KRATA KULTURY#8

44
#8/GRUDZIEN 2014

description

 

Transcript of KRATA KULTURY#8

Page 1: KRATA KULTURY#8

1

# 8 / G R U D Z I E N 2 0 1 4

Page 2: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Page 3: KRATA KULTURY#8

3

Homo-Narratus: STWORZENI PO TO BY OPOWIADAĆ

Jest taki film Paula Austera, w którym pisarz grany przez Williama Hur-ta, zostaje poproszony o napisanie świątecznej opowiastki dla Times’a. W Stanach to zwyczaj wiążący się z wielkim splendorem – niestety, owy bohater nie ma weny i wygląda na to, że nie uda mu się oddać tekstu na czas. Z pomocą przychodzi wtedy Harvey Keitel, który opowiada Hurto-wi jakieś duby smalone, które… ratują święta. To nie ważne, że wyssana z palca, rzekoma przygoda Keitela to stek kłamstw – najważniejsze, że ten najstarszy rytuał znany ludzkości zachowuje swoją ciągłość. I tak już od zarania naszej cywilizacji. Amerykanie zdają się być doskonale świadomi tego, że każdy przejaw kultury, który udało nam się wyprodukować przez te wszystkie lata, jest owocem naszej oralnej tradycji bajdurzenia, wspomin-ków i przekazów. To właśnie one budują naszą pamięć i tożsamość. Dzięki nimi stajemy się sobą. Dzięki nim w ogóle możliwy jest dialogt jako taki! O tym, zaś, wiemy jeszcze lepiej my - mieszkańcy współczesnej Europy. W tym numerze #Kraty chcielibyśmy skłonić Was do tego by zastano-wić się jaką rolę odgrywają opowieści w waszym życiu. Właśnie dlate-go przyjrzymy się takim wspaniałym zjawiskom jak: Pochodzący pro-sto z plebejskich trzewi ludu blues, który jest opowieścią pełną bólu, ale i nadziei. Zobaczymy jak opowiada dziś kino – i to nie byle jakie bo cy-gańskie – a któż snuć może lepsze opowiastki niż wędrowny Cygan wła-śnie? Może tylko przestrzeń, w której żyją ludzie – architektura również jest opowieścią, poprowadzoną w wymiarze bezczasu i formy. Znajdzie się też miejsce na refleksję na tą najważniejszą i największą opowieścią ze wszystkich, taką na którą zostało u nas miejsce, bo wciąż wierzymy w tradycję pozostawiania wolnego nakrycia dla zbłąkanego narratora… Redaktor Naczelny,

Greg Like

Page 4: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

10

16 Jezus sale.50% OFF

Barbara Bednarczyk

20 Krótka opowieść o energii życiowej

Łukasz Jakubowski

22 Matka BoskaStartupowa

Barbara Wilk

Opowieść o moim mieście

Amadou Guindo

12 Blues o czwartejnad ranemDawid Barański

26

32

34

36

Śmierć Robinaz SherwoodGreg Like

Europejczyk

Jan Szczepański

Tajemnica Multi-DźgawiskopuGreg Like

Cygańskie opowieścisą niemeAgata Fedczyszyn

Canberra - raj na ziemiJan Szczepański40

6 Rycerz wiary

Katarzyna Maciąg

O przestrzeni i ludziachSylwia Kępa 42

Page 5: KRATA KULTURY#8

5

Śmierć Robinaz SherwoodGreg Like

Europejczyk

Jan Szczepański

Tajemnica Multi-DźgawiskopuGreg Like

Redaktor naczelny:Greg Like

Redaktor artystyczny:Edyta Piotrowska

Ilustracje:Edyta Piotrowska

Magdalena SikoraGabriela Giegiel

Aleksandra ZielińskaGreg Like

Aleksander Kamiń[email protected]

kratakultury.pl

Page 6: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

R Y C E R Z W I A R Y

Page 7: KRATA KULTURY#8

7

R Y C E R Z W I A R Y

W jednym z najstarszych jakie wydała ludzkość zbiorów opowieści,  znaj-duje się powszechnie znana przypowieść o Abrahamie. Każdy chyba koja-rzy tragiczny wątek próby, na którą wystawił swego wiernego sługę Bóg. Próba wyboru pomiędzy posłuszeństwem wobec umiłowanego Stwórcy, a ojcowską miłością wobec syna, pokazuje paradoks ludzkiej egzystencji. Człowieka uwikłanego w wewnętrzny konflikt pomiędzy ludzką i duchową sferą życia.  Ten niezwykle poruszający i religijny wątek stał się ważnym elementem twórczości jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich artystów drugiej połowy dwudziestego wieku. 

Jerzy Bereś, bo o nim mowa, od lat pięćdziesiątych niósł sztandar swojej nie-zależności  artystycznej.  Najpierw  odwracając  się  od  rzeźby  statuarycznej, której wspaniały warsztat   wypracował  jako uczeń Xawerego Dunikowskie-go, przeniósł swoje zainteresowanie w stronę przyrody. Drewno i naturalne formy stały się  inspiracją do tworzenia rzeźb, tzw.  „Zwidów”. Zwid miał to do siebie, że nie przypominał niczego konkretnego, bardziej kojarzył się,  od-woływał do wyobraźni do jakichś pokładów jaźni zatopionych w przeszłości, dzieciństwie,  widoków  wsi,  lasów.  Stąd  nazwy  „Bart”,  „Dąb  Bartek”.  Jakiś czas później „Zwid” urósł. W latach siedemdziesiątych powstał „Zwid Wielki”, była to już gigantyczna forma tworzona z nieobrobionego drewna,  ustawia-na w  zaskakujących okolicznościach np.  na  skrzyżowaniu w  środku miasta. Prawdziwy przełom miał jednak przynieść sam Bereś, a raczej jego nagie ciało „podłączane” do rzeźb, które nabierały już konkretnego wymiaru symbolicz-

Page 8: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

nego. Podczas jego pierwszej akcji „Przepowiednia”, w Galerii Foksal w War-szawie w 1968 roku, ubrany tylko w drewniane osłony na lędźwia wspiął się na zbudowany uprzednio przez publiczność gigantyczny stos złożony z belek drewna. Odczytał tam manifest „AKT TWÓCZY”, po czym w znaczącym geście odpiął  swoje osłony  i nagi opuścił  salę. Po  tym wydarzeniu Bereś został na-zwany „Zbereśnikiem”, a jego działania niegodną miana twórczości prowoka-cją. Nie przeszkodziło mu jednak to w kontynuowaniu swojej „prowokacyjnej” działalności, która coraz bardziej konkretyzowała się w romantyczny manifest wolnościowy.  Ale  jakby  tego  było mało  nie  chodziło  tylko  o  jakąś  tam wol-ność twórcy, artystyczną fanaberię,  lecz konkretną wolę poderwania narodu do walki.

I tu szacownemu czytelnikowi należałoby się małe wyjaśnienie odnośnie Abra-hama. Otóż ta biblijna przypowieść pojawia się w filozofii Sørena Kierkegaarda, którą   Bereś szczerze się  inspirował  i która oprócz oczywistej mickiewiczow-sko-sienkiewiczowskiej genezy stanowiła podwaliny jego romantyczno-marty-rologicznej postawy. Kierkegaard wykorzystał wątek biblijnego paradoksu do zilustrowania postawy rycerza wiary oraz bohatera tragicznego.

Otóż  „bohater  tragiczny”  zmierza do wytyczonego celu poświęcając  się dla ogółu, który się z nim utożsamia. Jego przeciwieństwem jest rycerz wiary (jego ana-logia – Abraham) Nie płynie z prądem, lecz staje okoniem wobec naturalnych odru-chów, wchodząc w paradoks, który czyni go samotnym. Samotnym w swojej walce o to by pozostać sobą. Jak nietrudno się domyślić, Bereś przytaczając biblijną analo-gię siebie widział w roli niezłomnego rycerza wiary. Ten posłanniczy charakter jego twórczości zaczyna się w momencie, w którym tworzone przez niego akcje zyskują charakter moralizatorski. Jak w „Moralnościomierzu” (1968/1969), który był rzeźbą stworzoną do toczenia po sali przez publiczność. Tak sprytnie zaaranżowana interak-cja z widzem miała na celu zmusić go do wewnętrznej refleksji, obnażenia prawdy o sobie samym. Jakiś czas później powstały „Wyrocznia”(1967), „Hulajnoga” (1968), „Kolaska”  (1968),  „Pręgierz”  (1968).  Wszystkie  w  kwestii  ideologicznej  pobudzały wyobraźnię i rodziły niepokój, że coś zarezerwowanego tylko dla sfery interpretacji wkracza w realną rzeczywistość. Zupełnie jakby rzeźba nie mogła znieść bierności wi-dza i uzbrojona przez artystę w arsenał środków starała się na niego wpłynąć, zmusić go do jakiejś reakcji. Sugestia została zastąpiona coraz wyraźniej krystalizującym się przekazem. W „Klaskaczu” (1970) gdzie cztery pary drewnianych dłoni napędzanych dźwignią dźwięczały głucho i bezmyślnie  w pustce odbijając się echem tylko w nie-

Page 9: KRATA KULTURY#8

9

których sumieniach. Z kolei ręcznie napędzana maszyna do sprawiania przyjemności „Młynek Rozrywkowy” (1969/1970) była drewnianym korpusem, który w groteskowy sposób obrazował do czego sprowadza się ludzką cielesność. Przesłanie artysty nabra-ło jeszcze silniejszego wyrazu w momencie, kiedy włączył do interakcji z rzeźbą swoje ciało. W akcjach „Chleb malowany na czarno” (1968), „Transfiguracja” (1972), „Licyta-cja” (1973), posługiwał się swoim nagim ciałem jak przekaźnikiem pomiędzy ideą a od-biorcą. W „mszach romantycznych” „mistyczna ofiara” zostaje zaakcentowana poprzez udział takich elementów jak drewniany stół-ołtarz, nóż, chleb, a także ciało artysty, któ-rego obecność jak i nieobecność jest zaznaczona poprzez drewniane osłony. W trakcie akcji artysta malował swoje ciało farbą dzieląc je na części. Robił przy tym aluzję do mi-stycznej jedności z chlebem. Ofiarowywał przy tym samego siebie pod postacią chleba albo wódki. „Dzieliłem swoje ciało rozlewając alkohol do kieliszków do wypicia. Potem, chyba w Japonii, tuż po wypiciu w trakcie akcji alkoholu zapytano mnie, co to znaczy, jaki to ma przekaz. A ja powiedziałem, że no… wypiliście mnie…”. W bardzo czytelny niedwuznaczny sposób posługiwał się symboliką religijną, zwłaszcza ideą przeistocze-nia w celu odprzedmiotowienia sztuki, nadania jej rangi niemal mistycznej. Szczególną rolę w tym procesie odgrywał penis Beresia, którego bądź maczał w  farbie  i odbijał na fladze Unii Europejskiej na  znak  jedności  z nią, bądź  stawiał na nim zanurzonym 

w farbie pędzlem kropkę finalizując proces uprzedmiotowienia swojego ludzkiego ciała. Jego fallus miał przede wszystkim stać się symbolicznym narzędziem w walce o wolność, która była najbardziej skrywanym przedmiotem pożądania. Cóż, archetyp romantycznego wieszcza narodu odżył po 1945  roku w osobie młodego artysty,  który odrzucił wszyst-kie dotychczasowe kanony rzeźbiarskie i sam postanowił uczynić z siebie żywy „Pomnik Artysty”. Swoimi akcjami miał przemawiać do sumienia  ludzi pogrążonych w marazmie strachu i komunistycznej obłudy. Najpierw przeciw socrealizmowi, potem konformizmowi społecznemu również niektórych artystów. Można jedynie zadać sobie pytanie czy przez tyle  lat  (pierwsza akcja miała miejsce w 1968  roku, ostatnia w 2012) arsenał  środków perswazji się nie wyczerpuje. Z mocnego i bezkompromisowego nie zamienia się z czasem w śmieszność. 

