Fabularie 2/2014

68
kultura: stan najnowszy nr 2 (4) 2014 ISSN 2300-7281 cena 8 zł (5% VAT) wieś/folk/polska kryzys męskości i macierzyństwo wiek jako problem

description

Fabularie - czwarty numer kwartalnika prezentującego możliwie najszerzej kulturę współczesną…

Transcript of Fabularie 2/2014

Page 1: Fabularie 2/2014

ku l tu ra : stan na jnowszy

nr 2 (4) 2014ISSN 2300-7281

fa

bu

la

ri

e

nr

2

(

4)

2

01

4

cena

8 zł (5% VAT)

wieś/folk/polska

kryzys męskości i macierzyństwo

wiek jako problem

Page 2: Fabularie 2/2014

„Fabularie” 2/2013

O jedzeniuPrzekład opowiadania Raymonda Carvera i szkic Radosława SiomyTrzaska i MiłośćRozmowa z Mikołajem Trzaską i recenzja Marcina SzymczakaZwierzęcenieSzkic Pawła Schreibera, przekład eseju Davida Fostera Wallace’a, szkice Pawła Marcinkiewicza i Dariusza GzyrySłowobrazEsej Darii MileckiejPerformansRozmowy z BBB Johannesem Deimlingiem i Moniką Sobczak

„Fabularie” 1/2013

James JoyceSzkic Krzysztofa Bartnickiego, wiersze Joyce’a, ilustracje Marcina Szmandry, szkic Michała TabaczyńskiegoLiberaturaPoezja awangardowa Zenona Fajfera i duetu Marcin Karnowski/Marcin DrwęckiSztuka komunikacjiSzkice Tomasza Komendzińskiego, Miłki Malzahn, Agnieszki Jelewskiej, Katarzyny Taczyńskiej, Moniki DekowskiejDominacja i wykluczenieSzkice Michała Tabaczyńskiego i Aleksandry Derry

„Fabularie” 1/2014

Kobiety Rozmowa z Agnieszką Graff, szkice Marzeny Adamiak i rozmowa z Magdaleną Skrzyńską Ukraina Wiersze Oksany Zabużko, recenzja Michała Tabaczyńskiego i rozmowa z Oleksandrem Jaremą, Aleksandrem Baranowskim i Małgorzatą Schmidt Animacja Szkic Jerzego ArmatyJackowi Podsiadle na urodzinyRozmowa z Jackiem Podsiadłą oraz szkice Piotra Michałowskiego, Karola Maliszewskiego, Michała Tabaczyńskiego, Pawła Marcinkiewicza, Adriana Glenia, Tomasza Dalasińskiego, Aleksandry Szwagrzyk, Bartłomieja Alberskiego, Sylwii Kordulasińskiej, Marty Irzyk, Michała Prankego, Pauliny Śliwki

www.fabularie.plhttps://www.facebook.com/fabularie

autorzy numeru:

Marzena AdamiakMarcin BałczewskiMilka Baran-SzymańskaDariusz Jacek BednarczykPaweł BrożyńskiMartyna BuliżańskaMonika Dekowska (ilustracje)Rafał GawinJustyna GongałaMichał IgorDawid Janosz (ilustracje)Marcin KarnowskiAdam KrukKasper LingeZbigniew MasternakDaria Mędelska-GuzEwa MroczkaAnna NorJakub Nowotyński (fotografie)Michał PrankeAdam RaczyńskiMonika Rogowska-StangretMarcin SasKazimiera SzczukaAleksandra SzwagrzykMichał TabaczyńskiOlga WadowskaEmilia WalczakMonika WójtowiczAnna Wróblewska-ZawadzkaPrzemysław Wysota

Page 3: Fabularie 2/2014

Justyna Gongała, Folklor w globalnej wiosce. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3

Milka Baran-Szymańska, Niech żyje teatr obrzędowy. Słów kilka .o Teatrze Obrzędu Ludowego Zaboracy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Zbigniew Masternak, Szeptuchy w Czeremsze (Z cyklu: reportaże o wsi polskiej). . . . . . . . . . . . 10

Dariusz Jacek Bednarczyk, Trzy kawałki. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14

Marcin Sas, Współbrzmienie pociągu relacji Listopad – Luty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15

Michał Tabaczyński, Z cyklu: Legendy ludu polskiego: O polskim morzu, . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16.O złodziejach samochodów. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18

Marcin Bałczewski, Szary lis . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19

Monika Wójtowicz, Dwa filmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20

Schować się za Wałęsą, z Agnieszką Grochowską rozmawia Adam Kruk. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22

Przemysław Wysota, Słodko nam na słonej wodzie.–.fragmenty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24

Parada Seniorów 2014 (zorganizowana przez Fundację Zaczyn). .Fotografie: Jakub Nowotyński. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25

Niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”, .z dr Moniką Dekowską rozmawiają Emilia Walczak i Daria Mędelska-Guz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26

Paweł Brożyński, Pole minowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

Monika Rogowska-Stangret, Dzieciństwo jako przestrzeń wykluczenia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31

Kasper Linge, Muzyka rozrywkowa a starość. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34

Adam Raczyński, Wrzesień. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

Emilia Walczak, Skamandryci i dinozaury . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36

Kasper Linge, Baroque/chamber pop. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

Rafał Gawin, Wersja A . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41

Egoista, którego należy uwielbiać, z Joanną Longawą rozmawia Marcin Karnowski. . . . . . . . 42

Anna Wróblewska-Zawadzka, Niedosyt rozmów o macierzyństwie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45

Kazimiera Szczuka, Komentarz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48

Ewa Mroczka, Mam problem z „nową” Agnieszką Graff. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49

Marzena Adamiak, Magia właściwych słów. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50

Olga Wadowska, Feminizm, Rambo i reklamy, czyli o mistyce męskości i jej kryzysie. . . . . 53

Martyna Buliżańska: bydgoskie; mówi burżuazja./.der jäger./.post: regresowe . . . . . . . . . . . . 58

Anna Nor, Mima . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59

Aleksandra Szwagrzyk, Kalejdoskop na zakręcie i proza na niby: Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach Emilii Plateaux . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63

Michał Pranke, Umówmy się, że to czarny romantyzm, czyli o Umowie o dzieło Szymona Szwarca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64

spis treści

fab

ula

rie

Page 4: Fabularie 2/2014

Adres: 85-042 Bydgoszczul. Bocianowo 25c/30tel ..882.050.230

e-mail:.fabularie@gmail .comwww.fabularie.pl

Red. naczelny: Marek.MaciejewskiRedakcja: Daria Mędelska-Guz, Marcin Karnowski, Karolina Sałdecka, Michał Tabaczyński, Emilia Walczak

ku l tu ra : s tan na jnowszy

numer 2 (4) 2014

ZADANIE WSPÓŁFINANSOWANE ZE ŚRODKÓW MIASTA BYDGOSZCZY

Wydawca: Bydgoska Fundacja Wolnej MyśliKRS 0000423238Prezes Fundacji: Daria Mędelska-Guze-mail: [email protected]: 85-042 Bydgoszczul. Bocianowo 25c/30

www.freemindart.pl

e-mail:.fabularie .blisko@gmail .com

Redakcja: Tomasz Dalasiński

Korekta: Emilia WalczakSkład: Bogdan Prus

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, a także zastrzega sobie prawo do ich skracania i redakcji.

Nakład: 500 egz.

Cichnie gwar wielopokoleniowych domów. Tam, gdzie pod jednym dachem rozlegający się pierwszy krzyk i wyczekujące ostatniego skrzeku stygnące życie, niczym troskliwe pępowiny, budowały nierozrywalne więzi. Sta-nowiły o sile.

Dzisiaj radośnie kroczą rzesze wirtualnych znajo-mych, których twarze właściwie się nie starzeją. Uczu-cie ciągłego niedosytu, nieprzeparty pęd ku samozado-woleniu czy samorealizacji, z pewnością tworzą nowe jakościowo relacje, spychając do ciemnego kąta rosnący strach. Strach przed zmianą twarzy na profi lu, na tą ak-tualną, tą z bruzdami i pergaminową skórą. Strach przed majaczącym na horyzoncie końcem. Strach, którego jesz-cze nie było. Który już nie raczkuje. Mężnieje.

W taki oto sposób na stare strachy nakładają się nowe, tworząc kolejne warstwy. Ta ostatnia ma na tab-liczce.ageizm .

marek maciejewski

Ten wstępniak powstaje w Lądku-Zdroju. I choć to nie żadna wieś, a około sześciotysięczne miasteczko, siedzi-ba gminy miejsko-wiejskiej i do tego jeszcze jedno z naj-starszych uzdrowisk w kraju, to myślę, że śmiało można przeciwstawiać je MIASTU. Takiemu wielkiemu miastu, z jakiego tu przyjechałam – Łodzi – zwłaszcza. Prowincjo-nalny ciepły spokój Lądka, jaki pół wieku temu uwiecznił w swoim fi lmie Dwa żebra Adama Janusz Morgenstern, nie stracił nic ze swojego charakteru i momentalnie wprawił mnie – rozstrojoną niekończącym się łódzkim motoryza-cyjnym pandemonium – w błogostan. Życie toczy się tu bowiem własnym, nieśpiesznym tempem. Inaczej wy-gląda też życie kulturalne. Oferta miejscowego Centrum Kultury i Rekreacji różni się diametralnie od tej, jaką jest w stanie zaproponować swoim mieszkańcom na przykład miasto Łódź. W lokalnej galerii o wiele łatwiej natknąć się na drewnianego świątka niż na awangardowe prace duetu Strzemiński/Kobro. A co dzieje się, gdy sztuka (z) miasta przyjeżdża na prowincję/wieś lub też gdy dzieje się odwrotnie? Co powstaje z ich fuzji? Efekty tego typu przepływów – wiedzy, energii, estetyk – staraliśmy się opisać w niniejszym numerze „Fabularii”.

emilia Walczak

Page 5: Fabularie 2/2014

Justyna Gongała

Folklor w globalnej wioscePłoną ogniska, przygrywa ludowa kapela, a lu-dzie tańczą i skaczą przez płomienie, rzucając w nie, zakupione najpewniej w supermarkecie, zioła. Na wodzie unoszą się rzędy kwiecistych wianków, śledzonych czujnym wzrokiem ma-rzących o zamążpójściu panien. Gdzieś w za-roślach trwają poszukiwania kwiatu paproci, a nieco dalej cichnie zgiełk miejskich ulic i co-raz wyraźniej słychać elektroniczne dźwięki z pobliskich klubów. Fotorelacja z wydarzenia pojawia się w internecie jeszcze tego samego wieczoru.

Tak niedawno mieszkańcy polskich miast świętowali noc kupały. Świętują zresztą coraz chętniej, tak jak na ludową modłę coraz częś-ciej urządzają nowoczesne kuchnie, by w swoj-skim klimacie przyrządzać ekologiczne obiady, nucąc piosenki Kapeli ze Wsi Warszawa.

Choć ironiczna to wizja, nie sposób za-przeczyć, że już od kilku lat nasz kraj opano-wuje prawdziwa folkomania. Co oznaczają te nagminne próby odnawiania, cytowania lub nowoczesnego przetwarzania najróżniej-szych aspektów tradycji ludowej? Czy jest to któryś już powrót romantycznej chłopoma-nii? A może wyraz tęsknoty za życiem w pro-stym, choć symbolicznym systemie uniwer-salnych wartości?

Współczesna sztuka polska nie pozostaje obojętną wobec tych zagadnień, fundując nam całe spektrum najrozmaitszych odpowiedzi. Choć licznych dowodów tej tezy nie trzeba długo szukać, to doskonałym przykładem są trzy bardzo ciekawe, zamknięte w minionym miesiącu wystawy, w których kontekście po-jawia się termin nowoczesnego folkloru, uży-wanego w odniesieniu do zgoła odmiennych postaw artystycznych.

*Etnodizajn wczoraj i dziś to wystawa zorga-nizowana przez Muzeum Okręgowe w Byd-goszczy i będąca pokłosiem wzmożonej w ostatnich latach popularności tego nurtu we współczesnym wzornictwie. Najistotniej-szym aspektem wystawy jest jej historycz-na perspektywa – zestawienie oryginalnych wytworów rzemiosła ludowego z inspirowa-nymi nimi przykładami, z których najstarsze powstały na początku XX wieku. Kontakt z nimi uświadamia, że o ile zainteresowanie sztuką ludową pojawia się w sztuce polskiej cyklicznie, to jednak w sposobie jej postrze-

gania i wykorzystywania zachodzą duże zmiany. Widząc, co proponują nam kolejne generacje etnodizajnerów, wciąż zadajemy sobie pytanie: czy czerpanie z ludowej trady-cji jest tylko wtórnym naśladownictwem, czy może wyrazem prawdziwej inspiracji?

Nietrudno zauważyć, że – bez względu na czas – tym, co najbardziej inspiruje twórców, jest przede wszystkim estetyczna warstwa lu-dowych wytworów. Dawne style i wzory ujęte w formy naturalnych materiałów pojawiają się w coraz bardziej zaskakujących odsłonach.

I tak na bydgoskiej wystawie mogliśmy obserwować zmiany zachodzące w postrzega-niu tradycyjnego zydla, ocenić, jak nowoczes-ne fasony odzieżowe współgrają z ludowymi motywami, i wreszcie doświadczyć, w jaki sposób te same, prymitywne wzory działają w zestawieniu z urządzeniami elektroniczny-mi oraz związanymi z nimi gadżetami.

Miksowanie i cytowanie kultury ludowej często nieodłącznie wiąże się z całkowitą de-konstrukcją pierwotnej funkcji i kontekstu jej tworów, a skutki tych działań mogą być na-prawdę różne. Niektóre z nowoczesnych mebli, choć nie sposób odmówić im eleganckiej formy i nowatorskiego wykorzystania naturalnych materiałów, często nie są w stanie zaspokoić naszych podstawowych wymagań – a przecież idea użyteczności jest najważniejszą z zasad rzemiosła ludowego. Czy więc zdobiona fol-kowymi wzorami torba na laptopa, mimo że wzbudza swoisty dysonans między kojarzoną z ludowością naturalnością a elektroniczny-mi asocjacjami, nie jest wyrazem o wiele bar-dziej twórczej inspiracji? Wszak właśnie ona jest naprawdę praktycznym przedmiotem co-dziennego użytku, a z komputerów korzysta się przecież nie tylko w wielotysięcznych mia-stach, ale też na najmniejszych wsiach.

Współczesny etnodizajn zdaje się stać na rozstaju dróg. Jedną z nich zmierzają artyści, którzy dążąc w sposób dosłowny do odtwo-rzenia wiejskiej tradycji, starają się pielęgno-wać rękodzielnicze umiejętności, technologie i sposoby pozyskiwania naturalnych materia-łów. Ci, w działaniach których widzi się odro-dzenie nie tyle samej stylistyki, co dawnych praktyk. Drugą drogę obierają twórcy podej-mujący jedynie wybrane wątki z kultury ludo-wej, cytując je w ramach nowoczesnych form.

To właśnie im często zarzuca się, że ich ludowa stylizacja determinowana jest tylko dążeniem do oryginalności, potrzebą przypo-

Wie

ś ta

ńcz

y i

ma

luJe

Page 6: Fabularie 2/2014

fabu

larie

2 (�

) 201

�dobania się, przyćmiewającą ideę tworzenia rzeczywistej relacji z tradycją. Ale czy sztuka współczesnego wiejskiego folkloru musi ogra-niczać się jedynie do samego faktu tworzenia artystycznych przedmiotów? A co ze sztuką wiejską w jej współczesnej, postmodernistycz-nej i nowomedialnej formule? Czy takie zjawi-sko w ogóle istnieje?

To pytanie stało się punktem wyjścia dla kuratorów bodaj najważniejszej tegorocznej wystawy Co widać w Muzeum Sztuki Nowo-czesnej w Warszawie. Wśród najróżniejszych tendencji najnowszej sztuki polskiej pojawił się także nurt określany jako nowoczesny pol-ski.folklor ..

Wideo i instalacja, street art i sztuka kry-tyczna – to tylko niektóre ze współczesnych form wyrazu, coraz częściej pojawiających się w przestrzeni polskich wsi. Młodzi artyści po ukończeniu studiów wracają w rodzinne stro-ny lub świadomie obierają kurs na prowincję. Podejmują tam próby animacji życia kultural-nego mieszkańców, używając metodologii ty-powej dla właściwych miejskim środowiskom strategii artystycznych. Nadrzędną ideą tych działań jest podkreślanie związku z konkret-ną wiejską społecznością i próba splatania współczesnej sztuki z naturą, która w znacz-nej mierze warunkuje życie na wsi. Co ważne, ta synteza odbywa się nie tylko na płaszczyź-nie tworzywa, ale też mentalnej, bowiem taka wiejska działalność obficie czerpie z kultury ludowej.

*Chociaż to właśnie najnowsza sztuka coraz częściej sięga po podobne środki, to warto wspomnieć, że pierwsze przejawy takich ak-tywności miały miejsce już pod koniec lat sie-demdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to na skraju Borów Tucholskich kilku młodych arty-stów z Torunia i Bydgoszczy stworzyło Grupę Działania. Wieś Lucim, bo o niej mowa, stała się dlań polem artystycznych działań, w które udało się zaangażować miejscową ludność. Ich domeną były zarówno nowoczesne techniki, jak i – a może przede wszystkim – stopniowe ożywianie lucimskiej tradycji.

Wystawy, budowa, do dziś zresztą pełniącego swoją funkcję, Domu Ludowego, wiejski stre-et art (między innymi kolorowe żywopłoty zasiewanych wzdłuż drogi słoneczników), przywracanie do życia tradycyjnych świąt oraz tworzenie nowych obrzędów – to tylko niektóre z prowadzonych przez lata działań. Działań, dla których najważniejsze było stwo-rzenie współczesnej kultury ludowej z jej pier-wotnym charakterem.

Idea tak pojmowanego nowoczesnego folklo-ru widoczna jest i dziś – choćby w prezento-

wanej na warszawskiej wystawie twórczości Daniela Rycharskiego. Młody artysta zaraz po ukończeniu studiów wrócił do rodzinnego Kurówka, by tam, wraz lokalną społecznością, realizować swe artystyczne zamierzenia. Ry-charski zasłynął przede wszystkim serią wiej-skich murali, inspirowanych opowieściami na temat dziwnych zwierząt i niezwykłych zda-rzeń, które nieraz słyszał od dziadków i znajo-mych z Kurówka. Ponadto wraz z mieszkańca-mi Kurówka stworzył rzeźbiarską instalację Ogród Zimowy, w której rolę roślin pełniły nieużywane od dawna sprzęty oraz elementy starych narzędzi i maszyn rolniczych.

Projekt ten z jednej strony podkreśla nieusta-jące przywiązanie społeczności do ziemi, z drugiej zaś – ten recykling wyraża odro-dzenie kulturalne Kurówka. Jest on częścią długofalowego projektu Galeria-Kapliczka realizowanego od początku 2012 roku. Jego ideą jest realizowanie w przestrzeni wiej-skiej cyklu wystaw zapewniających miesz-kańcom wsi dostęp do współczesnej sztuki poprzez jej prezentacje w specjalnej kaplicz-ce-galerii. Pod nawiązującą do wiejskiej ka-pliczki formą umieszczony został ekran z fil-mami Rycharskiego i innych artystów, który poza tym, według mieszkańców Kurówka, doskonale sprawdza się też jako „strach na dziki i ptaki”.

Choć wprowadzenie sztuki współczesnej, a zwłaszcza multimedialnej, w przestrzeń wiejskiej natury wydaje się czymś nieade-kwatnym, to związek tych pozornie odle-głych światów jest przecież silniejszy, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I nie chodzi już tylko o to, że wszelka tech-nologia w sposobach działania od samego początku stara się naśladować naturę, ale też o to, że pojęcie nowoczesnego folkloru zdecydowanie wykracza poza podejmowany tak często kontekst wiejskiej ludowości, któ-ra zresztą już dawno zatraciła swój pierwot-ny.charakter ..

*Zainteresowanie folklorem wynika z tęskno-ty za pierwotnym stylem życia we współczes-nym świecie. Lecz czy naprawdę takie systemy już nie istnieją? A może po prostu, w obliczu ogromnej rozmaitości ich form, trudno jest nam się w nich odnaleźć?

Jedną z odpowiedzi na to pytanie jest sztu-ka wrocławskiego artysty Mariusza Wilde-mana, którego prace mogliśmy zobaczyć mię-dzy innymi podczas poznańskiego Gallery Weekendu czy w Retrogralni. Zaraz po jego oficjalnym debiucie w jednym z numerów „Arteonu” Milena Maćkowiak stwierdziła, że twórczość Wildemana przypomina pró-bę stworzenia czegoś w stylu nowoczesnego folkloru. Tezę motywowała symbolicznym

Wie

ś p

ols

ka

Page 7: Fabularie 2/2014

fragment wystawy Etnodizajn wczoraj i dziś – inspiracje czy naśladownictwo w muzeum okręgowym im. leona Wyczółkowskiego w bydgoszczy.

fot. Wojciech WoźniakNa zdjęciu: – futerał na laptopa New folk, proj. anna stępkowska-Nowak, 2008– torebka – kufer kaszuby, proj. małgorzata kotlonek, 2011– torebka – mały kufer folk koguty, proj. małgorzata kotlonek, 2012– torba na ramię kujawianka, proj. karolina krueger, 2013– lampa góralka she!lamp, proj. katarzyna Herman-Janiec, 2010– lampa łowiczanka she!lamp, proj. katarzyna Herman-Janiec, 2010– Dywan osada z serii folk wzorowany na tkaninach dwuosnowowych z okolic

sokółki,proj. Dorota banaszek, fabryka Dywanów agnella s.a, 2013– Dywan leluja z serii folk wzorowany na wycinance kurpiowskiej,

proj. Dorota banaszek, fabryka Dywanów agnella s.a., 2013– stolik kawowy z wycinanką, proj. Joanna rusin, 2009– koronkowe koszyczki do szklanek, proj. Joanna rusin, 2006– portmonetka New folk, proj. małgorzata kotlonek, 2012– poduszki folkowe, proj. katarzyna Gaul-zych, 2012– stołek trefl – taboret proj. piotr kuchciński, prod. Noti sp. z o.o.– stołek pasiak, proj. ewa Nowakowska, małgorzata Gajewicz, 2010– koszulka kochajmy się, proj. ewa cieniak-Nowakowska, 2007– płaszcz z kolekcji góralskiej Góral street, proj. aneta larysa knap, 2004– obrus Wycinanka, oj. małgorzata Gajewicz, ewa Nowakowska, 2010.

charakterem i szczególną formą narracji jego prac: Stojąc na uboczu [artysta] podejmuje się komentarza na temat postmodernistycznego świata oraz tworzy uniwersalne – jak w sztu-ce ludowej – opowieści na temat życia i jego podstawowych pierwiastków. Trudno nie od-dać krytyczce słuszności.

Wildeman w swych obrazach snuje opo-wieść o naturze współczesnego człowieka i jego życiowych aspiracjach. Robi to w spo-sób synkretyczny, intertekstualny i niejedno-znaczny, a czasem nawet ironiczny. Czy różni się bardzo od dawnych twórców ludowych? Mówi do nas przez zbiór piktogramów, będą-cych linkami tak do motywów współczesnych, jak do pochodzących z przeszłości. Wykorzy-stuje klisze zarówno z filmów science fiction i gier wideo, jak i pogańskich podań czy in-nych źródeł uniwersalnych, kulturowych symboli – podkreślając znaczenie technologii

Page 8: Fabularie 2/2014

fabu

larie

2 (�

) 201

dominującej nasze życie, nie umniejsza zna-czenia tradycyjnym mądrościom i pierwot-nym siłom natury.

W dziełach tych, obok skomplikowanych systemów przewodów elektrycznych czy mo-delu struktury DNA, widzimy przypomina-jące roboty, fantastyczne postaci, co ważne, zawsze posiadające serce, mózg czy płuca. Mo-tywy fantastycznonaukowe sąsiadują z sym-bolami żywiołów. W wyjątkowy sposób za-leżność między przyrodą a techniką ilustrują prace z cyklu Fossil. Konstruowane z geome-trycznych form są, jak zdradza sam artysta, inspirowane zjawiskami takimi jak pęknięcia ziemi czy gorąca lawa. Zestawienie szybkiego samochodu z formą przypominającą plemnik – na zasadzie kontrastu – może symbolizować pęd zarówno ku życiu, jak i śmierci.

W obliczu tych prac jako pierwsze nasuwa się skojarzenie z klimatem i estetyką popkul-tury lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesią-tych – neonowe barwy i syntetyczne formy, kanciaste niczym grafika starych gier kompu-terowych, elektronika retro, nowe technologie i marzenia o podbijaniu nieznanych wymia-rów rzeczywistości. To przecież nic innego, jak nostalgiczne wspomnienie dzieciństwa, które w znaczący sposób zdeterminowało ży-

ciowe wybory artysty i które przypadło na czasy u zarania obecnej epoki globalnej wio-ski. Sprzęty i popkulturowe symbole z tych lat to dziś pierwowzory mediów i środków wyrazu będących domeną prawdziwie nowo-czesnego folkloru – uniwersalnej, ponadnaro-dowej i spontanicznej formy międzyludzkiej komunikacji.

W obrazach Wildemana nic nie jest powie-dziane wprost – jak w grze artysta prowadzi odbiorcę przez poszczególne etapy poznania, nieraz wymagające wyjścia poza przestrzeń samego obrazu. I ta właśnie cecha zdaje się być głównym przesłaniem artysty. Jak sam on podkreśla, prędkość i dynamika zmian zacho-dzących w dzisiejszym świecie wymaga od nas stałej aktualizacji wiedzy: W tym natłoku nowych informacji, które mogą być bardzo przydatne, jest też druga strona – można stra-cić orientację w tym, co dla nas w życiu naj-ważniejsze. W tym, dokąd zmierzamy, po co, jak mamy postępować, co jest dobre, a co złe, jakie powinny być nasze wartości moralne.

Justyna Gongała – rocznik 1988, absolwentka Histo-rii sztuki na umk w toruniu, pracownik Galerii Wspólnej mck w bydgoszczy, zainteresowania: współczesna kultu-ra wizualna.

mariusz Wildeman, Pokaż mi swój kondensator. Show me your Flux Capacitor, 2011

Page 9: Fabularie 2/2014

milka baran-szymańska

Niech żyje teatr obrzędowy. Słów kilka o Teatrze Obrzędu Ludowego Zaboracy

młodzi aktorzy z teatru obrzędu ludowego Zaboracy

W niewielkiej wsi koło Brus na Kaszubach dzieje się coś w dzisiejszych czasach niespo-tykanego. W garażu, gdy tylko czas pozwoli, spotyka się okoliczna młodzież, by razem spę-dzić czas. Spotykają się nie po to, by pograć w popularne na Kaszubach karty (Baśka),

nia strojów. Zespół tworzyły wówczas trzy grupy: Zaboracy, Mali Zaboracy i Teatr Ludo-wy. Stopniowo repertuar teatru poszerzał się o sztuki literackie. Sięgano oczywiście po ka-szubskich pisarzy – Jana Karnowskiego (So-wizdrzał u Krebanów), Anny Łajming (Gdze je Balbina?). Warto wspomnieć, że teatr ludowy na Kaszubach ma swoją dawną tradycję, ale dopiero na początku XX wieku zaczęto uka-zywać wątki kaszubskie. Przełomem okazało się pojawienie się kaszubskiego piśmiennictwa dramatycznego, przede wszystkim autorstwa Jana Karnowskiego, ks. Leona Heykego, Jana Rompskiego, Anny Łajming i bodaj najpopu-larniejszego autora, czyli ks. Bernarda Sych-ty. Co ważniejsze – ciągle pojawiają się nowi autorzy, do których dramatów sięgali i sięgają twórcy z lokalnych teatrów (Aleksy Pepliński, Ida Czaja)1 .

Od 1987 roku opiekę nad zespołem spra-wuje pani Danuta Miszczyk (siostrzenica Wandy Kiżewskiej), która jest jednocześnie kierowniczką zespołu, reżyserką spektakli obrzędowych, autorką niektórych tekstów i prawdziwym twórczynią ludowego teatru. W latach osiemdziesiątych przekształcono nazwę grupy na Teatr Obrzędu Ludowego Zaboracy z Czyczków. Repertuar teatru ewo-luował – oprócz pieśni i tańców wzbogaco-ny został o teatr oparty na słowie, o gawędy i gadki (kaszëbsczé gôdczi) i teatr lalek (by wymienić choćby przedstawienia: Gągorek, Czerwona czapeczka, Matuszek na zaczaro-wanej wyspie) oraz przede wszystkim teatr obrzędu ludowego.

Teatr obrzędowyTeatr obrzędowy to teatr, w którym naj-

ważniejszy jest mit. Teatr ten szuka mitów w sztuce tradycyjnej, w pieśniach i muzyce, ludowych opowieściach. Od najdawniejszych lat. pozwalał mieszkańcom wsi radzić sobie z wydarzeniami, które miały wpływ na życie społeczne. Pozwalał też w pełni świętować wydarzenia religijne. Ustanowiony był po to, żeby podkreślać wagę tego, co trudno było wyrazić w formie innej niż symboliczna. Był nieprofesjonalny, jak nieprofesjonalne jest

1 Cezary Obracht-Prondzyński, Teatr ludowy na Kaszubach, http://www.skarbnicakaszubska.pl/teatr.

posłuchać muzyki, porozmawiać o samocho-dach i dziewczynach, choć to wszystko przy okazji jest także). Spotykają się „na próby”, by „robić teatr”. Niezwykłości temu wszystkie-mu nadaje fakt, że grupa miłośników teatru to: piekarz, stolarz, ślusarz, troje studentów, rencistka, gospodyni domowa, ludzie w róż-nym wieku, z przeróżnym wykształceniem i podejściem do życia. Co więcej – bawią się w teatr obrzędowy, w teatr, który wydawać się może nudny, nieciekawy, przestarzały, a żeby było ciekawiej – ich przedstawienia wysta-wiane są w języku kaszubskim. Wieś, w której dzieją się takie cuda, nazywa się Czyczkowy, a osoba z niezwykłą charyzmą, która od wielu lat potrafi odciągnąć młodzież od przysłowio-wego stania pod kioskiem z piwem, to Danuta Miszczyk – kierowniczka zespołu, reżyserka, inicjatorka teatralnych działań, rodowita Ka-szubka .

A wszystko zaczęło się w roku 1978 z ini-cjatywy kierownika WDK Czyczkowy (gmi-na Brusy) pani Wandy Kiżewskiej. Założyła ona wówczas Kaszubski Zespół Pieśni i Tań-ca.Zaboracy. Pierwotnie Zaboracy.koncentro-wali się na śpiewie i tańcach kaszubskich; młodzież, która wstępowała do zespołu, za-czynała od własnoręcznego szycia i haftowa-

Wie

ś ta

ńcz

y i

Page 10: Fabularie 2/2014

fabu

larie

2 (�

) 201

�wszystko, co tradycyjne – muzyka i wszelka twórczość ludowa. Był też autentyczny – in-tegrował społeczność, czasem za jego pomo-cą można było nawet naprawić jakiś konflikt istniejący pomiędzy jej członkami..Tej auten-tyczności, która jest cechą teatru obrzędowe-go, szukają dzisiaj artyści z całego świata. Czasem podpatrują i uczą się od lokalnych twórców – wystarczy spojrzeć na tłumy z Pol-ski i zagranicy odwiedzające ludowego twórcę Józefa Chełmowskiego – malarza i rzeźbiarza prymitywistę, który żył i tworzył w Bru-sach-Jagliach; wystarczy zobaczyć zachwyt gości czy jurorów na różnych przeglądach teatrów obrzędowych, gdy autentyczni akto-rzy zaczynają przedstawiać swoje zwyczaje w swoim lokalnym języku. Niestety, warunki

pastuszkiem, Żydem itd. Stąd spektakle pt.: Kaszubskie jasełka, Kolędnicy, Gwiżdże, Wie-czerza Wigilijna, Kaszubsko szopka, Gwiuzd-czie z Czeczków, U Heroda, W Naszi Szopsie, Wilia Wiliji, Smutny CHITS biedny NICHT, Mie-łosc i cierpienie, Na Miły Bóg. Od 1986 roku ze-spół Zaboracy.zorganizował dwadzieścia Ka-szubskich Wieczorów Wigilijnych. Zaboracy.przybliżają też tradycje wielkanocne (Jastrë) przez ukazanie licznych obrzędów poprze-dzających te święta, m.in. postu, porządków przedświątecznych, zwyczajów związanych z obrzędami kościelnymi, z Niedzielą Pal-mową i święceniu palm, tj. gałązek wierzbo-wych z baziami (na przykład przedstawienie z.roku.2013.–.Od Wielkiej Nocy do Świętojań-skiej Nocy). Teatr Zaboracy organizuje też spotkania z dziećmi, podczas których naj-

odgrywania takiego teatru są utracone na za-wsze. Nie ma już ludowych zgromadzeń, nie ma świąt spędzanych w gronie społeczności lokalnej, nie ma zwyczajów łączących ludzi – typu darcie pierza, sianokosy. Mniejsze zna-czenie nadaje się czasoprzestrzeni sakralnej i sile, która wypływa z ważnych świąt reli-gijnych. Teatr obrzędowy, który praktykują współczesne grupy teatralne, to teatr inny od tradycyjnego. Zmieniły się warunki przed-stawiania, publiczność i jego rola – zmienił się też sam teatr. Jego moc daje się jednak od-czuć dzięki artystycznej formie, która nawią-zuje do uniwersalnej symboliki z taką samą intensywnością, z jaką robił to tradycyjny te-atr obrzędowy.

Obrzędy w teatrze ZaboracyObrzędy, na których koncentruje się te-

atr ludowy Zaboracy, to głównie te związane z kościelnymi świętami. Szczególnie bliska teatrowi obrzędowemu jest tematyka bożo-narodzeniowa. Jest to tradycja i jednocześnie potrzeba serca, by występując, móc jeszcze pełniej przeżyć ten szczególny czas, będąc aniołem, diabłem, Maryją, Józefem, królem,

scena z przedstawienia Gdze je Balbina? teatru obrzędowego Zaboracy

premiera przedstawienia Gdze je Balbina?, 13.07.2013 r., chata kaszubska w brusach-Jagliach

młodsi Kaszubi dowiadują się na przykład, jakie znaczenie ma przechowywanie palm za obrazami świętych w domu, poznają obrzędy wielkotygodniowe, nazwy świątecznych po-traw, a najwięcej uśmiechu na twarzach ma-łych uczestników wywołuje tzw. dyngus – po kaszubsku.dëgowanje .

Jednym z najciekawszym i tajemniczych obrzędów (zwłaszcza dla turystów) jest ob-rzęd ścinania kani. Również ten obrzęd przybliża Teatr Obrzędu Ludowego Zabora-cy . Gdy zaczęłam jeździć na Kaszuby, zada-wałam sobie, podobni jak inni turyści, pyta-nie – o co chodzi z tą kanią? Ścinanie kani (kasz .. scynanié. kanie) to kaszubski obrzęd ludowy towarzyszący w tym regionie obrzę-dowości świętojańskiej, polegający na rytu-alnym, zwyczajowym straceniu kani – ptaka uznawanego dawniej na Kaszubach za sym-bol zła. Gdy wszyscy mieszkańcy zgroma-dzili się w noc świętojańską, a wójt i Rada Starszych odczytali publicznie wyrok obwi-niający kanię za wszelakie zło, ptaka skazy-wano na śmierć przez ścięcie. Kat czynił swą powinność, a następnie miał miejsce uro-czysty pochówek. W tych regionach Kaszub, gdzie nie udało się schwytać kani, ścinano

Wie

ś ta

ńcz

y i

Gr

a

Page 11: Fabularie 2/2014

wrony, w ostateczności kury. Obecnie ści-nanie kani ma charakter imprezy ludowej, żywą kanię zastępuje się kukłą� .

