PL ISSN 0860-1917...Kwartalnik społeczno-kulturalny Nr 1 (32) wiosna 2001 • PL ISSN 0860-1917...
Transcript of PL ISSN 0860-1917...Kwartalnik społeczno-kulturalny Nr 1 (32) wiosna 2001 • PL ISSN 0860-1917...
PL ISSN 0860-1917
Michał Ostoja-Lniski: zespół rzeźb Ukrzyżowanie
"
Kwarta lnik społeczno-kulturalny Nr 1 (32) wiosna 2001 • PL ISSN 0860-1917
WYDANO ZE ŚRODKÓW BUDŻETU MIASTA TCZEWA
RADA PROGRAMOWA Kazimierz Ickiewicz - przewodniczący oraz Irena Bracka, Andrzej Grzyb, prof. Maria Pająkowską-Kensik, Roman Szulc, Dariusz Zimny, Józef Ziółkowski.
REDAGUJĄ
Roman Landowski redaktor naczelny
Wanda Kolucka sekretarz
Magdalena Pawłowska skład
Halina Rudko łamanie
PRZEDSTAWICIELE TERENOWI Andrzej Solecki (Gniew), Marek Śliwa (Nowe)
WYDAWCA
Kociewski Kantor Edytorski Sekcja Wydawnicza Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Aleksandra Skulteta w Tczewie dyrektor Urszula Wierycho
ADRES REDAKCJI I WYDAWCY 83-100 Tczew, ul. J. Dąbrowskiego 6, tel. (058) 531 35 50
Redakcja zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów, zmiany tytułów oraz poprawek stylistyczno-językowych w nadesłanych tekstach.
Teksty oraz zdjęcia zamieszczone w niniejszym numerze zostały przekazane przez autorów nieodpłatnie.
MONTAŻ I DRUK Drukarnia Wydawnictwa Diecezji Pelplińskiej „Bernardinum" Pelplin, ul. Biskupa K. Dominika 11
Nakład: 1000 egz. Objętość: 6 ark. druk.
NA OKŁADCE Parowy Ostnicowe kolo Gruczna
fot. Jarosław Tarczykowski ze zbiorów Towarzystwa Przyjaciół Dolnej Wisły w Świeciu
: W N U M E R Z E
2 Z redakcyjnego biurka SZANTAŻ W GLOBALNEJ WIOSCE
3 Alicja Slyszewska, Kazimierz Ickiewicz DOROBEK NASZYCH PRZODKÓW • Wokół dziedzictwa kulturowego tczewskiego Kociewia
5 Anna W. Brzezińska WODA W OBRZĘDACH I WIERZENIACH NA KOCIEWIU
9 Adam Bloch • ROSOCHATKA WIEŚ ODMIENIONA
11 Roman Landowski • W matni dwóch terrorów ZAPOMNIANI KATORŻNICY
12 WSPOMNIENIA ZESŁAŃCÓW
13 Adam Samulewicz • Tczew w latach międzywojennych TERYTORIUM MIASTA I STOSUNKI LUDNOŚCIOWE
16 Roman Klim WĘDRÓWKI DO ZESPOŁÓW PARKOWO-DWORSKICH
19 Lucyna Makowska PATRON MOJEJ SZKOŁY KS. JANUSZ STANISŁAW PASIERB
21 WOKÓŁ PATRONA ZESPOŁU SZKÓŁ EKONOMICZNYCH W TCZEWIE
22 Zdzisław Mrozek • DZIAŁACZ PLEBE.ISKI WALENTY MACIEJ STEFAŃSKI
22 Michał Boroch • KRAJOZNAWCA I REGIONALISTA JAN ALOJZY KAMIŃSKI
24 WYCISZENIE • Malarstwo Jarosława Kukowskiego
26 Dorota Kiedrowska • WIERSZE
27 Andrzej Grzyb • WRÓBEL ORŁEM (bajka) i trzy wiersze: Z CODZIENNIKA • NIE PŁACZ • NA POWITANIE XXI WIEKU
28 KOCIEWIE DAWNE I WSPÓŁCZESNE Fotoreportaż z wystawy
29 Hanna Górska W ZIELONEJ ŻYĆ KRAINIE Koncert z okazji II Kongresu Kociewskiego w Świeciu
30 Tadeusz Magdziarz • DZIEŃ PRZYWITANIA WIOSNY Młodzież z klubem „Trsow" na turystycznej wyprawie
31 CIENIE PORASTAJĄ WONNE TRAWY... Plon juwenaliów poetyckich VI Pomorskiego Konkursu Poetyckiego im. ks. Janusza St. Pasierba, Pelplin '2001
34 Jan Kaznocha
ZACZĘŁO SIĘ PRZED 25 LATAMI
36 Ciekawe miejsce w powiecie • LEGENDY, PODANIA
36 Anna Świtała DIABELSKIE ZAPISKI CZYLI POKUTA ZA ALFUTA
38 Marcin Garski • TCZEW A ZWIĄZKI Z MORZEM Szkoła Morska i jej tradycje
40 Czesław Knopp MIASTO MOJEJ MŁODOŚCI dokończenie
45 Bogumiła Milewska OD WŁASNEGO OTOCZENIA Dzień regionalny w Szkole Podstawowej Nr 1 w Czersku
46 Maria Roszak • DZWOŃCE z cyklu bajek „Ptaszki"
47 Maria Wygocka • WIELKANOC POLSKA
48 Hubert Pobłocki ŁOCZEKIWANY CUD ZMARTWYCHWSTANIA • wiersz
Z redakcyjnego biurka
Szantaż w globalnej wiosce? Złośliwi mówią, że tzw. Zachód dał plamę i wybrudził się własnym łajnem. Jeszcze nie tak
dawno zachłystywano się wszystkim, co dotyczyło Europy, albo dokładniej: kazano się zachłystywać wszystkim, co przychodziło z zachodu. Jeszcze trochę a przywyklibyśmy do tego, że między Odrą a Bugiem mieszkają azjaci (w dodatku pisani małą literą). Kazano nam czynić wielkie przygotowania do zbiorowego marszu w kierunku Europy - Wchodzimy do Europy! - skandowano tu i ówdzie, zapominając, iż mieszkańcy znad Wisły usadowili się w samym środku starego kontynentu. Pouczano nas jak zarabiać i wydawać pieniądze, jak budować prywatę, co znaczy być moralnym, pracowitym i jak pielęgnować demokrację. Niektóre z tych rad na odległość pachniały nieświeżo, gdy np. bezpośredni sąsiedzi zza Odry uczyli nas tolerancji i wyrozumiałości, czy podsuwali recepty na naprawianie krzywd.
I nagle wylała się cała masa brudów! Ze sterylnej i higienicznej Europy, tej zachodniej, gdzie nawet psy chodzą w białych rękawiczkach, a prosiaczki piją przez rurkę, przypełzło jakieś wołowe szaleństwo i zaraza zwana pryszczycą. Trudno sobie wyobrazić, co to by się działo, gdyby to cywilizacyjne dobrodziejstwo ruszyło z odwrotnego kierunku!
Nasi przodkowie kierując się ludową mądrością, wiedzieli jednak więcej. Zawsze mówili, by swój nie pożerał swojego. Obojętnie w jakiej postaci. A gdzież im były w głowie genetyczne łamigłówki czy recepty na chemiczne preparaty z padliny.
Wygląda na to, że natura znowu się odezwała. Może odezwać się również, gdy technolodzy, ci zachodnioeuropejscy z dowódcami z Brukseli, przesadzą z ładowaniem konserwantów. Już podniesiono poziom ich obecności w produktach spożywczych.
Czyżby dlatego nie jest lubiana polska żywność? Bo cofnięty w rozwoju polski rolnik produkuje za tanie i zbyt zdrowe jadło? A może niepokorni Polacy nie chcą się zgodzić na wymianę „coś za coś"? Chętni na bardzo korzystny wykup polskiej ziemi muszą za długo czekać?
Co to się nie porobiło w tej globalnej wiosce...
Redaktor
Interesująca spuścizna materialna i duchowa, piękno tradycji i obrzędowości, walory krajobrazowe i architektoniczne sprawiły, iż Kociewiacy przez stulecia pracując na rzecz ojczyzny lokalnej, mieli swój znaczny wkład w dzieje i rozwój Pomorza oraz Ojczyzny Narodu. Wszystko to stanowiło funda
ment tożsamości regionalnej kolejnych pokoleń Kociewian oraz pomnażanie dorobku lólków, którzy nie szczędzili krwi i ofiar w obronie polskości, podejmowali trud, oddawali życie i gorące serca dla kulturowego, oświatowego i społecznego rozwoju Kociewia, integralnej części Pomorza Gdańskiego.
ALICJA SŁYSZEWSKA KAZIMIERZ ICKIEWICZ Dorobek naszych przodków
Wokół dziedzictwa kulturowego tczewskiego Kociewia
Tu będę chyba mieszkał do śmierci. Że takie ma/e miasteczko? Po tylu podróżach wiadomo już mniej więcej, że świat może być jedną rzeką, jednym kościołem, jedną ulicą, drzewem za oknem, odrobiną książek, płyt i — last but not least — kilku dobrymi ludźmi. Można jeździć po całym świecie, ale gdzieś trzeba mieszkać.
Istotnie, to najważniejsze - ten mały zaklęty krąg, który nas strzeże od chaosu.
Ks. Stanisław Pasierb
Dialekt kociewski (choć region leży na Pomorzu) nie nosi cech pomorskich w sensie porównywalnym z kaszubszczyzna. Zaliczany jest do tzw. polskich dialektów kontynentalnych, na co wpłynęły: burzliwość dziejów tych terenów, trwająca od średniowiecza kolonizacja kujawsko-chelmińska, osadnictwo mazowieckie, a później silna germanizacja.
Renesans regionalizmu kociewskiego, językoznawcze prace badawcze i publikacje prof. Marii Pająkowskiej-Kensik, wydanie jej autorstwa współczesnego słowniczka kociewskiego, odwoływanie się do folkloru literackiego, np. w edukacji, pozwalają mieć nadzieję na odrodzenie się mowy kociew-skiej jako istotnego elementu poczucia tożsamości kulturowej Kociewian.
Umiłowanie miejsca zakorzenienia kształtowane jest też pięknem krajobrazów Kociewia tczewskiego. Tworząje fragmenty jednostek fizjograficznych tego regionu: wschodniej części Pojezierza Starogardzkiego i Doliny Dolnej Wisły.
Naj wdzięczniejsze widoki rozpościerają się wzdłuż Wisły, która stanowi wschodnią, naturalną granicę regionu jak i powiatu. Tutaj wyodrębnić można płaskie, nadrzeczne mikroregiony: Nizinę Opaleńską, Nizinę Gniewską, Nizinę Walichnowską, a na północy fragment rozległej niziny wchodzącej w skład Żuław Gdańskich, niegdyś na tym odcinku zwanych Żuławami Steblewskimi.
W znacznej części tereny te sąodgrodzone wałami ochronnymi, których budowniczymi byli sprowadzeni w XVII wieku Holendrzy. Na przestrzeni wieków wykształcił się skomplikowany i sprawny system odwodnień za pomocą rowów odpływowych i pomp. W miejscowości Rybaki znajduje się interesujący - dzisiaj już o charakterze zabytkowym - węzeł wodny, który składa się z przepustu wałowego, zwanego często śluzą wałową, (odprowadzającego wodę z Niziny Wa-lichnowskiej do Wisły) oraz dwóch stacji pomp („Nadzieja" i „Pokój") usytuowanych na terenie leżącym pomiędzy wałami a Jeziorem Pelplińskim. Ten wspaniały zespół urządzeń hydrotechnicznych nie mógłby powstać bez udziału Holendrów- mennonitów, o któiych mówiąstare, zniszczone i zaniedbane cmentarze m.in. w Międzyłężu, Małych i Wielkich Walichnowach, Kuchni i Polskim Gronowie oraz Wielkiej Słońcy. Dziś są to zazwyczaj skupiska starych drzew: lip,
a początku XXI wieku warto uświadomić sobie bogactwo trwałych i znaczących osiągnięć
wszystkich pokoleń żyjących tu, w granicach Kociewia, a także tych, którym losy wyznaczyły rolę obrońców i szermierzy kociewszczyzny poza granicami regionu i kraju. W szerokim świecie nie brak Kociewian we wszystkich liczących się dziedzinach współczesnego życia. Są ambasadorami polskości, kultury pomorskiej i kociewskiej.
O wartości tych ludzi mogą świadczyć słowa poety i publicysty, Romana Landowskiego, który w jednej z publikacji napisał: Powiedziano mi kiedyś, a był to przejezdny z głębi kraju, że łagodna to ziemia, z tym uspokajającym krajobrazem, ozdobionym historią i dobrotliwi mieszkają na niej ludzie, a mowa ich jest prosta. Brzmi to jak komplement i na ile jest on prawdziwy wiedzą tylko ci, którzy tkwią tu od zarania, poznawszy własne i sąsiadów wady oraz utwierdzone od pokoleń zalety, często się do nich nie przyznając. To jak w statecznej rodzinie, gdy po latach dopiero twarde pouczenia okazują się troską, a niefrasobliwe czyny w wesołość należy zamienić.
Nazwa Kociewie upowszechniła się dopiero w XIX wieku, choć odrębność tego regionu Pomorza Gdańskiego potwier-dzają liczne opracowania historyczno-kulturowe. Etymologią nazwy zajmowało się wielu badaczy, ale jednoznacznie nie określono jej pochodzenia i znaczenia. Hipotetycznie wiąże się jąz licznymi kotlinami (kociołkami), obcymi obozowiskami (koczowiskami), głuchą, zapadłąkrainą(Aoca wie-tro), błotnistym terenem (kocewo) lub z często występującą tu rośliną- kocanką. O granicach regionu zadecydowały nie cechy fizjograficzne lub poczucie odrębności etnicznej, ale mowa przodków, wyodrębniająca cechy dialektalne, charakterystyczne dla tego obszaru.
Dialekt kociewski nie został jeszcze dogłębnie zbadany. Zajmował się nim m.in. prof. Kazimierz Nitsch, który opisał i zinterpretował gwary kociewskie na początku XX wieku. Nieocenione zasługi w tym względzie wniósł ks. dr Bernard Sychta, który zaproponował ujednoliconą pisownię kociew-ską w pracy Słownictwo kociewskie na tle kultury ludowej. To w jego Weselu kociewskim, pokazującym koloryt obrzędowości, odnajdujemy bogactwo języka.
akacji, jesionów, dębów stożkowatych i klonów, wśród których spotkać jeszcze można charakterystyczne nagrobki.
Temu wszystkiemu poświęcona jest wystawa dotycząca mennonitów zorganizowana w Muzeum Wisły w Tczewie, którego dyrektorem od chwili powstania był Roman Klim, człowiek o niezwykłej osobowości, zafascynowany przeszłością, dziedzictwem kultury i środowiskiem przyrodniczo-geo-graficznym regionu. Niestety, ten wielki miłośnik Kociewia, choć z niego nie pochodził, bo urodził się nad Bugiem, odszedł od nas już na zawsze. Zmarł 7 grudnia 2000 roku, 10 dni po II Kongresie Kociewskim, w którym jeszcze uczestniczył.
Do stworzenia Muzeum Wisły właśnie w Tczewie przyczyniła się historia miasta, ściśle związanego z żeglugą. Głównym zadaniem tej placówki jest gromadzenie, zabezpieczanie, opracowywanie i eksponowanie zbiorów dotyczących różnorodnych funkcji Wisły i jej dopływów, a szczególnie zagospodarowywania, eksploatacji rzeki oraz historii żeglugi. W muzeum można oglądać cyklicznie organizowane wystawy tematyczne. Jedna z nich zatytułowana Kociewska Sztuka Ludowa (otwarta 19 października 1995 r.) poświęcona była różnym dyscyplinom rzemiosła artystycznego regionu. Otwarciu towarzyszył koncert Muzyka inspirowana folklorem Kociewia w wykonaniu uczniów Państwowej Szkoły Muzycznej w Tczewie. Na wystawie bardzo licznie zaprezentowana była kociewska rzeźba ludowa, haft, malarstwo ludowe oraz autentyczne przedmioty dawnej kultury Kociewia (np. szuńdy, opałki, kipki itp.). Przedłużeniem jej stała się oddzielna ekspozycja poświęcona niezwykle utalentowanej rodzinie twórców ludowych: Marii, Janowi, Zbigniewowi i Romanowi Wespom.
Cenną inicjatywą kulturotwórczą jest też organizowanie przez muzeum „Sympozjów Wiślanych". Jedno z nich - „Zabytki Kociewia" - odbyło się 7 listopada 1997 roku. Na program złożyły się referaty, m.in. o zabytkowych dzwonach Kociewia, o śladach kultury mennonickiej, o małych elektrowniach wodnych na Wierzycy. Otwarcie wystawy Fortyfikacje Prus Królewskich doby wojen polsko-szwedzkich oraz (kolejnego dnia) wędrówka do Czarnej Wody i okolic, której organizatorem był Nadwiślański Klub Krajoznawczy Trsow", (założony w 1992 r.) uzupełniły bardzo udane sympozjum. Klub pełni nieoficjalnie funkcję stowarzyszenia przyjaciół Muzeum Wisły i skupia się na poznawaniu oraz promowaniu walorów kulturowych, przyrodniczych Wisły, jej dorzecza i regionów nadwiślańskich. Głównymi formami działania „Trsowa" jest turystyka. Służy ona nie tylko wypoczynkowi, ale pełni także ważne funkcje dydaktyczno-wychowawcze i poznawcze. Klub stara się docierać do środowisk młodzieżowych (klub „Tramp") poprzez organizowane obozy, konkursy itp. W 1998 roku był jednym ze współorganizatorów kursu przewodników turystycznych z uprawnieniami na Kociewie i Żuławy.
Niezwykłe walory krajobrazowe terenów nadwiślańskich zachęcają turysto w do odwiedzania tych miejsc, w których spotkać można liczne osobliwości przyrodnicze. Szczególne ich skupiska na terenie powiatu tczewskiego obejmują Gniewski Obszar Chronionego Krajobrazu (końcowy odcinek doliny Wierzycy, silnie sfalowanej, zalesionej wysoczyzny morenowej z pagórkami i krawędziami meandrującymi)
oraz Nadwiślański Obszar Chronionego Krajobrazu (mocno zróżnicowany morfologicznie, obejmujący mocno sfalowaną wierzchowinę, strome zbocze doliny Wisły, rozcięte dolinkami erozyjnymi).
W celu ochrony roślinności leśno-stepowej, w tym gatunków ciepłolubnych na krańcowo północnym stanowisku, utworzono w Opaleniu Dolnym i Górnym rezerwaty. Natomiast rezerwaty w Wiośle Małym i Dużym obejmują fragmenty wierzchowiny i stromych zboczy doliny Wisły, gdzie panujązbiorowiska gradowe o drzewostanie sosnowo-dębo-wym z udziałem lipy, grabu i dębu bezszypułkowego. Celem ochrony jest zachowanie bardzo rzadkich na Pomorzu gatunków flory ciepłolubnej.
Niezwykłym bogactwem przyrodniczo-architektonicznym powiatu tczewskiego są założenia dworsko-parkowe, których obecnie jest około trzydziestu, m.in. w Stanisławiu, Waćmier-ku, Gniszewie, Subkowach, Lipiej Górze, Bielsku, Opaleniu i Wielkich Wyrębach. Szczególną harmonijność oraz wyrazistą całość tworzą: park dworski w Gorzędziej u (zlokalizowany wyjątkowo malowniczo w rozcięciu erozyjnym skarpy wiślanej), zespół parkowo-pałacowy z folwarkiem w Małym Garcu (ze specjalnie skomponowaną altaną lipową z widokiem na łąki w dolinie Wisły) oraz park w Szczerbięcinie (stan i pokrój wielu gatunków drzew oraz stanowisko czapli siwej).
Dokładnego opisu tych i wielu innych wspaniałych obiektów dokonała Gertruda Pierzynowska w albumie Dwory, dworki, palące Kociewia i Kaszub. Oprócz walorów przy-rodniczo-geograficznych, powiat tczewski może poszczycić się bogactwem licznych obiektów zabytkowych: grodzisk, cmentarzy, kościołów, miejsc pamięci.
Szczególnąosobliwość stanowi zespół staromiejski Gniewa, w którym to mieście zachował się - wprawdzie mocno przebudowany ratusz, mury obronne, fosy i bramy, a także rynek z kamieniczkami podcieniowymi oraz zamek pokrzy-żacki i królewska rezydencja Sobieskiego, zwana Pałacem Marysieńki. Niezwykle malownicze położenie miasta, zwanego Kazimierzem Północy, decyduje o szczególnej atrakcyjności Gniewa.
Na terenie powiatu tczewskiego znajduje się znaczna ilość budowli sakralnych, budowanych przeważnie w stylu gotyckim i neogotyckim, najczęściej posiadających barokowe wyposażenie. Najstarsząświątyniąjest tczewska fara, ale największą i najpiękniejszą obecna bazylika katedralna w Pelplinie, dawna świątynia cystersów. To o niej najtrafniej napisał ks. Janusz Stanisław Pasierb, poeta i historyk sztuki, eseista znany w Europie i świecie: Żadna z katedr świata nie przesłoniła jej ii' moim sercu. Położona - wedle cysterskiego zwyczaju - nisko się wznosi ona ponad morenowe wzgórza lej części Pomorza, która nosi nazwę Kociewie. Gotycka, a całkowicie wypełniona manieryzmem i barokiem, europejska i swojska, zawsze wydawała mi się jakąś lekcją życia, „ mater et. magistra ".
Z katedrą związana jest nierozłącznie historia klasztoru cystersów, którzy przybyli tu, do Pogódek, za przyczyną księcia Iubiszewsko-tczewskiego Sambora II aż z Doberanu. Potem przenieśli się do Pelplina. W roku 2001 przypada 725. rocznica założenia klasztoru cystersów w Pelplinie.
w obrzędach i wierzeniach na Kociewiu
Kociewie to region niewielki, a tym co go wyróżnia od innych regionów jest głównie dialekt. Poszczególne eleńienty kociewskiej kultury ludowej nie różnią się znacząco od elementów okolicznych regionów. Przedstawione przeze mnie poniżej praktyki obrzędowe i wierzenia związane z: wodą nie mają wyraźnego charakteru lokalnego. Spotkać je można w większości regionów w Polsce. Jednak wszystkie te elementy, będące składnikiem kultury duchowej i społecznej, składają się na specyfikę tego regionu. Niektóre z opisanych praktyk nadal są stosowane, inne zachowały się już tylko w pamięci starszych mieszkańców Kociewia, a jeszcze
inne powracają po latach zapomnienia.
Najwięcej obrzędów związanych jest z okresem wielkanocnym, czyli z rozpoczęciem roku wegetacyjnego. Nadal jest praktykowane oblewanie się wodą w poniedziałek po Wielkiej Nocy, czy też smaganie się zielonymi gałązkami. Natomiast niewielu już Kociewiaków pamięta o zwyczaju chodzenia do strumyka, czy do rzeki. Z przesileniem letnim wiąże się zwyczaj świętowania nad rzekami, puszczania wianków na wodę, czy palenie ogni sobótkowych. Natomiast po wytężonym okresie prac polowych, na zakończenie żniw, praktykowany był obrzęd polewania wodą ostatniego snopka, bądź ostatniej fury z sianem. Są też inne wierzenia dotyczące wiary w moc „żywej" i „martwej" wody, a także sprowadzania czy zamawiania deszczu.
1. Obrzędy związane z wodą rzez termin obrzęd rozumiem jednostkowe lub grupowe działanie, które odbywa się w atmosferze uroczystości, w której udział bierze cała społeczność.
Podając za Jadwigą Klimaszewską: obrzęd doroczny jest silnie splecionym zespołem zwyczajów kultowych i magicznych, wierzeń, wróżb i folkloru słownego*. Duża część obrzędów jest połączeniem elementów pogańskich i chrześcijańskich. W obrzędach mających na celu zapewnienie zdrowia, czy pomyślności istnieją silne echa dawnych słowiańskich obrzędów kultowych. Do takich należą: chodzenie do bieżącej wody na Wielkanoc, oblewanie się wodą, uderzanie zieloną gałązką, palenie ogni sobótkowych, oblewanie wodą snopków zboża.
1.1. Wielkanoc Okres wielkanocny to początek roku wegetacyjnego, kie
dy wszystko zaczyna budzić się do życia. Szczególnie w tym okresie występują obrzędy mające zapewnić zdrowie i powodzenie. Są one echem dawnych świąt agrarnych, które miały na celu zaczarowanie przyrody, aby była przychylna ludziom i uprawom polnym. Ważnym atrybutem obrzędowym jest woda, która w odradzającym się procesie życia pełniła rolę szczególną2. Ks. dr Bernard Sychta w swojej pracy
dotyczącej słownictwa kociewskiego zanotował, że na Kociewiu wierzą, iż: W pierwsze święto Wielkanocy woda przed wschodem słońca zamienia się w wino'. Pierwszą praktyką obrzędową, którą zamierzam przedstawić, jest zwyczaj chodzenia do bieżącej wody w Wielką Niedzielę. W ten dzień, wczesnym rankiem, nim słońce wzejdzie należało iść do strumyka, albo do rzeki i umyć się. Jak pisze w swej pracy ks. dr Władysław Łęga o mieszkańcach południowego Kociewia: myją w bieżącej wodzie strumyka oczy, aby nie bolały, a także całą twarz. Przynoszącemu wodę nie wolno się oglądać i musi on zachować milczenie. Czasem czerpią wodę w ten sposób dla całej rodziny, myjąc się w niej po kolei*. Po takim zabiegu zdrowie miało być zapewnione na okres całego roku. Mieszkanka Godziszewa wspomina jak to ...babcia mówiła, że wczesnym rankiem, nim słońce wzeszło to się obmywało wodą. Tak jak w Świętego Jana, tak i w Wielkanoc'. Obecnie zwyczaj ten nie jest praktykowany na Kociewiu, a i niewielu mieszkańców słyszało o nim. Tylko jedna z informatorek, mieszkająca w Lubiszewie pamięta dobrze ten zwyczaj: My z bratem byli dziećmi - 10, 12 lat. Mój brat z bębnem chodził rano, jak ludzie na rezurekcję szli. Chodziliśmy trzy razy po wiosce. Przedtem my musie/im każdy do rzeki się umyć na Zmartwychwstanie. Mama mówi: Nie musita ze sobą rozmawiać. A to ciemno jak w nocy, a my musieliśmy przez cmentarz iść tam, do tamtej strugi. Mama mówiła, że tak ludzie stare mówili, że trzeba tak iść. Tam się wtedy paciorek mówiło.
Innym obrzędem nieodłącznie związanym z Wielkanocą jest lanie wody w Poniedziałek Wielkanocny, albo chłostanie gałązkami na „boże rany". Obie te praktyki są reliktami dawnych prasłowiańskich obrzędów. Oblewanie wodą jest znane z terenów większości regionów w Polsce, natomiast smaganie gałązkami występuje głównie na terenach Pomorza, także na Kociewiu. Oblewanie wodą stanowi zrytuali-zowaną magiczną praktykę, którą pierwotnie wykonywano na wiosnę, aby polom uprawnym zapewnić odpowiednią ilość opadów w ciągu roku6. W okresie wielkanocnym woda, jako symbol płodności nabierała szczególnej mocy. Wcześnie rano
ANNA W. BRZEZIŃSKA
chłopcy biegali po wsi z wiadrami i oblewali wodą dziewczęta. Jak wspomina informatorka, która mieszkała w Nowej Cerkwi: To było w lany poniedziałek jak kaw alery panny oblewali. Chodzili od domu do domu i się pytali, czy panna mieszka, a polem lali wodą. Natomiast mieszkanka Lubisze-wa tak wspomina: Chłopaki wzięli wodę i nas zlali. Pilnowali rano pod kościołem. Czasem polali wodą kolońską. Jak pannę oblali wodą, lo mówili, że szybko wyjdzie za mąż. Jednak oblewanie wodą w poniedziałkowy ranek, jeszcze przed wojną nie było w powszechnym użyciu na Kociewiu. Zwyczaj ten upowszechnił się dopiero po drugiej wojnie światowej, i jak mówią mieszkańcy „przyszedł z miasta", „ludzie tu obce przyszli, pomieszali się". Dużą rolę w upowszechnianiu się tej praktyki odegrała też telewizja. Dzisiaj lanie wody utraciło swój obrzędowy charakter, stanowi raczej zabawę, której głównymi uczestnikami są dzieci.
Przed wojną na terenie Kociewia powszechniejszy był zwyczaj smagania zielonymi gałązkami, skąd wzięły się nazwy na ten dzień „śmigus", czy „szmaguster". Obrzęd uderzania zieloną gałązką ma na celu przekazanie siły witalnej, jaka tkwi w żywym drzewie7. Mieszkaniec Piaseczna pamięta jak trzy tygodnie przed Wielkanocą przynosiło się brzozowe rózgi, wsadzało do wody, w ciepłym miejscu się postawiło i żeby miały światło. Te rózgi dostawały listki, były zielone. Najczęściej matka, lub ojciec smagali po nogach swoje dzieci, a potem na nogach są hoże rany od smagania rózgami. Z gałązkami chodzili po wsi przeważnie chłopcy, a każdą napotkaną dziewczynę smagali po nogach. Takie wysmaganie przez chłopaka wróżyło dziewczynie rychłe zamążpój-ście. Jeden z mieszkańców Piaseczna tak wspomina ten zwyczaj : Kiedyś w Wielki Piątek smagano na Boże Rany ojciec to robił, żeby przypomnieć czemu ten piątekjest poświęcony.
Dyngus, płaskorzeźba Zygmunta Bukowskiego
W Poniedziałek (Wielkanocny) to smagali chłopcy a we wtorek dziewczyny. Niektórzy Kociewiacy wspominająteż o tym, że najpierw wcześnie rano chłopcy smagali gałązkami, a potem lali wodą. Chłopcy, którzy chodzili po domach „po dyngusie", smagali gospodarzy rózgami i deklamowali przy tym przeróżne formułki, w oczekiwaniu na poczęstunek.
Dyngus, dyngus, po dyngusie powiemy wam o Chrystusie. W Wielki Czwartek, w Wielki Piątek miał Pan Jezus ii'ielki smutek, cierpiał rany za nas wszystkich chrześcijany Dajcie, dajcie co pokażę, po jajeczku i po darze.
(Piaseczno, 1999)
Smingus - dungus, powiem ja wam o Chrystusie, Chrystus cierpiał za nas rany i umarł na krzyżu.
(Piaseczno, 1999)
Dungus, dungus, po dyngusie, leży placek na obrusie, baba kraje, dziad podaje, proszę, proszę o święcone jaje.
(Lubiszewo, 1999)
Dyngus, dyngus, po dyngusie, powiem ja wam o Chrystusie.
(Borzechowo. 1999)
1.2. Noc Świętojańska
Obrzędem, który sięga swymi korzeniami najgłębiej w przeszłość pogańską i jednocześnie jest najbardziej pierwotnym, to obchodzenie Nocy Świętojańskiej czy też Nocy Świętego Jana. Dawniej święto nazywało się Kupałą czy też Sobótką. Obchodzi sieją w noc z 23 na 24 czerwca. Według informatorów dzień ten jest pamiątką po tym, jak Św. Jan ochrzcił Chrystusa. Święto to przypada w szczytowym momencie lata, kiedy wszystko jest w pełnym rozkwicie, nie dziwi więc traktowanie tego jako święta płodności. Obrzęd ten miał zapewnić nie tylko dobre plony, czy zdrowie, ale też powodzenie. W Noc Świętojańską nie brakowało również elementów wróżebnych, jak puszczanie wianków na wodę, co poświadczają wypowiedzi informatorek. Jako młode dziewczyny plotły one wianki z ziół, a następnie umieszczały je na drewnianych krzyżakach, stawiały zapaloną świeczkę i puszczały na wodę. Puszczali wianki na wodę, a jak się wianki złączyły to się za mąż wychodziło. Wszystko odbywało się w atmosferze wspólnej zabawy i tańców, nad jeziorami i rzekami.