Bereś w niełatwy sposób budował swój pomnik artysty niepokornego, okupił go ranami na własnych lędźwiach, wyklęciem z publicznego życia artystycznego oraz surową krytyką. Zmierzył się jeszcze z czymś – z polskim romantyzmem, potrzebą ofiary, męczeń-stwa i wydaje się, że na tym polu odniósł zwycięstwo jako prawdziwy „rycerz wiary”.

Katarzyna Maciąg

Page 10: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Urodziłem się i wychowałem w Opolu. Ośrodku dla dziwnych kotów, mieście tak samo niemożliwym, jak i niereal-nym. Szalonej dżungli pełnej pięk-nych niemieckich kamienic. Jednej z najstarszych aglomeracji Górnego Śląska przeciętej przez starożytną, śmierdzącą Odrę. Regionu, który nie zna gorączkowego pośpiechu metro-polii, a jednak wciąż nieporadnie pró-buje go naśladować.

Kiedy byłem małym kotem uwiel-białem chować się w zaciemnionych zakamarkach miasta i wygrzewać na szarym, ciepłym bruku rynkowego placu, upijać się gorzkim alkoho-lowym mlekiem,w odosobnionych

zaułkach miejskich bram, łapczywie kosztować życie na szarych podwór-kach, gdzie zbierały się inne młode koty, opowiadające swoje historie. Poniemiecka aura dobrobytu panują-ca w mieście zawsze pozwalała zna-leźć trochę drobnych na szlugi, piwo i skręty. Do dziś jest tak samo. Kiedy wracam w rodzinne strony wystar-czy odbyć krótki spacer, by spotkać kogoś gotowego do tych dziwnych autodestrukcyjnych zabaw i przyjem-ności.

Każdy wiedzie tu raczej samotnicze, kocie życie poparte luźnymi związ-kami i powiązaniami tworzącymi tzw. „ekipy”. Bez nich nie zajdziesz daleko

Opowieść o moim mieście

Page 11: KRATA KULTURY#8

11

w tym kocim przytułku. Pierwsza umiejętność, której się w tam na-uczysz, to sztuka gładkiego lawi-rowania między poszczególnymi grupami. Inaczej łatwo dostać wpierdol, albo otrzymać łatkę nie-towarzyskiego, nudnego frajera błąkającego się po świecie bez celu i odpowiedniego stylu.

Pamiętam niezliczone partie sza-chów w bezdomnych momentach śmierdzącego, niedzielnego kaca. Siedzieliśmy w malutkiej kuchni, jednego z moich towarzyszy, pa-ląc fajki i snując dziwne historie o nadziejach, kobietach i przy-szłości. Jeszce nic wtedy nie wie-dzieliśmy (z resztą dalej nie wie-my), ale poklepywaliśmy się po ramionach dodając sobie otuchy w ciężkim papierosowym dymie poranka. Małe gnoje głodne życia i poezji, poszukujące sensu w każ-dym zakamarku i tanim winie. Byliśmy dziećmi wabionymi świa-tłami dyskotek, przedwcześnie nabierającymi nawyków starych żuli spod sklepu. Zataczaliśmy się po szarych chodnikowych płytach naiwnie wierząc, że świat obser-wowany przez dno butelki da nam lepszą perspektywę.

Trzeba było być ostrożnym. Nie wszystkie ekipy w tej miejskiej dżungli pozwalały przeżyć, nie-które chętnie zobaczyłyby jak zdychasz w męczarniach. Moje miasto jest pełne ludzi, którzy bez chwili namysłu wjechaliby w Ciebie z buta. Pragnących znisz-czenia, konfliktu i krwi. Wyczeku-jących okazji na kolejną potycz-kę, stale poszukujących nowych wrogów. Pamiętam jak dziś kiedy dwie pary ciężkich glanów odtań-czyły pradawny taniec nienawiści

na mojej głowie. Szatański rytu-ał narodowych, łysych pał, który snuje się za mną po dziś dzień. Pamiętam swoją spuchniętą, siną mordę i bezgraniczne oszoło-mienie. Zwierzęcy instykt nagłej ucieczki i słodki smak własnej krwi zmieszany z gorzką, goryczą po-niżenia.

Słodkie odkupienie przyszło do-piero po latach, kiedy po ciężkiej alkoholowej libacji, w jednej z ci-chych bram napatoczyły mi się dwie narodowe suki, które zgu-biły się w czarnej nocy nie mogąc odnaleźć zapachu swoich patrio-tycznych psów. Kiedy dziewczyny oddawały mi się w ciemnościach małego pokoju gorliwi patrioci desperacko wydzwaniali za swo-imi słodkimi kurwami. W zwycię-skim momencie zzułem jak miasto karmi mnie szybkim, pożądliwym zaspokojeniem i boską rozkszą zemsty pachnącej gorączkowym alkoholowym oddechem i śliskimi, rozgrzanymi udami.

Słońce zawsze świeci tu jaśniej i piękniej niż na wschodzie. Z przyzwyczajenia nazywamy to miejsce polską Kalifornią, jakbyśmy starali się rzucić na nie jakiś czarodziejski urok, który od-mieniłby ten upadły poniemiecki raj i nadał naszym przepitym ży-ciom trochę więcej sensu. Wiele z opolskich kotów rozjechało się po Polsce i podczas rzadkich od-wiedzin ze zdziwieniem przygląda się pięknu tego dziwnego miasta, pełnego przygód i osobliwych lu-dzi. Zostawiliśmy je na pastwę zę-bów czasu, które co roku wyszar-pują z niego kolejne kawałki ciała, które kiedyś kochaliśmy.

Amadou Guindo

Page 12: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

BLUES o czwartej nad ranem

Wczesna wiosna. Niedzielny, wciąż jeszcze dość mroźny świt po całkiem długiej nocy. Ulica Szewska. Większość knajp przygotowuje się do otwarcia, z pozostałych niepewnym krokiem wychodzą jeszcze ostatni goście, a barmani z ulgą zakładają stoliki na krzesła. Dziwna pora, w której początek dnia dla jednych jest dla innych końcem poprzedniego. Na rogu Jagiellońskiej trzech muzyków niespiesznie rozkłada się do grania – nic nadzwyczajnego w centrum Krakowa, no, może poza porą. Zaczynają, bardzo powoli, ale od razu daje się poznać charakterystyczny motyw z St. James Infirmary. Nie ma wyjścia, trzeba usiąść, zapalić i posłuchać. Nagle, tak zwyczajnie smętny i nudny poranek staje się zupełnie nieoczekiwanie cholernie przyjemny.

Co takiego jest w bluesie, że nie potrafi się zestarzeć i wciąż wywołuje silne emocje, hipnotyzuje, nierzadko już od pierwszego spotkania? Z jednej strony kojarzy się z bohemą, zadymionymi barami, w których intelektualiści dyskutują o egzystencjalizmie, marksizmie i idealizmie słuchając Charliego Parkera, z drugiej z ulicznymi występami nowoorleańskich muzyków w robotniczej części miasta i festynami na podmokłych terenach Luizjany. A mimo to jest przede wszystkim autentyczny i prosty. Gdziekolwiek się nie pojawia, zawsze przypomina, że wszystkie polityczne, czy filozoficzne dysputy nie mają znaczenia w obliczu jego prymitywnej melancholii. Bohaterowie Gry w klasy Julio Cortazara przesiadują co wieczór w paryskiej kamienicy paląc

Page 13: KRATA KULTURY#8

13

BLUES o czwartej nad ranem

Page 14: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

papierosa za papierosem i upijając się wódką. I w całym ich pretensjonalnym bełkocie tylko dyskusje na temat muzyki, kłótnie o Dizziego Gillespie, czy wspominanie ery Armstronga, przerywane zmienianiem kolejnych płyt wydają się autentyczne. Choć w ich inteligenckim romantyzmie pełno jest niezamierzonej (ale jednak) megalomanii, blues oczyszcza atmosferę swoją plebejską, ludową prostotą – sprowadza na ziemię. Serialowy Frank Underwood – amerykański kongresmen z House of Cards lubuje się w żeberkach z obskurnego baru prowadzonego przez starego Murzyna, Freddiego. Przez cały czas ich spotkania uczłowieczają brutalne oblicze polityka, pokazują jego ludzką twarz – do czasu, gdy trzeba ratować własną skórę i status społeczny okazuje się mieć większe znaczenie niż przyjaźń. Właśnie wtedy podczas swojej ostatniej rozmowy, bohaterowie uświadamiają sobie, że są fanami Blind Willie Johnsona i żaden utwór nie porusza ich tak, jak jego Dark Was the Night - Cold Was the Ground. Ostatni raz, na jedną symboliczną chwilę przestaje mieć znaczenie to, że jeden jest prawą ręką prezydenta, podczas gdy drugi ledwo wiąże

koniec z końcem. Tak samo jak blues spuszcza powietrze z lekko nadętych bohaterów Cortazara, tak samo uwiarygadnia ludzkie oblicze Underwooda – bardziej niż wszystkie poprzednie wizyty w barze Freddiego.

Poza ludową prostotą, blues przyciąga chyba jeszcze bardziej swoją twórczą wolnością. Każde wykonanie jest inne i specyficzne, niemal każdy jazzowy klasyk wykonywany przez innego muzyka, różni się też tekstem. I ta wolność tworzenia dotyka też słuchacza. Nie przez przypadek to właśnie w bluesie zasłuchiwali się przedstawiciele beat generation. Obłąkańcze nocne rozpusty Neala Cassady’ego wydają się dużo bardziej autentyczne przy dźwiękach bopowej trąbki Charliego Parkera, a beztroskie włóczenie się po Stanach nabiera dużo wyraźniejszych kształtów przy leniwych dźwiękach All the Things You Are. Ale wcale nie trzeba kraść samochodów, spać w amerykańskich motelach i zapijać się co noc tanim bourbonem żeby „naprawdę” zrozumieć bluesa. To muzyka, której zupełnie obcy jest snobizm. Tak jak absolutna jest wolność muzyka, tak

Page 15: KRATA KULTURY#8

15

samo absolutna jest wolność słuchacza. Nikt nie ma prawa powiedzieć, że nigdy nie będąc w Nowym Orleanie, nie można w pełni pojąć piękna St. James Infirmary. Leopold Tyrmand opisując swoje pierwsze spotkanie z tym utworem w domu szwedzkiego melomana, przyznał, że próbował wyobrazić sobie jak gra ją murzyński żebrak w południowym, amerykańskim porcie – lecz zamiast tego widział polskiego żołnierza grającego na Placu Broni piosenkę o śmierci w szpitalu wojskowym. Tak samo, jak ten sam blues może brzmieć równie pięknie na bagnach Luizjany, jak i na krakowskiej Szewskiej, podobnie Minnie the Moocher wcale nie traci swojego uroku i autentyzmu, gdy Cab Calloway z szorstkiego nagrania z pijackim chórkiem przenosi się na bajecznie udekorowaną scenę i w świecącym smokingu zawodzi przy akompaniamencie zespołu braci Blues. Nie oznacza to bynajmniej, że nie warto zagłębiać się w korzenie tej muzyki. Kto zarazi się czarnymi rytmami, będzie marzył o tym, by choć raz zawitać do Nowego Orleanu i zajrzeć do pierwszej lepszej portowej knajpy, zamówić szklaneczkę whisky,

którą przed każdym łykiem będzie trzeba odkleić od stolika, i posłuchać dżemujących Murzynów z gitarą, puzonem i kontrabasem. Może nad ranem ktoś inny na rogu obskurnej portowej ulicy zagra I’m In The Mood, może podczas wycieczki po podmiejskich mokradłach spotkamy kilku czarnoskórych farmerów w bawełnianych, zapoconych koszulach i wysłużonych kapeluszach Stetsona, grających z dziką południową werwą folkowe standardy. Może znajdziemy bratnie dusze, z którymi ruszymy we wspólną podróż na zachód przy dźwiękach Mojo Hand. Może... Może się też okazać, że nie wydarzy się zupełnie nic, a blues wcale nie będzie wyskakiwał z każdych drzwi i okien, a zamiast ciągle żyć literackimi wizjami i szukać bez sensu tramwaju Desire warto odłożyć popkulturowe klisze na bok i posłuchać Muddy’ego Watersa w swoim własnym pokoju. Po prostu.