Gdze je Balbina? – najnowsze przedstawienie

Ostatnią inicjatywą teatru jest przedsta-wienie pt. Gdze je Balbina? według tekstu najsłynniejszej pisarki kaszubskiej Anny Łaj-ming. Z okazji 35-lecia istnienia zespołu oraz 10. rocznicy śmierci pisarki zespół podjął się ponownego wystawienia sztuki, z którą zmierzył się już w latach osiemdziesiątych (na próby teatru przyjechała wówczas sama autorka sztuki). Przedstawienie miało swą premierę 13 lipca 2013 roku na tarasie Cha-ty Kaszubskiej, obok domu Józefa Chełmow-skiego. Spektakl dedykowano nie tylko zmar-łej autorce tekstu, ale i zmarłemu kilka dni przed premierą artyście (Józef Chełmowski zmarł 6 lipca 2013 roku). Przedstawienie opo-wiadające o perypetiach młodej dziewczyny i przybywających do niej kolejnych zalotni-ków zrealizowano nowocześnie, zachowując jednak oryginalny kaszubski język i stroje. Ponadczasowość tekstu, komizm słowny i sy-tuacyjny oraz świetna gra aktorów uczyniły z przedstawienia prawdziwą gratkę dla mi-łośników teatru – spektakl zdobywa kolejne nagrody, wygrywa przeglądy teatrów obrzę-dowych i jest zapraszany na różne okoliczne imprezy (grany był m.in. w Brusach-Jagliach, Chojnicach, Gostycynie, Kaczorach, Konarzy-nach, Karsinie, Wejherowie i we Wielu).

Co dalej?Z pewnością można powiedzieć, że regio-

nalna kultura kaszubska była kulturą chłop-ską, ludową i lokalną. Czym jest dzisiaj, w XXI wieku? Pojawiają się liczne pytania – na przy-kład: czy istnieje takie pojęcie jak: kaszub-ska kultura masowa? Czy kultura kaszubska jest nowoczesna (ponowoczesna) i jak sobie radzi w warunkach ponowoczesności, post-

2 Etnografom nie udało się do tej pory w pełni jed-noznacznie wyjaśnić znaczenia ani pochodzenia tego w sumie makabrycznego obrzędu. Podobne wierzenia miały miejsce na Ukrainie. Prawdopo-dobnie ceremonia ta miała być przestrogą dla lu-dzi, jako że odczytujący wyrok zawsze nawiązywał do spraw społeczności wiejskiej i ostrzegał, że za czyny, za które skazuje kanię, ludzie także mogą po-nieść taką samą karę. Negatywny obraz kani mógł być związany z tym, iż jest to ptak drapieżny i dzie-siątkował chłopom drób. Według innej hipotezy na fakt uczynienia z tego właśnie ptaka „kozła ofiar-nego” wpłynął jego głos podobny do słów „pić, pić”, co ludzie mogli odczytywać jako zapowiedź klęski suszy – to właśnie o kani mówili Kaszubi w przy-słowiu: Wzdicha jak kania za deszczã – http://www.gazetakaszubska.pl/38124/scynanie-kanie-o-co-cho-dzi-z-ta-kania .

Milka Baran-Szymańska – ur. 1981. reżyserka teatralna teatru dzieci i młodzieży, pedagożka i nauczycielka. absol-wentka pWst we Wrocławiu i umk w toruniu. uwielbia pracować z dziećmi, ale i z dorosłymi – podczas letnich kursów Języka polskiego dla obcokrajowców prowadzi warsztaty teatralne na umk dla studentów, przebywa-jących w polsce w ramach programu erasmus-socrates. kocha teatr, książki, ludzi z pasją i kaszuby.

modernizmu itd.? Wydaje się, że radzi sobie nie najgorzej, o czym mogą świadczyć nowe przedsięwzięcia, odbiegające bardzo daleko od stereotypowo pojmowanej kultury typu ludowego, chociażby w sferze muzycznej. Oprócz różnych zespołów folklorystycznych i kapel ludowych mamy do czynienia z ze-społami rockowymi (Chëcz, Wãdzëboczi, Pò drëdzi stranie, C.Z.A.D.) czy śpiewającymi poezję po kaszubsku (Kutin). Kaszubski ze-spół Bubliczki rozsławiał Kaszuby w tele-wizyjnym show muzycznym, a kaszubskie zespoły folklorystyczne koncertują lub kon-certowały ze znanymi muzykami jazzowy-mi (np. z Leszkiem Kułakowskim czy Jaro-sławem Śmietaną). Podobnie Teatr Obrzędu Ludowego Zaboracy, choć na mniejszą skalę

niż podane wyżej przykłady, pokazuje, że dla młodych ludzi udział w przedsięwzię-ciach teatru obrzędowego to coś więcej niż tylko ukazanie obrządku turystom. Zapał, z jakim uczestniczą w próbach do przed-stawień (często kosztem swojego osobistego życia), radość, jaką mają z wyjazdów i wy-stępów, wspólna integracja – to wszystko pozwala sądzić, że teatr obrzędu ludowego jest dla nich sposobem na życie, na wspól-ną zabawę, przebywanie razem, wspólne rozwiązywanie problemów, że opowiadając o przeszłości, wyrażają siebie teraz.

rośnie najmłodsze pokolenie teatru obrzędowego Zaboracy W

ieś

Gr

a W

te

atr

ze

Page 12: Fabularie 2/2014

10

fabu

larie

2 (�

) 201

Czeremcha to duża wieś w powiecie hajnow-skim, tuż przy granicy z Białorusią (nie mylić z Czeremchą leżącą przy granicy ze Słowacją, opodal przejścia granicznego w Barwinku). Czeremcha, do której się udajemy, to wieś z tradycjami carskimi. Zawdzięcza swą roz-budowę carowi Rosji, który uczynił w tym miejscu duży węzeł kolejowy. Do jego obsługi ściągnięto tutaj ludzi z całej okolicy, dojeżdża-li nawet z odległego o półtorej godziny drogi Białegostoku. W najlepszym dla stacji momen-cie pracowało tutaj 2000 ludzi. „Car założył ko-lej w Czeremsze, wszystko rozbudował, a Pol-ska kapitalistyczna zniszczyła” – powiedział przez telefon Mirek Samosiuk, który nas tutaj zaprosił.

Z Puław do Czeremchy okazało się cał-kiem blisko. Myślałem, że trzeba jechać przez Warszawę, Białystok i Hajnówkę, a tym-czasem znalazłem znacznie krótszą drogę – przez Łuków i Siedlce. Po drodze mijaliśmy takie egzotyczne nazwy jak Mordy, Niemoj-ki, Nurzec. Kiedy byłem po raz pierwszy na Podlasiu, w 2011 roku, w Sokółce, też tak się zachwycałem nazwami tutejszych miejsco-wości. Choćby Krynki, sama poezja. Żył tutaj wybitny białoruski pisarz, zmarły niedawno Sokrat Janowicz.

Do Czeremchy docieramy w mroźną mar-cową noc. Dworzec jest imponujący, chociaż wygląda na opuszczony. Pociąg dalej nie po-jedzie. Kiedyś jechał na Białoruś, ale Biało-rusini rozebrali tory. Prawdziwy koniec Eu-ropy. Idziemy gigantycznym pomostem nad torami. Z góry, w dole, widać wiele wagonów. W większości zardzewiałych, zniszczonych. Kierujemy się do Gminnego Ośrodka Kultury, na zaproszenie którego tutaj przyjechaliśmy. Trzeba zgodzić się z tym, co powiedział przez telefon Mirosław Samosiuk, mąż dyrektorki GOK – ośrodek leży w samym centrum osa-dy i stanowi tutaj ważny punkt odniesienia, nie mniej ważny niż pobliskie kościół i cer-kiew. GOK co roku, od prawie dwudziestu lat, organizuje Festiwal Wielu Kultur i Naro-dów „Z wiejskiego podwórza”. Piękna nazwa. Świetne miejsce, żeby następnego dnia poka-zać tutaj wiejski film, jakim jest „Księstwo”.

W drzwiach do ośrodka grupka roześmia-nej młodzieży. Dobrze, że stoją tutaj, a nie w wiacie dworca. W GOK-u działa jedyna ka-wiarenka we wsi, ma być też pizzeria. GOK niedawno został wyremontowany, za pienią-dze z Unii, które zmieniły polską, a zwłaszcza

podlaską wieś. Tutaj nie zostały zmarnowane. Kwaterujemy się w pokoju gościnnym, jednym z wielu, w których dom kultury gości uczest-ników swych imprez folkowych i nie tylko, a także wynajmuje robotnikom za niewielkie kwoty, bo z agroturystyką tutaj ciągle słabo, mimo że okolica piękna, „pogańsko-prawo-sławna”, cokolwiek to znaczy. Słyszeliśmy co nieco o szeptuchach, podlaskich wiedźmach, trzeba się mieć na baczności.

W przytulnym pokoju czeka na nas laptop podpięty do internetu. Pospiesznie spraw-dzam wynik meczu Polska–Ukraina, który właśnie rozgrywany jest na Stadionie Narodo-wym w Warszawie – o awans na mundial, któ-ry odbędzie się za rok w Brazylii. Spodziewam się kłopotów, pamiętając, jak dobrze Ukraińcy grali podczas zeszłorocznego Euro (pechowy mecz z Anglią) i jak kiepsko grali Polacy (dwa wymęczone remisiki z Grecją i Rosją, bezrad-ność z Czechami). Ta bezradność zdaje się być kontynuowana przez ekipę prowadzoną przez Waldemara Fornalika. Polacy już do przerwy przegrywają 3:1. Oby tylko nie było pogromu, martwię się. Ostatecznie przegrywamy 3:1 i bardzo sobie utrudniamy drogę do Brazylii. Tylko po co tam jechać w takiej dyspozycji? Dlaczego chłopaki z Borussii z łatwością nisz-czą potężny Shachtar Donieck, a dostają od tych samych piłkarzy baty jako reprezentanci Polski? Coś tu nie gra. Ktoś tu nie gra.

W Czeremsze prawie wszyscy trzymają za swoimi… Ukrainą. Większość tutejszych to Ukraińcy z pochodzenia, prawosławni, chociaż jest też kościół katolicki. Dominują nazwiska o końcówce -uk, Kowalczuk, Lew-czuk, Sawczuk, czy nasi gospodarze, liderzy zespołu „Czeremszyna” – Samosiuk. Trudno jednoznacznie stwierdzić – Białorusini czy Ukraińcy? Bo czy ktoś wie, kto to prawdziwy Białorusin? Aż 80% słów języka białoruskiego jest tożsamych ze słowami ukraińskimi. Mój znajomy poeta i prozaik białoruski, Siarhiej Pryłucki, gdy miał kłopoty w swoim kraju (na Białorusi to częste zjawisko) wyemigrował do Kijowa, gdzie z powodzeniem pracował dla ukraińskich gazet, pisząc po ukraińsku.

Myślę o piłkarzach z Ukrainy. Znam jedne-go z Puław – Nazara Lituna, wychowanka Kar-pat Lwów – grałem z nim często. Facet trenuje dwa razy dziennie, to na Ukrainie standard. Jak Andrij Szewczenko poszedł z Dynama do Milanu, też sobie zażyczył drugi trening, bo Włosi ćwiczyli tylko raz dziennie. Może na-

Szeptuchy w Czeremsze(Z cyklu: reportaże o wsi polskiej)

zbigniew masternakW

ieś

ma

Gic

zNa

?

Page 13: Fabularie 2/2014

11

szym tego brakuje? Dlatego nie starczyło im ogrania i sił na mecz z Ukrainą?

Zjadamy kolację czekającą w lodówce, przygotowaną przez gościnnych gospodarzy (Samosiuk pojechał do Warszawy na mecz) i kładziemy się spać, bo jesteśmy z żoną zmę-czeni podróżą, a następny dzień będzie pra-cowity.

.Zaczynamy od śniadania – Mirek zawozi nas do swego domu. To prawdziwa pracownia ar-tystów. Gdy chwalimy dom, Mirek mówi, że pracuje na dobrobyt na czterech etatach – jako kolejarz w Polskich Liniach Kolejowych, pre-zes klubu Kolejarz Czeremcha, basista folko-wego zespołu „Czeremszyna” oraz szef „Sto-warzyszenia Miłośników Folkloru”. Jego żona także gra i śpiewa w „Czeremszynie”, którą założyła, oraz jest dyrektorką domu kultury, organizuje również festiwal „Z wiejskiego podwórza”. Cóż za pracowitość jak na ludzi Wschodu, łamanie stereotypów funkcjonują-cych w Polsce.

Jemy lekkie śniadanie – zupa grzybowa z prawdziwków zebranych jesienią w pobli-skim lesie, należącym do otuliny puszczy Bia-łowieskiej – czasem się zdarza, że zapuszczają się tutaj żubry.

Rozmawiamy o tutejszej młodzieży.– Młodym się tutaj nudzi – mówi Mirek.

– Najgorsze są młode dziewczyny, jeszcze gimnazjalistki. Dużo się teraz w Czeremsze buduje, za unijne pieniądze. Przyjeżdża spo-ro robotników z całej Polski. Dziewczyny się puszczają. Z nudów i dla pieniędzy.

Na warsztaty scenariuszowe przyszło sześ-cioro dzieciaków. Opowiedziałem im trochę o swojej drodze w świat z małej świętokrzy-skiej wsi, jeszcze mniejszej niż ich wioska, a potem – o sztuce pisania scenariuszy. Na-stępnie kazałem napisać swój pomysł na sce-nariusz filmu, którego akcja rozgrywałaby się w Czeremsze bądź okolicach. Taki synopsis na maksymalnie półtorej strony. O dziwo nie mieli pytań, chociaż jak wcześniej zapytałem, ile może kosztować produkcja filmu w Polsce, to jeden z dzieciaków odpowiedział, że 100 zł… Scenarzystów współczesnych też nie znali, ale tych w Polsce nikt nie zna (niektórzy kojarzą Łepkowską). Lubię takie warsztaty, bo szukam talentów do rozwijania. Ktoś kiedyś poświęcił swój czas Justynie Kowalczyk i Adamowi Ma-łyszowi, dzięki czemu mamy w Polsce sporty zimowe. Może ja rozwinę w Polsce scenarzy-stów? Rocznie mam między 70 a 100 takich spotkań, zwykle w małych miejscowościach. Niekiedy zaskakują pomysłami. Najlepsze mieli we wsi Waksmund pod Nowym Targiem. Na 15 aż sześć tekstów było rewelacyjnych.

Gdy pisali, zwiedzałem galerie. Dom kultu-ry ma się czym pochwalić. Tutaj upamiętnia się lokalne tradycje. Kultywuje stare, ginące zwody, jak tkactwo, garncarstwo, wyplatanie

ze słomy. Organizowane są warsztaty ze star-szymi ludźmi, którzy potrafią się tym zajmo-wać, żeby przyuczali młodych, wydaje się spe-cjalistyczne publikacje dotyczące znikających zwodów.

Rozmawiam z dzieciakami. Trochę im się tutaj nudzi, ale da się żyć. Szkoda, że nie ma li-ceum i trzeba dojeżdżać do Bielska Podlaskie-go albo Hajnówki. Albo iść tam do internatu. Większość z tej szóstki ma nazwiska na -uk. Ale jeden chłopak nazywa się Navarro.

– Mój ojciec jest rodowitym Włochem – wy-jaśnia. – Matka pojechała tam do pracy i wró-ciła ze mną. Chłopak zajmuje się hip-hopem. Dyrektorka domu kultury pomogła mu wydać dwie płytki. Mówię, że jak byłem w jego wieku, wiedziałem, że z mojej rodzinnej wsi wyrwę się tylko, jak będę dobrym sportowcem, albo jak będę się uczył. Albo miał jakieś hobby, któ-re stanie się moją pracą. Słucha mnie uważnie. Mimo że ubrany na hip-hopaka, jest inteligen-tny. Pisze pomysł o wojnie gangów w Czerem-sze, pomiędzy osiedlami. Wyróżniam jego tekst, oraz drugi, gimnazjalisty, o powrocie Hitlera do władzy. Albo hip-hop, albo fanta-styka. W większości małych wsi i miasteczek dzieciaki piszą o depresji, niechcianych cią-żach, samobójstwach, wyjazdach rodziców do pracy za granicą.

Wręczam dzieciakom dyplomy i zbieram się szybko, bo za pół godziny mam trening w miejscowym Kolejarzu Czeremcha. Przy-jeżdża Mirek, który jest jego piłkarzem, a tak-że prezesem. Opowiada o swojej przygodzie z piłką.

– Kiedyś byłem w technikum w Warsza-wie. Przez półtora roku grałem w Polonii War-szawa, w juniorach. Chcieli, żebym poszedł do seniorskiej drużyny. Wtedy się wypiąłem, powiedziałem, że wolę grać w Kolejarzu. Ale wiem teraz, że po prostu to była wymówka, strach przed tym, że sobie nie poradzę.

Szatnia Kolejarza mieści się – a jakże by ina-czej, w przypadku klubu kolejowego – w wa-gonie, zaadaptowanym na potrzeby zawodni-ków. Jest podniszczony, ale jeszcze w dobrym stanie. Podzielony na dwie szatnie, dla gości i gospodarzy. Brakuje WC i pryszniców.

W środku siedzi kilkunastu młodych chło-paków i około 50-letni mężczyzna, trener. Na dworze kilkunastostopniowy mróz. Boisko jest duże, są trybuny, pamiętające znacznie lepsze czasy. Przypomina mi się mój OKS Opatów.

– Kiedyś mieliśmy tutaj IV ligę, obecnie byłaby to III liga… – mówi Samosiuk. – Prze-szedłem z tą drużyną od B-klasy, wszystkie szczeble. Dwa lata temu zostałem grającym prezesem. Załatwiłem chłopakom nowe dre-sy, mamy nawet torby treningowe z logo dru-żyny.

Rzeczywiście, tego brakuje w niejednym zespole z wyższych lig.

Wie

ś p

ols

ka

cz

ar

uJe

Page 14: Fabularie 2/2014

12

fabu

larie

2 (�

) 201

Mirek przedstawia mnie kolegom – że gram w Reprezentacji Polskich Pisarzy. Patrzą nieco podejrzliwie, jak niedawno patrzyli na mnie koledzy w MKS Puławiak Puławy.

– Powiedz im, że grałem kiedyś w Koro-nie Kielce, w kilku innych klubach. – żach-nąłem się, żeby przed młodymi nie wyjść na mięczaka.

– Nie chcę ich straszyć przed treningiem… – śmieje się Mirek.

Podczas rozgrzewki ucinam sobie z kilko-ma z nich pogawędkę. Że kiedyś dla mnie pił-ka była szansą na ucieczkę ze wsi. Opowiadam o kontuzji. Mówię o Jacku Krzynówku, byłym zawodniku m.in. Bayeru Leverkusen i repre-zentacji Polski, który jeszcze jako 18-latek grał w B-klasowym LZS Chrzanowice. Przed nimi też szansa, tylko trzeba próbować.

Zaczynamy grę. Trochę niepokoję się o swoją formę, bo w tym roku mało trenowa-łem – jest jeszcze okres zimowy, głównie bie-gam po lesie. Ostatni mecz grałem z tydzień wcześniej, na zaśnieżonym, oblodzonym or-

liku. Zdobyłem chyba 11 bramek, a graliśmy do 30 goli, z młodzieżą KS Góra Puławska. Tutaj też radzę sobie przyzwoicie. Przegry-wamy 7:10, ale zdobywam 4 gole, biorę udział w każdej akcji. Uczę tych młodych, z którymi gram, jak mniej kiwać, grać na jeden kontakt, co w takich warunkach jest naprawdę trudne. Nabierają do mnie respektu – jak do piłkarza, nie do pisarza.

Po treningu Mirek odwozi mnie do domu kultury, gdzie biorę szybki prysznic. I znowu do gościnnych Samosiuków – na bliny, bardzo mi smakują. Przy obiedzie słuchamy muzyki zespołu „Czeremszyna”, który gra ludową mu-zykę ukraińską, określającą tożsamość naro-dową ludzi, którzy tutaj żyją. Bo obywatelstwo mają polskie, ale większość deklaruje narodo-wość ukraińską. Jak był mecz Polska–Ukraina o awans na mundial w Brazylii, tutaj kibico-wano Ukrainie.

Staje się dla mnie jasne, jak bardzo muzy-ka tego zespołu pomaga w podtrzymywaniu świadomości własnych korzeni wśród lokal-nej społeczności. W każdym regionie Polski powinni znajdować się tacy animatorzy kul-tury, jak liderująca „Czeremszynie” rodzina Samosiukow. Są to ludzie z pasją i pomysłami, którzy pragną zachować i upowszechniać tra-dycję, kulturę, obrzędy, umiejętności i to, co najciekawsze zostało w danym miejscu.

Często do rdzennej, chociaż i tak już bar-dzo przetworzonej kultury, która może się przejawiać w sztuce czy muzyce, animatorzy dodają swoje inspiracje i fascynacje podobne w swoim charakterze do obrzędów z innych regionów świata. Najwyraźniej widać to w muzyce.

Muzyka ludowa, tak znakomicie przyswo-jona przez czeremszyńskich wykonawców, miksuje się w swych aranżacjach z muzyką wę-gierską i huculską, a nawet afrykańską i azja-tycką (Czeremszyna gościnnie występowała w Nepalu i stąd inspiracje). Muzycy wybierają motywy przyswajalne dla ucha i dostosowane do możliwości wykonawców. Niekiedy zdarza się, że instrumenty zapożyczone z innych, od-ległych obszarów kulturowych (koboz albo djembe), na których opracowany został dany utwór, świetnie wkomponowują się w polską muzykę ludową, odnajdując swoje brzmienio-we podobieństwo.

Myślę, że mimo powszechnej globalizacji, kultury różnych regionów świata są tak róż-norodne, że z pewnością nie stracą swej wy-jątkowości. Dlatego tak ważne jest, aby jak największej liczbie młodych osób przekazać tradycje. Możemy dokonywać tego właśnie dzięki takim festiwalom jak odbywający się rokrocznie w Czeremsze „Z wiejskiego po-dwórza”. To właśnie podczas takich spotkań twórców, dzięki muzyce, sztuce, koncertom, przekazywaniu umiejętności poprzez war-sztaty, dokonuje się transmisja treści kultury ludowej. Niebagatelną rolę w promowaniu ro-

Wie

ś

Page 15: Fabularie 2/2014

1�

dzimej kultury odgrywają także lokalne me-dia, takie jak radio i telewizja.

Należałoby się uczyć od naszych wschod-nich sąsiadów – Ukraińców (tych, którzy niedawno pokazali nam, jak się gra w piłkę nożną). Tam muzykę tradycyjną, ludową czy też folkową można usłyszeć w radio, w wielu knajpkach, a w dyskotekach gra się utwory ro-dzimych wykonawców. Dlaczego u nas (myślę o Kielecczyźnie) tak nie jest? Czyżbyśmy się wstydzili własnych korzeni? Granie kawał-ków spod Świętego Krzyża na kieleckim dep-taku byłoby obciachem?

Wychowałem się na muzyce kieleckiej – chcąc czy nie chcąc. Mój ojciec był fanem przyśpiewek „Oj dana, oj dana”. Słuchaliśmy tej muzyki z kaset i radia – bodajże w niedzielę Polskie Radio Kielce emitowało kawałki kapel ludowych z okolic Świętego Krzyża. Ta mu-zyka musiała się gdzieś we mnie zakorzenić, zbudować świętokrzyską tożsamość. Nie znam kieleckich strojów i obyczajów, bo z tymi już niewielki miałem kontakt, znam muzykę.

Kieleccy pieśniarze śpiewają o sprawach powszechnie znanych, najchętniej o miłości – tej spełnionej i tej nieszczęśliwej. Ale dużo w ich pieśniach także o rodzinnej ziemi i waż-nych dla niej wydarzeniach. Ludowe pieśni przywołują całe obrazy, które dzięki muzyce zapadają w pamięć. W różnych fazach życia wracają one jak refren. „Wszystko się żytko zazieleniło”, „Rozszumiały się wierzby”, „We-sela nie będzie” – oto tylko niektóre tytuły pio-senek, które zawierają obserwacje zbierane przez kielecki lud przez pokolenia, przetwo-rzone na muzykę.

Gdy wyruszyłem spod Świętego Krzyża w świat, tylko kielecka muzyka we mnie po-została. Starałem się o niej zapomnieć, od-rzucić, ale do mnie wracała. Bo odrzucając ją, odrzuciłbym ojca i matkę, i całe świętokrzy-skie dzieciństwo. W końcu zrozumiałem, że najważniejsze jest to, żeby nie zatracić siebie i wiary w to, że nasze, to znaczy kieleckie, jest dobre. To się liczy najbardziej. Żeby w głowie zostało choćby kilka nut z kieleckiej muzyki.

Następnie jedziemy na pokaz „Księstwa”. Jest już 20.00, trochę czuję się zmęczony, ale bywało gorzej. Na przykład jechałem całą noc do Wrocławia, a stamtąd na spotkanie na 10.00 do Pieszyc pod Dzierżoniowem. O 16.00 już byłem na pokazie „Księstwa” w Bibliotece Dolnośląskiej, a o 18.30 w bibliotece w Wisz-ni Małej. O 22.45 wracałem już autobusem do Puław. W domu byłem około 5 rano. Trzy go-dziny snu i o 8.00 jechałem pod Kielce, do Koń-skich, na spotkanie z młodzieżą. Takie eska-pady zdarzały mi się często, trzeba mieć kupę zdrowia, żeby w dzisiejszych czasach móc być pisarzem .

Przychodzi ze 40 osób, w różnym wieku, co – jak na tak małą miejscowość i w dodat-ku weekend – jest dobrym wynikiem. Nieraz w Warszawie miałem 3-4 czytelników. Ale by-

wało też lepiej – raz w Wąchocku przyszło po-nad 200 osób. Ale to dlatego, że poprzedniego dnia byłem gościem „Teleexpressu”. Rozma-wiam z człowiekiem, który przeniósł się tutaj za żoną spod Sandomierza, jest moim kraja-nem. Widzi tutejszych ostrzej od nich samych, ale jest nimi zachwycony. Jedna ze staruszek opowiada mi na korytarzu, jak się przygoto-wuje słomę do wyplatania koszyków.

Zapowiadam film i jedziemy zwiedzać oko-licę – „Księstwo” trwa prawie 2 godziny, jest czas, żeby obejrzeć kilka cerkwi w okolicy, jechać na przejście graniczne. Szczególnie im-ponują mi cerkwie, zwłaszcza te stare, z XVII wieku. Odnowione za unijną kasę.

Potem jedziemy pogadać z miejscową wiedźmą – szeptuchą. Szeptuchy pomagają ludziom od setek lat, nie pobierając za to żad-nych opłat, a jeżeli uzdrawiany uprze się, by wynagrodzić im pracę, zgadzają się z opora-mi na symboliczny gest. Posiadają ogromną wiedzę na temat zielarstwa, którą przekazują z pokolenia na pokolenie lub wybranej przez siebie osobie. Zdarza się, iż wiedza ta przeka-zywana jest także innym, którzy wykazują chęci zajęcia się tym rzemiosłem.

W skład wyposażenia takiej wiedźmy wchodzą głównie świeca gromniczna święco-na podczas Święta Gromnic oraz kłaczki lnu przypalane jej ogniem. Kłaczki te zwane są „lubczykami”, od rosyjskiego słowa „liubow”, czyli „miłość”. Do obrzędów używane są także suche liście topoli, lipy i mięty. Wyjmowane są z bukietu święconego w cerkwi na Święto Jana Chrzciciela, siódmego dnia lipca. Babki są nie tylko lekarkami, lecz mogą też odczyniać lub oddalać uroki. Jednym ze sposobów oddalania uroków jest zaszywanie w ubrankach dziecię-cych węzełka ze święconą solą i gałązką z dra-paki, czyli miotły z brzozowych witek. Innym sposobem jest przypinanie agrafki lub brosz-ki lub zakładanie kaftanika na lewą stronę. W przypadku, gdy dziecko wzbudza zachwyt i jest zbyt długo chwalone, należy pomyśleć taki odczyn: „sól w oczy, a brzozową miotłę w bok na cały rok”.

Podjeżdżamy przed chałupę szeptuchy – stoi przed nią cały ciąg nowoczesnych aut na numerach z Warszawy i Białegostoku. I tak to tradycja miesza się w Czeremsze z nowoczes-nością.

Wie

ś p

ols

ka

ta

ńcz

y i

śpie

Wa

Zbigniew Masternak (1978) – zadebiutował w 2000 na łamach „twórczości” dwoma opowiadaniami z Księstwa. Księgi drugiej: Niech żyje wolność i Posąg Emeryka. W roku 2006 ukazał się jego debiut książkowy, powieść Niech żyje wolność (poprawiona wersja: Księstwo. Księ-ga druga) oraz druga powieść pt. Chmurołap. Nakładem wydawnictwa zysk i s-ka ukazała się w roku 2008 trzecia powieść zbigniewa masternaka – Scyzoryk. trzy pierwsze księgi Chmurołap, Niech żyje wolność i Scyzoryk zostały wydane w jednym tomie w 2011, tworzą wieloczęściowy autobiograficzny cykl pt. Księstwo. W 2014 roku ukazała się czwarta odsłona cyklu pt. Nędzole.

Page 16: Fabularie 2/2014

1�

fabu

larie

2 (�

) 201

�Dariusz Jacek bednarczyk

Oda do bambra– Tera wygarne ci bez ogródek! Nie jest to

ino errata naszego pożycia, nie jest kolejna rysa na konkubinacie, oj nie! To kuniec! Dłużej nie bede twoim kamerdynerem, ty obmierzły, patykiem pisany, pożal się Boże Dionizosie! Spójrz ino na siebie, odór od ciebie taki, że aż zatyka! Śkło wystaje ci z kieszeni. Gdzie po-działeś nowy śalik? Jemy jeno pyry, dziecium gotuim ślywki, a sie pytom: gdzie cukier, gdzie kiełbasa? Cicho, skarbie?! Wypijma na zgode! Ty śpetny brękacie, pijocka kalafo! A rżniwa, a rżnuńć? Kto będzie? Kuń? Pyry sama zawie-złam na skup! Chałupa jak durślak, zydle na fest połamane, a jejich kto zestruga? Na hasło „ociec” dzieciska w płac! Ślak by cie! Gdzie idziesz? Nad jynzioro? Zdrzymnułby? Co? Lico mosz rychtych czerwune, ty kalafo dubelto-wy, dom ci dziabką bez łeb, a bodej zańdę pod sund, nie bede winc bojać! Chocieżci to!

Monolog– Siedzieli my se we trzech na krawężniku

przed sklepem i rozrabiali właśnie koncentrat kwaszonki, kiedy przyleciała Hanka i jak sie nie wydrze (a babe mam z ikrum): „Maniek, ty dekowniku dubeltowy! Rżnuńć kto będzie? Siano w polu, sąsiad już zwozi, a ty chlosz w bioły dziń!”. I dalej mnie zmiotko przez łeb! Przy ludziech taka tresura? Co to ja, psiok na smyczy, że nie moge wypić odrobine, kie-dy chcem? Chwytum dziabke i jak się nie za-machne, ino się za babom zakurzyło.

Siedzimy se dalej, a tu ni stond, ni zowond autokar kibiców z Wąkczewa zajeżdża. Że niby postój w drodze na mecz do Wierzbinka. Dobra, takie ichnie prawo, ale po co zara ta-kie przyśpiewki na Wierzbinek, jak to nasze ziomki som? No to my grzecznie uwage zwró-cili, a óni dali, ino jeszcze głośni. Wtenczas chłopaki nie wytrzymały i uniosły ździebko. Óni na nas, no to żeśmy dali odpór, ale tam-tych było fest, winc zrobiułym jedno komórke po posiłki. Nasze chłopaki rychtych widzim, no i tamtych ślak…, znaczy do autokaru. Jo nic nie robiułem. Winc po co polycja?

Widzim, po co tu stojać? Dalim w długom. Ale za stodołom młodygo Godziemby wpadł jo do jejich studni, tej nowej, nogamy, ino ze sło-mom. Ślak! A teraz co, sund. Sie pytom za co?

Jak przetrwać na KujawachNajpierw budujemy chałupę. Konstrukcja

sumikowo-łątkowa będzie najlepsza. Zabu-dowania gospodarskie wznosimy z pecy, a na końcu obowiązkowo śpicherek. Kiedy gospo-darka stoi, stawiamy koźlaka. Drzwi do cha-łupy koniecznie z deseczek misternie ukła-danych we wzory geometryczne podpatrzone u sąsiadów, nabijane dodatkowo żelaznymi ćwiekami. Mamy dóm.

W oknach wieszamy firanki z papieru, ściany bielimy wapnem, zawieszamy miśniki, a u powały kropidła. Całość urozmaicamy gir-landami kwiatów z bibuły. Jak nas stać, moż-na dołączyć pstrokate figurki ptaszków. Dalej co? Ano wiadomo: kurczok, kociok, niejaki psiok, koziok, cielok, źrybok i obowiązkowo świniok.

Następnie przyodziewek. Dla baby to szlar-ka lub kopka, biała bluzka, granatowy kabat z pelerynką. Trzy spódnice, bo kujawa to zim-ne wietrzysko, wej! Zapaska, białe pończochy, trzewiki i koniecznie korale koloru czerwone-go. Chłop jak to chłop. Rogatywka, biała koszu-la jak ma czystą, wstążka pod szyją, czerwona jaka, katanka co się zowie zdobiona pętlicami, wełniany pas, niebieskie spodnie oraz podku-te.iskrzoki ..

Kiedy jesteśmy już ubrani, można przy-stąpić do roboty. Pieczenie chleba, deptanie kapusty, świniobicie czy sianokosy wedle uznania. Potem żniwa. Po robocie wywozimy żeńcowe, wyzwalamy kosiarza, chodzimy z kozą, wyprawiamy oczepiny albo urządza-my przepytywanki. Wieczorem oczywiście nastawiamy żur. A kiedy jesteśmy naprawdę wnerwieni na Krzyżaków, musowo udajemy się pod Płowce.

Dariusz Jacek Bednarczyk – ur. w Jeleniej Górze. absol-went Wydziału prawa i administracji uniwersytetu Wroc-ławskiego. parokrotnie wyróżniony w ogólnopolskich konkursach literackich. próby publikacji zasadniczo od 2010 r. Dotychczasowe publikacje: „migotania”, „kultura connect magazine” (australia), „inter-”, „znaj”, „menaże-ria”, „poezja dzisiaj”, „częstochowski magazyn literacki Galeria”, „Dworzec Wschodni”, „protokół kulturalny”, „Ju-trzenka (pismo polaków w mołdawii)”, „akant”, „Nestor”, „kozirynek”. tłumaczony na angielski.

Wie

ś p

ols

ka

Wi

Trzy kawałki

Page 17: Fabularie 2/2014

15

str

oN

a z

Wie

rsz

em

Współbrzmienie pociągu relacji Listopad – Luty

Wyobrażam sobie więcej – twoje koszulki, które lubisz, Twoje noce bez snu, ręczniki których najczęściej używasz I to będzie zwyczajne wyznanie, chociaż słowa często Brzmią inaczej, to będzie opis, powiedzmy, zwykły poniedziałek – W poniedziałek mogliśmy być w parku, mógłbym zapytać O nazwę perfum, które masz, po drugiej stronie ulicy widać – Byliśmy przez chwilę po drugiej stronie ulicy, i brzmi to jak Jakaś ucieczka, a mi się łamie głos

Teraz granica, która jest pewna, i po przekroczeniu jej Ktoś może mnie trzymać na sto metrów od tego – ale oglądałem Twój pierścionek, przez chwilę udawałem zainteresowanie Biżuterią, tak naprawdę chciałem trzymać cię za rękę, chwila

Koniec nocy, to było pod koniec nocy, udawałem też, że nas nie ma Że mnie nie ma, że nie trzeba wychodzić, kończyć, do rana Czekałem po drugiej stronie, do rana szukałem w parku ławki Teraz znasz to czego nigdy nie było, i nie będzie,

ja mam na imię Marcin, popraw mnie, po drugiej stronie parku siedzę spokojnie, zapominam jak brzmi wspominanie – nie może brzmieć inaczejpo drugiej stronie parku.