W tę noc istniał także zwyczaj palenia ogni tzw. sobótkowych. Władysław Łęga zanotował, że w okolicach Warlubia ongiś palono w wilię Świętego Jana ognie tj. smołę w beczce, aby zniszczyć czarownice*. Mieszkanka Lubisze-wa wspomina jak to paliło się sobótki: Moi bracia to tu robili beczkę i nakładli wszystkiego w środek i mieli smolę wlaną i trzy slupy za wsią na górce. Palili to. Inna z mieszkanek tej samej wsi wspomina, że ognie sobótkowe palono w powieszonym nad ziemiąkotle. Palenie ogni właśnie w noc św. Jana ma głęboką symboliczną wymowę. Według wierzeń, demony wodne i wszelkie robactwo i zarazki mają szczególną moc szkodzenia ludziom, zwierzętom i uprawom właśnie do dnia św. Jana, czyli do zrównania dnia z nocą'1. Ogień miał pomóc w odpędzeniu wszelkiego złaz pól uprawnych. Dlatego też sobótki palono najczęściej na polach uprawnych. Woda potrzebna była do wzrostu zbóż do pewnego momen-
tu, potem stawała się już niebezpieczna dla dojrzewających plonów. Odpędzano ją przy pomocy ognia właśnie. Palono go w miejscach szczególnie zagrożonych powodzią, jak na przykład na nadwiślańskich łąkach w okolicach Gniewa. Kiedyś mówili, że woda na Święty Jan przychodziła. Kiedyś na łąki kolo Gniewu woda wylewała dwa razy do roku -po odwilży wiosennej i drugi raz woda przychodziła na Święty Jan. Ale wtedy rolnicy wywozili szybko siano, żeby im woda nie zabrała. W pracy dotyczącej obrzędowości na Pomorzu zanotowane jest przysłowie, które także funkcjonowało na Kociewiu:
Kiedy człowiek łąkę kosi. Święty Jasio wodę nosi1".
Obecnie obchodzenie nocy świętojańskiej straciło swój obrzędowy charakter. Ludzie zbierają się nad rzekami i jeziorami na organizowanych gminnych festynach. Wije się wianki i robi konkurs, który najdłużej nie zatonie, który najpiękniejszy Są zespoły folklorystyczne i tańce. Mieszkaniec Piaseczna wspomina także o świeckim zwyczaju, który panuje w Gniewie: W Gniewie jest zwyczaj sprzed wojny że po Gniewie chodzi orkiestra i u takich znaczniejszych Janów pod oknami orkiestra gra.
Przy okazji omawiania obrzędów świętojańskich wspomnieć należy o zakazie dotyczącym kąpieli do dnia Św. Jana. Powszechna była wiara, że to właśnie w tę noc następuje oczyszczenie wody. Jak opowiada mieszkanka Piaseczna: Przed Świętym Janem nie wolno się było kąpać, bo mówili, że przed Świętym Janem to się kąpią czarownice. To mówili jak ja byłam dzieckiem. A jak Święty Jan wodę poświęci i dopiero ludzie mogą się kąpać. Wejście do wody zanim ona przekwitła groziło nabawieniem się jakiś wyrzutów na skórze. Podobno kąpiel w noc przełomową miała oczyszczać od złych mocy i miała zapewniać zdrowie i urodę, co potwierdzają słowa informatorki z Lubiszewa: Obmycie się wodą w noc Świętego Jana uzdrawia. Ma chronić od wyrzutów i krost.
1.3. Żniwa
Okres letni jest w kalendarzu prac gospodarskich ubogi w obrzędy. Jest to natomiast czas wypełniony ciężką pracą na polach. Okazjądo odprężenia po ciężkiej pracy i do zabawy był obrzęd oblewania wodą ostatniej fury ze zżętym zbożem, która zjeżdżała z pola. Czasem oblewano całą furę, czasem snopek, albo robionąze snopków „babę". Obrzęd ten zaliczany jest do grupy obrzędów agrarnych, mających zapewnić dobre plony w następnym roku. Użycie ziarna z oblanego wcześniej wodą snopka miało zapewnić deszcze i urodzaje. W ten sposób utrzymywano także obrzędową ciągłość wegetacji. Mieszkaniec Piaseczna wspomina czasy, kiedy to obrzęd ten był w powszechnym użyciu: W żniwa była ciężka praca. Ludzie wstawali o trzeciej, czwartej rano, kosami kosili, naszarpali się, umęczyli. Za nimi szły niewiasty i wiązały to wszystko. Stawiali w szlygi, po dziesięciu dniach zwozili do stodoły. Byli umęczeni, okurzeni i czekali końca żniw. Mi się wydaje, że to z tej radości, że to koniec udręki, no to robili zabawę z tego. Oblewali się wodą i się śmiali. To chyba dla zabawy Chłopcy i parobkowie oblewali gospodarzy wodą.
Pod koniec żniw ostatnia fura ze zbożem była oblewana wodą przez wszystkich żniwiarzy. Oblewano także tych, którzy na tej furze jechali. Wywiązywała się ogólna zabawa, która często kończyła się na podwórku gospodarzy. Najwięcej uciechy miały z tego dzieci i młodzież, o czym wspomi-
KfTIR
na mieszkanka Godziszewa: Panną byłam. To już było tak uważane, ta ostatnia fara, to już z tą wodą się czekało. Na polu to nie dało rady, ale w stodołach. Jak ktoś był jeszcze na furze, to cały wodą był oblany. Po podwórzu się potem gonili. To pracownicy obłeweli wodą. Taka zabawa. To był koniec żniw.
Następnie gospodarz był zobowiązany do częstowania wszystkich wódką. Taki poczęstunek kończył się na wspólnej zabawie i tańcach. Oblane zboże zawsze stało na podwórku, aż wyschło, następnie było młócone i w kolejnym roku użyte do siewu: Oblewano siano i zboże, wodą oblewano, żeby w następnym roku dobrze rosło.
Władysław Lega w swej pracy wspomina o tym, że końcowa fura zboża bywała przystrajana „babą" wykonaną z ostatniego lub kilku ostatnich snopków (6-7 lubi2-15). Babie tej robiono ramiona z kijów, gałęzi lub słomy, opasywano ją powrósłem, a głowę robili z wysuniętego w górę snopa, nakrytego kapeluszem. Stawiano taką babę wysoko na furze, aby była daleko widoczna. I dopiero taką furę wiozącą babę oblewano wodą, gdy wjeżdżała na podwórze gospodarzy". Dzisiaj zwyczaj ten prawie nie występuje. Jak wspominają Kociewianie jeszcze po wojnie był w powszechnym użyciu, ale gdy do prac polowych zaczęto używać kombajnów, szybko obrzęd ten zaniki.
2. Woda w wierzeniach i wiedzy ludowej ierzenia związane z przyrodą wiążą się z wiarą w ożywienie samej natury, nie zawierają jednak elementów animizmu12. Ludzie wierzyli, że
przyroda w sposób aktywny uczestniczyła w życiu człowieka i była dlań pomyślna, albo nie. Najważniejszym żywiołem była woda, która decydowała o zabiegach gospodarskich. Wiedza ludowa zawiera wątek racjonalny, oparty na własnej obserwacji oraz wątek magiczny. Wiedzę ludową trudno oddzielić od wierzeń. Poniżej omówione są elementy wiedzy ludowej i wierzeń nie uwzględnione wcześniej w obrzędach.
Wiele wierzeń związanych było z deszczem, od którego zależało, czy dany rok będzie pomyślny dla rolników, czy też nie. Istniało sporo sposobów, po których można było stwierdzić, czy deszcz będzie padał. Oto niektóre z nich, zanotowane w różnych wsiach: Jak jaskółki niski lot mają a potem tych jaskółek coraz mniej, to zbliża się deszcz. Albo jak dzieci były bardzo krzykliwe, to matka mówiła, że będzie deszcz; Na posadzce w kościele, w kruchcie posadzka się wilgotna robi: Jak słońce było za chmurami (podczas zachodzenia - przyp. aut.), to padał deszcz; Komary tną na deszcz, a jak słońce kłuje to na burzę; Zwierzęta i ptaki są leniwe, jest cisza; Jak glos dobrze niesie; Po kościach poznać i po reumatyzmie. Władysław Łęga zanotował jeszcze dwa sposoby, po których można się zorientować kiedy będzie padało: kiedy naokoło księżyca jest „obora", czyli okrąg13, albo w zależności od tego jak układa się dym ulatujący z komina14.
Wierzenia dotyczące deszczu zanotował także Bernard Sychta. Wierzono, że deszcz powstaje z wody, którą tęcza pije z jezior, rzek i stawów i którą wciąga w obłoki. Razem z wodą wchłania też żaby i dżdżownice, które następnie spadają na ziemię razem z deszczem. Matki przestrzegały dzieci, aby te nie zbliżały się do tęczy, bo ta możeje wchłonąć15. W zależności od tego, kiedy deszcz pada, można przepowiedzieć pogodę na resztę dni. Gdy deszcz pada w piątek, to cały tydzień będzie padało. Gdy pada przed niedzielnym nabo-
7
żeństwem to znak, że długo będzie padać. Istniało też powiedzenie, że Do Świętego Jana to nawet ksiądz nie uprosi deszczu, a po Świętym Janie to pierwsza lepsza babau\ Dzieci kociewskie wybiegały na deszcz majowy w przekonaniu, że urosną wyższe. Jeden z mieszkańców Piaseczna wspomina, że byli też ludzie, tak zwani domowi znawcy pogody, którzy mieli tajemnicą rozpoznawania zmian pogody. W Pieniąż-kowie mieszkał mężczyzna i do niego w okresie żniw przyjeżdżali rolnicy i mówili: Panie Ignacy, czy będzie padał deszcz? - a on wyszedł, popatrzył w niebo i mówi: Nie. Zawsze trafiał w dziesiątkę, miał taki dar. Gdy była susza rolnicy zbierali ofiary na mszę świętą i szli do księdza, żeby ten odprawił mszę w intencji padania deszczu.
Kolejne wierzenia dotyczą rozróżnienia wody na „żywą" i „martwą". „Żywa" woda to młoda, czysta, źródlana, woda deszczowa, co potwierdzająwypowiedzi informatorów: żywa woda to jak płynie; Żywa woda to jak odchodzi, płynie; Ta, która uzdrawia, daje życie i jest zdatna do picia. Mieszkanka Borzechowa pamięta, że tu mieszkała kiedyś staruszka zielarka. Mówili, że ona miała żywą wodę. Obmywała nią sobie nogi i podobno wyleczyła nogi tą żywą wodą. Z kolei „martwa" wodajest w stawach i jest ona brudna, zanieczyszczona i z niej choroby się brały. W Borzechowie, jak wynika z wypowiedzi informatorki ludzie mówią, ze jak się za długo woda w czajniku gotuje, to wtedy staje się martwa.
o obrzędów i zwyczajów nadal praktykowanych na-\ leżą te, które związane są z praktykami religijnymi, a więc: święcenie palm i pokarmów na Wielka
noc, święcenie ziół, kropienie święconą wodą przedmiotów codziennego użytku i budynków gospodarczych. Kolejną grupę stanowią praktyki nadal będące w użyciu, jednak ich znaczenie zostało zmienione. Lanie wody i smaganie zielonymi gałązkami w Poniedziałek Wielkanocny, obchodzenie Nocy Świętojańskiej, puszczanie w ten dzień wianków na wodę i palenie ogni sobótkowych, zyskało nową, ludyczną formę. Zostały one odarte ze swego pierwotnego, magicznego charakteru. Przybrały one formę zabawy, są okazją do spotkania się ze znajomymi na gminnych festynach, wspólnego picia piwa, czy pieczenia kiełbasek przy ognisku. Natomiast lanie wody coraz rzadziej przybiera formę zabawy, częściej są to chuligańskie wybryki młodzieży.
Do grupy zwyczajów nie praktykowanych zupełnie, o których pamiętają nieliczni Kociewianie zaliczyć można zwyczaj chodzenia do wody na Wielkanoc i zwyczaj oblewania wodą po zakończonych żniwach ostatniej fury i żniwiarzy. Informatorzy nie zawsze potrafili wskazać celowość poszczególnych praktyk. Uprawiane sąone jako forma zabawy, dla zachowania tradycji, bo tak na przykład postępowali rodzice, czy dziadkowie.
Przypisy 1.1. Klimaszewska, Doroczne obrzędy
ludowe, Wrocław 1981, [w:] IM. Biernacka, M. Frankowska, W. Paprocka, Etnografia Polski. Przemiany kultury ludowej, tom II, s. 127.
2.1. i R. Tomiccy, Drzewo życia. Warszawa 1975, s. 188.
•' B. Sychta. Słownictwo kociewskie na Ile kultury ludowej, Wrocław 1985, tom III, s. 120.
1 W. Lega, Okolice Świecia. Materiały etnograficzne. Gdańsk 1960, s. 104.
5 Wszystkie cytaty, nie opatrzone przypisami, pochodzą z wywiadów kwestionariuszowych, jakie przeprowadziłam na terenie Kociewia w lipcu i wrześniu 1999 r. w sześciu miejscowościach: Piasecznie, Ocyplu, Gniewie, Godziszewie, Lubiszewie i Borzechowie.
''}. Klimaszewska, op. cii., s. 137. ?.l. Klimaszewska, op. cit., s. 139. SW. Lega, Okolice.... a. 105.
v.l. i R. Tomiccy, op. cii., s. 195. 1,1 B. Stelmachowska, Rok obrzędowy na
Pomorzu, Toruń 1933, s. 166. "W. Łęga,OAo//ce...,s. 95. 12 R. Tomicki, Religijność ludowa, Wro
cław 1981, w: IM. Biernacka, M. Frankowska, W. Paprocka, Etnografia Polski. Przemiany kultury ludowej, tom II, s. 30.
"W. Lega, Okolice..., s. 123. u op. cit., s. 125. 15 B. Sychta, Słownictwo..., tom III, s. 92. "'ibidem.
„Żywa woda" w nurtach Wdy koło Czubka Fot. A. Grzyb
ADAM BLOCH
Rosochatka
Jeszcze kilka lat temu stało tu wiele zabytkowych chat. Ostatnimi czasy większość z nich
została przebudowana, a te najstarsze rozebrano.
Rosochatka zmienia swoje oblicze. Na gorsze czy na lepsze?
STARE DZIEJE rudno dzisiaj dociec, jakie były początki powstania wsi.
Skromne, stare zapiski mówią, że przed 1682 rokiem istniała tu smolarnia, która z niewiadomych przyczyn przestała produkować smołę. Można przypuszczać, że miała na to wpływ wojna północna. Osada po niej przemieniła się w pustkowie, ajej właściciel uprawiał jeden mórg ziemi.
Nazwa pochodzi prawdopodobnie od rosnących tu rosochatych, mocno rozgałęzionych drzew, które przez setki lat stały na skraju wsi. Jak opowiadał stary kowal Ringwel-ski- Sosny były tak wielkie, że po ich ścięciu, zaprzęg w sześć wołów ciągnął je do tarlaku.
Przez wiele lat w centrum wsi stała dzwonnica z sygnaturką, która ostrzegała mieszkańców przed pożarem, wrogiem i innymi nieszczęściami. Napis „Rosochutka", który na nim widniał, świadczył o początkowo inaczej brzmiącej nazwie wsi. Pod koniec XIX wieku dzwon przeniesiono do szkoły, gdzie nadal spełniał swojąfunkcję. W czasie wyzwalania miejscowości został przestrzelony przez Rosjan. Szkoda, że ta cenna pamiątka zaginęła w czasie remontu szkoły, pod koniec lat pięćdziesiątych.
Pod koniec wojny w Rosochatce mieścił się sztab dowodzenia wojsk radzieckich. Mieszkańcy musieli opuścić swoje domostwa. Po przejściu frontu, cała wieś była spowita kablami telefonicznymi, a wszystkie płoty zostały poprzewracane.
Jeszcze do dzisiaj pozostały lokalne nazewnictwa okolic. Napancry chodzi się najagody. Nazwa powstała od spalonego czołgu, który stał jeszcze po wojnie. Kolejne to, łąki Na lisy, lasy Na morgi, czy też pola Miszenięta, nazwane od dużej ilości myszy polnych.
STULETNIA SZKOŁA zkoła została zbudowana w latach 1884-1886. Prusacy
po wojnie z Francją otrzymali wysokie repasacje wojenne, z których pobudowali m.in. całą sieć szkół ludowych. Ma
sywny budynek z piwnicą z kamienia, który powstał w Rosochatce, został później rozbudowany. Przez prawie sto lat miejscowa młodzież rozpoczynała tu swoją edukację.
Wiele lat ze szkołą związani byli nauczyciele Alfons i Irena Czapiewscy. Przybyli do Rosochatki w 1954 roku, wstępnie na kilka miesięcy, a ostatecznie pozostali tu, aż do czasu przejścia w latach osiemdziesiątych na emeryturę.
- Od 1957 roku szkoła liczyła siedem a później nawet osiem klas - wspomina były kierownik szkoły. - Na dodatkowe pomieszczenia przeznaczyliśmy salę w domu Sabinia-rza, gdzie kiedyś odbywały się wiejskie zabawy.
- Chodziły tu również dzieci z Okonin Polskich, Główki i Zwierzyńca - dodaje pani Irena.
Były to lata, kiedy w Rosochatce kwitło życie kulturalne. Młodzież pozaszkolna garnęła się do organizowania wielu imprez. Działał tu teatr amatorski, który występował na miejscu oraz m.in. w Śliwicach, Szlachcie i Sli-wiczkach. Wystawiano sztuki, m.in. Gabrieli Zapolskiej „Ich czworo", „Moralność Pani Dulskiej", czy „Żabusię". Opiekunami zespołu byli państwo Czapiewscy. Alojzy Koch, który rozpoczął wcześniej pracę z zespołem, mimo że był lubiany, został przeniesiony do innej miejscowości. Czy słusznie?
Mieszkańcy bardzo chętnie korzystali z biblioteki szkolnej i wiejskiej. Szczególnie starsi wieczorami przesiadywali w czytelni, gdzie czytano książki na głos.
- Teraz opasłe tomy leżą na szkolnym strychu i niszczeją. Życie kulturalne upadło. W dużej części wiąże się to z likwidacją w ubiegłym roku szkoły - stwierdza pan Czapiewski, a pani Irena dodaje:
- Szkoła mogła pochwalić się dużymi osiągnięciami oszczędzania w Szkolnej Kasie Oszczędności, dwa razy zajmując pierwsze, raz drugie miejsce w skali kraju, a czterokrotnie na szczeblu wojewódzkim. Za otrzymane nagrody organizowane były wycieczki i inne atrakcje. Uczniowie oszczędzali zbierając makulaturę oraz runo leśne.
M, Wiejska kapliczka w Rosochatce
KULANIE KRĘGA I KOPIEC Jejscowa ludność potrafiła się też wspaniale bawić.
Popularną grą, wspominaną przez najstarszych mieszkańców wsi, była gra zwana „kulanie kręga".
- Cale rodziny (wtenczas bardzo liczne) brały udział w zawodach. Do zabawy potrzebny byl drewniany krąg, który kulany byl za pomocą łopat do pieczenia chleba. Kto kogo dalej zagnał, ten wygrywał - wspomina Tadeusz Bieliński. - Grano też „ w kopca ". To taka zabawa, gdzie trzeba było rzucać kijem w patyk stojący na kopcu ziemi. Dzisiaj młodzi mają inne zajęcia. Wolą komputery i telewizję. Szkoda, bo takie zabawy na świeżym powietrzu, to samo zdrowie.
Na tych terenach zawsze bardzo trudno było o dobry zarobek. Ludzie imali się różnych zajęć. Często trzeba było jeździć za pracą bardzo daleko. Przed wojną w Rosochatce było jednak dwadzieścia rowerów.
- Musieliśmy nalamać z braćmi trzydzieści fur gałęzi, które ojciec zai eiózł na rynek do Czerska. Wystarczyło to zaledwie na zakup używanego roweru. Nowy kosztował 120 zł, a to był już majątek - kontynuuje pan Tadeusz.
- Ludzie byli w większości przeciwni, ale dzisiaj widać, że specjalnie wysypisko w życiu codziennym nam nie przeszkadza. Jest prawidłowo utrzymywane - mówi sołtys.
Teraz z kolei mieszkańcy niepewnym okiem spoglądają w kierunku nowo postawionej wieży, jak mawiają tutaj „dla komórkowców". Badania wykazują jednakże, że szkodliwe promieniowanie nie występuje. Troszkę to dziwne, ale gmina Śliwice „wieżami stoi". Ponoć ma powstać najej terenie kolejna, już trzecia. Położenie w samym środku Borów Tucholskich, jest zapewne najlepszą lokalizacją dla ustawienia kolejnych masztów. Ciekawe tylko z jakim skutkiem w przyszłości.
Wieś Rosochatka oddalona od Śliwic o 3 km, jest dzisiaj swoistym placem budowy. Wpływ na to ma ekspansja ludzi z miasta, którzy wykupili tutaj już około dziesięć domów i je modernizują. Miejscowi nie chcą być gorsi i też przebudowują swoje domostwa.
OKNO NA ŚWIAT . omimo wielu trudności z pracą, mieszkańcy wsi jakoś
sobie radzą. - Większość gdzieś znajduje zatrudnienie - mówi sołtys.
- Oczywiście zawsze pozostaje zbieractwo. Wszystko zależy jednak od urodzaju jagód i grzybów. Jest u nas bardzo dużo punktów skupu runa leśnego.
Ogromne znaczenie dla prawie 250 mieszkańców ma przebiegająca niedaleko wsi linia kolejowa. Pobudowany w 1970 roku, w czynie społecznym przystanek, jest swoistym oknem na świat. Jednak ostatnio coraz bardziej przymykanym.
Dwa prywatne sklepy wystarczająze swoim zaopatrzeniem. Szkoda tylko, że kosztem jednego z nich zrezygnowano z wiejskiej świetlicy. Jednak tu ekonomia kolejny raz okazała się ważniejsza. Jedyną organizacją obecnie działającą we wsi jest licząca dwudziestu członków Ochotnicza Straż Pożarna.
Trudne czasy powodują, że ludzie bardzo rzadko uczestniczą w życiu publicznym. Tak również jest w Rosochatce. Tak obecnie wyśmiewane czyny społeczne, tutaj jednak doprowadziły niegdyś do powstania remizy strażackiej, przystanku kolejowego, czy wiejskiego wodociągu. Może wrócić do takich udanych inicjatyw?
Zaglądając do tej miejscowości warto zwrócić uwagę na ciekawe kapliczki z ludowymi rzeźbami oraz na pozostałości starego budownictwa.
Fotografie autora
O WIEŻA d 1988 roku w Rosochatce
„sołtysuje" Jan Erwart. Podobnie jak i w innych wsiach, nie brakuje tu problemów. Jeszcze do dzisiaj można usłyszeć różne głosy na temat gminnego wysypiska, które powstało nieopodal wsi. W tej borowiackiej wsi spotkać można jeszcze reliktowe zabudowania
W matni dwóch terrorów
ROMAN LANDOWSKI
resztowanych przez NKWD Pomorzan przetrzymywano w różnych warunkach. Najczęściej izolowano ich w więzieniach, prowizorycznych pomieszczeniach aresztanckich, piwnicach, barakach. Niekiedy kolumny więźniów pędzono bezpośrednio do obozów
zbiorczych. Przed skierowaniem na transport często zmuszano ich do wykonywania robót publicznych, budowlanych itp. Wielu poddanych było przesłuchaniom. Służby NKWD i bezpieki wypytywały o stosunki społeczne, nazwiska innych mieszkańców; wmawiano im współpracę z okupantem lub „wrogim elementem", za jaki już wówczas uznana była Armia Krajowa, a często też TOW „Gryf Pomorski". Formy i charakter tych przesłuchań były bardzo różne w zależności od kultury przesłuchujących.
Do największych należały obozy w Grudziądzu i pod Toruniem. Pomorzan prowadzono również do obozów w Iławie, Działdowie i Ciechanowie. Natomiast największym obozem zbiorczym Wielkopolski był Poznań. Tam ładowano wszystkich do podstawionych składów pociągów towarowych.
Do już uformowanych kolumn dodatkowo trafiali ludzie zupełnie przypadkowi, wzięci wprost z ulicy, jeżeli konwojentom stan się nie zgadzał. Znane sąprzypadki wyłapywania kobiet, które stały w kolejkach po żywność. Nigdy już nie wróciły do domów, pozostawiając w nich nieletnie dzieci.
W eszelonie panowały nieludzkie warunki. Do jednego wagonu ładowano po 80-100 osób; wielotygodniowa podróż odbywała się więc na stojąco. Brakowało w nich podstawowego wyposażenia. Podłogi wagonów towarowych z rzadka wyłożone były cienką warstwą starej, zbutwiałej słomy, często nie oczyszczonej z tego, czym były poprzednio załadowane.
Dla załatwiania potrzeb fizjologicznych w podłodze wagonów wycięte były niewielkie otwory, które nieraz więźniowie musieli sami wykonać przy pomocy prymitywnych narzędzi. Rzadko zdarzały sięjakieś kubły.
Posiłek w transporcie składał się z wodnistej zupy z pokrzyw lub liści buraczanych, zmarzniętych ziemniaków, którą dostarczano na postojach raz na dobę. Rzadkością była kasza. Ale były też transporty, gdzie tego nie przestrzegano, a jedynym pożywieniem była woda, brudna, niewiadomego pochodzenia, nie zawsze ciepła, która po godzinie zamarzała. Uzupełnieniem były twarde suchary, albo suszony chleb, często zabrudzony,
spleśniały. Wielu świadków tamtych zdarzeń w swoich relacjach wspomina, że posiłkiem w transporcie były wyłącznie ochłapy surowego mięsa, na kość zamarznięte świńskie ogony i łby. Do każdego wagonu wrzucano raz na dwie doby po jednym takim łbie i kilka ogonów czy racic. Te surowe odpady służyły za pożywienie dla około stu osób.
Śmiertelność spowodowana wycieńczeniem, zamarznięciem i objawiającą się czerwonką, była dość znaczna już podczas podróży. Zwłoki zmarłych wyrzucano z wagonów podczas postojów. Grzebano je w śniegu, pod lodem, ponieważ nie było czym rozkopać zamarzniętej ziemi. Pracę tę wykonać musieli więźniowie. Znane są przypadki, że na postojach witały ich napisy, jednoznacznie określające transportowanych Pomorzan: „Śmierć niemieckim faszystom". Propaganda radziecka starała się przekonać swoje społeczeństwo, że zsyłani na wschód więźniowie są Niemcami.
Zachowanie konwojentów wobec więźniów było różne, zapewne uzależnione od indywidualnej „pomysłowości". Były przejazdy spokojne, których dramatycz-ność wyznaczały tylko nieludzkie warunki życia i surowa zima. Ale zdarzały się i takie, że na etapowych przystankach wyciągano z wagonów nocą dziewczęta, młode kobiety i gwałcono je. Podczas jednego postoju rozsunięto w nocy drzwi kilku wagonów, a gdy więźniowie - przypuszczając iż to już kres podróży - stłoczyli się przy wyjściach, pijani konwojenci otworzyli do nich ogień z pepesz. Zastrzelonych i zmarłych w wyniku odniesionych ran pozwolono pochować dopiero na końcowej stacji.
Cel podróży koleją nie zawsze był miejscem przeznaczenia. Niekiedy do łagrów pędzono jeszcze po kilka czy kilkanaście kilometrów. Dobrze, gdy na miejscu był już przygotowany obóz, ale zdarzało się również i tak, że pomorskich zesłańców umieszczano w połowicznych ziemiankach i sami musieli sobie zbudować baraki.
Zsyłkowe eszelony
a Pomorzu funkcjonowało kilka obozów zbiorczych, do których zwożono więźniów samochodami, a i często pędzono całe kolumny pieszo.
przy spławianiu drewna lub na kołchozowych polach czy przy składowaniu torfu. Mężczyzn zmuszano do pracy w kopalniach bądź przy karczowaniu wyrębisk. Dzień pracy trwał 10-12 godzin, w niektórych łagrach nawet w niedzielę.
Pomieszczenia w obozach wyposażone były tylko w piętrowe prycze zbiorowe, a w niektórych barakach starego pochodzenia więźniowie spali bezpośrednio na podłodze. Przez cały czas pobytu nie wydawano bielizny ani odzieży, ludzie chodzili w tym, w czym przyjechali. Jedynie na okres zimowy, do wykonywania niektórych ciężkich prac, wydawano ubrania robocze i walonki.
Poza głodem i mrozem największą uciążliwością były choroby, zwłaszcza czerwonka. Stan epidemiczny powodował zgon do kilkunastu osób dziennie w jednym obozie. Stosunek bardzo skromnej służby medycznej (niektóre kilkusetosobowe obozy nie miały nawet pielęgniarki) był bardzo różny wobec zachorowań. Wszystko zależało od indywidualnych odruchów ludzkich kierownictwa łagru. Niekiedy nie podejmowano żadnych działań.
Ciała zmarłych wrzucano do dołów wykopanych przez żyjących jeszcze więźniów. Warstwy zwłok przesypywano wapnem. Kiedy groźba rozprzestrzeniania się epidemii przybierała alarmowy stan, zmarłych wywożono poza obozy w nieznanym kierunku. Świadkowie tych tragedii przekazywali wręcz przerażające sceny. Zimą ze stosu nagich ciał wystawały poza szerokość wozu sztywne od mrozu kończyny. Wówczas konwojenci po prostu odrąbywali je toporami, ponieważ sterczące ręce i nogi utrudniały transport trupów wąskimi przesiekami leśnymi.
W wielu łagrach ludzie nie mieli nazwisk ani numerów. Liczył się tylko stan osobowy. Nikt nie sporządzał wykazów zmarłych. Zarządca baraku-lazaretu na słupie nacinał nożem karby, aby się rozliczyć z ilości wyniesionych trupów. Tak było w obozie pod Złotoustem na Uralu. Największym chyba cmentarzem lagrowych ka-torżników był obóz pod Orskiem nad rzeką Ural. Spośród 30 tysięcy przebywających tam w różnym okresie więźniów różnej narodowości, połowa zmarła z głodu, chorób i wycieńczenia.
Sąto tylko fragmentaryczne relacje. Obozów takich, w których przebywali mieszkańcy Pomorza, naliczono dotychczas około trzydziestu. Ci, którzy pozostali w nich na zawsze nie mają grobów. Dzisiaj już nikt nie potrafi wskazać miejsca ich spoczynku. Po prostu zostali zapomniani.
Wspomnienia zesłańców
wyszliśmy z wagonów, kazano ustawić się w szeregu, a Rosjanin, przechodząc obok nas, zaczął wywoływać niektórych, by wystąpili. Wywołał brata, a ten dal mi znak, bym dołączył. Przystąpiłem do niego, Rosjanin spostrzegł to, ale nic nie powiedział. Brat chciał, byśmy się nie rozłączali, bo razem zawsze łatwiej. Grupa wywołanych z szeregu została zatrudniona przy sprzątaniu transportu. Wyciągaliśmy z wagonów trupy. Ułożyliśmy je potem w trzech wagonach. Tych zmarłych i zabitych zrzucono później w jedno miejsce i przysypano śniegiem. Gdyśmy sprzątali wagon, w którym przewożono chorych, spostrzegliśmy staruszka, Rosjanina, wygarniającego z zabrudzonej wydzielinami słomy resztki sucharów. Żołnierze przeganiali go kolbami. (...)
W Róży zakwaterowali nas w starych, zapadających się ziemiankach. Były długie i ciasne, a każda mierzyła co najmniej sto metrów. Spaliśmy tylko na żerdziach, bez przykrycia. Głód, choroby i odmienny surowy klimat przyczyniały się do dużej śmiertelności. A zmarłych tam nie grzebano, tylko wyrzucano na gnojowisko.
