Profesor

9
5 ROZDZIAŁ 1 Jak tylko drzwi się otworzyły, wiedział, że już po nim. Widział to w szybko odwróconym wzroku, lekko zgarbio- nych ramionach, nerwowych, pospiesznych ruchach lekarza idącego przez gabinet. Pozostały tylko dwa pytania: Jak długo to potrwa? I jak bardzo to będzie straszne? Nie musiał długo czekać na odpowiedzi. Adrian Thomas patrzył, jak neurolog wertuje wyniki ba- dań i siada za dużym dębowym biurkiem. Lekarz przechylił się w fotelu do tyłu, do przodu i wreszcie spojrzał w górę. – Wyniki wykluczają większość typowych diagnoz… Adrian spodziewał się tego. Rezonans magnetyczny. EKG. EEG. Krew. Mocz. USG. Tomografia mózgu. Seria badań funk- cji poznawczych. Ponad dziewięć miesięcy temu po raz pierw- szy zauważył, że zapomina rzeczy zwykle łatwe do zapamięta- nia – w sklepie elektrycznym stał przed regałem z żarówkami i nie miał bladego pojęcia, co zamierzał kupić; kiedy indziej na głównej ulicy miasta wpadł na dobrego znajomego z uczelni i zupełnie nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, choć prze- szło dwadzieścia lat ten człowiek zajmował sąsiedni gabinet. A potem, sześć dni temu, cały wieczór miło rozmawiał ze swo- ją dawno nieżyjącą żoną w salonie domu, w którym mieszka- li od przeprowadzki do zachodniego Massachusetts. Siedziała przy kominku, w swoim ulubionym perskim fotelu w stylu kró- lowej Anny. Kiedy dotarło do niego, co zrobił, zrozumiał, że żadne wydruki komputerowe ani kolorowe fotografie mózgu niczego nie wykażą. Mimo to sumiennie umówił się na pilną

description

Psychologiczny thriller John Katzenbach

Transcript of Profesor

Page 1: Profesor

5

ROZDZIAŁ 1

Jak tylko drzwi się otworzyły, wiedział, że już po nim.Widział to w szybko odwróconym wzroku, lekko zgarbio-

nych ramionach, nerwowych, pospiesznych ruchach lekarza idącego przez gabinet. Pozostały tylko dwa pytania: Jak długo to potrwa? I jak bardzo to będzie straszne?

Nie musiał długo czekać na odpowiedzi.Adrian Thomas patrzył, jak neurolog wertuje wyniki ba-

dań i siada za dużym dębowym biurkiem. Lekarz przechylił się w fotelu do tyłu, do przodu i wreszcie spojrzał w górę.

– Wyniki wykluczają większość typowych diagnoz…Adrian spodziewał się tego. Rezonans magnetyczny. EKG.

EEG. Krew. Mocz. USG. Tomografia mózgu. Seria badań funk-cji poznawczych. Ponad dziewięć miesięcy temu po raz pierw-szy zauważył, że zapomina rzeczy zwykle łatwe do zapamięta-nia – w sklepie elektrycznym stał przed regałem z żarówkami i nie miał bladego pojęcia, co zamierzał kupić; kiedy indziej na głównej ulicy miasta wpadł na dobrego znajomego z uczelni i zupełnie nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, choć prze-szło dwadzieścia lat ten człowiek zajmował sąsiedni gabinet. A potem, sześć dni temu, cały wieczór miło rozmawiał ze swo-ją dawno nieżyjącą żoną w salonie domu, w którym mieszka-li od przeprowadzki do zachodniego Massachusetts. Siedziała przy kominku, w swoim ulubionym perskim fotelu w stylu kró-lowej Anny. Kiedy dotarło do niego, co zrobił, zrozumiał, że żadne wydruki komputerowe ani kolorowe fotografie mózgu niczego nie wykażą. Mimo to sumiennie umówił się na pilną

Page 2: Profesor

6

wizytę u swojego internisty, a ten natychmiast odesłał go do specjalisty. Cierpliwie odpowiedział na wszystkie pytania i dał się obmacać, opukać i prześwietlić.

