Stefan ! Stefan ! Chodźcie tu taj! Do łączcie do nas!”.

Mó j Boże! Hela? Hela! Tu , w tym parku ! Tydzień temu rozs tal iśmy s ię w Gork imi wp rawdzie miel iśmy s ię odnaleźć w Astrachan iu , ale w g łęb i serca bałem s ię, żerozs tal iśmy s ię n a zawsze. A teraz Hela s tała na ławce w parku as trachańsk iego po rtui śmiejąc s ię, wymach iwała rękoma nad g łową.

Zan im op rzy tomn iałem, by l iśmy o toczen i p rzez p rzy jació ł : Helę, Olka, Magdęi Milę, Mietka i jego o jca. Pomog li nam p rzen ieść bagaże i po chwil i znów by liśmyrazem z p rawie wszys tk imi pasażerami t ratwy . St łoczen i na dwóch ławkach i kawałkutrawn ika, ścisnęl i s ię jeszcze t rochę i zrob il i d la nas miejsce. Mecenas Romer

Page 233: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zrefero wał wy d arzen ia pop rzedn iego tygodn ia.

Ro merowie, Wassermanowie i Gruszyńscy p rzy jechal i do Astrachan ia z różnychmias t , w ró żn e d n i , innymi pociągami w ciągu pop rzedn iego tygodn ia, ale n ikogo domias ta n ie wp u szczono . Już na s tacj i ko lejowej , n iezależn ie od narodowościi po s iad an y ch d o k u men tów, mil icja ładowała wszys tk ich uchodźców na ciężarówk ii wy wo ziła d o p ark u w po rcie, k tó ry , zamkn ięty i obs tawiony s trażą, s tał s ię czymśw ro d zaju o b o zu k oncen tracy jnego . Kilku młodym ludziom udało s ię w nocyp rzeleźć p rzez p ło t i zak raść s ię do mias ta, ale już po paru godzinach zos tal i p rzezmil icję o d s tawien i z powro tem. Z wyżywien iem by ło t rag iczn ie; w parku dos tępu doży wn o ści n ie b y ło , o s tatn ia dos tawa ch leba odby ła s ię dwa dn i temu , resztk isk ończy ły s ię d ziś rano . Z własnych p rzywiezionych zapasów n ic już n ie zo s tało . Ci ,k tó rzy zazn al i k i lk u godzin swobody , mówil i , że żywności w mieście jes t pełno , bezk o lejek i n awet b ez kartek , w sk lepach , w res tau racjach , na rynku . Ale co z tego ,k ied y do mias ta n ik ogo n ie wpuszczano?

Ro zmo wy o jed zen iu p rzypomniały mi, że i od naszego o s tatn iego pos i łkuu p ły n ęło sp o ro czasu . Obawiałem s ię, że zapas kazańsk iego ch leba skończy ł s ię jużp o p rzed n ieg o wieczo ru . Ale matka, zawsze p rzygo towana na czarną godzinę, s ięgnęład o jed nej z n aszy ch pak i wydoby ła k i lka g rubych , k l inokształ tnych pajd . Ch leb by łju ż tward y , czers twy , n ie tak jak w Kazan iu świeżu tk i , z ch rup iącą skó rką. Matkaz t ru d em p rzełamała wielk ie kawały i jakby cudem nakarmiła całą g rupę trzynas tuo sób .

– Nawet z wo d ą jes t beznadziejn ie – kon tynuował pan Romer. – Jes t w parkuk ilk a k ran ó w, ale odcięl i wodę, a g łównego zaworu n ie możemy znaleźć. Wodaz rzek i n ie n adaje s ię do p icia, śmierdzi ropą, p rzego tować jej też n ie ma na czym.

– Zło ży liście jak ieś zażalen ie do władz? – spy tał o jciec.

– Tak , o czy wiście – odparł inżyn ier Wasserman . – Rozmawiałem z s ierżan tem,d o wó d cą s traży . Po wiedział mi, żeby n ie martwić s ię o wodę, bo n iewątp l iwie deszczb ędzie p ad ał , a ch leb p rzywiozą tegoż wieczo ru . To by ło dwa dn i temu . – Wzruszy łramio n ami.

– Ty lk o jed n a z jego p rzepowiedn i s ię sp rawdziła – pod jął Mietek . – Deszczrzeczy wiście sp ad ł tej nocy i wody miel iśmy aż w nadmiarze. Nik t oka n ie zmruży ł ,lało całą n o c i b ez żadnego sch ron ien ia p rzemok liśmy do o s tatn iej n i tk i . Zdo łal iśmyn apełn ić wszys tk ie naczyn ia wodą, ale to by ło p rzedwczo raj i ten zapas też s ię jużk o ń czy . O my ciu n ie ma mowy . Jes teśmy tak b rudn i , że pewn ie cuchn iemy… Niewiem, co lep sze: zd ychać z p ragn ien ia czy mieć nadzieję na deszcz i zap łacić za to

Page 234: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

całk o witym p rzemoczen iem i n iep rzespan ą no cą… – Tu p rzerwał mu d alek i g rzmo tg d zieś o d s tro n y mo rza.

Od wró ciłem g łowę. Po czys ty m b łęk icie n ieba, d aleko na wscho dzie, k i lk ach mu rek węd ro wało p owo li n isko nad h o ry zon tem u dalek iego b rzegu rzek i .Po wierzch n ia wo d y , zmarszczon a po d much em wiatru , zamig o tała zło tem s ło ń cazach o dząceg o za wieże s tarego mias ta. Wielk ie p lamy ro py mien iły s ię wszys tk imik o lo rami tęczy , ciągn ąc s ię od p rzy s tan i i g in ąc w malo wanej zło tem wo d nej d al i .

Zmro k zap ad ł wcześn ie, w p arku n ie b y ło świateł , t łu m s to pn iowo ucich ł i g warro zmó w zas tąp i ły dźwięk i no cy . Rozłoży liśmy lego wisk a, g d zie k to mó g ł . Miel iśmyd o d y sp ozycji ty lko d wie ławk i, na jedn ej sp ała p an i Romerowa, a d rugą in ży n ierWasserman , jak zwy k le rycersk i , o ds tąp i ł matce. Reszta g ru py , jak i og romn awięk szo ść mieszk ań ców parku zleg ła na t rawn ik ach i ścieżkach , ciasn o u pchan i jaksard y n k i w pu szce.

Hela i ja znaleźl iśmy d osyć miejsca, by po łoży ć s ię o b ok s ieb ie, g ło wa do g ło wy ,ch oć, ma s ię ro zu mieć, pod odd zielny mi k o łd rami. Nik t n ie zaop ono wał, n as i rod zicemu siel i s ię już p rzyzwyczaić d o teg o , że chcemy by ć razem. Rozmawial iśmy szep temd o p ó źn ej n o cy .

No c by ła ciep ła. As trachań leży n a tej samej szerok o ści geog raficznej cop o łu d n io wa Francja i jes ień led wie tu do tarła. Zaczął mi dok uczać g łó d , u s tawy sch ły mi n a p iep rz i t ru d no b y ło mó wić. Ale to Hela zako ńczy ła naszep o g ad u szk i: „Jeść mi s ię ch ce i u s ta mi wysch ły , id ę sp ać, do b ran o c”.

Ciemn e n iebo migo tało mil ionem g wiazd . Wielka Nied źwiedzica… Gwiazd aPo larn a… o czy zaczęły mi s ię zamykać…

Ob u d ził mn ie nag ły ch łó d . Niebo b y ło czarn e jak smo ła, gwiazd y zn ik ły . Powłosach i twarzy sp ływała mi wod a, w p ó łśn ie od ruch o wo ob lizałem warg i . Ju żzu pełn ie rozb u dzon y , u s iad łem, zło ży łem d łon ie, b y ch wy tać w n ie s trug i deszczu .Jak d o b rze zaspok o ić p rag n ien ie! „Helu ! Helu ! Obu dź s ię! Pada!” Us iad ła, złoży ład ło n ie i też p i ła. Ro zejrzałem s ię. Jak ok iem s ięg n ąć, ko b iety , mężczyźn i , dziecis ied ziel i , wy ciągając ręce, ch łep cąc cudem im daro wan ą wo d ę.

Wo d a z n ieb a! A czy po n iej będ zie man na?

Bły sk awica, zaraz po tem g rzmo t. Dru g i . Trzeci . Bu rza! Co raz b l iżej , a z n iąk ask ady wody . Bły sk awice jedna za d ru gą g on ią s ię p o n ieb ie, o świet lającp rzed ziwn y spek tak l : t łum lud zi ze zło żo nymi ręk ami u n ies io ny mi d o n ieba, jakzg ro mad zen ie wiern ych na p rzed ziwny ch mod łach .

Zasp o ko iwszy p ragn ien ie, zaspany , z lek ka op rzy to mn iały , t łum o ży ł . Po jawiły

Page 235: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

s ię szk lan k i i kub k i do naty ch mias to weg o u ży tk u ; wiad ra, d zbany i mied n ice n azap asy d rogo cen n ego p ły nu . Niek tó rzy łapal i wodę w czap k i i k ap elu sze, in n ip od n os i l i g łowy i o twieral i u s ta. W p arę sek und pościel i ub ran ia p rzemok ły n awsk roś . Żwirem wy sy pana ścieżka zamien iła s ię w p o to k . Ale zeb ral iśmy d o ść wo dych ociaż na parę d n i .

Jedna z p rzepo wiedn i s ierżan ta spełn i ła s ię ju ż po raz d rug i , ale ch leb a wciąż n ieb y ło , an i tego dn ia, an i nas tępn eg o… I tak , o p u s tych b rzu ch ach , spędzi l iśmyw as trachań sk im park u jeszcze cztery dn i . Nieb o by ło nam łaskawe, ale ty lkoczęścio wo : deszcz p ad ał reg u larn ie i wod y miel iśmy d o ść, ale man ny an i ziarn k a.

Dru g iego dn ia g ło d ówk i matka d ała mi d wa o s tatn ie k awałk i cuk ru scho wan e n an ajczarn iejszą z go dzin , k tó ra już nad eszła. Pod ziel i łem s ię n imi z Helą. Lizal iśmy jep o tro szku , z namaszczen iem. Po czy m g ło dowaliśmy jak wszyscy in n i .

Niewiele p amiętam z ty ch czterech jałowych d n i , n awet u czu cia g ło du , jed yn iep rzedziwn ą ciszę, k tó ra zapano wała w zat ło czo nym p arku .

I u tk wiła mi w p amięci du ża ży d owska ro d zina z Besarab i i , rezydu jącan ap rzeciwko n as , n a t rawn iku , po d rug iej s t ron ie ścieżk i . By ło tam k i lk o ro dzieciw różny m wieku ; p ierwszego d n ia g ło śno p łak ały , po tem ju ż ty lk o po ch lipywałyz cicha, kwil i ły żało śn ie, aż u sp ok ajały s ię, k o ły san e do sn u p rzez jed ną z ko b iet .Jed y ny m szczęś l iwym czło nk iem rod ziny b y ło n iemowlę, reg u larn ie karmion ep iers ią p rzez ład n ą, młodą kob ietę o d łu g ich , k ruczoczarny ch wło sach .Zafascyno wała mn ie in tymn ość teg o ak tu . Po k ażd ym pos i łku dzieck o , p rzy tu lon ed o matk i , p rawie natychmias t zasyp iało . W pewn ym momen cie matka p o chwyciłamo je spo jrzen ie i zawstydzo n y zap łon iłem s ię aż p o czu b ek g ło wy . Uśmiechn ęła s ięi o dwróciła wzro k . Hela s ię roześmiała. Ale od d rug ieg o czy trzecieg o d n ia n iemo wlęk wil i ło co raz częściej , tu ż po n ak armien iu , wid oczn ie i mleko matk i s ię sk o ńczy ło .

Straci łem poczucie czasu . To zasy p iałem i d rzemałem, to s ię bud ziłem, ty lk o poto , żeb y znó w zasn ąć. Inn i d ook o ła też alb o spal i , alb o s ied ziel i zd rętwial i ,ap atyczn i . Któ reg o ś dn ia o bud ziłem s ię, rzu ci łem o k iem w s tronę sąs iadó w –malu tk ie dzieck o zn ik ło . Z n ajgo rszy m p rzeczuciem o bud ziłem Helę i wskazałem jejwzro k iem o samo tn ion ą, czarno włosą matkę. Hela ws tała b ez s łowa, lawiru jąc międzyrozwalon ymi n a t rawn ik u ciałami, i p rzek roczywszy ścieżk ę, ju ż p o chwil i by łaz matką. Po czym o dwró ciła s ię do mn ie i o b ie p o machały d o mn ie z u śmiechem.

– Z małym wszys tk o w p o rządk u – po wied ziała po p owrocie Hela. – Babcia gok armi. Tam. – Wskazała p alcem g rupę rozło żo ną troch ę dalej . – Babci dziecko , wu jeknaszego malca – w tym miejscu o n a s ię zaczerwien iła – umarło parę dn i temu i bab cia

Page 236: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wciąż ma do ść p o karmu .

Piątego dn ia n ienatu ralna cisza w parku nag le s ię skoń czy ła. Już z sameg o ranao bud ził mn ie gwar g ło sów. Park oży ł , jego mieszkańcy by li w ruchu . Wielu ciągnęłod o s trzeżo nej b ramy wejścio wej i p rzed n ią zeb rała s ię już spo ra g romada. Lu d ziewzajemn ie co ś sob ie pokazywali , o czymś mówil i . Czy żb y p rzywieziono ch leb?A mo że zu p ę?

Wstałem i zak ręci ło mi s ię w g ło wie. Zacisnąłem zęby , zro b iłem parę k ro k ówi o dzysk ałem równowagę. Ojciec i mecenas Ro mer szl i ju ż w k ierunku b ramy , więcd o łączy łem d o n ich . Na p lacyku p rzy b ramie s tał d łu g i s tó ł i dwó ch mil icjan tówz karab inami na ramionach u s tawiało za n im k rzes ła. Dwóch innych , t rzymająck arab in y z b ag netami p rzed sobą, n ie dop uszczało t łumu b l iżej b ramy . Pan Romerzag ad nął jedn eg o z n ich , ale n ie d os tał odpowied zi . Ojciec sp ró bował z d rug im, alez tak im samy m sk u tk iem. Straci l i s łuch? Zan iemówil i?

Domy sły i p o g ło sk i k u rsowały nerwo wo we wszys tk ich językach : o tworzą parki wypu szczą nas na wo ln ość… wywiozą n as Bóg wie gdzie, p ewn ie z powro tem naSyb ir… wszys tk ich mężczyzn wezmą d o wo jska… Przes tałem s łuchać, i tak n ik t n icn ie wiedział .

Jedyn ie o jciec Heli zachował zd rowy rozsądek .

– Najp ierw nas zmiękczy li tą g łod ó wką, celowo , a teraz n ie będą s ię z namicackal i . Nic dob rego z tego n ie wy jd zie. Zobaczycie, do wieczo ra n ik t tu n ie zo s tan ie.Mil icja albo NKWD wszys tk ich s tąd wywiezie. – I rzeczy wiście, bard zo s ię n iep omy li ł . Led wie skoń czy ł mówić, gdy k o lu mna o twartych ciężarówek zajech ałap rzed b ramę. Ale mijały g odziny , ciężaró wk i s tały , n ie zjawiło s ię an i NKWD, an iżad n a inna władza. Znów zapan o wała ap at ia, ludzie s ię ro zeszl i . My też wró ci l iśmyd o naszego b iwak u na t rawn iku . Ojciec machnął ręką.

– Nie ma co s ię zas tanawiać. I tak wcześn iej czy późn iej nam powiedzą. – Oparłs ię o ławkę i zamkn ął oczy .

– Święta racja. – Pan Romer poszed ł za jego p rzyk ładem.

Po jak imś czas ie hałas p rzy b ramie znów mn ie obudził . Tym razem zajechały dwasamo ch od y o sobo we i wycho d ziło z n ich właśn ie k i lku o ficerów NKWD i parucy wiló w. Po chwil i zjawiła s ię jeszcze jed na ciężarówka z paką zak ry tą p lan deką.Ucho dźcy znów zaczęl i s ię zb ierać. Do łączy liśmy do n ich .

Nowo p rzyby li zas ied l i za s to łem, z wy jątk iem jedn eg o o ficera, k tó rywy maszero wał p rzed s tó ł i zwró ci ł s ię do t łumu . Czekając, po dn ió s ł rękę, gwaru cich ł .

Page 237: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Jak już chyba zro zumiel iście – rozpoczął – w Astrachan iu n ie ma d la was an ip racy , an i mieszk ań . Natomias t tam – zak reś l i ł ramien iem szerok i łu k – po trzeb ne sąręce d o p racy . Ko łchozy , warsztaty , fab ry k i , czekają na was! – Po dn ió s ł g ło s : –Obywatele! Pro wadzimy wo jnę z faszy s towsk imi p sami, n as i walczą na froncie i g iną,mus imy wszyscy walczyć, jak możemy , a nasz u kochany wódz, to warzysz Stal in ,po wied zie nas do zwycięs twa!

– Allah jes t wielk i , a Mahomet jes t Jeg o p ro ro k iem – szepnąłem d o Mietka. –Jeszcze jeden p rzek lęty wiec!

Mówca p rzerwał , jakb y mu nag le zab rak ło natchn ien ia, i zaczął p owo lip rzechodzić p rzed zeb ranymi, zag lądając ludziom w oczy .

– Piep rzony generał p rzed fron tem odd ziału hono rowego czy co , u l icha! –zamru czał Mietek pod nosem.

– Teraz będzie wzywał ocho tn ików… – d odał o jciec.

– To jes t p rzynęta – zao p in io wał inżyn ier Wasserman – a k iedy będzie knu t?

Oficer wróci ł n a swo je p op rzed n ie miejsce p rzed s to łem i znów o b ró ci ł s ię twarządo t łu mu .

– Jes teście wo lnymi obywatelami – p rzemówił jak nauczyciel do tępych uczn iów.– Możecie oczywiście zo s tać tu , w park u . – Przerwał , czekając, aż t łum p rzetrawi tęin fo rmację. W tym momencie wróci ło mu natch n ien ie: – Ale k to n ie p racu je, ten n ieje! – wykrzyknął n a cały g ło s .

Znaliśmy ju ż ten s tary , wyświech tany s logan .Po d ramatycznej p rzerwie znów ro złoży ł ramiona.

– Ojczyzna was po trzebu je! Po trzebu je waszych rąk , waszych g łów, w śmiertelnejwalce z faszys towsk im najeźd źcą! Śmierć zap lu tym karło m kap ital izmu ! – do rzuci łjeszcze jeden ok lepany s logan , jak by go właśn ie sam wymy śli ł . – Czeka na wasp raca, a wraz z n ią będą mieszkan ia, będzie wy żywien ie, wszys tko , czego wampo trzeba.

Skoń czy wszy p rzemó wien ie, jeszcze raz zlu s trował t łum, obszed ł s tó ł i zająło s tatn ie wo lne k rzes ło za n im. Po swych wy s i łkach k rasomó wczych p rzeszed ł terazdo sp raw p rak tycznych .

– Przy jechal iśmy wam pomóc. Głowa rodziny zg ło s i s ię do mn ie, podp iszedo k umen t i możecie ru szyć w d rog ę… Ciężarówk i czek ają, by zawieźć was dowybran ego miejsca. – Wskazał k o lu mnę na u l icy . – Głowy rodzin o nazwiskach odli tery A do G d o ko lejk i z tej s t ron y . – Pok azał ko n iec s to łu . – Ach tak , jeszcze jedno– dod ał , jakby so b ie dop iero teraz p rzy pomniał . – Po p odp isan iu d o kumen tu g łowa

Page 238: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

rod ziny może s ię zg ło s ić p o ch leb . – Wskazał ciężarówk ę, z k tó rej dwóchmil icjan tów ściągało właśn ie p landekę. – Bochen ek na do ros łeg o i po pó ł bochenkana dziecko . Nawet na n iemowlę – rzu ci ł wspan iałomyśln ie.

– Timeo Danaos et dona ferentes16 – zauważy ł po cichu pan Romer.

– Jak zwyk le ob iecank i cacank i , a g łup iemu radość – d o dał o jciec. – Bóg wie, corob ić. Jechać d iab l i wiedzą dokąd? Zos tać tu , w tych warunkach?

Nie śp iesząc s ię, wró ci l iśmy n a nasze miejsca. Wybo ru właściwie nam n ie dal i .Nasz p ierwo tny p lan zak ładał , że matka i ja zatrzymamy s ię w ho telu w Astrach an iu ,a o jciec po jedzie do wo jsk a i po nas p rzyś le. Ale o ho telu n ie by ło mowy ,Tatiszczewo leżało ty s iąc k i lo metrów na pó łno c o d Astrach an ia, w tu tejszym parkug ło dzi l i n as celowo , a to , żebyśmy s ię teraz rozs tal i , matk a i ja jadąc bez o jcaw n iezn ane, zupełn ie n ie wcho d ziło w g rę. Ro złączone rodziny n ie mog ły w tychwarunkach l iczyć na to , że s ię k iedyko lwiek odnajdą.

Matka p rzemówiła p ierwsza:

– Nie mamy tu p o co s iedzieć – s twierdzi ła z p rzekonan iem i wszyscy s ięzg odzil i .

– Ale zg ło śmy s ię razem jako jedna g rupa – zas trzeg ł inżyn ier Gruszyńsk i .Niegdyś najg rubszy mieszkan iec Kwaszy , ob ecn ie zaś bardziej k ształ tny ,Gruszyńsk i , do tychczas pog rążony w letargu , nag le odży ł , z wys i łk iem podn ió s ł s ięna nog i i do dał : – Pó jdę p ierwszy , zo rien tu ję s ię w sy tuacj i i po s taram s ię co śzałatwić.

Po szed ł w k ierunk u b ramy i do łączy ł d o k i lkuosobo wej ko lejk i .

Po k i lkunas tu minu tach b y ł już z powro tem, t rzymając w jedn y m ręk u arkuszpap ieru , a w d rug im bo ch enek b iałego ch leba, k tó rego róg obg ryzał z wyrazembezg ran icznej rozkoszy .

– Nie dal i mi wyboru – wo łał już z daleka. – Musiałem p odp isać p ap ierek , żejedziemy wszyscy do jak iejś Kop an owk i, d iab l i wied zą, gdzie to jes t . Płyn ie s ię tamstatk iem towaro wym. Powiedziałem, że jes teśmy jedn ą dużą rodziną, podp isałem zawszys tk ich , a teraz k ażd y może iść o so b iście po ch leb .

I tak n azaju trz, n areszcie n ieg łod n i , w wielo języ czny m t łumie l iczącym oko łodwustu o só b , załadowaliśmy s ię na mały s tatek , a właściwie barkę. Po całod ziennejpod róży w gó rę Wołg i , pod n ieb em zasnu tym o łowianymi chmu rami,wy ładowaliśmy s ię wreszcie na p rzy s tan i Ko panowk i. Zb liżała s ię bu rza, ale tymrazem naiwn ie wierzy l iśmy , że będziemy miel i dach nad g łową.

Page 239: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Przys tań Kopanowk i o g ran iczała s ię do rach itycznego , d rewn ianego mo loi zan iedb an ej szopy . Jed en z mary narzy wyskoczy ł na mo lo i zan im jeszcze zdąży łp rzycumować naszą barkę, z szop y wyb ieg ł mężczyzn a w mundurze, p rzypuszczaln iekomendan t po rtu . Za n im podążała esko rta w o sob ie s tarszego , s iwego s trażn ika zes trzelbą zwisającą na sznu rku z ramien ia. Wy sk oczy łem n a mo lo . W miarę jak zes tatku wy n urzał s ię ro snący t łum mężczyzn , kob iet i d zieci , wy raz zd ziwien ia n atwarzy komendan ta po rtu zmien ił s ię w kons tern ację. Przeczy tał doku men t wręczonymu p rzez maryn arza, zacisnął p ięści i twarz wyraźn ie pob lad ła mu ze zło ści . Os tatn iuchod źca wychy nął właśn ie ze s tatku , czło n ek załog i szybk o odcu mował, wsk oczy łna pok ład i wciąg n ął za sobą trap .

W Ko panowce n ik t n ie zo s tał powiado miony o naszym p rzy jeździe.

– Mieszkan ia, p raca, żywn ość? Tu , u nas , w Ko panowce? – Komendan t po rtuwy buchnął śmiech em. – A mo że raj też wam tu ob iecal i? Ty lko du rn ie wierząob ietn ico m NKWD! Dziś możecie p rzesp ać s ię tu , na p rzys tan i , a ju tro ranozobaczymy .

Odwró cił s ię na p ięcie, żeby wrócić do swo jej szopy , ale o toczony zwartymtłu mem, chcąc n ie chcąc, mus iał s ię zatrzymać. Przys tań , jego k ró les two , b y ła b ardzosk romna, og ran iczała s ię d o og rodzonego i wyb ruk owanego kawałk a n ad b rzeża, n ak tó rym, o p ró cz tuzin a ręczn y ch wózków us tawio nych w rzędzie, n ic in nego n ie by ło .

Rozczarowan ie, d alsza n iepewność i persp ek tywa jeszcze jed nej g łodn ej nocypod go łym n iebem zmien iły nas tró j lu d zk iej g romady . Początkowe pomru k in iezadowo len ia p rzeszły w n iedwu zn aczn e pog różk i .

– Zajmijmy jego b iu ro ! – k rzyk n ął jed en z u ch odźców, wsk azu jąc szo pę.

– Wiele poży tku z tego n ie będzie – zao ponował in n y .

– Nawet dzies ięć o sób s ię tam n ie zmieści , a p atrzcie, i lu n as tu jes t .

– Brać ich ! – wrzasnął wysok i , chu dy , lecz k rzepk i uchodźca. I zan im komen dan tpo rtu i wartown ik zdąży li s ię o bejrzeć, już t rzymał obu za ko łn ierze, pod nosząc ich ,tak że led wo do tyk al i nogami g ru n tu . Tłum s ię o ży wił , wielu s ię zaśmiało , in n idawali do b re rad y .

– Do rzek i z n imi, zró b cie im k ąp iel!

– Uto p ić suk in synów!

– Gówn o i tak n a wierzch wyp łyn ie!

– Załatwmy to p o lu bown ie – zawo łała jedna z ko b iet . – Pozwó lcie mu zadzwon ićdo to warzysza Stal ina, on mu wy da in s tru k cje!

Page 240: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Tłum zaryczał ze śmiech u .

– Najp ierw znajd źmy sk lep spo ży wczy . Otworzymy go sob ie, k ażdy weźmie, i lezd o ła!

Nies tety , jedyn a u l ica p ro wadząca z po rtu by ła pus ta i opuszczona, żadnegosk lepu w pob liżu n ie b y ło .

Po g ró żk i i p rzek leńs twa rzucane ze wszys tk ich s tron zaczęły s ię teraz mieszaćz p łaczem dzieci , z lamen tem ko b iet . Grupa uchodźców zmien iała s ię z minu ty n aminu tę w g roźny mo tłoch . Niek tó rzy ciągnęl i już ko mendan ta po rtu i wartown ika n ab rzeg , g rożąc im jedn ocześn ie kas tracją, rzucen iem szczupakom na pożarcie,p owieszen iem na latarn i (to o s tatn ie n ależało do n aj lep szej rewo lucy jnej t rady cj i ,ale latarn i w po rcie n ie by ło ), jeżel i komendan t n ie załatwi nam wszys tk imn atych mias t d ach u nad g łową i wyżywien ia. Przerażony – n ie bez p rzyczyny –a Bog u ducha winny człowiek ob iecał zaspoko ić wszys tk ie żądan ia t łumu . Pods trażą k i lku bardziej bezwzg lędn y ch uchod źców pob ieg ł do b iu ra i chwycił zatelefo n . Po k i lku minu tach sp rawa b y ła załatwiona i wartown ik dos tał nakazzap rowadzen ia nas na noc do krasnogo ugołka, czy l i świet l icy . „Mnós two tam miejsca,sp ęd zicie noc bard zo wyg o dn ie. Dos tan iecie ch leb , zupę i wrzątek , i le du szazap ragn ie”. Wartown ik , k tó ry n a ten czas rozsądn ie zaszy ł s ię w jak imś kątku , wy lazłteraz z u k ry cia i s tan ął na czele pochod u .

„Ob iecank i cacank i”, zauważy ł k to ś p o po lsku , ale by l iśmy już tak zmęczen ii g łodn i , że perspek tywa ch leba, zup y i p rzespan ia s ię pod dachem na suchejp od łodze pok onała nasze rewo lucy jne zapędy i już b ez opo ru po szl iśmy g romad ąp us ty mi u l icami mias ta, jak dzieci za p rzewod n ik iem g rającym n a zaczarowanymflecie.

Ale Kopanowka to n ie b y ł Hamelin rodem z Ho llywoodu , lecz ro sy jsk an ieszczęsna, zapu szczon a mieścina. Dobrze, że choć świet l ica by ła duża i bez t rudup omieści ła naszą g rupę dwu stu o sób . Ro złoży liśmy s ię poko tem w k i lkurówno leg ły ch rzęd ach , i to n ie jak sardynk i , ale bardziej s ty lowo , g łowami w jedn ąs tronę.

Część ob ietn icy zos tała spełn iona, bo o dziwo , czekała już na n as ciężarówk az ch lebem, po pó ł bo ch en ka na g łowę, dosyć na k o lację. Zupa s ię n iezmaterial izowała, ale k ran z k ip iątk iem by ł czynny . Gorąca woda bez og ran iczeń , jakzap ewn iał nas ko mendan t po rtu . Noc minęła bez dalszych wrażeń .

Gdy o budziłem s ię rano , mecen as Romer właśn ie wpadał zdyszan y z u l icy na salę.

– W k io sku na skwerze sp rzedają żywność. Ale t rzeba mieć naczyn ie. By le co , aby

Page 241: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

d uże! Raz-dwa, bo zb ierze s ię ko lejka! – ponag lał żonę, k tó ra go rączkowo g rzebaław pace z naczyn iami. Ojciec Heli złapał najb l iższe ucho i pociągnął . W ręku trzy małd uży , b iały , emaliowany n ocn ik , największy , jak i w życiu widziałem. Pan i Romerowazłapała za b rzeg naczyn ia.

– To p rzecież nocn ik ! – zawo łała, p o twierdzając oczywis ty fak t i ciągnącn aczy n ie w swo ją s tro nę.

– Nie szko dzi! Może być! – k rzyknął mąż, szarpnął i p rzyciskając cenne naczyn ied o p iers i , wyb ieg ł na u l icę.

– To nap rawd ę n ie szkodzi – p ocieszała samą s ieb ie matka Heli . – Czy s ty ,w ogó le mało używany , a p rzed zapakowan iem dob rze go wyszo rowałam.

Ty mczasem matka podała mi wiad ro i zwitek bankno tów.

– Szybko . Leć za mecenasem!

Stanąłem w ko lejce. By ła już d ługa, ale pon ieważ jedyn ym p ro duk tem nasp rzedaż by ł twaróg , a sp rzedawczyn i nak ładała g o sp rawn ie dużą choch lą, posuwałas ię szyb ko . W kwadrans by łem już z p owro tem z kub łem pełnym twarogu .

W ko lejce do wiedziałem s ię, że g łównym ob iek tem p rzemysło wym w Kopano wcei raison d’être mias teczk a jes t duża p rzetwórn ia mleka i , po dczas k iedy jej g łównyp roduk t , mas ło w puszkach , p rzeznaczon y b y ł d la wo jska, p rodu k ty u boczne, jakmaś lankę i twaróg , albo sp rzedawano w k io sku , albo używano jako paszy d la świńw oko licznych ko łcho zach . Za p ięć k i lo twarogu zap łaci łem jedn ego rub la, czy l imn iej więcej ty le, i le za dwa bochenk i naj tań szego ch leba. Dowiedziałem s ięrówn ież, że w d rug im k io sku można dos tać po o ficjalnych cen ach i bez kartekwo łowe i wiep rzowe pod roby : n óżk i , flak i , wątrobę, p łucka. Ale mama wzruszy łaramio nami.

– Na su ro wo tego jeść n ie możemy , a go tować n ie ma jak i gdzie.Nie p omy ślałem o tym. W warszawsk ich res tau racjach wprawdzie częs to jad łem

b efsztyk p o tatarsku , ale su rowiec by ł chyba in ny n iż tu tejsze pod rob y . Trudno…

Następne k i lka dn i n ie zo s tawiło ś ladu w mej pamięci .

Sp ęd zil iśmy je w tejże świet l icy , g łówn ie leżąc na pod łodze, pod jadając twaróg ,k tó ry z dodatk iem so l i okazał s ię n ie najgo rszy , p op ijając g o maś lanką i wrzątk iem.Od czasu d o czasu kupowaliśmy do tego za g rube p ien iąd ze ch leb na czarnym rynku .Kopanowka by ła lep sza n iż As trach ań , lecz zaledwie o k i lka s topn i na naszej skal i .

Pracy jednak n ie by ło an i w fab ryce konserw, an i w p rzetwórn i mleka, an iw ok o licznych ko łchozach . To , co funkcjonariu sz NKWD mówił w as trachańsk imp arku , okazało s ię s tek iem k łamstw, po p ro s tu chciel i s ię nas pozbyć z As trachan ia.

Page 242: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

I to im s ię udało za cenę fałszy wych ob ietn ic i jedn ej ciężarówk i b iałego ch leb a.

Kopanowka by ła jedny m z tych n ieciekawych , szarych , zan iedb anych mias teczek ,jak ich w tym k raju by ły ty s iące. Na spacery n ie warto by ło chodzić, u l icemo no tonne, żad nej ro ś l inn ości , n ie by ło nawet park u . Pó jście do jedynegow Kopano wce k ina wymagałoby zb y t wiele wys i łku . Na zmianę d rzemałem i czy tałempo raz n ie wiadomo k tó ry Cichy Don, jedną z k s iążek , jak ie p rzy właszczy łem sob iew Kwaszy .

Pewnego wieczo ru , t rzeciego czy czwartego dn ia poby tu w Kopanowce, pod czasko lejnego po s i łku sk ładającego s ię z twarogu i wrzątku mama nag le powzięładecyzję:

– Dość mam tej dziu ry . Musimy s ię s tąd wy dos tać.

Romerowie jed l i ko lację o bok nas . Matka Heli pochy li ła s ię nad jednymz pak unków, k tó ry oddzielał walizkę s łużącą n am jako s tó ł od „s to łu” Romeró w.

– Nie śmiałam n ic mówić, ale ma p an i ab so lu tną rację. Czas s tąd wy jechać.

Nazaju trz o jciec i mecenas Romer udal i s ię na zwiady . Zn udzony n ieróbs twempob ieg łem za n imi. Pierwszym celem by ła s tacja k o lejowa. W od różn ien iu odKo tłasu i Gork ieg o mała s tacy jka by ła pus ta, opuszczona. Po chwil i g ło śnech rapan ie p rzywiod ło nas do d rzwi z tab l iczką „Naczeln ik s tacj i” i d alej do n iszy zab iu rk iem, gdzie na d rewn ianej ławce rozłoży ł s ię ko lejarz w mundurze. Zbudzonynag łym po jawien iem s ię dwó ch panów w „mias towych” ub ran iach , zerwał s ię z ławk ii s tanął na baczność. Nerwowo p rzyg ładzi ł rozczoch rane włosy , d rżącą ręką zap iąłrozchełs tany ko łn ierz i rozp ro s tował pomiętą b luzę. Musiał wziąć nas za n as łanychz gó ry in spek to rów. Zupełn ie jak w Rewizorze Gogo la! Z trud em p owstrzymałem s ię odśmiechu . In fo rmacje, k tó rych nam udziel i ł , by ły wyczerpu jące: n ie, n ie wie, k iedynas tępny pociąg zatrzyma s ię na jego s tacj i . Na p ewno n ie dziś i n ie ju tro . I chyban ie w tym tygodn iu . Po ciąg i towarowe s tawały w Kopanowce p rawie codzienn ie, alepasażersk ie bardzo rzadko . Eksp res As trach ań –Stal ing rad zatrzymywał s ię ty lko poto , aby wysadzić albo zab rać „bardzo ważne o sob is to ści”, n ie zwyk łych oby watel i ,dodał z lekceważen iem. A do towarowego pociągu n ikomu n ie wo ln o wsiadać, podżadnym pozo rem. Pi lnu jemy! – do rzuci ł z nacisk iem.

Pod żadn ym p ozo rem? Brzmiało to zb y t s tanowczo jak na sowieck iegou rzędn ika. Czy żby by ł n iep rzekupny? To s ię n ie zdarzało , to n iemożliwe! Towarzy sznaczeln ik s to jący na baczność ob ok ławeczk i , na k tó rej p rzesyp iał g odziny p racy ,wyg lądał jak każdy inny sowieck i u rzędn ik . Zab rzęczeć więc t rzo sem? Podziała?

Zapanowało milczen ie. Ojciec i mecenas Romer wymien il i spo jrzen ia. Naczeln ik

Page 243: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

s tacj i nag le wes tchnął g łęboko i o trząsnął s ię jak p ies po kąp iel i . Jakb y s ię dop ieroteraz o budził . Zo rien tował s ię, że mimo p rzyzwo itych ub rań p rzybysze n ie sąnas łanymi in spek to rami, a po p ro s tu ucho dźcami. Od pręży ł s ię, odzyskał pewnośćs ieb ie, u s iad ł za b iu rk iem i ges tem wsk azał dwa k rzes ła p rzed n im. Zetkn ięcie s iępo ś ladkó w towarzysza naczeln ika z wyściełanym s ied zen iem k rzes ła miało sku tekwpros t d ramatyczny : teraz u rzędował i by ł panem sy tuacj i . Nawet ro zp iął k o łn ierzi b ru dny szary p odkoszu lek znó w u jrzał świat ło dzienne.

Teraz wiemy , na czym s to imy , pomyślałem. Tak samo mu siał ro zu mować p anRomer, bo w tej samej ch wil i p o łoży ł na b iu rku dwa czerwoń ce, bank no tydzies ięcio rub lowe, chowając je częściowo pod suszką. Sposób bycia naczeln ikazmien ił s ię jak za d o tkn ięciem czarodziejsk iej różdżk i . Uprzejmy , wyrozumiałyuśmiech rozjaśn i ł mu ob licze i n ie t racąc czasu , u rzędn ik p rzeszed ł do sedna sp rawy .„Dokąd ch cecie jechać? Ilu was jes t?” Ojciec pok ró tce zapoznał go z naszą sy tuacją,a on s łuchał uważn ie, to unosząc b rwi ze zdziwien ia, to k iwając g łową i wyrażajączrozumien ie p rzez cmokan ie język iem.

– Najlep szą d rogą jes t rzeka – zadecyd ował. – Prod uk ty fab ryk i k onserwi p rzetwó rn i mleka wy p ływają s tąd to waro wymi s tatk ami, k tó re czasami b io rąpasażerów. Niek tó re mają nawet kaju ty . – Tymczasem wyciągnął rękę i zwinnymruchem p rzen ió s ł dwa czerwońce do k ieszen i . – Będziecie mus iel i s ię d ogadaćz komendan tem po rtu – ciągnął . – Idźcie tam teraz, a ja go up rzedzę. – Podn ió s łs łuchawk ę telefon u . Mówił p o ro sy jsku , ale bardzo szy bko i z jak imś dziwnymakcen tem. A może to by ł uk raiń sk i? Nie wszys tko zrozumiałem.

Po serdeczny m pożegnan iu z u ściskami rąk i k lepan iem p o p lecach – czego to n ierob ią dwa czerwońce? – ru szy liśmy do n adb rzeża. Komendan t po rtu , ten sam,k tó remu parę dn i temu t łu m g rozi ł s t ryczk iem, teraz, up rzedzony p rzez naczeln ikas tacj i , s tał s ię uosob ien iem g rzeczności . Perspek tywa napełn ien ia k ieszen i obudziław n im namiętną chęć udzielen ia nam jak największej po mocy . Dbając o nasząwygodę, kazał wartown ikowi p rzy toczyć jeden z ręcznych wózków, żebyśmy miel i naczym u s iąść. Wyciąg nął ręk ę z paczką pap iero só w.

W sumie wy jazd z Kopanowk i ok azał s ię b ardzo kosztowny . Oprócz naczeln ikas tacj i i komendan ta p o rtu t rzeba by ło p rzekup ić szyp ra s tatku i wartown ik ów nas łużb ie. Ale za to wy jechal iśmy już na d rug i d zień .

Przekup ić szyp ra n ie by ło łatwo . Nie to , że n ie b rał łapówek , p ro b lem po legał naczymś innym. Wed ług k omend an ta po rtu tenże szyper „rob i ty le in teresów na lewo ,że p ien iędzy ma w b ród , ale jak iś ciekawy podarunek w dowód wd zięczności za

Page 244: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rzy s ług ę, to owszem… chętn ie p rzy jmie. Ale dogod zić mu trudno , jes t bardzowybredny”.

Pro b lem łapó wk i d la kap itana s tatku s tał s ię więc p rzed mio tem żywych d yskus j iw naszym kącie świet l icy . Jak zaspo ko ić jego wygórowane wymagan ia? Miel iśmywciąż mo je miękk ie, luksusowe, sk ładane łóżko , k tó re ro dzice kup il i jeszczew Piń sku i k tó re n ieodmienn ie b udziło podziw Ros jan jako cud kap ital is ty cznejtechn ik i . W Kwaszy dob rze mi s łuży ło , a teraz s tało s ię b i letem na p rzejazddziewięciu o sób z Kop an owk i d o Saratowa.

I tak po ko lejnej nocy p rzespanej w świet l icy pożegnaliśmy s ię z naszymip rzy jació łmi, załadowaliśmy doby tek na dwa ręczne wózk i pożyczone odkomendan ta po rtu i wraz z rodziną Ro merów p omaszerowaliśmy do p rzys tan i . Naszs tatek p łynął do Saratowa, ale naszym celem by ł obóz o rgan izacy jny wo jskapo lsk ieg o w Tatiszczewie. Wasserman ów i Gruszyńsk ich w tym czas ie wo jsko n iein teresowało i pos tanowil i zo s tać w Kopanowce.

W po rcie komen dan t ud ziel i ł n am gościny w swo jej szop ie. Statek p rzyp łynąłw p o łudn ie i gdy ty lko s ię załado waliśmy , ru szy ł w d rogę. Szyper o sob iście czy n iłhono ry domu , u ścisnąwszy rękę k ażdemu po ko lei .

– Nie miel iśmy w p lan ie zatrzymywać s ię w Kop anowce – p owiedziałz u śmiechem – ale nap rawdę chciałem wam pomóc wydos tać s ię z tej zakazanejdziu ry . – Po chwil i do rzuci ł nonszalancko : – A czy móg łbym zobaczyć to s łynnesk ładane łóżko ? – Prezen t p rzyp ad ł mu do gus tu i mo je łóżko p owędrowałonaty chmias t do kap itań sk iej kaju ty .

Wb rew zapewn ien iom naczeln ika s tacj i w Kopanowce nasz s tatek n ie pos iadałkaju t d la pasażerów i całe dwa dn i i dwie noce pod róży d o Saratowa spędzi l iśmy napok ładzie, na ru fie, ch ron iąc s ię od wiatru . Dn i b y ły wciąż s to sunkowo ciep łe, alenocny ch łó d dawał s ię nam we znak i .

Nazaju trz s tatek zatrzymał s ię n a k i lka godzin w Stal ing radzie, mieście, k tó repóźn iej u leg ło całkowitej zag ładzie w jed nej z najważn iejszych i najk rwawszychb itew d rug iej wo jny światowej . Po szl iśmy pospacerować po mieście, n iew poszuk iwan iu wrażeń tu ry s tycznych , ale – bardziej p ro zaiczn ie – szukając czegośdo jedzen ia. Res tau racja? Sk lep spożywczy ? Targ? Nie by liśmy wybredn i .Z ogó lnych wrażeń z mias ta zo s tały mi w pamięci jedy n ie ciężk ie, monumen talnebudowle o imponu jących marmurowych ko lumnach i tak ichże szerok ich s topn iachwiodących do o zd obnych wró t .

Znaleźl iśmy wreszcie res tau rację. Ko lejka u d rzwi, znaczy , że o twarta! W sumie,

Page 245: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wpierw p rzed bu dynk iem, a po tem w ś rodku , s tal iśmy w tej ko lejce ze dwie godziny .Menu og ran iczało s ię do zap iekank i z ziemn iaków, podawanej w b iałych ,żaroodpo rny ch , n iewielk ich naczyn iach , po jedn ej p o rcj i na g łowę. By łem jakzwy k le g łodny i wszys tko b y mi smakowało , a ta zap iekanka by ła nap rawdę dob ra.Bez wy s i łku zjad łbym dwie, a nawet t rzy po rcje. Zawiść mn ie ogarnęła, gdy Helaodd ała pó ł swo jej p o rcj i Olkowi, mówiąc: „Już s ię najad łam”. Co ona? Chora?

Czas by ło wracać do po rtu . By ło by katas tro fą, gdyby s tatek odp łyn ął bez nasz całym naszym doby tk iem. Szl iśmy szybko bocznymi u l icami. Tu taj mias to b y łocałk iem inne, b rud ne, zan iedbane, o ch odn ikach pełn ych dziu r, z d rewn ianymi,od rapanymi do mami, k tó re o d lat bezsku teczn ie czekały na remon t.

Wtem mo je oko , wrażl iwe na tak ie rzeczy , zatrzy mało s ię na witryn ie pełnejszynek , k iełbas i serów. Pewn ie znów g ip sowe mak iety , ale sp rawdzić n ie zaszkodzi .Trąci łem o jca:

– Mo że coś do s tan iemy na ju tro?

Sk lep b y ł o twarty .

– Nie ma ko lejk i – s twierdzi ł o jciec. – Chyba pus ty .

– Chod źmy zobaczyć – zap al i ła s ię Hela i powtó rzy ła to jeszcze raz. A więc n ieby ła cho ra! Zap iekank i n ie zjad ła, a teraz jes t g łodna! Baby !

Sk lep b y ł wielk i , ale pus ty . Za ladą s tały dwie sp rzedawczyn ie zajęte rozmową,n iezain teresowane k l ien tami. Ojciec miał rację, n ie warto by ło wcho dzić. W jednymkącie co ś jed nak s tało na pó łkach . Z rozczarowan iem odk ry łem, że to wyrob ytoaletowe, woda ko lońska Teże, p ro szek do zębów, sześciany b rązowego myd ła d op ran ia. Ojciec Heli my szkował dalej , aż nag le zawo łał z en tuzjazmem:

– Spó jrzcie! Kraby w puszkach !I rzeczywiście, w kącie s tała s terta n iewielk ich ok rąg ły ch puszek z etyk ietami

Czatka. W naszych pó źn iejszych pod różach po Związk u Sowieck im jeszcze n ieraznatykal iśmy s ię na te kon serwy . By ł to warto ściowy p roduk t z Kamczatk ip rzeznaczony ty lk o n a ekspo rt , ale wo jna po łoży ła k res ek spo rtowi i k raby rzucon ona rynek wewnętrzny ; a jako że by ły zby t d rog ie d la og romnej większości ludzi ,pozos tawały częs to jedynym towarem w sk lepach . Na szczęście miel iśmy jeszczep ien iądze i opuści l iśmy sk lep ob ładowan i puszkami. Za rog iem natknęl iśmy s ię nas tragan czarno rynkowych lepioszek, p lacków zas tępu jący ch ch leb , i mimo pośp iech udok up il iśmy jeszcze k i lka.

Do po rtu wpad liśmy w os tatn iej chwil i . Na s tatek wb ieg liśmy zdyszan i , alechociaż raz n ieg łodn i i z zapasem jedzen ia na d rogę. Pok ład dygo tał nam już po d

Page 246: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

nogami.

– Niepoko iłem s ię o was – powiedział szyper. – Nie wied ziałem, co s ię z wamis tało , ale p rzecież n ie ru szy łby m bez was – zakończy ł dob rodu szn ie.

* * *

Nas tępnego po po łudn ia wy ładowaliśmy s ię w Saratowie i z po rtu dos tal iśmy s iędo s tacj i k o lejowej . Jak można s ię b y ło spodziewać, wielk i budyn ek s tacy jny by łp rzep ełn iony . Tłumy o kupowały p rzes tron ne sale, ko ry tarze, u rzędy i p lac p rzeds tacją. W p lan ie miel iśmy złapan ie pociągu do o d leg łego o zaledwie t rzydzieścik i lometrów Tatiszczewa i dos tan ie s ię do o bozu wo jsk owego . Wydawałoby s ię, żen ic p ro s tszego : p rzy jedziemy , o jciec ws tąp i do wo jska, p an Romer i Olek zg ło szą s ięna ocho tn ika i zo s taną p rzy jęci z o twartymi ramionami. Reszta u rządzi s ię jakośw samym Tatiszczewie.

W oczek iwan iu na pomyśln e zakoń czen ie pod róży znaleźl iśmy k awałek wo lnegomiejsca na p lacu p rzed s tacją, n ied aleko wejścia, ro zs ied l iśmy s ię na bagażach ,a o jciec i mecenas Romer poszl i s ię rozejrzeć. Długo ich n ie by ło .

– Ch odźmy s ię p rzejść – zap ropon owała Hela.

Magda do łączy ła i po szl iśmy wąską u l icą wzd łuż l in i i ko lejowej . Ulica by ła jakwymarła, an i ludzi , an i ruchu ko łoweg o . Doprowadziła nas do skweru , gd zie podd rzewami s tały dość l iczne ławk i. Uderzy ło nas , że wszys tk ie by ły zajęte p rzez g rupydziwnych obdartu sów. Niek tó rzy spal i rozciągn ięci na ławkach , inn i s iedziel i , cichorozmawiając. Jeszcze inn i leżel i na t rawn iku dooko ła skweru . By ło ich chybaczterdzies tu czy p ięćdzies ięciu . Niek tó rzy b rodaci , in n i po p ro s tu n ieogo len i ,wszyscy b rudn i , zapuszczen i , odzież w s trzępach . No g i miel i owin ięte szmatami,gdzien iegdzie ty lko rzucała s ię w oczy para ro zd ep tany ch bu tów. Taka du ża g rupawłóczęgów? Śmierdziało tu mach o rką i n iemy tymi ciałami go rzej n iż na zat łoczon ejs tacj i .

Ludzie w łachman ach n ie by l i n iczym nowym n a u l icach sowieck ich mias t .Obuwie sk ładające s ię z k i lku szmat i k awałka s tarej o pony zas tępu jącej zelówkę,wszys tko razem związane sznu rk iem, też n ie by ło rzadkością. Ale ty lu włóczęgównaraz? A może to więźn iowie w d rodze do obozu? Ale g łowy n ieog o lone,a uzb ro jonej s t raży n ie widać. I k ażdy wiedział , że więźn iom w tran zy cie w czas ieodpoczynku kazano k ucać, łatwiej ich b y ło w ten sposób p i lnować; tak ie g rupyspo tykal iśmy już n ieraz. Nie, to n ie są więźn iowie, po myślałem. Więc k im on i są?

– Może lep iej wrócimy ? – zasugero wałem mo im towarzyszko m. – Kto wie, co to

Page 247: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

za jedn i .W tym momencie Magda, jak zawsze impu lsywna, podb ieg ła do najb l iższej

ławk i.

– To nas i! Mówią po po lsku ! – zawo łała.Podeszl iśmy b l iżej .

– Niech pan ienka s iada. – Wskazał ławkę s iwowłosy mężczyzna, rob iąc miejsced la Magdy .

– Może lep iej n ie za b l isko – zauważy ł jego sąs iad – jes teśmy zawszen i .

– On i pewn ie też – s twierd zi ł fi lozo ficzn ie s iwy . – Czy po tym p rzek lętym k rajumożna po d różować b ez to warzys twa wszy ?

Prawdę powiedziawszy , jak do tąd un ik nęl iśmy poważnego zawszen ia. Czasamipo jedyncza wesz zawieru szy ła s ię g dzieś w jak iejś fałdzie. Ot , taka n iemrawoporuszająca s ię b iaława p lamka. Nie p rzerywając nawet rozmo wy , rozgn iatało s ię jąau tomatyczn ie między paznok ciami kciu ków. Ale zawszen i w pełnym tego s łowaznaczen iu jeszcze n ie by l iśmy . Ale n ic n ie powiedziałem. Zrob il i d la nas miejsce,p rzys ied l iśmy s ię.

– Skąd pan owie jes teście? Co tu rob icie? – spy tała Hela.– Zwo ln iono nas z różnych obozów n a Syb irze – od parł s iwy . – Wszyscy z nas –

tu wsk azał i ty ch na ławkach , i ty ch rozrzu conych na t rawn iku – zjechal i s ię tuw ciągu o s tatn ich k i lku dn i . Jes teśmy w d rodze do Tatiszczewa, do wo jska. Ale n ietak p ro s to tam s ię dos tać. Pociąg i są p rzepełn ione, lu dzie wiszą jak winog ronau d rzwi i ok ien , s ied zą na bu fo rach . Zameldowaliśmy s ię u po lsk iego o ficerałączn ik owego na s tacj i – machnął ręką z rezygnacją – k tó ry kazał nam iść tu , naskwer, i czekać. Więc czekamy . Cierp l iwie, tego s ię już n au czy liśmy . Jak ie mamyinne wy jście? – Ro zejrzał s ię po wspó łtowarzyszach .

Pok iwali g łowami, po taknęli po cichu .

Nasz rozmówca, k tó rego wiek trudno by ło o dgadnąć, n a p ierwszy rzu t oka rob iłwrażen ie tak ieg o sameg o włóczęg i jak i inn i , b rudny , choć ogo lony , w łachmanach ,ale wyraźn ie cieszy ł s ię szacunk iem. A na nogach , co dziwne, miał bu ty , zdarte,zn iszczone, ale p rawdziwe, skó rzane, wysok ie b u ty ! Mówił język iem in tel ig en ta. Tochyba o ficer, pomyślałem z respek tem.

– Kilku z nas dos tało s ię na pasażersk i pociąg wczo raj – p od jął po k ró tk iejp rzerwie. – Inn i po jechal i towarowym d ziś rano .

Rozejrzałem s ię po o taczających nas pos taciach , wychudzony ch , zag łodzonych ,

Page 248: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

o twarzach szarych , zapadn iętych . Jeden z n ich , s iedzący po d ru g iej s t ro n ie o ficera,wyg lądał na jeszcze s tarszego o d n iego . Ze zwich rzoną czup ryną k o lo ru s łomyi z zan iedbaną b rodą p rzetykaną s iwizną, wyg lądał na dzikusa, móg łby i wzb udzaćs trach , g dyby n ie łagodn e oczy , n iesko ńczen ie smu tne, wpatrzon e w d alek ąp rzes trzeń .

Mimo g rzejącego p o macoszemu s łońca, szczeln ie o tu len i w s trzępypop lamionych fu fajek , z ręk oma schowanymi w rękawach , wszyscy wyg ląd al i n azmarzn iętych . Na g ło wach nos i l i , co s ię dało , najczęściej podarte, typowe ro sy jsk ieczapk i z nauszn ikami; owe zwisające nauszn ik i upodabn iały ich do s tad azab iedzony ch wyżłó w.

– Kiedyście o s tatn io jed l i? – spy tała Hela.– Wczo raj wieczo rem d os tal iśmy zupę – o dpowiedział pan z b rod ą. – Dwie Po lk i

w mundurach p rzywiozły kocio ł dob rej gęs tej zupy na wózku . Ale jak d ziwn iewyg lądały , ko b iety w mundurach , i to w spodn iach ! Nigdy czegoś tak iego n iewidziałem. Jed na p rzywiozła dziś rano ch leb i k ip iątek . Świeży , b iały ch leb… b iałych leb – p owtó rzy ł , k ręcąc g łową. – Cudom n ie ma ko ńca…

Ale trzeba by ło wracać, t rąci łem Helę łokciem.

– My też jedziemy d o Tatiszczewa – powiedziała. – Kto wie, może s ię tamsp o tkamy?

Wrócil iśmy na miejsce naszego b iwaku . Obaj o jcowie już tam by li i p an Romerwłaśn ie kończy ł sp rawozdan ie:

– Dos tal iśmy ty lk o dwa miejsca na mosk iewsk i pociąg ju tro ran o . Zatrzymu je s ięw Tatiszczewie. Więc po jedziemy ty lko we dwó jkę, d ok to r i ja, i wrócimy wieczo rem.

– Jak Bóg da – do rzuci ła p an i Romerowa.– No to chod źmy! – zawo łał Olek , łap iąc za walizk i .

– Dok ąd ? – spy tałem zdziwiony . – Mamy dokąd iść?

– Wynajęl iśmy ho telowy pokó j na noc – roześmiał s ię pan Romer i pokazał mik lucz.

Ob ład owan i bagażem ru szy liśmy za o jcem na s tację, p rzez zat łoczon ą salęi równ ie zapchane ko ry tarze. Na końcu wąsk iego ko ry tarza s tanęl iśmy p rzedd rzwiami z tab l iczką „Biu ro n r 6” i o jciec o tworzy ł k lu czem d rzwi do n iewielk iegopoko ju .

– Za p ięćdzies iąt rub l i jeden z u rzędn ików p rzek azał nam na noc swo je k ró les two– wy jaśn i ł . – Mam nadzieję, że okaże s ię warte tych p ien iędzy .

Page 249: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Tak by ło . No c b y ła ch łod n a i b ezg wiezdn a, chmurami zasnu te n iebo g ro zi łod eszczem. Po ko ik b y ł całk iem p rzy tu lny . Kurzu p o zb y liśmy s ię łatwo , pod łoga by ławzg lęd n ie czy s ta, po wietrze n iesk o ńczen ie lep sze n iż w p ub liczn ych salachi p rawdopo d ob ień s two zawszen ia du żo mn iejsze.

Przesu nęliśmy b iu rko i k rzes ła p od ścianę i p rzespal iśmy noc n a jeszcze jednejtward ej pod łodze. Ale co to b y ł za luksus mieć cały p okó j d la dziewięciu o sób ! Ranoo baj o jco wie po jech al i do Tatiszczewa.

– Kob iety i d zieci pozos tawia s ię w czas ie wo jn y własn emu lo so wi – s twierdzi łafi lo zo ficzn ie Hela.