Dawid Baranski

Page 16: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

JEZUS SALE. 50% OFFZbliżają się kolejne święta. Boże 

Narodzenie.  Kilometrowe  kolejki  do kas  w  supermarketach  i  tłumy  ludzi, wszędzie.  Od  placu  Imbramowskiego przez wszystkie galerie handlowe. Hordy rządnych towaru mas, przebierać będą w  świątecznych  ofertach,  uprzednio wertując promocyjne gazetki sklepów.

Kolejny  raz  przeglądam  oferty last  minute  żeby  zorientować  się w  kosztach  ewentualnej  ewakuacji z tej świątecznej gorączki. Atrakcyjnych ofert brak. Skoro  ich nie ma, to chyba znak, że każdy coraz chętniej opuszcza tradycję  i  świętuje  w  Tajlandii,  na Wyspach  Kanaryjskich  lub  w  innych egzotycznych zakątkach świata.

Centra  handlowe  przystroiły  swoje gmachy  w  najrozmaitsze  symbole świąteczne,  feerie  świetlne  wabią wszystkich  przechodniów  na konsumpcję.  Towary  wylewają  sie  ze sklepowych  półek  aby  już  niedługo kosztować  o  połowę  mniej,  tuż  po świętach  dwa  badziewia,  których  nie wziąłbyś  za  darmo,  kupisz  w  cenie jednego.

Zaczęłam  się  zastanawiać  czy zawsze  święta  muszą  sprowadzać  się do  tego  samego?  Czy  zawsze  łączyć się  będą  ze  stresem,  zmęczeniem  po wigilijnej kolacji i pustym portfelem?Czy gigantyczna machina marketingowej propagandy,  wtłaczająca  w  rytm piosenki „Last Christmas“, do mózgów sennej  klienteli  potrzebę  posiadania 

kolejnego  smartfona,  musi  dyktować warunki spędzania świąt?

Święta  Bożego  Narodzenia paradoksalnie,  zamiast  zbliżać,  coraz częściej  oddalają  nas  od  siebie  i  od Boga.

Chyba  jesteśmy  w  stanie  przeżyć ten  okres  inaczej.  Przecież  w  tych wszystkich  bombkach,  aniołkach i mikołajach musi być jakiś większy sens. I nie jest nim raczej powiększanie PKB Chin, które co roku jakby coraz bardziej i mocniej zapychają nasze sklepy swoją „wybitnej“ jakości produkcją. 

Może  nie  jest  to  odkrywcze,  ale  nie zawsze święta muszą sprowadzać się do przepychania w sklepie i poszukiwania wyjątkowego  szalika,  idealnie pasującego  do  karnacji  szwagra  lub wujka.

Z założenia, głównym bohaterem świąt powinien być  Jezus,  to  jego narodziny świętujemy.  Jego  postać  i  nauki powinnny  być  punktem  odniesienia do bożonarodzeniowych przygotowań.  Mam wrażenie, że wśród świątecznego amoku  coraz  trudniej  jest  przebić mu się  do  ludzkiej  świadomości.  Poprzez kolorowe światełka, neony, błyszczące kokradki,  świeczki,  kupony  rabatowe i  gratisy  rozdawane  przez  elfy,  fakt uczczenia jego narodzin staje się mętny. Gdyby dziś Jezus chciał zejść na ziemię przydałby mu się lewy sierpowy mocny jak  u  Kliczki,  głos  Angeliny  Jolie,  lub 

Page 17: KRATA KULTURY#8

17

JEZUS SALE. 50% OFF

Page 18: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

zręczny menadżer od wizerunku. Z takimi walorami mógłby liczyć na większy szacunek i szerszą widownię w spektaklu zatytuowanym „XXI  wiek“,  konkurując  z  paradokumentalnymi  telenowelami w stylu „Ukrytej Prawdy“ i „Pamiętnków z wakacji“.

Coraz częściej jego imię zaczyna kojarzyć się z internetowym memem, w którym do drzwi pukają świadkowie Jehowy i pytają „Czy masz czas na rozmowę o Jezusie?“ – obrazek ma wydźwięk czysto ironiczny.Bo dziś coraz częściej Jezus jest ośmieszony i ponownie obrażany.Już  samo  imię  zaczyna mieć wydźwięk pejoratywny. Bo kim  jest Jezus?    Jakimś  miłosiernym  typem,  który  postanowił  zginąć  na krzyżu. Godną pogardy Ofiarą? 

„W oświeconych lub półoświeconych klasach być chrześcijaninem to  wstyd  –  nie  dlatego,  że  chrzecijaństwo  nie  cieszy  sie intelektualnym  szacunkiem,  lecz  dlatego  że  jest  to  moralnie śmieszne“1 – tak w swoim eseju pisze prof. Leszek Kołakowski.

Nie  jest  śmiesznym  stać  w  kolejce  po  świąteczne, promocyjne zestawy perfum wychodzących z daty ważności.Śmieszne  jest  myśleć  o  wierze.  Ateisty  nie  pytają  dlaczego nie  wierzy,  bo  niewiary  nie  trzeba  uzasadniać.  Wydaje  się  być oczywista. Jasna, racjonalna, nowoczesna.Ale  kiedy  ktoś  oświadcza,  że  wierzy  od  razu  padają  pytania  „dlaczego?“ a potem wymowna cisza i oczekiwanie na wyczerpującą odpowiedź  z  uzasadnieniem.  Najlepiej  wygłosić  ją  jak  prawdę objawioną  i  wyrecytować  kawałek  Biblii,  żeby  przekonać  grono niedowiarków.Trudniej jest wierzyć i przyznawać się do tego, bo można narazić się  na  śmieszność.  Poczuć  sie  wywołanym  do  tablicy  i  wygłosić mało przekonujące słowa, które zaraz obrócą się przeciwko nam.Łatwiej  powiedzieć  z  dumą  „nie  wierzę.  Jestem  ateistą,  jestem agnostykiem“... 

W  Tygodniku  Powszechnym,  pojawił  się  raport  który obanaża  wizerunek  polskich  ateistów,  pokazując  ich  raczej  jako oportunistów,  którzy  deklarują  że  nie  wierzą,  ale  na  przykład chrzczą swoje dzieci.2 Po co? Na wszelki wypadek? Czy po to aby spokojnie mogły w  przyszłości  korzystać  z  uroków  świątecznego obławiania  się  towarem?  Ateiści  wychowują  kolejne  pokolenie „ochrzczonych“,  bezstresowych,  konsumpcyjnych  zombie, z wątpliwą zdolnością do uczuć wyższych. Oczywiście nie wszyscy, 

1  Kołakowski Leszek,„Jezus Ośmieszony”, wyd. Znak, Kraków 20142  http://tygodnik.onet.pl/wiara/raport-o-polskich-ateistach-co-piaty-z-nich-wierzy-w-istnienie-duszy-temat-numeru/yn6z4

Page 19: KRATA KULTURY#8

19

bo  nie  ma  sensu  twierdzić  że  niekatolik  jest  z  założenia kandydatem na seryjnego mordercę.

„Jadał  zarówno  z  uczniami,  jak  z  wielkimi  grzesznikami, rozdzielał  chleb,  ryby,  wino,  błogosławił  gościom  weselnym, chwalił w swych przypowieściach ciężką pracę rolników, popierał przezorność, uzdrawiał  chorych, pozwalał oddać cesarzowi  to co cesarskie.“3  Robił to nie dla własnej chwały lecz dla chwały Boga. Nie był mistrzem pijaru, nie potrzebował lajków na fejsie. Nie wrzucał  selfie na  instgramie w celu potwierdzenia swojej atrakcyjności. 

Nestety, dziś nie jest już głównym boahaterem wokół którego kręcą  się  święta.  Konkurencja  stała  się  miażdżąca,  Mikołaj z zaprzęgiem reniferów wyprzedza Go w wyścigu o atencję. 

Dziś  przeciętny  człowiek  będąc  w  psychicznym  dołku, szuka pomocy u psychologa,  trenera – „coacha“czy tarocistki. Nielicznym  przychodzi  na  myśl  sięgnięcie  do  ewangelii, poszukanie sensu w religii lub słowach Chrystusa.

Jezus  nie  zalecał  nam  surowej  ascezy,  ale  karnawał który sami zaczęliśmy, osiągnął gigantyczny rozmiar a przecież nie  potrwa  w  nieskończność.  Ziema  nie  jest  wieczna,  tak samo jak życie człowieka na  jej powierzchni. Własciwie każdy z  nas  żyje wiedząc,  że  przyjdzie  na  niego  kres. Oddalamy od siebie  tą  myśl  skupiając  się  na  rzeczach  błahych,  nieistotych drobiazgach.  Zazdrościmy.  Wkurzają  nas  sukcesy  innych,  ich kariera, pieniądze czy nawet stan zdrowia.

Wszystko  jeszcze  bardziej  nakręca  się  tuż  przez świętami.  Czas  zakupowej  euforii  daje  duże  pole  do  popisu naszym kompleksom. Kredyty konsumpcyjne, mini ratki i  inne lichwy oferowane przez banki, które zacierają ręcę przed ludzką pazernością  stają  się  sensem  naszej  egzystencji.  Choćbyśmy mieli już wszystko, sięgać będziemy po więcej. 

Tylko po co? Zamiast walczyć o miejsce przy kasie, czy zbędną coca-colę w czteropaku, zastanówmy się czy nie lepiej powalczyć o  duchowy  rozwój  i  odpoczynek  od  codziennego  zgiełku. Zamiast  iść  na  pasterkę  traktując  ją,  jak  after  party  zróbmy coś  pożytecznego.  Stwórzmy  w  Święta  własną  promocję  na szacunek, zrozumienie i miłość... jakkolwiek naiwnie to brzmi.

Barbara Bednarczyk

3  Kołakowski Leszek,„Jezus Ośmieszony”, wyd. Znak, Kraków 2014

Page 20: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Jeśli mnie opuściła, to z pewnością jej reliktem jest chęć pozytywnego postrzegania świa-ta i ucieczki od mało znaczącego konfetti spraw, które dla większości są ważne (a nawet gdy ważne nie są, to i tak stanowią z braku alternatywy główny temat ich rozmów; planetę, na której okrążanie są skazani niczym księżyce, odchylające się od swojej orbity prawie niezauważalnie raz na kilka tysięcy lat).

KRÓTKA OPOWIEŚĆ O ENERGII (ŻYCIOWEJ)

Gdzie się podziała ta energia, z którą w wolny od zajęć w szkole, grudniowy, przed-świąteczny i przedsylwestrowy dzień budziłem się o dajmy na to jedenastej, widząc błękitne zimowe niebo, którego projekcja odbywała się przed moimi oczami, za oknem z drewnianymi ramami? Moc, która kazała mi z pełną parą wyrwać się z łóżka i zacząć pełne niezwykłych rzeczy życie, oblepione teraźniejszymi emocjami i jednocześnie sta-nowiące uwerturę dla emocji przyszłych, na których nadejście miałem zawsze nadzieję i nieodpartą chęć? A może wcale nie znikła? Może tli się we mnie, a ja nie wiem jak jej odszukać? A może wręcz przeciwnie – rządzi mną (na szczęście) nadal?

Jeśli wezmę pod uwagę możliwość pierwszą, czyli poddanie w wątpliwość posiadania wyżej wymienionej energii, to i tak jej pozostałość w postaci chęci pozytywnego postrze-gania rzeczywistości sprawi, że brak ten powinien pozostać niezauważalny. Dochodzę więc w tym miejscu do wspaniałej konkluzji i ową początkową wątpliwość mogę rozwiać na własną korzyść: ta energia najprawdopodobniej działa we mnie nadal.

#KRATA kultury

Page 21: KRATA KULTURY#8

21

W jakim celu jednak snuć tego typu rozważania? I czym tak naprawdę ta energia jest? Jak ją prawidłowo nazwać? Czy powinienem się nad tym zastanawiać? Myślę że nie. Każdy może ją na-zwać po swojemu. Na własny użytek. I niech każdy dojdzie do konkluzji podobnej do mojej (czyli rozstrzygniętej na własną korzyść). Nie okrążajmy zatem bezmyślnie szarych planet. Bądźmy ich grawitacją i decydujmy sami o klimacie panującym w atmosferze.