Teofil Knut, Kartuzy [w:] Stanisław Jankę, Edmund Szczesiak, Kolce syberyjskiej róży, Gdańsk 1990.
nowicze. I tak jechaliśmy przez pola i wsie zniszczone wojną. Kiedy stawaliśmy w polu ludzie miejscowi przychodzili i prosili nas o jedzenie. Jechaliśmy tak w kierunku Uralu do początku kwietnia. Nawet nam zapowiedziano, że będziemy przejeżdżali Ural. W wagonach było zimno. Wszy gryzły. Kiedy były jasne dni rozbieraliśmy się, żeby trocheje pozabijać. Od ich dużej ilości palce były oklejone, a nie było możliwości umycia rąk. Miałam ze sobą płaszcz, który zabrałam z domu. Spałam na nim, a czasami można było się nim nakryć. Korzystali z niego też inni. Oprócz wielu osób ze Świecia w pociągu znaleźli się Warmiacy i Mazurzy oraz Niemcy, przeważnie z Prus. Dużo ludzi umierało już w czasie drogi, przeważnie Niemcy. (...)
Mieszkaliśmy w domu kultury, w pobliżu znajdowała się kuchnia kołchozowa. Tam, na nowym miejscu, po raz pierwszy od czasu uwięzienia dostałam do jedzenia kartofle. Mieszkali tam ludzie wywiezieni z Ukrainy jeszcze w latach trzydziestych. Byli oni bardzo życzliwi. Sami też wcześniej nie jedli kartofli od dawna. Tam było znacznie lepiej.
Małgorzata Lamparska.Św/ec/e [w:] Wyzwolenie. Nowe tragedie i silą trwania świeckiej rodziny. Świecie. Księga jubileuszu SOO-iecia. Swie-cie-Gdańsk, 1998.
zimno, a wokół bezkresna tajga. Kto ciężko zachorował, skazany był na śmierć. Gdy ktoś nie miał zwolnienia, a nie mógł iść do pracy, to takiemu człowiekowi zaczepiali do nóg linkę i ciągnęli koniem do roboty. Jak mnie latem raz tak pociągnęli po korzeniach i kamieniach, to miałem dosyć. Balem się, że znowu to zrobią, więc prosiłem kolegów, by nie zostawiali mnie w baraku. Po trzech dniach takich wypraw koledzy odmówili, bo sami nie mieli dość sił. Leżałem w baraku na podłodze, co chwilę traciłem przytomność... Można powiedzieć, że miałem szczęście, bo lekarz, który odwiedził nasz barak, obudził mnie i kazał iść do bolnicy. Zaczołgałem się tam i ponownie zapadłem w chorobliwy sen. Ta bolnica to był tylko barak i też trzeba było spać na podłodze.
Zamiast leczenia, lekarka przepisała pracę w szpitalnej kuchni, przy obieraniu kartofli. Wykurowałem się po dwóch tygodniach, ale jeszcze przez wiele dni posuwałem się nie na kolanach lecz na siedząco... Trupy układano pod jednym z baraków. Po trzech dniach wywożono zmarłych w głąb tajgi. Tam zakopywano ich jak psy.
Jan Zielke, Swarzewo [w:] Stanisław Jankę, Edmund Szczesiak, Kolce syberyjskiej róży, Gdańsk 1990.
Życie w łagrach
arunki bytowania były trudne, przerastające wycieńczonych podróżąludzi. Kobiety pracowały przy wyrębie lasów, latem
rzywieziono nas do miejscowości Róża naNizinie Syberyjskiej. Gdy
ierwszą stacją, na której zatrzymał się pociąg była Lida, potem Bara-
am było najgorzej. Spanie na podłodze i dokuczliwe pluskwy. Głód,
ADAM SAMULEWICZ
Terytorium miasta i stosunki ludnościowe
ydarzenia z lat 1918-1920 doprowadziły do tego, że Pomorze, a wraz z nim Tczew, powró
ciło do państwa polskiego. W wyniku zmiany przebiegu granic i utworzenia Wolnego Miasta Gdańska zostały zerwane naturalne związki gospodarcze Tczewa z terenem Żuław i Gdańskiem. Wywołało to ostry kryzys w przemyśle spożywczym, który stracił zaplecze surowcowe i rynek zbytu. Wzrastało natomiast znaczenie strategiczne miasta i węzła kolejowego, który stał się ośrodkiem tranzytu międzynarodowego z zachodnich części Niemiec do Prus Wschodnich. W Tczewie ulokowano posterunki straży granicznej i służby celnej. Dogodne położenie nad Wisłą i przy szlaku kolejowym doprowadziły do powstania na początku lat dwudziestych projektu budowy portu morskiego w Tczewie. Pomysł ten wkrótce zarzucono i rozpoczęto budowę portu w małej wiosce Gdyni. Zadecydowały o tym przede wszystkim zbyt duże nakłady finansowe, jakich wymagałaby budowa kanału bądź przebudowa koryta Wisły.
W chwili zajęcia Tczewa przez wojska polskiew 1920 roku obszar miasta obejmował 2.401 ha1, z czego na ziemię orną przypadało 1.495 ha, ogrody zajmowały 44 ha, łąki 249 ha, pastwiska 134 ha, inne (zabudowa i drogi) 459 ha2. Miasto posiadało założony u schyłku XIX wieku park pomiędzy ulicami Kołłątaja i Sienkiewicza o powierzchni około 15 ha. Według stanu na rok 1928 Tczew posiadał 26.013 km ulic. W ciągu dwudziestolecia międzywojennego obszar miasta nie uległ zmianie i w 1939 roku wynosił nadal 2.401 ha3, ponieważ skupiono się przede wszystkim na zabudowie istniejących wolnych przestrzeni. Osiedle powstające poza terenem miejskim - Działki im. Staszica, zwane potocznie „Abisynią" - planowano włączyć do obszaru miejskiego w 25. rocznicę odzyskania niepodległości. Zamiary te zniweczył wybuch drugiej wojny światowej.
Towarzystwo Działek im. Staszica powstało w 1934 roku z inicjatywy Edmunda Raduńskiego. Zarząd Miejski przekazał nieurodzajny teren leżący pomiędzy Szosą Czatkow-skąa Wisłą na działki dla bezrobotnych. Bezrobotni, pozbawieni często mieszkań, zaczęli w latach 1935-1936 wznosić na przyznanych im terenach prowizoryczne domy. Były one często budowane z różnego rodzaju odpadów, dlatego ze względu na biedny wygląd osiedla zaczęto je potocznie nazywać „Abisynią". W maju 1939 roku osiedle liczyło już 2.017 mieszkańców. Wzniesiono 154 domy, z czego tylko około 68 było murowanych. Na obszarze 80 ha istniało 555 działek4.
Tab. 1 Ilość i wielkość mieszkań w Tczewie według stanu z 1926 r.
ierwsze lata po 1920 roku stały pod znakiem zdecydowanego pogarszania się sytuacji mieszkaniowej. Nie
budowano nowych domów, ponieważ można było nabyć już istniejące od wyprowadzających się Niemców. Skutkiem zastoju w budownictwie był głód mieszkań.
Ilość mieszkań istniejących w Tczewie w 1926 roku przedstawia tabela nr I.
Obwód Według ilości izb mieszkalnych Razem Obwód 1 2 3 4 5 6
Razem
1. Rynek, Forstera (ob. Okrzei), Podgórna 220 295 128 39 22 13 717
11. Sambora, Dworcowa (Wyszyńskiego), Kościelna 206 330 302 137 32 25 1032
III. Nowe Miasto 349 605 210 70 12 7 1253 IV. Wąska,
Czyżykowska 410 493 115 42 17 13 1090
Razem w 1920 r. 1185 im 755 288 83 58 4092 Wiatach 1920-1926
zbudowano 40 30 13 3 1 1 88 ubyło - 11 3 10 1 1 ' 26
Razem w 1926 r. 1225 1742 765 281 83 58 4154
Źródło: E. Radliński, Zarys dziejów miasta Tczewa, Tczew 1927, s. 135.
W mieście było wówczas 8. 836 izb mieszkalnych, a jedną izbę zamieszkiwały statystycznie 2,3 osoby. Wśród mieszkań dominowały jedno- i dwupokojowe, można sądzić, że liczba lokatorów przypadających w tych mieszkaniach na jeden pokój znacznie przekraczała średnią. Na dzień 31 marca 1928 roku w Tczewie było 4.213 mieszkań z 8.994 izbami. Własność gminy miejskiej stanowiły 184 mieszkania o 326 izbach'. W takiej sytuacji Zarząd Miasta podjął się budowy nowych mieszkań. W sierpniu 1927 roku oddano przy ulicy Kaszubskiej dom przeznaczony na mieszkania dla 16 rodzin''. W tym samym roku Magistrat rozpoczął budowę domu mieszkalnego na 32 rodziny przy ul. Pomorskiej7. W 1930 roku z tej samej inicjatywy przystąpiono do budowy dwóch domów mieszkalnych dla 40 rodzin przy ulicy Skarszewskiej (obecnie ul. Wojska Polskiego). Do powiększenia bazy mieszkaniowej przyczyniły się także władze kolejowe, z których inicjatywy w 1930 roku oddano domy przy ulicy Kaszubskiej i Pomorskiej oraz w okolicach nie istniejącego dzisiaj starego dworca.
Ważnąrolę odgiywała akcja parcelacji gruntów miejskich inicjowana przez Magistrat. Na gruntach tych na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych wzniesiono szereg domów jednorodzinnych. Powstały tam ulice Wybickiego, Matejki oraz Staszica8. Ożywiony ruch budowlany panował na osiedlu Prątnica. Tutaj także budowano na parcelowanych gruntach należących do Magistratu. Około 1930 roku wybudowano tam kilkanaście domów. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych był to główny teren budowlany, gdzie powstawały wznoszone przez kolejarzy domy jednorodzinne1'.
Należy wspomnieć o działających w mieście dwóch spółdzielniach mieszkaniowych. Starszą była powstała w 1898 roku
TCZEW W LATACH MIĘDZYWOJENNYCH
Spółdzielnia Urzędników Polskich. W 1927 roku liczyła 362 członków, posiadała 16 domów z 97 mieszkaniami. Swoje domy miała między innymi przy ulicy Sobieskiego i Stromej. W okresie międzywojennym z inicjatywy spółdzielni powstały dalsze cztery domy; w 1939 roku było ich łącznie dwadzieścia. W 1939 roku spółdzielnia miała 179 członków, którzy zajmowali 151 mieszkań"1.
Drugą spółdzielnią była założona w 1912 roku przez robotników kolejowych Tczewska Spółdzielnia Osadnicza. W 1927 roku posiadała 104 członków, a stan ich wkładów wynosił 3.740 zł. Do spółdzielni należały wtedy 42 własne parcele budowlane. W okresie tym budowano dom mieszkalny z czterema mieszkaniami. Spółdzielnia korzystała z kredytów udzielonych przez Ministerstwo Skarbu, a dochody swe czerpała z dzierżawy parcel budowlanych i kopalni żwiru. Z funduszy tych budowano domy jednorodzinne oraz udzielano kredytów budowlanych".
Ważną rolę wspierającą inicjatywy budowlane pełnił Komitet Rozbudowy Miasta. Powstał on w wyniku rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej z 1927 roku dotyczącego rozbudowy miast12. Według statutu na czele sześcioosobowego komitetu stał, jako przewodniczący, burmistrz. Przewodniczącym był burmistrz Stefan Wojczyński. Trzech członków Komitetu Rozbudowy powoływała Rada Miejska, na wniosek Magistratu, z grona członków Zarządu Miasta i Rady Miejskiej. Kolejni trzej byli protegowanymi organizacji zawodowych, spółdzielni mieszkaniowych oraz stowarzyszeń i związków lokatorów. Komitet w swej działalności podlegał Radzie Miejskiej. Głównym celem Komitetu było zapobieganie brakowi mieszkań przez popieranie inicjatywy społecznej i prywatnej w zakresie ruchu budowlanego. W celu osiągnięcia tego, Komitet był zobowiązany opracować plany zabudowy terenów miejskich, stawiać wnioski o udzielanie pożyczek budowlanych, doradzać w kwestiach remontów i wyburzeń13. W 1933 roku gmina miasta Tczew uzyskała kredyt z Banku Gospodarstwa Krajowego na cele budowlane w wysokości 60.000 zl. Zadaniem Komitetu Rozbudowy było rozdzielenie go pomiędzy drobnych inwestorów1"1.
słą dawnych terenów Towarzystwa Wisła-Bałtyk. Planowano wybudować nad rzeką bulwar, a cały obszar miał służyć celom rekreacyjnym1".
miasta. Od 30 stycznia 1937 roku działało w mieście Towarzystwo Miłośników Miasta Tczewa. Było ono kontynuatorem Towarzystwa Upiększania Miasta Tczewa, które działało w latach 1889-1918. Swoje działanie wznowiło w 1929 roku, jednak w latach ogarniającego gospodarkę kryzysu nie potrafiło rozwinąć swej działalności i uległo rozwiązaniu. Powstałe w 1937 roku Towarzystwo było dziełem nowego burmistrza, Wiktora Jagalskiego, który postawił sobie za cel wszechstronną poprawę panującej w mieście sytuacji. Jagal-ski został wybrany pierwszym prezesem Towarzystwa.
Celem Towarzystwa było podnoszenie poziomu estetycznego i zdrowotnego miasta. Miano współdziałać na tym polu z władzami samorządowymi i państwowymi"'. Z inicjatywy Towarzystwa i jego prezesa w połowie 1937 roku uporządkowano plac (obecnie skwer Konstytucji 3 Maja) pomiędzy ulicami Baldowskąi 30 Stycznia. Wytyczono aleje, urządzono trawniki ustawiono ławki, w środkowej części placu wybudowano fontannę17.
Od sierpnia 1937 roku rozpoczęto prace nad uporządkowaniem placu Bronisława Pierackiego (obecnie plac Hallera). Założono kanalizację burzową, jezdnie wokół placu zostały przystosowane do ruchu kołowego i wyłożone kostką bazaltową, środkową część placu podwyższono i wyłożono płytami betonowymi. Usunięto także usychające lipy i dęby zasadzone w II połowie XIX wieku przed nieistniejącym już w okresie dwudziestolecia ratuszem. Prace zakończono 10 maja 1938 roku, kiedy to burmistrz Jagalski dokonał uroczystego wbicia ostatniej kostki brukowej18.
Z inicjatywy prezesa Towarzystwa od 1937 roku rozpoczęto akcję malowania fasad domów, naprawy ogrodzeń i zakładania licznych zieleńców i kwietników. Organizowano konkursy na najbardziej zadbane posesje. Oceniano utrzymanie ogrodów, balkonów i okien. W sprawozdaniu z wyników konkursu z lata 1938 roku dostrzeżono, że istnieje w mieście jeszcze wiele zaniedbanych posesji'1'. W wyniku szerokiej akcji ukwiecania miasta wzrosło zapotrzebowanie na sadzonki kwiatów, krzewów i drzew.
Od września 1938 roku rozpoczęto budowę Miejskiego Przedsiębiorstwa Ogrodniczego, usytuowanego pomiędzy ulicami Kołłątaja i Paderewskiego. Zamierzano wybudować szklarnie i inspekty o łącznej powierzchni około 200 m2. Projektowano założenie własnych szkółek drzew i krzewów. Przez budowę tego obiektu zamierzano zapewnić sobie stałe źródło roślin ozdobnych2".
\ A / momencie powrotu do Polski powiat tczewski \ \ oraz samo miasto Tczew posiadały najniższy od
setek ludności polskiej. Po przyłączeniu do Macierzy stosunki narodowościowe w mieście uległy radykalnym zmianom. Obrazuje to tabela nr 2 umieszczona na sąsiedniej stronie.
Na podstawie tabeli możemy zauważyć spadek liczby mieszkańców w początkowym okresie rządów polskich. W sposób drastyczny zmalała liczba tczewskich Niemców. W swych sprawozdaniach, pisanych dla wojewody pomorskiego, starosta stwierdził w 1920 roku, że wyjazdy Niemców przybrały formy masowe. Głównie opuszczali miasto niemieccy urzędnicy kolejowi, pocztowi, nauczyciele i pracownicy urzędów komunalnych21. Było to zrozumiałe, ponieważ ta grupa ludzi napłynęła do miasta w momencie jego
K-m-R
wynikiem przeprowadzonej w 1935 roku krytycznej lustracji miejskiej gospodarki budowlanej. Lustracji tej dokonali przedstawiciele Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu. Dotychczasowym kierownikiem magistrackiego Wydziału Technicz-no-Budowlanego był Walerian Radziejewski. Postanowiono najego miejsce zatrudnić wykwalifikowanego architekta i stanowisko to objęła inż. arch. J. Bąkowska. W 1936 roku nad projektem zabudowy miasta rozpoczął pracę inż. Juliusz Tur-czan. Zaczęto opracowywać plany dla poszczególnych części miasta. Plan zabudowy wokół placu Marszałka Piłsudskiego opracował inż. arch. Tłoczek, placu u zbiegu ulic Dworcowej (obecnie Kardynała Wyszyńskiego) i Hallera (obec. Obrońców Westerplatte) opracowała inż. arch. J. Bąkowska, terenów dawnego Towarzystwa Wisła-Bałtyk i terenów Tczewskiej Spółdzielni Osadniczej na Czyżykowie - prof. inż. arch. Stanisław Filipkowski z Politechniki Lwowskiej. W 1939 roku Biuro Regionalne Planu Zabudowania Północnej części województwa pomorskiego w Gdyni przystąpiło do opracowania planów zabudowy terenów miejskich na Nowym Mieście, pomiędzy ulicami Gdańską, Sobieskiego i Skarszewską (obecnie Wojska Polskiego) oraz na Prątnicy. W okresie do 1939 roku zdołano wykonać plany przebudowy placu Marszałka Piłsudskiego i Dworcowej. Rozpoczęto porządkowanie położonych nad Wi-
o 1937 roku Tczew nie posiadał ogólnego i szczegółowego planu rozbudowy. Jego powstanie było
okresie międzywojennym podjęto szereg ważnych inicjatyw w zakresie podniesienia estetyki
momencie powrotu do Polski powiat tczewski oraz samo miasto Tczew posiadały najniższy od-
Tab. 2 Ludność Tczewa w latach 1910-1939 z uwzględnieniem narodowości
Rok Mieszkańcy ogółem
w tym: Rok
Mieszkańcy ogółem Polacy Niemcy Żydzi inni
1910 16896 5490 11209 195 -1919 18000 - - - -1920 16880 - - - -1921 16251 12565 3633 14 39 1922 17500 - - - -1924 18500 - - - -1926 19200 - - - -1928 19714 17693 1898 87 36
1929 20583 18484 1883 115 55
1930 22100 - - - -1931 22564 20340 2121 103 -1933 23300 - - - -1935 23902 21922 1789 124 67
1938 25236 - - - -1939 25292 - - 120 -
Zródlo:
Sprawozdanie Zarządu Miejskiego w Tczewie za rok 1937/1938, s. 9; Wojciechowski M., Antysemityzm na Pomorzu w okresie międzywojennym, Toruń 1991, s. 43; Sprawozdanie administracyjne Magistratu miasta Tczewa za rok 1927-28, Tczew 1929, s. 5; Skorowidz miejscowości Rzeczypospolitej Polskiej, t. XI woj. pomorskie, Warszawa 1926, s. 55; Tczew, Studium historyczno-urbanistyczne. Praca zbiorowa pod red. Z. Nawrockiego, Toruń 1980, s. 83; WAPGd, Akta Miasta Tczewa, sygn. 525,3/365"; „Goniec Pomorski", 13.01.1929, nr 16; ibidem, 17.11.1935, nr 266; ibidem, 2.08.1936, nr 178.
rozbudowy pod koniec II połowy XIX wieku. Liczba osób pochodzenia niemieckiego spadała przez cały okres międzywojenny. Początkowo wyjazdy wynikały z przeprowadzonej operacji, kiedy musiano oficjalnie zadeklarować swoją przynależność państwową. Późniejsza emigracja była powodowana narastającym kryzysem gospodarczym oraz wyzbyciem się złudzeń tymczasowości rozwiązań wersalskich.
Z danych przedstawionych w tabeli wynika, że po 1920 roku początkowo spadała gwałtownie liczba Żydów. Tczewska ludność żydowska w swojej większości czuła się związana z państwem niemieckim. Pozostali tylko nieliczni spośród tych, którzy osiedlili się w mieście w czasach zaborów. W okresie międzywojennym do miasta zaczęli napływać Żydzi pochodzący głównie z byłego zaboru rosyjskiego oraz także z Galicji. Oczywiście w Tczewie, podobnie jak na całym Pomorzu, stanowili oni w omawianym czasie nikły odsetek.
Po 1920 roku zaczęła dominować w mieście ludność polska. Do miasta przybyli Polacy pochodzący z terenów przyznanych Niemcom oraz liczna grupa ludności polskiej z zachodniej części Niemiec, która znalazła się tam w wyniku migracji zarobkowej. Najliczniej jednak napłynęli Polacy pochodzący z innych zaborów, zwłaszcza z zaboru rosyjskiego. Stanowili oni głównie grupę urzędników i nauczycieli mających polonizować urzędy i szkoły. Wymiana ludności powodowała liczne zadrażnienia. Powstawały one zwłaszcza pomiędzy miejscową ludnością polską, a Polakami napływającymi z terenu byłej Kongresówki i Galicji. Skarżono się na brak znajomości i zrozumienia panujących na Pomorzu stosunków22.
Na podstawie obok zamieszczonej tabeli można stwierdzić, że po początkowym okresie wahań, związanych z wymianą ludności, od 1921 roku liczba mieszkańców miasta stale wzrastała. Przed dokonanymi w 1938 roku zmianami granic województwa pomorskiego, Tczew był w tym województwie na czwartym miejscu pod względem liczby ludności.
Przypisy 1 Powierzchnia Miast. Plany. Użytkowanie. Własność. Seria B ze
szyt 14, Warszawa 1933, s. 29. 2 Tczew. Studium historyczno-urbanistyczne, maszynopis, praca
zbiorowa pod red. Z. Nawrockiego, Toruń 1980, s. 83. ' Ibidem, s. 85-86. 4 „Goniec Pomorski", nr 119, 25.05.1939. 5 Tczew, Studium..., s. 84. " „Goniec Pomorski", nr 179, 7.08.1927. 7 Ibidem, nr 188, 19.08.1927. "Ibidem, nr 169,24.08.1930. ''Ibidem, nr 119,25.05.1929. "' WAPGd, Akta Miasta Tczewa, sygn. 525,3/352; „Goniec Pomor
ski", nr 120, 26.05.1929; B. Ouella. Spółdzielnia jubilatka, „Kociew-ski Magazyn Regionalny", nr 5, s. 43.
" WAPGd, Akta Miasta Tczewa, sygn. 535,3/352; „Goniec Pomorski", nr 120,26.05.1929.
12 Dziennik Ustaw RP, R. 1927, Nr 42, poz. 19; Dz. U., R. 1927, Nr 106, poz. 913.
15 WAPGd, Akta Miasta Tczewa, sygn. 525,3/242. " „Goniec Pomorski", nr 67, 22.03.1933. ,s Tczew. Studium..., s. 88; „Goniec Pomorski", nr 153, 7.08.1939;
nr 73 z 28.03.1939. "' WAPGd, Akta Miasta Tczewa, sygn. 525,2/343. 17 „Goniec Pomorski", nr 153, 4.07.1937. IS Ibidem, nr 208 z 10.09.1937; „Dzień Tczewski", nr 111,
13.05.1938. " „Goniec Pomorski", nr 155 z 10.08.1938; „Dzień Tczewski",
nr 133, 11-12.06.1938. 20 „Goniec Pomorski", nr 212, 16.09.1938. 21 Ibidem, nr 118,23.05.1939. 22 WAPGd. Starostwo Powiatowe w Tczewie, sygn. 26/20.
Obecny plac Marszałka Piłsudskiego po przebudowie w 1937 r.
Wędrówki do zespołów parkowo-dworskich
Malbork-Starogard Gdański. Pierwsza wzmianka o Gniszewie pochodzi z 1328 roku.
Wówczas właścicielem wsi był Werner von Orfeln; w 1570 roku natomiast Ernest Wejher, starosta pucki, a dwa wieki później - w 1789 roku - posiadłość tę kupił Ignacy Przeben-dowski.wojewoda pomorski i generał pruski. Są to oczywiście tylko niektórzy właściciele. Ich lista, aż po 1945 rok, kiedy dwór stal się siedzibą szkoły podstawowej, jest długa i niezmiernie barwna, świadcząca o bardzo ciekawej historii tej części Kociewia.
Na podstawie zachowanego fragmentu alei lipowej w polu-dniowo-zachodniej części parku można domniemywać, że jego pierwsze założenie powstało prawdopodobnie w końcu XVIII wieku, kiedy nastąpił żywiołowy wzrost zainteresowania otoczeniem dworów, bo w wyniku rozbiorów część szlachty wycofała się z życia publicznego, osiedlając się na stałe we wsiach. Nie można jednak wykluczyć wcześniejszego funkcjonowania zarówno parku jak i dworu, ponieważ majątek istniał już tutaj od XIV wieku.
W połowie XIX stulecia założenie miało formę zbliżoną do obecnej, a więc charakter krajobrazowy, z dużym centralnie umieszczonym zielonym wnętrzem z pięknie zakomponowanymi ścianami.
Mapa z 1880 roku traktuje założenie schematycznie. Po po-ludniowo-zachodniej stronie folwarku widać prostokąt, prawdopodobnie oznaczający teren parku. Widoczne jest także Jezioro Gniszewskie (Gnieschauser See), które z biegiem lat zarosło. Z kolei na mapie z 1908 roku zaznaczono założenie parkowe bez układu dróg i ścieżek. Prawdopodobnie wtedy, gdy w 1904 roku majątek przeszedł na własność państwa niemieckiego, zostało nasadzonych wiele drzew, w tym kasztanowiec żółty, jesiony o zwisłej formie i rzędem stojące graby przy alei.
Założenie parkowo-dworskie położone jest na terenie płaskim o niewielkim nachyleniu na południe i zajmuje obszar o powierzchni 3,4 ha. Wjazd do budynku dawnego dworu prowadzi wąską drogą obsadzoną młodymi brzozami. Przed budynkiem występuje piękna grupa świerków, natomiast po przeciwnej jego południowej stronie centralne zielone wnętrze okolone jest pięknymi ścianami zieleni. Przy wschodniej granicy założenia znajduje się drugie małe, lecz również piękne wnętrze. Całość na obrzeżach otoczona jest fragmentami zieleni naturalnej.
Na podstawie tego wizerunku można stwierdzić, że jest to układ bardzo prosty, charakterystyczny dla XIX-wiecznych założeń parkowych typu krajobrazowego.
W obrębie założenia nie ma wyraźnych osi kompozycyjnych, natomiast zaznaczają się dwa ciągi widokowe: jeden do centralnego wnętrza, a drugi w obszary krajobrazu otwartego.
Na przykładzie lip widać dążenie do posiadania pozornie wiekowych okazów przez sadzenie grupowe, pozorujące grube pnie starych drzew. Widoczne jest także zamiłowanie do kolekcjonowania roślin, a zwłaszcza drzew rzadkich odmian.
W parku są dwie dróżki. Jedna prowadzi do furtki wejściowej łagodną linią przez park na pola. a druga obwodzi centralne
wnętrze, prowadząc przez zieleń zwartą z wieloma „oknami" na jego ściany. Jest także fragment drogi gruntowej. Prawdopodobnie służyła ona dla okresowych przejazdów.
Występujący drzewostan jest cenny, tak pod względem wieku jak i gatunków. Najstarszymi drzewami są pozostałości alei lipowej w południowo-zachodniej części oraz do niedawna były trzy topole białe na południowym skraju parku. Obecnie występuje tylko jeden bialodrzew. Interesującym okazem jest także sześciokonarowa lipa rosnąca w małym wnętrzu. Bardzo rzadki jest okaz kasztanowca żółtego. Jego pień podkładki (szczepiony na kasztanowcu białym) nieproporcjonalnie się rozrósł, stąd odnosi się wrażenie, że drzewo mniejsze postawione jest na szerszym pniu. Jednym z ciekawszych gatunków jest również jesion o formie zwisłej.
Oprócz tych najcenniejszych drzew w parku obecnie rośnie: 41 świerków klujących o średnicy od 22 do 45 cm, trzy żywotniki zachodnie o średnicach do 20 cm, dwie młode wierzby płaczące, sześć jaworów o średnicach od 30 do 50 cm, jeden młody klon jesionolistny, 14 kasztanowców białych o średnicach około 30 cm, 18 lip drobnolistnych o średnicach od 50 do 95 cm i 10 grabów pospolitych o średnicach od 30-50 cm.
Układ założenia krajobrazowego z XIX wieku, który przetrwał do naszych czasów z bardzo małymi zmianami, został, niestety, zniekształcony przez niefachowe nasadzenia w ramach szkolnych akcji „Sadzimy topole'" oraz „Każdy uczeń w święto lasu sadzi swoje drzewko". Rząd młodych dębów, zasadzony w ramach tych akcji, całkowicie zniekształcił perspektywę widokową parku.
Obiekt dawnego dworu w swej zasadniczej części jest dwukondygnacyjny, murowany z cegły i otynkowany, zbudowany w układzie podłużnym na planie prostokąta. Jego elewacja frontowa jest siedmioosiowa, z wejściem głównym dwuskrzydłowym pośrodku. Ta część posiada dwuspadowy dach o kącie nachylenia 30°. Zachowały się podokapowe gzymsy, głęboko profilowane w tynku. Te resztki podziałów horyzontalnych podkreślających układ stropowy świadczą, że budynek w swej pierwotnej wersji zapewne posiadał bogatszy wystrój elewacyjny. Obecnie po remontach jest obiektem prawie całkowicie pozbawionym detali. Częściowo jest podpiwniczony z zachowanymi fragmentami kamiennych ścian i autentycznych drewnianych stropów. We wnętrzu zachowała się autentyczna wędzarnia i układ dawnego salonu z dwoma oryginalnymi wyjściami do parku.
Do ściany szczytowej budynku zasadniczego w późniejszym okresie dobudowano węższe i niższe skrzydło zachodnie. Parterowe, murowane z cegły i otynkowane, posiada dach dwuspadowy o nachyleniu 45", ale niestety, obecnie pokryty eternitem. Jego elewacja frontowa jest siedmioosiowa z dwoma dwuskrzydłowymi wejściami i pięcioma głęboko osadzonymi oknami zamkniętymi od góry prawie pełnymi łukami.
Obiekt dawnego dworu, wzniesiony na przełomie XIX i XX wieku od marca 1945 roku mieścił zawsze szkołę podstawową. Od 1 września 1999 roku stała się zespołem szkół, a od bieżącego roku będzie tutaj gimnazjum. Obiekt posiada dwie przybudówki, wywodzące się z okresu powojennego. Starsza, parterowa na planie wąskiego prostokąta i nakryta jednospadowym dachem,
ajwiększą atrakcją Gniszewa jest zespół parkowo-dworski, usytuowany przy drodze asfaltowej relacji
została dobudowana prostopadle do elewacji południowej skrzydła zachodniego. Mieści się w niej kotłownia. Natomiast druga, bardziej okazała, została dostawiona w układzie poprzecznym do ściany szczytowej skrzydła zachodniego. Wystaje ona z obu stron poza obrys szerokości dawnego dworu, ale jej wysokość nie wykracza poza poziom skrzydła zachodniego. Pełniąca funkcję sali gimnastycznej została oddana do użytku 2 października 1998 roku. Trzeba tutaj podkreślić, że bryła i detale - co jest wielką rzadkością- zostały zharmonizowane stylowo z obiektem głównym.
Z dawnej zabudowy folwarcznej przetrwał parterowy, murowany i otynkowany budynek dawnej kuźni, jednocześnie kołodziejni i przepompowni wody ze studnią. Nakryty niewysokim dwuspadowym dachem papowym, w elewacji frontowej posiada trzy drewniane dwuskrzydłowe wrota zamknięte od góry pełnymi łukami. Pełni obecnie funkcję szkolnego magazynku. Natomiast nieco dalej w kierunku zachodnim znajdują się fundamenty dawnego spichlerza dworskiego.