W pierwszym szoku po tym, jak uświadomił sobie, że nie-żyjąca żona zniknęła mu z oczu, uznał, że po prostu traci ro-zum – nienaukowe, nieprecyzyjne określenie psychozy bądź schizofrenii. Ale znowu nie miał wrażenia, że traci rozum. W zasadzie czuł się zupełnie nieźle. To, co się stało, wydawało się niegroźne, prawie jakby godziny przegadane z kimś, kto nie żyje od trzech lat, były przyjemnym zwyczajem – ot, rozmowa jak wiele innych, jakie często prowadzili przez lata małżeń-stwa. Gawędzili o jego pogłębiającej się samotności i o tym, dlaczego powinien dać parę wykładów pro bono na uniwersy-tecie, mimo że od jej śmierci był na emeryturze. Dyskutowali o nowych filmach, ciekawych książkach i o tym, co powinien wysłać siostrzenicom z Kalifornii na urodziny. Zastanawiali się, czy tego roku spróbować wymknąć się na Cape Cod na parę tygodni odpoczynku w czerwcu, zaraz po tym, jak taser-gale i skalniki wyruszą w swoją doroczną wędrówkę, a zanim pojawią się żądne opalenizny tłumy objuczone lodówkami tu-rystycznymi i parasolami plażowymi.

Kiedy siedział naprzeciwko neurologa, stwierdził w duchu, że popełnił straszliwy błąd, choć przez sekundę dopuszcza-jąc do siebie myśl, że halucynacja jest objawem choroby. Nie-potrzebnie przeraził się tym sygnałem alarmowym i poszedł na badania. Powinien dostrzec plusy tego, co się stało. Zo-stał zupełnie sam i miło byłoby na resztę życia zaludnić swój świat osobami, które kiedyś kochał – czy nadal istnieją, czy nie.

– Pańskie objawy wskazują…Nie chciał słuchać lekarza, który ma zakłopotaną, zbolałą

minę i jest dużo młodszy od niego. To niesprawiedliwe, pomy-ślał, że dowie się o tym, że umrze, od kogoś tak młodego. Takie rzeczy powinien mówić siwowłosy dostojny medyk o dźwięcz-nym głosie znużonym latami doświadczenia, nie piskliwy chło-paczyna świeżo po podstawówce, taki co to nerwowo buja się na fotelu.

Page 3: Profesor

7

Nie podobał mu się ten sterylny, jasno oświetlony gabinet, z dyplomami w ramkach i drewnianymi biblioteczkami pełny-mi medycznych tekstów, do których lekarz na pewno nigdy nie zajrzał. Adrian wiedział, że młody neurolog jest z tych, co wo-lą stuknąć parę razy w klawiaturę komputera albo blackberry, żeby znaleźć informacje. Rozejrzał się: gabinet wręcz niezno-śnie czysty i uporządkowany, jakby naturalna brzydota śmier-telnej choroby nie miała tu wstępu. Popatrzył nad ramieniem mężczyzny przez okno i zobaczył wronę – lądowała wśród li-ści pobliskiej wierzby. Monotonny głos doktora jakby dobiegał z jakiegoś odległego świata, którego Adrian nie był już częścią. No, może był – małą. Nieistotną. Przez chwilę wyobrażał so-bie, że to wrony powinien słuchać, potem zszokowany i zmie-szany odniósł wrażenie, że rzeczywiście to ona do niego mó-wi. To, przekonał sam siebie, nieprawdopodobne, więc spuścił wzrok i zmusił się, żeby słuchać lekarza.

– …Przykro mi, profesorze Thomas – powiedział powoli neurolog. Ostrożnie dobierał słowa. – Sądzę, że to postępujące stadium stosunkowo rzadkiej choroby, znanej jako otępienie z ciałami Lewy’ego. Wie pan coś o niej?

Coś tam wiedział. Raz czy dwa słyszał tę nazwę, choć tak na gorąco nie pamiętał gdzie. Może jeden z innych pracowni-ków katedry psychologii na uniwersytecie użył jej na zebraniu kadry, kiedy uzasadniał potrzebę przeprowadzenia jakichś ba-dań albo uskarżał się na formalności związane z przyznawa-niem grantów. Może pamiętał ją z młodości – pracował wte-dy w szpitalu dla weteranów. Mimo to pokręcił głową. Lepiej usłyszeć wszystko bez żadnych upiększeń od kogoś bardziej kompetentnego, nawet jeśli ten ktoś jest zbyt młody.

Słowa leciały w przestrzeń między nimi jak gruz po wy-buchu i zaśmiecały biurko: Stała. Postępująca. Szybkie pogar-szanie się. Halucynacje. Utrata kontroli nad funkcjami fizjo-logicznymi. Utrata umiejętności logicznego myślenia. Utrata pamięci krótkotrwałej. Utrata pamięci długotrwałej.

I w końcu wyrok śmierci:– …Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć, ale zwykle

to kwestia pięciu, siedmiu lat. Może. A ponieważ, jak sądzę,

Page 4: Profesor

8

choroba rozwija się u pana od jakiegoś czasu, w tym przypad-ku to maksimum. Przeważnie wszystko dzieje się dużo szyb-ciej… – Chwila przerwy, a po niej lizusowskie: – Jeśli chce pan zasięgnąć opinii drugiego specjalisty…

Dlaczego, zastanawiał się, miałby chcieć drugi raz usłyszeć złe wieści?

