Kripke-Nazywanie a konieczność
-
Upload
andrzej-kozakiewicz -
Category
Documents
-
view
56 -
download
2
Transcript of Kripke-Nazywanie a konieczność
WYKŁAD I: 20 STYCZNIA 19701
Mam nadzieję, że niektórzy widzą pewien związek między dwoma tematami, o
których mówi tytuł. Jeśli nie, związki takie zostaną w każdym razie ukazane w
trakcie tych wykładów. Ponadto, z powodu używania w dzisiejszej filozofii
analitycznej narzędzi odwołujących się do odniesienia i konieczności, nasze poglądy
w tych sprawach naprawdę mają dalekosiężne konsekwencje dla innych zagadnień
filozoficznych, które tradycyjnie można by uznać za odległe, jak argumenty
dotyczące zagadnienia stosunku umysłu do ciała czy tak zwanej „tezy o
identyczności”. Materializm, w tej postaci, często dziś zostaje uwikłany na bardzo
zawiłe sposoby w rozstrzyganie pytania, co jest konieczne, a co przygodne w
przypadku identyczności własności — zostaje uwikłany w rozstrzyganie tego rodzaju
pytań. Uzyskanie przeto jasności co do tych pojęć jest rzeczywiście bardzo ważne dla
filozofów, którzy mogą chcieć pracować w wielu dziedzinach. Być może powiem coś
w trakcie tych wykładów o zagadnieniu umysł-ciało. Chcę również powiedzieć w
pewnym miejscu (nie wiem, czy zdołam to wprowadzić) o substancjach i rodzajach
naturalnych.
Sposób, w jaki podchodzę do tych spraw, będzie zupełnie różny, pod pewnymi
względami, od tego, co dziś ludzie myślą (choć ma również pewne miejsca styczne z
tym, co niektórzy ludzie myślą i piszą dziś, a jeśli pomijam nazwiska w takich jak te
nieformalnych wykładach, mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone).2 Niektóre
moje poglądy mogą uderzać na pierwsze wejrzenie jako jawnie błędne. Oto mój
ulubiony przykład (którego prawdopodobnie nie zechcę bronić w tych wykładach —
przede wszystkim, gdyż jeszcze nikogo nie przekonał): Twierdzi się powszechnie we
współczesnej filozofii, że są pewne orzeczniki, choć faktycznie puste — posiadające
zerowy zakres — ów zerowy zakres posiadające tytułem przygodnego faktu, nie zaś
tytułem jakiegoś rodzaju konieczności. Dobrze, tego nie rozważam; ale przykład, jaki
się zwykle podaje, to przykład jednorożca. Oto powiada się, że choć wszyscy 1 W styczniu 1970 r. wygłosiłem trzy wykłady w Princeton University, przedstawione tu w zapisie. Jak
pokazuje wyraźnie styl tego zapisu, wygłaszałem je bez pisanego tekstu, a w istocie i bez notatek. Tekst ten
jest nieznacznym redakcyjnym opracowaniem dosłownego zapisu; gdzieniegdzie dodano fragment dla
rozwinięcia myśli, napisano na nowo zdanie, lecz nie podjęto żadnej próby, by zmienić nieformalny styl
oryginału. Wiele przypisów dodano do oryginału, ale nieliczne zostały pierwotnie wypowiedziane na
marginesie w samych wykładach.
Mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał o tych faktach, czytając tekst. Wyobrażając sobie, jak się go
mówi, z właściwymi przerwami i akcentami, można niekiedy łatwiej tekst rozumieć. Zgodziłem się z pewnymi
zastrzeżeniami na opublikowanie wykładów w tej postaci. Przyznany mi czas oraz nieformalny styl wykładu
zmuszały do pewnego skondensowania argumentacji, uniemożliwiały omówienie pewnych zarzutów itp.
Szczególnie w uwagach poświęconych identycznościowym zdaniom nauki oraz zagadnieniu stosunku umysłu
do ciała w partiach końcowych trzeba było zrezygnować z dokładności. Zupełnie pominięte zostały niektóre z
tematów istotnych do pełnego przedstawienia stanowiska, którego się tu broni, w szczególności zagadnienia
zdań egzystencjalnych oraz nazw pustych. Ponadto, nieformalność sposobu przedstawienia łatwo może
spowodować uchybienia wymogom jasności w pewnych sprawach. Przystałem na wszystkie te braki w imię
szybkiego ogłoszenia tekstu. Mam nadzieję, że może dana mi będzie sposob ność zrobienia więcej w
późniejszej pracy. Powtarzam: mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał, iż czyta wykłady w znacznej
mierze nieformalne, nie tylko wtedy, gdy napotyka powtórzenia czy miejsca niefortunne, lecz także wtedy,
gdy napotyka oznaki braku szacunku lub miejsca drażniące. 2 Mając możność dodania przypisu wspomnę, że Rogers Albritton, Charles Chastain, Keith Donnellan i
Michael Slote (oprócz filozofów wspomnianych w tekście, z Hilarym Putnamem w szczególności) niezależnie
wyrażali poglądy styczne z rozmaitymi stronami tego, co tu mówię. Albritton zwrócił moją uwagę na
zagadnienia konieczności i aprioryczności w odniesieniu do rodzajów naturalnych, stawiając pytanie, czy
moglibyśmy odkryć, że cytryny nie są owocami. (Nie mam pewności, że uznałb y on wszystkie moje wnioski.)
Pamiętam również o wpływie dawnych rozmów z Albrittonem i Peterem Geachem o istotności pochodzenia
czegoś. Obrona zawarta w tekście zachowuje jednak ważność: uświadamiam sobie, że lista, jaką przynosi ten
przypis, jest daleka od zupełności. Nie usiłowałem wymienić wszystkich tych przyjaciół i studentów, z
którymi wiodłem pobudzające i pomocne rozmowy. Thomas Nagel i Gilbert Harman zasługują na osobne
podziękowania za pomoc w redakcyjnym opracowaniu tego zapisu.
stwierdzamy, że nie ma jednorożców, oczywiście mogłyby być jednorożce. W
pewnych okolicznościach byłyby jednorożce. I to jest przykład czegoś, co, jak sądzę,
nie ma miejsca. Według mnie prawdy nie należałoby może przedstawiać mówiąc, iż
jest konieczne, że nie powinno być jednorożców , lecz mówiąc po prostu, iż nie
możemy powiedzieć, w jakich okolicznościach miałyby być jednorożce. Sądzę
ponadto, że nawet gdyby archeolodzy czy paleontolodzy odkryli jutro jakieś szczątki
kopalne wykazujące dowodnie istnienie w przeszłości zwierząt, które spełniały
wszystko, co wiemy o jednorożcach z mitu o jednorożcu, nie wskazywałoby to, że
były jednorożce. Otóż nie wiem, czy będę miał sposobność obrony tego konkretnego
poglądu, lecz jest to przykład poglądu zaskakującego. (Miałem ostatnio w tej
instytucji seminarium, na którym mówiłem o tym przez dwa semestry.) Tak więc
niektóre moje poglądy są nieco zaskakujące. Ale rozpocznijmy od pewnego obszaru,
który nie jest może tak zaskakujący, i wprowadźmy metodologię oraz zagadnienia
tych wykładów.
Pierwszy z pary tematów to nazywanie. Przez nazwę będę tu rozumiał nazwę
własną, to znaczy nazwę osoby, miasta, kraju itd. Dobrze wiadomo, że logicy
współcześni również bardzo interesują się deskrypcjami określonymi, zwrotami o
postaci: „x takie, że φx”, takimi jak: „człowiek, który skorumpował Hadleyburg”.
Otóż jeśli w ogóle jeden i tylko jeden człowiek skorumpował Hadleyburg, człowiek
ten jest tym, do czego odnosi się, w sensie logicznym, ta deskrypcja. Terminem
„nazwa” będziemy się posługiwać tak, by nie obejmował deskrypcji określonych tego
rodzaju, lecz jedynie te rzeczy, które w języku potocznym nazwałoby się „nazwami
własnymi”. Jeżeli chcemy mieć termin wspólny, obejmujący nazwy i deskrypcje,
możemy posłużyć się terminem „wyrażenie oznaczające”.
Donellan3 zauważył, że w pewnych okolicznościach konkretna osoba mówiąca
może posłużyć się deskrypcją określoną, by odnieść się nie do tego, do czego
właściwie odnosi się — w sensie, jaki właśnie określiłem — ta deskrypcja, lecz do
czegoś innego, co chce wyróżnić i o czym sądzi, iż jest tym, do czego dana
deskrypcja odnosi się właściwie, co zaś faktycznie nie jest tym. Można więc
powiedzieć: „Tamten człowiek z szampanem w kieliszku jest szczęśliwy”, choć
faktycznie ma on jedynie wodę w kieliszku. Otóż, choć w jego k ieliszku nie ma
szampana, a w pokoju może być inny człowiek, który ma szampana w kieliszku,
mówiący zamierzał odnieść się lub być może, w pewnym sensie terminu „odnosić
się”, rzeczywiście odniósł się do człowieka, o którym myślał, że ma szampana w
3 Keith Donnellan Reference and Descriptions , „Philosophical Review” t. 75, 1966, s. 281 -304. Zob. również
Leonard Linsky Reference and Referents , [w]: Caton (wyd.) Philosophy and Ordinary Language , Urbana
1963. Rozróżnienie Donnellana wydaje się stosowalne do nazw, a także do deskrypcji. Dwaj ludzie spoglądają
na kogoś z pewnej odległości i sądzą, że rozpoznają go jako Jonesa. „Co robi Jones?” „Grabi liście.” Jeśli ów
grabiący w oddali liście jest faktycznie Smithem, w pewnym sensie odnoszą się oni do Smitha, choć obaj
posługują się nazwą „Jones” jako nazwą Jonesa. W tekście mówię o „tym, do czego odnosi się” nazwa, mając
na myśli rzecz nazywaną przez tę nazwę — np. Jonesa, nie Smitha — nawet gdy o mówiącym można niekiedy
słusznie powiedzieć, że posługuje się nazwą, by odn ieść się do czegoś innego. Może mniej mylące byłoby
użycie terminu technicznego, takiego jak „denotować” zamiast „odnosić się”. Moje utycie „odnosić się” jest
takie, że spełnia schemat: „Tym, do czego odnosi się «X», jest X”. gdzie „X” można zastąpić przez jakąś
nazwę lub deskrypcję. Skłonny jestem tytułem próby uznać, w przeciwieństwie do Donnellana, że jego uwagi
o odnoszeniu się mają niewiele wspólnego z semantyką czy warunkami prawdziwości, choć mogą być istotne
dla teorii czynności mowy. Ograniczenia miejsca nie pozwalają mi wyjaśnić, co przez to rozumiem, a tym
bardziej nie pozwalają na obronę tego poglądu, poza krótką uwagą. Nazwijmy to, do czego odnosi się nazwa
czy deskrypcją w moim sensie, „semantycznym odniesieniem”; w przypadku nazwy jest to rzec z nazywana, w
przypadku deskrypcji — rzecz jednoznacznie ją spełniająca.
Mówiący może więc odnosić się do czegoś innego niż odniesienie semantyczne, jeśli ma odpowiednio
fałszywe przeświadczenia. Sądzę, że to właśnie zachodzi w przypadkach nazywania (Smith — Jones), a także
w Donnellanowym przykładzie z szampanem; te pierwsze nie wymagają żadnej teorii głoszącej, że nazwy są
dwuznaczne, a ten drugi nie wymaga żadnej modyfikacji Russellowskiej teorii deskrypcji.
kieliszku. Mimo to terminu „to, do czego odnosi się deskrypcja”, zamierzam używać
tak, by znaczył tyle co przedmiot spełniający jednoznacznie warunki, jakie wskazuje
deskrypcją określona. W tym sensie zwykło się go używać w tradycji logicznej. A
więc, gdy mamy deskrypcję o postaci: „x takie, że φx”, i istnieje dokładnie jedno x
takie, że φx, do tego właśnie odnosi się deskrypcja.
A jaki jest stosunek między nazwami a deskrypcjami? Istnieje dobrze znana
doktryna Johna Stuarta Milla, wyłożona w jego Systemie logiki, według której nazwy
mają denotację, lecz nie konotację. Posłużmy się jednym z jego przykładów. Gdy
używamy nazwy „Dartmouth” do opisu pewnej miejscowości w Anglii, można ją tak
zwać, ponieważ leży u ujścia rzeki Dart. Ale gdyby nawet, mówi Mill, Dart (to
znaczy rzeka Dart) zmieniła swój bieg tak, że Dartmouth nie leżałoby już u jej ujścia,
moglibyśmy w sposób właściwy nazywać to miejsce „Darthmouth”, choć nazwa ta
mogłaby sugerować, iż leży ono u ujścia rzeki Dart. Zmieniając terminologię Milla,
powinniśmy może powiedzieć, że taka nazwa jak „Dartmouth” rzeczywiście ma
konotację dla pewnych ludzi, mianowicie, iż rzeczywiście konotuje (nie dla mnie —
nigdy o tym nie myślałem), że jakieś miejsce zwane „Dartmouth” leży u ujścia rzeki
Dart. Ale wówczas nie ma ona „sensu”. W każdym razie okoliczność, że tak
nazywane miasto leży u ujścia rzeki Dart, nie jest częścią znaczenia nazwy
„Dartmouth”. Ktoś, kto mówiłby, że Dartmouth nie leży u ujścia rzeki Dart, nie
przeczyłby sobie.
Nie powinno się sądzić, że każdego zwrotu o postaci: „x takie, że Fx”, używa się
zawsze jako deskrypcji raczej niż nazwy. Przypuszczam, że każdy słyszał o Świętym
Cesarstwie Rzymskim, które nie było ani święte, ani rzymskie, ani nie było
cesarstwem. Dziś mamy Narody Zjednoczone. Wydawałoby się zatem, że skoro
można nazywać tak te rzeczy, choć nie są Świętymi Rzymskimi Narodami
Zjednoczonymi, zwroty te trzeba traktować nie jako deskrypcje określone, lecz jako
nazwy. W przypadku niektórych terminów ludzie mogą mieć wątpliwości, czy są one
nazwami, czy deskrypcjami; na przykład „Bóg” — czy opisuje Boga jako jedyny byt
boski, czy też jest nazwą Boga. Ale przypadki takie nie muszą nas martwić.
Otóż dokonuję tu rozróżnienia, które z pewnością przeprowadza się w języku. Ale
klasyczna tradycja logiki współczesnej występowała bardzo mocno przeciw
poglądowi Milla. Frege i Russell sądzili — a doszli do tych wniosków, jak się
wydaje, niezależnie od siebie — że Mill błądził w zdecydowany sposób:
rzeczywiście nazwa własna, użyta we właściwy sposób, jest po pros tu skróconą czy
utajoną deskrypcją określoną. Frege w sposób szczególny mówił, że taka deskrypcja
nadaje sens nazwie.4
Otóż racje przemawiające przeciw poglądowi Milla, a nie na rzecz alternatywnego
poglądu, przyjętego przez Fregego i Russella, są rzeczywiście bardzo potężne. I
trudno zrozumieć — choć można ów pogląd traktować podejrzliwie, ponieważ nazwy
nie wydają się być ukrytymi deskrypcjami — jak pogląd Fregego-Russella, lub jakaś 4 Ściśle mówiąc, Russell oczywiście twierdził, że nazwy nie skracają deskrypcji i nie mają żadnego sensu, ale następnie
twierdził też, że dlatego właśnie, iż rzeczy, które nazywamy „nazwami”, są skrótami deskrypcji, naprawdę nie są to nazwy.
Tak więc, ponieważ „Walter Scott”, według Russella, jest skrótem deskrypcji, „Walter Scott” nie jest nazwą, a jedynymi
nazwami rzeczywiście istniejącymi w języku potocznym są bodaj zaimki wskazujące, takie jak „to” lub „tamto”, używane w
konkretnej sytuacji, by odnieść się do przedmiotu, z którym mówiący jest, w Russellowskim sensie tego terminu,
„bezpośrednio zaznajomiony”. Choć nie chcemy przedstawiać rzeczy tak jak czyni to Russell, możemy opisać go jako kogoś,
kto mówi, że nazwy, jak się je potocznie nazywa, rzeczywiście mają sens. Mają one sens w silny sposób, mianowicie mamy
być zdolni do podania takiej deskrypcji określonej, by to, do czego odnosi się nazwa, było, na mocy definicji, przedmiotem
spełniającym tę deskrypcję. Sam Russell, ponieważ usuwa deskrypcje ze swej pierwotnej notacji, wydaje się utrzymywać w
artykule On Denoting (zob. polski przekład: Denotowanie [w]: Jerzy Pelc (wyd.), Logika i język, Warszawa, PWN 1967, s.
253—275. Przyp. tłum.), że pojęcie „sensu” jest złudne. Zdając sprawę z poglądów Russella odbiegamy od nich w dwojaki
sposób. Po pierwsze, ustalamy, że „nazwy” mają być nazwami w potocznym rozumieniu, nie zaś Russellowskimi
„logicznymi nazwami własnymi”; po drugie, traktujemy deskrypcje i ich skróty jako coś, co ma sens.
jego stosowna odmiana, może okazać się nietrafny.
Pozwolę sobie podać przykłady niektórych argumentów, które wydają się
rozstrzygać na rzecz poglądu Fregego i Russella. Każdy pogląd taki jak Milla staje
przed podstawowym pytaniem, jak możemy określić, do czego odnosi się nazwa
użyta przez daną osobę mówiącą. Według deskrypcjonizmu odpowiedź jest jasna.
Jeśli „Joe Doakes” jest po prostu skrótem zwrotu: „człowiek, który skorumpował
Hadleyburg”, ktokolwiek jako jedyny skorumpował Hadleyburg, jest tym, do czego
odnosi się nazwa „Joe Doakes”. Ale jeśli nie ma takiej treści opisowej
przyporządkowanej nazwie, to jak ludzie używają nazw, by odnosić się w ogóle do
rzeczy? Oczywiście mogą być zdolni do wskazania pewnych rzeczy, a więc do
określenia odniesień pewnych nazw w sposób ostensywny. To właśnie głosiła
Russellowska doktryna bezpośredniego zaznajomienia, którą, jak Russell sądził,
spełniają tak zwane nazwy autentyczne czy własne. Ale oczywiście nazwy potoczne
odnoszą się do wszystkich rodzajów ludzi, których, jak Waltera Scotta, żadną miarą
nie możemy wskazać. A nasze odnoszenie się jest tu, jak się wydaje, wyznaczone
przez naszą o nich wiedzę. Wszystko, co o nich wiemy, określa to, do czego odnosi
się nazwa, jako jedyną rzecz spełniającą owe własności. Jeśli, na przykład, używam
nazwy „Napoleon”, a ktoś pyta: „Do kogo się odnosisz?”, odpowiem coś takiego:
„Napoleon był cesarzem Francji na początku XIX stulecia; został pokonany
ostatecznie pod Waterloo”, podając jednoznacznie identyfikującą deskrypcję, by
określić to, do czego odnosi się nazwa. Wydaje się zatem, że Frege i Russell
przedstawiają naturalne wyjaśnienia, jak zostaje tu określone odniesienie; nie wydaje
się, by czynił tak Mill.
Istnieją pomocnicze argumenty, które również dostarczają, choć odwołują się do
bardziej szczegółowych zagadnień, pobudek do uznania tego poglądu. Jeden z nich
głosi, że niekiedy możemy ustalić, ze dwie nazwy odnogą się do tego samego, i
wyrazić to w twierdzeniu o identyczności. Oto, na przykład (domyślam się, że jest to
wyświechtany przykład), widzimy gwiazdę wieczorem i nazywamy ją „Gwiazdą
Wieczorną”. (Tym właśnie nazywamy ją wieczorem, czyż nie tak? — Mam nadzieję,
że nie jest na odwrót.) Widzimy gwiazdę rano i nazywamy Ją „Gwiazdą Poranną”. A
następnie stwierdzamy, że nie jest to gwiazda, lecz planeta Wenus, a Gwiazda
Wieczorna i Poranna są w rzeczywistości tym samym. Wyrażamy to więc mówiąc:
„Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”. Z pewnością nie mówimy tu po prostu
o przedmiocie, że jest identyczny z sobą samym. Jest to coś, co odkryliśmy. Bardzo
naturalne jest powiedzenie, iż rzeczywista treść [jest taka, że] gwiazda, którą
widzieliśmy wieczorem, jest gwiazdą, którą widzieliśmy rano (lub, dokładniej, iż
rzecz, którą widzieliśmy wieczorem, jest rzeczą, którą widzieliśmy rano). To samo
nadaje rzeczywiste znaczenie takim twierdzeniom o identycznośc i, a analiza w
terminach deskrypcji tego dokonuje.
Możemy również postawić pytanie, czy nazwa ma w ogóle jakieś znaczenie, gdy
pytamy na przykład, czy Arystoteles w ogóle istniał. Naturalna wydaje się tu myśl,
że nie pytamy, czy ta rzecz (człowiek) istniała. Gdy już mieliśmy rzecz, wiemy, ze
istniała. W rzeczywistości zapytujemy, czy coś odpowiada własnościom, które
kojarzymy z nazwą — w przypadku Arystotelesa, czy jakiś filozof grecki stworzył
pewne dzieła łub przynajmniej stosowną ich liczbę.
Dobrze byłoby odpowiedzieć na wszystkie z tych argumentów. Nie jestem w pełni
zdolny do jasnego widzenia drogi, która wiodłaby mnie przez każde z tego rodzaju
pytań, jakie można postawić. Ponadto jestem prawie pewny, że nie będę miał czasu
na rozważenie wszystkich tych pytań w tych wykładach. Mimo to sądzę, że jest
prawie pewne, iż pogląd Fregego i Russella jest fałszywy.5
Wielu ludzi mówi, że teoria Fregego i Russella jest fałszywa, lecz w moim
przekonaniu odrzucają oni jej literę, zachowując jej ducha, posługują się mianowicie
koncepcją pojęcia jako wiązki. Otóż, co to jest? Oczywiste pytanie wobec Fregego i
Russella, pytanie przychodzące od razu na myśl, które zauważył już sam Frege.
Mówił on:
„Co do sensu prawdziwych imion własnych — jak «Arystoteles» — zdania mogą
się co prawda różnić. Można np. przyjmować tu za sens — uczeń Platona i
nauczyciel Aleksandra Wielkiego. Kto tak czyni, ten łączy ze zdaniem «Arystoteles
pochodził ze Stagiry» inny sens niż ktoś, kto przyjmuje tu za sens: nauczyciel
Aleksandra Wielkiego pochodzący ze Stagiry. Dopóki nie zmienia to znaczenia,
chwiejności takie można tolerować. W nauce dedukcyjnej należałoby ich jednak
unikać, a w języku doskonałym nie powinny występować w ogóle”.6
Tak więc, według Fregego, istnieje w naszym Języku swego rodzaju swoboda czy
słabość. Jedni mogą nadawać pewien sens nazwie „Arystoteles”, inni mogą jej
nadawać inny sens. Ale oczywiście nie tylko to; nawet gdy zapytamy jedną osobę
mówiącą: „Jaką deskrypcją skłonny byłbyś zastąpić nazwę?”, może być mocno
zakłopotana. Może ona faktycznie wiedzieć wiele rzeczy o nim, ale co do każdej
konkretnej rzeczy, jaką wie, może odczuwać wyraźnie, że wyraża przygodną
własność przedmiotu. Jeśli „Arystoteles” znaczyłoby tyle co: człowiek, który uczył
Aleksandra Wielkiego, powiedzenie: „Arystoteles był nauczycielem Aleksandra
Wielkiego”, byłoby zwykłą tautologią. Ale z pewnością tak nie Jest; wyraża ono fakt,
że Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego, coś, co moglibyśmy ujawnić jako
fałszywe. Tak więc bycie nauczycielem Aleksandra Wielkiego nie może być częścią
[sensu] nazwy.
Najczęstszym sposobem wychodzenia z tej trudności jest powiedzenie, że
„okoliczność, iż nie możemy zastąpić konkretną deskrypcją nazwy, nie jest naprawdę
słabością języka potocznego; to jest całkiem w porządku. W rzeczywistości
kojarzymy z nazwą rodzinę deskrypcji”. Dobry tego przykład (mógłbym to znaleźć)
Jest w Dociekaniach filozoficznych, gdzie wprowadza się z wielką mocą ideę
podobieństw rodzinnych.
„Weź pod uwagę taki oto przykład. Gdy mówimy: «Mojżesz nie istniał», to może
to znaczyć różne rzeczy. Może znaczyć: wychodząc z Egiptu Izraelici nie mieli
jednego wodza... albo: nie było człowieka, który by dokonał tego wszystkiego, co
Biblia przypisuje Mojżeszowi. ... Gdy jednak twierdzę coś o Mojżeszu — czy zawsze
gotów będę podstawić za wyraz «Mojżesz» jeden z tych opisów? Powiem może:
przez «Mojżesza» rozumiem człowieka, który zrobił to, co donosi o Mojżeszu Biblia,
a przynajmniej wiele z tego. Ile jednak? Czy zdecydowałem, ile musi okazać się
fałszem, bym zdanie swe uznał za fałszywe? Czy więc imię «Mojżesz» ma dla mnie
jakieś stałe i jednoznacznie określone użycie we wszelkich możliwych
5 Gdy mówię o poglądzie Fregego-Russella i jego odmianach, obejmuję jedynie te wersje, które podają teorie
odniesienia nazw w terminach rzeczy. W szczególności propozycja Quine'a, żeby w „notacji kanonicznej” taką
nazwę jak „Sokrates” zastąpić deskrypcją „Sokratyzer” (przy czym wprowadza się tu predykat „Sokratyzuje”),
a tę deskrypcję powinno się usunąć za pomocą metody Russella, propozycja ta nie została zamierzona jako
teoria odniesienia nazw, lecz jako projektowana reforma języka, odznaczająca się pewnymi zaletami.
Wszystkie rozważane tu zagadnienia będą się odnosiły, mutatis mutandis, do owego zreformowanego języka.
Szczególnie pytanie: „Jak określa się odniesienie nazwy «Sokrates»?” prowadzi do pytania: „Jak określa się
zakres predykatu «Sokratyzuje»?”. Nie sugeruję oczywiście , że Quine twierdził kiedykolwiek coś
przeciwnego. 6 Gottlob Frege Sens i znaczenie, [w]: Gottlob Frege Pisma semantyczne, tłum. Bogusław Wolniewicz,
Warszawa, PWN 1977, S. 62, przypis *.
przypadkach?”7 Według tego poglądu, a jego locus classicus to artykuł Searle’a o
nazwach własnych,8 to, do czego odnosi się nazwa, jest określone nie przez
pojedynczą deskrypcję, lecz przez pewną wiązkę czy rodzinę. To, co w pewnym
sensie spełnia wystarczająco wiele lub większość deskrypcji z tej rodziny, jest tym,
do czego odnosi się nazwa. Powrócę do tego poglądu. Może on uchodzić, jako
analiza języka potocznego, za znacznie bardziej zasługujący na przyjęcie niż pogląd
Fregego i Russella. Może się wydawać, że zachowuje on wszystkie zalety i usuwa
wady tej teorii.
Pozwolę sobie powiedzieć (a wprowadzi nas to w inny, nowy temat, zanim
rzeczywiście rozważyłem teorię nazywania), że są dwa sposoby, na jakie można
rozpatrywać teorię pojęcia jako wiązki czy nawet teorię zakładającą pojedynczą
deskrypcję. Jeden sposób traktowania jej to powiedzenie, że wiązka czy pojedyncza
deskrypcja faktycznie nadaje znaczenie nazwie, a gdy ktoś mówi: „Walter Scott”, ma
na myśli: taki człowiek, że to a to, a to, a to.
Otóż może być inny pogląd, głoszący, że nawet gdy deskrypcja nie podaje
znaczenia nazwy, określa jej odniesienie, i choć wyrażenie „Walter Scott” nie jest
synonimem: „taki człowiek, że to a to, a to, a to”, czy może nawet rodziny deskrypcji
(jeśli coś może być synonimem rodziny), używa się właśnie rodziny lub pojedynczej
deskrypcji, by określić, do kogo odnosimy się, gdy mówimy „Walter Scott”.
Oczywiście, jeśli słysząc czyjeś przekonania dotyczące Waltera Scotta stwierdzamy,
że faktycznie są znacznie bardziej prawdziwe o Salvadorze Dali, zgodnie z tą teorią
odniesieniem tej nazwy okazuje się Dali, nie Scott. Są, jak sądzę, autorzy, którzy
przeczą wyraźnie, nawet bardziej zdecydowanie niżbym to czynił, że nazwy w ogóle
mają znaczenie, posługują się jednak tym obrazem, by pokazać, jak dochodzi do
określenia tego, do czego odnosi się nazwa. Dobrym tego przykładem jest Paul Ziff,
który powiada bardzo dobitnie, że nazwy w ogóle nie mają znaczenia, te w pewnym
sensie nie są częścią języka. A jednak, gdy mówi, jak określamy, czym jest
odniesienie nazwy, podaje ten obraz. Niestety nie mam z sobą odpowiedniego
fragmentu, ale tak właśnie mówi.9
Później nieco wyraźniej ukaże się różnica między posługiwaniem się tą teorią jako
teorią znaczenia, a posługiwaniem się nią jako teorią odniesienia. Ale teoria ta traci
coś ze swej atrakcyjności, jeśli nie przyznaje się, że podaje znaczenie nazwy,
niektóre bowiem z rozstrzygnięć zagadnień, jakie właśnie wspomniałem, nie będą
słuszne lub w każdym razie nie będą wyraźnie słuszne, jeśli deskrypcja nie podaje
znaczenia nazwy. Dla przykładu, jeśli ktoś mówi, że: „Nie istnieje Arystoteles”,
znaczy: „nie ma człowieka postępującego tak a tak”, lub że — w przykładzie z
Wittgensteina — „Nie istniał Mojżesz”, znaczy: „żaden człowiek nie postępował tak
a tak”, mogłoby to zależeć (i faktycznie, jak sądzę, zależy) od traktowania owej
teorii jako teorii znaczenia nazwy „Mojżesz”, a nie po prostu jako teorii odniesienia
tej nazwy. Dobrze, nie wiem tego. Być może wszystko, co teraz widać, wskazuje, że
7 Ludwig Wittgenstein Dociekania filozoficzne , tłum. Bogusław Wolniewicz, Warszawa, PWN 1972, §79, s.
57-58. 8 John R. Searle Proper Names, „Mind”, 67, 1958, s. 166-173. 9 Najobszerniejsze sformułowanie Ziffa wersji teorii odniesienia nazw w terminach wiązki deskrypcji przynosi artykuł About
God, [przedrukowany w]: Philosophical Turnings, Ithaca-London 1966, s. 94-96. Krótsze sformułowanie pojawia się w jego
Semantic Analysis, Ithaca 1960, s. 102-105 (szczególnie s. 103-104). Ten ostatni fragment wskazuje, że nazwy rzeczy, z
którymi jesteśmy bezpośrednio zaznajomieni, trzeba traktować nieco inaczej (odwołując się do wskazywania i chrzczenia)
niż nazwy historycznych postaci, kiedy to odniesienie zostaje określone przez skojarzone z nimi deskrypcje (czy ich wiązkę).
Na s. 93 Semantic Analysis Ziff stwierdza, że „zwykła ścisła generalizacja(e) dotycząca nazw własnych” jest niemożliwa;
„można powiedzieć tylko, co jest nazwą własną na ogół...”. Mimo to Ziff wyraźnie stwierdza, że teoria wiązki deskrypcji jest
takim rozsądnie przybliżonym sformułowaniem, w każdym razie w przypadku postaci historycznych. Co do poglądu Ziffa,
że nazwy własne nie są zazwyczaj słowami języka i nie mają zazwyczaj znaczenia, zob. Semantic Analysis, s. 85-89 i 93-94.
jest na odwrót: jeśli „Mojżesz” znaczy to samo co: „człowiek, który postępował tak a
tak”, powiedzieć, że Mojżesz nie istniał, to powiedzieć, że nie istniał człowiek, który
postępował tak a tak, to znaczy, że żadna osoba nie postępowała tak a tak. Jeśli
natomiast „Mojżesz” nie jest synonimem żadnej deskrypcji, to nawet gdy odniesienie
tej nazwy jest w pewnym sensie określone przez deskrypcję, zdań zawierających tę
nazwę nie można w ogólności analizować zastępując ją przez deskrypcję, choć mogą
być materialnie równoważne zdaniom zawierającym deskrypcję. Trzeba więc będzie
zaniechać analizy wspomnianych wyżej jednostkowych zdań egzystencjalnych, o ile
jakiś szczególny argument, niezależny od ogólnej teorii znaczenia nazw, nie ustali
tego; to samo dotyczy też twierdzeń o identyczności. W każdym razie sądzę, że
fałszem jest, iż wyrażenie „Mojżesz istnieje” w ogóle to znaczy. Nie będziemy więc
musieli badać, czy można przedstawić taki szczególny argument.10
Zanim wejdę nieco dalej w to zagadnienie, chcę pomówić o innym rozróżnieniu,
które będzie ważne dla metodologii tych rozmów. Filozofowie mówili (a oczywiście
w ostatnich latach toczyły się poważne spory co do sensowności tych pojęć) o
rozmaitych kategoriach prawdy, które nazywano prawdami „a priori”, prawdami
„analitycznymi”, „koniecznymi” — a niekiedy nawet to, co „pewne”, wrzuca się do
tego worka. Terminów tych często używało się jakby w przeświadczeniu, że pytanie,
czy istnieją rzeczy odpowiadające tym pojęciom, jest interesujące, ale z
powodzeniem możemy traktować je wszystkie jako oznaczające tę samą rzecz. Otóż
każdy pamięta (trochę) Kanta, wprowadzającego rozróżnienie między
„apriorycznym” a „analitycznym”. Być może nadal rozróżnia się w ten sposób. We
współczesnych dyskusjach bardzo mało ludzi, jeśli w ogóle są tacy, rozróżnia pojęcie
zdań, które są a priori, i zdań, które są konieczne. W każdym razie nie będę tu
używał zamiennie terminów „a priori” i „konieczny”.
Rozważmy, jakie są tradycyjne opisy takich terminów „a priori” i „konieczny”. Po
pierwsze, pojęcie aprioryczności jest pojęciem epistemologicznym. Przypuszczam, że
pochodzący od Kanta tradycyjny opis przebiega jakoś tak: prawdy a priori to te,
które można poznać niezależnie od wszelkiego doświadczenia. Wprowadza to inną
trudność, zanim opuścimy to pole, ponieważ w opisie tego, co „a priori”, jest inna
modalność, mianowicie przyjmuje się, że jest to coś, co można poznać niezależnie od
wszelkiego doświadczenia. Znaczy to, że w pewnym sensie jest rzeczą możliwą (bez
względu, czy faktycznie znamy to, czy nie znamy tego niezależnie od wszelkiego
doświadczenia) poznać to niezależnie od wszelkiego doświadczenia. A dla kogo jes t
to możliwe? Dla Boga? Dla Marsjan? Czy właśnie dla ludzi o takich umysłach jak
nasze? Rozjaśnienie tego wszystkiego mogłoby obejmować mnóstwo swoistych
zagadnień, dotyczących rodzaju możliwości, jaka tu wchodzi w grę. Może lepiej
będzie zatem, miast posługiwać się zwrotem „prawda a priori”, o ile w ogóle się go
używa, ograniczyć się do pytania, czy konkretna osoba lub ktoś poznający zna coś a
priori lub sądzi, że to coś jest prawdziwe, na podstawie apriorycznego dowodu.
Nie będę zbyt daleko wchodził w zagadnienia, które mogą wyłonić się tu w
związku z pojęciem aprioryczności. Chcę powiedzieć, że niektórzy filozofowie
zmieniają niekiedy modalność w tym opisie z może na musi. Sądzą, że jeśli coś
należy do dziedziny poznania apriorycznego, nie sposób, by można było poznać to
empirycznie. To jest po prostu błąd. Coś może należeć do dziedziny takich zdań,
które można znać a priori, ale konkretni ludzie mogą jednak znać to na podstawie
doświadczenia. Podam naprawdę potoczny przykład: każdy, kto posługiwał się
10 Ci determiniści, którzy negują doniosłość jednostki w dziejach, z powodzeniem mog ą wywodzić, że gdyby
nigdy nie istniał Mojżesz, wyłoniłby się ktoś inny, by dokonać tego, co on zrobił. Twierdzenia ich nie sposób
odrzucić odwołując się do trafnej teorii filozoficznej znaczenia zdania „Mojżesz istnieje”.
komputerem wie, że komputer może podać odpowiedź na pytanie, czy dana liczba
Jest liczbą pierwszą. Nikt nie wyliczał ani nie dowodził, że jest to liczba pierwsza,
ale komputer podał odpowiedź: ta liczba jest liczbą pierwszą. Jesteśmy więc
przeświadczeni o tym — jeśli jesteśmy przeświadczeni, że dana liczba jest liczbą
pierwszą — na podstawie naszej znajomości praw fizyki, budowy komputera itd. Nie
jesteśmy zatem przeświadczeni o tym na podstawie czysto apriorycznych danych.
Jesteśmy o tym przeświadczeni (jeśli w ogóle coś jest a posteriori) na podstawie
danych a posteriori. Mimo to może mógłby to wiedzieć a priori ktoś, kto dokonałby
wymaganych obliczeń. Tak więc: „może być poznane a priori”, nie znaczy: „musi
być poznane a priori”.
Drugim pojęciem, o którym mowa. Jest pojęcie konieczności. Niekiedy używa się
go w sensie epistemologicznym, a wówczas może po prostu znaczyć tyle co a priori.
A oczywiście niekiedy używa się go w sensie fizycznym, gdy ludzie rozróżniają
między koniecznością fizyczną a logiczną. Ale to, co mnie tu zajmuje, nie jest
pojęciem epistemologii, lecz metafizyki, w pewnym niepejoratywnym (mam
nadzieję) sensie. Zapytujemy, czy coś mogłoby być prawdziwe, lub czy mogłoby być
fałszywe. Dobrze, jeśli coś jest fałszywe, oczywiście nie jest konieczn ie prawdziwe.
Jeśli jest prawdziwe, czy mogłoby być inaczej? Czy to możliwe, że pod tym
względem świat miałby być inny niż taki jaki jest? Jeśli odpowiedź jest przecząca,
ów fakt dotyczący świata jest faktem koniecznym. Jeśli odpowiedź jest twierdząca,
ów fakt dotyczący świata jest faktem przygodnym. Nie ma to w sobie i w swych
następstwach nic wspólnego z czyjąkolwiek wiedzą o czymś. Jest to z pewnością teza
filozoficzna, a nie sprawa oczywistej równoważności definicyjnej, bądź to, że
wszystko, co aprioryczne, jest konieczne, bądź to, że wszystko, co konieczne, jest
aprioryczne. Oba pojęcia mogą być niejasne, co może stanowić inną trudność. Ale w
każdym razie dotyczą one dwóch różnych dziedzin, dwóch różnych obszarów,
epistemologicznego i metafizycznego. Rozważmy, powiedzmy, małe twierdzenie
Fermata — lub przypuszczenie Goldbacha. Przypuszczenie Goldbacha mówi, że
liczba parzysta większa od 2 musi być sumą dwóch liczb pierwszych. Jeśli jest to
prawdziwe, jest przypuszczalnie konieczne, a jeśli jest fałszywe, jest przypuszczalnie
koniecznie fałszywe. Przyjmujemy tu klasyczny pogląd na matematykę i zakładamy,
że w rzeczywistości matematycznej jest to prawdziwe lub fałszywe.
Jeśli przypuszczenie Goldbacha jest fałszywe, istnieje liczba parzysta, n, większa
niż 2, taka, że dla żadnych liczb pierwszych p1 i p2, z których każda jest mniejsza niż
n, nie zachodzi równość: n = p1+p2. ów fakt dotyczący liczby n, jeśli jest prawdziwy,
jest weryfikowalny za pomocą bezpośredniego liczenia, a więc jest konieczny, jeśli
konieczne są wyniki arytmetycznych obliczeń. Z drugiej strony, jeśli przypuszczenie
to jest prawdziwe, każda liczba parzysta większa niż 2 jest sumą dwóch liczb
pierwszych. Czy zatem mogłoby być tak, że choć faktycznie każda taka liczba
parzysta jest sumą dwóch liczb pierwszych, mogłaby istnieć taka liczba parzysta,
która nie byłaby sumą dwóch liczb pierwszych? Co by to znaczyło? Taka liczba
byłaby jedną z liczb w ciągu: 4, 6, 8, 10, ..., a na mocy założenia, ponieważ
uznajemy przypuszczenie Goldbacha za prawdz iwe, o każdej z nich można pokazać,
także za pomocą bezpośredniego liczenia, że jest sumą dwóch liczb pierwszych.
Przypuszczenie Goldbacha nie może być zatem przygodnie prawdziwe czy fałszywe;
niezależnie, jaką wartość prawdziwościową posiada, posiada ją z koniecznością.
Ale oczywiście możemy powiedzieć tylko, że teraz, o ile wiemy, pytanie to może
być rozstrzygnięte na każdy z dwóch sposobów. A więc pod nieobecność
matematycznego dowodu, rozstrzygającego to pytanie, nikt z nas nie ma żadnej
apriorycznej wiedzy co do niego, idącej w którymś kierunku. Nie wiemy, czy
przypuszczenie Goldbacha jest prawdziwe, czy fałszywe. Teraz więc z pewnością nie
wiemy o nim niczego a priori.
Ktoś może stwierdzić, że da się w zasadzie wiedzieć a priori, czy jest ono
prawdziwe. W porządku, być może tak. Oczywiście umysł nieskończony, który
potrafi rozpatrzyć wszystkie liczby, może lub mógłby. Ale nie wiem, czy umysł
skończony może lub mógłby. Być może nie ma po prostu żadnego dowodu
matematycznego rozstrzygającego owo przypuszczenie. W każdym razie mogłoby tak
być lub mogłoby tak nie być. Być może istnieje dowód matematyczny rozstrzygający
to pytanie; być może każde pytanie matematyczne jest rozstrzygalne za pomocą
intuicyjnego dowodu danej odpowiedzi lub jej negacji. Hilbert tak sądził, inni tak nie
sądzili, jeszcze inni sądzili, że pytanie jest niezrozumiałe, dopóki nie zastąpi się
pojęcia dowodu intuicyjnego przez pojęcie dowodu formalnego w jednym systemie.
Z pewnością, jak wiemy z twierdzenia Gödla, żaden formalny system nie rozstrzyga
wszystkich pytań matematycznych. W każdym razie owo pytanie nie jest trywialne, i
to właśnie jest ważne; jeśli nawet mówi się, iż jest rzeczą konieczną, o ile w ogóle
prawdziwą, że każda liczba parzysta jest sumą dwóch liczb pierwszych, nie wyn ika
stąd, że ktokolwiek wie coś o tym a priori. A nawet nie wydaje mi się, by wynikało
stąd bez dalszej argumentacji filozoficznej (jest to interesująca kwestia filozoficzna),
że ktokolwiek mógłby wiedzieć coś o tym a priori. Owo „mógłby”, jak mówiłem,
zawiera pewną inną modalność. Mamy na myśli, że jeśli nawet nikt, może nawet nikt
w przyszłości, nie wie lub nie będzie wiedział a priori, czy przypuszczenie
Goldbacha jest słuszne, w zasadzie istnieje sposób, którym można by się posłużyć,
żeby a priori odpowiedzieć na to pytanie. To twierdzenie nie jest trywialne.
A zatem terminy „konieczny” i „aprioryczny”, stosowane do zdań, nie są
oczywistymi synonimami. Może istnieć argumentacja filozoficzna, która je łączy,
może nawet identyfikuje, ale potrzebna jest argumentacja, a nie po prostu
spostrzeżenie, że oba terminy są zamienialne. (Niżej będę wywodził, że faktycznie
nawet ich zakresy nie pokrywają się — że istnieją konieczne prawdy a posteriori i
prawdopodobnie przygodne prawdy a priori.)
Sądzę, iż ludzie z następujących powodów myśleli, iż te dwie rzeczy muszą
znaczyć to samo:
Po pierwsze, jeśli nie tylko zdarza się, że coś jest prawdziwe w rzeczywistym
świecie, lecz jest również prawdziwe we wszystkich możliwych światach, to
oczywiście przebiegając w myśli wszystkie możliwe światy powinniśmy kosztem
stosownego wysiłku być w stanie dostrzec, że dane zdanie jest konieczne, jeśli jest
konieczne, a więc znać je a priori. Ale w rzeczywistości w ogóle nie jest to tak
oczywiście wykonalne.
Po drugie, jak przypuszczam, sądzi się, że, na odwrót, jeśli coś jest znane a priori,
musi być konieczne, ponieważ zostało poznane bez przyglądania się światu. Jeśli to
coś zależałoby od jakiejś przygodnej cechy rzeczywistego świata, jak moglibyśmy je
poznać bez przyglądania się? Być może świat rzeczywisty jest jednym z możliwych
światów, w których owo coś byłoby fałszywe. Zależy to od tezy, że nie może być
sposobu poznawania rzeczywistego świata bez przyglądania się mu, sposobu, który
nie byłby sposobem poznawania tej samej rzeczy w każdym możliwym świecie.
Obejmuje to zagadnienia epistemologiczne i dotyczące natury poznania, a w tym
sformułowaniu jest oczywiście bardzo mgliste. Ale to również naprawdę nie jest
trywialne. Ważniejsze niż jakiś konkretny przykład czegoś, co rzekomo ma b yć
konieczne i nieaprioryczne lub aprioryczne i niekonieczne, jest zrozumienie, że te
pojęcia są różne, że nie jest rzeczą trywialną wykazywać — opierając się na tym, iż
coś jest czymś, co być może tylko a posteriori możemy poznać — że nie jest to
prawda konieczna. Nie jest to trywialne, że ponieważ coś jest znane w pewnym
sensie a priori, to, co znane, jest prawdą konieczną.
Innym używanym w filozofii terminem jest termin „analityczny”. Nie będzie to
zbyt ważne, by zrozumieć to jakoś jaśniej w tej rozmowie. Popularnymi przykładami
zdań analitycznych są dziś takie zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Kant (ktoś
wskazał mi to właśnie) podaje jako przykład: „Złoto jest żółtym metalem”,* co
wydaje mi się niezwykłym przykładem, ponieważ jest czymś, co, jak sądzę, może
okazać się fałszywe. W każdym razie uczyńmy to po prostu sprawą umowy, że
zdanie analityczne jest, w pewnym sensie, prawdziwe na mocy swego znaczenia, a
prawdziwe jest we wszystkich możliwych światach na mocy swego znaczenia. A
zatem coś, co jest analitycznie prawdziwe, będzie zarazem konieczne jak też
aprioryczne. (Jest to rodzaj ustanowienia.)
Inną kategorią, jaką wspomniałem, była kategoria pewności. Czymkolwiek jest
pewność, nie ulega wątpliwości, że nie wszystko, co konieczne, jest pewne. Pewność
to inne pojęcie epistemologiczne. Można coś znać czy przynajmniej być o czymś
racjonalnie przekonanym a priori, nie będąc tego całkiem pewnym. Czytamy dowód
w książce matematycznej i choć sądzimy, że jest poprawny, być może popełniamy
błąd. Często robimy błędy tego rodzaju. Dokonujemy obliczenia, może z błędem.