Do folwarku należał także okazały budynek dawnej obory i stajni zbudowany na planie długiego prostokąta, z wysokim poddaszem, pierwotnie budowany z cegły. Obecnie otynkowany, odbiega od tradycyjnego wyglądu. Nie upiększa też dawnego zabytkowego układu dworskiego budynek wodociągu wiejskiego eksploatowanego przez Hydrolek. Natomiast dawny magazyn nawozów sztucznych, usytuowany na wschodniej granicy boiska szkolnego, nie zatracił jeszcze swojego dawnego charakteru. Zbudowany na planie szerokiego prostokąta, z czerwonej licowej cegły, parterowy i z wysokim poddaszem, nakryty dwuspadowym dachem papowym. Obecnie pełni fuknkcję mieszkalną. Utrzymał również swój dawny charakter parterowy dom mieszkalny robotników rolnych (czworak), o ustawieniu kalenicowym do szosy, zbudowany z czerwonej licowej cegły na planie długiego prostokąta.
Z dawnej zabudowy folwarcznej na zachodnim krańcu Gni-szewa przetrwał także budynek świniami. Zbudowany w 1904 roku pełni obecnie funkcję mieszkalną.
Dom pod numerem 41, nawiązujący swoim charakterem do domów holenderskich, jest ostatnią pozostałością po zespole mieszkalnym robotników rolnych oraz kuźni nazywanej wśród miejscowej ludności „Benedyją". Natomiast zabudowania naprzeciwko zespołu parkowo-dworskiego, po drugiej stronie szosy, należały do dawnej, nie istniejącej już gorzelni.
Wielu budynków zespołu folwarcznego już nie ma: zniknęła remiza strażacka, drugi dom mieszkalny robotników rolnych, owczarnia, niektóre budynki o nieznanej funkcji w przeszłości, wozownia („szaruźnia") i rybaczówka na wschodnim brzegu Jeziora Gniszewskiego.
Osobliwością przyrodniczą Gniszewa są łęgowe pozostałości otoczenia Jeziora Gniszewskiego, rozpościerające się tuż za południową granicą zespołu parkowo-dworskiego. Okazało się, że jego część północna jest wypełniona bogatym gąszczem biotopów wierzbowych i olsowych, zbiorowiskami trzcin, ale także stanowiskami pałki wodnej i brzozy. Niewątpliwie oprócz walorów florystycznych obszar ten jest także wspaniałym miejscem gniazdowania i żerowania licznych gatunków ptactwa.
Miejscem niewątpliwie bardzo ciekawym i charakterystycznym na zachodnim brzegu dawnego Jeziora Gniszewskiego jest kulminacja terenowa, położona pomiędzy „wypustkami" jeziora. Najprawdopodobniej przy pierwotnym poziomie wody w jeziorze była to wyspa, być może uformowana sztucznie, a może są to ślady dawnego grodziska. Natomiast urozmaiceniem wschodniego brzegu jeziora są dwa obniżenia terenowe, z których pierwsze - ze stanowiskiem sitowia -jest połączone z właściwym jeziorem podziemnym przepustem poprzez zastawkę, a drugie - kanałem z odgałęzieniem prostopadłym do szosy. To drugie obniżenie ma też połączenie z kanałem biegnącym wzdłrji'
drogi polnej do Wielgłów. Obydwa obniżenia pierwotnie stanowiły zapewne integralne części jeziora. Widać tu także resztki dawnego systemu wodno-melioracyjnego w postaci zastawki, przepustów i kanałów, obramowanych od strony południowej ścianą sosnowego lasu.
Na trasie z Gniszewa do Waćmierka otwierają się rozległe widoki na ogromne przestrzenie polno-łąkowe. Z tej perspektywy jest doskonale widoczne cale założenie przestrzenne zespołu parkowo-dworskiego i pozostałości dawnego Jeziora Gniszew-skiego, a na horyzoncie linia lasu. Natomiast z lewej strony towarzyszy kanał w bardzo głębokim wykopie. Przecinają go trzy ziemne nasypy prowadzące do trzech gospodarstw usytuowanych szeregowo nad kanałem. Jeden z takich nasypów pełniących funkcję mostków, zaznaczony jest głazem narzutowym.
Osobliwym akcentem tej trasy, po pokonaniu 1,5 km, jest stojący wśród drzew, na lewym wysokim poboczu drogi, wysoki drewniany krzyż z wyrytą datą „1925". Wśród miejscowej ludności krąży opowieść o parze 20-letnich kochanków, którym rodzice nie pozwolili połączyć się węzłem małżeńskim. Wybrali więc samobójczą śmierć wieszając się na leśnych drzewach. W miejscu, gdzie wydarzyła się ta tragedia postawiono drewniany krzyż...
Leśna droga prowadzi na kraniec Jeziora Waćmierek. Tam gdzie jezioro przecina kamienna grobla, obecnie skryta pod wodą, przechodziła droga z zespołu parkowo-dworskiego w Waćmier-ku na drugi wschodni brzeg z kompleksem leśnym i usytuowanym w nim cmentarzem właścicieli majątku.
Aby osiągnąć zabytkowy cmentarz posuwamy się dalej drogą leśną wzdłuż jeziora. Niedaleko jego południowego krańca droga odchodzi od niego w kierunku wschodnim, pnąc się w górę. Na płaszczyźnie kulminacji od drogi leśnej odchodzi w prawo jej odgałęzienie - obecnie całkowicie zarośnięte - które zaprowadzi do cmentarza. Całkowicie skryty w lesie, położony jest malowniczo na skraju głębokiego jeziora. Są to pozostałości cmentarza rodziny von Kriesów, dawnych właścicieli majątku w Waćmierku. Cmentarz jest niewielki, a jego wyróżnieniem jest ogromna trójpienna daglezja, będąca niewątpliwie cennym przyrodniczym obiektem pomnikowym.
Na cmentarzu o długości 24,70 m i szerokości 9,60 m zachowały się fragmenty ceglanego ogrodzenia. Od strony zewnętrznej jak i wewnętrznej ozdobiony jest trzema ceglanymi blendami w postaci łuków neoromańskich o grubości 0,43 m. Znacznie większy fragment muru ogrodzeniowego obejmuje północno-zachodni narożnik.
Niezwykle cenny jest, nigdzie właściwie nie spotykany w takiej formie, nagrobek stanowiący wycinek głazu narzutowego o kształcie jaja. Został wycięty z głazu w ten sposób, że jedna płaszczyzna cięcia stanowi podstawę nagrobka, a druga, przednia, dokładnie wyszlifowana, pełni rolę tablicy inskrypcyjnej. Pozostała część nagrobka zachowała naturalny jajowaty kształt głazu narzutowego. Jego wysokość wynosi 98 cm, szerokość 66 cm, a głębokość 55 cm. We frontowej płaszczyźnie zachował się w nim napis inskrypcyjny następującej treści:
LOVISE v. Kries geb. BAUM geb. 27 April 1834 gest. 17 0ctober 1886 Seelig sind, die reines Herzens Sind, den sie verden Gott schauen.
Oprócz tego najcenniejszego zachowało się jeszcze sześć fragmentów nagrobków, przeważnie w typie cippusów i tablic, niestety, bezładnie porozrzucanych. Jeden z nich najprawdopodobniej jest pozostałością steli.
Z cmentarza wracamy nad jezioro i obchodząc jego południowy kraniec - obsadzony szpalerem starych i okazałych dę-bów - docieramy do głównej alei zespołu parkowo-dworskiego w Waćmeirku. Jest on usytuowany pomiędzy szosą relacji Mai-
17
Krzyż z 1925 r. na leśnym szlaku prowadzącym do Waćmierka
Fot. Janusz Landowski
bork-Starogard Gdański, a jeziorem Waćmierek. Zbudowany z czerwonej cegły, w układzie wzdłużnym, posiada skomplikowaną architekturę. Generalnie jednopiętrowy, wydaje się jednak znacznie wyższy, ponieważ posiada bardzo wysokie piwnice. Jego dłuższa elewacja południowo-wschodnia (od strony parku) jest ośmioosiowa. Jej szczególnym akcentem jest szeroki (trójosiowy), ale jednocześnie płytki ryzalit, zakończony trójkątnym szczytem. Także cechą szczególną tej elewacji jest to, że w parterze występują wysokie prostokątne dziesięciopolowe okna, zakończone od góry łukami. Natomiast na pierwszym piętrze okna o podobnym charakterze (sześciopo-owe) są mniejsze, a w części piwnicznej najmniejsze.
Podstawy tych okien, tak w parterze jak na pierwszym piętrze, połączone są ozdobnymi fryzami z wystających cegieł. Również górne partie okien ozdobione są fryzem z ceramicznych kształtek. Występuje także podokapowy fryz z wystających cegieł, w ryzalicie oddzielony od dachu czterema ozdobnymi okrągłymi okienkami. Podobny w charakterze fryz oddziela część piwniczną od parteru.
Zwracają uwagę piękne w formie i oryginalne dwuskrzydłowe drzwi, pierwotnie prowadzące do nieistniejącej już werandy.
Północno-wschodnia elewacja szczytowa nie jest jednolitą ścianą, lecz wykazuje podział na dwie części: lewą cofniętą, a prawą wysuniętą.
Występy elewacji szczytowej i północno-wschodniej wydzielają najwyższą część budynku zakończoną ceglaną wieżyczką z dwuspadowym daszkiem, której świetlik oświetla wewnętrzną kwadratową klatkę schodową umieszczoną centralnie.
Północno-zachodnią elewację szczytową wypełnia prawie całkowicie - z wyjątkiem niewielkiej części przy północno-zachodnim narożniku - ceglana przybudówka. Jej prawa część jest najdłuższa i dochodzi do poludnio-wo-zachodniego narożnika.
Budynek nakryty jest dachem papowym o skomplikowanym układzie. W zasadzie każda część budynku wydziela odrębny segment dachowy przeważnie w układzie trójspadowym i o zmiennej wysokości. Dachy posiadają szerokie okapy wsparte na ozdobnych drewnianych kro-ksztynach.
Obiekt stoi na kamiennej podmurówce, jednak ściany części piwnicznej wymurowane są z czerwonej licowej cegły, zresztą jak całość budynku.
Budynek dawnego dworu od strony północno-zachodniej i południowej aż do jeziora Waćmierek otacza stary i rozległy park o wspaniałym drzewostanie. Pełno tu okazałych dębów, klonów, lip, buków. Środek parku przecina aleja prowadząca do jeziora. Następnie przekształca się ona w drogę gruntową otaczającą ten zbiornik wodny.
Najwięcej okazałych dębów występuje w zachodniej części parku. Wśród nich, dwa stojące bezpośrednio na zachodniej granicy są ogromnymi pomnikami przyrody. Obwód ich pni wynosi 559 cm i 441 cm.
W zachodniej części parku stoi także stary pamiątkowy granitowy kamień, w którym trzy płaszczyzny zostały obrobione ręką człowieka, natomiast tylna posiada natu-alny charakter i kształt. Na frontowej ściance zachował
się napis: 1830-1930 Jungs holt Fast.
Od szosy do budynku dawnego dworu prowadzą dwa ozdobne i monumentalne słupy bramne wykonane z betonu.
LUCYNA MAKOWSKA
Ks. Janusz Stanisław Pasierb
Małe ojczyzny uczą żyć w ojczyznach wielkich w wielkiej ojczyźnie ludzi.
Janusz St. Pasierb
ć _ 3
£-1 r-Ś^yle mówi się dziś o złu panującym w wielu szkołach, do których wkracza coraz częściej agresja i przemoc, alkohol i narkotyki, a ja od trzech lat chwalę moją
szkołę. Trafiłam do niej we wrześniu 1998 roku. 1 od razu poczułam jakąś niezwykłą życzliwość i przychylność. Miałam wrażenie, jakbym była tu od dawna. Poza tym w szkole czuło się podniosły nastrój i twórczą krzątaninę, bowiem 18 grudnia 1998 roku Zespół Szkół Ekonomicznych w Tczewie miał przyjąć imię księdza Janusza Stanisława Pasierba- uczonego, poety i pedagoga.
Wśród wielu propozycji, a także wątpliwości, ks. Janusz St. Pasierb uzyskał pełne prawo bycia patronem mojej szkoły. Wybraliśmy właśnie jego, gdyż uważamy, że intelektualny i duchowy dorobek tegoż humanisty warto i trzeba pokazywać współczesnej młodzieży. Dla wielu młodych ludzi był niekwestionowanym autorytetem, mistrzem i pozostał nim nawet po latach. O czym mówi teraz nam - uczniom? Wskazuje, że każdy musi dokonać najważniejszego wynalazku - odkryć, stworzyć własne życie, przeżyć je z własnego wyboru, odpowiedzieć sobie na trzy pytania: o siebie, o innych, o świat.
Ksiądz Pasierb czuł się Europejczykiem, a jednocześnie całym swoim życiem potwierdził uczuciowąłączność z miejscem, z którego wyszedł - ze swoją małą ojczyzną.
Jednym z etapów przygotowań do nadania szkole imienia była sesja popularnonaukowa. Odbyła się ona 15 stycznia 1998 roku w budynku naszej szkoły. Wśród zaproszonych gości byli między innymi: aktorka Halina Winiarska, która recytowała wiersze ks. Pasierba oraz ks. prałat Wiesław Mering, rektor Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Po jego przemówieniu w naszej szkole nie było już żadnych wątpliwości, kto zostanie patronem.
Uroczystość nadania imienia szkole miała charakter podniosły. Do tego święta przygotowywaliśmy się solidnie. Naszym duchowym przewodnikiem była Maria Wilczek, prezes Fundacji im. ks. Janusza St. Pasierba i redaktor naczelna miesięcznika „List do Pani", która odbyła z młodzieżą wiele spotkań przybliżając sylwetkę patrona.
Ten dzień był wielkim wydarzeniem i muszę przyznać, że wszyscy z niecierpliwościąoczekiwaliśmy tej chwili. Uroczystości rozpoczęły się o godz. 12"" mszą św. w kościele p.w. św. Józefa w Tczewie, koncelebrowaną przez prof. Jana Bernarda Szlagę, biskupa pelplińskiego. Po niej najważniej
szym momentem stało się odsłonięcie pamiątkowej tablicy ku czci ks. prof. Janusza St. Pasierba, której autorem jest prof. Gustaw Żemła. Uczniowie na tę okazję przygotowali specjalny program słowno-muzyczny. Odbył się on z udziałem zaproszonych gości, bliskich księdzu Pasierbowi. Młodzież zaprezentowała m.in. wiersze, eseje. O naszym patronie mówiła Maria Wilczek i ks. dr Antoni Dunajski, którego wypowiedź dotyczyła poezji ks. Pasierba. Wysłuchaliśmy także koncertu duetu skrzypcowego.
Miesiąc grudzień to czas adwentu, wyczekiwania na narodzenie Chrystusa, dlatego klasy gastronomiczne i hotelarskie zorganizowały spotkanie opłatkowe. Włożyły dużo serca w przygotowanie świątecznego stołu i miały okazję zaprezentować swoje umiejętności. Była to wzruszająca uczta poezji, przypominająca twórczość i tczewskie drogi ks. Pasierba- tak mogę podsumować 18 grudnia 1998 roku. Ale na tym nie koniec.
Młodzież i nauczyciele 19 grudnia 1998 roku pojechali na koncert poetycko-muzyczny pt. „Droga jak promień" poświęcony piątej rocznicy śmierci ks. Janusza St. Pasierba. Odbył się on w Warszawie w Galerii Jana Pawła II. Program koncertu obejmował m.in.: występ Chóru Akademii Teologii Katolickiej pod dyrekcjąks. Kazimierza Szymonikaoraz recytacje wierszy J. St. Pasierba w wykonaniu Mai Komorowskiej i Jerzego Zelnika.
Nasi nauczyciele rozpoczęli, trwającą do dziś, pracę nad pielęgnowaniem pamięci o patronie na lekcjach przedmiotowych oraz godzinach wychowawczych.
Nim się spostrzegliśmy nadszedł rok 1999 i Dzień Patrona - dla nas wolny od zajęć lekcyjnych, ale wzbogacony programem edukacyjnym. Wszyscy przyszli ubrani w stroje galowe, aby uczcić to święto. Odbyła się biesiada literacka z udziałem znanego nam gościa, Marii Wilczek. Mówiła bardzo ciepło na temat: „Moje spotkania z patronem". Zorganizowano także dwa finały konkursów: wiedzy o ks. Pasierbie i recytatorskiego poezji patrona. W tym dniu miała miejsce również promocja, pośmiertnie wydanej przez pelplińskie „Bernardinum", książki ks. prof. Janusza St. Pasierba Człowiek i jego świat w sztuce religijnej renesansu. Młodzież szkoły zaprezentowała zgromadzonej publiczności kilkanaście epizodów o patronie, opartych na jego twórczości oraz nawiązujących do młodzieńczych lat życia i nauki poety.
Następną miłą niespodzianką, którą pamiętam, było kolejne zaproszenie do Warszawy na uroczysty koncert Adwent to świt, który odbył się 2 grudnia 2000 roku. Z każdej klasy pojechały przynajmniej dwuosobowe delegacje. Na koncercie zostały zaprezentowane m.in. wiersze i eseje ks. Pasierba, a zespół Camerata Vistula z udziałem wybitnych solistów: Konstantego A. Kulki, Henryka Kalińskiego, Kazimierza Moszczyńskiego i Leszka Kę-drackiego wykonał Koncerty Brandenburskie Jana Sebastiana Bacha.
Po powrocie uczniowie pełni wrażeń opowiadali o tym co zobaczyli i usłyszeli. Dowiedziałam się, że Fundacja im. ks. Janusza St. Pasierba przyznała wyróżnienie naszej dyrektor, Eleonorze Lewandowskiej, za pełne inwencji i cierpliwe wprowadzanie w życie społeczności szkolnej myśli ks. J. St. Pasierba i upowszechnianie jego dziel.
Obchody drugiej rocznicy Dnia Patrona miały miejsce 12 stycznia 2001 roku. Były wyjątkowo bogate pod względem intelektualnym. Każdej klasie już wcześniej przydzielono jakieś zadanie. Pierwszoklasiści mieli poznać biografię i twórczość patrona, starsi odkrywali w ks. Pasierbie duszpasterza i kaznodzieję. Ukazanie patrona jako historyka sztuki było zadaniem dla klas trzecich. Natomiast maturzyści (klasy czwarte i piąte) odbyły cykl lekcji na temat: Janusz St. Pasierb - człowiek renesansu. Aby było ciekawiej, to dla każdej klasy został zorganizowany konkurs.
Owe obchody Dnia Patrona odbywały się w czterech tematycznych edycjach, które po połączeniu tworzyły bardzo bogaty portret ks. Janusza Pasierba. Najmłodsi uczniowie szkoły brali udział w turnieju wiedzy o Patronie. Drugo-klasiści uczestniczyli w rozważaniach o kapłaństwie i dla nich właśnie dwaj księża: Tomasz Huzarek i Wawrzyniec Ciesielski przygotowali ciekawy spektakl teatralny pt. Pustynia. Najstarsi uczniowie w Tczewskim Centrum Kultury obejrzeli film dokumentalny poświęcony osobie ks. Pasierba pt. Zbyt wielkie serce w reżyserii Pawła Woldana. Wywarł on na mnie duże wrażenie. Oczywiście nie zabrakło specjalnego gościa, a mianowicie Marii Wilczek, która zaprezentowała nam rozważania na temat: Kultura naturalnym środowiskiem człowieka.
W ramach obchodów Dnia Patrona na godziny popołudniowe zostali zaproszeni do TCK przedstawiciele władz miasta i powiatu, rodzice, pracownicy szkoły oraz samorząd szkoły „Ekorada". Dla nich wyświetlono film Zbyt wielkie serce. Red. Maria Wilczek, współautorka scenariusza filmu, decyzją Rady Pedagogicznej z 8 stycznia 2001 roku otrzymała tytuł honorowego członka tejże rady. Obchody uświetniła recytacja poezji Janusza Pasierba w wykonaniu Estery Kosedowskiej, uczennicy ZSE. Refleksyjny nastrój utrzymało Tczewskie Towarzystwo Kulturalne „Brama", które zaprezentowało program słowno-muzyczny pt.: Czas przyjścia.
Czy my uczniowie znamy swojego patrona? Prawdopodobnie tak, ale czy na pewno? Wiemy, że ks. Janusz St. Pasierb jest dla nas autorytetem moralnym - potrzebnym w ekonomicznej szkole. Znanyjako osoba o niebywałym uroku osobistym, wspaniały człowiek, humanista, uczony, poeta, pedagog, historyk sztuki, kapłan, człowiek skromny. Po prostu wzór do naśladowania. Wiemy o nim tak wiele, ajed-nak tak mało.
Ksiądz prof. Janusz Stanisław Pasierb urodził się 7 stycznia 1929 roku w Lubawie, w rodzinie nauczycielskiej. Dzieciństwo spędził w Lubawie i w Tczewie. Naukę rozpoczął w Szkole Podstawowej nr 5 w Tczewie. Lata okupacji spędził w Żabnie k. Tarnowa. W1947 roku, po zdaniu matury w Liceum Ogólnokształcącym im. A. Mickiewicza w Tczewie (przy obecnej ul. Obrońców Westerplatte) rozpoczął studia teologiczne w Wyższym Seminarium Duchownym w Pelplinie. Tam w 1952 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Następnie studiował w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, w Papieskim Instytucie Archeologii Chrześcijańskiej w Rzymie oraz na Uniwersytecie Kantonalnym we Fryburgu w Szwajcarii.
W1957 roku uzyskał doktorat z teologii, w 1962 roku doktorat z archeologii, w 1964 roku habilitował się na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, w 1972 roku otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, a w 1982 roku profesora zwyczajnego nauk humanistycznych. Był wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym w Pelplinie i na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.
Ksiądz J. St. Pasierb należał do wielu organizacji naukowych w Polsce i za granicą.
W 1982 roku otrzymał godność Prałata Honorowego Jego Świątobliwości, w 1990 roku Krzyż Kawalerski Odrodzenia Polski, zaś w 1991 roku tytuł Honorowego Obywatela Miasta Tczewa.
Jako poeta debiutował w 1972 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego". Był autorem ośmiu tomów esejów i trzynastu zbiorów poezji.
Zmarł 15 grudnia 1993 roku w Warszawie, pochowany został, zgodnie z ostatnią wolą, na cmentarzu parafialnym w Pelplinie.
W 1994 roku imię ks. Pasierba nadano Liceum Ogólnokształcącemu w Pelplinie, w 1998 roku Zespołowi Szkół Ekonomicznych w Tczewie, w 2000 roku Zespołowi Szkół Zawodowych w Żabnie.
Tablica pamiątkowa według projektu Gustawa Żemły
Halina Winiarska recytuje wiersze ks. Janusza St. Pasierba
Podczas promocji książki Janusza St. Pasierba Człowiek i jego świat w sztuce religijnej renesansu
Prezentacja haseł o ks. Januszu St. Pasierbie
Program słowno-muzyczny z udziałem red. Marii Wilczek
Kącik Patrona Poczet sztandarowy w Galerii Porczyńskich
w Warszawie
te
zieje zmagań Polaków z germanizacją w XIX stuleciu i na początku XX wieku zaowocowały nazwi
skami zasłużonych działaczy, którzy utrwalali prawa narodowe. Jednym z nich był Walenty M. Stefański, który ostatnie 25 lat swego życia poświęcił pracy dla kociewskiego regionu.
Ludów. Wówczas to powołał organizację o nazwie Związek Plebejuszy, którego był przywódcą. Ze swojądziałalnościąpa-triotyczną związał kierowaną przez siebie od 1839 roku poznańską księgarnię nakładową z wypożyczalnią i drukarnią. Własną firmę wzbogacał zakazanymi przez władzę pruską drukami emigracyjnymi (książki, czasopisma), które rozpowszechniał na terenie Wielkopolski i Pomorza. W latach 1845-1847 i 1848 był więziony, m.in. w twierdzy Wisłoujście.
Jako wydawca specjalizował się w literaturze popularnej, adresowanej do społeczności wiejskiej i drobnomiesz-czańskiej, dla której wydawał również czasopisma, jak „Gazeta Polska", „Miecz a Krzyż", „Goniec Polski". W 1851 roku władze zaborcze odebrały mu koncesję wydawniczą. Dwa lata później przeniósł się na Pomorze i początkowo zamieszkał w Bydgoszczy. Potem ocierał się o Gdańsk, Starogard i Gniew, a w 1864 roku osiedlił się na stałe w Pelplinie.
Działalność Stefańskiego nie pozostała bez wpływu na tutejsze społeczeństwo. Dążył on do przeprowadzenia reform,
T p ^ . • i ZDZISŁAW MROZEK- i| • 1 •
Działacz plebejski Walenty Maciej Stefański
Urodził się 12 lutego 1813 roku w Poznaniu. Z powołania działacz społeczno-polityczny, z zamiłowania drukarz, księgarz i wydawca, był ruchliwym „budzicielem" życia umysłowego na terenie Wielkopolski i Pomorza. Mając 17 lat wziął udział w powstaniu listopadowym. Od 1840 roku rozwijał w poznańskiem działalność polityczną o zabarwieniu rewolucyjno-demokratycznym, zwłaszcza podczas Wiosny
które zniosłyby przywileje stanowe. W swych poczynaniach oparł się na chłopach i drobnomieszczaństwie. Wysuwał hasła społeczne, radykalniejsze od programu Towarzystwa Demokratycznego. Stefański nie mógł już pracować w swym ulubionym zawodzie księgarza, gdyż żandarmeria pruska śledziła każdą jego inicjatywę, chwytał się więc różnych profesji. Dorywczo zajmował się handlem nasionami i drewnem,
I rodził się w Świeciu w czasie okupacji niemieckiej dnia 4 stycznia 1943 roku. Jego przodkowie przyby
li na ziemię świecką z południowych Kaszub. Ojciec Alojzy wyuczył się zawodu kowalskiego, służbę wojskową odbył wiatach 1925-1927 w 18 pułku Ułanów Pomorskich w Grudziądzu. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku. Po powrocie z niemieckiej niewoli podjął niezwłocznie pracę
szable, gdzie uzyskiwał sukcesy na szczeblu okręgu, występując w drużynie Ligi Przyjaciół Żołnierza. W roku 1969 ożenił się z Mirosławą Bruzdą, z którą miał dwie córki: Annę Mirosławę (1970) i Joannę Aleksandrę (1973). Od wczesnych lat interesował się historią i archeologią. Marzył o studiach, ale sytuacja materialna rodziny pozwolił jedynie na naukę w szkole zawodowej. Po jej ukończeniu rozpoczął pracę dru-
MICHAŁ BOROCH
Krajoznawca i regionalista Jan Alojzy Kamiński
kowala, ale już w 1942 roku doniesiono na niego do gestapo. Został oskarżony o przynależność do Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski" i został skazany na trzy lata więzienia. Karę odbywał na froncie wschodnim. Zginął 4 września 1944 roku w miejscowości Wolica pod Warszawą, na trzy miesiące przed zakończeniem odbywania kary.
Matka Jana Apolonia, by wyżywić trójkę dzieci - Janek miał dwie starsze siostry: Reginę i Bernadetę - podejmowała się różnych prac dorywczych, nawet przy rozładunku. Dopiero po 1945 roku otrzymała stałą pracę w przedszkolu.
Jan A. Kamiński, jako młody chłopak uprawiał różne sporty, jednak najbardziej lubił szermierkę, a szczególnie walkę na
karzą, której był wierny do końca. Interesowała go szczególnie historia i archeologia Świecia. Zbierał pamiątki, stare gazety, rozmawiał z ludźmi i zapisywał ich relacje. Wreszcie doszedł do wniosku, że powinien się podzielić swoimi wiadomościami z innymi. W czerwcu 1972 roku zadebiutował w lokalnym dwutygodniku „Głos Celulozy" artykułem pt. Zabytki Świecia w niebezpieczeństwie. W artykule podjął sprawę dewastacji przez wandali pozostałości po starej farze. W następnym numerze pisał o drukarni i drukarzach Świecia, potem o starym szpitalu powiatowym i o szkołach podstawowych. W ciągu roku opublikował prawie 30 artykułów, na podstawie których można by spisać kronikę miasta. Nawiązuje współpracę z bydgo-
nade wszystko jednak prowadził rozległą korespondencję z Galicją i Królestwem, a także z emigracją polską. Z narażeniem siebie na represje władz organizował konspiracyjną wymianę literatury w języku polskim i rosyjskim.
Pierwsze lata pobytu Stefańskiego w Pelplinie były dla niego szczególnie trudne. Wspomniał o tym w swej książce Szlachecka Rzeczpospolita a hasła nasze (Drezno 1869) pisząc: Gdym w Pelplinie Towarzystwo Rolnicze zakładał, stawiano ze strony szlachty takie przeszkody, że chcąc przyjść do celu, trzeba było wszystkie przygotowania robić często bezimiennie, lub pod obcym nazwiskiem. To samo, gdym Spółką Pożyczkową urządzał. Nie mogąc tym pracom przeszkodzić inaczej, okoliczna szlachta objeżdżała sąsiednich włościan i duchowieństwo, odradzała im wstąpienie do towarzystwa pelplińskiego, by zaś zwichnąć Spółkę Pożyczkową drugą spółkę, IZM: kon-trabaterię powiatową starogardzką w Pelplinie osadzono (...). Prześladowanie szlachty, czy w sprawie pospolitej, czy prywatnej, czy na polu Towarzystwa, czy piśmiennictwa, czy handlu, gdzie bądź, na każdym kroku mnie ścigało.
Aby przeciwstawić się niekorzystnym wpływom tutejszego ziemiaństwa na pelplińskie Towarzystwo Rolnicze i Spółkę Pożyczkową, okoliczni włościanie próbowali usamodzielnić się i tworzyć własne organizacje. Przykładem było Kółko Rolnicze Juliusza Kraziewicza w Piasecznie, którego „duszą" był Stefański. Traktował on spółki i kasy pożyczkowe jako skuteczne narzędzie pracy organicznej na Pomorzu. Pisał, że Organizacje ludowe są najlepszą szkolą społeczną i patriotyczną dla szerokich mas.
W 1866 roku Stefański założył w Pelplinie wspomniane wyżej Towarzystwo Rolnicze, które oficjalnie miało się zajmować gospodarką agrarną. W rzeczywistości organizacja ta stawiała sobie szersze zadania i cele, a jej nazwa miała wprowadzić w błąd władze pruskie. Chodziło bowiem o utrwalenie świadomości narodowej Polaków, podnosząc ich oświatę i kulturę na wyższy poziom. Stefański dążył - zgodnie z programem pozytywistycznym - do pomnażania dóbr materialnych
i duchowych sfery chłopskiej i rzemieślniczej.
Jego Towarzystwo szybko zyskało rozgłos, a po upływie roku liczyło już około stu członków. Mogli oni również korzystać z bogatego księgozbioru, stanowiącego własność tego stowarzyszenia.
Nieco później Stefański założył w Pelplinie drugą organizację pod nazwą Spółka Pożyczkowo-Konsumpcyjna, skupiającą włos- cian, rzemieślników i dro- bnych kupców.
Jego poczynania były znakiem postępu i przeciwstawienia się bierności miejscowej społeczności polskiej. Dążył do jej aktywizacji i stworzenia opozycji wobec tutejszego żywiołu niemieckiego. Lecz i w polskich środowiskach Stefański nie zawsze znajdował poparcie, np. pelpliński „Pielgrzym" szeroko pisał o działalności oświatowo-gospodarczej miejscowych rodzin szlacheckich, jak Kalksteinów i Jackowskich, pomijając poczynania Stefańskiego, który określał siebie mianem działacza plebejskiego.
U schyłku życia zbudował wspólnie ze swoim zięciem, Stanisławem Dzierzgowskim, dom w Pelplinie, ozdobiony z zewnątrz m.in. podobiznami królów polskich oraz Orłem i Pogonią. W budynku tym odbywały się zebrania ludowe i przedstawienia teatralne w wykonaniu zespołów amatorskich. Ten zasłużony pelplinianin zmarł w całkowitym zapomnieniu 30 czerwca 1877 roku i spoczął na starym cmentarzu. Jego odnowiony nagrobek znajduje się obok kościoła parafialnego, a nazwisko utrwalono również na tablicy pamiątkowej, umieszczonej na frontonie kamienicy, w której mieszkał i pracował.
ską popoludniówką „Dziennik Wieczorny", z „Wodniakiem Bydgoskim", z redakcją „Kalendarza Bydgoskiego", pisze w „Ziemi", „Jantarowych Szlakach" i w „Kociewskim Magazynie Regionalnym". Publikuje również w gazetach regionalnych i lokalnych, a przede wszystkim w „Gazecie Pomorskiej", i w „Gazecie Świeckiej", której w 1990 roku był jednym ze współzałożycieli oraz w „Czasie Świecia".