A potem jeszcze jeden, w sumie spodziewany cios:– …Nie ma na to lekarstwa. Są pewne środki, mogą zła-

godzić część objawów… leki na alzheimera, nietypowe neu-roleptyki zwalczające omamy i złudzenia… ale żaden z nich niczego nie gwarantuje, a większość nie daje istotnej poprawy. Warto jednak spróbować, żeby zobaczyć, czy przedłużą funk-cjonowanie…

Adrian zaczekał, aż lekarz zrobi chwilę przerwy.– Kiedy ja wcale nie czuję się chory – powiedział.Neurolog skinął głową.– To też, niestety, typowe. Jak na mężczyznę po sześćdzie-

siątce jest pan w doskonałej formie fizycznej. Ma pan serce dużo młodszego człowieka…

– Dużo biegam i ćwiczę…– Cóż, to dobrze.– Czyli co, jestem dość zdrowy, żeby obserwować, jak się

sypię? Patrzeć, jak dogorywam, z miejsca w pierwszym rzędzie?Doktor nie odpowiedział od razu.– Tak… – wydusił wreszcie. – Ale niektóre badania wy-

kazują, że regularne ćwiczenie umysłu w połączeniu z aktyw-nym trybem życia może opóźnić część szkodliwych procesów w płatach czołowych, które ta choroba atakuje.

Adrian skinął głową. Wiedział to. Wiedział też, że płaty czołowe odpowiadają za proces podejmowania decyzji i zdol-ność rozumienia otaczającego świata. W zasadzie to płaty czo-łowe czyniły go tym, kim do tej pory był, a teraz miały sprawić, że stanie się kimś innym, pewnie zmienionym nie do poznania. Nagle dotarło do niego, że wkrótce przestanie być Adrianem Thomasem.

Pochłonięty tą myślą nie słuchał neurologa, aż dobiegły go słowa:

Page 5: Profesor

9

– Ma pan kogoś do pomocy? Żonę? Dzieci? Krewnych? Niedługo będzie pan wymagał stałej, całodobowej opieki. Do-brze, gdybym jak najszybciej porozmawiał z pańskimi bliski-mi, pomógł im zrozumieć, przez co pan będzie przechodził… – Lekarz sięgnął po bloczek recept i zaczął szybko wypisywać listę leków.

Adrian się uśmiechnął.– Całą potrzebną mi pomoc mam w domu.Pan Półautomatyczny Ruger kaliber 9 milimetrów, pomy-

ślał. W górnej szufladzie stolika nocnego. Magazynek na trzy-naście nabojów pełny, ale jedna kula wystarczy.

Lekarz mówił coś jeszcze o pielęgniarskiej opiece domo-wej i opłatach ubezpieczeniowych, przekazaniu pełnomoc-nictw i testamencie, długich pobytach w szpitalu i ogromnym znaczeniu następnych wizyt, lekach, które jego zdaniem nie spowolnią rozwoju choroby, ale i tak należy je brać, bo może choć trochę pomogą, ale Adrian zrozumiał, że tak naprawdę nie musi już go słuchać.

Na przedmieściach małego miasta uniwersyteckiego, w któ-rym mieszkał Adrian, między dawnymi polami uprawnymi, dziś zabudowanymi nowoczesnymi, ekskluzywnymi rezydencja-mi, przycupnął mały rezerwat przyrody – obejmował skromne wzgórze, a właściwie zaledwie wybrzuszenie terenu, szumnie zwane przez miejscowych „górą”. Na szczyt góry Pollux wiodła ścieżka, wiła się przez las i ostatecznie wychodziła na punkt widokowy na dolinę. Adriana zawsze irytowało to, że obok gó-ry Pollux nie było góry Kastor. Ciekawe, kto nadał wzgórzu tak pretensjonalną nazwę. Jakiś uczony typ, podejrzewał, zatrud-niony na uczelni dwa wieki temu, w czasach, kiedy profesoro-wie w czarnych wełnianych surdutach i wykrochmalonych bia-łych kołnierzach wpajali studentom wiedzę klasyczną. Jednak pomimo jego wątpliwości co do nazwy i trafności zaszczytne-go miana „góra”, lubił to miejsce. Cichy zakątek uwielbiany przez miejskie psy, spuszczane tam ze smyczy, i ludzi, którzy chcieli zostać sami ze swoimi myślami. I to tam Adrian poje-chał po wizycie u lekarza.