Łukasz Jakubowski

Page 22: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

matka boska startupowaze startupami ostatnio, jest trochę, jak z religią – najchętniej każdy miałby swój.

przeglądając wpisy moich znajomych na facebooku, znajomych moich znajomych na twitterze oraz randomowych obcych ludzi podczas scrollowania zupy (soup.io1*), odnoszę wrażenie, że po-łowa mieszkańców tego kraju chciałaby pracować w jakimś star-tupie (a druga część tenże startup założyć), nie do końca nawet wiedząc o co chodzi.

robię startupy

z formalnego punktu widzenia startup możemy kategoryzować jako młodą, świeżą firmę. to, co odróżnia ją od zwykłej firmy to ciągła potrzeba eksperymentu (w celu poszukiwania modelu biz-nesowego, stabilnego dochodu, etc). ktoś kiedyś podobno stawiał na innowacyjność produktu, ale szybko tego kogoś spalili na sto-sie za idolatrię.

1 *http://mediafun.soup.io/

Page 23: KRATA KULTURY#8

23

Page 24: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

tymczasem robienie startupów stało się równie modne, jak pisa-nie bloga, nagrywanie vloga czy posiadanie konta na instagramie. jak mówił mój tata: zawsze są dwa uda – albo się uda albo się nie uda. jak się uda – to wiadomo, więc rozważmy tę drugą opcję: pieniądze się kończą, a rodzice jednego z CTO chcieliby w końcu odzyskać ten garaż, w którym zrobiliście sobie biuro. teoretycz-nie jest już pozamiatane, ale jeśli pomysł był dobry, wykonanie nie najgorsze a startupowcy skorzy są do proszenia o pomoc, to nie wszystko stracone.

podziel się swoją opowieścią

w teorii: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, w praktyce: wszyst-kie drogi prowadzą do ludzi2**. łatwiej powiedzieć, że nasz świat jest zero-jedynkowy, ale tak się składa, że oprócz tych dwóch UD jest coś jeszcze (tego już mój tata nie powiedział) – jest to szansa. a szansą są właśnie Ci ludzie – oni mogą pomóc stanąć na nogi. lekkie generalizowanie na temat tego, gdzie szukać: akcelerator startupów (kiedy masz pomysł, ale nie masz całej reszty), marke-tingowa grupa wsparcia – kiedy masz wszystko, ale nikt nie kupu-je (czytaj Tkaczyka na budowanie marki3**), spotkania typu startup weekend/ startup stage – kiedy brakuje głów do myślenia i inwe-storów do wspierania (plus: patrz wyżej – marketing).

Zostańmy przy Tkaczyku – marketing guru polskiego internetu, który poza siecią pracuje między innymi z Agorą czy Allegro.Tkaczyk dzieli się z nami opowieścią o tym, co ludzie zapamiętu-ją: bardziej produkt czy brand? posługując się takimi przykładami, jak Ewa Chodakowska, Lady Gaga czy Radio Maryja – pokazuje, jak budować rozpoznawalność marki. najpierw efekty: „kiedy prosi fa-nów, by skakali – oni pytają: jak wysoko?” – na czym swój marke-ting opierają Chodakowska, czy ksiądz Rydzyk? inwestują mocno w trend, który nazywamy rozwijaniem klienta – tzn. że w komuni-kacji zwracają uwagę na chwale ich a nie siebie (wrzucanie zdjęć fanów, retweetowanie). w efekcie klienci biorą na siebie chwalenie i promowanie marki.

2 **Antoine de Saint Exupery3 **http://pl.paweltkaczyk.com/

Page 25: KRATA KULTURY#8

25

jeśli chodzi o meetupy i akceleratory – tutaj z pomocą służy go-ogle, który sprawnie podpowie, gdzie konkretnie w danym mie-ście szukać wsparcia przy swoich pomysłach. co to tak naprawdę daje? no oprócz tego, że twój startup przetrwa dłużej niż 30 dni roboczych, to dodatkowo możliwe, że całkowicie przypadkiem okaże się, że trafiłeś na zajawionych, niesamowicie inteligentnych i skorych do pracy ludzi, którzy w sumie tez zawsze chcieli robić startup a z tym twoim ( i z tym Tobą) to nawet chętnie wystartują. a teraz od początku: zamiast retweetować wpisy chłopaków z Ba-se’a czy Estimote’a, skoncentruj się na tym, w czym jesteś najlep-szy i z kim chciałbyś podzielić się swoja startupową opowieścią.na szczęście najczęściej, jedyne modły błagalne, które należy wznosić, to te o natchnienie. cała reszta jest wypadkową ciężkiej pracy i nasycenia rynku.

vlogerka, startupowiec czy minister obrony narodowej?

skoro już wiemy, że startupy nie zawsze są syzyfową pracą (wie-lu się udało zasłynąć na arenie międzynarodowej), druga strona medalu jest taka, że: ani złotych środków nie ma, ani gotowych rozwiązań (a przepis na sukces, to tak naprawdę przepis na dobrą soupę/zupę*). nie ma idealnych pytań, nie ma też łatwych zawo-dów (no chyba, że mówimy o ministrze obrony narodowej, bo z tymi vlogerami, to nigdy nie wiadomo...).w każdym razie, powtarzając za Pawłem Tkaczykiem – Startup to nie jest panna na wydaniu.tutaj trzeba się postarać.

Barbara Wilk

Page 26: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

HoodSmierc Robina z Sherwood´ ´

Page 27: KRATA KULTURY#8

27

.

´

´

ROZDZIAŁ I

ZbliZcie Sie wSZyScy, dobRZy wolni ludZie, opowieSc to o StaRym

Robin HoodZie. o pRZygodacH, dZiwacH

i bogactwie,o boHateRStwie i RacZym

łajdactwie!

´´

Hrabstwo Nottingham, rok 1252

Kiedy  umarł  król  Jan  Bez  Ziemi,  tron  Króle-stwa Anglii objął  jego najstarszy syn Henryk. Podobnie jak swój ojciec był człowiekiem za-jadłym i pamiętliwym, choć znany był również ze swojej prostoty i pobożności. Mądry był to król i we Mszy Świętej uczestniczył bodaj trzy razy  dziennie!  A  to  właśnie  z  Bożą  pomocą i szczyptą swojej wrodzonej politycznej filute-rii (a także chytrości), udało mu się zaskarbić nieco więcej sympatii swoich poddanych, niż jego nieszczęsny ojciec. Jak wiadomo jednak, jeszcze żaden z noszących na swoich skroniach koronę nie zapisał się w historii królestw tego globu  ze  względu  na  swoją  powściągliwość. Toż bowiem ani bogobojność, ani ogłada nie są  cechami  należącymi  do  tych,  którzy  zwy-kli  kształtować  oblicza  map  rysując  na  nich granice  –  Nieliczni  potrafili,  tak  jak  Henryk, słusznie  dzielić  i  zręcznie  mnożyć  dobytki i  majątki,  spełniając  w  ten  sposób  roszcze-nia wielu potrzebujących, a kto dziś wie, czy nawet nie większości. Wiadomo jest wszem, że  w  tych  osobliwych  czasach  jeno  cechy pochodzące  z  dzikości  natury  istoty  ludzkiej sprawiają, że człowiekowi pisany jest sukces. Spryt, gwałtowność i bezwzględność sprawiły, że dziedzic króla Jana zapamiętany został jako człowiek walczący zaciekle o swoje idee. (Zaś ci, którym Bóg nie poskąpił odrobiny rezerwy i  dystansu  szepną  czasem między  sobą  przy karczemnym stole, że jedyną walką, którą król nie odpuściłby nigdy, nawet za cenę poddania idei, była chęć wyżynania francuskich rycerzy panoszących się po całej Brytanii.) 

Henryk  pił  krew  Francuskich  wojsk  niczym swoje sławetne wino zwożone do Anglii z do-liny Loary i czasami strach brał zafrasowanych polityką  zagraniczną  obywateli,  bo  trudno było  im rozeznać, w czym gustuje Król  chęt-niej.  W  upijaniu  się,  czy  ubijaniu  tamtych. (A warto wspomnieć, że żadna z  tych rzeczy nie  była  w  owych  czasach  rzeczą  nadmier-nie  zdrożną).  Nie  mniej  jednak  udało  się Henrykowi  skutecznie  odstraszyć  książęta Francuskie od planowania zakusów na koro-nę Angielskiego  Królestwa.  Zaś  bez  uzbrojo-nych  frankijskich  grabieżców włóczących  się po  kraju,  lud  stawał  się  z wiosny na wiosnę co raz bardziej bogaty. Bo mądry był Henryk i również nieprzejednany był. Już na początku swojego panowania uporał się z każdym baro-nem i możnowładcą, który jeszcze nie przyjął ustaleń Wielkiej Karty Swobód za święte kró-lewskie prawo. Choć jego nieszczęsny i nieod-żałowany ojciec, Jan, nie chciał ulec magnac-kim  roszczeniom  i  jomańskim  krzykaczom, Henryk  wiedział,  że  jedynym  sposobem  na zjednoczenie Królestwa było uznanie dekretu o swobodach podatkowych i zobowiązaniach Korony  wobec  ludu.  Jakże  rozmyślnym  do-kumentem była owa karta. Odtąd każdy an-gielski chłop, mógł się czuć władcą na swojej własnej ziemi – nawet jeśli wytłumaczyć mu było trzeba siłą tę wolność. Jeden po drugim łamali  się  kolejni  baronowie  pod  naporem królewskiej  srogości,  niczym  chrustowe  ga-łązki.  Mądry  był  król  Henryk  i  potrafił  suto obdarować  swój  ukochany  naród  -  chociaż-by za najwyżej postawioną cenę. Tak właśnie mawiano  o  nim  i  chwalono  go  na  traktach i szlakach handlowych w nowej kwitnącej An-glii, gdzie zjeżdżali kupcy, a każdy z nich poza drogimi towarami, po zieleniących się gościń-cach wiózł również pęczek wesołych przyśpie-wek,  legend,  plotek  z  dworu  królewskiego… i informacji, za posiadanie, których nie jeden francuski szpieg poświęciłby własną szyję. To właśnie  na  jednym  z  takich  zieleniących  się traktów zaczyna się nasza historia, a pomnij czytelniku, że w owym czasie, nie było w całej Anglii bardziej zielonej ścieżki, niż ta wiodąca przez stary las Sherwood.

-  Rusz  się  Marion  ty  brudna  stara  szkapo! Chcę być na miejscu jeszcze przed zmrokiem! 