Jest jeszcze jedno zagadnienie, które chcę wstępnie podjąć. Niektórzy filozofowie
rozróżniali esencjalizm, przekonanie o modalności de re, i zwykłą obronę
konieczności, przekonanie o modalności de dicto. Otóż niektórzy mówią: Podaj
pojęcie konieczności.11
Gorszą rzeczą, rodzącą dodatkowo duże trudności, jest
pytanie, czy możemy powiedzieć o jakiejś konkretnej rzeczy, że ma konieczne lub
przygodne własności, czy możemy nawet dokonać rozróżnienia między koniecznymi
a przygodnymi własnościami. Spójrz, to tylko zdania czy stany rzeczy mogą być
konieczne lub przygodne! To, czy jakiś konkret ma jakąś własność w sposób
konieczny czy przygodny, zależy od sposobu, w jaki się go opisuje. Wiąże się to
bodaj ściśle z poglądem, że sposobem, w jaki odnosimy się do konkretnych rzeczy,
jest deskrypcja. Jaki jest znany przykład Quine’a? Czy liczba 9, jeśli ją rozważamy,
ma własność koniecznej nieparzystości? Czy liczba ta ma być nieparzysta we
wszystkich możliwych światach? Z pewnością jest prawdą we wszystkich możliwych
światach — powiedzmy, że nie mogłoby być inaczej — że dziewięć jest nieparzyste.
Oczywiście dziewięć można by równie dobrze rozumieć jako liczbę planet. Nie jest
rzeczą konieczną, nie jest prawdą we wszystkich możliwych światach, że liczba
planet jest nieparzysta. Na przykład, jeśli byłoby osiem planet, liczba planet nie
byłaby nieparzysta. A więc myśli się następująco: Czy było rzeczą konieczną, czy
przygodną, że Nixon wygrał wybory? (Może się to wydawać przygodne, o ile nie ma
się pewnego poglądu, w którym mowa o jakichś nieuchronnych procesach...) Ale jest
to przygodna własność Nixona tylko wtedy, gdy uwzględnimy nasze odnoszenie się
do niego jako do „Nixona” (przyjąwszy, że „Nixon” nie znaczy: „człowiek, który
wygrał wybory wtedy a wtedy”). Ale jeśli oznaczamy Nixona jako „człowieka, który
wygrał wybory w 1968 roku”, wówczas będzie oczywiście prawdą konieczną, że
* Zob. Immanuel Kant Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki, która będzie mogła wystąpić jako
nauka, przeł. Benedykt Bornstein, Warszawa, PWN 1960, s. 22. Przyp. tłum. 11 Nawiasem mówiąc, pospolitą postawą w filozofii jest sądzenie, że nie powinno się wprowadzać pojęcia, o ile się go ściśle
nie zdefiniowało (zgodnie z jakimś obiegowym rozumieniem ścisłości). Tu zajmuję się po prostu pojęciem intuicyjnym i
będę utrzymywał się na poziomie intuicyjnego pojęcia. Sądzimy więc, że pewne rzeczy, choć zachodzą faktycznie, mogłyby
przebiegać inaczej. Mógłbym nie mieć dziś tych wykładów. Jeśli jest to słuszne, jest rzeczą możliwą, że nie miałbym dziś
tych wykładów. Zupełnie innym pytaniem jest epistemologiczne pytanie, jak jakaś konkretna osoba wie, że miałem dziś te
wykłady. Przyjmuję w tym przypadku, że wie to a posteriori. Ale kto wie jednak, czy ktoś nie urodził się z wrodzonym
przekonaniem, że miałem wygłosić dziś te wykłady? Dobrze, jakkolwiek by było, załóżmy, że ludzie wiedzą to a posteriori.
W każdym razie, jeśli zadaje się te dwa pytania, są one różne.
człowiek, który wygrał wybory w 1968 roku, wygrał wybory w 1968 roku. Podobnie,
od sposobu opisu przedmiotu, a nie od samego przedmiotu zalety, czy ma on tę samą
własność we wszystkich możliwych światach. Tak się utrzymuje.
Sugeruje się nawet w literaturze, że choć koncepcja konieczności może mieć za
sobą swego rodzaju intuicję (myślimy o pewnych rzeczach, że mogłyby przebiegać
inaczej, o innych rzeczach nie myślimy, że mogłyby przebiegać inaczej), koncepcja
ta [koncepcja rozróżnienia między własnościami koniecznymi a przygodnymi] jest po
prostu doktryną stworzoną przez jakiegoś kiepskiego filozofa, który (przypuszczam)
nie uświadamiał sobie, że są różne sposoby odnoszenia się do tej samej rzeczy. Nie
wiem, czy jacyś filozofowie sobie tego nie uświadamiali, lecz w każdym razie jest
rzeczą bardzo daleką od prawdy, że ta idea [że można sensownie utrzymywać, iż
jakaś własność jest istotna lub przypadkowa dla przedmiotu, niezależnie od jego
opisu] jest koncepcją nie mającą żadnej treści intuicyjnej, koncepcją nic nie znaczącą
dla zwykłego człowieka. Załóżmy, że ktoś mówi wskazując na Nixona :„Oto facet,
który mógłby przegrać”. Ktoś inny zaś powiada: „O nie, jeśli opisujesz go jako
«Nixona», to mógłby przegrać, lecz oczywiście, gdy się go opisuje jako zwycięzcę,
to nie jest prawdą, że mógłby przegrać”. Otóż, kto jest tu filozofem? Czy człowie k
bez intuicji? Wydaje mi się, że oczywiście jest nim ten drugi. Ten drugi człowiek ma
teorię filozoficzną. Pierwszy człowiek powiedziałby z wielkim przekonaniem: „W
porządku, zwycięzcą wyborów oczywiście mógłby być ktoś inny. Rzeczywisty
zwycięzca, gdyby przebieg kampanii był inny, mógłby być przegranym, a ktoś inny
byłby zwycięzcą, lub w ogóle mogłoby nie być wyborów. A więc takie terminy jak
«zwycięzca» i «przegrany» nie oznaczają tych samych przedmiotów we wszystkich
możliwych światach. Z drugiej strony, termin «Nixon» jest nazwą właśnie tego
człowieka”. Gdy pytamy, czy jest rzeczą konieczną, czy przygodną, że Nixon wygrał
wybory, zadajemy intuicyjne pytanie, czy w jakiejś sytuacji przeciwnej faktycznej
ten człowiek faktycznie wygrałby wybory. Jeśli ktoś sądzi, że pojęcie własności
koniecznej czy przygodnej (zapomnijmy, że są jakieś nietrywialne własności
konieczne i rozważmy właśnie sensowność tego pojęcia)12
jest pojęciem stworzonym
przez filozofa, pozbawionym treści intuicyjnej, jest w błędzie. Oczywiśc ie niektórzy
filozofowie sądzą, że okoliczność, iż coś ma treść intuicyjną, bynajmniej nie
świadczy o słuszności tego czegoś. Co do mnie, sądzę, że jest to bardzo mocne
świadectwo na korzyść czegoś. Naprawdę nie wiem, w pewnym sensie, jakie można
by mieć bardziej rozstrzygające świadectwo, ostatecznie biorąc, na rzecz
czegokolwiek. Ale w każdym razie sądzę, że ludzie, którzy myślą, że pojęcie
przypadkowej własności jest nieintuicyjne, mają odwróconą intuicję.
Dlaczego muszą oni tak myśleć? Wśród wielu motywów, skłaniających ludzi do
takiego myślenia, jest następujący. Uznaje się, że zagadnienie tak zwanych własności
istotnych jest równoważne (a jest ono równoważne) zagadnieniu „identyczności w
poprzek możliwych światów”. Załóżmy, że mamy kogoś, Nixona, i że jest inny
możliwy świat, w którym nie ma nikogo z wszystkimi własnościami, jakie ma Nixon
w rzeczywistym świecie. Kto spośród tych innych ludzi, jeśli w ogóle ktoś, jest
Nixonem? Na pewno musimy podać tu jakieś kryterium identyczności! Jeśli mamy
kryterium identyczności, spoglądamy po prostu w inne możliwe światy w
12 Przykład, jaki podałem, stwierdza o pewnej własności - o zwycięstwie wyborczym - że jest przypadkową
własnością Nixona, niezależnie od sposobu, w jaki się go opisze. Oczywiście, jeśli pojęcie własności
przypadkowej jest sensowne, pojęcie własności istotnej również musi być sensowne. Nie jest to powiedzenie,
że są jakieś własności istotne - choć sądzę faktycznie, że są. Obiegowy argument podaje w wątpliwość
sensowność esencjalizmu i głosi, że od sposobu, w jaki opisuje się przedmiot, zależy, czy dana własność jest
jego przypadkową, czy istotną własnością. Nie jest to więc pogląd, podtrzymywany przez niektórych
idealistów, że wszystkie własności są istotne, a wszystkie relacje wewnętrzne.
poszukiwaniu człowieka, który jest Nixonem, a pytanie, czy w tym innym możliwym
świecie Nixon ma pewne własności, jest dobrze określone. Przyjmuje się też, że jest
dobrze określone w terminach takich pojęć, czy jest to prawda we wszystkich
możliwych światach, czy też są jakieś możliwe światy, w których Nixon nie wygrał
wyborów. Ale, powiada się, zagadnienia związane z podaniem takich kryteriów
identyczności są bardzo trudne. Niekiedy w przypadku l iczb może się to wydawać
łatwiejsze (ale nawet tu, jak się utrzymuje, jest to zupełnie arbitralne). Można na
przykład powiedzieć, a z pewnością jest to prawda, że jeśli położenie w ciągu liczb
sprawia, że liczba 9 jest tym, czym jest, to jeśli (w innym świecie) liczba planet
wynosiłaby 8, liczba planet byłaby inną liczbą niż ta, jaką jest rzeczywiście. Nie
powiedzielibyśmy wówczas, że tę liczbę trzeba identyfikować z naszą liczbą 9 w tym
świecie. Czy w przypadku przedmiotów innych typów, powiedzmy ludzi,
przedmiotów materialnych i rzeczy tego rodzaju ktoś podał zbiór koniecznych i
wystarczających warunków identyczności w poprzek możliwych światów?
Rzeczywiście, adekwatne konieczne i wystarczające warunki identyczności, które
nie zakładałyby tego, co ma być ustanowione, są w każdym razie czymś bardzo
rzadkim. Matematyka jest prawdę mówiąc jedynym przypadkiem — o którym
rzeczywiście wiem — gdzie podaje się je nawet w granicach świata możliwego. Nie
wiem o takich warunkach identyczności przedmiotów materialnych w czasie lub o
warunkach identyczności ludzi. Każdy wie, co to za trudność. Ale zapomnijmy o
tym. Jak się wydaje, bardziej narażona na zarzuty jest okoliczność, że zależy to od
błędnego sposobu patrzenia na to, czym jest możliwy świat. Myśli się, na grunci e
tego obrazu, o możliwym świecie tak jakby było to coś w rodzaju zagranicy. Patrzy
się nań spojrzeniem obserwatora. Być może Nixon przeniósł się do innego kraju, a
może nie, ale dane nam są tylko jakości. Możemy obserwować wszystkie jego
jakości, lecz nie obserwujemy, że ktoś jest Nixonem. Obserwujemy, że coś ma
czerwone włosy (lub zielone czy żółte), lecz nie obserwujemy, czy coś jest Nixonem.
Lepiej byłoby więc, gdybyśmy mieli sposób powiedzenia w terminach własności,
kiedy stykamy się z tą samą rzeczą, którą widzieliśmy przedtem; gdybyśmy mieli
sposób powiedzenia, gdy przechodzimy przez jeden z tych możliwych światów, kto
jest Nixonem.
Niektórzy logicy w swym formalnym ujęciu logiki modalnej mogą wzmacniać ten
obraz. Wyśmienitym przykładem jestem być może ja sam. Mimo to, intuicyjnie
mówiąc, nie wydaje mi się, by był to słuszny sposób myślenia o możliwych światach.
Możliwy świat to nie odległy kraj, który przemierzamy lub oglądamy przez teleskop.
Ogólnie mówiąc, inny możliwy świat jest stąd bardzo daleko. Nawet gdy
podróżujemy szybciej niż światło, nie docieramy do niego. Możliwy świat jest dany
przez opisowe warunki, jakie z nim wiążemy. Co mamy na myśli, gdy mówimy: „W
jakimś innym możliwym świecie nie miałbym dziś tego wykładu”? Wyobrażamy
sobie po prostu sytuację, w której nie postanowiłbym mieć tego wykładu lub
postanowiłbym mieć go jakiegoś innego dnia. Oczywiście nie wyobrażamy sobie
wszystkiego, co jest prawdziwe lub fałszywe, lecz jedynie rzeczy istotne dla
wygłaszania przeze mnie wykładu, lecz teoretycznie, by dokonać całościowego opisu
świata, wszystko musi być rozstrzygnięte. Nie możemy sobie naprawdę wyobrazić
tego, wyjąwszy części; to zatem jest „możliwy świat”. Dlaczego częścią opisu
możliwego świata nie może być to, że zawiera Nixona i że w tym świecie Nixon nie
wygrał wyborów? Oczywiście można pytać, czy taki świat jest możliwy. (Na
pierwszy rzut oka wydawałoby się tu, że jest oczywiście możliwy.) Ale gdy widzimy,
że taka sytuacja jest możliwa, uznajemy, że człowiek, który mógłby przegrać wyb ory
lub je przegrał w tym możliwym świecie, jest Nixonem, ponieważ jest to część opisu
tego świata. „Możliwe światy” ustanawia się, nie zaś odkrywa za pomocą potężnych
teleskopów. Nie ma powodu, dla którego nie możemy ustanowić, że mówiąc, co
mogłoby się zdarzyć Nixonowi w pewnej sytuacji przeciwnej sytuacji faktycznej,
mówimy, co zdarzyłoby się jemu.
Oczywiście, jeśli ktoś wprowadza wymóg, że każdy możliwy świat trzeba
opisywać w sposób czysto jakościowy, nie możemy powiedzieć: „Przypuśćmy, że
Nixon przegrał wybory”. Musimy powiedzieć natomiast coś takiego: „Przypuśćmy,
że człowiek z psem zwanym Checkers, człowiek o wyglądzie jakiegoś wcielenia
Davida Frye’a, jest w pewnym możliwym świecie i przegrywa wybory”. Otóż, czy
przypomina on na tyle Nixona, by identyfikować go z Nixonem? Bardzo wyraźnym i
jaskrawym przykładem tego sposobu patrzenia na rzeczy jest Davida Lewisa teoria
duplikatu,13
ale literatura o modalności skwantyfikowanej obfituje w tego rodzaju
przykłady.14
Dlaczego musimy ustanawiać ten wymóg? Nie jest to sposób, w jaki
zwykle myślimy o sytuacjach przeciwnych faktycznym. Mówimy po prostu:
„przypuśćmy, że ten człowiek przegrał”. To jest dane, że świat możliwy zawiera tego
człowieka i że w tym świecie ten człowiek przegrał. Może tu pojawić się pytani e,
czego dotyczą intuicje dotyczące możliwości. Ale jeśli mamy taką intuicję dotyczącą
możliwości tego (przegranej wyborczej tego człowieka), jest ona intuicją dotyczącą
możliwości tego. Tego nie trzeba identyfikować z możliwością, że człowiek
wyglądający tak a tak lub podtrzymujący takie a takie poglądy polityczne, lub
jeszcze inaczej opisany jakościowo — przegrywa. Możemy wskazać na owego
człowieka i spytać, co mogłoby mu się przydarzyć, gdyby zdarzenia były inne.
Można by powiedzieć: „Załóżmy, że to prawda. Wychodzi to na to samo,
ponieważ pytanie, czy Nixon mógłby mieć pewne własności, różne od tych, jakie ma
rzeczywiście, jest równoważne pytaniu, czy kryteria identyczności w poprzek
możliwych światów obejmują to, że Nixon nie ma owych własności”. Ale naprawdę
nie wychodzi to na to samo, ponieważ zwykłe pojęcie kryterium transświatowej
identyczności wymaga, byśmy podali czysto jakościowe konieczne i wystarczające
warunki, pod którymi ktoś jest Nixonem. Jeśli nie możemy wyobrazić sobie
13 David K. Lewis Counterpart Theory and Quantif ied Modal Logic, „Journal of Philosophy”, t. 65, 1908, s.
113—126. Elegancki artykuł Lewisa cierpi również na pewną czysto formalną ułomność: na gruncie jego
interpretacji skwantyfikowanej modalności znane prawo: , upada, jeśli dopuszcza się, by
zawierało operatory modalne. (Dla przykładu, jest spełnialne ale nie
jest.) Ponieważ formalny model Lewisa wynika dość naturalnie z jego poglądów filozoficznych na duplikaty,
a niemożność uniwersalnego podstawiania za własności modalne jest dziwna intuicyjnie, wydaje mi się, że ta
niemożność stanowi dodatkowy argument przeciw słuszności jego filozoficznych poglądów. Są tam również
inne, mniejsze, trudności formalne. Nie mogę ich tu omawiać.
Ściśle mówiąc, pogląd Lewisa nie jest poglądem, w którym mowa o transświatowej identyfikacji. Sądzi on
raczej, że podobieństwa występujące w poprzek możliwych światów określają rację bycia duplikatem, która
nie musi być ani symetryczna, ani przechodnia. Duplikat czegoś w innym możliwym świecie nigdy nie jest
identyczny z samą rzeczą. Jeśli więc mówimy: „Humphrey mógłby wygrać wybory” (jeśliby tylko postąpił tak
a tak), nie mówimy o czymś, co mogłoby zdarzyć się Humphreyowi, lecz komuś innemu, jakiemuś
«duplikatowi». Prawdopodobnie jednak Humphrey nie mógłby mniej troszczyć się, czy ktoś inny —
niezależnie, jak bardzo do niego podobny — byłby zwycięzcą w innym możliwym świecie. Tak więc pogląd
Lewisa wydaje mi się dziwniejszy nawet niż zwykłe pojęcia transświatowej identyfikacji, które zastępuje. Ale
obu stanowiskom wspólne są ważne rozwiązania: założenie, że inne możliwe światy są jakby innymi
wymiarami obszerniejszego uniwersum, że można przedstawić je wyłącznie za pomocą czysto jakościowych
opisów, oraz że, co za tym idzie, relację identyczności bądź relację bycia duplikatem trzeba wprowadzić w
terminach jakościowego podobieństwa.
Wielu ludzi wskazywało mi, że ojcem teorii duplikatu jest prawdopodobnie Leibniz. Nie chcę tu wchodzić w
takie kwestie historyczne. Interesujące byłoby porównanie poglądów Lewisa z Wheelera -Everetta interpretacją
mechaniki kwantowej. Podejrzewam, że ten pogląd na fizykę może cierpieć na trudności filozoficzne
analogiczne do trudności Lewisa teorii duplikatu; z pewnością jest on bardzo podobny w duchu. 14 Innym klasycznym miejscem występowania poglądów, które krytykuję, wyłożonych bardziej filozoficznie
niż w artykule Lewisa, jest artykuł Davida Kaplana poświęcony transświatowej identyfikacji. Niestety artykuł
ten nigdy nie został ogłoszony. Nie przedstawia on obecnego stanowiska Kaplana.
możliwego świata, w którym Nixon nie ma pewnej własności, jest to konieczny
warunek, by ktoś był Nixonem. Lub jest to konieczna własność Nixona, że on [ma] tę
własność. Na przykład, przyjąwszy, że Nixon jest faktycznie istotą ludzką, wydaje
się, że nie możemy pomyśleć możliwej sytuacji, przeciwnej sytuacji faktycznej, w
której byłby on, powiedzmy, nieożywionym przedmiotem; jest to bodaj nawet
niemożliwe, by miał nie być istotą ludzką. Będzie to zatem fakt konieczny dotyczący
Nixona, że we wszystkich możliwych światach, w których w ogóle istnieje, jest
człowiekiem lub w każdym razie nie jest nieożywionym przedmiotem. Nie ma to nic
wspólnego z żadnym wymogiem, by istniały czysto jakościowe wystarczające
warunki Nixonowatości, które możemy wymienić. A miałyby istnieć? Być może jest
jakiś argument wskazujący, że miałyby, ale możemy rozważać te pytania dotyczące
warunków koniecznych bez wchodzenia w żadne pytania co do warunków
wystarczających. A ponadto, gdyby nawet był czysto jakościowy zbiór koniecznych i
wystarczających warunków bycia Nixonem, pogląd, którego bronię, nie wymaga,
byśmy znajdowali owe warunki, zanim możemy spytać, czy Nixon mógłby wygrać
wybory, nie wymaga też, byśmy przekształcali owo pytanie, formułując je w
terminach takich warunków. Możemy po prostu zastanawiać się nad Nixonem i
zapytywać, co mogłoby mu się zdarzyć, gdyby rozmaite okoliczności były inne. Tak
więc te dwa poglądy, te dwa sposoby patrzenia na rzeczy wydają mi się różne.
Zauważmy, że to pytanie, czy Nixon mógłby nie być istotą ludzką, stanowi
wyraźny przypadek sytuacji, gdy pytanie, jakie zadajemy, nie jest epistemologiczne.
Załóżmy, że rzeczywiście okazałoby się, że Nixon jest automatem. Mogłoby s ię to
zdarzyć. Moglibyśmy potrzebować dowodów rozstrzygających, czy Nixon jest istotą
ludzką, czy automatem. Ale to jest pytanie co do naszej wiedzy. Pytanie, czy Nixon
mógłby nie być istotą ludzką, przyjąwszy, że jest nią, nie jest pytaniem dotyczącym
wiedzy, wiedzy a posteriori czy a priori. Jest to pytanie o to, co — choć nawet
zachodzą takie a takie rzeczy — mogłoby być inaczej.
Ten stół zbudowany jest z molekuł. Czy mógłby nie być zbudowany z molekuł? Z
pewnością było to odkrycie naukowe wielkiej wagi, że jest zbudowany z molekuł
(lub atomów). Ale czy coś mogłoby być tym właśnie przedmiotem, a nie być
zbudowane z molekuł. Z pewnością mamy jakieś poczucie, że odpowiedź musi
brzmieć — „nie”. W każdym razie trudno sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach
mielibyśmy ten właśnie przedmiot i stwierdzalibyśmy, że nie jest zbudowany z
molekuł. Zupełnie innym pytaniem jest pytanie, czy faktycznie jest on zbudowany z
molekuł w rzeczywistym świecie, i jak to wiemy. (Później zajmę się bardziej
szczegółowo tymi pytaniami dotyczącymi istoty.)
Chcę wprowadzić w tym miejscu coś, czego potrzebuję jako metodologicznego
środka rozważań nad teorią nazw, o której właśnie mówię. Potrzebujemy pojęć
„identyczności w poprzek możliwych światów”, jak to się zwykle i, jak sądzę, n ieco
myląco nazywa,15
by wyjaśnić pewne rozróżnienie, które chcę teraz wprowadzić.
Jaka jest różnica między pytaniem, czy jest rzeczą konieczną, że 9 jest większe od 7,
a pytaniem, czy jest rzeczą konieczną, że liczba planet jest większa od 7? Dlaczego
jedno pokazuje coś więcej, gdy chodzi o istotę, niż drugie? Intuicyjna odpowiedź na
15 Myląco, ponieważ wyrażenie to sugeruje, że jest jakieś szczególne zagadnienie „transświatowej identyfikacji”, że nie
możemy zwyczajnie ustanowić, o kim czy o czym mówimy, gdy wyobrażamy sobie inny możliwy świat. Termin „możliwy
świat” również może być mylący; podsuwa on bodaj obraz „obcego kraju”. Używałem niekiedy w tekście wyrażenia
„sytuacja przeciwna faktom”; Michael Slote sugerował, że wyrażenie „możliwy stan (czy dzieje) świata” mogłoby być mniej
mylące niż „możliwy świat”. Lepiej jednak, by uniknąć nieporozumienia, nie mówić: „W jakimś możliwym świecie
Humphrey wygrałby”, lecz raczej mówić po prostu: „Humphrey mógłby wygrać”. Aparat możliwych światów okazał się
(mam nadzieję) bardzo przydatny w skwantyfikowanej logice modalnej, uprawianej środkami teoriomnogościowej teorii
modeli, lecz zrodził filozoficzne pseudoproblemy i mylące obrazy.
to mogłaby brzmieć: „Dobrze, spójrz, liczba planet mogłaby być inna od tej, jaka jest
faktycznie. Ale nie ma żadnego sensu powiedzenie, że dziewięć mogłoby być inne od
tego, jakie jest faktycznie”. Posłużmy się pewnymi terminami w sposób quasi -
techniczny. Nazwijmy coś ścisłym wyrażeniem oznaczającym, jeśli w każdym
możliwym świecie oznacza ono ten sam przedmiot, a nieścisłym lub przygodnym
wyrażeniem oznaczającym, jeśli nie jest tak. Oczywiście nie wymagamy, by
przedmioty istniały we wszystkich możliwych światach. Z pewnością Nixon mógłby
przy normalnym przebiegu zdarzeń nie istnieć, jeśli jego rodzice nie pobraliby się.
Gdy myślimy o własności jako czymś istotnym dla przedmiotu. mamy zazwyczaj na
myśli, że jest to prawda o przedmiocie w każdym przypadku, w którym on istniałby.
Wyrażenie ściśle oznaczające przedmiot, który istnieje koniecznie, można nazwać
mocno ścisłym.
Jedna z intuicyjnych tez, jakie będę podtrzymywał z tych wykładów, jest teza, że
nazwy są ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi. Z pewnością zdają się one spełniać
wspomniany wyżej intuicyjny sprawdzian: choć ktoś inny niż prezydent Stanów
Zjednoczonych w 1970 roku mógłby być prezydentem Stanów Zjednoczonych w
1970 roku (np. mógłby nim być Humphrey), nikt inny niż Nixon nie mógłby być
Nixonem. Tak samo wyrażenie oznaczające ściśle oznacza pewien przedmiot, jeśli
oznacza ów przedmiot wszędzie, gdzie on istnieje; jeśli ponadto ów przedmiot jest
przedmiotem istniejącym koniecznie, wyrażenie oznaczające można nazwać mocno
ścisłym. Na przykład, wyrażenie „prezydent Stanów Zjednoczonych w 1970 roku”
oznacza pewnego człowieka, Nixona. Ale ktoś inny (np. Humphrey) mógłby być
prezydentem w 1970 roku, a Nixon mógłby nim nie być, a zatem to wyrażenie
oznaczające nie jest ścisłe.
W tych wykładach będę wywodził, intuicyjnie, że nazwy własne są ścisłymi
wyrażeniami oznaczającymi, choć bowiem dany człowiek (Nixon) mógłby nie być
prezydentem, nie jest tak. iż mógłby nie być Nixonem (jakkolwiek mógłby nie być
zwany „Nixonem”). Ci, którzy przekonywali, że dla nadania sensu pojęciu ścisłego
wyrażenia oznaczającego musimy uprzednio nadać sens wyrażeniu „kryteria
transświatowej identyczności”, odwrócili dokładnie porządek rzeczy. To dlatego
właśnie, że możemy odnosić się (ściśle) do Nixona i ustanowić, że mówimy o tym,
co mogłoby mu (w pewnych okolicznościach) się zdarzyć, „identyfikacje
transświatowe” są w takich przypadkach niewątpliwe.16
Skłonność do żądania czysto jakościowych opisów sytuacji przeciwnych
faktycznym ma wiele źródeł. Jednym z nich jest bodaj mylenie tego, co
epistemologiczne, z tym, co metafizyczne, aprioryczności i konieczności Jeśli
identyfikuje się konieczność z apriorycznością i myśli się, że przedmioty nazywamy
za pomocą jednoznacznie identyfikujących własności, można myśleć, że to
własnościami używanymi do identyfikacji przedmiotu — o których wie się a priori,
iż mu przysługują — musimy posługiwać się, by go identyfikować we wszystkich
możliwych światach, by wykryć, który przedmiot jest Nixonem. Wobec tego
powtarzam: 1) Mówiąc ogólnie, nie „wykrywa się” rzeczy dotyczących sytuacji
przeciwnej faktycznej, lecz się je ustanawia; możliwe światy nie muszą być dane
czysto jakościowo, tak jakbyśmy oglądali je przez teleskop. A wkrótce zobaczymy,
że własności, jakie przedmiot ma w każdym świecie przeciwnym faktycznemu, nie
mają nic wspólnego z własnościami używanymi do identyfikowania go w
16 Oczywiście nie zakładam, że język dla każdego przedmiotu zawiera nazwę. Zaimkami wskazującymi można
posługiwać się jako ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, a zmiennymi wolnymi można posługiwać się jako
ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi nieokreślone przedmioty. Oczywiście, gdy określamy sytuację przeciwną
faktycznej, nie opisujemy całego możliwego świata, lecz jedynie tę jego część, która nas interesuje.
rzeczywistym świecie.17
Czy „problem” „transświatowej identyfikacji” ma jakiś sens? Czy jes t to po prostu
pseudoproblem? Jak mi się wydaje, następujące rzeczy można powiedzieć w jego
obronie. Choć zdania, że Anglia odparła Niemcy w 1943 r., nie można bodaj
sprowadzić do żadnego zdania o indywiduach, mimo to w pewnym sensie nie jest to
fakt „ponad” zbiorem wszystkich faktów dotyczących osób i ich zachowania w
historii. Sens, w jakim fakty dotyczące narodów nie występują „ponad” faktami
dotyczącymi osób, można wyrazić w spostrzeżeniu, że opis świata wymieniający
wszystkie fakty dotyczące osób, lecz pomijający te, które dotyczą narodów, może
być zupełnym opisem świata, z którego wynikają fakty dotyczące narodów. Podobnie
chyba, fakty dotyczące przedmiotów materialnych nie występują „ponad” faktami
dotyczącymi składających się nań cząsteczek. Możemy zatem spytać — mając opis
nieurzeczywistnionej możliwej sytuacji, mówiący o ludziach — czy Anglia istnieje
nadal w tej sytuacji lub czy pewien naród (opisany, powiedzmy, jako ten, w którym
żyje Jones), istniejący w tej sytuacji, jest Anglią. Podobnie, mając pewne przeciwne
faktycznym okoliczności w dziejach cząsteczek stołu, S, można spytać, czy w tej
sytuacji S istniałby lub czy pewien pęk cząsteczek, który w tej sytuacji stanowiłby
stół, stanowiłby dokładnie ten sam stół S. W każdym razie poszukujemy dla p ewnych
konkretów kryteriów identyczności w poprzek możliwych światów w terminach
kryteriów dotyczących innych, bardziej „podstawowych” konkretów. Jeśli zdania o
narodach (czy plemionach) nie są sprowadzalne do zdań o innych, bardziej
„podstawowych” składnikach, jeśli jest jakaś „otwarta przestrzeń” w ich stosunku do
siebie, trudno oczekiwać, że będziemy mogli podać bezwzględne kryteria
identyczności. Mimo to w konkretnych przypadkach możemy być zdolni do
odpowiedzi, czy dany pęk cząsteczek stanowiłby S, choć w pewnych przypadkach
odpowiedź może być nieokreślona. Myślę, że podobne uwagi stosują się do
zagadnienia identyczności w czasie; tu również zajmujemy się zazwyczaj
określonością, identycznością konkretu „złożonego” w terminach konkretów bardziej
„podstawowych”. (Na przykład, czy tym samym przedmiotem jest stół, którego
rozmaite części zostały wymienione?18
)
Takie pojmowanie „transświatowej identyfikacji” poważnie różni się jednak od
zwykłego. Po pierwsze, możemy usiłować opisać świat w terminach molekuł, nie ma
nic niewłaściwego w opisywaniu go w terminach większych jestestw: zdanie, że ten
stół mógłby być umieszczony w innym pokoju, jest, samo w sobie i w tym, co
pociąga, całkowicie właściwe. Nie musimy stosować opisu w terminach molekuł czy
nawet większych części stołu, choć możemy. O ile nie zakładamy, że jakieś konkrety
są „ostatecznymi”, „podstawowymi” konkretami, żaden typ opisu nie musi uchodzić
za uprzywilejowany. Możemy pytać bez dalszych subtelności, czy Nixon mógłby
17 Zob. Wykład I, s. 55, 56 (o Nixonie), i Wykład II, s. 75 -79. 18 Jest tu pewna nieostrość. Jeśli drzazga czy cząsteczka danego stołu zostałaby zastąpiona przez inną,
zadowalałoby nas powiedzenie, że mamy ten sam stół. Ale jeśli bardzo wiele drzazg byłoby innych,
wydawałoby się, że mamy inny stół. Ta sama trudność może się oczywiście wyłoni ć w związku z
identycznością w czasie.
Jeśli relacja identyczności jest nieostra, może uchodzić za nieprzechodnią; wymóg rzekomej identyczności
może prowadzić do jawnej nieidentyczności. Swego rodzaju pojęcie „duplikatu” (choć bez podpórek
filozoficznych Lewisa w postaci podobieństwa czy światów na kształt obcego kraju itd.) może być tu jakoś
przydatne. Można rzec, że ścisła identyczność stosuje się jedynie do konkretów (cząsteczek), a relacja bycia
duplikatem do konkretów „złożonych” z tamtych, do stołów. Można zatem oświadczyć, że relacja bycia
duplikatem jest nieostra i nieprzechodnia. Utopijne jednak wydaje się założenie, że w ogóle osiągniemy
poziom ostatecznych, podstawowych kryteriów, gdzie relacje identyczności nigdy nie są nieostre, a
niebezpieczeństwo nieprzechodniości zostaje usunięte. Owo niebezpieczeństwo zazwyczaj nie powstaje w
praktyce, toteż potocznie możemy mówić beztrosko o identyczności po prostu. Logicy nie rozwinęli logiki
nieostrości.
przegrać wybory, i zazwyczaj nie żąda się żadnych dalszych subtelności. Po drugie,
nie zakłada się, że możliwe są konieczne i wystarczające warunki rozstrzygające,
jakie rodzaje zbiorów cząsteczek tworzą ten stół; o tym fakcie właśnie wspominałem.
Po trzecie, pojęcie, o które chodzi, wiąże się z kryteriami identyczności konkretów w
terminach innych konkretów, a nie jakości. Mogę odnosić się do stołu przede mną i
pytać, co mogłoby się mu zdarzyć w pewnych okolicznościach; mogę też odnosić się
do jego cząsteczek. Jeśli natomiast wymaga się, bym opisywał każdą sytuację
przeciwną faktycznej czysto jakościowo, mogę jedynie pytać, czy jakiś stół o takiej a
takiej barwie, i tak dalej, miałby pewne własności; to, czy ów stół byłby tym stołem,
stołem S, jest w istocie sporne, ponieważ znikło wsze lkie odniesienie do
przedmiotów, w przeciwieństwie do odniesienia do jakości. Często mówi się, że jeśli
sytuację przeciwną faktycznej opisuje się jako sytuację, która zdarzyłaby się
Nixonowi, i jeśli nie zakłada się, że taki opis jest sprowadzalny do opisu czysto
jakościowego, to zakłada się tajemnicze „nagie konkrety”, pozbawione własności
substraty, leżące u podłoża jakości. Tak nie jest. Myślę, że Nixon jest
republikaninem, a nie tylko, że leży u podłoża republikanizmu, niezależnie, co to
znaczy; myślę również, że mógłby być demokratą. To samo dotyczy wszelkich
innych własności, Jakie może posiadać Nixon, pomijając okoliczność, że niektóre z
tych własności mogą być istotne. Neguję właśnie to, że konkret jest jedynie „wiązką
jakości”, cokolwiek mogłoby to znaczyć. Jeśli jakość jest przedmiotem
abstrakcyjnym, wiązka jakości jest przedmiotem jeszcze wyższego stopnia abstrakcji,
a nie konkretem. Filozofowie doszli do przeciwnego poglądu przez fałszywy
dylemat: zapytywali, czy są te przedmioty poza wiązką jakości, czy też przedmiot
jest jedynie ową wiązką? Nie zachodzi ani jedno, ani drugie; ten stół jest drewniany,
brązowy, jest w pokoju itd. Ma on te wszystkie własności, a nie jest rzeczą bez
własności, poza nimi, ale nie powinno się go przez to identyfikować ze zbiorem czy
„wiązką” jego własności ani z podzbiorem jego istotnych własności. Nie pytaj: Jak
mogę inaczej identyfikować ten stół w innym możliwym świecie, niż odwołując się
do jego własności? Mam stół w rękach, mogę nań wskazać, a gdy pytam, czy on
mógłby być w innym pokoju, mówię, na mocy definicji, o nim. Nie muszę
identyfikować go dopiero po obejrzeniu go przez teleskop. Gdy mówię o nim, mówię
o nim w ten sam sposób jak wtedy, gdy mówię, że nasze ręce mogłyby być
pomalowane na zielono, ustanowiwszy, że mówię o zieleni. Pewne własności
przedmiotu mogą być istotne dla niego w tym sensie, że nie mogłoby mu ich
zabraknąć. Ale tych własności nie używa się do identyfikowania przedmiotu w
innym możliwym świecie, taka identyfikacja bowiem nie jest potrzebna. Istotne
własności przedmiotu nie muszą też być własnościami używanymi do
identyfikowania go w rzeczywistym świecie, jeśli istotnie identyfikuje się go w
rzeczywistym świecie za pomocą własności (aż dotąd pozostawiałem tę kwestię
otwartą).
A więc pytanie o transświatową identyfikację ma pewien sens, jeśli stawiać je w
terminach zapytywania o identyczność przedmiotu poprzez pytania o jego części
składowe. Ale te części nie są jakościami, a przedmiot nie przypomina tego danego
przedmiotu, o który chodzi. Teoretycy często mówią, że identyfikujemy przedmioty
w poprzek możliwych światów jako przedmioty przypominające ów dany przedmiot
pod najważniejszymi względami. Wprost przeciwnie, Nixon, gdyby postanowił
działać inaczej, mógłby unikać polityki niczym zarazy, choć prywatnie żywiłby
radykalne przekonania. Najważniejsze jest to, że jeśli nawet możemy zastąpić
pytania o przedmiot pytaniami o jego części, nie musimy tak robić. Możemy odnosić
się do przedmiotu i pytać, co mogłoby się jemu zdarzyć. Nie zaczynamy więc od
światów (o których zakłada się jakoś, że są rzeczywiste, i których jakości, lecz nie
przedmioty, są dla nas postrzegalne), by następnie pytać o kryteria transświatowej
identyfikacji; przeciwnie, zaczynamy od przedmiotów, które mamy i które możemy
identyfikować w rzeczywistym świecie. Możemy zatem pytać, czy pewne rzeczy
mogłyby być prawdziwe o przedmiotach.
Powiedziałem wyżej, że pogląd Fregego-Russella, iż nazwy wprowadza się za
pomocą deskrypcji, można traktować bądź jako teorię znaczenia nazw (jak się
wydaje, Frege i Russell traktowali go w ten sposób), bądź tylko jako teorię ich
odniesienia. By to pokazać, podam przykład nie zawierający tego, co zwykle zwie się
„nazwą własną”. Załóżmy, że ustanawia się, iż temperatura 100°C to temperatura,
przy której woda wrze na powierzchni morza. Nie jest to zupełnie ścisłe, ponieważ
ciśnienie może zmieniać się na powierzchni morza. Oczywiście, biorąc historycznie,
ściślejszą definicję podano później. Ale przyjmijmy, że to była ta definicja. Innego
rodzaju przykładem występującym w literaturze jest powiedzenie, że metr to długość
S, gdy S jest pewnym kijem czy prętem w Paryżu. (Zazwyczaj ludzie, którzy lubią
mówić o tych definicjach, usiłują uczynić z „długości czegoś” pojęcie operacyjne.
Ale jest to nieważne.)
Wittgenstein mówi o tym coś bardzo mylącego. Mówi on: „O jednej rzeczy nie
można orzec ani że ma 1m długości, ani że nie ma, a jest nią wzorzec metra w
Paryżu. — Ale w ten sposób nie przypisujemy mu, rzecz jasna, jakiejś osobliwej
własności, lecz charakteryzujemy jedynie jego swoistą rolę w grze mierzenia w
metrach”.19
Wydaje się to rzeczywiście bardzo „osobliwa własność” jak na to, by
miał ją jakiś pręt. Sądzę, że Wittgenstein musi być w błędzie. Jeśli pręt ma, na
przykład, długość 39.37 cala (przyjmuję, że mamy Jakiś inny wzorzec cala),
dlaczego nie jest on metrowej długości? W każdym razie załóżmy, że jest on w
błędzie i że pręt ma metr długości. Wittgensteina martwi oczywiście trudność, że
pręt służy jako wzorzec długości, a więc nie możemy przypisywać mu długości. Tak
czy inaczej (może wprawdzie nie tak), czy zdanie: „Pręt S ma metr długości”, jest
prawdą konieczną? Oczywiście jego długość może się zmieniać w czasie. Możemy
uściślić definicję ustanawiając, że 1 metr to długość S w określonej chwili t 0. Czy
jest wówczas prawdą konieczną, że pręt S ma 1 metr długości w chwili t 0? Kto myśli,
że wszystko, co wie a priori, jest konieczne, może myśleć: „To jest definicja metra.
Na mocy definicji pręt S ma jeden metr długości w chwili t 0. To jest prawda
konieczna”. Ale, jak mi się zdaje, nie ma tu żadnego powodu, by tak wnioskować,
nie ma go nawet człowiek, który posługuje się sformułowaną właśnie definicją
„jednego metra”. Posługuje się on bowiem tą definicją nie, by nadać znaczenie temu,
co nazywał „metr”, lecz by ustalić odniesienie. (W przypadku takiej abstrakcyjnej
rzeczy jak jednostka długości pojęcie odniesienie może być niejasne. Przyjmijmy
jednak, że dla obecnych celów jest wystarczająco jasne.) Posługuje się nią, by ustalić
odniesienie. Istnieje pewna długość, którą chce on wyznaczyć. Wyznacza ją za
pomocą przygodnej własności, mianowicie tej, że istnieje pręt tej długości. Ktoś inny
może wyznaczyć to samo odniesienie (za pomocą innej przygodnej własności. Ale w
każdym razie, choć posłużył się tym, by ustalić odniesienie swego wzorca długości,
metra, może jednak powiedzieć: „Jeśli ogrzałoby się ten pręt S w chwili t 0, pręt S w
chwili t0 nie miałby metra długości”.
Dlaczego jednak może on to zrobić? Częściowy powód może tkwić w czyichś
poglądach z zakresu filozofii nauki, w co nie chcę tu wchodzić. Ale prosta
odpowiedź na to pytanie brzmi następująco: Jeśli nawet jest to jedyny wzorzec
19 Dociekania filozoficzne, §50, s 40.
długości, jakim ów ktoś posługuje się,20
zachodzi intuicyjna różnica między
wyrażeniem „jeden metr”, a wyrażeniem „długość S w chwili t0”. Pierwsze
wyrażenie jest przeznaczone do ścisłego oznaczania pewnej długości we wszystkich
możliwych światach, która w rzeczywistym świecie okazuje się być długością pręta S
w chwili t0. Natomiast „długość S w chwili t0” niczego ściśle nie oznacza. W
pewnych przeciwnych faktom sytuacjach pręt mógłby być dłuższy, w innych krótszy,
jeśli poddałoby się go rozmaitym naciskom i naprężeniom. Możemy więc powiedzieć
o tym pręcie, tak samo jak powiedzielibyśmy o każdym innym o takiej samej
budowie i długości, że jeśli poddanoby go ogrzewaniu w określonej temperaturze,
rozszerzyłby się do takiej a takiej długości. Takie przeciwne faktom zdanie,
prawdziwe o innych prętach z identycznymi własnościami fizycznymi, byłoby też
prawdziwe o tym pręcie. Między tym przeciwnym faktom zdaniem a definicją
„jednego metra” jako „długości S w chwili t0” nie ma żadnego konfliktu, ponieważ
„definicja" rozumiana właściwie nie mówi, że wyrażenie „jeden metr” ma być
synonimiczne (nawet gdy mowa o sytuacjach przeciwnych faktycznym) z
wyrażeniem „długość S w chwili t0”, lecz mówi raczej, że określiliśmy odniesienie
wyrażenia „jeden metr”, ustanawiając, że „jeden metr” ma być ścisłym wyrażeniem
oznaczającym długość, będącą faktycznie długością S w chwili t 0. To więc, że S ma
jeden metr długości w chwili t0, nie czyni zeń prawdy koniecznej. Faktycznie, w
pewnych okolicznościach, S nie miałoby jednego metra długości. Powód w tym, że
jedno wyrażenie oznaczające („jeden metr”) jest ścisłe, a drugie („długość S w chwili
t0”) nie jest ścisłe.
Jaki zatem jest status epistemologiczny zdania: „Pręt S ma jeden metr długości w
chwili t0”, dla kogoś, kto ustalił system metryczny przez odniesienie do pręta S?
Wydawałoby się, że zna on je a priori. Jeśli bowiem posłużył się prętem S, by ustalić
odniesienie terminu „jeden metr”, w wyniku tego rodzaju „definicji” (która nie jest
definicją wprowadzającą skrót lub synonim danego wyrażenia) wie automatycznie,
bez dalszego badania, że S ma jeden metr długości.21
Z drugiej strony, jeśli nawet
posłużyliśmy się S jako wzorcem metra, zdanie: „S ma metr długości”, będzie miało
metafizyczny status zdania przygodnego pod warunkiem, że traktujemy „jeden metr”
jako ścisłe wyrażenie oznaczające: S poddane stosownym naciskom i naprężeniom,
ogrzewaniu i ochładzaniu, miałoby długość inną nawet w chwili t0. (Takie zdania
jak: „Woda wrze w temperaturze 100°C na poziomie morza”, mogą mieć podobny
status.) Tak więc w tym sensie istnieją prawdy przygodne a priori. Ale ważniejsza
dla naszych celów, niż uznanie tego przykładu za przypadek przygodnego a priori,
jest okoliczność, iż ilustruje on rozróżnienie między „definicjami”, które ustalają
odniesienie, a tymi, które podają synonim.
W przypadku nazw również można dokonać tego rozróżnienia. Załóżmy, że
odniesienie nazwy jest dane przez deskrypcję lub wiązkę deskrypcji. Jeśli nazwa
znaczy to samo co ta deskrypcją czy wiązka deskrypcji, nie będzie ścisłym
wyrażeniem oznaczającym. Nie będzie koniecznie oznaczać tego samego przedmiotu
we wszystkich możliwych światach, ponieważ inne przedmioty mogłyby mieć dane
własności w innych możliwych światach, o ile (oczywiście) nie zdarzyłoby się nam
posłużyć istotnymi własnościami w danym opisie. Załóżmy więc, że mówimy:
„Arystoteles jest największym człowiekiem, jaki prowadził badania z Platonem”.
20 Filozofowie nauki mogą widzieć klucz do rozwiązania tego zagadnienia w poglądzie, że „jeden metr” to
„pojęcie wiązkowe”.