Page 6: Profesor

10

Zaparkował stare volvo na przydrożnym parkingu u wylo-tu ścieżki i ruszył pod górę. Kiedy indziej włożyłby traperki na to wczesnowiosenne błoto; a tak pewnie szybko zniszczy buty.

Powiedział sobie, że to już bez znaczenia.Wokół niego dogasało popołudnie, zimno pieściło mu plecy.

Nie był odpowiednio ubrany na spacer, tym bardziej że w Nowej Anglii każdy pełzający cień niósł jeszcze z sobą tchnienie zimy. Nie zważał na chłód ani na szybko przemakające buty.

Na ścieżce nie było nikogo. Żadnych rozbrykanych golden retrieverów, co to biegają po krzakach w poszukiwaniu jakie-goś zapachu. Tylko Adrian. Szedł równym tempem. Samot-ność mu odpowiadała. Naszła go dziwna myśl, że gdyby ko-goś spotkał, poczułby potrzebę, żeby wyznać: „Mam chorobę, o której nigdy nie słyszałeś. Zabije mnie, ale przedtem wszyst-ko mi odbierze”.

Przynajmniej w przypadku raka, pomyślał, albo choroby ser-ca, człowiek może pozostać sobą tak długo, jak tylko da radę, pod-czas gdy choroba go morduje. Był zły i chciał się jakoś wyładować, w coś uderzyć, ale zamiast tego tylko maszerował pod górę.

Wsłuchał się w swój oddech. Równy. Normalny. Ani śladu wysiłku. To niesprawiedliwe. Wolałby udręczone sapanie, coś, co powiedziałoby mu, że jest nieuleczalnie chory.

Mniej więcej po półgodzinie dotarł na szczyt – jeśli to nie za duże słowo. Resztki światła słonecznego wysączały się znad wierzchołków wzgórz na zachodzie. Przysiadł na dużej skale łupkowej i spojrzał na odległą dolinę. Pierwsze oznaki wio-sny w Nowej Anglii pojawiły się już na dobre. Widział wcze-sne kwiaty. Głównie żółte i fioletowe krokusy wyglądały z wil-gotnej ziemi. Drzewa zieleniały pączkami, które zaciemniały gałęzie jak jedno-, dwudniowy zarost policzki. Klucz dzikich gęsi kierował się na północ. Ich hałaś liwe krzyki niosły się po bladoniebieskim niebie. Wszystko to było tak uderzająco nor-malne, że Adrian czuł się trochę głupio; to, co się z nim działo, nijak się miało do otaczającego go świata.

W oddali dostrzegł iglice kościoła na środku uczelnianego kampusu. Drużyna bejsbolowa już na pewno wyszła trenować odbicia – w hali, bo boisko wciąż było przykryte brezentem.

Page 7: Profesor

11

Swój gabinet miał na tyle blisko, że gdy otwierał okno w wio-senne popołudnia, słyszał odległy stukot uderzeń kijów w pił-ki. Po długiej zimie cieszyło to tak bardzo jak widok drozda, który krąży nad dziedzińcem w poszukiwaniu dżdżownicy.

Adrian odetchnął głęboko.– Wracaj do domu – powiedział na głos. – Zastrzel się, do-

póki wszystko, co sprawia ci przyjemność, jest rzeczywiste. Bo choroba ci to odbierze.

Zawsze uważał się za człowieka czynu i z zadowoleniem przyjmował natarczywą myśl o samobójstwie. Szukał argu-mentów przemawiających za tym, żeby się wstrzymać. Nie znalazł żadnego.

Może wystarczy zostać tutaj. Ładne miejsce. Jedno z jego ulubionych. W sam raz na śmierć. Ciekawe, czy w nocy zrobi się dość zimno, by zamarzł. Wątpił w to. Pewnie skończyłoby się na tym, że marznąc i kaszląc, doczekałby świtu – a wtedy najadłby się wstydu, nawet jeśli był jedyną osobą na świecie, dla której wschód słońca oznaczałby porażkę.

Pokręcił głową.Rozejrzyj się, nakazał sobie. Zapamiętaj, co warte zapa-

miętania. Resztę zignoruj.Spojrzał w dół, na buty – pokryte skorupą błota i przemo-

czone – i zastanawiał się, dlaczego nie czuje wilgoci na palcach u nóg.

Nie ma co zwlekać, stwierdził stanowczo. Wstał i strzep-nął pył łupkowy ze spodni. Cienie przedzierały się przez krza-ki i drzewa, na ścieżce w dół z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej.