Page 28: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

–  Mężczyzna  w  zielonej  kapocie  i  figlarnie wyglądającym kapelusiku ozdobionym  szkar-łatnym piórem warczał przez zaciśnięte zęby. Noc była wyjątkowo chłodna, a bujnie rosną-ce  drzewa  uniemożliwiały  mu  widoczność. Sherwood  było  piękne  i  straszne  zarazem, jakby zieloni ludkowie i starzy celtyccy bogo-wie osobiście doglądali  każdego  rozwijające-go się tutaj listka. Mężczyzna podróżował już dość długo, bo z samego wielkiego Londynu, przez Barnsdale, aż dotarł do Nottinghamshi-re, gdzie mieszkała  jego wyczekująca go nie-cierpliwie  rodzina.  Trwożyli  się  o  niego  jego krewniacy  niemało,  bo  fach  jakim  zajmował się ów człowiek był opłacalny jak mało który w  tamtych  czasach,  a  co  za  tym  szło  – niósł ze  sobą wiele  zagrożeń.  Robert  Scarlock  był kupcem. Bogatym kupcem. Handlował bodaj wszystkim, lecz tylko z nielicznymi. Znany był ze swojej charyzmatyczności  i  tego, że pako-wał  się  często  kłopoty  –  to  zaciągając  długi hazardowe, to kładąc się spać z fatalną dziew-ką. Bywa już bowiem tak, że  jeśli  już w mło-dym wieku wejdzie się w posiadanie dużego majątku,  łatwo o  lekkomyślność  i  lekkodusz-ność.  Był  Robert  człowiekiem  wesołym,  ale i podszytym strachem. Potężny las Sherwood zawładnął  jego wyobraźnią  do  reszty.  A wy-obrażenia  miał  o  tym  świecie  ogromne.  Co chwila wydawało mu  się,  że  słyszy  lub widzi przemykające  w  ciemnościach  postacie,  dzi-kie  zwierzęta,  lub  stworzenia  leśne  noszące na głowach poroża podobne do jelenich. Ro-bert  był marzycielem.  Kiedy był mały,  ojciec opowiadał mu  nieraz  o  stworach  ze  Starych Czasów,  kiedy  to  świat  pełen  był  żywych  le-gend i dziwów, jakie nie śnią się już w dzisiej-sze ciemne noce. Młody kupiec tak poruszony był niebezpiecznym pięknem ogromnych dę-bowych gęstwin, że gdzieś głęboko w swojej podświadomości  zataił  przed  samym  sobą istotną  prawdę  o  swoim  lęku.  W  rzeczywi-stości młody Scarlock uwielbiał się bać! Lubił swoją podszewkę bo budziła w nim nieznane mu rządze. Kochał kiedy serce biło mu szyb-ciej  i  włos  jeżył  się  na  głowie.  Odczuwanie romantycznych  dreszczy  przychodzących  do niego  w  przypływach  emocji  pobudzało  go w sposób niezrozumiały dla jego najbliższych. Coś ciągnęło go do świata, który znał z opo-wieści  swojego  ojca  –  do  dziwów  i  bohater-skich czynów rodem ze śpiewów tandetnych karczemnych  bardów.  „Dureń!  Sprowadzi  to 

kiedyś  na  ciebie masę nieszczęść!”  – Mówili mu przyjaciele, ale być może to właśnie pie-lęgnowanie jego małego uzależnia, z którego sam nie zdawał sobie sprawy, sprawiło, że dziś był zamożnym kupcem i to w tak młodym wie-ku! „Który tam z nich wybrałby się w taką po-dróż jak ja! Ryzykując życie i dobre imię! Śmie-jąc się w twarz największym przeciwnościom losu jakie spotkać mogą podróżującego przez angielską dzicz!” – Myślał sobie, a myśląc tak dodawał  sobie  otuchy  w  tej  zimnej  i  wspa-niałej  dąbrowie.  Przy  okazji  kadził  też  sobie by nakarmić swoje cherlawe rządne przygód ego.  Potem  cichym wewnętrznym  głosikiem dopowiadał sobie często, że właściwie istnie-nie elfów, czy leśnych ludzików jest tak samo prawdopodobne jak kulistość świata. „Co oni tam  mogą  wiedzieć  –  beznadziejni  wieśnia-cy”.  Uśmiechnął  się.  Interesy w  tym  sezonie były wyjątkowo  opłacalne.  Robert  co  chwilę sięgał do ozdobnej skurzanej torby uwiązanej u  siodła  swojego  konia  i  sprawdzał,  czy  szy-lingi królewskie, jakie zdołał zgromadzić pod-czas swojej podróży wciąż brzęczą tak słodko jak dwie, czy trzy staje temu. Oh, jak pięknie brzęczały. Syn się ucieszy  i młodziutka żonka też.  I mateczka,  choć  pieniądz  nie  był  nigdy dla niej ważniejszy od życia swojego jedynego syna.

-  Marion  ty  stara  szkapo!  –  syknął  Robert i spiął konia srebrnymi ostrogami. – Dlaczego się  zatrzymujesz? – W  istocie bowiem, mały konik  stanął  jak wryty  i  kupiec  czuł  jak  ciało jego wierzchowca drży pod  jego siedzeniem. Konik  pomimo  karcącego  ukłucia  wymierzo-nego mu przez pana ani drgnął. Tylko zastrzygł uszami  i  przestępował  z  nogi  na  nogę.  Czy jego czarne jak węgielki oczy spostrzegły coś między konarami drzew? W ciemności, któraś z  fantazji  Roberta  uległa  z  materializowaniu się i choć kupiec o tym nie wiedział, jego stara szkapa  już  przewidywała  nieprzyjemne  spo-tkanie  z przygodą w wydaniu dość  rzeczywi-stym jak na potrzeby Roberta.

- No już, daj spokój koniku, przecież jesteśmy tutaj sami, Marion. Tylko my i ten wielki pięk-ny las. Gdybyś tylko się rozejrzała i umiała do-cenić potęgę… - Kupiec szeptał pochylony do stojących dęba uszy swojej klaczy.

-  Gdybyś  tylko  ty  rozglądał  się  uważniej  niż twój koń, Panie! – Gromki,  srogi głos  rozległ 

Page 29: KRATA KULTURY#8

29

się pośród gęstych gałęzi. Młody kupiec praw-dopodobnie jęknął ze strachu, ale sam nie był tego pewien, bo Marion zarżała znacznie gło-śniej niż jeździec i zaczęła wierzgać jak rażona piorunem, tak że Robert ledwie utrzymał nogi w  strzemionach.  Las  rozmywał  się  w  swojej dzikiej zieleni, kiedy przerażony kupiec miotał po nim swoimi wielkimi strwożonymi oczyma.

- Kto tutaj jest!? – Wreszcie krzyknął w otacza-jącą go roślinność i zacisnął powieki, wyczeku-jąc na odpowiedź – może chciał lepiej określić położenie swojego rozmówcy, a może niczym jęte strachem dziecko uznał, że skoro on nie widzi jego, to i tamten go nie widzi. Nikt jed-nak  nie  odpowiadał.  Na  chwilę  zapadła  cał-kowita  cisza.  Nawet  las  wydał  się  znacznie spokojniejszy, jakby zagrodził drogę wiatru do swoich koron. Światło dnia też już dawno po-zostało  za bramami najwyższych gałęzi Sher-wood.

-  Jesteśmy bandytami mój drogi,  Panie,  a  ty jesteś kupcem z wypchanym kałdunem i peł-ną  sakwą,  który  miał  nieszczęście  spotkać naszą gromadę! Przykro nam! Rzecz stała się przez twoją nieuwagę i łut naszego szczęścia. Ot uśmiech losu! – Głos mężczyzny rozległ się teraz tak blisko Roberta, że ten otworzył sze-roko oczy jak obudzony z nocnego koszmaru. Wpatrzył  się  las,  który…  zaczął  postępować w jego kierunku. W końcu udało mu się roze-znać kontury postaci ukrytych w listowiu. Na początku  dwóch mężczyzn,  odzianych  w  ka-muflaż przypominający poszycie leśne, potem jeszcze dwóch, aż w końcu Robertowi ukazał się najbardziej wyniosły z nich – olbrzymi bar-czysty mężczyzna odziany w zwierzęcą skórę, trzymający  u  boku  gigantyczny  dwuręczny miecz, a na plecach kołczan i długi rzeźbiony łuk. Stał uśmiechnięty w ciemności, tak że tyl-ko jego biały uśmiech widoczny był wyraźnie. Jego zakamuflowani kompanii, którym jak wy-dawało  się  przewodził,  otoczyli  sparaliżowa-nego  Roberta  i  szczerzyli  się  równie  szeroko co  ich  wódz.  Wyciągnęli  broń  i  mierzyli  nią w kupca.

-  Ależ  Panowie!  Litości!  Wystarczy  dla  nas wszystkich!  –  Wydukał  Robert  trzęsąc  pier-ścieniami na swoich palcach.

- Wolne  żarty  kupczyno!  Chcesz  nas  przeku-pić? – Przywódca bandy buchnął śmiechem – Przecież śmiało możemy porwać się na wszyst-

ko co wieziesz przez Sherwood! – Mężczyzna zbliżył się do Roberta  i chwycił  jego konia za wędzidło, jakby chciał go uspokoić. Miast tego Robert  czuł  pod  swoim  siedzeniem,  że  koń w momencie  zaczął  drżeć  dwa  razy  bardziej ze  strachu.  Dopiero  teraz  zauważył,  że  rosły przywódca  leśnych  bandytów  nosi  na  sobie końską skórę, a na głowie niczym barbarzyń-ski hełm włożony ma kaptur z końskiego łba, zaś u jego szyi wiszą uszy nieszczęsnego zwie-rzęcia i wykrojone części jego chrap. Cóż to za szaleniec,  który przebiera  się w  ten  sposób? – Myślał Robert, biorąc napastnika za wariata, czy maniaka, albo seryjnego leśnego morder-cę. Coś mówiło naszemu bohaterowi,  że nie ma  do  czynienia  z  banitami  z  dawnych  lat, którzy  przy  rabunku  ograniczali  się  do  paru szyderczych  kuksańców  i  znikali  tak  szybko jak pojawili się, pozostawiając po sobie tylko echo radosnej piosenki dobiegającej z oddali.

- Jestem Guy z Gisbourne! A to jest moja dzika banda! Zaraz nakarmię pana pańskimi własny-mi  jajami,  skrzywdzę  również  pańskiego  ko-nia, a potem czmychniemy z Pańskim złotem! – Ryknął bandycki herszt i uniósł wysoko nad głowę swój wielki miecz, który trzymał  teraz mocno w jednej dłoni. Był niezwykle silny, bo ostrze ani drgnęło, tylko rzucało makabryczny cień na głowę kupca, w którym serce zamarło a przerażenie sięgało takich wyżyn, że Robert ledwie pozostawał przytomny.

-  Błagam  litości! Weźcie  wszystko!  Tylko  zo-stawcie mnie w spokoju! – Robert pośpiesznie wziął się za ściąganie klejnotów ze swoich pal-ców. Te jednak, jak na złość nie chciały zsunąć się  z  tłuściutkich  dłoni  swojego  właściciela. Banda wybuchła śmiechem – Iście niezręczna sytuacja mój możny panie! Zaraz pomożemy ci  je zdjąć, a przy okazji stracisz kilka funtów tego tłustego mięsa, którym obrastasz! – Przy-wódca złodziei złapał Roberta za ramie i wziął zamach tak duży jakby zabierał się za rąbanie drewna.  Robert wykrzywił  twarz  i  zaskomlał ze  strachu  przygotowując  się  na  najgorsze. Wokół brzmiał histeryczny zbójecki śmiech.

- Drgnij  tylko śmieciu a padniesz szybciej niż zdołasz machnąć tą rdzawą klingą! – Do sce-ny dołączył  kolejny  głos,  tym  razem bardziej ochrypły  i  niski. Wydawał  się  słaby  i  ginący, choć siłę miał  taką, że wszyscy,  łącznie z Ro-bertem  skupili  na  nim  całość  swojej  uwagi. 

Page 30: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Mówił cicho, ale w sposób wywołujący nie-malże  magiczne  posłuszeństwo.  –  Opuść miecz, dobrze ci radzę Guyu z Gisbourne.

- Kim jesteś? Pokaż się! – Guy odwrócił się od Roberta, ale miecz wciąż trzymał w pogoto-wiu. Wydawał się poruszony, ale nie przeję-ty  strachem. Choć może? Ten właśnie  cichy i  słaby  głos  podkopał  jego  dziką  pewność siebie? – Do usług. – Odpowiedział mu głos, a spomiędzy zieloności wyłoniła się drobna, krępa postać siwiuteńkiego mężczyzny, trzy-mającego  w  dłoniach  napięty  długi  łuk.  – Choć uważam, że dosyć na dziś tych prezen-tacji,  powiem ci  kim  jestem.  – Mówił  jakby chciał stłumić kaszel. - Nazywają mnie Robin Hood, a wy stanęliście nieszczęśliwie na mo-jej drodze. Ot uśmiech losu.

Sparaliżowani wpatrywali się w niego. Zanie-dbany zarost, posiwiałe do bieli włosy wycię-te na więzienną modłę, kosmate jelenie futro niezgrabnie zwisające z  jego starczych, choć nader szerokich ramion. Nie robiło to wszyst-ko zbyt przerażającego wrażenia na zbójcach. Natomiast jego twarz! Wyczytać można było z  niej  groźbę  absolutnej  powagi.  Starzec uniósł  łuk  i  słychać  było  skrzypiący  dźwięk strzały układającej się wygodnie na cięciwie.