Marcin Sas

Marcin Sas – ur. 1983 w Warszawie. pisze poe-zje i prozy poetyckie. publikował w pismach: „Dwutygodnik”, „tygiel kultury”, „zeszyty poe-tyckie”, „pogranicza”, „Wakat”, „Wyspa”. autor książek poetyckich Po zapaści w języku obcym i Bezpowrotne wakacje Tourette’a oraz prozy poetyckiej Prognozy fatalistyczne. aktualnie przed wydaniem kolejnej książki z wierszami pt. Bajka na godziny.

Page 18: Fabularie 2/2014

1�

fabu

larie

2 (�

) 201

Polski Bałtyk, polskie morze – to jest osob-ny rozdział naszej narodowej mitologii. Nikt inny nie ma takiego morza, nikt inny nie ma „polskiego Bałtyku”, to zupełnie oczywiste – polski Bałtyk mają tylko Polacy. Kto jesz-cze, kto oprócz nas, chciałby mieć takie mo-rze? A dla nas jest, jeśli nie wszystkim, to na pewno czymś fundamentalnym, bo przecież bez polskiego Bałtyku nie byłoby Polski od morza do morza, nie byłoby zaślubin Polski z morzem, nie byłoby wojów Krzywoustego śpiewających o tym, że naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące, a my po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające. Bez Bałtyku nie byłoby Ziem Odzyskanych, bo jednak umówmy się, bez morza po cóż by było odzyskiwać taki, dajmy na to, Koło-brzeg? Bez Bałtyku po co by była ta demon-stracja polskiej myśli technologicznej i inży-nieryjnej, która stworzyła Gdynię – po nic, po nic; tak właśnie, bez Bałtyku nie byłoby Gdyni.

Polski Bałtyk nam to wszystko dał. Teraz jeszcze daje nam ekscytację z gatunku tych loteryjnych: jak (jakim cudem) trafić te kilka dni słonecznej pogody w lipcu, jakim spryt-nym systemem się posłużyć, jakim długoter-minowym prognozom pogody zawierzyć, jak wydrzeć polskiemu Bałtykowi tajemnicę do-brej pogody, której nam tak oszczędza? Nie wiadomo. I pewnie nikt poza nami nawet nie próbuje. Wszyscy inni mieszkańcy bałtyckich wybrzeży dawno już dali sobie spokój. Dali so-bie spokój i wymienili kapryśne bałtyckie lato na nudną przewidywalność Bałkanów, Śród-ziemnomorza, Afryki Północnej, Południowej Azji i tak dalej – w zależności od dochodów i upodobań. Ale nie my. Nie po to w końcu mieliśmy Polskę od morza do morza, nie po to woje króla Bolesława śpiewali o skarbach, któ-re łowią w oceanie i nie odstraszał ich szum złowrogi morskiej fali, nie po to żołnierze w środku zimy ubrani w długie szynele wła-zili po kolana do lodowatej wody, żeby zamo-czyć polską flagę w falach – nie po to były te wszystkie starania, żebyśmy teraz wakacje spędzali na wygnaniu.

Nad Bałtykiem je spędzamy. Krynica, Hel, Jastarnia, Mrzeżyno, Dźwirzyno, Karwia, Chłopy, Ustka, Mielno, Mielenko, Władysławo-wo, Łeba, Sarbinowo, Świnoujście – jak słodko brzmi ta nasza nadbałtycka litania. Śpiew jej

idzie o lepsze z szumem fal, to Bałtyk, polski Bałtyk nam to wyśpiewuje!

Najbardziej fascynujący jest oczywiście Hel. Półwyspy są ciekawe same przez się: Hel co prawda nie nadaje się na taką ładną meta-forę, jak Cape Cod, który u klasyka był łokciem („takiego wała!”) wystawionym w kierunku starej Europy, ale od biedy może być palcem, jeśli ktoś chce – środkowym (o kierunku wy-stawienia nie chciałbym przesądzać, ale zbyt wielu możliwości nie ma). Hel fascynuje kru-chością. Wybrałem się tam pociągiem (nieja-ko: szlakiem poprzednich pokoleń – zmilita-ryzowany Hel można było bowiem odwiedzać tylko koleją, przejazd samochodem był wzbro-niony). Nadal jeżdżą tam pociągi zaopatrzo-ne w „bipy”, te piętrowe wagony pamiętające pewnie lata sześćdziesiąte: szyby opuszczane na korbki (o ile jeszcze dają się opuszczać), drewniane ramy okien, wszystko jest minia-turowe jak w pociągu dla lalek; styl retro-nostalgiczny w pełnej krasie. Jedzie się dość długo, ale nie szkodzi. Upał przeszkadza, ale nie za bardzo. Atrakcyjność wygrywa z tymi banalnymi uciążliwościami. Fascynującym momentem jest ten, kiedy po lewej i prawej stronie widzimy może: wtedy, po pierwsze, orientujemy się, że jedziemy po mierzei, że to rzeczywiście taki wąski pasek lądu, oraz, po drugie, nasze wyobrażenie po chodzące z fi-zycznej mapy Polski znajduje jasne odniesie-nie w rzeczywistości: czyli to te parę kroków w jedną i drugą stronę widać na każdej mapie w postaci śladu biegnącego w morze! Właśnie: w morze. Na Helu można się poczuć osaczo-nym, nie ma gdzie uciekać – tu rzeczywistym się staje powiedzenie: zapędzić w kozi róg. Tu Polska jest zapędzona w kozi róg, tu już nie ma gdzie uciekać, tu można – tak sobie myślę – przytrzymać ją, dokładnie obejrzeć. W minia-turowym wnętrzu piętrowego wagonu słyszę za moimi plecami rozmowę mamy z córką:

– Jedziemy na Hel, zobaczysz koniec Polski. Cieszysz się? – pyta mama.

– Yhy – odpowiada mała. Na Helu jednak nie ma końca Polski, cho-

ciaż molo biegnące w morze robi wrażenie. Jest raczej początek tego wszystkiego, co znaj-dzie swoje rozwinięcie na całym wybrzeżu, którego – jeśli Hel jest początkiem – symbolicz-nym końcem jest Świnoujście. Między Helem a Świnoujściem rozciąga się latem obszar wa-

O polskim morzu

michał tabaczyński

Z cyklu: Legendy ludu polskiego

leG

eND

y l

uD

u p

ols

kie

Go

Page 19: Fabularie 2/2014

1�

kacyjnych dziwów, w skład których wchodzi cała gama klasycznych polskich wakacyjnych wyobrażeń: specjalny jadłospis (gofry, kebab, zapiekanki, piwo), charakterystyczne formy wypoczynku i walki o ten wypoczynek, ściśle określone formy rozrywki (gry zręcznościowe z cymbergajem jako najważniejszym symbo-lem, place zabaw dla dzieci), wyjątkowe atrak-cje (tatuaże z henny, puszczanie lampionów, no i oczywiście tańczący Indianie).

Z ogromnego słownika polskiego wybrze-ża, wybieram kilka słów-kluczy: tłuszcz, dmu-chane zamki, zaginione osady, walka o tery-torium .

TłuszczTłuszcz jest niezbędnikiem polskiego

wybrzeża. Wycieka z kanapek, zapiekanek, smażonych i wędzonych ryb, połyskuje na naoliwionych ciałach plażowiczów, skwier-czy w obezwładniającym upale. Jest wszę-dzie. W tanim, najtańszym z dostępnych nadmiarze. Smażone ziemniaki, smażone placki, smażone pierogi. Jeśli zapiekan-ki, to tylko piętrowe konstrukcje z mięsem i surówkami, i majonezowymi sosami. Jeśli gofry, to tylko piętrowe konstrukcje z bitych śmietan, polew, czekolad, posypek. Jeśli je-dzenie, to tylko z tłuszczem. Jeśli tłuszcz, to tylko w nadmiarze.

Dopiero na plaży widać, jacy jesteśmy tłu-ści. Szczupli są w mniejszości, chudych nie ma prawie wcale. Tłustych jest apodyktyczna większość. Zatrzymaliśmy się między piętra-mi i nasza winda na razie nie chce ruszyć: nie jesteśmy na tyle biedni, żeby się nie najeść, ale jeszcze nie dość bogaci, żeby się odchu-dzać (dotyczy to przynajmniej tych, których stać na wczasy nad polskim morzem). Praw-da dobrze znana i rozpoznana. Widać to naj-lepiej dopiero na plaży. Polacy, którzy na co dzień chowają swoje ciała w korporacyjnych garniturach, firmowych mundurkach i ro-boczych kombinezonach, dopiero na plaży je uwalniają. Ciała pozbawione garniturów, mundurków i kombinezonów pokazują swoją prawdziwą naturę. A prawdziwa natura śpie-wa nam dietetyczny lament. Po to są przecież wszystkie firmowe dress-code’y: ukrywa się pod warstwami obowiązkowych ubrań to, co chce się wydostać z nas na wolność. I tu się wydostaje.

Wydostaje się i jest z siebie dumne. Pokazu-je się w stanie naturalnej szczerości.

Dmuchane zamkiSą najbardziej okazałymi budowlami nad

polskim morzem. A jeśli nawet nie są najoka-zalsze, to na pewno są obiektem najszczerszego podziwu i najpiękniejszego zachwytu. Dzieci kochają dmuchane zamki. Jak ich zresztą nie kochać? Są całe stworzone do kochania.

Ich brzydota i prowizoryczność sprawiają, że są metaforą użyteczną. Takie jest właśnie to polskie wybrzeże, jakie są jego dmuchane zamki? Cała Polska jest podobna?

Zaginione osadyZ trudem można przedrzeć się przez te war-

stwy, o ile w ogóle można. Najnowsza historia architektury nadmorskiej (antyhistoria? anty-architektury?) jest nie do napisania, niestety. Jest nie do napisania, bo nie jest do ogarnię-cia. Czy idąc ulicą nadmorskiego dowolnego kurortu, można podejrzewać, że kiedyś była tu mała rybacka wioska? Oko z najwyższym trudem wyłuskuje ten szczególny kształt bu-dynków; zresztą, jest ich niewiele (albo nigdy nie było ich dużo, albo zostało ich niewiele). Najłatwiej przychodzi to z góry – z wyższych kondygnacji nowych, wysokich pensjonatów widać te charakterystyczne chałupy. Tylko niektóre stoją przodem do ulic, reszta stoi jak chce, zupełnie ignorując obecny kształt sieci ulic (tak, te wsie mają teraz ulice, a niektóre domy ten stan ulic zaciekle kontestują).

Z poziomu ulicy trudno to dostrzec. Powód jest prosty: na wszystkim narosła huba wiat, przybudówek, dachów, daszków, werand, garaży, altan, zadaszeń. Wyrastają jedne na drugich, jedne przyklejone do drugich, jedne walczące o każdy skrawek terenu z drugimi. W tym ścisku kryją się dawne rybackie osady. Nie, nie kryją się, giną. Giną, bo są zupełnie niepotrzebne. Nie giną, o ile dają się wykorzy-stać tym naroślom z dykty, płyty pilśniowej, eternitu. Te pasożyty mają się świetnie. Śpie-wają bowiem piosenki o tym, o czym lubimy słuchać najbardziej: że nie ma takiego głodu ani takiego apetytu, którego nie dałoby się za-spokoić.

Wojna o terytoriumJakakolwiek nie byłaby tego przyczyna

– od topniejącego zaufania społecznego po kompensację komunistycznych wywłaszczeń, od pragnienia świętego spokoju po mitomań-skie przekonanie o wolności związanej z włas-

leG

eND

y c

oD

zieN

No

ści

Page 20: Fabularie 2/2014

1�

fabu

larie

2 (�

) 201

Czyżby nasza krwią i blizną zdobyta ojczy-zna była uważana wciąż za siedlisko złodziei samochodów? Od kiedy Niemcy opowiadali sobie o nas dowcipy (tak, tak, „jedź do Polski, twój samochód już tam jest”, znamy, znamy, chociaż już prawie zapomnieliśmy) minęły przecież całe epoki: epoka kolonizacji ziem innowierczych, epoka wstępowania do związ-ków ponadnarodowych, epoka moralnego wzmożenia i inne epoki. Teraz już nie krad-niemy ich samochodów, teraz kupujemy od nich te powypadkowe gruchoty. Czyli że właś-ciwie okradamy się sami? A oni ciągną z tego zyski? Być może to nawet sprawiedliwe.

Rozsiane po całym kraju (ze szczególnym uwzględnieniem regionów przygranicznych) złodziejskie dziuple odpoczywają po latach wytężonej pracy. Ogarnia je tak błogi spokój, że niedługo przerobią je na… Sam nie wiem, może na coś pięknego. Może na domy samotnej matki? Albo na przedszkola i żłobki? A może na sale prób dla – no właśnie – garażowych zespołów? A może na coś mniej pięknego, ale bardzo cenionego w tym kraju wciąż kiełkują-cego (stan permanentnego kiełkowania wiele mówi o nas i o naszej ojczyźnie) kapitalizmu: hurtownię artykułów biurowych, warzyw-niak, niewielki zakład usługowy – powiedz-my: fryzjerski?

Po latach ciężkiej pracy odpoczywa sztab fachowców. Ci od zdejmowania tapicerek, ci od rozbierania silników, ci od nadwozia, ci od

podwozia, ci od sprzętu elektronicznego, tych wszystkich odtwarzaczy kompaktowych, głoś-ników, systemów antywłamaniowych – wszy-scy oni odpoczywają, wszyscy odsypiają lata harówki. Śnią o najlepszych zleceniach, ma-jaczą im przebijane numery karoserii, wspo-mnienia przywodzą na myśl te wszystkie dro-biazgi – ot, choćby cały festiwal przedmiotów przypadkowych, całe katalogi rzeczy, które zostały w przepastnych bagażnikach limu-zyn, które właściciele stracili razem z samo-chodami: rowerowa pompka, dziecięcy bucik, komplet sztućców, niedopita butelka wody mi-neralnej, nierozpakowany zestaw ścierek do naczyń, paczka chrupkich ciastek.

Specjaliści od rozbiórek i przemalowań śpią spokojnie. Jedyne, co im sen może za-kłócać, to ta lista niepokojących drobiazgów. Czy to dziecko musiało wracać w jednym bucie z prawą nogą owiniętą w foliowy wo-rek? Ktoś cierpiał z powodu niezaspkojone-go pragnienia? Ktoś inny prowadził rower z niedopompowanym flakiem z tyłu? Komuś doskwierał głód potężniejący jeszcze na wspomnienie kruchego ciasteczka? Przez ten banalny brak nie powstało kolejne lite-rackie arcydzieło w siedmiu tomach?

O złodziejach samochodów

nym miejscem – moi współplemieńcy lubią się grodzić. Robią to pasjami. Poznał to każdy, kto próbował przejść nieznane sobie osiedle albo kto po latach wrócił na dobrze znane (powiedz-my: z dzieciństwa) blokowisko. Bez aktualnej mapy jest skazany na beznadziejne błądzenie w labiryncie płotów, siatek, zasieków. Hasłem naszej wspólnoty jest: Teren prywatny! Wstęp wzbroniony!

Anektujemy sobie własne kawałki ziemi. Nauczeni historycznym doświadczeniem pro-wadzimy rozbiory własnych osiedli. Pozba-wieni zamorskich kolonii wyszarpujemy to, co się da wyszarpać ze wspólnej przestrzeni. Z lubością i narodową wprawą przeprowadza-my kolejne rozbicia dzielnicowe. Wywłaszcza-ni przez całą narodową historię teraz kulty-wujemy własność prywatną. (Wolnoć, Tomku, na zagrodzie? W swoim domku równyś woje-wodzie!)

Nie powinien więc dziwić widok nadbał-tyckich plaż o poranku. Bladym świtem na plaży nie widać plaży. Plaża nie jest pusta, chociaż jest bezludna. Ludzie pojawią się do-piero po śniadaniu (mijałeś przecież absur-

dalną kolejkę przed sklepem, który nie prze-stał do dzisiaj się nazywać – tak na froncie stoi – „rzeźnik”). Teraz nie ma żywej duszy. Nie znaczy to wcale, że łatwo jest dojść do brzegu. Ludzie już tu byli, dokładnie: część ludzi, specjalni wysłannicy (ci, którzy nie wybrali kolejki do rzeźnika). Przyszli wcześ-nie, jak najwcześniej, zaopatrzeni w parawa-ny i gumowe młotki, pogrodzili swoje pola, wyznaczyli swoje prywatne plaże w obrębie większej, wspólnej (wspólnej? co to za po-mysł!) plaży, rozrzucili tam ręczniki albo – ci co odważniejsi – zdezelowane leżaki i wytar-te koce. Słowem: zajęli sobie miejsce. Swoje miejsce. Własne.

Mają w tych zagrodach z parawanów całe w pełni funkcjonalne światy. Tu starsze po-kolenia, tu młodsze, tu dzieci, tu ci, co na le-żakach, tu ci, co na ręcznikach, tu ci, którzy chodzą się kąpać, a tu tacy, którzy pracują na idealną opaleniznę, tu znów miejsce na jedze-nie, tu zacieniony dołek na schłodzone napo-je, tu parasol, tu ręcznik, tu zamek z piasku. Prawdziwe państwo-miasto. I to z bezpośred-nim dostępem do morza.

leG

eND

y

Michał Tabaczyński – ur. w 1976 r., tłumacz, eseista, kry-tyk literacki. ostatnio opublikował tom szkiców Widoki na ciemność (biblioteka „rity baum”, Wrocław 2013).

Page 21: Fabularie 2/2014

1�

Po prostu wracał do swojego mieszkania. Czekał go spokojny weekend. Telefon od rodziców, spot-kanie z dziewczyną. Nothing special – jak to się mówi. Tak już jest. Wracał po tygodniu pracy, żadna rewelacja.

Tak, tak, przyjadę, jakoś za dwa tygodnie do-stanę trzy dni wolnego. Nie ma sprawy, nie, nie musicie przyjeżdżać, wszystko w porządku. Tak, spokojnie, nie martwcie się. Naprawdę nic mi nie jest. Trochę się przeziębiłem. Tak, dbam o siebie. Do zobaczenia. Tak, na pewno pojawię się.

Cześć, wiesz, nie czuję się najlepiej, chyba się położę. Spotkamy się jutro, dobrze? Przepraszam. Przepraszam, no, przepraszam. Pa, pa, no, pa, pa. Pa. No pa, pa, cześć, no, pa, pa, ty odłóż. Nie, ty odłóż.

Od kilku dni w jego szafie mieszkał szary lis. Pamiętał swojego brata, małego chłopca, który w ich rodzinnym domu opowiadał o złotym li-sie. O tym, że mieszka u nich w szafie, o tym, że mu go nie pokaże, bo jest niegrzeczny. No bo jest złym bratem. I nie pokazał. Przypomniał sobie tego brata, który umarł miesiąc później, majacząc w gorączce.

Teraz bał się tego szarego lisa. Gdy wychodził z szafy, przyglądał mu się uważnie. Lis podchodził do niego, próbował się łasić. Jego błękitne oczy wpatrywały się w przerażonego mężczyznę. Po-myślał, że to może jakieś dziedziczne schorzenie – przed czymś złym, jakimś wydarzeniem, widzi się lisy. Takie coś wpisane w rodzinne DNA. Lis jako zwiastun nieszczęścia – można by napisać o tym esej, pomyślał. Może opisać to na Faceboo-ku? Wydaje mi się, czy zaczynam wariować?

Nie ma cię, prawda – lis przecząco kręcił gło-wą – nie ma cię, nie istniejesz, lisy tak po prostu nie mieszkają w szafie. No, może mój mały bra-ciszek coś o tym wspominał, ale jego nie ma, on nie żyje. A ciebie nie ma. To pewnie jakiś objaw schizofrenii. Nic innego, może jestem zmęczony. Powinienem odpocząć, jestem przepracowany, wypalony, nie mam pomysłu na napisanie cze-gokolwiek. Tylko widzę ciebie. Tylko łazisz po moim.mieszkaniu .

Lis zaczął wąchać nogawkę chłopaka, potem odwrócił się, przebiegł po pokoju, skoczył na stół, przewrócił szklankę i wbiegł do szafy. Robił tak cały czas. Przechadzał się po mieszkaniu. Dostoj-nie, z gracją. W tym czasie mężczyzna zamykał oczy, wmawiał sobie, że go nie ma – wtedy lis wskakiwał mu na kolana, jak na złość. Mógł po-czuć jego szorstką sierść pokrywającą chude cia-ło zwierzęcia.

Nie czuję się najlepiej, wiesz, przełóżmy na-sze spotkanie. Tak, w porządku, położę się, nie martw się o mnie. Niedługo mam trzy dni wol-nego, pojadę do rodziców, odpocznę. Nie, to tylko zmęczenie. Nie, nic ważnego, przepraszam, zno-wu nie spotkamy się. Tak, moja wina, przepra-szam, maleńka. Moja wina, bardzo wielka wina. Za dużo pracy, wszystko na mojej głowie. Ale nie-długo już się to skończy, obiecuję, tak, pa, pa. Do-brze, że mnie rozumiesz, pa, kocham cię.

Szary lis przyglądał się, gdy dzwonił. Kiwał głową, mrugał błękitnymi oczami, w których mieniły się niekiedy żółte plamki. Plamki zamie-niały się w słoneczniki, potem trząsł głową, a oczy przemieniały się jak kalejdoskop, w różne kwiaty, kształty: żółte, zielone, czerwone, niebieskie. On kończył rozmowę i kładł się spać. Rano wstawał i szedł do pracy. Potem wracał, znowu dzwonił, uciekał przed lisem. A on mu się przyglądał. Jak dzwonił, jak jadł, jak oglądał telewizję.

Próbował się od niego uwolnić. Zamykał szafę, a on w jakiś dziwny sposób zawsze z niej wycho-dził i biegał za mężczyzną po całym mieszkaniu. – Idź stąd – zdenerwowany próbował przepłoszyć szarego lisa, jednak nic to nie dawało. Kupił trut-kę na szczury, lis to jednak nie gryzoń, poza tym nigdy nie widział, żeby jadł, spał, tylko biegał i łasił się. Werystycznie nie widział też, by gdzieś srał. Tylko bywał, gapił się, przechadzał. Dostoj-nie, z gracją.

Niekiedy budził go jego lisi oddech. Szary lis lubił kłaść się na śpiącym brzuchu mężczyzny, spoglądając na jego twarz. Zapach lisa był mięto-wo-migdałowy, trochę jak zapachy z dzieciństwa, fragmenty konfitur, naleśników i im podobnych. Przyjemny, gdyby nie lis. Wychudzony, wylenia-ły, brzydki. Przyjemny, żeby to nie był on. Jeśli-by się odczepił, odszedł, zniknął. Gdzieś poza to. Gdzieś nie tutaj.

W pewnym momencie zauważył, jadąc tram-wajem, że szary lis jest wszędzie. Czai się za każdym rogiem, jego podobizna ozdabia każdy billboard. Jednak nigdy, przenigdy szary lis nie wyszedł poza mieszkanie bohatera. Chował się w szafie i wychodził tylko wtedy, gdy właściciel był w domu. Nawet gdy wydawało mu się, że bie-gał pomiędzy korytarzami w pracy, nie było go tam. Lis czekał w domu, zawsze.

Źle się czuję, wiesz, przepraszam, ale nie mogę się dziś z tobą spotkać. Przepraszam, wiem, ja nie powinienem tak mówić, ciągle przepraszać, ale mieliśmy się spotkać. A jak nie dziś, to dopiero za tydzień. Tak, zaraz urlop, będzie dobrze. Wiem, trochę to chore. Jesteśmy razem, a nie możemy się spotkać. Moja praca albo twoja, albo ja się źle czu-ję, albo ty. Tak, poradzę sobie, będę miał niedługo więcej czasu dla nas. Tak, jak obiecaliśmy sobie, więcej czasu.

Lisie, płoniesz jasno w gąszczach mroku, jakie-mu nieziemskiemu oku przyśniło się, że noc roz-świetli skupiona groza twej symetrii?

Cześć, gdzie jesteś? Byliśmy umówieni o sie-demnastej w Manu, odezwij się, oddzwoń. Pa. Martwię się, nie odezwałeś się do mnie od wy-jazdu do rodziców. Jesteś już w Łodzi? Oddzwoń, proszę…

Dla K…

marcin bałczewski

Szary lis

Marcin Bałczewski – ur. w 1981 w Łodzi. autor książek: W poszukiwaniu straconego miejsca (2002), Malone (2010), Eva Morales de Nacho Lima (2013). opublikował kilkadziesiąt opowiadań w zbyt wielu pismach literackich. tłumaczony na norweski, niemiecki, angielski i białoru-ski. stypendysta Dagny Willi Decjusza (wiosna 2011) oraz mkiDN i Nck „młoda polska” w kategorii literatura (2013).

pr

oz

ą

Page 22: Fabularie 2/2014

20

fabu

larie

2 (�

) 201

1. Hardkor, disko i kac

Hardkor Disko, debiut filmowy Krzysztofa Sko-niecznego, jawi się na tle jego teledyskowych dokonań dość blado, żeby nie powiedzieć – nie-atrakcyjnie. W szczególności gdy weźmiemy pod uwagę dwa najświeższe teledyski stwo-rzone do projektu muzycznego Mister D., czyli – jak wiadomo – Doroty Masłowskiej. Współ-praca Skoniecznego z autorką „Wojny polsko-ruskiej” zaowocowała obrazami kiczowatymi do granic możliwości, ale przez to właśnie

tak bardzo wyrazistymi. Skonieczny, pracując z Ma-słowską, wykazał się dużym dystansem i pomysłowością, a to właśnie tego najbardziej brakowało w jego fabular-nym długim metrażu.

W. Hardkor Disko wszyst-ko jest trochę zbyt na serio i trochę zbyt banalne. Przede wszystkim historia nie za-pewnia powiewu świeżości, a jest odgrzewaniem schema-tów przemaglowanych przez kino na wszelkie możliwe sposoby. Jest seks, przemoc, są narkotyki i odjechane im-prezy, a wszystko to podane w modnych klimatach hip-sterskiej Warszawy. Można by powiedzieć, że Skonieczny zrobił dobrą ilustrację war-szawskiego życia młodych bogatych, ale coś tu jednak

zgrzyta. W ten piękny obrazek rozhulanej młodzieży zostaje wrzucony główny bohater, który nijak do tego środowiska pasuje. Nie wiemy, kim jest, skąd jest i w ogóle – po co po-jawił się na ekranie; i nie łudźmy się, że ktoś nam to łaskawie wyjaśni.

Marcin, główny bohater filmu Skoniecz-nego, mówi niewiele. I na dobre mu to wycho-dzi. Dzięki swojemu milczeniu udaje mu się zdobyć dziewczynę, podkreślić swój tajem-niczy. image i przy okazji zostawić po sobie kilka trupów. Marcin chowa się za kłębem dymu z papierosów i świetnie wychodzi mu zaduma oraz patrzenie daleko w horyzont. Z filmu o Marcinie jednak niewiele możemy się dowiedzieć, a i on sam nam tego nie uła-

twia. Właściwie to jest tak tajemniczy, że nie wiadomo, zza której zasłony wyskoczy, czy zaatakuje, czy zachowa kamienną twarz. Re-żyser i twórca scenariusza przy tworzeniu głównej postaci sami strzelili sobie w stopę. Rykoszetem, można by powiedzieć, bo to, co miało bohatera uatrakcyjnić, sprawiło, że stał się dla nas przezroczysty, ale być może taka jest domena psychopatów. Bo kto jak kto, ale Marcin zdecydowanie do najnormalniej-szych nie należy.

Zostawmy jednak Marcina, nie jego wina, że jest, jaki jest.

Fabuła Hardkor Disko jest trochę jak Mar-cin. Twórcy chcieli opowiedzieć frapującą hi-storię, połączyć obraz współczesnej młodzie-ży z wątkiem kryminalnym. No cóż, chcieli dobrze, dali widzom pole do popisu w dopo-wiadaniu historii i stwarzaniu motywów kie-rujących bohaterem – i tu brawa za odwagę. Skonieczny jednak jest niekonsekwentny w traktowaniu odbiorców, ponieważ z jednej strony ma zaufanie, a z drugiej traktuje nas trochę jak idiotów, tłumacząc jak dzieciom wszystkie odniesienia kulturowe. Szkoda, bo o wiele większą atrakcją byłoby wychwycenie ich samodzielnie.

Możemy sobie na Hardkor Disko pona-rzekać, ale jedno trzeba przyznać – całkiem nieźle się ten film oglądało, a to w dużej mie-rze zasługa Kacpra Fertacza, którego zdjęcia bardzo dobrze oddały klimat opowiadanej historii. Nawet stary motyw kamery podąża-jącej za plecami bohatera okazał się być cał-kiem atrakcyjny. Idąc dalej tropem dobrych elementów filmu, nie sposób pominąć Jaśmi-nę Polak wcielającą się w rolę Oli. Biorąc pod uwagę fakt, że był to jej filmowy debiut, zagra-ła bardzo dobrze i w większości scen skupiała na sobie uwagę.

Krzysztof Skonieczny zrobił film w pełni au-torski i nawet niewielki budżet nie skłonił go, aby pójść na kompromisy. Postawa godna doce-nienia i jeżeli reżyser będzie się jej trzymał, to może wypracować interesujący autorski styl. Jak na razie zabrakło jeszcze trochę dojrzałości i samoświadomości. Mimo że w Hardkor Disko nie wszystko zagrało idealnie, to Skonieczny ma duży potencjał i może nas jeszcze zasko-czyć. Jak na razie możemy tylko powiedzieć, że był hardkor, było disko, ale jak to po imprezach bywa – pozostał tylko kac.

monika Wójtowicz

Dwa filmyHardkor Disko, reż. krzysztof skonieczny, polska 2014.

Shirley – wizje rzeczywistości, reż. Gustav Deutsch, austria 2013.

Page 23: Fabularie 2/2014

21

2. Shirley – wizja czy rzeczywistość?

Trzeba przyznać, że Edward Hopper potrafi inspirować jak mało który malarz. Również mało który malarz może się poszczycić tak dużym oddziaływaniem na kinematografię, a Hopper inspirował Hitchcocka, Malicka, Wendersa, a nawet Wajdę. Stał się on twórcą ikonicznym dla popkultury, a jego dorobek ar-tystyczny – symbolem Ameryki XX wieku. Nic więc dziwnego, że to właśnie twórczości Hop-pera Gustav Deutsch poświęcił cały film.

Film Gustava Deutscha Shirley – wizje rzeczywistości sprawia, że pojęcie „ruchome obrazy” zyskuje całkiem nowe znaczenie. W gruncie rzeczy znaczenie bardziej dosłow-ne ..W.Shirley… obraz porusza się bardzo sub-telnie, ale to właśnie sprawia, że obrazy Hop-pera zyskują nowy, trzeci wymiar. Zyskują też coś jeszcze – historię, która spaja je w jedną całość. Wymyślona przez Deutscha fabuła nie jest ani skomplikowana, ani nazbyt za-skakująca, ale doskonale współgra z tym, co widzimy na ekranie. Austriacki reżyser jako oś filmu potraktował kobiety z obrazów Hop-pera, z których stworzył jedną postać, nadał jej imię Shirley i napisał jej życiorys. Shirley, mimo tego że oglądamy ją w wielu różnych sy-tuacjach, ale nigdy nie na scenie, jest aktorką Living Theater, popularnego wówczas w No-wym Jorku teatru alternatywnego. To właśnie teatr odgrywa główną rolę w monologach bo-haterki. Jednak życie, które wymyślił dla Shir-ley Deutsch, nie jest dla nas w pełni oczywiste. Wiemy tylko tyle, ile opowie nam sama boha-terka, a jej opowieść składa się z fragmentów, refleksji i odczuć. Wszystkie te elementy już sami musimy poskładać w całość jak puzzle, to my musimy zapełnić miejsca niedookreślone, aby móc sobie uzmysłowić życie Shirley.

Shirley – wizje rzeczywistości to film, który idealnie wpasowuje się w nurt slow cinema i w gruncie rzeczy bez problemu mógłby się stać jego sztandarowym dziełem. W Shirley… wszystko jest ekstremalnie slow. Bardzo dłu-gie, statyczne ujęcia sprawiają, że można wy-chwycić każdy, nawet najdrobniejszy szczegół niesamowitej scenografii. Kamera jest niemal całkowicie unieruchomiona, zmieniają się jedynie plany, od ogólnego do zbliżenia i od-wrotnie. Nawet głos bohaterki jest powolny i spokojny, monotonny wręcz, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Kontrastem jest jedynie głos spikera anonsującego wiadomości, które stały się przerywnikiem pomiędzy poszcze-gólnymi epizodami. To właśnie spiker po-szczególne epizody wprawia w kontekst cza-su, a to z kolei sprawia, że życie Nowego Jorku pierwszej połowy XX wieku, uwiecznione na obrazach, zyskuje realność.

Kompozycja w Shirley… nie jest bez zna-czenia. Film rozpoczyna się i kończy sceną

w pociągu, a wszystko pomiędzy staje się jakby wspomnieniem głównej bohaterki, natomiast my, widzowie, możemy poczuć się, jakbyśmy zatrzymali się gdzieś pomiędzy. Mamy wgląd w najskrytsze myśli Shirley, ale jednocześnie jesteśmy od niej odizolowani, o czym przypo-mina. nam. bezustannie. punkt.widzenia kamery. W ten sposób staliśmy się podglądaczami, ale bardzo specjalnymi, bo widzi-my wszystko oczami Edwarda Hoppera – i w dużej mierze właś-nie to decyduje o wyjątkowości tego filmu.

Powróćmy jeszcze do głównej bohaterki. Shirley nie jest wesoła. I bardzo dobrze. Deutsch wymy-śloną przez siebie postać podniósł do rangi symbolu. Shirley funkcjonuje jako symbol melancholii i refleksyjności, ale przede wszystkim przeraźliwej samotności. Właśnie pod tym względem widać głębokie zrozumie-nie twórczości Edwarda Hoppera, która wręcz emanuje samotnością. Bohaterka funkcjonuje wśród ludzi, ale czuje się wyobcowana i nie-zrozumiana. W jednym z epizodów porównuje się do bohaterki oglądanego przez siebie filmu, której mąż wraca z wojny, ale cierpi na amne-zję i nie jest w stanie rozpoznać własnej żony. Tak czuje się też Shirley – nierozpoznana, obca. Docenić tu trzeba Stephanie Cumming, która w swej roli była bardzo powściągliwa, a nawet apatyczna, dzięki czemu uczucia kobiety zo-stały jeszcze bardziej wyeksponowane. Shirley – wizje rzeczywistości to nic innego jak filmowy poemat o samotności.

Gustav Deutsch złożył hołd Edwardowi Hopperowi, ale zabrnął też w swego rodzaju paradoks. Hopper chciał poprzez malarstwo odtworzyć rzeczywistość, a Deutsch, odtwa-rzając obrazy rzeczywistości, stworzył fikcję. Twórczość Edwarda Hoppera jest na wskroś amerykańska i realistyczna, artysta zawarł w swoich obrazach fragmenty otaczającej go rzeczywistości. Z kolei Shirley… niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, jest wytworzo-nym sztucznym światem. I jakże idealnie pa-suje tu fragment o jaskini platońskiej, przyto-czony w jednym z epizodów… Nie istnieje już jednak świat idei i świat będący odwzorowa-niem idei, czego Shirley… jest doskonałym do-wodem. Jak odróżnić fikcję od rzeczywistości? Na to pytanie Deutsch nie udziela nam jednak odpowiedzi.