Obejrzał się na dolinę. Tam uczyłem. Tam mieszkaliśmy. Żałował, że nie może stąd zobaczyć loftu w Nowym Jorku, gdzie poznał żonę i po raz pierwszy się zakochał. Żałował, że nie może zobaczyć ulubionych miejsc z dzieciństwa i tych związanych z rozmaitymi wspomnieniami z młodości. Żało-wał, że nie może zobaczyć rue Madeleine w Paryżu i naroż-nego bistro, do którego podczas urlopów naukowych co ra-no chodzili z żoną na kawę. I apartamentu Marleny Dietrich w berlińskim hotelu Savoy – zatrzymali się tam, kiedy pojechał

Page 8: Profesor

12

wygłosić wykład w Institut für Psychologie. Tam też poczę-li swoje jedyne dziecko. Wytężył wzrok, patrząc na wschód, w stronę domu na Cape, gdzie spędzali każde lato od czasów jego młodości, plaż, na których uczył się łowić na muchę skal-niki, i pełnych pstrągów strumieni. Brnął wtedy pośród prasta-rych głazów przez wodę, co aż kipiała energią.

Żal tego wszystkiego.Nic się na to nie poradzi.Odwrócił się od tego, co mógł i czego nie mógł zobaczyć,

i ruszył ścieżką w dół. W zapadającej ciemności szło się powoli.

Był raptem pół przecznicy od domu, jechał między rzęda-mi skromnych, białych drewnianych domów. Ich mieszkańcy, jego sąsiedzi, stanowili eklektyczny zbiór. Osiedlili się tu pra-cownicy uczelni, agenci ubezpieczeniowi, dentyści, niezależni autorzy poradników biznesowych, instruktorzy jogi i trenerzy rozwoju osobistego. Zauważył dziewczynę. Szła poboczem.

Pewnie nie zwróciłby na nią większej uwagi, ale uderzyła go determinacja, z jaką kroczyła naprzód. Jakby doskonale wie-działa, czego chce. Miała popielatoblond włosy wsunięte pod jaskraworóżową czapkę Boston Red Sox. Jej ciemna parka była w paru miejscach rozdarta, dżinsy też. Najbardziej zaintrygo-wał go jej plecak – wręcz pękał w szwach od ubrań. W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna po prostu wraca do domu. Pod-wiózł ją tu popołudniowy autobus zabierający uczniów, którzy za karę musieli zostać po lekcjach w szkole. Ale zauważył, że do plecaka jest przytroczony duży pluszowy miś, a nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek pokazał się w liceum z taką dziecinną zabawką. Taka osoba z miejsca stałaby się obiektem drwin.

Przejeżdżając obok, zerknął na jej twarz.Młoda, jeszcze dziecko, ale piękna jak wszystkie nastolatki

u progu przemiany. A przynajmniej tak sobie pomyślał, choć dawno nie miał kontaktów z młodzieżą poza salą wykładową.

Patrzyła prosto przed siebie, mocno skupiona.Chyba nawet nie zauważyła jego samochodu.Skręcił przed dom, ale nie wysiadł. Miał wrażenie, że pod

determinacją dziewczyny – piętnasto-, szesnastoletniej, nie

Page 9: Profesor

13

potrafił już precyzyjnie określać wieku młodych ludzi – coś się skrywa. Jej mina fascynowała go, pobudzała ciekawość.

Obserwował w lusterku wstecznym, jak pannica idzie szybkim krokiem na róg ulicy.

Wtedy dostrzegł coś, co trochę nie pasowało do jego cichej, bezwzględnie normalnej dzielnicy.

Ulicą powoli jechała biała furgonetka, jak mały wóz do-stawczy, ale bez napisów reklamujących usługi elektryka albo malarza. Zerknął do szoferki – prowadziła kobieta, a na miej-scu dla pasażera siedział mężczyzna. To go zaskoczyło. Powin-no być na odwrót, pomyślał. Zaraz jednak uznał, że to sek-sistowski stereotyp. Oczywiście, że kobieta może prowadzić furgonetkę. I choć robiło się późno i wieczorny mrok szybko opadał pośród drzew, tak naprawdę nie było powodu sądzić, że ta furgonetka ma w sobie coś niezwykłego.

Aż do chwili, kiedy zwolniła i podążyła za dziewczyną jak cień. Ze swojego miejsca Adrian zobaczył, że samochód za-trzymuje się po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna zniknęła mu z oczu, zasłonięta przez wóz.

Furgonetka raptownie ruszyła, skręciła za róg i wtopiła się w szarość zmierzchu tuż przed nocą.

Spojrzał raz jeszcze. Dziewczyny nie było.Na ulicy została różowa bejsbolówka.