Proszę, by czytelnik przyjął hipotetycznie, że podana „definicja” jest jedynym wzorcem stosowanym do
określenia systemu metrycznego. Sądzę, że zagadnienie to jednak się utrzymuje. 21 Ponieważ prawda, którą zna, jest przygodna, postanawiam nie nazywać jej „analityczną”, ustanawiając
wymóg, że prawdy analityczne mają być zarówno konieczne jak też aprioryczne. Zob. przypis 63.
Jeśli posługujemy się tym jako definicją, nazwa „Arystoteles” ma znaczyć:
„największy człowiek, jaki prowadził badania z Platonem”. Wówczas oczywiście w
jakimś innym możliwym świecie ów człowiek mógłby nie prowadzić badań z
Platonem, a jakiś inny człowiek byłby Arystotelesem. Jeśli natomiast posługujemy
się deskrypcją jedynie, by ustalić to, do czego odnosi się nazwa, ów człowiek będzie
tym, do czego odnosi się „Arystoteles” we wszystkich możliwych światach. Jedynym
użyciem deskrypcji będzie wskazywanie, do którego człowieka zamierzamy się
odnieść. Ale wówczas, gdy mówimy niezgodnie z faktami: „Załóżmy, że Arystoteles
w ogóle nigdy nie zajął się filozofią”, nie musimy mieć na myśli tego: „Załóżmy, że
człowiek, który prowadził badania z Platonem i uczył Aleksandra Wielkiego, i
napisał to a to itd., w ogóle nigdy nie zajął się filozofią” — co mogłoby wyglądać na
sprzeczność. Musimy jedynie mieć na myśli: „Załóżmy, że ten człowiek nigdy w
ogóle nie zajął się filozofią”.
Dopuszczalne wydaje się założenie, że w pewnych przypadkach odniesienie nazwy
istotnie ustala się poprzez deskrypcję, w ten sam sposób, w jaki został ustalony
system metryczny. Gdy mityczny podróżny ujrzał po raz pierwszy Gwiazdę
Wieczorną, z powodzeniem mógł ustalić, do czego się odnosi, mówiąc: „Będę
posługiwał się wyrażeniem «Gwiazda Wieczorna» jako nazwą ciała niebieskiego
pojawiającego się w tym położeniu na niebie”. Ustalił więc odniesienie „Gwiazdy
Wieczornej” przez pozorne położenie owej gwiazdy na niebie. Czy wynika stąd, iż
jest częścią znaczenia owej nazwy, że Gwiazda Wieczorna ma takie a takie położenie
w danym czasie? Z pewnością nie wynika: jeśli wcześniej w tę gwiazdę uderzyłaby
kometa, mogłaby ona być widzialna w Innym położeniu w owym czasie. W takiej
przeciwnej faktom sytuacji powiedzielibyśmy, że Gwiazda Wieczorna nie zajmuje
tego położenia, a nie, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Wieczorną. Powodem
tego jest okoliczność, że „Gwiazda Wieczorna” ściśle oznacza pewne ciało
niebieskie, a wyrażenie „ciało w tym położeniu” nie czyni tego — inne ciało
mogłoby być w tym połażeniu lub mogłoby tam nie być żadnego ciała, ale żadne inne
ciało nie mogłoby być Gwiazdą Wieczorną (choć inne ciało, nie zaś Gwiazda
Wieczorna, mogłoby być nazywane „Gwiazda Wieczorna”). Istotnie, jak
powiedziałem, chcę twierdzić, że nazwy są zawsze ścisłymi wyrażeniami
oznaczającymi.
Z pewnością Frege i Russell zdają się mieć rozbudowaną teorię, wedle której
nazwa własna nie jest ścisłym wyrażeniem oznaczającym, a jest synonimem
deskrypcji, która ją zastępuje. Ale inna teoria mogłaby głosić, że tej deskrypcji
używa się do określenia ścisłego odniesienia. Te dwie ewentualności będą miały
różne konsekwencje, jeśli chodzi o pytania, które zadawałem uprzednio. Jeśli
„Mojżesz” znaczy: „człowiek, który czynił tak a tak”, to jeśli nikt nie czynił tak a
tak, Mojżesz nie istniał; a być może wyrażenie „nikt nie czynił tak a tak” stanowi
nawet analizę wyrażenia „Mojżesz nie istniał”. Ale jeśli posługujemy się d eskrypcją,
by ustalić ściśle odniesienie, jest rzeczą jasną, ze to pierwsze wyrażenie nie jest tym,
co rozumiemy przez „Mojżesz nie istniał”, ponieważ możemy spytać — jeśli
mówimy o przypadku przeciwnym faktom, kiedy to rzeczywiście nikt nie czynił tak a
tak, na przykład nie wyprowadził Izraelitów z Egiptu — czy wynika stąd, że w takiej
sytuacji Mojżesz nie istniałby? Wydaje się, że nie wynika. Z pewnością bowiem
Mojżesz mógłby postanowić po prostu spędzić swe dni przyjemniej na dworze
egipskim. Mógłby w ogóle nigdy nie zainteresować się polityką czy religią. a w
takim przypadku nikt być może nie zrobiłby żadnej z rzeczy, jakie Biblia przypisuje
Mojżeszowi. Samo w sobie to nie znaczy, że w takim możliwym świecie Mojżesz nie
istniałby. A jeśli tak, to wyrażenie „Mojżesz istnieje” znaczy coś innego niż:
„spełnione są warunki istnienia i jedyności pewnej deskrypcji”, a zatem to ostatnie
poza wszystkim nie stanowi analizy jednostkowego zdania egzystencjalnego. Jeśli
odrzucamy ideę, że jest to teoria znaczenia, i przekształcamy ją — w sposób, który
opisałem — w teorię odniesienia, odrzucamy niektóre z zalet owej teorii.
Jednostkowe zdania egzystencjalne oraz zdania o identyczności zachodzącej między
nazwami wymagają jakiejś innej analizy.
Trzeba poddać krytyce Fregego za posługiwanie się terminem „sens” w dwu
sensach. Przyjmuje on bowiem, że sensem wyrażenia oznaczającego jest jego
znaczenie, a także przyjmuje, że jest to sposób na określenie jego odniesienia.
Utożsamiając jedno z drugim przyjmuje, że deskrypcje określone podają jedno i
drugie. Ostatecznie odrzucę również to drugie założenie, ale nawet gdyby było
słuszne, odrzucam pierwsze. Deskrypcją można posłużyć się jako synonimem
wyrażenia oznaczającego lub można się nią posłużyć, by ustalić jego odniesienie.
Dwa Frege’owskie sensy „sensu” odpowiadają dwu sensom terminu „definicja” w
potocznym mówieniu. Trzeba je starannie rozróżnić.22
Mam nadzieję, że jest jakaś jasna idea ustalania odniesienia w przeciwieństwie do
faktycznego definiowania danego terminu, gdy podaje się inny termin jako jego
znaczenie. Naprawdę nie mam tyle czasu, by wchodzić szczegółowo we wszystko.
Myślę, że nawet w przypadkach, gdzie nie sposób posłużyć się pojęciem ścisłości
oznaczania przeciwstawionej jego przygodności, by ukazać różnicę, o którą tu
chodzi, nawet wtedy coś z tego, co nazywamy definicjami, naprawdę zmierza do
ustalenia odniesienia raczej niż do podania znaczenia wyrażenia, do podania
synonimu. Podam przykład. Przyjmuje się, że π to stosunek obwodu koła do jego
średnicy. Otóż, jest tu coś, o co spierałbym się, choć rozporządzam jedynie w tej
sprawie niejasnym poczuciem intuicyjnym. Wydaje mi się, że tej litery greckiej nie
używa się tu jako skrótu wyrażenia „stosunek obwodu koła do jego średnicy”, nie
używa się też jako skrótu wiązki alternatywnych definicji liczby π, niezależnie, co
mogłoby to znaczyć. Używa się jej jako nazwy liczby rzeczywistej, która w tym
przypadku jest z konieczności stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. Zauważmy,
ze zarówno „π” jak też „stosunek obwodu koła do jego średnicy” są ścisłymi
wyrażeniami oznaczającymi, a więc argumenty podawane w związku z owym
przypadkiem metrycznym są niestosowalne. (Cóż, jeśli ktoś tego nie widzi lub sądzi,
22 Zwykle interpretuje się teraz Fregego sens jako znaczenie, a to trzeba starannie odróżnić od „tego. co ustala
odniesienie”. Zobaczymy niżej, że dla większości mówiących, o ile nie są tymi, którzy nadają pierwotnie
przedmiotowi jego nazwę, to, do czego odnosi się nazwa, jest określone raczej przez „przyczynowy” łańcuch
komunikacji niż przez deskrypcję.
W formalnej semantyce logiki modalnej przyjmuje się zazwyczaj, że „sensem” terminu t jest (może
częściowa) funkcja przyporządkowująca każdemu możliwemu światu H to, do czego odnosi się t w H. W
przypadku ścisłego wyrażenia oznaczającego taka funkcja jest stała. To pojęcie „sensu” wiąże się z pojęciem
„nadawania znaczenia”, a nie z pojęciem ustalania odniesienia. Przy tym użyciu terminu „sens” wyrażenie
„jeden metr” ma jako swój sens stałą funkcję, choć jego odniesienie ustala wyrażenie „długość S”, które nie
ma stałej funkcji jako swego sensu.
Niektórzy filozofowie myśleli, że deskrypcje w języku angielskim są dwuznaczne, że niekiedy oznaczają
nieściśle, w każdym świecie, przedmiot (jeśli w ogóle jakiś oznaczają) spełniający daną deskrypcję, kiedy
indziej zaś ściśle oznaczają przedmiot rzeczywiście spełniający deskrypcję. (Inni, pod wpływem Donellana,
mówią, że deskrypcja oznacza niekiedy ściśle przedmiot, o któr ym sądzi się lub zakłada, że spełnia daną
deskrypcję.) Wszelkie takie rzekome dwuznaczności uważam za wątpliwe. Nie znam żadnych świadczących o
nich wyraźnych oznak, z którymi nie można by uporać się bądź za pomocą Russella pojęcia zakresu, bądź za
pomocą środków, o których wspomniałem w przypisie 3, na s. 29.
Jeśli istnieje dwuznaczność, to założywszy ścisły sens wyrażenia „długość S”, „jeden metr” i „długość S”
oznaczają tą samą rzecz we wszystkich możliwych światach i mają ten sam (funkcyjny) „sens”.
W formalnej semantyce logiki intensjonalnej przyjmijmy, że uznajemy, iż deskrypcja określona oznacza, w
każdym świecie, przedmiot spełniający daną deskrypcję. Istotnie jest rzeczą przydatną mieć operator
przekształcający każdą deskrypcję w termin oznaczający ściśle przedmiot, który rzeczywiście spełnia daną
deskrypcję. David Kaplan zgłosił taki operator i nazwał go „Dthat” [Dże].
że tak nie jest, nie ma to znaczenia.)
Powróćmy do pytania co do nazw, które postawiłem. Jak mówiłem, istnieje
popularna współczesna namiastka teorii Fregego i Russella, którą przyjmują nawet
tak zdecydowani krytycy wielu poglądów Fregego i Russella, szczególnie tego
ostatniego, jak Strawson23
. Owa namiastka głosi, że choć nazwa nie jest ustaloną
deskrypcją, jest ona bądź skrótem pewnej wiązki deskrypcji, bądź jej odniesienie jest
jakoś określone przez ową wiązkę. Pytanie, czy to prawda. Jak mówiłem również, są
mocniejsze i słabsze wersje tego poglądu. Wersja mocniejsza głosi, że nazwa jest po
prostu definiowana, synonimicznie, jako wiązka deskrypcji. Konieczne będzie zatem
nie to, by Mojżesz miał jakąś konkretną własność w tej wiązce, lecz by miał
dysjunkcję własności. Nie mogłoby być żadnej sytuacji przeciwnej faktom, w której
nie robiłby żadnej z owych rzeczy. Myślę, że jest rzeczą jasną, iż jest to
zdecydowanie niewiarygodne. Ludzie mówili to — a być może nie zamierzali tego
powiedzieć, lecz posługiwali się wyrażeniem „konieczny” w jakimś innym sensie. W
każdym razie, na przykład, w artykule Searle’a o nazwach własnych:
„Załóżmy, że — by przedstawić tę samą sprawę inaczej — pytamy: «Dlaczego w
ogóle mamy nazwy własne?» Oczywiście, by odnosić się do indywiduów. «Tak, lecz
deskrypcje mogłyby robić to dla nas.» Ale jedynie kosztem określania każdorazowo
warunków identyczności, gdy odnosimy się do czegoś. Załóżmy, że zgadzamy się na
porzucenie nazwy «Arystoteles» i używanie, powiedzmy, wyrażenia «nauczyciel
Aleksandra»; jest wówczas prawdą konieczną, że człowiek, do którego się odnosimy,
jest nauczycielem Aleksandra — ale jest faktem przygodnym, że Arystoteles w ogóle
zajął się pedagogiką (choć wskazuję, że jest faktem koniecznym, iż Arystoteles ma
sumę logiczną, dysjunkcję, własności powszechnie mu przypisywanych)”.24
Taka sugestia, jeśli wyrażenia „konieczny” używa się tak jak używam go w tym
wykładzie, musi być jawnie fałszywa. (O ile nie podaje on jakiejś bardzo
interesującej istotnej własności przypisywanej powszechnie Arystotelesowi.)
Większość rzeczy powszechnie przypisywanych Arystotelesowi to rzeczy, których
Arystoteles w ogóle mógłby nie robić. Sytuację, w której nie robiłby ich,
opisywalibyśmy jako sytuację, w której Arystoteles ich nie robił. Nie jest to różnica
zakresowa, jak zdarza się niekiedy w przypadku deskrypcji, kiedy można by
powiedzieć, że człowiek, który uczył Aleksandra mógłby nie uczyć Aleksandra; choć
nie mogłoby być prawdą, że: człowiek, który uczył Aleksandra, nie uczył
Aleksandra. To jest Russellowska różnica zakresowa. (Nie będę w to wchodził.)
Wydaje mi się jasne, że nie występuje to tutaj. Nie tylko prawdą jest odnośnie do
człowieka Arystotelesa, że mógłby nie zająć się pedagogiką; prawdą jest również, że
posługujemy się terminem „Arystoteles” w taki sposób, iż myśląc o sytuacji
przeciwnej faktom, w której Arystoteles nie zajął się żadną z dziedzin i nie doszedł
do żadnego z osiągnięć, które mu powszechnie przypisujemy, powiedzielibyśmy
jednak, że była to sytuacja, w której Arystoteles nie robił tych rzeczy.25
Oczywiście 23 Peter Frederick Strawson Indywidua, tłum. Bogdan Chwedeńczuk, Warszawa IW Pax 1980, rozdz. 6. 24 John R. Searl Proper Names. 25 Oba fakty - że „nauczyciel Aleksandra” podlega różnicom zakresowym oraz że nie jest ścisłym wyrażeniem
oznaczającym - uwidoczniają się, jeśli zauważyć, że nauczyciel Aleksandra mógłby nie uczyć Aleksandra (i w
takich okolicznościach nie byłby nauczycielem Aleksandra). Z drugiej strony, nie jest prawdą, że Arystoteles
mógłby nie być Arystotelesem, choć Arystoteles mógłby nie nazywać się „Arystoteles”, tak jak 2×2 mogłoby
nie nazywać się „cztery”. (Niechlujna mowa potoczna, często myląca użycie z wymienianiem wyr ażenia może
oczywiście wyrażać fakt, że ktoś mógłby nazywać się lub nie nazywać się „Arystoteles”, w powiedzeniu, iż
mógłby być lub nie być Arystotelesem. Słyszałem niekiedy, jak przytaczano takie luźne sposoby użycia
wyrażeń jako przykłady przemawiające przeciw stosowalności tej teorii do języka potocznego. Potoczne
zwroty tego rodzaju stwarzają moim zdaniem, jak mi się wydaje, równie nikłe trudności jak sukces „Sił
Niemożliwego Przeznaczenia” stwarza prawu logiki modalnej, że to, co niemożliwe, nie zachod zi.) Ponadto,
choć w pewnych okolicznościach Arystoteles nie uczyłby Arystotelesa, nie są to okoliczności, w których nie
są pewne rzeczy, takie jak data, okres, w którym żył, które można bardziej
wyobrażać sobie jako konieczne. Być może są to rzeczy, które powszechnie mu
przypisujemy. Istnieją wyjątki. Być może trudno sobie wyobrazić, jak mógłby żyć
pięćset lat później niż faktycznie żył. Z pewnością stwarza to przynajmniej trudność.
Weźmy jednak człowieka, który nie ma żadnej idei daty. Wielu ludzi ma po prostu
jakiś mętny obraz wiązki jego najgłośniejszych osiągnięć. Nie tylko każde z nich z
osobna, lecz posiadanie całej dysjunkcji owych własności, jest właśnie przygodnym
faktem dotyczącym Arystotelesa, a zdanie, że Arystoteles ma tę dysjunkcję
własności, jest prawdą przygodną.
Prawdę tę możemy znać a priori w pewnym sensie, jeśli faktycznie ustaliliśmy
odniesienie nazwy „Arystoteles” jako odniesienie do człowieka, który robił jedną z
owych rzeczy. Nie będzie to jednak dla nas prawda konieczna. Tak więc przykład
tego rodzaju byłby przykładem, w którym aprioryczność nie pociągałaby z
koniecznością konieczności, jeśliby wiązkowa teoria nazw była słuszna. Przykład
ustalania odniesienia wyrażenia „jeden metr” to bardzo wyraźny przykład, w którym
możemy, ponieważ ustaliliśmy owo odniesienie w ten sposób, w pewnym sensie
wiedzieć a priori, iż długość tego pręta wynosi jeden metr, nie uznając tego za
prawdę konieczną. Być może tezę o aprioryczności pociągającej konieczność można
zmienić. Wypowiada ona, jak się wydaje, pewną Intuicję dotyczącą epistemologii,
intuicję, która mogłaby być ważna i prawdziwa. W pewien sposób przykład taki jak
ten może uchodzić za trywialny kontrprzykład, w którym nie chodzi naprawdę o to,
co jacyś ludzie myślą, gdy myślą, że jedynie prawdy konieczne można znać a priori.
Otóż, jeśli teza, że wszystkie prawdy aprioryczne są konieczne, ma być nieczuła na
tego rodzaju kontrprzykłady. trzeba ją w jakiś sposób zmienić. Niezmieniona
prowadzi do nieporozumień dotyczących natury odniesienia. Co do mnie, nie mam
żadnego pomysłu, jak powinno się ją zmienić czy przeformułować, nie wiem też, czy
taka zmiana lub przeformułowanie są możliwe.26
Niech mi wolno będzie powiedzieć, czym jest teoria nazw jako wiązek
pojęciowych. (To naprawdę piękna teoria. Jedyna wada, jaką, jak myślę, ma, jest
prawdopodobnie wspólna wszystkim teoriom filozoficznym. Jest ona błędna.
Możecie podejrzewać, że przedłożę inną teorię w jej miejsce, lecz ufam, że to nie
nastąpi, ponieważ jestem pewny, że ona również, jeśli byłaby teorią, byłaby błędna.)
Teorię, o którą chodzi, można rozbić na szereg tez wraz z pewnymi tezami
pomocniczymi, jeśli chcemy zobaczyć, jak traktuje ona zagadnienie zdań
egzystencjalnych, zdań identycznościowych itd. Jeśli bierzemy ją w wersji
mocniejszej jako teorię znaczenia, tez jest więcej. Litera „A” oznacza mówiącego.
(1) Każdej nazwie lub wyrażeniu oznaczającemu „X” odpowiada wiązka
własności, mianowicie rodzina własności φ, takich że A jest przekonany, iż „φX”.
byłby on Arystotelesem. 26 Jeśli ktoś ustala, że metr to „długość pręta S w chwili t 0”, w pewnym sensie wie a priori, że długość pręta S
w chwili t0 wynosi jeden metr, choć używa tego zdania, by wyrazić prawdę przygodną. Ale czy ustalając
jedynie system pomiaru poznał przez to jakąś (przygodną) informację dotyczącą świata, jakiś nowy fakt,
którego przedtem nie znał? Słuszne wydaje się przyznanie, że w pewnym sensie niczego takiego nie poznał,
choć Jest bezsprzecznie faktem przygodnym, że S ma jeden metr długości. Może to więc być powód, by tak
przekształcić tezę, że wszystko, co aprioryczne, jest konieczne, by uchronić ją przed tego typu
kontrprzykładem. Jak powiedziałem, nie wiem, jak takie przekształcenie przebiegałoby; nie powinno być
takie, by czyniło z owej tezy coś trywialnego (np. definiując a priori jako to, o czym wiadomo, że jest
konieczne, zamiast prawdziwe, niezależnie od doświadczenia); a teza odwrotna byłaby jednak fałszywa.
Ponieważ nie chcę zmierzać do takiego przekształcenia, konsekwentnie będę się posługiwał w tekście
terminem „a priori” w taki sposób, by zdania, których prawdziwość wynika z „definicji” ustalającej
odniesienie, czynić zdaniami apriorycznymi.
Teza ta jest prawdziwa, ponieważ może być po prostu definicją. Otóż niektórzy
mogą myśleć oczywiście, że nie wszystko, o czym mówiący jest przeświadczony co
do X, ma coś wspólnego z określaniem odniesienia „X”. Może ich interesować tylko
pewien podzbiór. Ale możemy uwzględnić to później, zmieniając niektóre z
pozostałych tez. Tak więc teza ta jest trafna na mocy definicji. Ale wszystkie kolejne
tezy są, jak myślę, fałszywe.
(2) A jest przekonany, że jedna z własności lub niektóre własności łącznie
wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum.
Nie mówi to, że owe własności wyznaczają coś jednoznacznie, lecz po prostu, że
A jest przekonany, że wyznaczają. Inną tezą jest teza głosząca, że A ma rację.
(3) Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia większość lub znaczną większość
spośród własności φ, y jest tym, do czego się odnosi „X”.
Otóż teoria mówi, że tym, do czego się odnosi „X”, ma być rzecz spełniająca, jeśli
nie wszystkie własności, to „wystarczającą” ich ilość. Oczywiście A może się mylić
co do pewnych rzeczy dotyczących X. Weźmy jakiś rodzaj głosowania. Powstaje
teraz pytanie, czy głosowanie to miałoby być demokratyczne, czy ma dopuszczać
jakieś nierówności wśród własności. Jak się wydaje, słuszniejszy jest pogląd, że
powinno być jakieś ważenie własności, że niektóre z nich są ważniejsze niż inne.
Teoria musi naprawdę określić, jak przebiega to ważenie. Jestem przeświadczony, że
Strawson, ku mojemu zaskoczeniu, wyraźnie stwierdza, że powinna rządzić tu
demokracja, a więc najzwyczajniejsze własności mają równą wagę z najbardziej
kluczowymi.27
Na pewno bardziej wiarygodne jest przyjęcie, że jest tu jakieś
ważenie. Powiedzmy, że demokracja nie rządzi koniecznie. Jeśli jest jakaś własność
zupełnie nieistotna dla odniesienia, możemy pozbawić ją całkowicie prawa
wyborczego, przypisując jej wagę 0. Własności można traktować jako członków
zrzeszenia; niektóre mają większe akcje niż inne, a niektóre mogą nawet mieć akcje
nie uprawniające do głosowania.
(4) Jeśli głosowanie nie wskazuje jakiegoś jedynego przedmiotu, „X” nie odnosi
się do niczego.
(5) Mówiący zna a priori zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród
własności φ”.
(6) Zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”, wyraża
prawdę konieczną (w narzeczu mówiącego).
(6) Nie musi być tezą teorii, jeśli nie sądzi się, że wiązka jest częścią znaczenia
danej nazwy. Możemy myśleć, że choć określamy odniesienie nazwy „Arystoteles” w
ten sposób, że jest to człowiek, który ma większość spośród własności φ, na pewno
możliwe są jednak sytuacje, w których Arystoteles nie miałby większości własności
φ.
Jak wskazywałem, są pewne tezy pomocnicze, choć nie chcę szczegółowo się nimi
zajmować. Podają one analizy jednostkowych zdań egzystencjalnych, takich jak:
„«Mojżesz istnieje» znaczy tyle co: «wystarczająco wiele własności φ jest
27 Peter Frederick Strawson dz. cyt., s. 187 n. Strawson rzeczywiście rozważa przypadek kilku mówiących,
zbiera ich własności i podejmuje demokratyczne (przypisujące jednakową wagę własnościom) głosowanie.
Domaga się on tylko, by była wystarczająca ilość, a nie większość.
spełnionych». Nawet ten, kto nie posługuje się tą teorią jako teorią znaczenia, ma
niektóre z owych tez. Na przykład dodatkowo do tezy (4) powiedzielibyśmy, że jest
prawdą aprioryczną dla mówiącego, iż jeśli nie spełnionych jest dostatecznie wiele
własności φ, to X nie istnieje. Tylko wtedy, gdy uznaje się ten pogląd jako teorię
znaczenia raczej niż odniesienia, byłoby również prawdą konieczną, że jeśli nie
spełnionych jest dostatecznie wiele własności φ, X nie istnieje. W każdym razie
będzie to coś, co zna się a priori. (Będzie się to znało a priori co najmniej pod
warunkiem, że zna się właściwą teorię nazw.) Istnieje wówczas również analiza zdań
o identyczności, przebiegająca w ten sam sposób.
Zachodzi pytanie, czy coś z tego jest prawdą? Jeśli tezy te są prawdziwe, dają
piękny obraz tego, co się tu dzieje. Poprzedzając rozważania nad nimi wspomnę, że
często, gdy ludzie określają, jakie własności φ są istotne, określają je, jak się wydaje,
błędnie. Jest to po prostu przypadkowa ułomność, choć wiąże się ściśle z
argumentami przeciw owej teorii, które chcę teraz przedstawić. Rozważmy przykład
z Wittgensteina. Czym są według niego własności istotne? Gdy mówimy: «Mojżesz
nie istniał», to może to znaczyć różne rzeczy. Może znaczyć: wychodząc z Egiptu
Izraelici nie mieli jednego wodza — albo: ich wódz nie miał na imię Mojżesz —
albo: nie było człowieka, który by dokonał tego wszystkiego, co Biblia przypisuje
Mojżeszowi...”* Sednem tego wszystkiego jest myśl, że wiemy a priori, iż jeśli
opowieść biblijna jest materialnie fałszywa, Mojżesz nie istniał. Wykazywałem już,
że opowieść biblijna nie daje koniecznych własności Mojżesza, że Mojżesz mógłby
żyć nie robiąc żadnych z tych rzeczy. Tu pytam, czy wiemy a priori, że jeśli Mojżesz
istniał, robił faktycznie niektóre czy większość z owych rzeczy. Czy to rzeczywiście
jest wiązka własności, którą powinniśmy się tu posłużyć. Z pewnością jest tu pewne
rozróżnienie, które się zaniedbuje w tego rodzaju uwagach. Opowieść biblijna
mogłaby być zupełnie legendarna lub mogłaby być materialnie fałszywym ujęciem
rzeczywistej osoby. W tym ostatnim przypadku wydaje mi się, że uczony mógłby
powiedzieć, iż przypuszcza, że choć Mojżesz istniał, rzeczy, które mówi się o nim w
Biblii, są materialnie fałszywe. Takie rzeczy zdarzają się właśnie w tej dziedzinie
wiedzy. Załóżmy, że ktoś mówi, iż żaden prorok nigdy nie został połknięty przez
wielką rybę czy wieloryba. Czy wynika stąd, na tej podstawie, że Jonasz nie istniał?
Nadal, jak się wydaje, zachodzi pytanie, czy opis biblijny jest legendarnym opisem,
który nie dotyczy żadnej osoby, czy też jest opisem legendarnym utworzonym na
wzór rzeczywistej osoby. W tym ostatnim przypadku całkiem naturalne jest
powiedzenie, że choć Jonasz istniał, nikt nie robił rzeczy powszechnie mu
przypisywanych. Wybieram ten przypadek, ponieważ bibliści — twierdząc na ogół.
że Jonasz istniał — przyjmują, że opis nie tylko połknięcia Jonasza przez wielką
rybę, lecz nawet jego pójście do Niniwy, by głosić jej upomnienie, i wszystko inne, o
czym mówi się w opowieści biblijnej, jest materialnie fałszywe. Ale mimo to są
racje, by sądzić, że dotyczyło to rzeczywistego proroka. Jeśli miałbym z sobą
odpowiednią książkę, mógłbym zacząć od przytoczenia z niej: „Jonasz, syn Amittaja,
był rzeczywistym prorokiem, jakkolwiek tak a tak, a tak”. Są niezależne racje, by
myśleć, że opowieść o Jonaszu nie była czystą legendą o wyobrażonej postaci, lecz
legendą dotyczącą postaci rzeczywistej.28
*Ludwik Wittgenstein Dociekania filozoficzne , §79, s. 57. Kripke przywołał już to miejsce z Dociekań na s.
35. Przyp. tłum. 28 Zob. na przykład H. L. Ginsberga The Five Megilloth and Jonah , The Jewish Publication Society of
America, 1969, s. 114: „«Bohater» tego opowiadania, prorok Jonasz, syn Amittaja, jest osobistością
historyczną - (ale) ta księga nie jest historią, lecz fikcją". Uczeni zgodnie uznają wszystkie szczegóły
dotyczące Jonasza, zawarte w owej księdze, za legendarne i nie oparte nawet na podłożu faktów wyjąwszy
samo zdanie, że był prorokiem żydowskim, o którym trudno powiedzieć, że jednoznacznie kogoś identyfikuje.
Przykłady te można by zmienić. Być może jesteśmy przeświadczeni jedynie, iż
Biblia opowiada o nim, że tak a tak. Przynosi to nam inną trudność, w jaki sposób
bowiem wiemy, do kogo Biblia się odnosi. Pytanie, do kogo my się odnosimy,
zostaje przeniesione na pytanie o odniesienie w Biblii. Prowadzi to do warunku,
który powinniśmy wyraźnie przedstawić.
(W) W przypadku każdej zadowalającej teorii opis musi unikać błędnego koła.
Własności, które używa się w głosowaniu, same nie mogą zawierać pojęcia
odniesienia w taki sposób, że ostatecznie nie można go usunąć.
Podam przykład, w którym ów warunek nieobecności błędnego koła jest wyraźnie
pogwałcony. Poniższa teoria nazw własnych pochodzi od Williama Kneale'a, z jego
artykułu Modality, De Dieto and De Re.29
Zawiera ona, jak myślę, jawne
pogwałcenie warunków nieobecności błędnego koła.
„Potoczne nazwy własne ludzi nie są, jak przyjmował John Stuart Mill, znakami
pozbawionymi sensu. Podczas gdy powiedzenie człowiekowi, że najgłośniejszego
filozofa greckiego zwano Sokratesem, może go o czymś informować, oczywistą
błahostką jest powiedzenie mu, że Sokratesa zwano Sokratesem. A powodem tego
jest po prostu okoliczność, że nie może on rozumieć naszego użycia słowa
«Sokrates» na początku owego zdania, o ile nie wie już, że «Sokrates» znaczy:
«Indywiduum zwane Sokratesem».”30
Mamy tu pewną teorię odniesienia nazw
własnych. „Sokrates” znaczy po prostu: „Człowiek zwany «Sokratesem»”.
Faktycznie oczywiście może być tak, że „Sokratesem” może być zwany wcale nie
jeden właśnie człowiek, a jedni mogą go nazywać „Sokratesem”, zaś inni nie. Z
pewnością jest to warunek, który w pewnych okolicznościach jest jednoznacznie
spełniony. Być może tylko jednego człowieka zwałem „Sokratesem” w pewnej
sytuacji.
Kneale powiada, że błahostką jest mówić komuś, że Sokrates był zwany
„Sokratesem”. W żadnym razie nie jest to błahostka. Być może Grecy nie nazywali
go „Sokratesem”. Powiedzmy, że Sokrates zwany jest „Sokratesem” przez nas — w
każdym razie przeze mnie. Załóżmy, że to jest błahostka. (Zaskakujące jest dla mnie,
że Kneale posługuje się tu czasem przeszłym; to wątpliwe, że Grecy nazywali go
rzeczywiście „Sokratesem” — w każdym razie nazwy greckie inaczej wymawiano. W
następnym wykładzie będę badał trafność owego cytatu.)
Kneale argumentuje na rzecz tej teorii. Nazwę „Sokrates” trzeba analizować jako:
„indywiduum zwane Sokratesem”, jak inaczej bowiem możemy wyjaśnić fakt, że
błahostką jest, gdy nam mówią, że Sokratesa zwą „Sokratesem”? W pewnych
przypadkach jest to dość błahe. W ten sam sposób można uzyskać dobrą teorię
znaczenia każdego wyrażenia w danym języku i zbudować słownik. Na przykład,
Nie musiał też być zwany „Jonaszem” przez Żydów; dźwięk „J” nie istnieje w hebraj skim, a historyczna
egzystencja Jonasza nie zależy od tego, czy znamy jego oryginalne imię hebrajskie, czy go nie znamy.
Faktem, że my nazywamy go Jonaszem, nie sposób posłużyć się bez popadania w błędne koło. Świadectwo
historyczności Jonasza stanowi niezależna wzmianka o nim w Drugiej Księdze Królewskiej, ale świadectwo
takie mogłoby być osiągalne pod nieobecność wszelkich innych takich wzmianek — np. Świadectwo, że
wszystkie legendy żydowskie dotyczyły rzeczywistych osobistości. Ponadto zdanie, że Księga Jonasza to
legenda o rzeczywistej osobie, mogłoby być prawdziwe, nawet gdyby nic o tym nie świadczyło. Można
powiedzieć: „Jonasz z owej księgi nigdy nie istniał”, tak jak można powiedzieć: „Hitler nazistowskiej
propagandy nigdy nie istniał”. Jak pokazuje powyższe przytoczenie z Ginsberga, ten sposób mówienia nie
musi pokrywać się z poglądem historyka w kwestii, czy Jonasz w ogóle istniał. Ginsberg pisze dla laików,
którzy, jak zakłada, uznają jego zdanie za zrozumiałe. 29 [W]: Ernest Nagel, Patrick Suppes, and Alfred Tarski Logic, Methodology and the Philosophy of Science:
Proceedings of the 1960 International Congress , Stanford University Press, 1962, s. 622-633. 30 Tamże, s. 629-630.
choć informacyjne może być powiedzenie komuś, że koni używa się w wyścigach,
błahostką jest powiedzieć mu, że konie zwą się „końmi”. Tylko dlatego zatem może
tak być, że termin „koń” znaczy tyle co: „rzeczy zwane «końmi»”. Podobnie z
każdym innym wyrażeniem, którym można się posłużyć w danym języku. Ponieważ
błahostką jest, gdy nam mówią, że mędrców zwie się „mędrcami”, „mędrcy” znaczy
po prostu tyle co: „ludzie zwani «mędrcami»”. Otóż oczywiście nie jest to naprawdę
zbyt dobry argument, nie może zatem być jedynym wyjaśnieniem, dlaczego
błahostką jest, gdy nam mówią, że Sokratesa swą „Sokratesem”. Nie wchodźmy w to,
dlaczego właściwie jest to błahostka. Oczywiście każdy, kto zna użycie wyrażenia
„zwą”, nie wiedząc nawet, co zdanie znaczy, wie, że jeśli wyrażenie „kwarki”, coś
znaczy, to zdanie: „Kwarki zwą «kwarkami»”, będzie wyrażało prawdę. Może on nie
wiedzieć, jaką prawdę to wyraża, ponieważ nie wie, czym jest kwark. Ale jego
wiedza, że wyraża to jakąś prawdę, niewiele ma wspólnego ze znaczeniem terminu
„kwarki”.
Moglibyśmy wchodzić w to rzeczywiście na bardzo długo. Z tego rodzaju ustępów
wypływają interesujące zagadnienia. Ale głównym powodem, dla którego zechciałem
go tu wprowadzić, jest okoliczność, że jako teoria odniesienia przedstawia on jawne
pogwałcenie warunku nieobecności błędnego koła. Ktoś używa nazwy „Sokrates”.
Jak mamy wiedzieć, do kogo się odnosi? Używając deskrypcji, która podaje sens
owej nazwy. Według Kneale’a deskrypcją jest wyrażenie: „człowiek zwany
«Sokratesem»”. A tu (przypuszczalnie dlatego, że jest to rzekomo taka błahostka!) w
ogóle niczego nam to nie mówi. W tym ujęciu w ogóle nie jest to, jak się wydaje,
żadna teoria odniesienia. Zapytujemy: „Do kogo odnosi się on za pomocą nazwy
«Sokrates»?”. A następnie dostajemy odpowiedź: „Otóż odnosi się do człowieka, do
którego się odnosi”. Jeśli byłoby to wszystko, co się tyczy znaczenia nazwy własnej,
żadne odniesienie w ogóle nie znajdowałoby tu podstawy.
Istnieje więc warunek, który ma być spełniony; w przypadku tej konkretnej teorii
jest oczywiście niespełniony. Owego wzoru, w sposób dość zaskakujący, używa
nawet niekiedy Russell, traktując go jak sens deskryptywny: „człowiek zwany
«Walterem Scottem»”. Oczywiście, jeśli jedyne sensy deskryptywne nazw, o jakich
moglibyśmy myśleć, mają postać: „Człowiek zwany tak a tak”, „człowiek zwany
«Walterem Scottem»”, „człowiek zwany «Sokratesem»”, to niezależnie czym jest ta
relacja nazywania, rzeczywiście jest tym, co określa odniesienie, a nie żadną
deskrypcją, taką jak: „człowiek zwany «Sokratesem»”.
WYKŁAD II: 22 STYCZNIA 1970
Ostatni wykład zakończyliśmy na wypowiedzi o teorii nazywania, którą
przedstawia zespół tez zapisanych tu na tablicy.
(1) Każdej nazwie lub wyrażeniu oznaczającemu „X” odpowiada wiązka
własności, mianowicie rodzina takich własności φ, że A jest przekonany, iż „φX”.
(2) A jest przekonany, że jedna z własności lub niektóre własności łącznie
wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum.
(3) Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia większość lub znaczną większość
spośród własności φ, y jest tym, do czego się odnosi „X”.
(4) Jeśli głosowanie nie wskazuje jakiegoś jedynego przedmiotu, „X” nie odnosi
się do niczego.
(5) Mówiący zna a priori zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród
własności φ”.
(6) Zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”, wyraża
prawdę konieczną (w narzeczu mówiącego).
(W) W przypadku każdej zadowalającej teorii opis musi unikać błędnego koła.
Własności, których używa się w głosowaniu, same nie mogą zawierać pojęcia
odniesienia w taki sposób, że ostatecznie nie sposób go usunąć.
(W) nie jest tezą, lecz warunkiem, od którego zależy spełnienie innych tez. Innymi
słowy, tezy (1) — (6) nie mogą być spełnione w sposób prowadzący do błędnego
koła, w sposób, który nie pozwala na żadne niezależne określenie odniesienia.
Podałem ostatnio przykład rażąco obciążonej błędnym kołem próby spełnienia tych
warunków — była nią teoria, którą wymienia William Kneale. Byłem nieco
zaskoczony sformułowaniem tej teorii czytając to, co sobie przepisałem, przyjrzałem
się jej więc ponownie. Przyjrzałem się jej w książce, by zobaczyć, czy dokładnie ją
przepisałem. Kneale posłużył się czasem przeszłym. Powiedział, że choć nie jest
błahostką usłyszeć, że Sokrates był największym filozofem starożytnej Grecji,
błahostką jest usłyszeć, że Sokratesa zwano „Sokratesem”. A zatem, wnioskuje
Kneale, nazwa „Sokrates” musi znaczyć po prostu: „indywiduum zwane
«Sokratesem»”. Russell, jak mówiłem, w pewnych miejscach daje podobną analizę.
W każdym razie w sformułowaniu posługującym się czasem przeszłym ów warunek
nie byłby obciążony błędnym kołem, na pewno bowiem każdy mógłby postanowić
użyć terminu „Sokrates” w odniesieniu do kogokolwiek, kogo Grecy zwali
„Sokratesem”. Ale oczywiście w tym sensie w ogóle nie jest błahostką usłyszeć, że
Sokratesa zwano „Sokratesem”. Jeśli jest to jakiś fakt, może być fałszywy. Być może
wiemy, że my nazywamy go „Sokratesem”; nie wskazuje to raczej, że czynili tak
Grecy. W rzeczy samej mogli przecież inaczej wymawiać tę nazwę. Być może w
przypadku tej konkretnej nazwy transliteracja z greki jes t tak dobra, że naszej jej
wersji nie wymawiamy zbyt różnie od Greków. Ale ogólnie biorąc, tak nie będzie. Z
pewnością nie jest błahostką usłyszeć, że Izajasza zwano „Izajaszem”. W istocie
fałszem jest, gdy słyszymy, że Izajasza zwano „Izajaszem”; ów prorok w ogóle nie
rozpoznałby tego imienia. A oczywiście Grecy nie nazywali swego kraju czymś
takim jak „Grecja”. Załóżmy, że poprawimy ową tezę tak, by brzmiała: błahostką jest
usłyszeć, że Sokrates jest zwany „Sokratesem” przez nas czy przynajmniej przeze
mnie, mówiącego. W pewnym sensie jest to zupełna błahostka. Tak samo błahostką
jest usłyszeć, że konie są zwane „końmi”, co nie prowadzi do wniosku, ie słowo
„koń” znaczy po prostu: „zwierzę zwane «koniem»”. Jako teoria odniesienia nazwy
„Sokratesa” doprowadzi to natychmiast do błędnego koła. Jeśli ktoś określa siebie
jako to, do czego odnosi się nazwa „Glunk”, i podejmuje następującą decyzję: „Będę
posługiwał się terminem «Glunk» w odniesieniu do człowieka, którego nazywam
«Glunk»” — do niczego nie dochodzi. Lepiej byłoby, gdyby miał jakieś niezależne
określenie tego, do czego odnosi się „Glunk”. To dobry przykład określenia rażąco
obciążonego błędnym kołem. Takie zdania jak: „Sokrates jest zwany «Sokratesem»”,
są bardzo interesujące i można spędzić, choć może to dziwić, całe godziny na
mówieniu o ich analizie. Robiłem to niegdyś rzeczywiście. Tym razem nie będę
jednak tego robił. (Zauważcie jak wysoko mogą wznieść się fale języka. Nawet w
najniższych miejscach.) W każdym razie jest to przydatny przykład pogwałcenia
warunku braku błędnego koła. Teoria będzie może spełniać wszystkie z owych zdań,
ale spełnia je tylko dlatego, że w jakiś niezależny sposób można określić odniesienie,
niezależnie od konkretnego warunku — od bycia człowiekiem zwanym
„Sokratesem”.
Mówiłem już w ostatnim wykładzie o tezie (6). Tezy (5) i (6) mają skądinąd swe
odwrotności. W tezie (5) powiedziałem, że zdanie, iż jeśli X istnieje, X ma
większość spośród własności φ, jest a priori prawdziwe dla mówiącego. Prawdą
będzie również na gruncie tej teorii, że pewne odwrotności tego zdania również a
priori uchodzą dla mówiącego za prawdziwe: jeśli jakaś jedyna rzecz ma większość,
we właściwie wyważonym sensie, spośród własności φ, rzecz ta jest X-em. Podobnie,
pewna odwrotność owego zdania będzie koniecznie prawdziwa; mianowicie: jeśli coś
ma większość, we właściwie wyważonym sensie, spośród własności φ, jest X-em.
Rzeczywiście można powiedzieć, że zdanie, iż coś jest X-em zawsze i tylko wtedy,
gdy ono jedynie ma większość spośród własności φ, jest zarówno aprioryczne, jak
też konieczne. Przyjmuję, że to naprawdę wypływa z poprzednich tez (1) — (4). A
(5) i (6) rzeczywiście mówią po prostu, że dostatecznie refleksyjny mówiący ujmuje
tę teorię nazw własnych. Zarzuty do tez (5) i (6) nie będą podnosił y, że jacyś
mówiący nie uświadamiają sobie tej teorii, a zatem nie wiedzą tych rzeczy.
W ostatnim wykładzie mówiłem o tezie (6). Wielu filozofów zauważyło, że jeśli
złączoną z daną deskrypcją wiązkę własności bierzemy w bardzo wąskim sensie, tak
że jednej tylko własności nadajemy w ogóle jakąś wagę — powiedzmy, że jedna
deskrypcja wyznacza to, do czego odnosi się nazwa (np. Arystoteles był filozofem,
który uczył Aleksandra Wielkiego) — pewne rzeczy, które nie są prawdami
koniecznymi, będą przypuszczalnie okazywały się prawdami koniecznymi — w tym
przypadku, na przykład, to, że Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego. Ale, jak
powiedział Searle, to, że Arystoteles w ogóle zajął się pedagogiką, nie jest prawdą
konieczną, lecz przygodną. A zatem, wnioskuje Searle, trzeba odrzucić pierwotny
wzorzec pojedynczej deskrypcji i zwrócić się ku wiązce deskrypcji. By podsumować
pewne rzeczy, które wywodziłem ostatnio, powiedzmy, że nie jest to poprawna
odpowiedź (czymkolwiek mogłaby być) na pytanie o konieczność. Searle bowiem
mówi następnie:
„Załóżmy, że zgadzam się na porzucenie nazwy «Arystoteles» i używanie,
powiedzmy, wyrażenia «nauczyciel Aleksandra»: jest wówczas prawdą konieczną, że
człowiek, do którego się odnosimy, jest nauczycielem Aleksandra — ale jest faktem
przygodnym, że Arystoteles w ogóle zajął się pedagogiką, choć wskazuję, że jest
faktem koniecznym, iż Arystoteles ma sumę logiczną, dysjunkcję, własności
powszechnie mu przypisywanych...”31
Tak właśnie nie jest. Po prostu nie jest prawdą konieczną, w żadnym intuicyjnym
sensie konieczności, że Arystoteles miał własności powszechnie mu przypisywane.
Istnieje pewna teoria, popularna bodaj na gruncie pewnych poglądów z filozofii
historii, która jest może deterministyczna, a jednak przypisuje zarazem wielką rolę w
dziejach jednostce. Carlyle wiązałby chyba ze znaczeniem imienia wielkiego
człowieka jego osiągnięcia. Wedle takiego poglądu, gdy narodziła się pewna
jednostka, będzie koniecznością, że jest przeznaczona do spełnienia rozmaitych
wielkich zadań, a więc częścią samej natury Arystotelesa będzie to, że miał stworzyć
idee, które wywarły wielki wpływ na świat Zachodu. Niezależnie od możliwych zalet
takiego poglądu jako poglądu na dzieje czy na naturę wielkich ludzi, nie wydaje się,
iż miałby być trywialnie prawdziwy na gruncie jakiejś teorii nazw własnych.