Monika Wójtowicz – mieszka i studiuje w poznaniu. kul-turoznawczyni, przede wszystkim z zamiłowania. intere-suje się głównie sztuką współczesną i twórczością petera Greenawaya. kino kocha od dzieciństwa, a teraz też uwiel-bia o filmach pisać.

film

oW

o –

ra

zy

DW

a

Page 24: Fabularie 2/2014

22

fabu

larie

2 (�

) 201

Wydarzeń ukazanych w Wałęsie. Człowieku z nadziei nie może pani pamiętać. Od które-go momentu Wałęsowie zapisali się w pani pamięci?

Wydaje mi się, że dopiero od 1989 roku. Wybory. Miałam wtedy dziesięć lat, z wcześ-niejszych wydarzeń politycznych niewiele po-trafię odtworzyć.

Co pani zapamiętała?Przede wszystkim wszechobecne plakaty.

Oraz atmosferę. Wszędzie panowała wielka ekscytacja, że coś się w końcu w Polsce zmie-nia. Nie rozumiałam wtedy tego dobrze, ale pamiętam niesamowicie pozytywną energię, wyczekiwanie na to, że będzie jakoś inaczej, że będzie szczęśliwiej.

A pierwsze spotkanie z prezydentową?Panią Danutę poznałam całkiem niedaw-

no, w 2011 roku. To było w Krakowie, nieba-wem po rozpoczęciu zdjęć do Wałęsy ..Spotka-nie było szansą, by przyjrzeć się jej z bliska, i ogromnie pomogło w stworzeniu roli. Co ciekawe, odbyło się ono… 13 grudnia, czyli dokładnie w trzydziestą rocznicę ogłoszenia stanu wojennego. Drugi raz spotkałyśmy się już po zakończeniu zdjęć. Trzeci – dopiero podczas weneckiej premiery filmu.

W 2011 roku ukazała się – dość gorzka – au-tobiografia Wałęsowej.

Marzenia i tajemnice wpłynęły kolosalnie na moją pracę. Prawdę powiedziawszy, do momentu przeczytania książki zupełnie nie wiedziałam, co mam zrobić z tym tematem, bo – prócz krótkiego spotkania w Krakowie – nie miałam skąd czerpać informacji o pani Danu-cie. Nagrań telewizyjnych czy wideo z tamtego czasu jest bardzo mało, do tego ukazują najczęś-ciej sytuacje, w których łapana jest z zaskocze-nia, przepytywana przez dziennikarzy gdzieś w kącie pokoju czy przy dzieciach. Ogromnie stremowana sytuacją – jak byłby każdy, gdyby nagle we własnym domu ktoś go zaskakiwał serią pytań. Człowiek nie do końca jest wtedy sobą, nie jest wystarczająco rozluźniony. Dla-tego to właśnie książka stała się moją główną inspiracją. W niej pani Danuta czarno na bia-łym napisała to, co chciała napisać – nie tylko o wydarzeniach w ówczesnej Polsce, ale przede

wszystkim o sobie: co wtedy myślała, co czuła. Dla mnie było to bezcenne.

W jakim stopniu książka zmieniła ostatecz-ny kształt filmu?

Powiedziałabym, że w znacznym. Po pub-likacji Marzeń i tajemnic nie mogliśmy po-minąć punktu widzenia Danuty Wałęsowej, nawet jeśli nie jest to film o niej, a o Lechu Wałęsie. Ze względu na książkę w Wałęsie.znalazło się kilka scen, których pierwotnie w scenariuszu nie było – scen, w których Wa-łęsowa wychodzi z drugiego planu i czegoś więcej możemy się o niej dowiedzieć. Choćby ta, kiedy przygotowuje śniadanie i próbuje wyprawić dzieci do szkoły, a kuchnię okupu-ją dziennikarze, którzy też chętnie zjedliby jajecznicę. Traci wtedy cierpliwość. I trudno się jej dziwić.

Nikt nie lubi, jak mu się wchodzi z butami w życie. Nie obawialiście się, że robiąc ten film, sami wkraczacie na teren czyjejś pry-watności?

Mam nadzieję, że pewnej granicy nie prze-kroczyliśmy, choć faktycznie nie opowiadamy tylko o oficjalnych zdarzeniach zapisanych na kartach historii, ale i podglądamy je od kuch-ni. Zależało nam, by opowiedzieć o Wałęsie z różnych stron. Ważne było, by pokazać go jako człowieka, który ma rodzinę, i uchwycić to, jak się do niej odnosi. Po pierwsze, jest w tym prawda, bo tak przecież było, po dru-gie, w ten sposób bohater staje się bliższy widzowi, w pewien sposób staje się jednym z nas. Wydawało nam się, że właśnie tak trze-ba to opowiedzieć.

Poczucie odpowiedzialności?Na pewno od samego początku mocno czuli-

śmy to, że film zobaczą osoby, o których opowia-damy. To nadawało temu zadaniu pewien cię-żar. Ja bałam się nawet nie tego, że pani Danuta mnie skrytykuje, bardzo chciałam natomiast uniknąć zrobienia czegoś, z czym ona zupeł-nie nie będzie się utożsamiać, jakiegoś fałszu. Zależało mi, by moja kreacja choć w pewnym stopniu zgadzała się z jej wspomnieniem samej siebie z tego czasu. By, nawet jeśli nie jesteśmy bardzo do siebie podobne, przemycić jakąś esencję, złapać jakoś jej ducha.

z agnieszką Grochowską rozmawia adam kruk

Schować się za WałęsąNie jestem specjalnie nieśmiałą osobą, ale atmosfera pracy nad filmem sprawiła, że naturalnie schowałam się za Robertem Więckiewiczem. Także poza planem zdjęciowym dawałam mu przestrzeń, by mógł rozwinąć skrzydła, by uwaga skierowana była na niego – Agnieszka Grochowska o pracy nad rolą Danuty Wałęsy w najnowszym filmie Andrzeja Wajdy

film

oW

o: c

zŁo

Wie

k

Page 25: Fabularie 2/2014

2�

Jak się pracuje z takim brzemieniem?Na pewno nie da się budować roli, myśląc

nieustannie: „Zrobię krok w prawo albo nie – może lepiej, jak zrobię krok w lewo”. To było-by paraliżujące. Dlatego trzeba było w końcu myślenie o pierwowzorach jakoś zostawić za sobą i skupić się na pracy, budując rolę w opar-ciu o własny aktorski instynkt. To on podpo-wiadał, jak najlepiej wcielić się w osobę, która żyła w takich warunkach, miała ośmioro dzie-ci, miała takiego męża. I zapomnieć na chwi-lę o tym, że ta osoba będzie oglądała ten film. Dopiero teraz wracają pytania, na ile udało się z tego zadania wybrnąć, czy czegoś nie można było zagrać odrobinę inaczej.

Pani prywatne doświadczenia miały wpływ na rolę?

Chyba niewielki. Moje życie małżeńskie bardzo różni się od tego ukazanego na ekranie, a matką zostałam już grubo po zakończeniu zdjęć. W związku z tym na planie nie mogłam specjalnie korzystać z własnych doświadczeń. Ale od tego w końcu jesteśmy aktorami, by wy-obrażać sobie pewne rzeczy. Akurat to bardzo lubię w swoim zawodzie i jestem szczęśliwa, że przez ostatnie parę lat dostałam tak różne propozycje. Podróżowanie między kompletnie oddalonymi od siebie rolami jest niezwykle inspirujące i zmniejsza szanse, że zastosuje się te same metody aktorskie – trudno było-by to zrobić choćby w Bez wstydu i w Wałęsie ..Sam materiał – jeśli jest dobry i zróżnicowany – pomaga w byciu kreatywnym, w szukaniu nowych środków wyrazu, doskonaleniu się. Uniemożliwia stosowanie tych samych wytry-chów do różnych aktorskich zadań.

Trylogia o człowieku, której zwieńczeniem jest Wałęsa, wymusza konfrontacje z legen-darną rolą Krystyny Jandy z poprzednich części. Odczuła to pani?

Można powiedzieć, że cień Krystyny Jandy kładzie się na filmie podwójnie, bo niedawno przecież zagrała też Danutę Wałęsową w tea-trze. To powinno wywrzeć na mnie dodatkową presję, ale gdybym miała o tym myśleć, nie by-łabym w stanie rano wstać z łóżka. Postanowi-łam więc się tym nie zajmować. Skupiłam się natomiast na tym, jak niezwykle satysfakcjo-nujące jest dla mnie to, że mogę zagrać w filmie dopełniającym Człowieka z marmuru.i.Człowie-ka z żelaza. Jestem dumna z tego, że w jakimś sensie, grając u Andrzeja Wajdy, wchodzę do historii kina – nawet jeśli niezasłużenie, bo tylko dlatego, że pracuję z tak wielkim reżyse-rem. Dało mi to też bodziec, by tym intensyw-niej pracować i na to miejsce zasłużyć.

Do historii kina przejdzie też zapewne bra-wurowa rola Roberta Więckiewicza. Jak układała się wam współpraca?

Tak się przyjemnie złożyło, że niewiele wcześniej zagraliśmy razem w W ciemności.

Agnieszki Holland. Było to niezwykle mocnym przeżyciem. Siedzieliśmy wtedy wspólnie w kana-łach, byliśmy razem w Lipsku, pracowaliśmy na hali. Trwało to długo i od-bywało się momentami w skrajnie trudnych warun-kach, ale dzięki temu zdą-żyliśmy się bardzo dobrze poznać i zbliżyć do siebie. Myślę, że niezwykle uła-twiło nam to pracę przy Wałęsie .

Czasami miałam wra-żenie, że nasza współpra-ca na planie układała się trochę tak, jak małżeń-stwo państwa Wałęsów. Ja stałam milcząca za Robertem, kiedy on grał pierwsze skrzypce ze względu na to, kogo grał, oraz to, jaki jest. Atmosfe-ra pracy nad filmem spra-wiła, że, choć nie jestem specjalnie nieśmia-łą osobą, jakoś naturalnie schowałam się za niego. Także poza planem zdjęciowym dawa-łam przestrzeń Robertowi, by mógł rozwinąć skrzydła, by uwaga skierowana była na nie-go, bym sama mogła go wspierać. Wydało mi się to bardzo na miejscu i przede wszystkim – niezwykle pomocne w budowaniu roli, która w jakimś sensie spotkała się z życiem.

Czy ten rodzaj relacji trwał też po zakończe-niu zdjęć?

Raczej nie. Nie miałam problemów z wyj-ściem z roli, choć mam również wrażenie, że tak do końca nie zostawiłam jej za sobą. Lubię, żeby coś z mojej pracy we mnie zostało, co nie ma nic wspólnego z jakąś psychodramą. To nie jest tak, że ciągle jestem Danutą Wałęsą, ale ten temat, ta rola, ta osoba, wciąż trochę we mnie siedzi i podoba mi się to. Spotkanie ekipy w Wenecji stało się miłą puentą tego wszystkie-go. Premiera filmu była ogromnie ekscytująca, co nawet nie tyle miało związek z blichtrem tego miejsca i czerwonym dywanem, ile z tym, że pojawili się tam Lech i Danuta Wałęsowie. Mam nadzieję, że jakoś uhonorowaliśmy ich tym filmem, że błysnęli w świetle reflektorów bardziej niż my, twórcy Człowieka z nadziei ..To.był przecież jeden z celów filmu.

Adam Kruk – dziennikarz filmowy i muzyczny. publiko-wał m.in. w „filmie”, „ekranach”, „kwartalniku filmowym”, filmwebie. Współautor tomów Wajda. Przewodnik Kryty-ki Politycznej, Stanisław Lenartowicz. Twórca osobny, Cóż wiesz o pięknem?, Polskie kino niezależne. laureat nagro-dy im. krzysztofa mętraka (2012).

film

oW

o: z

Na

Dzi

ei

Page 26: Fabularie 2/2014

2�

fabu

larie

2 (�

) 201

(…) Podeszła do niego, zdjęła mu z głowy panamę. Przyjrzała się dokładnie i z powagą jego twarzy.

– Zestarzałeś się przez te kilka miesięcy… Masz zmarszczki, siwe włosy… Jedynie oczy błyszczą ci bardziej niż dawniej. To jest tak, jakbyś… w oczach spalał swoją młodość. – Gła-dziła go palcami po policzkach. Czuł, jak jej opuszki wpadają w bruzdy drobnych zmar-szczek. „Cholera” – pomyślał – „Aż tak to wi-dać?”. Zauważył w jej oczach figlarne błyski – o tak, taką ją uwielbiał – złośliwą, uśmiech-niętą, uszczypliwą – wszystko naraz. Wtedy oczy zwężały jej się tak, że uwydatniały kurze łapki – oczywiście, znając kobiety i ich wraż-liwość na punkcie urody i starości, nigdy nie odważyłby się wspomnieć o nich, ale właśnie taka podobała mu się najbardziej.

– Słuchaj no, stary bosmanie, czy ty mi się nie rozsypiesz w proch, zanim opłyniemy Amerykę? To jeszcze kilka miesięcy, prawda? A ty jakiś taki słabiutki, siwiuteńki…

– W zasadzie to… nie miałbym nic przeciw-ko. Wiesz, w sensie rozsypywania, to bardziej liczę na ciebie, że w razie czego ty mnie roz-sypiesz. Ale… – ważył powoli następne zdanie. Mimo że już dawno wiedział, jak ono brzmi, wciąż wydawało mu się banalne – faktycznie, starzeję się. Było nie było, piąty krzyżyk na karku. No i nie mam tego szczęścia jak ty, że niezależnie od upływu czasu wyglądam jak nastolatek. Wiesz, dwieście, trzysta lat temu uchodziłbym niemal za starca… Jak się po-znawaliśmy – miałem trzydzieści lat – czułem się młodo… I wtedy mówiłem, że chcę się przy tobie zestarzeć. Teraz mogę z czystym sumie-niem powiedzieć, że jestem w trakcie.

– Ech, misiu, misiu… żartowałam prze-cież…

– Wanda, wiem… Ale pomyśl – urwaliśmy się światu. Urwaliśmy się, bo drażniły nas – kult wiecznie młodych idoli, sztucznie od-mładzanego ciała, oderwanie człowieka od naturalnego życia. Uciekliśmy od internetu, ciągłej pogoni, ciągłego udowadniania innym, że jesteś, że żyjesz, że masz siłę lub nie. Te kil-ka miesięcy teraz na morzu – z jednej strony odpoczynek. Ale z drugiej, czy to nie jest właś-nie starość? Możliwość spojrzenia na świat z dystansu, z innej perspektywy – nieważne stają się wiadomości w TV, nieważne stają się problemy typu „nie mam się w co ubrać” czy „nie mogę iść z kolegami na piwo”. Jesteś ty, je-stem ja, jest ten zachód słońca i sztorm rano… My, matka natura i ojciec czas…

– No tak… Wiesz, coś w tym jest. Może my już byliśmy za starzy na ten świat?

– A może wręcz przeciwnie… Pamiętasz nasze wypady na Mazury z młodzieżą – oni po osiemnaście, dwadzieścia lat, my dwadzieś-cia pięć, trzydzieści. Owszem – oni zapijali, ale dosłownie zapijali i odpadali… My robili-śmy te wszystkie dzikie numery – seks niemal w środku mokradła z komarami, nocne „kra-dziejki” z sadów, pływanie jachtem przy księ-życu mimo zakazu… Może to jest jakiś para-doks naszych czasów. Że starzejąc się, jesteśmy młodsi od tych „wiecznie młodych”. Powiedz, Wanda – ty myślałaś kiedyś o śmierci? Nie sa-mobójstwie czy czymś równie idiotycznym, ale o takiej naturalnej śmierci?

– Czasami… w zasadzie rzadko, ale myśla-łam. Kiedyś przyjdzie… Myślałam, jak chcia-łabym umrzeć, jeśli już.

– A myślałaś o starości? – Nie.– No właśnie… Nasz świat mimo tego, że

śmierć odrzuca, nie może bez niej funkcjono-

Zestarzeć się?Lęk przed starością i śmiercią stał się .

obsesją ludzi cywilizacji technicznej Antoni KępińsKi

Gdy poproszono mnie o „podrzucenie” kawałka prozy dotyczącego starości, zagrzebałem się w różnych fragmentach, opowiadaniach, szkicach i esejach, które na przestrzeni ostatnich dziesięciu, piętnastu lat pisałem „do szuflady”. Ba, zajrzałem do wierszy i tekstów piosenek, li-cząc, że znajdę coś mądrego i głębokiego. Może po cichu liczyłem na to, że między dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia udało mi się „przewidzieć”, czym jest starość? Koniec koń-ców postanowiłem podzielić się fragmentem jednego z opowiadań, „oldschoolowego” dialogu między Nim a Nią:

Słodko nam na słonej wodzie – fragmenty

sta

ro

ść r

aD

ość

przemysław Wysota

Page 27: Fabularie 2/2014

wać – wojny, przestępstwa, wypadki – wszę-dzie śmierć. Wyziera z każdego zakamarka… A o starości zapomnieliśmy – nikogo nie dzi-wi widok „wyjącej pięćdziesiątki” w mini na technoparty czy siedemdziesięciolatka na deskorolce – oni są „cool”, wiecznie młodzi. Odrzucają starość, na siłę wracają do „mło-dości”, bo to pozwala im zapomnieć o tym, że czas płynie. A gdy oswoimy starość, pogodzi-my się z tym, że czas ucieka – czy nie jest ona fajna? Popatrz – załóżmy, że cała ta nasza im-preza z „Tatianą” to starość: dystans, spokój, nieprzejmowanie się rzeczami, na które nie mamy wpływu i które w ogóle nas nie dotyczą. Czy to nie jest życie, o jakim marzyłaś?

– Wiesz… Masz trochę racji. Ale starość to też takie rzeczy, jak twoja prostata, moje więd-nące cycki, zmarszczki, bóle w kościach… No i skleroza…

– Co do cycków – to „no worries” – będę ko-chał i całował, nawet jak sięgną do kolan.

Zaśmiali się głośno. Siedzieli przez chwilę, patrząc, jak ostatni fragment słońca chowa się za.horyzontem .

– Jednego nie rozumiem – ciszę przerwała Wanda – chcąc być wiecznie młodym, dajesz też sobie nielimitowany czas na realizację ma-rzeń. Możesz je odkładać w nieskończoność, bo „zawsze zdążysz”. A jednocześnie ciągle gonisz i się spieszysz, żeby realizować durne, pierdołowate rzeczy… Koniec końców – lądu-jesz w wieku sześćdziesięciu, siedemdziesię-ciu czy osiemdziesięciu lat z pretensjami, że nic ci w życiu nie wyszło. Swoje ambicje prze-rzucasz na dzieci, wnuki. A oni żyją tak jak ty – w kulcie wiecznej młodości i nieskończo-ności czasu… Kolejny paradoks, nie sądzisz? – Nie czekała na odpowiedź – człowiek to jed-nak durne bydlę…

– Durne… Ale wiesz co? Cieszę się, że my je-steśmy, tak jakby, trochę mniej durni…

Uśmiechnęła się.– I jeszcze jedno, maleńka. Cieszę się i cho-

lernie ci dziękuję za to, że mogę się przy tobie starzeć. Dobrze mi z tym.

– Mi też…(…)

Przemek Wysota – urodzony szczęśliwie 13 stycznia 1978, w piątek. specjalista procesowy, pół-socjolog, ćwierć-fizjoterapeuta, żeglarz, mąż, ojciec, poeta, publi-cysta, kucharz… Więcej grzechów nie pamięta. pierwsze próby literackie (krótkie formy, poezja, teksty piosenek) od 1996 r. Debiut poetycki w 2001 r. w magazynie studen-ckim „salis” w bydgoszczy, w tym samym roku rozpoczęta współpraca z czasopismem „świat Gier komputerowych” i magazynem studenckim „chleba i igrzysk” (ab/ukW). Dla „cii” powstał m.in. cykl felietonów „Ja jako były… stu-dent”, wspomnienie o Januszu Żernickim, kilka tekstów analizujących współczesną kulturę studencką. autor teks-tów piosenek, na stałe współpracujący m.in. z włocławską formacją blue sounds, Waldemarem mieczkowskim, oka-zjonalnie z innymi wykonawcami. zamieszczony fragment jest częścią nieopublikowanego opowiadania „słodko nam na słonej wodzie”.

Parada Seniorów 2014zorganizowana przez Fundację Zaczyn

fotografie: Jakub Nowotyński

Page 28: Fabularie 2/2014

2�

fabu

larie

2 (�

) 201

EMILIA WALCZAK: Kiedy zaczyna się sta-rość? W Polsce ageizm, czyli dyskryminacja ze względu na wiek, dotyka już kobiet po 35. roku życia i mężczyzn po 45… Chodzi tu głównie o problem z dostępem do zatrud-nienia.

Jeśli chodzi tylko o starość jako okres wie-ku emerytalnego, to udzieliłaś już doskonałej odpowiedzi. Jeśli zaś podejdziemy do tematu szerzej, tj. z perspektywy biologicznej, spo-łecznej, psychologicznej, filozoficznej czy kul-turowej, to sprawa przestanie być już taka oczywista.

Biologicznie kobiety przechodzą meno-, a mężczyźni – andropauzę. Zatem z punktu widzenia naszego ciała mamy jeden podsta-wowy warunek starzenia się: obumieranie struktur organizmu, czego przejawem jest m.in. spowolnienie i/lub zanik niektórych jego funkcji, tak jak np. zdolność rozrodu. Za-uważ jednak, że obecnie biologiczne charakte-rystyki starości przestają być już wystarczają-ce. Rozwijająca się technika i czerpiąca z tego procesu medycyna mocno zacierają granicę pomiędzy tym, co specyficzne dla młodych, a tym, co wyróżnia starszych. Nawiązując do wspomnianego przykładu – dzisiaj rodzicami mogą zostawać nawet 65-latkowie. Trudno za-tem przyjąć fizyczność za wiarygodne kryte-rium dla określenia starości.

Osobiście mam wrażenie, że nikt za bardzo nie wie, czym jest starość. Naukowe opracowa-nia nie radzą sobie z definicją tego zjawiska. Na domiar złego w kulturze zachodniej wszy-scy boimy się skutków, z którymi starość się wiąże. Nikt nie chce umierać. Umierać biolo-gicznie, społecznie czy psychologicznie. Woli-my być użyteczni i aktywni, a to dlatego, że po-siadamy wtedy poczucie k o n t r o l i nad sobą i naszym życiem. Poza tym aktywne działanie oraz rozwój z zasady jest przeciwieństwem pasywnego bytowania kojarzonego z entropią nas samych. Bez wyjątku jesteśmy stworze-niami społecznymi, dlatego nadawanie życiu sensu wiąże się m.in. z odpowiednim dla nas wpisaniem się w społeczno-kulturową sieć

międzyludzkich relacji i zależności. Jeśli prze-stajemy być potrzebni innym ludziom – prze-stajemy być szczęśliwi i… „obumieramy”.

Bycie potrzebnym dotyczy również możli-wości wykonywania pracy. Ograniczając się do kultury państw Zachodu – starość zaczyna się wtedy, kiedy jednostka staje się bezuży-teczna jako pracownik.

Co to znaczy? To znaczy, że jeśli człowiek przestaje so-

bie radzić z zadaniami, z którymi radzą sobie osoby młode, to przypina mu się łatkę starego. Ten proces zachodzi w obie strony na zasadzie samospełniającego się proroctwa, mianowi-cie: jeśli oczekujemy, że osoba w dojrzałym wieku nie poradzi sobie z powierzonymi zada-niami, to będziemy premiować właśnie takie jej zachowania, które potwierdzą naszą tezę o bezużyteczności tej osoby na danym stano-wisku. Jest to proces bardzo podstępny, ponie-waż zwykle nie jesteśmy świadomi, że właśnie zachodzi. Kiedy oceniamy kompetencje osoby w dojrzałym wieku, automatycznie skupiamy się na jej brakach, a nie na pozytywach, ponie-waż wynik naszej obserwacji musi zgadzać się ze stereotypem człowieka starszego, jaki nosi-my w naszej głowie.

A jakie są te pozytywy osób starszych?Przede wszystkim są to umiejętności wy-

nikające z życiowego doświadczenia takich osób, czyli: praktyczne podchodzenie do po-wierzonych im zadań, życiowa mądrość po-zwalająca na metaanalizę problemu, podejmo-wanie niestandardowych decyzji opartych na intuicji. Jednym słowem – my, jako społeczeń-stwo, wiele tracimy z powodu wykluczania osób starszych z życia społecznego. Dla mnie tendencja ta jest zupełnie niezrozumiała, bo – po pierwsze – Europa przeżywa obecnie demograficzną katastrofę, w związku z czym potrzebuje jak największej liczby czynnych zawodowo obywateli, a po drugie – wszystkie społeczeństwa, poza współczesnym światem Zachodu, doceniały życiowe doświadczenie

z dr moniką Dekowską rozmawiają emilia Walczak i Daria mędelska-Guz

Niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”

Nie

ra

Do

ść?

Page 29: Fabularie 2/2014

2�

starszyzny i wykorzystywały jej oceny w trud-nych sytuacjach. Współczesny Zachód sądzi jednak, że nie potrzebuje osób starszych, a ich kompetencje nabyte w wyniku wieloletniego doświadczenia traktuje jako bezużyteczne.

To chyba jest też tak, że osoby starsze w pew-nym momencie dają za wygraną i same od-suwają się w cień – w kulturze masowej do-minuje bowiem kult „młodych i pięknych”. Te osoby się w tym, nomen omen, m o d e l u nie mieszczą…

I tak, i nie. Sądzę, że tu wiele zależy od kil-ku wypadkowych: a) zawodu, który dana oso-ba wykonuje, b) jej osobowości, c) społecznych relacji (czy może liczyć na wsparcie innych) oraz – choć w mniejszym stopniu – d) od zdro-wia fizycznego i psychicznego, a także e) od sytuacji materialnej, od której zależy stopień zaspokojenia wielu potrzeb. Naturalnie waż-ną kwestią staje się również kontekst kulturo-wy, w którym przyszło takiej jednostce żyć.

Kwestia zawodu jest dość jednoznaczna; istnieją zawody, głównie natury fizycznej, które wymagają doskonałej sprawności ciała. Niemożność fizycznego wykonania zadania może być zagrażająca zarówno dla pracowni-ka, jak i dla osób postronnych (np. zawodowy kierowca z osłabionym wzrokiem może spo-wodować więcej wypadków niż 20 lat wcześ-niej, gdy widział doskonale).

Z osobowością sprawa staje się bardziej złożona. Grupa osób w wieku emerytalnym jest bardzo niejednorodna. Wyobraźmy so-bie, że np. ktoś o typie osobowości „działacza” straci pracę. To, czy doświadczenie utraty pra-cy wyjaśni sobie jako życiową porażkę, czy jako naturalną kolej rzeczy, zależy właśnie od jego osobowości. Jeśli ta osoba będzie na tyle osobowościowo „plastyczna”, by odnaleźć się w działaniach i pracy innego typu niż do-tychczas (np. wolontariat), a dodatkowo osoba ta otrzyma wsparcie od ludzi, których kocha i z którymi się przyjaźni, to ryzyko wyklucze-nia takiej osoby znacząco maleje.

Zachowanie plastycznej osobowości nie zawsze bywa łatwe ze względu na trudną sy-tuację, w której znajdują się osoby dojrzałe wiekiem. Częstokroć partnerzy takich osób już nie żyją, rodzina mieszka daleko i zajęta jest własnymi sprawami, a przyjaciele – o ile ist-nieją – należą do kręgu znajomych z pracy, któ-rą to pracę dana osoba właśnie straciła. Trzeba więc wiele wytrwałości i samozaparcia, aby satysfakcjonująco przeżyć wiek podeszły.

Czy w Polsce problem wykluczenia ze wzglę-du na wiek zaostrza się, czy raczej powoli zanika? Jakie jest tego podłoże?

Moim zdaniem problem ten zaostrza się. Z jakiego powodu? Po pierwsze, historia i komunizm, który skutecznie unicestwił w kilku pokoleniach zdolność twórczego my-ślenia o własnym losie, przyjmowania zmian

z radością, a nade wszystko – poczucia, że od pojedynczego człowieka wiele zależy. O więk-szość spraw dbała socjalistyczna władza, dla-tego ludzie ci zapomnieli, że to oni sami mają największy wpływ na to, co ich spotyka. Ak-tualnym skutkiem tamtego procesu jest per-manentne poczucie bezradności i lęku wobec szybko zachodzących zmian: kulturowych, społecznych, związanych z postępem techni-ki itd. Co więcej, zmiany te na ogół wymaga-ją szybkich reakcji, tymczasem osoby starsze z reguły funkcjonują wolniej niż młodzi, choć często bardziej skutecznie, a ich praca jest ja-kościowo lepsza. Niestety, nasza kultura prze-de wszystkim nagradza s z y b k o ś ć , a nie ja-kość pracy, więc choćbyśmy chcieli – nie mamy czasu docenić efektów pracy osoby starszej!

Sytuację zaostrzają również funkcjonujące stereotypy dotyczące starości, które nacecho-wane są wieloma negatywnymi skojarzenia-mi, co dodatkowo zaostrza położenie społecz-ne grupy senioralnej.

Na szczęście w literaturze przedmiotu zauważalne jest wprowadzanie nowej typo-logii, tj. podziału na tak zwany „trzeci wiek” i „czwarty wiek”. Kryterium podziału jest tutaj poziom aktywności psychospołecznej oraz styl życia. „Trzeci wiek” przypada na okres 60-90 lat. W jego pierwszej części osoby zazwyczaj są aktywne, samodzielne i nieza-leżne, w drugiej zaś tempo aktywności stop-niowo się obniża. „Czwarty wiek” przypada na okres powyżej 90. roku życia. Osoby stają się mniej sprawne psychofizycznie i najczęś-ciej potrzebują wsparcia ze strony innych. Określenia „trzeci wiek” i „czwarty wiek” są pozytywnie oceniane przez osoby starsze, po-nieważ nie zawierają w ocenie ich funkcjono-wania stereotypów społecznych i elementów pejoratywnych.

Muszę tu także poruszyć kwestię nieza-dawalającej sytuacji na rynku pracy. Obec-nie wysoki poziom bezrobocia dotyka przede wszystkim ludzi młodych i wykształconych, absolwentów studiów wyższych, którzy nie mając doświadczenia zawodowego, nie mogą znaleźć satysfakcjonującej pracy. W tym kon-tekście interesy grupy senioralnej mogą być oceniane jako zagrażające dla osób młodych, które pragną samodzielnie żyć w tym kraju.

Jeśli dodamy do tego niewydolność syste-mowej polityki senioralnej ze strony państwa – otrzymamy klimat sprzyjający wykluczeniu starszych ludzi.

A uniwersytety trzeciego wieku? Czy odgry-wają jakąś znaczącą rolę w „przywracaniu” osób starszych społeczeństwu? Czy są one popularne?

Mam wrażenie, że odgrywają rolę coraz większą. Co prawda popularność ich nie jest jeszcze dość wysoka, ale badania pokazują, że coraz więcej emerytów (głównie kobiet) de-klaruje chęć uczestnictwa w zajęciach, a więc

Nie

sta

ro

ść?

Page 30: Fabularie 2/2014

2�

fabu

larie

2 (�

) 201

�sytuacja powoli zmienia się na lepsze. Druga sprawa to jakość usług oferowanych przez tego typu uniwersytety. Często zajęcia pozostawia-ją wiele do życzenia, a jednym z powodów jest wspomniany już przeze mnie funkcjonujący w naszej kulturze stereotyp dotyczący sta-rości. Inną sprawą jest los absolwentów tych uczelni lub kursów przekwalifikowujących zawodowo. Tutaj – wbrew optymistycznym kampaniom informacyjnym – statystyki są zatrważająco niskie. Jedynie mały procent takich osób zostaje później gdziekolwiek za-trudnionych. Mimo to z całą mocą twierdzę, że uniwersytety trzeciego wieku są bardzo po-trzebne i pełnią wiele ważnych funkcji, m.in.: 1) trenują umysł i mózg, 2) pozwalają na ak-tywne wyjście z domu i nawiązanie nowych relacji z ludźmi, którzy chcą uczyć się nowych rzeczy, 3) podnoszą samoocenę i poczucie własnej wartości, 4) oswajają ze współczesny-mi osiągnięciami techniki i uczą wykorzysty-wać je do zaspokajania własnych potrzeb, np. komunikacyjnych, 5) dzięki przekazywaniu wiedzy dotyczącej szybkich zmian współczes-nego świata – zwiększają poczucie ogólnej ży-ciowej koherencji u uczestników, dzięki czemu osoby dojrzałe wiekiem przestają być zagu-bione i bezradne wobec wymagań współczes-nej rzeczywistości. A osoba mająca poczucie wpływu na świat to osoba, która chce działać dla siebie i innych, a więc wnosi do społeczeń-stwa wartość dodaną, dzięki czemu wszyscy na tym korzystamy. Sądzę, że podobny mecha-nizm dotyczy także innych grup zagrożonych wykluczeniem, nie tylko seniorów.

Czy potrzebne są jakieś widoczne kampanie społeczne uwrażliwiające społeczeństwo na potrzeby i problemy osób starszych?

Ja bym rozszerzyła pytanie: czy kampanie społeczne w ogóle odnoszą proporcjonalny skutek do poniesionych kosztów? Obawiam się, że w dość trudnym ekonomicznie i de-mograficznie czasie, kiedy przede wszystkim młode osoby nie mogą znaleźć zatrudnienia, kupić mieszkania i wychować dzieci, kam-pania uwrażliwiająca na potrzeby osób star-szych dałaby nikłe rezultaty.

Liczyłabym bardziej na poważne rozwią-zania systemowe w zakresie: opieki zdrowot-nej takich osób, zmianę prawa zmierzającego do utrudnienia zwalniania starszych pra-cowników, organizowania spółdzielni, które mogłyby się same utrzymywać, itp. W Polsce bardzo dobrze przyjął się program więźniów, którzy pracują na rzecz chorych, dzieci czy zwierząt. Dlaczego nie można byłoby zapro-ponować tego typu pracy osobom starszym? Zwłaszcza w sferach, w których mogłyby prze-kazywać własne doświadczenia młodszym pokoleniom .

Ważny jest w y b ó r . Osoby, które czują się na siłach i c h c ą pracować – mogą. Te, które chcą odpocząć, również powinny mieć możli-

wość prowadzenia aktywnego, satysfakcjonu-jącego życia w naszym społeczeństwie.

Okazuje się też, że koncepcja „państwa opiekuńczego” nie sprawdza się w krajach, które tę ideę wprowadziły w życie. W tej chwi-li wycofują się z tego typu polityki Duńczycy i Norwegowie, którzy chcąc wyjść naprzeciw starzejącemu się społeczeństwu, postawili na politykę „uaktywniania” osób starszych. Głównym założeniem jest to, żeby osoby star-sze pozostały samodzielne jak najdłużej. Liv Signe Navarsete, norweska minister, mówi w jednym z wywiadów:.Kiedy ludzie się starze-ją, niejako odcinamy się od nich: przestają być mieszkańcami, a stają się klientami systemu. (…) Państwo opiekuńcze powoduje pasywność wśród wielu osób starszych. A przecież powin-no zależeć nam na tym, by jakość życia tych lu-dzi była jak najlepsza.

Pani Navarsete wyjaśnia również: Nie chodzi o to, że państwo ma zrzec się odpowie-dzialności za swoich starszych obywateli, tylko o to, że ma pełnić wobec nich, czy innych grup potrzebujących wsparcia, nieco inną rolę. Mu-simy odejść od polityki przeznaczania środków na zwalczanie chorób i innych dolegliwości, kie-dy już wystąpią, na rzecz wspierania działań im zapobiegających, treningów, rehabilitacji itp., tak by ludzie mogli znów wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoje życie.