Ponadto wydał wiele publikacji zwartych. Pierwsząz nich były Dzieje drukarstwa w Świeciu (1976), następnie Historia klubów sportowych w Świeciu (1977). Kolejna pozycja należy do najpoważniejszych osiągnięć autora, bowiem Zamek wodny w Świeciu (1978) przyniosła mu spory rozgłos. W roku 1994 ukazało się drugie jej wydanie. Opracował także Kronikę Ochotniczej Straży Pożarnej w Świeciu 1882-1977, a po pięciu latach z okazji 100-lecia OSP ukazało się jej poszerzone wznowienie. Kolejna praca z tego tematu 75 lat Ochotniczej Straży Pożarnej w Przechowie 1908-1983 (1983) powstała przy wspólautorstwie Jerzego Maćkowskiego. W tym samym roku 100-lecie działalności obchodziła Cukrownia i dorobek Kamińskiego zwiększył się o nową pozycję, Cukrownia Świecie 1883-1983. Z okazji IV Ogólnopolskiego Seminarium Filmowego (Świecie 3-7.10.1987) wydano okazjonalnie broszurkę pt. Kino lat 80-tych, w której znajduje się kilkustronicowy rozdział Kamińskiego pt. 80 lat kina w Świeciu n. Wisłą. Dowiadujemy się z niego, że pierwsze stałe kino w mieście uruchomiono w 1907 roku w Domu Polskim, znajdującym się u zbiegu ulic Sądowej i Szkolnej. Dom Polski w okresie zaborów pełnił funkcję ośrodka działalności kulturalno-patriotycz-nej Polaków, był miejscem zebrań różnych stowarzyszeń.
Rok 1988 zaowocował wydaniem słownika biograficznego Słynni mieszkańcy Świecia. Następna pozycja 100 lat
przemysłu (1989) to ostatnia jego samodzielna praca. W 1990 roku wydał wspólnie ze Zdzisławem Erdmannem Miejsca pamięci narodowej na Ziemi Świeckiej, a w roku jubileuszu 800-lecia wspólnie z Ireneuszem Figurskim album pt. Świecie na starej pocztówce (1998).
Kamiński był także aktywnym działaczem wielu organizacji społecznych. W Towarzystwie Miłośników Ziemi Świeckiej pełnił funkcję kierownika sekcji historycznej, był m.in. prezesem koła numizmatycznego, inspiratorem reaktywowania Ligi Morskiej, przewodnikiem i działaczem PTTK, wiceprezesem Zarządu Oddziału Ligi Ochrony Przyrody, społecznym opiekunem zabytków, inicjatorem wzniesienia obelisku na cześć Fryderyka Chopina w Kozłowie, a nadto działał w Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim.
Znalazł na Diabelcach miejsce, gdzie prawdopodobnie stał gród książąt pomorskich. Od kilkunastu lat czeka ono na archeologów. Stałym tematem jego starań było dążenie do reaktywowania muzeum miejskiego.
Jan A. Kamiński był cenionym znawcą historii Świecia, Dr Józef Milewski, w swym przewodniku Pojezierze Kociew-skie i okolice wysoko ocenił jego działalność, podobnie autorzy dzieła Świecie - księga jubileuszu 800-lecia.
Zmarł nagle w 1999 roku.
W y c i s z e n i e Malarstwo Jarosława Kukowskiego
JAROSŁAW KUROWSKI u r o d z o n y w 1972 r o k u w Tczewie, maluje od wczesnych lat młodzieńczych. Publicznie zadebiutował w gdańskiej galerii „Stara Łaźnia" w 1994 roku. Jego prace są znane w całej Polsce jak i za granicami kraju; były wystawiane w Holandii, Belgii i Niemczech, a także na aukcjach w Chicago i Nowym Jorku.
Już we wczesnych pracach Jarosława Kukowskiego dostrzec można p r ó b ę analizy świata i życia o podłożu psychologicznym. Artysta skłania się w kierunku wnikliwego studium natury ludzkiej. Jego twórczość to świat surrealistycznych stworów, targających duszą wrażliwego obserwatora. W malarstwie tym widoczna jest groteska i kpina z niedoskonałości życia, a także wyczuwane są sygnały niebezpieczeństwa i zagrożenia. Spojrzenie na świat Kukowskiego wydaje się być czasami bardzo drastyczne i wyolbrzymione. Śmierć, pożoga, kataklizm - to stali bywalcy jego malarskiej rzeczywistości. Przedstawione prace nawiązują do procesu tworzenia, ale da się zauważyć, że w czasie malowania emocje i przemyślenia przerastają pierwotną wizję artysty i obraz taki mógłby posiadać kilka tytułów.
Kukowski jest mistrzem rysunku, pracuje w sposób klasyczny, maluje laserunkami. W jego sztuce pojawiają się motywy symboliczne, co może wzbudzać w odbiorcy sprzeczne reakcje. Wyciszeniem artystycznej wypowiedzi są obrazy w ustalonej formie klasycznej, których przykłady — malowane olejami — prezentujemy obok.
Losy, 100 x 80 cm Podróż, 80 x 100 cm
Rozlane mleko, 75 x 60 cm Macierzyństwo, 75 x 60 cm
Dama z kotem, 60 x 75 cm
Klaun, 60 x 75 cm
Fara tczewska, 60 x 75 cm
Pejzaż z wiatrakiem, 65 x 50 cm
Niżej opublikowane utwory są zapowiedzią przygotowywanego do druku pierwszego zbioru wierszy Doroty Kiedrowskiej, młodej poetki ze Świecia. Tomik zatytułowany Dowód tożsamości ukaże się jeszcze w bieżącym roku.
Dorota Kiedrowska
ci znad Wisły adoracja
zmęczeni o twarzach zmiętych jak papier cierpliwi jak natrętna skarga dymiąca do nieba schną usypani w kopce tęsknoty rozwieszeni na szynach nadziei
wiadro pod stołem z wysłodkami skisłego życia już tak nie drażni zwiotczałego węchu
spłoszeni barwą powietrza skarabeuszem toczą własne wiarołomstwo ślepi na los Syzyfa
co chcesz mi dać nieszczęsny nad niebo które już mam i nad spełnienie marzeń
lub czego chcesz ode mnie nadziei grzechu gdy nawet łzy nie warto bo twoja wiara jest za mała by uwierzyć w moje szczęście
więc co możesz mi dać lepszą miłość lepszej iuż nie ma
kochanek strachu
pod twoim oknem nocą mój strach wielkie zadziera oczy i woła że cię kocha
otwierasz uśmiechnięte okno chcesz być kochankiem strachu
' DOROTA KIEDROWSKA urodzona » 1974 roku « l'nlc/> nie Zdroju od « idu l;tl związana jesi r południowym Kociewiem. Od 1976 roku mieszkali! w Gródku kolo Świecia, a ostatnio w Świeciu. W tym mieście ukończyła Liceum Ogólnokształcące im. Floriana Ceynowy, a na-.lep nie Toruńską Szkolę Zarządzania. Od sześciu lat pracuje w Ośrodku Kultury, Sportu i Rekreacji w Świeciu zajmując sie przede wszystkim koordynacja; amatorskiego ruchu teatralnego. Wcześniej pracowała « Urzędzie Miejskim redagując gazetę samorządową Biuletyn Ratuszowy.
Debiutowała vi Gazecie Świeckiej i w warszawskim Własnym Głosem. Je.sl laureatką kilku konkursów literackich, a jej wiersze znalazł) się w czterech almanachach poetyckich: Strofy dla Popiela (Kruszwica l'»'Mi. Sawrócić miasto na wieś (Węglany 1996), Galaktyki i Bydgoszcz 1998) i Dożyć w sobie (Św iecie 1999). sama twierdzi, że poezja jest dla mnie pierwsza.
Wróbel orłem b a j k a
ył sobie wróbel, który pozjadał wszystkie rozumy. Już we wróblim przedszkolu miast bawić się Kubusiem o bardzo
' małym rozumku, postanowił zostać politykiem. Dzielił i rządził, skłócał i godził, nie bardzo przejmował się opozycją, mając ją najzwyczajniej w świecie w nosie. Wiele łez i dozgonnej niechęci było owocem jego politycznych eksperymentów. Nie pomogły klapsy i napomnienia przedszkolanek. On był, jak chciał, zawsze ponad resztą wróbelków, ponad wszystkim, szczególnie wtedy, kiedy już naprawdę nauczył się latać.
Ledwo wróbelek wyfrunął z gniazda, ledwo opuścił wróbelkowe przedszkole, a już zabrał się do naprawiania świata. Założył partię wróbli dachowych, której głównym celem było wyrugowanie podwórzowej hałastry. Cel uświęcał środki. Podwórzowe wróble, wystraszone agresją dachowych, wyniosły się do sąsiedniej wsi, odgrażając się, że kiedy urosną w siłę, to powrócą.
Sukces pomieszał wróblowi do reszty w głowie. Straszył się mocniej niż dawniej z byle powodu. Współtowarzyszy partyjnych miał za nic. Ciągle zwoływał wielkie narady, na których wygłaszał coraz buńczuczniejsze przemówienia. Nawet najbliżsi prześmiewali jego potrząsanie łebkiem, jego dziwaczne potrzepywanie skrzydełkami i jego nie znoszący sprzeciwu świergot.
Nikt też nie mógł pojąć, dlaczego wróbli szef, sam decydując o wszystkim, krył się w każdej prawie konkretnej sprawie za piórami innych. On dzielił każde ziarenko, ale ogłaszali to jego zausznicy. On ustalał hierarchię siadania na kominie, ale grzał się tylko on, reszta tylko co nieco.
Doszło do tego, że wróbelek tak dalece uwierzył w swą siłę i nieomylność, iż ogłosił się orłem. Nikt oczywiście w to nie wierzył. Wróbel, jaki jest, każdy widzi, bo wróbel jest wróblem. Z gadania, ćwierkania nikomu jeszcze skrzydła nie urosły, ale też nikt nie śmiał powiedzieć szefowi, że bajdurzy.
Wróbel jako orzeł panował w okolicy niepodzielnie. Inni pod-śmiechiwali się wprawdzie, lecz karnie rzucali się, jak rozkazał, a to na kawkę, a to na srokę i, co ciekawe, odnosili sukcesy. Może z szaleństwa tych ataków kawki i wrony ustępowały, czasem zresztą wystarczyło naćwierkać i poczekać, aby osiągnąć zamierzony efekt.
Może i wróbel, który miał się za orła, panowałby w okolicy po dziś dzień, ale wciąż pragnąc nowego sukcesu i chcąc zaimponować tłumom, postanowił zajrzeć w oczy kotu, twierdząc, że zahipnotyzuje go i wtedy rozkaże mu raz na zawsze wziąć swój koci zadek precz z podwórka i w ten sposób on, orzeł, pokaże swoją herosową moc i uczyni z okolicy wróbli raj.
Jak powiedział, tak bez zwłoki dokładnie zrobił. Sfrunął szef wróbel, który miał się za orła, na ganek, podszedł do drzemiącego kota i spojrzał mu w oczy. Kot jednak odporny był na wróbla hipnozę. Poczekał chwilę, pewno zaskoczony wróblim szaleństwem, ale tylko chwileczkę, a potem capnął wróbelka i schrupał tak, że na ganku pozostało tylko kilka piór.
Wróble z dachowej partii rozpierzchły się, ćwierkając cieniutko. W okolicy już po chwili wszystko wróciło do naturalnej, szarej, wróblej normy.
Z codziennika
Kropla deszczu spływa po szybie W niej refleks słońca i błękit nieba Mgnienie i wieczność Uśmiech i łza
A niżej pod okapem W kałuży perspektywie Krople eksplodują Mnożą sploty kręgów
I już po deszczu Na ganku wróble W kałuży kąpią się i stroszą
Nie płacz
Nie płacz Ziemia jałowa Łzy twoje jak nasiona W piasku do wiosny przechowa
Nie płacz Nie poi się łzami miłości
Nie płacz Prawdziwie nie zawsze łatwo jest Kochać
Na powitanie XXI wieku
Tysiąc nowych lat przed nami Może sto, może rok My się kurcze nie poddamy Noski w górę równaj krok
Nas nie zmoże ból goleni Ni pomroczność jasna My w Europę wciąż idziemy W infostrady świata-miasta
W nosie mamy globalne plany Sami świat swój poskładamy Nie świeci nam marne polityków złoto Lecz słońce zawieszone nad ziemią wysoko
KmR 27
Kociewie dawne i współczesne
i i i i
24 listopada 2000 roku w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Tczewie odbyła się w ramach II Kongresu Kociewskiego wystawa pt. Kociewie dawne i współczesne.
Pomysłodawcą wystawy była prof. Kazimiera Urban, członkini Kociewskiego Towarzystwa Oświatowego, a przygotowaniem zajęła się klasa II c.
również wystawa rzeźby. Swoje rękodzieła udostępnili nam artyści: Zygmunt Burchard, Roman Woźniak, Zygmunt Bukowski, Andrzej Jagielski, Jerzy Kamiński i Zenon Miszewski.
Zaprezentowana została również literatura pię" publicystyka, szury, gazety fotografie ilusti ce ważniejsze zdarzenia z całego powiatu tczewskiego.
artystów naszego regionu. Wśród nich znajdowały się wzory haftu kociewskiego, prace malarskie tczewskich twórców: Grzegorza Walkowskiego, Janusza Mokwy, Jarosława Buczkowskiego, Piotra Wegiery, Jerzego Jakusza, Jarosława Kukowskiego, Romana Buczkowskiego oraz uczennicy klasy Tli naszego liceum, Kamili Kędzierskiej.
_ stawę obejrzeli ucz-.,.e naszej szkoły oraz
Opinie na temat ekspozycji były bardzo pochlebne, świadczą o tym wpisy do zeszytu odwiedzin gości wystawy:
Wspaniale, ze ktośpamięta o tradycji regionu.
Wystawa interesująca, nie tylko dla rodowitych Kocie-wiaków.
Szkoda, że wystawa trwała tylko jeden dzień!
Opracowały uczennice ki. U c: Anna GoIInik, Katarzyna Lietz, Monika Hoffman
Przedruk i gazetki szkolnej Na odsiecz
HANNA GÓRSKA
Uroczysty koncert z okazji II Kongresu Kociewskiego w Świeciu
czasie drugiego dnia II Kongresu Kociewskiego, 25 listopada 2000 roku, po temacie przewodnim Środowisko naturalne i możliwości turystyczne Kociewia, Ośrodek Kultu
ry, Sportu i Rekreacji w Świeciu przygotował uroczysty koncert dla przybyłych gości i uczestników z Tczewa, Starogardu Gdańskiego oraz dla mieszkańców Świecia i powiatu świeckiego.
Celem koncertu było przybliżenie historii naszego 800-let-niego grodu Świętopełka, prezentacja dorobku Orkiestry Dętej „Frantschach Świecie S. A." wraz z majoretkami i buławkami, a także ukazanie dorobku zespołów artystycznych, działających w miejscowym ośrodku.
Koncert, prowadzony przez Romualda Dworakowskiego składał się z trzech części. Widowisko muzyczne Podróż w nieznane, czyli krótka historia naszego miasta było powtórzeniem programu przygotowanego przez nauczycieli Szkoły Podstawowej Nr 8 w Świeciu z okazji 800-lecia miejscowości. Reżyserem i scenarzystą była Bożena Goździkowska, opracowanie muzyczne przygotowała Magdalena Piotrowska, scenografię wykonały Anna Kustosz i Grażyna Trykowska.
W przedstawieniu udział wzięli uczniowie klas II, III oraz VII, którzy w sposób barwny opowiadali o historii południowej części regionu kociewskiego i o dziejach miasta, zwłaszcza o tym co było i jest w nim najcenniejsze: o zamku pokrzyżackim, starej farze, o pięknym rynku wśród kwiatów i zieleni, ze starym zegarem na ratuszu, o jednym z największych w Europie Zakładów Papierniczych Frantschach. Wszystkie opowieści przeplatane były piosenką i tańcem. Na główne elementy scenografii złożyły się: herb Świecia, stylizowany wianek kociewski, wieża zamku.
Występ Orkiestry Dętej „Frantschach" z udziałem majore-tek i buławek stanowił drugą część koncertu. Przy okazji należy przypomnieć, że prezesem orkiestry jest Edward Świtlik, kapelmistrzem Zbigniew Jodłowski, choreografem mąjoretek Jolanta Dutkiewicz-Oleksiak, choreografem buławek Tadeusz Kolanow-ski. Orkiestra istnieje ponad dwadzieścia lat i jest jedną z najlepszych w Polsce. Poprzez swój wysoki poziom, bogaty dorobek, promuje Świecie w Polsce i za granicą. Zespól zwiedził niemal całą Europę. Największym jego przeżyciem zagranicznym była prywatna audiencja u papieża Jana Pawła II, gdzie wraz z majoretkami dał koncert z wiązanką polskich tańców ludowych.
Przeżyciem artystycznym dla uczestników II Kongresu Kociewskiego było znakomite wykonanie zaprezentowanych utworów oraz popisy taneczne mąjoretek i buławek w niezwykle bogatych strojach. Zaczęto od poloneza poprzez krakowiaka, mazura, by skończyć tańcem arabskim „Na perskim rynku" do muzyki Alberta Ketelbey'a i żywiołowym tańcem cygańskim. Gości zadziwił wysoki poziom przygotowania baletowego młodych tancerek.
III część koncertu W zielonej żyć krainie, nawiązywała do tematu przewodniego II Kongresu Kociewskiego w Świeciu - Ochrona środowiska i zaproszenie do naszej zielonej, ko-ciewskiej krainy.
W koncercie udział wzięły zespoły artystyczne działające w OKSiR w Świeciu: Zespół Taneczny „Smurfy" (choreograf Monika Gerke), Zespół Taneczny „Aniołki Charliego" (choreograf Monika Gerke), Zespół Taneczny „Introdance" (choreograf Jolanta Pawłowska), Młodzieżowy Zespół Wokalny (instruktor Hanna Górska), duet wokalny: Marta Kalinowska, Paulina Ko-czorska (instruktor Hanna Górska) oraz recytatorzy: Aleksandra Kolan, Emilia Mozgała, Bartłomiej Kędziora (instruktor Dorota Kiedrowska).
Monolog straszka na wróble do tekstu Marii Pająkow-skiej-Kensik (drukowany w poprzednim numerze KMR - dop. red.) wykonała Dorota Kiedrowska. Straszek wprowadził widzów w tę część programu. Postać w gwarowym monologu nawiązywała do tradycji naszego regionu, opowiadając jak to było pjirwó. Strach wymieniał żartobliwe spostrzeżenia na temat zachodzących zmian w naszej małej jak i dużej ojczyźnie. Przypominał, iż już ...niedługo bandzie na świycie tylko jedna walna wioska, odjednygo blotka do drugigo i eszczy dalij. Bandzie sie nazywała Globalna. Na koniec straszek wyraził postanowienie, że odtąd będzie tej tradycj i p i Ino wał ...bo to świanta rzecz. Dzionki niyj Polaki wiedzo, że só Polakami i nie zabaczó jak Ojropa bandzie bez granic. Bez ta tradicyja Kociewiaki wiedzo tyż, że só Pomorzakami.
Zespół Taneczny „Smurfy" oraz „Aniołki Charliego" ukazały w swoich obrazkach beletowych świat przyrody. Budząca się przyroda wstającego dnia została przedstawiona w atmosferze utworu pt. Poranek Edwarda Griega: wschodzące słońce budziło swoimi promieniami ze snu pąki kwiatów, które swym tańcem ze słońcem zachęciły do dalszej zabawy zerwane do lotu ptaki. Drugą część inscenizacji tanecznej wzbogaciła najmłodsza grupa wykonawców w wieku 5-6 lat przebrana za barwne motyle. Bogaty układ choreograficzny oparty o technikę tańca klasycznego, różnokolorowe stroje oraz gra świateł dała widzom możliwość zaobserwowania harmonii panującej w przyrodzie.
Młodzieżowy zespół wokalny w piosence pt. W zielonej żyć krainie śpiewał, iż Tak wielki jest nasz świat, każdy z nas w nim ojczyzną ma. Lecz jeśli chcesz w niej żyć, musisz o nią dbać. Matka Natura daje nam wszystko to, co najlepsze ma, więc żyjmy w zgodzie z Nią, szanujmy Ją.
Zespół taneczny „Introdance" przedstawił ekspresję taneczną pt. Łabędzi krzyk do muzyki Camilla Saint-Saens'a. Światło i dźwięk oraz elementy scenografii wykorzystane w widowisku symbolizowały życie ptaków i potem ich śmierć na skutek zanieczyszczeń środowiska. Jednak przy odrobinie rozsądku ze strony człowieka pojawia się iskierka nadziei na przetrwanie...
Koncert zakończył młodzieżowy zespół wokalny piosenką ułożoną okazjonalnie na II Kongres Kociewski, której ostatnie słowa brzmiały:
Schowaj do kufra wspomnienia stąd i otrzyj łzy, gorące słowa, które śpiewaliśmy my. Zbierz wizytówki, adresy od Kociewiaków stu. Do zobaczenia zapięć lat znowu tu.
W uroczystym koncercie wystąpiło 158 wykonawców, a program obejrzało około 450 osób. Owacja publiczności potwierdziła, że koncert się podobał.
Marzec jest miesiącem, który kończy zimę a zwiastuje wiosnę. Jej astronomiczny początek wyznaczono na przełomie drugiej i trzeciej dekady. W dawnej obrzędowości ludowej żegnanie zimy rozpoczynano w dniu św. Grzegorza (12.03.), ale nie później jak do Św. Józefa (19.03). W tych siedmiu dniach wypędzano zimę bez względu na stan pogody. Gdyby nawet byl tęgi mróz zwyczaj kazał do św. Józefa zimę wygonić. Symbolem topienia zimy była słomiana kukła zwana marzanną. Kukłę tę odziewano w stare zniszczone łachy a głowę owijano chustą. Przy głośnym śpiewie i okrzykach kukłę wrzucano do wody.
TADEUSZ MAGDZIARZ
wyczaj ten od pewnego czasu podtrzymuje Nadwiślański Klub Krajoznawczy „TRSOW". Tak więc dnia 17 marca 2001 roku pojechaliśmy do
odległego Rytla, aby tam „wyganiać zimę", a „przywitać wiosnę". Na przystanku PKP Rytel Wieś dzieci ze szkoły Podstawowej Nr 10 i 12, uczestniczące w tej wyprawie, pokazały pięknie wykonane własnoręcznie kukły oraz zaprezentowały swoje wymalowane z tej okazji twarze. Ze śpiewem na ustach i marzannami na czele wyruszyliśmy do celu naszej wędrówki. Z przystanku kolejowego poszliśmy drogąpo prawej stronie torów do mostu na Kanale Brdy, który przekroczyliśmy, by skręcić w prawo na ścieżkę tuż przy kanale.
Kanał Brdy został wybudowany w latach 1847-1848 w celu nawadniania łąk w okolicach Rytla oraz terenów leśnych, które miało zapewnić większą ilość siana dla koni armii pruskiej Fryderyka II. Kanał ma długość 21 km, a szerokość jego sięga 16 m. Ciągnie się aż do wsi Barłogi.
W połowie drogi do Mylofu znajduje się mały mostek przez kanał. Miejsce to nazywa się Konigort czyli dosłownie miejsce królewskie. To tutaj w roku 1806, prawdopodobnie zatrzymał się w celu odpoczynku król pruski Fryderyk II uciekając przed wojskami napoleońskimi.
Po przejściu przez mostek dalsza trasa wiodła między kanałem a rzekąBrdą. Wokół piękne widoki... Niecodzienny krajobraz zmienił się tutaj za przyczyną bobrów zadomowionych od jakiegoś czasu na kanale. Niedaleko stąd znajduje się również Zakład Hodowli Pstrąga, a dalej zapora Mylof.
Zapora została zbudowana w latach 1846-1848. Znajduje się na 126.8 km od ujścia Brdy. W latach 1970-1972 zo
stała przebudowana na zaporę ziemną typu filtracyjnego z drenażem odpowietrznym i przelewem typu skarpowego (schodkowego).
W tym miejscu, po przedstawieniu przez dzieci kilku wierszy oraz zaśpiewaniu piosenek, przy okrzykach radości, do Brdy zostały wrzucone kukły. Tak wygnano zimę!
Po wielu emocjach nadszedł czas na posiłek. Podczas godzinnego odpoczynku w barze „Aga" zajadano się wcześniej kupionymi wędzonymi pstrągmi. Dalsza droga poprowadziła nas do leśniczówki Ostrowy i rezerwatu „Mętne".
Rezerwat przyrody „Mętne" jest prawnie chronionym torfowiskiem leżącym w Nadleśnictwie Czersk (w leśnictwie Ostrowy). Został powołany w 1963 roku w celu zachowania naukowych oraz dydaktycznych stanowisk brzozy niskiej (Betula humilis). Powierzchnia rezerwatu wynosi 53,28 ha i obejmuje obszar lasu oraz torfowiska z zarastającym jeziorem. Występuje tu również rosiczka (Drosera Ra-tundifolia).
W tym miejscu uczestnicy wędrówki podzielili się na dwie grupy. Pierwsza, z dziećmi ze Szkoły Podstawowej nr 12, poszła drogą leśną(3 km) do punktu rozpoczęcia wyprawy, czyli przystanku kolejowego Rytel Wieś. Druga, z dziećmi ze Szkoły Podstawowej nr 10, wyruszyła dalej w kierunku osady Kłodnia (5 km) drogą leśną. W osadzie Kłodnia-Krzyż przy kapliczce przydrożnej idąc w prawo doszła po 2 km do przystanku PKP Gutowiec.
Tu zakończyła się interesująca wyprawa, podczas której, zgodnie z tradycją, wygnano zimę a powitano wiosnę. Podobną wędrówkę zaplanowano za rok.
Na trasie wyprawy i krótki odpoczynek przed zaporą Mylof Fot. autora
Młodzież z klubem „Trsow" na turystycznej wyprawie
Plon juwenaliów poetyckich VI Pomorskiego Konkursu Poetyckiego im. ks. Janusza St. Pasierba
Pelplin '2001
W tym roku 45 młodych poetów na konkurs nadesłało łącznie 256 utworów. Jury (Roman Landow
ski, Bogdan Wiśniewski, Roman Żygowski) po zapoznaniu się z wszystkimi tekstami postanowiło I MIEJSCE przyznać Monice Borowik (godło Wiatr), uczennicy I Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza w Białymstoku za zestaw pięciu wierszy bez tytułów, nasyconych dojrza-łąlirykąopisowąukazującądoznaniaz obserwacji przyrody. Autorka zilustrowała swoje skojarzenia bardzo trafnymi i przejrzystymi metaforami.
Monika Borowik
dłonie rozkłada w osobno osobno oczy i głowa cała w skamieniałych szeptach
nie szuka już słów rozpoznając ich Ciało w gorejącej bieli
milczenie mocne jak wiatr dyszy na krawędziach światła tuż przed skokiem w witraże
Dwa II MIEJSCA otrzymały poetki prezentujące zróżnicowane formy wrażliwości o odmiennych zawartościach tematycznych. Anna Chomczyk (godło a.c), również uczennica 1 LO w Białymstoku zgłosiła do konkursu tylko jeden wiersz bez tytułu. Utwór ten, pełen ściszonej poezji, jest jakby miniaturową opowieścią litryczną o nocy, gdzie każde słowo jest obrazem nakreślonym metaforycznymi figurami.
Anna Chomczyk
* * *
rozpędź wiosłem sen gałęzie noc jeszcze młoda zaplata swój warkocz ma smukłe dłonie liście noc jeszcze młoda usiadła na gałęzi uważnie patrzy noc szelmowskie oczy twojego snu
Maja Komasińska z Sierakowic (godło Sole), uczennica Anglojęzycznego Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Lęborku, nadesłała cykl sześciu krótkich utworów o wspólnym tytule Ścieżki słowa, inspirowanych cytatami z Pisma Świętego. Oprócz dojrzałej poetyki jury dostrzegło ciekawe próby przełożenia sensu biblijnych mądrości na osobistą filozofię życia.
Maja Komasińska
ŚCIEŻKI SŁOWA
Mk 9,41
Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody.
kiedy wychodziłeś z Getsemani kiedy szedłeś do Annasza do Kajfasza do Piłata pośród tłumu kiedy wchodziłeś w korytarze i sale pełne rozmów i lejącego się wina
czy ktoś podał Ci choć kubek wody w imię tego że byłeś Człowiekiem?
Dwa III MIEJSCA komisja przyznała autorom o różnych wnętrzach, posługujących się innym obrazowaniem poetyckim i innymi argumentami lirycznymi.
Aleksandra Rybant (godło Promyk), uczennica I Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego w Lęborku, w swoich sześciu datowanych zapiskach poetyckich posłużyła się cienką nicią sarkazmu i autoironii. Są to wiersze-pamiętniki, ukazujące stany wnętrza poetki i lawirujące między zachwytem nad własnym poezjowa-niem a żartobliwą rezygnacją.
Natomiast Mateusz Szulc (godło Vonnegut) z Sierakowic, kleryk Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie przysłał zestaw sześciu wierszy, z których szczególną uwagę zwracają dwa utwory: W ciszy jest ciepło oraz bez tytułu zaczynający się od słów Głusi dotykają dźwięków..., w których autor zmaga się z własnymi rozważaniami nad sobą i życiem.
Aleksandra Rybandt
byłam w twoich oczach aniołem bo przecież niebo ci obiecywałam bo przecież skrzydła miałam czerwone jak wino jak ból tego już nie widziałeś wiodłam cię ulicami rozkoszy przez rajskie ogrody aż do piekła bram cały czas śpiewając prostą piosenkę miłości i karmiąc cię opłatkiem wiary tak okrągłym że utkwił ci w gardle
17 kwietnia, sobota
Mateusz Szulc
Głusi dotykają dźwięków Tylko oni smakują ciszy. Wychwalona niech więc będzie ta cisza dźwiękiem nie zgwałcona. Niechaj się rodzi nieprzenikniona w niej Myśl by znów pod chmury wzlecieć, i tam odpocząć
Ślepi dotykają ciemności. Oni czerń widzą. My? Tylko odcienie szarości.
Martwi dotknęli już śmierci co wolność daruje. Tam gdzie są musi być cudownie skoro tak się zapomnieli i nie przyszli za sobą nas zawołać.
Śmierć jest po to by docenić życie. A może odwrotnie.
W grupie wyróżnień najwyżej oceniono sześciu autorów:
• Annę Chomczyk (godło Chomik) za zwięzłość wypowiedzi poetyckiej w trzech utworach: Kim? oraz dwóch bez tytułu - W biblijnym lesie..., Patrzą na siwe włosy mojej mamy...
• Emila Gendiga (godło Kaj) z Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr I w Lęborku za wnikliwą obserwację w relacji poeta - rzeczywistość;
• Danutę Makowską (godło Weronika 2) z Subków, uczennicę Zespołu Szkół Ekonomicznych im. ks. Janusza St. Pasierba w Tczewie za oszczędność i przejrzystą skróto-wość przekazu zademonstrowanąw zgłoszonych miniaturach poetyckich;
• Katarzynę Przedpełską (godło Astra) z Ogólnokształcącego Liceum Jezuitów w Gdyni za szczerą rozmowę poetycką wyrażoną w utworze Modlitiva;
• Martę Radkowską (godło graficzne łba konia) z Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza w Malborku za cykl wierszy zainspirowanych tomikiem poezji Po walce z aniołem Janusza St. Pasierba;
• Adama Skrzyńskiego (godło Ogrodnik) z tego samego LO w Malborku za rozmyślanie współczesnego chrześcijanina wyrażone w wierszu Park Wszystkich Świętych.