Wydawałoby się, że jest faktem przygodnym, iż Arystoteles w ogóle dokonał
jakiejkolwiek z owych rzeczy powszechnie mu dziś przypisywanych, jakiegokolwiek
z owych wielkich osiągnięć, które tak bardzo podziwiamy. Muszę powiedzieć, że jest
coś w tym poczuciu Searla. Kiedy słyszę nazwę „Hitler”, doznaję zwodniczego
„poczucia od trzewi”, że jest swego rodzaju prawdą analityczną, iż ten człowiek był
zły. Ale w rzeczywistości nie jest tak prawdopodobnie. Hitler mógłby spędzić całe
swe życie spokojnie w Linzu. W takim przypadku nie powiedzielibyśmy, że ten
człowiek nie byłby Hitlerem, używamy bowiem nazwy „Hitler” po prostu jako nazwy
tego człowieka, nawet w opisie innych możliwych światów. (W poprzedniej
rozmowie pojęcie to nazywałem ścisłym wyrażeniem oznaczającym.) Załóżmy, że
postanawiamy wyróżnić odniesienie nazwy „Hitler” w ten sposób, iż jest to
człowiek, któremu powiodło się zabić więcej Żydów niż zdołał to zrobić ktokolwiek
inny w dziejach. Jest to sposób, w jaki wyróżniamy odniesienie tej nazwy, ale w
innej sytuacji przeciwnej faktom, gdy ktoś inny zasłużyłby na tę niesławę, nie
powiedzielibyśmy, że w tym przypadku ów inny człowiek byłby Hitlerem. Jeśli
Hitler nigdy nie doszedłby do władzy, nie miałby własności, którą, jak
przypuszczam, posługujemy się, by ustalić odniesienie jego nazwy. Podobnie, jeśli
nawet definiujemy, czym jest metr, przez odniesienie do wzorcowego pręta
metrowego, będzie prawdą przygodną, a nie konieczną, że ów konkretny pręt ma
metr długości. Jeśli zostałby rozciągnięty, byłby dłuższy niż jeden metr. A jest tak,
ponieważ posługujemy się terminem „jeden metr” ściśle do oznaczenia pewnej
długości. Jeśli nawet ustalamy, jaką długość oznaczamy, odwołując się do
przygodnej własności tej długości, tak jak w przypadku nazwy człowieka możemy
wyróżnić tego człowieka, odwołując się do przygodnej jego własności, używamy
jednak danej nazwy, by oznaczyć owego człowieka czy ową długość we wszystkich
możliwych światach. Własność, którą się posługujemy, nie musi być uznawana w
żaden sposób za konieczną czy istotną. W przypadku jarda, jak sądzę, wyróżniono tę
własność pierwotnie w ten sposób, że była to odległość od końca palca do nosa króla
Anglii Henryka I, gdy wyciągnął ramię. Jeśli jest to długość jarda, mimo to nie
będzie prawdą konieczną, że odległość między końcem jego palca a jego nosem ma
wynosić jeden jard. Mógłby się przecież zdarzyć przypadek prowadzący do skrócenia
jego ramienia; byłoby to możliwe. A powodem, dla którego nie jest to prawda
konieczna, nie jest okoliczność, iż mogłyby być inne kryteria, w „wiązkowym
pojęciu” jardowości. Nawet człowiek, który posługuje się ściśle ramieniem króla
Henryka, jako owym wzorcem długości, może powiedzieć, przeciwstawiając się
faktom, że jeśli pewne rzeczy zdarzyłyby się królowi, dokładna odległość między 31 John R. Searle Proper Names , s. 160.
końcem jednego z jego palców a jego nosem nie wynosiłaby dokładnie jednego jarda.
Nie musi on posługiwać się wiązką, dopóki używa terminu „jard”, by wyróżnić
pewne ustalone odniesienie jako tę długość we wszystkich możliwych światach.
Uwagi te pokazują, jak myślę, intuicyjną dziwaczność znacznej części literatury
poświęconej „transświatowej identyfikacji” oraz „teorii duplikatu”. Wielu bowiem
teoretyków tego rodzaju w rzeczywistym przeświadczeniu, że „możliwy świat” jest
nam dany jedynie jakościowo, wywodzi, że Arystotelesa mamy „identyfikować w
innych możliwych światach”, albo że jego duplikaty mamy identyfikować z tymi
rzeczami w innych możliwych światach, które wykazują najbliższe podobieństwo do
Arystotelesa pod względem jego najważniejszych własności. Lewis, na przykład
mówi: „Twoje duplikaty... są podobne do ciebie... pod ważnymi względami...
bardziej niż inne rzeczy w ich światach... zważywszy ważność rozmaitych względów
oraz stopnie podobieństwa”.32
Niektórzy mogą utożsamiać ważne własności z owymi
własnościami, których używa się do identyfikacji przedmiotu w rzeczywistym
świecie.
Koncepcje te są na pewno niewłaściwe. Dla mnie najważniejsze własności
Arystotelesa tkwią w jego dziele filozoficznym, a Hitlera w jego roli mordercy w
polityce; obaj, jak mówiłem, mogliby wcale nie mieć tych własności. Z pewnością
ani nad Arystotelesom, ani nad Hitlerem nie wisiało żadne fatum logiczne
sprawiające, że jakoś nieuchronnie mieli posiadać własności, które uznajemy za
ważne dla nich; ich losy mogły być zupełnie różne od rzeczywistych. Ważne
własności przedmiotu nie muszą być istotne, o ile nie posługujemy się „ważnością”
jako synonimem istoty, a przedmiot mógłby mieć własności całkiem różne od jego
najbardziej uderzających rzeczywistych własności lub od własności, których
używamy, by go identyfikować.
Wyjaśniam pewną rzecz, o którą różni ludzie mnie zapytywali Gdy mówię, że
wyrażenie oznaczające jest ścisłe i oznacza tę samą rzecz we wszystkich możliwych
światach, mam na myśli, że używane w naszym języku zastępuje tę rzecz, gdy my
mówimy o sytuacjach przeciwnych faktom. Nie chodzi mi oczywiście o to, że nie
mogłoby być sytuacji przeciwnych faktom, w których w innych możliwych światach
ludzie rzeczywiście mówiliby innym językiem. Nie mówi się, że zdanie: „Dwa plus
dwa równa się cztery”, jest zdaniem przygodnym, ponieważ ludzie mogliby mówić
językiem, w którym: „Dwa plus dwa równa się cztery”, znaczy, że siedem jest liczbą
parzystą. Podobnie, gdy mówimy o sytuacji przeciwnej faktom, mówimy o niej w
naszym języku, nawet gdy częścią opisu tej sytuacji przeciwnej faktom jest to, że
mówilibyśmy w niej po niemiecku. Mówimy: „Załóżmy, że wszyscy mówilibyśmy po
niemiecku”, lub: „Załóżmy, że posługiwalibyśmy się naszym językiem w
niestandardowy sposób”. Opisujemy zatem możliwy świat lub sytuację przeciwną
faktom, w których ludzie, włączając nas samych, mówiliby w pewien sposób, różny
od sposobu, w jaki my mówimy. Ale opisując ten świat używamy jednak naszego
języka z naszymi znaczeniami i z naszymi odniesieniami. W tym sensie mówię o
ścisłym wyrażeniu oznaczającym jako wyrażeniu, które ma to samo odniesienie we
wszystkich możliwych światach. Nie zamierzam też zakładać, że oznaczona rzecz
istnieje we wszystkich możliwych światach, a zakładam po prostu, że nazwa odnosi
się ściśle do owej rzeczy. Jeśli mówisz: „Załóżmy, że Hitler nigdy się nie narodził”,
„Hitler” odnosi się tu, nadal ściśle, do czegoś, co nie istniałoby w opisanej sytuacji
przeciwnej faktom.
Jeśli uznajemy te uwagi, znaczy to, że musimy przekreślić tezę (6) jako
niewłaściwą. Inne tezy nie mają nic wspólnego z koniecznością i mogą przetrwać. W 32 David K. Lewis dz. cyt., s. 114-115.
szczególności teza (5) nie ma nic wspólnego z koniecznością i może przetrwać. Jeśli
używam nazwy „Gwiazda Wieczorna” w odniesieniu do pewnego ciała planetarnego,
widzianego w pewnym położeniu na niebie wieczorem, nie będzie tym samym rzeczą
konieczną, że Gwiazda Wieczorna jest widziana zawsze wieczorem. Zalety to od
rozmaitych faktów przygodnych, związanych z obecnością w danym miejscu
widzących ludzi i od temu podobnych rzeczy. Tak więc, jeśli nawet powiedziałbym
sobie, że chcę używać wyrażenia „Gwiazda Wieczorna” do nazywania ciała
niebieskiego, jakie widzę wieczorem w tamtym położeniu na niebie, nie będzie
konieczne, by Gwiazda Wieczorna była widziana zawsze wieczorem. Ale może to
być zdanie aprioryczne w tym sensie, że tak właśnie określiłem to, do czego odnosi
się owa nazwa. Jeśli określiłem, że Gwiazda Wieczorna to rzecz, którą widziałem
wieczorem tam w górze, będę wiedział, właśnie na podstawie dokonanego określenia,
że jeśli w ogóle jest jakaś Gwiazda Wieczorna, jest to rzecz, którą widziałem
wieczorem. To w każdym razie przetrwało, jeśli chodzi o argumenty, które dotąd
podaliśmy.
Co się dzieje z teorią, gdy usuwamy tezę (6)? Tezy (2), (3) i (4) okazują się mieć
rozległą klasę kontrprzykładów. Nawet gdy tezy (2) — (4) są prawdziwe, teza (5)
jest zwyczajnie fałszywa; prawdziwość tez (3) i (4) to „przypadek” empiryczny,
którego mówiący nie zna raczej a priori. To znaczy, inne zasady określają naprawdę
odniesienie mówiącego, a fakt, że to, do czego się odnosi, pokrywa się z tym, co
określają tezy (2) — (4), jest „przypadkiem”, którego nie jesteśmy w stanie znać a
priori. Tylko w przypadkach rzadkiej klasy, zazwyczaj w przypadkach pierwsz ych
chrztów, wszystkie tezy (2) - (5) są prawdziwe.
Jaki obraz znaczenia dają nam te tezy (1) — (5)? Oto ów obraz. Chcę nazwać
przedmiot. Myślę o jakimi sposobie jednoznacznego opisania go, a nast ępnie
przechodzę, by tak rzec, swego rodzaju ceremonię umysłową: Przez „Cycerona” będę
rozumiał człowieka, który oskarżył Katylinę, i to jest to, czym będzie odniesienie
nazwy „Cyceron”. Będę używał nazwy „Cyceron” do ścisłego oznaczenia człowieka,
który (faktycznie) oskarżył Katylinę, mogę więc mówić o możliwych światach, w
których tego nie zrobił. Moje intencje przedstawia jednak, po pierwsze, podanie
pewnego warunku, który jednocześnie określa przedmiot, a następnie użycie
pewnego słowa jako nazwy przedmiotu określonego przez ów warunek. Otóż mogą
być przypadki, w których faktycznie tak postępujemy. Być może mamy do czynienia
z deskrypcją, jeśli chcemy rozszerzyć ów termin i nazwać to deskrypcją, gdy
mówimy: będę nazywał to ciało niebieskie tam w górze „Gwiazdą Wieczorną”.33
To
rzeczywiście jest przypadek, gdzie owe tezy są nie tylko prawdziwe, ale naprawdę
dają nawet trafny obraz sposobu, w jaki określa się odniesienie. Inny przypadek, jeśli
chcemy nazywać to nazwą, mógłby być wtedy, gdy policja w Londynie używa nazwy
„Kuba” lub „Kuba Rozpruwacz” w odniesieniu do człowieka, który popełnił
wszystkie lub większość tych morderstw. Podają oni wówczas odniesienie owej 33 Jeszcze lepszym przypadkiem, w którym określiło się odniesienie nazwy przez deskrypcję, w
przeciwieństwie do określenia przez wskazanie, jest odkrycie planety Neptun. Wysunięto hipotezę o istnieniu
Neptuna jako planety, która powodowała określone zakłócenia orbit pewnych innych planet. Jeśli istotnie
Leverrier nadał nazwę „Neptun” planecie, zanim w ogóle ją dostrzeżono, to ustalił odniesienie tej nazwy za
pomocą wspomnianej właśnie deskrypcji. W owym czasie nie był w stanie widzieć planety nawet przez
teleskop. W tej fazie zachodziła aprioryczna równoważność materialna między zdaniem: „Istnieje Neptun”, a
zdaniem: „Jakaś planeta zakłócająca orbity takich a takich planet istnieje w takim a takim położeniu”, a także
takie zdania jak: „Jeśli takie a takie zakłócenia są spowodowane przez jakąś planetę, są one powodowane
przez Neptuna”, miały status prawd apriorycznych. Mimo to nie były prawdami koniecznymi, ponieważ nazwa
„Neptun” została wprowadzona jako nazwa ściśle oznaczająca pewną planetę. Leverrier z powodz eniem
mógłby być przekonany, że jeśli Neptun zostałby wybity ze swego toru milion lat wcześniej, nie
powodowałby żadnych takich zakłóceń, a nawet że jakiś inny obiekt mógłby zamiast niego powodować te
zakłócenia.
nazwy przez deskrypcję.34
Ale w wielu przypadkach lub w ich większości owe tezy
są, jak myślę, fałszywe. A więc przyjrzyjmy się im.35
Teza (1), jak mówię, jest definicją. Teza (2) mówi, że sądzi się, iż jedna z
własności, o których A jest przekonany, że przysługują przedmiotowi, lub niektóre
własności łącznie wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum. To, co właśnie
powiedziałem, stanowi rodzaj przykładu, jaki ludzie mają na myśli: będę używał
terminu „Cyceron” do oznaczenia człowieka, który oskarżył Katylinę (lub, by
powiedzieć to jednoznacznie, pierwszy oskarżył go publicznie). Wyznacza to
jednoznacznie przedmiot w tym konkretnym odniesieniu. Nawet tacy autorzy jak Ziff
w Semantic Analysis, którzy nie wierzą, że nazwy mają znaczenie w jakimkolwiek
sensie, myślą, że jest to dobry przykład sposobu, w jaki można określać odniesienie.
Zobaczmy, czy teza (2) jest prawdziwa. Wydaje się, jakoś apriorycznie, że to musi
być prawdziwe, jeśli bowiem nie sądzimy, że własności, jakie mamy na myśli,
wyznaczają kogoś jednoznacznie — powiedzmy, że wszystkie są spełnione przez
dwóch ludzi — jak wówczas możemy powiedzieć, o którym z nich mówimy? Jak się
wydaje, nie ma żadnych podstaw, by powiedzieć, że mówimy o jednym raczej niż o
drugim. Zazwyczaj przyjmuje się, że własnościami, o które chodzi, są znane czyny
danej osoby. Na przykład Cyceron to człowiek, który oskarżył Katylinę. Według tego
poglądu, gdy przeciętna osoba odnosi się do Cycerona, mówi coś w rodzaju:
„człowiek, który oskarżył Katylinę”, i w ten sposób wyznacza pewnego człowieka
jednoznacznie. Okoliczność, że filozofowie tak długo podtrzymywali tę tezę, to
danina, jaką płacą swemu wykształceniu. Faktycznie większość ludzi myślących o
Cyceronie myśli po prostu o jakimś znanym rzymskim mówcy, nie pretendując ani do
myślenia, że był tylko jeden znany rzymski mówca, ani do myślenia, że trzeba
wiedzieć coś jeszcze o Cyceronie, by dla owej nazwy mieć to, do czego się ona
odnosi. Weźmy Richarda Feynmana, do którego wielu z nas może się odnosić. Jest
on czołowym współczesnym fizykiem teoretycznym. Każdy tu (jestem pewien!)
może podać treść którejś z teorii Feynmana, tak by odróżnić go od Gell -Manna. Ale
człowiek z ulicy, nie mając tych możliwości, może jednak używać nazwy
„Feynman”. Zapytany, powie: No tak, to Jest fizyk lub ktoś taki. Może on nie
myśleć, że wyznacza to kogokolwiek jednoznacznie. Myślę jednak, że posługuje się
nazwą „Feynman” jako nazwą Feynmana.
Spójrzmy jednak na niektóre przypadki, gdy mamy jakąś deskrypcję, by
wyznaczyć kogoś jednoznacznie. Powiedzmy, na przykład, iż wiemy, że Cyceron był
człowiekiem, który pierwszy oskarżył Katylinę. No, to jest dobre. To naprawdę
wyznacza kogoś jednoznacznie. Jest tu jednak pewna trudność, ponieważ ta
deskrypcją zawiera inną nazwę, mianowicie nazwę „Katylina”. Musimy być pewni,
że spełniamy warunki w taki sposób, by - uniknąć tu uchybienia, o jakim mówi
warunek braku błędnego koła. W szczególności nie możemy powiedzieć, że Katylina
34 Idąc śladami uwag Donnellana o deskrypcjach określonych trzeba dodać, że w niektórych przypadkach
można zidentyfikować przedmiot i ustalić odniesienie nazwy posługując się deskrypcją, która może się okazać
fałszywa o jej przedmiocie. Oczywistym tego przykładem jest przypadek, gdy odniesienie nazw y „Gwiazda
Poranna” określa się jako „gwiazda [obserwowalna] rano”, a potem okazuje się, że nie jest to gwiazda. W
takich przypadkach oczywiście nie wie się w żadnym sensie a priori, że deskrypcja ustalająca odniesienie
dotyczy przedmiotu, choć może dotyczyłby go ostrożniejszy jej odpowiednik. Jeśli osiągalny jest taki
ostrożniejszy odpowiednik, ów odpowiednik rzeczywiście ustala odniesienie w tym sensie, o jaki chodzi w
tekście. 35 Niektóre z owych tez sformułowano niedbale, gdy chodzi o takie sprawy wymaga jące staranności, jak
użycie znaków wskazujących na przytaczanie i pokrewne szczegóły. (Na przykład, tezy (5) i (6), w podanym
sformułowaniu, zakładają, że językiem mówiącego jest język angielski. [Ale tezy te znalazły tu, jak się
wydaje, stosowny przekład na język polski, co wskazuje, że mówiący może mówić w innym języku. Uwaga
tłum.]) Ponieważ cel owych tez jest jasny, a są one fałszywe w każdym razie, nie troszczyłem się o ścisłe
ujęcie tych rzeczy.
był człowiekiem oskarżonym przez Cycerona. Jeśli tak robimy, niczego naprawdę nie
wyznaczymy jednoznacznie, a wyznaczymy po prostu parę przedmiotów A i B, taką,
że A oskarżył B. Nie myślimy, że była to jedyna para, w której w ogóle pojawiły się
takie oskarżenia; trzeba by zatem dodać jakieś inne warunki, by spełnić warunek
jedyności.
Jeśli mówimy, że Einstein był człowiekiem, który odkrył teorię względności, z
pewnością wyznacza to kogoś jednoznacznie. Można być pewnym, jak powiedziałem,
że każdy tu może przedstawić ścisłe i niezależne sformułowanie tej teorii, a więc
jednoznacznie wyznaczyć Einsteina, ale wielu ludzi nie ma wystarczającej wiedzy w
tej materii, toteż spytani, co to jest teoria względności, odpowiedzą: „jest to teoria
Einsteina”, dochodząc w ten sposób do najbardziej jawnej postaci błędnego koła.
Tak więc teza (2) w prosty sposób nie zostaje spełniona, gdy mówimy, że
Feynman to znany fizyk, nie przypisując mu niczego innego. W inny sposób może
nie być spełniona w sposób właściwy, nawet gdy jest spełniona. Jeśli mówimy, że
Einstein to „człowiek, który odkrył teorię względności”, wyznacza to kogoś
jednoznacznie, ale może to nie wyznaczać go w taki sposób, by spełniony był
warunek braku błędnego koła, ponieważ teorię względności można z kolei wyznaczać
jako „teorię Einsteina”. Teza (2) wydaje się fałszywa.
Zmieniając warunki φ i odchodząc od tych, jakie zwykle wiążą z nazwami
filozofowie, można próbować ulepszenia teorii. Są różne sposoby, o których
słyszałem; być może później będę je rozważał. Filozofowie myślą zazwyczaj o
znanych osiągnięciach człowieka, którego się nazywa. Pewien mój student
powiedział kiedyś: „No dobrze, Einstein odkrył teorię względności”, a odniesienie
wyrażenia „teoria względności” określał niezależnie odwołując się do encyklopedii,
która podaje szczegóły owej teorii. (To właśnie nazywa się transcendentalną
dedukcją istnienia encyklopedii.) Ale wydaje mi się, że jeśli nawet ktoś słyszał o
encyklopediach, naprawdę nie jest istotne dla jego odniesienia, by miał wiedzieć, czy
dana teoria jest omówiona w szczegółach w jakiejś encyklopedii. Odniesienie
mogłoby działać, nawet gdyby w ogolę nie było żadnych encyklopedii.
Przejdźmy do tezy (3): Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia odpowiednio
zważoną większość warunków φ, y jest dla mówiącego tym, do czego odnosi się dana
nazwa. Otóż, ponieważ już ustaliliśmy, że teza (2) jest błędna, dlaczego miałaby
działać któraś z pozostałych tez. Cała teoria zależy od stałej możności określenia
jednoznacznych warunków, które są spełnione. Ale możemy jednak przyjrzeć się
innym tezom. Z tą teorią wiąże się taki obraz, że tylko przez podanie swoistych
własności można wiedzieć, kim jest ktoś, a więc wiedzieć, co jest odniesieniem
twojej nazwy. Otóż nie chcę wchodzić w kwestię poznawania, kim jest ktoś. To
naprawdę bardzo zawiła sprawa. Myślę, że rzeczywiście wiemy, kim jest Cyceron,
jeśli możemy odpowiedzieć po prostu, że jest znanym rzymskim mówcą. Dziwne, ale
jeśli wiemy, że Einstein odkrył teorię względności i nie wiemy nic o tej teorii ,
możemy wiedzieć zarówno, kim jest Einstein — jest mianowicie odkrywcą teorii
względności — oraz na gruncie tej wiedzy możemy wiedzieć, kto odkrył teorię
względności, mianowicie Einstein. Jak się wydaje, jest to rażące naruszenie swego
rodzaju warunku braku błędnego koła, ale tak właśnie mówimy. Wydawałoby się
zatem, że obraz, jaki podsuwa ów warunek, musi być złym obrazem.
Załóżmy, że większość spośród φ jest faktycznie spełniona przez jakiś jedyny
przedmiot. Czy przedmiot ten jest koniecznie tym, do czego odnosi się dla
mówiącego A nazwa „X”? Załóżmy, że ktoś mówi, iż Gödel jest człowiekiem, który
dowiódł niezupełności arytmetyki, a ów ktoś jest dostatecznie dobrze wykształcony i
może nawet podać niezależny opis twierdzenia o niezupełności. Nie mówi on po
prostu: „Otóż to jest twierdzenie Gödla”, czy coś takiego. Rzeczywiście formułuje on
pewne twierdzenie, które przypisuje Gödlowi jako odkrywcy. Czy zatem jest tak, że
jeśli większość φ jest spełniona przez jedyny przedmiot y, to y jest tym, do czego
odnosi się nazwa „X” dla mówiącego A? Weźmy prosty przypadek. W przypadku
Gödla jest to praktycznie jedyna rzecz, jaką wielu ludzi słyszało o nim — że odkrył
niezupełność arytmetyki. Czy stąd wynika, że ktokolwiek odkrył niezupełność
arytmetyki, jest tym, do kogo odnosi się nazwa „Gödel”?
Wyobraźmy sobie następującą jaskrawo fikcyjną sytuację. (Mam nadzieję, że nie
ma tu profesora Gödla.) Załóżmy, że Gödel nie był faktycznie autorem owego
twierdzenia. Faktycznie dokonał tego dzieła człowiek o nazwisku „Schmidt”, którego
ciało znaleziono przed wieloma laty w Wiedniu w tajemniczych okolicznościach.
Jego przyjaciel Gödel dostał jakoś ów rękopis, który później przypisywano Gödlowi
A więc, na gruncie poglądu, który rozpatrujemy, gdy zwykły człowiek posługuje się
nazwą „Gödel”, w zamyśle odnosi się do Schmidta, Schmidt bowiem jest jedyną
osobą spełniającą ten opis — „człowiek, który odkrył niezupełność arytmetyki”.
Oczywiście można próbować to zmienić na: „człowiek, który ogłosił odkrycie
niezupełności arytmetyki”. Zmieniając opowieść nieco bardziej można nawet to
sformułowanie uczynić fałszywym. W każdym razie, większość ludzi mogłaby nie
wiedzieć nawet, czy owa rzecz została ogłoszona, czy krążyła w ustnym przekazie.
Zatrzymajmy się przy wyrażeniu „człowiek, który odkrył niezupełność arytmetyki”.
A więc, ponieważ człowiekiem, który odkrył niezupełność arytmetyki, jest
faktycznie Schmidt, gdy mówimy o „Gödlu”, faktycznie zawsze odnosimy się do
Schmidta. Ale wydaje mi się, że się nie odnosimy. Po prostu nie. Jedna z
odpowiedzi, jaką będę rozważał później, mogłaby brzmieć — trzeba powiedzieć
raczej: „człowiek, któremu powszechnie przypisuje się odkrycie niezupełności
arytmetyki”, lub coś w tym rodzaju. Zobaczmy, co możemy zrobić z tym ostatnim.
Ale wielu z was może się wydawać, że to bardzo dziwny przykład lub że taka
sytuacja rzadko występuje. To również jest danina spłacana filozoficznemu
wykształceniu. Często posługujemy się nazwą, opierając się w znacznej mierze na
błędnych informacjach. Przypadek matematyki, którym posłużyliśmy się w
fikcyjnym przykładzie, to w istocie dobry przypadek. Co wiemy o Peano? Wielu
ludzi w tej sali może „wiedzieć” o Peano, że był odkrywcą pewnych aksjomatów
opisujących ciąg liczb naturalnych, tak zwanych „aksjomatów Peano”.
Prawdopodobnie niektórzy mogą je nawet sformułować. Mówiono mi, że aksjomaty
te odkrył pierwszy nie Peano lecz Dedekind. Peano nie był oczywiście człowiekiem
nieuczciwym. Mówiono mi, że jego przypisy zawierają odniesienia spłacając dług
wdzięczności Dedekindowi. Owe przypisy zostały jakoś zignorowane. Tak więc, na
gruncie teorii, którą rozpatrujemy, termin „Peano”, tak jak się nim posługujemy,
naprawdę odnosi się do Dedekinda; teraz, gdy go usłyszeliście, widzicie, że cały czas
naprawdę mówiliście o Dedekindzie. Ale nie mówiliście o nim. Przykłady takie
można by mnożyć w nieskończoność.
Laikom zdarzają się oczywiście jeszcze gorsze nieporozumienia. W poprzednim
przykładzie zakładam, że ludzie identyfikują Einsteina odwołując się do jego prac o
teorii względności. Faktycznie często zwykłem słyszeć, że najgłośniejszym
osiągnięciem Einsteina było wynalezienie bomby atomowej. Kiedy więc odnosimy
się do Einsteina odnosimy się do wynalazcy bomby atomowej. Ale to nie tak.
Kolumb był pierwszym człowiekiem, który sobie uświadomił, że Ziemia jest okrągła.
Był pierwszym Europejczykiem, który wylądował na zachodniej półkuli.
Prawdopodobnie żadna z tych rzeczy nie jest prawdziwa, a zatem, gdy ludzie
używają terminu „Kolumb”, naprawdę odnoszą się do jakiegoś Greka, jeśli mowa o
kulistości Ziemi, czy do jakiegoś bodaj Skandynawa, gdy mowa o „odkryciu
Ameryki”. Ależ tego nie robią. Nie wydaje się zatem, że jeśli większość spośród
warunków φ jest spełniona przez jedyny przedmiot y, to y jest tym, do czego odnosi
się dana nazwa. Wydaje się, że jest to po prostu fałsz.36
Teza (4): Jeśli głosowanie nie wskazuje żadnego jedynego przedmiotu, nazwa nie
odnosi się do niczego. Przypadek ten rzeczywiście został uwzględniony przedtem —
został uwzględniony w moich poprzednich przykładach. Po pierwsze, głosowanie
może nie przynieść jedynego przedmiotu, jak w przypadku Cycerona czy Feynmana.
Po drugie, załóżmy, że nie przynosi żadnego przedmiotu, że nic nie spełnia
większości czy nawet istotnej liczby φ-ów. Czy to znaczy, że nazwa nie odnosi się do
niczego. Nie, tak samo jak możemy mieć fałszywe przekonania dotyczące jakiejś
osoby, które mogą być faktycznie prawdziwe o kimś innym, tak też możemy mieć
fałszywe przekonania, które absolutnie o nikim nie są prawdziwe. I one właśnie
mogą stanowić całość naszych przekonań. Załóżmy, by zmienić przykład dotyczący
Gödla, że nikt nie odkrył niezupełności arytmetyki — dowód może się urzeczywistnił
przez losowe rozsypywanie atomów na kawałku papieru — a człowiek nazwiskiem
Gödel miał tyle szczęścia, że był obecny, gdy następowało to nieprawdopodobne
zdarzenie. Załóżmy ponadto, że arytmetyka jest faktycznie zupełna. Nie
oczekiwałoby się naprawdę, że losowe rozsypywanie atomów stworzy poprawny
dowód. Subtelny błąd, nieznany przez dziesięciolecia, pozostał jednak niezauważony
— lub może faktycznie został zauważony, lecz przyjaciele Gödla... A więc, jeśli
warunki nie są spełnione przez jedyny przedmiot, nazwa może jednak odnosić się do
czegoś. Przed tygodniem przedstawiłem wam przypadek Jonasza. Bibliści, jak
mówiłem, sądzą, że Jonasz rzeczywiście istniał, ale nie dlatego, by sądzili, że ktoś w
ogóle został połknięty przez wielką rybę czy nawet, że udał się do Niniwy, by
nauczać. Te warunki mogą nie być prawdziwe o nikim, a jednak nazwa „Jonasz”
rzeczywiście ma odniesienie. W powyższym przypadku wynalezienia bomby przez
Einsteina być może nikt naprawdę nie zasługuje na miano „wynalazcy” tego
urządzenia.
Teza 5 mówi, że zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”,
jest a priori prawdziwe dla A. Zauważmy, że nawet w przypadku, gdy tak się zdarza, 36 Teoria nazywania jako wiązki deskrypcji czyniłaby z powiedzenia: „Peano odkrył aksjomaty teorii liczb”,
coś, co wyraża trywialną prawdę, a nie nieporozumienie, i podobnie w przypadku innych nieporozumień
dotyczących historii nauki. Niektórzy spośród przyznających, że co do takich przypadków mam racje,
wywodzili, że istnieją inne użycia tych samych nazw własnych, spełniające teorię wiązkową. Na przykład,
utrzymuje się, jeśli mówimy: „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”, odnosimy się oczywiście do Gödla,
nie do Schmidta. Ale jeśli mówimy: „Gödel w tym kroku dowodu odwołał się do metody przekątnej”, czy nie
odnosimy się tu bodaj do kogokolwiek, kto dowiódł owo twierdzenie? Podobnie, jeśli ktoś pyta: „Co
Arystoteles (czy Szekspir) miał tu na myśli?”, czy nie mówi o autorze danego ustępu, kimkolwiek ów jest.
Przez analogię do Donellana użycia deskrypcji można to nazwać „atrybutywnym” użyciem nazw własnych.
Jeśli tak jest, to założywszy opowieść, której bohaterami są Gödel -Schmidt, zdanie: „Gödel dowiódł
twierdzenie o niezupełności”, jest fałszywe, ale: „Gödel posłużył się w dowodzie metodą przekątnej”, jest
(przynajmniej w pewnych kontekstach) prawdziwe, a odniesienie nazwy „Gödel” jest dwuznaczne. Ponieważ
pozostają pewne kontrprzykłady, teoria wiązki deskrypcji nadal jest, w ogólności, fałszywa, co było głównym
poglądem w moim tekście; ale jest stosowalna w przypadkach szerszej klasy, niż sądziłem. Myślę jednak, że
nie trzeba postulować żadnej takiej dwuznaczności. Jest może prawdą, że niekiedy, gdy ktoś posługuje się
nazwą „Gödel”, chodzi mu głównie o kogokolwiek, kto dowiódł dane twierdzenie, i może w pewnym sensie
do niego „się odnosi”. Nie myślę, by przypadek ten różnił się od przypadku Smitha i Jonesa w przypisie 3 na i
s. 28, 29. Jeśli mylnie biorę Jonesa za Smitha, mogę odnosić się (w sensie właściwym) do Jonesa, gdy mówię,
że Smith grabi liście; mimo to nie posługuję się nazwą „Smith” dwuznacznie, niekiedy jako nazwą Smitha, a
niekiedy Jonesa, lecz jednoznacznie, jako nazwą Smitha. Podobnie, gdy mylnie sądzę, że Arystoteles napisał
taki a taki ustęp, mogę chyba niekiedy używać nazwy „Arystoteles” odnosząc się do rzeczywistego autora
tego ustępu, choć nie ma żadnej dwuznaczności w moim użyciu owej nazwy. W obu przypadkach wycofam
moje pierwotne zdania i moje pierwotne użycie nazwy, gdy uświadomię sobie fakty . Przypomnijmy, że w tych
wykładach posługuję się terminem „to, do czego odnosi się” nazwa, w technicznym sensie rzeczy nazywanej
przez nazwę (lub jednoznacznie spełniającej deskrypcję) i nie powinno być żadnych nieporozumień.
że (3) i (4) są prawdziwe, typowa osoba mówiąca nie wie raczej a priori, że — jak
wymaga teoria - są one prawdziwe. Myślę, że moje przekonanie co do Gödla jest
faktycznie trafne, a opowieść dotycząca „Schmidta” jest po prostu wymysłem, ale
przekonanie to nie stanowi przecież wiedzy a priori.
Co tu zachodzi? Czy możemy uratować tę teorię?37
Po pierwsze, można
wypróbowywać i zmieniać owe deskrypcje — nie myślmy o znanych osiągnięciach
danego człowieka, lecz, powiedzmy, o czymś innym i próbujmy posłużyć się tym
jako naszą deskrypcją. Być może przez odpowiednie przekształcenia można w końcu
osiągnąć coś zupełnie innego,38
ale większość prób, jakie się podejmuje, narażona
jest na kontrprzykłady czy inne zarzuty. Podam tego przykład. W przypadku Gödla
można powiedzieć: „Cóż, «Gödel» nie znaczy tyle co: «człowiek, który dowiódł
niezupełności arytmetyki»”. Zważcie, naprawdę wiemy tylko tyle, że większość ludzi
myśli, iż Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki, iż Gödel jest człowiekiem,
któremu powszechnie przypisuje się niezupełność arytmetyki. Tak więc, gdy
określam to, do czego odnosi się nazwa „Gödel”, nie mówię do siebie: „przez nazwę
«Gödel» będę rozumiał: «człowiek, który dowiódł niezupełności arytmetyki,
niezależnie, kim jest ów człowiek»”. Co do tego, mogłoby się okazać, że jest to
Schmidt lub Post. Natomiast będę rozumiał: „człowiek o którym większość ludzi
myśli, że dowiódł niezupełności arytmetyki”.
Czy to jest słuszne? Po pierwsze, wydaje mi się, że jest narażone na tego samego
typu kontrprzykłady, jakie podawałem przedtem, choć mogą być one bardziej
wyszukane. Załóżmy, że we wspomnianym wyżej przypadku Peano większość ludzi
(przynajmniej teraz), bez wiedzy mówiącego, w pełni uświadamia sobie, iż nie
należy mu przypisywać aksjomatów teorii liczb. Większość ludzi nie uznaje ich za
zasługę Peano, lecz przypisuje je dziś słusznie Dedekindowi. A więc człowiek,
któremu się powszechnie przypisuje tę rzecz, będzie jednak Dedekindem , a nie
Peano. Ale mówiący, podtrzymując dawne przestarzałe przekonanie, może nadal
odnosić się do Peano i utrzymywać fałszywe przekonanie dotyczące Peano, a nie
prawdziwe dotyczące Dedekinda.
Ale, po drugie, a to może jest istotniejsze, takie kryterium na rusza warunek braku
błędnego koła. Jak to jest? To prawda, że większość z nas myśli, że Gödel dowiódł
niezupełności arytmetyki. Dlaczego tak jest? Z pewnością mówimy, i mówimy
poważnie, że „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”. Czy stąd wynika, że
jesteśmy przekonani, że Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki — że przypisujemy
37 Wskazywano mi, że można by utrzymywać, iż nazwa wiąże się z „odniesieniowym” użyciem deskrypcji w
sensie Donnellana. Na przykład, choć identyfikujemy Gödla jako autora twierdzenia o niezupełności, mówimy
o nim nawet, gdy okazuje się, że nie dowiódł tego twierdzenia. Tezy (2) — (6) mogłyby zatem upadać, ale
mimo to każda nazwa stanowiłaby skrót deskrypcji choć rola deskrypcji w nazywaniu różniłaby się radykalnie
od tej jaką wyobrażali sobie Frege i Russell. Jak mówiłem wyżej, skłonny jestem odrzucać Donnellana
sformułowanie pojęcia odniesieniowej deskrypcji określonej. Ale nawet gdy przyjmuje się analizę
Donnellana, jest jasne, że obecnej propozycji nie powinno się przyjmować. Odniesieniową deskrypcję
określoną, taką jak „człowiek pijący szampana”, zazwyczaj przecież wycofuje się. gdy mówiący uświadamia
sobie, że nie stosuje się ona do przedmiotu. Gdyby oszustwo Gödla zostało ujawnione, nie nazywałoby się już
Gödla „autorem twierdzenia o niezupełności”, ale nadal nazywałoby się go „Gödlem”. Deskrypcja zatem nie
stanowi skrótu nazwy. 38 Robert Nozick zwrócił mi uwagę, że w pewnym sensie teoria deskrypcji musi być trywialnie prawdziwa,
jeśli osiągalna jest jakaś teoria odniesienia nazw, wyrażona w terminach niezależnych od pojęcia odniesienia.
Jeśli bowiem taka teoria podaje warunki, pod którymi przedmiot jest tym, do czego odnosi się nazwa, to
oczywiście spełnia on jednoznacznie owe warunki. Ponieważ nie zmierzam do podania jakiejś teorii
usuwającej pojęcie odniesienia w tym sensie, nie uświadamiam sobie żadnego takiego trywialnego spełnian ia
teorii deskrypcji i wątpię, że coś takiego istnieje. (Deskrypcja używająca pojęcia odniesienia nazwy jest łatwo
osiągalna, lecz obarczona błędnym kołem, jak widzieliśmy rozważając pogląd Kneale’a.) Jeśli jednak jakieś
takie trywialne spełnienie byłoby osiągalne, argumenty, które podałem, pokazują, że deskrypcja musi być
czymś zupełnie innym niż to, co przyjmują Frege, Russell, Searle, Strawson i inni rzecznicy teorii deskrypcji.
niezupełność arytmetyki temu człowiekowi? Nie. Musimy odnosić się do Gödla, gdy
mówimy: „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”. Jeśli faktycznie zawsze
odnosilibyśmy się do Schmidta, przypisywalibyśmy odkrycie niezupełności
arytmetyki Schmidtowi, a nie Gödlowi — jeśli posługiwalibyśmy się dźwiękiem
„Gödel” jako nazwą człowieka, którego nazywam „Schmidt”.
Ale faktycznie odnosimy się do Gödla. Jak to robimy? Cóż, nie tak, że mówimy do
siebie: „Przez Gödla będę rozumiał człowieka, któremu przypisuje się powszechnie
odkrycie niezupełności arytmetyki”. Gdybyśmy tak robili, popadalibyśmy w błędne
koło. Jesteśmy tu wszyscy w tej sali. W tej instytucji39
niektórzy ludzie faktycznie
spotykali tego człowieka, ale w wielu instytucjach tak nie jest. Wszyscy w tej
społeczności próbujemy określić owo odniesienie mówiąc: „Gödel ma być
człowiekiem, któremu przypisuje się powszechnie niezupełność arytmetyki”. Nikt z
nas nie przystąpiłby do przypisywania czegokolwiek, o ile nie ma jakiegoś
niezależnego kryterium odniesienia owej nazwy, innego niż „człowiek, któremu
przypisuje się powszechnie odkrycie niezupełności arytmetyki”. W przeciwnym razie
będziemy mówić tylko: „Przypisujemy to osiągnięcie człowiekowi, któremu je
przypisujemy”, nie mówiąc, kto jest tym człowiekiem, nie podając żadnego
niezależnego kryterium odniesienia, co prowadzi do określenia obciążonego błędn ym
kołem. Jest to zatem naruszenie warunku, który oznaczyłem „W”, i nie może być
stosowane w żadnej teorii odniesienia.
Oczywiście można próbować uniknąć błędnego koła przez przerzucenie
odpowiedzialności. Wspomina o tym Strawson, który mówi w przypisie
poświęconym tym sprawom, że odniesienie, jakie ktoś ma, może czerpać z
odniesienia kogoś drugiego.
„Trzeba ponadto dodać, że opis identyfikujący, choć nie musi zawierać
odniesienia do odniesienia samego mówiącego do danego konkretu, może zawierać
odniesienie do odniesienia kogoś innego do owego konkretu. Jeśli rzekomo
identyfikujący opis należy do tego ostatniego rodzaju, wówczas rzeczywiście
pytanie, czy jest to opis naprawdę identyfikujący, sprowadza się do pytania, czy
odniesienie, do którego się on odnosi samo jest naprawdę identyfikującym
odniesieniem. Tak więc, jedno odniesienie może czerpać swą wiarygodność, jako
odniesienie naprawdę identyfikujące, od drugiego, to zaś od jeszcze innego. Ale nie
może to być cofanie się w nieskończoność.”40
Mogę zatem powiedzieć: „Spójrz,
przez «Gödla» będę rozumiał człowieka o którym Jan myśli, że dowiódł
niezupełności arytmetyki”. Jan może następnie przekazać rzecz Piotrowi. Trzeba
bardzo uważać, by nie zaczęło się to obracać w kole. Czy jesteśmy naprawdę pewni,
że się to nie zdarzy? Gdybyśmy mogli być pewni, że znamy taki łańcuch i że
wszyscy inni w łańcuchu stosują właściwe warunki, a więc nie wykraczają poza
niego, wówczas przypuszczalnie moglibyśmy cofnąć się do owego człowieka,
odnosząc się do takiego łańcucha w ten sposób, czerpiąc odniesienia jedno od
drugiego. Ale choć takie łańcuchy, biorąc ogólnie, istnieją, gdy chodzi o żywego
człowieka, nie będziemy wiedzieć, co jest łańcuchem. Nie będziemy pewni, jakimi
deskrypcjami posługuje się ktoś inny, nie będziemy więc pewni, czy rzecz nie obraca
się w kole, lub czy odwołując się do Jana w ogóle cofniemy się do właściwego
człowieka. Nie sposób więc posłużyć się tym z jakąś wiarygodnością jako naszą
deskrypcją identyfikującą. Możemy nawet nie pamiętać, od kogo słyszeliśmy o
Gödlu.
Jaki jest prawdziwy obraz tego, co się tu dzieje? Być może naprawdę w ogóle nie
39 W uniwersytecie w Princeton [gdzie Gödel był profesorem od 1941 r. - przyp. tłum.]. 40 Peter Frederick Strawson, dz. cyt., s. 170, przyp. 1
występuje tu odniesienie! Poza wszystkim, rzeczywiście nie wiemy, że własności
których używamy do identyfikacji danego człowieka, są właściwe. Nie wiemy, że
wyróżniają one jedyny przedmiot. Co więc właśnie czyni moje użycie słowa
„Cyceron” jego nazwą? Obraz, który prowadzi do teorii wiązki deskrypcji, jest mniej
więcej taki: Jestem odosobniony w jakimś pokoju; cala społeczność innych
mówiących, wszyscy inni mogą zniknąć, ja zaś określam odniesienie dla siebie,
mówiąc — „Przez «Gödla» będę rozumiał człowieka, niezależnie, kim jest, który
dowiódł niezupełności arytmetyki”. Otóż możemy to zrobić, jeśli tego chcemy. Nic
naprawdę nie może nam tego zabronić. Możemy obstawać przy tym określeniu. Gdy
tak robimy, to jeśli Schmidt odkrył niezupełność arytmetyki — odnosimy się właśnie
do niego, gdy mówimy: „Gödel zrobił to a to”.
Ale nie to robi większość z nas. Rodzi się, powiedzmy, jakieś dziecko; jego
rodzice zwą je pewnym imieniem. Mówią o nim do swych przyjaciół. Spotykają je
inni ludzie. Poprzez różnego rodzaju wypowiedzi nazwa szerzy się od ogniwa do
ogniwa, jak w łańcuchu. Mówiący umieszczony na odległym końcu tego łańcucha,
który słyszał, powiedzmy, o Richardzie Feynmanie na rynku lub gdzie indziej, może
odnosić się do Richarda Feynmana, choć nie może sobie przypomnieć, od kogo po
raz pierwszy lub od kogo w ogóle o nim usłyszał. Wie, że Feynman jest znanym
fizykiem. Pewien ciąg komunikacyjny, docierający ostatecznie do samego człowieka,
dociera do mówiącego. Odnosi się on wówczas do Feynmana, nawet gdy nie może go
jednoznacznie zidentyfikować. Nie wie, co to jest diagram Feynmana, co to jest
Feynmana teoria parzystości i anihilacji. Nie tylko to — miałby trudności z
odróżnieniem Gell-Manna od Feynmana. Nie musi więc wiedzieć tych rzeczy,
natomiast ustanowiony zostaje łańcuch komunikacyjny, sięgający samego Feynmana,
dzięki uczestnictwu mówiącego w społeczności przekazującej to imię od ogniwa do
ogniwa, nie zaś w wyniku prywatnej ceremonii, jaką mówiący odbywa w swym
gabinecie: „Przez «Feynmana» będę rozumiał człowieka, który zrobił to a to, a to, a
to”.
Jak pogląd ten różni się od wspomnianej wyżej sugestii Strawsona, że dane
odniesienie identyfikujące może czerpać swą wiarygodność od innego? Z pewnością
Strawson miał w przytoczonym fragmencie dobrą intuicję; z drugiej strony na pewno
ujawnia się tu różnica, przynajmniej co do rozkładu akcentów, w stosunku do obrazu,
którego bronię, skoro Strawson zamyka swą uwagę w przypisie. Tekst główny broni
teorii wiązki deskrypcji. Właśnie dlatego, że Strawson wypowiada swą uwagę w
kontekście teorii deskrypcji, jego pogląd różni się od mojego pod jednym ważnym
względem. Strawson wyraźnie wymaga, by mówiący wiedział, od kogo czerpie swe
odniesienie, toteż mówiący może powiedzieć: „Przez «Gödla» rozumiem człowieka,
którego Jones nazywa «Gödlem»”. Jeśli nie pamięta, jak uzyskał odniesienie nie
może podać takiego opisu. Obecna teoria nie stawia takiego wymogu. Jak mówiłem,
z powodzeniem mogę nie pamiętać, od kogo słyszałem o Gödlu, a mogę myśleć, lecz
myśleć błędnie, że pamiętam, od kogo słyszałem to nazwisko.