W Danii system aktywizacji osób starszych sprawdza się, co wyjaśniają badania prowa-dzone w Ameryce Północnej i Europie; wyni-ka z nich, że osoby aktywne całe życie także w późnej starości odczuwają znacznie mniej problemów zdrowotnych.

Jednak na gruncie polskim trzeba by za-pewne wielu reform, aby polityka aktywizacji nie przerodziła się w politykę dyskryminacji.

DARIA MĘDELSKA-GUZ: Czy w naszym kra-ju starość jest wstydliwa?

Trudno odpowiedzieć mi na to pytanie, ponieważ emocja wstydu jest bardzo intymna i wiąże się z poczuciem, że robimy coś, czego nie powinniśmy robić, coś, co przekracza nor-my społeczne i nasze własne. Jeśli weźmiemy pod uwagę wartości lansowane przez main-streamową popkulturę, to – owszem – starość w aspekcie cielesnym oraz psychologicznym w ogóle nie wpisuje się w te ramy. Z tego punk-tu widzenia starość może być wstydliwa.

Ale nie demonizowałabym tego, bo z jed-nej strony mamy głęboki, archetypicznie za-korzeniony obraz starca jako mędrca, którego należy darzyć bezwzględnym szacunkiem – i ten wzorzec ciągle jeszcze pokutuje w na-szym wychowaniu. A po drugie, reprezentacja osób starszych staje się w naszym kraju coraz liczniejsza i nie zauważyłam, aby osoby te wstydziły się aspektów własnej starości. Jeśli przejawiają zachowania wstydliwe, to bar-dziej wiążą się one z wartościami wyniesiony-mi z ich domów czy wyznawaną religią.

Do

Jrz

aŁo

ść

Page 31: Fabularie 2/2014

2�

Przytoczę tu zresztą wyniki badań prowa-dzonych na terenie Europy, z których wynika, że faktyczny obraz osób starszych nie odpo-wiada funkcjonującym stereotypom społecz-nym. Na przykład w badaniach niemieckich, w których porównywano osoby starsze (śred-nia wieku 74 lata) z młodszymi (średnia wieku 24 lata), wykazano, że osoby starsze w porów-naniu z osobami młodszymi miały bardziej po-zytywną postawę wobec siebie i były bardziej zadowolone ze swojego wyglądu fizycznego. Podobne rezultaty uzyskano w badaniach po-pulacji amerykańskiej. Nie znam niestety po-dobnych badań na terenie Polski, choć przy-puszczam, że percepcja starości byłaby u nas znacznie bardziej negatywna.

Pamiętajmy, że sposób wartościowania cech związanych ze starością ma charakter indywidualny i zależy m.in. od zasobów we-wnętrznych, takich jak system wartości, doj-rzałość psychiczna, integracja osobowości, dotychczasowy sposób funkcjonowania psy-chospołecznego.

Jaki jest stosunek do starości w innych kul-turach?

Starość zaczyna być kłopotliwa w momen-cie zakłócenia równowagi demograficznej w danym społeczeństwie. Kultury dawne postrzegały starszyznę jako ważne ogniwo doradcze państwa, miasta czy grupy społecz-nej. W tej chwili jednak w każdym państwie, które boryka się z ujemnym przyrostem natu-ralnym, starość jest niechętnie poruszanym problemem w związku z niewydolnością przy-jętych w owych państwach systemów emery-talnych oraz z brakami w opiece zdrowotnej. Już teraz wyliczono, że w 2020 roku od jednej trzeciej do połowy obecnych gimnazjalistów musiałoby się zatrudnić w systemie opieki zdrowotnej, aby starzejące się pokolenie mo-gło zostać objęte pomocą medyczną. Wygląda na to, iż obecny stosunek społeczeństw do sta-rości jest modyfikowany przez inne współwy-stępujące zjawiska społeczne i ekonomiczne, a to oznacza, że zmienia się on tak, jak zmie-niają się owe zjawiska.

Jakie jest natężenie ageizmu u nas? Trudno mi to ocenić, nie znalazłam wiary-

godnych opracowań naukowych na temat tego zjawiska w Polsce.

A jakie są skutki starzenia się społeczeń-stwa i jak w naszym kraju w tym kontekście funkcjonuje polityka?

Cóż… W krajach Zachodu widać wiele se-niorów korzystających w pełni z uroków życia: pędzą na zakupy i do kawiarni na elektrycz-nych wózkach, wyjeżdżają na zagraniczne wycieczki, chodzą do klubów i na spotkania towarzyskie, ba, uprawiają sport! Tam jest to normalne. Jeśli mam kłopot ze starzejącym się ciałem, to ułatwiam sobie życie poprzez

wynalazki lub dostosowuję własne życie tak, aby było dla mnie i dla innych w pełni satys-fakcjonujące. Ale tam państwo płaci za utrzy-manie osób starszych (wspomniana polityka państwa opiekuńczego). U nas – nie. Skutkiem tego jest paniczny lęk każdego z nas przed sta-rzeniem się. Nie chcemy więc o tym myśleć, nie chcemy rozmawiać, ani w ogóle zauważać tego problemu. Coraz częściej spotykam się z relacjami starszych pacjentów, którzy mó-wią mi, że nie chcą być leczeni przez lekarzy, ponieważ w „pani/pana wieku pogarszanie się stanu zdrowia jest normalne”. A młodzi? Uczą się, że stary człowiek to człowiek bezużytecz-ny, właściwie taki nie wiadomo kto. Nie trzeba tego kogoś szanować, za to same z tym kimś kłopoty, bo niezaradny, słaby i do tego jeszcze nie do końca „kumaty”. Z drugiej strony, nie przekażemy takiej osoby do ośrodka opieki, bo przecież czujemy kulturowo i religijnie zintrojektowany obowiązek (a nie chęć wy-nikającą z miłości) do opieki nad taką osobą. W państwach Zachodu (Francja, Wielka Bry-tania, Holandia) mieszkanie w ośrodkach dla seniorów jest zwyczajną sprawą. Nieste-ty w sytuacji, gdy osoby starsze zmuszone są do mieszkania z rodziną, a rodzina – zmu-szona do opieki nad seniorem – gwałtownie rośnie przemoc młodszych wobec osób star-szych, zarówno finansowa, psychiczna, jak i fizyczna.

Dr Monika Dekowska – psycholog, pracuje jako szkole-niowiec i terapeuta. Jest także malarką i ilustratorką.

ze s

tar

ośc

ią malowała monika Dekowska

Page 32: Fabularie 2/2014

�0

fabu

larie

2 (�

) 201

Ile kosztuje ten tornister? Sto sześćdziesiąt pięć złotych, proszę panią. A czy on nie farbuje? Nie, proszę panią, nie powinien, ma pani trzy lata gwarancji. Dobrze, a te małe kieszonki po bokach? W jednej dziecko może trzymać buty na zmianę, w drugiej na przykład termos. Są wygodne, a z tyłu stelaż, podwójne szwy. Mhm. Podoba ci się? Może być, niech będzie. Czyli ma być, tak? Prosimy. Sto sześćdziesiąt pięć, tak.

Mama z synem wychodzą ze sklepu. Nie mają zbyt wiele czasu, więc nie odrywają metek ani w sklepie, ani też przed nim. Metki, czego należa-ło spodziewać się już wtedy, pozostaną na plecaku jeszcze przez następny tydzień. Zbliża się wieczór, matka z synem szybko udają się do domu.

Nieprędko, lecz i nieubłaganie przyszedł dzień odpakowywania. Syn delikatnie odrywa jedną metkę, następnie odrywa drugą metkę, teraz sta-rannie ściąga kolorowe reklamy. Ogląda plecak jeszcze raz powoli i dokładnie. Pięć razy. Nie ma już żadnych etykiet, metek, nalepek i tym podob-nych. Uprzednio odcięte i oderwane etykiety cho-wa w odpowiednie miejsce, przy czym, o ile są zbyt duże, składa je, ale w taki sposób, aby nie drażniły. Plecak jest gotowy. Pakuje weń książki, pakuje doń zeszyty. Pakuje też drugie śniadanie, termos i te-nisówki. Wszystkie przedmioty wkłada ostrożnie, powoli, z szacunkiem.

Po włożeniu, kiedy wszystko jest na miejscu, wtem okazuje się, że nie znaczy to nic, a syn do-brze wie, że to, co widzi, to zdecydowanie za mało. Wtedy od podstaw, i zapalczywie, układa znów wszystko tak, aby wyrwać się z czarnej dziury, w którą leci na łeb na szyję. Przez chwilę udaje mu się ułożyć i przytrzymać wszystko, jednak już po chwili dociera do niego, to jasne, że znów wszystko jest nie tak. Medytacja nie służy, u licha, do robie-nia porządków!

Dziecięce rozczarowania są bardzo bolesne, tak, to prawda.

Syn, pomimo rozbicia, mobilizuje się – przymy-ka oko. I wreszcie zbiera się do wyjścia. Opuszcza-jąc dom, wprawdzie leniwie (ociągasz się – narzeka mama), daje świadectwo aprobaty dla kłopotliwej sytuacji. Wyróżnia go to spośród wielu innych osób. Masz strasznie ciężki ten tornister, musisz wychodzić. Syn wynosi plecak z domu w kierunku szkoły.

W trakcie niesienia plecak narażony jest na ciągłe spojrzenia ze strony właściciela. Poprawia-nie suwaków, zamków, klamer trwa długo. Z cza-sem wszelki dotyk wymierzony w plecak staje się gwałtem. Z czasem samogwałtem.

Syn, niosąc plecak, rozmyśla o podróżach, woj-nach i amunicji. Myśli: plecak, bunkry, wojna, wa-kacje, morze, plaża, wakacje, plecak. Wojna – amu-nicja. Syn rozmyśla o szkole, podróżach, wojnach, aż trudno uwierzyć, że choć na chwilę udaje mu się zapomnieć o nim.

Wyginając tułów do granic, próbuje prawą ręką otworzyć jego lewą kieszeń. Ta nie daje się otworzyć. Szarpie – nic. Pod dłonią czuje coś ob-łego, twardego, metalowego. To nakrętka termo-su. Myśli, że to nie termos, myśli, że to broń, czuje przy tym drapanie w żołądku. To broń, to pewnie amunicja. Termos byłby przecież ciepły, myśli. To na pewno broń, to amunicja, to pocisk. A co, jeżeli wybuchnie?

Nie, to nie broń, dochodzi do wniosku po chwi-li. Przecież to nakrętka termosu, która zawsze jest chłodna. Bez sensu, że plecak został w ogóle zro-biony, skoro można go zniszczyć, mówi cicho. Nie daje jednak wiary, że jest to możliwe dzisiaj albo nawet w tym roku.

Z pewnością w plecaku jest broń lub amunicja – powróciła myśl. Najlepiej sprawdzić. Zatrzymuje się powoli, zdejmuje plecak, rozsuwa zamki, roz-pina klamry. Pusto. Książki, zeszyty, prowiant, te-nisówki oraz termos z chłodną nakrętką. Żadnej broni nie ma. Tak, to by było za dobrze, gdyby tu jakaś broń była, ale i też trochę przerąbane, lepiej nie – myślał, idąc do szkoły.

Syn co chwila sprawdza plecak. Nagle potknął się, wyrżnął i leży. Widzi budynki, drzewa, niebo, słońce. Nic ciekawego – na dole ziemia. Wstaje, podnosi się, siłę upadku przyjął na korpus, skarb na ramionach pozostaje nietknięty. Od tej chwili dotykanie wypełnia dalszą część krótkiej drogi.

Doszedł do szkoły. Przebiera buty i rusza na lekcje. Na zajęciach uwagę dzieli między klamry i zamki a słuchanie pań nauczycielek. To, co mó-wią, jest ciekawe, jednak plecak zwycięża, wiodąc jego, syna, ku coraz to nowej przygodzie. Ćwicze-nia wypełnione?

Kiedy zadzwonił ostatni dzwonek, syn ruszył do domu. Dotykanie plecaka obecnie, po lekcjach, ustaje na rzecz rozważań nad zawartością. Zwery-fikowano ją już jednak kilkadziesiąt razy, dlatego trudno uwierzyć, że w plecaku jest lub była broń czy amunicja. Syn wobec tak poczynionych usta-leń zaznaje spokoju. Rozmyślając o lekcjach, idzie naprzód, a w obliczu braku zagrożenia zapomnie-nie przychodzi łatwo.

Spacerowym krokiem zbliżał się do domu, kie-dy to niepewność po raz wtóry zaczęła narastać. Z oddali widzi matkę. Ona również idzie w stronę domu i spogląda na syna, który z tak dużej odle-głości zlewa się z nowym tornistrem. Ktoś mógł włożyć broń do plecaka, kiedy zmieniałem buty, w szatni, niepostrzeżenie, a później już nie spraw-dzałem, myśli. Jest niespokojny, szarpie rękoma, podniecenie przypływa doń i odpływa zeń.

Przedmioty w plecaku zamieniają swe pozycje, kiedy syn przemawia do siebie – w szatni, schyla-łem się, siadałem, odwracałem głowę, to mogło być wtedy albo i wcześniej nawet, w sali jeszcze.

Matka macha do syna, zerkając na tornister. Zbliżają się do siebie. Mamo, w tym plecaku jest broń.

Czy jedynym orężem matki będą teraz fakty? (2008)

Paweł Brożyński – ur. 1985. Historyk i krytyk sztuki, tłu-macz. mieszka w krakowie.

paweł brożyński

Pole minoweD

ziec

ięce

ro

zcz

ar

oW

aN

ia

Page 33: Fabularie 2/2014

�1

Wykluczenie to obecnie temat szeroko dys-kutowany w ramach rozmaitych dziedzin humanistycznych, w tym filozofii. To temat nie tylko frapujący teoretycznie, ale też pil-ny społecznie. Pytania o źródła wykluczenia, jego przejawy oraz sposoby przeciwdziała-nia jemu to kwestie poruszane w dyskusjach między innymi o kobietach, LGBTQ, zwierzę-tach, niepełnosprawnych, osobach starszych, mniejszościach etnicznych czy religijnych. Poruszanie tematu wykluczenia często idzie w parze ze wskazaniem tego, w jaki sposób polaryzują się rozmaite grupy społeczne, tworząc opozycję my–oni, znane–nieznane, swojskie–obce, które w istocie kreślą granicę, poza którą rozciąga się przestrzeń wykluczo-nych, innych, dziwnych. To uproszczony mo-del, wskazujący jednak bezbłędnie na pew-ną prawidłowość: granice ja/my wyznaczają sferę tego, co normalne, właściwe, rozumne, sensowne itd., reszta tonie w odmętach nie-normalności, wypaczeń, zła, bezsensowności, chaosu. To sprytne i bardzo złudne uporząd-kowanie sobie świata (jego przykłady mno-żą się w praktyce społecznej i w literaturze): wszystkie szarości, niedopowiedzenia, wąt-pliwości i nieoczekiwane zmiany zostają wy-miecione na rzecz czarno-białego porządku. Badacze o psychoanalitycznym zapleczu pod-kreślają, że tworząc taki biało-czarny obraz życia i skazując pewne grupy społeczne na egzystencję nienormalną, bezsensowną i złą, w rzeczywistości projektujemy na zewnątrz jakąś cząstkę nas samych. Widzimy w innych to, czego boimy się w samych sobie, to, czego w sobie nie lubimy, to, czego w nas samych nie rozumiemy. W tym pejzażu wykluczonych dziecko pojawia się rzadko, nie jest figurą wy-kluczenia, nie służy przemyśleniu tego, czym jest wykluczenie, chyba że jest to nie „nasze” dziecko, lecz obce. W tym ostatnim przypad-ku jednak wykluczenie dotyka dziecka nie ze względu na to, że jest dzieckiem, ale z uwagi na inne jego cechy.

Wydaje się, że dziecko jest towarem na wagę złota w starzejących się europejskich społeczeństwach, że to, co młode, jest lepsze i ładniejsze niż to, co stare, i że każdy z nas, bę-dąc niegdyś dzieckiem, traktuje tę przestrzeń dzieciństwa jako coś znanego od podszewki, oswojonego czy wręcz swojskiego.

Dziecko jest też rzadkim przedmiotem re-fleksji filozoficznej, pojawia się od czasu do czasu, i jeśli się pojawia, to jako swego rodza-ju materia, którą należy właściwie uformo-wać, aby z nieokreślonej larwy przemieniła się w dorosłe, autonomiczne, dojrzałe imago. Dominującym pytaniem filozoficznym jest zatem pytanie o to, jak pomyślnie przepro-wadzić dziecko w stan dojrzałości, jak wyjść z dzieciństwa. Tymczasem dziecko samo w sobie i dla samego siebie to zagadnienie ra-czej marginalne.

Dziecko na kozetce u doktora Freuda

Sigmund Freud to jeden z tych filozofów, którzy zwrócili uwagę na dziecko i na to, że wydarzenia dzieciństwa odbijają się ni-czym czkawka w dorosłym życiu. Dojrzał też w dzieciach istoty seksualne, czym dowiódł, że seksualność nie spada na nas z nieba, gdy kończymy, powiedzmy, osiemnaście lat, lecz że jest integralną częścią ludzkiego podmiotu od samego początku i wpływa na jego kształ-towanie już od niemowlęctwa. Wnikliwy psychoanalityk nie traktował jednak dziecka jako kategorii autonomicznej. Freud najczęś-ciej badał dorosłych. Dziecko pojawia się jako miniona postać samych pacjentów, z której oni wyłonili się, dźwigając na sobie ciężar nerwic, fobii, histerii – ich przyczyny nieodmiennie odnajdywane są w ich dzieciństwie.

Freud oczywiście obserwuje też same dzieci – chłopców i dziewczynki – spisuje na przykład marzenia senne swoich córek, ob-serwacji tych używa do uzasadnienia lub po-głębienia swoich teorii, nie prowadzi jednak terapii dzieci. Wyjątkiem jest przypadek Ma-łego Hansa, który Freud prowadzi korespon-dencyjnie na podstawie notatek ojca chłopca1 ..Tak naprawdę mały Hans jest w pułapce po-między ojcem (i matką) oraz doktorem Freu-dem, co zauważyli współcześni francuscy filozofowie – Gilles Deleuze i Félix Guattari, pisząc: „Freud liczy się wyraźnie z kartogra-fią małego Hansa, ale zawsze po to tylko, by

1 S. Freud, Analiza fobii pięciolatka [Mały Hans], w: idem, Dwie nerwice dziecięce, przeł. R. Reszke, Wy-dawnictwo KR, Warszawa 2000, ss. 7-97.

monika rogowska-stangret

Dzieciństwo jako przestrzeń wykluczenia

sam

e D

ziec

i

Page 34: Fabularie 2/2014

�2

fabu

larie

2 (�

) 201

�pogodzić ją z fotografią rodzinną”2. Mały Hans nie jest tu autonomiczną istotą, zresztą sama formuła jego analizy zapośredniczonej przez świadectwo ojca o tym świadczy. Hans jest formowany, zakorzeniany w rodzinie, „prze-fotografowuje [się] w ojcu, przekalkowuje [się] na matczynym łóżku”, jak określają to Deleuze i Guattari. Hans jest jak dzika trawa rosnąca w nieposkromiony i nieustrukturyzowany sposób, stopniowo jednak – przycinany i pie-lony – dopasowuje się do przestrzeni zamknię-tej między figurą matki, ojca i nieobecnego doktora sprawującego pieczę nad tym ogrod-niczym majstersztykiem. W efekcie tych za-biegów Hans zaczyna rosnąć tam, gdzie może, i dopasowuje się – niczym drzewko bonsai – do skarłowaciałych norm rodzinnego domu.

Historia analizy Hansa i jej krytyka una-oczniają przynajmniej dwie prawidłowości podejścia do dzieci w ustalonych strukturach rodzinnych i społecznych.

Po pierwsze, dziecko nie wydaje się wcale kimś innym od nas samych, kimś, kogo dopie-ro się uczymy, do kogo docieramy, kogo po-znajemy, kto jest dla nas – do pewnego stopnia – zagadką. Wprost przeciwnie, przykład ten zdaje się świadczyć o tym, że przechwytujemy dziecko, wpasowując je – jak nową sadzonkę – w nasz własny ogródek. Widzimy w dziecku nas samych – niekiedy dosłownie („oczy tatu-sia”, „wykapana mama”), niekiedy jako dodat-kową, z nieba spadłą możliwość realizacji na-szych własnych pragnień i marzeń, w efekcie czego dziecko staje się odnóżem nas samych. W kontakcie z dzieckiem widać, jak trudno jest nam „pomyśleć I n n o ś ć w obrębie na-szej własnej myśli”3, dopuścić do głosu różni-cę w centrum tego, co znane, przewidywalne, ustalone – nasze. Wzięte na serio dziecko rozsa-dza strukturę nasz–obcy, ponieważ balansuje na jej granicy. Wyłoniło się z nas, ale jest odręb-ne, jest zależne od nas, ale niekiedy zaskakuje samodzielnością, ma włosy mamy, które jednak w słońcu nabierają innego, zupełnie nowego blasku. Tym silniej wdrukowujemy w dziecko, nakładamy na nie „nasz obraz i podobieństwo”, w skrajnych przypadkach dziecko może być zaledwie tłem, na którym wyświetlamy znany nam już od pokoleń rodzinny film.

Po drugie, dziecko staje się zakładnikiem pewnej koncepcji czasu, która każe nam patrzeć na życie człowieka z jednej strony w perspektywie pewnej liniowej narracji: na-rodziny, dzieciństwo, młodość, małżeństwo, reprodukcja, starość i śmierć, z drugiej zaś w cyklicznym powtarzaniu się tej narracji w kolejnych pokoleniach. Ta liniowość i cy-kliczność czasu jest zaburzana na różne spo-

2 G. Deleuze, F. Guattari, Kłącze, przeł. B. Banasiak, „Colloquia Communia” 1-3 (36-38) 1988, s. 228.3 M. Foucault, Archeologia wiedzy, przeł. A. Sie-mek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977, s. 37.

soby, pisze o tym między innymi Judith Hal-berstam w książce In a Queer Time and Place, wskazując na istnienie „queerowych czasowo-ści”, które rozsadzają zastane modele podmiotu i stanowią dlań alternatywę i które są tworzo-ne w oparciu o rozmaite doświadczenia, takie jak AIDS, ryzyko, choroba, „przedwczesna” śmierć4. Spojrzenie na dziecko w oderwaniu od liniowo-cyklicznego scenariusza życiowe-go, a na przykład przez pryzmat „queerowej czasowości”, jest także wyzwaniem pomyśle-nia inności w obrębie nas samych.

Dziecko – pomiędzy tym samym a innym

Teoretycy prześwietlający kwestię wyklu-czenia często dochodzą do wniosku, że wy-kluczamy to, co obce w nas samych, że w isto-cie w samym sercu tożsamości nosimy skazę obcości, piętno innego, znamię wykluczone-go. Czyni tak Julia Kristeva w książce Stran-gers to Ourselves, pisząc, że polityczna lekcja płynąca z Freuda uczy nas, w jaki sposób wy-krywać obcość w nas samych, co wydaje się filozofce jedynym sposobem na to, by nie na-pastować obcych na zewnątrz nas5. Co więcej, Kristeva widzi możliwość zbudowania mię-dzyludzkiej solidarności w oparciu o świado-mość nieświadomości6, a więc o świadomość tego, co w nas samych obce. Czyni tak Jonat-han Littel w eseju Suche i wilgotne, pokazując, w jaki sposób faszyzm był próbą utrzymania pewnej wizji „ja”7. To tylko dwa przykłady szerszej tendencji.

Jaka jest na tym tle rola dziecka jako figu-ry wykluczenia? Wydaje mi się, że szczególna. Wzbudza bowiem niepokój wzmiankowanym wcześniej byciem pomiędzy tym, co znane, określone, nasze, a tym, co obce, inne, nie-określone, zamieszkując sferę szarości pomię-dzy schematami czerni i bieli.

Spójrzmy na relację z dzieckiem jako na stopniowe, cielesne wyłanianie się obcości z nas samych, komórkowe narastanie obcości w naszych własnych komórkach: „komórki mnożą się tak w przypadku raka, jak i w przy-padku ciąży”8. Rytm podziału komórek, cie-

4 J. Halberstam, In a Queer Time and Place. Trans-gender Bodies, Subcultural Lives, New York Universi-ty Press, New York, London 2005, s. 1-21.5 J. Kristeva, Strangers to Ourselves, przeł. L. S. Roudiez, Columbia University press, New York 1991, s ..191 .6. Ibidem, s. 192.7 J. Littell, Suche i wilgotne. Krótka wyprawa na te-rytorium faszysty, przeł. M. Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.8 R. Braidotti, Etyka stawania-się-niewykrywalnym, przeł. J. Bednarek, w: Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, pod red. A. Gajewskiej, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2012, s. 304.

Dzi

eci s

am

e

Page 35: Fabularie 2/2014

��

lesnych przemian i transformacji prowadzi w końcu do wyłonienia się innego – uzewnętrz-nienia tej „cielesnej nieświadomości” – obcego z nas samych poczętego. To nasze-obce dziecko, wyłaniając się, wzbudza lęk. Czy uda nam się odnaleźć jego cechy w innych członkach ro-dziny, czy też obdarzy nas odcieniem włosów, kształtem oczu, nosem, kolorem skóry dotąd nigdy niespotykanym w tej rodzinie? Czy nie przyjdzie na świat potwór rodem z horrorów, coś niepodobnego do ludzkiej istoty, pokra-ka, monstrum, uosobienie obcości?9. W relacji z dzieckiem wyłania się „cielesna nieświado-mość” lęków, oczekiwań, pragnień zakorze-nianych w ciele dziecka przez jego rodziców i rodzinę, którzy wymazując inność dziecka, zamazują ją własnym obrazem, głosem, prag-nieniami czy zainteresowaniami. W ten sposób czynią z niego kolejny element idealnie dopaso-wany do układanki zwanej rodziną, tak jak sta-ło się w przypadku małego Hansa. Wykluczone tu zatem zostaje to, co w dziecku inne, to, co w nim nienasze, to, co w nim dziwne, a przyję-te to, co swojskie, oswojone, takie samo.

Dziecko nie do zniesieniaZ wykluczeniem tej części dziecka, która

odróżnia się od systemu rodzinnego – ujedno-liconej, swojskiej sfery – idzie w parze wyklu-czenie tego, co podważa, wyśmiewa, zaburza, dziwi się i nie uznaje za oczywiste tego, co z punktu widzenia owego systemu oczywiste być musi. Wykluczenie inności dziecka jest jednocześnie wykluczeniem potencji wywro-towej inności.

Deleuze i Guattari, odwołując się do anali-zy małego Hansa, pokazują, że jego fobia była próbą ucieczki z ustalonych ram rodzinnej fo-tografii, rodzajem buntu, formą oporu, „praw-dziwą opcją polityczną”10 i że aktywność ojca podpieranego autorytetem doktora Freuda była w istocie rozbijaniem „kłącza” Hansa, blokowaniem wyjścia, warunkowaniem: „Po-zwolą wam żyć i mówić, pod warunkiem jed-nak, że zatkają wszelkie wyjścia”11 ..Wyklucza-jąc inność dziecka, wykluczamy jednocześnie nieznośne enfant terrible, a więc kogoś, kto mógłby zaśmiać nam się w twarz, wywrócić na nice nasz wspaniały świat, odkryć prze-milczenia, podeptać pieczołowicie zbierane wspomnienia, znieważyć Ojca i Matkę, po-drzeć na strzępy rodzinne fotografie lub, co jeszcze nawet gorsze, narysować na nich kolo-rowymi kredkami inne obrazki.

Niekiedy mówi się, że odczuwamy coś na kształt melancholii, żalu, tęsknoty za utra-

9 Tym lękiem karmi się często kultura popularna. Zob. np. B. Creed, The Monstrous-Feminine: Film, Feminism, Psychoanalysis, Routledge, London, New York.1993 .10 G. Deleuze, F. Guattari, Kłącze, op. cit., s. 229.11 Ibidem, s. 228.

conym dzieciństwem mitologizowanym pod postacią utraconego raju, pełni, całości, sen-su, braku izolacji, miłości, bliskości, swobo-dy, natychmiastowego zaspokajania potrzeb, za światem, któremu kres położyła rozłąka z matką, rozczarowanie, pierwsze niespełnie-nie12. Czy nie jest to także tęsknota za owym enfant terrible, którym przynajmniej poten-cjalnie było „kłącze” każdego z nas? Tęskno-ta za tym, by rozpirzyć świat w drobny mak i poukładać po swojemu (albo i nie). Tęsknota, z której możemy czerpać wizje innego świata. Tęsknota za wykluczonym dzieckiem, która jest istotą buntu. Tęsknota za dzieciństwem – przestrzenią wykluczenia, w której rodzi się sprzeciw i to, co nowe.

12 Piszą o tym na przykład Julia Kristeva, Luce Iri-garay czy Rosi Braidotti.

Monika Rogowska-Stangret – niedawno obroniła dok-torat w ifis paN zatytułowany Ciało – poza innością i tożsamością. Trzy figury ciała w filozofii współczesnej; obecnie współpracuje z instytutem filozofii uW; stypen-dystka fundacji kościuszkowskiej oraz eberhard karls universität tübingen; publikowała m.in. w „przeglądzie filozoficzno-literackim”, „etyce”, „pracach kulturoznaw-czych”, „Ha!arcie”, „sztuce i filozofii”, „recyklingu idei”, „literacjach”, „Women: a cultural review” oraz w tomach zbiorowych; zajmuje się współczesną filozofią, teorią fe-ministyczną, feministycznym nowym materializmem, posthumanizmem, animal studies oraz relacją między literaturą a filozofią; współpracuje z „przeglądem filozo-ficzno-literackim”, przetłumaczyła Mit urody Naomi Wolf (czarna owca 2014) oraz teksty Judith butler i elizabeth Grosz.

Dzi

eci i

lęk

i

malowała monika Dekowska

Page 36: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

Historia świata to historia konfliktów. Kon-fliktów na wszystkich możliwych płaszczy-znach życia, od politycznej (i słynne słowa: „wojna jest jedynie kontynuacją polityki in-nymi środkami”) po kulinarną (w wydaniu wegan). Jedne stanowią główną oś działalno-ści ludzkości, inne wypełniają prywatne prze-strzenie. Do rangi konfliktów kardynalnych w latach 60. XX wieku za sprawą hippisów urósł konflikt pokoleń, czyli ścieranie się ro-dziców z dziećmi, czy po prostu osób w „po-deszłym wieku” z młodymi. Najważniejszym nośnikiem młodzieżowych racji stała się mu-zyka rozrywkowa. Scena muzyczna wzrasta-ła w duchu buntu przeciwko obowiązującym zasadom i tym, którzy je konserwują, czyli mitycznym „Starym”. („Starzy” to tacy „Oni” z teorii spiskowych). „Nie ufaj nikomu po trzydziestce”, przekonywała piosenkarka Joni Mitchell. I rzeczywiście, muzyka rozrywkowa to praktycznie wyłącznie pole działania goło-wąsów (mniej panienek). Jeżeli przyjrzymy się wszystkim muzycznym rewolucjom od lat 60. ubiegłego wieku, pewnie ich twórcy wszyscy razem mają mniej lat niż np. Joseph Haydn. Oczywiście „na scenie” nie brakuje starych, lecz w większości są to wykonawcy, którzy weszli na nią w młodości i po prostu jeszcze z niej nie zeszli. Jeden z polskich zespołów po-

Muzyka rozrywkowa a starość

ruszył nawet ten problem w swojej twórczości i czterdziestoczteroletni młodzieniec sugeru-je słuchaczom, że „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść Niepokonanym”. Od tego czasu mi-nęło siedemnaście lat i to wciąż nie jest jego czas. Możliwe, że ciągle walczy ze „Starymi”. (Jednak, co ciekawe, tak jak podobno organi-zatorem feministycznej organizacji Femen jest mężczyzna, tak pionierem muzyki mło-dzieżowej jest Bill Haley, który był dziesięć lat starszy od Elvisa!).

Można wymieniać ikony muzyki rozryw-kowej; The Beatles, Rolling Stones i cała „bry-tyjska inwazja”, Led Zeppelin i cała scena kła-dącą podwaliny pod hard rocka, Sex Pistols, punk, nowa fala itd. Wszystkie znaczące cezu-ry muzycznej popkultury to efekt działalności mniej więcej dwudziestolatków. Nie wiem, jak Wy, ale ja w wieku dwudziestu lat raczej mia-łem niewiele do powiedzenia. Ale zdaje się, że nie zawsze o racjonalny przekaz chodziło młodym wykonawcom. Surowej racjonalności „Starych” przeciwstawiali młodzieńczą emo-cjonalność. Podczas „lata miłości” w cenie był raczej „duch muzyki” i „szamańskość”, które łatwo znaleźć po wcześniejszej konfrontacji z tekturką nasączoną LSD. Oczywiście poja-wiały się poważniejsze postulaty, np. woka-listka Jefferson Airplane narzekała, że The Beatles w środku rewolucji słodko zwodzą publiczność tekstami w stylu „I wanna hold your hand”.

Jednym z problemów muzyki rozrywko-wej, o którym wspominałem wyżej, jest funk-cjonowanie na scenie młodzieżowej osób, które wychowują wnuki. I bardziej niż o roz-bieżność w kwestiach światopoglądowych na linii młodzi–starzy, chodzi o świeżość czy witalność formy. Najlepszym określeniem na dzisiejszą działalność tuzów, jak The Cure, U2, Depeche Mode, Red Hot Chili Peppers jest „zdziadzienie”. Na polskiej scenie dokładnie to samo spotkało Kult czy T.Love. Zresztą, przy okazji płyty Ostateczny krach systemu korporacji dziennikarze muzyczni poruszyli temat różnicy wieku Kazika i jego słuchaczy, których niekoniecznie muszą interesować hi-storie o Waldemarze Pawlaku z czasów, gdy jeszcze na stojąco wchodzili pod szafy.

Są pewne wyjścia z powyższej sytuacji – nigdy się nie zestarzeć albo przestać grać. Nie dowiemy się, czy młodzi z Klubu 27 chcieli zrealizować pierwszą z możliwości.

kasper lingeG

ra

sta

ro

ść

DJ Wika podczas parady seniorów 2014 (fundacja zaczyn). fot. Jakub Nowotyński

Page 37: Fabularie 2/2014

�5

str

oN

a z

Wie

rsz

em

Wrzesień

Kobieta w kostiumie plażowym,prostokąt i trójkąt,w oddali wydma łącząca się z morzem,czarna flaga na długim sosnowym trzonkuwbitym w piasek.Na brzegu pień, okorowany i blady.Na pniu rybitwa, głowa orła na tłustym kurzym cielei te nóżki prostowane na beczce.

Adam Raczyński – ur. w 1975 w Warszawie. poeta. opublikował tomy wierszy: Chorobal (1998), Otwie-racz (2004), Obce wanny (2006), Słońce Północy (2011). Wiersze publikował m.in. w „czasie kultury”, „studium”, „ricie baum”, „kresach”, „akcencie”, „po-graniczach”. opowiadania w „krzywym kole litera-tury”. mieszka w Warszawie.

Adam Raczyński

Page 38: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

Rok temu wrocławskie Biuro Literackie wyda-ło almanach zatytułowany Powrót Barbarzyń-ców i nie, w którym znalazło się 15 komiksów, między innymi do wierszy tytułowych burzy-cieli – czyli poetów, których utwory ukazywały się w latach 90. ub. wieku w bibliofilskiej serii Barbarzyńcy i nie (m.in. Marcinowie Świetli-cki i Sendecki czy Darek Foks) – autorstwa lau-reatów konkursu „Komiks wierszem”. W tym roku ukazała się jego, almanachu, (poniekąd) kontynuacja, dla której punktem wyjścia były wiersze współczesnych polskich poetek.