-  Ha!  Zrobisz  sobie  krzywdę  szalony  Robin Hoodzie!  Myślisz,  że  nas  wystraszysz?  Mo-głeś podać się z miejsca za samego Wilhelma Zdobywcę,  lub nawet cholernego Saladyna! – Ryknął szyderczo Gisbourne i zawtórowały mu śmiechy  jego  ludzi. Robert  rozglądał  się nerwowo i sam nie wiedział o co ma modlić się do Boga. Jakaś ogromna część  jego opa-nowanego przez przerażenie umysłu krzycza-ła mu zaraz za wytrzeszczonymi oczami: Wy-korzystaj  ten moment  i uciekaj gdzie pieprz rośnie! – lecz jego kończyny nie zdolne były do bodaj najmniejszego drgnienia. Gdyby tyl-ko to był prawdziwy Robin Hood – pomyślał z żalem i nadzieją przenoszącą go do świata ukochanych legend. 

– Ostrzegam cię starcze! Odejdź póki mamy dobry humor! Podejrzewam, że nie masz pie-niędzy, więc dziś puszczam cię wolno!  Jutro ograbię  cię  choćby  z  chrustu,  którym palisz w  swojej  nędznej  chacie!  –  To powiedziaw-szy  wielki,  odziany  w  groteskowo  wygląda-jącą końską skórę Guy z Gisbourne, odchylił się raz jeszcze by wymierzyć cios w Roberta 

i  rzucił  ciężar  ostrza  na  swoją  przerażoną ofiarę. Mgnieniem oka nazwać można było-by czas po jakim w lesie rozległ się gardłowy jęk ranionego… Strzała bowiem poszybowała prosto w nadgarstek ręki trzymającej miecz. – Ostrzegałem cię koniobijco.

Miecz  opadł,  a  Guy  z  Gisbourne  już  nigdy nie trzymał klingi tak pewnie jak kiedy groził Robertowi z Nottingham. – Jeszcze mnie po-pamiętasz starcze! – Zszokowany rosły męż-czyzna, który najwidoczniej nie miał  jeszcze nigdy okazji odnieść tak poważnej  rany rzu-cił miecz gdzieś w gąszcz porostów  i  już ni-gdy nie ośmielił  się po niego wrócić. Nie ze strachu  oczywiście,  choć  tak  lepiej  byłoby dla naszej opowieści, a z czystej dumy, która nie pozwalała mu obcować z myślą, że oka-leczył go pewien zwariowany starzec, poda-jący  się  za bohatera przyśpiewek dla dzieci. – Guy schował się pod swoim makabrycznym płaszczem i tylko lotki strzały posłanej w jego dłoń  sterczały  komicznie  spod  końskiej  skó-ry. Upokorzony i okaleczony. Pokonany przez starca.  Wielce  boleśnie  ukarany  za  swoją zuchwałość.  Odszedł  klnąc  pod  nosem,  by zaraz  zniknąć pośród drzew zielonego Sher-wood.  Zaraz  za  nim  odeszli  również  jego zdumieni  kompani.  Bez  szemrania.  Starzec odprowadził  ich kolejno wzrokiem  łypiącym spod zmarszczonych brwi. Pełni upokorzenia i zmieszania. „Wasz herszt dostał tylko jedną setną tego co mam dla was w zanadrzu” że-gnały ich szare oczy strzelca. Ten i ów wzdry-gnęli  się biorąc nogi  za pas. Robert  zaś, nie mógł wydusić z siebie żadnego dźwięku. Zo-stał  uratowany  przez  Robin  Hooda!  Czegoż więcej oczekiwać mógł młodzieniec tak żywo słuchający  opowieści  o  bohaterskich  czy-nach i błędnych śmiałkach ratujących z opre-sji  damy  dworu  i…  zamożnych  kupców.  Czy to prawdziwy Robin Hood? Ten z opowieści jego ojca? Wyśmienity łucznik i banita, wróg Króla Jana i obrońca uciśnionych? Zabierają-cy bogatym  i  rozdający biednym? Okalecza-jący,  ale  litościwie  zostawiający  przy  życiu wszystkich  nikczemników,  których  napotka na swojej drodze?

- Ojciec miał  rację! Robin Hood we własnej osobie!  Prawdziwy  łaskawy  bohater  stający w obronie słabych i poszkodowanych! O jak-że  szczęśliwy  to  dzień!  –  Robert  zeskoczył z konia i padł na ziemie bo nogi wciąż drga-

Page 31: KRATA KULTURY#8

31

ły mu nieznośnie  i  z  emocji  nie potrafił  nawet na nich ustać. Stary człowiek chyba skrzywił się patrząc na tę scenę, ale Robert nie zapamiętał tego.

-  Spokojnie malutki.  Przypadkowo  tropiłem  te męty  już  od  kilku  staj.  Gisbourne  zdecydowa-nie zasłużył sobie na to co dostał. – Powiedział starzec,  zakładając  sobie  piękny  cisowy  łuk  na ramię, tak jak noszą go kłusownicy polujący na królewskie jelenie.

- Jesteś prawdziwym Robin Hoodem? – Robert mierzył  wzrokiem  swojego  wybawcę,  badając każdą bliznę na jego dłoniach, palcach i twarzy pokrytej zmarszczkami.

-  Przecież  mówię,  że  jestem  Robin  Hood.  Ro-bin LeFevre z  jeśli wolisz. Ja wolę, choć w moje francuskie korzenie jeszcze trudniej jest ludziom uwierzyć niż w „Robin Hooda”.

- No tak! – Robert przypomniał sobie, że Hood to przydomek,  jaki  nadała  łucznikowi  gawiedź. –  Legendy  nie  kłamią  –  Robert  powoli  zaczął wstawać ze swoich kolan, do których napłynęła ekscytacja dająca im siłę. Otrzepał swoje ubra-nie  z  ziemi  i  trawy. – Radzisz  sobie Panie  z  łu-kiem, jakby sam Duch Święty nosił twoje strzały! –  Silnie  gestykulował  jakby  chciał  naśladować lot błyskawicznie wypuszczonego pocisku. Usta składały  mu  się  to  w  uśmiech,  to  w  dziobek przypominający grot.

- Kiedyś  radziłem sobie  lepiej. – Siwy człowiek podszedł  do  Roberta  i  poklepał  go  ciężką  dło-nią po ramieniu. Uśmiechnął się, poczym zaczął przyglądać się nerwowo przebierającej kopyta-mi szkapie. – Co to za śmieszny mały koń? – Ro-bert jednak ignorował pytanie swojego wybaw-cy  i  dalej  chwalił  chwile  swojego  wybawienia z rąk bandytów. Tak jakby prawdziwa przygoda jaka przytrafiła mu się z miejsca zasługiwała na to  by  obrosnąć w  legendy  i  bardowskie  rymy. –  I strzeliłeś Panie tak, żeby nie uśmiercić tego łajdaka, choć mogłeś go położyć trupem w prze-ciągu jednej chwilki! Jesteś prawdziwym boha-terem Panie!

-  Eh,  –  Westchnął  Robin  Hood  –  Celowałem w głowę.

Greg Like

***

Ciąg dalszy nastąpi...

Page 32: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Europejczyk

Page 33: KRATA KULTURY#8

33

Europejczyk  –  A  więc  uważa  pan,  Panie  Rousseau,  że  obecny dyskurs  w  tej  materii  jest  pozbawiony  głębszego sensu?  Ciężko  w  to  uwierzyć,  biorąc  pod  uwagę pański dorobek w tej dziedzinie. –  Niekoniecznie  pozbawiony  sensu,  niemniej jednak  brak  tu  logicznego  wyjaśnienia.  Co  więcej, zauważyłem  ograniczenia  tego  stanowiska,  które nomen omen – było moim najdoskonalszym.–  Czyżbym  słyszał w  pańskim  głosie  nutkę  goryczy? Doprawdy, nie musi pan być aż tak bezlitosny w ocenie swojego postępowania. –  Jednak  chciałem  zauważyć,  że  to  pan,  Panie Profesorze był głównym recenzentem, a  i można by rzec, awangardą mojej koncepcji. –  A  więc  to  nie  gorycz,  a  żal  w  kierunku  mojej godności?  Doprawdy  Rousseau,  czasami  bywa  pan niedorzeczny.  –  Mówiłem  już  o  tym  niejednokrotnie,  Panie Profesorze,  nie  śmiemy  się  już okazywać  tym,  czym jesteśmy.  Uważam,  że  spętanie  i  jednostajność  jest równie  nikczemna,  jak  zwodnicza.  Jesteśmy  odlani z jednej i tej samej formy. –  Cóż,  niemniej  jednak  uprzejmość  wciąż  czegoś wymaga, Rousseau. – A przyzwoitość coś nieustannie nakazuje.  I tu,  i  tu mamy do czynienia z nieustającym przymusem, który w  swoistej  prostocie  nazwaliśmy  społeczeństwem, a w istocie rzeczy mamy do czynienia ze stadem, które robi to samo, o ile nie odwiodą ich jakieś potężniejsze pobudki. – No cóż, nigdy nie wiadomo, z kim naprawdę ma pan do  czynienia,  jednak  właśnie  to  jest  najważniejszą rzeczą  –  poznać,  lub  może  właściwiej  rozpoznać człowieka.  A  sądownictwo  działa  niezawiśle i niezależnie. Nie powinniście mieć wątpliwości co do 

tego stwierdzenia, Panie Rousseau, zapewniam!– Właśnie  to,  Panie  Profesorze,  jest  sednem moich rozterek.  Jakiż  ogrom  zła  moralnego  towarzyszy tej  niepewności,  podejmowaniu  decyzji  o  losach nie  swoich,  a  innych!  Ani  juz  szczerej  przyjaźni,  ani prawdziwego szacunku, ani podstaw do zaufania! – Rousseau! Absurd, który pada z pańskich ust wydaje się już nie tyle obraźliwy, ale wręcz nie do zniesienia! Dookoła  siebie  niemal  wszędzie  dostrzegam  ludzi wyłącznie  biadających  nad  swym  istnieniem,  wielu nawet się go pozbawia. –  Kto  więc,  Panie  Profesorze,  jest  w  istocie nieszczęśnikiem  prawdziwym?  Wyłączywszy  z  tych rozważań  pychę  ludzi  oświeconych,  za  których społeczeństwo Nas z woli prawa ludzkiego postrzega?–  Uważam,  że  dzicy,  póki  nieuświadomieni  żyją w  wolności  swoistej,  targani  tylko  pożądaniem i bezmyślną pogonią za zdobyczą.–  A  czy  człowiekowi,  któremu  przyszło  cieszyć  się wolnością, przyszło kiedykolwiek skarżyć się na życie lub je sobie odbierać? Ja Panie Profesorze uważam, że nikt nie byłby tak nieszczęśliwy jak człowiek dziki, ale oślepiony wiedzą,  rozmyślający  nad  stanami  innymi niż  jego  własny.  Targany  namiętnościami,  a  nie pragmatycznymi potrzebami. – Haha, Panie Rousseau! Przecież dziś, ludzie w takim stanie,  nie  utrzymują  żadnych  ze  sobą  stosunków natury  moralnej.  Nie  mogą  być  oni  ani  dobrzy,  ani mieć  cnót  żadnych.  Zaiste,  któż  może  być  takim dzikim?–  Ja,  panie  profesorze.  Ja  obywatel  świata.  Ja, mieszkaniec  współczesnego  kręgu  cywilizacyjnego zwanego Zachodem. Ja, Europejczyk. 

Jan Szczepański

Page 34: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Ślepiec wskazał na szczyt wzgórza, który

wyłonił się spomiędzy drzew. Teraz ujrzeli

go wyraźnie: Skalisty, niemalże zupełnie

płaski. Można było mieć wrażenie, że został

ukształtowany nie przez naturę, a samych

bogów. Wkoło wyczuwalny był ozon i coś co

przypominało spaleniznę, lecz różniło się od

niej czymś przedziwnie ożywczym.