Ale Tat iszczewo o k azało s ię ko lejnym n iewyp ałem. Ob aj p an owie wró ci l iwieczo rem, p rzy n osząc to rbę po żądanego czarno rynko wego ch leb a i mn iej p ożąd an ewiad o mości . Waru n k i w po lsk im obo zie b y ły o k rop n e. Żo łn ierze mieszkal iw p rzep ełn io n y ch namio tach . Brak o wało wszy s tk iego : n amio tó w, k o có w,mu ndu rów, a p rzede wszys tk im żywności . Do ty s ięcy lu d zi ju ż n a miejscu co dzieńd o łączały setk i no wy ch .

– Na razie cały ten t łu m ro b i wrażen ie mo tłochu – s twierd zi ł o jciec. – Czy b ęd ziez n ich k ied y ś wo jsk o? Czy wed łu g s tarej ro sy jsk iej t rad y cj i p o ś lą ich n a fron t jakomięso armatn ie?

Ojciec p rzerwał n a chwilę, jak b y czekając na o dpo wied ź, aż wreszcie p o d jął :

– Wyg ląd ało na to , że b ęd ziemy mu siel i czek ać g o dzinami ty lk o p o to , żeby s ięd os tać do u rzędu rejes tracy jn eg o . Ko lejk a do teg o n amio tu ciągnęła s ięw n iesk o ń czo n ość i mowy n ie by ło , żeb y śmy mog li wrócić do Sarato wa teg o samegod n ia. Miel iśmy ju ż d ać za wyg ran ą, k iedy k to ś wy mien ił nazwisk o do wód cy ,g en erała Bo ru ty -Sp iecho wicza. Zos tało nam jeszcze sześć g o dzin d o p o ciągu doSaratowa i po s tan o wil iśmy czek ać. Nap isałem parę s łów n a sk rawk u p ap ierui p o p ro s i łem p rzecho d zącego o ficera, b y p rzek azał g o g en erałowi. Nie wied ziałem,czy g en erał b ęd zie p amiętał mo je n azwisko , p rzecież od wo jn y bo lszewick iej minęłop rzeszło dwad zieścia lat . Po g o d zin ie p rzy szed ł po n as ad iu tan t g en erała.Rzeczy wiście, p amiętał mn ie i zap ro s i ł nas do k asy n a o ficersk ieg o n a o b iad . Ch lebi kasza, ale z d u żą i lo ścią wód k i .

Cierp ią na b rak lekarzy i w o g ó le o ficeró w. Nik t n ie ro zu mie, d laczegop odo ficerowie i szereg owi wracają cały mi g romadami, a o ficeró w bard zo n iewielu .Nie ma d o k ładn y ch danych , i lu o ficerów s łużby s tałej i rezerwis tó w Ros jan ie wzięl id o n iewo li we wrześn iu 1 9 3 9 ro ku , ale n a p ewn o ty s iące. W tym setk i wo jsk o wy chlek arzy , Adama międ zy n imi. – Wspo mn iawszy b rata, o jciec p rzerwał i spo jrzał n a

Page 250: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mamę.Mecen as Romer p o d jął relację:

– Warunk i w ob o zie są n ie d o op isan ia. Mało k to s ię po rusza, więk szość, cho rai wyczerpana, leży p o n amio tach . Ci , k tó ry ch widziel iśmy , to ch o dzące szk ieletyw s trzęp ach mund u rów czy w in nych łach man ach . – Zan iemó wił . Prawn ik , k tó remuzab rak ło s łów?

Zapan owała cisza, aż po p aru min u tach o jciec zn ó w zaczął :

– W o b o zie szaleją wszy s tk ie zarazy : g ruźl ica, ty fu s p lamis ty i b rzu szny ,czerwonka. Racje żywn ościowe są n iewys tarczające. Śmiertelno ść jes t bardzowysok a. Bo ją s ię n ad ch o d zącej zimy . Ku rza ś lep o ta, szk o rb u t i inne awitamin o zy sąn ag minn e, a p rep aratów witamin o wy ch n ie mog ą d o s tać. Nawet o b iecan ej od wszaln iwciąż jeszcze n ie ma.

Po o b iedzie generał zab rał mn ie d o sweg o namio tu na p o g awędk ę w cztery o czy .Po wied ział , że p lanu je p rzen ies ien ie całej armii , d o tąd rozrzuconej po k i lkuo b ozach , do Azji Środ k o wej, p rzy p u szczaln ie do Uzb ek is tan u . Generał radzi ł ,żeby śmy zapo mn iel i o Tat iszczewie i po s taral i s ię dos tać w o k o lice Taszk en tu .Taszken t , mias to ch leba, two ja al tern aty wa. Ojciec spo jrzał na mn ie z u śmiechem.

* * *

Nawet wted y , p od k o n iec roku 1 9 41 , k ied y p od napo rem wo jsk n iemieck ichArmia Czerwo na co fała s ię n a wszy s tk ich fron tach , władze so wieck ie t rak towałyPo lakó w n ie jak so ju szn ikó w g o tu jących s ię do walk i ze wsp ó ln y m wrog iem, ale jakn iep ro szon y ch g o ści , k tó rych należy s ię po zb y ć. Ten s to sunek wład z sowieck ichs tał s ię ważn y m czy n n ik iem w decyzji rząd u p o lsk iego w Lond y n ie, po p artej p rzezChu rch il la w czas ie jeg o ro zmó w ze Stal in em w Mo sk wie, o p rzen ies ien iu p o lsk iejarmii p o d d owództwem g en erała An d ersa ze Związk u Sowieck iego n a Blisk i Wschód .Dop iero tam zag łodzen i i sch o rowan i żo łn ierze o trzymali mo żliwość do jścia d o s i ł ,wyszko len ia i wreszcie wy k azan ia swo jej warto ści b o jowej na włosk im fron cie.

Brak o ficeró w pomięd zy ty s iącami zg łaszający ch s ię do o b o zó w wo jsk o wy ch ,tak ich jak Tatiszczewo , s tano wił n iero związan ą zagadk ę.

We wrześn iu 19 3 9 ro ku Armia Czerwo n a, wsp ó łp racu jąca wówczas z Niemcami,zagarn ęła setk i ty s ięcy p o lsk ich jeń có w. Część, g łó wn ie szereg o wcy i t ro ch ęp o do ficerów, zo s tała zwo ln ion a, ale więk szo ść do s tała s ię d o o bozów jen ieck ich lubd o więzień . Po amn es t i i zaczęl i wracać po d sztan d ary , ale p o lsk ie władze n ie mo g ły

Page 251: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

s ię do l iczy ć ty s ięcy o ficeró w.

Zap y tan ia, docho d zen ia, dyp lomaty czne zab ieg i władz p o lsk ich w ZwiązkuSo wieck im, jak ró wn ież rząd u b ry ty jsk ieg o i p o lsk iego rząd u w Lond y n ie, n ieo d n io s ły żad n eg o sk u tk u . Władze so wieck ie p o wtarzały w k ó łk o tę samą śp iewk ę: żewszy scy p o lscy jeń cy , więźn io wie i p rzes ied leń cy zo s tal i zwo ln ien i , a jeżel i n iezg łaszają s ię do wo jska, to d latego , że albo n ie chcą, alb o mają t ru dnościz p rzejazdem.

Tys iące jeń có w o ficeró w p rzep ad ły jak kamień w wo dę. Plo tko m n ie by ło k o ń ca.Straszn a p rawda o zb ro dn i katy ń sk iej wy szła na jaw p óźn iej i s tała s ię powodemzerwan ia s to su nkó w d yp lo matycznych p rzez rząd so wieck i z p o lsk im rządemw Lon d yn ie.

Wieść o Katyn iu , miejscu mord u na po lsk ich o ficerach d oko n an eg o p rzez NKWDn a o so b is ty ro zk az Stal in a, p o dp isan y jeszcze p rzez k i lk u in n y ch sowieck ichp rzy wó dcó w, n a k ró tk o p rzed os tała s ię d o wiadomo ści p u b licznej , ale szy b ko p o szław zap o mnien ie. Ko lejn a z wielu zb ro dn i wo jen n ych… Z czasem odk ry to i inn emiejsca kaźn i . Ros jan ie p rzy zn al i s ię d o zb ro d n i do p iero p o wielu latach .

Wśró d o fiar zn alezio n ych w g rob ach katy ń sk ich by ł b rat o jca, s t ry j Ad am.

Page 252: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 15

Długa droga w nieznane

Od leg ło ść z Saratowa do Samarkandy w l in i i p ro s tej wynos i 2300 k i lometrów.Nowoczesnym od rzu towcem cztery czy p ięć godzin lo tu . Ko leją od leg ło ść tazwiększa s ię do o k o ło 4000 k i lometrów. W wagon ie towarowym nasza pod róż trwałasześć tygod n i .

Załadowaliśmy s ię na pociąg w Saratowie, wiedząc jedyn ie, że jedzie on napo łudn iowy wsch ód , ale dokąd? Miel iśmy nadzieję, że do Taszken tu .

Sy tuacja na s tacj i w Saratowie by ła powtó rką tego , co by ło naszym udziałem nawszys tk ich wielk ich s tacjach ko lejowych . Gdy ty lko pociąg wjeżdżał na s tację, setk iludzi sztu rmo wały go na całej d ługości , p chając s ię, odpychając innych , n ierzadkoich tratu jąc, u żywając bagażu jak taranów. Walczono o każde miejsce. Czasu by łomało , bo po ciąg i zatrzymywały s ię zaledwie na k i lka minu t , żeby załadować węg ieli zatankować lokomotywę wodą z zawieszonej nad to rem ru ry . Gdy pociąg ru szał ,większość n iedoszłych pasażerów zos tawała na p latfo rmie. Ale nawet gdy jużnab ierał p rędkości , ci już w wagonach p róbowali wciągać do ś rodka p rzy jació ł czyk rewnych , a in n i wyskak iwali , bo zos tawil i b l isk ich na peron ie.

I tak d an tejsk ie sceny towarzyszy ły nadejściu każdego pociągu , pasażersk iegoczy towarowego , jad ącego na po łudn ie lub na wschód . Wieczny gwar ty s ięcy g ło sówna s tacjach po tęg o wał s ię w g ło śne k rzyk i , jęk i , p rzek leńs twa. Jeszcze d ługo pood jeździe pociągu k łęb i ło s ię na peron ie, gdy ludzie czekający na nas tępną szansęp rzepychali s ię do p rzodu . Co pewien czas , jak na p iek ło p rzys tało , cały ten ob razzn ikał w k łęb ach d uszącej pary , g ryzącego dymu i sadzy , na k ró tko neu tral izu jącwyziewy n ied omytego i spoconego t łumu .

W Saratowie, ruch liwym węźle ko lejowym, tego rodzaju sceny powtarzały s ięk i lka razy n a go d zinę.

Wielo języczny t łum uchodźców sk ładał s ię z Po laków, Biało ru s inów, Ros jan ,Ukraińców, Rumu nów, Litwinów i wielu Żydów uciekających p rzed szybkopos tępu jący m najeźdźcą, pop rzedzanym wciąż n iepo twierdzonymi pog ło skamio n iemieck ich ok rucieńs twach . Nik t w tym czas ie n ie wyobrażał sob ie og romu

Page 253: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

b es t ials twa i s ło wo Ho lokaus t w tym odn ies ien iu weszło do uży tku dop iero wiele latp ó źn iej . W p ierwszej fazie n iemiecko -sowieck iej wo jny duża część mieszkańcówziem zag arn ięty ch p rzez wroga, szczegó ln ie Ukraińców, uważała najeźdźcę zawy zwo liciela i witała go z o twartymi ramionami w nadziei uzyskan ia n iepod leg ło ści .

Na p ero n ie saratowsk iej s tacj i spędzi l iśmy cały dzień . Po trochu , k rok zak ro k iem, d o tarl iśmy w końcu do to rów. Mecenas Romer i o jciec zdecydowali n iero zd zielać n aszy ch rodzin i tak czy inaczej dos tać s ię do tego samego pociągu .

No c zap ad ła szy b ko , zrob iło s ię ciemno i jeden fałszywy k rok móg ł s ię skończyćk atas tro fą. Tłu m p rzerzedzi ł s ię n ieco , część od jechała, inn i , zmęczen i czekan iem nas to jąco , d al i za wy g raną i wróci l i po szukać wo lnego kącika na s tacj i . Gwar powo liu cich ł . By łem zmęczony , a Hela, oparłszy s ię o mn ie, zd rzemnęła s ię na s to jąco .

W g o n itwie my ś l i , w nadziei , w rozterce, zacząłem s ię w pewnej chwil i mod lić. Inpetto, w d u szy . Nie wiedząc nawet jak i do kogo… Boże… sp raw, żeby nas tępnyp o ciąg zatrzy mał s ię z d rzwiami tuż p rzed nami… Co dziwne, mo ja mod li twa zos taławy s łu ch an a; min u tę późn iej d ług i towarowy pociąg wtoczy ł s ię na s tacjęi ro zsu wane d rzwi jednego z wagonów, szeroko o twarte, s tanęły wpros t p rzed nami.Nie mog łem u wierzyć własnym oczom, że chociaż raz znaleźl iśmy s ię we właściwymmiejscu o właściwej po rze! Sk rzyżowanymi ramionami zabarykadowaliśmy wejścied o „n aszeg o wag onu”. Wypuści l iśmy wychodzących pasażerów, po czymwrzu cil iśmy nasz d oby tek i wzajemn ie s ię ciągnąc i podsadzając, wgramo li l iśmy s ięd o ś ro d k a. Jeszcze k i lka o sób wepchnęło s ię za nami. Ojciec pod trzymywał matkę,a ja n ie p u szczałem jego rękawa. W t łoku zgub iłem na chwilę Helę, ale jej o jciecp i ln o wał swo jej t rzó dk i i n ikogo n ie zab rak ło .

Wago n , w k tó ry m s ię znaleźl iśmy , n ie różn ił s ię n iczym od tego , w k tó rymsp ęd zil iśmy p rzeszło tydzień w d rodze na Syb ir. Ty le ty lko że znaleźl iśmy s ię w n imz własn ej wo li , d rzwi n ie by ły zaryg lowane i znal iśmy mn iej więcej k ierunek naszejjazd y . Tak ie same d rzwi z jednej i d rug iej s t rony , tak ie same dwie pó łk i p rzyścian ach , tak a sama „in s talacja san i tarna” w pos taci pochy łego ko ry tka z dwóchd eseczek .

Teraz b y liśmy jednak „wo lnymi obywatelami”, a n ie po tencjalną s i łą roboczą,i n ik o mu n ie zależało na tym, żeby zapewn ić nam choćby min imalne wyżywien ie. Tozad an ie n ależało d o nas samych . Drug i p rob lem n ie dał d ługo na s ieb ie czekać: gdyty lk o rozło ży liśmy s ię na pó łkach , ob lazły nas ro je wszy i zaczęl iśmy s ię wszyscyn ag le d rap ać. Jak do tąd , zdo łal iśmy un iknąć tej p lag i . Przez całą d rogę do Kwaszy ,w samej Kwaszy i w do tychczasowej pod róży z Syb iru po trafi l iśmy u trzymać

Page 254: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wzg lędn ą czys to ść o sob is tą. Teraz to s ię sko ńczy ło . To b y ł n asz p ierwszy k rok n ad ro d ze d o u p od len ia.

Więk szą część październ ik a i po łowę l is topad a spędzi l iśmy w ty m n ieszczęsnymwag o n ie. Mimo codzien nych tro sk , mimo ró żn ych n iespo dzianek po d ró ż by łan u d n a, jed n os tajn a, ciągn ęła s ię w n iesk ończon o ść. Czasem p o ciąg s tawał raz zarazem, ch oć n ig dy n ie wied ziel iśmy na jak d ług o , czy n a minu ty , czy na go d ziny .Kied y in d ziej s tuko tał , t rząs ł s ię w p o śp iechu cały dzień bez p rzerwy . Tak jakw d ro d ze n a Syb ir, n ie zatrzymy wał s ię w mias tach . Lin ia b y ła jedno to rowai s tawaliśmy na ogó ł n a rozjazdach , by p rzep u ścić inny p o ciąg , pasażersk i czyto waro wy , w jed ną lu b w d ru g ą s tro n ę.

Zd arzało s ię, że po ciąg s tał całymi g odzin ami w p us ty m s tep ie, zatrzyman y p rzezo p u szczo n e ramię semafo ra. Step by ł jak wy marły , an i ś ladu czło wieka czyzwierzęcia, n awet d rzewa, n a k tó ry m mo żn a b y op rzeć ok o . Czasem n ie b y ło teżsemafo ra. Lok o motywę ob s ług iwało d wó ch ko lejarzy , maszyn is ta i jego pomo cn ik .Ok azja d o zagadan ia ich zdarzała s ię rzadk o , zresztą do rozmó w n ie by l i ch ętn i , znal iswó j u s tró j i wo lel i n ie zadawać s ię z tak wątp l iwym elemen tem jak uchod źcy .Zało g a zmien iała s ię n a o gó ł na mały ch s tacy jkach , k ied y p o ciąg b rał węg iel i wo d ę.Czasami zmien iała s ię lo ko moty wa. Kilkak ro tn ie zało ga od ch odziła w pu s ty s tep ,b ez s ło wa wy tłumaczen ia. Po jak imś czas ie zjawial i s ię ich nas tępcy , wy łan iając s ięze s tep u jak fatamorgana na pu s tyn i .

Nazwy mijany ch s tacj i po twierd zały n asz o g ó ln y k ieru nek . Najp ierw jech al iśmyp rzez d łu ższy czas n a wsch ód . Dru g iego d n ia po op uszczen iu Saratowap rzejech al iśmy mo st na rzece Ural : zn aleźl iśmy s ię w Azji!

Mo je wsp omn ien ia z tej d łu g iej po d ró ży są jak ser szwajcarsk i – p ełne d ziu r.Niek tó re wyd arzen ia u trwali ły s ię w p amięci n a zawsze, a całe dn i zn ik łyb ezp o wro tn ie. Pamięć lu d zka jes t k ap ryśn a, wyb ió rcza i t rud no n a n iej p o legać.

Wag o n to warowy , p rzez sześć ty god n i nasz d o m, b y ł jed n ym z ty s ięcy , k tó rep rzemierzały wszerz i wzd łuż Związek So wieck i . Tak ie sk łady wo ziły towary , czasemb y d ło lu b ko n ie, ale w większości wypad k ów lud zi . Stara wo jskowa fo rmu ławy p isan a na ścian ie k ażd eg o wag onu g ło s i ła: Sorok czełowiek, ili wosiem łoszadiej, czy l iczterd zieści o só b alb o o s iem k on i .

Licząc d zieci , n iek tó re całk iem małe, b y ła nas w wago n ie ró wn a czterdzies tk a.Nasze d wie ro dzin y , w su mie dziewięć o só b , zajmowały całą ty ln ą g ó rn ą p ó łk ę.

Jed n y m z n iezap omn iany ch wrażeń z tej po d ró ży by ł to warzy szący nam b rudi zaśmiecen ie na to rach i na samy ch s tacjach k o lejo wych . Czyżby n ig dy n ie b y ły

Page 255: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zamiatane? Łu p in y p es tek , g ry zion y ch i wy p lu wan ych p rzez wszys tk ich , zd awało bys ię, sowieck ich o bywatel i , k ry ły g ru bą wars twą pod łog i , p eron y i n io s ły s ięz wiatrem p o o k o licy . Us tępy s tacy jn e by ły n ie do o p isan ia, b ru dne, śmierdzące,p od łog i i ścian y pok ry te wars twami cuchn ącej b rązo wej masy . Nawet same to ry , wrazz równo leg ły mi pasami ziemi z o bu s tron , zamien iły s ię w wielk ie k lo zety , nadk tó rymi jed yn ie deszcz od czasu do czasu s ię l i tował . Na ro zjazdach i szczeg ó ln ie n ab oczn icach k ażd y k ro k wymag ał uwag i .

Po wó d b y ł oczywis ty . Ludzie spędzal i dn i i tygo dn ie, pod różu jąc po ciągamip ozbawio nymi u rządzeń san i tarnych , z wy jątk iem d ziu ry w po d ło d ze.Przyzwyczai l iśmy s ię do op różn ian ia p ęch erza za impro wizowaną ko tarą, alez wyp różn ien iem każdy s tarał s ię czek ać do p os to ju . Na s tacjach p ierwsza ko lejk au s tawiała s ię d o ub ikacj i . Ci , k tó rzy n ie mog li ju ż d łu g o czekać, szu k al i wątp l iwejo s łon y k rzak ó w czy d rzew. Z czasem co raz rzad ziej s tawaliśmy n a s tacjach , a g o łys tep n ie d awał żadnej o s ło ny . Wielu szu kało wątp l iwego odo so bn ien ia pod samymwag o nem, ale wied ziel iśmy ju ż, że po ciąg mo że ru szyć w każdej ch wil i b ezo s trzeżen ia; b ły skawiczna reak cja by ła kon ieczna i n ieraz wid ziałem p asażeró wwy sk aku jący ch sp o d kó ł ze sp odn iami u ko lan . Uczucie ws tydu tajało jak śn ieg n awiosnę, wkró tce i po n im n ie zo s tał ś lad . To by ło n as tęp ne up o d len ie.

Częs te zab u rzen ia t rawien ne, nagminn e w Związku Sowieck im, po tęgowały naszep ro b lemy ; b ieg u nka s tała s ię ep idemią. Ale w tej p o d ró ży sp ośró d czterech jeźd źcó wAp okalip sy towarzy szy ło nam g łówn ie dwóch : Głó d i Wojn a, choć ta o s tatn iap ośred n io lu b z p ewn eg o o ddalen ia. Po ważn a Zaraza i Śmierć n ie ciągn ęły s ię zan aszy m p o ciąg iem, choć czy h ały na k ażd y m zak ręcie. Ojca do cho rych n ie wzywanoczęs to , lecz wśró d ty lu p asażerów mu siel i b yć i in n i lek arze.

„Będ ąc ciąg le w ru ch u , n ie zd ążamy rozwin ąć o dpo rno ści na jedn e mik roby , g dyjuż atak u ją n as in n e”, t łu maczy ł o jciec. Nawet wrzątek z k ran ów s tacy jnych n ie b y łp od o bno bezp ieczny , lecz p rzeg o to wać g o i tak n ie by ło jak i gd zie.

Lepioszki i k rab owe ko nserwy k up ione w Sarato wie skoń czy ły s ię po dwóch d n iachi nawet „sp iżarn ia” matk i opu s to szała. Trzecieg o ran ka na jak iejś s tacj i zdo by liśmyk ilka wiad er k ip iątku , miel iśmy więc co p ić, ale to by ło wszys tk o . An i k ru szy n k ich leba. Ro zciąg nąłem s ię n a mo im miejscu p od „o kn em” i n awet czy tać mi s ię n iech ciało ; p rzys łu ch iwałem s ię ty lk o k iszkom, jak znowu g rały mi marsza.Pocieszałem s ię as trachań sk im do świad czen iem, że n ajgo rsze są p ierwsze dwa d n ig ło d owan ia, a po tem człowiek s ię p rzyzwyczaja. Ale sn y i marzen ia pełn e b y łyg ru b ych k ro mek ch leba z mas łem, p las trów szynk i , k rążk ów k iełbasy . Jajeczn ica

Page 256: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z b u łk ą w mo ich d rzemkach wciąż wracała.

W październ ik u wieczó r zap ada wcześn ie. Zasnąłem, rozciągn ięty na mo immiejscu , p o międ zy o jcem a ścian ą wagonu . Obu dziła mn ie zmian a ry tmu kó ł . Po ciągwy raźn ie zwaln iał . Un io s łem s ię i wy jrzałem p rzez „o kno” – d ziu rę nad g łową.Jechal iśmy teraz p ro s to na p o łu d n ie, mo je ok ienko wychodziło na wschó d ,sp odziewałem s ię więc u jrzeć pus ty s tep w p romien iach wschod zącego s łońca.

Ale n ie! Ok no wypełn i ły dachy d o mów, s łu p y teleg raficzn e…Po dn ios łem g ło wę i ramio na, op ierając s ię na łokciach . Głowy wys tawić n ie by ło

można, ale w tej pozycj i wid ziałem ch oć trochę więcej świata. Po ciąg zwaln iał ,h amował, aż w k o ńcu buchnął parą i s tanął .

Zatrzymaliśmy s ię, co dziwne, n ie w szczerym po lu , n ie na boczn icy , n ie nazag u b io nej w s tep ie s tacy jce, ale wzd łuż szerok iego peronu p rzed du ży mb udy nk iem, na k tó rym czarne l i tery g ło s i ły : AKTIUBIŃSK.

Nag le o tworzy ły s ię d rzwi budynk u s tacj i i dwo je ludzi w mund u rach wy toczy łon a p eron ręczny wó zek p ełen ch leba. Dawno n ie widziałem tak iej g ó ry ch leba i n iemog łem o derwać od n iej oczu . Co za p ięk n y widok ! Ciek awe, d la jak ichszczęś l iwców jes t p rzeznaczony ?

Moja ciekawość ro s ła. Wid ok ch leba mn ie pod n iecał , ale mund ury żo łn ierzywzbu dziły mo je zain teresowan ie, b o by ły inne n iż te, k tó re d o tych czas widziałem.To n ie b y l i k o lejarze an i żo łn ierze Armii Czerwonej . Nie mil icja i n ie NKWD. Mil icjak o lejowa? Też n ie. Mundu ry n iezupełn ie jedno li te, u jednego spodn ie są w inny mo dcien iu n iż b lu za. Ale co to?… chwileczkę… o rzełk i na fu rażerkach !

A teraz jeszcze jeden pan w mundu rze wkroczy ł na p eron . Prężny , eleganck i , mó jBo że, ro gaty wk a z o rzełk iem! Dwie gwiazdk i! Po ruczn ik , po lsk i po ruczn ik !

– Zaczn ijcie ro zdzielać po bochenku n a g łowę, d la każdego . – Tak i p iękny rozkazi wy dany p o po lsku ! To nap rawd ę n ie sen i n ie pomyłka!

Po trząsnąłem o jca za ramię.

– Po bu d ka! – zawo łałem g ło śno . – Ch leb rozdają! Po lscy żo łn ierze!

Gwałto wn ie o bu dzony o jciec u s iad ł . Olek o twierał już szeroko d rzwi wagon u .Wó zek s tał tu ż p rzy nas . „Ile o sób ?” „Czterdzieści”. W nas tępnym momen cie, g ło śnolicząc, Olek p rzek azywał bo ch enk i w wyciągn ięte ze wszys tk ich s tron ręce. Dwóchinn y ch żo łn ierzy wypchnęło na p eron nowy wózek z wielk im b ły szczący mp o jemn ik iem, na k tó rym ro sy jsk i nap is g ło s i ł Kofie. Kawa zbożowa, ale s ło d ka,g o rąca, do szczęścia n ic mi ju ż n ie b rakowało…

W n aszym wagon ie by l i g łówn ie Po lacy , ale narodowość widoczn ie n ie miała

Page 257: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

znaczen ia. Ch leb d o s tal i i p asażerowie sąs iedn iego wag onu , g łó wn ie Ukraiń cyi Ru mun i. W ty m czas ie pokazało s ię na peron ie jeszcze k i lka wózk ó w z ch lebemi k awą, popychany ch p rzez cywilów.

To Ak tiub iń sk jes t mias tem ch leba, pomyślałem. Ob y ty lk o Taszken t nas n iezawiód ł .

Pociąg wciąż s tał na s tacj i . Po ruczn ik i dwaj żo łn ierze, ukoń czy wszy swo jezadan ie, ro zeszl i s ię po p eron ie, rozmawiając z p asażerami. Eleganck i o ficer s tanąłp rzy naszym wag on ie. Rzu cal iśmy py tan ia jeden p rzez d rug iego , bez ładu i sk ładu .Aż Olek zawo łał :

– Chwileczkę. Bądźcie cich o ! Pan ie p o ru czn iku , czy jes t w tym mieście ob ózwo jsk o wy? Czy możemy s ię zaciągnąć?

– Nies tety – odpo wiedział o ficer. – W ok o licy Ak tiu b iń ska n ie ma żadnegopo lsk iego obo zu , mamy ty lko małą jed n os tk ę n a s tacj i . Naszym zadan iem jes t wasnakarmić i upewn ić s ię, że p o jed ziecie dalej . Całe wo jsko po lsk ie ma b y ćp rzerzu cone do Azji Śro d kowej w celu reo rgan izacj i . Wasz po ciąg jedzie doTaszken tu i tam dowiecie s ię o s tan ie rzeczy . – Stu knął o bcasami, zasalu to wałi p rzeszed ł do nas tęp nego wagonu .

Pociąg ru szy ł jak zwy k le bez o s trzeżen ia. Z pełnymi b rzuchami i w do b ry chhu morach my , młodzi , ro zs ied l iśmy s ię n a pod łodze w o twartych na o ścież d rzwiach ,dy n dając n ogami w powietrzu , czu jąc wiatr wiejący nam w twarze. Spon tan iczn iezaczęl iśmy śp iewać. Hela zain tono wała jedną p io sen k ę, po tem d rugą. Po lacyw innych wagonach do łączy li i tak rozśp iewany pociąg mknął dalej na p o łu dn ie.

Nies tety , n ie spo tkal iśmy już więcej po lsk ich jednos tek p o d rod ze i ak t iub iń sk ich leb mus iał nam wystarczy ć na d łuższy czas . Cywil izowany świat z wagonamires tau racy jnymi, bu fetami s tacy jnymi i wózkami pełnymi kanapek i cias tek naperonach wróci ł znów ty lko w mo jej wyo b raźn i . Po Ak tiub iń sku zatrzy mywaliśmysię już w pus tym s tep ie i towarzyszami pod róży by ły nam jedyn ie g łód , b rud ,p ragn ien ie i wszy .

Nazwy s tacj i s tawały s ię z dn ia na d zień co raz bard ziej egzo tyczne, jakwsp omn ien ia z dawny ch lekcj i lu b na wpó ł zap omn ianych powieści h is to ryczn ych :Aralsk , Kyzy ł Ord a, Jany -Kurgan , Tu rk ies tan , Timu r. Mijal iśmy s tacjeo n iegościnnych nazwach , jak Go ło dnaja St iep ' i Suchaja Bezwo dnaja. Od czasu doczasu pociąg s tawał na małej s tacy jce czy boczn icy w pob liżu ws i czy o sady .Kob iety i dzieci z ko szy kami w ręk ach zb ierały s ię wokó ł pociągu , zachwalająclokalne p rod uk ty : dyn ie, pes tk i , lepioszki (o k rąg łe p lack i z mąk i , g rube na d wa palce

Page 258: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i o ś redn icy o ko ło t rzydzies tu cen tymetrów), katik, czy l i tu tejszy jogu rt , czerwonei b iałe ceb u le, łago dne w smak u , do b re na kawałku p lacka, a d alej na po łudn iuświeże s łodk ie melony , arbuzy , su szo ne morele, p ask i su szonego melo na. Kurdiuk,t łu s ty ogo n lo kaln eg o gatunku b arana, jeszcze jeden lokalny p rzysmak , n ie nadawałs ię do jedzen ia na su ro wo , a g o to wać n ie miel iśmy jak .

Im b ardziej zag łęb ial iśmy s ię w Azję, tym bard ziej ry sy twarzy tuby lców s tawałys ię mon go lsk ie, język zaś by ł d la nas zupełn ie n iezro zumiały . Rosy jsk i znal i ty lkona ty le, b y wymien iać ceny p rodu k tó w i zawzięcie s ię targować. Pociąg i pełnewyg łodn iałych pasażeró w n ie b y ły d la n ich nowin ą i na każdym k rokuwykorzys tywali nas n iemiło s iern ie.

I tak znó w zdob y wan ie żywn ości i wody s tało s ię naszą g łówną tro skąi p o ds tawowym zadan iem d n ia. Młod zież by ła go towa d o skoku , gdy ty lko pociągzaczyn ał zwaln iać; zan im jeszcze s tanął , łap al iśmy wiad ra, d zbany , co k to miał ,i b ieg l iśmy d o k ran u z k ip iątk iem, by je napełn ić. Przys tank i na semafo rach i naopuszczonych bo czn icach n ie dawały nam p o la do p o p isu . Nieco lep sze by ły jużpos to je, na k tó rych lok omotywa nab ierała wody ; u śmiechn ąwszy s ię do maszyn is ty ,można by ło n ap ełn ić k i lka kub łów.

Na s tacjach trzeba by ło by ć p rzy go towanym na wszys tk o . Nigdy n iewiedziel iśmy , na jak d ługo pociąg s ię zatrzy ma: na minu tę? k wadrans? godzinę?Zdarzało s ię, że po ciąg zwaln iał p rzed s tacją i wydawało s ię, że s taje, a on rap town iep rzy śp ieszał , rob iąc na zło ść tym, co zby t szybk o wysko czy li z wiad rami w ręk ach .Mu siel i wskak iwać w b iegu z po wro tem do wagonó w p rzy akompan iamen ciek rzy k ów i p rzek leńs tw. A gdy rzeczy wiście pociąg s tawał na d łużej , rzucal iśmy s ięmasowo n a p o szu k iwan ie k ranu z k ip iątk iem. Dobra zap rawa d o o l imp ijsk ichb ieg ó w. Ko lejka d o k ranu ro s ła w o k amgn ien iu .

Czekając w o gonku , t rzeba by ło mieć wszy s tk ie zmysły w po g o to wiu . Nap ierwszy znak , syk pary , szarpn ięcie wago n ów, s tukn ięcie kó ł , łapało s ię wiad ro ,pus te albo p ełne, i z szy bkością ch arta b ieg ło z powro tem do pociągu . Ci , co n iezd ąży li do b iec d o swego wagonu , by l i wciągan i p rzez p omo cn e ręce do in nego , aletraged ią by ło zo s tać samemu na peron ie. Na spo tkan ie b l isk ich n ie mo żn a już by łol iczyć, mo żn a by ło zo s tać b ez ro d ziny , b ez rzeczy , bez p ien iędzy – jeżel i n ie wyrokśmierci , to co ś bardzo mu b l isk iego . Związek Sowieck i to k raj og romny i n ik t n iemiał żadnego wspó lnego ad resu . Niejedn a rodzina s traci ła tak syna czy có rkę.

O mały włos ten lo s sp o tk ałby i mn ie na jak iejś zapad łej s tacj i , k tó rej n azwynawet n ie zn ałem. Pociąg zaczął zwaln iać, zobaczy łem budy n ek s tacy jny . Z wiad rem

Page 259: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

w ręku s tanąłem w d rzwiach , go tów do skoku . Sy k p ary jed en … d rug i… Skoczy łemna pero n , zan im p ociąg s tan ął . Ze wszys tk ich wag onów ludzie skakal i z n aczyn iamiw rękach . Nasz wag on by ł w ś rod k u sk ładu , p odczas gdy ko lejka do k ranu zb ierałas ię ju ż na koń cu peronu , nap rzeciwk o lokomotywy . Gdy do n iej dob ieg łem, s tałop rzede mną d wanaście czy trzynaście o sób . Og lądałem s ię na p o ciąg co chwilę,wiad ra napełn iały s ię szy b ko , aż w p ewnej chwil i s t rumień wody zaczął s łabnąć,ciu rk ać k rop la za k rop lą. Sto jący za mną zaczęl i szybk o wracać do pociąg u –czyżbym coś p rzegap ił? Ale p rzede mną ty lko dwie o soby , ty lko d wa wiad ra.Ob ejrzałem s ię zno wu . Pociąg wciąż s tał , n ie syczał , n ie gwizdał , ale zo b aczy łem, żeo jciec w d rzwiach wag onu zamachał do mn ie gwałtown ie. Ale p rzed e mną by ła ju żty lko jedna dziewczyna, jedno wiad ro . Teraz i ona odb ieg ła, nawet g o n ienapełn iwszy . Zos tałem sam p rzy k ran ie, k o lejka zn ik ła.

Jak wo lno ciek n ie ta woda! Ps iak rew! Przes tępu ję z no g i na nogę. No g i same michodzą, ale w miejscu . Ciekn ie jak s taremu dziad owi z no sa. Nag le sy k pary ,uderzen ie bu fo rów. Od jeżdżają beze mn ie! Przerażen ie mn ie o garn ia. Jeszcze jedn asekund a… d ruga… „Po trzebn y nam kipiatok” – powtarzam d o s ieb ie na g ło s . Umiembiec szy bko ! Nawet z k ub łem go rącej wody . Zdążę! Nie od rywam oczu od pociągu .Nasz wago n pod jeżdża! Jedno szarpn ięcie… d rug ie… pociąg p rzyśp iesza! Zak ręcamkurek i z n iepełnym wiad rem b iegnę… b iegnę…

Nasz wag on p rzejechał , jes t za daleko . Nie dogo n ię! Każd y wago n będzie dob ry .Po tykam s ię! Dro gocenna woda p ry ska na wszy s tk ie s tro ny . Śl izgam s ię n a mok rychp ły tach peronu i lecę w dó ł… ale n ie upadam… z o s tatn iego wagon u wy ciągają s ięręce… łap ię rękę… p ro s tu ję s ię… nas tępne szarpn ięcie p ociągu wyrywa mi p omo cn ąd łoń .

Bez namysłu , z na wp ó ł p us ty m wiad rem w p rawej ręce, lewą ch wy tam metalowąk lamrę nad bu fo rem os tatn iego wag o nu i o s tatk iem s i ł sk aczę, t rzymając s ię k lamry ,s iadam b ok iem n a bu fo rze. Po ciąg n ab iera szybko ści , zaczy na s ię t rząść i muszętrzy mać s ię mo cn o , by n ie sp aść. Bu fo r jes t ś l isk i . Lewy p rzeg ub mn ie b o li . Sied zębezp ieczn ie, ale n iezby t wygo dn ie. Nad g łową w ścian ie wagonu k i lka metalowychk lamr tworzy d rab in ę. Na dach? Obok wys taje h ak . Trzy mając wiad ro zawieszone n akciuku p rawej ręk i , łap ię palcami k lamrę i lewą ręk ą zawieszam wiad ro na hak u . Niewy ch odzi mi to . Wod a p ry sk a na wszys tk ie s trony . Na mn ie też. Na szczęście n ie jes tjuż g o rąca. Przenoszę rączkę wiad ra z powro tem na p rawy kciuk i lewą ręką t rzymamsię haka.

Krzyczę g ło śno : „Jes tem w po ciągu ! Nie zos tałem na s tacj i !” po po lsku i po

Page 260: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ro sy jsku , ale w s tuk o cie k ó ł led wo mogę u s ły szeć własny g ło s . Muszę p rzecież daćzn ać rod zicom, że n ie zo s tałem. I Heli . Puszczam hak i walę p ięścią w ścianę wago nu .Walę łokciem… g łową… Nie ma od powied zi .

Ile k i lo metró w d o nas tępnego p os to ju? Dzies ięć? Sto? Już n ie wiem, co rob ić. Nieu śmiecha mi s ię d ługa jazd a na bu fo rze. Ale n ie mam wybo ru . Wdrapać s ię na dachi skakać z wag onu na wagon? Niby Gary Cooper w fi lmie o Dzik im Zach odzie? Tod ob re w Ho lly wood . Ale tu ? Po b laszan ym dachu? Na pewno ś l isk i . A co zrob ićz wiad rem? Już p rawie p us te, ale samo wiad ro jes t d rog ocenne. Wyleci mi z ręk i i cowted y?

Ogarn ia mn ie zmęczen ie. Nie wo lno zasnąć! Przenoszę wiad ro na hak , wo lną ręk ąo dp inam pasek i p rzyp asu ję s ię do k lamry w ścian ie. Tak jes t bezp ieczn iej .

Musiałem s ię zd rzemnąć, bo n ag le s ię budzę, up rzy tamn iam sob ie, gdzie jes tem,i znów ogarn ia mn ie t rwog a. Żeby s ię u spoko ić, zaczynam recy to wać z dawn a mizn an e wiersze. Hałas jes t tak i , że muszę k rzyczeć, by sam s ieb ie s ły szeć.

Jak dowiedziałem s ię późn iej , mo je walen ie w ścianę n ie na wiele s ię zdało .Pasażerowie o s tatn iego wagonu myślel i , że co ś s ię w ścian ie po luzowało . Nie wiem,jak d ługo trwała mo ja pod róż na bu fo rze, ale wygody p rymitywnego wagonu by łyteraz mo im marzen iem. Jaka to rozkosz rozło ży ć s ię na pó łce, móc u s iąść na jejb rzegu albo w d rzwiach n a pod łodze, b l isko Heli .

W k o ńcu pociąg zatrzy mał s ię na rozjeździe. Mo ja p rzygoda zaczęła s ięw po łudn ie, a sk ończy ła ciemnym wieczo rem. Zmęczony i zesztywn iały , dygo tałemz zimna, mimo że ub ran ie d awno już na mn ie wysch ło . Chciałem pob iec do naszegowagonu w ś ro d ku sk ładu , ale ku ś tyk ając, ledwo s ię do n iego dowlok łem.

Zas tałem matkę we łzach . Helę też. Ojciec by ł zd ruzgo tany .

– Przegap iłeś g wizdek – powiedział .

Nie ro zu miałem, jak to s ię s tało .Na b rzegu pó łk i obo k matk i , mod ląc s ię, s iedziała jedna z pań . Obejmu jąc matk ę

jedną ręką, palcami d rug iej p rzesuwała różan iec. Może ta mod li twa pomog ła.Niczeg o już n ie by łem pewny .

Wszyscy zeb ral i s ię wokó ł , do tykal i mn ie, jak by chciel i s ię upewn ić, że jes temcały . Każdy p o ko lei całował mn ie w jeden po liczek i w d rug i . Matka p rzycisnęłamo ją g łowę do p iers i . Hela t rzymała mn ie za rękę. Życie w wagon ie powo li wróci łod o no rmy . Mama d ała mi kawał p lack a z jogu rtem. Po tem Hela poczęs towała mn iep ask iem suchego melona. Ży ć n ie umierać! Nak ry ty k i lko ma kocami po chwil isp ałem jak zab ity i obudziłem s ię d op iero rano .

Page 261: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Nasza d ługa pod róż do Uzbek is tanu ob fi towała w n ajrozmaitsze incyden ty , alejazda na bu fo rze po zo s tała mo im najp rzyk rzejszym wspomnien iem.

Pewnego ranka p ociąg s tanął n a boczn icy w s tep ie i maszyn is ta wraz z palaczemp oszl i w świat wzd łuż to ru . Ich n ieobecność s ię p rzed łu żała i co raz więcej pasażeró wrozeszło s ię, żeby rozp ros tować nog i , na wszelk i wypadek b l isko p ociągu . Czasp rzy jścia nowej załog i i od jazdu by ł jak zwyk le n ie d o p rzewidzen ia. Godzinymijały i n ik t s ię n ie zjawiał . Po łudn ie p rzyszło i minęło . Daleko na wschodzie p łask is tep zlewał s ię z ho ryzon tem znaczonym pagó rk ami, n a k tó rych s iedziały n isk iechmurk i , a nad n imi łańcuch wyso k ich gó r mien ił s ię b rązem i zło tem zachodzącegos łońca. Wzd łuż pociągu dzieci , ko rzys tając z n iespod ziewan ej swobody , b ieg ały jakzwariowan e, bawiąc s ię w berka, w chowan eg o . Ze wszys tk ich s tron dochodziływeso łe k rzyk i i g ło śny śmiech . Ludzie oddalal i s ię co raz bardziej od po ciągu .Niek tó rzy p rzes tal i s ię nawet na n iego og lądać. Znud zen i spacerowan iem tami z powro tem wzd łu ż to ru , Hela, Magda, Olek i ja też ru szy liśmy p rzed s ieb ie.

Niezby t daleko od nas ciągnął s ię pas k rzaków.– Tam ch yba p łyn ie rzeka – s twierdzi ła Hela. – Kto p ierwszy? – rzuci ła wyzwan ie

i ru szy ła b ieg iem.

My za n ią. Miała rację. Kępy wysok iej t rawy , k rzaków i n isk ich d rzewek znaczy łytu b rzeg dość szerok iej rzek i . Ciemn a, czerwonawa woda p łynęła wartko międzys tromymi, choć n iewysok imi b rzegami.

– Spo ra rzeka. Z dzies ięć metrów d o d ru g ieg o b rzegu . I wyg ląda na g łęboką –rzek ł Olek . – Ciekaw jes tem, jak s ię nazywa.

– Stefan na p ewno wie – powiedziała Hela z p rzekonan iem. – Ciąg le s tud iu je tenswó j at las .

Kp i ze mn ie? – pomyślałem. Niech jej będzie. No i co z tego , że s ię czasemp op isu ję. Po kazałem Heli język . Ro ześmiała s ię.

– Ja nap rawdę…– Dob rze, dob rze – powiedziałem. – Muszę pomyśleć. Napatrzy łem s ię tych map .

O i le p amiętam, to na wysoko ści Jezio ra Aralsk iego l in ia ko lejowa sk ręca lekko nawschód i p rowadzi b rzeg iem Sy r-dari i . Te gó ry na wschód od n as – wskazałemp os trzęp ioną l in ię od leg łych szczy tów na h o ryzoncie – to chyba p asmo Karatau ,n ajbardziej pó łnocna odnog a Pamiru , Dachu Świata, tworzącego zachodn i k ran iecHimalajów. Kilka dużych dop ływów Sy r-dari i tam ma źród ła… – Niech to d iab l i ,znó w im rob ię wyk ład ! Ug ryzłem s ię w język i po czu łem, że s ię czerwien ię.

– Gad aj dalej , Stefan – zachęci ł Olek . By ł z nas najs tarszy , p rzek ro czy ł już ch yba

Page 262: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

dwudzies tkę. – Dobrze wiedzieć, dokąd nas zagnało , chociaż w p rzyb liżen iu .

Może rzeczywiście n ie kp ią ze mn ie, pomyślałem i b rnąłem dalej .

– Nie jes tem p ewien , ale ta rzeka to chyba dop ływ Sy r-dari i , jednejz największych rzek Azji Środkowej, nazwa po tu recku znaczy Pó łnocna Rzeka.Staro ży tn i Grecy nazywali ją Jaxartes . Aleksand er Wielk i do tarł do n iej w czas iewyprawy na Pers ję i g dzieś w tej oko licy zawrócił na p o łudn iowy wschódw k ierunk u Ind ii – skończy łem wyk ład i znów s ię zawstydzi łem.

Spacerowaliśmy już jak iś czas tam i z powro tem wzd łuż rzek i . Ty mczasem b rzegzapełn i ł s ię pasażerami pociągu . Lud zie p ral i b iel izn ę, my li s ię, szo rowali naczyn ia.Na p ły ciźn ie p rzy b rzegu g romada nag ich dzieci ro b i ła wiele hałasu , och lapu jąc s ięwzajemn ie z wyraźną rozkoszą. Kilka ko b iet zab rało s ię do napełn ian ia bu teleki dzbanów. „Idźcie lep iej choć k awałek w gó rę rzek i , k to wie, co tu złowicie”, zawo łałk to ś i wyb uchnął śmiechem. Ko b iety p os łu szn ie odeszły dalej pod p rąd i zaczęły odpoczątku .

– Wykąp ię s ię – zdecydował Olek . – Musimy już n ieźle śmierd zieć p o tych parutygodn iach , choć nawet sami tego n ie czu jemy . Ale odejdźmy od t łumu .

Pob ieg l iśmy w gó rę rzek i , d aleko od innych . Po paru minu tach znaleźl iśmy s ię zazako lem, gd zie pasmo ro ś l inności odchodziło n ieco od b rzegu , zo s tawiającpo rośn ięty t rawą p rzy lądek . By liśmy sami. Rozeb ral iśmy s ię. Uczucie ws tyduwyparowało już dawn o gdzieś po d ro dze. Woda by ła zby t zimn a, żeby d łużejpop ływać, ale p rzez jak iś czas baraszkowaliśmy p rzy b rzegu jak dzieci . Wyszed łszyna ch łód l is topado wego popo łudn ia, n ie miel iśmy s ię czym wy trzeć.

– Olek ! – zawo łała Magda. – Masz zapałk i? Rozpalmy ogn isko !

Jej b rat b y ł jedy nym palaczem między nami – k iedy miał co pal ić –i rzeczywiście, miał w k ieszen i spodn i dwie zapałk i , p ieczo łowicie zawin iętew rub lo wy bankno t wraz z kawałk iem pud ełka, żeby by ło je o co po trzeć.

Zeb ral iśmy garście zżó łk łej t rawy i k i lka suchych g ałązek . Olek z wielk imzapałem zab rał s ię do ścinan ia scyzo ryk iem g rubej gałęzi najb l iższego d rzewka.Jakoś mu to n ie szło . Wyjąłem scyzo ryk .

– Mo że mó j o s trzejszy? – Nic z tego . Nigdy n ie sp o tkałem s ię z tak twardymdrzewem. Gru ba ko ra u s tąp i ła, ale reszty scyzo ryk nawet n ie zad rasnął . – Dziwned rzewo – zawo łałem – jakby ś żelazo k rajał!

Olek sp róbował ob iema rękami od łamać mn iejszą g ałąź, ale zdo łał zaledwie lekkoją nag iąć.

– To chyba saksau ł – powiedział . – W Kwaszy , k iedy mróz dob rze chwycił ,

Page 263: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p rób owałem zrąbać d rzewo i s iek iera odskoczy ła od pn ia jak p i łka. Wołkow aku ratp rzechodził obok i poskarży łem s ię, że s iek iera jes t do n iczego . „To n ie s iek iera,d rzewo p rzemarzn ięte jes t na wsk roś . Ale żebyś wied ział , sak sau ł jes t du żotwardszy”, pocieszy ł mn ie wtedy .

Nasze ogn isko z t rawy i gałązek n ie dawało wiele ciep ła. Zaczęło s ię ściemn iaći b rzeg rzek i o pus to szał . Z u b ran iami na mokrych ciałach i zmarzn ięci wróci l iśmyb ieg iem do pociąg u .

Lok omotywa wciąż s tała zimna, ciemn a i opu szczon a.Noc zapad ła, ch łodn a, bezks iężycowa. Step by ł ciemny i cichy . Z wy jątk iem k ilku

wagonów, w k tó rych szczęś l iwcy miel i świece, pociąg tonął w ciemnościach . Małeg rup k i zeb rały s ię p rzed o świet lonymi wagonami. Ktoś zaczął śp iewać. Inn izawtó rowali , a po chwil i nowe g ło sy pod jęły p ieśn i w in nych językach , na in nemelod ie, k i lka k onku ru jących chó rów. Chó ralna wieża Babel . Po trochu jedn i pod rug ich dawali za wygraną, z wy jątk iem jed nego chó ru w sąs iedn im wagon ie.Ukraiń sk ie p ieśn i , tęskne, zawodzące, p rzyciągały co raz więcej s łuchaczyz sąs iedn ich wagonów. Głębok i bary to n in tonował każdą z n ich , a chó r, to męsk ich ,to kob iecych g ło sów, podchwy tywał melod ię. Słuchal iśmy do p óźnej nocy .

Ran o pociąg wciąż s tał i po załodze n ie by ło an i ś ladu . Minął jeszcze jeden d zień .Czyżby zup ełn ie o nas zapomniel i? Czyżby śmy by li aż tak zb ęd n i?

Kilka tygo dn i p rzed tem, jeszcze w Saratowie, rozeszły s ię pog ło sk i na tematzag in ionych p o lsk ich jeńców wo jennych . Mówiono , że NKWD puści ło ich ,g łod nych , w dziu rawych b arkach , na Ocean Lodowaty , zo s tawiając ich tam samymsob ie. Mo że tu taj władze pozbywają s ię n iepo trzebny ch lu dzi , lisznich ludiejw party jn ym żargo n ie, zo s tawiając ich w pus tym s tep ie?

Przerwa w pod róży , w dn iu wczo rajszym będ ąca jeszcze miłym u rozmaicen iem,teraz zaczęła nas wszys tk ich denerwować. Niewielk ie zapasy żywności s ię kończy ły ,a tu taj , z dala od cywil izacj i , n ie by ło mowy o ich uzupełn ien iu . Nag le sy tuacjazaczęła wyg lądać beznadziejn ie, ludzie chodzil i zrezygnowan i i po sępn i . Młods ipasażerowie p oszl i jeszcze poch lapać s ię w rzece, ale zabawa s traci ła u rok . Abyzapo b iec g ło dówce, p róbowaliśmy łowić ryby , ale go łe ręce i s tare czapk i n iezas tąp i ły s iatk i an i wędk i . Nas tąp i ła noc.

Ran o pasażerowie zwo łal i komitet , po jednym d elegacie z każdego wag onu . Nasrep rezen tował mecen as Romer.

Wrócił z zeb ran ia w towarzys twie delegata innego po lsk iego wagonu .– Zeb ran ie by ło całk iem rozsądne – powiedział . – Większo ść komitetu s tan owią

Page 264: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ukraińcy i Ros jan ie. Zn ają ten sy s tem lep iej od nas i t rud no by ło coś zarzucić ichro zu mowan iu . Najwięcej do powiedzen ia miał jeden z Ukraińców, członek part i i ,p ro feso r marks izmu i len in izmu na u n iwersy tecie w Charko wie. Bóg raczy wiedzieć,jak s ię tu znalazł międ zy nami jako zwyk ły uchodźca. Kró tko mówiąc, p ropo zy cjajes t taka: sześć o só b , w tym i pan , dok to rze – to mówiąc, spo jrzał n a o jca – mawskoczyć do nas tępnego mijającego nas pasażersk iego pociągu jadącego napo łudn ie, wys iąść n a nas tępnej s tacj i , czy l i w Czernak u , i wy s łać teleg ram doStal ina. Pro feso r p rzeczy tał zredagowan y p rzez s ieb ie tek s t teleg ramu i ko mitetp rzy jął g o bez pop rawek . Żargon party jny w najczys tszej fo rmie.

– Muszę p rzyznać, że d la mn ie to b rzmiało jak kp ina – dodał d ru g i po lsk i delegat– ale wszyscy uważali , że ma rację, zgodzil i s ię, że to naj lep szy sposób , więc n iemiałem o dwag i s ię z n imi sp rzeczać. Zresztą… k to wie…? To k raj z tak ponu regożartu , że może tu t rzeb a inaczej my ś leć… Więc mam nadzieję, że on i wiedzą, coro b ią. – Rozejrzał s ię po twarzach s łuchaczy . – Ciekawe – d odał , patrząc na o jca – żeto warzysz p ro feso r n ie po jedzie z wami. Jak na dob rego komun is tę p rzys tało , posy łain nych .

– Tak , to typowe – odezwała s ię matka – ale d laczego Władek ma jech ać? Nie jes tnawet w k omitecie. Po trafisz wskoczyć do jadącego pociągu? – spy tała o jcaz n iepoko jem w g ło s ie.

Ale jak s ię wkró tce okazało , to by ła n aj łatwiejsza część całego p rzeds ięwzięcia.Mijające nas pociąg i , towarowe i pasażersk ie, bardzo zwaln iały na rozjeździe, więcwskoczen ie n a s to p ień n ie wymag ało wielk iej sp rawności .

I tak sześciu wybranych , wśród n ich o jciec, czekało w go towości . Na ichp rzy wódcę komitet wyzn aczy ł barczys tego Ukraińca imien iem Pasza. Pasza by łz zawod u nauczycielem, ale z mocnym kark iem, p o tężny mi b icepsamii sp łaszczonym nosem wyg lądał bardziej na boksera.

Minęło k i lka godzin , aż wreszcie zapchany p asażersk i po ciąg wtoczy ł s ię powo lina mijankę. Cała szós tka wskoczy ła bez t ru dności .

Nam po zo s tało ty lko czekać. Przechadzal iśmy s ię wzd łuż rzek i , g ral iśmyw b ry dża, w szachy . Minęło n as k i lka pociągów jadących na pó łnoc, ale n ik t z n ichn ie wy s iadał . Jeszcze jeden p iękny dzień dob iegał końca, g dy n ag le k to ś zawo łał :

– Pociąg jedzie, jak iś bard zo k ró tk i .

– Nie, n ie, to sama lokomoty wa!– Może to po n as?

Nowinę p rzekazy wano w różny ch językach o d wagonu d o wagonu .

Page 265: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zmierzch zapad ał szybko , ale w pu s tym s tep ie każdy ruch widać z dalek a. Napo łud n ie od nas , gdzie l in ia ko lejowa zataczała łuk , k ró tka czarna gąs ien ica pełzłapo zak ręcie, zo s tawiając za so bą p owiewny o gon . Jej sy lwetka to zary sowywała s ięo s tro na t le ciemn iejącego n ieba, to zn ikała w chmurze pary i dy mu . Wreszciez gąs ien icy zmien iła s ię w lokomoty wę z doczep ioną węg larką. A teraz można b y łorozróżn ić nawet sy lwetk i lud zi s iedzących na gó rze węg la.

Sp rawozd an ie o jca by ło p ro s te, miejscami dos łown ie cy tował rozmowy .

– Z początku naczeln ik s tacj i w Czernaku n ie miał zamiaru nawet z namirozmawiać. Ale my by liśmy zdecydo wan i , bez wy jścia, do tego miel iśmy p lan ak cj i ;bardzo sku teczne po łączen ie.

Pasza pos łał t rzech z nas do u rzęd u teleg rafis ty , a sam wepchn ął s ię n a s i łę d ob iu ra naczeln ika, za n im Olek i ja. Okazało s ię, że o nas po p ro s tu zapo mniano . Ktośgdzieś w ich h ierarch i i zd ecyd ował, że nasz pociąg jes t pus ty i wob ec tego n ie map ierwszeńs twa, może czekać na boczn icy . Naczeln ik sam n ie wiedział , d laczeg ozałoga lokomoty wy opuści ła pociąg . Może mieszkają tam w o ko licy , s twierdzi ł p onamyśle, i po szl i sob ie do domu .

Towarzysz naczeln ik uznał rozmowę za sk ończoną i już miał wy jść z poko ju ,k iedy Pasza ws tał , p rzek ręci ł k lucz w d rzwiach i scho wał go do k ieszen i . Trzech z nasjes t w tej ch wil i w b iu rze teleg rafis ty , powiedział , i właśn ie wysy łają teleg ram d otowarzysza Stal ina. Na pewno zain teresu je go bu rdel n a two jej s tacj i i op iszemy muwszys tk ie szczegó ły . Taka na p rzyk ład d robnos tka, tu Pasza po dn ió s ł g ło s , że pus tysk ład towarowy s to i już p rzeszło dwa dn i w s tep ie! Kiedy po win ien p rzewozić nafron t wo jsko , czo łg i , amun icję! To tak iego wys i łku oczeku je od cieb ie o jczyzna?