Rozważania te pokazują, że broniony tu pogląd może prowadzić do konsekwencji
faktycznie odbiegających od konsekwencji przypisu Strawsona. Załóżmy, że
mówiący słyszał nazwę „Cyceron” od Smitha i innych, którzy posługują się tą nazwą
w odniesieniu do znanego mówcy rzymskiego. Później myśli jednak, że uzyskał tę
nazwę od Jonesa, który (bez wiedzy mówiącego) posługuje się „Cyceronem” jako
nazwą powszechnie znanego szpiega niemieckiego i nigdy nie słyszał o żadnych
mówcach starożytności. A więc wedle Strawsonowego wzorca, mówiący musi
określić swe odniesienie postanawiając: „Będę używał «Cycerona» w odniesieniu do
człowieka, którego Jones nazywa tym imieniem”, natomiast na gruncie obecnego
poglądu tym, do czego odnosi się owa nazwa, będzie mówca, mimo fałszywego
wyrażenia mówiącego co do źródła, z którego zaczerpnął nazwę. Rzecz w tym, że
Strawson, usiłując dopasować pogląd mówiący o łańcuchu komunikacyjnym do teorii
deskrypcji, polega na tym, co mówiący myśli o źródle swego odniesienia. Jeśli
mówiący zapomniał swego źródła, opis, jakiego używa Strawson, jest dlań
niedostępny; jeśli wspomnienie mówiącego jest mylne, wzorzec Strawsona może dać
błędne wyniki. Na gruncie naszego poglądu ważne jest nie to, co mówiący myśli o
tym, skąd wziął odniesienie, lecz ważny jest faktyczny łańcuch komunikacyjny.
Myślę, że mówiłem innym razem, że teorie filozoficzne narażone są na
niebezpieczeństwo fałszywości, toteż nie zmierzałem do przedstawienia
alternatywnej teorii. Czy tak właśnie postąpiłem? Cóż, w pewien sposób, ale mój
opis był znacznie mniej określony niż byłby rzeczywisty zbiór warunków
koniecznych i wystarczających. Nazwa przechodzi niewątpliwie od ogniwa do
ogniwa. Ale oczywiście nie każdy rodzaj łańcucha przyczynowego, sięgającego ode
mnie do pewnego człowieka, będzie sprawiał, że uzyskuję jakieś odniesienie. Może
istnieć łańcuch przyczynowy sięgający od naszego użycia terminu „święty Mikołaj”
do pewnego historycznego świętego, ale dzieci jednak, gdy używają tego terminu,
prawdopodobnie nie odnoszą się tym samym do owego świętego. Inne warunki
muszą więc być spełnione, by przekształcić to w rzeczywiście ścisłą teorię
odniesienia. Nie wiem, czy mam to robić, ponieważ, po pierwsze, jestem jakby zbyt
leniwy w tej chwili, a po drugie, zamiast podawać zbiór koniecznych i
wystarczających warunków, właściwych dla takiego terminu jak „odniesienie”, chcę
raczej przedstawić właśnie lepszy obraz, niż obraz, jaki przynoszą dotychczasowe
poglądy.
Czy nie byłem bardzo nieuczciwy wobec teorii deskrypcji? Sformułowałem ją tu
bardzo dokładnie — dokładniej chyba niż kiedykolwiek formułowali ją jej obrońcy.
Łatwo zatem jest ją obalać. Być może, gdybym próbował sformułować moją teorię z
dostateczną ścisłością W postaci sześciu, siedmiu czy ośmiu tez, również okazałoby
się, że kiedy badamy jedną po drugiej te tezy, wszystkie będą fałszywe. Mogłoby być
nawet tak, ale różnica jest następująca. Przykłady, które podałem, pokazują jak
myślę, nie to po prostu, że tu jest jakiś błąd techniczny, a tam jakieś
nieporozumienie, lecz że cały podawany przez tę teorię obraz sposobu określania
odniesienia wydaje mi się błędny od podstaw. Błędem wydaje się myśleć, że
podajemy sobie jakieś własności, które jakoś jakościowo wyróżniają jednoznacznie
przedmiot i w ten sposób wyznaczają nasze odniesienie. Usiłuję natomiast
przedstawić lepszy obraz — obraz, który można by tak oczyścić, jeśli dostarczyłoby
się więcej szczegółów, by podać więcej dokładnych warunków występowania
odniesienia.
Można nigdy nie osiągnąć zbioru warunków koniecznych i wystarczających. Nie
wiem, ale zawsze budziła moją sympatię maksyma biskupa Butlera: „Wszystko jest,
czym jest, a nie czym innym” — w tym nietrywialnym sensie, że filozoficzne analizy
jakiegoś takiego pojęcia jak odniesienie, w zupełnie innych terminach, nie
odwołujących się od odniesienia, bardzo łatwo mogą zawodzić. Oczywiście w
każdym konkretnym przypadku, gdy podaje się analizę, trzeba przyglądać się jej i
patrzeć, czy jest prawdziwa, czy fałszywa. Nie można po prostu przytaczać sobie tej
maksymy, a potem odwracać kartkę. Ale, ostrożnie, chcę przedstawić lepszy obraz
nie podając zbioru koniecznych i wystarczających warunków dotyczących
odniesienia. Warunki takie byłyby bardzo złożone, ale prawda jest taka, że to na
mocy naszego związku z innymi mówiącymi w społeczności, sięgającego aż do
samego tego, do czego odnosi się nazwa, odnosimy się do pewnego człowieka.
Mogą być pewne przypadki, w których obraz odwołujący s ię do deskrypcji jest
prawdziwy, gdy ktoś naprawdę nadaje nazwę odchodząc w prywatność swego pokoju
i mówiąc, że tym, do czego odnosi się nazwa, ma być jedyna rzecz z pewnymi
własnościami identyfikującymi. „Kuba Rozpruwacz” to możliwy przykład, jaki
podałem. Inny to „Gwiazda Wieczorna”. Ale przypadek, gdy spotykamy kogoś i
słyszymy jego imię, jest innym przypadkiem, który można zmieścić w tym opisie.
Wyjąwszy wiarę w teorię deskrypcji, w jej ważność w innych przypadkach,
prawdopodobnie nie myślałoby się, że jest to przypadek podawania sobie deskrypcji,
na przykład: „Facet, którego teraz właśnie spotykam”. Ale można to formułować w
tych terminach, jeśli się chce i jeśli nigdy nie słyszało się w inny sposób owej
nazwy. Oczywiście, jeśli przedstawiają nam człowieka i mówią: „To jest Einstein”,
słyszeliśmy o nim przedtem, a to może być błędne i tak dalej. Ale być może w
pewnych przypadkach taki wzorzec działa — szczególnie, gdy ktoś po raz pierwszy
nadaje komuś czy czemuś nazwę. Albo wskazuje na gwiazdę i mówi: „To ma być
Alfa Centauri”. Może więc naprawdę urządzić sobie tę ceremonię: „Przez «Alfa
Centauri» będę rozumiał gwiazdę po prawej nad nami o takich a takich
współrzędnych”. Ale ten obraz na ogół zawodzi. W ogólności nasze odniesienie nie
zależy właśnie od tego, co sami sobie myślimy, lecz od innych ludzi w społeczności,
od historii docierania do kogoś danej nazwy i od tego rodzaju rzeczy. Właśnie
śledząc taką historię docieramy do odniesienia.
Podanie dokładniejszych warunków to bardzo złożona sprawa. W pewien sposób
wydają się one jakoś inne w przypadku bardzo znanego człowieka i kogoś, kto nie
jest tak znany. Na przykład nauczyciel mówi swej klasie, że Newton jest znany z
tego, iż był pierwszym człowiekiem sądzącym, że istnieje siła przyciągająca rzeczy
do ziemi; myślę, że o tym właśnie małe dzieci myślą jako o największym osiągnięciu
Newtona. Nie chcę mówić, jakie są zalety takiego osiągnięcia, ale możemy przyjąć w
każdym razie, że mówienie zaledwie, iż była to jedyna treść odkrycia Newtona, daje
uczniom fałszywe przeświadczenie dotyczące Newtona, nawet gdy nigdy przedtem o
nim nie słyszeli. Jeśli natomiast41
nauczyciel posługuje się nazwiskiem „George
Smith” — człowiek o tym nazwisku jest faktycznie jego najbliższym sąsiadem — i
mówi, że George Smith pierwszy przeprowadził kwadraturę koła, czy stąd wynika, że
uczniowie mają fałszywe przeświadczenie dotyczące sąsiada nauczyciela?
Nauczyciel nie mówi im, że Smith to jego sąsiad, nie wierzy też, że Smith pierwszy
przeprowadził kwadraturę koła. Nie usiłuje on w szczególności wprowadzić do głów
studentów jakiegoś przeświadczenia co do sąsiada. Stara się wpoić przeświadczenie,
że istnieje człowiek, który dokonał kwadratury koła, ale nie przeświadczenie
dotyczące jakiegoś konkretnego człowieka — łapie po prostu pierwsze nazwisko,
jakie mu się nasuwa — i przypadkowo posługuje się nazwiskiem swego sąsiada. Nie
wydaje się jasne w tym przypadku, by uczniowie mieli fałszywe przeświadczenie
dotyczące owego sąsiada, nawet gdy istnieje łańcuch przyczynowy sięgający do
niego. W każdym razie trzeba by dodać więcej udoskonaleń, by uczynić z tego
choćby zaczątek zbioru warunków koniecznych i wystarczających. W tym sensie nie
jest to teoria, lecz coś, co ma dać lepszy obraz tego, co faktycznie zachodzi.
Przybliżone sformułowanie teorii może być następujące: Odbywa się pierwszy
„chrzest”. Przedmiot może zostać tu nazwany przez wskazanie albo odniesienie
nazwy może być ustalone przez deskrypcję.42
Gdy nazwa „przechodzi od ogniwa do 41 Istotne składniki tego przykładu podsunął Richard Miller. 42 Dobrym przykładem chrztu, gdzie odniesienie ustalone zostało się za pomocą deskrypcji, było nazwanie
Neptuna, opisane w przypisie 33 na s. 80, 81. Przypadek chrztu przez wskazanie można chyba również
podciągnąć pod pojęcie deskrypcji. Tak więc teoria deskrypcji jest stosowalna w pierwszym rzędzie do
przypadków pierwszego chrztu. Deskrypcji używa się również do ustalania odniesienia w przypadkach
ogniwa”, ten, kto ją otrzymuje, musi, jak sądzę, gdy się jej uczy, postanowić używać
ją w odniesieniu do tego samego, co człowiek, od którego słyszy tę nazwę. Gdy
słyszę nazwę „Napoleon” i postanawiam, że będzie to piękna nazwa dla mojej
ulubionej papugi, nie spełniam tego warunku.43
(Być może jakaś taka niemożność
zachowania stałego odniesienia wyjaśnia rozbieżność między obecnymi użyciami
nazwy „Święty Mikołaj” a rzekomym użyciem pierwotnym.)
Zauważmy, że poprzednie wzmianki nie usuwają raczej pojęcia odniesienia;
przeciwnie, uznają za dane pojęcie zamiaru, by posłużyć się tym samym
odniesieniem. Występuje tu również odwołanie do pierwszego chrztu, który wyjaśnia
się w terminach bądź ustalaniu odniesienia przez deskrypcję, bądź wskazywania
(jeśli mamy nie podciągać wskazywania pod inną kategorię).44
(Być może są inne
możliwości, gdy chodzi o pierwsze chrzty.) Ponadto, przypadek George’a Smitha
nasuwa pewną wątpliwość, czy owe warunki są wystarczające. Jeśli nawet nauczyciel
odnosi się do swego sąsiada, czy jest oczywiste, że przekazał swe odniesienie
uczniom? Dlaczego ich przeświadczenie miałoby nie dotyczyć jakiegoś innego
człowieka, zwanego „George'em Smithem”? Jeśli mówi on, że Newtona uderzyło
jabłko, jego zadanie przekazania odniesienia jest jakoś łatwiejsze, komunikuje
bowiem powszechne nieporozumienie dotyczące Newtona.
By powtórzyć, może nie przedstawiłem teorii, ale myślę, że przedstawiłem obraz
lepszy od tego, jaki dają teoretycy deskrypcji.
Myślę, że następny temat, jaki będę chciał omówić, to zdania o identyczności. Czy
są konieczne, czy przygodne? Sprawa ta jest jakoś sporna we współczesnej filozofii.
Po pierwsze, każdy zgadza się, że można posługiwać się deskrypcjami do
wypowiadania przygodnych zdań identycznościowych. Jeśli jest prawdą, że
człowiek, który wynalazł soczewki dwuogniskowe, był pierwszym Głównym
Poczmistrzem Stanów Zjednoczonych — że ci dwaj byli jednym i tym samym — jest
to przygodnie prawdziwe. To znaczy mogłoby być tak, że jeden człowiek wynalazł
soczewki dwuogniskowe, a drugi był pierwszym Głównym Poczmistrzem Stanów
Zjednoczonych. Z pewnością więc, gdy wypowiadamy zdania identycznościowe
oznaczania podobnych do nazywania z wyjątkiem tego, że terminy, jakie się wprowadza, nie są zazwyczaj
zwane „nazwami”. Padały już jako przykłady terminy „jeden metr”, „sto stopni w skali Celsjusza”, a inne
przykłady zostaną podane później w tych wykładach. Dwie rzeczy trzeba podkreślić odnośnie do przypadku
wprowadzania nazwy poprzez deskrypcję w pierwszym chrzcie. Po pierwsze, użyta deskrypcja nie jest
synonimem nazwy, jaką wprowadza, lecz raczej ustala jej odniesienie. Tu różnimy się od stan dardowych
teoretyków deskrypcji. Po drugie, w większości przypadków pierwszy chrzest dalece odbiega od przypadków,
jakie inspirowały pierwotnie teorię deskrypcji. Zazwyczaj ten, kto chrzci, jest jakoś zaznajomiony z
przedmiotem, który nazywa, i jest w stanie nazwać go przez wskazanie. Otóż źródło inspiracji teorii
deskrypcji tkwi w fakcie, że często możemy używać nazwisk znanych postaci z przeszłości, które dawno
zmarły i których nikt żyjący nie zna bezpośrednio: a właśnie tych przypadków, według naszego po glądu, nie
sposób poprawnie wyjaśnić za pomocą teorii deskrypcji. 43 Mogę przekazać nazwę papugi innym ludziom. Dla każdego z tych ludzi, tak jak dla mnie, będzie istniał
pewien rodzaj związku przyczynowego czy historycznego między moim użyciem owej nazwy a cesarzem
Francji, ale nie będzie to związek wymaganego typu. 44 Gdy sobie uświadomimy, że deskrypcja użyta do ustalenia odniesienia nazwy nie jest jej synonimem, teorię
deskrypcji można traktować jako teorię zakładającą pojęcie nazywania czy odniesienia. W ymóg, który
zgłosiłem, by użyta deskrypcja sama nie zawierała pojęcia odniesienia w sposób obciążony błędnym kołem,
jest czymś innym i jest kluczowy, jeśli teoria deskrypcji ma mieć w ogóle jakąś wartość. Powodem jest to, że
teoretyk deskrypcji zakłada, iż każdy mówiący używa w sposób istotny deskrypcji, którą podaje w czynności
pierwszego nazywania, do określenia swego odniesienia. Oczywiście, jeśli wprowadza nazwę „Cyceron” w
drodze określenia: „Mówiąc «Cyceron» będę odnosił się do człowieka, którego nazy wam «Cyceronem»”, za
pomocą tej ceremonii nie określił w ogóle żadnego odniesienia.
Nie wszyscy teoretycy deskrypcji sądzą, że usunęli całkiem pojęcie odniesienia. Niektórzy uświadamiali
sobie chyba, że potrzebna jest jakieś pojęcie wskazywania czy pierwot nego odniesienia, by to cofnąć. [Tak
dosłownie: to back it up. Chodzi o „cofnięcie” deskrypcji do tego, czego dotyczy. Uwaga tłum.] Z pewnością
uświadamiał to sobie Russell.
posługując się deskrypcjami — gdy mówimy: „x takie, że φx, i x takie, że φx, są
jednym i tym samym” — może to być fakt przygodny? Ale filozofów interesuje
również kwestia zdań o identyczności między nazwami. Gdy mówimy: „Gwiazda
Wieczorna to Gwiazda Poranna” lub „Cyceron to Tullius”, czy to, co mówimy jest
konieczne, czy przygodne. Ponadto, interesował ich inny typ zdań
identycznościowych, pochodzących z teorii naukowych. Identyfikujemy, na przykład,
światło z promieniowaniem elektromagnetycznym w pewnym przedziale długości fal
lub ze strumieniem fotonów. Identyfikujemy ciepło z ruchem cząsteczek, a dźwięk z
pewnego rodzaju zaburzeniem falowym w powietrzu, i tak dalej. Co się tyczy takich
zdań, podtrzymuje się zazwyczaj następujące tezy. Po pierwsze, są to jawnie
przygodne identyczności: odkryliśmy, że światło to strumień fotonów, lecz
oczywiście mógłby nie być to strumień fotonów. Ciepło jest faktycznie ruchem
cząsteczek; odkryliśmy to, lecz ciepło mogłoby nie być ruchem cząsteczek. Po
drugie, wielu filozofów czuje się diabelnie szczęśliwie, że wokół są te przykłady.
Otóż, dlaczego? Ci filozofowie, których poglądy wykłada się w rozległej literaturze,
podtrzymują tezę dotyczącą pewnych pojęć psychologicznych, zwaną „tezą o
identyczności”. Myślą, powiedzmy, że ból to po prostu pewien stan materialny
mózgu czy ciała, czy co tam chcemy — powiedzmy, pobudzenie włókien C. (Nie ma
znaczenia, co.) Niektórzy zarzucają wówczas: „Dobrze, spójrzmy, istnieje bodaj
korelacja między bólem a tymi stanami ciała, ale musi to być po prostu korelacja
przygodna między dwoma różnymi rzeczami, ponieważ to, że ta korelacja w ogóle
zachodzi, stanowiło empiryczne odkrycie. Przez «ból» musimy tedy rozumieć coś
innego niż ten stan ciała czy mózgu, a zatem muszą to być dwie różne rzeczy”.
A wtedy mówi się: „Ach, widzicie przecież, że to błąd! Każdy wie, że mogą
istnieć przygodne identyczności”. Po pierwsze, jak we wspomnianym przedtem
przypadku soczewek dwuogniskowych i Głównego Poczmistrza. Po drugie, w
przypadku, który uchodzi za bliższy obecnemu wzorcowi, identyfikacji
teoretycznych, takich jak światła i strumienia fotonów czy wody i pewnego związku
wodoru i tlenu. Wszystko to są identyczności przygodne. Mogłyby one być fałszywe.
Nic dziwnego zatem, że może być prawdą za sprawą przygodnego faktu, a nie żadnej
konieczności, że czucie bólu czy widzenie czerwieni to po prostu pewne stany
ludzkiego ciała. Takie psychofizyczne identyfikacje mogą być faktami przygodnymi,
właśnie tak jak przygodnymi faktami są inne identyczności. A oczywiście istnieją
szeroko rozpowszechnione motywacje — ideologiczne, czyli po prostu to, że nie
chce się mieć takiego „nomologicznego pajaca” tajemniczych powiązań, których nie
ujmują prawa fizyki, takich jedno-jednoznacznych korelacji między dwoma różnymi
rodzajami rzeczy, stanami materialnymi a rzeczami całkowicie innego rodzaju —
motywacje prowadzące ludzi do tego, że chcą wierzyć w te tezy.
Przypuszczam, że główna rzecz, o której będę mówił najpierw, to zdan ia o
identyczności między nazwami. Ale twierdzę, co następuje, jeśli chodzi o przypadek
ogólny. Po pierwsze, że swoiście teoretyczne identyfikacje, takie jak: „Ciepło to ruch
cząsteczek”, nie są prawdami przygodnymi, lecz koniecznymi, a nie mam tu
oczywiście na myśli, że są fizycznie konieczne, lecz że są konieczne w najwyższym
stopniu — niezależnie, co to znaczy. (Konieczność fizyczna mogłaby się okazać
koniecznością w najwyższym stopniu. Tej kwestii nie chcę jednak przesądzać.
Przynajmniej w przypadku tego rodzaju przykładu może być tak, że kiedy coś jest
fizycznie konieczne, zawsze jest konieczne tout court.) Po drugie, że sposób, na jaki
owe identyczności okazują się prawdami koniecznymi, nie wydaje mi się sposobem,
na jaki identyczności umysł-mózg mogłyby się okazać koniecznie czy przygodnie
prawdziwe. Analogia ta musi więc upaść. Trudno powiedzieć, co dać w jej miejsce.
Trudno zatem powiedzieć, jak uniknąć wniosku, że te dwa są faktycznie różne.
Powróćmy do bardziej światowego przypadku, dotyczącego nazw własnych. Już to
jest dostatecznie tajemnicze. Trwa co do tego spór między Quine’em a Ruth Barcan
Marcus.45
Marcus mówi, że identyczności między nazwami są konieczne. Jeśli ktoś
sądzi, że Cyceron to Tullius, i rzeczywiście posługuje się wyrażeniami „Cycer on” i
„Tullius” jako nazwami, jest tym samym zobowiązany do twierdzenia, że jego
przeświadczenie jest prawdą konieczną. Posługuje się ona terminem „samo
opatrzenie”. Quine odpowiada w sposób następujący: „Pewnego pięknego wieczoru
możemy opatrzyć planetę Wenus nazwą własną «Gwiazda Wieczorna». Tę samą
planetę możemy też, pewnego dnia przed wschodem słońca, opatrzyć nazwą własną
«Gwiazda Poranna». Gdy odkrywamy, że dwukrotnie opatrzyliśmy nazwą tę samą
planetę, nasze odkrycie jest empiryczne. A nie jest tak dlatego, że nazwy własne są
deskrypcjami”.46
Po pierwsze, jak mówi Quine, gdy odkrywamy, że opatrzyliśmy
nazwą dwukrotnie tę samą planetę, nasze odkrycie jest empiryczne. W innej książce,
myślę, Quine daje inny przykład — że mianowicie ta sama góra, widziana z Nepalu
oraz z Tybetu, czy skądś w tym rodzaju, z jednej perspektywy zwana jest „Mount
Everest” (słyszeliście o tym), a z drugiej ma być rzekomo zwana „Gaurisanker”.
Odkrycie, że Gaurisanker to Everest może być rzeczywiście odkryciem
empirycznym. (Quine mówi, że przykład jest faktycznie fałszywy. Zaczerpnął go od
Erwina Schrödingera. Nie myślcie, że wynalazca mechaniki falowej dawał błędne
rzeczy. Z pewnością można sobie wyobrazić tę sytuację, która ma miejsce, a jest to
inny dobry przykład tego rodzaju rzeczy, jakie Quine ma na myśli.)
Co o tym sądzić? Chciałem znaleźć w tej książce dobry cytat pochodzący z drugiej
strony, od Marcus, ale miałem kłopot ze znalezieniem. Byłem na tej dyskusji i
pamiętam,47
że broniła poglądu, iż jeśli rzeczywiście mamy nazwy, dobry słownik
powinien móc nam powiedzieć, czy mają one to samo odniesienie. Powinno się więc
być w stanie, zaglądając do słownika, powiedzieć, że Gwiazda Wieczorna i Gwiazda
Polarna są tym samym. Otóż nie wydaje się to prawdziwe. Wielu ludziom jawi się to
jako konsekwencja poglądu, że identyczności między nazwami są konieczne.
Odrzuca się zatem zazwyczaj pogląd, że zdania o identycznościach między nazwami
są konieczne. Wniosek Russella był nieco inny. Sądził on, że pytanie czy dwie nazwy
mają to samo odniesienie, nigdy nie powinno być żadnym pytaniem empirycznym.
Nie jest to spełnione dla nazw potocznych, lecz jest spełnione, gdy nazywamy naszą
daną zmysłową lub coś w tym rodzaju. Mówimy: „Tu, to i tamto (oznaczając tę samą
daną zmysłową za pomocą obu zaimków wskazujących)”. Możemy więc powiedzieć
bez empirycznego badania, że nazywamy tę samą rzecz dwukrotnie; warunki są
spełnione. Ponieważ nie będzie się to stosować do potocznych przypadków
nazywania, „nazwy” potoczne nie mogą być autentycznymi nazwami.
Co mamy o tym myśleć? Po pierwsze, to prawda, że można używać nazwy
„Cyceron” w odniesieniu do Cycerona oraz nazwy „Tullius” również w odniesieniu
do Cycerona, nie wiedząc, że Cyceron to Tullius. Wydaje się więc, że niekoniecznie
wiemy a priori, iż zdanie o identyczności między nazwami jest prawdziwe. Nie
wynika stąd, że w ten sposób wyrażone zdanie jest przygodne, jeśli jest prawdziwe.
Podnosiłem to właśnie w moim pierwszym wykładzie. Istnieje silne poczucie
prowadzące do myślenia, że jeśli nie możemy czegoś wiedzieć w drodze
apriorycznego rozumowania, owo coś musiało być przygodne — mogłoby się okazać,
45 Ruth Barcan Marcus Modalities and Intensional Lnaguages z komentarzami W. V. Quine’a oraz dyskusją,
[w]: Boston Studies in the Philosophy of Science , t. I, Dordrecht (Holandia) 1963, s. 77—116. 46 Tamże, s. 101. 47 Tamże, s. 115.
że jest inaczej. Myślę jednak, że to poczucie jest błędne.
Załóżmy, że odnosimy się dwukrotnie do tego samego ciała niebieskiego, jako do
„Gwiazdy Wieczornej” oraz jako do „Gwiazdy Poronnej”. Mówimy: Gwiazda
Wieczorna to ta gwiazda tam w górze wieczorem; Gwiazda Poranna to ta gwiazda
tam w górze rano. Faktycznie, Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Czy
rzeczywiście istnieją okoliczności, w których Gwiazda Wieczorna mogłaby nie być
Gwiazdą Poranną? Założywszy, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna,
spróbujmy opisać możliwą sytuację, w której tak by nie było. Otóż jest to łatwe.
Przychodzi ktoś i nazywa dwie różne gwiazdy „Gwiazdą Wieczorną” i „Gwiazdą
Poranną”. Ale czy są to okoliczności, w których Gwiazda Wieczorna nie jest
Gwiazdą Poranną lub w których nie byłaby Gwiazdą Poranną? Wydaje mi się, że nie
są to takie okoliczności.
Otóż oczywiście jestem zobowiązany do powiedzenia, że nie są, mówiąc, że takie
terminy jak „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna”, gdy używa się ich nazw, są
ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi. W każdym możliwym świecie odnoszą się one
do planety Wenus. A zatem również w tym możliwym świecie planeta Wenus jest
planetą Wenus i nie ma znaczenia, co w tym możliwym świecie powiedziała jakaś
inna osoba. Jak my mamy opisać tę sytuację? Nie mogła ona dwukrotnie wskazać na
Wenus i w jednym przypadku nazywać ją „Gwiazdą Wieczorną”, a w drugim
„Gwiazdą Poranną”, jak to my czynimy. Jeśli zrobiłaby tak, zdanie: „Gwiazda
Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”, również w tej sytuacji byłoby prawdziwe. Być
może owa osoba za żadnym razem nie wskazuje na planetę Wenus — przynajmniej
tym razem nie wskazuje na planetę Wenus, gdy wskazuje, powiedzmy, na ciało, k tóre
nazwała „Gwiazdą Poranną”. W tym przypadku zatem możemy z pewnością
powiedzieć, że nazwa „Gwiazda Poranna” mogłaby nie odnosić się do Gwiazdy
Porannej. Możemy nawet powiedzieć, iż mogłoby być tak, że w tym właśnie
położeniu, w którym, patrząc rano, znajdowaliśmy Gwiazdę Poranną, nie ma
Gwiazdy Porannej — że jest tam coś innego i że nawet w pewnych okolicznościach
byłoby to nazywane „Gwiazdą Poranną”. Ale to nadal nie jest przypadek, w którym
Gwiazda Poranna nie jest Gwiazdą Wieczorną. Mógłby być możliwy świat, możliwa
sytuacja przeciwna faktom, w której „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” nie
byłyby nazwami rzeczy, których nazwami są faktycznie. Jeśli ktoś określiłby ich
odniesienie za pomocą deskrypcji identyfikujących, mógłby nawet posłużyć się tymi
samymi deskrypcjami identyfikującymi, których my używamy. Ale nadal nie jest to
przypadek, w którym Gwiazda Wieczorna nie byłaby Gwiazdą Poranną. Nie może
być bowiem takiego przypadku przyjąwszy, że Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą
Poranną.
Otóż wydaje się to bardzo dziwne, ponieważ biorąc z góry - skłonni jesteśmy
powiedzieć — odpowiedź na pytanie, czy Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną
może wypaść na jeden lub na drugi sposób. Czy więc rzeczywiście nie istnieją dwa
możliwe światy — jeden, w którym Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranna, i
inny, w którym Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazda poranną — zanim odkrywamy,
że są one tym samym? Po pierwsze, w pewnym sensie, gdy może się okazać, że
rzeczy mają się tak lub inaczej, jest jasne, iż nie zakłada to że sposób, na jaki mają
się ostatecznie, nie jest konieczny. Na przykład, twierdzenie o czterech barwach
mogłoby się okazać prawdziwe, a mogłoby się okazać fałszywe. Mogłoby się okazać
takie lub takie. Nie znaczy to jednak, że postać, jaką przybiera, nie jest czymś
koniecznym. Oczywiście owo „mogłoby” jest tu tylko czymś, co „odsyła do wiedzy”
— wyraża jedynie nasz obecny stan ignorancji lub niepewności.
Ale wydaje się, że w przypadku Gwiazda Wieczorna — Gwiazda Poranna prawda
jest czymś jeszcze mocniejszym. Dane, jakie mam, zanim wiem, że Gwiazda
Wieczorna to Gwiazda Poranna, są takie, iż widzę pewną gwiazdę czy ciało
niebieskie wieczorem i nazywam je „Gwiazda Wieczorna” oraz widzę rano i
nazywam je „Gwiazda Poranna”. Wiem te rzeczy. Z pewnością jest jakiś możliwy
świat, w którym człowiek widziałby pewną gwiazdę w pewnym położeniu wieczorem
i nazywał ją „Gwiazdą Wieczorną” oraz widziałby pewną gwiazdę rano i nazywał ją
„Gwiazdą Poranną”, oraz wnioskowałby — ustalałby za pomocą empirycznego
badania — że nazywa dwie różne gwiazdy lub dwa różne ciała niebieskie. W każdym
razie jedna z tych gwiazd czy ciał niebieskich nie byłaby Gwiazdą Poranną, w
przeciwnym razie rzeczy nie mogłyby wyglądać w ten sposób. Ale to jest prawda. A
więc prawdą jest, że przyjąwszy dane, jakie ktoś ma uprzednio w stosunku do swych
badań empirycznych, można go umieścić w pewnym sensie w dokładnie takiej samej
sytuacji, to znaczy w jakościowo identycznej sytuacji poznawczej, i może on
nazywać dwa ciała niebieskie „Gwiazdą Wieczorną” i „Gwiazdą Poranną”, choć nie
są identyczne. W tym sensie możemy więc powiedzieć, że mogłoby się okazać, że
jest tak lub inaczej. Nie, że co do tego, iż Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną,
mogłoby się okazać, iż jest tak lub inaczej. Choć zważywszy wszystko, co wiemy z
góry, Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną, w pewnym sensie nie mogłoby
się okazać, że jest jakoś inaczej. Lecz jeśli bylibyśmy umieszczeni w sytuacji, w
której mielibyśmy, mówiąc jakościowo, dokładnie te same dane, mogłoby się okazać,
że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. To znaczy, w świecie przeciwnym
faktycznemu światu, w którym nie używałoby się nazw „Gwiazda Wieczorna” i
„Gwiazda Poranna” w sposób, w jaki my je używamy, jako nazw tej planety, lecz
jako nazw jakichś innych przedmiotów, można by mieć jakościowo identyczne dane i
wnioskować, że „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” nazywają dwa różne
przedmioty.48
Ale my, używając owych nazw dokładnie tak jak to teraz czynimy,
możemy z góry powiedzieć, że jeśli Gwiazda Wieczorna i Gwiazda Poranna są tym
samym, w żadnym innym możliwym świecie nie mogą być różne. Używamy
„Gwiazdy Wieczornej” jako nazwy pewnego ciała i „Gwiazdy Porannej” jako nazwy
pewnego ciała. Używamy ich jako nazw owych ciał we wszystkich możliwych
światach. Jeśli faktycznie są one tym samym ciałem, w każdym innym możliwym
świecie musimy ich używać jako nazwy tego przedmiotu. A więc w każdym innym
możliwym świecie będzie prawdą, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Dwie
rzeczy zatem są prawdziwe: po pierwsze, że nie wiemy a priori, iż Gwiazda
Wieczorna to Gwiazda Poranna, i nie mamy żadnej możliwości, wyjąwszy
empiryczne badanie, by ustalić tę odpowiedź. Po drugie, jest tak dlatego, że
moglibyśmy mieć dane jakościowo nieodróżnialne od innych, jakie mamy, i okr eślać
odniesienie obu tych nazw, odwołując się do położeń obu planet na niebie, choć
planety te nie byłyby tym samym.
Oczywiście jest tylko przygodną prawdą (nie jest prawdziwe w każdym innym
możliwym świecie), że gwiazda widziana tam w górze wieczorem jes t gwiazdą
widzianą tam w górze rano, ponieważ istnieją możliwe światy, w których Gwiazda
Poranna nie byłaby widzialna rano. Ale tej przygodnej prawdy nie powinno się
identyfikować ze zdaniem, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Jedynie
wtedy można by je tak identyfikować, gdybyśmy sądzili, że jest prawdą konieczną, iż
Gwiazda Wieczorna jest widzialna tam w górze wieczorem a Gwiazda Poranna jest
widzialna tam w górze rano. Ale żadne z tych zdań nie jest prawdą konieczną, nawet
gdy w ten właśnie sposób wyodrębniamy ową planetę. Są to przygodne oznaki, za
48 W trzecim wykładzie, gdzie wspomina się również o stosunku tej kwestii do pewnego rodzaju teorii
duplikatu, występuje bardziej rozwinięte jej rozważanie.
pomocą których identyfikujemy pewną planetę i nadajemy jej jakąś nazwę.
WYKŁAD III: 29 STYCZNIA 1970
Co, jeśli coś w ogóle, dotąd osiągnęliśmy? Po pierwsze, przekonywałem, że
popularny pogląd na to, jak nazwy uzyskują swe odniesienie, w ogólności nie
znajduje zastosowania. Nie jest w ogólności tak, że odniesienie nazwy określają
jakieś jednoznacznie identyfikujące znamiona, jakieś swoiste własności spełniane
przez to, do czego odnosi się nazwa, i znane mówiącemu lub według jego
przeświadczenia dające się prawdziwie orzekać o tym, do czego odnosi się nazwa. Po
pierwsze, własności, o których mówiący jest przeświadczony, nie muszą
jednoznacznie określać. Po drugie, nawet w przypadku, gdy tak się dzieje, mogą nie
być prawdziwe jedynie o tym, do czego faktycznie odnosi się nazwa w użyciu
mówiącego, lecz o czymś innym lub o niczym. Tak jest w przypadku, gdy mówiący
ma błędne przeświadczenia co do jakiej osoby. Nie ma on trafnych przeświadczeń co
do innej osoby, lecz błędne co do pewnej. W tych przypadkach odniesienie
faktycznie wydaje się określać fakt, że mówiący jest członkiem społeczności
mówiących, którzy używają danej nazwy. Nazwa przeszła do niego od ogniwa do
ogniwa za sprawą tradycji.
Po drugie, jak przekonywałem, jeśli nawet w pewnych swoistych przypadkach,
szczególnie w pewnych przypadkach pierwszego chrztu, to, do czego odnosi się
nazwa, jest określone przez deskrypcję, przez jakąś jednoznacznie identyfikującą
własność, w wielu przypadkach oznaczania owa własność nie podaje przecież
synonimu, nie podaje czegoś, czego skrótem jest dana nazwa; ustala ona raczej
odniesienie. Ustala odniesienie odwołując się do jakichś przygodnych znamion
przedmiotu. Nazwy oznaczającej ów przedmiot używa się następnie w odniesieniu do
niego, nawet odnosząc się do sytuacji przeciwnych faktycznym, gdzie przedmiot nie
ma danych własności. Przykładem był przypadek metra.
Wreszcie, na zakończenie ostatniej rozmowy mówiliśmy o zdaniach o
identyczności. Zdania o identyczności powinny uchodzić za bardzo proste, ale są
jakoś bardzo zagadkowe dla filozofów. Co do mnie, nie mogę być pewny, że
rozplątałem wszystkie możliwe nieporozumienia, jakie może rodzić ta relacja.
Niektórzy filozofowie, uznając ją za tak mylącą, zmieniali ją. Sądzi się na przykład,
że jeśli mamy dwie nazwy, takie jak „Cyceron” i „Tullius”, i mówimy, że Cyceron to
Tullius, nie możemy mówić naprawdę o przedmiocie, będącym zarazem Cyceronem i
Tulliusem, że jest z sobą identyczny. Na odwrót, jak wspominaliśmy wyżej, zdanie
„Cyceron to Tullius”, może wyrażać empiryczne odkrycie. A więc niektórzy
filozofowie, nawet Frege we wczesnej fazie swej twórczości, uznawali, że
identyczność jest relacją między nazwami. Identyczność, mówili, nie jest relacją
między przedmiotem a nim samym, lecz relacją zachodzącą między dwoma nazwami,
gdy oznaczają ten sam przedmiot.
Występuje to nawet w nowszej literaturze. Nie przyniosłem z sobą tej ks iążki, lecz
znakomity logik, J. B. Rosser, pisze w Logic for Mathematicians,49
że mówimy iż x =
y, wtedy i tylko wtedy, gdy „x” i „y” są nazwami tego samego przedmiotu. Zauważa
on, że odpowiednie zdanie o przedmiocie, iż wcale nie różni się od siebie, jest
oczywiście trywialne, a więc przypuszczalnie nie może być czymś, co mamy na
myśli. Jest to szczególnie niezwykły, bo stosowalny bardzo rzadko, wzorzec tego,
czym ma być relacja identyczności. O ile wiem, poza wojującym ruchem czarnych
nacjonalistów nikogo w ogóle nie nazywano „x”. Mówiąc poważnie, „x” i „y” w
otwartym zdaniu „x = y” oczywiście nie są w ogóle nazwami; są zmiennymi. A mogą
występować ze znakiem identyczności jak zmienne związane w zdaniu zamkniętym.
Jeśli mówimy: dla każdego x i y, jeżeli x = y, to y = x, lub mówimy coś takiego — w
zdaniu tym w ogóle nie występuje żadna nazwa, niczego też nie mówi się o nazwach.
Zdanie to byłoby prawdziwe, nawet gdyby rasa ludzka nigdy nie istniała, lub gdyby
istniejąc nigdy nie wytworzyła zjawiska nazw.
Jeśli ktoś skłania się do tego szczególnego ujęcia identyczności, załóżmy, że
oddajemy mu jego ujęcie. Załóżmy, że identyczność jest w naszym języku relacją
między nazwami. Wprowadzę sztuczną relację, zwaną „szmidentycznością” (nie jest
to słowo naszego języka), co do której ustanawiam teraz, że zachodzi między
przedmiotem a nim samym.50
Może więc teraz wyłonić się pytanie, czy Cyceron jest
49 New York 1953, zob. rozdział VII, „Equality” [Równość]. 50 Oczywiście ten środek nie przekona filozofa, który chce wykazać, że sztuczny język czy pojęcie tego typu,
jakie się tu zakłada, są niemożliwe. W naszym przypadku niektórzy filozofowie sądzili, że relacja, będąc z
istoty czymś dwuczłonowym, nie może zachodzić między rzeczą a nią samą. Stanowisko to jest całkowicie
absurdalne. Można być swym najgorszym wrogiem, najsurowszym krytykiem itp. Niekt óre relacje są zwrotne,
jak relacja: „nie bogatszy niż”. Identyczność czy szmidentyczność są jedynie najmniejszymi relacjami
zwrotnymi.
szmidentyczny z Tulliusem, a jeśli wyłoniłoby się, tego zdania dotyczyłyby te same
zagadnienia jak te, o których sądzi się, w przypadku pierwotnego zdania o
identyczności, że rodzą przeświadczenie, iż jest to relacja między nazwami. Jeśli
ktoś myśli o tym poważnie, sądzę, że dostrzeże, iż zatem prawdopodobnie jego
pierwotne ujęcie identyczności nie było konieczne, i prawdopodobnie nie było
możliwe, dla rozstrzygnięcia zagadnień, które w pierwotnym zamyśle miało
rozstrzygać — że więc należy je porzucić, a identyczność trzeba po prostu traktować
jako relację między rzeczą a nią samą. Środkiem tego rodzaju można się posłużyć w
przypadku całego szeregu zagadnień filozoficznych.
Doszliśmy do wniosku, że zdanie o identyczności między nazwami, jeśli jest w
ogóle prawdziwe, jest koniecznie prawdziwe, choć można nie znać go a priori.
Załóżmy, że identyfikujemy Gwiazdę Wieczorną jako pewną gwiazdę widzianą
wieczorem, a Gwiazdę Poranną jako pewną gwiazdę czy ciało niebieskie widziane
rano; mogą być zatem możliwe światy, w których dokładnie w tych położeniach
wieczorem i rano byłyby widziane dwie różne planety. Ale przynajmniej jedna z
nich, a być może obie, nie byłaby Gwiazdą Wieczorną, a zatem nie byłaby to
sytuacja, w której Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. Mogłaby to być
sytuacja, w której planeta widziana w tym położeniu wieczorem nie jest planetą
widzianą w tym położeniu rano, lecz nie jest to sytuacja, w której Gwiazda
Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. Mogłaby to również być sytuacja, jeśli ludzie
nadali nazwy „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” tym planetom, w której
jakąś planetę inną niż Gwiazda Wieczorna nazywano by „Gwiazdą Wieczorną”. Lecz
nawet wtedy byłaby to sytuacja, w której sama Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą
Poranną.51
Niektóre trudności trapiące ludzi w tych sytuacjach płyną, jak mówiłem, z
utożsamiania lub, jak to formułuję, z mylenia tego, co znamy a priori, z tym, co
konieczne. Pewne zdania — a zdania identycznościowe stanowią, według mnie,
wzorzec takich zdań — jeśli w ogóle są prawdziwe, muszą być koniecznie
prawdziwe. Wiemy a priori, dzięki analizie filozoficznej, że jeśli takie zdanie
identycznościowe jest prawdziwe, jest koniecznie prawdziwe.
Jedno zastrzeżenie: gdy mówię, że zdanie: „Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą
Poranną”, jest koniecznie prawdziwe, nie przeczę oczywiście, że mogłyby powstać
sytuacje, w których w ogóle nie byłoby żadnej takiej planety jak Wenus, a zatem nie
byłoby ani Gwiazdy Wieczornej, ani Gwiazdy Porannej. W tym przypadku zachodzi
pytanie, czy zdanie identycznościowe: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna”,
byłoby prawdziwe, fałszywe, czy ani prawdziwe, ani fałszywe.52
A jeśli wybieramy
tę ostatnią ewentualność, czy: „Gwiazda Wieczorna = Gwiazda Poranna”, jest
zdaniem koniecznym, ponieważ nigdy nie jest fałszywe, czy mamy domagać się, by
prawda konieczna była prawdziwa we wszystkich możliwych światach? Pozostawiam
te zagadnienia całkowicie poza zakresem moich rozważań. Jeżeli chcemy postępować
nieco bardziej starannie, możemy zastąpić zdanie: „Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą
Poranną”, zdaniem warunkowym: „Jeśli istnieje Gwiazda Wieczorna, to Gwiazda
Mam nadzieję, że gdzie indziej rozwinę obszerniej sprawę użyteczności tego środka, jakim Jest
wyobrażanie sobie hipotetycznego Języka. 51 Przypomnijmy, że opisujemy tę sytuację w naszym języku, nie w języku, którym posługiwaliby się ludzie w
tej sytuacji. Musimy zatem używać terminów „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” w tym samym
odniesieniu co w faktycznym świecie. Fakt, że ludzie w tej sytuacji używaliby lub nie używaliby owych nazw
dla różnych planet, jest bez znaczenia. Podobnie fakt, że mogliby tak czynić posługując się dokładnie tymi
samymi deskrypcjami, których użyliśmy ustalając ich odniesienia. 52 Te same trzy możliwości wyboru istnieją, gdy chodzi o zdanie: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda
Wieczorna”, a odpowiedź musi być taka sama, jak w przypadku zdania: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda
Poranna”.
Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”, uznając ostrożnie tylko to ostatnie za zdanie
konieczne. Niestety to zdanie warunkowe wikła nas w zagadnienie jednostkowych
wypowiedzi przypisujących istnienie, którego nie mogę tu rozważać. W
szczególności filozofowie odnoszący się z sympatią do teorii deskrypcji jako teorii
nazywania często przekonują, że w ogóle nie sposób mówić o jakimś przedmiocie, iż
istnieje. Rzekome zdanie o istnieniu jakiegoś przedmiotu jest w rzeczywistości —
tak się utrzymuje — zdaniem mówiącym, czy pewna deskrypcja lub własność jest
spełniona. Jak już mówiłem, nie zgadzam się. W każdym razie, nie mogę naprawdę
wchodzić tu w zagadnienia istnienia.
Chcę zauważyć w tym miejscu, że moim zdaniem tylko wtedy można właściwie
ujmować inne okoliczności związane z modalnością de re, z posiadaniem przez
przedmiot istotnych własności, gdy uświadamiamy sobie rozróżnienie między
apriorycznością a koniecznością. Z powodzeniem istotę można odkryć empirycznie.
Pewne przykłady rzekomych własności istotnych zawiera artykuł Timothy’ego
Sprigge.
„Internalista [to znaczy ktoś, kto wierzy, że istnieją jakieś własności istotne]
mówi, że królowa musiała urodzić się z krwi królewskiej. [Ma on na myśli, że ta
osoba musi być z krwi królewskiej.] Antyesencjalista mówi, że nie byłoby
sprzeczności w informacjach z biuletynu stwierdzających, iż ustalono, że królowa nie
jest faktycznie dzieckiem swych rzekomych rodziców, lecz została potajemnie
adoptowana przez nich, a zatem zdanie, że jest ona z krwi królewskiej, jest
syntetyczne...
Chwilowo [antyesencjalista] jest górą. Przychodzi jednak chwila, gdy jego
twierdzenia wydają się zbyt daleko posuniętymi żartami. Internalista sugeruje, że nie
możemy sobie wyobrazić, iż ów konkret, który nazywamy królową, ma tę własność,
iż w żadnej fazie swego istnienia nie jest człowiekiem. Jeśli antyinternalista
przyjmuje to, przyznaje, że jest logicznie niepojmowalne by królowa miała mieć
własność, powiedzmy, bycia zawsze łabędziem, przyznaje więc, że ma ona co
najmniej jedną wewnętrzną własność. Jeśli natomiast mówi, że to tylko fakt
przygodny, że królowa ma być w ogóle człowiekiem, mówi coś, co trudno uznać.
Czy rzeczywiście możemy uważać za wyobrażalne, iż miałaby nigdy nie być
człowiekiem?”53
„W żadnej fazie swego istnienia” oraz „zawsze” to uzasadnienia, jakie Sprigge
wprowadza przypuszczalnie, by dopuścić takie możliwości jak ta, że właśnie teraz
zostaje zmieniona w łabędzia — przez niedobrą czarownicę, przypuszczam. (Lub
przez dobrą czarownicę.)