Anna Chomczyk
W biblijnym lesie moim drzewom rosną skrzydła
gałęzie chowają mnie w sen w jesienne niebo w oczka jarzębiny:
leniwie podnoszą liściaste powieki patrzą
jak zasypiam pod korzeniami świętego drzewa
Emil Gendig
OPUS NR...
Pada deszcz - anioł płacze. W tle pada molowe preludium pana Chopina. Opus, którego nie pamiętam
Mija czas Jestem sam.
Krople deszczu spadają na metalowy parapet. Przywracają do rzeczywistości. Brudnej, szarej, zachlapanej, w tle której cieknie molowe preludium
pana Szopena. Opus, którego nie chcę pamiętać.
Danuta Makowska
PRAGNIENIE
Pragnę tylko zapachu ciszy który będzie mi przypominał te wichrowe lata naszej młodości
s£ sfc j/l
chciałbyś usłyszeć zapach słów by móc choć raz je zrozumieć inaczej
Cisza
Ten płomień nie był dla nas smak twych łez był tak samo obojętny jak ogień ciszy
Katarzyna Przedpełska
MODLITWA
Panie! me usta milczą dusza coś nie chce rozbrzmiewać. Błądzę w życia roślinności, gęstości błagań, splocie litościwych krzywd, korzeniach nienawiści.
Panie! proszę o dobre słowo dar rozumienia innych, jasność uczuć, prostotę serca.
Marta Radkowska
MODLITWA I
próbuję Cię zrozumieć dlaczego ci dobrzy umierają tak wcześnie?. próbuję, naprawdę próbuję ale... nie umiem... a może... nie, to głupie a może dlatego, że już zdali egzamin i nie muszą już tu żyć dłużej...
Adam Skrzyński
PARK WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH
kiedyś odpocznę w parku Wszystkich Świętych nareszcie wypiję weselne wino z Kany Galilejskiej najem się rozmnożonego chleba usłyszę śpiew skowronka przy uśmiechu gwiazdy betlejemskiej razem z aniołkami będę skakać po kałużach Jeruzalem posłucham kazania św. Franciszka jak pszczółka będę upijał się nektarem lilii przebaczenia zasmakuję z Gaju Getsemani oliwek prawdziwej modlitwy z Marią Magdaleną zatańczę poloneza porządku świata kiedyś odpocznę w parku Wszystkich Świętych kiedyś a teraz... niosę swój krzyżyk nieraz upadnę a niekiedy pomoże mi Szymon z Cyreny z wiarą nadzieją i miłością
JAN KAZNOCHA Zaczęło się przed 25 latami
Współpraca biblioteki Zespołu Szkół Ekonomicznych im. ks. Janusza St. Pasierba z Miejską Biblioteką Publiczną im. Aleksandra Skulteta
w Tczewie sięga jesieni 1975 roku, kiedy to w ramach VI Dekady Pisarzy Wybrzeża młodzież szkolna wzięła udział w seansie filmowym pt. Spotkanie w ciemności oraz spotkała się ze Stanisławą Fleszarową-Muskat i Stanisławem Goszczur-nym. Udział w imprezie czytelniczej poprzedziła wystawa bogatej twórczości St. Fleszarowej-Muskat oraz rozmowy o książkach St. Goszczurnego podczas czwartkowych spotkań Dyskusyjnego Klubu Książki skupiającego aktyw czytelniczy biblioteki szkolnej.
W grudniu 1975 roku w świetlicy internackiej odbył się wieczór poezji współczesnej z udziałem poetów Teresy Ferenc i Zbigniewa Jankowskiego. Zimowa aura, palące się świece, nastrojowa muzyka, a przede wszystkim żarliwa poezja sprawiły, że jeszcze dziś odwiedzający bibliotekę absolwenci szkoły wspominają z jaką fascynacją chłonęii każdą ze strof poetyckich.
Corocznie obchodzona była Dekada Człowiek-Świat-Po-lityka. Wtedy to w szkołach odbywały się spotkania autorskie i prelekcje. W 1976 roku gościliśmy profesora S. Żura-wickiego, zaś w listopadzie 1977 roku odbyła się w szkole prelekcja Janiny Jaworskiej z Instytutu Sztuki PAN w Warszawie pt. Sztuka polska w okresie wojny i okupacji.
W tym samym roku uczniowie mieli ucztę duchową oglądając występ założonego w 1964 roku przez Romana Landowskiego teatru poezji i publicystyki Scena Literacka „Propozycje" w spektaklu pt. Komunikaty czyli modlitwa współczesna oraz biorąc udział w spotkaniu z poetą i prozaikiem Czesławem Kuriatą.
W czerwcu 1978 roku w szkole odbyło się święto prozy marynistycznej, gdyż gościem młodzieży był człowiek mo-
Aby istnieli wielcy poeci,
muszą być wielcy czytelnicy
Walt Whitman
rza, autor książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych Andrzej Perepeczko. Jego dar opowiadania i poczucie humoru zjednały sobie wielu młodych czytelników.
Rok 1980 obfitował w spotkania poetyckie. Najpierw w maju z okazji Dni Kultury, Oświaty, Książki i Prasy odwiedziła szkołę rodzina poetów: Teresa Ferenc, Anna Janko i Zbigniew Jankowski. Potem w październiku w ramach Dekady Pisarzy Wybrzeża podejmowaliśmy Mirosława Ste-cewicza. To był prawdziwy festiwal poezji Wybrzeża, po którym można było odnaleźć na półkach biblioteki szkolnej tomiki poezji z dedykacjami i autografami autorów.
W marcu 1981 roku gościliśmy, na spotkaniach w wielu klasach, poetę i prozaika, absolwenta naszej szkoły Romana Landowskiego, który już w latach 70. organizował dla młodzieży szkół średnich Tczewa, „Turnieje Melpomeny". Cieszyły się one dużą popularnością, gdyż finały tej imprezy odbywały się co roku w innej szkole, a poszczególne konkurencje były dla uczniów wspaniałą zabawą, rozwijając jednocześnie zainteresowanie teatrem telewizji.
W latach 1982-1990 młodzież zrzeszona w Młodzieżowej Służbie Bibliotecznej brała czynny udział w międzyszkolnych konkursach i turniejach, którym patronowali dyrektorzy biblioteki Roman Landowski i Grażyna Żeśko.
W maju 1982 roku w ramach obchodów Dni Kultury Oświaty Książki i Prasy odbył się w Tczewskim Domu Kultury turniej „Wiedzy o Książce".
9 marca 1985 roku z okazji 40. rocznicy wyzwolenia miasta zorganizowany został, wspólnie z Miejską Biblioteką Publiczną i Towarzystwem Miłośników Ziemi Tczewskiej, w szkole finał ogólnoszkolnego konkursu pn. Przeszłość i teraźniejszość Tcze\ va.
W październiku 1985 roku odbyła się XVI Dekada Pisarzy Wybrzeża. Z tej okazji miało miejsce w szkole spotkanie
Wieczór poezji w świetlicy internatu ZSE w grudniu 1975 r. z udziałem poetów małżeństwa Teresy Ferenc i Zbigniewa Jankowskiego Fot. Kazimierz Kutajczyk
autorskie z Kazimierzem Radowiczem, który przekazał uczniom swoje wrażenia z pracy nad adaptacją filmową powieści Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem".
12 marca 1986 roku Miejska Biblioteka Publiczna uroczyście obchodziła jubileusz 40-lecia i z tej okazji młodzież zwiedzała okolicznościową wystawę, zapoznała się ze zbiorami czytelni głównej oraz działu zbiorów specjalnych.
W kwietniu 1988 roku nauczyciele i uczniowie uczestniczyli w otwarciu wystawy pt. Tczew w zapisie kronikarskim przygotowanej przez kierownika Sekcji Historii Miasta, Czesławę Lux.
Miesiąc później w Dniach Kultury, Oświaty, Książki i Prasy odbył się międzyszkolny turniej pn. Co kulturalny czlowiekwiedzieć powinien. Reprezentacja szkoły zdobyła pierwsze miejsce.
W dniach 20-21 października 1988 roku MBP w Tczewie i Związek Literatów Polskich Oddział w Gdańsku byli organizatorami Dni Literatury '88, podczas których odbywał się międzyszkolny turniej „Wiedzy o Literaturze Wybrzeża". Zespół Szkół Ekonomicznych reprezentowały dwie drużyny, które zajęły I i 11 miejsce. Na spotkaniach autorskich szkoła gościła poetę i prozaika, Stanisława Filipowicza oraz Sławomira Siereckiego, dziennikarza, publicystę „Wieczoru Wybrzeża", autora powieści, szkiców historycznych i reportaży.
W kwietniu 1989 roku biblioteka szkolna podejmowała Henryka Brandysa, kustosza Muzeum Etnograficznego w Warszawie, który wygłosił prelekcję nt. Etiopia - kraj, ludzie, obyczaje.
W okresie od 28 XII 1989 do 10 IV 1990 roku uczniowie ZSE brali udział w turnieju „Wiedzy o Kulturze". Składał się on z sześciu etapów odbywających się raz w miesiącu. Drużyny poszczególnych szkół zdobywały punkty w następujących konkurencjach: książka i czasopismo, literatura, muzyka, plastyka, film i teatr, savoir-vivre. Zespół szkolny zdobył zasłużone drugie miejsce.
Rok 1995 zapisał się złotymi zgłoskami w historii szkoły. Przy wydatnej pomocy dyrekcji MBP została wydana przez Kociewski Kantor Edytorski publikacjajubileuszo-wa pt. Wspólny fragment biografii. Pięćdziesiąt lat Zespołu Szkól Ekonomicznych w Tczewie, na którą złożyły się wspomnienia absolwentów, nauczycieli, dyrektorów i przyjaciół szkoły.
W kwietniu 1996 roku członkowie MSB wzięli udział w wieloetapowym konkursie czytelniczym zorganizowanym z okazji 50-lecia tczewskiej książnicy. Odnieśli sukces zdobywając pierwsze miejsce oraz cenne nagrody rzeczowe.
Gospodarzem XXVIII Dni Literatury - Gdańsk '97 była Miejska Biblioteka publiczna w Tczewie. Z tej okazji skorzystała szkoła goszcząc w swych murach literatów: Stanisława Jankego, Andrzeja Perepeczkę i Jerzego Tomaszkiewicza.
Częste wizyty nauczycieli, bibliotekarzy i uczniów Zespołu Szkół Ekonomicznych w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Tczewie trwają do dziś. I chociaż minęło 25 lat, to chęć współpracy jest taka sama, a owoce mamy wspólne. Absolwenci szkoły (21 osób) pracują w bibliotekach publicznych, szkolnych i pedagogicznych Tczewa i regionu.
Finał ogólnoszkolnego konkursu „Przeszłość i teraźniejszość Tczewa"
Jury i para prowadzących konferansjerów
Spotkanie autorskie z Kazimierzem Radowiczem
W związku z przygotowywanym przewodnikiem turystycznym o powiecie tczewskim Starostwo Powiatowe w Tczewie ogłosiło
konkurs skierowany do dzieci i młodzieży na napisanie opowiadań na temat ciekawych miejsc, także związanych z dawnymi legendami i podaniami.
Opowiadania nie musiały odnosić się do faktycznych wydarzeń, mogły być zupełną fikcją, powinny natomiast wiązać się z konkretnymi miejscami. Najciekawsze z nich zostaną zamieszczone w opracowywanej publikacji.
Konkurs był pierwszym etapem upowszechniania walorów turystycznych powiatu i poszczególnych gmin, przez które będzie przebiegał projektowany Szlak Ziemi Tczewskiej i Nadwiślański Szlak Doliny Dolnej Wisły.
Ciekawe miejsce w powiecie
Na konkurs napłynęły 23 prace, prawie ze wszystkich gmin. Powołana przez Starostwo Powiatowe w Tczewie komisja w składzie: Marek Modrzejewski-starostatczewski, Alicja Słyszew-ska-regionalistkazSubków, Roman Landowski - literat, Kazimierz Ickiewicz - historyk, Piotr Kończewski - Referat Promocji, Kultury i Sportu Starostwa Powiatowego w Tczewie oceniała prace w trzech aspektach. Analizując styl wypowiedzi brano pod uwagę poprawność językową, zgodność z kanonami legendy, podania, poprawność kompozycji. Oceniając oryginalność zwracano uwagę na innowacyjność w potraktowaniu tematu, nie powielanie znanych powszechnie legend i podań, a także ścisłe powiązanie tematu pracy z miejscem realnym w terenie.
W wyniku prac komisji postanowiono przyznać: 1 miejsce Annie Świtale z Zespołu Szkół w Raj-kowach; II miejsce Magdalenie Molesztak z Gimnazjum w Gniewie; III miejsce Krzysztofowi Lizakowi z Liceum Katolickiego Collegium Marianum w Pelplinie; oraz trzy wyróżnienia:
Joannie Jędrusik z Publicznego Gimnazjum w Morzeszczynie; Robertowi Domańskiemu i Robertowi Piernickiemu z Pelplina.
Prace nagrodzone i wyróżnione oraz niektóre z nadesłanych na konkurs, a wybrane przez redakcję do druku, będą publikowane w kolejnych numerach Kociewskiego Magazynu Regionalnego.
# ANNA SWITAJ.A Diabelskie zapiski *• I miejsce
czyli pokuta za Alfuta
/^p^\ hłop jeden z naszego powiatu tczewskiego - Alfut mu by-( ( ło - bardzo zaniedbywał służbę Bożą i rzadko bywał w koś-K^^y 1 ciele. Kiedy ludzie i sąsiedzi nagabywali go o to, wymądrzał się ku ich niepomiernemu zgorszeniu:
- Ludzie, którzy tak ciągle wysiadują w kościele, nie zawsze są najlepsi, nie. Modli się jeden z drugim, jak to mówią, pod figurą, a diabła ma za skórą. Nawet w kościele grzeszą, żartują; najwięcej ci, którzy z przyzwyczajenia do kościoła chodzą, nie zaś z duszy czy potrzeby serca. Nie namawiajcie mnie więcej - odpowiadał uparciuch.
- Trzeba żyć po bożemu, jak wszyscy ludzie - pouczali go. - Sam wiem, co potrzeba - odcinał się. Ale że mu cała parafia dojadała coraz natarczywiej, począł się
łamać. Kiedy już proboszcz Sychta zaczął o niego wypytywać, Alfut wybrał się którejś niedzieli na sumę do katedry w Pelplinie.
Oparł się o filar i uważnie przyglądał się wchodzącym. Sami parafianie pelplińscy - krewni, powinowaci, znajomkowie. Wszyscy wystrojeni, podochoceni, roześmiani, że nikomu ani w głowie modlitwa czy nawet powaga. Uspokoili się dopiero wówczas, gdy ksiądz Sychta wszedł na ambonę, by wygłosić kazanie. Płomiennie przemówił ksiądz, a tak do serca, że się ludziska nawet popłakali. Prawił nie tylko o rzeczach boskich, ale też o narodzie, o jego krzywdach i dawnej świetności.
Alfutowi, choć niedowiarek, oczy zawilgotniały i nos poczerwieniał z żałości. W tym momencie zaczął rozmyślać nad niedostatkiem innych, a sam nagle oderwał się duchem od wzniosłych słów pelpliń-skiego kaznodziei. Wcale nie poczuł się w tej chwili bardziej święty, a jednak zadrżał w sobie...
- Ki diabeł stoi pod sąsiednim filarem??? - powiedział na cały głos.
Głowy obecnych obróciły się jak na komendę w stronę naszego Alfuta. Proboszcz Sychta też zerknął spod okularów na śmiałka, który ośmielił się odezwać w kościele...
Rzeczywiście, nikt inny tylko prawdziwy czart z piekła rodem! Spod rozkudłaczonych kłaków sterczą rogi, spod fraczka ogon, ale co najdziwniejsze, zdawałoby się, że każdy go pozna, a tu tylko Alfut go widzi i nikt więcej z obecnych w katedrze ludzi.
Może po mnie przyszedł, bom niedowiarek?, pomyślał i ciarki przeszły mu po plecach. Bo chyba przyjdzie rachunek płacić za całe życie.
Czart kredę trzyma w łapie uzbrojonej w wilcze pazury, przed nim leży rozpięta skóra wołowa.
Pisze piekielnik!, zauważył Alfut. Co taki barani ogon może pisać i to w kościele? A że był ciekawy, to o strachu i ostrożności zapomniał, przysunął się do czarta i zaczął zaglądać mu przez ramię. Był tak blisko aż swąd palonej siarki kręcił w nosie. Z czarciej pisaniny, choć opornie mu to szło, zrozumiał co potrzeba. Otóż wszyscy obecni byli zapisani na skórze po imieniu i nazwisku.
Określone tam było ich niepobożne, niecnotliwe zachowanie się w kościele: ten myśli tylko o pieniądzach, ów jak okupić i oszukać sąsiada, tamten spieszy się na „Ostry Róg" na piwo, a jeszcze inny wyrywa się do gry w karty. Kobiety ćwiczą ozory do plotek i kłótni. Młodzieży do różnych głupot i amorów spieszno, że jak na rozżarzonych węglach do końca sumy wyczekują. Każdy jakby nie w świątyni, tylko gdzieś na jarmarku był. Nikt z serca nie dba o nabożeństwo, modlą się tylko wargami, mamrocząc z przyzwyczajenia.
Nikogo nie brakowało w onym diabelskim rejestrze, nikogo, oprócz niedowiarka Alfuta. Chyba dlatego, że on jedyny stał godnie, pobożnie, zwłaszcza po przeczytaniu zapisków diabelskich. On jeden szczerze do Boga wzdychał i pokornie go chwalił.
Zauważył to sługa piekielny, bo powaga i skromność Alfuta rozgniewały czarta do żywego. Myślał i myślał czarcie pomietło, jakby go skusić i od powagi odwieść. Diabeł stroił błazeńskie miny dla rozśmieszenia chłopiny. Daremno... Uśmiechnął się wreszcie piekielnik pod hakowatym nosem, zachichotał w zasmoloną garść. Widocznie poczuł w sobie lucyperskie natchnienie.
- Co on robi ? - zląkł się Alfut. Diabeł jednym końcem wołową skórę opiera o posadz
kę, chwyta zębami za drugi koniec i, niby pies ciągnie z całej siły, a warczy przy tym pieron, a kły szczerzy, sapie... Szarpie, targa, tarmosi aż mu diabelskie ślepia krwią zaszły z wysiłku.
A tu rzecz dziwna: coś przy ziemi trzyma skórę. Pewno, myśli sobie Alfut, jakaś diabelska sztuczka!... Ale nie. Nagle trach!!! Skóra oderwała się od posadz
ki tak niespodziewanie, że diabeł kudłatym łbem wyrżnął w filar, aż zadudniło i fiknął pociesznie.
Tego już Alfut nie mógł wytrzymać. Roześmiał się na całe gardło: „
- A to ci pokraka jedna! Na to czarcisko tylko czekało. Z szyderczą miną wcią
gnęło chłopa do swego spisu. Zdumiał się też odprawiający sumę ksiądz, iż znany mu niedowiarek Alfut po raz drugi ośmielił się głośno zakłócić nabożeństwo. Sam nie dostrzegł tego, co widział i co przeżywał nasz bohater.
Zatem zakończywszy ofiarę mszy świętej, aby przeprosić Boga za występek chłopa, nadał pokutę dla całej pelplińskiej parafii, a pokuta ta trwać miała aż do Bożego Ciała roku następnego.
Od tej chwili do dzisiaj nie tylko w Pelplinie, ale w całej okolicy znane jest powiedzenie: Pokuta za Alfuta.
Przerażeni parafianie pelplińscy czynili pokutę i był taki czas, że ludzie w Pelplinie mało grzeszyli, he, he, he! I
Diabeł miał więc niewiele roboty z nimi albo wcale. Rozgniewał się na pelplinian i postanowił srodze im
dokuczyć, a może nawet wręcz ich zgubić. Zbliżał się akurat dzień Bożego Ciała, a na odpust ścią
ga wielu ludzi z okolicy. Owóż głupie diablisko umyśliło sobie zwalić na ten
dzień na katedrę olbrzymi głaz, aby zniszczyć to święte miejsce.
Kamień taki znalazł niedaleko położonego w lasach Brzeźna. Upatrzony olbrzymi kamień opasał łańcuchem i zaczął dźwigać do Pelplina. Tymczasem gdzieś blisko Rajków, gdy mu wiele godzin zeszło na noszeniu kamienia, poczuł się srodze zmęczony. Zrzucił z czartowskiego pukla ciężar. Ciekaw był, ile mu jeszcze do Pelplina zostało. Zatem, choć zmęczony, począł wspinać się na szczyt wieży kościelnej w Rajkowach. Z wysoka zobaczył katedrę. Zachichotał uradowany:
-Tojuż niedaleko! Obecny proboszcz parafii św. Bartłomieja w Raj
kowach pokaże wszystkim ciekawskim i zainteresowanym ślad czartowskiego kopyta odciśnięty w kamieniu wbudowanym w mur wieży kościelnej.
Paskudnik dźwignął zatem ów diabelski kamień, kudłatą łapą zamachnął się, by cisnąć go na katedrę.
Nagle zapiały koguty. A to, wiadomo, dla sił piekielnych okropny znak. Czart musiał czym prędzej rzucić kamień. Jużci, zabrakło mu sił i kamień spadł nie na katedrę, ale w pobliżu, nad samym brzegiem uroczej kociewskiej rzeki, Wierzycy. Czart musiał czym rychlej zniknąć, czyli uciekać do piekła. Tak też uczynił.
Do dzisiaj opowiada się legendę o diabelskim kamieniu. Ludzie z okolic Starogardu i Tczewa znają dzieje z przeszłości.
Spytacie: skąd znam tę opowieść? Opowiadał mi jąojciec, jemu jego ojciec a mój dziad,
dziadkowi jego ojciec i tak dalej, itd. Ja opowiadam ją Wam, bowiem pamięć o tym, co było,
pozwala dostrzec to, co może przytrafić się każdemu. Jeszcze jedno... Przepiękna katedra w Pelplinie dłu
go chwalić będzie swym urokiem Boga. Żaden ówczesny czart nie ma takiej siły, aby dźwignąć „zaklęty legendą" kamień. Ślad diabelskiego kopyta na wieży w Rajkowach przypomina o godnym życiu na co dzień, a przestrogą niech będzie przysłowiowa „pokuta za Alfuta".
- Cóż to? Czuję dziwny swąd. Zaraz sprawdzę. A może to???... -Nie, to tylko płomień strzelił spod kuchennej płyty.
Diabelski kamień id brzegiei Wierzycy
Kontynuujemy druk plonu I Międzyszkolnego Konkursu Historycznego DOKUMENTACJA ZABYTKÓW Z REGIONU TCZEWSKIEGO,
który odbył się w roku szkolnym 1999/2000.
r Tczew a związki z morzem ...Szkoła Morska... nie jest eksperymentem zupełnie oryginałnym, ale opiera się na wzorach, które mają długoletnią tradycję.
A. Majewski
Dziesięcioletni okres Szkoły Morskiej w Tczewie stanowi piękny i chlubny okres w tradycji morskiej edukacji. Wszakże była to pierwsza tego typu szkoła
w dziejach Polski. Szkoła Morska w Tczewie zapisała się złotymi literami w historii miasta w okresie II Rzeczypospolitej. Wywarła ogromny wpływ na wiele roczników młodzieży, jak również na ogół społeczności lokalnej oraz niebywale podnosiła rangę Tczewa w ówczesnej Polsce.
W tamtych latach Tczew żył Szkołą Morską i usiłował realizować swoje morskie aspiracje. Tradycje morskie Tczewa wydają się być żywe i namacalne. Dziedzictwo tej uczelni pielęgnuje młodzież, szczególnie uczniowie Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie, gdzie mieściła się w swoim tczewskim okresie. Ważną rolę spełnia również jedyne w Polsce Muzeum Wisły, które eksponuje nadwiślańskie walory grodu Sambora, jak również jego związki z morzem.
U źródeł powstania Państwowej Szkoły Morskiej nie leżały wcale odgórne zamysły władz, ani ich dalekowzroczne posunięcia. W przyczynach jej utworzenia nie należy też dopatrywać się odbicia potrzeby wyrosłej z obiektywnych potrzeb kraju. Wręcz przeciwnie. Polityczne, gospodarcze i społeczne warunki w latach 1918-1920 były niekorzystne dla samej koncepcji takiej szkoły. Budzący się do życia po wiekowej niewoli oraz wojnie kraj stanął przed najtrudniejszymi problemami i potrzebami, na których zrealizowanie trzeba było wielu lat pracy. Zaledwie rok minął od odzyskania niepodległości, a już 1 marca 1920 roku inżynier morski komandor, Antoni Garnuszewski, otrzymał zadanie zorganizowania pierwszej w Polsce morskiej szkoły.
Kilka miesięcy trwały intensywne prace przygotowawcze, dotyczące ustroju szkołyjej organizacji, poziomu i zakresu szkolenia oraz programu nauczania i regulaminów. Po uzgodnieniu stanowisk w tym zakresie przystąpiono do spraw związanych z lokalizacją szkoły.
Przyznane Polsce piaszczyste wybrzeże Bałtyku nie posiadało żadnego portu handlowego. Gdańsk był wolnym miastem, toteż nie wchodził w rachubę. Gdynia natomiast była tylko małą wioską rybacką. Z konieczności należało zdecydować się na lokalizację szkoły w jednym z miast położonych możliwie blisko morza i Gdańska. Oglądano gmachy w Grudziądzu, Tczewie, Pucku oraz Gniewie. Najlepszymi warunkami dysponował Tczew, gdzie znaleziono budynek, który można było wykorzystać dla potrzeb tej szkoły. Był to gmach żeńskiej szkoły przy ul. 30 Stycznia, który w okresie wojny służył za szpital wojskowy, potem były w nim kosza
ry Grenzschutzu, a od 1920 roku kwaterowała polska jednostka wojskowa.
Specjalnie powołana komisja 9 czerwca 1920 roku dokonała oględzin gmachu. Na podstawie jej orzeczenia podjęta została decyzja o zlokalizowaniu szkoły morskiej w Tczewie. W tym samym czasie po kilkumiesięcznych wysiłkach główne prace przygotowawcze zostały zakończone.
Wkrótce, bo już 17 czerwca 1920 roku, nastąpiło oficjalne powołanie pierwszej w Polsce uczelni morskiej. Minister spraw wojskowych, generał J. Leśniewski, podpisał akt utworzenia Szkoły Morskiej i zatwierdził przepisy organizacyjne, program nauk, budżet, regulamin i inne dokumenty szkolne. Powołał również kierownictwo oraz Radę Pedagogiczną.
Utworzenie szkoły morskiej przy Ministerstwie Spraw Wojskowych miało istotne znaczenie dla ukształtowania się bazy materialnej oraz budżetu. Dyrektorowi szkoły przyznany został etat w wojskowym stopniu podpułkownika, inspektorowi - etat majora, nauczyciele byli zatrudnieni na etatach kapitana, a wychowawcom przysługiwał stopień kapitana i porucznika.
Kadrę kierowniczą oraz personel działalności podstawowej stanowili ludzie o wysokich walorach moralnych i zawodowych. Pierwszym dyrektorem szkoły (1920-1929) został wszechstronnie wykształcony specjalista morski, mgr inż. komandor Antoni Garnuszewski. Miał on nie tylko odpowiednie cechy charakteru konieczne dla człowieka, przed którym postawiono trudne, pionierskie zadanie, ale posiadał również duże przygotowanie teoretyczne i znajomość problemów morskich: był absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej w Odessie, oficerem marynarki handlowej oraz inżynierem morskim ds. budowy okrętów. Inżynier Garnuszewski miał 34 lata, gdy dnia 17 czerwca 1920 roku objął stanowisko dyrektora Szkoły Morskiej i pełnił tę funkcję do 1929 roku, gdy zastąpił go komandor Adam Mohuczy.
Najbliższym współpracownikiem dyrektora Garnu-szewskiego był kpt. ż.w. Gustaw Kański, który brał czynny udział w pracach przygotowawczych do utworzenia uczelni, szczególnie w opracowaniu programów i statutu. Został mianowany inspektorem szkoły (zastępca dyrektora) oraz kierownikiem wydziału nawigacyjnego. Podobnie wielkim autorytetem cieszyli się: inż. Kazimierz Bielski (kierownik wydziału mechanicznego), kpt. ż. w. Antoni Ledóchowski oraz dr Aleksander Majewski (kierownik instytutu wydawniczego).
Szkoła Morska i jej tradycje
Szkoła Morska była państwowąuczelniązawodowąstopnia licealnego o trzyletnim programie nauczania na dwóch wydziałach: nawigacyjnym i mechanicznym. Rok szkolny składał się z dwóch semestrów teoretycznej nauki przedmiotów ogólnych i zawodowych oraz z okresu praktyki lądowej lub morskiej, w zależności od wydziału. Wakacji nie przewidywano (uczniowie mieli jedynie otrzymywać urlopy na ferie świąteczne). Nauka w szkole była bezpłatna, jednakże każdy uczeń musiał sam ponosić koszty utrzymania w internacie oraz koszt pełnego umundurowania. Aczkolwiek dla zdolnej a mniej zamożnej młodzieży możliwości studiowania stwarzały stypendia, udzielane przez szkołę z dotacji Ministerstwa Przemysłu i Handlu.
O przyjęcie do Szkoły Morskiej ubiegać się mogła młodzież męska w wieku 16 do 18 lat posiadająca minimum 6 klas szkoły średniej ogólnokształcącej. Przyjęcia dokonywano po badaniach lekarskich oraz po egzaminach wstępnych z języka polskiego, arytmetyki, algebry, geografii i fizyki. Kandydaci posiadający maturę byli zwolnieni z egzaminu wstępnego.
Zaliczanie semestrów odbywało się drogą egzaminów. Po drugim roku studiów uczniowie składali egzamin dojrzałości, a po ukończeniu trzeciego roku nauki zdawali egzaminy państwowe teoretyczne oraz egzaminy dyplomowe praktyczne.
Pierwsze egzaminy wstępne, wraz z badaniem lekarskim, odbyły się w końcu lipca 1920 roku w Warszawie, ponieważ gmach w Tczewie znajdował się jeszcze w remoncie. Spośród 111 kandydatów, 53 zakwalifikowało się do szkoły, jednakże w związku z trwającą wojną bolszewicką wszyscy kandydaci zostali powołani do wojska i wcieleni do straży granicznej. W tym czasie (13.10.1920 r.), w Tczewie zorganizowano dodatkowo akcję rekrutacyjną dla rezerwistów wracających z frontu i zakwalifikowano jeszcze 29 kandydatów.
23 października 1920 roku rozpoczęto normalne zajęcia szkolne, ale dopiero 8 grudnia nastąpiło uroczyste otwarcie szkoły oraz podniesienie bandery Polskiej Marynarki Handlowej przed jej gmachem.
Początek pracy szkoły był bardzo ciężki, zarówno pod względem materialnym, administracyjnym oraz szkoleniowym. Poważne trudności sprawiał brak fachowych podręcz
ników w języku polskim, pomocy naukowych, sprzętu żeglarskiego i warsztatów szkolnych.
Stosunkowo korzystnie wyglądała natomiast sytuacja jeśli chodzi o własny statek szkolny. Latem 1921 roku kpt. ż.w. Tadeusz Ziółkowski sprowadził z Holandii żaglowiec pod polską banderą, któremu nadano imię „Lwów". Na tym statku odbywały się praktyki morskie uczniów. Zorganizowanie własnych warsztatów szkolnych (ulokowanych w części sali jadalnej szkoły) i wyposażenie ich w sprzęt i narzędzia zakończyło pierwszy etap montowania bazy techniczno-naukowej szkoły. W Szkole Morskiej dbano o wszechstronny rozwój wychowanków, w tym także o wychowanie moralne i patriotyczne, realizując je poprzez przekazywanie uczniom gruntownej wiedzy, budzenie zainteresowań i wdrażanie do samodzielnej pracy.
Przez pierwsze dwa lata szkoła podlegała Ministerstwu Spraw Wojskowych. W miarę normowania się stosunków w administracji państwowej, sprawa ta została uregulowana. 14 listopada 1921 roku Rada Ministrów podjęła uchwałę o przejściu Szkoły Morskiej pod zarząd Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Przejęcie szkoły przez nowy resort nastąpiło z dniem 1 stycznia 1922 roku.