Stal iśmy k i lka k rok ów od b iu rka, k iedy Pasza sko czy ł nag le nap rzód , t rzasnąłp ięścią w b lat i n achy li ł s ię twarzą w twarz nad p rzerażonym u rzędn ik iem. Ty wrieditiel,sabo tażys ta, wróg ! – k rzyknął , po p ierając swe s łowa wiązanką soczys tychp rzek leńs tw. Już w Moskwie będą wiedziel i , co z tobą zro b ić, zasy czał , waląc znówp ięścią w s tó ł . My w part i i znamy s ię n a tak ich jak ty ! Nie obud zisz s ię ju tro wewłasnym łóżku ! Nie! Moskwa slioz nie słuszajet, two je łzy Moskwy n ie wzruszą!

To by ł świetny p rzy k ład – kon tynuował o jciec – jak działa sy s tem op arty naterro rze i denuncjacj i . – Przerwał na chwilę. – Szkoda, że n ie mog liście zobaczyćwyrazu twarzy n aczeln ika s tacj i ! A Pasza zag rał swo ją ro lę n iezłomneg o członkapart i i b ez zarzu tu .

I podziałało naty ch mias t . Wszys tko s ię załatwi! Nie wysy łajcie teleg ramu!Powstrzymajcie tamtych ! – b łagał naczeln ik s tacj i . Gdyby n ie s iedział za b iu rk iem,

Page 266: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

to pewn ie pad łby n a ko lana. Zamias t tego złapał s łuchawk ę telefonu .Pasza mówił już teraz spok o jn ie. Po leci ł Olkowi pó jść d o u rzędu teleg raficzneg o ,

żeb y n iby zobaczy ł , czy można jeszcze zatrzymać teleg ram, ale znowu zamkn ął zan im d rzwi, k lu cz zab rał i u s iad ł na b iu rku . Mn ie wskazał ges tem jedyne w poko juk rzes ło p rzed b iu rk iem. Nie mus iel iśmy d ług o czekać. Naczeln ik od łoży ł tubę. Mamdla was załogę i dodatkową lokomotywę, zawo łał z wyraźną u lgą.

Będzie za godzinę. Pasza p rzy jął tę g ałązkę po ko ju z pob łażl iwym uśmiechem.Poczekamy tu z tobą na lokomotywę i ja o s tatn i s ię załadu ję. Czekamy już ty le czasuna boczn icy , jeszcze jedna godzina n ie ma znaczen ia. Zresztą tob ie to n iep rzeszkod zi , n ie wyg lądasz na zap racowanego . I na tym s ię skończy ło .

Nag łe szarpn ięcie p rzek azane z jedneg o wagon u do d rug iego p o twierdzi ło , żenowa załoga zab rała s ię do p racy . Przeciąg ły świs t zwo łał pasażerów i ru szy liśmydalej w świat .

Niewiele mam wspomnień z reszty pod róży . Przejechal iśmy Czern ak , p onu rą małąmieścin ę, miejsce h ero icznego s tarcia Paszy z n aczeln ik iem s tacj i . Nas tępn ieTurk ies tan , dużo większe mias to . Rano p rzejechal iśmy wo lno p rzez Timur, mias too imien iu nas tępcy Dżyn g is -chana. Lis topadowe noce b y ły ch łodne, ale im dalejposuwaliśmy s ię na p o łudn ie, tym dn i rob i ły s ię ciep lejsze. Krajob raz z czasem teżs ię zmien iał . Skoń czy ł s ię s tep i p rzecinal iśmy teraz żyzny , g ęs to zaludn iony k raj ,po la up rawne, sad y , p lan tacje bawełny , wszys tko pocięte w szachown icę kanałaminawadn iającymi. Z wyżywien iem n ie by ło t ru dności . Na p rzys tankach czekal i jużlok aln i k o łch oźn icy , rozk ładając p łody swych og rodów i pó l . Nie oczek iwali nawethand lu wymienneg o , rub le b ral i chętn ie.

Pewnego ranka p rzecięl iśmy pery ferie dużego mias ta. Sądząc z mapy w mo imatlas ie, po win ien to b yć Taszken t , mias to ch leba, nasze do celowe miejsce. Ale pociągn ie ty lk o s ię n ie zatrzymał, p rzeciwn ie, p rzyśp ieszy ł i dop iero za mias tem zwo ln i ł dono rmalnej szybko ści . Wkró tce zaczął s ię p iąć p od gó rę. Jechal iśmy p rzez spo ko jne,u ro dzajne do liny , gdzie sady p o ras tały zbocza wzgó rz, a t ło s tano wiły od leg łe,wysok ie, p ok ry te śn ieg iem gó ry . Wreszcie l in ia ko lejo wa sk ręci ła na zachódi nas tęp nego dn ia minęl iśmy Samarkan dę. Jak zwy k le to ry omijały mias to i ty lkoz daleka widać by ło zn iszczo ne mury ob ronne i b ramy z resztką n ieb iesk iej barwy nawieżach . Niezb y t impon u jące jak na s łynn e mias to po to mków Dżyng is -chan a.

I tak minął jeszcze jeden dzień . Wyg lądało na to , że zb l iżamy s ię do celupod róży . Już d alej n ie mog li nas wieźć. Sądząc z at lasu , zb l iżal iśmy s ię dopo łudn iowej g ran icy Związk u Sowieck iego , do Afgan is tanu by ło już ty lko 200

Page 267: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k ilometrów. Pociąg jechał p owo li , jakby szukając odpowiedn iego p rzys tanku .

W ko ńcu s tanął , co dziwne, n ie na pu s tym rozjeździe, ale n a końcu boczn icy .Do oko ła by ła łąka, a n ied aleko wid ać by ło budowle mias ta. Kilka o sób , mil icjan tówi cywilnych , p odn io s ło s ię z t rawy i podeszło do pociągu . Czyżby nas oczek iwali?

– Zdrastwujtie, witajcie, witajcie w Czirakczi – powtarzal i , p rzechodząc wzd łużpociągu . – Wszy scy wy s iadają. Kon iec pod róży !

Rozładowan ie zajęło resztę dn ia. Wieczo rem zajechały kuchn ie po lo we z zu pąi z ch lebem. I to bez żadnych og ran iczeń !

Noc by ła całk iem ciep ła i p rzy jemn ie by ło opuścić cuchnący wagon i p rzesp aćs ię pod go łym n iebem.

Czyżby is to tn ie to b y ł ko n iec pod róży? Czy znaleźl iśmy s ię w mlek iemi mio dem p łynącym k raju ?

Page 268: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 16

Przystanek Czirakczi

Bu jna łąk a w Czirakczi dała nam miększe i milej pachnące pos łan ie n iż twardedesk i wagonowej pó łk i . I w dodatku nami n ie t rzęs ło i n ie s tukało .

Gdy s ię obudziłem, panowała cisza. Noc musiała być ciep ła, bo zrzuci łem z s ieb ieko łd rę. Pełną p iers ią wdychałem aromat łąk i pok ry tej po ranną ro są. Tak inne by łodzis iejsze p rzebudzen ie n iż w ciągu o s tatn ich sześciu tygodn i , w zaduchuzat łoczonego , hałaś l iwego wagonu…

Szaron ieb iesk ie n iebo powo li nab ierało ko lo ru od wschodzącego s łońca.Spóźn ione gwiazdy migo tały jeszcze na zachodzie, aż w końcu gas ły jedna pod rug iej , jak dawn e latarn ie miejsk ie gaszone z nadejściem świtu .

Zaledwie s ło ń ce wzeszło nad łamaną l in ię gó rsk ich szczy tów, a już zasypałodo linę g arściami n ieuchwy tnego zło ta. Czy muszę budzić s ię do życia?Przymknąłem o czy , ale wschód s łońca rozlał mi s ię czerwien ią pod powiekami,o twierając je b ez udziału mo jej wo li .

Obok mn ie Hela p rzeciągnęła s ię i u s iad ła.

– Popatrz – szep n ąłem – świt .

Nic n ie mówiąc, wyciągnęła do mn ie rękę i w milczen iu , ze sp lecionymi rękami,syci l iśmy s ię wid o k iem rodzącego s ię dn ia. Szybko , zby t szybko s łońce wyszło zzagó r i mag ia świtu rozp łynęła s ię w feeri i b arw.

Łąka b udziła s ię do życia. Kuchn ia po lowa p rzywiozła kawę i świeży ch leb .Dodawszy d o teg o resztk i su szonych owoców kup ionych po d rodze, śn iadan iemiel iśmy iście k ró lewsk ie.

Przez ten czas zajechało na łąkę k i lka samochodów osobowych i n iewielkako lumna ciężarówek . Kierowcy i pasażerowie rozs ied l i s ię na t rawie i też zab ral i s iędo ch leba i k awy . My tymczasem spakowaliśmy pościel i czekal iśmy na rozwó jwypadków. Ale p rzez jak iś czas n ic s ię n ie działo . Co dalej? Czy musimy opuścić tęp iękną łąkę?

Ojciec s iedział tuż obok na t rawie.

– Pokaż mi ten twó j at las – powiedział .

Page 269: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Zn alazłem map ę Uzbek is tanu .

– Nie wid zę tu Czirakczi , ale powinno być gdzieś w tej oko licy . – Wskazał palcemrejo n n a p o łu d n ie o d Samarkandy . – Wczo raj ty już spałeś – ciągnął o jciec – k iedyp rzy s iad ł s ię d o nas komendan t mil icj i , k ap i tan , pó ł-Ros jan in . Życzl iwyi ro zmo wn y . Po wied ział , że możemy zos tać tu na s tałe, że wszyscy znajdą p racę. Żewięk szo ść mężczy zn i część kob iet poszła do wo jska i w rezu ltacie b raku je s i łyro b o czej . – Ojciec s ię zamyśli ł . – Daj mi jeszcze raz spo jrzeć na mapę – powtó rzy ł ,sch y lając s ię nad at lasem. – Nie, n ie, ty go po trzymaj, widzę s tąd dob rze. Jes teśmywięc jak ieś s ied emdzies iąt k i lometrów na po łudn iowy zachód od Samarkandy…tak … d o ch iń sk iej g ran icy jes t chyba z sześćset k i lometrów. Ale to jes t Sink iang ,n ajd zik sza część Ch in… – Ojciec wyraźn ie myś lał na g ło s . – Cudzoziemiec dalekob y tam n ie zajech ał . Pers ja… też daleko… Afgan is tan jes t dużo b l iżej… dwieściek i lo metró w?… – Sy pały s ię egzo tyczne nazwy , a o jciec wciąż s tud iował mapę.

– Przed rzemy s ię p rzez g ran icę? Kiedy? – szepnąłem podn iecony . – Mog libyśmywy n ająć p rzewo d n ików z wielb łądami… – Już widziałem nas zmierzających p rzezp u s ty n ię, p rzez g ó ry , z karawaną wielb łądów. A może na jaku? Moja fan tazja n iezn ała g ran ic.

– To n ie tak ie p ro s te – wtrąci ł o jciec Heli . Nawet n ie zauważy łem, jak s ię do nasp rzy s iad ł . – Dłu go wczo raj n ie mog łem zasnąć i jak wszyscy poszl iście spać,d o łączy łem d o Ro s jan p rzy ogn isku . Pro feso r z Charkowa, wiecie, ten od komitetu ,też tam b y ł . Tematem rozmowy by li basmaczi. Ponoć tu taj i wzd łuż afgańsk iej g ran icyro i s ię o d n ich .

Ojciec sp o jrzał p y tająco na mecenasa.

– Basmaczi? Co to za jedn i?

– Uzb ecy , mah o metańscy partyzanci – odparł mecenas Romer. – Do n iedawna tao k o lica b y ła teren em ciąg łych powstań i nawet w latach trzydzies tych n ie zo s tałasp acy fik o wan a. Basmaczi to albo patrioci , albo bandyci , zależn ie od punk tu widzen ia.Uzb ecy n ig d y n ie pogodzil i s ię z obcym panowan iem, an i za carsk ich czasów, an i zaSo wietó w. Teraz jes t wzg lędn ie spoko jn ie, ale bandy ciąg le k ry ją s ię po gó rach .I szmu g iel p o n o ć o d chodzi na całego .

Jed en z Ro s jan d ob rze zna tu tejsze s to sunk i . Mieszkał w Bucharze p rzez dwa lata,d o n ied awn a wy k ładał w jak imś in s ty tucie. Mówił , że basmaczi p rzemycają też ludzid o Afg an is tan u , ale że u fać im n ie można, chyba że n ie ma s ię n ic do s tracen ia.Z ró wny m p o wod zen iem możesz zawierzyć życie s tadu g łodnych wilków, to jegos ło wa. Częs to s ły szał o tak ich pod różn ikach , k tó rzy tym n iby p rzewodn ikom s łono

Page 270: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zap łaci l i , a k tó rych po tem znalezio no g o ły ch , o b rab owan ych , z pod erżn iętymig ard łami.

– To są fak ty czy o ficjaln a p rop ag an da? – spy tał o jciec.

– Kto to może wiedzieć? W k ażd y m razie p o tym, co u s ły szałem, n ie puści łbymsię n a taką esk apadę. Szczeg ó ln ie z rod ziną i z całym naszym d o by tk iem… Nietrzeb a k u s ić l icha, to do b ra zasada. Gdyb y m b y ł sam, to co inn eg o . Chociaż i wtedymo g lib y mn ie zadźgać za same bu ty i spo d n ie. A z ro d ziną… na pewno n ie mo żn ary zy k ować.

– Szk o da, jeszcze jed ną mrzonk ę szlag t rafi ł – p owiedział o jciec. – Szko da –p o wtó rzy ł – wiele by m dał za to , żeby s ię s tąd wydo s tać.

– A k to n ie? – po twierd zi ł mecen as – ale t rzeba być szaleń cem, żeb y s ięzd ecy do wać na coś tak ieg o .

Nag ły ru ch zakoń czy ł ro zmowę. Jeszcze jedn a ko lumn a samo chod ó wi ciężaró wek zajech ała n a łąk ę. Wysyp ało s ię z n ich k i lk u mil icjan tów i g romad acy wiló w. Pok azały s ię k rzes ła, sk ładan e s to l ik i , n aręcza p ap ieró w. Nowo p rzyb y liro zs ied l i s ię p rzy s to l ik ach , po dwóch i t rzech . Oficer mil icj i po dn ió s ł meg afon dou s t .

– Uwag a! Uwag a! Gło wy ro dzin u s tawią s ię w ko lejk ę wed ług alfab etu , A d o Etu taj . – Wskazał p ierwszy s to l ik . – Ż d o K tam. – I tak rozd y spon ował cały alfabet .

Ojciec, z l i terą W b ęd ącą n a początk u ro sy jsk ieg o alfabetu , s tan ął w ko lejce dop ierwszego s to l ik a, a ja ob ok n ieg o . Nie czek al iśmy d ług o . Za s to łem s ied ziałod wó ch Uzb ek ów i jed en Ros jan in . Zaczęło s ię no rmaln e u rzęd owan ie: nazwisko ,imię, imię o jca, d ata i miejsce u rod zen ia, o jca, matk i , mo je. Sły sząc, że o jciec jes tz zawo d u lekarzem, a matka bak terio log iem, milczący d o tąd Ros jan in nag le s ięo żywił i wyk rzy knął:

– W samą p o rę p rzy jechal iście, ob y watelu ! Mamy tu no wy szp i tal , ale dwó chlek arzy zab ral i do wo jsk a i mo ja żon a zo s tała sama na p lacówce. Ledwie d aje sob ierad ę. – Wstał . – Cho dźcie ze mną, Władys ławie Michaj łowiczu .

Po deszl iśmy razem d o in n ego s to l ik a, g d zie mło d a Ro s janka wyp isy waład o k u men ty d la p ary uch o dźców.

– Galin a Fiod o ro wn a – po czym p rzeds tawił o jca – jes t d y rek to rem admin is tracj in aszeg o szp i tala i b ędzie b ardzo zado wo lon a, że no wy lekarz do łączy do jej zesp o łu .

Sp o jrzałem n a o jca. Dawn o n ie widziałem na jeg o twarzy tak szero k iegou śmiech u . I jak tu n ie wierzyć w cu d a?

Ceną tego szczęś l iwego o b ro tu sp rawy by ło ro zs tan ie z Helą. Romerowie p rzy jęl i

Page 271: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p racę w k o łch o zie o d leg łym o d wad zieścia k i lo metró w od Czirakczi . Pocieszałemsię, że to p rzecież n iezb y t dalek o . Zn ajdzie s ię jak iś au to b us i alb o ja d o n iej p o jad ę,albo o na p rzy jedzie o d czasu do czasu d o mias ta. A jak n ie, to pó jdę na p iecho tę. Coto jes t d wad zieścia k i lometrów?

Ale jak iś d ziwny ch łó d zapano wał międ zy n ami tego d n ia. Nie wiem d laczeg o , alen asze pożegn an ie b y ło zup ełn ie inn e n iż wtedy w Gork im. A może mi s ię ty lko takzd awało ? Mo że miel iśmy na g ło wie za d użo no wy ch p ro b lemó w?

W po łud n ie wraz z k i lkoma rodzin ami zwerb o wan ymi n a inn e p osady w szp i taluzaład owaliśmy s ię na jed ną z czek ający ch ciężaró wek . Galin a Fiodo rowna u s iad łap rzy k ierowcy . Przejechal iśmy to r ko lejowy i p o k ró tk iej jeździe p rzez mało g odn eu wag i mias teczk o ciężarówka s tan ęła p rzed szp i talem.

Szp ital mieści ł s ię w no wy m, dwup iętro wym, b iałym b udy nku . Ch o ć samb ud y nek by ł do ść sk romn y , wejście, w s tal inowsk im s ty lu , miał mo numen taln e.A n ad n im, n ieco n a p rawo , zwrócon y ty łem do szp i tala, g ó ro wał o g ro mny pomn ikStal ina. Po mnik b y ł wy raźn ie n o wius ień k i , wciąż jeszcze śn ieżn o b iały . Ten Stal inb y ł in ny n iż pomn ik i d o ty ch czas sp o ty kane p o d ro d ze. By ł n iewątp l iwie dużowięk szy i Wielk i Wód z s tał z p rawą ręk ę u n ies io ną w geście mówcy . Ale miał jedn ąwad ę: z lewej s tro n y k latk i p iers iowej i b rzu ch a wid n iała wielk a d ziu ra. Tak iemaso wo p ro duk owan e p omn ik i sk ładały s ię z p o szczegó lny ch elemen tó w, k tó re,o dd zieln ie p ak owane, p rzesy łan o z fab ryk i na miejsce. Jed na p aka mus iała zag in ąćw d rod ze. A może trafi ła p od zły ad res i s to i gd zieś w in ny m mieście sama n a co ko le?

Szp ital w Czirakczi p rezen tował s ię p oczątko wo du żo lep iej n iż n iejed en zes tarych szp i tal i , k tó re wid ziałem w Po lsce. Kilku p raco wn ik ó w, Ro s jan i Uzbek ó w,wy szło n as p rzywitać, mil i i u czyn n i , p omo g li nam s ię ro złado wać. Galin aFio d o ro wna zn ikn ęła w d rzwiach szp i tala, a p o k i lku min u tach wróci ła z pan iąw b iały m fartuchu , ze s teto sk opem n a szy i .

– To jes t Wiera Nik o łajewna, n asz n aczelny lekarz – p rzed s tawiła ją n am.Przerwała i zmarszczywszy b rwi, zwróci ła s ię d o o jca: – Ale p rzecież wy , Władys ławieMich ajło wiczu , macie dużo większe do świad czen ie i po win n iście p rzejąć tę fu nk cję.Pomó wię z cen tralą w Samark andzie.

– Ależ n ie – pośp ieszy ł o jciec, p o dając rękę Wierze. – Pro szę teg o n ie rob ić. Jawo lę p racę czys to k l in iczn ą. Nie zn am s ię n a pap ierk o wej ro bo cie, a w sp rawachk lin iczny ch zawsze ch ętn ie s łużę radą.

Twarz Wiery , p rzed ch wilą nap iętą, rozjaśn i ł szczery u śmiech . Persp ek ty wa u tratys tanowisk a n aczeln ego lek arza i związan ej z ty m wy ższej p ens j i na pewno ją

Page 272: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zan iepok o iła.Wiera u ścisn ęła ręk ę matce i mn ie.

– Proszę ze mn ą, po każę wam wasz pokó j .Po pychając wózek z n aszy m doby tk iem, poszed łem za Wierą i rodzicami.

Przeszed łszy wes ty bu l , weszl iśmy do ko ry tarza z szereg iem o szk lon ych d rzwiz jedn ej i d rug iej s t ro ny . Zajrzałem p rzez jedne, d ru g ie – duże i czys te sale szp i talne,ale o dziwo , n ie b y ło w n ich meb li . Szp ital bez łó żek ?

Zatrzymałem s ię n ieco d łużej p rzy jednych d rzwiach . Sienn ik i i s łomian e matyrozrzu co ne by ły bezładn ie po p o d ło dze, ale zaledwie na k i lku z n ich leżel i cho rzy .Dwoje miało p rzyzwo itą p ościel , b iałe p rześcierad ła, pod u szk i , b iałe koce. Inn i leżel ib ez p rześcieradeł , p rzyk ryci szarymi, zmiętymi kocami, spod k tó ry ch wy s tawałn iech lu jn y s ien n ik . A może w Uzbek is tan ie n ie używa s ię łóżek? Jedyne, cozn al iśmy z tego k raju , to s tacje ko lejowe. Czy tałem gd zieś dawno , że Ch iń czy cy ,a mo że to by l i Japończycy , mają zwyczaj syp iać na matach i łó żek n ie znają. Możewięc Uzb ecy tak samo? Miałem py tan ie na koń cu języ ka, k iedy Wiera samazaspo ko iła mo ją ciekawość.

– Wciąż czek amy na łóżka – powiedziała. – Szp ital jes t o twarty od dwóch lat , alemeb li jeszcze n ie d o s tarczy li . Ty lko w salach d la dzieci i zas trzeżonej mamy łó żka.

Zas trzeżo nej? Dla kogo? Ojciec spo jrzał n a mn ie, u n ió s ł ręk ę i mrugnął .Pos łu szn ie ug ryzłem s ię w język .

Wiera szerok o o tworzy ła o s tatn ie d rzwi p o p rawej s tron ie ko ry tarza.

– To będzie wasz pokó j , Czes ławo Zachariewn a – zwróci ła s ię d o matk i .Wep chnąłem wózek do ś rod k a. Co za k o n tras t z Kwaszą, cały duży pokó j d la nas

tro jga! Nie po jedyncza izba d la t rzech rodzin i n ie tak i p rzedział k o lejowy jak p rzyp rzych o dn i . Ty lk o jedna różn ica: w Kwaszy by ło jako tak ie umeb lowan ie, żelaznełóżka, s tó ł i k rzes ło . Tu taj po kó j b y ł p uściu tk i , n a cemen towej pod łodze leżałojedyn ie k i lka mat .

Ob ie pan ie po ważn ie s ię n ad czymś narad zały i w ko ń cu Wiera zapewn iła mamę:„Zaraz je p rzyś lę”. Dało mi to okazję rozejrzeć s ię po nowej kwaterze. Tu ż za ok n emzn ajdu jący m s ię nap rzeciw d rzwi wejściowych ro s ło d rzewo , chy ba mig d ałowe.Ściana z p rawej s trony wybrzuszała s ię w ś rod k u na całą wysok ość, pewn ie komin ,ale an i p iecy ka, an i ku ch en k i n ie by ło . W lewej ścian ie pod wó jne o szk lone d rzwiwy ch odziły n a o g ród . Nasz własny o g ró d? Puści łem wózek z bagażem i wyb ieg łemn a dwór. By ło ciep łe l is topadowe pop o łu d n ie. Duży , lecz zan iedbany og ród ciągn ąłs ię wzd łu ż ty lnej ścian y szp i taln ego budynk u . Op rócz naszych o twierał s ię nań

Page 273: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

szereg in nych d rzwi, więc n ie by ło to nasze p rywatne k ró les two . Ros ło tam zielskoi wysok a trawa, gd zien iegdzie kępk i n a wpó ł zwięd ły ch po ln ych kwiatów uderzałyp lamą k o lo ru . Przed n iek tó rymi d rzwiami s tały sk lecone z k i lku ceg ieł małe p iecyk iz resztkami pop io łu .

Zawo łany p rzez matkę wróci łem do pok o ju .

– I n a og ród p rzy jdzie czas . Ale najp ierw musimy pozbyć s ię wszy , i to , mamnadzieję, na do b re. Pry szn ice są obok , t rzecie d rzwi na p rawo od ko ry tarza. – A więcto by ło tematem narad mamy z Wierą. – Wy dwaj idźcie p ierwsi . Bru dną odzieżwłóżcie do worków – d odała, wręczając nam czys te p idżamy i dwa b rązowe p łócien n ework i . Na pod łodze leżało już k i lka n ap ełn iony ch i zawiązanych worów. – To jes tpo ściel do odwszen ia. Przygo towaliśmy ją, k iedy spacero wałeś po og rodzie.

– Przep raszam, chciałem s ię ty lko rozejrzeć… – zacząłem s ię t łumaczyć.

– Dobrze, d o b rze. – Uśmiechnęła s ię mama. – I na zb ad an ie terenu zn ajdzie s ięczas . Gdy wrócicie, ja pó jdę s ię u myć. Ktoś zawsze mus i być w po ko ju . Na razie n ieznamy tych lu dzi , n ie wiemy , czy możn a im u fać.

Pus ta, czys ta łazienk a pachn iała karbo lem. Woda aż p arzy ła. Nasz p ierwszyp ryszn ic o d tygod n i! Szo ro wałem s ię, tarłem, my d li łem, aż p iana leciała nawszy s tk ie s trony . Co za ro zkosz! Ojciec też ciężko p racował, a o d sk roban ia i go rącejwody zrob ił s ię cały czerwony jak rak . Jak do b rze b ędzie, k iedy sk o ńczy s ięswęd zen ie… W pociągu wszy by ły ju ż rzeczą n iemal natu ralną. Ro zgn iatając jemięd zy pazno k ciami, mordowaliśmy je ty s iącami b ez l i to ści , ale na ich miejscep rzychod ziły mil io n y . Nawet mówić n a ten temat n am s ię znudziło , n ie s traci łemjednak n ad ziei , że wró cę k ied y ś do no rmaln eg o życia bez wszy , bez ciąg łegod rapan ia s ię po d pachami, w pachwin ach i po g łowie.

Promien iejąc czy s to ścią, w świeżych p idżamach , wróci l iśmy do poko ju . Czekałajuż n a nas rozpakowana odzież. Matka n areszcie miała okazję wy jąć czys te rzeczy ,k tó re t rzymała oddzieln ie w paczce n ieru szanej od wy jazdu z Kwaszy . Zawszewierzy ła, że skończy s ię pod róż w b ied zie i w b rudzie, że wrócimy do no rmalnegożycia bez pasoży tów.

Ch y ba p ierwszy raz w życiu świadomie cieszy łem s ię czy s to ścią ciała, świeżościąb iel izny . Jak to ch łopcy w mo im wieku , p rzed wo jną kąpałem s ię ty lk o wtedy , k iedymi kazan o . Wod a by ła dob ra do p ływan ia, ale myć s ię czy nawet czesać to by ła s trataczasu , jakaś dziwna obses ja do ros łych .

Teraz z własnej wo li włoży łem mo je szarawo zielone pumpy , k tó re – an i razun ienoszone – p rzeży ły Kwaszę i całą pod róż. Nawet wciąż pasowały , n ie u ro s łem

Page 274: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wiele p rzez ten czas . Włoży łem do n ich kup ioną w Piń sku b iałą ro sy jską rubaszkęo bo czn y m zap ięciu , hafto waną z p rzodu na czerwono .

– Całk iem p rzy s to jny z cieb ie ch łopak , Stefanku – s twierd zi ła mama,obejrzawszy mn ie ze wszys tk ich s tro n . – Pamiętaj tak s ię u b rać, k iedy p ó jd zieszodwiedzić Helę – dod ała, wy ch odząc do łazienk i .

Zarumien iłem s ię i zwiałem do og rodu .Po powrocie matk i , ciągnąc wózek ze sp iętrzonymi workami, poszed łem za o jcem

do o d wszaln i na d rug i kon iec szp i tala.

– Znów trzeba komuś dać w łapę – zauważy ł o jciec. – Poszukajmy k ierown ika. Toch yba wy s tarczy – dodał , wy jmu jąc z po rtfela dwa czerwoń ce. – Dwadzieścia ru b l i toaż nad to…

W Związku So wieck im odwszaln ia b y ła jednym z n ajważn iejszych zak ład ó wuży teczno ści p u b licznej . Każde mias to pos iadało tak i zak ład , a w Czirak czizn ajdo wał s ię o n n a teren ie szp i tala. Na ogó ł odwszawian ie odbywało s ię masowo ,g ru pami, po k i lkadzies iąt o sób n araz. Zaczy nało s ię o d ogó lnej rozb ieraln i , gd ziecałą od zież odd awało s ię p racown ik owi; on w zamian wręczał ob rzyd liwy gęs ty p łyndo mycia owłos ionych części ciała i k awałeczek karbo loweg o myd ła do reszty .Nas tęp n ie, w s tro ju Adama, p rzechodziło s ię d o sal i z p ry szn icami, a p o kąp iel idos tawało s ię p rzy wy jściu swo je czys te, rzek o mo odwszo ne rzeczy .

To by ła teo ria, ale w Związku Sowieck im międ zy teo rią a rzeczywis to ścią częs toziała p rzepaść.

W ko tłach odwszaln i palo n o węg lem. Ale jak bywało ze wszys tk imi po żąd an ymitowarami, węg iel z zak ładu szybk o p rzech o dził na czarny rynek , k ieszen ie personelupęczn iały , a ciśn ien ie i temperatu ra w k o morach d ezy n fek cy jny ch odwszaln isp adały . Wszy i gn idy , zamias t g inąć marn ie, rozmnażały s ię w idealn ych d la s ieb iewarunkach . Każdy wiedział , czy m g rozi oddan ie odzieży do odwszaln i . Częs to p rzedodwszaln iami po kwit , k tó ry by ł p o trzebny do ku p na b i letu k o lejowego , u s tawiałys ię g ru py d zieci , k tó re za parę rub l i p rzechodziły ten p roces w zas tęps twie.

I tak po dwumies ięczn ej pod róży zado mowiliśmy s ię we własn y m poko juw Czirakczi . Z b raku meb li n ie mog liśmy s ię rozpakować, ży l iśmy na walizkach .

– Może u da nam s ię kup ić chociaż p arę pó łek , może s tó ł i k i lka k rzeseł? –rozważała mama. – Może n a targ u , a może jes t tu jak iś sk lep?

– Na p ewno – śmiał s ię o jciec. – Specjaln y o ddział b raci Jab łkowsk ich naCzirakczi . Właściwie d laczeg o n ie Harro ds albo Galerie Lafayet te? – Dawno n iewidziałem o jca w tak do b ry m humorze.

Page 275: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Co ś tu mus i być – odparła mama. – Przecież Czirakczi jes t s to l icą rejonu , to takjak u n as s taro s two , p rawda? Ale marzen ia marzen iami, a na razie n ie mamy co jeść,więc lep iej wy b ierzcie s ię do mias ta i p o szu kajcie targu lub sk lepu . Może b yć b raciPaku lsk ich albo À la Fou rchet te, n ie jes tem wybredna – dod ała, śmiejąc s ię.

Warszawsk i b ar-res tau racja À la Fo u rchet te znajdował s ię b l isk o DworcaGłównego i czasem, w d rodze na p o ciąg , wpad aliśmy tam na dosko nałe k an ap k iz różn eg o rodzaju smako łykami. Po o s tatn ich k i lku mies iącach b ez powodów doradości , jak dob rze by ło s ły szeć zn ów śmiech , widzieć rodziców o ro zjaśn ionychtwarzach .

– Ale mówiąc poważn ie – ciągn ęła mama – Wiera powiedziała, że mogę go towaćw szp italn ej k u ch n i d la p racown ik ów, ale wspomn iała, że pan u je tam ścisk i że mo żep rzy jemn iej mieć własny p iecy k w og rodzie. Tam n ik t n am n ie będzie w garn k izag lądał . Trzeba go sob ie samemu zbu dować, Wiera ob iecała pożyczyć n am swó jzapasowy ru szt , d o pók i n ie zd obędziemy własnego .

Zao fiarowałem s ię zo s tać w d omu i zab rać d o b u dowy kuchen k i , wobec czegorodzice poszl i razem n a zakupy .

Najp ierw p rzy jrzałem s ię p iecy kom sąs iad ó w. Wszy s tk ie b y ły na tę samą mod łę:trzy ściank i n a wysokość ko lan , zbudo wane z k amien i i po łamanych ceg iełspo jonych g l iną. W środku cztery p io n owo us tawione całe ceg ły pod trzy mywałyruszt . Przy kuchen ce naszych najb l iższych sąs iadów leżała kupk a b rązowychp lacków. Nigd y p rzed tem tak ich n ie widziałem i n ie wiedziałem, do czego mog ąs łużyć, czy żby do kons trukcj i p iecyk a? Stałem tak p rzez chwilę, zas tanawiając s ięnad ich p rzeznaczen iem, d rap iąc s ię po g łowie – w p rzenośn i , ma s ię rozumieć, bo ju żby ła czy s ta – gdy u s ły szałem za sobą jak iś dźwięk . Ob ejrzałem s ię. Z sąs ied n ichd rzwi wyszła mała d ziewczy n ka.

– Wy nawierno St iepan Władys ławowicz? – spy tała.

Miała chyb a n ie więcej n iż p ięć czy sześć lat , jasnon ieb iesk ie oczy i włosyko lo ru s ło my sp lecione w dwa warkocze zdobn e we wstążk i pod ko lo r oczu .Mog łaby uchodzić za dziewczynkę z po lsk iej ws i . Ale by ła taka p o ważna. Dziecii mło dzież n ie mówiły na ogó ł do s ieb ie po otczestwie, czy l i u ży wając o ficjalnegozwro tu z imien iem o jca.

– Da – odp o wiedziałem – ale po po lsku mówi s ię Stefan , n ie St iep an . A k im tyjes teś?

– Moja mama jes t naczeln ym lekarzem szp itala – o d powiedziała wy n io ś le,uno sząc b rwi. Wyg lądało to zabawn ie u tak małej o sób k i , ale zaraz s ię u śmiechnęła

Page 276: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i wyciąg nęła d o mn ie rękę. – Nazywam s ię Zin a, Zinajda Wład imirowna, ale możeszmi mówić po p ro s tu Zina. – To mówiąc, s ięgnęła za d rzwi i wyciąg nęła paczuszk ęzawin iętą w gazetę. – Mama kazała ci to d ać. – Podała mi żelazny ru szt . – Ale to n ien a zawsze, pamiętaj , to ty lk o pożyczka.

Wziąłem ru szt i so lenn ie o b iecałem zwro t .

– To już mogę bud o wać kuchenkę – zdecydowałem, wy tyczając miejsce ko łon aszy ch d rzwi.

– Ja ci pomogę! – zawo łała rado śn ie Zina. – Pozwó l mi! Pro szę! Pro szę! – Ażp odskak iwała z podn iecen ia. – Ja wiem jak , mam doświad czen ie, pomog łam mo jemutacie zbud o wać n aszą, zobaczysz, ty lk o pozwó l mi p omó c!

I tak zaczęła s ię mo ja p rzy jaźń z Zin ą. Szkod a, że n ie mo g ła t rwać d łużej .

– Sko ro jes teś tak a mądra – pok azałem kupkę p lackó w p rzy kuchence sąs iadów –to powiedz mi, co to za bliny?

– To n ie b l iny – wy buchnęła śmiechem Zin a. – Głup tas jes teś ! To jes t kiziak. Bl inysą z mąk i , a kiziak jes t z kupk i , z wielb łądziej kupk i . Nie p róbu j ich jeść! – Śmiała s ięd o rozpuku . – A na czym go towaliście w Po lsce? Nie miel iście n awet kiziaku?Niemożliwe!

Rzeczy wiście, by łem w tej dziedzin ie igno ran tem. W p rzeciwieńs twie do Syb iru ,w Azji Śro d kowej o d rzewo by ło t rudn o , a węg iel by ł d ro g i i n iełatwy do zdobycia.Odwiecznym zwyczajem tuby lcy mieszal i wielb łądzie łajno ze s łomą, fo rmowali tęmieszan kę w p łask ie ceg iełk i lu b w ok rąg łe p lack i i , wysuszone n a s łońcu , używalijako domowe pal iwo . I to by ł właśn ie kiziak. Nieraz widziałem tak ie su szące s ię p lack ip rzy lep ione do g l in ian ych ścian i p ło tów, ale do tychczas n igdy n ie zas tanawiałemsię n ad ich zas to sowan iem.

Zina rzeczywiście znała s ię n a rzeczy . Najp ierw wziąwszy mn ie za rękę,zap rowadziła mn ie po bu d u lec, czy l i g l inę, kamien ie i po łamane ceg ły , w zaro śn iętyk ąt og rod u , gdzie mus iano zrzucać g ru z w czas ie budo wy szp itala. Po tem p rzyn io s ławiad ro z wodą i sp rawn ie wymieszała g l inę do odpo wiedn iej ko nsys tencj i . Kiedyrod zice wró ci l i z zakup ów, kuchenk a b y ła skończona, jedyn ie g l ina jeszcze n iecałk iem wysch ła.

Rodzice d umn i b y l i ze swy ch zdo byczy , k tó re p rzy taszczy li w d wóch s iatkowychto rbach . W jednej b y ło sześć dużych lepioszek, k i lka rod zajów suszonych owoców,czerwo n e i b iałe cebu le, cały kurdiuk, czy l i t łu s ty baran i ogon , i nowy żelazn y ru szt .Druga to rba p ełna by ła kiziaku.

Na p ierwszy ob iad w Czirakczi zjed l iśmy lepioszki z cebu lą smażoną w baran im

Page 277: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

t łu szczu . Uzbecka cebu la, del ikatna w smaku , nadawała s ię d o jedzen ia n awet nasu rowo . I tak wkró tce u łoży ły s ię nasze pos i łk i : na śn iadan ie jed l iśmy po kawałkulepioszki i suche owoce, na ob iad także lepioszkę z su rową cebu lą, a na ko lację podobnywarian t z tych samych sk ładn ików albo coś lep szego , jeś l i s ię nadarzy ła okazja.Czasami kupowaliśmy na rynku katik, żó ł tawy , p rzyp iekany jogu rt z b rązową skó rk ą,lokalny p rzysmak .

Ojciec miał nareszcie saty s fakcję z p racy . Pacjenci , g łó wn ie kob iety z dziećmi,s łabo mówiły po ro sy jsku , ale by ły up rzejme i wd zięczne za pomoc, co okazywały ,p rzyn osząc dok to rowi lokalne p ro duk ty : ta parę jaj , inna s ło ik miodu , to p lack iz mak iem i miodem, to gomułkę sera, kos tkę mas ła, czasem n awet kawał baran inyalbo ku rę. Nie g łodowaliśmy w Czirakczi , n awet p rzyby ło nam na wad ze.

Któ regoś dn ia o jciec wspomniał :– Czas pomyśleć o szko le, Stefan ku . W mieście jes t diesiatilietka. Móg łbyś s ię

zap isać w no wym roku , po feriach .

Sam już s ię nad tym zas tan awiałem. Nu dziłem s ię, n ie mając n ic do robo ty , a mó jro sy jsk i po p rawił s ię n a ty le, że n ie miałem żad nych obaw. Miałem czasem k łopo tyz akcen towan iem s łów, ale mówiłem i p isałem całk iem p łyn n ie i , pomijając jużp rzedmio ty ścis łe, znałem dość dob rze ro sy jską geog rafię i l i teratu rę, by n iep ozos tać w ty le za k lasą. Z h is to rią, s fałszowaną p rzez władze, mo g ło być go rzej .

Ty mczasem Zina zos tała mo ją nauczycielką. Rozmawial iśmy dużo i Zina mn iep op rawiała. Czy tałem jej na g ło s b ajk i ro sy jsk ie i Lafon taine’a w ro sy jsk imtłumaczen iu . Niek tó re z n ich znałem na pamięć w o ry g inale i Zina powtarzała za mnąfrancusk ie s łowa. Lub iła, gdy jej czy tałem Puszk in a, szczegó ln ie Opowiadanie o rybakui złotej rybce, Rusłana i Ludmiłę, Historię Stieńki Razina, do k tó rej śp iewaliśmy razem Wołga,Wołga, mat' rodnaja. Z Lermon towa lub i ła Mcyri, Demona… Grałem też z n ią w warcaby ,w b i tk i , zacząłem uczyć ją szachó w.

Jedyn ie matka n ie chwali ła sob ie życia w Czirakczi . Bardzo by ła rozczarowan a, żen ie mog ła znaleźć p racy . Pierwszeg o dn ia, węd ru jąc po szp i talu , o dk ry łem d rzwiz nap isem ŁABORATORIA. Drzwi n ie by ły zamkn ięte, ale n ic dziwnego , bo pokó jb y ł pus ty . W kącie wis iał zlew… i to wszys tko , żadnego sp rzętu , żadn ychmateriałów.

Kiedy powiedziałem o tym matce, n ie b y ła to d la n iej nowina.

– Wiem, wiem, rozmawiałam z Wierą. Mu si zwerb ować personel , zan im zacznąin s talować ap aratu rę. Dziwna ko lejność. Ale cóż można zro b ić… co k raj , too byczaj… Może z czasem… – dodała.

Page 278: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ale to czasu właśn ie zab rak ło .

Pierwszy g ro m z jasn ego n ieba uderzy ł dwa czy trzy tygod n ie po naszymprzybyciu .

Pewnego dn ia, wczesnym popo łudn iem, p róbowałem rozpal ić og ień pod n asząog rodową kuchenką, k tó ra bardziej dymiła, n iż g rzała, k iedy matk a wychy li ła s ięz poko ju .

– Nie wchodź do ś rodka, aż cię zawo łam – p owiedziała i zamknęła d rzwi.

Co s ię s tało? Przy tknąłem nos do szyby . Ojciec wróci ł wcześn ie, właśn iep rzeb ierał s ię w szlafro k , wy g ląd ał na bardzo zatro sk an ego . Zn ałem ten wyraz twarzyo jca jeszcze z Otwocka. W czas ie wakacj i wo ziłem go czasem b ryczką na wizy ty .Niek iedy , wychod ząc z domu p acjen ta, o jciec s tawał k i lka k roków od b ry czk ii podnos i ł d łoń . To b y ł znak : pacjen t ma szkarlatynę (lu b inną poważną cho robęzakaźną), wracaj do domu sam na p iecho tę. Zro zumiałem, że teraz s tało s ię to samo .

Mama o tworzy ła d rzwi.

– Tatu ś poszed ł po d p ry szn ic. Wybuch ła szkarlatyn a. Tro je dzieci ju ż leży nasal i . – Po ch wil i dodała: – Zina jes t jedną z n ich , jes t bardzo cho ra.

Zina umarła t rzy dn i późn iej . Przez o s tatn i rok n ie p łakałem wiele, ale tym razemi po tem w czas ie po g rzebu zaszy łem s ię w zaro śn iętym kącie og rodu i łzy sp ływałymi po p o liczkach . Ch ętn ie u k ry łby m twarz w spódn icy matk i… ale w mo im wieku?

Stypa p o p og rzeb ie Ziny trwała t rzy dn i . Wódka lała s ię l i t rami. Rodzice by lizap roszen i , ale o jciec, choć miał opo ry , poszed ł w koń cu sam. Ale n ie mó g łRos janom d o trzymać k roku , d rug iego dn ia wieczo rem wrócił zupełn ie s tru ty .

– To n ie d la mn ie – p rzy zn ał s ię. – Te i lo ści wódk i , samogonu , skażonegosp iry tu su… od samych oparów g łowa bo li . – Przespał noc i pó ł dn ia, a dop iero ponas tępnej nocy by ł zdo lny do p racy .

Życie wróci ło do no rmy , ale tęskn iłem za mo ją małą p rzy jació łką. Po lu b iłem todziecko , tak ie bys tre, może p rzedwcześn ie do jrzałe. Stara maleńka, nazywała jąmama. Bo leśn ie od czu łem jej s t ratę, poczu łem s ię o samo tn iony .

Myślałem dość częs to o odwiedzen iu Heli , ale jakoś n ig dy s ię na to n iezdoby łem. Do ko łch ozu można b y ło do trzeć jedyn ie na p iecho tę, dwadzieściak i lometró w w jedną s tron ę. Jeszcze mies iąc temu n ie wahałbym s ię an i chwil i , n awetb ieg łbym całą d rogę. A teraz? Nap isałem do Heli , ale odpo wied zi n ie o trzymałem.Już wtedy , na łące ko ło s tacj i , między n as wkrad ł s ię ch łód , jakaś n iepewność.W Gork im o jciec, widząc, jak ciężko nam s ię rozs tać, wsp omniał naweto małżeńs twie, o b iecu jąc, że zapewn i nam u trzyman ie, aż s tan iemy n a własnych

Page 279: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

no gach , aż skoń czymy un iwersy tet . Matka miała dużo większe wątp l iwości , a o jciecHeli n ie chciał nawet o tym s ły szeć. Hela n ie ży wiła en tuzjazmu d la tak poważnegok rok u , ja chyba też n ie. W wieku lat szesn as tu n ie do jrzel iśmy jeszcze domałżeń s twa.

Nas tępny g rom spad ł na nas k i lka tygod n i po śmierci Ziny .

Siadal iśmy właśn ie do ko lacj i , k iedy k to ś zapukał do d rzwi. Otworzy łem, nap rog u s tał mil icjan t , k tó reg o częs to widywałem w szp italu . Podał mi jak iś d ruczek .Przekazałem go o jcu . Widn iała na n im ok rąg ła p ieczęć i n ap is : PRIKAZ.

– Bardzo mi p rzyk ro , Władys ławie Michaj łowiczu – powiedział mil icjan t ,p rzes tępu jąc z nog i na no gę – bardzo żału ję… nap rawd ę… ale… – I wyszed ł .

Spo jrzałem na o jca. Zb lad ł i b ez s łowa podał kartk ę matce. Matka zaczęła czy taćna g ło s , ale z t rudem mog ła go z s ieb ie wydobyć, bo ledwie ją s ły szałem. Do tarły domnie po jedyncze s łowa: p oszerzyć… s trefa pog ran iczna… p rzes ied l ić…niep rawomyśln i… Warg i mamie d rżały , k iedy pod ała mi do kumen t.

– I co teraz? Uwzięl i s ię na n as , miejsca n ie dadzą nam zag rzać… – Głośn iej ,z wyraźną zło ścią, dodała: – Niech ich wszys tk ich szlag t rafi! Najgo rzej jak czło wiekjes t bezs i lny !

Sednem rozkazu by ło to , że rząd pos tanowił poszerzyć s trefę afg ańsk iegopo g ran icza i Czirakczi znalazło s ię w tej zon ie. W związku z tym wszyscy ucho dźcyjako „n iepewny elemen t” zos tają p rzes ied len i i w tym celu mają s ię s tawić ze swymdo by tk iem nazaju trz o godzin ie ó smej rano na s tacj i ko lejo wej .

Uderzy ło to nas jak obuchem w g łowę. Ojciec p ierwszy d oszed ł do s ieb ie.

– Nie wiem jak wy – powiedział – ale ja jes tem g łodny . Daj nam coś zjeść,mateczko . A p o tem p ó jdę pogadać z Wierą.

– Idź, idź – powiedziała mama – ale n ie l icz na to , że ona choć palcem k iwn ie.O s ieb ie b ęd zie s ię bała. Przek lęci bo lszewicy ! Żeb y ich wszys tk ich szlag t rafi ł , żebyich cho lera gnała od Mińska do Władywostok u ! Zab ierzmy s ię lep iej do pakowan ia.

Nigdy jeszcze n ie widziałem matk i tak wściek łej . Cisnęła talerze z lepioszkąi smażoną ceb u lą, aż podskoczy ły na s to le. „Ps iak rew, p s iak rew…” – powtarzała.

Ojciec poszed ł do naczelnej lekark i , a matka i ja zab ral iśmy s ię do pakowan ia.Już w pó ł god ziny by liśmy go towi.

– Może i lep iej , że ży l iśmy na walizkach , teraz mamy mn iej robo ty – u s i łowałempo cieszyć matkę, ale nawet mn ie n ie u s ły szała. Już b y ła sp oko jna, lecz myś lamigd zieś w inny m świecie.

Page 280: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Wiera n ic n ie może zrob ić – powiedziała w końcu . – Nawet gdyby mog ła, tobyn ie p róbowała. Nie win ię jej . W ty m p rzek lętym k raju każd y s ię t rzęs ie o s ieb iei mus i my ś leć o swo jej rod zin ie. A może nawet po żegn a nas z u lgą. Wcale bym s ięn ie zdziwiła. Zawsze s ię bała, że s tarszeń s two o jca może zag rażać jej s tanowisku .Może nawet don io s ła na nas? Ale chyb a n ie. To p rzecież ogó lny nakaz.

Matka p rzerwała. Zmien iła temat .

– Spo tk amy znajomy ch n a s tacj i . Romerowie pewn ie tam będą. I Hela – dodała,patrząc na mn ie py tająco . – Ale to już n ie to samo , co? Tak bywa. – Uśmiech nęła s ię.– Nie martw s ię, syneczku , będą inne…

Zaczerwien iłem s ię, ale powró t o jca u ratował mn ie od zak łop o tan ia.

– Miałaś rację, mateczko – powiedział . – Ob o je by l i w poko ju , Wiera i jej mąż.Niby s ię zdziwil i , k iedy im zd ałem relację, i udawali , że n ic n ie wied zą. Nie wiem jakona, ale on na pewno by ł po in fo rmowany . Z miejsca wy recy tował szereg ważk ichpowodów teg o nakazu : walka z wrog iem na śmierć i ży cie… o jczyzna… n iepożądanyelemen t… i tak dalej . Jak maszy na p owtarzał same s lo gany , a z tym n ie możnadysku tować. Nie czekałem ko ńca. Wyszed łem.

Ktoś n ieśmiało zapuk ał do d rzwi. W p ro gu s tała Wiera.

– Mogę wejść? – sp y tała jakby zażenowana.

Mama wskazała k rzes ło .

– Siadajcie. Nap ijcie s ię z nami herbaty , p rawd ziwa, g ruziń ska, dos tałam wczo rajna czarnym rynku .

– Przyszłam p rzep ros ić za męża – rzek ła. – On jes t w k omitecie party jnymszp itala i n ie może mówić inaczej . My tu mus imy jakoś żyć, rozumiecie chyba,Włady s ławie Michaj łowiczu ? Mój b rat jes t konsu lem w Kabu lu i jego też n iemożemy narażać. Zag ran iczna p lacówka to n ie by le co ! Rozumiecie, p rawd a? –Powtó rzy ła. – On nas czasem odwiedza, ale o życiu za g ran icą opowiada mi ty lk o , jakjes teśmy we dwó jkę. Nie ty lko w obecności męża, ale i p rzy naszych ro dzicach bo is ię mówić, bo nasz o jciec też jes t członk iem part i i . Tak tu już jes t… – Przerwała,jakb y jej nag le s łów zab rak ło . Po ch wil i zwróci ła s ię do o jca: – Szczerze żału ję, żemusicie wy jechać, Władys ławie Michaj łowiczu . Nie wiem, czy zdajecie sob ie sp rawę,jak wielką d la mn ie po mocą jes t… b y ła – p op rawiła s ię – wasza obecność tu taj .I wasza też, Czes ławo Zachariewna. We tró jkę s tworzy libyśmy tu taj wzo rowy szp ital .Dop iero wczo raj s ię dowiedziałam, że władze nareszcie pos tanowiły wyposażyćnasze labo rato rium. A teraz wszys tko na n ic! Okropne czasy… A ty , St iepanuszka,by łeś tak i dob ry d la mo jej Zinoczk i , jak s tarszy b rat… ona cię pok ochała. –

Page 281: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Po łoży ła rękę na mo jej d łon i .

Mówiła nap rawdę od serca, bo p rzecież n ie mus iała p rzychodzić s ię z namipożeg nać. Nie mog liśmy nawet teg o oczek iwać. Jako „n iepewny elemen t” s tal iśmys ię au tomatyczn ie pariasami, t ręd owatymi, należało nas un ik ać. Każdy kon tak tz nami móg ł jej zaszkodzić.

– Chod źmy dzis iaj wcześn ie spać – zdecydowała mama po wy jściu Wiery . –Będ ziemy musiel i ws tać o świcie.

Ale d ługo n ie mog łem zasn ąć. Gnęb iła mn ie myś l o jeszcze jedn ej po d różyw b yd lęcy m wag on ie, n ie wiado mo do kąd , znowu w n ieznane. Dokąd nas wywiozą,z powro tem na pó łn oc? Za Ural? Na Dalek i Wschó d? W tym og romnym k raju jes t ty len iepożądany ch możliwo ści…

Ale p rzynajmn iej tym razem n ik t n ie łomo tał w d rzwi p o pó łnocy . By liśmywprawdzie „n iepewnym elemen tem”, ale wciąż „wo lnymi” obywatelami. Wczesnymrank iem opuści l iśmy szp i tal , n ie w esko rcie mil icj i , ale ko mfo rto wo , specjalnąciężarówką p rzys łaną p rzez Wierę Niko łajewną.

Page 282: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 17

Bliskie nieznane

Zajechal iśmy na s tację ko lejową w Czirakczi jako jedn i z p ierwszych . Ciężarówkas tanęła na tej samej łące, na k tó rej wy ładowaliśmy s ię z pociągu zaledwie sześćtygodn i temu . W ciągu dn ia po trochu zjeżdżal i s ię ludzie z innych miejscowości .Pod wieczó r na łące by ł już cały t łum. Część wygnańców znal iśmy z pop rzedn iejd ług iej pod róży , ale większość s tanowil i obcy ludzie. Jak zwyk le zlepeknarodowości .

Z u s t do u s t rozchodziła s ię pog ło ska, że pociąg ma być pods tawiony o ó smejrano… alb o może o dwunas tej w po łudn ie… albo… k to to może wiedzieć? Władzenas n ie in fo rmu ją. Chyba same n ie wiedzą.

Zapad ła ju ż p rawie noc, gdy nad jechał kon tyngen t z ko łchozu , w tym Helaz rodziną i jeszcze k i lka o sób znanych nam z pop rzedn iej pod róży . Razem z n imirozb il iśmy obóz jak z fi lmu o Dzik im Zachodzie: bagaże u łożone w s to s na ś rodku ,a dooko ła, zamias t k ry tych wozów, nasze pos łan ia. Heli i mn ie udało s ię umieścićpos łan ia obok s ieb ie. Ty le miel iśmy sob ie do opowiedzen ia, ty le py tań cisnęło s ięna u s ta. Rozmawial iśmy d ługo w noc, ale n iezadane py tan ia pozos tały bezodpowiedzi .

W ko łchozie życie by ło znośne, opowiadała Hela. Miel i pokó j d la s ieb ie, a że by łu rodzaj , jed zen ia n ie b rakowało . Ojciec p racował w kancelari i , a matka w sk ładzie.Hela wraz z ro dzeńs twem p racowała w po lu . Praca, zupełn ie inna n iż w Kwaszy , teżn ie b y ła lekka, częs to t rzeba by ło s tać po kos tk i w b łocie. Zaczęl i s ię już nawetp rzyzwyczajać, k iedy p rzyszed ł nakaz wy jazdu .

Zasnąłem wreszcie, wciąż n ie zadawszy py tan ia, k tó re miałem na końcu języka.Nag le poczu łem, że k to ś po trząsa mn ie za ramię. „Druga godzina”, u s ły szałem męsk ig ło s , „teraz ko lej two ja i Olka”. Trzymaliśmy wartę parami, p i lnu jąc doby tku naszejg rupy , zmien iając s ię co dwie godziny . Na łące, skąpanej w b lasku k s iężyca i mil ionagwiazd , panowała cisza; czasem k to ś ty lko wes tchnął g łęboko , k to ś zach rapał ,zap łakało d ziecko . Dwie godziny ciągnęły s ię w n ieskończoność. Nadeszła wreszcieczwarta, czas na zmianę warty , ko lej na naszych o jców. A k iedy znów s ię obudziłem,

Page 283: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

o jciec, k tó reg o p o s łan ie by ło w nogach mo jego , właśn ie szed ł spać. Szós ta, ranek .Zaczęło mi s ię ro b ić zimno , naciągnąłem koc na g łowę i w pó łśn ie wyciągnąłemn o g ę, ab y s ię u p ewn ić, że mo je bu ty są na swo im miejscu , u s tóp pos łan ia. Nogan atrafi ła na p u s tk ę, sen zn ik ł z powiek . Gdzie są mo je bu ty? Serce zamarło miw p iers i , ręce szu k ały n iespoko jn ie dooko ła pos łan ia. Tak ich zawsze p i lnowałem!Przez całą n o c o d czasu do czasu wysuwałem nogę, do tykając ich , upewn iając s ię, żes to ją tam, g d zie p o winny . A teraz ich n ie ma! Zn ik ły ! Ukrad li mi bu ty !

Jak to s ię mo g ło s tać? Stałem na warcie z Olk iem od d rug iej do czwartej i miałemje wted y n a n o g ach . O czwartej o jciec i s tary Romer ob jęl i wartę, ja s ię rozeb rałem,zd jąłem b u ty i p o s tawiłem w nogach pos łan ia, od s trony bagaży . Jak iś łajdak mus iałs ięg n ąć p rzeze mn ie i uk raść mi bu ty , mo je p iękne wysok ie bu ty ! Prawie s ięro zp łakałem.

Te b u ty n ie b y ły znów tak ie p iękne. Nie podszy te, n ie bardzo nawet ciep łe. By łyza d u że, co w Kwaszy zos tawiało miejsce na wełn iane skarpety , onuce i wars twyg azety . Miały ch o lewy z czarnego b rezen tu , p rzyszwy z matowej skó ry i gumowep o d eszwy .

Dalek o im b y ło do po lsk ich o ficerek , ale by ły to jedyne tak wysok ie, choćczęścio wo sk ó rzan e bu ty w Kwaszy i by łem z n ich bardzo dumny . I by ły n ie dozas tąp ien ia. A co najważn iejsze, dos tałem je w nag rodę za dob rą p racę. „Dos tałem” tomo że n iewłaściwe s łowo , bo nag roda po legała na tym, że pozwo lono mi je kup ićw posiołkowym sk lep ie.