– Tam panie, dokładnie tam ich widzia-

łem! – zachrypiał staruch. – Tam będą na

ciebie czekać. Wysłuchali twoich modlitw.

– Nic dziwnego, że odnalazł to miejsce po-

mimo swojej ułomności - pomyślał książę.

Tajemnica Mul t i-Dźgawiskopu

Page 35: KRATA KULTURY#8

35

Każdy podróżnik mógłby znaleźć tę ścieżkę kierując

się wyłącznie swoim węchem. Wzrok zaś okazał się

być elementem niepotrzebnego rozproszenia. „A kie-

dyż na tym świecie nie bywa nim…” – Wyszeptał

bezgłośnie. Siemomysł kiwnął na swoich wojów, a ci

czołobitnie ruszyli za nim w stronę celu podróży. Gdy

weszli już na płaską niczym dysk płytę kamienia, roz-

kazał im rozłożyć obóz, sam zaś czujnie wypatrywał

swoich bogów nie spuszczając oczu z gwiazd. W koń-

cu całą drużynę zmorzył sen. Mimo swojej gorliwości

zasnął i książę.

– Wstań Złotowłosy – Głos zbudził księcia, który te-

raz zorientował się, że stracił przytomność. Zerwał

się na równe nogi i starał się czym prędzej przepędzić

ślady snu ze swojej twarzy. – Wstań i powiedz nam

z czym do nas przychodzisz Siemomyśle, synu Lestka.

– Książę wypatrywał przed sobą wysmukłych postaci

swoich bogów, ale oczami nie wiele mógł rozróżnić

pośród ogników wimany. Postanowił nie tracić czasu:

– O mądrzy bogowie! Cóż mamy zrobić by zaspoko-

ić nasze kobiety? Nie chcą bowiem ani pracować, ani

spółkować z nami, co doprowadza nas do ostatecz-

ności i zagraża przyszłości naszego plemienia! – Wy-

krzyczał w przestrzeń. Przestrzeń zaś rzekła:

– Czyż nie masz ze sobą urządzenia, które daliśmy

ci ostatnio? Czyż nie mówiliśmy ci, że daje ono rząd

dusz? Nie dostrzegłeś jego dwojakiej natury?

Siemomysł sięgnął po zdobny sztylet o długiej kar-

bowanej rękojeści i przypatrzył się mu. Multi-Dźga-

wiskop. Dopiero teraz zauważył jego silne wibracje.

Teraz ją dostrzegł.

Greg Like

Page 36: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Cygańskie

opowieści

są nieme

Kiedyś zasiadano wokół ognisk i wraz z  zapadnięciem  zmroku,  rozpoczy-nano ceremoniał opowiadania. Dziś, by zanurzyć się w historiach innych, czekamy  aż  w  sali  kinowej  zgaśnie światło. Każdy z nas  jest nośnikiem innej opowieści, podobnie jak każde miasto,  kraj,  każda  grupa  etniczna i  narodowość.  Snując  opowiadania o  swoich  rzeczywistościach,  burzy-my  mury,  stajemy  się  sobie  bliscy, nieważne z  jakiego tworzywa jeste-śmy  ulepieni  i  ile  nas  dzieli.  Co  się 

Page 37: KRATA KULTURY#8

37

dzieję gdy opowieść ustaje? 

Zaniechanie rytmu odwiecznego opowiada-nia ma  poważne  konsekwencje  –  narracja zostaje  przerwana,  rodzi  się  niezrozumie-nie,  a  za nim  strach przed nieznanym. Kto ucieleśnia te cechy?

Mowa oczywiście  o  Romach  –  największej mniejszości  etnicznej  w  Europie.  Nie  wy-kształcając  pisma,  co  wynikało  z  uwarun-kowań ich tradycji, wykluczyli się z dialogu międzykulturowego, skazując równocześnie na niezrozumienie  i  status Obcych.  Dodat-kowo  są  jedyną  grupą  etniczną  Europy, która  całkowicie  nie  dba  o  audiowizualną ekspresję  swojej  kultury – nie  tworzą kina i literatury, nie wydają owoców sztuki. Pozo-stają na marginesie społeczeństwa, na zasa-dach swojego hermetycznego sacrum. Naj-ważniejsze  wartości  ich  kultury  zawierają się w niepisanym, znanym tylko im zbiorze praw – Romanipen, który surowo zabrania udzielania jakichkolwiek informacji osobom będącym nie-Romami. 

Tony  Gatlif,  a  właściwie  Michel  Dahrama-ni  to  prawdziwy  ewenement.  Jest  Romem  i  jedynym  reżyserem  filmowym  na  świe-cie  tego  pochodzenia.  Romskie  korzenie ze  strony  matki  i  berberyjskie  ze  strony ojca, nadają mu podwójną tożsamość. Jego szczególne położenie, prowadzi  do jedyne-go w swoim rodzaju, subiektywnego przed-stawienia  nacji  cygańskiej  od wewnątrz. W związku z powyższym, dorobek filmowy Gatlifa  jest  niezwykle  cennym  narzędziem antropologicznym, które  zbliża nas do  rze-czywistości trudno dostępnej i z reguły ob-cej. Dzięki niemu, jesteśmy w stanie zagłębić 

się w  intymność  tej  zamkniętej  społeczno-ści, omijając utarte sposoby przedstawiania Cyganów (tj. w filmach Kusturicy)  i otacza-jące  ich mity.  Odsłania  on  przed  nami  ich codzienność,  problem  transmisji  kulturo-wej,  sprzeczność  pomiędzy  koczowniczym a osiadłym trybem życia, znaczenie muzyki, bliskości z naturą i wspólnoty. Kolokwialnie mówiąc, gdyby był w całości Cyganem, nie mógłby przekroczyć pewnego tabu, zresztą kosztowałoby go to nieco odwagi.  

Przedstawię  Wam  opowieść  inną  niż wszystkie. Latcho Drom oznacza po cygań-sku bezpieczną podróż, tak Tony Gatlif zaty-tułował  dokument muzyczny,  który  ukazał się w  1993  roku w  oparciu  o  rok  podróży szlakiem,  którym  naród  romski  1500  lat temu  przywędrował  na  Stary  Kontynent. Muzyczna podróż rozpoczyna się w Indiach, na  pustyni  Thar,  gdzie  poznajemy  obrzą-dek ludowy mieszkańców Radżastanu – ta-niec Kalbelia, uznawany za  jedną z najbar-dziej  zmysłowych  form  tanecznych  świata. Rdzenny lud pustyni, od starożytności para się sprzedażą jadu węży, stąd ruchy w ich et-nicznym tańcu – w dynamice mające przy-pominać ruchy gada. Następnie podróżuje-my przez Egipt, Stambuł, Rumunię, Węgry, Słowację,  Francję  aż  powieść  przenosi  się do Hiszpanii. To jak odmiana Cygańskiej na-tury przez kontynentalne przypadki. Obser-wujemy  ich,  jak obserwuje  się  ciecz,  która będąc  wlewana  do  różnych  naczyń,  przyj-muje  różne  formy,  nie  zatracając  swoich szczególnych właściwości. Tak więc wraz ze zmieniającym 

Page 38: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Kiedyś zasiadano wokół ognisk i wraz z zapadnięciem zmroku, rozpoczynano ceremoniał opo-wiadania. Dziś, by zanurzyć się w  historiach  innych,  czekamy aż w sali kinowej zgaśnie świa-tło. Każdy z nas jest nośnikiem innej  opowieści,  podobnie jak  każde  miasto,  kraj,  każda grupa  etniczna  i  narodowość. Snując  opowiadania  o  swoich rzeczywistościach,  burzymy mury, stajemy się sobie bliscy, nieważne  z  jakiego  tworzywa jesteśmy ulepieni i ile nas dzie-li.  Co  się  dzieję  gdy  opowieść ustaje? 

Zaniechanie rytmu odwiecznego opowiada-nia ma  poważne  konsekwencje  –  narracja zostaje  przerwana,  rodzi  się  niezrozumie-nie,  a  za nim  strach przed nieznanym. Kto ucieleśnia te cechy?

Mowa oczywiście  o  Romach  –  największej mniejszości  etnicznej  w  Europie.  Nie  wy-kształcając  pisma,  co  wynikało  z  uwarun-kowań ich tradycji, wykluczyli się z dialogu międzykulturowego, skazując równocześnie na niezrozumienie  i  status Obcych.  Dodat-kowo  są  jedyną  grupą  etniczną  Europy, która  całkowicie  nie  dba  o  audiowizualną ekspresję  swojej  kultury – nie  tworzą kina i literatury, nie wydają owoców sztuki. Pozo-stają na marginesie społeczeństwa, na zasa-dach swojego hermetycznego sacrum. Naj-ważniejsze  wartości  ich  kultury  zawierają się w niepisanym, znanym tylko im zbiorze 

praw – Romanipen, który surowo zabrania udzielania jakichkolwiek informacji osobom będącym nie-Romami. 

Tony  Gatlif,  a  właściwie  Michel  Dahrama-ni  to  prawdziwy  ewenement.  Jest  Romem  i  jedynym  reżyserem  filmowym  na  świe-cie  tego  pochodzenia.  Romskie  korzenie ze  strony  matki  i  berberyjskie  ze  strony ojca, nadają mu podwójną tożsamość. Jego szczególne położenie, prowadzi  do jedyne-go w swoim rodzaju, subiektywnego przed-stawienia  nacji  cygańskiej  od wewnątrz. W związku z powyższym, dorobek filmowy Gatlifa  jest  niezwykle  cennym  narzędziem antropologicznym, które  zbliża nas do  rze-czywistości trudno dostępnej i z reguły ob-cej. Dzięki niemu, jesteśmy w stanie zagłębić się w  intymność  tej  zamkniętej  społeczno-ści, omijając utarte sposoby przedstawiania Cyganów (tj. w filmach Kusturicy)  i otacza-jące  ich mity.  Odsłania  on  przed  nami  ich codzienność,  problem  transmisji  kulturo-wej,  sprzeczność  pomiędzy  koczowniczym a osiadłym trybem życia, znaczenie muzyki, bliskości z naturą i wspólnoty. Kolokwialnie mówiąc, gdyby był w całości Cyganem, nie mógłby przekroczyć pewnego tabu, zresztą kosztowałoby go to nieco odwagi.  

Przedstawię  Wam  opowieść  inną  niż wszystkie. Latcho Drom oznacza po cygań-sku bezpieczną podróż, tak Tony Gatlif zaty-tułował  dokument muzyczny,  który  ukazał się w  1993  roku w  oparciu  o  rok  podróży szlakiem,  którym  naród  romski  1500  lat temu  przywędrował  na  Stary  Kontynent. Muzyczna podróż rozpoczyna się w Indiach, na pustyni Thar, gdzie poznajemy obrządek ludowy mieszkańców  Radżastanu  –  taniec Kalbelia,  uznawany  za  jedną  z  najbardziej 

Page 39: KRATA KULTURY#8

39

zmysłowych form tanecznych świata. Rdzenny lud pustyni, od starożytności para się sprzeda-żą jadu węży, stąd ruchy w ich etnicznym tańcu – w dynamice mające przypominać ruchy gada. Następnie  podróżujemy przez  Egipt,  Stambuł, Rumunię, Węgry, Słowację, Francję aż powieść przenosi  się do Hiszpanii.  To  jak odmiana Cy-gańskiej natury przez kontynentalne przypad-ki. Obserwujemy  ich,  jak obserwuje  się  ciecz, która będąc wlewana do różnych naczyń, przyj-muje różne formy, nie zatracając swoich szcze-gólnych właściwości. Tak więc wraz ze zmienia-jącym  się  krajobrazem,  kolorystyką  ziemi,  pól i  nieba,  temperaturą  powietrza  zmieniają  się Oni.  Oglądamy w  jaki  sposób  kilometry  prze-bytej podróży zmieniły  ich rysy, stroję  i muzy-kę.  Śledzimy  jaki wpływ na  tę  grupę etniczną wywarły  kontakty  z  lokalną  ludnością.  Latcho Drom uświadamia odbiorcy, że Cygan niejedną ma twarz i niejedną definicję. 