W ramach odbywającego się we Wrocławiu, w dniach 24-26 kwietnia br., 19. Europejskiego Portu Literackiego, jak co roku zaplanowano kilka otwartych konkursów – a wśród nich, między innymi, „Komiks wierszem w trybie żeńskim”. Dobrze, że organizatorzy posłużyli się tym słowem – „żeński” – a nie „kobiecy” na przykład. Bo to określenie: „poezja” czy też szerzej – „literatura kobieca” – nieustannie dostarcza wielu aporii badaczom czy też może właśnie – badaczkom literatury (bo który poważ(a)ny mężczyzna zajmowałby się tymi babami, którym pióro pomyliło się z warzą-chwią?). Zwłaszcza teraz – w momencie, gdy przez kraj przetacza się spóźniona genderowa debata. Nie przez przypadek na łamach „Dzien-nika Opinii” Krytyki Politycznej od miesięcy trwa polemika na temat: literatura męska vs.literatura kobieca, w której szaty drą między innymi Kaja Malanowska, Kinga Dunin, Inga Iwasiów czy Ignacy Karpowicz. Nie przez przypadek też Tawerna, czyli jeden z podpro-jektów Portu Literackiego, od kilku miesięcy snuje rozważania na tematy takie jak: „Czy istnieje podział na literaturę męską i kobiecą”, „Literatura a macierzyństwo”, „Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra”, „Kobiecość i męskość literatury” czy w końcu „W trybie męskim / W trybie żeńskim”. Na zagadnienia te nie ma jednak jasnych odpowiedzi – litera-tura to nie jest bowiem czarno-biały program którejś z oszołomskich prawicowych partii po-litycznych, a jej płeć, podobnie jak i płeć ogól-nie, może (a nawet musi) być wciąż na nowo redefinowana. Przykro mi, panowie szlachta.

W jakiś sposób znamienne jest jednak, iż w tomie Komiks wierszem w trybie żeńskim, będącym pokłosiem wyżej wspomnianego konkursu, poezję polskich autorek ilustrują za pomocą komiksu wyłącznie kobiety (jedyny, zdawałoby się, „rodzynek” Karol Król okazuje się tu być Karoliną Zalewską…). Czyżby więc po poezję „w trybie żeńskim” sięgały wyłącz-

nie panie i cały ten projekt Portu, jakąś siłą rzeczy, nosi rys gettoizujący? Czy pokonkur-sową antologię przeczytają/obejrzą wyłącznie dziewczyny? To nie tak – pośród 88 komiksów spełniających warunki formalne konkur-su było 49 autorek i aż 39 autorów! W skład czteroosobowego jury weszła natomiast jed-na pani (Marta Ignerska) oraz trzech panów (Sebastian Frąckiewicz, Krzysztof Ostrowski i „barbarzyńca” Marcin Sendecki). A więc na szczeblu decyzyjnym jak zwykle sam testo-steron. To zresztą stała praktyka w tego typu konkursach – zwłaszcza w skład kapituł tur-niejów literackich wchodzą zazwyczaj sami panowie i z grzeczności zaprasza się do tych zacnych gron tak z jedną panią.

Tak jak w polskiej polityce, tak jak w pol-skim biznesie, zabrakło tu więc, w jury, być może parytetu. „Liczą się umiejętności i wie-dza” – powiedzą przeciwnicy tychże. Pewnie, umiejętności i wiedza również – obok równo-uprawnienia – są bardzo ważne. A w tego typu kompetycjach są one być może i najważniejsze: panie, których nazwiska weszły do pokonkur-sowego tomu, były po prostu najlepsze. Lepsze nawet od tych 39 panów, i bez znaczenia dla wyboru ich prac był, mam nadzieję, brak pa-rytetu w konkursowej wierchuszce.

Hmmm, może zatem komiks, jak i cała sztuka, nie ma w ogóle płci lub też nie ma ona aż tak fundamentalnego znaczenia? Nie, to też nie jest tak… Lecz dla dobra tej recenzji porzu-cę już te okołogenderowe rozważania i przej-dę teraz do sedna sprawy.

W gronie poetek, których wiersze zostały zilustrowane w tomie Komiks wierszem w try-bie żeńskim, są w większości (oprócz Kamili Pawluś) autorki ściślej lub mniej ściśle zwią-zane z Biurem Literackim (Justyna Bargielska, Julia Fiedorczuk, Zuzanna Ginczanka, Korne-lia Piela, Anna Podczaszy, Marta Podgórnik, Agnieszka Wolny-Hamkało); przeważnie są to roczniki „siedemdziesiąte” – wyjątkami są tu Kornelia Piela, rocznik 1987, oraz Zuzan-na Ginczanka – związana ze Skamandryta-mi poetka żydowskiego pochodzenia, która w 1944 roku, w wieku 27 lat, zginęła w Płaszo-wie rozstrzelana przez gestapo. (Jej znakomi-ty tom wierszy Wniebowstąpienie Ziemi – pod redakcją Tadeusza Dąbrowskiego – wydało BL w lutym tego roku).

Autorki komiksów (Katarzyna Balicka, Magdalena Chojnowska, Liwia Dzierżawa, Karol Król vel Karolina Zalewska, Anna Krztoń, Marta Kubiczek, Joanna Łańcucka,

emilia Walczak

Skamandryci i dinozauryko

mik

soW

o

Page 39: Fabularie 2/2014

Schizma, rys. oktawia ogniew na podst. poezji marty podgórnik

Page 40: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

�ko

mik

Mała i dinozaury, rys. magdalena chojnowska na podst. tekstu kornelii pieli

Page 41: Fabularie 2/2014

��

Judyta Mierczak, Monika Nowak, Oktawia Ogniew, Greta Samuel, Agnieszka Świętek) to roczniki 1978-1993, przeważnie studentki różnej maści akademii sztuk pięknych, gra-ficzki, utytułowane już autorki komiksów… A więc młodość, młodość, młodość. No i te, wspomniane już wyżej, (akademickie) UMIE-JĘTNOŚCI! I wiedza.

Skupię się tu jedynie na tych miniko-miksach, które zrobiły na mnie najlepsze i największe wrażenie. Otwierająca antolo-gię czarno-biała Przypowieść na podstawie wiersza Ginczanki, mimo że formalnie nie proponuje raczej nic nowego, jest w jakiś spo-sób ujmująca (może swą prostotą właśnie?) i sprawia, że czytelnik, rozpoczynając lek-turę tych czterech plansz i zarazem lekturę całego tomu, pomyśli sobie: „No, no, no – jest dobrze!”. No a poza tym Zuzanna Ginczanka to przecież klasa sama w sobie!

Płynnie przeskakuję nad adaptacjami wierszy Fiedorczuk i Wolny-Hamkało i oczom mym ukazuje się Schizma na podstawie poe-zji Marty Podgórnik. A cóż to – czyżby Maciej Sieńczyk? Nie, to Oktawia Ogniew. Lecz zasto-sowana przez nią kreska i zielonobura, brud-na paleta barw budzą nieodłączne skojarze-nia z „Lampowym” kolaborantem. To chyba najlepsza praca tej pokonkursowej antologii; zachwyca zwłaszcza gra świateł i cieni na stronach 18-19! W końcu diabeł tkwi w szcze-gółach.

Dalej, przelatuję nad Fiedorczuk i pomijam też Podgórnik – tym razem w adaptacji Joanny Łańcuckiej (komiks ten jest tak mroczny i gę-sty, że dla mnie aż nieczytelny) – i natrafiam na coś doprawdy… szokującego. Wiersz Ten dzień Justyny Bargielskiej w anarchistycz-no-psychodelicznej adaptacji Karola Króla (czyli – jak już wiemy – Karoliny Zalewskiej). Wszystko sprawia tu wrażenie niedopraco-wanych i „krzywych” bazgrołów. Jest bardzo jaskrawo, kiczowato, mamy do czynienia z estetyką nadmiaru. Lecz w połączeniu z poe-tyckim geniuszem Bargielskiej Ten dzień Króla vel Zalewskiej w moim prywatnym rankingu śmiało konkurować może ze Schizmą Ogniew (vel Sieńczyka).

No i jeszcze jedna praca – Mała i dinozaury.Kornelii Pieli w komiksowej odsłonie Magda-leny Chojnowskiej (autorki nagrodzonej rów-nież w poprzedniej edycji Portowego konkur-su). Przytoczę wiersz w całości:

„Mała płacze. Wyginęły dinozaury.Mała płacze. Mama też wyginie.Mała wyginie po mamie.Łza rozmazuje ślady starego flamastra.I przyjdzie potop, i zaleje ziemię.I uderzy wielki meteoryt, i zmiażdży wszystkie dinozaury.Mała pomalowała meteoryt na różowo.Ta książeczka jest już nieodpowiednia dla jej wieku.

Dorosła. Przestała kolorować. Dopieroteraz zauważa: obrazek wymaga uzu-pełnień.Dorysowuje kir wokół zielonej łapki tri-ceratopsa .Kir to ta czarna kokardka, córeczko h.

Ta jego, wiersza, cudownie naiwna forma (choć to oczywiście stylizacja taka) wymaga-łaby jakiegoś genialnego pomysłu na jego ry-sunkową adaptację. I ten pomysł Chojnowska niewątpliwie miała – jej komiks jest czystą stylizacją, stylizacją na prościutki dziecięcy rysunek. Jest tu mała, jest i mama; są dinozau-ry i różowy meteoryt. I triceratops z „czarną kokardką” wokół łapki. „Urocze…” – chciałoby się rzec. Lecz za tą rzekomą urokliwością cza-ją się przecież katastrofizm i egzystencjalny strach. Na tym dysonansie opiera się właśnie błyskotliwy koncept duetu-konstruktu Piela/Chojnowska. Chapeau bas!

Emilia Walczak – ur. w 1984 w Łodzi. autorka książki Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (szczecin 2013). publikowała w „fabulariach”, „Dworcu Wschodnim” i „inter-”, a także w 2014. Antologii współczesnych pol-skich opowiadań Wydawnictwa forma. recenzje pisuje dla „zeszytów komiksowych” i „eleWatora”.

kom

ix

Komiks wierszem w trybie żeńskim, biuro literackie, Wrocław 2014.

Page 42: Fabularie 2/2014

�0

fabu

larie

2 (�

) 201

Człowiek za wszelką cenę chce sobie ułatwić życie. Są jednak ludzie, których działalność polega na gmatwaninie. Prym w kompliko-waniu rzeczywistości wiodą politycy, agen-ci wpływu i krytycy muzyczni. Ci ostatni to smutni panowie z czasopism muzycznych w biurach na całym świecie, którzy powołują do życia zjawiska po to, by później opisywać je w gazetach i zarabiać na drogie zegarki.

Jednym z biurowych projektów muzycz-nych żurnalistów jest baroque/chamber pop; najdostojniejsza odmiana rocka, coś jakby Kawalerowie Maltańscy albo bohaterowie powieści Arturo Pérez-Reverte’a postanowili zagrać na Open’erze. Nie jestem pewien, czy na przykład płyt zespołu Tindersticks, który brzmi, jak epicka trupa muzykantów, nie na-leży słuchać we fraku lub smokingu. Baroque/chamber pop to po prostu wszyscy ci, którzy w czasach wiecznego pośpiechu i bylejako-ści przykładają ogromną wagę do brzmienia i formy. Utwory cechują eleganckie aranżacje w oparciu o klasyczne instrumentarium, jak klawesyn, skrzypce, róg, trąbki. Wszystko za-częło się w połowie lat sześćdziesiątych, miało być przede wszystkim miło i przyjemnie, jak w owych latach bywało. Pojawiły się pierw-sze nietypowe instrumenty, jak skrzydłówka (brzmienie pomiędzy trąbką a rogiem). The Beatles, Burt Bacharach czy Brian Wilson udowodnili, że pop może być czymś więcej niż refrenem i zwrotką. Przepych, harmonie i słoneczne melodie, wszystko sprowadza-ło się do tzw. sunshine popu (np. The Beach Boys, The Mamas & Papas). Kwintesencją ta-kiego grania jest płyta chłopców z Beach Boys Pet Sounds z 1966 roku. W latach siedemdzie-siątych i osiemdziesiątych baroque/chamber wyszedł z interesu; przyszedł czas niepoko-jów społecznych, punk, heavy metal i wscho-dząca elektronika. W początkach lat dzie-

więćdziesiątych wciąż było głośno; Cobain podkręcał przestery, tzw. grunge rósł w siłę. Masa krytyczna została przekroczona. Ar-tyści przytłoczeni przez fin de siècle znaleźli w formalnych środkach tzw. chamber popu swoją drogę ku kontemplacji świata. Nurt głównie skierował się ku ciemnemu roman-tyzmowi spod znaku Leonarda Cohena, Scot-ta Walkera, Nicka Cave’a czy Iana Curtisa. Stuartowi Staplesowi z Tindersticks pomaga w tym głęboki baryton – wierzę, że wypielęg-nowany podczas alkoholowo-nikotynowych nocy, gdy cierpiał przez kobiety. Zdarzają się też przypadki bezpośredniej kontynuacji popu z lat sześćdziesiątych, jak w przypadku The High Llamas, którzy brzmią jak zespół z.tamtego.okresu ..

W ostatnich miesiącach ukazały się dwie płyty, które mogą być remedium na iPady, iPhone’y i sztukę współczesną. Weterani z Tin-dersticks wydali z okazji dwudziestej pierw-szej rocznicy istnienia krążek Across Six Leap Years. Album jest zbiorem najciekawszych, zdaniem muzyków, utworów, które nagrali na nowo. Wspaniale dopracowana płyta może być wprowadzeniem do dyskografii jednej z najciekawszych grup grających w tym tonie. Warto sięgnąć także po Dream River Billa Cal-lahana, płytę w podobnym klimacie, niezwy-kle subtelną brzmieniowo, choć aranżacyjnie może nie tak bogatą. Intencją Callahana było nagranie muzyki, która słuchana w nocy re-laksuje; jak sam to określił – „the perfect end to a person’s day”.

Propedeutyka do elegancji: Tindersticks, Tindersticks [II] (1995)Archer Prewitt, Wilderness (2005)Lambchop, Aw C’mon (2004)The High Llamas, Beet, Maize & Corn (2003)The Divine Comedy, Regeneration (2001)

kasper linge

Baroque/chamber popm

uz

yk

a

Page 43: Fabularie 2/2014

�1

Wersja A

Czy gdyby doszło między nami do ostatecznego zbliżenia,miałbym cię na sumieniu jak naród, który utracił językwskutek błędnej odmiany?

Nie odezwiesz się, słowem, ginie twój rozsądek w cielesnym rozłożeniuakcentów. Akceptów? Gdy się mówi,można złapać na gorącym uczynkuprzypadek, czysty jak pościel przed następnym

słowem. Za dużo słów przerzucaszna później. I tak czytane, trwająosobno i konserwują oboczności.Gramatyka poznania wymagatwardych reguł i miękkich kolan,

efektu jo-jo w kurczącym się związku.Mów więc teraz, choćby i przez zęby,w imieniu gnieć mistrza, błyszcz się

i wiąż na pęki, by mieć w sobie bat,którym będziesz mnie karaćza zbyt rytmiczny dialog.

Rafał Gawin

Rafał Gawin – ur. 1984. poeta, okazjonalnie krytyk, redaktor, korek-tor i sekretarka „arterii”, konferansjer i reanimator kultury. Wydał arkusz Przymiarki (Wrocław 2009) i dwujęzyczną książkę poety-cką WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (londyn/Gniezno 2011). tłumaczony również na język bułgarski i rosyjski. publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Łódzkim”, „odrze”, „tyglu kultury”, „opcjach”, „kresach”, „frazie”, „red.”, „portrecie”, „Wyspie”, „Wakacie”, „cegle”, „kalejdoskopie”, „kronice miasta Łodzi”, „śląskiej strefie Gender” oraz w Na grani. Antologii wierszy łódzkich debiu-tantów (Łódź 2008), antologiach Połów. Poetyckie debiuty 2010 (Wrocław 2010), Anthologia2# (londyn 2010) i Co piłka robi z czło-wiekiem? Młodość, futbol i literatura (poznań 2012). mieszka w Ło-dzi, gdzie pracuje jako instruktor w dziale imprez Domu literatury.

str

oN

a z

Wie

rsz

em

Page 44: Fabularie 2/2014

�2

fabu

larie

2 (�

) 201

Od ilu lat mieszkasz w Rzymie? Od ośmiu. Czas leci nieubłaganie, a ja wciąż

powtarzam zaskoczona za Szymborską, ulu-bioną zagraniczną poetką Rzymu, „kiepsko przygotowana do zaszczytu życia, narzucone mi tempo akcji znoszę z trudem”.

Dlaczego zdecydowałaś się na wyjazd i dla-czego wybrałaś to miejsce?

Zawsze fascynowała mnie historia staro-żytnego Rzymu i język włoski. Moją pierwszą metą była Genua. Muszę przyznać, że miasto Krzysztofa Kolumba jest piękne, ale nie może równać się z Wiecznym Miastem i jego magią. Tutaj każda ulica, każdy skwer, każdy kamień oddychają historią. Przechodząc przez Forum Romanum, mijając Largo Argentina, gdzie za-sztyletowano Juliusza Cezara, czy też wcho-dząc do kościołów z dziełami na przykład Bor-rominiego, Berniniego czy Caravaggia, mojego ulubionego malarza, po prostu się wzruszam.

Opowiedz o początkach, o tym jak wygląda-ło Twoje wyczuwanie miasta, jak rodziła się więź między Tobą a Rzymem i jak ona dzi-siaj wygląda.

Początki były ciężkie, może dlatego, że sto-lica Włoch jest dość trudnym miastem i bywa, że lekkość umyka z codzienności. Wypełniony tyleż sztuką, co chaosem Rzym cierpi z powo-du nie najlepszej organizacji. Może to się wy-dać zaskakujące, ale na przykład funkcjono-wanie tutejszej komunikacji pozostawia wiele do życzenia, jest uciążliwe i, wbrew pozorom, bardzo często zamyka metropolię na świat zewnętrzny. Mój związek z Rzymem mogę po-równać do małżeństwa: opiera się na miłości, ale czasami przychodzą gniew i zniechęcenie. A później znów dużo miłości, radości, pasji, póki nie powróci zmęczenie… Rzym jest pięk-ny i z tego piękna żyje; egoista, którego należy uwielbiać.

Twoja aktywność na rzecz promocji kultu-ry dotyczy kilku dyscyplin. Czym się zaj-mujesz?

Jako dziennikarka i tłumaczka promu-ję polską i włoską twórczość oraz kulturę

Egoista, którego należy uwielbiać

z Joanną longawą, dziennikarką, tłumaczką, poetką, animatorką kultury, przy okazji spotkania na festiwalu corso polonia zorganizowanym przez

instytut polski w rzymie rozmawia marcin karnowski

w ogóle. Piszę – po polsku, włosku i angielsku – o sztuce, muzyce, modzie, literaturze, nauce. Często przeprowadzam wywiady ze znanymi osobami działającymi w ramach wymienio-nych dziedzin. Prowadzę również własną, ko-respondencyjną, rzymską rubrykę dla znane-go polskiego magazynu „Trendy. Art of living” ..Jeśli natomiast chodzi o poważniejsze prace, opublikowałam w dwóch językach kilka swo-ich poezji w antologii młodych autorów Parole sparse w Rzymie (Wydawnictwo Pagine, 2013) oraz przetłumaczyłam dla literackiego kwar-talnika Uniwersytetu Śląskiego „Postscrip-tum”.(pod red. prof. Cudaka) artykuł naukowy prof. Marinelliego z Polonistyki Uniwersytetu La Sapienza o Miłoszu. Piszę także szkice, zre-cenzowałam na przykład książkę Innovare il management socjologa i ekonomisty Gentilie-go, profesora IFOSTUD-u. Wiesz, ja zawsze ma-rzyłam, aby mojego pisania nie ograniczały językowe, geograficzne czy mentalne bariery. Tak sobie myślę, że kultura jest naszą wspól-ną własnością, dobrodziejstwem, i wierzę, że może być ocalająca. A słowa, zdolność analizy, porządkowanie zjawisk wydają się czasami formą realnej psychicznej samoobrony przed tym trudnym do zrozumienia światem.

W Twej działalności spotykają się aspekty włoskie i polskie. Na jakiej płaszczyźnie obie kultury mogą szukać porozumienia?

Polsko-włoskie więzi w literaturze, sztuce i historii są wielowiekowe, mocne. Nie chcia-łabym opowiadać o poezji polskiej tworzonej w Italii (Mickiewicz, Konopnicka, Wybicki) czy o Włoszech…

Chodzi mi raczej o teraźniejszość.Oba kraje są sobie bliskie, myślę, że mamy

podobną wrażliwość. Nie da się ukryć, że sztuka polska, a także europejska, w dużej mierze naśladują włoską. Antykiem żywią się na przykład znani polscy artyści współ-cześni, tacy jak Igor Mitoraj, rzeźbiarz osiadły ostatecznie w Pietrasanta, czy Margerita Li-pińska, malarka mieszkająca obecnie w Rzy-mie. Architektonicznie rzecz przedstawia się podobnie. Podam tylko dwa przykłady, choć

spo

za

: ko

res

po

ND

eNcJ

a

Page 45: Fabularie 2/2014

��

spo

za

można by je mnożyć: Uniwersytet Jagielloński wykonany na wzór Uniwersytetu w Bolonii oraz Łazienki Królewskie króla Stanisława Augusta zaprojektowane przez Merliniego. Polacy również zapisali się na zawsze na kar-tach włoskiej kultury i historii; słynne ne-apolitańskie ciastko. babà wynalazł polski król Stanisław Leszczyński. Polacy podczas II wojny światowej wyzwolili liczne włoskie miasta, a historię walk o Monte Cassino zna chyba każdy. Dziś prawdopodobnie oba kraje nie są w pełni świadome więzi, która je łączy. Odnoszę jednak wrażenie, że wzajemne przy-ciąganie i potrzeba „uzupełniania się” trwają. Ciągnie wciąż jednych do drugich. Od począt-ku istnienia naszego ojczystego języka, od cza-su przybycia do Polski włoskiego humanisty, Kallimacha, flirtujemy ze sobą.

Współpracujesz z różnymi artystami, pi-szesz dla rozmaitych pism. Czy Twoim zda-niem da się określić różnice w podejściu do pracy twórczej wynikające z pochodzenia?

W sztuce nie ma schematów, nie ma ras, nie ma narodowości. Artyści nie bez powodu jednoczą się od zawsze we wspólnych miej-scach. Na przykład w XIX wieku w Antico Café Greco w Rzymie na via Condotti (Schody Hiszpańskie) przy kawie zasiadali wspólnie Mickiewicz, Byron, D’Annunzio, Gogol, Joyce, Goethe, Wagner, Liszt i wielu, wielu innych. Podobnie też sytuacja wyglądała wiek później

w Nowym Jorku, w Mudd Club na Manhatta-nie, odwiedzanym przez Warhola, Basquiata, Haringa czy Madonnę. Nasza swojska Piwnica pod Baranami także była kultowym miejscem zgromadzeń krakowskiej bohemy. Takich lo-kali na całym świecie są tysiące.

Zapytam nieco inaczej. Z kim łatwiej się pracuje? Z jakimi trudnościami spotykasz się najczęściej?

Włosi w relacjach międzyludzkich są bar-dzo komunikatywni i bezpośredni. Zwykle bardzo mili, otwarci, jeśli chodzi o wywiady. Bez przerwy cię pozdrawiają i uśmiechają się, szybko przechodzą na „ty”. Przykro zaskakują mnie niekiedy rodacy. Nasz olbrzymi brak za-ufania do siebie nawzajem, prawdopodobnie uwarunkowany historycznym zakompleksie-niem (z którego nawet sam Gombrowicz nas nie wyleczył), i uwidaczniająca się, głównie za granicą, zawiść powodują czasami mało sym-patyczne sytuacje. Dlatego dziennikarsko zde-cydowanie wolę pracować z Włochami.

Śledzisz wydarzenia na mundialu w Brazylii?Być może dziennikarz nie powinien się do

tego przyznawać, ale… nie oglądam telewizji. Czytam za to dużo gazet i śledzę wiadomości online, ale mundialem nie interesuje się za bardzo. To znaczy wiem tyle, ile trzeba. Wiem, kto odpadł, kto kogo pogryzł (śmiech), i kibicu-ję Europie.

Joanna longawa, fot. Dominic spagnolo

Page 46: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

�Pytam o futbol, bo przetłumaczyłaś na język polski książkę Gianluca Lombardi d’Aquino Zen piłki nożnej. Jak do tego doszło?

Z Gianlucą vel Jallinho znamy się od wie-lu lat. To antropolog, pisarz i piłkarz z pa-sją. Właśnie tą swoją gorączką zaraził mnie kilka lat temu. Jego książka rozbawiła mnie i wzruszyła. Połączenie filozofii Wschodu ze sportem popularnym od czasów cywili-zacji Majów to wybuchowa mieszanka. Nie trzeba być koniecznie mężczyzną i fanem futbolu, by miło spędzić czas nad tego typu lekturą.

Jak doszło do współdziałania z piłkarską Reprezentacją Pisarzy Włoskich? Opowiedz o efektach współpracy?

Gianluca należy do piłkarskiej Repre-zentacji Pisarzy Włoskich Osvaldo Soriano FC założonej przez samego Alessandra Ba-ricco, dziennikarza „La Stampy”, założyciela Szkoły Pisarzy Holden, a przede wszystkim powieściopisarza tłumaczonego na liczne europejskie języki: francuski, niemiecki, holenderski, duński, norweski, portugalski oraz polski. Pomyśleliśmy z Jallinhiem, że mecz polsko-włoskich autorów, poprzedza-jący wydanie na rynku polskim jego książki, byłby jak najbardziej na miejscu i mógłby przyciągnąć na stadion w Sulejówku liczną publiczność. Poza tym, to było krótko przed mistrzostwami Europy w Polsce. Frekwencja nie powaliła nas na kolana. Nie mogliśmy, co przykro przyznać, liczyć ani na Ambasadę Włoską w Warszawie, ani na Instytut Wło-ski, ani nawet na promocję wydarzenia przez Wydawnictwo Radwan. Ale to nie zepsuło nam dobrej zabawy, i tak wszyscy byli zado-woleni. Nawet przegrani Latynosi, zaprosze-ni po meczu na typową staropolską kolację, rozsmakowali się w jedzeniu, zapomnieli szybko o klęsce i do dzisiaj miło wspominają swój pobyt w Polsce.

Co Włochom podobało się w Polsce? Czy to było owocne spotkanie?

Tak jak już wspomniałam, włoski team przegrał, ale nie rezultat na boisku był tutaj najważniejszy. Polscy artyści byli liczniejsi i młodsi, a to na pewno wpłynęło na wynik. Natomiast obie drużyny mogły poznać się li-teracko na konferencji prasowej promującej Zen piłki nożnej, prowadzonej przez kapitana drużyny polskiej i współorganizatora, Zbi-gniewa Masternaka (ostatnia publikacja to powieść Nędzole), z moim skromnym udzia-łem w roli tłumacza symultanicznego. Spot-kanie jak najbardziej owocne. Pisarze nawią-zali kontakt i obiecali spotkać się następnym razem w Rzymie. Do tej pory czekamy na przyjazd Polaków. Włochom podobała się Warszawa, byli zaskoczeni jej nowoczesnoś-cią. Podziwiali urodę Polek i przekonali się do naszego jedzenia.

Utrzymujesz kontakt z pisarzami obu re-prezentacji? Jest jakiś plan na kontynuację tej przygody?

Nie ze wszystkimi, ale z wieloma pisarza-mi jesteśmy w kontakcie. Śledzę ich poczyna-nia i piszę o ich największych sukcesach na facebookowej stronie „Lo Zen Del Pallone/Zen Pilki Noznej Fanclub”. Myślę, że na tym moja przygoda z piłką nożną się zakończy. Nie do-tyczy to natomiast polsko-włoskiej literatury i kultury. Prężnie działam, opisując sukcesy obu krajów dla „Gazzetta Italia”, polsko-wło-skiego miesięcznika założonego w 2010 roku przez włoskich biznesmenów z Warszawy, Se-bastiano Giorgi i Alessandro Vanzi z Comuni-cazione.Polska .

Jak żyje się we Włoszech? Jeśli miałabyś wy-mienić najważniejszy atut Rzymu i najwięk-sza bolączkę…?

Półwysep Apeniński jest teraz dotknięty ekonomicznym kryzysem. W pewnym sensie towarzyszy mu kryzys tożsamości. Nie trze-ba czytać Baumana, by ten rodzaj wielopozio-mowego „upadku” zauważyć. Na pewno nie jest to kraj, w którym można z łatwością do-robić się fortuny. Tutaj trzeba przyjechać dla przyjemności. To miejsce dla tych, co kochają słońce, nie przywiązują wagi do pieniędzy, lubią podróże, śródziemnomorskie jedzenie i oczywiście są admiratorami przepięknego języka włoskiego oraz włoskiej sztuki. Pięk-no, architektura, starożytne ruiny, muzea, uśmiech przechodniów to są największe atu-ty miasta. Jego największą wadą natomiast, jak już nadmieniłam wcześniej, jest zła orga-nizacja publiczna, chaos w instytucjach, ni-ski poziom edukacji, ignorancja i dość często spotykane antyeuropejskie i schematyczne myślenie.

Planujesz w przyszłości powrót do kraju?W chwili obecnej nie, ale „nigdy nie mów

nigdy”. Nie wiem jeszcze, jak potoczą się moje losy, moje życie prywatne i zawodowe. Jeszcze kształtuje się moja forma, przetwarza się, mo-dyfikuje jak język poetycki Leśmiana, nic nie jest ostateczne, pantha rei .

Nad czym obecnie pracujesz? Jeśli tylko znajdzie się odpowiedni polski

wydawca, przymierzam się do mojego drugie-go tłumaczenia z języka włoskiego na polski. Tym razem będzie to La notte alle mie spalle.[Kolejna noc za mną], powieść kryminalna toskańskiego pisarza Giampaola Simiego, popularnego w Niemczech i we Francji. Na-tomiast od marca tego roku prowadzę także biuro prasowe weneckiego artysty, malarza, rzeźbiarza, projektanta mody i mebli Emilia-na Donaggio. Powiedziałabym, że moja bliska przyszłość zapowiada się bardzo pracowicie.

Dziękuję za rozmowę.

kor

esp

oN

DeN

cJa

Page 47: Fabularie 2/2014

�5

ma

cier

zy

ńst

Wo

anna Wróblewska-zawadzka

Niedosyt rozmów o macierzyństwie

Po jednej stronie kobiety z wózkami i malu-chami w chustach. Dźwięk grzechotek przera-dza się w coraz głośniejszy doping. Po drugiej menedżerki ze smartfonami, rytmicznie stu-kają obcasami. Pierwsze odziane w koszulki z napisem „team Graff”, spod garsonek dru-gich wyłania się napis „team Środa”1. Atmo-sfera na sali gęstnieje, bo już za chwilę na rin-gu pojawią się one. Panie i panowie, zaraz się zacznie! Oj, będzie zabawa, będzie się działo. Może nawet, jak na feministki przystało, spalą swe staniki – konserwatyści zacierają ręce, bo w polskim ruchu kobiecym wre. No, wreszcie się te baby pokłóciły!

Wszystko za sprawą książki Agnieszki Graff. Matka feministka, która wywołała dys-kusję na temat macierzyństwa. Debata opi-sywana jest w mediach w kategorii konfliktu w polskim środowisku feministycznym, które rzekomo spolaryzowały się na zwolenniczki tez zawartych w książce i ich przeciwniczki, skupione pod wodzą Magdaleny Środy. Oso-by szukające wrażeń w postaci walki na rin-gu będą raczej rozczarowane, bo adwersarki uznają wyższość merytorycznej dyskusji nad zmaganiami w kisielu. I za to im dziękuję, bo uważam, że rozmowa o związkach feminizmu z macierzyństwem jest potrzebna, zwłaszcza w kontekście „strajku reprodukcyjnego ma-tek” i tzw. „polityki prorodzinnej” w naszym państwie.

Kreowanie konfliktu, którego istnieniu obie panie zaprzeczyły – działają wszak ra-zem w Kongresie Kobiet – ma przyczynić się zapewne do podgrzania atmosfery i zwięk-szenia zainteresowania czytelniczek i czytel-ników. Wywołuje też wrażenie, że w męskim świecie przywódcy szukają kompromisu i za-wierają sojusze, a kobiety nic, tylko się kłócą. Wszystkich, którzy choć pobieżnie śledzą pol-ską scenę polityczną, nie muszę przekonywać, jak złudne jest to odczucie.

Eksponowanie konfliktu tworzy również przekaz, że dotychczas wszystkie feministki mówiły wspólnym głosem, a różnice pojawiły się dopiero teraz, przy okazji książki Graff. To

1 Projekty koszulek z napisami „team Graff” i „team Środa” powstały naprawdę, są autorstwa blogerki Joanny Wołkowskiej, można je zamówić w internecie .

błędne myślenie, bo feminizm nie jest monoli-tycznym ruchem. Od początku jego istnienia różnice poglądów aktywistek angażujących się w walkę o prawa kobiet silnie dawały o so-bie znać. Różnice te wynikają z tego, że płeć jest ważną, lecz niejedyną determinantą życia ludzkiego. Zestawienie jej z innymi, przede wszystkim rasą, klasą i wynikającymi z nich doświadczeniami życiowymi, powoduje od-mienne postrzeganie zjawiska dyskryminacji kobiet, jej powodów i metod walki o równo-uprawnienie. Stąd mówi się o różnych nur-tach feminizmu, m.in. o feminizmie liberal-nym, radykalnym, czarnym itd. Zatem różnice między feministkami (także między polskimi feministkami) nie są niczym nowym, a i temat macierzyństwa był przezeń przerabiany.

Graff pisze o rozdarciu, jakiego doświadcza część matek, że chciałyby od dziecka trochę od-począć, lecz kiedy przekroczą próg drzwi, już mają chęć wrócić, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Zarzuca polskiemu femi-nizmowi, że za mało zajmuje się macierzyń-stwem, a jeśli już, to skupia się na figurze Matki Polki, zamiast na praktycznym wymia-rze bycia matką, np. na nieodpłatnej pracy kobiet wychowujących dzieci, braku miejsc w żłobkach i przedszkolach, egzekwowaniu alimentów, braku przyjaznej wózkom infra-struktury, opiece medycznej, problemach ro-dzin dzieci z niepełnosprawnościami – długo można by wymieniać. Wyznaje, że po urodze-niu syna wypadła z feministycznego obiegu, no bo jak tu przyjść na spotkanie z dzieckiem? Muszę przyznać jej rację, bo trudno dyskuto-wać o nowym projekcie, kiedy między nogami szwenda się maluch. Pół biedy, jeśli szwenda się między nogami – mój zazwyczaj wybierał najniebezpieczniejsze miejsca w lokalu, mak-symalnie oddalone od moich dyskutantek. Efekt był taki, że musiałam prosić koleżanki o relację ze spotkania, na którym byłam obec-na. Dlatego teraz umawiam się wszędzie, trzy-mając w ręku grafik męża i rodziców. Ale nie każda (feministyczna) mama ma wokół siebie bliskich, którzy mogą i chcą pomóc.

Matka feministka to zbiór felietonów pub-likowanych przez Agnieszkę Graff w różnych miejscach w latach 2010-2013. Książka tak na-prawdę nie odkrywa niczego nowego, jej lek-tura nie sprawi, że nagle opadną nam klapki

Page 48: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

ilustracja: Dawid Janosz

Dawid Janosz – ur. 1989. student filologii polskiej oraz filologii klasycznej i kultury śródziemnomorskiej na uni-wersytecie Wrocławskim. autor ilustracji dla czasopism i portali internetowych o profilu kulturalnym.