Wło ży łem je, b o gdy wy jeżdżal iśmy z Czirakczi , by ło zimno i mokro . A i łatwiejb y ło je mieć n a n o gach , n iż do łożyć do pełnych tobo łów. A teraz zn iknęły ! Ktośmu siał je u k raść w czas ie, k iedy o jciec i p an Romer t rzymali wartę. Nie mog łem w tou wierzy ć. Zmartwię o jca, gdy mu powiem, że n ie uważał , że chyba s ię zagadał . Ale czymo g ę mu wy b aczy ć? Wyk luczone!

O śn ie n ie b y ło już mowy . Nag le, jak widmo , z po rannej mg ły wynurzy ł s ię d ług irząd to waro wy ch wagonów i powo li wtoczy ł na naszą boczn icę. Słońce n ie wzeszłojeszcze zza g ó r, ale wschodn ia część n ieba, oparta o zygzak szczy tów, jaśn iałaz min u ty n a min u tę. Ks iężyc zn ik ł i gwiazdy gas ły jedna po d rug iej . Łąka budziła s ięd o ży cia. Lu d zie zb ieral i pos łan ia, zwo ływali dzieci , p akowali tobo ły , tu k to ś co śk o mu ś p erswad o wał, tam k to ś na kogoś k rzyczał . Jak zwyk le. Wszys tkow p o śp iech u , w zd en erwowan iu .

– Co o n i s ię tak śp ieszą? – zwróci łem s ię do leżącej obok Heli . – Pociąg bez nasi tak n ie o d jedzie.

Page 284: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– A d laczego t łum zawsze sk łada s ię z id io tów? – o dp o wiedziała mi p y tan iem n ap y tan ie.

W k o lejn ym byd lęcym wag o n ie zad omo wiliśmy s ię szy bko , jak na wy trawnychp o d ró żn ikó w p rzys tało . Razem z Romerami zajęl iśmy gó rną ty ln ą p ó łk ę, tęz wid o k iem na k ieru n ek jazd y . Uło ży łem s ię n a mo im s tałym miejscu , p rzyzak rato wan y m o tworze pełn iącym fun kcję o kna. Pó ł leżąc, pó ł s ied ząc, z g łowąo p artą o d rewn ian ą ścian ę wagon u , lub i łem p atrzeć p rzez o kno , czu ć wiatr n a twarzy ,n awet g d y b y ł pełen ku rzu i sadzy . Ale na razie wido k s ię n ie zmien iał , pociąg s tałi an i d rg n ął , choć mijała go dzin a za go d ziną. Zamk nąłem o czy .

Miałem ju ż teg o d osyć. Czy taka ma by ć reszta meg o ży cia? Wyjazd y , p rzy jazdy .Częściej p ożegnan ia n iż p rzywitan ia. Bez wy boru , bez ład u i sk ład u . Bóg wie dok ąd ,d laczeg o , po co ? Czy już zawsze mam by ć p io nk iem n a szach o wn icy , p rzesuwanymn iezn an ą ręk ą? Przeszło ści miałem n iewiele, teraźn iejszo ść by ła p o nu ra.A p rzy szło ść? Lep iej n ie myś leć.

Nawet czy tać mi s ię n ie ch ciało . Wciąż te same p arę k s iążek , ok ładk iwy świech tane. Ro zmów doo ko ła s tarałem s ię n ie s łuch ać. Wszy s tko p różne gadan ie,w k ó łk o to samo . Przewidywan ia, p rzyp u szczen ia, b ezp o ds tawne dy sk us je, jedn awielk a b zd u ra. Nik t n ic n ie wie, n ie ro zu mie, n iczeg o s ię n ie n au czy ł .

Alb o to wieczne gadan ie o jed zen iu . „Na b igo s k apus tę t rzeba k ro ić cien ko…i trzy rod zaje k iełbasy… ”, „A p amiętasz ryb k ę p o ży do wsku Pod Bach usem?”,„Najlep szego tatara d os tałeś w Bris to lu… świeżu tk i , p alce l izać… ”, „W czwartekzawsze b y ły flak i… ju ż w ś ro dę do u s t szła ś l in ka…”

Zatk ałem uszy p alcami, ale d u rn e g lędzen ie t rwało dalej . Nic ju ż n ie miało sen su .Hela s ied ziała n a najd alszy m ko ńcu p ó łk i , p rzy d ru g im okn ie. Milczała. Po g rążon awe własn y m świecie, już całk iem in n ym o d mo jeg o?

Mu szę d o czeg o ś s ię zab rać, bo zwariu ję. Znaleźć p od ręczn ik i? Ale po co? Dośćju ż miałem ch emii , b io lo g ii , matematyk i , fizyk i . Wciąż te same k s iążk i , wielo k ro tn iero związy wane zadan ia n ie p rzed s tawiały żadn ej t ru dn o ści . Zresztą, jak i by ł w tymcel? Matu ra, un iwersy tet , medy cy na… mrzon k i , mrzon k i! Mam już szesnaście lat ,s tary b y k . Przez resztę życia b ęd ę n ieuk iem, ig n o ran tem, ćwierćin tel igen temo d u ży ch asp iracjach .

A co ja mo g ę o fiarować Heli? Do m? Dzieci? Zapewn iony by t? Pus ty śmiech ! Alen ie b y ło mi d o śmiech u . Mo że i lep iej , że p rzes tal iśmy mówić o p rzy szło ści , o n aszejwsp ó ln ej p rzy szło ści . Chyb a o bo je u n ik al iśmy tego tematu .

Ps iak rew, czyżby m traci ł ro zum? Ileż możn a tak b iadać nad własn y m lo sem?

Page 285: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Trzeba wziąć s ię w g arść!Gwałto wn e szarpn ięcia, jedn o … d rug ie… p rzerwały mo je czarne myś li .

Otwo rzy łem o czy . Jedziemy . Rząd d rzew n a sk raju łąk i zamig o tał w p romien iachzacho dząceg o s łońca. Cały dzień s tal iśmy na tej n ieszczęsn ej b o czn icy . Gó rsk iełańcuchy , jeden k ry jący s ię za d ru g im, mien iły s ię zło tem na t le g ranatuciemn iejąceg o n ieb a. Po ciąg jechał n a p ó łn o c, w k ierunk u Samark an dy . Min ęl iśmyją wczesn ą n ocą i sk ręci l iśmy na wschó d , ch y ba w k ierun k u Taszken tu , znó wjechal iśmy w n iezn an e, ale ch oć na razie tą samą d ro gą, k tó rą p rzyby liśmy doCzirakczi .

Nap rzeciwko mn ie, na p rzed n iej g ó rn ej pó łce, rezy dował Józek . Zawarl iśmyzn ajomo ść. Józek miał p rawie o s iemnaście lat i p o d ró żował z matką i młodszymb ratem. Przed wo jn ą mieszkal i w Barano wiczach . Jego o jciec, in ży n ier na pańs two wejp osadzie, zo s tał aresztowany wkró tce p o so wieck iej in wazji we wrześn iu 1 93 9 roku .W kwietn iu 1 940 ro ku , parę mies ięcy p rzed nami, Józek z matką i b ratem też znalazłs ię w o k o licy Archang ielska. Od o jca d o ty ch czas n ie miel i żad n ych wieści , n iewied ziel i nawet , czy ży je. Józek też p racował w les ie, ale o lod owej d rodze n ies ły szał . A teraz marzy ł o ws tąp ien iu d o wo jska.

Ty m razem nasza pod róż n ie t rwała d ług o . Już p o p o łu dn iu t rzeciego dn ia powy jeździe z Czirak czi p ociąg s tanął n a bo czn icy . By ło ch łodn o i mokro , w po wietrzuwis iał kap u śn iaczek . Hela, Olek , Jó zek i ja s iedziel iśmy – w tej właśn ie k o lejności –w o twartych d rzwiach wago nu . Czyżb y Hela mn ie u n ik ała? Kilk u mil icjan tó w,z karab inami zwisającymi z ramion , b ieg ło parami wzd łuż p o ciągu , waląc w ścianyi wo łając: „Wysiad ać, raz-dwa, wszyscy wys iadać”. Tym razem b ez żadn eg o pożałujsta.Czy żb yśmy już s traci l i s tatu s wo lny ch oby watel i?

Góry n a wschod zie b y ły d użo b l iższe i wyraźn ie p ok ry te śn ieg iem. Dwóchmil icjan tów zatrzymało s ię p rzy naszy m wagon ie.

– Gdzie my właściwie jes teśmy? – sp y tał Olek . – Jak s ię to miejsce nazywa? –Wskazał k i lk a b araków n iedaleko to ru .

– Jak p rzy jd zie czas , to s ię dowiecie – o dbu rkn ął mil icjan t .

– Nie nado, Żen ia, n ie t rzeba – zgan ił g o d rug i s ierżan t . – Oni nie zakliuczonnyje, onigrażdanie, to n ie są więźn iowie, to ob ywatele. – Uśmiech nął s ię do nas , szczegó ln ie doHeli . – Mo żn a im odp owiadać na py tan ia. Znajd u jecie s ię w Sowieck iej Repu b liceKazachs tanu – zaczął in fo rmować bard ziej o ficjaln ie. – Tamto mias to – wsk azałp alcem zary sy d omó w na h o ry zoncie – to Ken tau . – Zak reś l i ł ramien iem wielk iep ó łk o le. – Zdies' żyt' budietie – d od ał i ob aj poszl i dalej .

Page 286: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– To s ły szel iśmy już n ieraz – zau waży łem. – Chyb a p rzez sen to powtarzają.

– Mamy mieszk ać tu , w tych szopach? – zap y tał Olek . – Nawet na o d leg ło śćśmierd zą by d łem. To rudery . Dziu ry w ścianach . Założę s ię, że dachy p rzeciekają.

Ale i tym razem n ie miel iśmy wyb o ru . Trzeb a s ię by ło ro zładować. Wzd łuż to ruleżały już ku p y b agaży , ludzie b iegal i tam i z p owro tem, darl i s ię jeden n a d ru g ieg o ,k łó ci l i s ię zajad le o taką czy inną ruderę. Naszej g rup ie u d ało s ię w końcu zająć jakąśn iewielk ą szopę, n a ty le małą, by n ie d ziel ić jej z obcy mi. Cien k ie, miejscami wpro s tażu rowe ścian k i z desek ledwie t rzy mały s ię kup y i n ie zap ewn iały o s łony p rzedzimny m wiatrem wiejącym od zaśn ieżo nych g ó r. Szy b y w oknach by ły p o wyb ijane.Olek miał rację: d ach p rzeświecał w wielu miejscach , kawały n ieba widać by łow d ziu rach wielk ości g łowy . Pod łoga z ub i tej ziemi pok ry ta by ła kawałkamizg n iłych mat , p ęk ami b rudnej s łomy , od łamkami szk ła, o wczymi bobkami. W kącieleżał p rzewróco n y b laszan y p iecyk z wys tający m kawałem ru ry . Drug a jej częśćzwisała luźno z dachu .

– Najp ierw musimy dop rowadzić b arak d o po rządku – ob jął k omend ę pan Ro mer.– Mamy tu p o no ć czekać na d alszy tran spo rt . Tak mi po wiedział s ierżan t . Ale k towie, k iedy s ię zn ajdzie? Ju tro … ? po ju trze? Bałagan jak zwyk le.

– Pod jedn y m wzg lędem mamy szczęście – zab rała g ło s matk a. – Os tatn imilok ato rami by ły tu owce, a n ie lu d zie. Owce chociaż wszy po sob ie n ie zo s tawiają.

Resztę dn ia sp ędzi l iśmy , p rzy go towu jąc s ię do nocy . Kob iety zab rały s ię dozamiatan ia po d ło g i i d ró żk i p rowad zącej do d rzwi. Szczęś l iwie k to ś miał w bagażup aczu szk ę gwoździ i mężczyźn i wzięl i s ię do łatan ia ścian , u s tawian ia p iecy ka,zaty kan ia d ziu r w o knach kawałkami d esek i szyb , k tó re rozrzucone leżały do o ko ła.

Olek , Józek i ja wd rapal iśmy s ię na dach i s taral iśmy s ię pozatykać d ziu ry czy mp opad ło : g arściami zielsk a, l iści , k awałkami d esek p odawanymi nam p rzez Helę,Milę i Mag dę.

Wreszcie skoń czy liśmy . Wzg lędn ie czy s ta, up o rządk o wana chału p a wyg ląd ałajuż lep iej i rozp alony p iecyk o b iecywał t rochę ciep ła. Zmęczen i , w wilgo tnychu b ran iach , właśn ie ro zs ied l iśmy s ię na p o d ło dze wokó ł p iecyka, k iedy Heli wpad łd o g łowy no wy p omysł .

– Musimy na noc rozpakować po ściel . Nie lep iej zrob ić to teraz, pók i jes t jeszczetro ch ę świat ła, i p u s tymi workami u szczeln ić dach? Jak s ię ro zp ada, to te t rawk ii gałązk i , co ście tam wsadzil i , n ie wys tarczą.

Może miała rację. Work i od pościel i by ły b rezen towe, choć częścio won iep rzemak alne. Ale komu chciało s ię zaczyn ać od p oczątku ? Drap ać s ię znów na

Page 287: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

mokry , ś l isk i dach , w deszczu , n a zimn ie, pod zasnu tym ch murami n iebem?Próbo waliśmy s ię wykręcić:

– Ktoś uk radn ie work i i co wtedy?

Ale nas p rzeg ło so wano . We tró jkę bez en tu zjazmu wleźl iśmy z powro tem n a d achi zamocowaliśmy work i .

– Kon iec, więcej n ie wych o dzę – powiedziałem s tanowczo .

Zjed l iśmy po k awałk u lepioszki z zimn ą go towan ą wodą i ju ż by ł czas iść spać.Miejsca by ło dość i zro b iłem sob ie p os łan ie w k ącie, daleko o d Heli i o d rodziców.By łem zły i chciałem być sam.

W nocy zro b iło s ię zimn o i p rzes tał pad ać deszcz. Work i na dachu okazały s ięn iepo trzeb ne, ale ch ociaż n ik t ich n ie u k rad ł .

Rano b i tym trak tem między b arak i zajech ało k i lka samochodów. Wysypała s ięz n ich g rupa mil icjan tó w i cy wiló w. Z zeszy tami i chemicznymi o łówkami w ręk achrozeszl i s ię parami p o barakach , poczynając od d rug iego końca o s ied la. Dop ierook o ło p o łu dn ia d o szl i do nas i wywo łal i nas n a zewnątrz. Przed barak iem s tałodwóch Kazachów, cywil i mil icjan t . Śn iadzi , o szerok ich , typo wo mo ngo lsk ichtwarzach , skośnych oczach . Głos zab rał cy wil . Mówił po ro sy jsku zupełn ie p łynn ie.Przeds tawił s ię jak o p rzewod n iczący ko łchozu Kyzy ł Dychan , czy l i CzerwonyKogu t .

– Po trzebne nam ręce d o p racy . A pomieszczen ia są d la was go towe – ob iecy wałz szerok im uśmiechem. Po tem cierp l iwie odpowiad ał na nasze py tan ia. Tak , d lawszy s tk ich będzie p raca. Dla s tarych w k an celari i i w sk ład ach , a d la innych w p o lui w warsztatach . Nawet d la dzieci robo ta s ię znajdzie. – Nies tety , n ie mamy d la wasp racy w waszym zawodzie – o d powiedział na py tan ie o jca. – Mamy w ko łchoziep ielęgn iarkę, ale n ie mamy etatu d la lekarza. – Zas tanowił s ię. – Może z czasem d a s ięcoś załatwić. Zobaczymy . – Przynajmn iej b rzmiało to szczerze.

Mil icjan t milczał p rzez cały czas . Przewodn iczący ko łchozu zaczął teraz zadawaćpy tan ia każdemu po k o lei , a mil icjan t ro b i ł w zeszycie n aszą ewidencję: imię,nazwisko , otczestwo, czy l i imię o jca, data i miejsce u ro dzen ia, nazwisko pan ieńsk iematk i , b abk i i tp ., i td . Biu rok racja w pełn ym ro zk wicie. Ob serwo wałem mil icjan ta. Cochwilę wk ładał zaos trzon y k o n iec chemicznego o łówk a do u s t , raz z jednej , razz d rug iej s t rony . Z kącików us t sp ływały mu p o b rodzie fio leto we pasma ś l iny .Kiedy zap isał k i lka kartek , warg i i podb ródek miał już zup ełn ie fio letowos ine.

I tak cała nasza g rupa, o ko ło t rzydzies tu o sób , zap isała s ię d o p racy w ko łchozieCzerwo ny Kogu t .

Page 288: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Ju tro p rzy ś lę dwie ciężarówk i, d o łączy do was jeszcze dwan aście o sóbz sąs iedn ieg o b araku . Kyzy ł Dychan leży zaraz po d rug iej s t ro n ie gó r. – Wskazał nawschód . – Dwie god ziny jazd y . Do swidania. – I wyszed ł , a mil icjan t o fio letowejtwarzy za n im.

Pasmo gó rsk ie dzielące nas od celu b y ło całk iem b lisko i zaśn ieżone szczy tymajes tatyczn ie k ró lowały nad n aszą do lin ą.

– To te gó ry mus imy p rzek roczyć? – spy tała Hela g ło sem pełnym n iepoko ju .– Mam nadzieję, że n ie – p owiedziałem. – Widać je p rzecież s tąd d o b rze, n ie mogą

być dalej n iż dwa, t rzy k i lometry o d nas , a wyg ląd a na to , że za s tromo jes t n a d ro gę.Sp rawdzałem w at las ie, co to za gó ry , i jedyne w tej oko licy jes t p asmo Karatau ,odnoga Tien -szanu . Sięgają d wóch ty s ięcy metrów, p rawie ty le co Tatry . My ślę, żed ro ga obch o dzi je bok iem, od p ó łn o cy czy pó łnocnego zach odu .

Nie pociągała mn ie persp ek ty wa jazdy ciężarówką p rzez s trome zaśn ieżone g ó ry .Nawet n ie wpad ło mi do g łowy , że mo że być jeszcze go rzej .

Po po łudn iu ch mury s ię p rzerzedzi ły , pokazały s ię sk rawk i n ieb iesk iego n iebai nawet s łońce p ró bowało s ię p rzed rzeć. Zrob iło s ię ciep ło i więk szo ść mieszk ań có wbarakó w wy leg ła na powietrze. Zaczęły s ię znów p rzewidywan ia i ro zmowy , g łówn iena temat naszej „szczęś l iwej p rzy szło ści” po d rug iej s t ron ie gó r. Własny m uszomnie wierzy łem. Czerwony Ko g u t zdawał s ię zmien iać w ziemię ob iecan ą, w b ezp iecznąp rzy s tań na czas wo jny . Czy on i zg łup iel i , zmien il i s ię w s tad o baranów?

– Może n ie t rzeba tracić nadziei – zwróci łem s ię do Heli – ale w żadn e ob ietn icejuż n ie wierzę.

– Masz rację, ja… też n ie – zgod ziła s ię ze mną.

Dziwne, wszys tko s tan ęło na g łowie: s tars i zrob il i s ię łatwowiern i , a my , młodzi ,patrzy l iśmy na świat co raz b ardziej cyn iczn ie. Hela wzięła mn ie za ręk ę.

– Ch o dźmy s ię p rzejść.

* * *

Kamien is ta ścieżka, dość szeroka, by iść ramię w ramię, p rowadziła w gó rę, dalejod t łumu i cuchnących baraków. Po k i lk u min u tach znaleźl iśmy s ię na po g ó rzu ,między co raz większymi łachami i zaspami śn iegu . W s ło ńcu by ło wciąż ciep ło .Dróżka s ię zwęziła, ale szl iśmy wciąż o bok s ieb ie ze sp lecionymi ramionami, cieszącs ię wzajemną b l iskością. Coś z dawnego ciep ła między nami wróci ło . I zn ó wrozu miel iśmy s ię w pó ł zdan ia, a nawet i b ez s łów. Ale mó wil iśmy o tym, co jes t i co

Page 289: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

by ło , un ikal iśmy myśli o p rzyszło ści . I wiele n iezad anych py tań po zo s tało b ezodp o wiedzi .

Znaleźl iśmy s łoneczny zakątek zas łon ięty od wiatru . Duży g ład k i kamieńpos łuży ł n am za ławkę, u s ied l iśmy na n im, p lecami do gó r. U n aszy ch s tóp leżałado lina p rzecięta to rem k o lejowym, z g rupą szo p i sy lwetkami ludzi b łądzącymiwśród n ich bez celu .

– Wciąż chyba o k łamu ją s ię ob ietn icami różowej p rzyszło ści – zawyroko wałaHela.

Tu taj n a szczęście panowała abso lu tna cisza, a zimny wiatr o d gó r n ie dopuszczałfeto ru z d o l iny . Tu , w gó rze, wdychaliśmy zapach jes ien n ej mg iełk i , więdnącejro ś l inn o ści , schnących gó rsk ich kwiatów i zió ł .

Gdy o s tatn i u rzęd owy samochód op uści ł do l inę, a s łońce zn ik ło za ławą ch mur,ru szy liśmy w d rogę powro tną.

Nie mog łem p rzewidzieć, że by ł to o s tatn i raz, k iedy by liśmy razem, sami, b l iscysob ie.

Ciężaró wk i z różnych ko łch ozów zaczęły po d jeżdżać n azaju trz. Do lina p owo li s ięwy lud n iała. Przyszed ł wieczó r, a wozów z Czerwo nego Kogu ta wciąż n ie b y ło . Niezjawiły s ię i n as tępnego dn ia. Nocą zos tal iśmy w do lin ie już ty lk o my i g rup aen tuzjas tów Czerwonego Ko gu ta w sąs iedn im b araku . Zapasy żywno ści s iękoń czy ły . Na szczęście działała po mpa i miel iśmy wodę do p icia. Go towaliśmy ją n ap iecyku , ale zapas o pału szybko s ię ku rczy ł .

– Tam g o n ie b rakn ie – powiedział Ros jan in z d ru g iej szop y , wskazu jąc s tepw k ierunku , z k tó reg o p rzy jechal iśmy . Już z o kna p ociągu zauważy łem wielk ie ku lesp lątan ej ro ś l inności go n io n e wiatrem p o s tep ie. Nie p rzy szło mi d o g łowy , żemożna z n ich zrob ić uży tek . – Ty lk o zb ierać je t rzeba o s trożn ie. Nie bez p rzyczynynazywają s ię koliuczki. Kłu ją, i to jak .

Nadszed ł nas tępn y ranek , a ciężarówek z Ky zy ł Dychana an i widu , an i s łychu .Op ał s ię skończy ł . Trzeb a by ło iść w s tep p o koliuczki.

Ależ k łu ły ! Ku le tańczące n a wietrze po s tep ie sk ładały s ię z suchych łodygi gałęzi jak iegoś k rzaka. Po ro śn ięte ko lcami d wu– trzy cen tymetro wej d łu gościgałęzie i łodyg i by ły dość g iętk ie, ale n ie dawały s ię łamać. Zak rywszy p lecy i szy jekocami, w najg rub szy ch rękawicach i czapkach , po szl iśmy w s tep p o lo wać n a gn an ewiatrem koliuczki. Powstawały i ro s ły w naszych o czach z n iczego . Samo tna zerwan awiatrem gałąź sp lątywała s ię z inną i z jeszcze jedną, i z nas tęp ną, aż u fo rmowan aw kształ tną ku lę gn ała z wiatrem, ro snąc po d rodze w n iewiaryg odnym temp ie.

Page 290: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

W ciągu paru minu t miała metr i więcej ś red n icy . Pos łu szne nag łym po dmu ch omwiatru te ab s trakcy jne rzeźby , jak p rzejrzys te widma, pędzi ły to w tamtą, to w tęs tronę, gon iły s ię, wpadały na s ieb ie, to t raci ły gałązk i , to znów ob ras tały w inne.Pomag aliśmy jed en d rug iemu je łapać, u trzymać i ładować po dwie– trzy na p lecy .Ko lcami t rzymały s ię koca i jedna d rug iej . By ły lekk ie, ale du że i t rzeba by ło jen ieść zg ięty m wpó ł, n ie z powod u ciężaru , ale ich sp iętrzonej wyso kości . Gdysp rób owałeś s ię wy pro s tować, wlok ły s ię za tobą po s tep ie n iczym ogonp reh is to rycznego gada. Olek i Józek ob ładowali mn ie p ierwszą po rcją koliuczek.Zro b iłem k i lka k ro ków, k ied y p odmu ch wiatru p rzewrócił mn ie n a bok . Załadowanyo d n o wa, ru szy łem w d ro gę, ale do baraku don io s łem ty lko po łowę ładunk u . Inn ymn ie poszło dużo lep iej . Ale miel iśmy opał , choć n ies tety n ie na d ługo . Koliuczki p al i łys ię jak s łoma. Pierwsza p rzy n ies iona p rzez nas po rcja sp łon ęła, zan im jeszczep ozby liśmy s ię k o lcó w z rękawic, czapek , pal t , twarzy i szy i . Jeszcze k i lka razyszl iśmy w s tep . Mimo to o ba zamieszkane barak i wieczo rem by ły ciemne i zimn e.

– Mam dość – p rzyznała Hela. – Zwariować tu mo żna.

Trudn o s ię by ło z n ią n ie zg odzić.– Co będzie, jak ju tro po n as n ie p rzy jadą? Umrzemy tu z g łodu .

Rzeczy wiście, pomyślałem, ale t rzymałem języ k za zębami.

Rob iło s ię co raz zimn iej . Chcąc n ie chcąc, poszl iśmy wcześn ie spać.

Rano , k iedy na śn iadan ie p i l iśmy zimn ą wodę, zby t apatyczn i n awet na rozmowy ,d ob ieg ły nas dalek ie g ło sy . Wy szliśmy z Olk iem p rzed barak , a do o s ied lawchodziło właśn ie s tado o s łów i ich pogan iacze. Za n imi wlok ły s ię ciężarówk ai samochó d o sob o wy . Cała k arawan a zatrzymała s ię p rzy naszej szop ie. Wszyscy by liKazachami: pogan iacze, k ierowca ciężarówk i i dwaj mil icjanci , p asażerowiesamochod u . Zaczęl i d łuższą rozmowę międ zy sobą w n iezrozumiałym d la n as języ ku .

Przerwało im ry czen ie o s ła. Kto tego dźwięk u n ie s ły szał , n ie może so b iewyobrazić jego dono śn o ści i p rzeraźl iwego b raku harmon ii . Po p ierwszych p aruch rap liwych wdechach , jak szo rowan ie tuzina tęp ych noży po szk le, nas tąp i łp rzeciąg ły , p rzerywany , równ ie ch rap l iwy i g ło śn y wydech . By ło to jak rżen ie kon ia,śmiech h ieny i kwik zarzy n an ego p ro s iaka. Po chwil i do łączy ły pozos tałe o s ły .Koszmarny ch ó r t rwał k i lka min u t , aż wreszcie pysk i znalazły inne zajęcie, sk ub iąck ępk i t rawy i zielska po obu s tronach d rog i .

Jeden z mil icjan tów, ten sam s ierżan t , k tó ry k i lka dn i wcześn iej powitał nasw Kazach s tan ie, zwróci ł s ię po ro sy jsku do mieszkańców baraków:

– Jak widzicie, p rzyby ł po was t ran spo rt z Kyzy ł Dy chana, o s ły p od b ag aże

Page 291: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i ciężarówka d la s tarych , ko b iet i d zieci . A wy – wskazał Olk a, Jó zk a i mn ie –p ó jdziecie z karawaną o s łów p rzez gó ry .

Zab rzmiało to d la mn ie jak wyrok . Przy jrzałem s ię b l iżej naszym p rzewo dn ik om.By ło ich t rzech , ch łop od ch łopa mocn iejszy , wysocy , szerocy w barach , a p rzezo bszerne kożuchy i wielk ie baran ie czapy wydawali s ię jeszcze po tężn iejs i . Za pasemu każdego tkwił d ług i k indżał . Olek , najwyższy z nas t rzech , miał chyba 180cen tymetrów wzros tu , ale s ięgał Kazachom ledwie do ramien ia. Ja by łem z nasn ajszerszy w barach , ale p rzy n ich wyg lądałem jak dziecko . Józek by ł chuderlawyi n iższy ode mn ie. Ciark i mn ie p rzeszły na myś l o tym, co nas czeka.

Ojciec n igd y na to n ie pozwo li! Nie ma mowy! Nas , t rzech ch łopców, dop ilnowan ia bagaży trzydzies tu o sób? Te tobo ły i walizy to p rzecież wszys tko , con am zos tało . Jak my to o b ron imy? Jak sob ie damy radę z t rzema… bandy tami? Bo żen imi by li , n ie miałem wątp l iwości . Czy p rzemierzy l iśmy tak i kawał świata, żeby namtu gard ła poderżnęl i? Przecież n ic im n ie s tało na p rzeszkodzie – ty m po tomkomDżyng is -chana! Oczyma wyobraźn i wid ziałem już t rzy t rupy po rzucone gdzieś p rzyg ó rsk iej ścieżce, zo s tawione na pożarcie szakalom, sęp om czy innym tu tejszymzjadaczom pad liny , i k arawanę idącą dalej bez nas . Przecież d la tych zbó jów naszeb ag aże p rzeds tawiały majątek !

Szko da mi s ię zrob iło i Olka, i mego noweg o p rzy jaciela Jó zk a, a najbard ziejsamego s ieb ie.

Zn ów spo jrzałem n a o jca. On n ie może na to pozwo lić. Łapówka w tym k rajuwszys tk o załatwia. Widziałem, że by ł zan iepoko jon y . Zwrócił s ię do s ierżan ta:

– Chod źmy do ś rodk a, pomówimy .

Dwa czerwońce powinn y załatwić sp rawę, pomyślałem. Ale n ie!

– Nie ma o czym mówić, obywatelu . Tak ie są rozpo rządzen ia i to wszys tko . Terazo s ły i lud zie muszą wypocząć. Wyruszycie za dwie godziny . – By ł wyraźn ie zły , czyto d latego , że o jciec chciał mu dać łapówk ę, czy d lateg o , że z jak iegoś powodu n iemóg ł jej wziąć. Już ws iad ał do samochodu , gdy s ię odwrócił i dod ał już mn iej o s tro :– Powinn iście być mi wdzięczn i . Zl i towałem s ię nad wami i znalazłem wamciężarówkę. In aczej wszy scy byście szl i p rzez gó ry . Nie martwcie s ię, ch ło pcyd o łączą do was w Szarap chan ie, p o d rug iej s t ron ie. Ru szaj – zawo łał n a k iero wcę.

Przepakowan ie rzeczy i załadowan ie tobo łów n a trzydzieści o s łów zajęło namd obre dwie god ziny . Pożegn ałem s ię z rodzicami, z Helą i , p ewien , że ich n igdywięcej n ie zobaczę, ucałowałem s ię nawet z pan ią Romerową.

Ruszy liśmy pod gó rę tą samą ścieżką, po k tó rej p arę dn i temu spacerowałem

Page 292: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z Helą. Os ły szły parami i ro zciągn ięta karawana p ięła s ię powo li co raz wyżej . Sześćos łów szło luzem, bez ładunku , i wk ró tce nas i p rzewodn icy ich dos ied l i i g es temwskazal i nam p ozos tałe t rzy . Znów jazda n a ok lep , ale t rzeba p rzyznać, że n aszeobecne wierzchowce miały dużo pełn iejsze k ształ ty n iż p rzep racowane kon iew Kwaszy .

Zimą n oc zapada wcześn ie, szczegó ln ie w gó rach i p od n iebem zasnu tym ciężk imichmurami. Zaczął p ró szyć śn ieg , z po czątku del ik atn ie, po tem s tawał s ię co razgęs tszy . Gwałtown y podmuch zimnego wiatru cisnął nam śn ieg iem p ros to w twarz.Zesztywn iały i p rzemarzn ięty n a ko ść, zs iad łem z o s ła i maszerowałem obok . Terazrozg rzały mi s ię n og i , za to zmarzłem na wsk roś i zatęskn iłem za ciep łym oś l imgrzb ietem. Wgramoli łem s ię na mo jego k łapouch a ty lko po to , żeby zaraz zejśćz n iego i znowu rozg rzać sob ie nog i .

W tym czas ie wiatr nab rał mocy . Uwięziony w g łębok ich wąwo zach rwał s ię,wy jąc, w gó rę. Na bardziej ods łon iętych odcin kach p róbował zepchnąć z p ó łk iskalnej i mn ie, i o s ła w p rzep aść, a w wąsk ich p rzejściach zak radał s ię od ty łui nag łym podmuchem s tarał s ię rzucić mn ie na k o lana. Albo zn ienacka z ch rap l iwymwyciem ciskał mi w twarz tuman śn iegu . Przy lgnąłem d o o s ła, o b jąwszy go za szy ję.Nie miał n ic p rzeciwko temu .

Ścieżka p ięła s ię wciąż w gó rę między zwałami śn iegu sp iętrzonymi z ob u s tron .Przen ik l iwy , spo tęgowany wiatrem mróz dokuczał bardziej n iż w Kwaszy . Głodnyi sp ragn iony , wziąłem w garść śn ieg i wych łep tałem go z rękawicy jak p ies wodęz k ałuży . Matka dała mi na d rogę ćwierć lepioszki zawin iętej w chu s tkę. Nie mog łemzd jąć rękawic ze zmarzn iętych , zesztywn iałych rąk . Po k i lk u daremnych p róbachudało mi s ię wyciąg nąć zawin iątko z k ieszen i , ale rozsup łać go n ie mog łem. Jakszczu r wy gryzłem dziu rę w chus tce i wydo s tawszy zamarzn ięty kąsek , mu s iałemrozto p ić go w us tach , zan im dał s ię rozg ryźć.

* * *

Drobne wyd arzen ie t rzydzieści lat późn iej p rzypomniało mi ten ep izod . By liśmyna wakacjach w Ochryd zie, w Macedon ii . Pewnego wieczo ru , podczas k o lacj i nataras ie, wsk oczy ł na nasz s to l ik wielk i k on ik po lny . Jak zah ipno tyzowany , zas ty g łw bezruchu . Delik atn ie pchnąłem g o na czy s tą chus teczkę i wziąwszy ją za czteryrog i , wy trząsnąłem – tak mi s ię zdawało – w kwiatowy k lomb . Zad owo lonyz dob rego uczynku , od łoży łem chus teczkę na miejsce.

Gdy rano wy jąłem ch us tkę z k ieszen i , znalazłem w n iej kon ik a po ln eg o . By ł

Page 293: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wciąż n ieruchomy , ale już n ieży wy . W chu s tce by ła duża, n ierówna dziu ra.Nieszczęsny kon ik u s i łował wyg ry źć sob ie d rog ę na wo lność. Ta n ieudana p ró baucieczk i i martwy owad w p rzeg ryzio nej chus tce wracały do mn ie p rzez lata w snach .

* * *

By łem n ielu dzko zmęczo ny . Wszyscy trzej , Olek , Józek i ja, p róbowaliśmydo trzymać k roku karawan ie, ale by ło nam co raz t rudn iej i zo s tawaliśmy w ty le.Szl iśmy p rawie cały czas p od wiatr i wielk ie p łaty śn ieg u zalep iały nam oczy .Nareszcie d roga p rzes tała s ię p iąć pod gó rę. Musiel iśmy do jść do s iod ła p rzełęczy .

– Mam dość, n ie mam s i ły iść dalej – powiedział Olek . – Widzę, że wy też. Jaktym Kazachom powiedzieć, że mus imy odpocząć w jak imś miejscu o s łon iętym odwiatru? Przed chwilą minęl iśmy do b re miejsce, jakby wejście d o jask in i – ciągnąłOlek . – Z ledwością ich do gnałem i s tarałem s ię wy tłumaczyć temu n ajwiększemu , cogo nazywają Izataj , ale on nawet na mn ie n ie spo jrzał i ty lko wzru szy ł ramionami.On i chyba w ogó le po ro sy jsk u n ie rozumieją, to zbó je.

– Ja też – po d jął Józek . – Próbowałem ges tami p rzek azać innemu z n ich , żemusimy odpo cząć, u s iąść choć na chwilę. Jes tem pewien , że domyśli ł s ię, o co michodzi , ale ud awał, że n ie rozumie.

Nag le mn ie o lśn i ło .

– Wiecie, on i b io rą nas za Ros jan , a Ros jan p rzecież n ien awidzą!

Olek s ię ożywił .

– Masz rację, ale jak im dać d o zro zu mien ia, że n ie jes teśmy Ros janami? Musimysp róbo wać, t rzeba ich dogon ić – zdecydo wał i p rzyśp ieszy ł k roku .

Nie p rzyszło nam to łatwo , ale resztk ami s i ł dognaliśmy karawanę. Nas ip rzewo dn icy spo jrzel i na nas spode łba, mruknęli co ś między sobą. Kindżały zapasami zdawały s ię d łu ższe i o s trzejsze.

– Ty – Izataj . – Olek od ważn ie p rzy tknął palec do to rsu d omn iemanego herszta.Nas tępn ie wsk azał na s ieb ie. – Ja – Aleksander. – Powtó rzy ł to k i lka razy .Zain teresowan ie odmalowało s ię n a twarzy Izataja.

– Iskand er. Sasza? – Karykatu ra u śmiech u wykrzy wiła mu twarz.

Zrozumiał! Sasza to p rzecież ro sy jsk ie zd robn ien ie od Aleksan d ra. Dobrypo czątek !

Olek znów wskazał palcem s ieb ie.

– Iskander – n ie Rusk i . – Po tem pok azał na mn ie i na Józka. – Nie Ru sk i , n ie

Page 294: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rusk i – powtó rzy ł to jeszcze raz, wskazu jąc p alcem każdego z n as po ko lei .Obserwowałem wyraz twarzy Izataja. Przeb ły sk zrozumien ia?

Znów minęła chwila. Aż nag le szeroką twarz Izataja rozjaśn i ł p rawdziwy u śmiech .Zalał nas po tok iem n iezrozumiałych s łów. Podn ies ioną ręką zatrzy mał karawanę.Do łączy li doń d waj pozos tal i Kazachowie i nas tąp i ła d ługa wymiana zd ań . Nie dozrozumien ia. Zarzu ci l i n as setką py tań , każde zdan ie z wyraźnym znak iem zapy tan iana końcu – ale o co nas p y tal i? Co chciel i wiedzieć?

Nas tró j n iewątp l iwie s ię zmien ił , o co n ajmn iej s to o s iemdzies iąt s topn i . Każdenasze s łowo wital i rozb rajający m śmiechem, a my śmial iśmy s ię razem z n imi, choćsami n ie wiedziel iśmy z czego . Zaczęl i nas pok lepywać po p lecach . Nawet ich nożejakb y s ię sku rczy ły i wyg lądały mn iej g roźn ie. Nag le o lśn i ło mn ie po raz wtó ry .

– On i chcą wiedzieć, co śmy za jedn i!

Ale jak im to wy tłumaczyć? Próbowaliśmy na różne sposo by . Sło wa Po lsza,po lsk i o kazały s ię im obce. Po lska, Po logne, Po len , Po land , Po lon ia też im n ic n iemówiły . Nazwy innych k rajów, jak Francja, Niemcy , Wielka Bry tan ia, StanyZjed noczone, we wszy s tk ich znanych nam językach , też do n ich n ie docierały ,a ty lko in trygowały . Utknęl iśmy .

Na momen t zaleg ła cisza. Olka natchn ęło .

– Lech is tan – powiedział . Ty lko to jedno s łowo . Po chwil i , wskazu jąc palcem nas ieb ie, na Józka i na mn ie, dodał : – Lech is tan i , Lech is tan i , Lech is tan i .

Izataj powtó rzy ł jak ech o :– Lech is tan i…? – Ob racał nowe s łowo w us tach , jakby je smakował. – Lech is tan i ,

Lech is tan . – A jego towarzysze za n im.

Nag le coś w ich mózgach d rgnęło . Któ ryś po jął p ierwszy . Nas tąp i ła ożywionadyskus ja. Podawali sob ie nowe s ło wo jak p i łkę na t ren in gu . Rezu ltaty zrozumien iai nowo zawartej p rzy jaźn i n ie kazały na s ieb ie d ługo czekać. Uśmiechom n ie by łokońca. Zaczęła s ię żywa, choć jednos tronna rozmowa, po łączo na z k iwan iemg łowami, ze ściskan iem rąk , k lepan iem po p lecach . Wciąż n ic n ie rozumiałem, alejako ś by ło mi raźn iej na duszy .

Kazachowie są p o tomkami Tatarów, a Lech is tan znaczy po tatarsku i p o tu reckuPo lska. To s łowo p rzetrwało w pamięci ludów ś rodkowej Azji , k tó rychp rap rap radziadowie najeżdżal i n ieraz n asz k raj . Karawana zn ów ru szy ła w d rogę i pok ilku minu tach zn aleźl iśmy s ię w dużym, sk leco nym z desek sch ron isku podskalnym ok ap em, z og rodzen iem d la zwierząt obok . Spod ok ap u szerok ie wejściep rowadziło do wielk iej p ieczary . Czy ten p rzys tanek by ł w p lan ie, czy by ł

Page 295: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

nas tęps twem naszej nowo zawartej p rzy jaźn i , n igdy s ię n ie d owiem. Gro tazaopatrzona by ła w opał w pos taci s terty kiziaku i suchych d rewienek na rozpałkę.Żywność też mus iała być na sk ładzie, bo wnet s iedziel iśmy wokó ł o gn iska, żu jąclepioszki i zap i jając je ku mysem. W kocio łku nad ogn iem g o towała s ię zupaz łazankami. Rozmowa, najp ierw u rywana, ożywiała s ię z każdym łyk iem kumysu .Okazało s ię, że n as i p rzewodn icy mówią szczątkowy m, łamanym rosy jsk im i mo żnas ię z n imi jak o tako do gadać. Rozg rzany , sy ty , z lekk a p i jan y i zawin ięty w cuchnącebaran ie skó ry , zasnąłem w mgn ien iu oka. I nawet n ie śn i ły mi s ię d ług ie noże,pod erżn ięte gard ła an i mo i b iedn i rodzice b iadający nad ciałem syna, zo s tawionymsępom n a gó rsk iej p rzełęczy .

Ob udziłem s ię w samą po rę na śn iad an ie sk ładające s ię z lepioszek i mlekao dziwnym smaku : owcze? k ozie? o ś le? – n ie py tałem. Dzień by ł szary , pochmurny ,ale bez śn iegu . Wkró tce ścieżka zaczęła schodzić w do linę. W pó ł d rog i Izatajwsk azał g rupkę baraków i lep ianek na sk rzyżowan iu .

– Szarapchana – rzuci ł .W go dzin ę by liśmy na miejscu .

Poszl iśmy p ro s to do pod łużnego , n isk iego budynku z kamien ia i g l iny .

– Czajchana, zajazd , herbaciarn ia – wy jaśn i ł Izataj .

Hela i jej s io s try czekały ju ż p rzed d rzwiami, widziały nas scho dzących z gó r. Pochwil i zb ieg l i s ię inn i . Obejmo wany po ko lei p rzez mamę, o jca, Helę i p an ią Romer,by łem znów wśród swo ich .

Page 296: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 18

Nieprzewidziane konsekwencje

Szarapchan a by ła małą o sadą na sk rzyżowan iu d róg . Nigdy s ię zresztą n iedowiedziałem, czy nazwa Szarapchana odnos i ła s ię do do liny , do o sady czy ty lko dosamego sk rzy żowan ia. Wiosną cała do l ina mog ła wyg lądać malown iczo , alew g rudn iu wid o k by ł n iezachęcający . Szara i b ło tn is ta, łaciata p lamami b rudnegośn iegu i kępami szarozielonych k rzaków, rozpościerała s ię z pó łnocy na po łudn iemiędzy łań cuch ami o śn ieżonych gó r. Środk iem wiła s ię czarna l in ia szosy . Gdzieśpośrodku do liny szosę p rzecinał b i ty t rak t wiodący ze wschodu na zachód i to natym właśn ie rozd rożu p rzycupnęła o sada.

Tuzin lep ianek s to jących bezładn ie wokó ł herbaciarn i n ie zas ług iwał na mianowsi czy mias teczka. Zamieszk iwało je k i lka kazachsk ich rodzin . Rosy jsk iego n ik tz n ich n ie znał , więc p rzez parę dn i , chcąc n ie chcąc, by l iśmy zdan i na własnetowarzys two , n ie l icząc rzadk ich pogawędek ze sp ragn ionym herbaty i kon tak tuz ludźmi ro sy jsk im k ierowcą ciężarówk i.

Czajchana, mieszcząca s ię w d ług im baraku wzd łuż d rog i , by ła sercem osady i jejraison d’être. Po serdecznym p rzywitan iu weszl iśmy wszyscy do ś rodka i zas ied l iśmyza s to łem. Matk i podeszły do lady , skąd p rzyn io s ły talerz pociętych na t ró jkątylepioszek, s tertę kawałków sera, a do tego czark i zielonej herbaty . „Owczy ser, bardzodob ry”, zachwalała lokalny p rzysmak mama. Czark i by ły zadziwiająco eleganck ie:z b iałej cien k iej po rcelany , z wąsk im n ieb iesk im ob ramowan iem, z del ikatnymnieb iesko -czerwony m desen iem w ś rodku i na zewnątrz.

Nie p rzerywając jedzen ia, op isywaliśmy wydarzen ia o s tatn iej doby ,odpowiadal iśmy na n iekończące s ię py tan ia. Nie t racąc czasu , rozg lądałem s ię też posal i . Pro s tokątna, p rzes tronna, t rzydzieści k roków na dzies ięć, zajmowała całybudynek . Pośrodku ściany znajdowały s ię d rzwi od s trony szosy ; po obu ich bokachby ły okna, skąd jed yne świat ło padało na salę. Wzd łuż ś lepej ściany po p rzeciwnejs tron ie ciąg n ęło s ię podwyższen ie ze s tertą szarych i b rązowych koców.

– Po co ta scen a? – spy tałem cicho s iedzącą obok matkę. – Teatr, tu , na tympus tkowiu?

Page 297: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Matk a s ię ro ześmiała.

– Nie, n ie, to jes t syp ialn ia. Spal iśmy tam poko tem zeszłej nocy , cała naszag ru p a, t rzy d zieści o sób . Czajchana to właściwie zajazd p rzyd rożny . Liczą p ięć rub l i zan o c o d o so b y . No cu ją tu częs to k ierowcy ciężarówek , ale o s tatn iej nocy na szczęścien ik o g o o b ceg o n ie by ło . Kiedy p rzy jechal iśmy , na tym pod ium leżały dywanyi k i l imy ; n awet ład ne, ko lo rowe, n ies tety b rudne i zawszone. Na naszą p ro śbę jezab ral i , a my wy szo rowaliśmy desk i myd łem karbo lowym, zan im rozłoży liśmy nasząp o ściel . Stąd ten zapach . Dziś rano , zan im p rzyszl iście, k i lku k ierowców zatrzymałos ię n a śn iad an ie. Tu taj właśn ie jes t jadaln ia – dodała, wskazu jąc k i lka s to łówi k rzeseł s to jący ch między nami a ladą.

Śro d ek lad y , a właściwie d ług iego s to łu u s tawionego w pop rzek końca sal i ,zajmo wały sp iętrzo ne talerze i rząd po rcelanowych czarek . Za ladą, w trzcinowymfo telu , s ied ział s tary Kazach z d ługą, rzadką, sp iczas tą b rodą. W rękach trzymałg azetę i po ch ło n ięty czy tan iem n ie zwróci ł nawet uwag i na nasze wejście. Miał naso b ie d łu g i czarn y k aftan i czarną wschodn ią czapeczkę z b iałym haftem, bardziej n iżsk ro mną w p o ró wn an iu z ko lo rowymi tiubetejkami Uzbeków. Otwór w ścian ie za jegok rzes łem k ry ła zas ło na z pasków skó ry .

– Za n ią jes t k u chn ia – powiedziała matka. – Kuchenka jes t n iewiele większa odtej , k tó rą zb u d o wałeś z Ziną w Czirakczi . Jedno , co tu mają, to n iewyczerpane zapasyzielon ej h erb aty , jak zresztą na herbaciarn ię p rzys tało . Jes t całk iem n iezła, nawet bezcu k ru .

Ży cie w Szarapchan ie n ie zmien iło s ię od wieków. Jedyną zdobyczący wil izacy jn ą b y ła pompa z d ługą metalową rączką, s to jąca na ty łach budynku . Ranou s tawiała s ię d o n iej ko lejka dzieci z kub łami i dzbanami. Nieco dalej s tał wychodekzarezerwo wan y d la g ości czajchany.

Ko czo wn iczeg o życia miel iśmy już wszyscy po dziu rk i w nos ie, marzy liśmyo ty m, b y o s iąść g dzieś wreszcie na s tałe, nawet jeżel i tym miejscem miałby byćk o łch o z Ky zy ł Dy chan . Ale dn i mijały , a z ko łchozu n ie nadchodziły wieści .Z zeb rany ch o d szo ferów in fo rmacji wyn ikało , że od Czerwonego Kogu ta dziel i łon as mn iej n iż d wad zieścia k i lometrów, ale dos tać s ię tam można by ło jedyn ie b i tymtrak tem, k tó ry szyb ko p rzechodził w wąską, kamien is tą ścieżkę nadającą s ię ty lkod la p ieszy ch i d la arb, czy l i n iedużych , wysok ich wozów o dwóch wielk ich ko lach ,ciąg n ion y ch p rzez o s ły lub mu ły .

Nas tęp n ej n o cy musiel iśmy s ię ścieśn ić, aby zrob ić miejsce d la ro sy jsk iegok iero wcy ciężaró wk i i jego towarzyszk i . Nie miel ibyśmy n ic p rzeciwko temu , gdyby

Page 298: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n ie p amiątk a, k tó rą n am zo s tawil i ; znów g ryzły n as wszy , a w tych waru n kach n ic n ato n ie mo g liśmy po radzić. Niep rzespane no ce i dn i sp ęd zan e w bezczy nno ści ,w o czek iwan iu n ie wiad omo n a co , n ie wp ływały d ob rze na nasz humo r. Wik tsk ład ający s ię z zielo n ej h erbaty i z lepioszek, ok raszo nych n iek iedy k awałk iem sera,też g o n ie pop rawiał . Stal iśmy s ię zn ów apaty czn i i ro zd rażn ien i .

Hela i ja, czasem jeszcze k to ś z mło d zieży , p ró b owaliśmy cho dzić na spaceryw po d g ó rsk iej ok o licy , ale n a o gó ł p rzery wał je u lewny d eszcz. By ło co raz zimn iej ,teraz ju ż i w d zień , i w no cy . Kied y n ie lało , to albo mży ło , albo mg ła, gęs ta jakro zp y lo n y talk , wis iała w po wietrzu .

Pró b o wałem zn ów zb liży ć s ię do Heli , o na też wy raźn ie s ię s tarała, ale co ś s ięmięd zy nami p o psu ło . Ospal i , p rzyg n ęb ien i , p rzewrażl iwien i , p rób o waliśmyo d n aleźć d awn ą in tymn ość, ale jak o ś s ię n ie k lei ło . A n ie mo g liśmy p rzewidzieć, żeju ż wk ró tce rozejd ą s ię nasze d rog i , że n ie spo tkamy s ię p rzez p rzeszło t rzyd zieścilat .

I tak wegeto waliśmy w Szarap chan ie dzień po d n iu . Minął jed en tydzień ,zaczy n ał s ię nas tępn y , k tó regoś ran ka obu d ziłem s ię z go rączk ą i bó lem g ło wy .Bo lało mn ie też p rawe ucho , co raz b ardziej , z min u ty na min u tę. Go rączka szy bkoro s ła.

Z reszty tego d n ia n ie pamiętam wiele. Luk i w p amięci wypełn i l i późn iej ro d zice.Po n o ć b red zi łem. Ch wilami s ię bud ziłem i jak p rzez mg łę zd awałem sob ie sp rawęz teg o , co s ię dzieje d o ko ła. Raz po raz matk a i Hela k ład ły mi ch ło dn e ko mpresy n aczo ło . Op rzy tomn iałem na ch wilę, ale n ie miałem s i ły o tworzy ć oczu . To znó w k to śtrzy mał mn ie za rękę. Mama? Gd zieś z daleka doch o dziły mn ie s ło wa o jca: „…n ie mawątp l iwo ści… two ją ig łę d o cero wan ia…” – Tu g ło s mu jakby zad rżał . Gło s matk i :„… mo żn a… wygo tować… n ie jes t dość o s tra… in n e… za małe”. I zn ó w o jciec: „…tęp a ig ła… będzie bo lało… czym n ao s trzy ć… p o szu kam kamien ia. Mu szę wypu ścićro p ę… b ez zwło k i… p rzek łuć bęben ek … ps iak rew, cho lera! Nawet g łup iej asp irynyn ie ma… ”.

To o mn ie mó wią! Zrozu miałem: mam zap alen ie u ch a ś rod k owego . Ojciec zawszen o s i ł n a wizy ty komplet in s tru men tó w, międ zy n imi sp ecjalny wąziu tk i o s try n ożykd o nacin an ia b ęb enka. Kiedyś mi t łu maczy ł , że gd y ropa zb iera s ię w uchuśro d k owym, ciśn ien ie w n im ro śn ie i albo b ęb en ek pęka, albo ro pa p rzedo s taje s ięg łęb iej i powod u je wrzó d mózg u . Żeby temu zapo b iec, nacin a s ięb ęben ek i wy puszcza rop ę.

W ty m momen cie wy o brazi łem sob ie tępą ig łę wb ijan ą w mo je b o lące ucho .

Page 299: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wy rwałem ręk ę, zas łon iłem u cho i k rzyk n ąłem: „Nie! Nie!”.

Ojciec wyb ieg ł n a zewnątrz.

Kiedy od zy sk ałem p rzy to mno ść, czu łem, że gdzieś mn ie n io są. Gło wę miałem n ap iers i o jca, k tó ry po d trzy mywał mn ie za ramiona, za jedną nog ę trzymała mn ie Hela,a Olek za d rug ą. Matka szła ob ok z ko cem w ręk u . Padał d eszcz. Niewielka ciężaró wk az b rezen towym d ach em s tała p rzed d rzwiami. Mama ro zp os tarła ko c n a po d ło d ze,o jciec mn ie na n im p o ło ży ł . Mama mn ie p o całowała: „Tatu ś weźmie cię d o szp i tala,wszys tk o będzie do b rze, ju tro wró cicie”. Hela też p ocało wała mn ie n a p o żeg nan ie.Ojciec u s iad ł p rzy mn ie. Ktoś zatrzasnął k lapę ciężaró wk i. Po ch wil i ru szy liśmy .

Kiedy znó w o p rzy tomn iałem, pod łog a pod e mną d ygo tała, po dskak iwała.Zaświtało mi: jed ziemy d okądś ciężaró wk ą. Do tknąłem p o liczk a, b y ł mo kry , co ściek ło po n im i po szy i . Dziwn y zapach . Czy to dach p rzecieka? Zgn iłe l iście n ad ach u tak p ach ną? Ale ucho mn ie n ie b o l i! Us iad łem. Oj, mo ja g łowa!

Ojciec mu s iał s ię zd rzemn ąć, o p arty p lecami o kab in ę k iero wcy . Otwo rzy ł oczy .

– Co , Stefank u? Co s ię s tało ?

– Ucho p rzes tało mn ie bo leć – powied ziałem. – Coś ciek n ie mi po twarzy , chyb ad ziu ra jes t w dachu .

Ojciec p rzysunął s ię b l iżej , sp o jrzał na mn ie b adawczo , p o ło ży ł mi rękę na czo le.

– Go rączka spad ła – s twierdzi ł i ob róci ł s ię, by zajrzeć mi w ucho . – Dzięk i Bogu ,b ębenek pęk ł . Wszy s tko będzie dob rze. Dzięk i Bogu – powtó rzy ł i u śmiech n ął s ięz u lgą.

Ciężaró wk a wciąż skakała n a wyb o jach .

– To właśn ie o d ty ch g wałto wn y ch ru ch ów pęk ł ci bębenek – wy jaśn i ł o jciec. –Teraz już, sy nku , u ch o s ię szyb ko zago i . – Wyjął czy s tą chu s teczk ę z k ieszen ii del ikatn ie wy tarł mi twarz, u ch o i mo krą ręk ę.

Przesu nąłem s ię n a ty ł ciężarówk i i wy jrzałem sp od p land ek i . Rob iło s ię ciemnoi p ad ał d eszcz. Jechal iśmy wo lno s łabo o świet loną u l icą, p o o bu s tro nach ciąg nęłys ię jedno p iętrowe do my z o świet lo ny mi ok nami. Elek tryczno ść!

– Gdzie jes teśmy? Co s ię dzieje? Gło wa mn ie jeszcze t roch ę b o li .

– Masz, p rzy łó ż do u ch a. – Ojciec po d ał mi świeżą ch u s teczk ę. – Przy su ń s ię domnie i p o łó ż s ię.

Po łoży łem s ię z g ło wą n a jeg o ko lanach .– Pos tan o wiłem zab rać cię do szp i tala w Czy mkencie. Miel iśmy szczęście,

p ierwsza ciężarówka jad ąca n a po łudn ie zatrzy mała s ię. Po wied ziałem k iero wcy ,

Page 300: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n azy wa s ię Misza, o co chodzi . Od razu wys iad ł , bez s łowa o puści ł k lapęi po wiedział , żeby cię p rzyn ieść. Nawet o p ien iądzach n ie wsp omn iał . Po rządnych łop , Ro s jan in . To by ło ze t rzy g odzin y temu . Powin ienem mu po wied zieć, co s ięd zieje. – Ojciec uderzy ł t rzy razy w ścian ę kab iny k ierowcy . – To nasz sygn ału mowny .

Ciężarówk a zwo ln i ła i s tanęła. Kierowca s ię wy ch y li ł .

– Co , ch łop iec u marł? – zap y tał .– Nie, sława Bogu – od powiedział o jciec. – Wszys tk o w po rządku . Wrzód pęk ł

i ro p a wy leciała z uch a. Nie mu s imy iść d o szp i tala.

Misza p rzeszed ł do ty łu i u s iad ł p rzy nas . Powied ział , że mu s i jechać do sk ład ówk o lejowych n a d rug im koń cu mias ta. Ale móg łby zo s tawić nas na noc u s io s try .