Fenomen tego filmu polega na tym, iż reżyser nie informuje widza o kierunku odbywanej po-dróży –  symboliczna wręcz  ilość dialogów czy tłumaczeń wtórujących w tle pieśni, sprawia iż przemierzamy  tę  drogę  niemalże  po  omacku. Współczesny widz, przyzwyczajony do dyskote-ki bodźców serwowanej kinem akcji, może być zrozpaczony  dojmującym uczuciem niewiado-mej, która towarzyszy mu podczas pierwszych sekwencji  filmu.  Czy  to  Indie?  A  może  Tur-cja?  Rumunia  czy Węgry?  Przejścia  pomiędzy miejscami,  po  których  oprowadza  nas  Gatlif są  całkowicie  płynne.  W  pewnym  momencie uczucie pewnego braku,  spowodowane  na-trętną  chęcią  uzupełnienia  tych  egzotycznych widokówek posiadaną już wiedzą, powoli ustę-puje. Niemożność wygodnego doklejenia  ety-kiet do oglądanych zjawisk, zostaje zastąpiona zmianą sposobu ich postrzegania. Dokonuje się przełom. Brak informacji sprawia, iż przyswaja 

się ten film nie sugerując się żadnymi skojarze-niami, zachowując czyste spojrzenie i odbiera-jąc  świat  przedstawiony  za  pomocą  pierwot-nej  intuicji. Bohaterów  tego  filmu  poznajemy w sposób całkowicie sensualny: słuchając mu-zyki, którą sobą  tworzą, odczytując kolory  ich szat, wczuwając się w rytm ich życia wybijany przez stukot kół wozu czy młotów, którymi kują żelazo. 

Wirtuozerskim w swej prostocie zabiegiem jest to,  czego dokonał Gatlif w Latcho Drom.  Pro-wadząc narrację, pozbawił świadomie jej słów, by  uświadomić widza,  iż  siła  opowieści może tkwić w innych środkach przekazu. Dla narodu romskiego  słowo  nie  stanowi  takiej  świętości jak dla  nas  –  Europejczyków. Oni  emocję wy-rażają  ciałem,  a  więc  poprzez  taniec,  śpiew, klaszcząc i tupiąc, wspólnie się przemieszczając – po seansie Latcho Drom, wreszcie to można zrozumieć. 

Filmy  Tony’ego  Gatlifa  to  nie  tylko  kolorowe obrazki  z  życia  Cyganów,  okraszone  emocjo-nalną, etniczną muzyką. Jego obrazy, pokazują nam lud jakiego nie znamy. Zupełnie obcy, bo-wiem odgrodzony od nas murem stereotypów. Światło, które Gatlif rzuca na Cyganów, wyba-wia ich skrywany urok i pociągające szaleństwo, są  to  ludzie  nieskończenie  wolni,  mają  bose, brudne  stopy,  są  wiecznie  ubrudzeni  błotem, rodzą z dzikim wrzaskiem, oblewają się wódką, tańczą  z  pasją  i  kochają  do  bólu,  są  odurzeni naturą i pozbawieni wszystkiego, mądrzy, dzicy i poetycko zezwierzęceni. Polecam.

Agata Fedczyszyn

Page 40: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

Canberra

Canberra, stolica Australii, została uznana za najlepsze miejsce do ży-cia na ziemi. Tak wynika z raportu opracowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwo-ju (OECD).

Raport uwzględniał ranking 362 regionów wszystkich 34 państw członkowskich OECD, według 9 punktowej „miary dobrobytu”.

Pod uwagę wzięto: edukację, pra-cę, dochód (mierzon y według współczynnika Giniego), bez-pieczeństwo, opiekę medyczną,

środowisko, zaangażowanie oby-watelskie, dostęp do łączy szeroko-pasmowych (dostęp do Internetu) oraz mieszkalnictwo.

Australijskie Terytorium Stołeczne – enklawa, które obejmuje miasto Canberra, prowadzi w rankingu 10 najlepszych miejsc do życia. Co więcej, kolejne 5 miejsc zajmują inne regiony Australii. Pozostałe miejsca zajęły dwa regiony Norwe-gii oraz stany New Hampshire oraz Minnesota, należące do Stanów Zjednoczonych Ameryki.

raj na ziemi

Page 41: KRATA KULTURY#8

41

Ranking najlepszych i najgorszych krajówNie należy się więc dziwić, że Au-stralia znalazła się również na 1 miejscu rankingu krajów dobroby-tu, zaraz przed Norwegią, Kanadą, Szwecją oraz Stanami Zjednoczo-nymi.

W rankingu znalazła się również Polska. Stacja BBC, w swojej inter-pretacji rankingu OECD, sklasyfiko-wała Polskę wśród „10 najtrudniej-szych miejsc na świecie do życia”. Na tej liście znalazły się również Słowacja, Węgry, Turcja, Rosja czy Meksyk.

Według rankingu Polska ma bardzo dobre wyniki, jeśli chodzi o eduka-cję, niezłe pod względem bezpie-czeństwa, ale fatalne jeśli chodzi o zarobki, warunki mieszkaniowe czy środowisko.

Niekoniecznie musi to jednak oznaczać, że w nasz kraj jest ist-nym piekłem na ziemi. Na taką po-zycję Polski w rankingu ma wpływ kilka istotnych czynników, choćby to, że ranking opiera się o badanie regionów. Podstawa statystyczna jest niższa, a tym samym obniża to naszą pozycję krajową. Dodatkowo należy zauważyć, że Polska znajdu-je się na miejscu 24 z 34 państw branych pod uwagę. To klasyfiku-je nas na poziomie średnim a nie krytycznym. Co więcej ostatni ran-king OECD, dotyczący nierówności dochodowych, wykazał w poszcze-gólnych wskaźnikach, że w Polsce poziom ten jest przyzwoity. Z nowe-go raportu wynika natomiast coś zupełnie przeciwnego.

Rankingi takie mogą być użytecz-ne ale należy im się jednocześnie przyjrzeć krytycznie – z jednej stro-ny jest to ciekawe z punktu widze-nia socjologicznego, gdyż raport ma wiele parametrów. Niemniej jednak zawsze powstaje pytanie czy mają one jednakowe znacze-nie, np. które czynniki są ważniej-sze a które kluczowe. Drugi istot-ny element to warunki kulturowe. Wiarygodniejszy i bardziej użytecz-ny wydawałby się raport opracowa-ny w podobnym, określonym kręgu kulturowym. W tym wypadku może-my mówić o kręgu cywilizacyjnym Zachodu lub kulturowym europej-skim. Wtedy wyniki są znacznie lepiej porównywalne oraz nie stwa-rzają sytuacji, w której powstają pytania o to czym właściwie jest dobrobyt na świecie.

Cel Organizacji Pomimo tego, że badania prowa-dzone przez OECD nie są komplek-sowe, to jednak należą do nielicz-nych, które prowadzą takie analizy. Ostatnie lata wskazują zwiększoną świadomość sensu makroekono-micznych statystyk, choćby takich jak PKB. Jednak większość z nich nie dostarcza politykom odpowied-niego obrazu poziomu życia, jakie-go doświadcza przeciętny człowiek w ich kraju. Dlatego istnieje duże zapotrzebowanie na tworzenie sta-tystyk, które będą lepiej odzwier-ciedlać szeroki zakres czynników, mających wpływ na poczucie do-brobytu. Ma to kluczowe znaczenie dla wiarygodności i odpowiedzial-ności polityki publicznej oraz sa-mej demokracji.

Jan Szczepański

Page 42: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

O PRZESTRZENI

Page 43: KRATA KULTURY#8

43

O PRZESTRZENINagle coś drgnęło  i przestrzeń przemówiła  –    w  książkach: Miedzianka Historia znikania, Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL i Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni, autorstwa  Filipa  Springera, architektura    stała  się  główną bohaterką  kolejnych  historii. Otrzymała  ponadto  cenną możliwość  uzyskania  głosu i  przedstawienia  swoich trudnych relacji z Polakami. 

Trzeba  przyznać  –  nie  było jej  (architekturze)  lekko. Spójrzmy  chociażby  na budynki,  które  kiedyś wchodziły  w  skład  miasteczka o  nazwie  Miedzianka (dawniej  z  niemiecka  zwanej Kupferbergiem). Nic po nich nie zostało, dawny teren miasta już dawno zazielenił się i zapomniał o  swojej  przeszłości.  A  kiedyś było  inaczej  –  na  ulicach Miedzianki panował codzienny gwar,  ludzie  prowadzili dyskusje,  śmiali  się  bawili, chodzili  na  piwo...  Istniały ulice,  domy,  miejsca  spotkań mieszkańców...  Coś  jednak  się popsuło  w  tym  perfekcyjnym mechanizmie  i  nagle miasteczko  zaczęło  odchodzić do przeszłości. Niezauważalnie, ale skutecznie. Tutaj zaczynają się  już  tylko  domysły  i mgliste  poszlaki.  Czy  upadek Miedzianki  miał  związek  z wydobyciem  uranu?  A  może znaleziono inny pretekst do jej wyburzenia?  Nie  znaleziono jednoznacznej  odpowiedzi,  a 

jednym z nielicznych dowodów na  dawną  egzystencję  miasta widma  stała  się  nieduża tabliczka z napisem: Erinner die Leute von Kupferberg.

To była w gruncie rzeczy słodko-gorzka  opowieść.  Słodka  –  bo udało  się  zachować  pamięć tamtych czasów i tamtego życia; gorzka – bo jednak wiązała się ze stratą. W przypadku dwóch kolejnych  książek  Springera dominuje  gorycz  połączona  z oskarżeniem. Jedyną słodyczą w ich przypadku jest rehabilitacja architektury  PRL-u  i  oddanie honorów  jej  twórcom,  którzy mimo  ciężkiej  sytuacji  starali się realizować najlepsze wzorce architektoniczne.

Bogato ilustrowane reportaże o polskiej  przestrzeni  publicznej (Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni) są  krzykiem  sprzeciwu  wobec bałaganu,  panującego  w sposobie  zagospodarowania ulic  czy  budynków.  Pastelowe bloki,  tandetne  reklamy, zasłaniające  każdy  centymetr elewacji,  rezydencje w  bardzo złym  guście  mówią  dużo  o Polakach.  O  ich  obojętności, braku  poczucia  estetyki  czy niedbałości.  Są  świadectwem zwycięstwa  brzydoty  nad jakimikolwiek  zasadami  oraz diagnozą  społeczeństwa, które  nie  dostrzega  w  tym żadnego  problemu,  a  nawet  z entuzjazmem reaguje na bloki we wszystkich kolorach tęczy.

Z kolei reportaże o architekturze PRL-u  oddają  (Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL) głos  budynkom,  które  często niesłusznie  są  traktowane  z  niechęcią i pogardą – faktycznie, przyszły  na  świat  w  najmniej korzystnym momencie. Chociaż niejednokrotnie  zachwycają rozwiązaniami,  bryłą, sposobem  wkomponowania w  pejzaż  miasta  zrównuje  się je  z  typowo  socjalistycznymi wytworami.  I  tu  ponownie zapomina  się  o  wybitnych twórcach  (m.in.:  Halina Skibniewska,  małżeństwo Hansenów,  Marek  Leykam), którzy  starali  się  pogodzić swoje  idee  z  rzeczywistością, tworzyć  projekty  wartościowe oraz  przeznaczone  dla  ludzi. Teraz  beztrosko  pozwala  się na  likwidację  tych  budowli, świadczących  o  talencie polskich  architektów.  To też  niezbyt  optymistyczna diagnoza  polskiego społeczeństwa,  obojętnego wobec  wszystkiego,  co wartościowe lub staranne.

  To  tylko  kilka  wybranych opowieści,  zamkniętych  w murach.  Czy  będą  następne? Mam  cichą  nadzieję,  że  tak, bo  inaczej  czeka  nas  kolejny atak  pastelozy  na  blokach  i zapomnienia o tym, że polskie miasta  mogą  zachwycać pięknem oraz umiarkowaniem.

Sylwia Kępa

I LUDZIACH

Page 44: KRATA KULTURY#8

#KRATA kultury

[email protected]