Page 49: Fabularie 2/2014

��

z oczu i zobaczymy świat inny niż do tej pory. Sama autorka powołuje się zresztą na liczne lektury, opisujące różne aspekty macierzyń-stwa z feministycznej perspektywy. Udaje jej się jednak połączyć te podejścia wraz z osobi-stym doświadczeniem w spójną całość. Tego osobistego doświadczenia było jak dla mnie trochę za mało, chciałabym się dowiedzieć, jak wygląda codzienne życie matki-feministki, jak dzieli się obowiązkami z ojcem Stasia, czy tata Stasia uważa się za feministę i co z tego wynika. W ogóle ojciec jest w tej książce nie-obecny. Ale już we wstępie Graff zapowiada, że nie jest to publikacja zwierzeniowa, zatem mnie, jako czytelniczce, pozostaje uszanować jej prawo do prywatności.

O tym, jak wygląda codzienność matki-fe-ministki, dowiedziałam się za to z ust Magda-leny Środy: pralka pierze, prasować nie trzeba (…), a sprząta mi pewna pani. Pamiętam, gdy jako świeżo upieczona mama wpadłam w osłu-pienie podczas lektury wywiadu w „Gazecie Wyborczej”2. Najpierw nie mogłam uwierzyć, że to mówi „moja” Środa. Potem pojawiło się poczucie winy, że może tylko ja jestem źle zor-ganizowana, że tylko mi zajmuje czas segre-gowanie ubrań przed praniem, a potem ich rozwieszanie i układanie do szaf… Do tego, że prasować nie trzeba, doszłam bardzo szybko, ograniczając stertę rzeczy do koszul i obrusów, a i to minimum przekazałam po jakimś cza-sie opiekunce mojego malucha. Mimo to mój doktorat nie chciał się sam napisać w ciągu tych kilku godzin dziennie, podczas których powierzałam dziecko pani Sylwii. Wyznanie Środy, że nie jest trudno łączyć pracę w domu z karierą zawodową, nijak przystawało do mo-jego życia. Choć byłam wówczas aktywną oso-bą: wygłaszałam referaty na konferencjach, prowadziłam zajęcia i udzielałam się społecz-nie, nie mogłam zgodzić się ze stwierdzeniem, że „nie jest trudno”. Miałam przy tym świado-mość uprzywilejowanej pozycji, w jakiej się znajdowałam: miałam pralkę, pomoc opie-kunki, wsparcie rodziny i przychylnego pro-motora. A mimo wszystkich tych udogodnień, nie było mi łatwo pogodzić ze sobą wszystkie obowiązki.

Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Chociaż teoretycznie wiem, że matki z pokolenia Środy miały trudniej, bo nie miały pod ręką jedno-razowych pieluch, słoiczków, sprzętów typu zmywarka, to nie potrafię do końca wczuć się w ich sytuację, bo moja jest inna. Nie wiem, jak poradziłabym sobie na ich miejscu. Być może tak samo Środa patrzy na mnie: „skoro ja da-łam radę, to i te młode powinny”. Może Środa zdążyła już zapomnieć, jak to jest być matką małego dziecka. To, że punkt widzenia zale-

2 Agnieszka Kublik, „Nauczycielka”, 14.06.2013 r., .http://wyborcza.pl /magazyn/1,126715,14105224,.Nauczycielka.html.[27.06.2014].

ży od punktu siedzenia, potwierdza Agniesz-ka Graff, która przyznaje, że póki nie została mamą, nie poświęcała problemom okołoma-cierzyńskim wiele miejsca w swoich publi-kacjach. To prywatne (a zarazem publiczne) doświadczenie macierzyństwa zmieniło jej sposób patrzenia na rzeczywistość.

Środa nawołuje kobiety do aktywności za-wodowej i politycznej, do szybkiego powrotu do pracy po urodzeniu dziecka. Mówi o tym, że jeśli matki pozostaną w domu, to nikt nie usłyszy ich postulatów, bo aby być słyszalną, trzeba osiągnąć jakąś pozycję w przestrzeni publicznej, a nie da się jej wypracować w do-mu. Mam wrażenie, że przemawia przez nią troska o kobiety i znajomość statystyk o róż-nicach w zarobkach kobiet i mężczyzn, które pogłębiają się wraz z przerwami na urlopy macierzyńskie, o sytuacji finansowej niepra-cujących kobiet po rozwodzie, feminizacji ubóstwa w podeszłym wieku. Dlatego wspiera Kongres Kobiet, angażuje się w kongresy re-gionalne, podczas których nawiązują się rela-cje między lokalnymi liderkami.

Graff krytykuje kongresową kampanię „Superwoman na rynku pracy” – za neoli-beralne podejście stawiające na piedestale potrzeby rynku pracy, a nie potrzeby kobiet. Uczestniczyłam w konferencjach organizowa-nych w ramach tej kampanii. Było tam dużo o przedsiębiorczości, wzmacnianiu kompeten-cji liderskich, o tym, jak osiągnąć sukces i do-stać się do zarządu. Wiem, że takie spotkania są potrzebne części kobiet. Panie mają okazję budować sieci współpracy, poznać partnerki do wspólnego biznesu. To ważne, żeby kobie-ty, które mają trochę władzy, wspierały siebie nawzajem i nawiązywały sojusze. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszystkie zo-staniemy prezeskami i posłankami, nie tylko dlatego, że nie możemy, ale też nie wszystkie chcemy. Popieram postulat Graff, że Kongres powinien zająć się również kobietami, które są „mniej super”, jednak ta kampania była adresowana do pewnej grupy kobiet i mam wrażenie odpowiadała ich oczekiwaniom.

Kongres Kobiet tworzą kobiety z klasy średniej i wyższej, dlatego nie dziwi mnie, że w pierwszej kolejności skupia się na ich po-trzebach. Może to stanowić zarzut (że nie re-prezentuje interesów „zwykłych” kobiet, że za mało rozmów o biedzie, niepełnosprawności czy macierzyństwie – choć panele na te tematy się pojawiają, odnoszę wrażenie, że pozostają poza głównym nurtem rozważań kongreso-wych), ale również atut tej organizacji (że skupia się na konkretnych postulatach poli-tycznych typu kwoty na listach wyborczych). I owszem, drażnią mnie szale i torebki za kil-kaset złotych, które można kupić w kongreso-wych kuluarach, ale skoro znajdują się tam takie gadżety, to znaczy, że są kobiety, które na nie stać. Może warto spojrzeć na to z innej strony: może to właśnie na kongresowym ko-

Nie

Do

syt

ro

zmó

W

Page 50: Fabularie 2/2014

��

fabu

larie

2 (�

) 201

�rytarzu poznam moją przyszłą pracodawczy-nię, z którą nie miałabym szansy spotkać się przy innej okazji?

Można zarzucać Kongresowi brak przewi-jaków, miejsca do karmienia piersią (może są, tylko ja kiepsko wypatrywałam), kącik malu-cha, w którym nie można zostawić dziecka (!) – w zeszłym roku można było to zrobić na mak-symalnie pół godziny, w tym roku usłyszałam, że kącik jest miejscem, w którym dziecko spę-dza czas ze swoim opiekunem, a obecne tam animatorki bawią się z dziećmi, ale pod nad-zorem dorosłych, których dziecko zna. Z dru-giej strony, Kongresowi wiele zawdzięczam. Przeszłam szkolenie dla lokalnych aktywi-stek, podczas którego poznałam fantastyczne kobiety z całej Polski, które zainspirowały mnie do działalności w regionie. Bydgoska Nieformalna Grupa Inicjatywna, z którą od lutego 2013 roku zorganizowałam kilkanaście równościowych wydarzeń, jest bezpośrednim efektem kopa pozytywnej energii, którą do-stałam od Kongresu.

Frekwencja i burzliwa dyskusja podczas panelu „Wściekłe matki”, który odbył się na tegorocznym Kongresie Kobiet w Warszawie, pokazuje, że istnieje niedosyt feministycz-nych rozmów o macierzyństwie, że jest sporo

Anna Wróblewska-Zawadzka – absolwentka administra-cji (umk) i socjologii płci (uW), doktorantka na Wydziale prawa i administracji umk. interesuje się problematyką gender w prawie, prowadzi warsztaty z zakresu równych szans i przeciwdziałania dyskryminacji. Jest jedną z inicja-torek bydgoskiej Nieformalnej Grupy inicjatywnej promu-jącej idee równości kobiet i mężczyzn, przeciwdziałania dyskryminacji i praw człowieka.

agnieszka Graff, Matka feministka,

Wydawnictwo krytyki politycznej, Warszawa

2014.

problemów, które wymagają szybkiego roz-wiązania. Książka Matka feministka. sygna-lizuje część z nich, a jej autorka stawia wiele politycznych pytań o macierzyństwo, choć – jak sama przyznaje – na wiele z nich nie po-trafi jednoznacznie odpowiedzieć. Wierzę, że z udziałem Agnieszki Graff, Magdaleny Środy, działaczek z Kongresu Kobiet i innych organi-zacji feministycznych uda się nam się na nie odpowiedzieć i sformułować konkretne postu-laty, które umożliwią kobietom szeroko pojętą samorealizację: tym, które chcą wychowywać dzieci w domu, zapewnią szacunek i bezpie-czeństwo ekonomiczne, dla tych, które chcą piąć się po szczeblach kariery na rynku pra-cy, zbiją szklany sufit, a tym, które chcą łączyć obowiązki domowe z aktywnością zawodową, dadzą odpowiednie ku temu narzędzia. Te od-powiedzi i postulaty są nam bardzo potrzeb-ne. Na teraz.

Dyskusja w obrębie środowisk kobiecych jest zawsze potrzebna i ważna. Zupełnie niesłusz-nie jest traktowana jako konflikt czy rozłam. Chodzi po prostu o zderzenie stanowisk – bar-dziej prorynkowe reprezentuje Kongres Ko-biet, bardziej socjalne w tym wypadku Kryty-ka Polityczna czy sama Agnieszka Graff jako publicystka, przy czym wszystkie te głosy mają okazję wybrzmieć na dużej scenie spo-łecznej, jaką jest Kongres, ten centralny, ale też liczne Kongresy Regionalne. Z mojej per-spektywy podgrzewanie sporu jest jednak o tyle chybione, że Kongres Kobiet jako Sto-warzyszenie, a także szeroki ruch społeczny jest strukturą lobbingową i promującą liderki kobiece. Jako taki Kongres ani tym bardziej sama Magdalena Środa nie ma bezpośrednie-go wpływu na politykę społeczną w Polsce. Nie jesteśmy partią, która ma takie możliwości na-cisku, a nawet partie, o ile nie współrządzą, praktycznie zdziałać mogą bardzo niewiele. Zadaniem środowiska takiego jak kongre-sowe nie jest przekonywanie siebie samego, tylko skierowanie wypracowanego projektu do ministerstw i rządu. Wzmocnienie agendy prorodzinnej w środowisku Kongresu powin-no mieć cel ostatecznie zewnętrzny, nie we-

Kazimiera Szczuka – feministka, działaczka społeczna, historyczka literatury, uczennica profesor marii Janion. Współzałożycielka porozumienia kobiet 8 marca i współ-organizatorka manif. autorka licznych artykułów i esejów oraz książek Kopciuszek, Frankenstein i inne, Milczenie owieczek. Rzecz o aborcji i Duża książka o aborcji. ostat-nio ukazała się pierwsza część jej głośnego wywiadu rzeki z marią Janion Niedobre dziecię.

wnętrzny. Powinno stać się zadaniem liderki, która ten temat pociągnie, rozwinie i wesprze, proponując konkretny program i plan działa-nia – aż po projekt ustawy, pod którą Kongres mógłby zebrać podpisy, czy program stworzo-ny na wzór Paktu dla kultury czy Polityki nar-kotykowej. Kierowanie pracą nad takim pla-nem powinna wziąć na siebie liderka, której kwestia ta leży najbardziej na sercu, która po prostu zechce i może się tym zająć. Taka jest naturalna praktyka Kongresu. Osobą taką jest niewątpliwie Agnieszka Graff, która zapewne już wkrótce, od ogólnej krytycznej diagnozy i dyskusji z Magdaleną Środą, weźmie na sie-bie te obowiązki jako jedna z niekwestionowa-nych osobowości i autorytetów działających w środowisku Kongresu.

kazimiera szczuka

Komentarz

��

fabu

larie

2 (�

) 201

Page 51: Fabularie 2/2014

��

Mam problem z „nową” Agnieszką Graff

ewa mroczka

Właśnie trwa w mediach debata na temat ma-cierzyństwa wywołana przez Agnieszkę Graff przy okazji publikacji jej najnowszej książki Matka Feministka oraz wywiadu, jakiego au-torka udzieliła „Wysokim Obcasom”1. Można już zapewne gdzieś kupić T-shirty z napisem „team Graff” i „team Środa”… Doceniając wagę samej dyskusji, trudno mi jednak pozbyć się kilku wątpliwości co do stanowiska wyrażo-nego przez Agnieszkę Graff we wspomnianym wywiadzie.

Niby próbujemy uciec tu od esencjalizmu, a jednak… Odwracając sposób myślenia Ag-nieszki Graff, nie zaryzykuję tezy, że kobiety nie chcą być matkami, ale stawiam pytanie: gdzie tkwi źródło tego pragnienia macierzyń-stwa? Skąd się bierze ta potrzeba bycia mat-ką, która według Graff wiąże się z dorosłością i dojrzałością? Przyjmujemy założenia psy-chologii ewolucyjnej i fakt posiadania organu umożliwiającego rodzenie dzieci wytwarza w nas naturalną potrzebę bycia matką? A mo-że jednak jest tak, że biologia, zamiast zagwa-rantować nam odpowiednią pozycję społeczną wynagradzającą trudy ciąży i opieki nad dzie-ckiem, jednocześnie umożliwiła zepchnięcie nas do roli służebnej wobec tych, którzy z racji braku ww. ograniczeń wykorzystali przewagę i zarezerwowali sobie większy i lepszy kawa-łek tortu, a co ważniejsze – lepsze miejsce przy stole?! A teraz nie chcą się przesunąć, tylko mówią nam, że mamy się zachłysnąć włas-nym szczęściem, bo nic tak nie dowartościo-wuje jak rodzenie i wychowywanie dzieci. Ag-nieszka Graff wspomina o tykającym zegarze. Zgadzam się, że tyka. Ale nie zegar biologicz-ny, tylko bomba. W kraju, w którym kobieta deklarująca brak chęci posiadania dzieci jest stygmatyzowana społecznie, a media pub-likują histeryczne teksty o singlach, którzy utrwalając bezdzietny model, stanowią zagro-żenie dla tradycyjnej polskiej rodziny, mówie-nie o tym, że pragnienie macierzyństwa jest tożsame z osiąganiem kobiecej dorosłości, jest potencjalną bombą, i to według mnie bom-bą o dość szerokim zasięgu rażenia. Dlacze-go? Dlatego, że macierzyństwo na poziomie praktyki dnia codziennego nie przestało być

1. http://www.wysokieobcasy.pl /wysokie-obcasy/1,96856,15930539,Macierzynstwo_to_tez_femini-styczny_temat.html .

zagrożeniem dla kobiecej autonomii. Dlatego, że nadal często jest efektem – nawet jeśli nie-uświadomionej – presji społecznej, przymu-sem. Dla wielu kobiet jedynym sposobem na to, żeby zaistnieć, nie pozostać przezroczystą i niewidzialną. Biologiczny przywilej ciąży za-mienił się w opresyjne ramy życia społeczne-go determinujące pozycję kobiet, a w momen-cie, kiedy udało się przesunąć przy tym stole trochę bliżej do tortu, to nagle okazuje się, że my ten tort już dawno mamy? Nie, to ci, którzy boją się, że muszą się przesunąć, wymyślili dla nas dyskurs, który każe nam czuć spełnie-nie w macierzyństwie i mieć poczucie winy, jeżeli tego nie czujemy. Zgadzam się z Agniesz-ką Graff, że często pracujące matki w Polsce żyją w stałym poczuciu winy, ale chciałabym zapytać: kto nas w to poczucie winy wpędza i dlaczego? I niestety dochodzę do wniosku, że wiele kobiet po lekturze wywiadu z Agniesz-ką Graff w tym poczuciu winy się utwierdzi, chociażby z tego powodu, że nie czują się win-ne dlatego, że pracują. Bo się nie miotają. Bo mając do wyboru pozostanie w domu z dzie-ckiem i pójście do pracy, świadomie wybierają to drugie, a teraz wmawia się im, że powinny mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. A jak nie mają, to teraz się po raz kolejny dowiedzia-ły, że powinny.

Doceniam odwagę Agnieszki Graff – bądź co bądź nie jest łatwo sprzeciwić się „wymogom rynku”, ale obawiam się, że w naszym kraju na tę perspektywę myślenia o macierzyństwie jest jeszcze za wcześnie. Kiedy nie będzie? Wtedy, gdy osiągający sukcesy zawodowe mężczyzna, bez względu na zajmowane stanowisko i wy-konywany zawód, będzie musiał odpowiadać na pytania dziennikarza/dziennikarki: „Czy trudno było podjąć panu decyzję o powrocie do pracy po narodzinach dziecka? Jak udaje się panu łączyć obowiązki zawodowe z byciem ojcem?”. Dzisiaj nadal jesteśmy krajem, w któ-rym stwierdzenie kandydata w wyborach prezydenckich „od dzieci to ja mam żonę” nie dyskwalifikuje w oczach wyborców w wyścigu o najwyższe stanowisko państwowe, dlatego musimy jeszcze poczekać. Niestety.

Ewa Mroczka – ur. 1969. absolwentka pedagogiki (uG), filologii angielskiej i gender studies (umk). Nauczycielka języka angielskiego w gdańskim liceum. Woli filmy mike’a leigh od stevena spielberga.

ma

cier

zy

ńst

Wo

fem

iNis

tek

Page 52: Fabularie 2/2014

50

fabu

larie

2 (�

) 201

Na dźwięk tych słów w kobiecie budzi się i powraca do życia stara, pradawna pamięć.

ClArissA pinColA Estés

Poszukiwanie słów, które mogłyby opisać ko-biecość, to idée fixe myśli, twórczości i aktyw-ności feministycznej – niezależnie od momentu w historii. Perypetie kategorii „kobiety” były i są burzliwe: od pierwszych prób jej formuło-wania, przez zakwestionowanie samej potrze-by określania kobiecości jako kontynuacji opre-syjnej tendencji patriarchalnego myślenia, po restytucję pewnych form esencjalizmu i „stra-tegicznego” posługiwania się pojęciem „kobie-cości”, mimo uznania racji postmodernistycznej krytyki. Dlaczego? Skąd owa przemożna skłon-ność do wyznaczania płciowego signum, mimo kompromitacji uniwersalnych kategorii? Mimo rozpoznania stereotypów kulturowych i ich opresyjnego charakteru, a także uznania więk-szej wagi różnic kulturowych, klasowych, raso-wych czy jednostkowych dla oceny jakości ży-cia, niż różnicy płci właśnie? Zdekonstruowana i zakwestionowana teoretycznie „kobieta”, niby nic, uparcie funkcjonuje w ruchu feministycz-nym, w statystykach, na transparentach, w do-kumentach rządowych czy w domu. A przede wszystkim – w języku. I wbrew wszelkim kry-zysom metafizyki – istnieje.

Nie znajduję niestety łatwej odpowiedzi na pytanie, czy to dobrze, czy źle. Nie znajduję jej w sobie, nie znajduję jej u innych. Kto zresztą mógłby jej udzielić? Kto może mówić o „kobie-cie”? „Niektóre kobiety”? Jak uznała Simone de Beauvoir1? „Niektóre”, to znaczy te przygotowa-ne teoretycznie, rezygnujące z własnej imma-nentnej predestynacji na rzecz transcendencji? „Tylko kobiety”? To konstatacja Rosi Braidotti, nieufającej męskiemu zaangażowaniu w femi-nizm. „O co im chodzi?” – pyta2. Czy zatem Bra-idotti wie, czym jest „kobiecość” i kim jest „ko-bieta”? W swojej książce Podmioty nomadyczne w pełni ukazuje poziom komplikacji tego zagad-nienia. Przez kilka rozdziałów prowadzi czytel-nika przez różne perspektywy i ujęcia podmio-tu kobiecego – od biologicznych oczywistości – i nieoczywistości – przez konstruktywizm kulturowy, po filozofię i metafizykę. Na stro-nach jej książki przeplatają się pojęcia takie jak: zerwania, nieciągłości, porzucenie dualizmu,

1 S. de Beauvoir, Druga płeć, przeł. G. Mycielska, M. Leśniewska, Wydawnictwo Jacek Santorski & Co, Warszawa 2003, s. 24.2 R. Braidotti, Podmioty nomadyczne. Ucieleśnie-nie i różnica seksualna w feminizmie współczesnym, przeł. A. Derra, WAiP, Warszawa 2009, s. 173.

czy gruntu, rizomatyczność. Pojęcia związane z odrzuceniem kartezjańskiej tradycji osadza-nia podmiotowości na trwałym fundamencie. Pojęcia dobrze oddające współczesność. Brai-dotti opisuje podmiotowość kobiecą jako zbiór różnorodnych, nielinearnie rozwijających się i potencjalnie sprzecznych doświadczeń, agre-gat zmiennych, takich jak płeć, wiek, rasa, status społeczny czy styl życia. Nie da się więc wskazać niezmiennej esencji „kobiety”, która definiowałaby ją raz na zawsze. „Kobieta” ma być hasłem, figuracją, słowem kluczem służą-cym inicjowaniu społecznych i symbolicznych praktyk, a nie określeniem kategorii istot. Wy-nika z tego, że mówienie o „kobiecie” powinno być pełne świadomych gestów zastrzegających umowność: dookreśleń, przekreśleń, wycofań i zaskakujących zwrotów akcji.

Przykład twórczości Rosi Braidotti dobrze pokazuje, jak wyrafinowanych pasaży wyma-ga dzisiaj mówienie o czymkolwiek spójnym – czy do tej spójności pretendującym – i jak bar-dzo nieadekwatne wydaje się to w obliczu tak zwanego „doświadczenia”. Joanna Mizielińska, w pewnym sensie podsumowując tę sytuację, pisze:.paradoksalnie feministyczna walka, która zaczęła się wraz z odrzuceniem wszelkich uogól-nień dotyczących kobiet, ich natury, zastąpiła jeden mit drugim3. Paradygmat rozmontowywa-nia fundamentalnych kategorii zastąpił filozo-ficzną wiarę w owe kategorie.

I w takiej oto atmosferze intelektualnej po-dejrzliwości wobec wielkich kwantyfikatorów pojawiła się książka, która zrobiła niezwykłą, zastanawiającą karierę w wśród kobiet. Feno-men. Biegnącej z wilkami4 męczy mnie już od dłuższego czasu, na tyle, że – ciekawa dyskusji – umieszczam lekturę tej książki w planie Gen-der Studies, pomiędzy Butler, Rich, Irigaray czy Kristevą5. Książka ta zrobiła karierę, pomimo tego że jest na wskroś esencjalistyczna, zapeł-niona prawdami na temat kobiecości, przywo-łująca wielkie mity wiążące kobietę z naturą. Być może jednak właśnie z tych powodów stała się tak popularna?

Bohaterką książki jest Dzika Kobieta, ar-chetyp stanowiący esencję żeńskiej psychiki,

3 J. Mizielińska, (De)konstrukcje kobiecości. Pod-miot feminizmu a problem wykluczenia, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2004, s. 8.4 C. P. Estés, Biegnąca z wilkami. Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i legendach, przeł. A. Cioch, Zysk i S-ka, Poznań 2001.5 Bardzo dziękuję uczestniczkom gender studies w Toruniu w latach 2012/13/14 za inspirujące dys-kusje w temacie „kobiecości”, biegania z wilkami i grzebania w ziemi.

marzena adamiak

Magia właściwych słówko

bie

cość

Page 53: Fabularie 2/2014

51

jak pisze Estés. Każde zdanie powtarzającej się mantry o Dzikiej Kobiecie zdaje się odsła-niać dawno zapomnianą, porzuconą lub nawet konsekwentnie zwalczaną wiedzę o kobiecości, której dopuszczenie do siebie ma być warun-kiem życiowego spełnienia. Mitem przewod-nim są związki kobiecości ze światem Natury: roślin, zwierząt, krajobrazu, cykli przemian, życia i śmierci. Związki te okazują się znaczą-ce nie tylko w kontekście mityczno-biologicznej paralelności, ale również w kontekście wspól-nego – jak przekonuje Estés – doświadczenia opresji. Dzikie zwierzęta i Dzika Kobieta to za-grożone gatunki6 – pisze. Założenie, na którym opiera się Estés, nie jest zaskakujące czy bardzo odkrywcze. Oto współczesna kultura, rozwija-jąc się w kierunku technicyzacji, dowartościo-wując szybki, agresywny styl życia, preferując naukowe wyjaśnianie świata i dostosowując to wszystko do męskiego wzorca, zapomniała o właściwej istocie kobiecości i tego, co ona ze sobą przynosi. Intuicję, mądrość ciała, wraż-liwość i moc kreacji, ale też siłę wytrwałości i decyzyjność, wynikającą z wiedzy o tym, co konieczne. Kobiety dzisiaj muszą po prostu odnaleźć i podjąć własne zapomniane dziedzi-ctwo. Odnaleźć w sobie Dziką Kobietę i dopuś-cić ją do głosu. Metod może być wiele. Tyle, co kobiet – mówi Estés, a dla niej samej właściwą metodą okazuje się narracja.

Odnajdywanie starych wersji legend i mitów, interpretowanie na nowo przedsta-wionych w nich kobiecych postaci, rozpo-znawanie wzorów pewnych uniwersalnych procesów zawiadujących ludzką historią – to metoda Estés, która nazywa sama siebie Can-tadorą – opowiadaczką, gawędziarką, zbie-raczką dawnych legend. Biegnąca z wilkami jest swojego rodzaju psychoterapeutycznym przewodnikiem po symbolicznych i baśnio-wych przedstawieniach kobiecości. W każdym z rozdziałów Cantadora snuje zrekonstruowa-ną przez siebie opowieść, by następnie poddać ją analizie, a ponieważ dr Estés jest analitycz-ką jungowską, interpretacja odbywa się tym właśnie duchu. Przywołane opowieści ułożone są w pewną logiczną strukturę, mającą poka-zać rozwój kobiety i osiąganie przez nią doj-rzałości w różnych obszarach: rozpoznawania rzeczywistych zagrożeń dla własnej psychiki i wyrastania z dziecięcej naiwności (Sinobro-dy), zaufania do siebie (Mądra Wasylisa), bu-dowania konstruktywnej relacji z mężczyzną (Manawee, Kobieta-Szkielet), wyodrębniania się z relacji z matką i umiejscawiania siebie we wspólnocie (Brzydkie kaczątko), przechodzenia przez „ciemną noc duszy” i podnoszenia się po porażkach (Czerwone trzewiczki), odkrywa-nia swojego powołania i pielęgnowania ener-gii twórczej (Skóra foki, La Llorona, Trzy złote włosy), akceptowania własnego gniewu i jego siły (Włos niedźwiedzia), odkrywanie cier-pienia wspólnego kobietom (Kobieta o złotych włosach), aż po zintegrowanie pełni własnego

6 C.P. Estés, Biegnąca z wilkami, s. 11.

potencjału i uzyskanie mocy do jego realizacji (Bezręka dziewczyna).

Nie wymieniłam wszystkich baśni, które pojawiają się w Biegnącej, a jedynie te, które nadają inicjacyjny charakter strukturze tekstu. Każdy z baśniowych etapów wiąże się bowiem z inicjacją – rytuałem przejścia na kolejny po-ziom życia i psychicznej konstytucji. Kolejny poziom tożsamości. W ostateczności wyłania się obraz kobiety – istoty niezależnej, realizują-cej swoje cele, kochającej, silnej, wrażliwej, ot-wartej. Kobiety będącej aktywnym podmiotem, świadomie wybierającym pośród stylów życia. Czyż nie tego właśnie nam potrzeba? Estés przekonuje: zrozumiałam, że podupadającą wi-talność kobiety można przywrócić przez „arche-ologię psychiki”, rozległe wykopaliska w ruinach mrocznych podziemi świata kobiet. W ten sposób odsłonimy ścieżki naturalnej, instynktownej psy-chiki, a przez jej personifikację w postaci archety-pu Dzikiej Kobiety przenikniemy do najgłębszych tajników kobiecej natury”7 .

Gdyby to tylko było takie proste, Estés by-łaby kobiecym Mesjaszem, a Butler, Irigaray i Braidotti mogłyby zająć się czymś innym. Nie potrzebowałybyśmy Gender Studies, a jedy-nie warsztatów z biegania z wilkami. Jednak książka ta z pewnością oddziaływuje na swoje czytelniczki. Po wielu prywatnych rozmowach, dyskusjach uniwersyteckich i własnej lekturze nie mam co do tego wątpliwości. Na czym polega to oddziaływanie? C’est la question du style, jak powiedziałby Derrida. O sile słów opowiadają-cych nam o pradawnych mocach, otulających ludzki świat „szarym skrzydłem zamierzch-łości”8, wie również każdy, kto kiedykolwiek czytał Lovecrafta. Wyobraźnia to nieogarnio-ny rezerwuar obrazów, znaczeń, symboli i mi-tów, na które trudno być obojętnym, zwłaszcza w momentach kryzysów tożsamości.

Powtarzający się nieustannie w Biegnącej, mantryczny zaśpiew o duszy, dzikości, mocy, nocy, księżycu, krwi, ziemi, morzu czy przod-kach wywołuje tęsknotę – dziecięcą wręcz – za magiczną krainą, do której klucze ponoć kiedyś miałyśmy. Tęsknota ta, niczym chochlik, tri-ckster, przechera, sprytnie omija labirynty in-telektualnych wnioskowań. Zawiesza na chwilę filozoficzne wątpienie i – przez tę chwilę – zda-rza się Cantadorze którąś z nas uzdrowić: dać ukojenie w depresji, odnowić poczucie sensu tego, co się robi, nabrać siły do zmiany, zerwać toksyczną relację. Czy jednak możemy pozwolić sobie, by pozostać tam na dłużej?

Język, którym posługuje się Estés, przypomi-na zaklinanie, zaczarowywanie rzeczywisto-ści, wywieranie na nią wpływu. Być może jest to cecha języka w ogóle, niemniej ten, którym opowiedziana jest Biegnąca, wprost odwołuje się do magicznych tradycji. Estés przekonuje, że – mimo rozwoju cywilizacyjnego – nadal po-

7 Ibidem, s. 11.8 H. P. Lovecraft, Zgroza w Dunwich i inne przera-żające opowieści, przeł. M. Płaza, Wydawnictwo Ve-sper, Poznań 2014, s. 79.

mo

Wa

ko

bie

cośc

i

Page 54: Fabularie 2/2014

52

fabu

larie

2 (�

) 201

Marzena Adamiak – filozofka. zajmuje się problema-tyką tożsamości, głównie w obrębie francuskiej filozofii współczesnej i teorii genderowych. studia doktoranckie ukończyła na umk. pracuje w zespole badawczym psy-choanalizy i badań nad kategorią gender w filozofii ifis paN. autorka książki O kobiecie, która nawiedza myśl. Kobieta jako figura inności w koncepcji podmiotu Em-manuela Lévinasa (2007). W wolnych chwilach pisze bajki i ćwiczy tai chi.

trzebujemy rytuałów inicjacyjnych, jako sym-bolicznych aktów porządkujących doświadcze-nie i nadających mu sens. Potrzebujemy języka symbolicznego, zakorzenionego w początkach ludzkiej kultury, czerpiącego metafory ze świa-ta przyrody i kosmosu. Nazywam ją Dziką Ko-bietą.–.pisze.–.ponieważ same te słowa, „dzika” i „kobieta”, tworzą. llamar. o. tocar. a. la. puerta.– baśniowe pukanie do drzwi głęboko ukrytej żeńskiej psychiki. Llamar o tocar a la puerta.dosłownie znaczy „grać na instrumencie nazwy, by otworzyć drzwi”. Oznacza użycie właściwych słów, które sprawią, że otworzy się przejście. Każda kobieta intuicyjnie pojmuje słowa „dzika” i „kobieta”, niezależnie z jakiego kręgu kulturo-wego się wywodzi9 ..

Niezwykłe jest to przekonanie amerykań-skiej jungistki o oczywistości uniwersalnego poziomu, do którego – poprzez stare baśnie i le-gendy – dociera. Przekonanie iście jungowskie. Estés wprawdzie rozwija koncepcję własnego archetypu, dowartościowującego i afirmujące-go kobiecość, niemniej utrzymuje jungowski porządek Coincidentia Oppositorum, w którym męskość i kobiecość zajmują ustalone pozycje. Trzeba pamiętać, że Jung bynajmniej nie był femi-nistą, co pokazuje choćby fragment: (…) u kobiety eros jest wyrazem jej prawdziwej natury, podczas gdy logos nierzadko bywa jedynie żałosnym epizo-dem. W rodzinie i kręgu przyjaciół logos kobiety daje tylko powód do nieporozumień i nieprzyjem-ności, ponieważ nie opiera się na przemyśleniach, lecz mniemaniach. Przez „mniemania”rozumiem tu aprioryczne przypuszczenia połączone z pre-tensją do absolutnej prawdziwości. Mniemania takie, jak każdy wie, mogą działać irytująco10 ..Rzeczywiście, jednak dzięki rozwojowi koncepcji feministycznych i działaniom ruchów kobiecych nie przypisujemy dzisiaj podobnie irytujących zachowań z istoty do jednej płci. O ile koncepcje Freuda i Lacana zostały dobrze skonfrontowane z krytyką feministyczną, o tyle mizoginistyczne elementy magicznego Jungowskiego universum rzadko bywają tematem podobnych konfrontacji.

Tradycja, do której powrotu Estés nas przeko-nuje, była zatem przestrzenią ściśle wyznaczo-nych ról i stała się tym samym tradycją opresji kobiet. Dzika Kobieta, będąc esencją wszystkich samic, również porusza się w pewnej dome-nie: specyficznie rozumianej materialności, biologiczności, intuicyjności. W mojej polemi-ce nie chodzi o odrzucenie całego bogactwa przeszłości, z którego mogłybyśmy czerpać, ale o ostrożność w idealizowaniu tej przeszłości. Uniwersalność archetypu Dzikiej Kobiety nie jest w żadnym momencie książki problema-tyzowana, co jest zdecydowanie najbardziej kontrowersyjnym wymiarem tej lektury. Bar-dzo mocno pobrzmiewa konstatacja: Te słowa, „dzika” i „kobieta”, przypominają kobietom, kim naprawdę są i do czego dążą. Są metaforą okre-

9 C. P. Estés, Biegnąca…, s. 15.10 C. G. Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane, przeł. J. Prokopiuk, Czytelnik, Warszawa 1981, s. 77.

ślającą siłę wspólną wszystkim samicom całego rodzaju żeńskiego. Personifikują moc życiową, bez której kobiety nie mogą istnieć11 ..

Tymczasem nie wszystkie kobiety odczuwa-ją tęsknotę za tak opisaną dzikością, nie wszyst-kie lubią grzebać w ziemi i tańczyć. Nie wszyst-kie też są podatne na magię. Czy oznacza to, że nie mają kontaktu z archetypem Dzikiej Kobie-ty? Takie tłumaczenie byłoby zbyt przewrotne i zbyt wygodne. Historia myśli feministycznej przeszła przez etap rozpoznania przemocy związanej z myśleniem uniwersalistycznym. Przemocy, której świadome są teoretyczki takie jak Rosi Braidotti, która – aby „wypowiedzieć kobiecość” – istotnie tańczy! Pośród słów, kon-tekstów i koncepcji wykonuje skomplikowane piruety, by nie pozwolić „kobiecie” na zatrzy-manie i zastygnięcie.

Czy wobec tego da się czytać Biegnącą z wil-kami, czerpiąc wsparcie i przyjemność z entu-zjastycznych opisów kobiecej psychiki, nie przy-wiązując się zbytnio do generalizujących kobiece doświadczenie fragmentów? Możliwe, że się da, ale dobrze być tego problemu świadomą.