– Jej mąż jes t w wo jsku , a ona, u łomna, n ie może p racować. Z teg o , co mążp rzysy ła, wyży ć tru d no . Za dwa czerwoń ce chętn ie o ds tąp i wam pokó j . Sama p rześp is ię w kuch n i , a ja zo s tanę w sk ładach . Znajdzie s ię d la was i zupa z ch lebem. Każdyn a tym sk o rzys ta – zakończy ł .

Ojciec wręczy ł Miszy zwitek ru b li .

– Nie t rzeb a – powiedział , ale schował d o k ieszen i . Po s iedział z nami jeszczek ilk a min u t , wy pali ł p ap iero sa. Mówił , że o czeku je wezwan ia do wo jska. – Ladad zień p rzy jdzie – powiedział . – Jak od roczen ie s ię skończy , choć n iby mo ja robo tazap ewn ia o d ro czen ie, ale k to w to wierzy? – do d ał , wyskaku jąc na d ro gę.

Po dalszych d zies ięciu minu tach jazdy po d ziu rach i wybo jach Misza zatrzymałs ię p rzed jedn y m z do mów i zap ukawszy , wymien ił k i lka zd ań z kob ietą, k tó rao tworzy ła d rzwi. Ch wilę późn iej s iedziel iśmy p rzy k uchennym s to le, pop ijająch erbatę i ch ru p iąc lepioszki. Znów n a b rak apety tu n ie mog łem n arzekać. Katia, n aszag ospo d yn i , pok u ś tykała do poko ju p ościel ić nasze łóżko .

– Zu p a b ęd zie p óźn iej – u spok o iła nas , wróciwszy do kuch n i . – Nie p rzejmu jcies ię wszami, Wład ys ławie Michaj ło wiczu – zapewn iła o jca. – Do b rze wiem, jak to jes tw d ro dze. Ju tro zab io rę p ościel d o o dwszaln i . Nie martwcie s ię, dam sob ie radę, ton iedalek o .

W p o ró wn an iu z naszymi kwaterami w ciągu o s tatn ich o s iemnas tu mies ięcy ,n awet z d u żym, ale p us ty m p oko jem w szp italu w Czirak czi , pok ó j Kati i by ł iściek ró lewsk i . Z su fi tu zwisała elek tryczna lampa, i to z ab ażu rem! Z rozpalonegok ominka buchał og ień . Pod jedną ścianą s tało żelazne małżeńsk ie łoże n ak ry tep s tro katą k o łd rą. Niewielk i s to l ik , dwa k rzes ła, dwa trzcinowe fo tele i wielka szafau zupełn iały u meb lowan ie. W kącie – szczy t luksusu – s tała u mywaln ia z miską,

Page 301: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

a p rzy n iej dzban go rącej i kub eł zimnej wo dy . Czys ty b iały ręczn ik wis iał n ak rześ le, a w miseczce leżał k awałek myd ła.

– Niezwy k łe – zawy rok ował o jciec. – Cały p okó j z k uchn ią na jedn ą o so bę. Musimieć znajo mości .

Drzwi zamknęły s ię za naszą gospo dyn ią i zo s tal iśmy sami. Rozeb ral iśmy s ięp rzed komink iem i p rzez nas tęp ne pó ł godziny toczy liśmy wo jn ę z wszami,zdejmu jąc je z s ieb ie i z ub rań i cisk ając w og ień . Umyci , ub ran i , wróci l iśmy doku ch n i , gd zie czekała na nas Katia z g arnk iem go rącej zupy i bochnem ch leba. Sycii o d świeżen i , poszl iśmy spać. Nic mn ie już n ie b o lało .

Rano , id ąc za wskazówkami Kati i , znaleźl iśmy szeroką, wy sad zan ą d rzewamiu licę Szp italną i p rzy n iej sam szp ital , podo bny do tego w Czirakczi , choć n iecomniejszy . Brakowało jedyn ie po mnika Stal ina, mus iał s tać gdzie indziej . Miła mło d alekarka wyczyści ła mi u ch o . „Teraz już s ię szybk o zago i”, powied ziała, a na wszelk iwypadek dała mi k i lka op łatków z asp iryn ą zawin iętych – oczywiście – w k awałektapety .

Po wy jściu ze szp i tala poszl iśmy u l icą Szp italną w p rzeciwnym k ierunkui znaleźl iśmy s ię w n iewielk im parku p ełnym ludzi . Obs ied l i wszys tk ie ławk ii wy jąwszy zapasy , zajadal i z zapałem. Wyszli do p arku na p rzerwę ob iadową; tak jakna całym świecie, pomyślałem i po czu łem g łód .

Czymken t , s to l ica p o łu dn iowokazachsk iej obłasti, czy l i obwo d u ,miał oko ło 80ty s ięcy mieszkańców; dawno n ie by l iśmy w tak d użym mieście. Z park u wyszl iśmyna in ną ruch liwą, wysadzaną d rzewami u l icę.

– Tato – zawo łałem. – Zo bacz! Tam na rogu jes t kawiarn ia! Widzisz?

– Widzę, widzę – rzek ł o jciec. – Od wczo rajszego wieczo ru n ic n ie jad łeś , maszp rawo być g ło d ny . Możemy zary zy kować, kartek żadnych n ie mamy , ale chodź,zobaczymy .

Kawiarn ia sk ład ała s ię z dwóch sal , obu pełn ych po b rzeg i . Własnym oczom n iewierzy łem: wyściełane k rzes ła, czys te s to ły , na n ich szk lank i herbaty n aspod eczk ach . Na po rcelanowy ch talerzy kach apety czn e bu łeczk i z rodzynk ami. Nainnych s tały miseczk i zupy i leżały kawałk i ch leba. „Popatrz, tato , popatrz”,po wtarzałem w k ó łk o .

Na miejsca n ie czekal iśmy d łużej n iż p iętnaście minu t . Po d eszła kelnerka,o kartk i nawet n ie sp y tała. Zupa b y ła wyśmien ita, jarzynowa z mięsem i karto flami,do tego k romka b iałeg o ch leb a. Nies tety , ty lko po jed nej p o rcj i na o sobę. Herb ata,wprawdzie erzac, ale za to z cuk rem. Bu łka z ro dzynkami sk rzy ła s ię k ry ształkami

Page 302: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

cu k ru . Zjad łem swo ją i po łowę bu łk i o jca. Twierdzi ł , że już s ię n ajad ł .

Dawno n ie by łem w tak cywil izowany m lokalu i , n ajed zo ny , z ciekawością s ięrozg lądałem. Niek tó rzy goście rozs ied l i s ię zupełn ie p o eu rop ejsku , czy tając gazetyumo co wane na d ług ich rzeźb ionych ręko jeściach . Ta sala, o ścianach wy ło żo nychwy tłaczaną tap etą ko lo ru bo rdowego z k remo wym desen iem, śmiało mog ła u jść zakawiarn ię w Warszawie.

Zeg ar na ścian ie wskazywał d rugą, po ra ob iadowa min ęła. Ludzie zaczęl i ws tawaćod s to l ik ów i wycho dzić.

Nag le w kącie sal i u wagę mą p rzyciągnęła jakby zn ajoma twarz. Przy s to l ikus iedziała samo tn ie młoda k ob ieta. Mog łem s ię zało żyć, że już ją k iedyś widziałem…Ale gdzie i k iedy ? Ty le o só b spo tykal iśmy w pod róży…

Ona też mus iała mn ie zauważyć, bo k i lkak ro tn ie wracała wzrok iem w nasząs tronę. Ojciec s ied ział ty łem do n iej i n ie wid ziel i s ię wzajemn ie. Jej znajo ma twarzn ie dawała mi spoko ju . Gdzie ją widziałem? Kied y ? Może jeszcze w Otwocku? Ale odtego czasu tak s ię zmien il iśmy . Sam troch ę u ro s łem i n iewątp l iwie schud łem. Kogoona mi p rzypomina?

Nag le mn ie o lśn i ło : Halin a Kachan ó wna! Ko leżan k a z g imnazjum, s tarsza o dwiek lasy . Có rka właściciela sk ład u ap tecznego p rzy u l icy Kościeln ej , gd ziekupowaliśmy myd ło , k remy , pas tę do zębów.

Zerwałem s ię z k rzes ła. Ojciec, n ieświadom mo ich mo tywów, wskazał mi k ierunekdo toalety . Wy d us i łem ty lko : „Halina Kach anówna” i podb ieg łem do jej s to l ik a.W ty m momencie ona też mu s iała mn ie poznać, b o wstała, wyciąg n ęła d o mn ie ręcei py tająco zawo łała: „Stefan?” – ob jęła i pocałowała mn ie w o ba p o liczk i . Spo tkaćko leżan k ę szko lną z Otwock a w od leg ły m mieście w Azji Środkowej to n ie by le co .

Mówiąc jedno p rzez d ru g ie, wróci l iśmy do n aszego s to l ika. Ojciec ws tał i wy razzd ziwien ia n a jego twarzy p rzeszed ł w n iedowierzan ie:

– Kach anówna? – spy tał . By ł p rzecież n aszy m lek arzem szko lny m i znałwszys tk ich uczn iów, cho ciażby z widzen ia.

Ko leje lo su Halin y n ie różn iły s ię wiele o d naszego . Wyruszy ła z Otwock a samawe wrześn iu 1 939 roku , zo s tawiając ro d ziców w domu . Od tego czasu żadnych wieściod n ich n ie miała. Wywiezio na na Syb ir, p racowała w les ie i po amnes t i i , tak jak my ,po jech ała na po łud n ie. W Czymkencie znalazła s ię p rzypadk iem i teraz p racowałajako sek retarka.

Nas tępn a jej wypo wied ź radykaln ie zmien iła nasz lo s .

– Pracu ję w Po lsk iej Deleg atu rze – kon tyn u owała Halina.

Page 303: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ojciec s ię zain teresował i n ad s tawił u ch a.

– Po lsk a Delegatu ra? Co to właściwie znaczy?

– To oddział n aszej ambasady w Mo skwie, ale Moskwa jes t zag rożona i amb asad ęn iedawno ewakuowan o do Ku jbyszewa, wie p an dok to r, nad Wołgą. W całym k rajujes t teraz ty lu po lsk ich u chodźców po trzebu jących o p iek i , tu , w Kazachs tan ie, są ichcałe masy , że amb asada o tworzy ła Delegatu ry , jakb y kon su larne p lacówk i, w różnychmias tach , i ja p racu ję w tak im oddziale w Czymkencie. Nasza Delegatu ra ob ejmu jecały po łudn iowy Kazachs tan , ale n ik t n ie mo że s ię do l iczy ć, i lu w ty m rejo n ie jes tPo laków. Wielu zjech ało z pó łnocy , z tych s trasznych o b ozów i kopaln i w Wo rku cie,na Ko łymie. Jes t b ardzo d użo cho rych , n iedożywiony ch . W p o ró wnan iu z tymikato rżn iczymi obozami my miel iśmy wzg lędne szczęście z naszym„dokształcen iem” na posiołkach.

– Tak , to p rawda – p o twierdzi ł o jciec. – Lekarzy p ewn ie też macie w Delegatu rze.Ale jeszcze jeden może by s ię p rzydał?

– Właśn ie to ch ciałam po wiedzieć. Nie, n ie mamy an i lekarza, an i n awetp ielęg n iark i . Więk szo ść ws tąp i ła do wo jska jeszcze na pó łno cy . W całympo łudn iowym Kazach s tan ie n ie zn aleźl iśmy an i jedn eg o po lsk ieg o lekarza. A czypan dok to r…?

Py tan ie zawis ło w p różn i , ale n ie n a d ługo . Wierzyć s ię wpros t n ie chciało , żemogą is tn ieć tak ie możliwo ści . Niecałą g odzin ę po tem o jciec spo tkał s ięz p ro feso rem Kościałk o wsk im, deleg atem ambasady w Czymkencie. Ks iążeczk ao ficerska, k tó rą zawsze miał p rzy sob ie, u to rowała o jcu d rogę i od razu zos tałmiano wany lekarzem Delegatu ry z pens ją 1000 ru b li mies ięczn ie, czy l i p rzeszło dwarazy więcej , n iż wy n os i ła pen s ja lekarza w Związku Sowieck im. Szczęście, że gdy n aswy wozil i z Piń sk a, p an i Margu lisowa zdąży ła u ratować tę k s iążeczkę i schowan ep ien iądze.

I tak n iespodziewany u śmiech lo su zmien ił nasze p lany . Ojciec miał s ię s tawićw p racy już n a d rug i dzień , więc mus iałem wró cić sam d o Szarapchany po matkę.

Katia chętn ie zgodziła s ię wynająć nam po k ó j jeszcze n a d wie n oce, p ien iąd zeby ły jej po trzebne. Po radzi ła mi też, g dzie naj lep iej złap ać ok azję do Szarapchany ,więc n as tępnego dn ia rano wyru szy łem w d rogę. Tym razem jechałem komfo rtowow k ab in ie k ierowcy . Tę ciężk o ob ładowaną ciężaró wkę p rowad ziła miła i rozmown aRo sjanka, Nas t ia. Mimo dziu rawej szo sy jechała iście po kawalersku , paląc p rzy tymmach ork owe sk ręty , jednego po d ru g im. Po dwó ch god zinach karko łomn ej jazdys tanęl iśmy w Szarapchan ie.

Page 304: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Drzwi czajchany by ły o twarte, ale op rócz s tarego Kazacha, jak zwy k le z nosemw gazecie, n ikog o tam n ie b y ło . Zn iknęła cała n asza g ru pa, ludzie i b agaże. StaregoKazacha n ie by ło co py tać, i tak by n ie zrozu miał , a nawet na mn ie n ie spo jrzał .Wy b ieg łem z powro tem na szosę. Nas t ia właśn ie dodawała gazu , żeby ru szy ćw d alszą d rog ę. Wyb ieg łem p rzed maszynę, machając ręk oma. Opuści ła o kno .

– Co s ię dzieje?

– Matk i ju ż tu n ie ma. Nik o go n ie ma, a z tu tejszych n ik t n ie zna s łowa porosy jsku . – Z naszej rozmowy po d rodze wiedziałem, że Nas t ia wyros ław Kazach s tan ie i zn ała język .

Zg as i ła s i ln ik , wyskoczy ła na d rogę.

– Stary mówi, że dziś rano p rzy jechały po n ich arby i że są już chyba b l isko tegok o łch ozu , jak mu tam… Ky zy ł Dychana? To n ie dalej n iż o s iemnaście k i lometrów.

By łem w k ropce. Zmierzch zap adał wcześn ie i n ie u śmiechał mi s ię d ług i marszp o ciemk u . Spędziłem no c w czajchanie, n a dywanach i z kocami gospodarza.Z wiadomym n iemiłym sku tk iem.

Ruszy łem w d rogę wcześn ie rano , b i tym trak tem, od k tó rego częs to odchodziłyn ieróżn iące s ię wiele od n iego ścieżk i raz w jedną, raz w d rugą s tronę, i mus iałemu ważać, żeb y n ie zab łądzić. Żywej d uszy n ie spo tkałem po d rod ze.

Maszero wałem tak p rzez k i lka godzin w k ierunk u gó r, k tó re wciąż s ię dziwn ieo ddalały . Deszcz p rzes tał padać jeszcze pop rzedn iego dn ia, ziemia wysch ła i k ażdyp odmuch wiatru podnos i ł tu many ku rzu . Z początku d roga p rowadziła lekko w gó rę,n iego ścinna, pus tynna, u s ian a g łazami i u syp iskami kamien i . Po tem co raz bardziejs tromo wiła s ię między g łazami wielkości domów, pod nawisami skalny mi, b ieg łag rzb ietami wzgó rz po ros łych k rzakami, między kępami karłowaty ch d rzew.

Po p ięciu god zinach marszu w po łud n ie do tarłem wreszcie d o CzerwonegoKogu ta. Znalazłem matkę w jed nopoko jowej lep iance Romerów.

– Co s ię s tało z o jcem? – zan iep oko iła s ię, widząc mn ie sameg o . Uspoko jona,p rzyg arnęła mn ie do s ieb ie na d łuższą chwilę.

Hela p rzywitała mn ie ciep ło , jak też jej rodzice i rodzeńs two . Stal iśmy s ię p rzez telata jedną d użą rodziną, a teraz znów p rzychodziło n am s ię rozs tać.

Ale pod ek scy towany perspek ty wą p rzen ies ien ia s ię do du żego mias ta, n iemyślałem n awet o ty m, n ie żałowałem tak iego ob ro tu sp rawy .

Zaledwie dwa dn i minęły o d chwil i , k iedy opuści l iśmy Szarapchanę w d ro dze doszp itala, ale ty le s ię p rzez ten czas zdarzy ło , że z każd eg o momen tu mus iałem zdaćd ok ładne sp rawozdan ie. Py tano o nowe po lsk ie u rzędy , o ogó lną sy tuację

Page 305: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p o li tyczną. Ojciec Heli , zazd ro sn y o n owy s tatu s o jca, p owtarzał k i lka razy : „Pojak ie l ich o wybrałem p rawo? Z równy m p owodzen iem mog łem p rzecież iść namedycynę”. On , lekarzem? Nie, mo im zdan iem dużo bardziej nadawał s ię naadwokata.

Matka, już spoko jna i jak zwyk le p rak tyczna, raz jeszcze zab rała s ię dop ak owan ia. A na mn ie sp ad ło załatwien ie t ran spo rtu z powro tem do Szarapchany ,skąd można by ło l iczyć n a p rzejeżdżającą ciężaró wkę. Z k i lkoma czerwo ńcamiw k ieszen i poszed łem do kan celari i ko łcho zu . Przewodn iczący , ten sam, k tó ry nasp oczątkowo zwerbował, chętn ie poszed ł mi n a rękę. Szczerze ucieszy ł s ięwiadomością, że o jciec znalazł p racę w swo im zawodzie. Zan im zdąży łem gop op ros ić, sam zap roponował nam arbę.

– Bądźcie go towi ju tro o świcie, p rzyś lę po was Dżudżajewa, zawiezie was doSzarapchany – powiedział . Po czym spo jrzał na mn ie poważn ie i dodał : – Daj mu dwaczerwoń ce, zas łuży na to . Ale an i rub la mn iej i an i ru b la więcej . – Mru gnął do mn iei u śmiechnął s ię.

Matka i ja sp ędzi l iśmy no c na s łomianych matach w poko ju Romerów.Dżudżajew z arbą rzeczywiście zjawił s ię o świcie. Załadowaliśmy bagaż,u ścisnęl iśmy s ię na pożegnan ie i pod rep tal iśmy za wozem, og lądając s ię, machającręką, aż Hela, jej rodzina i Czerwony Kogu t zn ikn ęl i za g rzb ietem pagó rka.

Nas tępny raz spo tkałem Helę dop iero w 197 0 roku . Miałem czterdzieści p ięć lat .

Page 306: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 19

Czymkent – miasto zastrzeżone

W Czy mken cie natrafi l iśmy na nową d la nas b iu rok ratyczną p rzeszkodę. Sto l icapo łudn iowego Kazachs tanu by ła tak zwanym mias tem zas trzeżonym d rug iejkatego ri i , g dzie wszyscy , nawet rdzenn i obywatele ZSRR, mus iel i mieć specjalnezezwo len ie na poby t .

Matka i ja p rzy jechal iśmy do Czymken tu dzień późn iej , n iż s ię nas o jciecspodziewał , dając mu tym powód do zdenerwowan ia. Spędzil iśmy jeszcze jedną nocu Kati i , rod zice w jej małżeńsk im łóżku , ja na pod łodze. Rano o jciec poszed ł dop racy , a matka i ja ru szy liśmy szukać mieszkan ia. Idąc za radą Kati i , zaczęl iśmy odUjuku , ubog iej dzieln icy po łożonej między mias tem a s tacją ko lejową.

W Związku So wieck im mias ta i s tacje ko lejowe wzięły jakby ze sobą rozwód ;by ły po łożone dość daleko od s ieb ie i częs to oddzielone pus tym, zan iedbanymterenem.

– Bo lszewicy od ziedziczy li ten p rob lem – wy jaśn i ł o jciec. – Za carsk ich czasówprzeds ięb io rcy b u du jący ko leje do rab ial i s ię w ten sposób . Po p ro s tu zarab ial idodatkowo na t ran spo rcie od s tacj i do cen trum i na sp rzedaży n ieuży tków pomiędzymias tem i s tacją, g dzie z czasem, mimo zan iedban ia, wyras tały warsztaty , sk łady ,domki robo tn icze.

Poszl iśmy więc w k ierunku s tacj i . Ulica zmien iła s ię po chwil i w szeroką ścieżkęwijącą s ię między g l in iankami, nasypami i do łami ze s to jącą zieloną wodą.Drewn ianym mo stk iem p rzek roczy liśmy len iwie p łynący , b rudny , p ły tk i s t rumyk .Zaraz za mos tk iem ścieżka p rzeszła w szerszy ub ity szlak , a po paru minu tachznaleźl iśmy s ię w lab iryncie n ieb rukowanych u l iczek i lep ianek z n iewielk imiog ródkami. Lep iank i tu l i ły s ię do g l in ianych murków i częs to t rudno by łopowiedzieć, g dzie kończy s ię murek , a zaczyna chata. Tu i ówdzie ro s ło d rzewko , parękępek trawy , wysepka chwas tów – i to by ł właśn ie Ujuk . Dzieln ica wyg lądaładok ładn ie tak , jak Katia nam op isała.

– Znaleźć po k ó j w samym Czymkencie to t rudna sp rawa, ale zaczn ijcie od Ujuku– po radzi ła. – Tam jes t dużo łatwiej . Po p ro s tu zapy tajcie p ierwszą napo tkaną

Page 307: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ro sjan k ę.

Co o k azało s ię n ie tak ie p ro s te. Ulice by ły pus te, d rzwi lep ianek zamkn ięte.Stal iśmy p rzez d łu g ą chwilę na jak imś rogu , n iepewn i, gdzie i kogo szukać. Nag led rzwi jed n ej z n aro żnych lep ianek o tworzy ły s ię i wyszła z n ich typowa ro sy jskab abuszk a, z k o szy k iem w jednym ręku , z laską w d rug im, z kwiecis tą chus tą nag ło wie. Matk a zag ad nęła ją.

– Is to tn ie – o d powiedziała s taru szka. – Wiem, że Jewdok ia Niko łajewna map o k ó j d o wy n ajęcia. Idźcie tędy do nas tępnego rogu , tam sk ręcicie w p rawo… –p rzerwała. – Nie, n ie t raficie, lep iej pó jdę z wami. – Ruszy ły p rzodem, Ros jankaz mamą, a ja za n imi. – Jewdok ia Niko łajewna to mo ja kuma – zaczęła babuszka. –Mieszk a z d wo ma sy nami. Mąż zg inął na froncie, a może dos tał s ię do n iewo li . Kto tomo że wied zieć? W k ażdym razie wiem, że Jewdok ia ma pokó j do wynajęcia. A na jakd łu g o wam p o trzeb n y?

– Nie jes tem p ewna – od rzek ła mama. – Może na parę mies ięcy .

– To d o b rze, p rzys łużę s ię i wam, i Jewdok ii , b iedaczce. Zab il i , n ie zab i l i , tak czyo wak , męża s traci ła. A teraz zab ierają Griszę, jej młodszego ch łopca. Szesnaście ma

lat wszy s tk ieg o , d zieciak jeszcze. Niby że do FZO17 go b io rą, mówią, że to jakaśszk o ła. Ale k to ich tam wie, ch łopca zab io rą, a po tem szukaj wiatru w po lu . Czy to immo żn a wierzy ć? Py tam s ię was , czy można? Jaka tam szko ła, na wo jnę go poś lą i ju żgołubczika więcej n ie zobaczymy . Zawsze nam, b iednym ludziom, wiatr w oczy wieje.Tak b y ło i zawsze b ędzie. Kiedyś car bat iu szka b rał ch łopców w so łdaty . Późn iej ichp o wy b ijal i w tej ichn iej rewo lucj i . Teraz n iby co innego , a po p rawdzie to samo –ciąg n ęła tak p rzez k i lka minu t , aż nag le zmien iła ton . – O, ale Wołod ia, jej s tarszy , tob ard zo d o b ry sy n . Ho , ho ! A jak i uczony… Co za g łowa! On elek tryk . Pracu jew elek tro wn i. Jeg o chyba n ie ru szą. Nie zos tan ie Jewdok ia Niko łajewna sama, ty lkoze swo im iszakiem – t rajko tała dalej jak katarynka.

Zan im d o szl iśmy do celu , wiedziel iśmy już, że Wołod ia ma dwadzieścia p ięć lat ,że jes t k awalerem i nadzo rcą nocnej zmiany w elek trown i. Że iszak to po kazachskuo s io ł . Że Jewd o k ii po trzebne są p ien iądze, bo jak do tąd żadnej ren ty po mężu n ied o s taje.

– Mo że o n i ży je, ale lep iej , żeby go zab il i – s twierdzi ła fi lozo ficzn ie. – Bo jakp o p ad ł w n iewo lę, to an i kop iejk i Jewdok ia n ie zobaczy . Biedaczka.

Zatrzy maliśmy s ię p rzed d rewn ianą fu rtką i wciąż k ręcąc g łową nad n iedo ląswo jej k u my , n asza p rzewodn iczka zapukała g ło śno raz i d rug i . W odpowiedzizary czał o s io ł , d o n ośn ie i p rzejmu jąco . Chwilę po tem o tworzy ły s ię d rzwi lep iank i

Page 308: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

i b ab u szk a, n iemal b l iźn iaczka naszej p rzewod n iczk i , p rzyd rep tała d o fu rtk i .Otwierając ją, ob ejrzała s ię p rzez ramię.

– Cich aj , cichaj , mó j gołubczik… – rzuci ła za s ieb ie i o s io ł zamilk ł .

– Po wied ziałam tym tu taj , że masz p o kó j do wynajęcia – p rzeds tawiła nas naszap rzewod n iczka.

– A mam, mam, p rawd a, miłosti prosim, p ro szę d o ś rod k a. – Jewdo k ia o two rzy łafu rtk ę n a całą szero kość. Małe p odwóreczk o o taczał g l in ian y murek . W kącie z lewejs tro n y , o p ierając s ię o n iego , s tała lep ian k a z o twarty mi d rzwiami. Z małejd o b u d ó wk i w p rawy m ro gu p odwórka do b ieg ało g ło śne s tąp an ie o s ła. – Cicho ,cich o , malu tk i – rzu ci ła w jego s tro n ę Jewdo k ia i h ałas u s tał .

Przez malu tk ą s ion kę weszl iśmy d o kuchn i wąsk iej a d ług iej ; na jej koń cu b y łoo k n o , a n iewielk i p iecy k ku ch en ny s tał pod lewą ścian ą.

– Ten p o kó j mog ę wam wy n ająć – p o wiedziała g ospo d yn i , o twierając d rzwin ap rzeciwk o k uchenk i . – Ja z Wo łod ią p rzen io sę s ię do k uchn i – wy jaśn i łap rzy jació łce – a Grisza ju tro jedzie do Dżambu łu . – Tu zwró ci ła s ię d o mamy: – Ju tromo żecie s ię wpro wad zić.

Po kó j b y ł sp o ry , o p ob ielon y ch ścian ach , z dwoma małymi o k namiwy ch o d zącymi n a u l icę. Na p rawo od d rzwi s to jące wzd łuż ścian y p od wó jne łóżkozas łan e b y ło p ikowaną ko łd rą zszy tą z ró żn obarwn ych kawałkó w, a d rug ie,p o jed yn cze, n ak ry te k ocem, s tało wzd łu ż ściany o d s tron y kuchn i . Umeb lo wan ieu zup ełn iał kwadratowy s to l ik , d wa k rzes ła i umy waln ia z b iałą emaliowan ą misk ąi d zb an em na wo dę. W sam raz d la nas .

Po d o kn em n a s to łeczk u s tało du że, czarne n aczy n ie z d wo ma u ch wy tami,w k ształcie an ty czn ej g reck iej amfo ry . Wid ząc mo je zdziwien ie, matk a wy jaśn i ła:

– To czugun, sagan . Żel iwne naczy n ie n a wo d ę. U nas na ws iach też tak ie bywały .Po dczas gdy matk a omawiała z g ospo d yn ią szczegó ły wy najmu , wyszed łem n a

p o d wó rk o . Ob ok s tajn i pod p ło tem s tała d rewn ian a wy gód ka. Pchn ąłem d rzwi.Zapach n iezb y t miły , ale czys to . Wid ziałem d u żo go rsze. Wen ty lację zap ewn iałoserd u szk o wycięte w d rzwiach i szerok ie szczel in y między deskami ścian .Po g ładzi łem ręką czy s to wyszo ro wan e s ied zen ie, g ład k ie, bez d rzazg ! A na kawałkuszn u rk a n a g wo źd ziu wis iał p l ik równo p ocięty ch kawałków gazety . Dob rzezag o spo d arowane do mostwo .

Nas tępn ą wizy tę złoży łem o s łu w sąs iadu jącej s tajence. Pog ładzi łem g o po szy ii n o zd rzach , miał miłe u sp o sob ien ie, n ie p ró bował n awet ug ryźć mn ie w rękę, jak s ięz inn y mi o s łami zdarzało .

Page 309: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

W trzecim kącie po d wórk a ro s ło karłowate d rzewko . Jak iś ro dzaj akacj i , sądzącp o k i lku p ozos tałych l iściach . W kącie między lep iank ą a murk iem, n a wpó ł zak ry tao twartymi d rzwiami lep ian k i , mieści ła s ię po mpa z d łu gą rączką, a obo k na hak achw ścian ie b ły szczały świeżo wyszo ro wan ą b lachą d wa wiad ra. Wszy s tko czy s tei do p rawdy d ob rze zago sp odaro wan e.

I tak p o jeszcze jed nej no cy sp ęd zo nej w sy p ialn i Kati i z p o mocą jej znajo megowo źn icy załad owaliśmy n asz d o by tek n a arbę ciągn ion ą p rzez wyp as ioneg o mu łai ru szy liśmy d o Uju ku . Ścieżk a p rzez n ieu ży tk i by ła ty lk o n a ty le szerok a, byp omieścić arbę, a sk lecon y mostek n ad s tru myk iem wy trzymał, co dziwn e, ciężarcałej naszej karawany .

– Jes t i d ob ra d ro g a na s tację – t łumaczy ł s ię wo źn ica – ale bard zo ok rężn a.Jewd ok ia s tała p rzed d omem, wn ieś l iśmy rzeczy , o jciec p oszed ł d o p racy , a mama

i ja zab ral iśmy s ię do u rządzan ia ko lejn eg o mieszkan ia. Zas łal iśmy łóżk a nasząp ościelą. Starałem s ię p rzeciąg n ąć szn u rek od gwoźd zia w fu try n ie okn a do ścianyw ramie po k o ju , aby nam s łuży ł za szafę. Ale w g l in ian ej ścian ie g wó źd ź n ie chciałs ię t rzy mać. Jewdok ia p rzy n io s ła mi d rewn iany k o łek .

– Kied y wb ijesz, umocn ij go g l in ą i kamyk ami, jak g l in a wy sch n ie, będzied ob rze s iedział . Glin ę i kamien ie zn ajdziesz w do łku pod p ło tem. Zawsze mamyzap as n a wszelk i wyp ad ek . Jak ziemia s ię czasem zatrzęs ie i n arob i szk ody , to t rzeb aścian ę czy p ło t zrepero wać.

Trzęs ien ie ziemi! Jak d o tąd wid ziałem je ty lko w k in ie. Ale możemy s ię ob ejść,d ość ju ż p rzez o s tatn ie lata miel iśmy n iespo d zianek !

Ale n ie ob eszl iśmy s ię, n awet d ług o n ie mus iel iśmy czek ać. Na szczęście n ie b y łos i ln e, łatwo by ło nawet n ie zau ważyć.

Kilka dn i po naszej p rzep rowadzce na Ujuk rozbo lało mn ie gard ło i miałemtro ch ę go rączk i . Matk a zo s tawiła mn ie w łóżku i sama po szła na zaku p y . Leżałemi czy tałem ks iążk ę. W p ewn ej ch wil i łó żko zako ły sało s ię z lek ka. Przes tało .Czy żb ym majaczy ł? Znó w s ię zatrzęs ło . Us iad łem. Żaró wk a zwisająca z su fi tu b u jałas ię lek ko , jak małe d zieck o n a hu ś tawce. Wo da w sagan ie ch lupn ęła, jak by k to śp rzechy li ł n aczy n ie. Po dszed łem d o ok na. Padał d eszcz, ale po za tym n ic s ię n ied ziało . I to by ło całe t rzęs ien ie ziemi? Wracałem już d o łóżka i d o k s iążk i , k iedyu jrzałem szp arę w ścian ie. Głowę bym d ał , że jej p rzed tem n ie b y ło . Ciąg nęła s ię odsu fi tu aż d o p o d ło g i , p oszerzała s ię w o czach , wo da zaczęła s ię p rzez n ią sączy ć, a poch wil i d o łączy ły do n iej nowe szczel iny . Żarówka p rzes tała s ię ko ły sać, ale wod aw sagan ie wciąż s ię k o ły sała. I to by ło wszys tk o .

Page 310: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Tak s ię skoń czy ło mo je p ierwsze trzęs ien ie ziemi. Nazaju trz po mog łem Woło d iizalep ić szp ary w ścianach i w p ło cie p atyk ami, g l iną i kamykami z zapasu w d o łk u .

Nas tępny m zadan iem by ło zalegal izowan ie n aszeg o poby tu w Czymkencie.Każdy o b ywatel Związku Sowieck iego miał jako by p rawo zamieszkać gd zieko lwiekw k raju , meldu jąc s ię oczywiście mil icj i , ale w p rak tyce to „wszędzie” og ran iczałos ię do miejsca wymien ionego w d owodzie o sob is ty m zwanym tu taj paszp o rtem.Każda zmiana miejsca zamieszkan ia związana by ła z t rudnościami. Po zwo len ie nao s ied len ie s ię w mias tach zas trzeżonych p ierwszej kateg o ri i , czy l i w Mo skwie,Kijowie i Len ing rad zie, b y ło p rawie n ie d o zdobycia. Nawet n iek tó rez p rowin cjon alnych s to l ic, jak właśn ie Czy mken t , by ły sk lasy fikowan e jako mias tazas trzeżo ne d rug iej katego ri i i ab y w n ich zamieszkać, oby watel sowieck i mus iałmieć szczegó lne p o wody , a cudzoziemiec mus iał o trzymać wid na żytielstwo dlainostrancew, czy l i specjalne pozwo len ie.

Do teg o dok u men tu wymagano szesnas tu paszpo rtowych fo to g rafi i n a o so bę,więc p ewn eg o d n ia matka i ja spo tkal iśmy s ię z o jcem w cen trum mias ta, g d ziezn aleźl iśmy fo tog raficzn ą koop eratywę. Wypełn ien ie kon iecznych fo rmu larzy zajęłon am cały wieczó r. Na k ażd ą o so bę cztery s tron ice do wyp isan ia, w sumie n ie mn iejn iż s to py tań ! Z wypełn io nymi fo rmu larzami i z paczką fo to g rafi i w ręku wybrałemsię rano d o cen tralnego u rzęd u mil icj i n a obwód po łudn iowego Kazachs tanu .

Nie lub ię po l icj i , mil icj i an i temu podob nych u rzęd ó w. Nad al , a s tuknął mi jużó smy k rzyżyk , samo wejście do budynk u władz bezp ieczeń s twa pub licznegop rzyśp iesza mi pu ls . Czy wciąż towarzyszy mi widmo w mu ndurze NKWD?

Milicjan t w h o lu by ł s to sun k owo up rzejmy , wypy tał mn ie dok ładn ie o ro d zajsp rawy , p rzejrzał fo rmu larze, p rzel iczy ł fo tog rafie. Wreszcie zap isał nazwiskow ks iążce, ob róci ł ją w mo ją s tronę i k azał podp isać. „Po czek ajcie”, wsk azał miławk ę. Mówił d o mn ie w d ru g iej o sob ie l iczby mnog iej , jak d o do ros łego , ale tomn ie n ie u spok o iło . Sied ziałem wp atrzony w pod łogę. Kciu kami k ręci łem mły n ka.Czekałem i czekałem, aż w ko ń cu in ny mil icjan t k iwn ął n a mn ie ręką i zap rowadziłd łu g im, ciemn ym k o ry tarzem do jed n ego z gab inetó w.

Oficer za b iu rk iem n ie oderwał o czu od rozło żo nych p rzed n im p ap ierów. Miał naso b ie n ieb iesk i mu ndur mil icj i z t rzema czerwonymi tró jkątami na k o łn ierzu . Chybak ap itan . Stałem tak p rzed b iu rk iem z min u tę, aż wreszcie p odn ió s ł g łowę.

– Proszę s iadać. – Wskazał p ió rem k rzes ło i d alej co ś g ryzmo li ł .

Rozejrzałem s ię do o ko ła. To by ła mo ja p ierwsza wizy ta w b udynku sowieck iejmil icj i . Gab in et by ł duży , o b rązowych ścianach i pod łodze pok ry tej

Page 311: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wypo lero wanym, b rązowy m l ino leum. Pachn iał pas tą d o pod łog i i ty to n iem. Nicdziwn eg o . Ju ż teraz, o tak wczesn ej p o rze, pop ieln iczk a na b iu rku pełn a by łan iedopałków. I to n ie b y le jak ich sk rętów macho rk i , ale p rawdziwych p ap iero sówz u s tn ik ami. Przy d rzwiach s tała n ieodzowna sp lu waczka, mo s iężna, a n ie pospo li ta,b iała i emaliowan a. Dru ga s tała obok b iu rka. Przy p uszczaln ie d o p rywatnego uży tku .Kilka szafek n a karto tek i i n isk i s to l ik z dwo ma fo telami u zu pełn iały u meb lowan ie.

Wreszcie o ficer p rzes tał p isać i zwró ci ł na mn ie u wagę. Wiedział ju ż wido czn ie,o co chod zi , bo powstrzymał mo je wy jaśn ien ia po d n ies ien iem ręk i i zab rał s ię d op rzeg lądan ia naszych fo rmu larzy .

– A więc… wasz o jciec p racu je w p o lsk iej Delegatu rze… – zmarszczy ł czo ło ,po szp erał w pap ierach . – Sp rawa p ro s ta. Ty lko fo rmalność.

Niemn iej sp rawdził do k ładn ie każdy fo rmu larz, wod ząc o łówk iem po każdejl in i jce. Po tem p rzejrzał jedną po d rug iej wszy s tk ie szesnaście mo ich fo tog rafi i ,po równu jąc każdą po k o lei z twarzą peten ta p rzed b iu rk iem. Zajęło mu to znów k ilkamin u t . Będzie chyba chciał zlu s tro wać ro d ziców osob iście, pomy ślałem. Ale n ie. Ichfo tog rafiami zain tereso wał s ię ty lko p ob ieżn ie.

– To są was i rodzice – s twierd zi ł b ez zapy tan ia w g ło s ie. Podn ió s ł g łowę. – Toty lko fo rmalność – p o wtó rzy ł i od su nął d okumen ty na bok . – Sek retark a s ię tymzajmie, a my tymczasem nap ijemy s ię k awy . – Wstał . – Pożałujsta, gospodin Wajdienfield. –Wskazał jeden z fo tel i .

Nie wierzy łem własn ym uszom. Zwró cił s ię do mn ie per gospodin, p an , i wymówiłmo je n azwisk o bard zo s tarann ie i choć z ro sy jsk a, to bez b łędu ! Us iad łem wewsk azan ym fo telu . On zajął d ru g i .

Po raz p ierwszy w tym k raju u s ły szałem zwro t gospodin. Muszę po wtó rzy ć torodzicom. Samo s łowo wy szło już p rzecież w ty m k raju z użycia. Nieraz nammówiono , że panow u nas niet, p anów u nas n ie ma. Członk a part i i zwało s iętowarzyszem, a d o innych zwracan o s ię per oby watelu . A ja teraz o ficjaln ie uznany zacudzo ziemca s tałem s ię gospodinem! Nik t mi n ie uwierzy !

Towarzysz kap itan poczęs to wał mn ie pap iero sem. Kazb ek , dob ry gatunek . Możewziąć d la o jca? Ale n ie wypada, noblesse oblige.

– Dzięk u ję, n ie p alę.Do gab inetu weszła s iwowło sa n iewias ta. Towarzysz kap itan wskazał p l ik

fo rmu larzy i fo tog rafi i n a b iu rku .

– Proszę s ię zająć tymi dokumen tami, a gospodin Wajdienfield p oczeka tu ze mną.I p rzyś l i jcie nam k awy .

Page 312: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Po czy m nas tąp i ła rozmo wa, a raczej kap itań sk i mono log . O tak , on częs to miewado czyn ien ia z cudzoziemcami. Nawet całk iem ich lub i . „Dobrze wychowan i , kulturnyjeliudi”. Okazało s ię, że mó j rozmówca p racował k ied yś na p lacówce dy p lomatycznejw Teheran ie. „Co to za mias to ! Zad ziwiające, sk lepy o twarte do późnej nocy , zawszepełn e towaró w. Wszys tko można dos tać: żywno ść, pap iero sy , myd ło , s to sy ch ałwy .Bez ko lejek . Nie mus i s ię nawet rob ić zapasów. Żadnych b rak ó w. Pap ier toaleto wy?Pro szę b ardzo , skolko ugodno, i le s ię chce. W zwy k ły ch sk lepach ! Otwartych d lawszys tk ich . Dla lu dzi z u l icy ! A te res tau racje… befsztyk i , szaszłyk i , zamo rsk iewina…” Przerwał , wypuszczając w zadumie k łęby dy mu . Przez k i lk a chwil by ł gd zieśdaleko … w bogatym Teh eran ie?

Przyszed ł d o s ieb ie i spo jrzał mi w oczy .

– Opowiedzcie mi o Warszawie. Czy u was też tak b y ło ? Czy zwyk li ludzie mo g liży ć p rzyzwo icie?

Nie b ardzo wiedziałem, jak mu odpo wiedzieć. Przed wo jenną Warszawę znałemn ieźle, ale jego n ie znałem i n ie wiedziałem, d laczego mn ie wyp y tu je. Czy możnau fać mil icjan towi, i to n iewątp l iwie czło nkowi part i i? Wprawdzie o życiuwarszawsk ieg o ro bo tn ik a miałem dość mg lis te po jęcie, ale gdyby ten Ros jan in n ienos i ł mu n duru , mo że op isałb ym mu życie warszawiaków w najbardziej różowychko lo rach , jak to rob i l i wszyscy uch o dźcy . Lep iej n ie ryzykować.

Przyn ies iono kawę, p rawdziwą aromatyczną kawę, z mlek iem, cuk rem,z talerzy k iem herbatn ikó w, co d ało mi czas d o namy słu . Zab rałem s ię do s to jącychp rzede mną smako łykó w. Po wo lu tku , rozkoszu jąc s ię każdym ły k iem p rawdziwej ,dawno n iewidzian ej kawy…

– Nam n ie by ło źle – s twierdzi łem wreszcie. – Należel iśmy do in tel igencj ip racu jącej . – To p rzecież i tak ju ż wiedział . – Chodziłem do szk o ły . Lub iłem s ięuczyć. – Zas tanawiałem s ię, jak zmien ić temat . Ale on miał już chy ba do ść czy teżzan iechał p rzes łuchan ia.

– Może jeszcze jeden herb atn ik? Wasze pap iery ju ż chy b a g o to we. – Wstałi u s iad ł za b iu rk iem. Zaczął u rzędować i zapomniał o mn ie. I dob rze. Może nap rawdęin teresowała go p rzedwo jen na Warszawa, może wraz z Teheran em b y ła p rzedmio temjego marzeń , ale mając do czyn ien ia z sowieck im mil icjan tem, lep iej b y ło t rzy maćjęzyk za zębami.

Po k i lku min u tach wróci ła sek retarka z go towymi d o kumen tami. Kap itan jep rzejrzał , podp isał , podał mi i wró ci ł do swo jej ro b o ty . Nie podno sząc nawet g łowy ,mruknął co ś w odpo wied zi n a mo je po żeg n an ie. Ko n iec aud iencj i . Czyżby to by ł ten

Page 313: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

sam czło wiek , k tó ry k i lka min u t temu p i ł ze mną kawę i marzy ł o zag ran icy?Mieszkal iśmy na Ujuku u Jewdok ii i Wo łod ii ok o ło czterech mies ięcy . Młod szy

syn , Grisza, wy jechał w dn iu naszej p rzep rowadzk i . Z oczami pełnymi łez Jewd ok iatu l i ła ch łop ca p rzez d łuższy czas . „Riadi Boga, n a miło ść b oską”, nap o mniał jąWołod ia, „o n jedzie ty lk o do Dżambu łu , s to k i lometrów, do szko ły”. W końcu dałaza wygraną. Drob n y , chudy , z d rewn ianą walizeczką w ręku , w pal tocik u , z k tó regodawn o wyrós ł , z miną skazańca idącego na szafo t , Grisza og lądał s ię, machając ręką,aż zn ik ł n am z oczu za rog iem u licy .

Wynająwszy nam jedyny pokó j w lep iance, Jewdok ia ze s tarszym synemprzen io s ła s ię d o k uchn i , w k tó rej spal i n a s ienn iku na zmianę: matka w nocy ,a Wo łod ia w dzień p o no cn ej p racy w elek tro wn i. Zas tan awiałem s ię, co będziew n iedzielę, ale okazało s ię, że Wołod ia p racu je s ied em dn i w tyg o dn iu , a w dzieńwo lny od p racy „na ocho tn ik a”.

– Nie martw s ię o n ich – pocieszała mn ie mama. – Pien iądze są im po trzebne.Wołod ia dob rze zarab ia, ale to im n ie wys tarcza. W do d atku Jewdo k ia dała Griszyspo rą su mę i ob iecała p o sy łać mu jakąś ty g odn iówk ę. Powiedziała mi, że Wołod iajes t bard zo dob rym synem i b ratem, ale n ie zarab ia d osyć d la wszy s tk ich , a on a n iedos taje an i ren ty , an i zas i łku . Nie martw s ię, synku – p owtó rzy ła. – Nie ro b imy imkrzywd y . On i sami pos tanowil i wy n ająć ten pokó j .

Wkró tce p rob lemy mieszkan iowe Jewd o k ii jeszcze s ię skompliko wały . Parętygodn i po nas zjechała do Czy mken tu pan i Kemp ińska z d zies ięcio letn ią Zo s ią.Mając o dpowiedn ie kwalifik acje, dos tała p racę w Deleg atu rze. Jak wiele Po lekwy wiezion y ch w g łąb Ros j i , p an i Kempińska n ie miała żadnych wieści od mężaaresztowanego zaraz po wkroczen iu Armii Czerwonej we wrześn iu 1 939 . Z p oczątkumatka z có rk ą mieszkały kątem u jak ichś s taru szkó w. Pewnego d n ia p an i Kemp iń sk apop ros i ła o jca, b y spy tał Jewdok ię, czy może zna k ogoś , k to ma pok ó j do wynajęcia.W rezu ltacie matk a z có rką wprowadziły s ię nazaju trz d o kuch n i , Jewd ok iaz Wo łod ią p rzen ieś l i s ię d o s tajn i , a o s io ł zo s tał wygnany na podwó rko , gdziepo ryk iwał p rzywiązany do d rzewa.

Wkró tce życie w Czymkencie zaczęło s ię toczyć własnym ry tmem. Ojciec szed łrano do p racy ; spacer d o cen trum zajmował mu oko ło pó ł god ziny . Matka i ja,zrob iwszy po rządek w poko ju , wy ruszal iśmy n a zak upy . Stal iśmy w ko lejkach poch leb i inne p roduk ty racjonowane, p o czym szl iśmy na najb l iższy n iewielk i targko ło s tacj i ko lejowej . Tak jak w Czirakczi , ży wil iśmy s ię g łówn ie lepioszkami, cebu lą,baran im t łu szczem, su szony mi owocami. Czasami, rzadko , t rafi ły s ię jajka, ku ra czy

Page 314: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k awałek baran in y . Ceny na targu by ły bardzo wysok ie. Mama kup iła k iedyś b u rak acu k ro wego i odk ry ła, że ugo towany i p ok ro jo ny na kawałk i może z powodzen iemzas tąp ić cuk ierek .

Jak na sowieck ie warunk i , o jciec zarab iał w Delegatu rze bardzo dob rze, ale p racan ie dawała mu saty s fakcj i . Większość czasu mu s iał spędzać na sp rawachad min is tracy jnych , na u żeran iu s ię z władzami sowieck imi o lekars twa i p reparatywitamin owe, na beznadziejny ch s taran iach o specjalne racje żywnościowe d la ludzisch o ro wanych i wycieńczonych . Przepaść pomiędzy p o trzebami a możliwościamib y ła wieczny m źród łem fru s tracj i . Do jego obowiązków należało równ ież leczen iep racown ików Deleg atu ry i Po laków w Czymkencie o raz op ieka nad p o lsk imiu chodźcami ro zrzucon y mi p o mias tach , ws iach i ko łchozach po łu dn iowegoKazachs tanu ; to o s tatn ie wymagało ciąg ły ch wy jazdów. Pod różował albosamochod em wyproszonym u wład z sowieck ich , co by ło s to sunkowo bezp ieczne,albo pociąg iem, co narażało g o na złapan ie ty fu su p lamis tego .

Ży wność na czarnym rynk u i na targu kosztowała majątek . Kupowan ie poo ficjalny ch cenach w sk lepach w mieście wymagało godzin spędzon ych w ko lejkach ,a n ierzadko odchodziło s ię z pus tymi rękami. Pewnego wieczo ru rozeszła s ię poUjuku wieść, że nazaju trz w jed nej z p iekarn i w cen trum będą sp rzedawać ch leb bezk artek . „Ko lejka zaczn ie s ię u s tawiać już dziś wieczo rem”, po in fo rmowała matk ęn asza gospod yn i . Tak iej okazj i n ie można by ło p rzepuścić. Kiedy wychod ziłemz d omu p o ko lacj i , o jciec ze smu tk iem pok iwał g łową. Matka p róbowała mn iezatrzymać. „Nie idź, damy sob ie radę”. Poszed łem, wiedziałem, że ch leb jes t namp o trzebny . Gdy do szed łem d o p iekarn i , ko lejka ciągnęła s ię aż za róg u l icy . Zed wieście o sób , a może więcej . W lu tym noce by ły mroźne i wieczo rem temperatu razaczęła szybk o spadać. Wtu li łem s ię w mo je zimowe p al to o d szko lnego mundurka,k tó re tak dob rze s łuży ło mi w Kwaszy . Obcy sob ie ludzie, Ros jan ie i Kazachowie,mężczyźn i i kob iety , s tarzy i mło dzi , rozs ied l i s ię g rupami na chodn iku wzd łu żjezdn i , d la ciep ła tu ląc s ię jed n i do d rug ich , wymien iając najnowsze in fo rmacje n atemat zaopatrzen ia.

– Wy os tatn i? Ja za wami – spy tała mn ie młoda Kazaszka chwilę po tym, jak jazad ałem to samo ry tualne p y tan ie ch łopcu p rzede mną. Ko lejka ro s ła szy bko .

„Włosy mi na d łon i wyro sn ą, jak nap ieką dość ch leba na tę całą ko lejkę. Po łowętej dodatkowej mąk i i tak już rozk rad li , k to wie, i le bochenków zos tało d la nas”.„Czekać, n ie czekać?” – wtrąci ł ko b iecy g ło s . „Trochę o sób rozejdzie s ię p rzez noc”,d odał jak iś op tymis ta. Większość jednak zo s tała w ko lejce. Z początku wymien ial i

Page 315: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

d owcipy i p lo tk i , pod trzy mując s ię wzajemn ie na duchu , aż w końcu zaczęl izasyp iać, nawet poch rapywać n a s iedząco . Spędziłem no c wciśn ięty międ zy dwieb ab uszk i zaku tan e w wielk ie chus ty , by ło mi więc chociaż miękko i ciep ło . Ich cicharozmowa o mężach w wo jsku n ie p rzeszkodziła mi zasnąć.

Obudził mn ie rano ru ch i gwar. Ludzie ws tawali , p rzeciągal i s ię, pop rawial io dzież, chod zil i n a s tronę w ok o liczne k rzak i . Mężczy źn i w jed ną, k ob iety w d rugą.

W końcu ko lejka ru szy ła. Po ru szała s ię całk iem szybko . O ó smej ju ż ty lko zed wadzieścia k roków dziel i ło mn ie od d rzwi p iekarn i . Kob ieta wy ch odząca ze sk lepuz dużym b ochnem razowego ch leba po in fo rmo wała nas : „Dają bochenek na g łowę.Zos tało n ie więcej n iż p ięćdzies iąt . Reszta może iść do domu”. Szybko po liczy łemg łowy p rzede mną. Oko ło p ięćdzies ięciu , ale n ie by łem pewn y . Pos tanowiłem czekać.

Wreszcie do s tałem s ię do sk lepu . Przede mną ty lko sześć o sób . A na pó łce s iedemb ochenków. Akurat d la mn ie wys tarczy . Co za szczęście!

Sto ję już p rzedos tatn i , gdy do sk lep u wchodzi ko b ieta, dumnie jak sztandarn io sąc p rzed sobą wielk i b rzuch . Ciężarna czy wypchana poduszką? Na pewno n ieb y ło jej w ko lejce. Eksped ien tka wo ła ją do p rzod u i wręcza jej o s tatn i bochenek .Mój ch leb , mó j bochenek ! Klnąc pod nosem, wychodzę wściek ły z pus tymi rękami.Po całej nocy w k o lejce!

Kilka dn i późn iej o jciec wróci ł d o d omu w towarzys twie ch łopca w mo im wieku .Na imię mu b y ło Felek , p rzy jechał n iedawno do Czymken tu i szybko trafi ł doDeleg atu ry . Przeds ięb io rczy i in tel igen tny , szybko zaczął wy świadczać d ro bnep rzys ług i p racown ikom u rzędu i pozwo lono mu sp ać w jak imś k ącie na pod łodze.Już po tygodn iu okazał s ię tak n iezbędnym członk iem personelu , że dos tał posadęch łop ca na p osy łk i i sam znalazł so b ie mieszkan ie.

Okazało s ię, że Felek ma zupełn ie wy jątkową zdo lność dawan ia łapóweki załatwian ia w ten sposób k ażdej sp rawy . Czy to by ło zdob ycie taśmy do maszynyd o p isan ia, k rzes ła czy b iu rka, paczk i kalk i , bu telk i naj lep szej wódk i czy cośb ardziej skomplikowanego , jak kup no b i letu ko lejowego , załatwien ie o ficjaln egosamochodu z k iero wcą, pos tawien ie o ficjalnej p ieczęci na doku mencie, o trzy man ietowaru dos tępnego ty lko w zakrytych ławkach, sk lepach zarezerwowanych d la NKWDi członk ów part i i , n ic n ie sp rawiało Felk owi t rudności . Wziąwszy od kas jerap ien iądze, a ze sk ładu Delegatu ry parę skarpetek , k rawat czy inny d rob iazg z daró wamerykańsk ich , n ie by ło rzeczy , k tó rej b y n ie załatwił , n awet w wy padkach , k iedyo ficjaln i p rzeds tawiciele Deleg atu ry już dawno zrezygnowali i załamali ręce.

Felek zos tał u nas na ko lację i n a no c na pod łodze. Poszed łem z n im wieczo rem

Page 316: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

na sp acer, opo wiedziel iśmy nasze h is to rie. Jego o jcem by ł po lsk i Żyd , a matkąRos janka. Matka ich o puści ła, gdy by ł małym d zieck iem, i wró ci ła do Len ing radu ,zos tawiając go z o jcem. Zupełn ie jej n ie pamiętał . Wo jna zas tała Felka z o jcem nawschod zie Po lsk i i , tak jak my , zo s tal i wywiezien i na Syb ir. Pisal i do matk i doLen ing radu , ale na l is ty n ie dos tal i odpowiedzi . Ojca p rzygn io t ło d rzewo w les iei Felek zo s tał sam. Po amnes t i i , jak ty lu z n as , zdecy dował s ię jechać na po łudn iei p rzypadk iem znalazł s ię w Czymkencie.

Zos tal iśmy p rzy jació łmi. Wkró tce do łączy ł do nas Witek Winn ick i ,szesnas to letn i syn ch iru rga z Wilna. Dok to r Winn ick i b łagał o jakąko lwiek ,najmarn iejszą choć posadę w Delegatu rze i za ws tawienn ictwem o jca zos tałmianowany jego zas tępcą.

Stal iśmy s ię n ierozłączn i jak t rzej muszk ieterowie. Zwied zal iśmy Czymken t ,odk rywaliśmy jego zakątk i . W cen tru m mias ta u l ice by ły wysadzane d rzewami,czys te, ruch liwe i szerok ie. Na ich czys to ść sk ładało s ię k i lka czynn ików. Przedewszys tk im każdy p rzedmio t miał swo ją warto ść. Przydep tane n iedop ałk i znajdowałyamato rów wśród obd artych włóczęgów, jak ich mnós two k ręci ło s ię po mieście.Dzieci zb ierały n iedopałk i g łó wn ie na sp rzedaż ty ton iu , ale też i n a własny uży tek .Każdy kawałek p ap ieru móg ł s ię na coś p rzyd ać. Każd y og ryzek jab łka miał jeszczetroch ę sok u do wy ssan ia, z k ażdej s tarej puszk i po konserwie można by ło zrob ićnowe naczyn ie. W tym k raju n ic s ię n ie marnowało . To by ł recy k ling we właściwymteg o s łowa znaczen iu , dużo wcześn iej s to sowany , n im w bogatych k rajach zaczął byćmo dny . Oprócz tego obywatele Związku Sowieck iego bardzo lub i l i wzajemn ie s ięs tro fować: „Nie rzuca s ię śmieci na u l icę, po dn ieście ten pap ierek . Niekulturno! Niep lu je s ię w mieście! Niekulturno”.

Każdy u ważał s ię za men to ra, nauczyciela, nadzo rcę innych . Obcy lu dziezatrzymywali s ię wzajemn ie na u l icy : Jak już zab ierasz p sa na spacer, to b iegn ij ,zamias t tak wo lno chodzić!”, „Co wy n os icie walon k i w taką p ogodę, schowajcie jena zimę!”, „Co ty g o tak p ub liczn ie obejmu jesz, ku rwa jes teś czy co?”.