W roku 1922 odbyły się pierwsze egzaminy dojrzałości (30 absolwentów). W 1923 roku szkoła uzyskała swój pełny profil, tym samym zakończona została jej organizacja. Gdy z inicjatywy inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego utworzono w 1926 roku państwowe przedsiębiorstwo „Żegluga Polska", absolwenci szkoły morskiej zaczynali być poszukiwanąi cenioną kadrą, zwłaszcza dzięki temu, że reprezentowali wysoki poziom wyszkolenia.
Tymczasem w lipcu 1928 roku podjęto decyzję budowy w Gdyni gmachów dla Państwowej Szkoły Morskiej. Ostatecznie na wiosnę 1930 roku szkoła została przeniesiona do Gdyni, tym samym kończąc swój okres tczewski. Szkoła tczewska w swym dziesięcioleciu gościła w swych murach ponad 500 uczniów, z czego ponad 150 opuściło ją jako absolwenci. Aktualnie jej tradycje kontynuuje Wyższa Szkoła Morska w Gdyni. Przez 9 lat dyrektorem szkoły był Antoni Garnuszewski. Dzisiaj w dowód wdzięczności, jedno z tczewskich osiedli, Śródmieście II, nosi jego imię.
Budynek Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie według stanu z 1921 r. z jeszcze widocznymi przed nim barakami Fot. ze zbiorów Sekcji Historii Miasta Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie
CZESŁAW KNOPP
Miasto mojej młodości dokończenie
Starówka
Idąc dalej na północ ulica Chopina krzyżowała się z Wodną i Rybacką. Tam prawdopodobnie była poprzednio brama Wodna. Od ulicy Wąskiej byłyjeszcze widoczne szcząt
ki murów miejskich. Domki na Rybackiej zawsze wyglądały jak domki podmurza. To sarno odnosiło się do górnej części ulicy Wodnej. Na Wodnej była również Szkoła Handlowa, zamieniona później na Gimnazjum Handlowe. Uczniowie wtedy zaczęli też nosić szkolne mundurki i tarczę z numerem szkoły.
Na skrzyżowaniu z Podgórną, na rogu po prawej stronie, była agencja, która mnie zawsze doprowadzała do rozpaczy. Reprezentowała ona niemieckągazetę. Egzemplarz tej gazety, pisanej gotykiem, zawsze wisiał w gablotce przy wejściu do budynku. Na dwóch przeciwnych rogach było rzeźnictwo Deyny. W piątki gotował świeże kiszki i kiełbasy. Zapach rozchodził się po całej okolicy. Po skończonym gotowaniu rozdawał „zupę" czekającej gromadce chętnych. Idąc Podgórną w dół, za płotem widać było tczewską Synagogę lub, jak lokalnie ją nazywano, Bożnicę. W ostatnim roku przed wojną, lokalny element narodowosocjalistyczny zaczął w niej tłuc szyby. Podczas wojny została zburzona, idąc zaś do rynku mijało się po prawej stronie mleczarnię. Jej właściciel miał również zakład szewski. Nie tylko reperował buty, ale teżjako rzemieślnik starej daty, buty szył. Nieco dalej mieszkał znany i cytowany w różnych anegdotach dr Cymbrow-ski. Urzędował on w gimnazjum męskim od 8""do 9"". W tym samym czasie urzędował tam też dentysta dr Zozuliński (podczas naszej nauki jazdy, gdy komuś zgrzytnęła skrzynia biegów, musiał przełknąć taką uwagę dyrektora: Gościu, dr Zozuliński cię pozdrawia). Wyżej był krawiec Klein. Po przeciwnej stronie, dwóch piekarzy, między nimi sklep delikatesów i lombard. Ten wystawiał w swym oknie wszelkiego rodzaju cuda. Miał aparaty do wyświetlania przeźroczy, gdzie źródłem światła była lampa naftowa z kominkiem. Miał radia kryształkowe, o których dzisiejsi młodzi ludzie w ogóle nie słyszeli oraz mnóstwo innych rzeczy obecnie już nie znanych. W pewnym okresie pokazał się tam też aparat do wyświetlania filmów, co było nie lada atrakcją. Na samym rogu, ale już w okresie późniejszym otworzono kawiarnię.
W tamtych odległych czasach Rynek, bo tak się zwał obecny plac gen. Hallera, nie był wyłożony płytami. Ulice wokoło były brukowane „kocimi łbami". Środek był twardo wydeptaną ziemią, gdzie po deszczu zostawały błotniste kałuże. Po zachodniej stronie rosły stare wysokie drzewa. Na rogu ulic Mickiewicza i Dworcowej (dziś Kardynała Wyszyńskiego) stały handlarki, które chyba w każdej porze roku sprzedawały jarzyny i przyprawy do zup. Jedna z nich sprzedawała również solone śledzie. Miała zawsze na głowie kapelusz słomkowy z szerokim rondem. Mówiono wtedy o kobietach noszących podobne kapelusze, że mogą sprzedawać cebulę. W każdą środę i sobotę, w godzinach przedpołudniowych, odbywał się tam targ. Przyjeżdżali tam okoliczni rolnicy i handlarze sprzedający masło, jaja, drób i produkty ze swoich gospodarstw. Wielu z nich przypływało statkiem
z Gniewa. W lecie można było kupić leśne owoce i grzyby. Rzeźnicy, początkowo pod brezentowymi budami zachwalali swe wyroby, jednak z biegiem czasu musieli sobie sprawić kioski drewniane, czysto malowane i przed każdym targiem myte. Wtedy też zostali wysiedleni na ulice Lipową i Forstera (dzisiaj Okrzei). Urzędnicy, pobierający opłaty rynkowe, sprawdzali, czy czystość była zachowana. Po drugiej stronie ulicy Forstera umieszczono sprzedawców śledzi. Pamiętam, że im można było oddać wszelką ilość względnie czystych gazet. Śledzia i tak trzeba było moczyć, obierać ze skóry i myć. Gazeta więc mu nie szkodziła. Rynek został przemianowany na plac Bronisława Pierackiego, zamordowanego ministra spraw wewnętrznych w 1934 roku. W tym samym czasie przystąpiono do remontu placu rynkowego. Został zniwelowany, otoczony krawężnikami. Przy okazji okazało się, że północno-wschodni róg był niższy, więc dano na tych dwóch krawędziach podwójny stopień. „Kocie łby" zostały wbite głębiej, zasypane piaskiem, na którym ułożono w łukowy wzór małą kostkę granitową, zalaną dla związania betonem. Podobało się wszystkim takie wykończenie, szczególnie, że i oświetlenie też zostało zmodernizowane.
Naprzeciw nie istniejącego już dzisiaj młyna, na rogu Sambora i Dworcowej, był targ ziemniaczany. Ten był głównie czynny na jesieni, kiedy prawie wszyscy zaopatrywali się w zapasy ziemniaków i kapusty na zimę. Jednak przez cały rok ktoś tam stale handlował. Nie pamiętam zresztą żadnego sklepu z jarzynami, więc te targowiska były jedynym miejscem zaopatrywania się w ziemniaki i jarzyny. W niektórych okresach był również czynny „Świński rynek", na placu przed strażą pożarną. Ten plac był zresztą wykorzystywany przez przyjezdne wesołe miasteczka i Cyrki.
Rynek był ośrodkiem handlu. Do dzisiaj niewiele się tu zmieniło, może tylko charakter sklepów i właściciele. Narożny sklep od Podgórnej był sklepem „kolonialnym" Roberta Banieckiego. Bardzo przypominał sklep Wokulskiego. Wszystkie sypkie artykuły były w szufladach, wsypywane do torebek przez subiektów, ważone, a torebki w specyficzny sposób zamykane przed podaniem klientowi. Boczne wejście prowadziło do wyszynku. W tych dalekich czasach nie odmawiano dzieciom kupna napojów alkoholowych. Często sąsiedzi prosili mnie o kupno „kwaterki". Pamiętam, że naprzeciw wejścia na ścianie był wizerunek leżącego na ziemi pijaka, a przez lejek diabeł wlewał mu alkohol do ust. Nad tym był napis: Ja za ciebie płacą srebro i złoto, a ty mię wpychasz w największe błoto. Niewiele ten napis pomagał. Bar zawsze był pełen. Podobny sklep prowadził w Gniewie brat Banieckiego. Z jego synem w latach powojennych spotkałem się w Londynie. Dalej były sklepy tekstylne, sklep czekolady i cukierków, przed końcem sklep Maciejewskiego, sklep z obuwiem Brzozowskiego i bank. Po zachodniej stronie był sklep z rowerami, wiatrówkami, sprzedawał też karabinki małokalibrowe i amunicję, a krótko przed wojną motorowery. Tam też można było nabyć maszynki do golenia, brzytwy, zapalniczki i różności, których już dzisiaj nie pamiętam. Nie raz kupowałem tam amunicję do karabinka małokalibrowego. Straszyło się nim szpaki na gruszach. Na
rogu (tak jak dzisiaj) znajdowała się apteka „Pod Orłem", ale zupełnie inaczej wyglądała. W owych czasach „pigularze" sami mieszali odpowiednie leki i dlatego stało tam mnóstwo butelek z półpreparatami.
Wzdłuż krawężnika był postój taksówek. Tczew w okresie międzywojennym posiadał ich kilka. W większości były to fordy, ale znalazł się między nimi austin i vauxhall. Na rogu budynku apteki był zamontowany telefon, jedyne połączenie z taksówkami. Można oczywiście było podejść do postoju i taksówkę sobie zamówić pod dom, gdyż domowych telefonów prawie nie było. Zdarzało się tak nieraz, kiedyśmy wyjeżdżali rodziną na wakacje i trzeba było zabrać ze sobą jakiś większy bagaż. Jednym z taksówkarzy, posiadającym aż dwa wozy, był ojciec mego kolegi, Sobecki. Północna strona zaczynała się restauracją. Był tam też kapelusznik, sklep obuwia „Bata", sklep z odzieżą, a na końcu „Bazar". Należał on również do Maciejewskiego, ale prowadził go jego krewny (zdaje mi się, że szwagier), Synak. Bazar był oblegany przez dzieciarnię w okresie przed Bożym Narodzeniem. Okna wystawowe stroiły zabawki, a na środku elektryczny pociąg, który jeździł wokół wystawy - marzenie każdego malca. Wschodnia strona prawie się nie zmieniła. Na rogu sklep z obuwiem Polewicza, który przeniósł się z ulicy Kościelnej. Obok „Dom Pastora", z figurami czterech pór roku na dachu. Nigdy nikt nie umiał mi wytłumaczyć znaczenia tych postaci. Dowiedziałem się o tym dopiero po wojnie. Była tam jeszcze wytwórnia wód mineralnych, jeszcze jeden sklep bławatów, a na końcu modystka. Przed tym sklepem często zatrzymywały się panie, podziwiające cuda i cudeńka kunsztu kapeluszniczek damskich. Z całą pewnością liczyły, czy je stać na takie cuda. Domki na Kościelnej stoją jak stały, małe garbate, pokrzywione. Pośrodku był zakład fryzjerski Moel-lerów. W jednym z nich mieszkali znajomi i wiem, że u nich klatka schodowa była dziwnie powykręcana, tak jak jakiś starzec sędziwy. Na ulicy Forstera (dzisiaj Okrzei), był zakład galwanizacji gumy. Na samym dole po prawej stronie był warsztat hydrauliczny „Hoffmana". Wykonywali tam wszystkie prace rurowe. Naprzeciw na Zamkowej, w części starego browaru, otwarta została fabryka przetworów owocowych. Nie wiem, czy pracowała przez cały rok, czy tylko w sezonie owocowym. Ulice Krótka i Mickiewicza to największe skupisko sklepów, z tym że Krótka była prawie cała zajęta przez Starozakonnych. Poza tym był tam rzeźnik Kufel. Po przeciwnej stronie hurtownia mąki i zboża, a jeszcze pośrodku południowej strony fotograf. Przed spopularyzowaniem fotografii, każda pierwsza komunia, każdy ślub kończył się u niego. Miał, jak byśmy dziś określili, przedpotopowy aparat fotograficzny. Płyty naświetlał „na czas", zdejmując pokrywę z obiektywu. W studio stały malowane, jak w teatrze, dekoracje, które zmieniał w zależności od charakteru zdjęcia. Każde zdjęcie było retuszowane, co dawało mu zawodowe wykończenie. Na Mickiewicza była drogeria, apteka pod „Złotym Lwem" Nadol-skiego, naprzeciw sklep skór i przyborów szewskich Knopa, (nie nasz krewny), w tamtych czasach wielu ludzi samodzielnie naprawiało obuwie. Wyżej apteki zegarmistrz z olbrzymim zegarem nad drzwiami. W wejściu był duży termometr ze ska-ląCelsjusza i Reomura. Dalej na rogu sklep „żelaza" Kiedrow-skiego. Sprzedawał nie tylko gwoździe i śruby, ale i zamki, zawiasy, narzędzia i wszystko co było potrzebne w budownictwie i rzemiośle. Naprzeciw sklep i pierwsza hurtownia artykułów spożywczych Struczyńskiego. Na zakręcie, łączącym ulice Mickiewicza i Krótką, był też niewielki sklepik Widziń-skiego. Młodszy z jego synów uczył się razem ze mną w gimnazjum, a starszy o rok wyżej. Zaraz za Łazienną, na wystającym rogu, był sklep ze słodyczami i kawą. Kawę palili tam sami i zapach rozchodził się po całej okolicy. Początek ulicy
KmR
Dworcowej prawie całą lewą stronę miał zajętą sklepami z odzieżą i materiałami. Na rogu Kościelnej był sklep dewocjonaliów. Sprzedawano tam też papeterie, pióra, ołówki, kartki pocztowe i okolicznościowe. Właścicielem był zdaje mi się Majewski, który prowadził też orkiestrę pn. „Jazzband". Grywał na naszych szkolnych zabawach.
Dzisiejsza biblioteka była Sądem Grodzkim. Od ulicy Kościuszki widoczne były okna więzienia, zabudowane ukośnymi zasłonami z desek, tak że więźniowi pozostało jedynie patrzenie w niebo z prośbą o ratunek. Przed Łazienkami sklep papierniczy Fortuny. Na początku roku szkolnego, każdemu, który kupił pewną ilość zeszytów i papieru, dawali darmową pieczątkę z nazwiskiem. Zdaje mi się, że ta instytucja nadal prosperuje naprzeciw biblioteki. Łazienki były przed wojną instytucją często uczęszczaną. Myślę, że obecnie straciły na znaczeniu. W łazienkach mieściła się też biblioteka Towarzystwa Czytelni Ludowych (TCL). Wchodziło się schodami do budynku i pierwsze drzwi na prawo były wejściem do biblioteki. Lokal był za mały, aby przy niej mogła istnieć czytelnia. Ta instytucja, wraz z biblioteką kolejową w budynku schroniska kolejowego, często ratowała mnie z opresji, kiedy trzeba było w jakimś czasie przeczytać książkę, a z biblioteki szkolnej wszystkie były wypożyczone. Prawie naprzeciw na ulicy Kościuszki było wydawnictwo i drukarnia „Gońca Pomorskiego - Dziennika Tczewskiego". Prowadzili również księgarnię, głównie podręczników i lektur szkolnych. Można jednak było dostać również inne książki, choć większość mieszkańców Tczewa zadowalała się lokalnymi bibliotekami. Ulica Łazienna, odcinek w dół od Piłsudskiego (dzisiejsza J. Dąbrowskiego), teraz zmieniła zupełnie swój charakter. Wtedy za pierwszym domem były malutkie domki z wejściem w dolnym podwórzu. Od strony ulicy były tam jedynie dachy. Można by sądzić, że ten odcinek ulicy był kiedyś murem miejskim, a domki przylegały do muru. Podobny charakter miała też ulica Podmuma. Mimo tak biednego charakteru budynków, ludzie tam też mieszkali. Część ulicy Łaziennej, łącząca ulicę Kościuszki z Dworcową do dzisiaj nie zmieniła swego wyglądu. Widać, że wybudowana została już w znacznie późniejszych czasach. Naprzeciw sądu przy ulicy Piłsudskiego był jeszcze jeden sklep papierniczy z księgarnią Wolnego. Ulica Piłsudskiego w owych czasach była popularnym deptakiem, miejscem spotkań. Uczniowie i uczennice gimnazjum nie mieli prawa być na ulicach po zapadnięciu zmroku, jedynie w towarzystwie dorosłych. Była to jednak zabawa w chowanego. Z chwilą kiedy zjawił się któryś z profesorów, wszyscy znikali za najbliższym zakrętem. Dalej na zachód, po lewej stronie, był hotel, szumnie nazwany „Grand Hotel", a popularnie „Grandka". Prowadzili nocny klub z dansingiem, gdzie ci, którzy mieli pieniądze mogli je wesoło tracić. Na rogu po kilku przeróbkach, otworzono kino „Bałtyk". Pierwszy budynek uległ zniszczeniu i stąd powstała konieczność przeróbek.
Naprzeciw za budynkiem poczty, na ul. Hallera (obecnie Obrońców Westeplatte), stał duży budynek należący do tczewskiej loży masońskiej (obecnie siedziba Szkoły Jazdy, LOK). Nasłuchawszy się w dzieciństwie opowiadań o ich komitywie z diabłem, przechodziło się koło tego budynku z pewnym uczuciem niepewności. Po drugiej stronie ulicy stał warsztat naprawczy samochodów, ze stacją benzynową.
Budynek dzisiejszej Rady Miejskiej był zajmowany przez Starostwo. Naprzeciw stałjeszcze cokół po pomniku cesarza Wilhelma, popularnie nazwanego „Wilusiem". Zrzucono go z cokołu w 1920 roku. Podczas uroczystości państwowych odbywały się defilady i przed Starostwem stawiano trybunę, na której przemawiali prominenci miasta. Defilada zaczynała swój przemarsz z placu Dominikańskiego (obecnie Św. Grzegorza). Prowadziła ją orkiestra wojskowa, za którą szła kom-
41
panią honorowa pod bronią, różne organizacje przysposobienia wojskowego, również pod bronią, Związek Powstańców i Wojaków, Bractwo Kurkowe, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół", harcerze i zuchy. Orkiestra po przejściu stawała naprzeciw „Wilusia" i zaczynała „Warszawiankę", którą grała do końca defilady. Oddziały, z wyjątkiem wojska i Korpusu Przysposobienia Wojskowego, skręcały na „Świński rynek" i tam się rozchodziły.
Po lewej stronie ulicy 30 Stycznia znajdowało się Gimnazjum Żeńskie (obecny budynek CED).
Na południe i zachód
Kiedyś jeden z klownów cyrkowych powiedział, że ulica 30 Stycznia była ulicą trupów. Mieściły się bowiem przy niej aż cztery cmentarze. Pierwszym, z wej
ściem od ul. Skarszewskiej (Wojska Polskiego), był cmentarz żydowski. Został zbezczeszczony i zrujnowany przez okupanta. Następnym z kolei był cmentarz ewangelicki, z którego też niewiele zostało, a za nim stary cmentarz katolicki. Przed wojnązdążono zmienić ogrodzenie od frontu-zdrew-nianego na obecne żelazne. Do trupów klown ten zaliczył też fabrykę „Arkona", dzisiejsze Muzeum Wisły. Fabryka ta jeszcze w mojej młodości pracowała jako wytwórnia naczyń blaszanych. Nie było chyba domu na Pomorzu, bez cynkowanego wiadra czy wanny z Tczewa. Wszystkie prawie bańki na mleko pochodziły stamtąd. Może jeszcze ktoś pamięta tarki do prania? Te też tam produkowano. Jednym słowem wszystkie artykuły z cynkowanej blachy nosiły nazwę „Arkona". Nie wiem dokładnie, kiedy została zamknięta. Prawdopodobnie w latach trzydziestych. Podczas okupacji Niemcy użyli części tej fabryki na wytwórnię aparatury wyposażenia samolotów, a przedtem służyła jako obóz dla francuskich i angielskich jeńców wojennych.
Nie zmieniła się Szkoła Morska, (tradycyjnie tak ją nazywano przed wojną), z tym że przed nią postawiono po wojnie pomnik ku czci poległych żołnierzy radzieckich. Za stojącym obok szpitalem „Joannitów", wybudowano „Dom Czeladzi", do którego można było dojść przez plac szkolny. Obok szpitala był i jest nadal nowy cmentarz, ten czwarty przy ulicy 30 Stycznia.
Za cmentarzem stała fabryka maszyn rolniczych Musca-te, która w okresie przedwojennym niewiele produkowała. Była na chodzie, ale widocznie skromny kapitał naszych rolników powodował brak zbytu. Odżyła nieco w czasie okupacji, kiedy większe gospodarstwa zostały wywłaszczone, a nowi osadnicy mieli prawdopodobnie zasiłki rządowe na modernizację swoich domostw. Naprzeciw Muscate powstała fabryka urządzeń elektrycznych Grzesika. Pracowała jeszcze w czasie okupacji pod nazwą Wiese.
Idąc ulicą Bałdowskąw kierunku na Knybawę, widoczna była duża parowa cegielnia. Ojciec nasz, kiedy w soboty czy niedziele nie pracował, brał nas często na długie spacery. Któregoś właśnie dnia zaprowadził nas do tej cegielni. Pokazano jak powstąjącegly: miesza się glinę z piaskiem i wodą, następnie przepycha przez prostokątne rury i odcina plastry w kształcie cegły. Kolejny pracownik odbierał je, ustawiał w ramach na wózku i wywoził do suszarni. Pokazywano nam też, jak cegły są ustawiane w piecu do wypalania. Za takie wycieczki, na których zawsze coś nowego można było zobaczyć, jestem ojcu wdzięczny do dzisiaj.
Od Starostwa na zachód prowadziła ulica Skarszewska (obecnie ul. Wojska Polskiego). Przechodziła wiaduktem nad torami kolejowymi, mijając „wał", bo tak potocznie nazywano ścieżkę wzdłuż torów idącą do strzelnicy (obecnie ul. Targowa). Ulica Skarszewska była wysadzona po obu stronach
lipami. Kwiat lipowy zbierano kiedyś, aby po wysuszeniu używać go jako leku na kaszel i inne choroby płuc. W lipcu, kiedy drzewa kwitły unosił się nad całą okolicą zapach miodu.
Nieco dalej stała fabryka papieru i papy Drosta. Olbrzymi komin górował nad okolicą. Zaraz obok w rejonie ulicy Piaskowej był dziedziniec, na którym pracował kamieniarz. Z tego dziedzińca było dojście do wiatraka. Któregoś dnia jakaś znajoma zaprowadziła nas w to miejsce. Sama zajęła się rozmową z rodziną kamieniarza, a my buszowaliśmy po polu. Wiatrak jeszcze wówczas był na chodzie. Wdrapaliśmy się na wzgórek, zajrzeliśmy we wszystkie kąty, ale przy schodzeniu poślizgnąłem się i zjechałem w dół. Tak nam się to spodobało, że ze spodenek zostały strzępy. Nic więc dziwnego, że do dzisiaj pamiętam ten dzień. A o to postarała się już matka.
Dalej w lewo było wejście do koszar. Wchodziliśmy tam czasem, ale wartownik wyglądał tak bojowo, że natychmiast uciekaliśmy stamtąd. Zmieniliśmy zdanie, kiedy za pośrednictwem naszego drużynowego, wojsko zorganizowało nam obóz w Ocyplu. Baon wtedy pomógł nie tylko ze sprzętem, ale również dostarczył ciężarówkę. Ostatni raz byłem w koszarach, kiedy w listopadzie 1939 roku wysłano mnie na odgruzowywanie. Cegły oczyszczaliśmy z zaprawy, układali je w pryzmy, a gruz wywoziliśmy wywrotkami w okolice, gdzie stały niskie budowle, prawdopodobnie dawne magazyny materiałów wybuchowych i amunicji. Pracowaliśmy pod nadzorem lokalnych volksdeutschów. Za tę pracę płacono nam po „królewsku", jedną markę dziennie. Któregoś dnia jeden z kolegów podczas przerwy obiadowej zaczął penetrować magazyny. Odkrył, iż były pełne odzieży. Poszliśmy w małej grupce za nim. Z przerażeniem odkryliśmy, że odzież ta była postrzelana i zakrwawiona. Najczęściej czapki i kapelusze nosiły ślady strzałów. Był tam też biret z wpisanym nazwiskiem ks. Schwanitza, wikarego, który odprawiał przed wojną nabożeństwa dla lokalnych Niemców.
Za koszarami była „Ameryka" (obecnie ul. Jagiellońska) - osiedle składające się z jednego długiego budynku i kilku szop. Było to osiedle naprawdę ludzkiej biedy. Może właśnie dlatego otrzymało taką nazwę.
Na północ od rynku
Odszedłem tak daleko od Starówki, a nie podzieliłem się jeszcze wrażeniami z okolic fary. Dzisiejszy kościół szkolny za moich czasów był ewangelickim
zborem. Niewiele nabożeństw tam odprawiano, bo w zasadzie nie tak dużo ewangelików w Tczewie mieszkało. Należeli oni do Kościoła Augsburskoreformowanego. Fara tętniła życiem; wykonywano w niej remonty, a w prezbiterium, gdzie są freski z męki Chrystusa, domalowano jeden fresk, w miejscu, które do tej pory było puste. Proboszcz ks. Alek-sanderKupczyński wprowadził zwyczaj, że dzieci siadały w ławkach w prezbiterium. Łatwiej im było obserwować przebieg nabożeństwa i brać w nim czynny udział.
Kościół wychodził też na zewnątrz, głównie z procesją Bożego Ciała. Brała w tej procesji udział cała ludność miasta: zrzeszeni w organizacjach szli grupami ze swymi sztandarami, a reszta za baldachimem, jako jedna wielka masa ludzka. Ołtarze ustawiano nieco inaczej niżdzisiaj. Pierwszy-przed sklepem Maciejewskiego, drugi w wejściu do urzędu pocztowego, trzeci w wejściu do Gimnazjum Męskiego, gdzie ustawiano ołtarz zniesiony z auli. Uczniowie występowali jako sodalisi ze swym sztandarem.
Czwarty ołtarz ustawiano w bramie idącej na dziedziniec naprzeciw młyna. Nie wiem, czy jeszcze istnieje zwyczaj obrywania gałązek z brzózek, którymi dekorowano ołtarze, ale w moich czasach zostawały obdarte do gołego pnia.
Ludzie przypisywali im jakąś cudownąmoc. Orkiestry akompaniowały do śpiewu. Jedna z nich szła przed baldachimem, a inne rozstawione za nim. Chór kościelny śpiewał przed ołtarzami. Dzieci, które w niedzielę Trójcy Św. zostały przyjęte do pierwszej Komunii Św. szły przed baldachimem, a młodsze dziewczynki sypały kwiaty.
Kościół też czasem wychodził na zewnątrz, kiedy odprawiano mszę polową. Taka okazja zdarzyła się w 1938 roku, kiedy obywatele miasta sprezentowali naszemu baonowi nową broń. Cały wtedy batalion oraz wszystkie organizacje w mieście stanęły na placu przed Szkołą Morską, aby uczestniczyć w uroczystej mszy Św. i poświęceniu broni.
Zaraz za kościołem stała Hala Miejska. Była ona zarządzana przez Żabińskiego na zasadzie dzierżawy. Miał on również na lewo od głównego budynku restaurację pn. „Espia-nada". W głównej sali od niepamiętnych czasów istniało kino, chyba pod nazwą „Mars". Na ścianie, po prawej stronie przed wejściem, wisiały reklamowe fotosy. Pierwsze filmy nieme wyświetlano tam jeszcze za mojego dzieciństwa. Były to dreszczowce, w których często bohaterka miała ginąć z rąk złych ludzi, ale zawsze była uratowana przez dzielnego bohatera. Były też filmy francuskie z Patem i Patachonem, aż wreszcie kino na kilka dni zamknięto i zamontowano aparaturę dźwiękową. Działo się to we wczesnych latach trzydziestych. Przyszły pierwsze kolorowe kreskówki Disneya. Żabiński z natury był dla młodzieży przychylny. Ile razy chciało się jakiś film zobaczyć, wystarczało zamiast do kasy pójść do niego, powiedzieć mu: Panie dyrektorze, ja mam tylko 20 groszy, a tak bym chciał len film zobaczyć, a pan dyrektor wpuszcza! petenta tylnymi drzwiami.
W sali tej odbywały się też koncerty i przedstawienia teatralne nie tylko naszych lokalnych zespołów, ale wielu teatrów przyjezdnych. Tutaj miał swój pierwszy recital nasz ziomek, E. Żuk, studiujący wtedy w konserwatorium w Gdańsku. Został w końcu dyrygentem. Tutaj grupa z Oberammer-gau dala swoje pasyjne przedstawienie. Tu występowali artyści z całej Polski.
Może najważniejsząpozycjąrepertuaru teatralnego byl nasz lokalny zespól amatorski. Dusząjego byl matematyk z Gimnazjum Męskiego, prof. Koczur. Zebrał grono amatorów, którym mógłby się pochwalić nie tylko na tczewskiej scenie, ale i na wielu innych. Zaczęli chyba „Weselem" Wyspiańskiego, w którym wzięła udział również jego młodsza córka, Marysia. Potem były „Dziady", za nimi „Zemsta", „Śluby Panieńskie", „Warszawianka", w której stary Wiarus, przedstawiany przez prof. Koczura, nie był gorszy od kreacji Solskiego. Nie pamiętam wszystkich sztuk wystawionych na tej scenie. Dodam tylko jeszcze jedną „Mazepę" Słowackiego. Wtedy do zespołu dołączył też Blichewicz, nauczyciel szkoły nr 4.
Po prawej stronie Hali Miejskiej było przejście zakończone schodami w dół do ulicy Zamkowej, dla mnie było ono skrótem w drodze do szkoły.
Idąc dalej ulicą Dworcową (Kardynała Wyszyńskiego), zaraz na rogu był jeszcze jeden zegarmistrz, Sobecki. Nad nim mieszkał stary lekarz Wickel, Niemiec z pochodzenia, ale wolał pozostać w Polsce. Przez jakiś czas korzystaliśmy z jego usług, gdyż byl nie tylko dobrym lekarzem, ale też bardzo troskliwym.
Następna uliczka w prawo dochodziła do szpitala, prowadzonego przez siostry ze zgromadzenia Św. Wincentego a Paulo. Popularnie zwano je szarytkami, ale mało kto wiedział, że ta nazwa pochodziła nie od koloru ich habitu, a z francuskiego „charite"- miłosierdzie. W tym szpitalu przeleżałem chyba ze dwa miesiące, kiedy to w 1940 roku w lecie, złamałem nogę przy pracy. Pracował tam wtedyjako pielęgniarz, dziś już nieżyjący starszy kolega z gimnazjum, Z. Nadolski. Siostry tak
zorganizowały sale, że Polacy leżeli razem na jednej. Kiedyś w tym czasie doszedł tam też jeniec, Anglik. Pech chciał, że tego dnia kiedy mnie przywieziono, lekarz też złamał nogę, a lekarza udawał volksdeutsch, student medycyny po pierwszym roku. Kiedy po dwóch tygodniach dostaliśmy nowego lekarza, ten kazał mi zdjąć gips i założył nogę na wyciąg. Długo tak przeleżałem. Kiedy wreszcie, według ich przepisów, powinienem być zdrowy, zdjęli mnie z tej szubienicy, zaczęli uczyć chodzić, dali kilka dni zwolnienia i wysłali do pracy, chociaż z trudem się poruszałem. Mogło się skończyć wysłaniem mnie do Stutthofu za symulowanie. Interwencja mego ojca spowodowała, że ów lekarz wziął mnie jeszcze na kilka dni terapii i dodał jeszcze miesiąc zwolnienia. Po wojnie Nadolski został znanym lekarzem, pracował w Poznaniu.
Młyn parowy, stojący nieco dalej na rogu ulicy Sambora, miał obok sklepik, sprzedający różnego rodzaju mąkę. Kiedy matka pieklą jakieś ciasta, moim obowiązkiem było przynieść odpowiednią mąkę.