W rozważaniach tych znajduję nieporozumienie polegające na tym, że w
pierwszym przypadku Sprigge mówi o tym, czy byłaby jakaś sprzeczność w
założeniu, że mamy oświadczenie, iż królowa została zrodzona z rodziców innych
niż ci, jakich ma faktycznie. A w tym nie ma żadnej sprzeczności. Podobnie przecież
nie ma żadnej sprzeczności w oświadczeniu, że królowa, ta rzecz, o której myślimy,
że jest kobietą, jest faktycznie aniołem w ludzkiej postaci lub automatem sprytnie
zbudowanym przez rodzinę królewską, która nie chciała, by sukcesja przeszła na
tego bękarta, lub czymś takim. Żadne z tych oświadczeń nie przedstawia rzeczy,
której nie moglibyśmy ewentualnie odkryć, każdej. Jakie pytanie zadajemy, gdy
pytamy, czy jest konieczne, co się tyczy tej kobiety, że miałaby być krwi królewskiej
lub być człowiekiem? Krew królewska to sprawa nieco złożona, ponieważ do tego,
by było dla niej konieczne, że jest z krwi królewskiej, musi być konieczne, że ta
konkretna linia rodu osiągnęła swego czasu władzę królewską. Ale ten ostatni fakt 53 Timothy Sprigge Internal and Extemal Properties . „Mind” t. 71, 1962, s. 202—203.
wydaje się przygodny. Przyjmuję zatem, że jest czymś przygodnym, że jej krew
miałaby w ogóle być królewska.
Spróbujmy nieco oczyścić tę kwestię. W rzeczywistości pytanie powinno brzmieć,
powiedzmy, czy mogłaby królowa — czy sama ta kobieta mogłaby — być zrodzona z
innych rodziców niż rodzice, od których faktycznie pochodzi? Czy mogłaby,
powiedzmy, być natomiast córką pana i pani Truman? Nie byłoby oczywiście
sprzeczności w oświadczeniu, że (mam nadzieję, iż wiek nie uniemożliwia tego) jest
ona w istocie, choć może to brzmieć fantastycznie, córką pana i pani Truman.
Przyjmuję, że mogłoby nawet nie być sprzeczność w odkryciu, iż - w każdym razie
wydaje się bardzo podejrzane, że przy każdym założeniu ma ona siostrę zwaną
Małgorzatą - te dwie Małgorzaty są jedną i tą samą osobą, pojawiającą się i ginącą w
przebiegły sposób. W każdym razie możemy wyobrazić sobie odkrywanie wszystkich
tych rzeczy.
Załóżmy jednak, że takie odkrycie faktycznie nie następuje. Załóżmy, że królowa
rzeczywiście wywodzi się z tych rodziców. Nie wchodząc tu w nazbyt liczne
komplikacje dotyczące tego, czym jest rodzic, załóżmy, że rodzice to ludzie, których
tkanki cielesne są biologicznym źródłem spermy i komórek jajowych. Możemy więc
pominąć takie wyszukane możliwości jak wprowadzanie spermy ojca czy komórek
jajowych matki w inne ciała, tak że w pewnym sensie inni ludzie mogą być
rodzicami królowej. Jeśli zdarzyłoby się to, w innym sensie jej rodzicami byliby
jednak autentyczny król i królowa. Lecz gdy jest inaczej niż tak, czy możemy
wyobrazić sobie sytuację, w której zdarzyłoby się, że ta właśnie kobieta pochodzi od
pana i pani Truman? Mogliby oni mieć dziecko przypominające ją co do wielu
własności. Być może w jakimś możliwym świecie pan i pani Truman mieli nawet
dziecko, które faktycznie zostało królową Anglii, a nawet zostało usunięte jako
dziecko innych rodziców. Nie byłaby to jednak sytuacja, w której ta właśnie kobieta,
którą nazywamy „Elżbietą II”, jest dzieckiem pana i pani Truman — czyli tak mi się
wydaje. Byłaby to sytuacja, w której istniała jakaś inna kobieta mająca wiele
własności przysługujących faktycznie Elżbiecie. Otóż zachodzi pytanie, czy w tym
możliwym świecie w ogóle urodziła się sama Elżbieta. Załóżmy, że w ogóle się nie
urodziła. Istniałaby wówczas sytuacja, w której, choć Truman i jego żona mieli
dziecko o wielu własnościach Elżbiety, sama Elżbieta w ogóle nie istniała. Można się
przekonać o tym jedynie przez namysł, jak opisywalibyśmy tę sytuację. (W wielu
przypadkach, jak przypuszczam, znaczy to, że nie będziemy o tym przekonani, w
każdym razie nie w danej chwili. Ale jest to coś, o czym ja sam jestem przekonany.)
Jak osoba pochodząca od innych rodziców, z całkowicie innej spermy i komórek
jajowych mogłaby być tą właśnie kobietą? Można wyobrazić sobie, mając daną
kobietę, że rozmaite rzeczy w jej życiu mogłyby się zmienić — że stałaby się ubogą,
że jej krew królewska byłaby nieznana itd. Jedno jest dane, a jest to, powiedzmy,
dotychczasowa historia świata, aż do pewnej chwili, a od tej chwili odbiega ona
znacznie od swego rzeczywistego przebiegu. To wydaje się możliwe. Możliwe jest
więc, że choć urodziła się z tych rodziców nigdy nie została królową. Choć urodziła
się z tych rodziców, została zamieniona, tak jak bohater Marka Twaina,54
z inną
dziewczynką. Ale jej urodzenie z innych rodziców jest właśnie trudniej sobie
wyobrazić. Wydaje mi się, że cokolwiek pochodzi z innego źródła, nie jest tym
przedmiotem.
W przypadku tego stołu55
możemy nie wiedzieć, z jakiego kloca drewna ten stół
pochodzi. Czyż ten stół mógłby być zrobiony z całkowicie innego kloca drewna lub
54 W Księciu i żebraku . 55 Wskazywałem oczywiście na drewniany stół w pokoju.
nawet z wody zmyślnie utwardzonej do postaci lodu — z wody wziętej z Tamizy?
Moglibyśmy przypuszczalnie odkryć, że w przeciwieństwie do tego, co teraz
myślimy, ten stół jest w istocie zrobiony z lodu z rzeki. Ale załóżmy, że nie jest tak.
A zatem, choć moglibyśmy sobie wyobrazić zrobienie stołu z innego kloca drewna
czy nawet z lodu, stołu o wyglądzie takim jak ten, i choć moglibyśmy umieścić go w
tym samym położeniu w pokoju, wydaje mi się, że nie jest to wyobrażenie sobie tego
stołu jako zrobionego z drewna lub z lodu, lecz raczej jest to wyobrażenie sobie
innego stołu, przypominającego ten co do wszystkich zewnętrznych szczegółów,
zrobionego z innego kloca drewna czy nawet z lodu.56,57
To są jedyne przykłady własności istotnych.58
Nie chcę dalej się nad nimi 56 Przykłady te podsuwają następującą zasadę; Jeśli przedmiot materialny pochodzi z jakiejś bryły materii, nie
mógłby pochodzić z jakiejś innej materii. Trzeba by może s formułować pewne zastrzeżenia (na przykład
niejasność pojęcia bryły materii prowadzi do pewnych trudności), ale w dużej klasie przypadków zasada ta
poddaje się bodaj czemuś w rodzaju dowodu, jeśli posłużyć się zasadą konieczności identyczności w
przypadku konkretów. Niech „B” będzie nazwą (ścisłym wyrażeniem oznaczającym) stołu, niech „A” będzie
nazwą tego kawałka drewna, z którego stół faktycznie pochodzi. Niech „C” nazywa inny kawałek drewna.
Załóżmy zatem, że B został zrobiony z A, tak jak w rzeczywistym świecie, ale zarazem inny stół D został
równocześnie zrobiony z C. (Przyjmujemy, że nie ma żadnej relacji między A i C, sprawiającej, że możliwość
zrobienia stołu z jednego kawałka jest zależna od możliwości zrobienia stołu z drugiego.) Otóż w tej sytuacj i
B ≠ D; stąd, gdyby nawet D został zrobiony sam przez się, a z A nie zostałby zrobiony żaden stół, D nie byłby
B. Ściśle mówiąc, „dowód” posługuje się koniecznością odrębności, a nie identyczności. Ale tego samego
typu względy, jakimi można posłużyć się, by ustalić tę ostatnią, mogą być użyte do ustalenia tej poprzedniej.
(Załóżmy, że X ≠ Y; jeśli X oraz Y, każdy z osobna, byłyby identyczne z jakimś przedmiotem Z w innym
możliwym świecie, to X = Z, Y = Z, a stąd X = Y.) Inaczej, zasada owa wynika z koniecz ności identyczności
wraz z aksjomatem „Brouwerowskim” lub, równoważnie, z symetrii relacji dostępności między możliwymi
światami. W każdym razie ta argumentacja stosuje się tylko wtedy, gdy robienie D z C nie wpływa na
możliwość robienia B z A i na odwrót. 57 Poza zasadą, że pochodzenie przedmiotu jest dla niego istotne, podsuwa się inną zasadę, że istotna jest
substancja, z której jest zrobiony. Są tu pewne komplikacje. Po pierwsze, nie należy mylić istoty tego typu, o
jaką chodzi w pytaniu: „Jakie własności p rzedmiot musi zachować, jeśli nie ma przestać istnieć, a jakie
własności przedmiotu mogą się zmienić, gdy przedmiot trwa? co jest pytaniem dotyczącym czasu, którego
właśnie nie należy mylić z pytaniem: „Jakich (bezczasowych) własności nie mogłoby zbywać w wyposażeniu
przedmiotu, a jakich własności mogłoby mu brakować, choć nadal (bezczasowo) istnieje?”, co dotyczy
konieczności, a nie czasu, i co nas tu zajmuje. A więc pytanie, czy stół mógłby się zmienić w lód, jest tu
nieistotne. Ważne jest pytanie, czy stół mógłby być pierwotnie zrobiony z czego innego niż drewno.
Oczywiście to pytanie wiąże się z koniecznością pochodzenia stołu z danego kloca drewna oraz z tym, czy
także ten kloc jest z istoty drewnem (a nawet drewnem jakiegoś konkretnego rodzaju). A więc zwyczajnie nie
można wyobrazić sobie stołu zrobionego z jakiejś substancji innej ni z ta, z której został faktycznie zrobiony,
nie przebiegając wstecz całych dziejów świata, co jest wyczynem grążącym myśl w grzęzawisku. (Podsuwano
mi inne możliwości, wraz z pomysłową sugestią Slote'a, by ów stół nie był pierwotnie drewniany, ale żadnej z
nich nie uznaję za rzeczywiście przekonującą. Nie mogę ich tu rozważać.) Dokładne rozważenie zagadnień
dotyczących istotnych własności konkretów jest tu niemożliwe, ale ch cę wspomnieć o kilku innych sprawach:
(1) Zwykle, gdy pytamy intuicyjnie, czy coś mogłoby się zdarzyć jakiemuś przedmiotowi, pytamy, czy świat
mógłby toczyć się tak jak się toczy aż do pewnej chwili, lecz od tego momentu odbiegałby od swych dziejów,
tak że począwszy od tej chwili koleje losów przedmiotu byłyby inne. Być może tę cechę należałoby uwydatnić
w ogólnej zasadzie dotyczącej istoty. Zauważmy, że chwila, w której pojawia się odstępstwo od faktycznej
historii, niekiedy może wystąpić, zanim sam przedmiot został rzeczywiście stworzony. Na przykład, mógłbym
zostać zniekształcony, gdyby zapłodnione jajo, z którego począłem się, zostało w pewien sposób uszkodzone,
choć przypuszczalnie nie istniałem jeszcze w owej chwili. (2) Nie sugeruję, że istotne jest j edynie
pochodzenie i skład substancjalny. Dla przykładu, jeśli z tego samego kloca drewna, z którego zrobiono stół,
zrobiono by w to miejsce wazę, stół nigdy nie istniałby. Tak więc (biorąc z grubsza) bycie stołem wydaje się
być istotną własnością stołu. (3) Tak jak nieostre może być pytanie, czy przedmiot ma pewną własność
faktycznie (np. łysość), tak też nieostre może być pytanie, czy przedmiot ma pewną własność istotnie, nawet
gdy rozstrzygnięte jest pytanie, czy ma tę własność faktycznie. W potocznym mó wieniu wydają się istnieć
pewne kontrprzykłady względem zasady pochodzenia. przekonany, że nie są to autentyczne kontrprzykłady,
ale ich dokładna analiza jest trudna. Tu nie mogę tego rozważać. 58 Peter Geach bronił (w książce Mental Acts, London 1957, section 16 i gdzie indziej) koncepcji „istoty
nominalnej”, różnej od rozważanego tu typu istotnej własności. Według Geacha, ponieważ każdy akt
wskazywania jest wieloznaczny, chrzcząc przedmiot przez wskazywanie go musimy posłużyć się własnością
rodzajową, by odwieloznacznić nasze odniesienie i zapewnić właściwe kryteria identyczności w czasie — dla
przykładu, przypisując odniesienie nazwie „Nixon” przez wskazywanie na Nixona musimy powiedzieć:
„Używam nazwy «Nixon» jako nazwy tego człowieka, usuwając w ten spos ób skłonność naszego słuchacza do
uznawania, że wskazujemy na nos lub jakiś przekrój czasowy [Nixona — dodatek tłum.]. Własność rodzajowa
rozwodzić, chcę bowiem przejść do ogólniejszego przypadku, o którym
wspomniałem w ostatnim wykładzie, do pewnych identyczności między terminami
dotyczącymi substancji, a także własności substancji i rodzajów naturalnych. Jak
mówiłem, filozofów bardzo interesowały zdania wyrażające ident yfikacje
teoretyczne; wśród nich, że światło jest strumieniem fotonów, że woda to H 2O, że
błyskawica to wyładowania elektryczne, że złoto to pierwiastek o liczbie atomowej
79.
By uzyskać jasność co do statusu tych zdań, musimy najpierw mieć może jakieś
wyobrażenia statusu takich substancji jak złoto. Co to jest złoto? Nie wiem, czy jest
to przykład czegoś, co szczególnie interesowało filozofów. Zainteresowanie nim w
kręgach finansowych maleje z powodu wzrastającej stabilności kursów walut.59
Mimo to złoto interesuje wielu ludzi. A oto, co Immanuel Kant mówił o złocie. (Był
on bogatym spekulantem, trzymającym swe zasoby pod poduszką.) Kant wprowadza
rozróżnienie między sądami analitycznymi a syntetycznymi, i mówi: „Wszystkie
sądy analityczne opierają się całkowicie na zasadzie sprzeczności i są co do swej
natury poznaniami a priori, niezależnie od tego, czy pojęcia stanowiące ich materię
są empiryczne, czy też nie. Ponieważ bowiem orzeczenie twierdzącego sądu
analitycznego jest już przedtem pomyślane w pojęciu podmiotu, przeto nie można go
bez sprzeczności o podmiocie zaprzeczyć... Z tego to właśnie powodu wszystkie
zdania analityczne są sądami a priori, nawet wtedy, gdy ich pojęcia są empiryczne,
np. «Złoto jest żółtym metalem»; ażeby to wiedzieć, nie potrzeba mi bowiem
żadnego dalszego doświadczenia poza moim pojęciem złota, które zawiera w sobie
to, że ciało to jest żółte i że jest metalem; gdyż to właśnie stanowiło moje pojęcie i
nie musiałem nic innego zrobić, jak je rozłożyć, nie oglądając się za niczym inn ym
poza nim”.60
Trzeba było przyjrzeć się niemieckiemu tekstowi. „To właśnie
stanowiło moje pojęcie” — brzmi jakby Kant mówił tu, że „złoto” znaczy po prostu
tyle co „żółty metal”. Jeśli to mówi, jest to szczególnie dziwne, załóżmy więc, że
tego nie mówi. W każdym razie Kant sądzi, że jest częścią tego pojęcia, że złoto ma
być żółtym metalem. Myśli, że wiemy to a priori i że nie moglibyśmy ewentualnie
odkryć, że jest to empirycznie fałszywe.
Czy Kant ma rację co do tego? Najpierw, tym, co chciałbym zrobić, b yłoby jest zatem w pewnym sensie częścią znaczenia nazwy; nazwy mają poza wszystkim (częściowy) sens, choć ich
sensy mogą nie być dostatecznie zupełne, by określać ich odniesienia, tak jak są zupełne w teoriach deskrypcji
i wiązki deskrypcji. Jeśli właściwie rozumiem Geacha, jego istotę nominalną trzeba rozumieć w terminach
aprioryczności, a nie konieczności, a więc jest ona ca łkiem różna od tego rodzaju istoty, jakiej się tu broni
(być może to częściowo ma on na myśli, gdy mówi, że zajmuje się istotami „nominalnymi”, a nie „realnymi”).
Tak więc „Nixon Jest człowiekiem”, „Dobbin Jest koniem” i temu podobne zdania byłyby prawdami a priori.
Nie muszę zajmować tu stanowiska wobec tego poglądu. Ale wspomnę krótko o następujących sprawach:
(1) Jeśli nawet używa się własności rodzajowej do odwieloznacznienia ostensywnego odniesienia, z
pewnością nie musi się twierdzić a priori, iż przysługuje ona oznaczanemu przedmiotowi. Czy nie mogłoby
się okazać, że Dobbin należy do innego gatunku niż konie (choć z zewnątrz wygląda jak koń), że Gwiazda
Wieczorna jest raczej planetą niż gwiazdą, a goście Lota, nawet gdy ich nazywa, są raczej aniołami niż
ludźmi? Może Geach powinien odwoływać się do bardziej oględnych własności rodzajowych. (2) Pominąwszy
zarzut zawarty w (1), jest tu niewątpliwie zasadnicza luka między przesłanką a wnioskiem. Mało kiedy
mówiący uczą się faktycznie odniesienia danej nazwy za pomocą wskazania, a jeśli nawet uzyskują daną
nazwę dzięki łańcuchowi komunikacji, cofającemu się aż do wskazania, dlaczego własność rodzajowa,
stosowana rzekomo we wskazaniu, ma być w jakimkolwiek sensie częścią „sensu” nazwy dla mówiących? Nie
przedstawia się tu żadnego argumentu. (Skrajny przypadek: żona matematyka podsłuchuje męża mruczącego
imię „Nancy”. Zastanawia się, czy Nancy, owa rzecz, do której odnosi się jej mąż, to kobieta, czy grupa
Liego. Dlaczego jej użycie słowa „Nancy” nie jest przypadkiem nazywania? Jeśli nie jest, powodem tego nie
jest nieokreśloność jej odniesienia.) 59 Wypowiedziałem się może przedwcześnie. Tak właśnie mówiono w niektórych środowiskach finansowych,
gdy wygłaszałem te wykłady, w styczniu 1970 r. 60 Prolegomena... s. 21-22 (w wydaniu Akademii Pruskiej s. 267). Moje wrażenie dotyczące tego fragmentu
nie uległo zmianie w wyniku późniejszego pobieżnego przyjrzenia się niemieckiemu tekstowi, choć trudno
byłoby mi pretendować tu do jakiegoś rzeczywistego znawstwa.
rozważenie owej części o złocie jako metalu. Jest to jednak złożona sprawa,
ponieważ, przede wszystkim, nie znam zbyt dobrze chemii. Badając to przed kilkoma
dniami po prostu w kilku podręcznikach, znalazłem w bardziej fenomenologicznym
ujęciu metali zdanie, że bardzo trudno powiedzieć, co to jest metal. (Mowa tu o
kowalności, plastyczności i temu podobnych, ale żadne z tych określeń nie stosuje
się w pełni.) Z drugiej strony coś takiego, jak okresowy układ pierwiastków daje opis
pierwiastków jako metali w terminach ich wartościowości. Może to sprawiać, że
niektórzy pomyślą słusznie, że funkcjonują tu rzeczywiście dwa pojęcia metalu,
fenomenologiczne i naukowe, zastępujące następnie tamto. Odrzucam to, ale
ponieważ wyjście to będzie wielu pociągać, a może być odrzucone dopiero, gdy
rozwinę moje poglądy, posługiwanie się zdaniem: „Złoto jest metalem”, jako
przykładem służącym wprowadzeniu tych poglądów, nie byłoby rzeczą stosowną.
Rozważmy jednak coś łatwiejszego — kwestię żółtości złota. Czy moglibyśmy
odkryć, że faktycznie złoto nie jest żółte? Załóżmy, że panowało złudzenie
wzrokowe za sprawą szczególnych własności atmosfery w Afryce Południowej, w
Rosji oraz na pewnych innych obszarach, gdzie jest wiele kopalni złota. Załóżmy, że
panowało złudzenie wzrokowe sprawiające, że ta substancja wydawała się żółta, lecz
faktycznie, z chwilą usunięcia tych szczególnych własności atmosfery,
zobaczyliśmy, iż jest ona naprawdę niebieska. Być może jakiś demon skaził widzenie
wszystkich, którzy wchodzą do kopalni złota (oczywiście ich dusze zostały już
skażone), sprawiając, że są przeświadczeni, iż ta substancja jest żółta, choć nie jest
taka. Czy na tej podstawie pojawiłoby się w gazetach ogłoszenie: „Okazało się, że
nie ma złota. Złoto nie istnieje. To, co braliśmy za złoto, nie jest złotem...”
Wyobraźmy sobie teraz światowy kryzys finansowy w tych warunkach! Mamy tu
niewyobrażalne źródło wstrząsu w systemie monetarnym.
Wydaje mi się, że nie byłoby takiego ogłoszenia. Przeciwnie, ogłoszono, by, że
choć wydawało się, że złoto jest żółte, faktycznie złoto okazało się nie żółte, lecz
niebieskie. Jak sądzę, powodem tego jest okoliczność, że używamy słowa „złoto”
jako terminu oznaczającego pewien rodzaj rzeczy. Inni odkryli ten rodzaj rzeczy, a
my o tym słyszeliśmy. My zatem, jako część społeczności mówiących, mamy pewien
rodzaj związku między sobą a pewnym rodzajem rzeczy. O tym rodzaju rzeczy sądzi
się, że ma pewne identyfikujące znamiona. Niektóre z owych znamion mogą w
rzeczywistości nie przysługiwać złotu. Możemy odkryć, że myliliśmy się co do nich.
Ponadto, może być substancja mająca wszystkie identyfikujące znamiona, jakie
powszechnie przypisujemy złotu, używane przede wszystkim do identyfikowania
złota, lecz nie będąca rzeczą tego samego rodzaju, nie będąca tą samą substancją.
Powiedzielibyśmy o takiej rzeczy, że choć z wyglądu ma wszystko to, czym
pierwotnie posługiwaliśmy się do identyfikowania złota, nie jest złotem. Taka rzecz
jest, na przykład, jak dobrze wiemy, siarczkiem żelaza czy pirytem żelaza. To nie
jest inny rodzaj złota. To rzecz zupełnie innego rodzaju, która dla nie wprowadzonej
osoby wygląda tak jak substancja, którą odkryliśmy i nazwaliśmy złotem. Możemy to
powiedzieć nie dlatego, że zmieniliśmy znaczenie terminu „złoto” i wprowadziliśmy
jakieś inne kryteria odróżniające złoto od pirytów. Wydaje mi się, że tak nie jest. Na
odwrót, odkryliśmy, że złotu przysługują pewne własności poza pierwotnymi
znamionami identyfikującymi, za pomocą których identyfikowaliśmy je. A zatem
własności te, charakterystyczne dla złota, a nie przysługujące siarczkom żelaza,
pokazują, że piryt żelaza me jest faktycznie złotem.
Spójrzmy na to w oparciu o inny przykład. Powiada się gdzieś tutaj:61
„Mówię:
«Słowo ‘tygrys’ ma znaczenie w naszym języku»... Jeśli zatem zostanę zapytan y: 61 Paul Ziff Semantic Analysis, Ithaca 1960, s. 184—185.
«Co to jest tygrys?», mogę odpowiedzieć: «Tygrys to wielki mięsożerny,
czworonożny kotowaty, o brunatnożółtej maści z czarnymi poprzecznymi pasami i z
białym brzuchem» (zaczerpnięte z hasła «tygrys» w Shorter Oxford English
Dictionary)”. Załóżmy teraz, że ktoś mówi: „Powiedziałeś po prostu, co znaczy
słowo «tygrys» w naszym języku”. A Ziff zapytuje: „Czy tak jest?”, i słusznie mówi:
„Myślę, że nie”. A oto jego przykład: „Załóżmy, że na polanie w dżungli ktoś mówi:
«spójrz, trójnogi tygrys!» Czy musi być w błędzie? Zwrot «trójnogi tygrys» nie
zawiera contradictio in adiecto. Lecz jeśli «tygrys» w naszym języku znaczy, między
innymi, tyle co czworonóg czy czworonożny, zwrot «trójnogi tygrys» może być
jedynie contradictio in adiecto”. Tak więc jego przykład pokazuje, że jeśli częścią
pojęcia tygrysa jest to, że tygrys ma cztery nogi, nie może być trójnogiego tygrysa.
Jest to tego rodzaju przypadek, jaki wielu filozofów skłonnych jest objaśniać jako
pojęcie „wiązkowe”. Czy jest sprzeczność nawet w założeniu, że moglibyśmy
odkryć, iż tygrysy nigdy nie mają czterech nóg? Przypuśćmy, że podróżnicy
przypisujący te własności tygrysom ulegali złudzeniom wzrokowym i że zwierzęta,
jakie widzieli, należały do gatunku trójnożnych. Czy powiedzielibyśmy wówczas, że
okazało się, iż w ogóle nie ma żadnych tygrysów? Sądzę, że powiedzielibyśmy, że
mimo złudzeń wzrokowych zwodzących podróżników, tygrysy faktycznie mają trzy
nogi.
Ponadto, czy to prawda, że cokolwiek spełnia deskrypcję ze słownika, jest
koniecznie tygrysem? Wydaje mi się, że nie. Załóżmy, że odkrywamy zwierzę, które
mając wszystkie opisane tu zewnętrzne własności tygrysa, ma budowę wewnętrzną
całkowicie różną od budowy tygrysa? Faktycznie zostało tu użyte słowo „kotowaty”,
nie jest to więc zupełnie w porządku. Załóżmy, że na użytek tego przykładu
opuszczamy je. W każdym razie to, że tygrys należy do jakiejś konkretnej rodziny
biologicznej, było czymś, co odkryliśmy. Jeśli „kotowaty” znaczy po prostu tyle, co
mający wygląd kota, załóżmy, że ma on wygląd wielkiego kota. Moglibyśmy znaleźć
zwierzęta w jakiejś części świata, choć wyglądające dokładnie tak jak tygrys, jednak
takie, że badanie wykryłoby, iż w ogóle nie są ssakami. Powiedzmy, że faktycznie
byłyby to szczególnie osobliwie wyglądające gady. Czy na tej podstawie
doszlibyśmy wówczas do wniosku, że niektóre tygrysy są gadami? Nie.
Wnioskowalibyśmy raczej, że zwierzęta te, choć mają zewnętrzne oznaki, za pomocą
których pierwotnie identyfikowaliśmy tygrysy, nie są faktycznie tygrysami,
ponieważ nie należą do tego samego gatunku co gatunek, który zwaliśmy „gatunkiem
tygrysów”. Otóż nie jest tak, sądzę, dlatego, jak powiedzieliby niektórzy, że dawne
pojęcie tygrysa zostało zastąpione przez nową definicję naukową. Sądzę, że rzecz ma
się tak z pojęciem tygrysa, zanim zostanie zbadana budowa tygrysów. Choć nawet
nie znamy wewnętrznej budowy tygrysów, zakładamy — i załóżmy, że mamy rację
— iż tygrysy tworzą pewien gatunek lub rodzaj naturalny. Możemy zatem wyobrazić
sobie, że byłoby stworzenie, mające wprawdzie wszystkie zewnętrzne cechy
tygrysów, które na tyle różniłoby się od nich wewnętrznie, że powiedzielibyśmy, iż
nie jest rzeczą tego samego rodzaju. Możemy to sobie wyobrazić nie wiedząc
niczego o tej wewnętrznej budowie — czym jest ta wewnętrzna budowa. Możemy z
góry powiedzieć, że posługujemy się terminem „tygrys” dla oznaczenia gatunku i że
wszystko, co nie należy do tego gatunku, choć nawet wygląda jak tygrys, nie jest
faktycznie tygrysem.
Tak jak coś może mieć wszystkie własności, za pomocą których pie rwotnie
identyfikowaliśmy tygrysy, a jednak nie być tygrysem, tak też moglibyśmy znaleźć
tygrysy nie mające żadnych własności, za pomocą których pierwotnie je
identyfikowaliśmy. Być może żadne z nich nie są czworonożne, żadne nie są
brunatnożółte, żadne nie są mięsożerne i tak dalej; wszystkie te własności okazały
się pochodzić ze złudzeń wzrokowych czy innych błędów, tak jak w przypadku złota.
Tak więc termin „tygrys”, tak jak termin „złoto”, nie znamionuje „pojęcia
wiązkowego”, w którym spełniona musi być większość, lecz bodaj nie wszystkie
własności stosowane do identyfikacji danego rodzaju. Przeciwnie, posiadanie
większości owych własności nie musi być koniecznym warunkiem należenia do
danego rodzaju, nie musi też być warunkiem wystarczającym.
Ponieważ odkryliśmy, że tygrysy istotnie, tak jak podejrzewaliśmy, stanowią
odrębny rodzaj, zatem coś, co nie należy do tego rodzaju, nie jest tygrysem.
Oczywiście możemy się mylić przyjmując, że istnieje taki rodzaj. Zakładamy z góry,
że prawdopodobnie tworzą one rodzaj. Minione doświadczenie pokazało, że
zazwyczaj rzeczy takie jak te, żyjące wspólnie, wyglądające podobnie, kojarzące się
z sobą, tworzą jakiś rodzaj. Jeśli są dwa rodzaje tygrysów, mające coś wspólnego z
sobą, lecz nie tyle co sądziliśmy, być może tworzą one szerszą rodzinę biologiczną.
Jeśli nic absolutnie nie mają wspólnego z sobą, są rzeczywiście dwoma rodzajami
tygrysów. Wszystko to zależy od historii oraz od tego, co faktycznie odkryliśmy.
Filozofem uświadamiającym sobie najbardziej, jak sądzę, okoliczności tego
rodzaju (nasze myśli dotyczące tych spraw rozwijały się niezależnie) jest Putnam. W
artykule pod tytułem It Ain’t Necessarily So62
[To nie jest koniecznie tak] powiada o
zdaniach dotyczących gatunków, że są „mniej konieczne” (jak ostrożnie mówi) niż
takie zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Podaje on przykład: „Koty są
zwierzętami”. Koty mogłyby się okazać automatami czy dziwnymi demonami (to nie
jego przykład), wprowadzonymi przez czarownika. Załóżmy, że okazałyby się
rodzajem demonów. Na gruncie jego poglądu, a sądzę, że również na gruncie mojego
poglądu, jest się wówczas skłonnym powiedzieć nie, że okazało się, iż nie ma kotów,
lecz że koty okazały się nie być zwierzętami, jak pierwotnie przyjmowaliśmy.
Pierwotnym pojęciem kota jest: ten rodzaj rzeczy, przy czym ów rodzaj można
zidentyfikować odwołując się do przypadków wzorcowych. Nie jest to coś
wyróżnionego przez jakościową definicję słownikową. Wniosek Putnama głosi
jednak, że takie zdania jak: „Koty są zwierzętami”, są „mniej konieczne” niż takie
zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Zgadzam się na pewno, że ten argument
pokazuje, iż nie znamy takich zdań a priori, a więc, że nie są one analityczne;63
czy
dany rodzaj jest jakimś gatunkiem zwierząt, to sprawa empirycznego badania. Być
może ten sens epistemologiczny ma na myśli Putnam mówiąc „konieczny”. Powstaje
62 „Journal of Philosophy”, t. 59, nr 22, 1962, s. 658—671. W następnej rozprawie o rodzajach naturalnych i
własnościach fizycznych, której nie miałem sposobności widzieć, gdy to pisałem, Putnam dokonał dalszej
pracy, mającej (wnoszę) wiele punktów stycznych z wyrażonym tu poglądem. Jak wspomniałem w tekście, są
pewne rozbieżności między podejściem Putnama a moim. Putnam nie opiera swych rozważań na
przeciwstawieniu prawd koniecznych prawdom apriorycznym, do czego ja się odwołuję. We wcześniejszej
rozprawie — The Analytic and the Synthetic , [w]: Minnesota Studies in the Philosophy of Science , t. III, s.
358—397 — wydaje się bliższy pod pewnymi względami teorii, „wiązki pojęciowej”, sugerując, na p rzykład,
że stosuje się ona do nazw własnych.
Chciałbym podkreślić raz jeszcze, że moją uwagę na ten zespół zagadnień zwrócił przykład Rogersa
Albrittona, choć Albritton prawdopodobnie nie uznałby teorii, które rozwinąłem w oparciu o ten przykład. 63 Zakładam, że prawda analityczna to prawda zależąca od znaczeń w ścisłym sensie, a zatem konieczna, a
także aprioryczna. Jeśli zdania, których aprioryczną prawdziwość znamy przez ustalenie odniesienia, uchodzą
za analityczne, to pewne prawdy analityczne są przygo dne; tę możliwość wyklucza przyjęte tu pojęcie
analityczności. Dwuznaczność pojęcia analityczności powstaje oczywiście z dwuznaczności, jakie kryją
zwyczajowe sposoby użycia takich terminów jak „definicja” i „sens”. W wykładach tych nie usiłowałem
zajmować się delikatnymi zagadnieniami dotyczącymi analityczności, chcę jednak powiedzieć, że niektóre
(choć nie wszystkie) z przypadków przytaczanych często, by zdyskredytować rozróżnienie analityczny —
syntetyczny, trzeba by ujmować w terminach powołanego tu poj ęcia ustalania odniesienia. Zauważmy, że
przykład Kanta: „Złoto jest żółtym metalem”, nie jest nawet a priori, a konieczność, jaką ma, ustala w całości
badanie naukowe; przynajmniej nie jest więc analityczny w jakimkolwiek sensie.
pytanie, czy takie zdania są konieczne w nieepistemologicznym sensie, bronionym w
tych wykładach. Tak więc następną rzeczą do zbadania jest (stosując pojęcie
konieczności, o którym mówiłem): Czy takie zdania jak: „Koty są zwierzętami”, lub
takie jak: „Złoto jest żółtym metalem”, są konieczne?
Jak dotąd mówiłem jedynie, co moglibyśmy odkryć. Powiedziałem, że
moglibyśmy odkryć, iż — w przeciwieństwie do tego, co myśleliśmy — złoto nie jest
faktycznie żółte. Jeśli weszlibyśmy w dalsze szczegóły dotyczące pojęcia metali,
rozpatrując je na przykład w terminach wartościowości, z pewnością
stwierdzilibyśmy, że choć uznaje się złoto za metal, nie jest ono faktycznie metalem.
Czy jest to konieczne, czy przygodne, by złoto było metalem? Nie chcę wchodzić w
szczegóły dotyczące pojęcia metalu — jak powiedziałem, nie mam wystarczającej o
tym wiedzy. Złoto ma podobno liczbę atomową 79. Czy to, że ma tę liczbę atomową,
jest konieczną, czy przygodną własnością złota? Z pewnością moglibyśmy
stwierdzić, że byliśmy w błędzie. Cała teoria protonów, liczb atomowych, cała teoria
budowy cząsteczki i atomu, na której opierają się takie poglądy — to wszystko
mogłoby okazać się fałszywe. Na pewno nie wiemy tego od niepamiętnych czasów.
W tym sensie więc mogłoby się okazać, że złoto nie ma liczby atomowej 79.
Przyjąwszy, że złoto rzeczywiście ma liczbę atomową 79, czy coś mogłoby być
złotem nie mając tej liczby? Załóżmy, że uczeni zbadali naturę złota i stwierdzili, że
częścią samej natury tej substancji jest, by tak rzec, to, że ma liczbę atomową 79.
Załóżmy, że znajdujemy teraz inny żółty metal lub jakąś inną żółtą rzecz z
wszystkimi własnościami, za pomocą których pierwotnie identyfikowaliśmy złoto,
oraz z wieloma dodatkowymi własnościami, które później odkryliśmy. Przykładem
czegoś takiego z wieloma pierwotnymi własnościami są siarczki żelaza, piryt
żelazny. Jak mówiłem, nie powiedzielibyśmy, że ta substancja jest złotem. Mówimy
dotychczas o świecie rzeczywistym. Rozważmy teraz jakiś świat możliwy.
Rozważmy sytuację przeciwną faktom, w której, powiedzmy, piryty czy siarczki
żelaza faktycznie znajdowałyby się w różnych górach w Stanach Zjednoczonych lub
na obszarach Afryki Południowej i Związku Radzieckiego. Załóżmy, że wszystkie
obszary zawierające teraz faktycznie złoto zawierałyby piryty lub jakąś inną
substancję, która przejawiałaby zewnętrzne własności złota, lecz nie miałaby jego
budowy atomowej.64
Czy powiedzielibyśmy o tej przeciwnej faktom sytuacji, że
złoto nie byłoby w niej nawet pierwiastkiem (ponieważ piryt nie jest pierwiastkiem)?
Wydaje mi się, że tak nie powiedzielibyśmy. Opisalibyśmy to natomiast jako
sytuację, w której jakaś substancja, na przykład siarczek żelaza nie będąca złotem, a
posiadająca te same własności, za pomocą których powszechnie identyfikujemy
złoto, została znaleziona w tych samych górach, które faktycznie zawierają złoto.
Ale nie byłoby to złoto, byłoby to coś innego. Nie powiedziałoby się, że byłoby to
jednak złoto w tym możliwym świecie, choć złoto nie miałoby wówczas liczby
atomowej 79. Byłby to jakiś inny materiał, jakaś inna substancja. (Przypomnijmy, to
nieważne, czy ludzie, w przeciwieństwie do faktów, nazywaliby to „złotem”. My nie
opisywalibyśmy tego jako złota.) A więc, wydaje mi się, nie byłby to przypadek, w
którym złoto mogłoby nie być pierwiastkiem, ani też nie może być takiego
przypadku (pominąwszy odsyłający do wiedzy sens słowa „możliwy”). Przyjąwszy,
że złoto jest tym elementem, każda inna substancja, nawet gdy wygląda jak złoto i
została znaleziona w tych samych miejscach, w których faktycznie znajdujemy złoto,
nie byłaby złotem. Byłaby jakąś inną substancją, stanowiącą podobiznę złota. W
64 Istnieją jeszcze lepsze pary sobowtórów, na przykład pewne pary pierwiastków w jednej kolumnie
okresowej tablicy pierwiastków, które są nawzajem bardzo do siebie podobne lecz mimo to są różnymi
pierwiastkami.
każdej sytuacji przeciwnej faktom, gdy te same obszary geograficzne byłyb y
wypełnione taką substancją, nie byłyby wypełnione złotem. Byłyby czymś innym
wypełnione.
Jeśli więc to rozważanie jest słuszne, zmierza do pokazania, że takie zdania
przedstawiające odkrycia naukowe co do tego, czym jest ten materiał, nie są
prawdami przygodnymi, lecz prawdami koniecznymi w najściślejszym możliwym
sensie. To nie jest po prostu tak, że oto jest prawo nauki, lecz oczywiście możemy
wyobrazić sobie świat, w którym nie obowiązywałoby. Każdy świat, w którym
wyobrażamy sobie jakąś substancję nie mającą tych własności, jest światem, w
którym wyobrażamy sobie substancję nie będącą złotem, pod warunkiem, że te
własności stanowią podstawę tego, czym jest dana substancja. W szczególności
zatem obecna teoria naukowa jest taka, iż częścią natury złota, jak ją rozumiemy, jest
to, iż jest pierwiastkiem o liczbie atomowej 79. (W ten sam sposób zatem możemy
również badać dalej, jak barwa i własności metaliczne wynikają z tego, czym, jak
ustaliliśmy jest substancja złota; o ile takie własności wynikają z atomowej budowy
złota, są jego koniecznymi własnościami, nawet gdy niewątpliwie nie są częścią
znaczenia terminu „złoto” i nie są znane z aprioryczną koniecznością.)
Przykład Putnama: „Koty są zwierzętami”, podpada pod kategorię tego samego
rodzaju. Faktycznie dokonaliśmy w tym przypadku niezmiernie zaskakującego
odkrycia. Ustaliliśmy faktycznie, że nic nie przeciwstawia się naszemu
przeświadczeniu. Koty są faktycznie zwierzętami! Czy prawda ta jest zatem
konieczna, czy przygodna? Wydaje mi się, że jest konieczna. Rozważmy sytuację
przeciwną faktom, w której w miejsce tych stworzeń, tych zwierząt, mielibyśmy
faktycznie małe demony, które zbliżywszy się do nas rzucałyby zły urok. Czy
mielibyśmy to opisywać jako sytuację, w której koty są demonami? Wydaje mi się,
że demony te nie byłyby kotami. Byłyby to demony przypominające koty.
Moglibyśmy odkryć, że rzeczywiste koty, które mamy, są demonami. Ale skoro
odkryliśmy, że nie są, jest częścią samej ich natury, że opisując przeciwny faktom
świat, w którym byłyby wokół takie demony, musimy powiedzieć, że owe demony
nie byłyby kotami. Byłby to świat zawierający demony, które przybierają maskę
kotów. Jakkolwiek możemy powiedzieć, że koty mogłyby się okazać swego rodzaju
demonami, przyjąwszy, że są faktycznie zwierzętami, każda istota wyglądająca jak
kot, która nie jest zwierzęciem, w świecie rzeczywistym czy w przeciwnym faktom,
nie jest kotem. To samo dotyczy nawet zwierząt z wyglądem kotów, lecz z
wewnętrzną budową gadów. Gdyby takie istniały, nie byłyby kotami, lecz
„udawanymi kotami”.
Odnosi się to w pewien sposób również do istoty konkretnego przedmiotu. Teoria
molekularna odkryła, powiedzmy, że ten oto przedmiot złożony jest z cząsteczek. Na
pewno było to ważne odkrycie empiryczne. Było to coś, czego nie wiedzieliśmy z
góry; być może mogłoby to być złożone, zważywszy wszystko, co wiemy, z jakichś
eterycznych entelechii. Wyobraźmy sobie teraz przedmiot, który zajmuje to samo
położenie w pokoju i jest eteryczną entelechią. Czy byłby to ten właśnie przedmiot
tu? Mógłby wyglądać całkowicie jak ten przedmiot, ale wydaje mi się, że w ogóle nie
mógłby być tą rzeczą. Koleje losów tej rzeczy mogłyby być zupełnie różne od jej
faktycznych dziejów. Mogłaby zostać przeniesiona na Kreml. Mogłaby już być
porąbana na kawałki i nie istnieć w tej chwili. Mogłyby się jej zdarzyć rożne rzeczy.
Ale cokolwiek wyobrazimy sobie innego, przeciwstawiając się faktom, niż to, co się
jej faktycznie zdarzyło, tym jednym, czego nie możemy sobie wyobrazić, że zdarza
się tej rzeczy, jest to, że ona — przyjąwszy, iż składa się z cząsteczek — miałaby
nadal istnieć i nie być złożona z cząsteczek. Możemy wyobrazić sobie odkrycie, że to
nie składa się z cząsteczek. Ale skoro wiemy, że jest to rzecz złożona z cząsteczek —
że to jest sama natura substancji, z której jest zrobiona — nie możemy więc, w
każdym razie, jeśli sposób, w jaki to widzę, jest właściwy, wyobrazić sobie, że ta
rzecz mogłaby okazać się nie złożona z cząsteczek.
A zatem według poglądu, którego bronię, terminy oznaczające rodzaje naturalne
są znacznie bliższe nazwom własnym niż się zazwyczaj przypuszcza. Dawny termin
„nazwa wspólna” jest więc całkiem stosowny dla orzeczników oznaczających gatunki
czy rodzaje naturalne, takie jak „krowa” czy „tygrys”. Ale moje rozważania stosują
się również do pewnych terminów zbiorowych oznaczających rodzaje naturalne, tak
jak „złoto”, „woda” i tym podobne. Interesujące jest porównanie moich poglądów z
poglądami Milla. Mill uznaje zarówno takie orzeczniki jak „krowa”, deskrypcje
określone i nazwy własne za nazwy. O nazwach „jednostkowych” mówi, że są
współoznaczające, jeśli są deskrypcjami określonymi, lecz nie współoznaczające,
jeśli są nazwami własnymi. Z drugiej strony Mill mówi, że wszystkie nazwy
„ogólne” są współoznaczające; taki orzecznik jak „człowiek” definiuje się jako
koniunkcję pewnych własności, które stanowią konieczne i wystarczające warunki
człowieczeństwa — rozumność, życie zwierzęce i pewne cechy fizyczne.65
Współczesna tradycja logiczna, reprezentowana przez Fregego i Russella, wydaje się
utrzymywać, że Mill mylił się co do nazw jednostkowych, lecz miał rację co do nazw
ogólnych. Najnowsza filozofia stosowała się do tego postępowania z wyjątkiem tego,
że zarówno w przypadku nazw własnych jak też terminów oznaczających rodzaje
naturalne zastępuje często pojęcie własności definiujących przez pojęcie wiązki
własności, z których pewne tylko muszą być spełnione w każdym konkretnym
przypadku. Mój pogląd natomiast traktuje stanowisko Milla jako mniej lub bardziej
słuszne, gdy chodzi o nazwy „jednostkowe”, lecz błędne, gdy chodzi o nazwy
„ogólne”. Być może niektóre nazwy „ogólne” („głupi”, „gruby”, „żółty”) wyrażają
własności.66
W pewnym ważnym sensie takie nazwy ogólne jak „krowa” nie czynią
tego, o ile bycie krową nie uchodzi trywialnie za własność. Z pewnością „krowa”,
„tygrys” nie są skrótami koniunkcji własności, które, jak sądził Mill, obrałby
słownik, by je definiować. Czy nauka może empirycznie odkryć, że pewne własności
są konieczne, gdy chodzi o krowy lub tygrysy — to inne pytanie, na które
odpowiadam twierdząco.
Rozważmy, jak się to stosuje do tych odmian zdań identycznościowych
wyrażających odkrycia nauki, o których mówiłem przedtem — powiedzmy, że woda
to H2O. Z pewnością przedstawia to odkrycie, że woda to H2O. Pierwotnie
identyfikowaliśmy wodę przez charakterystyczne dla niej własności dotykowe i
wygląd, i może smak (choć smak może być zazwyczaj uzależniony od
zanieczyszczeń). Gdyby była jakaś substancja, nawet faktycznie, mająca zupełnie
inną budowę atomową niż woda, lecz pod tymi względami przypominająca wodę, czy
powiedzielibyśmy, że niekiedy woda nie jest H2O. Nie sądzę. Powiedzielibyśmy
raczej, że tak jak jest udawane złoto, jest też udawana woda, substancja mająca
wprawdzie własności, za pomocą których identyfikowaliśmy pierwotnie wodę, ale
65 John Stuart Mill System logiki, tłum. Czesław Znamierowski, Warszawa , PWN 1962, t. 1, s. 50. 66 Nie zmierzam do podania żadnych kryteriów tego, co rozumiem przez „czystą własność” czy Frege’owską
intencję. Trudno znaleźć niepodważalne przykłady tego, co ma się tu na myśli. Żółtość niewątpliwie wyraża
jawną własność fizyczną przedmiotu, a zważywszy na przeprowadzone wyżej rozważania dotycząca złota,
można uznać ją za własność w wymaganym sensie. Faktycznie jednak nie jest sama z siebie pozbawiona
pewnego elementu odnoszenia się do czegoś, na gruncie obecnego poglądu bowiem żółtość zostaje
wyróżniona i ściśle oznaczona jako zewnętrzna fizyczna własność przedmiotu, którą doznajemy za pomocą
wzrokowego wrażenia żółtości. Pod tym względem przypomina to terminy oznaczające rodzaje naturalne.