W cen trum by ło więc czys to , p ark i by ły d ob rze u trzyman e, domy we wzg lędn ien iezłym s tan ie. Przed mieścia wyg lądały zup ełn ie inaczej . Żadna zieleń n ie ożywiałaponu rej mono ton ii wąsk ich u l iczek o zan iedbanych cho dn ik ach i jezdn iach . Ścianydomów od lat n ie widziały tynku . Dalsze p rzedmieścia, jak Ujuk , sk ładały s ięz samych lep ianek , u l ice by ły zimą b ło tn is te, a latem spowite k łębami ku rzu .

Nowym zjawisk iem d la nas by ły t rupy leżące na u l icach . Trudno s ię by ło do tegowidoku p rzyzwyczaić. Zwłok i , chyba g łówn ie włó częg ów, częs to leżały p rzez cały

Page 317: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

dzień w tym miejscu , w k tó ry m n ieszczęśn ików sp o tkała śmierć. W ry nsztok u . Nask raju chod n ika. Oparte o d rzewo . Ludzie umieral i z g łodu i wycieńczen ia. Na sku tekcho rób , najczęściej ty fu su p lamis tego . Zresztą śmierć na u l icach n ie by ła jedynymwidomym znak iem nędzy . W Związku Sowieck im w teo ri i n ie by ło żeb raków, n ieis tn iały p ro s ty tu tk i , ale życie codzienne n ie miało n ic wspó lnego z party jną teo rią.Każdego d n ia widywało s ię żeb rak ów na dn ie nędzy , p ro s ty tu tk i sp rzedawały s ię zabo chenek ch leba, bu telkę wódk i . Stałym mieszk ań cem u licy by ł bezdomny obywatelsowieck i w łachman ach , b rudny , zawszony , częs to p i jany . Jedynym jegopo cieszen iem by ła wódka albo i samogon , woda ko lo ńska, denatu rat , terpen tyna,wszys tko , czy m można zalać rob aka.

Styczeń i większa część lu teg o 19 42 roku minęły bez większych zdarzeń .Po magałem matce, dużo czy tałem. Rozmowy o szko le jakoś ucich ły . Może d latego ,że t rudno by ło pogodzić nasze koczown icze życie z regu larną n auką, a możew związk u z cichą n ad zieją na szyb k ie wy dos tan ie s ię ze Związku Sowieck iego .Uczy łem s ię więc g łówn ie sam, z mo ich s tary ch pod ręczn ików. Nie mog łem jużznaleźć zadan ia, k tó rego bym jeszcze n ie rozwiązał , wiele razy i na różne sposoby .Wielok ro tn ie p rzewerto wane pod ręczn ik i h is to ri i i l i teratu ry rozpadały s ię w rękach .Dzies iątk i dat h is to rycznych znałem na pamięć. Wciąż na nowo czy tałem Puszk inai Lermon towa, To łs to ja i Dos to jewsk iego . Spo ro wierszy u tkwiło mi w p amięci .Niek tó re t łumaczy łem na po lsk i . Z o jcem uczy łem s ię łaciny , z matką fran cu sk iego .

Pod kon iec lu tego o jciec wró ci ł do domu z serią nowych pog ło sek . Wieścio lo s ie p o lsk ich ucho dźcó w w Związku Sowieck im do tarły ponoć do StanówZjedno czon ych , amerykańsk ie dary by ły już w d rodze i do Czymk en tu miały do jśćlada dzień . Co raz częściej mówiło s ię też o ewakuacj i armii po lsk iej wraz z rodzinamiz ZSRR do Pers j i .

Sp rawa darów amerykańsk ich mog łaby łatwo wyp ełn ić oddzielny rozdział ,a może i cały tom. Sk ładały s ię na n ie odzież, na og ó ł używana, ale częs to jak nowa,ob uwie, konserwy i inne p roduk ty żywnościowe. Przychodziły w dużych sk rzyn iach .Co nas wszys tk ich bardzo dziwiło , to rozb ieżno ść pomięd zy ich wielkością a skąpązawarto ścią. Sp rawa wy jaśn i ła s ię dop iero po pewnym czas ie. Okazało s ię, żemagazyn ier Delegatu ry i k i lku jego kumpli znaleźl i sp ry tny sposób na wzbogacen ies ię kosztem innych . Gdy sk rzyn ie z darami docierały do sk ładu Delegatu ry , szajkaoszu s tów p rzewracała je d o g ó ry dnem, wy jmowała naj lep szy towar na hand el ,i zamknąwszy je i p rzewró ciwszy na właściwą s tronę, oddawała d o wsp ó lnegouży tku . Lis t zawarto ści n ie można s ię by ło doszukać, co zwalało s ię na „sowieck ich

Page 318: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

złod ziei”. Nas tępn eg o dn ia sk rzyn ie o twierano w obecno ści komis j i i sk rzętn ieno towano ich zawarto ść do podziału między zab iedzonymi uchodźcami na obszarzepod o p ieką Delegatu ry . Tajemn ica na wpó ł pus tych sk rzyń zos tała rozwiązanadop iero k i lk a tygodn i po naszym wy jeździe z Czy mken tu , n ie wiem więc, jaka karaspo tkała cwan iakó w bogacących s ię kosztem by łych zes łańców. Mam nadzieję, żeznaleźl i s ię z powro tem na Sy beri i . I p racowali na lodo wej d rodze.

W rezu ltacie ty lk o mała część darów trafiała do rąk zab iedzon ych p o lsk ichuchodźców. Pomijając mafię w sk ładzie, p rzed e wszys tk im ob łowil i s ię samip racown icy Delegatu ry , ich p rzy jaciele i znajomi. Ojciec u ważał , że n ie ma do darówp ierwszeńs twa, n ie p ro s i ł więc o n ic d la s ieb ie. Matk a dos tała letn ią suk ienkę o conajmn iej cztery rozmiary za dużą, a ja s tałem s ię dumnym właścicielemn ieb ieskawoszarego trenczu . Ten n iemal n owy g ab ardy nowy p łaszcz wo jsko wegokro ju z naramienn ikami leżał na mn ie jak u lał . A w jed nej z jeg o k ieszen i zn alazłemnowiu tką mied zianą monetę – ameryk ań sk iego cen ta. Do szed łem do wn io sk u , żek to ś włoży ł go tam na szczęście, i jeżel i miał być amu letem, sp ełn i ł swo je zadan ie.Najlep szym tego dowodem jes t ten pamiętn ik .

Któ rego ś d n ia z Felk iem i Witk iem wybral iśmy s ię do k ina. Dla kawałup rzy p iąłem do k lapy b ły szczący p ien iążek na kawałku ko lo rowej ws tążk i – wyg lądałp rawie jak min iatu rowy o rder. Kas jerka spo jrzała na mn ie i dała mi b i let za darmo .

– Wzięła cię za so ju szn iczego lo tn ika – s twierdzi ł Witek . – I to w dodatkuodznaczonego . Czy tałem w „Prawdzie”, że do Baku p rzy jechal i już aus tral i jscylo tn icy , k tó rzy mają b rać udział w ob ron ie kaukask ich pó l naftowy ch i rafineri i . Tomożliwe, mimo że w „Prawdzie” op isane.

Dość częs to ch odzil iśmy do k ina. Ten wieczó r u tk wił mi w pamięci n ie ty lkop rzez mó j „medal”, ale i d lateg o , że wyświet lal i Ich stu i ona jedna, amerykańsk i fi lmz Deanną Durb in . Na so wieck ich ek ranach rzad ko po jawiały s ię fi lmy zag ran iczne,i to ty lko gdy władze uznały , że mają znaczen ie p ropagandowe. Z fi lmówho llywoodzk ich wyświet lano właśn ie Ich stu i ona jedna i Dzisiejsze czasy z Charl iemChap linem, chyb a d lateg o że ob a pokazywały życie bezrobo tnych i wyzyskro bo tn ik a w kap ital is tyczny m k raju . Propagand a n ie zawsze jed nak o s iąg ała swó jcel . Tego wieczo ru k ino by ło pełne. Widzowie patrzy l i , jak bohater fi lmu ,bezrobo tny muzyk , wraca do domu zmartwiony , bo znów n ie znalazł p racy , i id zie doswo jej do b rze wy posażonej k uchn i , gdzie wy jmu je z lodó wk i k awał p ieczonej ku ry .Przez k ino p rzeszed ł szmer: „Smotritie, kuricu je, p atrzcie, o n je ku rę!”. Szmer naras tałz sekundy na sekundę, aż w końcu cała wid own ia k rzyczała jedn ym g ło sem: „On je

Page 319: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ku rę! Je k u rę! Je k u rę!”. Kurę, to najbardziej odświętne d la sowieck ieg o obywateladan ie, tu , na ich oczach , w kap ital is tycznych Stanach Zjednoczonych jad łbezrobo tny ! Coś s ię n ie zgadzało … wyzysk w s łowach part i i wyg lądał inaczej .

Wychodząc z k ina, w ho lu zobaczy łem swo je odb icie w d użym lu s trze. Po dnowym p łaszczem nos i łem s tary g ranatowy mundurek szko lny z wąskąjasnon ieb ieską lamówką na spod n iach . Na g łowie miałem szko lną g ranatową czapkęz daszk iem, z n ieb ieską obwódką i z o rzełk iem, k tó rego p rzyp iąłem zamias t kagankaoświaty , odznak i szko lnej . Mó j „medal” w k lap ie wyg lądał jak p rawdziwy . Ludzies ię za mną og lądal i . Odk ry łem czar munduru .

Bardzo mi s ię ten „mun dur” p rzydał . Przez resztę n aszego poby tu w Czymkencien ie p łaci l iśmy za b i lety do k ina i wchod zil iśmy bez ko lejk i . Nawet w sk lepach n ierazudało s ię nam ku p ić mas ło , ser, cuk ier, wianek k iełb asy czy inny rary tas bez ko lejk ii po o ficjalnych cenach . Nie wiem, jak nazwać to nasze zachowan ie, fan faronadą,zucho wato ścią czy po p ro s tu bezczelnością. A może w tamtych warunk ach można b yje nazwać n ie inaczej jak ty lko ch ęcią p rzeżycia.

Pewn eg o d n ia odk ry łem n ieznaną mi do tąd k s ięgarn ię i szperan ie po jej pó łk achdop ro wadziło do awan tu ry z synem naszej gosp odyn i , Wołod ią. Wszy s tko zaczęłos ię od tego , że n ie miałem już co czy tać. Ks iążk i , k tó re w swo im czas iep rzywłaszczy łem sob ie w świet l icy w Kwaszy , czy tałem już wiele razy . W miejsk iejb ib l io tece znalazłem trochę więcej ro sy jsk iej l i teratu ry , k i lka t łumaczeń Dickensa(k tó ry , wed ług p rzedmów, op isywał warunk i we wspó łczesnej Ang li i ), JackaLon dona i inny ch s tarann ie wybranych au to rów zag ran icznych . Szp erającw ks ięgarn iach , można b y ło czasem natrafić na co ś ciekawego .

W nowo od k ry tej k s ięgarn i pó łk i aż s ię ug inały o d k s iążek , ale n iewiele z n ichwzb udzało mo je zain teresowan ie. Zebrane dzieła Stal ina, takoweż Len ina, KapitałMarksa, Zagadnienia stalinizmu, Zagadnienia leninizmu, Krótka historia partii, cała taobo wiązkowa lek tu ra d la kandydatów i członk ów part i i n ie pob udzała mo jejwyobraźn i . Z n udów zacząłem p rzeg lądać nawet b ro szu ry po li tyczne i w ręce wpad łami b ro szu rka z fo tog rafiami i ry su nkami, gdzie p ierwszą s tron ę zdob iła fo to g rafiaStal in a w całej jeg o okazało ści . Miałem już od łożyć k s iążeczkę na pó łkę, k ied yzwróciłem uwagę na wy jątk ową miękkość pap ieru . Wielka zaleta w pewnychsy tuacjach . Ro zmiar kartek też by ł w sam raz. Prop ag an dowa b ro szu rka kosztowałamn iej n iż gazeta. Kup iłem ją. W domu rozdziel i łem s trony , nawlok łem na sznu reki po wies i łem tam, gdzie t rzeba. Ot , szczy p ta zło ś l iwości .

Traf chciał , że fo tog rafię Stal in a znalazł Wo łod ia. Jak bu rza wpad ł do naszeg o

Page 320: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

poko ju .

– Chcecie, żeb y nas wszys tk ich areszto wali? Wysłal i na Syb ir? Pos tawil i podścianą i rozs trzelal i? Rozumu n ie macie? – Zwyk le spoko jny i up rzejmy Wołod ia n iepanował n ad sobą, by ł czerwony na twarzy i aż d ygo tał ze zdenerwowan ia. Niewiedział , k to dop uści ł s ię tak iej ob razy majes tatu , ale mus iał to być k to ś z nas .Spo jrzał na matkę, po tem n a mn ie. Ojciec właśn ie wró ci ł z p racy i s iadal iśmy doko lacj i .

– Wołod ia! – powiedział – u spo kó j s ię, s iądź razem z n ami, powiedz, o co chodzi .Przyznałem s ię do winy i d os tałem bu rę. Ojciec wy tknął mi g łupo tę mo jego

uczynku . Mu siałem s ię zg odzić, że by ł to dziecin ny , naiwn y fig iel , k tó ry móg ł miećbardzo p rzyk re kon sekwencje. Nie p róbowałem więcej mścić s ię na Stal in ie w tak isposób , jakko lwiek by ło to kuszące i choć najbardziej miękk i by ł pap ier.Wrócil iśmy do gazet , s tarann ie un ikając fo tog rafi i wod zó w i zo s tawiając co dzienn iejedną s tronę d la Wołod ii na jego macho rk owe sk ręty .

Wołod ia szybko s ię u spoko ił i mi p rzebaczy ł . Ale wychowany w terro rze chybanawet w duchu s ię n ie u śmiał .

Mijały d n i i tygodn ie. W marcu p ro feso r Kościałk owsk i , nasz delegat , wróci łz ko lejnej p od ró ży do ambasady w Ku jbyszewie i p rzywiózł nam nowiu teńk iepo lsk ie paszpo rty . Piękne, op rawne w g ranatowe p łó tno , ze zło tym o rłem na ok ładce.Oficjalne po twierdzen ie naszej po lsk iej tożsamości podn io s ło nas na duchu .

Nied ługo po tem o jciec dos tał wezwan ie do Kwatery Głównej Armii w Jang i-Ju lu ,n iewielk iej mieścin ie w pob liżu Taszken tu , ze s to k i lo metrów na po łudn ie odCzymken tu . Po jechał ran o i wróci ł wieczo rem. Oprócz swej p racy w Delegatu rze miałjeszcze być członk iem ob jazdowej k omis j i pobo rowej. Zimowa ep idemia ty fu sup lamis tego wciąż szalała i k ażda po d róż ko leją g rozi ła zarażen iem s ię. W 1942 rok u ,p rzed an tyb io ty kami, śmiertelność n a sku tek ty fu su p lamis tego s ięgała 50 –60p ro cen t .

Ojciec wróci ł z p ierwszej wyprawy z komis ją pobo rową zd rów, ale p rzygnęb ion y .W Dżambu le, w pociągu , natk nął s ię p rzypadk iem na Ju rka Makowsk iego , b ratankamamy . Starał s ię go namówić, aby wróci ł z n im do Czymken tu i zo s tał z n ami, ale mus ię n ie udało . Ju rek miał o s iemnaście lat . Do wybuchu wo jny mieszk ał z rodzicamiw Łodzi i n ie pamiętam, żeb ym go k iedyko lwiek sp o tkał . Zawierucha wo jenna teżrzuci ła go na Syb ir, a po amnes t i i do Azji Śro dkowej. Teraz hand lował na czarny mryn ku . Zajęcie w Związku Sowieck im zyskown e, ale n ieb ezp ieczne. Jechał właśn ie napó łnoc do cen tralnej Ro s j i , wioząc ze so bą worek p iep rzu , k tó ry w tamtej oko licy

Page 321: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

by ł na wagę zło ta. Ju rek narażał w pod różach n ie ty lko zd ro wie, ale jako speku lan tuważan y by ł za p rzes tępcę i g rozi ło mu więzien ie lub łag ier. Nigdy już n ies ły szel iśmy o jego dalszych lo sach i n ie p rzypuszczam, by p rzeży ł wo jn ę. Tak zwan i„speku lanci” spełn ial i zresztą w ZSRR, k raju o p rak tyczn ie n ieis tn iejącym sys temierozp rowadzan ia towarów, bardzo poży teczną funkcję, jako tako zaspokajającpo trzeby ludn ości .

Z nas tępnej tu ry z komis ją pobo rową o jciec wróci ł w jeszcze go rszym nas tro ju .Ro zs tro i ł go sposób selekcj i , k tó ry s to sowała komis ja. Przed wo jną o ko ło 30p rocen t ludn ości Po lsk i zal iczało s ię d o mn iejszości narodowy ch . Na Kresach , czy l iw części zag arn iętej p rzez ZSRR, ten odsetek by ł jeszcze większy . Rep rezen tan tWojenokomatu , czy l i sowieck ich władz wo jskowych , z u rzędu zas iadającyw komis j i , odmawiał uznan ia Żydów, Ukraińców i Biało ru s inó w zamieszkałychdawn iej na tak zwanej Zachodn iej Biało ru s i i Uk rain ie, za po lsk ich obywatel i .Sp rzeciwiał s ię p rzy jęciu do wo jska po lsk iego ludzi o nazwisku , wyg lądzie lubwy mowie sug eru jących p rzynależność do ty chże mn iejszości . Po lscy członkowiekomis j i zaciek le walczy li o każdego Ukraińca i Biało ru s ina, ale chętn ie godzil i s ięna od rzucen ie Żydów, nawet tych pochodzących ze ś rodkowej i zachodn iej Po lsk i .

– Miałem swo je wy tyczne – o powiadał nam o jciec – ale do tyczy ły wy łączn ies tanu zd rowia pobo rowy ch i n ie mog łem dop ros ić s ię, żeby ud os tępn iono mi innedoku men ty z in s trukcjami d la czło nków ko mis j i . W mo im p o jęciu to bezp rawiewy n ikające z an ty semity zmu Po laków. Chyba że miel i rozk az z gó ry . To b y ich dopewn ego s topn ia u sp rawied liwiało… ale tak i rozkaz by łby n iezgod ny z kons ty tucjąi cała ta h is to ria wyg lądałaby jeszcze go rzej… sam n ie wiem, co tym myśleć.

O i le mi wiadomo , ta sp rawa n igdy n ie zo s tała wy jaśn ion a.

W p oczątkach marca o jciec wró ci ł z ko lejnej tu ry z komis ją jeszcze b ardziejzmęczo ny n iż pop rzedn io . Parę dn i p óźn iej ob udził s ię z s i ln ym b ó lem g łowyi z go rączką. Ty fus!

Cały mó j świat s tanął na g łowie. Zas tęp ca o jca, dok to r Winn ick i , n ie miałwątp l iwości i załatwił p rzy jęcie o jca d o szp i tala ko lejo wego , podob no naj lep szegow Czy mkencie. Ordynato rem oddziału by ł dok to r Go ld ring , rumuńsk i Żyd , teżuciek in ier, k tó rego o jciec k iedyś poznał . Szp ital ko lejowy by ł n ieźle wyposażony ,miał o ddział rad io log iczny i labo rato rium pato log iczne, ale by ł , jak zresztąwszys tk ie szp i tale, p rzepełn ion y ; częs to dwóch pacjen tów musiało dziel ić jednołóżko . Wsunąwszy n aczelnej s io s trze łapówk ę, mama uzyskała d la o jca oddzielnełóżko za p rzep ierzen iem, p rawie że pok o ik . Op iek i p ielęgn iarsk iej nad cho rymi

Page 322: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

właściwie n ie by ło . Przekup iona s io s tra raz czy dwa zajrzała do o jca i n a tym s ięsk ończy ło . Matka zos tała więc w szp i talu , aby op ieko wać s ię o jcem. Spała zwin iętaw k łębek w nogach łó żk a. Nik t n ie opon ował, to by ło chyba p rzy jęte. Do k to rGo ld ring p rzycho dził do o jca k i lka razy dzienn ie, ale jego in terwencja og ran iczałas ię s i łą rzeczy do dob rego s ło wa.

Z wyży wien iem by ło t rud no . Na ko ry tarzu by ł k ran z wrzącą wodą, ale karmien iech o rych n ie n ależało do szp i tala, lecz do obowiązków rodziny .

Pomagałem matce w op iece nad o jcem, jak mog łem, ale większość czasuzajmowała mi pogoń za zaopatrzen iem. Obch odziłem targ i , s tałem g odzinamiw ko lejkach , ale żadne z tych zajęć n ie u śmierzało mego n iepoko ju , n ie odgan iałoczarnych myśli .

Dn i s tały s ię n ieznośn ie d ług ie, a n oce nawet d łuższe. Ojciec s łab ł z d n ia n adzień , twarz mu s ię dziwn ie wyd łuży ła, po l iczk i zapad ły . Pomagając matcep rzewracać o jca z boku na bok , o dnos i łem wrażen ie, że z dn ia na dzień s ię k u rczy ,s taje s ię co raz lżejszy . Rano bu dziłem s ię z d rżącą nadzieją, że o jciec jeszcze ży je. Pod rod ze do szp i tala b łagałem n ie wiem k ogo , mod li łem s ię, choć tego n ie umiałem,żeby go zo baczyć żywego . Wieczo rem, wracając na Ujuk , n ie mog łem opędzić s ię odmyśli , że może widziałem go o s tatn i raz… Nie mog łem sob ie wyobrazić życia bezo jca.

Gdy matka wycho dziła z po ko iku , o jciec patrzy ł mi w oczy , resztką s i ł ścisk ałmn ie za rękę i szep tał : „Op ieku j s ię mamą, Stefan ku… n ie zap ominaj o mateczce… ”,d łoń opadała na pościel i , wyczerpany wys i łk iem, zamykał oczy .

Pewnego ranka, na początku d ru g ieg o tygodn ia cho roby , o jciec mn ie n ie po zn ał ,ch oć oczy miał o twarte i wydawało s ię, że patrzy na mn ie. Matce d rżały warg i .

– Od wczo rajszeg o wieczo ru co jak iś czas tak s ię zapada.

Usiad łem na b rzegu łóżka. Siedziałem tak , zdawałoby s ię, bez końca. Oczy o jcao twierały s ię, zamyk ały , n ic n ie widząc… Usta z t rud em łapały powietrze.

Matka chwyciła dzbanek ze s to łeczka p rzy łóżku . By ł pełny .– Pó jdę po k ip iątek… – powiedziała i po szła po wodę, k tó rej n ik t n ie

po trzebował.

Gdy ty lko d rzwi s ię za n ią zamknęły , o jciec o tworzy ł oczy i poszukał mo jej ręk i .

– To kon iec… – wydu s i ł z t rudem. – Płuca… n ie wy trzymają. – Ścisnął mi ręk ętrochę mocn iej . – …Kościałk owsk i… pomoże… do Jang i-Ju lu . Znajdzieszgenerała… Boru tę… do Pers j i .

Matka weszła d o po ko ju . Oczy miała czerwone. Ojciec zamilk ł .

Page 323: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Dok to r Go ld ring p ro s i cię do g ab inetu , Stefan k u – powiedziała. – Nie mówił ,o co mu ch o dzi .

– Twó j o jciec ma o b us tro n ne zap alen ie p łu c, to częs ta k omp likacja p rzy ty fu s ie –p rzywitał mn ie d o k to r Go ld ring . – Jed yny m ratun k iem jes t su lfo n amid , no wyp reparat p rzeciwbak tery jn y . W żad en sp o só b n ie mo g ę g o d os tać. To o s tatn ia szansa,b ez teg o n ie ma n ad ziei . Ojciec jes t wy cień czon y i serce ma o s łab ion e. Ty lkosu lfo n amid może g o jeszcze u ratować – powtó rzy ł . – Jed y n ie n a czarny m ry nkumo żesz g o zn aleźć. – Wstał , podszed ł d o d rzwi, o tworzy ł je szybk im ru ch emi wy jrzał . Nik t n ie pod s łu ch iwał . Wró cił za b iu rko . – Zrób , co mo żesz. Po trzebn e jes tp ięćd zies iąt sześć tab letek , ty g odn io wa ku racja. Zap łacisz majątek , ale matk ap owiedziała, że może d acie radę. Sp ró b u j po d tym ad resem. – Po d ał mi kawałekp ap ieru . – Ale pod żadny m p ozo rem n ie wsp omin aj mo jego n azwiska.

Spo jrzałem na k artk ę: u l ica Majak o wsk ieg o . Po jęcia n ie miałem, gd zie jej szuk ać.– Ko ło s tacj i k o lejo wej – p o dsunął dok to r Go ld ring . – Leć tam teraz. Ku p też

zas trzy k i kamfo ry na wzmo cn ien ie serca. – Próbo wał s ię u śmiechnąć i od p rawił mn ieg es tem ręk i . – Id ź ju ż lep iej , id ź.

Znalazłem u l icę Majak o wsk ieg o , u l icę warsztató w, sk ład ów, nawet n ied alek o odn aszej lep ian k i . Po d p odany m n u merem mieści ł s ię warsztat k rawieck i . Zajrzałemp rzez o k no . Tu ż p o d n im s tał s tó ł , a za n im s iwo włosa k ob ieta, z no sem n adk awałk iem ciemn eg o materiału , szy bko p o ru szała ig łą. W g łęb i po k o ju p rzy d ru g imsto le s tarszy mężczyzna p raso wał s taro mo dny m żelazk iem. Nie spo d ziewałem s ię, żed ok to r sk ieru je mn ie d o ap tek i , ale warsztat k rawieck i…? Sp o jrzałem jeszcze raz n ak artk ę. Adres s ię zg ad zał . Nazwisk o b rzmiało po o rmiań sk u . Krawiec za s to łem n iewy g lądał an i jak Ros jan in , an i jak Kazach . Mó g łby b y ć Ormian inem.

Uch y li łem d rzwi.

– Wejd źcie, p ro szę – p owiedział czy s ty m ro sy jsk im akcen tem. – Macie co ś dorep eracj i? Bo n owe spo d n ie szy jemy ty lko z waszeg o materiału .

– Ob ywatel Arkanad ian? – spy tałem.

Kiwn ął g ło wą i od s tawił żelazko n a p ły tę kuchenną w k ącie p o k o ju .– Tak… a jak i macie in teres?

– Po wiedzian o mi, że mo g ę p rzez was do s tać lek ars twa. Czy to p rawd a?

– Mo że p rawda, a mo że n iep rawd a. Zależy .

Spo jrzałem na k ob ietę s ied zącą p o d okn em, wciąż wpatrzo n ą w materiał .

– Mo żecie mówić, to mo ja żo n a. Ona s ły szy ty lko to , co t rzeb a – powiedział

Page 324: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ark an ad ian , lu s tru jąc mn ie od s tó p d o g łó w, jak b y ch ciał wziąć miarę na ub ran ie.Przys tąp i łem do sp rawy .

– Mó j o jciec jes t w szp i talu . Ma o b u s tro n n e zapalen ie p łuc i…– Ja n ie d o k to r, to n ie mo ja sp rawa – p rzerwał mi. – Powiedzcie, co wam

p o trzebn e, to wszy s tko , co muszę wied zieć. Pro s te? Prawda?

Znó w spo jrzałem na k o b ietę p o d ok n em. Uśmiechn ęła s ię ze wspó łczuciemi z lekka k iwn ęła g łową, jak by ch ciała p o wied zieć: „W p o rząd ku , ch ło p cze, p o wied zmu ”.

Zeb rałem s ię na odwag ę.

– Po trzebu ję p ięćd zies iąt sześć tab letek su lfon amid u i pud ełk o zas trzyk ó wk amfo ry . Dob rze zap łacę…

– No pewn ie, że zap łacisz – p rzerwał mi. – Bez p ien ięd zy mo żesz d o mn ie n iep rzychodzić. Su lfo namid kosztu je p ięćset ru b l i za tab letk ę. Pięćdzies iąt sześćtab letek to d wad zieścia o s iem ty s ięcy ru b li . Bez targ ów. Mo gę je mieć d ziświeczo rem. Kamfo ra? Nie wiem, co to jes t . Zap isz. – Dał mi k awałek pap ieru . – Mo żed o rzucę g rat is , jeś l i mo żn a d o s tać.

Serce p odeszło mi d o g ard ła. Miałem ty lk o 20 0 0 rub li w k ieszen i . Gd zie ja znajd ętak ie p ien iąd ze? Zapasy o jca wy raźn ie s to pn iały od wy jazdu z Piń sk a. To , co zos tało ,t rzymał schowane za szu flad ą w n aszym s to le. Wy ch o d ząc z do mu , p rzel iczy łem: 20ty s ięcy . Wy dawało mi s ię, że to majątek . Id ąc tu , n ie wied ziałem, czeg o s ięsp o d ziewać. Wziąłem d wa ty s iące i naiwn ie myś lałem, że to aż n ad to .

Arkan ad ian mu s iał p rzejrzeć mo je myś li .

– Częs to i p ięcio d n io we leczen ie wys tarczy , to b y by ło czterd zieści tab letek zad wadzieścia ty s ięcy . Teraz d aj mi zad atek , ty s iąc rub l i wy s tarczy . A resztę wieczo rem.– Wyciągn ął ręk ę.

Od wró ciłem s ię, s ięgnąłem do wewnętrzn ej k ieszen i marynark i zap iętej n aag rafkę, wy ciąg n ąłem p lik b an kno tów i o d l iczy łem s to czerwoń có w.

– Przy jd ź p o lekars two o d ziewiątej . Z p ien iędzmi.

Szed łem d o do mu jak odu rzo ny . Miałem s ied em go d zin n a zd oby cied o datk o wy ch p ien iędzy . Co ro b ić? Dok ąd iść? Kto mo że mi p o móc? Py tan ia k rąży łymi po g łowie, oczy łzawiły , wycierałem je co ch wilę rękawem. W n aszej izb ieJewd ok ia zaczęła co ś mó wić, ale ty lk o k iwnąłem g łową, wb ieg łem do n aszegop o ko ju i rzuci łem s ię n a łóżko . Nag le p o czu łem wielk i g łó d , n ie jad łem n ic odwczesn ego ranka. Złap ałem kawałek lepioszki, n ap i łem s ię wo d y z saganu . Przetarłem

Page 325: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

twarz wilg o tn y m ręczn ik iem. Mu szę pomy śleć… mu szę znaleźć wy jście… Nik tz naszy ch p rzy jació ł czy znajo mych n ie miał g ro sza n a zby ciu . Chy b a ty lk o p ó jść dod eleg ata. Go tó w b y łem b łagać, p aść na ko lan a…

Nag le co ś mi zaczęło świtać w g łowie. Kilk a tyg o dn i temu zacho rował zas tęp cad eleg ata, p an Talarek , b y ły d ziałacz związk o wy ze Lwowa. Czy też na ty fu s p lamis ty ?Nie by łem pewny , może n a in n ą cho ro bę zakaźną. Ojciec s tarał s ię d o s tać jak ieśtab letk i . Na in fek cję, więc ch y ba też su lfon amid . Nie d o s tał i Talarek u marł .

– Wielk a szk oda – mó wił wted y o jciec. – Rozmawiałem z dy rek to rem…spo d ziewał s ię, że lad a chwila d o s tarczą… ale d la b ied ak a ju ż za p óźno .

Ojciec ro zmawiał z d y rek to rem… ale jak im dy rek to rem? Chyb a jak iejś o ficjalnejin s ty tu cj i . Na jak i lek czek ał ten d y rek to r? Mo że móg łby mi p omóc?

Nag le… gd zieś z zakamarkó w mózgu wy p ły n ęło s łowo : Gławaptekuprawlenie,Cen tralny Zarząd Ap tek . Nawet zn ałem ten bud y nek , n ied alek o Deleg atu ry .Wiedziałem ju ż, co mu szę zro b ić – d o trzeć d o teg o dy rek to ra. Ale jak p rzejśćk o n tro lę u d rzwi?

Ub rałem s ię w mó j mund u r g imn azjalny i w ameryk ań sk i p łaszcz, włoży łemczap kę z daszk iem i o rzełk iem. Wyjąłem resztę p ien iędzy ze sch owk a, chwyciłemd o kumen t u p rawn iający d o zamieszkan ia w Czymkencie, wy b ieg łem na u l icę jakwariat i p ęd em p u ści łem s ię d o mias ta. Plan y , jak o minąć cerbera, jak d o s tać s ię dod y rek to ra, co mu p owied zieć, p rzemy k ały mi b ły skawicami po g ło wie.

W po rt iern i go rl iwie u rzędo wał s iwowłosy Ros jan in w mu n d urze.

– Jes tem tu z ramien ia Po lsk iej Delegatu ry w Czymk en cie – impro wizo wałem b ezzas tanowien ia. – Lek arz Deleg atu ry jes t ch o ry i mu szę n atychmias t pomó wićz dy rek to rem Gławaptekuprawlenia – b rn ąłem d alej .

Po rt ier spo jrzał n a mn ie pod ejrzl iwie.– Do k umen ty . – Wyciągn ął ręk ę.

Podałem mu p rawo pob y tu . Przez d łu ższą chwilę s tu d iował mo ją fo to g rafię,p rzy jrzał s ię o k rąg łej p ieczęci . Oficjaln e p o twierdzen ie mo jej to żsamości mu s iałop o działać. Zmarszczy ł czo ło . W koń cu b ez s łowa zn ik ł za d rzwiami.

Kied y wró ci ł , n ie miał ju ż mo jego do k umen tu w ręku . Po szed łem za n im doin nego po k o ju . Wsk azał mi k rzes ło p rzed b iu rk iem. Po chwil i inny mi d rzwiamiwszed ł n iewysok i , ły sy jegomo ść i zas iad ł za b iu rk iem. Zd jął z no sa zło te b in o k lei k racias tą ch u s tą zaczął je p ieczo łowicie p rzecierać. Wło ży wszy je z p owro tem,zab rał s ię do s tu d io wan ia mo jeg o dok u men tu leżąceg o p rzed n im n a b iu rk u .

– Gospodin Wajdienfield – p rzeczy tał n a g ło s . – Czy m mogę s łu żyć? Mam wrażen ie, że

Page 326: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

skądś zn am wasze n azwisk o .

Czyżby to b y ło o s trzeżen ie? Nie wy g lądał g roźn ie. Pos tano wiłem mó wić p rawd ę.

– Tak , mó j o jciec, lekarz Delegatu ry , k i lk a ty g o dn i temu b y ł u was . Starał s ięo ku rację su lfo namid u d la zas tęp cy d eleg ata. Teraz p rzy szła ko lej n a o jca. Złapałty fu s i ma o bus tro nne zapalen ie p łu c. – Oczy wezb rały mi łzami. Starałem s ię n iemru gać, żeby n ie sp ły n ęły n a p o liczk i . Urzędn ik spo jrzał na mn ie ze wspó łczuciem.– Ojciec mówił , że sp o dziewaliście s ię, to warzy szu dy rek to rze, o trzy mać to lekars twow najb l iższej p rzy szło ści , ale d la p an a Talark a o kazało s ię za późno … u marł .

– Zobaczy my , co s ię d a zro b ić – rzek ł k ró tk o , ws tał i wyszed ł .

Zos tałem sam w małym g ab in ecie. Ja, b iu rko i dwa k rzes ła. Do b ieg ły mn ieo d g ło sy rozmowy , g ło s męsk i i k ob iecy . Po tem k to ś ro zmawiał p rzez telefon .Nad s tawiłem uszu , ale n ie dos ły szałem. Do p o ko ju weszła b ez s ło wa k o b ieta,p o s tawiła n a b iu rku tacę z d wiema szk lankami herb aty , talerzy k iem cy try n yw p las terkach i ko s tk ami cu k ru . Ro zmowa telefo n iczna s ię sk o ń czy ła i d y rek to rwró ci ł na swo je miejsce.

– Nap rawd ę mi p rzyk ro , że wasz o jciec jes t tak ciężk o ch o ry . Tak i miły człowiek .Lek arze są zawsze p o trzebn i , a szczeg ó ln ie teraz. Pożałujsta. – Wziął szk lankę h erb atyi po d su n ął mi d rugą. Wło ży ł k awałek cu k ru d o u s t , po p ił herb atą i zaczął g ło śn ocedzić p ły n p rzez cuk ier.

Czy załatwi lek ars two ? Wy starczy mi p ien ięd zy ? Mu si p rzecież k osztować mn iejn iż n a czarnym ry nku .

Piłem herb atę, k ied y do p o k o ju weszła k o b ieta w b iały m fartu ch u .

– Wasze zamó wien ie, towarzy szu d y rek to rze. – Po łoży ła na b iu rk u paczu szkęzawin iętą w b rązo wy p ap ier.

– Dzięku ję, a czy pamiętal iście o k amfo rze?

– Tak jes t , towarzyszu d y rek to rze. Jedn o o pakowan ie, d wan aście amp u łek .

– Życzę o jcu szy b k ieg o p owro tu d o zd ro wia. – Dyrek to r wręczy ł mi p aczkęlek ars tw. Mó g łb y m go u ścisnąć z rad o ści . Po dziękowałem. Zacząłem wstawać. – Ależ,p ro szę, skoń czcie herbatę, dob rze wam zrob i .

Spo jrzałem na pud ełk a w mo im ręk u i własn y m oczo m n ie mog łem u wierzy ć. Nawierzchu leżał rachu n ek : 6 ru b l i 4 0 ko p iejek . Po ło ży łem czerwo ń ca. Ko b ietaw b iały m fartu ch u p rzyn io s ła mi resztę.

Nie d o wiary . Tam 2 8 ty s ięcy , a tu 6 rub l i . Po d zięk owałem to warzy szowid y rek to rowi jeszcze raz. Po d ziękowałem to warzy szce w b iałym fartu ch u i b ieg iem

Page 327: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ru szy łem d o szp i tala. Na ty s iąc ru b l i zo s tawio n ych Ormian in owi mach n ąłem ręką.Dok to r Go ld rin g n ie s trzęp i ł języ k a.

– W samą p o rę – powiedział i n a ty m sk ończy ł .Nas tęp nego ran a by ło już widać p o p rawę w s tan ie o jca. Zupełn ie p rzy to mn y ,

po zn ał mn ie od razu . Lżej od d y ch ał . Przesp ał większo ść dn ia, a wieczo rem s ię d omn ie u śmiech n ął . Ch ciał co ś zjeść.

Ze zd wo jon ą en erg ią zab rałem s ię d o szu k an ia żywności , teg o , co o jciec lub i ł .Przez znajo my ch zn alazłem kon tak t w p iek arn i i zo rgan izo wałem reg u larn ą d o s tawęświeży ch b u łek i ch leb a. Do wied ziałem s ię, że b rat Jewd o k ii jes t mag azy n ieremw p odmiejsk im ko łch o zie, i p o szed łem d wadzieścia k i lo metrów z n im p omówić.Kosztowało to g ru be p ien iąd ze, ale w rezu ltacie dwa razy w ty g o dn iu do s tarczał miko s tk ę mas ła i misk ę twaro żk u . Ojciec lu b i ł o wo ce, ale g dzie tu znaleźć świeże o wo cena p rzedwiośn iu w Czy mkencie? Jewd ok ia sk iero wała mn ie n a ry n ek p o d rug iejs tro n ie mias ta. Ale i tam n ic n ie znalazłem. Ju ż miałem o dchod zić, k ied y zau waży łemna s trag an ie d wa du że czerwo n e jab łk a. Is tn y cu d ! Baba żąd ała p o 15 ru b li za jab łk o .Wziąłem ob a. Zap łaci łem trzy czerwo ńce, p rawie jed n ą dzies iątą mies ięcznej p en s j isowieck iego lek arza. Eks trawagancja? Nie zas tanawiałem s ię. Ojciec lub i ł jab łk a.

Lu dzie pomagali , jak mo g li . Pan i Kempiń sk a miała zn ajo meg o w ap tecei wyp ros i ła p rep arat witamin o wy d la o jca. Do k to r Go ld ring d o s tał p rep arat żelaza naczarnym ryn k u . Ojciec szyb k o o dzysk iwał s i ły i w koń cu marca wró ci ł d o d o mu .Sp ęd zał co raz mn iej czasu w łóżku , cho d ził n a spacery i wk ró tce zajął s ię p ap ieramip rzy sy łan ymi z Deleg atu ry .

Nie cieszy l iśmy s ię d łu g o , k ied y p rzyszła ko lej na mn ie. Jak iś tydzień p opo wro cie o jca ze szp i tala do s tałem g o rączk i i bó lu g ło wy . Ojciec zb ad ał mn ie.

– Nap rawd ę n ie wiem – s twierd zi ł . – Nie jes tem jeszcze p ewien s ieb ie. Nie mogępo s tawić d iag n ozy .

Matka p oszła n a s tację k o lejową i zatelefo n o wała do Deleg atu ry . Po po łudn iup rzy szed ł d ok to r Winn ick i , n ie wszed ł nawet d o po k o ju , rzu ci ł na mn ie o k iem p rzezna wp ó ł o twarte d rzwi.

– Ty fu s – o świadczy ł . – Nie ma wątp l iwości . Do szp i tala.

Po po łu dn iu p rzy jech ała arba i zab rała mn ie d o szp i tala k o lejo weg o , g dziewp ierw po s łan o mn ie do o d wszaln i , a wk ró tce p o tem na d ziecięcą salę ty fu so wą. Salaby ła p o malowan a na b iało . W d wud zies tu zadziwiająco czys ty ch b iałych łóżkachleżały p rzeważn ie małe d zieci , po dwo je czy tro je w jedny m, ale s tarsza młodzieżmiała najczęściej łó żk o ty lk o d la s ieb ie. Ja zal iczałem s ię d o ty ch szczęś l iwcó w.

Page 328: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Op iekę roztaczała nad n ami s io s tra, Kazaszka, o macierzyń sk im wyg ląd zie, i dwiemło d sze p ielęgn iark i , Kazaszka i Ro s jan k a. Z po czątk u na b rak wrażeń n ie mo g łemnarzekać. Wo kó ł mn ie ciąg le co ś s ię d ziało . Zjawial i s ię no wi pacjenci , zab ieran oty ch , k tó rzy n ie p rzeży li . Mło d a lekarka w czepk u , ze s teto sk o pem w k ieszen ib iałeg o fartu ch a, k ręci ła s ię między łóżkami. Tu zbadała pacjen ta, tam już ty lk opo k iwała g łową. Wkró tce p o tem jed n a z p ielęg n iarek wyn o s i ła mn iejsze lu b więk szezawin iątko . Wizy ty k rewn ych by ły n iedo zwo lo n e.

Pierwszego d n ia n ie ch ciało mi s ię jeść; d o b rze, bo n ic do jed zen ia n ie b y ło . Nad ru g i dzień jedn ak ob u dziłem s ię g łod n y . Us iad łem i miałem n iesp o d zian kę. Nas to łeczku p rzy mo im łóżku s tała szk lan k a herbaty i dwie b iałe bu łk i… z mas łem!Bu łk i by ły świeże i ch ru p iące, h erbata, erzac o czywiście, ale z cu k rem! Uwinąłem s ięze śn iad an iem w min u tę. Wciąż miałem apety t . Ro zejrzałem s ię p o sal i . Przy k ażd y młó żk u leżały b u łk i i s tały szk lan k i herb aty . Po dwó jn e po rcje p rzy łóżkachz d wo jg iem d zieci . Sio s tra i p ielęg n iark i pomagały d ziecio m p ić, ale więk szośćbu łek p ozos tała n ietk n ięta.

Sio s tra po d eszła do mn ie. Po ło ży ła mi rękę na czo le. Wstrząsn ęła termometr.– Włó ż po d p ach ę. Przy jdę za d zies ięć min u t .

Po łoży łem s ię. Nic mn ie n ie bo lało . Sio s tra wróci ła, sp rawd ziła temperatu rę.

– Trzyd zieści sześć i sześć. Nic ci n ie jes t , ale do domu n ie mo żesz iść,ob o wiązu je k waran tan n a.

Nie zmartwiłem s ię specjaln ie, b o w d an ej ch wil i mo je my ś l b y ły g d zie in d ziej .Przy sąs iedn im łóżku s tało n ietk n ięte śn iad an ie, a n ie wyg ląd ało na to , żeby p acjen tmóg ł z n ieg o sko rzy s tać.

– Możesz zjeść – p owied ziała s io s tra i n ak ry ła twarz ch łop ca p rześcierad łem.

Nas tęp ne d n i u p ły wały ju ż mon o ton n ie. Bu łk i z mas łem i h erb atę d awali namdwa razy dzienn ie. God zin ę p o ich p o dan iu wzg lęd n ie zd rowi p acjenci d ziel i l imięd zy s ieb ie p ozos tawione jedzen ie. By ło n as tak ich czterech czy p ięciui w rezu ltacie od ży wial iśmy s ię d ob rze.

Dru g iego dn ia o ko ło p o łu d n ia zbad ała mn ie nasza lek ark a.

– Nie wiem, co ci by ło , ale w k ażd y m razie n ie b y ł to ty fu s – u zn ała. – Ale wieszp rzecież, że k waran tan n a trwa d wa ty g o dn ie i p rzez ten czas mus isz u nas zo s tać.Po mó wię z two ją matk ą.

I tak p rzeleżałem d wa ty g odn ie na ty fu sowej sal i . Pacjenci szyb k o s ię zmien ial i .Jed n i umieral i , in n i wracal i d o zd rowia, p rzychod zil i no wi. Ro zlen iwiłem s ię nacałeg o . By łem najedzon y . Matka p rzy ch o dziła co dzień p o d okn o , b o na salę n iko g o

Page 329: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n ie wpuszczano . Przek azy wała mi czasem jak iś smak o ły k p rzez jed ną z p ielęgn iarek ,ale p o za jedzen iem n ic n ie wo ln o b y ło p rzy n os ić. Pewnego dn ia wy jrzałem p rzezokn o ; o b o je ro dzice mach ali d o mn ie ręk ami. Ojciec wy g ląd ał wciąż mizern iei chod ził o lasce.

Czas wlók ł s ię wo ln o . Dn i i noce p odo b n e b y ły d o s ieb ie jak k ro p le wo d y .Spałem z n udó w cały mi g o dzinami. Przyzwy czai łem s ię d o do b ieg ający ch zewsządjękó w, p łaczu d zieci , k aszlu . Dwa razy dzienn ie d o ch odził jeszcze k lek o t wózkaz b u łkami i h erb atą. Od czasu d o czasu jed n a z p ielęgn iarek p rzychod ziła u b raćozd ro wień ca, lek k iego teraz jak p ió rk o , a zb y t s łab eg o , b y iść o własnych s i łach .Wy n os i ła g o więc n a rękach i wręczała k omuś n a k o ry tarzu . Częs to w czek ające ręceodd awano ty lko szty wn e zawin iątk o w p rześcierad le. A czasami w ko ry tarzu n ik t n ieczek ał .

W d ru g im ty g odn iu n ie wiedziałem ju ż, co ze so b ą rob ić. Ileż mo żn a sp ać?Sio s tra zl i to wała s ię nade mną

– Wiem, że s ię n u d zisz – s twierd zi ła i p rzyn io s ła mi k s iążk ę. – Mam jeszczek ilka, jeś l i b ędziesz ch ciał .

Zew krwi Lon d o na zn ałem d o b rze, ale chętn ie p rzeczy tałem jeszcze raz. Sio s tramiała za p rzep ierzen iem małą b ib l io teczk ę, w sam raz d la tak ich p seudo p acjen tówjak ja. Sied zieć n ie by ło gd zie, sp ędzi łem więc resztę kwaran tann y w łó żk u , czy tająci zajadając b u łk i z mas łem. Uty łem n awet na tym reżimie.

Wreszcie wró ci łem do n o rmalnego ży cia, a n ied ług o p o tem, po d kon iec k wietn ia,o jciec wró ci ł do p racy w Deleg atu rze. Przez cały ten czas n iko mu z nas n ie p rzy szłodo g łowy , że czło wiek , k tó ry du żo o jcu zawd zięczał , teraz k o p ał po d n im d o łk i , i toju ż od d łuższeg o czasu .

Page 330: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Rozdział 20

Pożegnanie – bez żalu

Myś lę, że opatrzność czuwała na nami p rzez te t rudne lata wo jny . Nie znamlepszego s łowa, choć opatrzność d la mn ie to jakby p rzeznaczen ie. Ty le ty lko że n iejes tem pewien , czy wierzę w tego , k to nam te rzeczy p rzeznacza…

Nowe p rob lemy zaczęły s ię pod kon iec kwietn ia 1942 roku . Ojciec n ie wróci łjeszcze całk iem d o s ieb ie po ty fu s ie i łatwo traci ł równowagę. Pewnego dn ia,pamiętam, że by ła to ś roda, p rzyszed ł wieczo rem z Delegatu ry bardzo zdenerwowany .Ledwo p rzek roczy ł p róg poko ju , k iedy d rżącymi wargami o świadczy ł:

– Musimy wy jechać z Czymken tu .Nie móg ł n as bardziej zaskoczyć. O tak iej możliwości n ie by ło do tąd mowy .

Miel iśmy tu już p rzecież swo ją n iszę.

Sied l iśmy d o ko lacj i .

– Otwiera s ię n owy oddział Delegatu ry w Kyzy ł Ordzie – kon tynuował o jciec –i mam tam zo rgan izować rejonową s łużbę san i tarną. To zos tało pos tanowionew czas ie mo jej ch o ro by . Zas tępował mn ie wówczas Winn ick i , spodobało mu s ię mo jemiejsce i ma je teraz ob jąć na s tałe. Kościałkowsk i jes t p rzyzwo itym człowiek iem,ale zby t p odatn ym na wp ływy . Próbował mn ie dzis iaj b rać pod włos . Że kon iecznejes t tam mo je doświadczen ie, że ty lko ja dam sob ie radę… – Ojciec p rzerwał . – Alep rzecież to jes t d eg radacja. Tu , w Czymkencie, jes t cen trala i obejmu je ją Winn ick i .Kościałko wsk i mn ie zapewn ił , że będę miał ab so lu tn ie wo lną rękę, że n ie będępod legał Win n ick iemu , że mo ja pens ja pozos tan ie n iezmien iona. Ale fak t jes tfak tem: Win n ick i mn ie wygryzł .

Ojciec zamilk ł . Spo jrzał wp ierw na matkę, po tem na mn ie. I u śmiechając s ię,dodał:

– Ale mam i lep szą nowinę. Kilka tygodn i temu część naszego wo jska wy jechałado Pers j i . Z rodzin ami. Tym razem to fak t , a n ie p lo tka. Kościałkowsk i rozmawiałp rzez telefon z ambasado rem Ko tem w Ku jbyszewie i ponoć reszta armii ma byćwkró tce ewakuowan a na Blisk i Wschód . Mówią, że w Iraku doszło do arabsk iegopowstan ia i chy b a jes teśmy Ang likom po trzebn i do ob rony in s talacj i naftowych . –

Page 331: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ojciec p rzerwał n a chwilę. – Otwierają s ię więc p rzed nami różne możliwości ,my ś lałem o n ich w d rodze do domu . W tej chwil i n ie mamy wyboru , mus imy jechaćd o Ky zy ł Ord y . Ale n ie na d ługo , mam nadzieję, bo jak ty lko będę s ię czu ł na s i łach ,p o s taram s ię wró cić do wo jska. Ad iu tan t szefa s łużby zd rowia zapewn ił mn ie, że n ieb ędzie z ty m tru d ności . Chyba n ie masz, mateczko , n ic p rzeciwko temu . Jużn ap rawd ę czu ję s ię lep iej . A na razie mus imy zab rać s ię do pakowan ia. Felek ma namp rzy n ieść b i lety , lad a dzień będziemy wy jeżdżać.

– To jasn e, że Winn ick i od samego początku do łk i pod tobą kopał – powiedziałamatka. – Od p ierwszej chwil i n ie czu łam do n iego sympati i . Gdy ty lko z two jąp o mo cą s ię tu u rządzi ł , ju ż po paru dn iach zaczął zadzierać nosa. Że n iby wielk ich iru rg z Wiln a… Zanad to mu pomagałeś , by łeś zby t p rzychy lny , jak zwyk le. Trzebag o b y ło o d p o czątk u wys łać do jednego z rejonów. Wtedy by ci za każdą posadęd zięk o wał. A teraz jes t za późno .

Placó wk a męża zau fan ia w Kyzy ł Ordzie by ła jedną z k i lku podpo rządkowanychDeleg atu rze w Czy mkencie. Większość z n ich n ie miała etatu lekarza. Kyzy ł Orda,ró wn ież mias to o b wodowe i tej samej wielkości co Czymken t , leżało nad rzeką Sy r-d arią, na zn an ej n am już l in i i ko lejowej Moskwa–Taszken t , oko ło 800 k i lometrówn a p ó łno cn y zach ó d od Czymken tu . Czekała nas całonocna pod róż. Miałem nadzieję,że n ie by d lęcym wagonem.

Wieczo rem sp ak owaliśmy nasz doby tek , zo s tawiając ty lko rzeczy po trzebne nan as tęp n y d zień czy dwa. Nazaju trz, jak w każdy czwartek , wybrałem s ię do k ina, alean i Felek , an i Witek n ie zjawil i s ię tym razem. Wzruszy łem ramionami, ich s trata.Fi lm, o czy wiście p ropagandowy , by ł n ie najgo rszy . Ostatni tabor, o tym, jak dzięk iwszech mo cn ej p art i i Cygan ie po rzuci l i swo je koczown icze życie, n ie żeby Cyganówk to ś p y tał o zd an ie.

W so bo tę ran o p rzyszed ł do nas Felek , p rzynosząc b i lety ko lejowe. By łemwłaśn ie n a p o d wórk u .

– Mam d la was b i lety na dziś wieczó r – powiedział . – Nie mog łem, n ies tety ,d o s tać s l ip ing u , wszys tk ie są zarezerwowane d la pasażerów z Ałma Aty . Szkoda, żewy jeżd żasz, p o żeg naj ode mn ie rodziców. – Już s ię ob róci ł do wy jścia, alew o s tatn iej ch wil i zmien ił zdan ie. – To wszys tko robo ta Witka s tarego . Pod łak reatu ra. Czo rt z n im! Mówią też, że z magazyn ierem wszed ł w konszach ty – dodałi p o szed ł . Jasn e, że teraz będzie mus iał s ię b ratać z Witk iem. Nie czu łem żalu doFelk a. Mu siał d b ać o swo je in teresy .

Zetkn ąłem s ię z Felk iem dob rych dwadzieścia p ięć lat późn iej . By ł wtedy

Page 332: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

wielk im b iznesmenem w Stanach Zjed n oczon y ch . Doszed ł do g ru b ych mil ion ó w,ch oć p o d ob n o n ie zawsze p ro s ty mi d rog ami.

I tak w p ięk ny , ciep ły sobo tn i wieczó r p ożegnaliśmy s ię z Jewdok ią i Wo łod ią,z p an ią Kempińską i Zo s ią i raz jeszcze ru szy liśmy w świat . Zos ia z matk ą p rzen io s łys ię teraz d o naszego p oko ju , Jewdo k ia z syn em do k uchn i , a o s io ł z p owro tem dos tajen k i . Niemn iej jed nak zd awało mi s ię, że wszyscy szczerze żału ją, że mu s imywy jeżdżać.

Z ty m samy m wo źn icą, k tó ry p rzywió zł nas na Uju k , pomaszero waliśmy n a s tacjęza załad o wan ą arbą. Ale jakżeż ta po d ró ż d o Ky zy ł Ord y różn iła s ię od n aszychd o ty chczaso wy ch p o d ró ży sowieck imi k o lejami! Stacja b y ła jak zwyk le zat ło czo n a,ale ty m razem n ie czek al iśmy go dzin ami, dn iami na po ciąg . Nie ty lk o miel iśmyo p łaco n e p rzez Deleg atu rę b i lety , ale ró wn ież zarezerwowane miejscówk i. I tow d o datk u w tak zwanej „miękk iej” k las ie, czy l i o dpo wied n ik u p ierwszej . W tym„b ezk lasowym sp o łeczeńs twie” n awet n a k o lejach k lasy zo s tały p ozo rn ie zn ies ione;jed n ak że p lebs pod różo wał n a twardych ławkach alb o , jak teg o d oświad czy liśmy ,w to waro wych wago n ach . Pociąg p rzy jechał n a czas i n a peron wp u szczo n o ty lkop asażeró w z rezerwacjami. Do liczy łem s ię d wu nas tu , samy ch mężczy zn . Tym razemn ie b y li to zab iedzen i u ch odźcy , lecz o ficero wie w mund urach , u rzęd n icy zesk ó rzan y mi teczk ami w rękach . Liczy łem na to , że i wszy w mięk k iej k las ie n ieb ędzie.

Gwizd ek , pociąg ru szy ł . Ty m razem zn al iśmy miejsce p rzeznaczen ia, zn al iśmyn awet czas p rzy jazdu : wcześn ie p o po łud n iu n as tępneg o dn ia.

– Po k ó j d la n as jes t już wyn ajęty – p owiedział o jciec. – I k to ś z tamtej p lacówk ima n as o deb rać ze s tacj i z fu rman ką.

Deleg at wy raźn ie zro b ił , co w jeg o mo cy , ch cąc n am zrek omp en sować s traty .

Po d ró ż b y ła wyg o dna, min ęła bez więk szy ch wrażeń . Na s tacj i w Ky zy ł Ord zierzeczy wiście o czek iwał nas wys łan n ik męża zau fan ia i woźn ica z wo zem. Po k ró tk iejjeźd zie wy ładowaliśmy s ię p rzed jed nop iętro wym d omem na u l icy Aralsk iej . Ulicab y ła wąska, ale za to wysadzana d rzewami, a p o d każdy m d rzewem sch ły n a s łońcup s ie wizy tó wk i. Nasz po kó j b y ł jedny m z t rzech należących d o luk su soweg o , jak n aso wieck ie warunk i , mieszkan ia na p ierwszy m p iętrze; k u chn ia, łazien ka i u b ik acjab y ły wspó lne. Po kó j by ł d u ży , o dwóch o knach wy ch odzących n a u l icę,a umeb lowan ie sk ładało s ię z p od wó jnego łó żk a, wielk iej szafy , s to łu i k i lkuk rzeseł . Dla mn ie rozło żono s ien n ik na po d ło d ze.