Idąc tą ulicą w dół do Wisły wchodziliśmy na ulicę Nową. Po lewej stronie za płotem rosły jakieś drzewa, a po prawej stalą Elektrownia Miejska wytwarzająca prąd stały. W większych miastach były elektrownie blokowe, zasadniczo bardzo nieekonomiczne, gdyż musiały mieć moc wytwórczą pokrywającą szczyt zapotrzebowania. W ciągu dnia, przy zapotrzebowaniu prądu przez lokalny przemysł, ich wydajność spadała prawie do zera. Tak było i z tczewską elektrownią. Opłaty za prąd były wysokie. Cena wynosiła około 50 groszy za KWh. Doszło więc do tego, że zaczęto zakładać sieć państwową, gdzie generatory można było tak dobrać, aby wytwarzały prąd bardziej ekonomicznie. Nasza elektrownia dostarczała prądu stałego, ale sieć państwowa musiała pracować na prądzie zmiennym. Przyszedł okres, kiedy wszystkim dano ostrzeżenie o zmianie systemu. Spowodowało to dużo niezrozumienia, oskarżając kierownictwo elektrowni o chęć wprowadzenia jakichś nadużyć. Zmieniono liczniki, sprawdzono instalacje, no i prąd zmienny stał się rzeczywistością. Nadszedł moment, kiedy po zlikwidowaniu kotłowni trzeba było obalić komin. Stało się to około 1933 roku. Poszedłem przed elektrownię patrzeć, jak to się będzie odbywało. Na dole komina wybito duży otwór, zabezpieczając go drewnianymi słupami. Kiedy wszystko było gotowe, ułożono stos łatwopalnych materiałów, tam gdzie stały podtrzymujące słupy i podpalono. Czekaliśmy chyba godzinę, kiedy odezwały się lekkie trzaski łamiącego się drewna i w parę minut później komin zaczął się chylić równolegle do ulicy. Widok wspaniały, kiedy z komina zaczęły sypać się iskry. W pewnym momencie pękł na trzy części i runął na ziemię, wznosząc tumany kurzu i sadzy.
Ulica Nowa łączy się z obecną ulicą Jana z Kolna, która kiedyś nie miała nazwy; łączyła po prostu miasto z mostem. Przed ostatnią wojną odbywał się tamtędy spory ruch tranzytowy. Ciężarówki nawet z dwiema przyczepami, po przejechaniu mostu, sprawdzeniu papierów i plomb wjeżdżały na ówczesnąulicę Hallera, dalej 30 Stycznia przez Czarlin, Starogard, Chojnice itd. aż do Niemiec. Ciężkie wozy uszkadzały jezdnie i trzęsły budynkami. Miasto miało problemy z utrzymaniem jezdni w odpowiednim stanie. Robiono doświadczenia w celu ulepszenia nawierzchni. W pewnym okresie położono przed „Arkoną" sześciokątne bloki betonowe, wyrabiane przez tczewską fabrykę płyt betonowych. Te przeleżały do czasu wojny, ale już wtedy dużo z nich było w bardzo złym stanie.
Przed samą wojną można było zauważyć, że sporo niemieckich samochodów, zamiast poruszać się ustaloną trasą, błądziły po mieście i okolicy. Któregoś dnia do szkoły przyszedł jeden z kolegów z obandażowaną ręką.
- Co się stało?
- Niewiele, pojechaliśmy rowerami na wycieczkę w swa-rożyńskie lasy. Wracając wyjeżdżałem na szosę, nawalił mi hamulec i wjechałem w „dekawkę". Rozbiłem samochód, a sam skaleczyłem rękę. Wsiadłem na rower i wróciłem do domu.
Trzeba dodać, że te samochody zrobione z dykty, miały bardzo słabą karoserię.
Przez most można było chodzić do Lisewa, ale trzeba było posiadać jakąś legitymację ze zdjęciem. Czasem chodziliśmy po prostu na spacer, aby z góry popatrzeć na Wisłę. Chodziło się też do Lisewa po tytoń i papierosy. Te produkty były tam dużo tańsze. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje mi się, że wolno było przynieść 100 g tytoniu, albo pewną ilość papierosów. Ci którzy „kręcili" papierosy woleli też tamtejsze bibułki, bo miały krawędź z klejem. Polskie były bez kleju. Sklepikarz zaraz za wałem, nauczył się na tyle polskiego, że nas rozumiał.
Po przejściu górą przez most, nad peronem bydgoskim, po prawej stronie był dworzec, chluba miasta. Zbliżając się do niego, na prawo widać było długi czerwony budynek - schronisko dla przyjezdnych kolejarzy. W końcu tego budynku była biblioteka i świetlica ze stolikami, szachownicami i fotelikami dla czytelników. W drugim pokoju stał stół do ping-ponga, a w trzecim stół bilardowy. Obok tego budynku znajdował się urząd pocztowy z żółtej cegły, takiej samej jak most. W tym miejscu ulica się rozszerzała, tworząc podjazd dla samochodów i taksówek. Budynek stacyjny, też z żółtej cegły, mieścił w sobie kasy biletowe, ekspedycję i przechowalnię bagażu, biura i kasy wypłat oraz kiosk z gazetami i słodyczami. W tym kiosku można było też kupić niektóre zagraniczne gazety. Tam kupowałem sobie francuski tygodnik. Przechodząc korytarzem dalej, wchodziło się do restauracji, poczekalni i baru. Stąd było też wyjście na bydgoski peron. W lewo od wyjścia wchodziło się do tunelu prowadzącego na perony: gdański i malborski. W tym tunelu odbywała się odprawa celna i paszportowa.
Wychodząc z dworca, po prawej stronie mijało się budynek oddziałi Dyrekcji Kolei. Nasza była Dyrekcją Gdańską i tam mieściły się właściwe biura, ale część biur znajdowało się w Tczewie. Obecnie w tym budynku mieści się Kolejowa Przychodnia Lekarska.
Wróćmy razjeszcze w kierunku dworca. Po przejściu przez wiadukt dochodzimy do ulicy Łąkowej. Po prawej stronie stoi fabryka drożdży, nadal czynna, ale przed wojną była tam też fabryka krochmalu ryżowego. Kilka metrów dalej był młyński rów, który wpadał do Wisły. Nie wiedzieliśmy z jakim młynem związana jest nazwa kanału, bo w Tczewie młyna nie było. Kiedyś postanowiliśmy w kilku kolegów pojechać na łyżwach po zamarzniętym kanele do Jeziora Lubiszew-skiego, z którego kanał ten wypływał. Nie przewidzieliśmy, że lód nie był równy, a co gorsze, w kilku miejscach rozdzielonych warstwami powietrza był bardzo słaby. Wytrwale jednak zdążaliśmy do celu, aby stwierdzić, że w miejscu, gdzie się rów zaczynał, stał młyn i nawet w zimie był czynny.
Dzisiejsza Stocznia Rzeczna leżąca nieco dalej za rowem, poprzednio była po prostu zimowym portem. W zimie wiadomo, ruch na Wiśle był niemożliwy, siłą więc faktu trzeba było zabezpieczyć sprzęt przed lodem.
Między wałami powstało osiedle zwane Abisynią. W okresie przedwojennym były tam tylko ogródki działkowe. Z biegiem czasu właściciele zaczęli tam budować szopy, które stawały się coraz to solidniejsze, aż zaczęto w nich mieszkać.
Wracając, idziemy ulicą Kolejową do dzielnicy wybudowanej jeszcze za pruskiego zaboru dla kolejarzy. Ze względu na kozy, które hodowali, dzielnicę tę nazwano z niemiecka „Kozen-Virtel". Dzisiaj mówi się krócej -Kozen. Istniała też ulica Kozia, ale usytuowana przed torami. Przed wojną na Kozen przy ulicy Wilczej była sala z barem i wyszynkiem, należąca do Bielawskiego. Organizacje kolejarzy czę
sto urządzały w niej swoje wieczorynki i spotkania. Byłem tam kiedyś na Mikołajkach. Na odchodnym, każde dziecko otrzymało dużą torbę owoców, ciastek i łakoci.
W okolicach Mostowej był przystanek „pedla". Tak zwano wahadłowy pociąg kursujący co kilka minut do Zającz-kowa. Był w zasadzie przeznaczony dla pracujących tam kolejarzy, może dlatego nikt w nim biletów nie sprawdzał.
Na rogu Gdańskiej i Sobieskiego znajduje się kościół pw. Św. Józefa, zbudowany w bardziej nowoczesnym stylu, który został poświęcony w 1936 roku. Wybudowano go wysiłkiem wszystkich wiernych Nowego i Starego Miasta. Dużo pracy artystycznej włożył nasz profesor zajęć praktycznych, Żmijewski. Nas też zapędzał do projektowania witraży, tłumacząc sztukę łączenia kolorowych szkieł ołowiem.
Wzdłuż ulicy Gdańskiej po stronie kościoła, aż do Chłodnej nie było prawie żadnych domów. Za Chłodną zaczynało się osiedle budowane przez kolejarzy, a po przeciwnej stronie powstał cmentarz.
Przedłużeniem Mostowej jest ulica Sobieskiego. Po jej lewej stronie była Szkoła Rzemieślnicza, której pierwotnym założeniem było kształcenie rzemieślników, ale krótko przed wojną otrzymała status gimnazjum. Ich drużyna harcerska była drużyną wodną. Mieli żaglówkę typu „Jolka" i kilka kajaków. Często urządzali spływy, by się nauczyć sztuki żeglowania. Ich harcerskim stojem były mundury marynarskie.
Blaski i cienie miasta
arto jeszcze dodać, że w pewnym okresie pojawiły się w mieście wózki z lodami. Może największym przedsiębiorcą w tej dziedzinie był Pasikowski. Był
inwalidą, który nosił krótką laseczkę prostującą plecy, a trzymał ją w zagięciu łokci. Wózki te zamówił u naszego sąsiada stolarza. Były to zwykłe skrzynki wyłożone cynkową blachą, zasuwaną pokrywą, w której były dwa okrągłe otwory na pojemniki z lodami. Pomalowane na biało z czerwonym napisem „Lody". Stawiał je w miejscach, gdzie był większy ruch - na rogach parku, na rynku, przy wejściach do szkół itd.
Osobnym problemem byli żebracy. Niektórzy po prostu chodzili od drzwi do drzwi, prosząc o „kawałek chleba". Często ten kawałek chleba ich nie zadowalał i zostawiali go gdzieś na schodach. Chodziło najczęściej o pieniądze. Słyszałem jednak o takiej żebraczce, która tylko chleb brała. Miała hodowlę kur, które tym chlebem karmiła, sprzedając jajka, albo ptaki. Miała z tego niezły dochód. Przychodzili na podwórze Cyganie z niedźwiedziem. Czasem zdarzali sięjacyś akroba-ci, ale najczęściej przychodzili grajkowie podwórzowi. Niektóre grupy były niezłe i dzięki nim rozpowszechniały się nowe szlagiery. Był też w mieście kataryniarz-inwalida ze zdeformowanymi stopami. Miał katarynkę zamontowaną na wózku i chodząc, ciężko się o nią opierał. Obchodził powoli całe miasto i być może z tego dał radę wyżyć.
Kwestia bezrobocia wówczas była również poważną. Wielu bezrobotnych mieszkało w domach należących do miasta, ale mających tylko minimum komfortu. Jedna ubikacja, jeden kran ze zlewem i często po dwie rodziny w jednym pomieszczeniu, dzieląc też kuchnię. Miasto wydzielało im kartki na żywność, dając w ten sposób minimum utrzymania. O ile taki człowiek nigdy nie pracował, nie posiadał ubezpieczenia, więc i do zasiłku nie był upoważniony.
Ten opis jest oparty tylko na osobistych wspomnieniach. Tutaj, za granicą nie mam dostępu do żadnych źródeł, aby sprawdzić to, co jeszcze pamiętam, a pamięć, niestety, często bywa zawodna. Znajdą się zapewne czytelnicy, którzy nie ze wszystkim się zgodzą.
BOGUMIŁA MILEWSKA
Od własnego otoczenia DZIEŃ REGIONALNY W SZKOLE PODSTAWOWEJ NR 1 W CZERSKU
ola szkoły w edukacji regionalnej jest bardzo ważnym elementem wychowania najmłodszego pokolenia Polaków. W dobie
jednoczącej się Europy muszą oni mieć świadomość „korzeni", z których wyrastają. Edukacja regionalna musi rozpocząć się od poznania przez najmłodsze dzieci najbliższego otoczenia: domu, podwórka, przedszkola, szkoły, miejscowości, w której zamieszkują. Poznanie to przebiega od „tu" i „teraz". Refleksje dotyczące przeszłości pojawiają się odpowiednio później. Historię mogą przekazywać zabytkowe budowle, dawne narzędzia, stroje, legendy... Jednak prawdziwą skarbnicą czasów minionych są ludzie, którzy je pamiętają i potrafią barwnie o nich opowiadać.
Takim człowiekiem w Czersku jest Jerzy Rogański, od pięciu lat honorowy obywatel miasta. Mimo swoich 88 lat bardzo chętnie współpracuje ze szkołą, uczestnicząc w lekcjach poświęconych wychowaniu regionalnemu. Jako świetny gawędziarz bardzo łatwo nawiązuje kontakt z dziećmi, które chętnie słuchają jego opowieści o dawnym Czersku i jego mieszkańcach. Nie zawiódł nas także
Kiedy mówię mała ojczyzna, to widzę podwórko, dom, moją szkołę i naszą panią.
Ks. J. Tischner
podczas obchodów w Szkole Podstawowej nr 1 w Czersku „Dnia Regionalnego", który odbył się 26 marca br. Jerzy Rogański zechciał być w tym dniu naszym honorowym gościem.
Organizatorem imprezy było Kółko Regionalne działające od kilku lat w tejże placówce. Właśnie różne prace uczestników kółka w formie wystawy zaprezentowano uczniom i rodzicom. Na wystawie znalazły się lalki w strojach regionalnych, słowniczki gwarowe, kartki z rodzinnych albumów, różne opracowania uczniów dotyczące historii szkół, kościoła itp. Zaprezentowano też „Czersk w starej fotografii".
W tym dniu odbyła się również prezentacja patronów czerskich ulic oraz spotkanie z poezją regionalną. Uczniowie czytali wiersze Grażyny Giełdon, Zygmunta Bukowskiego, Józefa Ceynowy, T. Lipnickiego. Uroczystość wykorzystano również do promocji broszurki Patroni czerskich ulic, która została opracowana przez kółko z okazji 75-lecia nadania Czerskowi praw miejskich. Dochód z jej sprzedaży pozwoli dzieciom z klasy regionalnej pojechać na wycieczkę do Pelplina i Gniewa.
Jerzy Rogański podczas prezentacji
Patronów czerskich ulic w czasie spotkania
w Szkole Podstawowej nr 1 w Czersku
MARIA ROSZAK
z cyklu bajek Ptaszki
ziało sia tó, wczesnóm wiosnom, kędy tó wszytkę zwierzontka wyłazom zez dziurów i swój ich norów, śniyg tają, a słonko coroz
bardzij świyci swojimi promiyniami. Kyjtry wyściubiajóm nosy z budów, ludziska zaprzyngajó swoje szkapy do orczyków, by cióngnońć na targ, a eltki kwitnó przy polnyj drodze. Jo, jo, ja wóm mówią, wiosnom tó naprawda je psianknie.
Dzwońce (tó sóm take małe ptaszki, wielke narwańce w lejtaniu) zaczyli tyż sia cieszyć zez wiosny. Po swoja-inu gadeli se i szukali nasiónków na dziesióntke. A samczyki szukeli se partnerków, bo uż chciali gniazdka budować i do pisklaków z żarciem lejcie (a trza wóm wjedziyć, że te samniczki tó nie byli take chantne, bo óni chciali, żeby jich zdobyweli).
I właśnie taki jedan wkaroweł sia na gałónzka, dzie siedziała psiankna, dorodna samniczka i zaczón jej świer-kotać nad łucham. Jej sia tó wjidziało, że sia o nióm stara tan ptasi knap, ale chciała, żeby sia o nióm starał dalij, wianc rozkereszowała:
- Oj, ty jiwanie jedan, wynocha z mojaj gałónzki! - I dalij se robjić z biadnego samczyka kępki. - Ty piecónie, masz łep papuziaty, jak cia zara wepchną w parzawki, tó ty popamniantasz, oj popamniantasz!
Ale ón sia niy zraził, bo wcale niy był papuziatym pie-cónem i myślał, że pewno sia tyj samniczce wjidzi. Wianc dalij śpsiwał swoje ptasie frantówki na nij. Ona czuła, że w tych psiosankach je wiale mniłości, ale dalij jamu dokucza i mówji:
- Wole ja być kwokom niż za takóm ómege wychodzić. Jidźty lepjij, a niy sia tu dulczysz, bo itaknicztygo ci niy wyjdzie.
Ale ón dalij swoje. Wtedy óna przestała sia srożyć na niygo tylko zaczynła słuchać tyj psianknyj psiosenki. Wtedy tyn samczyk łobaczył, że óna użje spokojna i tak do nij rzycze:
- Ty jezdeś prawdziwna ptasia dyjanka i ja chcą sia z tóbóm chajtnónć. Czy sia zgodzisz?
A óna mu na to ćwierkotnyła: - Ja nia banda ci tu wiela faflónić, jyno ci powiam:
wjidziało mi sia, że ty jezdeś taki namolny z tym śpsiwa-niem, wianc zostaną twójó żonom.
Samczyk sia wtynczas niemiernie łucieszył i tak zaczón z radości skrzydełkami machać, że łomal sia cały
z tego machania niy wypsiórzył. Ona zaś sia gapsiła na niygo jak na kalycznego, w końcu powjedziała:
- Ty tu mi sia nie ciećkaj, jeno halaj mi gałónzków na gniazdko. Jeno chwatko!
Wtynczas ón polejciył do parku po te gałónzki na gniazdko.
- Ale dzie my łurzóndzim te gniazdko? - spytał sia tyn samczyk.
- No jak to dzie? Łuskrómnim se pod daszkam w kapliczce Pana Jezuska i tóm my zamnieszkamy.
- No jo, ale skónd ty wiysz, czy Pan Jezusek chce nas? - Wej, ty nie gadej, jano do roboty! Tachaj tóm pod
daszek słomy i te kijki, szwóndraj po lesie za mniantkimi aby!
Gdy gniazdko było uż gotowe, wtynczas parka ptaszków sia tam wprowadziła, a po niydługim czasie wykluli sia małe pisklaki, których było trzy. Rodzice łowili tóm pisklakom różne robaki, czasem przynosili wyskrobki abo jakeś nasiónka. Gdy pisklaki byli głodne, tó wajczeli i war-waszeli, a to bół dla rodziców cech, że użje tyn czas na jedzonko na małych pisklaczków. No, wianc rodzice wciónż koczołoweli i psiloweli, czy małe nie wajczóm. Bo jak wajczeli, to wiadóm - só głodne i czas Iejtać po robaka na nich. Tak te pisklaki zrobjili sia nałożne, że zawsze, gdy zaknerajóm, to majom robaka. Wtedy sia rozpuścili, jak te dziadoske bicze.
- Pi pi pi! Ja cheam podobiadka, a najlepij poperdy z muszków! - knerół psierwszy pisklak.
- Kwi kwi kwi! A ja cheam pyrcek pyraca! - warwa-szeło druge dzieszczko ptasie.
A tan trzaci pisklak był najmniajszy i wołeli na niy-ego: Pyrtek. Ón nigdy nia wajczał, bo nia bół pyskacz i dlatygo, że mało jad, to wyglóndał jakby mniał zara chachnónć.
Pewnygo dnia rodzice pisklaków obaczyli, że to najmniejsze sia prawie wcale nia rucha w tym gniazdku i sia przelankli. Mama ptasia zara bolechuje:
- Mały, co ci? Zara mi tu gadej! A ón ledwie-ledwie podnosi łoczka i buczy ostaćkami
siłów: -Jeść! Jeść! No, to rodzice chućko polejcieli i znoszóm małamu:
to jakegoś pyraca, to muszka, to eszcze co inszygo. Mały ćpał, aż sia na dziobie podedał. Wtynczas tata go pyta:
- Eszcze ci głodno? A mały wołał: - Eszcze, eszcze, bo jak nia dostana eszcze, to banda
chudzira i mogą wóm tu chachnónć. A on (tan mały pisklak) tak chachmańcił, bo obaczył,
że rodzice tera tylko do niago lejtajó zez jedzonkiem. Za to tamte dwa ptasie celberty nie wjedzieli, co tera je? Prze-cia óne tyż chcóm jeść. Ale tera óni dostaweli mniej, bo wiancy na tago Pyrtka szło. Taki lorbas sia zrobjił, że cyganił rodzicom, że wciónż chcą jeść. 1 w końcu te rodzice sia pomiarkoweli, co je i postanowili dać małamu głoda-kowi nałuczka. A co óni wymyśleli? Zara łobaczyta.
Pewnego dnia reno znówki polejciyli po robaki. Tamtym dwóm wiankszym (tera to óni uż byli mniajsze od tamtej dangoli) deli po pyracy. Gdy tan jedan, co wciónż był głodny i srodze dangował bez przerwy znów zaczón bajdurzyć, że chcą jeść, to óni (te rodzice) polejciyli na pole bulwowe i szwóndreli za jakimś dykim robakam. W końcu mama znalezła takego fest dykego pyndróna, wziała go do dzioba i wraz zes swój im chłopam polejciyła do kapliczki do gniazdka.
Uż z daleka parka dzwońców czuli swojich dzieci, bo óne tak głośno świerkoteli. Czansto rodzice jopali na ta swoja dzieci, że Panowi Jezuskowi kele łuchatak warwe-szujóm, ale tak na prawda to Pan Jezusek był rad z tygo świerkotania, bo Mu sia wjidziało to ptasie śpsiwanie (a trza wóm wjedziyć, że te małe ptasie glubasy to srodze psianknie śpsiweli, bo uż sia łod swojich rodziców wyłu-czyli). No wianc, jak uż rodzice dolejciyli do gniazdka, to mama powiedziała do tygo, co eszcze nie dostał jeścia, czyli do tygo bazarnygo bachora:
- Na ciebia, dangolko, to my mómy z tatusiam take coś dobrygo - i podała pisklakowi do dzioba tygo bardzo bufóniastygo pendróna, co go znalazła na dworzu. Mały byz gryzienia, połknył pendróna i jenknył:
- Ale tera banda mniał kałdun. Po chwili mały pisklak zaczón jamrować sia, bo niy
móg tygo pendróna przełknónć. Wtedy mama rzykła: - A, odechcą ci sia, mrużo jedna, rodziców cyganić.
To bandzie ostaciek twojiygo chachmańcenia! A tata dodał do tygo: - Całkam żarn zgłupsiał, żarn sia tak dał cyganić, ale
tera tygo niy bandzie. Czujasz ty, celbercie, czy niy? Ale pisklak niy móg ani słowa wydusić, bo gara mniał
zaknyblowana pendrónem - Aaa! Uuu! - jamrotał jano i chruchlał tyn biydny
pisklak i sia cipał, żeby nareszcie zes tygo gara pendróna odknyblować. Łoczy mu na wiyrzch wyszli całkam, aż sia rodzinie ptasiyj żal pisklaka zrobjiło. Wtedy tata włożył swój dziób do dzioba tygo uż całkam szlap pisklaka i wy-jón pendróna. Mały odkaszlón, odchurchlón i rzykł:
- Wjidza ja, że wielka szatora za mnia była, żarn tak rodzicom cyganił i tó wew kapliczce Pana Jezuska. Ale tyra uż niy banda tak robjił. Wierzyta mi?
Wtedy wszytkę zaczęli ryczeć, bo tak jich to wzruszyło. Potym zaś mama zrobjiła wielkóm ptasióm uczta i zaprosili oni wszytkę ptaki. Łod tyj pory żyli óni w zgodzie, a pisklaki niy cyganili.
MARIA WYGOCKA
Kolejny raz regionaliści ze Szkoły Podstawowej im. B. Malinowskiego w Warlubiu, zapraszają Czytelników na stare polskie drogi, na spotkanie z dawnymi obrzedarni, z których wiele przetrwało do dnia dzisiejszego. Do takich niezwykłych, barwnych i radosnych należą niewątpliwie święta wielkanocne.
Zaczątków tego pięknego święta doszukali się religioznawcy w odległych czasach przedchrześcijańskich. Już ludy myśliwskie w Indiach i basenie Morza Śródziemnego
stworzyły sobie bóstwa roślinności i słońca, umierające jesienią i zmartwychwstałe wiosną. Również Egipcjanie mieli swego Ozyrysa, boga roślinności, a w Iranie symbolem zamierania przyrody i budzenia się jej do życia była Mirta.
Dla nas, chrześcijan, szczególnie interesująca jest Pascha, z której wywodzi się Wielkanoc. Paschę, święto wiosny, znali już Hebrejowie. lud pasterski, na ziemiach północno-wschodniej Sahary, między Nilem a Morzem Czerwonym. Hebrajskie słowo „passah" lub „paszah" znaczy przekroczyć i ominąć. Niektóre źródła podają, że w czasie święta „passah" zarzynano baranka i krwią kropiono zewnętrzne ściany namiotów, by pustynne demony nalizawszy się do syta, omijały je i szły dalej.
W okresie wczesnego chrześcijaństwa Święto Paschy, połączone z pojęciami o męce, ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu Chrystusa, zaczęto obchodzić w pierwszą niedzielę po zrównaniu dnia z nocą, jako Wielkanoc. Natomiast dawną Paschę Męki rozsnuto na cały Wielki Tydzień. Te zwyczaje rozpoczynają się od Palmowej Niedzieli.
A oto wypowiedzi opracowane przez redaktorów szkolnej gazetki ..Europejczyk" w Warlubiu:
Ze świętem Wielkanocy, które nasi przodkowie Praslowia-i nie obchodzili jako święto zwycięskiej wiosny, wiążą się liczne
obrzędy, znane do dziś na Kociewiu. I lak np.: palmie, poświęconej w Niedzielę Palmową, przy
pisano dobroczynne własności. Niegdyś, po powrocie z nabożeństwa, uderzano się wierzbowymi gałązkami, kropiono nimi dom i obejścia. Połknięcie kilku puszystych „bagniątek" miało chronić przed chorobami. Do dziś w wierzeniach ludów Europy przetrwało przekonanie, że poświęcone gałązki wierzbowe to symbol życia, radości i sil witalnych.
Uroczyste tego dnia procesje i święcenie palm są pamiątką wjazdu Chrystusa do Jerozolimy. Ponieważ opalmy u nas trudno, więc zastępowano je od stuleci gałązkami bukszpanu czy kwitnącej wierzby. Od tego wzięta się nazwa Niedzieli Wierzb-nej. Od Wielkiego Czwartku milkły kościelne dzwony, a chłopcy biegali z kołatkami, mocno hałasując, co miało symbolizować
1 wypędzenie Judasza. Do tradycji należy też zwyczaj malowania jaj, który to zapoczątkowała (wg podania greckiego rozpowszechnionego w Xw.) Maria Magdalena. Zależnie od sposobu barwienia, nazywamy je kraszankami, pisankami lub skrobankami. W Wielką Sobotę w kościołach święcono pokarmy przygotowane na wielkanocny slot.
Natomiast Wielkanocny Poniedziałek to dzień swawoli, śmi-gus-dyngus - oblewanie wodą.
Joanna Bogdańska, V c Ada Pawlik, V c
Ze świętami wielkanocnymi kojarzą się nie tylko pisanki i śmigus-dyngus. Do tradycji przypisano też baranka, zająca i kurczaka. Do Polski tradycja wielkanocnego pisklęcia przyszła prawdopodobnie z Niemiec i Austrii. A to być może dlatego, że jaja miały znaczące miejsce w obrzędach ludów pogańskich. Świadczą o tym odkryte groby z X wieku, w których znaleziono jaja pomalowane na czerwono. Natomiast zająca i jego zmieniającą się sierść, kojarzono z rozpoczęciem nowego życia. Na Pomorzu wielkanocny zajączek przynosi prezenty. Baranek to symbol typowo chrześcijański, wprowadzony „odgórnie" bullą papieską w XIV wieku i określa zmartwychwstałego Chrystusa.
Joanna Chyła, V c
Do stołu wielkanocnego zawsze siadano po rezurekcji, w niedzielę rano. Stół nakrywano białym obrusem, przybranym złotą wstążką, gałązkami bazi wierzbowych, zieloną pszenicą lub rzeżuchą, barwinkiem czy bukszpanem.
Aleksandra Waszak. V a
Aby święta wielkanocne byty bardziej radosne, należy więc powrócić do dawnych tradycji. Według starych, kociewskich wierzeń, wiele spośród nich ma magiczną moc. Warto też pamiętać, że dobór potraw w koszyku ze „święconką" nigdy nie był przypadkowy. Od wieków każdy dar boży symbolizował co innego.
Chleb - byl i jest pokarmem podstawowym, symbolem nad symbolami - przedstawia bowiem Ciało Chrystusa.
Jajko - to dowód odradzającego się życia, symbol zwycięstwa nad śmiercią.
Sól - to minerał życiodajny, mający moc odstraszania zla. Wędlina - zapewnia zdrowie, a także dostatek. Ser-jest symbolem przyjaźni między człowiekiem a siłami
przyrody. Chrzan - to znamię siły i fizycznej krzepy. Ciasto -jest symbolem umiejętności i doskonałości. Do dziś przetrwało też wiele porzekadeł dotyczących świąt
wielkanocnych, np.: Smigu, śmigu po dyngusie, to są rany po Chrystusie. Dyngu, dyngus, aja, aja, nie chcę chleba, jeno jaja.
Nieraz wielkanocni kolędnicy śpiewali: Przyszliśmy tu po dyngusie, powiemy wam o Chrystusie. W Wielki Czwartek, w Wielki Piątek, miał Pan Jezus wielki smutek. Wielki smutek, wielkie rany, my są wszyscy chrześcijany Wy dawajcie co Bóg karze, po jajeczku i po darze. Choćbyście nam mendel dali, bym wam bardzo dziękowali.
My zaś przestrzegamy naszych Czytelników przed spożywaniem wszystkiego w nadmiernych ilościach i dedykujemy wesoły wiersz Ludwika Jerzego Kerna pt. „Dwa kilo w trzy dni":
Widzę wyraźnie, jak Wernyhora, oto znów tycia nadchodzi pora! Przeciętny Polak w owe trzy dnie nic tylko je i je. I kolka z nim jęczy, przeciętna Polka. Lecz nim tak jęczeć zaczną pospołu, siadają sobie ślicznie do stołu, inaugurując smakowy raj konsumowaniem świątecznych jaj, potem szyneczka, schabik, wędzonka, biała kiełbasa, tatar, golonka, a gdy obrzydną im już zakąski, zaraz dostają kawałek gąski, frytki, czerwonej kapusty, barszcz, chlebek, masło, makowiec, mazurek, sernik, kompotu lyk i kawa. razem 6805 kalorii. Trzy razy dziennie lak przez 3 dni, I nikt nie pozna nas! Hi, hi, hi!
HUBERT POBŁOCKI
Łoczekiwany cud zmartwychwstania
Razki - robotny to lud był - kędy i na Kociywiu nie dało biedy, toć żeśma erbnyli jego psiaśnie łod nich nadzieja nigdy nie zgaśnie. Bo psiaśń, jak zgrzmot zamanówszy, ludzi zes najgłambszygo śpsiku łobudzi. Zes pamniańci hala łobraz czasów fol: jeścia, polów, łónków i lasów. Wew wiosna świyżym luftam powieje, słónszkam jasnam psianknie łogrzeje. Wej, chdy lud gnambzi zmora ponura, tan zawdi łoczy wlypsia wew góra, skóndy sia - po Golgocie - wyłania Pan Jezu Chrystus, Król Zmartwychwstania i nadzieja roboty dostania, dla bezrobotnych sia zahalania. Ło czym durch myśló kociywskie ludzie, jak ło walnym wielganocnym cudzie.
CZARNA WODA
GNIEW
NOWE
PELPLIN
SKARSZEWY
SKÓRCZ
STAROGARD
ŚWIECIE
TCZEW