Fenomenologiczną jakość samego wrażenia natomiast można uznawać za quale w pewnym czystym sensie.
Mówię może dość niejasno o tych sprawach, lecz większa ścisłość nie wydaje się tu konieczna.
faktycznie nie będąca wodą. A stosuje się to, jak myślę, nie tylko do rzeczywistego
świata, lecz, nawet gdy mówimy o sytuacjach przeciwnych faktom. Jeśli byłaby
substancja będąca udawaną wodą, byłaby udawaną wodą, a nie wodą. Z drugiej
strony, jeśli substancja ta może przyjąć inną postać — taką jak poliwoda odkryta
podobno w Związku Radzieckim, o cechach identyfikujących bardzo różnych od
tego, co teraz nazywamy wodą — jest to pewna postać wody, ponieważ jest tą samą
substancją, nawet gdy nie ma cech zewnętrznych, za pomocą których pierwotnie
identyfikowaliśmy wodę.
Rozważmy zdanie: „Światło to strumień fotonów”, lub: „Ciepło to ruch
cząsteczek”. Odnosząc się do światła mam oczywiście na myśli coś, czego trochę
mamy w tym pokoju. Gdy odnoszę się do ciepła, nie odnoszę się do jakiegoś
wewnętrznego wrażenia, jakie ktoś może mieć, lecz do zewnętrznego zjawiska, które
postrzegamy dzięki zmysłowi dotyku; wytwarza ono charakterystyczne wrażenie,
które nazywamy wrażeniem ciepła. Ciepło jest ruchem cząsteczek. Odkryl iśmy
również, że wzrost ciepła towarzyszy przyspieszeniu ruchu cząsteczek lub, ściśle
mówiąc, wzrostowi średniej energii kinetycznej cząsteczek. Identyfikuje się więc
temperaturę z średnią energią kinetyczną cząsteczek. Nie chcę jednak mówić o
temperaturze, powstaje bowiem pytanie, jak mam tworzyć rzeczywistą skalę. Można
by ją po prostu tworzyć w terminach średniej energii kinetycznej cząsteczek.67
Ale
interesującym fenomenologicznie odkryciem jest odkrycie, że kiedy jest cieplej,
cząsteczki poruszają się szybciej. Odkryliśmy również co do światła, że jest ono
strumieniem fotonów, inaczej mówiąc, jest pewną postacią promieniowania
elektromagnetycznego. Pierwotnie identyfikowaliśmy światło za pomocą
charakterystycznych wewnętrznych wrażeń wzrokowych, jakie może w nas
wytwarzać, sprawiających, że jesteśmy w stanie widzieć. Ciepło natomiast
identyfikowaliśmy pierwotnie za pomocą charakterystycznego skutku występującego
w pewnych zakończeniach naszych włókien nerwowych lub w naszym zmyśle
dotyku.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której istoty ludzkie byłyby ślepe lub ich oczy nie
działałyby. Światło by ich nie pobudzało. Czy byłaby to sytuacja, w której światło
nie istniałoby? Wydaje mi się, że nie byłaby to taka sytuacja. Byłaby to sytuacja, w
której nasze oczy byłyby niewrażliwe na światło. Pewne stworzenia mogą mieć oczy
niewrażliwe na światło. Oczywiście wśród nich są niestety niektórzy ludzie;
nazywamy ich „ślepymi”. Nawet gdyby wszyscy ludzie mieli straszliwie szczątkowy
wzrok i po prostu nie mogliby widzieć rzeczy, światło mogłoby być wokół, lecz nie
byłoby w stanie pobudzać we właściwy sposób ludzkich oczu. Wydaje mi się zatem,
że taka sytuacja, byłaby sytuacją, w której istniałoby światło, lecz ludzie nie mogliby
go widzieć. Tak więc, choć możemy identyfikować światło za pomocą
charakterystycznych wrażeń wzrokowych, jakie w nas wytwarza, jest to, jak się
wydaje, dobry przykład ustalania odniesienia. Ustalamy, czym jest światło,
odwołując się do faktu, że jest tym czymś, w świecie zewnętrznym, co pobudza w
pewien sposób nasze oczy. Ale mówiąc o sytuacjach przeciwnych faktom, w których,
powiedzmy, ludzie byliby ślepi, nie powiedzielibyśmy, że skoro w takich sytuacjach
nic nie mogłoby pobudzać ich oczu, światło nie istniałoby. Powiedzielibyśmy raczej,
że byłaby to sytuacja, w której światło — rzecz, którą identyfikujemy jako to, co
faktycznie pozwala nam widzieć — istniałoby, lecz, w wyniku tkwiących w nas wad,
nie byłoby w stanie pomóc nam widzieć.
Możemy sobie bodaj wyobrazić, że za sprawą jakiegoś cudu fale dźwiękowe
67 Oczywiście zachodzi pytanie o stosunek tego pojęcia temperatury, jakie podaje mechanika statyczna, do
tego, jakie podaje, na przykład, termodynamika. W tych rozważaniach chcę pominąć te pytania.
umożliwiają jakoś pewnym stworzeniom widzenie. Mam na myśli, że dają im
wrażenia wzrokowe dokładnie takie, jakie my mamy, być może takie samo
doznawanie barw. Możemy sobie też wyobrazić, że te same stworzenia są całkowicie
niewrażliwe na światło (fotony). Kto wie, jakie mogą być subtelne niewyobrażalne
możliwości. Czy powiedzielibyśmy, że w tym możliwym świecie właśnie dźwięk jest
światłem, że te ruchy falowe w powietrzu byłyby światłem? Wydaje mi się, że
przyjąwszy nasze pojęcie światła opisywalibyśmy tę sytuację inaczej. Byłaby to
sytuacja, w której pewne stworzenia, może nawet te, które zwalibyśmy ludźmi i które
zamieszkiwałyby tę planetę, byłyby wrażliwe nie na światło, lecz na fale dźwiękowe,
byłyby wrażliwe na nie dokładnie w ten sam sposób, w jaki my jesteśmy wrażliwi na
światło. Jeśli jest tak, z chwilą odkrycia, czym jest światło, gdy mówimy o innych
możliwych światach, mówimy o tym zjawisku w świecie, a nie posługujemy się
słowem „światło” jako wyrażeniem synonimicznym z: „cokolwiek daje nam wraż enia
wzrokowe — cokolwiek pomaga nam widzieć”; mogłoby bowiem być światło, które
nie pomagałoby nam widzieć, a nawet coś innego mogłoby pomagać nam widzieć.
Sposób, w jaki identyfikujemy światło ustala odniesienie.
Podobnie z innymi takimi wyrażeniami, z takimi jak „ciepło”. Ciepło jest tu
czymś, co zidentyfikowaliśmy (i ustaliliśmy odniesienie jego nazwy) przez to, że
daje nam pewne wrażenie, które nazywamy „wrażeniem ciepła”. Nie mamy dla tego
wrażenia jakiejś swoistej nazwy, innej niż „wrażenie ciepła”. To interesujące, że
język w ten sposób wygląda. Tymczasem, sądząc z tego, co powiedziałem, można by
przyjąć, że musi wyglądać w inny sposób. W każdym razie, identyfikujemy ciepło i
jesteśmy w stanie doznawać go dzięki faktowi, że wytwarza w nas wrażenie ci epła.
To, że odniesienie pojęcia ciepła ustala się w ten sposób, może tu być tak ważne dla
samego pojęcia, że jeśli ktoś wykrywa ciepło za pomocą jakiegoś przyrządu, lecz nie
jest w stanie odczuwać go, zechcemy może powiedzieć, że pojęcie ciepła nie jest t o
samo, choć odniesienie jest to samo.
Mimo to, termin „ciepło” nie znaczy: „cokolwiek daje ludziom te wrażenia”. Po
pierwsze bowiem, ludzie mogliby nie być wrażliwi na ciepło, a jednak ciepło
istniałoby nadal w świecie zewnętrznym. Po drugie, załóżmy, że jakoś promienie
świetlne, z powodu pewnej różnicy w budowie zakończeń ich włókien nerwowych,
rzeczywiście dawałyby im te wrażenia. Wówczas nie ciepło, lecz światło byłoby tym,
co daje ludziom wrażenia, które nazywamy wrażeniami ciepła.
Czy możemy zatem wyobrazić sobie możliwy świat, w którym ciepło nie jest
ruchem cząsteczek? Możemy wyobrazić sobie oczywiście odkrycie, że nie jest.
Wydaje mi się, że każdy przypadek, o którym się pomyśli, o którym myśli się, że jest
najpierw przypadkiem, w którym ciepło - w przeciwieństwie do tego, co faktycznie
zachodzi — byłoby czymś innym niż ruch cząsteczek, każdy taki przypadek byłby
faktycznie przypadkiem, w którym tę planetę zamieszkiwałyby jakieś stworzenia o
innych niż nasze zakończeniach włókien nerwowych (a być może nawet my, jeśli
dotyczący nas fakt, że mamy tę konkretną budowę układu nerwowego, jest faktem
przygodnym), oraz w którym stworzenia te byłyby wrażliwe na coś innego,
powiedzmy na światło, w taki sposób, że odczuwałyby to samo, co my, gdy
odczuwamy ciepło. Lecz nie jest to sytuacja, w której, powiedzmy, światło byłoby
ciepłem, czy nawet, w której strumień fotonów byłby ciepłem, lecz taka, w której
strumień fotonów wytwarzałby charakterystyczne wrażenia, które my nazywamy
„wrażeniami ciepła”.
Rzecz się ma podobnie z wieloma innymi takimi identyfikacjami, na przykład, że
błyskawica to elektryczność. Rozbłyski błyskawicy to rozbłyski elektryczności.
Błyskawica to wyładowanie elektryczne. Możemy oczywiście, jak przypuszczam,
wyobrazić sobie inne sposoby oświetlenia nieba nocą, którym towarzyszą rozbłyski
tego samego rodzaju, a nie ma żadnych wyładowań elektrycznych. Tu również
skłonny jestem powiedzieć, że kiedy wyobrażamy sobie to, wyobrażamy sobie coś,
co ma wszystkie wzrokowe pozory błyskawicy, lecz faktycznie nie jest błyskawicą.
Można by powiedzieć: wyglądało to na błyskawicę, ale nią nie było. Przypuszczam,
że mogłoby się to zdarzyć nawet teraz. Ktoś mógłby, posługując się jakimś
pomysłowym urządzeniem, wytworzyć jakieś zjawiska na niebie, które zwiodłyby
ludzi, skłaniając ich do myślenia, że widzą błyskawicę, nawet gdy faktycznie nie
było żadnej błyskawicy. I nie powiedzielibyśmy, że to zjawisko, ponieważ wygląda
jak błyskawica, jest faktycznie błyskawicą. Jest to zjawisko inne niż błyskawica,
które jest zjawiskiem wyładowania elektrycznego, to zaś nie jest błyskawicą, lecz
czymś, co sprawia, że zwodniczo myślimy, iż jest błyskawicą.
Co szczególnego zachodzi w tych przypadkach, w przypadkach, powiedzmy,
zdania: „Ciepło to ruch cząsteczek”? Istnieje coś, do czego odnosimy się, a co
ustaliliśmy, w ramach świata rzeczywistego i wszystkich możliwych światów,
odwołując się do przygodnej własności tego czegoś, mianowicie do własności, że jest
ono w stanie wytworzyć w nas takie a takie wrażenia. Powiedzmy, że jest p rzygodną
własnością ciepła, że wytwarza w ludziach takie a takie wrażenia. Poza wszystkim,
jest rzeczą przygodną, że w ogóle mieliby być jacyś ludzie na tej planecie. Nie
wiemy więc a priori, jakie zjawisko fizyczne, opisane w innych terminach — w
podstawowych terminach teorii fizycznej — jest zjawiskiem wytwarzającym te
wrażenia. Tego nie wiemy, a ewentualnie odkrywamy, że tym zjawiskiem jest ruch
cząsteczek. Jeśli odkryliśmy to, odkryliśmy identyfikację, która nam daje istotną
własność tego zjawiska. Odkryliśmy zjawisko, które we wszystkich możliwych
światach będzie ruchem cząsteczek, które nie mogłoby zawieść w tym, że jest
ruchem cząsteczek, ponieważ to jest to, czym jest owo zjawisko.68
Z drugiej strony,
własność, za pomocą której identyfikowaliśmy je pierwotnie, własność wytwarzania
w nas takiego a takiego wrażenia, nie jest własnością konieczną, lecz przygodną.
Samo to zjawisko mogłoby istnieć, lecz zważywszy na inną niż faktyczna budowę
naszego układu nerwowego i tak dalej, nie dawałoby się odczuwać jako ciepło.
Faktycznie, gdy mówię o budowie naszych układów nerwowych jako układów istot
ludzkich, naprawdę kluczę wokół sprawy, o której mówiłem wcześniej, ponieważ
oczywiście częścią samej natury istot ludzkich mogłoby być to, że mają układ
nerwowy tak zbudowany, iż jest wrażliwy na ciepło. To zatem również mogłoby się
okazać konieczne, jeśli pokazałoby to odpowiednie badanie. Dla uproszczenia
rozważań pomijam to po prostu. W każdym razie przypuszczam, że nie jest
konieczne, że tę planetę miałyby zamieszkiwać stworzenia w ten sposób wrażliwe na
ciepło.
Chcę zakończyć pewnymi uwagami dotyczącymi zastosowania dotychczasowych
rozważań do sporu co do tezy o identyczności umysł — ciało. Ale zanim to zrobię,
chce podsumować poglądy, które rozwinąłem, i może dodać jakieś uwagi.
Po pierwsze, moja argumentacja prowadzi pośrednio do wniosku, że pewne
68 Niektórzy ludzie skłonni byli utrzymywać, że choć z pewnością nie możemy powiedzieć, że fale dźwiękowe
„byłyby ciepłem”, gdyby odbierane były za pomocą wrażenia, które odbieramy, gdy czujemy ciepło, sytuacja
jest inna, gdy chodzi o możliwe zjawisko, nieobecne w rzeczywistym świecie i inn e niż ruch cząsteczek. Być
może, wskazuje się, mogłaby być inna postać ciepła, różna od „naszego ciepła”, która nie byłaby ruchem
cząsteczek; ale żadne zjawisko faktyczne inne niż ruch cząsteczek, takie jak dźwięk, nie mogłoby uchodzić za
ciepło. Podobne twierdzenia wysuwano odnośnie do złota i światła. Choć nie jestem skłonny uznać tych
poglądów, wnosiłyby one stosunkowo nieznaczne zmiany w samą istotę obecnych wykładów. Ktoś skłonny do
podtrzymywania tych poglądów może po prostu zastąpić terminy „światło” , „ciepło”, „ból” itd., występujące
w przykładach, przez „nasze światło”, „nasze ciepło”, „nasz ból” i temu podobne. Nie będę więc zajmował
tutaj czasu na rozważanie tych kwestii.
terminy ogólne, oznaczające rodzaje naturalne, są znacznie bardziej, niż się to
powszechnie uznaje, pokrewne nazwom własnym. Wniosek ten na pewno dotyczy
rozmaitych nazw gatunkowych, czy to rzeczowników policzalnych jak „kot”
„tygrys”, „kawałek złota”, czy terminów zbiorowych, takich, jak „złoto”, „woda”,
„piryty żelaza”. Stosuje się to również do pewnych terminów oznaczających zjawiska
przyrody, takich jak „ciepło”, „światło”, „dźwięk”, „błyskawica”, a przypuszczalnie,
po należytym opracowaniu, do odpowiednich przymiotników — „ciepły”, „głośny”,
„czerwony”.
Mill, jak przypomniałem, twierdził, że choć niektóre „nazwy jednostkowe”,
deskrypcje określone, mają zarówno denotację jak też konotację, inne, autentyczne
nazwy własne mają denotację, lecz nie konotację. Mill utrzymywał dalej, że nazwy
ogólne, czyli terminy ogólne mają konotację. Takie terminy jak „krowa” czy
„człowiek” definiuje się za pomocą koniunkcji pewnych własności, która wyznacza
ich zakres — istota ludzka, na przykład, to zwierzę rozumne o pewnych własnościach
fizycznych. Sędziwa tradycja definicji przez genus i differentia jest zgodna z taką
koncepcją. Jeśli Kant przyjmował, w istocie, że „złoto” można by zdefiniować jako
„żółty metal”, do tej definicji z powodzeniem mogła go doprowadzić ta tradycja.
(„Metal” to byłby genus, „żółty” to differentia. Differentia nie mogłaby raczej, bez
popadania w błędne koło, zawierać „bycia złotym”.)
Współczesna tradycja logiczna, którą reprezentowali Frege i Russell, spierała się z
Millem w kwestii zdań jednostkowych, lecz popierała go w kwestii nazw ogólnych.
A więc wszystkie terminy, zarówno jednostkowe jak ogólne, mają konotację czy
Frege'owski sens. Teoretycy nowsi idą w ślad Fregego i Russella, zmieniając swe
poglądy tylko tak, że zastępują ideę sensu jako czegoś, co przedstawia konkretna
koniunkcja własności, ideą sensu jako czegoś, co przedstawia „wiązka własności”,
której jedynie wystarczająca część musi znajdować zastosowanie. Obecny pogląd,
odwracając wprost Fregego i Russella, (mniej lub bardziej) popiera Milla, jeśli
chodzi o terminy jednostkowe, lecz spiera się z jego poglądem na terminy ogólne.
Po drugie, pogląd obecny stwierdza, zarówno co do przypadku nazw gatunkowych
jak i co do przypadku nazw własnych, że trzeba mieć na uwadze kontrast między
apriorycznymi, lecz może przygodnymi własnościami, jakie niesie z sobą termin,
które przedstawia sposób ustalenia jego odniesienia, a własnościami analitycznymi (a
więc koniecznymi), jakie termin może nieść, które przedstawia jego znaczenie. W
przypadku gatunków jak też w przypadku nazw własnych nie należy traktować
sposobu, w jaki ustalono odniesienie terminu, jako jego synonimu. W przypadku
nazw własnych odniesienie może być ustalane na rozmaite sposoby. Gdy następuje
pierwszy chrzest, zazwyczaj ustala się je przez wskazanie lub przez opis. W innych
przypadkach odniesienie jest zazwyczaj określane za pomocą pewnego łańcucha,
przekazującego nazwę od ogniwa do ogniwa. Te same spostrzeżenia dotyczą takiego
terminu ogólnego jak „złoto”. Jeśli wyobrazimy sobie hipotetyczny (wyraźnie nieco
sztuczny) chrzest substancji, musimy sobie wyobrazić, że wskazuje ją jakaś taka
definicja jak: „Złoto to substancja, której szczególnymi przypadkami są tamte
przypadki lub, w każdym razie, prawie wszystkie spośród nich”. Warto odnotować
pewne cechy tego chrztu. Po pierwsze, identyczność zawarta w owej definicji nie
wyraża (zupełnie) koniecznej prawdy: choć każdy z tych przypadków jest wprawdzie
istotnie (koniecznie) złoty,69
złoto mogłoby istnieć, nawet gdyby owe przypadki nie
istniały. Definicja ta wyraża jednak prawdę a priori, w tym samym sensie co (i z
69 Zakładając oczywiście, że one wszystkie są złote; jak mówię niżej, niektór e mogą być udawanym złotem.
Wiemy z góry, a priori, że nie jest tak, iż owe przypadki są zazwyczaj udawanym złotem, a wszystkie te
przypadki, które są faktycznie złote, są oczywiście z istoty złote.
tymi samymi zastrzeżeniami co stosowane do): „1 metr = długość S” — ustala ona
odniesienie. Jestem przeświadczony, że w ogólności terminy oznaczające rodzaje
naturalne (np. zwierzęta, rośliny, rodzaje substancji chemicznych) uzyskują swe
odniesienia przez ustalenia przebiegające w ten sposób; substancję definiuje się jako
rodzaj, którego szczególnym przypadkiem jest dana próbka (prawie wszystko, co się
na nią składa). Zastrzeżenie wyrażane przez „prawie wszystko” dopuszcza, że w
próbce mogą być obecne jakieś przypadki udawanego złota. Jeśli pierwotna próbka
ma niewielką liczbę przypadków odbiegających od wzorca, odrzuci się je jako nie
będące rzeczywistym złotem. Jeśli natomiast założenie, że w pierwotnej próbce jest
jedna jednolita substancja okazuje się bardziej zasadniczo błędne, reakcje mogą być
różne: niekiedy możemy oznajmić, że istnieją dwa rodzaje złota, kiedy indziej
możemy poniechać terminu „złoto”. (Nie przypuszczam, by możliwości te były
wyczerpujące). A rzekomy nowy rodzaj może okazać się z innych powodów
zwodniczy. Dla przykładu, załóżmy, że odkryto jakieś przypadki (niech ich zbiór
będzie P), co do których sądzi się, że należą do nowego rodzaju R. Załóżmy, że
później odkryto, że przypadki w P są w istocie jednego rodzaju, ale należą do
znanego uprzednio rodzaju S. Błąd w obserwacji doprowadził do fałszywego
porządkowego przeświadczenia, że przypadki P posiadają jakąś cechę C, która je
wyklucza z rodzaju S. W tym przypadku z pewnością powiedzielibyśmy, że rodzaj R
nie istnieje mimo faktu, że został zdefiniowany przez odniesienie do jednolitej
wyjściowej próbki. (Zauważmy, że jeśli S nie został uprzednio zidentyfikowany,
moglibyśmy z powodzeniem powiedzieć, że rodzaj R istnieje, lecz byliśmy w błędzie
przypuszczając, że wiąże się z cechą C!) W tej mierze, w jakiej pojęcie tego samego
rodzaju jest nieostre, pierwotne pojęcie złota jest też nieostre. Ta nieostrość nie ma
zazwyczaj znaczenia w praktyce.
W przypadku postrzegalnych dla zmysłów zjawisk przyrody sposób, w jaki
wyznacza się odniesienie, jest prosty: „Ciepło — to, co odczuwamy poprzez
wrażenie W”. Tu znów identyczność ustala odniesienie: jest ona zatem aprioryczna,
lecz nie jest konieczna, ciepło mogłoby bowiem istnieć, choć my nie istnielibyśmy.
„Ciepło”, tak jak „złoto”, to ścisłe wyrażenie oznaczające którego odniesienie ustala
jego „definicja”. Inne zjawiska przyrody, takie jak elektryczność, identyf ikuje się
pierwotnie jako przyczyny pewnych konkretnych skutków eksperymentalnych. Nie
usiłuję tu podawać wyczerpujących opisów, lecz jedynie przykłady.
Po trzecie, w przypadku rodzajów naturalnych używamy pewnych własności — o
których sądzi się, że są przynajmniej w przybliżeniu swoiste dla danego rodzaju i że
odnoszą się do pierwotnej próbki — do umieszczenia nowych przypadków,
pochodzących spoza pierwotnej próbki, w danym rodzaju. (Terminu „własności”
używamy tu w szerokim sensie i może on obejmować obszerne rodzaje, na przykład
zwierzęcość i kociość w przypadku tygrysów.) Owe własności nie muszą
przysługiwać a priori danemu rodzajowi; późniejsze badanie empiryczne może
ustalić, że pewne własności nie należą do pierwotnej próbki lub że stanowią jej
osobliwość, czego nie należy uogólniać na rodzaj jako całość. (A więc żółtość złota
może być sprawą złudzenia wzrokowego lub, mówiąc bardziej wiarygodnie, może się
okazać, że niekiedy złoto jest białe.) Z drugiej strony, jakiś przypadek może posiadać
wszystkie własności, którymi pierwotnie posłużyliśmy się, a nie mieścić się w danym
rodzaju. A więc, jak wspomniano wyżej, zwierzę może wyglądać dokładnie tak jak
tygrys, a nie dostawać do bycia tygrysem; odrębne pierwias tki w tej samej kolumnie
okresowego układu pierwiastków mogą dość ściśle siebie przypominać. Takie
odchylenia stanowią wyjątki, lecz, jak w okresowym układzie pierwiastków,
rzeczywiście powstają. (Niekiedy okoliczność, że wyjściowej próbce nie dostaje
własności, które z nią wiązaliśmy, może prowadzić nas do odrzucenia danego
gatunku, jak w powyższym przypadku P-R-S. Ale zjawisko to nie jest typowe, nie
mówiąc o tym, że nie jest powszechne; zob. uwagi o żółtości złota lub o tym, czy
koty są zwierzętami.) Wszystko, co możemy powiedzieć a priori, to tyle, że jest
kwestią empiryczną, czy własności związane pierwotnie z danym rodzajem stosują
się powszechnie do jego egzemplarzy, czy w ogóle się stosują, oraz czy faktycznie
wystarczają łącznie, by coś było egzemplarzem danego rodzaju. (Jest rzeczą
zdecydowanie nieprawdopodobną, by owo łączne wystarczanie było konieczne, lecz
może być prawdziwe. Faktycznie każde zwierzę wyglądając jak tygrys jest, o ile
wiem, tygrysem, choć jest [metafizycznie] możliwe, że byłyby zwierzęta
przypominające tygrysy, lecz nie będące tygrysami. Powszechna stosowalność
natomiast z powodzeniem może być czymś koniecznym, jeśli jest prawdziwa.
Zdanie: „Koty są zwierzętami”, musiało okazać się prawdą konieczną. W istocie o
wielu takich zdaniach, szczególnie o tych, które podciągają jeden gatunek pod drugi,
wiemy a priori, że jeśli w ogóle są prawdziwe, są koniecznie prawdziwe.)
Po czwarte, badanie naukowe na ogół odkrywa własności złota znacznie lepsze niż
zbiór własności pierwotnych. Dla przykładu, okazuje się, że przedmiot materialny
jest (czystym) złotem wtedy i tylko wtedy, gdy jedynym zawartym w nim
składnikiem jest składnik o liczbie atomowej 79. Wyrażenie „wtedy i tylko wtedy”
trzeba traktować tu jako wyrażenie ścisłe (konieczne). Mówiąc ogólnie, nauka
usiłuje, badając podstawowe własności budowy, znaleźć naturę, a więc istotę (w
sensie filozoficznym) danego rodzaju. Przypadek zjawisk przyrody jest podobny;
takie identyfikacje teoretyczne jak: „Ciepło to ruch cząsteczek”, są konieczne, cho ć
nie aprioryczne. Tego typu identyczność własności, jaką posługuje się nauka, wydaje
się wiązać z koniecznością, a nie z apriorycznością czy analitycznością: Dla każdego
ciała x i y, x jest cieplejsze niż y wtedy i tylko wtedy, gdy x ma wyższą średnią
energię kinetyczną niż y. Pokrywanie się zakresów predykatów jest tu konieczne,
lecz nie aprioryczne. Natomiast filozoficzne pojęcie atrybutu wydaje się wymagać
apriorycznego (i analitycznego), a także koniecznego pokrywania się zakresów.
Zauważmy, że na gruncie tego poglądu odkrycia naukowe, dotyczące istoty
gatunkowej, nie stanowią „zmiany znaczenia”: możliwość takich odkryć jest częścią
pierwotnego przedsięwzięcia. Nie musimy nawet zakładać, że okoliczność, iż biolog
przeczy, że wieloryby są rybami, wskazuje, iż jego „pojęcie rybowatości” jest różne
od pojęcia laika; on po prostu poprawia pojęcie laika odkrywając, że zdanie:
„Wieloryby są ssakami, a nie rybami”, jest prawdą konieczną. W żadnym razie nie
przyjmować ani że: „Wieloryby są ssakami”, ani że: „Wieloryby są rybami”, to
zdania aprioryczne lub analityczne.
Po piąte, a niezależnie od wspomnianych właśnie badań naukowych, „pierwotna
próbka” ulega powiększeniu dzięki odkryciu nowych przypadków.70
(W przypadku
złota ludzie włożyli nadzwyczajne wysiłki w to zadanie. Ci, którzy wątpią w
naturalną poznawczą ciekawość Człowieka, powinni rozważyć ten przypadek. Tylko
tacy antynaukowi fundamentaliści jak Bryan rzucają oszczerstwa na ten wysiłek.) Co
ważniejsze, nazwa gatunku może być przekazywana od ogniwa do ogniwa, dokładnie
tak jak w przypadku nazw własnych, toteż wielu z tych, którzy widzieli mało złota
lub w ogóle go nie widzieli, może jednak posługiwać się tym terminem. Ich
odniesienie określa przyczynowy (historyczny) łańcuch, nie zaś użycie jakichś
przypadków. Włożyłem tu jeszcze mniej wysiłku, niż w przypadku nazw własnych,
70 Oczywiście w całym tym ujęciu są również sztuczności. Dla przykładu, trudno bodaj byłoby powiedzieć,
jakie przypadki stanowią pierwotną próbkę. Złoto może być odkryte niezależnie przez różnych ludzi w
różnych czasach. Nie wydaje mi się, że jakieś takie komplikacje zmieniłyby zdecydowanie ten obraz.
by wypowiedzieć ścisłą teorię.
Zazwyczaj, gdy nazwa własna przechodzi od ogniwa do ogniwa, sposób, w jaki
ustala się odniesienie, mało dla nas znaczy. W ogóle nie ma znaczenia, że różni
mówiący mogą ustalać odniesienie nazwy na różne sposoby, pod warunkiem, że
przydają jej to samo jako coś, do czego się odnosi. W przypadku nazw gatunków
sytuacja prawdopodobnie nie różni się wiele, choć nieco większa może tu być
pokusa, by sądzić, że metalurg ma inne pojęcie złota niż człowiek, który nigdy nie
widział żadnego złota. Interesujące jest to, że w przypadku zjawisk odbieranych
zmysłowo sposób, w jaki ustala się odniesienie, wydaje się dla nas nadzwyczaj
ważny: wydaje nam się, że człowiek ślepy posługujący się terminem „światło”,
nawet gdy używa go jako ścisłego wyrażenia oznaczającego dokładnie to samo
zjawisko, jakie my oznaczamy, traci bardzo wiele, może wystarczająco wiele, byśmy
twierdzili, że ma inne pojęcie. (Terminu „pojęcie” używa się tu w sposób
nietechniczny!) Fakt, że identyfikujemy światło w pewien sposób wydaje nam się
kluczowy, nawet gdy nie jest konieczny; ta głęboka więź może tworzyć złudzenie
konieczności. Sądzę, że to spostrzeżenie, wraz z powyższymi uwagami o
identyczności własności, może być całkiem istotne dla zrozumienia tradycyjnych
sporów o pierwotne i wtórne jakości.71
Powróćmy do kwestii identyfikacji teoretycznej. Identyczności teoretyczne —
wedle koncepcji, której bronię — są na ogół identycznościami zawierającymi dwa
wyrażenia ściśle oznaczające, a zatem są przykładami zdań koniecznych a posteriori.
Otóż mimo argumentów, jakie podawałem przedtem na rzecz rozróżnienia między
prawdą konieczną a aprioryczną, pojęcie prawdy a posteriori koniecznej może być
nieco mylące. Z powodzeniem można skłaniać się do następującego wywodu:
„Przyznałeś, iż mogłoby się okazać, że ciepło nie jest ruchem cząsteczek, a złoto nie
jest pierwiastkiem o liczbie atomowej 79. Co do tego, przyznałeś również, że
mogłoby się okazać, iż Elżbieta II nie jest córką Jerzego VI czy nawet że nie jest, jak
sądziliśmy, poczęta z konkretnej spermy i komórki jajowej, a co do tego stołu,
przyznałeś, iż mogłoby się okazać, że jest zrobiony z lodu zrobionego z wody z
Tamizy. Wnoszę, iż mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą
Poranną. Co zatem możesz mieć na myśli, gdy mówisz, że takie ewentualności są
niemożliwe? Jeśli mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą
Poranną, to Gwiazda Wieczorna mogłaby nie być Gwiazdą Poranną. I podobnie w
innych przypadkach: jeśli mogłoby się okazać, że świat jest inny, mógłby on być
inny. Przeczyć temu faktowi to przeczyć oczywistej zasadzie modalnej, iż to, co
71 Szczególnie ważne dla tego sporu jest uświadomienie sobie, że żółtość nie jest własnością dyspozycyjną,
choć wiąże się z jakąś dyspozycją. Wielu filozofów, pragnąc jakiejś innej teorii znaczenia terminu „żółty”,
skłonnych było traktować go jako termin wyrażający własność dyspozycyjną. Zarazem, jak podejrzewam,
wielu dręczyło „dogłębne poczucie”, że żółtość jest jawną własnością, w równej mierze „na miejscu tu”, jak
twardość czy kształt kulisty. Na gruncie obecnej koncepcji właściwe tego ujęcie polega na potwierdzeni u, że
odniesienie terminu „żółtość” ustala deskrypcja: „ta (jawna) własność przedmiotu, która powoduje, że w
normalnych warunkach, jest on widziany jako żółty (tzn. jest doznawany za pomocą pewnych wrażeń
wzrokowych)”; „żółty” nie znaczy oczywiście: „zmierzający do wytworzenia takiego a takiego wrażenia”;
jeśli mielibyśmy inną budowę układu nerwowego, jeśli warunki atmosferyczne byłyby inne, jeśli bylibyśmy
ślepi i tak dalej, to żółte przedmioty nie robiłyby niczego takiego. Jeśli ktoś usiłuje przekształcić definicję
terminu „żółty”, by brzmiała: „zmierza do wytwarzania takich a takich wrażeń wzrokowych w warunkach W”,
to stwierdzi, że określenie warunków W bądź odwołuje się, w sposób obciążony błędnym kołem, do żółtości,
bądź czyni z rzekomej definicji odkrycie naukowe raczej niż wypowiedź o synonimii. Jeśli uznajemy pogląd
mówiący o „ustalaniu odniesienia”, jest rzeczą fizyka zidentyfikowanie wyznaczonej w ten sposób własności
za pomocą jakichś bardziej fundamentalnych terminów fizykalnych, jakie zechce obr ać.
Niektórzy filozofowie wywodzili, że w języku nie może być terminów takich jak „wrażenie czegoś
żółtego”, „wrażenie ciepła”, „wrażenie bólu” i temu podobnych, o ile nie poddają się identyfikacji w
terminach zewnętrznych zjawisk obserwowalnych, takich jak ciepło, żółtość, oraz związanego z nimi
zachowania ludzkiego. Sądzę, że sprawa ta jest niezależna od wszelkich poglądów, jakich się broni w tekście.
wynika z możliwości, samo musi być możliwe. Nie możesz też uniknąć tej tr udności
oświadczając, że «mogłoby» wchodzące w skład «mogłoby się okazać, że jest inny»
to wyrażenie odwołujące się tylko do naszej wiedzy, w taki sposób, w jaki: «Małe
twierdzenie Fermata mogłoby się okazać prawdziwe, a mogłoby się okazać
fałszywe», wyraża tylko naszą obecną niewiedzę, a: «Arytmetyka mogłaby się
okazać zupełna», sygnalizuje naszą poprzednią niewiedzę. W tych przypadkach
matematycznych mogliśmy być ignorantami, lecz faktycznie było niemożliwością
matematyczną, by odpowiedzi okazały się inne niż się okazały. Nie jest tak w twoich
ulubionych przypadkach istoty oraz identyczności zachodzącej między dwoma
ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi: rzeczywiście jest logicznie możliwe, że
miałoby się okazać, iż złoto jest związkiem, a ten stół mógłby rzeczywiście okazać
się zrobiony nie z drewna, nie mówiąc o danym konkretnym klocu drewna. Nie
mogłoby być większego kontrastu z przypadkami matematycznymi, który nie
ulegałby zmniejszeniu, jeśli nawet, jak sugerujesz, mogą być prawdy matematyczne,
których nie można znać a priori”.
Każdy bodaj, kto uchwycił ducha moich dotychczasowych uwag, sam może podać
moją odpowiedź, ale ważne jest tu rozjaśnienie moich dotychczasowych rozważań.
Autor zarzutu ma rację, gdy wywodzi, że jeśli twierdzę, iż ten stół nie mógłby być
zrobiony z lodu, muszę również twierdzić, iż nie mogłoby się okazać, że jest
zrobiony z lodu; mogłoby się okazać, że P — pociąga, że P mogłoby zachodzić. Do
czego zatem prowadzi intuicja, iż mogłoby się okazać, iż stół jest zrobiony z lodu lub
z czegoś innego, iż mogłoby się nawet okazać, że nie jest utworzony z cząsteczek.
Myślę, że znaczy to po prostu, iż mógłby być jakiś stół wyglądający i dający
doznania dokładnie takie jak ten i umieszczony w tym właśnie położeniu w pokoju, a
faktycznie zrobiony z lodu. Innymi słowy, ja (czy jakaś istota świadoma) mógłbym
być jakościowo w tej samej sytuacji poznawczej, jaka faktycznie zachodzi, mógłbym
mieć te same dane zmysłowe, jakie faktycznie mam, dotyczące jakiegoś stołu
zrobionego z lodu. Sytuacja ta jest więc pokrewna tej, jaka inspirowała teoretyków
duplikatu; gdy mówię o takiej możliwości, że stół okazuje się zrobiony z rozmaitych
rzeczy, mówię swobodnie. Sam ten stół nie mógłby mieć innego pochodzenia niż to,
jakie faktycznie ma, lecz w sytuacji jakościowo identycznej z tą pod względem
wszystkich danych, jakie znam z góry, ten pokój mógłby zawierać stół zrobiony z
lodu w miejsce tego stołu. Do owej sytuacji daje się więc stosować coś w rodzaju
teorii duplikatu, ale stosuje się tylko dlatego, że nie interesuje nas, co mogłoby być
prawdziwe o tym konkretnym stole, lecz co mogłoby być lub nie mogłoby być
prawdziwe o jakimś stole, przyjąwszy pewne dane. Właśnie dlatego, że nie jest
prawdą, iż ten stół mógłby być zrobiony z lodu z Tamizy, musimy zwrócić się tu ku
opisom jakościowym i duplikatom. Stosowanie tych pojęć do autentycznych
modalności de re jest z obecnego punktu widzenia nadużyciem.
Ogólną odpowiedź autorowi zarzutu można sformułować zatem następująco.
Żadna prawda konieczna — czy aprioryczna, czy aposterioryczna — nie mogłaby się
okazać inna. Ale w przypadku niektórych prawd koniecznych a posteriori możemy
powiedzieć, że w stosownych, jakościowo identycznych co do danych sytuacjach,
stosowne odnoszące się do danej sytuacji zdanie jakościowe mogłoby być fałszywe.
Swobodne i niedokładne zdanie, że złoto mogłoby się okazać związkiem, trzeba by
zastąpić (w przybliżeniu) zdaniem, że jest logicznie możliwe, iż byłby jakiś związek
z wszystkimi własnościami, o których pierwotnie wiedziano, że dotyczą złota.
Niedokładne zdanie, iż mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą
Poranną, trzeba by zastąpić przez prawdziwe przygodne zdanie, wspomniane
wcześniej w tych wykładach: dwa odrębne ciała mogłyby zajmować — odpowiednio,
rano i wieczorem — dokładnie te same położenia, jakie faktycznie zajmuje Gwiazda
Wieczorna-Gwiazda Poranna-Wenus.72
Powodem, dla którego, małe twierdzenie
Fermata daje inne wrażenie, jest okoliczność, że nie narzuca się tu żadna analogia,
wyjąwszy skrajnie ogólne zdanie, że kiedy nie ma dowodu ani obalenia,
(przypuszczenie matematyczne może być bądź prawdziwe, bądź fałszywe.
Nie podałem żadnego ogólnego wzoru na stosowne i odnoszące się do danej
sytuacji przygodne zdanie jakościowe. Ponieważ zajmuje nas to, jak mogłoby się
okazać, że rzeczy mają się inaczej, ogólny wzór polega na przekształceniu na sposób
jakościowy zarówno uprzednich danych jak też samego zdania i utrzymywaniu, że
wiążą się one jedynie przygodnie. W przypadku identyczności, posługujących się
dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, tak jak w powyższym przypadku
Gwiazdy Wieczornej-Gwiazdy Porannej, istnieje prostszy wzór, często przydatny do
osiągnięcia, w każdym razie w przybliżeniu, tego samego celu. Niech „R1” i „R2”
będą dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, znajdującymi się po obu stronach
znaku identyczności. „R1 = R2” jest zatem zdaniem koniecznym, jeśli jest zdaniem
prawdziwym. Odniesienia wyrażeń „R1” i „R2” można z powodzeniem ustalić
odpowiednio za pomocą nieścisłych wyrażeń oznaczających „D1” i „D2”, któr e w
przypadku Gwiazdy Wieczornej i Gwiazdy Porannej mają postać: „ciało niebieskie w
takim a takim położeniu na niebie wieczorem (rano)”. A wówczas, jakkolwiek „R 1 =
R2” jest konieczne, „D1 = D2” z powodzeniem możne być przygodne, a to właśnie
często prowadzi do błędnego poglądu, iż mogłoby się okazać, że jest inaczej niż „R1
= R2”.
Przechodzę w końcu do ciągle zbyt pobieżnego namysłu nad zastosowaniem
dotychczasowych rozwiązań do tezy o identyczności. Teoretycy identyczności
zajmowali się kilkoma różnymi typami identyfikacji: osoby z jej ciałem, konkretnego
wrażenia (lub zdarzenia) czy stanu posiadania wrażenia) z konkretnym stanem
mózgu (ból Jana o godz. 600
to było pobudzenie jego włókien C w tamtej chwili),
oraz typów stanów umysłu z odpowiednimi typami stanów fizycznych (ból to
pobudzenie włókien C). Każdy z tych typów identyfikacji, a także jeszcze inne ich
typy występujące w literaturze dostarczają trudności analizy, słusznie podnoszonych
przez kartezjańskich krytyków, a trudności tych nie sposób uniknąć przez odwołanie
się po prostu do rzekomego mylenia synonimu z identycznością. Chciałbym
wspomnieć, że nie ma oczywiście żadnej jawnej przeszkody, w każdym razie (mówię
ostrożnie) żadnej takiej, która nasuwałaby się inteligentnemu myślicielowi przy
pierwszym namyśle tuż przed zaśnięciem, a uniemożliwiałaby obronę jakiejś tezy o
identyczności, gdy wątpi się, czy przeczy innym tezom. Na przykład niektórzy
filozofowie uznawali identyczność konkretnych wrażeń z konkretnymi stanami
mózgu, przecząc możliwości identyczności między typami stanów umysłu i stanów
fizycznych.73
Zajmę się przede wszystkim identycznościami typów, a więc większość
rozważań nie będzie zagrażała owym filozofom; będę jednak wspominał krótko o
72 Niektóre twierdzenia, jakie sam wypowiadałem wyżej, mogą być swobodne i niedokładne w tym sensie.
Jeśli mówię: „Może okazać się, że złoto nie jest pierwiastkiem”, mówię poprawnie; „może” jest tu słowem
odnoszącym się do wiedzy i wyraża fakt, że dane nie uzasadniają apriorycznej (kartezjańskiej) pewności, że
złoto jest pierwiastkiem. Mówię też zupełnie poprawnie, gdy mówię, że pierwiastkowość złota została odkryta
a posteriori. Gdy mówię: „Mogłoby okazać się, że złoto nie jest pierwiastkiem”, wydaje mi się, że rozumiem
to metafizycznie, a moje zdanie poddaje się ulepszeniom wspomnianym w tekście. 73 Znakomite przykłady stanowią Thomas Nagel i Donald Davidson. Ich poglądy są bardzo interesujące i
chciałbym móc rozważyć je bardziej szczegółowo. Wątpliwe, czy tacy filozofowie chcieliby nazywać się
„materialistami”. Davidson w szczególności opiera powody przyjęcia swej wersji teorii identyczności na
rzekomej niemożności skorelowania własności psychicznych z fizycznymi.
Argument wymierzony przeciw identyfikacji znak-znak oraz tekst rzeczywiście stosują się do tych
poglądów.
innych rodzajach identyczności.
Kartezjusz i jego zwolennicy przekonywali, że osoba czy umysł różnią się od jej
ciała, ponieważ umysł mógłby istnieć bez ciała. Z równym powodzeniem mógłby on
wywieść ten sam wniosek z przesłanki, że ciało mogłoby istnieć bez umysłu.74
Otóż
odpowiedzią, którą uważam za całkowicie nie do przyjęcia, jest odpowiedź ochoczo
uznająca kartezjańską przesłankę, a przeczącą kartezjańskiemu wnioskowi. Niech
„Kartezjusz” będzie nazwą, czyli ścisłym wyrażeniem oznaczającym pewną osobę, a
„C” niech będzie ścisłym wyrażeniem oznaczającym jej ciało. Jeśli więc Kartezjusz
byłby naprawdę identyczny z C, ta rzekoma identyczność, będąc identycznością
zachodzącą między dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, byłaby konieczna,
a Kartezjusz nie mógłby istnieć bez C, zaś C nie mogłoby istnieć bez Kartezjusza.
Przypadek ten w ogóle nie jest porównywalny z przypadkiem rzekomo
analogicznym, z identycznością Pierwszego Głównego Poczmistrza z wynalazcą
soczewek dwuogniskowych. To prawda, ta identyczność zachodzi mimo faktu, że
mógłby istnieć Pierwszy Główny Poczmistrz, nawet gdyby soczewki dwuogniskowe
nigdy nie zostały wynalezione. Powodem tego jest okoliczność, że „wynalazca
soczewek dwuogniskowych” nie jest ścisłym wyrażeniem oznaczającym; świat, w
którym nikt nie wynalazł soczewek dwuogniskowych, n ie jest ipso facto światem, w
którym nie istniał Franklin. Rzekoma analogia upada zatem; filozof, który chce
odrzucić kartezjański wniosek, musi odrzucić kartezjańską przesłankę, a to ostatnie
zadanie nie jest trywialne.
Niech „A” nazywa konkretne wrażenie bólu, a „B” odpowiedni stan mózgu, czyli
stanu mózgu, jaki niektórzy teoretycy identyczności chcą identyfikować z A.
Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że jest przynajmniej logicznie możliwe, iż B
istniałoby (mózg Jana mógłby być dokładnie w tym stanie w danej chwili), a Jan nie
odczuwałby w ogóle żadnego bólu, a więc istniałoby bez obecności A. Powtórzmy,
że teoretyk identyczności nie może ochoczo przyjąć tej możliwości i postępować
dalej; spójność oraz zasada konieczności identyczności używających ścis łe
wyrażenia oznaczające nie zezwalają na żadne takie postępowanie. Jeśli A i B byłyby
identyczne, identyczność musiałaby być konieczna. Nie sposób raczej uniknąć tej
trudności wywodząc, że choć B nie mogłoby istnieć bez A, bycie bólem jest tylko
przygodną własnością A, a więc występowanie B bez bólu nie zakłada występowania
B bez A. Czy może być bardziej oczywisty przypadek istoty niż fakt, że bycie bólem
jest konieczną własnością każdego bólu? Teoretyk identyczności, który chciałby
przyswoić sobie tę strategię, musi nawet utrzymywać, że bycie wrażeniem jest
przygodną własnością A, na pierwszy rzut oka bowiem wydawałoby się logicznie
możliwe, że B mogłoby istnieć bez żadnego wrażenia, z którym mogłoby być
wiarygodnie identyfikowane. Rozważmy konkretny ból czy inne wrażenia, jakie
74 Oczywiście ciało naprawdę istnieje bez umysłu i przypuszczalnie bez osoby, gdy są to zwłoki. Już ta
okoliczność, jeśli ją uznać, wskazywałaby, że osoba i jej ciało są czymś różnym. (Zob. David Wiggins On
Being at the Same Place at the Same Time , „Philosophical Review”, t. 77, 1968, s. 90 - 95.) Podobnie można
wywodzić, że posąg nie jest bryłą materii, z której jest skomponowany. Ale w tym ostatnim przypadku można
natomiast utrzymywać, że posąg nie jest niczym „ponad i poza” bryłą materii i tym samym środkiem można
próbować posłużyć się odnośnie do stosunku osoby do ciała. Trudności występujące w tekście nie pojawiłyby
się wówczas w tej samej postaci, lecz pojawiłyby się analogiczne trudności. Teoria, iż osoba jest niczym poza
i ponad swym ciałem, tak samo jak posąg jest niczym poza i ponad materią, z której jest skomponowany,
musiałaby głosić, iż (koniecznie) osoba istnieje wtedy i tylko wtedy, gdy jej ciało istnieje i ma pewną
dodatkową organizację fizyczną. Teza taka byłaby narażona na trudności modalne, podobne do osaczających
zwykłą tezę o identyczności; i to samo dotyczyłoby analogii, jakie się podsuwa, które zastępują identyfikację
stanów umysłu ze stanami fizycznymi. Dalsze rozważanie tej sprawy musi być odłożone do innej okazji.
Innym poglądem, którego nie będę rozważał, choć nie jestem zbyt skłonny do uznania go, a nawet nie jestem
pewny, czy został przedstawiony z należytą jasnością, jest pogląd na pojęcia psychologiczne jako tak zwane
pojęcia stanów funkcjonalnych.
kiedyś mieliśmy. Czy uznamy w ogóle za wiarygodne, że to właśnie wrażenie
mogłoby istnieć nie będąc wrażeniem w taki sposób, w jaki pewien wynalazca
(Franklin) mógłby istnieć nie będąc wynalazcą?
Wspominam tę strategię, ponieważ wydaje mi się, iż przyjmuje ją wielu
teoretyków identyczności. Teoretycy ci, w swym przeświadczeniu, że rzekomą
identyczność stanu mózgu z odpowiednim stanem umysłu trzeba analizować na wzór
przygodnej identyczności Benjamina Franklina z wynalazcą soczewek
dwuogniskowych, dochodzą do tego, iż tak jak przygodna działalność Benjamina
Franklina uczyniła zeń wynalazcę soczewek dwuogniskowych, tak też jakaś
przygodna własność stanu mózgu musi czynić zeń ból. Chcą oni na ogół, by własność
ta była stwierdzalna w języku fizykalnym czy przynajmniej „przedmiotowo
neutralnym”, tak by nie można było oskarżać materialistę o postulowanie
nieredukowalnych niefizykalnych własności. Typowy pogląd głosi, że bycie bólem,
jako własność stanu fizycznego, trzeba analizować w terminach „roli przyczynowej”
tego stanu,75
w terminach swoistych bodźców (np. ukłucie szpilką), które go
wywołują, oraz swoistego zachowania, które on wywołuje. Nie chcę wchodzić w
szczegóły takich analiz, choć zazwyczaj stwierdzam, że są błędne z konkretnych
powodów, poza ogólnymi względami modalnymi, które tu wykładam. Tu trzeba
tylko, bym zauważył, iż owi teoretycy traktują „przyczynową rolę” stanu fizycznego
jako przygodną własność tego stanu, a więc przyjmują, że jego przygodną własnością
jest to, iż w ogóle jest stanem umysłu, a cóż dopiero, że jest czymś - tak swoistym
jak ból. Koncepcja ta, by powtórzyć, wydaje mi się oczywiście absurdalna. Prowadzi
ona do poglądu, że ten właśnie ból, jaki mam teraz, mógłby istnieć w ogóle nie będąc
stanem umysłu.
Nie rozpatrywałem odwrotnego zagadnienia, bliższego oryginalnym rozważaniom
Kartezjusza — mianowicie, że tak jak wydaje się, że stan mózgu mógłby istnieć bez
żadnego bólu, tak też wydaje się, że ból mógłby istnieć bez odpowiedniego stanu
mózgu. Zauważmy, że bycie stanem mózgu jest oczywiście istotną własnością B
(stanu mózgu). W istocie nawet coś więcej jest prawdziwe: nie tylko bycie stanem
mózgu, lecz nawet bycie stanem mózgu szczególnego rodzaju jest istotną własnością
B. Układ komórek mózgu, którego obecność w danej chwili stanowi obecność B w
owej chwili, jest istotny dla B, i pod jego nieobecność B nie istniałby. A więc, kto
chce twierdzić, że stan mózgu i ból są identyczne, musi wykazać, że ból A nie
mógłby istnieć bez całkiem określonego rodzaju układu cząsteczek. Jeśli A = B, to
identyczność A z B jest konieczna, a każda istotna własność jednego musi być
istotną własnością drugiego. Kto chce podtrzymywać tezę o identyczności, nie może
po prostu uznać intuicji Kartezjusza, że A może istnieć bez B, że B może istnieć bez
A, że skorelowana z B obecność czegoś o własnościach umysłowych jest tylko
przygodna dla B, oraz że skorelowana z A obecność jakichś swoistych własności
fizycznych jest tylko przygodna dla A. Te intuicje trzeba rozproszyć, pokazując, jak
są zwodnicze. Zadanie to może nie być niewykonalne; widzieliśmy wyżej, jak pewne
rzeczy, które wydawały się przygodne okazywały się, przy bliższym badaniu,
konieczne. Ale owo zadanie nie jest oczywiście igraszką dziecięcą, a niżej
zobaczymy, jak jest trudne.
Ostatni rodzaj identyczności, o którym mówiłem, że zasługiwałby na bliższą
uwagę, to identyczność typów, której przykładem jest identyfikacja bólu z
pobudzeniem włókien C. Utrzymuje się, że identyfikacje te są analogiczne z takimi
75 Na przykład David Armstrong Materialistyczna teoria umysłu tłum. H. Krahelska, Warszawa, PWN 1982;
zob. przegląd dyskusji dokonany przez Thomasa Nagla w „Philosophical Review”, t. 79 1970, s. 394 —403,
oraz Davida Lewisa An Argument for the Identity Theory . „The Journal of Philosophy”, s. 17—25.
naukowymi identyfikacjami typów, jak identyczność ciepła z ruchem cząsteczek,
wody z tlenkiem wodoru i temu podobne. Rozważmy, dla przykładu, analogię, jaka
ma rzekomo zachodzić między identyfikacją materialistyczmą a identyfikacją ciepła
z ruchem cząsteczek; obie identyfikacje identyfikują dwa typy zjawisk. Obiegowy
pogląd głosi że obie identyfikacje, zarówno ciepła z ruchem cząsteczek jak też bólu z
pobudzeniem włókien C, są przygodne. Widzieliśmy wyżej, że ponieważ „ciepło” i
„ruch cząsteczek” to dwa wyrażenia ściśle oznaczające, identyfikacja zjawisk, jakie
nazywają, jest konieczna. A co z wyrażeniami „ból” i „pobudzenie włókien C”? Na
podstawie poprzedniego rozważania powinno być jasne, że „ból” jest ścisłym
wyrażeniem oznaczającym typ czy zjawisko, jakie oznacza: jeśli coś jest bólem, jest
nim z istoty, i absurdalne wydaje się założenie, że ból mógłby być jakimś innym
zjawiskiem niż to, jakim jest. To samo dotyczy terminu „pobudzenie włókien C”, pod
warunkiem, że „włókna C” to ścisłe wyrażenie oznaczające, jak chcę tu przyjmować.
(Założenie to jest cokolwiek ryzykowne, zasadniczo bowiem nic nie wiem o
włóknach C, wyjąwszy to, że mówi się, iż ich pobudzenie jest skorelowane z
bólem.76
Nie jest to ważna sprawa; jeśli wyrażenie „włókna C” nie jest ścisłym
wyrażeniem oznaczającym, zastąpimy je po prostu takim, które jest, lub załóżmy, że
w obecnym kontekście używa się go jako ścisłego wyrażenia oznaczającego.), A
więc identyczność bólu z pobudzeniem włókien C, jeśli zachodzi, musi być
konieczna.
Jak dotąd, analogia między identyfikacją ciepła z ruchem cząsteczek a
identyfikacją bólu z pobudzeniem włókien C nie upadła; okazała się jedynie
przeciwieństwem tego, co się zazwyczaj sądzi — obie identyfikacje, jeśli są
prawdziwe, muszą być konieczne. Znaczy to, że teoretyk identyczności jest
zobowiązany do poglądu, że nie mogłoby być pobudzenia włókien C, które nie jest
bólem, ani bólu, który nie jest pobudzeniem włókien C. Konsekwencje te są z
pewnością zaskakujące i sprzeczne z intuicją, ale nie odprawiajmy zbyt szybko
teoretyka identyczności. A może mógłby on pokazać, iż rzekoma możliwość, że ból
nie okazuje się pobudzeniem włókien C, lub że istnieje przypadek jednego ze zjawisk
nie będący przypadkiem drugiego, że możliwość ta jest tego samego rodzaju
złudzeniem co złudzenie, iż woda mogłaby nie być tlenkiem wodoru, a ciepło
mogłoby nie być ruchem cząsteczek? Jeśli mógłby tak zrobić, obaliłby kartezjanistę
nie przez uznanie, jak się to czyni w konwencjonalnej analizie, jego przesłanki i
pokazanie błędu jego rozumowania, lecz raczej przez odwrotne postępowanie —
choć przyznaje się, że rozumowanie kartezjańskie, przyjąwszy jego przesłankę o
przygodności identyfikacji, prowadzi do jego wniosku, przesłankę tę ukazuje się jako
z pozoru wiarygodną, lecz fałszywą.
Otóż nie sądzę, by było prawdopodobne, że teoretykowi identyczności powiedzie
się takie przedsięwzięcie. Chcę wykazać, że w każdym razie owego przypadku nie
sposób interpretować jako przypadku analogicznego do identyfikacji naukowej
76 Byłem zaskoczony stwierdziwszy, że co najmniej jeden zdolny słuchacz potraktował moje użycie takich
terminów jak „skorelowany z”, „odpowiadający”, jako coś, co już przesądza spór o tezę o identyczności na jej
niekorzyść. Teza o identyczności, powiedział, nie jest tezą, że bóle i stany mó zgu są skorelowane, lecz raczej,
że są identyczne. Całe moje rozważanie zakłada więc stanowisko antymaterialisty, które zamierzałem
dowieść. Choć byłem zaskoczony słysząc zarzut przyznający tak mało inteligencji argumentowi, próbowałem
unikać szczególnie terminu „skorelowany”, który, jak się wydaje, doprowadził do powstania tego zarzutu.
Mimo to, by uniknąć nieporozumień, wyjaśnię mój sposób użycia. Przyjąwszy, przynajmniej na użytek
argumentacji, że okazało się, iż odkrycia naukowe nie obalają od razu mate rializmu, zarówno dualiści jak też
teoretycy identyczności zgadzają się, że istnieje korelacja czy odpowiedniość między stanami umysłu a
stanami fizycznymi. Dualiści twierdzą, że ów stosunek „korelacji”, jest niezwrotny, teoretycy identyczności
twierdzą, że jest to po prostu szczególny przypadek stosunku identyczności. Można używać takich terminów
jak „korelacja” czy „odpowiedniość”, nie przesądzając, która strona ma rację.
zwykłego typu, jakiej przykładem jest identyczność ciepła i ruchu cząsteczek. Jaką
strategią posłużyliśmy się wyżej, by uporać się z rzekomą przygodnością pewnych
przypadków zdań koniecznych a posteriori? Strategia ta polegała na wykazaniu, że
choć samo dane zdanie jest konieczne, ktoś mógłby, mówiąc jakościowo, być w tej
samej sytuacji poznawczej co pierwotna, a w takiej sytuacji jakościowo analogiczne
zdanie mogłoby być fałszywe. W przypadku identyczności między dwoma ścisłymi
wyrażeniami oznaczającymi można zbliżyć się do tej strategii posługując się
prostszą. Rozważmy, jak określa się odniesienia owych wyrażeń oznaczających; jeśli
te pokrywają się tylko przygodnie, ten fakt nadaje pierwotnemu zdaniu pozór jego
przygodności. W przypadku ciepła i ruchu cząsteczek sposób, w jaki działają te dwa
wzorce, jest prosty. Gdy ktoś mówi, niedokładnie, że mogłoby się okazać, iż ciepło
nie jest ruchem cząsteczek, w tym, co mówi, prawdziwe jest to, iż można by
odczuwać jakieś zjawisko w ten sam sposób, w jaki my odczuwamy ciepło, to znaczy
odczuwać je dzięki temu, że wytwarza wrażenie, które nazywamy „wrażeniem
ciepła” (nazwijmy je „W”), nawet gdy to zjawisko nie jest ruchem cząsteczek, ów
ktoś ponadto ma na myśli, że tę planetę mogłyby zamieszkiwać stworzenia, które nie
doznawałyby W będąc w obecności ruchu cząsteczek, choć doznawałyby W w
obecności czegoś innego. Takie stworzenia znajdowałyby się, w pewnym
jakościowym sensie, w tej samej sytuacji poznawczej, w jakiej my jesteśmy,
mogłyby posłużyć się ścisłym wyrażeniem do oznaczenia zjawiska, które wywołuje
w nich W (to ścisłe wyrażenie oznaczające mogłoby nawet brzmieć „ciepło”), a
jednak tym, co wywołuje owo wrażenie, nie byłby ruch cząsteczek (a zatem nie
ciepło!).
A czy można powiedzieć coś analogicznego, by rozwiać poczucie, że identyczność
bólu i pobudzenia włókien C, jeśli jest odkryciem naukowym, mogłaby się okazać
czymś innym. Nie sądzę, że taka analogia jest możliwa. W przypadku rzekomej
możliwości, że ruch cząsteczek mógłby istnieć pod nieobecność ciepła, rzeczywiście
możliwe wydaje się to, że istniałby ruch cząsteczek bez bycia odczuwanym jako
ciepło, to znaczy, mógłby istnieć bez wytwarzania wrażenia W, wrażenia ciepła. Czy
w przypadku istot właściwie odczuwających zachodzi analogiczna możliwość, że
miałoby istnieć pobudzenie włókien C bez bycia odczuwanym jako ból? Jeśli jest to
możliwe, pobudzenie włókien C samo może istnieć bez bólu, jego istnienie bowiem
bez bycia odczuwanym jako ból jest jego istnieniem bez bycia tu w ogóle jakiegoś
bólu. Sytuacja taka pozostawałaby w jawnej sprzeczności z rzekomą konieczną
identycznością bólu i odpowiedniego stanu fizycznego, a analogia ta zachodzi w
przypadku każdego stanu fizycznego, który można by identyfikować z odpowiednim
stanem umysłu. Kłopot w tym, że teoretyk identyczności nie twierdzi, że stan
fizyczny jedynie wytwarza stan umysłu, a raczej chce on, by te dwa stany były
identyczne, a więc a fortiori, by koniecznie współwystępowały. W przypadku ruchu
cząsteczek i ciepła istnieje coś, mianowicie wrażenie ciepła, co jest pośrednikiem
między zewnętrznym zjawiskiem a obserwatorem. W przypadku stan umysłu -stan
fizyczny żaden taki pośrednik nie jest możliwy, ponieważ przyjmuje się tu, że
zjawisko fizyczne jest identyczne z samym zjawiskiem wewnętrznym. Można być w
tej samej sytuacji poznawczej, w jakiej byłoby się, gdyby było ciepło, nawet pod
nieobecność ciepła, doznając po prostu wrażenia ciepła; a nawet w obecności ciepła
można mieć te same dane, jakie miałoby się pod nieobecność ciepła, po prostu
przeżywając brak wrażenia W. Żadna taka możliwość nie istnieje w przypadku bólu i
innych zjawisk umysłu. Być w tej samej sytuacji poznawczej, jaka zachodziłaby,
gdyby się miało ból, to mieć ból; być w tej samej sytuacji poznawczej, jaka
zachodziłaby pod nieobecność bólu, to nie mieć bólu. Nie sposób zatem wyjaśnić
rzekomej przygodności związku między stanem fizycznym a odpowiednim stanem
mózgu, odwołując się jak w przypadku ciepła, do swego rodzaju jakościowej
analogii.
Analizowaliśmy właśnie tę sytuację, odwołując się do pojęcia jakościowo
identycznej sytuacji poznawczej. Kłopot w tym, że pojęcie sytuacji poznawczej
jakościowo identycznej z taką, w której obserwator miał wrażenie W, jest po prostu
pojęciem sytuacji, w której obserwator miał to wrażenie. Tę samą uwagę można
wygłosić, odwołując się do pojęcia tego, co wyznacza odniesienie ścisłego wyrażenia
oznaczającego. W przypadku identyczności ciepła z ruchem cząsteczek ważną
okolicznością było to, że choć „ciepło” to ścisłe wyrażenie oznaczające, odniesienie
tego wyrażenia określone zostało przez przypadkową własność tego, do czego ono
się odnosi, mianowicie przez własność wytwarzania w nas wrażenia W. Jest więc
możliwe, że jakieś zjawisko zostałoby ściśle oznaczone w ten sam sposób, co
zjawisko ciepła, a jego odniesienie również byłoby wyznaczone przez wrażenie W,
choć zjawisko to nie byłoby ciepłem, a zatem nie byłoby ruchem cząsteczek. Ból
natomiast nie zostaje wyznaczony przez jedną ze swych przypadkowych własności;
jest on raczej wyznaczony przez samą własność bycia bólem, przez jej bezpośrednią
fenomenologiczną jakość. Ból więc, w odróżnieniu od ciepła, jest nie tylko ściśle
oznaczony przez „ból”, lecz odniesienie tego wyrażenia jest określone przez istotną
własność tego, do czego ono się odnosi. Nie można więc powiedzieć, że choć ból jest
koniecznie identyczny z pewnym stanem fizycznym, pewne zjawisko może być
wyznaczone w ten sam sposób, w jaki wyznaczamy ból, choć nie jest skorelowane z
tym stanem fizycznym. Jeśli jakieś zjawisko jest wyznaczone dokładnie w ten sam
sposób, w jaki wyznaczamy ból, zjawisko to jest bólem.
Tę samą sprawę można bodaj bardziej ożywić bez takiego szczególnego
odwoływania się do technicznego aparatu pojęciowego tych wykładów. Załóżmy, że
wyobrażamy sobie Boga stwarzającego świat; co musiałby On uczynić, by
spowodować zachodzenie identyczności ciepła i ruchu cząsteczek? Wydawałoby się
tu, że wszystko, co musiał uczynić, to stworzyć ciepło, to znaczy sam ruch
cząsteczek. Jeśli cząsteczki powietrza na tej ziemi są dostatecznie pobudzone, jeśli
jest płonący ogień, ziemia będzie gorąca, nawet jeśli nie ma obserwatorów, by to
widzieć. Bóg stworzył światło (a więc stworzył strumienie fotonów, według obecnej
teorii naukowej), zanim stworzył ludzkich i zwierzęcych obserwatorów, a to samo
dotyczy przypuszczalnie ciepła. Dlaczego zatem zdaje się nam, że identyczność
ruchu cząsteczek z ciepłem jest rzeczowym faktem nauki, że samo stworzenie ruchu
cząsteczek pozostawiło jeszcze Boga z dodatkowym zadaniem uczynienia z ruchu
cząsteczek ciepła? Poczucie to jest istotnie złudne, ale jest rzeczowym zadaniem
Bóstwa zadanie sprawienia, by ruch cząsteczek odczuwano jako ciepło. By to zrobić,
Bóg musi stworzyć jakieś istoty czujące, co zapewnia, że ruch cząsteczek stwarza w
nich wrażenie W. Dopiero, gdy to uczynił, będą istniały istoty, które mogą
dowiedzieć się dokładnie w ten sam sposób co my, że zdanie: „Ciepło jest ruchem
cząsteczek”, wyraża prawdę a posteriori.
Co z przypadkiem pobudzenia włókien C? Wydawałoby się, że dla stworzenia tego
zjawiska Bóg potrzebuje jedynie stworzyć istoty z włóknami C, podatnymi na
pobudzenie fizyczne właściwego rodzaju; jest rzeczą nieważną, czy owe istoty są
świadome, czy nie są świadome. Wydawałoby się jednak, że by sprawić, iż
pobudzenie włókien C odpowiada bólowi lub jest odczuwane jako ból, Bóg musi
zrobić coś poza samym stworzeniem pobudzenia włókien C; musi sprawić On, by
stworzenia odczuwały pobudzenie włókien C jako ból, a nie jako łaskotanie czy
ciepło lub by nic nie odczuwały, co jawnie mieściłoby się w granicach Jego
możliwości. Jeśli te rzeczy są faktycznie w granicach jego możliwości, to relacja
między bólem, jaki Bóg stwarza, a pobudzeniem włókien C nie może być
identycznością. Jeśli bowiem tak jest, pobudzenie mogłoby istnieć bez bólu, a
ponieważ wyrażenia „ból” i „pobudzenie włókna C” są ścisłe, fakt ten zakłada, że
relacja między tymi dwoma zjawiskami nie jest relacją identyczności. Bóg musiał
wykonać pewną pracę, poza samym stworzeniem człowieka, by sprawić, że pewien
człowiek jest wynalazcą soczewek dwuogniskowych; człowiek mógłby istnieć z
powodzeniem, nie wynajdując żadnej takiej rzeczy. Nie można tego samego
powiedzieć co do bólu; jeśli to zjawisko w ogóle istnieje, nie trzeba wymagać żadnej
dalszej pracy, by uczynić zeń ból.
Jednym słowem, odpowiedniość między stanem mózgu a stanem umysłu wydaje
się mieć pewien jawny składnik przygodności. Widzieliśmy, że identyczność nie jest
relacją, która może przygodnie zachodzić między przedmiotami. Jeśli zatem teza o
identyczności byłaby słuszna, ów składnik przygodności nie występowałby w relacji
między stanami umysłu a stanami fizycznymi Nie może on występować, jak w
przypadku ciepła i ruchu cząsteczek, w relacji między zjawiskiem (= ciepło = ruch
cząsteczek) a sposobem, w jaki odczuwa się je lub w jaki ono się jawi (wrażenie W),
ponieważ w przypadku zjawisk umysłu nie ma żadnego „przejawu” poza samym
zjawiskiem umysłu.
Podkreślałem tu możliwość, czy rzekomą możliwość, stanu fizycznego bez
odpowiedniego stanu umysłu. Możliwość odwrotna, stan umysłu (ból) bez stanu
fizycznego (pobudzenie włókien C), również stawia teoretyków identyczności przed
trudnościami, których nie sposób usunąć odwołując się do analogii z ciepłem i
ruchem cząsteczek.
Rozważałem krócej podobne trudności dotyczące poglądów zrównujących jaźń z
ciałem, a konkretne zdarzenia umysłu z konkretnymi zdarzeniami fizycznymi, nie
rozpatrując wszakże tak szczegółowo możliwych kontrposunięć, jak w przypadku
identyczności typów. Wystarczy powiedzieć, iż podejrzewam, że podane względy
wskazują, iż teoretyk pragnący identyfikować rozmaite konkretne zdarzenia
umysłowe i fizyczne będzie musiał stanąć wobec trudności całkiem podobnych do
trudności teoretyka identyczności typów; on również nie będzie mógł odwołać się do
rzekomych standardowych analogii.
Okoliczność, że nieosiągalne są zwykłe posunięcia i analogie, służące
rozstrzygnięciu trudności teoretyka identyczności, nie jest oczywiście żadnym
dowodem, że nieosiągalne są żadne posunięcia. Na pewno nie mogę rozpatrywać tu
wszystkich możliwości. Podejrzewam jednak, że obecne rozważania przemawiają
zdecydowanie przeciw zwykłym postaciom materializmu. Materializm, jak sądzę,
musi twierdzić, że fizykalny opis świata jest jego zupełnym opisem, że wszelkie
fakty umysłowe są „ontologicznie zależne” od faktów fizycznych w takim zwykłym
sensie, że z koniecznością z nich wynikają. Nie wydaje mi się, by jakikolwiek
teoretyk identyczności przedstawił przekonujący argument przeciw intuicyjnemu
poglądowi, że tak nie jest.77
77 Wyraziwszy w tekście te wątpliwości co do teorii identyczności, powinienem podkreślić dwie rzeczy: po
pierwsze, teoretycy identyczności przedstawili na rzecz swych poglądów argumenty pozytywne, na które z
pewnością tu nie odpowiedziałem. Niektóre z tych argumentów wydają mi się słabe lub oparte na
ideologicznych przesądach, lecz inne, na które nie jestem teraz w stanie przekonująco odpowiedzieć, uderzają
mnie jako wysoce zniewalające. Po drugie, odrzucenie tezy o identyczności nie pociąga uznania
kartezjańskiego dualizmu. W rzeczywistości, pogląd, który wyraziłem wyżej, że osoba nie mogłaby pochodzić
z innej spermy i komórki jajowej niż te, z których faktycznie się poczęła, wskazuje pośrednio na odrzucenie
kartezjańskiego obrazu. Jeżeli mielibyśmy jasną ideą duszy czy umysłu jako bytu niezależnego, samoistnego,
duchowego, dlaczego musiałaby ona pozostawać w jakimś koniecznym związku z konkretnymi przedmiotami
materialnymi, takimi Jak konkretna sperma czy konkretna komórka jajowa. Przekonany dualista może myśl eć,
UZUPEŁNIENIA
Uzupełnienia te przynoszą pewne rozszerzenie pierwotnego tekstu, które dodałem
bądź w odpowiedzi na pytania, bądź gwoli rozjaśnienia czy szkicowego rozszerzenia.
(a) Jednorożce, s. 27, 28. W świetle wypowiedzianych w trzecim wykładzie uwag,
dotyczących rodzajów naturalnych, spróbuję podać krótkie wyjaśnienie dziwnego
poglądu na jednorożce, którego broniłem w tekście. Były tam dwie tezy: najpierw
teza metafizyczna, że żadnej przeciwnej faktom sytuacji nie sposób właściwie opisać
jako sytuacji, w której istniałyby jednorożce; po drugie, teza epistemologiczna, że
archeologiczne odkrycie wskazujące, iż istniały zwierzęta o wszystkich cechach
przypisywanych w odpowiednim micie jednorożcom, nie stanowiłoby ani samo w
sobie, ani w swych konsekwencjach dowodu, że istniały jednorożce.
Co do tezy metafizycznej, zasadniczo biorąc argument wygląda następująco. Tak
jak tygrysy to gatunek rzeczywisty, jednorożce to gatunek mityczny. Otóż tygrysów,
jak wywodziłem w trzecim wykładzie, nie można definiować po prostu w terminach
ich wyglądu; jest możliwe, że istniałby inny gatunek, mający wszystkie zewnętrzne
znamiona tygrysów, lecz inną budowę wewnętrzną, a zatem nie byłby to gatunek
tygrysów. Do sądzenia, że jest inaczej, może nas mylnie prowadzić fakt, że w
rzeczywistości nie istnieją żadne takie „udawane tygrysy”, toteż w praktyce wygląd
zewnętrzny wystarcza do identyfikacji tego gatunku. Nie ma natomiast rzeczywistego
gatunku jednorożców, a co się tyczy rozmaitych gatunków hipotetycznych, o różnej
budowie wewnętrznej (niektóre gadowate, niektóre ssakowate, niektóre
ziemnowodne), które miałyby wyglądy zewnętrzne przysługujące według mitu o
jednorożcu jednorożcom, nie sposób powiedzieć, które z tych różnych gatunków
mitycznych miałyby być jednorożcami. Jeśli przyjmiemy, jak to czynię, że
jednorożce z mitu uznawane były za konkretny gatunek, lecz mit nie dostarcza o ich
budowie wewnętrznej informacji wystarczającej do jednoznacznego określenia tego
gatunku, to nie istnieje żaden rzeczywisty czy możliwy gatunek, o którym możemy
powiedzieć, że miałby być gatunkiem jednorożców.
Łatwiej jest wykazać tezę epistemologiczną. Jeśli znajdziemy opowieść opisującą
substancję o fizycznym wyglądzie złota, nie sposób wnosić na tej podstawie, że
mówi ona o złocie; może ona mówić o pirycie. O jakiej substancji mowa, musimy
określić w taki sposób jak w przypadku nazw własnych — przez historyczne
powiązanie owej opowieści z pewną substancją. Gdy śledzimy to powiązanie, z
powodzeniem może się okazać, że substancja, o którą chodzi, była złotem, pirytem
lub czymś innym. Podobnie, samo odkrycie zwierząt o własnościach przypisywanych
w micie jednorożcom wcale nie wskazywałoby, że istniały zwierzęta , o których
mówił mit. Być może mit został w całości wymyślony, a to, że faktycznie istniały
zwierzęta o tym samym wyglądzie stanowi czysto przypadkową zbieżność. W tym
przypadku nie możemy powiedzieć, że rzeczywiście istniały zwierzęta z mitu,
musimy również ustalić historyczne powiązanie wskazujące, że mit dotyczy tych
zwierząt.
Podtrzymuję podobne poglądy - co się tyczy fikcyjnych nazw własnych. Samo
odkrycie, że istotnie był detektyw znany ze wspaniałych wyczynów, takich jak
wyczyny Sherlocka Holmesa, nie wskazywałoby, że pisarstwo Conan Doyle’a
że moje poglądy dotyczące spermy i komórek jajowych przesądzają kwestię na niekorzyść Kartezjusza.
Skłonny byłbym przekonywać, że jest inaczej; fakt, iż trudno sobie wyobrazić moje pochodzenie ze spermy i
komórki jajowej innych niż te, z jakich się faktycznie wywodzą, wydaje mi się wskazywać, że nie mamy
żadnego takiego wyraźnego pojęcia duszy czy jaźni. W każdym razie, jak się wydaje, od czasów Hume’a
krytyki kartezjańskiego pojęcia jaźni koncepcja Kartezjusza stała się wątpliwa. Zagadnienie dusza -cialo
uważam za bardzo rozległe i skrajnie zawiłe.
dotyczyło tego człowieka; jest teoretycznie możliwe, choć w praktyce fantastycznie
nieprawdopodobne, że Doyle pisał czystą fikcję, a podobieństwo do rzeczywistego
człowieka jest wyłącznie przypadkowe. (Pomyślmy o charakterystycznym
zastrzeżeniu: „Postaci w tym dziele są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do
kogokolwiek żywego czy umarłego jest czysto przypadkowe”.) Podobnie
podtrzymuję metafizyczny pogląd, iż założywszy, że nie ma żadnego Sherlocka
Holmesa, nie sposób powiedzieć o żadnej możliwej osobie, iż miałaby być
Sherlockiem Holmesem, gdyby istniała. Kilku różnych możliwych ludzi, a nawet
ludzie rzeczywiści, tacy jak Darwin czy Kuba Rozpruwacz, mogłoby dokonać
wyczynów Holmesa, ale o żadnym z nich nie możemy powiedzieć, że miałby być
Holmesem, gdyby dokonał owych wyczynów. Jeśli bowiem tak byłoby, który z nich
miałby nim być?
Nie mogę już więc pisać, jak to kiedyś czyniłem, że: „Holmes nie istnieje, lecz
istniałby, gdyby były inne stany rzeczy”. (Zob. moje Semantical Considerations on
Modal Logic, „Acta Philosophica Fennica”, t. 16, 1963, s. 83—94; przedrukowane
[w]: L. Linsky (wyd.) Reference and Modality, Oxford 1971; s. 65 w przedruku
Linsky’ego.) To przytoczone twierdzenie daje błędne wrażenie, że nazwy fikcyjne,
takie jak „Holmes”, nazywają konkretne możliwe-lecz-nie-rzeczywiste indywiduum.
Ale zasadnicza myśl, którą usiłowałem wyłożyć, pozostaje i jest niezależna od
wszelkich teorii lingwistycznych dotyczących statusu nazw w ramach fikcji. Jest to
myśl, że w innych możliwych światach „jakieś faktycznie istniejące indywidua mogą
być nieobecne, natomiast nowe indywidua... mogą się pojawić” ( tamże, s. 65), oraz
że jeśli w otwartej formule A(x) zmiennej wolnej przypiszemy jako wartość dane
indywiduum, powstaje pytanie, czy (w teoriomodelowym ujęciu logiki modalnej)
mamy przypisywać owej formule wartość prawdziwościową w światach, w których
dane indywiduum nie istnieje.
Uświadamiam sobie, że tajemnicza skrótowość tych uwag zmniejsza wszelką moc
przekonywania, jaką mogłyby posiadać w innych warunkach. Mam nadzieję rozwinąć
je gdzie indziej, w następnej pracy, rozważającej zagadnienia zdań egzystencjalnych,
nazw pustych i bytów fikcyjnych.
(b) Może na musi, pierwszy akapit na s. 38. Nieopublikowany artykuł Barry T.
Strouda zwrócił moją uwagę na fakt, że sam Kant popełnia zbliżony błąd. Kant
mówi: „Doświadczenie poucza nas wprawdzie, że coś jest takie a takie, nie zaś, że
nie może być inne. Po pierwsze więc, jeżeli mamy twierdzenie, które myślimy wraz z
jego koniecznością, to jest to sąd a priori... Konieczność i ścisła ogólność są przeto
niezawodnymi znamionami poznania a priori (Krytyka czystego rozumu, B 3—4, s.
62—64 w tłumaczeniu Romana Ingardena, t. 1, Warszawa, PWN 1957.) Kant wydaje
się więc utrzymywać, że jeśli wiemy o zdaniu, iż jest konieczne, sposób jego
poznania nie tylko może być a priori, lecz musi być a priori. Przeciwnie, można a
posteriori dowiedzieć się o prawdzie matematycznej, radząc się maszyny liczącej czy
nawet zapytując matematyka. Kant nie może też argumentować, że doświadczenie
może nam powiedzieć, że zdanie matematyczne jest prawdziwe, lecz nie, że jest
konieczne, szczególną bowiem cechą zdań matematycznych (takich jak
przypuszczenie Goldbacha) jest to, iż wie się (a priori), że nie mogą być przygodnie
prawdziwe; zdanie matematyki, jeśli jest prawdziwe, jest konieczne.
Wszystkie bronione w tekście przypadki konieczności a posteriori mają
szczególną cechę, przypisywaną zdaniom matematycznym. Analiza filozoficzna
mówi nam, że nie mogą być przygodnie prawdziwe, a więc wszelka empiryczna
wiedza o ich prawdziwości jest automatycznie empiryczną wiedzą, że są konieczne.
Opis ten stosuje się szczególnie do przypadków zdań o identyczności i zdań o
istocie. Może to dostarczyć pewnego klucza do ogólnego opisu poznania a posteriori
prawd koniecznych.
Powinienem zauważyć, że jeśli możliwość poznania prawdy matematycznej przez
zwrócenie się o radę do maszyny liczącej byłaby jedynym zarzutem przedstawionym
Kantowi, miałby on nadal możność twierdzenia: (1) że każda prawda konieczna jest
poznawalna a priori lub, słabiej, (2) że każda prawda konieczna, jeśli jest w ogóle
znana, musi być poznawalna a priori. Zarówno (1), jak też (2) zawierają niejasne
pojęcie możliwości poznania a priori, ale o ile rozjaśnia się to pojęcie ograniczając
je do standardowego ludzkiego poznania a priori, przemawiam w tekście przeciw
(1), a także przeciw (2). Faktycznie twierdzę oczywiście, że zdania, które
współcześni filozofowie uznawaliby słusznie za „empiryczne”, mogą być konieczne i
mogą być jako takie znane.
Powinienem może wspomnieć, że nie jestem w stanie znaleźć u Kanta opisu
prawdy a priori jako prawdy, która może być znana niezależnie od doświadczenia; o
ile mogę zrozumieć, Kant odwołuje się jedynie do poznania a priori konkretnych
zdań, co nie obejmuje tej szczególnej modalności. (W tekście nieostrożnie
przypisałem ten pospolity opis prawdy a priori Kantowi.) A oczywiście, gdy Kant
używa wyrażenia „konieczny” w odniesieniu do typu zdania, zaś „a priori” w
odniesieniu do sposobu poznania, wcale me może być winnym, pospolitej
współcześnie praktyki traktowania tych dwóch terminów jako wzajemnie
wymienialnych synonimów. Z pierwszych stron Krytyki czystego rozumu widać
wyraźnie, że uważa on tezę, że poznanie, iż coś jest konieczne, musi być poznaniem
a priori, za ważną choć oczywistą tezę rzeczową.
(c) Pewne uwagi, jakie usłyszałem, doprowadziły mnie do przypuszczenia, że
warunkowi braku błędnego koła mogłyby przydać się dalsze rozjaśnienia. Po
pierwsze, moją uwagę na s. 70 rozumiano błędnie jako uwagę głoszącą, że taka
definicja jak: „Jonasz to człowiek, do którego Biblia odnosi się za pomocą tej
nazwy”, narusza w sposób konieczny warunek braku błędnego koła. Nie narusza, pod
warunkiem, że teoria deskrypcji może podać ujęcie odniesienia, jakie mieli autorzy
Biblii, niezależnie od naszego własnego. Gdy rozważałem Strawsona, otwarcie
przyznałem, że mówiący może posłużyć się tego rodzaju deskrypcją, która
„przerzuca odpowiedzialność”, oraz że postępowanie to nie zawiera błędnego koła
pod warunkiem, że deskrypcja innego mówiącego nie zawiera ostatecznie odniesień,
jakie dokonuje pierwszy mówiący. Mogę więc powiedzieć: „Niech «Glumph» będzie
nazwą rzeczy, którą Jones nazywa «Glumph»”, pod warunkiem, że Jones nie mówi
równocześnie: „Niech «Glumph» będzie nazwą rzeczy, którą Kripke nazywa
«Glumph»”. Inny zarzut dotyczy takich niekolistych określeń odniesienia jak: „Niech
Glumph będzie człowiekiem, którego Jones nazywa «Glumph»”, oraz „Niech
«Gödel» będzie człowiekiem, któremu znawcy przypisują twierdzenie o
niezupełności” (wypowiedziane przez laika). Ogólnie mówiąc, mówiący nie może
mieć pewności, od kogo zaczerpnął określenie swego odniesienia, a o ile wie,
„znawcy” z powodzeniem mogą dojść do wniosku, że twierdzenia o niepełności
dowiódł Schmidt, a nie Gödel, choć mówiący, którzy nie znają się na rzeczy, nadal
przypisują je Gödlowi. A więc takie określenia tego, do czego odnosi się wyrażenie,
z powodzeniem mogą dać błędny wynik, a o mówiącym z pewnością nie sposób
powiedzieć, że wie a priori (jak w tezie 5), iż tak nie jest. (Zob. moją krytykę
Strawsona w tekście.) Jeśli natomiast mówiący usiłuje uchylić możliwość takiego
błędu, posługując się własnym odniesieniem jako wzorcem, jak na przykład w takich
określeniach: „Niech Glumph będzie człowiekiem, którego ja (teraz) nazywam
«Glumph»”, lub: „Niech Gödel będzie człowiekiem, o którym jestem
przeświadczony, że dowiódł twierdzenia o niezupełności”, to określenie odniesienia
jest obciążone błędnym kołem (o ile mówiący nie określił już odniesienia w jakiś
inny sposób, a w tym przypadku to właśnie jest warunkiem określającym, nie zaś to,
co sformułowane). Często określeniu odniesienia grozi narażenie się na zarzut
błędnego koła jak też podatność na błąd, mówiący bowiem może nie wiedzieć, czy ci
inni, na których „przerzuca odpowiedzialność”, nie mogą z kolei na niego przerzucać
odpowiedzialności. Rażące przypadki podatności na krytykę obu rodzajów można
napotkać w takich określeniach jak: „Niech «Glumph» oznacza człowieka, którego
my wszyscy, w społeczności S, nazywamy «Glumph»”, lub: „Niech «Gödel» oznacza
człowieka, o którym obecnie powszechnie się sądzi w społeczności S, że dowiódł
twierdzenia o niezupełności”, jeśli zakłada się, że określenia te są używane w całej
społeczności S. Indywidualny mówiący bowiem może mylić się w takim określeniu,
jeśli cała społeczność została powiadomiona o oszustwie Gödel-Schmidt, a on nie
został powiadomiony, a jeśli nawet możliwość błędu zostaje uchylona, określenie
będzie koliste, jeśli przyjmuje się, że wszyscy mówiący społeczności S czy choćby
znaczna ich większość używa go, by określić swe odniesienie.
Wszystkie te uwagi są sformułowane w tekście, lecz nieporozumienia
doprowadziły mnie do przekonania, że ponownie skrótowe ich przedstawienie
mogłoby przypuszczalnie przynieść pewną korzyść. Całkiem inny sposób określenia
odniesienia mógłby wyglądać następująco: „ Niech «Glumph» oznacza człowieka
zwanego «Glumph» przez ludzi, od których zaczerpnąłem tę nazwę (kimkolwiek są),
pod warunkiem, że moje obecne określenie tego odniesienia spełnia warunki
zarysowane w książce Nazywanie a konieczność oraz wszelkie inne warunki, jakie
muszą być spełnione”. Jak mówiłem w przypisie 38, takie określenie stanowiłoby
trywialne spełnienie teorii deskrypcji w terminach obecnego poglądu, o ile tylko
obecny pogląd nie byłby jakoś płynny i nie zawierałby już pojęcia własnego
odniesienia mówiącego (w terminach jego zamiaru uzgodnienia odniesienia z tymi,
od których zaczerpnął nazwę). Jeśli nawet obie te trudności byłyby przezwyciężone,
powstający opis nie byłby raczej tego typu, jaki, wedle zamysłów teoretyków
deskrypcji, jawi się mówiącemu, gdy pada pytanie: „Kto to jest Napoleon?” Ów opis
jawiłby się jedynie tym mówiącym którzy opanowali złożoną teorię odniesienia i to
oczywiście ta teoria, a nie znajomość deskrypcji przez mówiącego, dawałaby
prawdziwy obraz sposobu, w jaki zostało określone odniesienie.
(d) Pierwszy „chrzest”, s. 97. W przypisie 70 gdzie mowa o terminach
odnoszących się do rodzajów naturalnych, wspominam, że pojęcie próbki
wyjściowej, do którego się tam odwołuję, przynosi nadmiernie uproszczony o braz
przypadku. Analogicznie, gdy chodzi o nazwy własne, uświadamiam sobie
oczywiście, że nie zawsze musi być podlegający identyfikacji pierwszy chrzest;
obraz jest więc nadmiernie uproszczony. Oczywiście sądzę również, analogicznie do
przypisu 70, że takie komplikacje nie będą radykalnie zmieniać obrazu. Ale
prawdopodobnie jest tak, że w przypadku nazw własnych przykłady bez podającego
się identyfikacji pierwszego chrztu są rzadsze niż w przypadku gatunków.
(e) Święty Mikołaj, s. 94 oraz 197, 198. Gareth Evans pokazał, że podobne
przypadki zmiany odniesienia występują, gdy zmiana nie polega na przejściu od bytu
rzeczywistego do fikcyjnego, lecz od jednego bytu rzeczywistego do innego bytu
tego samego rodzaju. Według Evansa „Madagaskar” był tubylczą nazwą części
Afryki; Marco Polo błędnie sądząc, że naśladuje tubylcze użycie, zastosował tę
nazwę do wyspy. (Evans posługuje się tym przykładem dla poparcia teorii
deskrypcji; ja oczywiście tego nie robię.) Dziś użycie tej nazwy jako nazwy wyspy
tak się rozpowszechniło, że przesłoniło z pewnością wszelkie historyczne związki z
nazwą tubylczą. David Lewis wskazał, że to samo mogło się zdarzyć, nawet gdyby
tubylcy używali nazwy „Madagaskar” do oznaczania mitycznej miejscowości. Tak
więc rzeczywiste odniesienie może zmienić się na inne rzeczywiste odniesienie,
odniesienie fikcyjne może zmienić się na rzeczywiste, a rzeczywiste na fikcyjne. We
wszystkich tych przypadkach obecna intencja odnoszenia się do danego bytu (lub
odnoszenia się fikcyjnie) przesłania pierwotną intencję utrzymania odniesienia w
historycznym łańcuchu przekazu. Sprawa ta wymaga obszernego rozważenia. Ale to
zjawisko z grubsza poddaje się chyba wyjaśnieniu w terminach społecznego w
znacznym stopniu, co podkreśliłem w tekście, charakteru użycia nazw wł asnych:
używamy nazw, by porozumiewać się z innymi mówiącymi we wspólnym języku.
Ów charakter zazwyczaj przesądza, że mówiący zamierza posłużyć się nazwą w ten
sam sposób, w jaki została mu przekazana; ale w przypadku „Madagaskaru” ten
społeczny charakter przesądza, że obecna intencja, by odnosić się do wyspy,
przesłania odległą więź z tubylczym użyciem. (Prawdopodobnie przypadek Millera,
przypadek przeciwstawienia „George Smith” — „Newton” poddaje się podobnemu
wyjaśnieniu.) Wypowiedzenie tego wszystkiego z jakąś ścisłością niewątpliwie
wymaga większego aparatu niż ten, jaki tu rozwinąłem; w szczególności musimy
odróżnić obecną intencję użycia nazwy w odniesieniu do przedmiotu od obecnego
przeświadczenia jedynie, że dany przedmiot jest jedynym przedmiotem mającym
pewną własność, i musimy wyjaśnić to rozróżnienie. Zostawiam to zagadnienie do
dalszego opracowania.
(f) Powinienem może wspomnieć (rozszerzając przypis 2 ze s. 27), że broniony tu
obraz nazywania jako procesu historycznego jest wyraźnie bardzo podobny do
poglądów Keitha Donnellana. (Charles Chastain również zgłaszał podobne sugestie,
lecz mają one większą przymieszkę dawnej teorii deskrypcji.) Badania Davida
Kaplana nad „Dthat” [Dże], wspomniane w przypisie 22, rozrosły się do postaci
„logiki wyrażeń wskazujących”, w której, jak mówi, można podać formalne ujęcie
znacznej części argumentacji tej rozprawy. W istocie znaczna część tej rozprawy
wskazuje na pewien aparat formalny, choć obecne ujęcie jest nieformalne.
(g) Wykład trzeci wskazuje, że to, co współczesna filozofia uznaje za konieczność
czysto fizyczną, jest w znacznej części faktycznie konieczne tout court. Pytanie, jak
daleko można tu posunąć, pozostawiam do dalszego opracowania.