Miel iśmy właśn ie zas iąść do wieczo rn ego pos i łku p rzywiezio n ego z Czymk en tu ,

Page 333: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

k iedy k to ś zapu kał d o d rzwi. W p ro g u s tała wyso k a, szczu p ła p an i o s iwy ch wło sachu p iętych w ko k .

– Nazy wam s ię Tat iana Preob rażen skaja – p rzed s tawiła s ię. – Mieszkam z synemw sąs iedn im p oko ju . – Pod ała ręk ę mamie, o jcu i mn ie. – Do wiedziałam s ię odwo źn icy , że p rzy jechal iście dziś z Czymk en tu . Jes teście na p ewn o zmęczen i . Pro szęd o nas na ko lację. Ugo towałam mn ós two p ikan tn ego ry żu , d ość będzie d lawszys tk ich . I są cias tka ryżowe d o h erbaty . Miłosti prosim. Nasze d rzwi są n ap rzeciwko ,ty lko p rzez ko ry tarz. Będ zie n am miło , mó j syn , Mik o łaj Grigo riewicz, równ ieżch ętn ie was pozn a.

Z miejsca p o lu b iłem pan ią Tat ianę. By ło w n iej co ś szczegó ln ie symp atycznego ,w samej powierzch owności i w zachowan iu , a mówiła tak p iękn y m i l i terack imrosy jsk im, jak ieg o do tąd n ie s ły szel iśmy . Na nas wszy s tk ich zrob iła wrażen ie. „To tajej ary s tok ratyczna p o s tawa i man iery”, uznała mama.

I tak ro zpoczęła s ię nasza p rzy jaźń z sąs iad ami p o d ru g iej s t ron ie ko ry tarza.Z początk u Tatiana Aleksand rowna i jej sy n Mik o łaj o dno s i l i s ię d o nas z rezerwą.W ZSRR n ik t n ie u fał najb l iższym, a có ż d op iero o bcym. Nigdy s ię n ie wied ziało ,k to k o mu do n ies ie. O sp rawach o so b is ty ch wo lało s ię n ie mó wić, a pog lądyp o li ty czn e i własna p rzeszło ść b y ły ab so lu tn ie po za nawiasem. W rezu ltaciep ierwszy wieczó r spędzo n y z Preob rażeń sk imi by ł d ość jałowy , jeżel i ch odzio ko nwersację, nato mias t g as tro n omiczn ie s ięg n ął szczy tu . Zdo b y liśmy też ciekawąin fo rmację, że w o ko licy Kyzy ł Ord y jes t aż n ad miar ry żu . Up rawę jego wp ro wad zil itu Koreań czy cy , k i lka lat p rzed tem p rzywiezien i do tego rejonu z p og ran icza. Jeszczejedno s tal ino wsk ie p rzes ied len ie całego naro du ; z n aszego pu n k tu wid zen ia miałoo no swo ją d ob rą s tro nę: ryżo we menu b y ło d o skon ałe, a to , że n areszcie jak iśp ro d uk t spożywczy mo żn a zd oby ć b ez walk i , też nas bard zo pocieszy ło .

W trzecim po ko ju n a n aszym p iętrze, w k o ńcu ko ry tarza, mieszk ała p ara tak cich a,szara i n ieciek awa, że b ez t rud ności mo żna ich b y ło wy mazać z pamięci .

Tat iana Aleksand rowna i jej sy n sp ędzi l i wiele wieczo ró w w towarzys twie mo ichrod ziców i z czasem zaczęl i nab ierać więcej u fn ości . A mo że do szl i do wn io sku , żen ie mają wiele do s tracen ia. Tat iana Alek san d ro wn a po twierdzi ła to nawet k tó rego śd n ia. „Ży ję ty lko d la Miko łaja. Jemu jes tem p o trzeb na, ale muszę p rzy znać, że n ieraztru dno mi s ię by ło o p rzeć pok us ie skoczen ia z najb l iższej cerk iewnej wieży”.

Matka miała rację, Preob rażeń sk i to b y ło ary s tok ratyczne n azwisk o . Mąż Tatianyb y ł k n iaziem i , jak wielu ary s tok ratów zo s tał zamordowany w czas ie bo lszewick iejrewo lu cj i . Tat iana z dzies ięcio letn im syn em u ciek ła z p łonącego d omu i ledwie u szła

Page 334: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z ży ciem. Po rewo lu cj i mieszkal i , b iedu jąc, w Mo sk wie, aż k i lk a lat p rzed wybu ch emwo jny Miko łaj zo s tał sk ierowany do Ky zy ł Ordy na s tanowisko wy k ład owcymatematy k i w In s ty tucie Nauczycielsk im.

Nasze ży cie co dzien ne w Kyzy ł Ordzie snu ło s ię tak mono tonn ie, że n ie warto goo p isy wać. Nawet zdobywan ie żywności n ie s tanowiło specjalnego k łop o tu . Pop ro s tu s tało s ię w k o lejkach po p roduk ty racjo n owane, ch leb , mas ło , cuk ier. Mo jego„mag icznego mu nd uru ” n ie uży łem an i razu , b ez wspó łp racy ko legów s traci ł swó jczar. Jarzyny , o wo ce, jajka i tp . ku powało s ię na targ u za g rube p ien iąd ze, ale jeszczez d zieciń s twa p amiętałem po wied zen ie o jca: „Pien iądze, Stefanku , są po to , żeby jewy d awać”. Gd yby n ie ro zsąd ek matk i , by łbym go tów tę mak sy mę zb y t częs tos to sować. Ryżu , jak już u s ły szel iśmy p ierwszego wieczo ru , by ło zawsze pełnow sk lepach , p rawie b ez k o lejk i i n iemal za g ro sze. Nieraz jadal iśmy ryż na śn iadan ie,n a o b iad i na ko lację. Wyobrażałem sob ie, że tak muszą ży ć Ch ińczycy .

W czerwcu 1 942 roku zap isałem s ię do szk o ły i p rzez k i lka p ozos tałych tygodn irok u szko lnego ch o d ziłem do dziewiątej k lasy diesiatilietki. Niewiele p amiętam z tegok ró tk ieg o ok resu n auk i , z wy jątk iem jednego ch arak tery s tyczneg o in cy den tu . Jakwszys tk ie o ś rod k i k ształcen ia w ZSRR, by ła to szko ła ko ed ukacy jna i ju ż w ciągup ierwszych k i lku dn i zap rzy jaźn iłem s ię z b l iźn iakami, Ireną i Stas iem; z ty mo statn im s iedziałem w jedn ej ławce. Ich matka u czy ła nas h is to ri i , a o jciec wy k ład ałfizyk ę w ty m samy m Ins ty tucie Nauczycielsk im, w k tó ry m p racował nasz sąs iadMik o łaj .

Irena i Staś n ie na darmo nos i l i po lsk ie imiona. Ich d ziadek b y ł Po lak iem,zes łań cem z carsk ich czasów. Staś by ł ak tywn y m członk iem Ko msomołu . W ty mczas ie p rzerab ial iśmy na h is to ri i wczesny o k res po rewo lucy jny , wo jnę domowąi p rąd y rewo lu cy jn e w up rzemysłowionych k rajach kap ital is ty czn eg o świata. By ła too s tatn ia lekcja p rzed wakacjami; po d ko n iec nasza nauczycielka, matka Irenyi Stas ia, o d wróciła s ię d o tab l icy i dużymi l i terami zaczęła p isać:

OBALENIE PAŃSTWA BURŻUAZYJNEGO

I WPROWADZENIE NA JEGO MIEJSCE DYKTATURY PROLETARIATU JESTNIEMOŻLIWE

W tym mo men cie zab rzmiał dzwonek . Kon iec lek cj i . Zaczął s ię n iezwy k ły jak nazd yscyp lino wan ą so wiecką szko łę rozgard iasz. Do tychczas każda lekcja koń czy łas ię dop iero wtedy , k ied y n au czy ciel o p uści ł k lasę, a do tego momen tu s ied ziało s ięcich o i sp o ko jn ie. Ale n ie tym razem, mo że właśn ie d latego , że to by ła o s tatn ia

Page 335: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

lekcja h is to ri i p rzed wakacjami. Wszyscy zerwali s ię z ławek , n awo łu jąc s ię, śmiejąc,b iegając po k las ie. Nauczycielk a odeszła od tab l icy , spo jrzała na nas , pok iwałag łową i włożywszy k s iążk i pod pachę, wy szła z k lasy bez s łowa.

Staś s iedział obo k mn ie, n ieru ch omy , z o czy ma wlep ionymi w tab l icę, jakbyzah ipno tyzowan y wy p isany mi na n iej s łowami. Przeczy tałem je jeszcze raz: Obaleniepaństwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwe… tozdan ie jes t n iepełne… czegoś w n im b rak u je. Czyżby to b y ła n iedo k ończona częśćs loganu? Cy tat? Nik t w k las ie n ie zwracał już uwag i n a tab l icę. Jedyn ie Staś s iedziałb lady , cichy , jak zaczaro wany .

Ktoś s tarł tab l icę. Wszy scy zapo mniel i o o s tatn iej lekcj i , sk ład al i k s iążk i ,zb ieral i s ię do do mu . Wracając, wciąż s ię zas tan awiałem nad zn aczen iem ty ch k i lkus łów. Wed łu g komu n is tycznej ideo lo g ii dyk tatu ra p ro letariatu by ła n ieun ikn io nymnas tęps twem obalen ia b u rżuazj i , k ap i tal izmu i imperial izmu . Nie in teresowałem s iętymi teo riami, ale wys tarczająco dużo ob iło mi s ię o u szy , żeby zrozumieć, że zdan ienap isane n a tab l icy wyg lądało n a kon trrewo lucję.

Zain tryg owany i zan iepoko jony spy tałem o jca. Znał ten cy tat . Za swo ichs tudenck ich czasów w Mo skwie o jciec by ł p rzecież członk iem S-R, jednejz rewo lu cy jn y ch part i i .

– To z Len ina – s twierdzi ł . – Ju ż n ie pamiętam, gdzie i k iedy Len in p owiedział , żeobalenie państwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwebez krwawej rewolucji. Co ś w tym sens ie. Widoczn ie n ie zdąży ła nap isać cało ści , alejeżel i n ik t n ie zauważy ł , a zdan ie zo s tało s tarte, to chy b a sp rawa jes t sk o ńczona –do d ał o jciec n iezby t pewnym g ło sem.

Irk a i Staś zawsze ch o dzil i do szko ły razem z matką. Nazaju trz sp o tk ałem ich , jakzwy k le w pó ł d ro g i , ale samych . Po db ieg łem do n ich . Irka miała o czy czerwo n ei p o ciągała n o sem.

– Co s ię s tało? – spy tałem.

Irk a wyb uchnęła p łaczem.

– Dureń , łajdak , świn ia! – zawo łała.Staś milczał . Ob jąłem ją ramien iem.

– Cicho , cicho , Irinoczka – s tarałem s ię ją u spoko ić.

– Aresztowali mamę – wy szlochała. – Przyszl i po p ó łn ocy . To jego ro b o ta! –Cisnęła w Stas ia teczką. – Pod lec, poszed ł d o sek retarza Ko msomołu i o skarży łmamę o b rak czu jności . Pod lec! – powtó rzy ła. – Mówi, że to jego obywatelsk iob o wiązek ! Krety n ! Ło tr! – Zab rak ło jej ep i tetów. Znów zan io s ła s ię p łaczem. – Teraz

Page 336: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

żału je. Rych ło w czas . Wielk a pociecha! Id io ta!

Zrozumiałem, co s ię s tało . Staś , czło nek Komso mołu , zadenu ncjo wał własnąmatkę, k tó ra tej samej no cy zos tała aresztowana. Rzeczy wiście d u reń . Zach owan ie n iedo p o jęcia. I co? Dadzą mu teraz med al?

Odwróciłem s ię o d Stas ia, n ie chciałem mieć z n im n ic do czyn ien ia. By liśmy jużb lisko szko ły .

– A ty , Iren k o , lep iej n ikomu o tym n ie mów. Masz, wy trzy j o czy . – Podałem jejmo ją ch u s teczkę. – Jak s ię rozn ies ie, to ty lko mo że pogo rszyć sp rawę. Twó j o jciec napewno zna ludzi na o dpowiedn ich s tanowiskach . Po g ada, z k im trzeba, wypuszcząmamę. – Sam w to n ie wierzy łem, ale co miałem jej powiedzieć?

Nie spo tkałem już więcej an i Stas ia, an i Ireny . „Po jechal i d o Kazal iń ska, dodziadk ów”, p o wiedział Mik o łaj , k tó ry by ł ko legą ich o jca w In s ty tu cieNauczycielsk im. Ale o lo s ie ich matk i n ic n ie wiedział , a n ie mó g ł s ię narażać,wypy tu jąc o n ią.

Miko łaj s tał s ię naszym g łównym źród łem miejscowych in fo rmacji i p lo tek .Wieczo rami on i jeg o matk a g rywali w b ryd ża z mo imi rodzicami. Czasem jak tó rego ś z n ich zas tępowałem. Niek iedy g rał ze mną w szachy . Któ regoś wieczo ru , napoczątk u letn ich wakacj i , Mik o łaj wpad ł do nas wcześn iej n iż zwyk le z o s trzeżen iemd la mn ie:

– Przez n ajb l iższy ch parę tyg o dn i lep iej s ied ź w domu , Stefan ie. Lada dzieńzaczyn ają s ię s ianok o sy i po noć będą łap ać ludzi na u l icy i rozsy łać po k o łch o zach .Lep iej n ie wy ch odź – powtó rzy ł – chy ba że miałb yś ocho tę pobaraszkować sob iew s togu s iana… – dodał z u śmieszk iem. – Cho ć to warzy s two tam n iezby twykwin tne… – Mrugnął p o ro zumiewawczo .

Mama by ła p rzerażona.

– Za p ró g s ię z d omu n ie ru szysz, s ły szy sz?– Ależ, mamo , n ie mam najmn iejszej ocho ty n a s ianok osy . Przecież lada dzień

możemy szyk o wać s ię na wy jazd do wo jska i gd zie mn ie znajdziecie w obcymko łch ozie? Nie u śmiech a mi s ię zo s tać samemu w tym k raju .

Już od jak ieg oś czasu o jciec p lano wał wy jazd do wo jska do Jan g i-Ju lui znalazłszy tam jak ieś miejsce zamieszkan ia, pos łać po nas .

– Za wszelk ą cenę mus imy dos tać s ię na nas tępn y tran spo rt do Pers j i – powtarzał .

Miko łaj wiedział , o czym by ła mowa.

– A może i mn ie by do waszej armii p rzy jęl i? – py tał n ieraz n iby żartem. – Mój

Page 337: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Bo że, móc wy jechać za g ran icę, pod różować, zob aczyć Pary ż, Lo ndyn , Niceę. Znam towszys tko z opowiadań matk i . Ale p rzed wo jną samo złożen ie pod an ia o paszpo rtzag ran iczn y g rozi ło wywó zką na Syb ir. A teraz… szkoda gadać. Nasze po ch odzen iespo łeczne to p iętn o , zamyk a nam wszys tk ie d rog i . Pary ż, Londyn … to ty lkomarzen ie. Ale mówię poważn ie, Stefan ie, bądź o s trożny , n ie warto ryzykować. Nie dajci Boże zos tać tu samemu n a s tałe. A właśn ie młodzież będą łapać. Za młod y dowo jska, do s ian okosów w sam raz. Zos tań ju tro w domu , a ja s ię pop y tam –zakończy ł z tajemn iczą miną.

Nas tępnego wieczo ru Miko łaj wręczy ł mi kartk ę z ad resem In s ty tu tuTechn icznego .

– Idź tam ju tro z sameg o rana – p o rad zi ł – i zap isz s ię n a wakacy jny ku rsmech an ik ów samochod owych . Dos tan iesz leg i ty mację i n ie będziesz narażon y . Mo żecię w dodatku czegoś p o ży tecznego nauczą, p rowadzen ia samochod u na p rzy k ład ?Może s ię k iedyś p rzydać.

Nazaju trz s tanąłem w ko lejce ch łopców i d ziewcząt w mo im wieku i p o go d zin ie,ze s tu d encką leg i tymacją w k ieszen i , g o tó w by łem s tawić czo ło patro lo m mil icj i .Znó w mog łem s ię włó czy ć po mieście, ch oć n ie bard zo by ło po co . Zresztą tak s ięzłoży ło , że n ie mu s iałem s ię an i razu leg i tymować, lecz s ły szałem, że sp o romło d zieży po jechało , ch cąc n ie chcąc, na s ianokosy .

Kurs mechan ików samocho dowych zaczął s ię w pon iedziałek o ó smej rano .Zaczęło s ię od k i lku wyk ładów na temat działan ia s i ln ik a spal inowego . Klasa by łana wpó ł pus ta. Czyżby i inn i zap isal i s ię na ku rs ty lko po to , żeby s ię wy migać ods ianokosów, i nawet n ie kwap il i s ię na lekcje? Wyk łady zresztą by ły całk iemciekawe. Mo je wiad omo ści techn iczne by ły bard zo og ran iczone, więc nauczy łem s ięczegoś noweg o . Po p o łud n iu zajęcia p rak tyczne odby wały s ię na podwórk u zabud y nk iem In s ty tu tu . Każda g rupa, cztery czy p ięć o sób , d os tała s tary gaźn ik , k tó rymiel iśmy ro zeb rać na części . Nas tępn eg o po p o łu dn ia miel iśmy go złożyć.

I tak k i lka dn i minęło na lek cjach rano i zajęciach p rak tycznych p o po łudn iu .Po ranne lekcje zaczęły s ię powtarzać, s tały s ię nudne. Popo łudn ia też n ie b y łylepsze. Jednego dn ia rozb ieral iśmy gaźn ik , n as tępnego dn ia go sk ładal iśmy . Zawszeten sam. Nawet n ie warto s ię b y ło zamien iać między g rupami, bo każda g rupa miaładok ładn ie tak i sam model . „Stary gaźn ik fo rda”, s twierdzi ł Fiod o r, n ajs tarszych łop iec w naszej g rup ie, k tó ry p rzep raco wał pop rzedn ie wakacje w MTS-ie – motorno-traktornoj stancji – gdzieś na ws i , a teraz p o trzebny mu by ł dyp lom mech an ik asamo chodoweg o , żeby mó g ł znaleźć p racę w mieście. Po p ierwszym tygodn iu każdy

Page 338: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

z nas po trafi ł rozeb rać i zło ży ć gaźn ik fo rda z zamk n iętymi oczami. Dla zab icia czasub awil iśmy s ię w rodzaj ciuciu bak i częściami ro złożonymi na p łachcie b rezen towejn a t rawie. Fiodo r, s tary wyga i jedyn y w naszej g rup ie pos iadacz zegarka, mierzy ł , i leczasu zajmie k ażd emu z nas zło żen ie gaźn ika z zawiązanymi oczami, podczas gdyp ozos tal i członkowie g rupy p rzek ładal i części z miejsca na miejsce.

Ta zabawa p rzypomniała mi s ię k i lka lat późn iej , gdy uczy łem s ię rozk ładać n aczęści i sk ładać z powro tem, też z zamkn iętymi oczami, najp ierw karab inwielo s trzałowy Tho mpson a, a po tem, w p odcho rążówce arty leri i p rzeciwlo tn iczej ,zamek 4 0 mm działa Bo fo rsa.

Fiodo r, zd rob n iale Fied ia, nasz do świadczony mechan ik , miał o s iemnaście czyd ziewiętnaście lat , by ł s i ln y jak koń , a un iknął pobo ru p rzez zn iekształconą s topę.Rozgarn ięty i ob latany , szy bko zyskał p os łu ch i k iedy w po łowie d rug iegotyg o dn ia k u rsu zap ropon ował, żeby zamias t nudzić s ię na lekcjach , iść pop ływaćn ad rzekę, dwóch z n as do łączy ło . Pogoda sp rzy jała, a na naukę by ło za go rąco .

Sp o tk al iśmy s ię na b rzeg u Sy r-dari i . Za p lażę w Kyzy ł Ordzie uch odziła bagn is tałąka z rozs ian y mi tu i ówd zie k ępkami d rzew i nawet w tak up alny dzień pach n iało tuzg n il izną. Dość s tromy , choć n iewy sok i b rzeg podmywany by ł p rzez wod ęi s terczały z n iego ko rzen ie nadb rzeżnych d rzew i k rzaków. Schod ząc d o rzek i , łatwob y ło sk ręcić nogę, więc p ro ściej b y ło skakać p ro s to d o wody . W powszedn i dzień„p laża” b y ła p rawie pus ta.

Sy r-daria w tym miejscu , 60 0 k i lometrów od u jścia w Jezio rze Aralsk im,rozlewała s ię na b l isko 200 metrów. Lato by ło s łoneczne, woda ciep ła, dob rze s ięp ły wało w len iwie p ły nącej rzece. Co raz częściej więc zamias t d o In s ty tu tuch odzil iśmy na wag ary . Czasem w d wó ch , czasem w trzech , a n iek iedy i więk sząg ru p ą. Od czasu do czasu , d la po rządku , pokazywaliśmy s ię w In s ty tucie, ale i takn ik t na naszą n ieob ecn ość n ie zwracał uwag i . W domu n ic n ie mówiłem, matk a mo g łas ię d enerwować.

Pływan ie n ie b y ło rozp o wszechn ion ym spo rtem w Ky zy ł Ordzie i mo i towarzy szen ie miel i czy m s ię p o p isy wać. Kto po trafi ł u trzymać s ię n a po wierzchn i , by łp ły wak iem, a k to p osuwał s ię nap rzód – mis trzem. Pływali tak zwanym s ty lemk ozack im, po legającym na p rzesadnym wymach iwan iu rękami. Ko ledzy szybkoo dk ry l i , że p ły wając k rau lem lub żab ką, p rześcigałem ich zawsze b ez wys i łku .W rezu ltacie już d rug iego dn ia zo s tałem „k onsu ltan tem”. Trzeba p rzyznać, że uczy lis ię szybko i ju ż p o k i lku dn iach mus iałem s ię d ob rze nap racować, żeb y im,a szczeg ó ln ie Fied i i , do trzymać po la.

Page 339: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Naszym u lub ionym miejscem s tała s ię spo ra kępa d rzew nad samym b rzeg iem.Niedaleko nas , pod inną kępą d rzew, zwyk ła s ię rozk ładać g rupa mężczyzn . Musiel ispędzać nad rzek ą spo ro czasu , bo częs to zas tawaliśmy ich na „p laży”, p rzychod ząc,i zo s tawial iśmy na pos terunku , gdy zb ieral iśmy s ię do domu . Od s łowa do s łowazaczęl iśmy s ię zaznajamiać, on i po dchodzil i ob serwować nasz t ren ing lu b nasd op ingować, gd y u rządzal iśmy wyścig i na d rug i b rzeg rzek i . Dawaj, dawaj! Skorieje!Dawaj, Stiopa!, czy l i ja, albo Fiedia! czy Pietia, czy k to ko lwiek by ł w dany m momenciefawory tem.

Wkró tce i naszych nowych ko legów uczy łem żabk i , k rau la, nawet mo ty lka. Jedenz n ich , imien iem Borys , okazał s ię szczegó ln ie p rzy jacielsk i , swó j ch łop . W myślin azwałem go Borysem Godunowem, mo że jego n isk i g ło s p rzypomniał mi arięs ły szaną k iedy ś w rad iu . Bo rys by ł najs tarszy w swo jej g rup ie i wydawał s ię miećp os łu ch u pozos tałych . Nad wyraz ciekawsk i , wciąż mn ie o coś wypy ty wał . Skądjes tem, gd zie p racu ją i co rob ią mo i ro dzice, jak s ię ży ło w p rzedwo jennej Po lsce?Czy jeździ l iśmy za g ran icę, czy mamy tam k rewnych , co rob iłem n a Syb irze? Syb irg o szczegó ln ie in teresował . Ot , wścib sk i Ru sek , po myślałem i z p oczątku dośćszczerze odp owiadałem na jego p y tan ia.

Aż Fied ia, b ardziej w życiu ob latany , po radzi ł mi szep tem:– Bądź o s trożny , St iopa, to są mil icjanci , z obwodowej mil icj i .

– Skąd wiesz?

Fied ia, n ic n ie mówiąc, popatrzy ł na kępę d rzew, gdzie rozs ied l i s ię Bo rys i jegok o led zy . Z początk u n ic szczegó lnego n ie zauważy łem. Prawda, wszyscy nos i l iiden tyczne n ieb iesk ie kąp ielówk i. Nasze by ły czarne, bo jedyn ie tak ie można by łok up ić w mieście. Czyżby ich spodenk i pochodziły ze sp ecjalnego sk lepu? Czy tomiał na myś l i Fied ia? Pok ręci łem g łową.

– Spó jrz na d rzewo – szepnął Fied ia.

I rzeczywiście, na gałęziach wis iały szaro -n ieb iesk ie sp odn ie i b luzy , n a k tó red o tąd n ie zwró ci łem uwag i . Wzruszy łem ramio nami, p rzecież n ie mam co uk rywać.Chociaż… chodzimy tu na wagary… Groźba s ianokosów zawis ła mi znów nadg łową… ale co tam… Wsk oczy łem do wody .

Ty godn ie szybk o mijały . W końcu l ipca ku rs s ię sk ończy ł i zas ied l iśmy doegzaminu . Teo rię zdałem b ez t rudności . Na p rak ty czny m egzamin ie mus iałem – jaks ię można domyślać – rozłożyć, a p o tem złożyć ten sam s tary fo rd owsk i g aźn ik .Dos tałem mó j „d yp lom”. Podczas ku rsu n ie miel iśmy an i jednej lekcj i jazdy , więcp od tym wzg lędem pozos tawałem zielony . Mo ja leg i tymacja s tudencka s traci ła

Page 340: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ważność, ale s ianokosy s ię skończy ły i u l ice Kyzy ł Ordy p rzes tały byćn iebezp ieczne.

Mniej więcej w tym samym czas ie o jciec pos tanowił wrócić do wo jska i po jechałdo Jang i-Ju lu . Pozwo len ie na kupno b i letu ko lejowego dos tał bez t rudności .

Któ reg oś dn ia, w początkach s ierpn ia, wracałem właśn ie z zakupów, n io sąc n aszezdoby te w ko lejkach racje żywnościowe, gdy w okn ie zobaczy łem o jca.W okamgn ien iu by łem w domu , p rzesk ak u jąc po trzy s topn ie naraz. Ojciecp rzy jechał nocny m pociąg iem. W źle leżącym d rel ichowym mun durze, z t rzemagwiazdkami na ramionach , z baretką Krzyża Waleczn ych na p iers i , wyg lądał zupełn ieinaczej . Zapomniawszy o mo im wieku , sk oczy łem mu w ramiona tak , że o mal obajn ie znaleźl iśmy s ię na pod łodze.

– Uważaj , o s trożn ie, tata wciąż n ie jes t s i łaczem – wybuchnęła śmiechem matka.

Nasza największa waliza leżała o twarta na łóżku .

– Jedziemy do Pers j i? – spy tałem i n ie czekając na od powiedź, chwy ciłem matkęwpó ł i zatań czy łem z n ią po lkę p rzez całą d ługość poko ju .

Teraz o jciec s ię roześmiał .

– Sp oko jn ie, sp oko jn ie… – Matka u s i łowała powściągnąć mó j en tuzjazm.

– Mówiąc p oważn ie – zaczął o jciec – n ie znam jeszcze szczegó łów, ale p rawie napewn o pociąg rod zin wo jsk owych będzie ru szał z Jang i-Ju lu do Krasnowodska o 11lub 12 . Mo że po tem będą jeszcze inne tran spo rty , ale to n ie jes t pewne. Pierwszytranspo rt może s ię okazać o s tatn im. Ros jan ie mogą w każdej chwil i ws trzymaćewakuację. Ja muszę jeszcze dziś wrócić do Jang i-Ju lu . Przep us tka kończy mi s ięju tro i mam zarezerwowane miejsce na wieczo rny pociąg d o Taszken tu . Ch ciałemwykup ić b i lety d la was na ten sam p ociąg , ale bez po zwo leń n ie chciel i mi ichsp rzedać. Musimy s ię p os tarać o po zwo len ia d la was , a n ie mamy dużo czasu . –Spo jrzał na zegarek . By ła już d ruga. – To n am daje n ie więcej n iż p ięć godzin . –Ojciec wy ciągnął po rtfel z k ieszen i mund uru i p rzel iczy ł czerwońce. – Powinnowystarczy ć.

Szybko coś p rzekąs i l iśmy , pop il iśmy herbatą.

– Ty idź z tatą, a ja skończę pakować – powiedziała mama. – Pościel zo s tawię nawierzch u , a nuż będziemy musiel i jeszcze jedną noc tu zo s tać.

Ruszy liśmy w pogon i za p rzepus tkami. Czas up ływał , a my wys iadywaliśmyw poczekaln iach , to Rady Miejsk iej , to Wojenkomatu , to Sek retariatu Part i i .Urzędn icy , party jn i i wo jskowi, u rzęd owali , wys łuch iwali o jca, ale odpowied ź by łazawsze ta sama: NIET. Mundu r o jca n ie rob i ł na n ich wrażen ia. Nik t ręk i po łapówkę

Page 341: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

n ie wyciągnął .

– Głową muru n ie p rzeb ijesz – s twierdzi ł o jciec ze smu tk iem. – Dos tal i pewn ierozkaz z gó ry . Po lacy ze wszys tk ich s tron szukają d rog i do Jang i-Ju lu . Wszyscychcą zdążyć na ewakuację, a Ros jan ie rzucają k łody pod nog i , jak ty lko mogą.

Sy tuacja wy g ląd ała bezn ad ziejn ie. Us ied l iśmy na ławce na u l icy . Właśn iezamykano na noc d rzwi wejściowe do Sek retariatu Part i i . Dokąd teraz? Ojciec by łwyraźn ie ws trząśn ięty , zagub io ny , jasność umysłu i zdo lność podejmowan iaszyb k ich decyzj i wciąż n ie wróci ły p o cho rob ie.

– Dok ąd teraz iść? Do kogo jeszcze można s ię zwró cić? – po wtarzał w kó łko . –Przecież muszę jechać. Zajmij s ię mamą, Stefanku – po wiedział tak jak wtedyw szp italu , w Czymkencie. Ale wtedy by ł na łożu śmierci .

Spo jrzałem na zegarek o jca. By ła 19 .3 0 , wszys tk ie b iu ra będą zamkn ięte. Ale cieńmyśli k rąży ł mi po g łowie. Co może by ć o twarte wieczo rem? NKWD i mil icja, cido p iero w nocy nap rawdę p racu ją. Ale iść do NKWD? Do jask in i lwa? Przesada. Alena mil icj i można b y sp róbo wać. Najwyżej też nas wyproszą.

– Tato , chodźmy na mil icję. – Wziąłem o jca pod ramię. – Na pewno o twarta.

Ojciec s ię opanował, ws tał , twarz mu s ię wypogodziła. Miejska mil icja, za rog iem,by ła n ie ty lko o twarta, ale p ełna ludzi . Jedn i wch odzil i , inn i wychodzil i .W mundu rach , w cy wilu , w łachmanach . Tu taj mundur o jca wskó rał ty lko ty le, że bezczekan ia znaleźl iśmy s ię w po ko iku o ficera s łużbowego . Wy słuchał , pok iwał g łowąze wspó łczuciem i powiedział… niet.

Ja już od k i lku minu t p rzes tałem s łuch ać. Cały czas miałem wrażen ie, żepo szl iśmy p od zły ad res , że n ie do tego b iu ra miel iśmy trafić, n ie z ty m mil icjan temrozmawiać.

Kogoś miałem na myś li , ale kogo? I gdzie go szukać?Nag le… już wied ziałem. Mu szę znaleźć Borysa, mo jego Borysa God unowa,

k tó rego uczy łem p ływać k rau lem. Fied ia wspomniał , że Bo ry s p racu je w obwod owejmil icj i , n ie w miejsk iej . Chy ba mn ie pozna. Tam będzie pewn ie jeszcze więcejpeten tów n iż tu taj , ale n ie mamy n ic do s tracen ia.

Ojciec dał już za wygraną, myś lami by ł gdzieś daleko . Pociągnąłem go za rękaw.

– Chodź, tato . Mam jeszcze coś na myś li , warto sp róbować. – Ojciec n iezareagował. – Chodź, powiem ci , o co cho dzi , ty lko wy jdźmy s tąd .

Nie ch ciałem mówić w tym t łumie obcych . Do obłastnoj mil icj i by ło ty lko k i lkau lic. Po d rodze opowiedziałem o jcu o Borys ie.

Page 342: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Też n ic z tego n ie będzie – powiedział – ale tonący b rzy twy s ię ch wy ta…

Zapadał zmrok . Na zegarku o jca by ła ó sma. Ty lk o dwie god ziny do od jazdupociągu . Poczu łem s ię nag le podn iecony , miałem p rzeczucie, że Bo rys nam pomoże.Przy puszczaln ie całk iem n ieracjonalne. Może Borys i chciałby pomóc, ale czy b ęd ziemóg ł? I czy w ogó le go znajdę?

Niewielk i bud ynek mil icj i obwodowej by ł n ieo czek iwan ie cichy , wyg lądał nan iemal opuszczony , na ganku s tało ty lko k i lku mężczyzn w mund urach . Stal i tak pociemku , paląc pap iero sy , ich twarzy n ie by ło widać. Na o jca i n a mn ie padało świat łou l icznej latarn i . Nag le u s ły szałem n ajmilszy mi w tej chwil i g ło s , g łębok i g ło sBorysa znad rzek i:

– Zdrastwuj, Stiopa.

Zacząłem referować mu naszą sp rawę. Po dn ió s ł rękę.

– Nie, n ie tu taj , St iop a. To ch yba twó j o jciec? – Wyciągnął ręk ę. – Chodźmy dośrod ka.

Pro wadził nas d ług im ko ry tarzem. Pewn ie do szefa, pomyślałem. Weszl iśmy dodużego poko ju z impon u jącym b iu rk iem zarzuconym s to sem pap ierów. Bo rysp rzesu nął pap iery , zapal i ł lampę na b iu rku i u s iad ł za n im.

Serce zab i ło mi mo cn iej . Mó j p rzy jaciel znad rzek i , mó j uczeń , mó j Bo rysGodunow u rzędu je tu za tym wielk im b iu rk iem… Dotąd widywałem go ty lkow spodenk ach kąp ielowych , a teraz rzuci łem ok iem na ko łn ierz munduru – t rzyczerwone szpały, pu łkown ik mil icj i . Dech mi zaparło . Ojciec s iedział teraz opanowany ,odpowiadając spoko jn ie na l iczne p y tan ia Bo rysa. Na mn ie n ik t n ie zwracał u wag i .Nieważne, by le dos tać p rzepus tk i . Ro zmowa s ię ciągnęła, zacząłem s ię n iepoko ić.Podsunąłem rękaw o jca, by spo jrzeć na jego zegarek , docho dziła 8 .3 0 . Bo rys tozauważy ł .

– Nie martw s ię, St iop a. Zdążycie. – Wyjął b loczek z szu flad y . – Pro szę o wasząp rzepus tkę i b i let . – Wyciągnął rękę. Przejrzał dokumen ty o jca. – Imię żony? Syna?A, jego to znam. – Wypełn i ł dwa b lank iety , pod p isał , o s temp lował. Podał o jcu dwiep rzepus tk i , pod n ió s ł s łuch awkę telefonu i po wiedział k i lka s łów.

Wszed ł s ierżan t i s tanął na baczność. Bo rys tak szybko dawał mu in s trukcje, żezłapałem ledwie k i lka po jedyn czych s łów: dwóch ludzi… ciężarówka… s tacjako lejo wa… biegom… Nie by łem pewien , czy to sen , czy jawa. Sierżan t wykonałp rzep isowy w ty ł zwro t i zn ik ł . Bo ry s ws tał , p odał nam rękę.

– Ży czę wam wszelk iej po myślności . – Uśmiechnął s ię. – Ale teraz już s iępośp ieszcie. Ciężarówka będzie czekać p rzy wy jściu .

Page 343: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Od tej chwil i wszys tko po szło rzeczywiście biegom. Czu łem s ię jak odu rzony ,jakbym og lądał fi lm, w k tó rym g rałem. Ciężarówka s tała p rzed d rzwiami, p rzy n iejs ierżan t z dwo ma mil icjan tami. Pod taką esko rtą w k i lka minu t b y l iśmy w domu .Milicjanci pos tawil i karab iny w kącie poko ju i w p rzyśp ieszonym temp iezapakowali resztę naszych rzeczy . Tat ian a Aleksand rowna i Miko łaj pożegnali s ięz nami serdeczn ie. Na s tacj i ko lejowej nasza esko rta, z s ierżan tem na czele, to rowałanam d rogę. Przeszl iśmy p rzez cały t łu m, k tó ry o twierał s ię p rzed nami jak wod yMorza Czerwonego p rzed Mojżeszem. W ariergardzie jeden z mil icjan tów pchałwózek z naszym doby tk iem. Czek ał na nas czteroosobowy p rzedział w na wpó łpus tym pu lmanowsk im wagon ie syp ialnym, zarezerwowan y p rzez Borysa. Us łużn ykon duk to r p rzyn ió s ł nam tacę z kanapkami z mięsem i serem. Zachęcony n ap iwk iem,p rzyn ió s ł zaraz d rugą tacę, a na n iej t rzy szk lank i herbaty z samowara na ko ry tarzu ,cuk ier i spodeczk i z kon fi tu rami t ru skawkowymi. Prawd ziwy high life, jak p rzed wo jnąmawial i ci , co udawali , że znają ang ielsk i .

Spal iśmy w świeżu tk iej b iałej pościel i . Rano dos tal iśmy śn iadan ie: p rawdziwąkawę, bu łk i , mas ło , jajk a na miękk o , miód . Tak ieg o komfo rtu w p od róży zaznałemdop iero wiele lat późn iej , ju ż na Zachodzie.

Wyładowaliśmy s ię w Taszkencie na zat łoczonej s tacj i i n asze up rzywilejo wan ieskończy ło s ię tak samo nag le, jak s ię zaczęło . Ale o jciec miał tu znajomo ści ,p rzyp rowadził dwóch p o lsk ich żo łn ierzy , k tó rzy pomog li nam p rzen ieść s ię n a inn yperon i do in nego p ociągu . Po pó łgod zinn ej jeździe wys ied l iśmy w Jang i-Ju lu .

Załadowaliśmy bagaż na arbę i pomaszerowaliśmy za n ią do mieszkan ia pańs twaKrako wsk ich . Ojciec zap rzy jaźn ił s ię z rodzin ą Krako wsk ich w czas ie sweg op ierwszego po by tu w Jang i-Ju lu . Umówili s ię, że matka i ja zamieszkamy u n ich ażdo wy jazdu . Ojciec miał tego dn ia wró cić do ob ozu .

Droga ze s tacj i p rowadziła p rzez dzieln icę lep ianek podo bną do Ujuk uw Czymkencie, po mijając bawiące s ię w ku rzu uzbeck ie i ro sy jsk ie dzieci , u l ice b y łypus te. Doszl iśmy do cen trum, k tó re na p ierwszy rzu t oka n ie różn iło s ię n iczy m o dinnych p o łudn iowych mias t ro sy jsk ich ; mog łob y śmiało s łu ży ć za d eko rację sztuk iCzech owa. Jedno - i dwup iętro we domy , malo wane w większości na b iało , k ry ły s ięw cien iu s tary ch d rzew, k tó rymi obsadzone by ły u l ice. Ale coś s ię n ie zgadzałoz czecho wowsk im ob razem. Nie ty lko duży ru ch ko łowy i t łumy p rzech odn iów nau licach , ale i p rzewaga wśród n ich mężczyzn w n iezn anych mi mundurach . Jedn imiel i na g łowie fu rażerk i , inn i berety , czasem czarne, czasem khak i . Ojciec wy jaśn i ł .

– To nas i żo łn ierze, wyfasowali już ang ielsk ie mundury , battle dress. Przyszły

Page 344: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

właśn ie tuż p rzed mo im wy jazd em do Kyzy ł Ordy . To już jes t wo jsko , n ie ci o bdarciłag iern icy !

Rodzina Krakowsk ich mieszkała w cen tru m, w jednym z b iało o tynkowanychdomów. Zas tal iśmy mieszkan ie pełne gości . Wiedziałem od o jca, że pan Krakowsk i ,p rzed wo jną właściciel pap iern i w Małopo lsce, jes t bard zo gościnny .

– Ich dom jes t zawsze pełen – up rzedzi ł nas o jciec. – Lud zie schodzą s ię nap lo tk i , a i poczęs tu nk iem n ie gardzą.

Sądząc po wielkości mieszkan ia, t rzy poko je z k uchn ią, n iewielką, ale dowłasnego wy łącznego uży tku , i po su to zas tawionym s to le, Krakowscy należel i dop rawdziwej p lu tok racj i . Nawet tu taj , w tym k raju nędzy , ży l i na wysok iej s top ie,podobn o p o trochu sp ien iężając rodzinną b iżu terię. Od czasów Otwocka n iewidziałem tak elegancko zas tawionego s to łu . Na b iałym adamaszkowym ob rus ie s tałmos iężny samowar, a n a n im b rązowy czajn iczek z esencją. Po obu końcach s to łuus tawio no pełn iu tk ie cuk iern iczk i . Na p ó łmiskach p iętrzy ły s ię k romk i ch lebaszczo d rze posmaro wane mas łem. Szereg i czys tych szk lanek , s terty spo deczkówi talerzyków dopełn iały ob razu p rawdziwej cywil izacj i .

Idąc za p rzyk ładem innych , nalałem sob ie herb aty , n ie szczędzi łem cuk rui u łoży łem p iramidkę ch leba na talerzu . Honory domu czyn iły pan i Krak owskai p u lch na panna, jak s ię po tem okazało , jej có rka. Zaspoko iwszy p ierwszy g łó d ,zacząłem s ię u ważn iej rozg ląd ać i p rzy s łuch iwać rozmowom. Niek tó rzy go ściep rzyszl i ty lko jak do s to łówk i i n apełn iwszy żo łądk i , powo li zn ikal i . Inn i zeszl i s ięg łó wn ie na rozmowy , toczono więc d yskus je, p lo tk i sypały s ię jak z rękawa.Główny m tematem by ła o czywiście ewakuacja do Pers j i . Nik t n ie miał d ok ładnychin fo rmacji i wszys tko sp rowadzało s ię do pog ło sek . Nas tępn y tran spo rt ma od ejśćju tro… n ie, dop iero w p rzyszłym tygodn iu… n ie, za dwa tygodn ie… to będzieos tatn i… ewakuacj i w og ó le n ie będzie, rząd sowieck i wyco fał zgo dę… p o lsk iejednos tk i wo jsk owe zos taną rozdzielon e, rozp rowadzone po jednos tkach ArmiiCzerwonej…

Jeden z o ficerów, kap itan , by ł „abso lu tn ie pewny , s ły szał to z jak najbardziejwiary godnego źród ła…”, że nas tępn y tran spo rt od jedzie za dwa dn i i że po n im będąjeszcze inn e. Inn y u mun duro wany mężczyzna, szeregowiec, do k tó rego zwracano s ięper pan ie mecenas ie, n ie miał „żadnej wątp l iwości”, że po najb l iższym transpo rcienas tąp i d ługa p rzerwa. Nasz gospodarz, pan Krakowsk i , szp ak owaty , p rzysadzis ty ,z b inok lami na nos ie, g ło śno wyrażał n iepokó j , że jes t za s tary , b y wstąp ić dowo jska, co by ło d la całej rodziny równoznaczne z wyrok iem pozos tan ia w Ros j i

Page 345: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Sowieck iej .

– Go tó w jes tem – powtarzał – dać w łapę, i le t rzeba, ale ko mu? Kto d ecydu je?Nas i czy Ros jan ie? Może jednym i d rug im trzeba posmarować? Ale komu? Oto jes tpy tan ie.

Pad ło nazwisko b ardzo wp ływowej o soby , k tó rą znał jednak ty lko jeden z gości .Przypuszczam, że wiele po lsk ich rodzin w Jang i-Ju lu by ło w podob nej sy tuacj i , alemało k to miał zaso by p an a Krakowsk iego .

Zaspoko iwszy g łód i ciekawość, zap ro ponowałem o jcu spacer.

– Tak – zgodził s ię. – Przyda s ię t rochę świeżego powietrza.

Cho dzil iśmy po u l icach cen trum Jang i-Ju lu .

– Is tne po lsk ie mias to garn izonowe – s twierdzi ł o jciec.

I rzeczywiście, gdzieko lwiek spo jrzeć, rzucal i s ię w oczy Po lacy w mundurach ,w tych nowych battle dress. Na fu rażerkach i beretach b ły szczały s reb rne o rzełk i .Do minu jącym język iem u licy by ł teraz po lsk i . I to n ie ty lk o wśród noszącychmundury . Matk i mówiły z dziećmi po po lsku , s tars i ludzie wital i s ię tak wzajemn ie,t ru dno by ło uwierzyć, że znajdowaliśmy s ię w Uzbek is tan ie.

– Czarne berety oznaczają b ry gadę pancerną – ob jaśn iał o jciec. – A w kwaterzeg łównej mają nam wydać aus tral i jsk ie kapelu sze o szerok ich ron dach . Może n awetjuż je p rzywieźl i . Ale będziecie miel i zabawę, jak mn ie zobaczycie nas tępnym razem.

Sk ręci l iśmy w boczną u l icę. Na rogu s tały dwie pan ienk i bardzo zajęte ożywionąrozmową. Wy dawało mi s ię, że wyższą z n ich gdzieś ju ż spo tkałem. W wagon ie? Nas tacj i ko lejowej? Nie by łem p ewien . Ale p rzypomniało mi s ię, że miała na imię Zuza,że jej o jciec by ł lekarzem. Tak , to ch yba ona, p amiętałem, że miała op in ię bard zowy gadanej i p lo tkark i . Ona też ch yba mn ie poznała, bo zaczęła ko leżan ce coś szep taćna ucho , wskazu jąc mn ie palcem. Ob ie zach icho tały . Druga d ziewczyn a spo jrzała namn ie; miała ciemne włosy o bcięte po ch łop ięcemu i roześmiane p iwne oczy .

W ciągu nas tęp nych dwóch dn i ogó lne nap ięcie w Jang i-Ju lu s ięgnęło szczy tu .Pog ło sko m n ie by ło końca, jedne p rzeczy ły d rug im, w tej atmosferze n iepewnościczas d łuży ł s ię w n iesk ończoność. Miałem już dosyć h is terycznych rozmóww mieszkan iu Krakowsk ich i zab i jałem czas , włócząc s ię p o mieście. Drug iego dn iapo po łudn iu , w d rodze do do mu , spo tk ałem o jca. Miał na sob ie n owy battle dress i ówkapelu sz o szerok im rondzie. Podb ieg łem. Ojciec u śmiechnął s ię tak szeroko , takbeztro sko , że zrozumiałem. Wyjeżdżamy! Nareszcie, nareszcie s ię wydos tan iemyz tego p rzek lętego k raju !

Przez o s tatn ie dwa tygodn ie, od powro tu do wo jska, o jciec bardzo s ię po p rawił .

Page 346: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Trzymał s ię lep iej , ju ż p rawie p ro s to , p rzyby ło mu na wadze, twarz mu s ię nawettrochę wypełn i ła, choć wciąż n ie mog ła s ię uwo ln ić od zmęczen ia. W mundurze móg łjuż nawet uch odzić za wo jaka.

– Wyjeżdżamy! My wszy scy ! – zawo łał już z daleka. – Oddzieln ie, ale na to n iema rady . Ju tro rano rodziny ładu ją s ię p ierwsze, a ja po jadę z wo jsk iem n as tępny mpociąg iem. Będą to pewn ie zn ów to waro we wagony , ale teraz to już n ieważn e.Bądźcie na s tacj i wcześn ie rano . Jes teście na l iście Kwatery Głównej i macie s ięładować w p ierwszej g rup ie. Nasza żandarmeria będzie p i lno wać po rządkui sp rawdzać dok umen ty wed ług l is ty .

Zb liżal iśmy s ię ju ż do mieszkan ia Krakowsk ich , k iedy o jciec skończy ł swo jesp rawozdan ie. W mieszkan iu is tny sejmik , jak zwyk le. Sądząc po hałas ie i og ó lny mpodn iecen iu , wiadomość o wy jeździe ju ż i tu do tarła. Samego gospo darza w domun ie by ło , szukał jeszcze w os tatn iej chwil i właściwego kon tak tu .

– Nic n ie załatwi – k ró tk o s twierdzi ł wysok i po ruczn ik żandarmeri i . – Mamybardzo szczegó łowe wy tyczne i na s tacj i n ie ty lko my , ale i NKWD będzie sp rawdzaćl is ty wy jeżdżających . Nic n ie wskó ra. Nawet n a łapówk i za późno .

Okazało s ię jednak , że pan po ruczn ik n ie miał racj i . Krakowsk i zn alazłw os tatn iej chwil i właściwy kon tak t , s łono mus iał zap łacić, ale wydos tał s ię z całąrodziną do Pers j i , a po tem d o Pales tyny . Udało mu s ię, bo po naszym wy jeźd ziejeszcze ponad mil ion Po laków zos tało w ZSRR na łasce Stal ina. Niek tó rzy , międ zyinny mi Hela z rodziną, zo s tal i aż d o 1946 roku i dop iero po wo jn ie wróci l i d o k raju ,wted y już skomun izowanego .

Nas tępneg o dn ia z samego rana mama i ja znaleźl iśmy s ię w ty s ięcznym t łu mie n as tacj i . Czek ał na nas d ług i sk ład tak dob rze nam znany ch czerwonych wagonó w. Ty leże tym razem bez p ryczy . By ło nas ze czterdzieści o sób w wagon ie, g łówn ie k o b ietyi dzieci , p lu s k i lku s tarszych panów.

W wagon ie bez pó łek pod różowało s ię jeszcze mn iej wygodn ie. Nie b y ło g d zies ię rozs iąść, n ie wiado mo by ło , gdzie podziać nog i . Najlep sze miejsca b y ływ d rzwiach wago nu , gdzie można by ło s iedzieć na po d łod ze, wymachu jąc nog ami n azewnątrz. Kob iety z małymi dziećmi i s tars i ludzie s iedziel i na pakach i wo rk ach ,oparci o ściany . Mama umo ści ła s ię p rzy ścian ie n a n aszy m wo rk u z pościelą, a ja n arazie dziel i łem naszą d rewn ianą walizę ze s tarszym panem. By ł wy so k i , wychudzon y ,n iemal szk ielet , o twarzy zapadn iętej , ze sparal iżowaną p rawą ręką, k tó ra spoczywałamu bezwładn ie na ko lanach .

Słońce n ie s ięgnęło jeszcze zen itu , jak ru szy liśmy w d rogę. Ogó lne podn iecen ie

Page 347: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

szyb k o wy parowało w upale po łu dn ia i o ży wione ro zmo wy p rzy cich ły . Celem naszejp od ró ży by ł Krasnowodsk , so wieck i po rt n a wschod n im wy b rzeżu Mo rzaKasp ijsk ieg o . Tam p o noć czek ał na nas s tatek , k tó ry m miel iśmy pop łynąć don iewiad omego p ersk iego p o rtu . A co po tem? To ju ż n ieis to tn e, b y le s ię wy dos tać zeZwiązk u Sowieck iego !

Najp rzeróżn iejsze myś li , tak nadzieja, jak i wątp l iwo ści , t łuk ły mi s ię p o g ło wie.Przed e wszys tk im p o s tan owiłem wstąp ić d o wo jska, ale co ze szko łą? Zawszep lanowałem pó jść w ś lady o jca, n a med y cy n ę. Ale n a razie t rzeb a b y ło o tymzapo mn ieć. Zdecy dowałem więc, że zap iszę s ię do lo tn ictwa. Czy tałem w „Żo łn ierzuPo lsk im”, że w Ang li i po szuk u ją ocho tn ikó w. Mo że o jciec po mo że mi t rafić d o k ogotrzeba. Z nas tan iem 19 4 3 roku , czy l i za cztery mies iące, b ęd ę s ię już zal iczał dowłaściweg o ro czn ik a, cho ć do p iero w czerwcu sk ończę o s iemn aście lat . Po win n imn ie p rzy jąć. Prob lem móg ł b yć ze wzro k iem. By łem k ró tk o wid zem, ale n ie na ty le,b y no s ić o k u lary . A p rzed k o mis ją mó g łby m s ię n au czy ć tab l icy n a p amięć. Do tegoczasu matka zn ajd zie p racę w szp i talu , u samo d zieln i s ię, n ie b ęd ę jej p o trzebny .I tak , ro zp lan o wawszy swo je lo sy n a n as tęp n ych parę lat , zamk nąłem oczy .

Niewiele p amiętam z tej o s tatn iej pod róży w ZSRR. Dwa ty s iące k i lometró wd ziel i ło Jang i-Ju l o d Krasno wo d sk a i jech al iśmy d zień , n o c i więk szą częśćn as tęp n eg o dn ia. Raz jeszcze p rzesuwały s ię p rzed naszy mi oczami do linyUzbek is tan u , n ieb iesk ie wieże Samarkand y , bo k iem o b jech an a Bu ch ara, ażwczesn y m ran k iem pociąg s tanął na k ró tk o na b o czn icy w Aszchabadzie, s to l icyTurk men is tanu . Stamtąd l in ia k o lejo wa p ro wad ziła pomięd zy gó rami Kopet-d ag polewej i p u s tyn ią Kara-Ku m po p rawej s tro n ie. Pu s tyn ia ciąg nęła s ię n a pó łn oc, jako k iem s ięgnąć. Wid zian e z d rzwi wag onu d ziwn ie p o fałd o wan e bezd ro że n iemalczarn y ch p iask ów z rzadk a ty lko b y ło ro zjaśn ione zielon ą p lamą o azy .

– Kara kum po tu recku znaczy „czarn e p iask i” – od ezwał s ię mó j sąs iad , wsk azu jącmiejsce w at las ie na mo ich ko lan ach .

– Pan zna tu reck i?

– Tak , t ro ch ę. – Uśmiechnął s ię. – Nauczy łem s ię języka n a naszejd yp lo matyczn ej p lacówce w An k arze. Przed wo jn ą, w mo im p op rzedn im ży ciu .

Jed n o wyd arzen ie z tej p od ró ży u tk wiło w mej p amięci . Gd zieś p omięd zyAszch ab ad em a Krasn o wo d sk iem p ociąg zatrzy mał s ię n a bo czn icy n a d łu żej n iżzwyk le. Po mimo lek k iego wiatru wagon n ag rzał s ię n ie d o wy trzyman ia. Po lscyżo łn ierze b ieg al i wzd łu ż to ru

– Nie wy ch o d zić z wag onó w. Wszyscy zo s tają na swo ich miejscach .

Page 348: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Co ś s ię mus iało s tać.

Mło dy , eleganck i p odp o ruczn ik wd rap ał s ię do n aszeg o wag o nu , s tanąłw ro zsun iętych d rzwiach i z wy ciąg n ięty m p alcem g ło śno l iczy ł pasażeró w.

– Czterd zies tu dwóch – oznajmił . Rzucił ok iem na l is tę. – Zgadza s ię. – Zacząłteraz wy wo ływać ko lejno nazwisk a. Wszys tk o szło po p o rząd k u : A… sk i, B…ck i,C…icz. Same p rzy zwo ite po lsk ie nazwisk a. Zaznaczał je na d o k umencie, k iwałg łową. Aż d o szed ł do W. Waczek , d o b rze, Wad o wicz, o d fajk o wał. Wreszcie do szed łd o nas . W-a-j-d -e-n -f-e-l-d… z p rzesadn ą trud n o ścią ced zi ł l i tera po l i terze. – Co toza n azwisko ? – wyk rztu s i ł wreszcie. – Nie jes t p rzecież p o lsk ie. Niemieck ie,ży d o wsk ie? – Ok iem h iszp ań sk ieg o in k wizy to ra p rzeszy ł matkę i mn ie. – Niejes teście Po lakami, p o dszy wacie s ię, n ie możecie dalej jech ać! – zawy roko wałwreszcie. – Jak was NKWD znajdzie w tym p o ciągu … – n iedop o wied zian a g ro źb azawis ła w p owietrzu . Sp o jrzał n a mn ie. – Ty i ta s tara wys iadacie na nas tęp nej s tacj i .Zrozumian o ? – Od wró cił s ię d o po d o ficera s to jącego n a zewn ątrz. – Przyp ilno wać.

Matk a s iedziała cicho i n ieruchomo , jak b y jej mowę o d eb rało . Sk u rczy ła s ię.Sły szała go chyb a. Czyżby dała za wy g raną? Czy ju ż tak zmęczon a wy darzen iamio s tatn ich lat p rzes tała reag ować? Ta zawsze tak zarad na, d zielna i energ iczn a k o b ietan ag le s traci ła wo lę, b o p rzecież n o rmaln ie b ez t rudu d ałab y so b ie radę z tak imszczen iak iem.

Nie miałem wy jścia, mn ie p rzypad ło zarad zić sy tu acj i .

– Pan s ię my li , p an ie po ru czn iku – p owied ziałem, powstrzymu jąc g n iew. – To n iejes t „ta s tara”, ale mo ja matk a. Mó j o jciec jes t lek arzem w Kwaterze Głównej w Jan g i-Ju lu . Jes teśmy ro d ziną wo jskową i mamy pełne p rawo by ć w tym po ciąg u .

– Tak ci s ię zd aje? Po czekaj , zob aczy my . – Twarz wyk rzy wił mu szyd erczyg rymas . – Zresztą n ie mam zamiaru wcho d zić z to bą w dy sk u s je… – Przeciąg ły gwizdp rzerwał jego ty rad ę. Pociąg szarp n ął . – Na nas tęp nym pos to ju zameld u j s ięw wag o n ie k omendan ta po ciąg u . Z d o kumen tami, jeś l i w ogó le jak ieś masz. Pank ap itan z n iejedny m tak im miał d o czyn ien ia! – Z p o g ard l iwy m ges tem wyskoczy łz wag onu .

Nie miałem po jęcia, k ied y b ęd zie n as tęp n y p rzy s tan ek . Us iad łem znó w na walizcei s tarałem s ię u p o rządko wać my śli . Od czego zacząć? Na o jca n ie ma co l iczy ć,p ewn ie jes t ju ż w d rodze w in n y m po ciąg u . Zg in iemy , jeżel i wy rzucą n as g dzieś tu ,n a p u s tkowiu . Już n ig d y s ię s tąd n ie wy d os tan iemy !

– Sp o ko jn ie, ch łop cze. – Łag o d ny g ło s mo jeg o sąs iad a wp ły nął n a mn ie ko jąco .– Sp o ko jn ie, syn u – powtó rzy ł . Po k lepał mn ie po ręku . – Zb ierz wszy s tk ie wasze

Page 349: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

p ap iery , jak ie ty lk o znajd ziesz, n awet l is ty . Nie jes teś Po lak iem? Jak można miećwątp l iwo ści? Ty lko u s ta o twierasz, a Warszawę s łychać.

Mó wił rozsąd n ie. Przecież miel iśmy do k u men ty , k tó ry ch n ik t n ie mó g łzakwes t iono wać: p o lsk ie p aszpo rty zag ran iczn e p rzy wiezio ne p rzez delegataKościałk o wk ieg o z amb asady w Ku jbyszewie. Mało k to tak ie miał .

Matk a wciąż s ię n ie ocknęła. Siedziała n ad al sk u lon a, p rzyciskając to rebk ę dop iers i o b iema rękami. My ślami b y ła w inn y m świecie. Os tro żn ie wy jąłem to rbę z jejrąk , zn alazłem nasze p aszpo rty .

– Piękn e no we paszp o rty – zd ziwił s ię mó j sąs iad . – Gd zie je d o s tal iście?

Powiedziałem mu o p racy o jca w Deleg atu rze.

– Chce pan zo b aczy ć? – Po d ałem mu p aszp o rt matk i . Otwo rzy ł . Sp o jrzałem mup rzez ramię: Nazwisko panieńskie… Makowska, czarn o n a b iały m. Masz, suk in sy nu ,n azwisko n a …ska, p omy ślałem. Z p aszpo rtu wypad ła fo tog rafia. Pod n io s łem. Ju rek ,mó j b rat , w trop ik alny m mund u rze, w pas ie z k o al icy jk ą. Przyp o mn iałem so b ie, tafo to g rafia p rzyszła w jego o s tatn im l iście, w s ierpn iu 19 3 9 ro ku . „Nie p rzy jadę n awakacje w ty m ro k u”, p isał Ju rek , „bo p ierwszeg o wrześn ia ro zp oczn ie s ię wo jn a”.Czy tając te s łowa, o jciec s ię roześmiał . „Ależ mi p ro ro k !” Jedn ak Ju rek miał rację.Po jęcia n ie miałem, jak i on mu n dur n os i ł n a tej fo to g rafi i , ale wy s tarczy , że wyg ląd aimpon u jąco . Wło ży łem fo to g rafię z p o wro tem do p aszpo rtu matk i . Wyjąłemz to reb k i sowieck ie dok u men ty amnes t i i : polska obywatelka, też czarno n a b iałym.Po winno wys tarczyć, n awet d la NKWD.

Z d o kumen tami w ręku , ju ż bard ziej p ewny s ieb ie, czekałem teraz p rzy s tan ku .Po ciąg mk nął d alej , a ja u k ładałem so b ie w g ło wie od p o wied zi . By łem n ie ty lkoro zg o ry czon y , b y łem zdenerwowan y i wściek ły . Czy o n i nap rawdę mog liby n aswyrzu cić z po ciąg u ? Złapałem s ię za g łowę. ONI, myś lę o n aszych , o p o lsk icho ficerach , jak o o nich? To n ie ja by łem o b cy , to ten ważn iak w mu ndurzep o dpo ruczn ika tak im mn ie mian ował. I teraz n ik t p alcem n ie k iwn ie w n aszejo b ron ie!

Teg o ro dzaju k łopo ty n ie by ły d la mn ie no win ą. Nasze o b co b rzmiące n azwiskon ieraz zwracało u wagę. W czas ie wo jny z bo lszewikami w 1 9 20 ro ku , w k tó rej o jcieci jego b rat , Ad am, b ral i u d ział , zmien il i n iemieck ą p isown ię naszeg o nazwisk az Weid en feld n a p o lską Wajd en feld . Ale n iewiele to pomo g ło .

Do p iero p o g odzin ie p o ciąg zatrzymał s ię na boczn icy .– Id ź sam, Stefanku , ja ju ż n ie mog ę. – Matk a ze łzami w oczach u ścisn ęła mo ją

ręk ę. – Si ł mi ju ż n ie s tarcza.

Page 350: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Od wró ciłem s ię d o meg o sąs iad a.

– Bard zo p an a p ro szę, by zaop iek o wał s ię p an mo ją matką. Do meg o p owro tu .

– Szybk o wrócisz, sy nu , n ie martw s ię, g ło wa d o gó ry ! Wszy s tko b ęd zie dob rze,Stefan ku – u śmiechn ął s ię. – Temu po d p o ru czn ikowi wo da so d owa u d erzy ła d og łowy , sam n ie wied ział , co g ad a. Ko men dan ta pociągu spo tkałem w Jan g i-Ju lu .Po rząd ny człowiek , o ficer rezerwy . Nie martw s ię – p owtó rzy ł .

– Dzięku ję za do b re s ło wo . Zos tawiam matkę w pana rękach – do d ałem.

Kiwn ął g łową i u ścisn ął rękę matk i swo ją zd ro wą ręką. Wysko czy łem z wag o nu .

Ko men d an ta p o ciąg u zn alazłem w p asażersk im wag o n ie p ierwszej k lasy . Przedd rzwiami s tał mó j znajo my p odp o ruczn ik .

– A, jes teś . – Kiwn ął g ło wą i ges tem k azał mi iść za sobą. Wp u ści ł mn ie d op rzed ziału . – To ten ch łop ak o ob cy m n azwisku , jak ju ż panu kap itan owimeld o wałem. Jes t z jak ąś s taru ch ą. Twierd zi , że to jeg o matka.

Kap itan o dparł o bo jętn ie:

– Czy to mo żn a im wierzy ć, z n imi n ig d y n ie wiadomo .Zad ygo tałem z wściek ło ści . Aż mi wło sy d ęb a s tan ęły . Op an o wałem s ię z t rudem.

Sp o ko jn ie! Sp o ko jn ie! – po wtarzałem sob ie w du chu .

– Mo żn a, można wierzy ć – wycedziłem p rzez zęb y , p o wstrzy mując s ię o dp o d n ies ien ia g ło su , i rzuci łem n a s to l ik n asze p aszpo rty .

Brwi k ap itana s ię u n io s ły . Paszp o rty zro b iły wrażen ie.

– Czy p an p rzejrzał te d o kumen ty , p o ruczn ik u ? – zwróci ł s ię d o sweg op o d wład nego .

– Nie, p an ie kap i tan ie. Ta k ob ieta n ie pok azała mi żadny ch p ap ierów – t łumaczy łs ię po d p o ru czn ik .

– A d ał jej p an okazję? – rzu ci łem n ieco p o d n ies io n y m g ło sem.Twarz mło dego o ficera p rzyb rała k o lo r b u rak a, a o d paszp o rtó w n ie o d ry wał o czu .

Kap itan zwróci ł s ię zn ó w do mn ie:

– Skąd je macie?

Wytłumaczy łem. Do rzu cę jeszcze k i lka nazwisk , p o myślałem.

– Ambasad o r Ko t p rzys łał nam je p rzez n aszeg o d eleg ata w Czymk encie,p ro feso ra Kościałk o wsk ieg o . Ojciec jes t teraz lekarzem k o mpan ii Kwatery Głównejg en erała An d ersa. – Spo jrzałem n a g o ły mundu r ko men d an ta p o ciąg u i dodałem: –Jes t równ ież kap itan em o d zn aczo n y m Krzy żem Waleczn y ch z wo jn y 1 920 roku .

Kap itan ws tał i p rzeg lądając paszp o rt matk i , n atrafi ł n a fo tog rafię Ju rka.

Page 351: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– A k to to jes t?

Złość mi ju ż p rzeszła. Sy tu acja zaczęła mn ie n awet bawić.

– To mó j s tarszy b rat , Jerzy Wajd en feld – po wied ziałem. „W-A-J-D-E-N-F-E-L-D –wyskandowałem. – Kap itan armii an g ielsk iej w tajnej mis j i na Blisk im Wsch o dzie. –Pu ści łem wo dze wy o braźn i . Ale czy w tym mu ndu rze, z k oal icy jką, Ju rek mó g ł n ieby ć o ficerem? A p rzecież t ro p ikaln y ch szo rtów n ie nos i łby w An g li i .

Kap itan n ie py tał o n ic więcej .

– Czekać tu na mn ie – rzu ci ł swemu po d wład n emu . Po d p o ru czn ik s tu k n ąłob casami i p rzy jął p o s tawę zasad n iczą. – Po mówimy , jak wró cę – d odał i zwró ci ł s iędo mn ie: – Zap ro wad ź mn ie d o matk i , ch ło pcze. Chciałby m ją o so b iście p rzep ro s ić.

Po dpo ruczn ik , d la odmian y b lady jak ścian a, s tał na b aczność wyp rężo n y jaks tru na. Miałem szczerą o ch o tę po k azać mu języ k , ale do szed łem do wn io sk u , żenoblesse oblige, n ie wy pad a.

Po szed łem z k o men dan tem po ciąg u do n aszeg o wag o nu . Matk a d alej s iedziała naty m samym miejscu , ale widoczn ie d oszła ju ż do s ieb ie, b o ro zmawiała z n aszy msąs iad em. Oczy miała czerwon e, ale suche. Kap itan t rzasnął obcasami, zasalu towałi szczerze p rzep raszał za sweg o pod władn eg o . Po tem s ię t łu maczy ł .

– On jeszcze mło d y , n iedoświad czo n y . A w Jan g i-Ju lu miel iśmy odp rawęz o ficerami NKWD. Ostrzegal i n as , że w czas ie p o d ró ży b ęd ą d o raźn e k on tro le.Grozi l i , że p ró ba wy wiezien ia cho ćb y jed nego sowieck iego ob y watela g ro ziwstrzyman iem ewak uacji wszy s tk ich rodzin . A on i uważają n aszych Uk raiń có w,Biało ru s inó w i Żydó w za so wieck ich obywatel i . Co za bezczeln o ść! Ale n ie możemyna to n ic p o radzić.

– Tak , mogę to zrozumieć – matk a p rzy jęła p rzep ros in y . – Ty lk o że man iery teg omło dego człowieka pozos tawiały wiele do życzen ia. Nie spo d ziewałaby m s ię tak ieg ochamstwa p o p o lsk im o ficerze.

– Ma pan i ab so lu tn ą rację. Zaraz z n im pomó wię. A czy móg łb ym p an ią i synazap ro s ić do n aszego wag o nu? Mamy k i lk a p u s tych p rzedziałó w, miękk ie s ied zen ia.

– Nie, d zięk u ję – o d rzuci ła p rop o zy cję. – Jes teśmy już p rawie na miejscu . Lep iejtu zo s tan iemy .

Kap itan p rzep ros i ł raz jeszcze, cmokn ął mamę w ręk ę, s tu k nął ob casamii wysko czy ł z wag o nu . W samą po rę, bo p o ch wil i ru szy liśmy w d rog ę.

Atmo sfera w wago n ie zmien iła s ię jak za do tkn ięciem czaro dziejsk iej ró żd żk i .Gdy ty lko u s iad łem n a d rewn ianej walizce, mó j sąs iad po k lepał mn ie p o ramien iu .

Page 352: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

– Zu ch ch ło p ak – p o wied ział . – Zd ałeś eg zamin . Nig d y n ie d awaj za wy g raną.Tru dno ści są p o to , żeby je po k o nywać.

– Morze! Mamo , zob acz, tam jes t mo rze! – k rzy k n ął nag le jeden z ch łopcówsiedzący ch w o twarty ch d rzwiach wagon u . Wsk azy wał p alcem w k ierun k u jazd y .Rzeczywiście, n a ho ryzoncie ukazała s ię s talo wa tafla wody . – Mamo , mamo , tonap rawdę jes t mo rze! – powtarzał p o d n iecony . – Pierwszy raz wid zę mo rze, tak ie jes tp łask ie!

Usiad łem n a p o d ło d ze w d rzwiach k o ło Włod k a. Po k i lku minu tach p o ciągzmien ił lek ko k ieru nek i mo rze zn ik ło tak nag le, jak s ię p o kazało . Wło d ek miałchyb a oko ło dzies ięciu lat . Jeg o matk a s ied ziała o b o k mo jej i tu l i ła zasmu co nąk ilkun as to letn ią dziewczyn k ę s iedzącą u jej s tó p n a pod łodze. Już p rzed temzwróciłem n a n ią uwagę. Miała g ło wę op atu lon ą wielk ą k racias tą ch us tą i łap iąc s ięza n ią o d czasu do czasu , wy buchała g ło śnym p łaczem. Myślałem, że jes t ch o ra, żecierp i n a b ó l g ło wy .

– Czemu two ja s io s tra tak p łacze? – sp y tałem Wło dka. – Co jej d o lega? Cośz g ło wą, a mo że z u ch em? Niedawno sam miałem zap alen ie u ch a. Cho lern ie bo l i .

– Nie, n ie. – Wzruszy ł ramio nami. – W Jang i-Ju lu o go li l i jej g ło wę. Mama ch ciałajej obciąć wło sy na k ró tk o , tak jak so b ie, to by jej n ie ru szy li . Ale Jan ce żal by łowarkoczy , więc jej g łowę o g o li l i n a zero i teraz b eczy . Głu p ia dziewucha!

Rzeczywiście, p rzed wy jazd em p rzeg ląd al i włosy w b udy n k u s tacy jn ym, zewzg lędu n a wszy i g n id y . Gd y coś pod ejrzewali , z miejsca g o li l i g łowy i k ob ieto m,i mężczy zn om. Ja na szczęście miałem wło sy obcięte n a jeża. Mama też b y ła k ró tk oos trzy żo n a, więc n ie miel iśmy tru d ności .

Wkró tce p o tem pociąg zwo ln i ł , do jeżdżając d o n iewielk ieg o mias ta.

Nie zatrzy mując s ię, p rzejechał p rzez s tację z nap isem Dżan ga, p o czym s tan ąłw p us tym p o lu . By liśmy p rzyzwy czajen i d o tak ich n ieo czek iwany ch p o s to jó w.

Ale ty m razem po lscy żo łn ierze b ieg l i wzd łuż to ru .– Wysiadać! Szyb k o ! Wszyscy wy s iad ają!

Wyskoczy łem z wago n u , rozejrzałem s ię, g d zie jes t p o rt? Gdzie s tatek ? Żeb ychociaż morze tu b y ło ! Wło d ek wb ieg ł na n iewielk i p ag ó rek i zawo łał :

– Stąd lep iej wid ać! Morze jes t n ied alek o !

Do łączy łem d o n iego . Kilka k i lometró w od nas ro zlewała s ię d u ża zato kao p o wierzch n i g ład k iej jak lu s tro . Przy b rzegu sy lwetk i bud y nkó w, zary sy dźwigów.Na red zie k i lk a s tatk ó w. Krasn owodsk ! Okn o n a świat!

Page 353: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wyłado wan ie poszło szy bko . Żo łn ierze pomagali , p asażero wie p o dawali so b iewzajemn ie to b o ły . Nikog o n ie t rzeba b y ło wy gan iać z wagon ó w. Po ch wil i gwizd ,świs t i p u s ty p o ciąg ru szy ł w k ieru n k u p o rtu . Zos tal iśmy w szczerym p o lu . Pu s tka,rzadka trawa, k i lka k rzak ó w, k ęp ka d rzew. Grup k a po lsk ich o ficerów i p odo ficerówzb liżała s ię do n as wąsk ą ścieżką od s tro ny mias ta. Po d eszl i do to ru , k ażdego z n icho to czy ła g rupa lu d zi . Pośród n as s tanął s tarszy s ierżan t i zaczął :

– W p o rcie czek a na was s tatek . To n iedaleko , n ie więcej n iż t rzy k i lometry .Nies tety , n ie mamy d la was t ran spo rtu , sami mus icie do jść do p o rtu .

– A co b ęd zie z b ag ażami – p ad ło py tan ie.– Każd y musi p rzen ieść własne rzeczy . To p o le mu s i zo s tać jak n ajszy b ciej

op ró żn io n e, b o za p ó ł g o d ziny p rzy jeżdża n as tępn y po ciąg . Nic na to n ie możemyporad zić, to są in s truk cje NKWD. Wró cić tu n ie będziecie mo g li , bo jakb y lu d ziezaczęl i wracać p o rzeczy , nas tąp i łb y zu pełn y ch ao s .

Gro m z jasnego n ieba. Mamy tu zos tawić większo ść n aszego doby tku? Po ty m,jak p rzewieźl iśmy go ty s iące k i lo metrów, s trzeg l iśmy jak o k a w g łowie, teraz,u k resu d rog i , k ażą nam większo ść p o rzucić? Dlaczeg o? Gn iewn e g ło sy ro zleg ały s ięze wszy s tk ich s tro n .

Sierżan t zn ów s ię o d ezwał:

– Słuchajcie uważn ie. To n ie żarty . Przed wejściem na s tatek będzie rewizja.Przep ro wadzi ją NKWD. Nie wo lno b rać ze so b ą żadn y ch doku men tów an i p ien ięd zy .Jed en b an kno t i cała ro d zina zo s taje! Jasn e? Może n awet cały t ran spo rt . Nik t n ie map rawa ryzyko wać. Zaraz tu p rzy jd ą n as i żo łn ierze z wo rkami. Przeszu kajcie wszy s tk ieto rby i k ieszen ie. Odd ajcie każdy g ro sz, każd y sk rawek pap ieru . Nie p rzepu śćcien iczego , n ic n ie p róbu jcie u k ry ć. Pamiętajcie, że g ro zi to zatrzyman iem wszy s tk ich !

Nie wiem, czy jeszcze co ś mówił , b o zag łu szy ły g o gn iewn e g ło sy . Sierżan t n ieczek ał na d alsze reak cje, o dwrócił s ię, szybk im k rok iem do łączy ł do swo ichkomp an ó w i wszyscy ru szy li w s tro n ę mias ta.

Lu d zie rzu ci l i s ię na swo je p ak i , to bo ły , walizy , jak s tad o sępów. Op różn ial iku fry , wysyp y wali zawarto ść wo rkó w i to reb . Co b rać? Co zo s tawić? Co jes tnajb ard ziej cenne? Co po trzebne d o p rzeżycia? Wy b ór by ł t ru d ny . Ile mo g ą u n ieśćwy czerp an e tu łaczką k o b iety , d zieci , s tarcy? Eleg an ck ie walizy ze świń sk iej skó ry ,nawet p us te, dużo waży ły . Pry mity wn e, d rewn ian e, b y ły ró wn ie ciężk ie. Nasza walizaz d yk ty , o lak iero wan ej p o wierzch n i n o szącej szramy d alek ich p o d ró ży , waży łach yba z to n ę. Opró cz n iej miel iśmy jeszcze t rzy walizk i , wo rk i z p o ścielą, pu d łapełn e g o sp o darsk ich n aczyń , całą t reść naszeg o koczown iczeg o życia. Do tego mo je

Page 354: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

ks iążk i , mó j n ieod łączny at las…– Możemy śmiało wszys tk o zo s tawić – s twierd zi ła ze s to ick im sp o ko jem matka,

p rak ty czn a jak zwyk le. – Damy so b ie radę. By le s ię s tąd wyd o s tać…

Nowa g rupa żo łn ierzy rozeszła s ię po p o lu p arami, z b rezen to wy mi work amiw ręk ach . Matka o tworzy ła to rb ę, wrzuci ła d o wo rka paczk ę p ien iędzy . Za n imiposzły zaświadczen ia amn es ty jne, p o zwo len ia p oby tu w Czy mk en cie i n aszenowiu tk ie p aszpo rty , z k tó rych b y liśmy tak d u mni. Jedy n ie fo tog rafię Ju rk a matk awsu n ęła p o d częściowo od p ru tą p o d szewkę to reb k i .

– By le s ię s tąd wy d os tać – p owtó rzy ła g ło śno . – Za wszelk ą cenę.

Przeszu kaliśmy k ieszen ie. W mo ich zn alazło s ię k i lka ru b li i te też p o szły d owo rka. Do o ko ła n as wszyscy go rączkowo ro b il i to samo .

Wrócil iśmy do b ag ażu . Opró żn il iśmy n asze cztery walizk i i sp ak o waliśmy , co s iędało , w dwie po szewk i n a ko łd ry . Związałem szal ik iem te d wa to bo ły . Ty mczasemmama wp ak o wała ty lk o ty le d o dwóch n ajmn iejszych walizek , żeby móc je un ieść.Do jednej wło ży ła swo ją to rebkę, resztkę ch leba i b u telkę p rzeg o towan ej wo dy . I takru szy liśmy p rzed s ieb ie, mama z walizk ą w k ażdy m ręk u , a ja z d wo ma to bo łamip rzewieszon y mi n a szal iku p rzez ramię, jed en na p iers iach , d ru g i n a p lecach ,i z p us tą walizk ą w ręk u .

Za nami zo s tało po le zarzucone jak o k iem s ięgnąć b ezp ań sk im ju ż teraz b ag ażem.Pus te i p ełn e walizk i , wo rk i , p u d ła, to rby wszelk ich k ształ tó w i k o lo rów,po ro zrzu can e b ez ład u i sk ładu , taraso wały d ro g ę i u trud n iały p ochód . Tu i ówd ziep ło n ęły s to sy . Ro zgo ryczen i tą o s tatn ią k rzy wd ą ludzie wo lel i spal ić resztk i sweg ouchod źczeg o d o b y tk u , n iż p ozwo lić, b y s ię d o s tał w o b ce ręce. Wielu z nasp rzecen iło swe s i ły ; p odu szk i , k o łd ry , ub ran ia upadały inny m p od ró żn ym po d n og ilub by ły d o rzucan e do t lących s ię s to só w. Dziwn ie mu s iała wyg ląd ać ta k arawan alud zi b ro d ząca międ zy po rzu co n ym d o by tk iem. Ja sam, z tob o łem, p rzy p omin ałempewn ie ciężarnego g arbusa, in n i p rzy wo d zil i n a my ś l wielb łąd y lu b d ro mad ery . Toby ły najd łu ższe t rzy k i lo metry w mo im życiu . Wreszcie, zataczając s ię ze zmęczen ia,dob rnęl iśmy d o p o rtu .

Przy mo lo czek ał na n as s tatek towaro wy . Stary , zardzewiały , źle u trzy man y ,o wyszczerb iony ch barierk ach i łu szczącej s ię farb ie. Nie wzbu d zał wielk ieg ozau fan ia, miałem ty lk o n ad zieję, że jes t wo d oszczelny . Zaleg ła całkowita cisza.Lud zie p o mag ali sob ie wzajemn ie wch odzić p o trap ie, sku p ien i , zamyślen i n adswy m d alszy m tu łaczy m lo sem. Zapowiadana rewizja s ię n ie odb y ła, n ie zjawiło s iężad n e NKWD, n ik t władz sowieck ich n ie rep rezen tował . Zo s tal iśmy oszukan i , a – co

Page 355: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

b ardziej bo lesn e – p rzez swo ich . Po zb awio n o n as p ien ięd zy , do k u men tó w, całegod oby tku…

Ale w ty m momencie jedno b y ło ważn e: wy d os tać s ię s tąd , nawet n ag o !

Wiele lat p óźn iej wy szło n a jaw, że dowód ca p o lsk iej b azy w Krasno wod sk u ,n iejak i pod p u łk o wn ik Berl ing , p o ró żn ił s ię z g en erałem Andersem i u s i ło wałsab o tować ewak u ację wo jsk a i ro dzin z ZSRR. Po d obn o właśn ie z jego ro zk azurozłado wano p ociąg i w p o lu , mimo że l in ia k o lejo wa d o ch odziła d o sameg o p o rtu ,i zab rano nam wszy s tk o . Kto ś mu s iał na tym sko rzy s tać.

Z czasem Berl in g ob jął dowództwo in nej po lsk iej armii w ZSRR, k tó ra jak o częśćArmii Czerwo n ej walczy ła n a wsch o dn im fro n cie aż do sameg o Berl in a.

Ko szmarn a po d róż p rzez Mo rze Kasp ijsk ie u tkwiła mi w p amięci .Trzys tu k ilo metrowy rejs zajął resztę d n ia, n o c i część n as tępn eg o d n ia. Niewielk itowarowy s tatek by ł n ie d o op isan ia p rzeład o wan y k i lk o ma ty s iącami żo łn ierzyi ro d zin wo jsko wy ch . Każd y cen tymetr pok ład u , sch odó w, p rzejść, nawet łod ziratun k owy ch b y ł wy k o rzys tany . Ściśn ięci jak ś led zie w b eczce, n ie mog liśmy s ięru szyć, o p o ło żen iu s ię n ie b y ło mo wy ; n ie zawsze n awet umierający miel i tenp rzywilej , a w czas ie tej p o d ró ży jed en aście zwłok wrzucono d o morza. Bieg unk a n ieu p rzy jemn iała p o d ró ży ; do jedyn y ch dwóch k lozetów ob s łu gu jących ty s iące lud zin ie można s ię by ło d o p ch ać, k to mó g ł , p rzedzierał s ię d o bu rty i s tarał s ię załatwiaćp ro s to d o morza.

Szczęś l iwy m trafem matka i ja znaleźl iśmy s ię z g rupą in nych n a wąsk imp omo ście p o między n ad b udo wą n a ru fie i d ziobem s tatk u . Resztk ę naszy ch rzeczyzłoży liśmy wszyscy n a k u pę i ro zs ied l iśmy s ię w p op rzek p rzejścia, o p arci p lecamio balu s tradę z jednej s t rony , z n ogami n a b arierce z d ru g iej s t rony p omostu .Przech odzący marynarze mus iel i s ię p rzeciskać p rzez n asze nog i , n ie szczędzącp rzek leńs tw w n ieznany m n am języku . Nie wiem, jak iej by l i narod o wo ści , twarzemiel i śn iad e, ale ry sy n iemo ngo lsk ie. Ch y ba Tu rk men i . By łem zby t zmęczon y ,g ło d n y i sp rag n ion y , b y s ię n ad tym zas tan awiać.

Po p o łud n iowy u pał d ał s ię n am we znak i . Do brze choć, że miel iśmy p o k ro mcech leba i bu telk ę wo d y . Dzięk i n im p rzeży liśmy tę koszmarną pod ró ż b ez szwan k u .

Przez cały czas kon tro lo wałem k u rs s tatku . Nik o mu ju ż n ie wierzy łem, d ośćmiałem n iesp o dzianek . Po p o łud n iu s ło ńce miel iśmy p o p rawej b u rcie, z lek ka doty łu . Wieczo rem, wciąż z tej samej s trony , szyb k o zap ad ło za h o ryzon t . Ranowy n urzy ło s ię z wo dy w całej g lo ri i p o lewej bu rcie b l iżej ru fy . Statek rzeczywiściep ły n ął n a p o łu d n io wy wsch ó d . Tym razem nas n ie o szu k an o .

Page 356: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ro b iło s ię co raz g o ręcej . Na p o k ładzie i n a n aszym pomo ście n ie b y ło mo wyo zn alezien iu cien ia. Mimo łag odn y ch p odmu ch ó w wiatru s ło ń ce w po łu dn ie p iek łon iemiło s iern ie. Mo rze, g ładk ie jak lu s trzana tafla, razi ło w o czy . Najmn iejsza fala n iełamała p o wierzch n i . Przeład owan y s tatek sun ął dziwn ie lekk o i bezszeles tn ie, jakzjawa p ełn a du ch ó w. Siedziałem bez ru ch u , z g łową op artą o wib ru jącą balu s trad ęp omostu i wpatrzo n y w b łęk i t n ieb a myś lałem o zag ad k o wej p rzyszło ści . Co d alej?Kied y wró cimy d o d omu? Czy w o g ó le będzie k ied y ś miejsce, k tó re będziemy mo g lin azwać d omem? Czy zo baczę jeszcze Otwock? Otwock , k tó ry rozp ły wał s ię we mg leczasu . Nawet Kwasza zaczęła s ię ju ż zacierać. Po d zamk n ięty mi po wiek ami t ru d n o mib y ło n awet u jrzeć twarz Heli . A n ie miałem żad n ych fo tog rafi i , an i jej , an i Otwo ck a,an i n ikog o z mo ich p rzy jació ł . Czyżby nawał wy darzeń zaćmił tak n iedawn ąp rzeszło ść?

Nie wiem, jak d ługo d rzemałem. Mama trąci ła mn ie w ramię.

– Wp ływamy do p o rtu .Sło ń ce ju ż zachod ziło . Czy p o właściwej s tro n ie? Ale to ju ż n ieważn e,

wy d o s tal iśmy s ię ze Związk u Sowieck iego ! Jes teśmy w Pers j i , w Pah lawi!

Statek d u ch ów wró ci ł do ży cia. Zro b ił s ię ruch i gwar. Pasażero wie n awo ły wali s ięwzajemn ie, szukal i p rzy jació ł , załog a p rzek rzyk iwała s ię z p raco wn ik ami po rtui w tej n ag łej kako fon ii zg ub iłem wątek mo ich myś li .

Jak o wy trawn i k oczo wn icy szy bko zn ieś l iśmy ze s tatku n asz p o zo s tały d o b y tekn a szerok ą p iaszczy s tą p lażę, k tó ra miała by ć naszy m nas tęp nym „do mem”.

Plaża ciągn ęła s ię k i lometrami. Na n iej jak ok iem s ięgnąć u s tawio n o szałasy –cien k ie p ale wb ite w p iasek , na g ó rze k i lk a p o p rzeczek , na k tó ry ch sp o czy wały ,s łu żąc jako d ach , s łomian e maty . Tak ież maty po ło żo ne wpro s t n a p iasku s łu ży łyjak o łó żka. Pasażero wie s tatku ro zch o dzil i s ię, jak po p ad ło , do szałasó w. Matk ask ierowała s ię do jedn eg o z n ich , ja z bagażem za n ią. By ło nas w naszy m szałas iep ięćd zies iąt sześć o sób , śp iący ch p o ko tem, w d wóch rzędach , g łowami d o s ieb ie.Maty p o d nami i maty n ad n ami wzg lęd n ie dob rze spełn iały swo je zadan ie. Nap iask u by ło miękk o , a dach z mat d ob rze ch ro n ił p rzed p arzącym s ierp n io wymsło ńcem. Pó źn iej , gd y zaczęły s ię d eszcze, b y ło go rzej…

Więk szo ść odzieży , k tó rą zd o łal iśmy zab rać ze so bą, zo s tała n atychmias t spalo n aze wzg lędó w san itarny ch . Ro zd an o nam d o ść dziwn e s tro je: mężczy źn i wyfasowalip as ias te p idżamy , p rzyp o min ające s tró j więźn iów Sin g -Sin gu , a ko b iety d ług ien ieb iesk ie flanelo we majtk i , p erk al ikowe suk ien k i , jak d la d ziewcząt z s iero cińca,i tak ież t ró jk ątn e chu s tk i n a g łowę. Nieb iesk ie majtk i , w p o łączen iu z ch us tkami

Page 357: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

zawiązan y mi n a p iers iach , szyb k o zamien iły s ię w kos t iu my k ąp ielowe i mło d zieżsp ęd zała więk szo ść czasu , od n ajdu jąc rado ść życia n a p iask u i w morzu .

Prawie dwa mies iące mieszkal iśmy na p laży w Pah lawi. Mimo d ru cian eg o p ło tuo d g rad zająceg o nas o d świata n areszcie czu l iśmy s ię wo ln i . Obozem ad min is tro wałob ezp o śred n io n asze wo jsko , k tó remu d o radzal i i po mag ali specjaln ie p rzys łan ib ry ty jscy o ficero wie. Jeden z n ich nap isał p o wo jn ie po wieść o Po lak achwywiezio n y ch d o Ro s j i .

Każdy szałas wy b ierał swo jeg o ko men d an ta, naszy m zos tała p an i Iren aGomb ińska. Ży cie b y ło b eztro sk ie, len iwe, n iemal n ad mo rsk i o bóz wakacy jny .Jedzen ie p rzy nos i l iśmy w wiad rach z ob o zo wej k uchn i . Bez racjo n o wan ia, b ezk artek , i le k to ch ciał . Mło dzież szyb k o wracała do s ieb ie, o d zy sk iwała n ie ty lk o s i ły ,ale i h u mor, i en erg ię.

W naszy m obozie większo ść s tano wiły k ob iety i dzieci , mężczyźn i b y l iw wo jsku , w inn y m o bozie wzd łuż tej samej p laży . Mo je p os łan ie na matach wy p ad łop o między mamą a p an ią Go mbiń sk ą, k o men dan tk ą szałasu . Nas tęp n e za p an ią Iren ąp o s łan ie należało do jej có rk i , Danu ty . Od razu ją p oznałem, to o n a, ze swą ch ło p ięcąfryzu rą i z cho ch lik ami w oczach , s tała k i lk a dn i temu n a ro g u u l icy w Jang i-Ju lu ,p lo tk u jąc z Zu zą.

W ro k u 1 9 98 , dok ład n ie p ięćdzies iąt sześć lat po naszy m sp o tkan iu n a p lażyw Pah lawi, Dan u ta i ja ob ch o d zil iśmy zło te god y . Ale to już zu pełn ie in na h is to ria.

Page 358: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Epilog napisany przez Danutę

Stałam z Zuzą n a rogu u l icy w cen trum Jang i-Ju lu , k iedy wskazała mi ch łopcaidącego po p rzeciwnej s tron ie jezdn i .

– Jak myś lisz, i le on ma lat? – spy tała.

– O, jes t s tary , ma co najmn iej o s iemnaście czy dziewiętnaście.– Nie, on ty lko tak wyg ląda, nap rawdę ma szesnaście. Ma na imię Stefan .

Spo jrzały śmy zn ów na n iego i zach icho tały śmy . Spodobał mi s ię ten Stefan , jegomiły , ciep ły wyraz twarzy i energ iczny k rok .

Wśród wyd arzeń nas tępnych k i lku dn i zapomniałam o p rzygodnym spo tkan iu .Ścisk w p ociągu , marsz do po rtu , p rzeładowany s tatek mieszały s ię z radościąz wy jazdu z ZSRR. Ale n iewiadome są ko leje lo su – na s tatku rzuci ł nas w sąs iedztwoZuzy i jej matk i . Zu zie u s ta n ie zamykały s ię p rzez całą d rogę, a gdy schodziły śmydo p o rtu w Pah lawi, tak zman ipu lowała matkę s łowami: „Zobacz, tam jes t dok to rowaWajden feldowa z sy nem, chodźmy za n imi” – że one, a my za n imi, podąży ły śmy dotego samego szałasu .

I tak znalazłam s ię pod s łomianym dachem na pah lawijsk iej p lażyw towarzys twie Zuzy , jej p rzy jació łk i Irk i i Stefana. Matk i by ły z nami, a o jcowiew wo jsku . Zu za i Irk a p rzys tąp i ły do ob lężen ia Stefana, p isały do n iego tajemn iczel iścik i , wyko rzy s tu jąc mn ie jako l is tonosza. Ale poczta szła ty lko w jednymkierunku , Stefan s ię u śmiechał i wzruszał ramionami.

Na p laży w Pah lawi spędzi l iśmy k i lka beztro sk ich tygodn i , szczęś l iwi, żewydos tal iśmy s ię z Ros j i , że miel iśmy co jeść, że znów mog liśmy s ię cieszyćmłodością. Biegal iśmy po p iasku , p ływaliśmy w morzu , p łatal iśmy fig le i śmial iśmys ię do rozp u k u , n ie myś ląc już o zsy łce, o g łodzie, o s traconych latach .

Po k i lku ty g o dn iach zaczęto p rzenos ić cywilne rodziny do obozów podTeheranem. Przy jeżdżały wielk ie ciężarówk i i au tobusy , k tó re po wąsk ichserpen tynach k arko łomn ie p ięły s ię pod wielk ie gó ry , aby po tem d ługo zjeżdżaćw dó ł do s to l icy Pers j i . Irka, Zuza, ja i n asze matk i miały śmy jechać tym samymtranspo rtem. Stefan zos tawał jeszcze w Pah lawi, ale k iedy wstał z nami o p iątej rano ,żeby nos ić mój b agaż, zrozumiałam, że to mn ie oddał serce.

Page 359: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Wk ró tce o d n aleźl iśmy s ię w Teheran ie i s tal iśmy s ię n ierozłączn i .Ob iecy waliśmy so b ie spędzić razem resztę życia. Doroś l i u śmiechal i s ię pob łażl iwie,wzru szal i ramio n ami, całk iem pewn i, że wkró tce nam to p rzejdzie, tak jak od ra czywietrzn a o sp a. Gd y rozpoczął s ię rok 1943 , Stefan o s iągnął wiek pobo rowy i ws tąp i łd o wo jsk a. Nawet jako świeżo up ieczony rek ru t wyg lądał bosko w mundurze! I tak ,p ięćd zies iąt o s iem lat temu , rozpoczęła s ię nasza h is to ria.

W o wy ch wo jen nych czasach n ie k ierowaliśmy własnym lo sem. Po lsk ie wo jskop rzen io s ło s ię d o Iraku . Stefan do s tał p rzydział do pu łku arty leri i p rzeciwlo tn iczej ,jeg o o jciec b y ł w s łużb ie san i tarnej , a mó j o jczym w b ron i pancernej . Wraz z wielomaro d zin ami wo jsk o wymi matka i ja zo s tały śmy sk ierowane do Pales tyny , gdziezamieszk ały śmy w małym nadmorsk im ho tel iku w Tel Awiwie. Tam już od paru latis tn iała p o lsk a szk o ła założona p rzez pan ią Helenę Baryszową d la wielk iej g rupyd zieci i mło d zieży , k tó rzy różnymi d rogami znaleźl i s ię w Tel Awiwie. Zap isałam s ięd o n iej , a wszy scy uczn iowie, do tąd pozbawien i tak iej możliwości , g arnęl i s ię don auk i jak ch y b a n ig dy p rzed tem.

Stefan b y ł n a szko len iu w Haban ij i , gdzie ćwiczen ia odbywały s ięw n iewiary g o d n y m żarze pus tyn i , ja zaś znalazłam s ię z powro tem w świeciewy p raco wań , zad ań , k lasówek i wykręcan ia s ię od s iatkówk i, do k tó rej n igdy n iemiałam zacięcia. Pisywaliśmy do s ieb ie l is ty codzienn ie, wo jskowy cenzo r pod tąlawin ą l is tó w mu siał załamywać ręce, aż wreszcie Stefan p rzy jechał do Pales tyny , dop o d ch o rążó wk i w Gederze. Dos tawał p rzepus tkę do Tel Awiwu mn iej więcej raz naty d zień , spo tyk ał mn ie pod szko łą i up rzejmie nos i ł mi teczkę.

Ale à la guerre comme à la guerre, podcho rążówka s ię skończy ła i zamien iwszy b iało -czerwo n e n aszy wk i elewa na s reb rne obszycia bombard iera podcho rążego , Stefand o łączy ł d o swo jej bateri i we Włoszech . Znów zos tały nam ty lko l is ty . BateriaStefan a b rała u d ział w walkach pod Mon te Cass ino , po tem by ła w ob ron ied o wó d ztwa Dru g ieg o Korpusu , cały czas posuwając s ię na pó łnoc wzd łuż włosk iegob u ta za co fający mi s ię wo jskami n iemieck imi. Szkoda, że nasze l is ty , k ron ikawy d arzeń h is to ry cznych i pamiętn ik naszych uczuć, zg inęły w powo jennymro zg ard iaszu . Nie miel iśmy s tałego miejsca zamieszkan ia, a k iedy inn isp rzy mierzeń cy wracal i z wo jny do domu , nam n ie by ło to dane i ży jąc na walizkach ,k o czo waliśmy jeszcze p rzez k i lka lat .

W Tel Awiwie spędzi łam dwa i pó ł roku . A gdy doszłam do matu ry , matka i jazg ło s i ły śmy s ię jak o ocho tn iczk i do Po lsk iego Czerwonego Krzyża i wo jskowymtran sp o rtem po p ły n ęły śmy do Brind is i . Wy lądowałyśmy 8 maja 1945 roku – tegoż

Page 360: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

d n ia sk o ń czy ła s ię wo jn a! Zos tały śmy sk iero wan e do Cap u i , do Ośrodk aWy szk o len ia Sap erów, gd zie naszym zad an iem b y ło zo rg an izo wan ie kan tynyi świet l icy d la k i lk u ty s ięcy żo łn ierzy . Teraz, p o zło żen iu b ron i p rzez Niemcó w,złag o d n iał ry go r wo jskowy , łatwiej b y ło o p rzep us tk i , mog łam s ię częściej sp o ty k aćze Stefan em. Wk ró tce do s tał o n sk iero wan ie n a k u rs matu ralny w Matino , w samymo b cas ie wło sk iego bu ta. Jes ien ią 19 4 5 ro ku o bo je dos tal iśmy u rlop n a s tud ia,Stefan u zyskał miejsce na medy cy n ie w Bo lo n ii , a ja n a tymże fak u ltecie w Rzymie.

Ty mczasem h is to ria raz jeszcze go rzk o nas zawiod ła. Przez wszy s tk ie latatu łaczk i wciąż wracal iśmy myślami do Po lsk i , do domu . Marzy liśmy o Warszawie,o od n alezien iu s tary ch k ątów, dawnych p rzy jació ł , o p o wrocie d o tak nag lep rzerwan eg o ży cia. Ale z Warszawy zo s tały g ruzy , wielu p rzy jació ł n ie doczekałop o k o ju . Po trak tacie w Jałcie w Po lsce zapano wał s ierp i mło t , a po tak n iedawny chd o świad czen iach n ie ch ciel iśmy wracać do k raju . Z d wo jg a złego wo lel iśmy b y ćb ezd o mn i.

W 1 9 46 rok u so ju szn icze armie ok u pacy jn e zaczęły op u szczać Wło ch y . Po lsk iDrug i Ko rpu s , część 8 . Armii Bry ty jsk iej , zo s tał p rzen ies ion y d o Wielk iej Bry tan i i ,k raju d la nas o bcego , o bardzo od rębnej k u l tu rze i języku , k tó reg o dop ieron ied awn o zaczęl iśmy s ię uczyć w szko le. Zn alazły śmy s ię z matką w o b ozie n ap u s tk owiach h rab s twa Staffo rd sh ire w ś ro dko wej Ang li i , g dzie wiatr wy ł dzień i n o c,a deszcz zag an iał n as z powro tem do b laszan ych barak ów p owszech n ie nazywanychb eczk ami śmiech u . Po wło sk im s łońcu b y ł to n iemały szok .

Starałam s ię o p rzy jęcie na med y cynę, chciałam z czasem specjal izować s ięw p sy ch iatri i , ale jedyn y m rezu ltatem mo ich wys i łkó w b y ła k o lek cja od mownycho d p o wiedzi . W ko ńcu życzl iwy p ro feso r u n iwersy tetu w Manches terze p o radzi ł mid ać za wy gran ą: „Sy tuacja jes t teraz taka, że nas i ch łop cy masowo wracają z wo jny .Jak o k o b ieta, i to w d odatku cu dzoziemk a, n ie ma pan i najmn iejszej szan sy do s taćs ię n a medycy n ę”. Stefan , mimo że mężczy zn a i kombatan t , też miejsca n a żad nymwy d ziale med yczny m w An g li i , Szk ocji i Wali i n ie zn alazł . Pierwszeń s two należałos ię Bry ty jczyk o m.

I ch o ć nas tan ie pok o ju ob u dziło w n as nadzieje, czek ało n as ko lejne rozs tan ie. Jazap isałam s ię n a k u rs fizyko terap i i w Lo n dyn ie, s tud ia uważan e wó wczas za b ardziejo d p o wiedn ie d la k ob iety n iż medy cy na, pod czas gd y Stefan zap isał s ię na d ru g i rokmed y cy n y w Pary żu . Ale i jeg o n ad zieje o kazały s ię p łonn e. Ob iecane s typend iumw Paryżu s ię n ie zmaterial izowało , a w d odatk u ok azało s ię, że dy p lo m fran cu sk i n ied aje cu d zoziemco wi p rawa p racy . Po s traco ny m roku w Paryżu Stefan wró ci ł do

Page 361: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

An gli i i w k ońcu do s tał s ię na med ycyn ę w Dub lin ie, w Irland ii , gdzie wreszcieo trzy mał d awno ob iecan e s ty pend ium.

Sześć lat min ęło od naszeg o spo tk an ia na pah lawijsk iej p laży . Do ść ju ż miel iśmyrozs tań , czekan ia, p isan ia l is tó w i zd ecy dowaliśmy s ię po b rać.

Ślub o d by ł s ię 1 2 s ierp n ia 194 8 rok u w Urzędzie Stanu Cywilnegow Padd ing ton , w jednej z dzieln ic Lon d ynu . Po po łudn iu do s to łu zas iad ło s iedemo sób , o p ró cz nas mo ja matka i o jczy m, mo ja ku zy nka Mu rka ze swym nowop oś lu b io nym mężem i jed n a z mo ich ko leżan ek . Racjo nowan ie ży wn ości w Ang li ib y ło su ro wsze po wo jn ie n iż w jej t rakcie i n awet z najmn iejszy m p rzy jęciem b y łytru dno ści , ale mo ja matka p o wielk ich s taran iach tryumfaln ie p rzy n io s ła do d omuk urę i wesele o dby ło s ię w mały m wynajętym mieszk an iu mo ich rod ziców. Wk ró tcep o tem p rzen ieś l iśmy s ię d o Dub lina.

Nies tety , ro d zicom Stefan a n ie by ło d an e dziel ić z nami tych szczęś l iwych d n i .Jeg o o jciec, z sercem os łab ion ym p rzez ty fu s , s łu ży ł w szp i talu wo jsk owym n ajp ierww Irak u , a p o tem w Eg ipcie, ale po d ru g im ataku serca mu s iał p rzejść w s tansp oczynk u . Mieszk ał p rzez jak iś czas z żoną w Tel Awiwie, g d zie go p oznałami po lub iłam, a wk ró tce po tem ob jął k ierown ictwo p o lsk iej p rzycho d n ip rzeciwgruźl iczej w Jerozo limie. Matk a Stefan a p racowała w k l in icznymlabo rato rium. Ju rek , jeg o s tarszy b rat , p rzes łuży ł wo jn ę w wo jsku ang ielsk im, a pod emob il izacj i zamieszk ał z rodzicami. Z czasem o dn alazł i n awiązał k o respo ndencjęz Wandą, swą p rzy jació łką z lat dziecięcych i młod zieńczych , có rk ą p an i Stas i , k tó razamieszk ała w ro d zinn ym domu Wajd en feld ów w Otwocku . Odn o wiwszy d awn ąmiło ść, a n ie zazn awszy n igdy ży cia pod jarzmem ko mun izmu , Ju rek pos tan owiłwrócić do k raju ; k i lka mies ięcy p óźn iej ożen ił s ię z Wandą. Będ ąc czło wiek iemn ader s tan owczy m, s i lnym i n iedającym za wyg raną, Ju rek zdo łał namó wić równ ieżrod ziców, mimo ich o p o ró w, n a powró t do domu . Nies tety , d ług a i męcząca po d ró żd ro g ą ląd o wą i morsk ą, wątp l iwo ści co d o p owziętej decyzj i i zd enerwowan iep erspek tywą ży cia w czerwo nej Po lsce, wszy s tko to złoży ło s ię n a t rzeci atak sercad ok to ra. Umarł w d rod ze, w szp i talu wo jsk o wy m w Wenecji . Matk a zro zp aczo n a,a Ju rek z ciężk im sercem wró cil i do Otwo ck a.

Stefan i ja spędzi l iśmy p ięć szczęś l iwy ch lat w Dub lin ie. W czerwcu 1 94 9 ro kusk ończy łam ku rs fizy k o terap i i , a we wrześn iu tegoż ro ku u ro d zi łam có rkę, Alicję.Stefan zy sk ał so b ie ro d zaj s tuden ck iej s ławy , p rzez p ięć lat s tud iów zb ierającn ag ro dy i medale we wszy s tk ich p rzedmio tach . I tak w k ońcu k ażd eg o ro kuak ad emick iego węd ro wał tam i z p o wro tem na pod ium p o ko lejn y medal , wzbud zając

Page 362: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

śmiech i o k lask i wśród k o leg ó w.

Z dy p lo mami w k ieszen i wróci l iśmy w l ipcu 1 9 53 ro ku do Lond y nu . Po d wóchlatach p racy w szp i talu Stefan o tworzy ł własną p rak tykę o g ó ln ą w lond y ńsk iejd zieln icy Ken tish Town , w ramach p ańs twowej s łużby zd ro wia. Tam szybk o s tał s ięwziętym, ogó ln ie lub ianym i poważanym lekarzem. Nawet teraz, p ięć lat po jegop rzejściu na emery tu rę, dawn i p acjenci miło go wspominają i żału ją, że to n ie onp rzy jmu je teraz w jego dawn ym gab inecie.

Nareszcie lata tu łaczk i i sk romnego s tudenck iego życia w n ęd znych wy najętychp oko jach s ię sk o ńczy ły . Os ied l iśmy we własny m d omu , walizk i powędro wały nas trych . Os iągnęliśmy wreszcie tak up ragn ione s tałe miejsce zamieszkan ia, n aszeży cie n ab rało ciąg ło ści i skwap liwie p rzejęl iśmy odpowiedzialność za własnąp rzyszło ść. Nasz n owy k raj okazał s ię życzl iwą macoch ą, wroś l iśmy w jego zwyczajei ku l tu rę, op an owaliśmy bogaty język i by l iśmy szczęś l iwi, że dane nam b y ło żyćw demo kracj i , a n ie w cien iu narzuconej id eo log ii i fałszy wych s loganów. Po roku1 956 , g dy ty lk o s tało s ię to możliwe, zaczęl iśmy odwied zać Po lskę, szu kając s tarychk ątów, d awn ych p rzy jació ł i k rewny ch , za k ażd ym razem z nową nadzieją w sercu , żeo dnajdziemy d awn ą o jczyznę. Ale pod ciężk ą ręką nowych władców by ł to k raj innyo d świata naszego dzieciń s twa.

W domu zach owaliśmy d awną k u ltu rę, n igdy n ie p rzes tal iśmy mówić ze sobą pop o lsk u i nawet p ierwszym język iem n aszej có rk i , u rodzonej za g ran icą, by ł po lsk i ,a n ie an g ielsk i . Ale powró t p rzes tał być b ran y po d uwagę.

Moja kariera zawodo wa p rzeb iegała zmiennymi ko lejami. Fizy k o terap ia n ie by łamo im wy b rany m zawodem, ale p rzez k i lka lat p racowałam w In s ty tucie Rehab il i tacj iPou razo wej. Pisy wałam równ ież fel ieto n y d o lon d yńsk iego „Dzien n ik a Po lsk iego”i zajęłam s ię na ty le po ważn ie fo tog rafiką, że zo s tałam członk iem Roy alPho tog raph ic Society . Przeszed łszy nowe szko len ie, p racowałam w londyńsk ichp o rad n iach małżeńsk ich . Wreszcie p o uk ończen iu s tud iów psycho log icznychi wielo letn im dalszym kształcen iu zos tałam człon k iem Bry ty jsk iego Sto warzy szen iaPsycho terapeu tów. Otworzy łam własną p rak tyk ę p sycho terap i i anal i tycznej , k tó rąn adal p rowadzę.

Stefan by ł p rzez o s tatn ich k i lka lat pog rążony w p isan iu The Ice Road. Celo wo p isałp o an g ielsk u , aby zapoznać czy teln ika b ry ty jsk ieg o z ro zdziałem po lsk iej h is to ri i ,k tó ry w An g li i n ie ty lko by ł n ieznany , ale p rzez wiele lat , ze wzg lędów po li ty czn y ch ,sp ecjaln ie wymazany . Ks iążka zos tała wydana w marcu 1 9 99 roku i cieszy ła s ięd użym u zn an iem wśród czy teln ików.

Page 363: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Ob ecn ie, k iedy k ończymy t łumaczen ie wsp omn ień Stefana na język p o lsk i ,up łyn ęło p rzeszło p ięćdzies iąt o s iem lat od naszego sp o tk an ia na persk iej p laży

i zb l iżamy s ię do p ięćdzies iątej d ru g iej ro czn icy naszego ś lu bu18 . Nasza có rk aAlicja ma teraz p ięćdzies iąt lat i od roku 1975 mieszka w Stanach Zjed n oczonych ,w oko licy Waszy n g to nu , ze swo imi do ras tającymi synami, s ied emnas to letn imAleksand rem i p iętnas to letn im Janem.

* * *

Na zakończen ie op iszę po k ró tce zn an e nam dalsze dzieje innych dramatis personae.Ju rek , b rat Stefana, po k i lku letn im poby cie w komun is tycznej Po lsce p rzekonał

s ię, że jed nak wo li zgn iły Zachód , i z naszą pomocą p rzen ió s ł s ię z matk ą, żo n ąWandą, có rką Joan n ą i z sy nem Wandy z p ierwszeg o małżeń s twa do Londyn u . Matka,do ży wszy późny ch lat s iedemd zies iąty ch , zmarła w Londy n ie. Ju rek z rodzin ąwyemig rowali do Afryk i Po łudn iowej , gd zie Ju rek umarł n a rak a, mając zaled wiep ięćdzies iąt p ięć lat . Wan d a i Joann a wróci ły do Londy nu , gdzie Joanna p racu je jakoden ty s tka.

Hela z mężem, p rawn ik iem, mieszka w Niemczech . Ma syna, có rkę i p ięcio rownuków. Hela spędzi ła wiele lat , pomagając w p racy mężowi i p rowadząc eleganck ii gościnny dom, a teraz cieszy s ię zas łużonym od poczynk iem i wo li n ie pamiętaćsześciu lat spędzonych w Związku Sowieck im. Widu jemy s ię od czasu do czasu .

Felek do rob ił s ię fo rtuny w Stan ach Zjednoczonych , a Witek , z k tó rym wiele lattemu nawiązal iśmy k ró tk i k on tak t , p rowad ził wówczas techn iczno -naukowewydawn ictwo w Stanach Zjednoczonych .

Przy jaciele z czasó w naszej wo jennej węd rówk i ro zjechal i s ię po wszys tk ichko n ty n en tach i cieszymy s ię, gdy udaje s ię nam ich spo tkać. Ros jan ie zaś , ci d o b rzyi ci źl i , ci , co nas więzi l i , i ci , co nam pomagali , jeżel i doży li późnej s taro ści , d alejmęczą s ię w szarzyźn ie swej p o nu rej o jczyzny , n iby ju ż inn ej , a wciąż chy b a tak iejsamej. A my dzięku jemy Bo gu , że u szl iśmy cało .

Page 364: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

1 Zarys dziejów miasta Otwocka, Otwock 1996 , s . 7 .2 Nasz dom ciąg le is tn ieje, ale zo s tał rozbudowany i oznaczony jes t innym

numerem, chyba 18 .3 Zarys dziejów miasta Otwocka, s . 246 .4 Tamże, s . 247 .5 Zarys dziejów miasta Otwocka, s . 81 .6 Zarys dziejów miasta Otwocka, s . 76 .7 Kap itu lację pod p isano 28 wrześn ia 1939 r.8 Pan i Stan is ława Hirszowska, wdowa po p ro feso rze Wszechn icy w Warszawie,

właścicielk a p ens jonatu „Wanda” p rzy u l icy Mon iuszk i w Otwocku .9 Korpus Obrony Pog ran icza.10 Głód jes t naj lep szym kucharzem.11 Znany jako GUŁag , czy l i Gławnoje Uprawlenije Łagieriej.12 Sudostroj i awiastroj – k loce p rzeznaczone do budowy ok rętów i samo lo tów.13 Pięcio latka, p ięcio latka, p ięcio late-e-e-czka,

A po tej p ięcio latce będzie s iedmio late-e-e-czka.Pięcio latkę wy pełn ial i , dob rze sob ie pod jadal i ,Wnet skończy li k on inę i do p sów s ię zab ral i .

14 Dobrze temu , co ma jedną nogę,Jeden bu t mu wys tarczy i jedna onuca.

15 Mowa Stal in a b y ła t ran smitowana 3 l ipca.16 „Bo ję s ię Greków, nawet gdy p rzynoszą dary” (Eneida Werg il iu sza).17 Fabriczno-zawodskoje obuczenie – szko ły p rzygo towu jące do p racy w p rzemyśle.18 Pierwsze p o lsk ie wydan ie Drogi lodowej ukazało s ię w 2002 roku .

Stefan Way den feld zmarł w roku 2011 w Londyn ie.

Page 365: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

Tytu ł o ry g in ału : The Ice Road: An Epic Journey from the Stalinist Labor Camps to Freedom

Copyrigh t © 1999 Stefan Wayden feld © 2005 , 2010 Alice Fain t ich

His to rical Horizon and Read ing Group Gu ide, Copy righ t © 2010 Aqu ila Po lon icaLtd .

All rights reserved

Copyrigh t © fo r the Po lish e-book ed i t ion by REBIS Pub lish ing House Ltd ., Poznań2013

Copyrigh t © 2012 fo r the Po lish t ran s lat ion Alice Fain t ich , successo r in in teres t toDr. Stefan and Danu ta Wayden feld

In fo rmacja o zabezp ieczen iachW celu o ch rony au to rsk ich p raw majątkowych p rzed p rawn ie n iedozwo lonym

utrwalan iem, zwielok ro tn ian iem i rozpowszechn ian iem każdy egzemplarz k s iążk izos tał cy frowo zabezp ieczony . Usuwan ie lub zmiana zabezp ieczeń s tanowi

naruszen ie p rawa.

Redak to r: Agn ieszka Horzowska

Pro jek t i op racowan ie g raficzne ok ładk i o raz i lu s tracja na ok ładce: Zb ign iewMieln ik

Wydan ie I e-book (op racowane na pods tawie wydan ia k s iążkowego :

Droga lodowa, wyd . II pop rawione, Poznań 2013 )

ISBN 978 -83 -7818 -209 -2

Dom Wydawn iczy REBIS Sp . z o .o .

u l . Żmig rodzka 41 /49 , 60 -171 Poznań

tel . 61 -867 -47 -08 , 61 -867 -81 -40 ; fax 61 -867 -37 -74

e-mail : reb is@reb is .com.p l

www.reb is .com.p l

Plik op racował i p rzygo tował Wob link

Page 366: Stefan waydenfeld droga lodowa od zesłania do wolności odyseja polaków

woblink .com