Dużą wartością tej książki jest jej nawoły-wanie do twórczości, akceptacji siebie, toleran-cji wobec odmienności. Nie ma w niej agresji wobec mężczyzn. Nie ma banalnego moraliza-torstwa, „kobieta” nie jest dobra albo zła – jest dzika, co oznacza tutaj tyle, co naturalna, spon-taniczna, kierująca się zdrowym instynktem. Wielu kobietom oferuje podmiotowść konkret-ną, daje opowieści i praktyki, daje nadzieję. Sukces.Biegnącej pokazuje, jak ważne są dzisiaj pozytywne propozycje tożsamościowe, pozwa-lające wyjść z impasu, który pozostawiło po so-bie postmodernistyczne rozproszenie.

Dylemat kobiecego podmiotu jest jedną z najciekawszych współczesnych dyskusji. Dys-kusja ta pokazuje, jak daleko można zapuścić się na drodze dekonstrukcji tożsamości, odrzu-cając po kolei czynniki uznawane do tej pory za podmiototwórcze. Na końcu tej drogi znajduje się pytanie: czy można odrzucić wszelką tota-lizację i pozostać „sobą”? Tym, co łączy wysiłki zarówno Rosi Braidotti, jak i Clarissy Pincoli Estés, czy Luce Irigaray i wielu innych bada-czek „kobiecości”, jest poszukiwanie języka, który miałby moc przekroczenia samego siebie. Musiałby to być bowiem język, który jednocześ-nie wypowiada i nie kategoryzuje, uspójnia, ale nie wyklucza, zapewnia moc podmiotową, ale nie rodzi przemocy wobec Innego. Taki język to prawdziwa magia.

11 C. P. Estés, Biegnąca…, s. 15.

clarissa pinkola estés, Biegnąca z wilkami.

Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i

legendach, zysk i s-ka Wydawnictwo, poznań

2001.

kob

ieco

ść i

sŁo

Wa

Page 55: Fabularie 2/2014

5�

Feminizm, Rambo i reklamy, czyli o mistyce

męskości i jej kryzysie

olga Wadowska

Gdybym była mężczyzną, to po obejrzeniu jednego bloku reklamowego w polskiej tele-wizji czułabym się co najmniej mocno urażo-na. Twórcy przekazów reklamowych wycho-dzą bowiem z założenia, że nagim kobiecym ciałem są w stanie sprzedać mężczyźnie wszystko, od jogurtu po samochodowe opo-ny. W spotach promujących środki czystości przedstawiany jest jako niedojda, który nie wie, że ubrań jasnych nie powinno się prać z kolorowymi, i któremu na odsiecz rusza po-błażliwie rozbawiona żona. Przy produktach spożywczych jest jeszcze gorzej – mężczyzna w kuchni to szarańcza i zaraza, która przypa-li, nie dogotuje, zrobi bałagan i pozbawi rodzi-nę posiłku, a w najgorszym przypadku puści z dymem całe pomieszczenie. Z drugiej zaś strony mamy szereg produktów do pielęgnacji męskiego ciała – zarówno na zewnątrz (dzięki szamponom przeciwko siwieniu i wypadaniu włosów), jak i wewnątrz (za pomocą suplemen-tów diety stworzonych specjalnie dla panów). Nie bez znaczenia jest również popęd seksu-alny, który winien utrzymywać się na satys-fakcjonującym poziomie, umożliwiającym częsty seks z młodymi, chętnymi kobietami, przemazującymi się w tle jako świetny dowód na wiarę reklamodawców w to, że atrakcyj-nym kobiecym ciałem sprzedadzą mężczyźnie w zasadzie każdą rzecz czy usługę.

Ten nieco – acz nie aż tak bardzo – przery-sowany obraz polskiej sceny reklamowej mówi sporo o kondycji współczesnego mężczyzny. I, niestety, nie mówi o nim zbyt dobrze, a już na pewno stawia go w wielu kłopotliwych sytuacjach, budząc sporo wątpliwości i ży-ciowych dylematów. Psycholodzy, socjolodzy, antropolodzy i badacze wielu innych dzie-dzin opisują współczesną sytuację mężczyzn w kategoriach kryzysu męskości – zachwiania tradycyjnych wartości i wzorców, które przez lata sztywno dzieliły świat na „męski” i „ko-biecy”. Męskość była z łatwością rozpoznawa-na i reprodukowana, jasno określająca obo-wiązki kobiet i mężczyzn; sytuująca go w roli pracującego żywiciela rodziny, przeznaczone-go sferze publicznej; ją zaś w sferze prywat-

nej z dziećmi, jako „strażniczkę domowego ogniska”. W pewnym momencie coś jednak zaczęło się zmieniać i utrudniać mężczyznom powielanie wzorców reprezentowanych przez ich ojców i dziadków. I wcale nie było to tak niedawno, jakby mogło się nam wydawać.

O pierwszym w historii „kryzysie męsko-ści” mówić można już na przełomie XIX i XX wieku, kiedy walka kobiet o prawa wyborcze w krajach zachodnich przybrała najsilniejszą i najskuteczniejszą formę. Na przestrzeni lat kobietom udało się uzyskać prawną niezależ-ność finansową, prawo do rozwodów i opieki nad dziećmi po odejściu od męża, a także moż-liwość płatnej pracy poza domem. Przyznanie biernego i czynnego prawa wyborczego było zwieńczeniem tytanicznej pracy kobiet na całym świecie, a także ogromnym wyłomem w stabilnym, definiowanym do tej pory przez mężczyzn świecie polityki i służby publicznej. Jeżeli zatem kobiety mogły w majestacie pra-wa wchodzić w dotychczasowe kompetencje mężczyzn, musiało to wstrząsnąć ich światem i spowodować pytania na temat tego, czym ma być teraz męskość.

Do tej pory męskość była bowiem mono-litem. Zestawem wartości, cech charakteru, zachowań, a także zasad dotyczących wy-glądu i ubioru, rozpoznawanych bezbłędnie w świecie zachodnim – niebudzących zastrze-żeń i doskonale wszystkim znanym. Z punk-tu widzenia normatywnej strategii konstru-owania męskości była „tym, czym mężczyźni być powinni”. Proponująca podział na cztery strategie definiowania męskości (esencjali-styczną, pozytywistyczną, normatywną oraz semiotyczną) Raewyn Connell, socjolożka płci, zauważa również, iż w systemie symbo-licznego konstruowania płci to męskość zaj-mowała pozycję nadrzędną względem kobie-cości. Była więc nie tylko bardzo dokładnie skonstruowana w sensie normatywnym, mia-ła również funkcję prymarną względem ko-biecości. Kiedy zaś kobiety wywalczyły sobie przynajmniej częściowe równouprawnienie, tradycyjna męskość zaczęła powoli chwiać się w podstawach.

męs

kość

W k

ry

zy

sie

Page 56: Fabularie 2/2014

5�

fabu

larie

2 (�

) 201

�A powodów ku temu było coraz więcej.

Druga wojna światowa, co widać było prze-de wszystkim w społeczeństwie brytyjskim i amerykańskim, sprawiła, że kobiety „wy-szły z domów” i zaczęły pracować zawodowo – często na stanowiskach typowo „męskich”, w przemyśle zbrojeniowym czy fabrykach. Kobiety nie tylko pracowały, ale i kształciły się, co po powrocie mężczyzn z wojennego frontu było problemem socjologiczno-eko-nomicznym – kobiety świetnie radziły sobie na polu zawodowym i naukowym, nie chcąc ustępować miejsca mężczyznom. Ci zaś czuli się zagrożeni rosnącą pozycją społeczną ko-biet, chcieli więc znów „zagonić je” do domów. O tym, jak – za pomocy systemu edukacji i po-lityki państwa – udało się to zrobić w Stanach Zjednoczonych, pisze w swojej klasycznej dziś już książce Mistyka kobiecości Betty Friedan.

Później jednak było już tylko gorzej. Re-wolucja seksualna lat 60. i 70. kontestowała zarówno dotychczasowe wzorce życia, pra-cy czy zachowań seksualnych, jak również przekazywane z pokolenia na pokolenie po-winności związane z byciem kobietą i byciem mężczyzną. I właśnie w latach 70. z dotychcza-sowych studiów feministycznych wyłoniły się men and masculinities studies, nazywane najczęściej men’s studies. Impulsem dla ich powstania, również w formie czysto zinstytu-cjonalizowanej, w ramach kursów na uniwer-sytetach w Stanach Zjednoczonych, rzadziej w Europie, był diagnozowany coraz częściej przez różnych badaczy kryzys męskości. Do dziś skupiają się oni na badaniu wpływu kultury, historii, przemian społeczno-ekono-micznych na zmianę postrzegania, definiowa-nia i odtwarzania wzorców męskości. Autorzy podejmujący tę tematykę wskazują na odejście w ostatnich 30 latach od modelu, który nazy-wają Mężczyzną Tradycyjnym, na rzecz No-wego Mężczyzny i Nowego Faceta. Wskazują na mnogość dostępnych – i, co bardzo istotne, akceptowanych – stylów życia, które, wraz z aspektami takimi jak rewolucja przemysło-wa czy bogacenie się społeczeństw, znacznie skomplikowały odpowiedź na pytanie, które jeszcze 100 lat temu nie nastręczało zbyt wielu problemów: co oznacza „być mężczyzną”?

Zniknął bowiem punkt odniesienia – mo-nolit męskości tradycyjnej, który wyznaczał do tej pory jasno ramy tego, co przystoi, a co nie przystoi mężczyźnie. Obrazu dopełnia emancypacja kobiet i zacieranie się różnic między kobietami a mężczyznami, które ob-serwować można na każdej płaszczyźnie ży-cia publicznego. Zbyszko Melosik, socjolog i pedagog z Uniwersytetu im. Adama Mickie-wicza w Poznaniu, pisze nawet o „wzrastają-cej intelektualnej, emocjonalnej i fizycznej degradacji mężczyzn”, która objawia się pod-ważaniem ich społecznej pozycji; zwątleniem męskiego ciała poprzez proces jego medyka-lizacji; feminizacją i seksualizacją męskiego

ciała; rozproszeniem normy męskości po-przez emancypację nieheternormatywności (głównie homo- i biseksualizmu) oraz wyzwo-lenie seksualności kobiet i konsumpcjonizm. W związku z tym mężczyzna zostaje zredu-kowany do roli nieodpowiedzialnego konsu-menta lub obiektu seksualnego oraz staje się „nieadekwatny seksualnie” – wcześniej to na kobiecie spoczywała odpowiedzialność za nieudane życie seksualne (bo była oziębła), teraz to mężczyzna ma problemy z potencją. Dodatkowo musi dbać o swoje ciało niemalże tak samo bardzo, jak kobieta – poddaje się nie tylko zabiegom kosmetycznym, ale również operacjom plastycznym, przywiązuje też dużą wagę do modnego wyglądu.

Gdzie szukać winnych tej sytuacji? Zda-niem Melosika nowe modele męskości – opi-sany przez niego mężczyzna sukcesu, „mę-skość jako fizyczność”, Rambo oraz macho – są odpowiedzią na dyskurs feministyczny. Zdaniem krytyków feminizmów chce on „wy-zwolić mężczyznę od jego męskości, co w prak-tyce oznacza destrukcję jego tożsamości” .. Jak.wskazuje Sue Bohlin, autorka internetowego manifestu „Ten Lies of Feminism”, to kobiety zmuszają mężczyzn, aby wyzbyli się swojej męskości i upodobnili do kobiet. A kiedy to następuje, „nikt ich nie szanuje”. To swoiste zamknięte koło sprawia, iż dla przeciwników

kr

yz

ys

W m

ęsko

ści

ilustracja: Dawid Janosz

Page 57: Fabularie 2/2014

55

feminizmu jego postulaty są szkodliwe nie tyl-ko dla mężczyzn, ale i dla kobiet.

I tak definicja „mężczyzny sukcesu” zbu-dowana jest na dominującym od dziesięcio-leci przekonaniu, iż obydwie płcie różnią się od siebie diametralnie, pozostając w ciągłej opozycji: mężczyzna zapewnia rodzinie byt, kobieta pielęgnuje domowe ognisko. To z tego podziału wyłonił się typ mężczyzny sukcesu – silny, dominujący i aktywnie zaangażowa-ny w świat zewnętrzny (w przeciwieństwie do pasywnej kobiety, chcącej przypodobać się mężczyźnie oraz skoncentrowanej na świecie wewnętrznym, czyli domu, dzieciach i mężu); jest wysoki, barczysty i dobrze zbu-dowany, nosi się modnie, lecz męsko i klasycz-nie. Co ważne, odniósł sukces tylko dzięki ciężkiej pracy i cechom charakteru. Melosik podkreśla jednak, iż owy mężczyzna sukce-su, będący „antidotum na wszystkie te teksty kulturowe, które rozpraszają różnicę płcio-wą i wywołują wśród mężczyzn niepokój”, targany jest również wątpliwościami i pod-

dawany presji. Presja wynika właśnie z ocze-kiwań stawianych mężczyźnie, który musi odnieść sukces, jednak coraz trudniej jest mu go osiągną. „Te dwie tendencje” – konkludu-je badacz w swojej książce Kryzys męskości w kulturze współczesnej – „są przyczyną za-sadniczego niepokoju u milionów mężczyzn, w kwestii zarówno własnej tożsamości, jak i relacji między płciami”.

Siła oraz muskularne ciało, chociaż w ostatnich kilkudziesięciu latach kojarzą się głównie z pracą fizyczną oraz brakiem inte-ligencji i wrażliwości, wciąż mają znaczenie symboliczne, istotne dla męskości dominują-cych. Nadal przywodzą na myśl męską wła-dzę oraz przewagę fizyczną nad kobietami oraz stanowić mają o naturalnej przewadze mężczyzn. Potężnie zbudowanych mężczyzn ogląda się nie tylko podczas zawodów kul-turystów, ale przede wszystkim w mediach i reklamach – promują zarówno typowe pro-dukty dla mężczyzn, jak samochody, zegarki czy elektronikę, ale także te kojarzone jako ko-biece: bieliznę, żywność czy kosmetyki. Swoją „samczą” męskością nadają im „bezpieczne”, niekobiece znaczenie. Taka strategia, zda-niem Melosika, stanowi kolejną odpowiedź na kryzys męskości. Muskularne ciało jest biolo-giczno-anatomicznym odium na emancypację kobiet i sukcesywną realizację postulatów feministycznych, staje się również podstawą konstruowania męskiej tożsamości, a także ustanawia wyraźny podział między mężczy-zną a kobietą.

„Konserwatywną odpowiedzią na ame-rykańską klęskę w Wietnamie i sukcesy fe-minizmu” Melosik nazywa z kolei Rambo, postać filmową ucieleśnianą przez Sylvestra Stallone’a. Bohater ten uosabia tęsknotę za remaskulinizacją Ameryki i powrotem do mężczyzny absolutnego, pokazuje również re-konstrukcję roli natury w kształtowaniu mę-skości. Rambo ma w sobie nie tylko widoczny od razu pierwiastek fizyczny, jest także silny psychicznie, odwołując się do zakorzenionego w świadomości odbiorców mężczyzny domi-nującego. Męskość tę w kulturze popularnej, obok Stallone’a, uosabiało wielu innych akto-rów, m.in. Arnold Schwarzenegger czy Chuck Norris. Przez wiele lat Rambo i bohaterowie jemu podobni stali się symbolem i synonimem męskości typu macho, doskonale rozpozna-walnym na całym świecie.

Jednak to nie męskość w typie filmowego bohatera określana jest mianem „apogeum męskiej dominacji nad kobietą” – to mężczy-zna typu macho, który w związku z kryzysem męskości zyskuje ogromną popularność. Po-dobnie jak w przypadku poprzednich typów, ideologia machizmu bazuje na biologicznej i społecznej odmienności mężczyzny i kobie-ty, która jest mu również podporządkowana. Macho cechuje duży seksualny temperament, zdolność do podejmowania ryzyka i brak po-

uo

sob

ieN

ia m

ęsko

ści

ilustracja: Dawid Janosz

Page 58: Fabularie 2/2014

5�

fabu

larie

2 (�

) 201

�rażek, a agresja, którą przejawia, jest w jego własnym oglądzie najlepszym sposobem na okazanie męskości. Uważa siebie za nieomyl-nego i lepszego od innych ludzi – zarówno mężczyzn, jak i kobiet, które traktuje przed-miotowo i instrumentalnie (kobieta służy bowiem jedynie rekreacji i prokreacji). Nie-ustannie dąży do dominacji, poszerzania stref swoich wpływów, stawia się ponad prawem, nie myśli o konsekwencjach swojego zacho-wania, nadużywa swojej pozycji.

Bazując na ustaleniach Melosika, ciekawą refleksję na temat kryzysu męskości poczyni-ła Urszula Kluczyńska. Powołując się na pra-ce Seana J. Nixona Hard Looks: Masculinities, Spectatorship and Conteporary Consumption, opisała dwa nowe typy męskości: Nowego Mężczyznę („New Man”) oraz Nowego Faceta („New Lad lub Men Behaving Badly”), obydwa funkcjonujące w odniesieniu do znanego już Mężczyzny Tradycyjnego („Old Man”). Wszyst-kie te typy najlepiej zauważalne są w dyskur-sie medialnym – każdy z tych wzorców jest dla nich na swój sposób użyteczny.

Nowy Mężczyzna jest odpowiedzią na dawny porządek uosabiany przez Mężczyznę Tradycyjnego. Zgodnie z terminologią zapro-ponowaną przez Nixona, Nowy Mężczyzna wykorzystuje kody kulturowe zarezerwowa-ne dotychczas dla kobiet – jest świadomym konsumentem, interesuje się modą, dba o cia-ło, a zakupy sprawiają mu przyjemność. Skut-kuje to przede wszystkim seksualnym uprzed-miotowieniem męskiego ciała (czemu sam zainteresowany się nie sprzeciwia), a także jego fragmentaryzacji (w mediach i reklamie pokazywane są atrakcyjne części ciała anoni-mowego mężczyzny – w sposób do tej pory za-rezerwowany dla ciała kobiecego). Nowy Męż-czyzna i jego ciało stają „się również obiektem zainteresowania i krytyki”, podobnie jak do tej pory ciało kobiety. Teraz i on musi nadążać za modą oraz mieć odpowiadające obowiązu-jącym kanonom piękna ciało. Co więcej, opi-sane przez Melosika zinternalizowane męskie oko sprawia, że Nowy Mężczyzna patrzy na mężczyzn (jak również kobiety) w taki sposób, w jaki patrzą kobiety – mając świadomość, iż jest obserwowany i oceniany, sam się uprzed-miatawia i staje się widokiem.

Nowy Mężczyzna niebezpiecznie zbliżył się więc do kobiety, zarówno w wymiarze fi-zycznym, jak i psychologicznym oraz społecz-nym. Dba o ciało, przez pryzmat ciała jest po-strzegany i w dużej mierze definiowany. Przez to w dużej mierze interpretowany był często jako wytwór wyobraźni i pragnień kobiet, które chciałby widzieć w mężczyznach więcej wrażliwości czy fizycznej atrakcyjności, na-zywanej zazwyczaj metroseksualnością.

Właśnie te postulaty okazały się być płasz-czyzną ataku na Nowego Mężczyznę – zarzu-cano mu, że jest jedynie mitem, rezultatem nierealnych pragnień kobiet, zbędnym i nie-

potrzebnym we współczesnym społeczeń-stwie. Tak zaczął wykształcać się Nowy Facet, będący agresywnie promowaną alternatywą dla Nowego Mężczyzny. Nowy Facet lubi sport i alkohol, z których korzysta bez wyrzutów sumienia, oraz kobiety, które traktuje in-strumentalnie, boi się zobowiązań. Chociaż nazywany „powrotem do heteroseksualnego hedonizmu mężczyzn”, jest również „beztro-skim konsumentem”. Stoi na stanowisku, że jego męskość wynika z biologii; jest seksistą przekonanym o podległej pozycji kobiet. Męż-czyźni z kolei mają prawo definiować samych siebie, zamiast wciąż spełniać oczekiwania ko-biet, z feministkami na czele. „Nowy Mężczy-zna to finalny produkt działań ruchu kobiet” – konkluduje Kluczyńska. „Nowy Facet wyło-nił się jako krytyka tego pierwszego, któremu zarzucano zapatrzenie w siebie – narcyzm i nieautentyczność”. Przeczy również homo-seksualnej w pewnym stopniu wersji męsko-

męŻ

czy

zNa

i fa

cet

ilustracja: Dawid Janosz

Page 59: Fabularie 2/2014

5�

Olga Wadowska – rocznik 1987. politolożka, redaktorka, feministka. Doktorantka na uniwersytecie mikołaja ko-pernika w toruniu. zainteresowania naukowe: feminizm i gender studies, nowe media, socjologia płci, marketing polityczny.

męs

kość

W k

ry

zy

sie

ści prezentowanej przez Nowego Mężczyznę – jako odpowiedź na ten wzorzec Nowy Facet podkreśla swoją heteroseksualność, chęć i po-winność posiadania władzy, również nad ko-bietami. Definiuje się w klasyczny, opisywany już przeze mnie sposób: w opozycji do kobie-cości. Męskość to nie tylko przeciwieństwo ko-biecości, ale również lęk przed homoseksuali-zmem i, co za tym idzie, homofobia.

Jednak wykształcenie się zarówno Nowego Mężczyzny, jak i Nowego Faceta, jest reakcją na kryzys, którego ofiarą padł dominujący przez lata Mężczyzna Tradycyjny. Definiowa-ny przez pracę i karierę, heteroseksualność, konserwatywny w stosunku do mody, od samego początku był punktem odniesienia dwóch nowych konstruktów. Zgodnie z reflek-sją badaczy anglosaskich Nowy Mężczyzna był domeną lat 80., Nowy Facet – lat 90. XX wieku. Podkreślić należy, iż Mężczyzna Tradycyjny, Nowy Mężczyzna i Nowy Facet to bardziej we-berowskie typy idealne czy też dobrze rozpo-znawalne w społeczeństwie stereotypy, które definiują się na podstawie wzajemnych relacji. Nowy Mężczyzna jest więc wrażliwy i emocjo-nalny, empatyczny wobec kobiet i szanujący je, liberalny, czasem narcystyczny, zawsze zaś dbający o swój wygląd. Nowy Facet zaś jest hedonistą, antyfeministą i seksistą, przeko-nanym o swojej wyższości nad kobietami i in-strumentalnie je traktujący. Co ważne, nie są to wzorce następujące po sobie czy wzajemnie się wykluczające – należy raczej powiedzieć, że współistnieją ze sobą, a proporcje między nimi ustalają sami mężczyźni, definiując i konstruując swoją tożsamość poprzez wybo-ry konsumenckie i preferowany styl życia.

W jakiej sytuacji stawia to współczesnego mężczyznę w Polsce? Z pewnością niełatwej. Dodać do tego należy również rodzime za-późnienia wynikające z ponad 40 lat Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz specyfikę so-cjoekonomiczną, w której to kobieta wzięła na siebie więcej obowiązków – zarówno tych domowych, jak i tych zapewniających utrzy-manie rodziny. Polski mężczyzna świetnie czuje się w układzie, w którym jego partner-ka wciąż targana jest wątpliwościami, czy powinna robić karierę (czy po prostu pójść do pracy), czy poświęcić się macierzyństwu i pro-wadzeniu gospodarstwa domowego. W rezul-tacie zaś pozostają w swoistym rozkroku, bę-dąc jedną nogą świetną i niezastąpioną matką, drugą z kolei – równie świetną i niezastąpioną pracownicą. Wciąż zajmuje się domem i dzieć-mi, jednocześnie mając coraz większy wkład w rodzinny budżet, co jeszcze 20-30 lat temu nie było ani oczywiste, ani często spotykane.

Widoki na przyszłość są jednak nieciekawe – przynajmniej dla zwolenników tradycyjne-go postrzegania ról społecznych kobiet i męż-czyzn. Nie ma już bowiem jednego, monoli-tycznego wzorca męskości, stanowiącego nie tylko punkt odniesienia, ale i określającego

obowiązujące normy. Zaś mnogość dostępnych, mniej lub bardziej akceptowalnych nowych męskości, które wykształciły się w wyniku kryzysu męskości, nie zawsze – i nie każdemu – ułatwiają zadanie, stawiają bowiem przed wyborem, którego kiedyś w ogóle nie trzeba było dokonywać. Z drugiej jednak strony, „ot-warcie” męskości na aspekty takie jak wraż-liwość, dbałość o wygląd czy rodzicielstwo są z pewnością wartością dodaną. Nie jest to już „niemęskie” czy wstydliwe, nie świadczy o słabości czy zniewieściałości, co jeszcze nie-dawno było – a wciąż i bywa – obelgą. W tym znaczeniu feminizm jest sprzymierzeńcem mężczyzn ubiegających się o możliwość bycia wrażliwymi, mogących mieć słabości czy sku-tecznie walczących o opiekę nad dzieckiem po rozstaniu z jego matką.

Mężczyźni, którzy na początku ubiegłego „godzili się” na pierwsze i częściowe równo-uprawnienie kobiet, z pewnością przypusz-czali, jak bardzo zachwieje to podstawami ich męskości. Nie przypuszczali też chyba, że przyczyni się nie tylko do akademickiego rozwoju feminizmu i gender studies, ale do po-wstania nurtu naukowego poświęconego tyl-ko mężczyznom i męskości. Jego przedstawi-ciele od lat zastanawiają się, czym jest i skąd wziął się osławiony „kryzys męskości”, starają się też badać i opisywać nowe, różne męsko-ści, pozwalające realizować różne style funk-cjonowania w społeczeństwie. Wśród wielu wniosków, do których doszli w ciągu wielu lat pracy, jednym z najbardziej istotnych jest ten mówiący o braku powrotu do męskości-mono-litu. Ponad 120 lat walki o równouprawnienie kobiet zaowocowało podważeniem słuszności i prawdziwości tego monolitu, wprowadziło też mężczyzn w nowe realia, dając im więcej możliwości, ale i stawiając przed nimi nowe, nieznane dotąd wyzwania. Myślę jednak, że ostatecznie mężczyźni wyszli na plus. No, może nie w reklamach.

Page 60: Fabularie 2/2014

5� fabularie 2 (�) 201�

Kujawsko-Pomorskie. Nowa literatura

Nr 2 (4) 2014

Martyna Buliżańska – ur. 1994. W 2010 roku zestaw jej wierszy ukazał się w antologii Poetyckie debiuty w ramach organizowane-go przez biuro literackie projektu połów. Wydała książkę Moja jest ta ziemia, za którą otrzymała silesiusa w kategorii debiut. W paź-dzierniku tego roku rozpocznie studia na wydziale polonistyki uni-wersytetu mikołaja kopernika w toruniu.

martyna buliżańska

bydgoskie; mówi burżuazja

idziemy: las, las, odnoga Wisły, zaledwie kilometr od gorącego centrum. mamy landrynkowe paznokcie, ale wnętrze alice glass. tu drzwi, tu drzwi – wszędzie za nimi ludzie. wszystko nabiera kolorytu – mijamy kolejne kobiety po przejściach –napalm dziwek cóż za wielkomiejska atrakcja napalm dziwek wybuchnę, jeśli jesteś blisko – i winda, i sklep, drżące atrapy mojego caratu. ciekawie jest w mieście.

der jäger

ścięte wody odeszły; chłopcy z bałkańskich miast i wsi znikną w jednejstronie świata. opowiadam o matce boskiej od uśmiechu i jej białych przegubach:śmierć dziecka bardzo ją bolała, mówię i szukam ujścia: jestem rzekąi lisem, rozproszonym przyjęciem

u wielkiego wezyra. drgam jedną stroną świata; radio dubrownik –neretva, okrągłe studnie pełne darów. jeśli wypłyną ciała, zasklepię jamy– puste głosy nocnych ptaków.

post: regresowe

(czy tu była wojna, wojna jak rapsodia?)

rozcieram ślady; rodzą mnie kolejne łyse biblijne kobiety.widzę, wychylają dłonie przez okna i nawołują okręty.w tym miejscu zastawiam wnyki –

– włączam Kolbuszową.

przez żydowskie nieużytki i wiązanie dłoni pęka moja ziemia, wyłuskując ostatnie ogniskowe. zaczynam sezon polowań: grzęznę szukając ostatnich ciał.

przydrożne krzyże nie płoną;wchodzą za mną do domu Pana.

Page 61: Fabularie 2/2014

5�

DzieciństwoWypełnione półki tworzyły zbity monolit, przez

który nie sposób było się przebić ani płaczem, ani krzykiem – tomy bez ilustracji pod sam sufit. Po-dobnie rozmowy. Sięgała im mniej więcej do uda. To znacznie poniżej toru, które przemierzała na linii ich. usta. –. ich. uszy .. Dobrze wiedziała to też mama,.zawsze taka zmartwiona, że przez nią, przez Mimę, musi czasem bywać tam, gdzie ona, czyli znacznie, znacznie niżej. Mima była ambitna, lecz mimo wysił-ków nie mogła zrozumieć okołosufitowych słów ro-dziców. Miała jednak dobry słuch, więc naśladowała, na ile potrafiła: „sze-rze-ejdo, ku-feno-meno, kalon-tra-chia, zewo-forma, óf? szet?” – przynajmniej była wtedy dla nich zabawna. No i niewątpliwie nauczy-ła się wytrwale patrzeć w górę. To dobrze. Była od tego bardzo blada i niemal od urodzenia wyglądała na uduchowioną, co sprawiało, że „dobrze rokowa-ła”, a wszystkim bardzo się to podobało. Próbowano schylać się więc nie tylko po nią, lecz także do niej i „poświęcać jej uwagę” najczęściej ze słowami typu: „jak grzecznie słucha, kiedy jej się czyta!”, „zaraz sama zacznie!”, „ona lubi książeczki!”, a przy okazji zadawano masę pytań: „czy wiesz, co to jest?”, „a to?”, „jak tamto się nazywa?”, „czy tamto jest większe od tego?”. Niewypowiedzianą tajemnicą Mimy było to, że wzruszała się, kiedy czasem sytuowali się w jej re-jonach z uśmiechem i sama śmiała się wtedy od ucha do ucha, radośnie, choć bezgłośnie i zapobiegliwie, żeby nie spłoszyć ich zbyt szybko do niczego niepo-dobnymi dźwiękami. Nawet jeśli w rzeczywistości zajmowali się znowu własną biblioteką. Urodziła się wśród książek. Od razu wśród książek.

Tam na dole życie miała więc Mima spokojne. W okolicach podłogi było zwykle cicho, nawet zabaw-ki nie piszczały, bo zrobiono je z drewna, a grzechotki na rodzinnej naradzie uznano za „niepoważne”, więc ich właściwie nie miała, oprócz jednej – przypadko-wego prezentu. Nie licząc mamy, babci lub, bardzo rzadko, którejś z niewielu ciotek, Mima była sama, wsłuchująca się jedynie w echa słów, którymi tak zgrabnie przerzucano się ponad nią, tam, tam w gó-rze. Ciche to było życie i błogosławione.

Lecz choć niewielu bywało tam, gdzie ona, bardzo wielu mijało jej dom. Prowadziła tam gwiazda. Jedy-na w okolicy tak ładnie i jasno świecąca, wystrzelona złotym laserem z pobliskiej dyskoteki wysoko w nie-bo, aby oświecać drogę wszystkim, których przezna-czeniem jest świętować, cieszyć się i bawić, i tańczyć. Jakże im się chciało! A zaczynali tuż pod oknami. Tłum zmierzał tam – piątek po piątku, sobota po sobocie, nie wiedząc, że dom ten mieści zawartość szczególną. „Szopkę robili” – powtarzała co weekend babcia, a oni przechodzili i nie wiedzieli, obok kogo. Krzycząc, śmiejąc się, czasem sikając w otwartej bramie, zanim (kiedyś potem) nie znalazł się gospodarz domu i nie

anna Nor

Mimazamknięto przed nimi drzwi. A tam czuwało dziecko – owoc miłości. Dziecko, które wyglądało nieśmia-ło zza miętowych rolet i chciało (chociaż jeszcze nie chciało) iść z nimi, zapomnieć się, zapomnieć wszyst-ko. Ale nie wychodziło, bo niedługo musiało „kłaść się spać” i jedyne, co jej zostawało, to te podsłuchane krzyki i śpiewy i ten ostry zapach na klatce, na drugi dzień rano. Piękni, piękni ludzie. Umalowani. Ubrani w kolorowe stroje. Błyszczący i tacy odważni!

.Pierwszy ważny sen Mimy

Ponieważ z „wiadomych względów” okna w domu były często pozamykane, Mimę w nocy „męczyły dusz-ności”. Jakby nie dość tego, miała zły zwyczaj spać po lewej stronie ciała, zgniatając sobie serce. Na efekty nie trzeba było długo czekać – dziecku zaczęły śnić się „koszmary”. Niezbyt chętnie (ale jednak) dziew-czynka próbowała opowiadać o nich przy śniadaniu, a mama zapisywała je, żeby mieć dowód dla „ewen-tualnego” lekarza, że z Mimą dzieją się przecież złe rzeczy. Pierwszy, niezrozumiały sen brzmiał według relacji mamy tak: „Kopalnia. Jest ciemno. Połyskuje złoto, węgiel. W kopalni jest dziecko, może czterolet-nie, albo jeszcze młodsze. Chce się bawić, ale rodzice nie pozwalają mu się oddalać. Jest potrzebne. W ko-palni jest jeszcze wiele osób. Stoją w kolejce i czekają, bo chcą zadać dziecku swoje pytania. Rodzice siedzą za biurkiem i liczą masę pieniędzy – monet. W tym biurku wyrąbana jest dziura, a w nią wpuszczony jest rękaw z materiału. Rodzice wrzucają w ten rę-kaw dziecko, a ono pod wpływem wstrząsu i nagłego uderzenia o węgiel odpowiada na pytania. Strasznie przy tym płacze. Ale za każdym razem jest wyjmowa-ne i znowu wrzucane do środka. Nie ma krwi w tym śnie”. Dopiski mamy: „zwrócić uwagę na motyw wy-korzystania – niepokojące, nic złego przecież nie mo-gło się stać, nie chodzi przecież do przedszkola itd. Dlaczego rodzic jest wrogiem?”.

„Nie mówcie im o mnie!” – to pierwsza zdecydowa-na prośba, z którą w efekcie złego snu dziewczynka zwróciła się kiedykolwiek do swoich rodziców. Kiedy skinęli głową, była spokojna, że nikt już nie zbłądzi w okolice podłogi, a tym bardziej nie wrzuci jej do ko-palni, ale mimo to śniła. Śniła sobie nadal. Poduszka co noc zapadała się jak niespodziewana wyrwa w le-sie pełnym miękkiego mchu, głowa dostawała się pod powierzchnię, a mała Mima razem z nią. Wpadała tam lekka, a wychodziła ciężka i lepka, tak że nawet w świetle dnia ciągnęły się za nią długim welonem te senne materie, jakby przypominając wszystkim, że są jednak jak najbardziej stąd. A oni szli. Co piątek, co sobotę i nic nie wiedzieli. Bo Mima musiała „kłaść się spać”, a poza tym rzuciła zaklęcie: „Nie mówcie im o mnie!”.

BratI nagle, pomimo to, pomimo snów i ciszy, Mima

jakimś cudem w tym dziwnym świecie przestała być sama, a jej słowa stały się słowami okołosufitowymi. Urodził się brat. Ktoś, przy kim się zasypia, ktoś, kto śmieje się przez sen i kto jest bardzo, bardzo odważ-ny. Mama mówiła na niego „mój źrebaczku” i stroszy-

Page 62: Fabularie 2/2014

�0 fabularie 2 (�) 201�

ła jego krótkie włoski, a potem ona zaczęła śnić. Śniła konie. Konie, które biegną po dachach domów wzdłuż całej ich ulicy i nagle spadają na łeb, na szyję, w krew i umierają. I mama zaczęła się bać o swoje dzieci, bo sen powtarzał się i na pewno nie był „koszmarem”, bo mama nigdy nie spała na sercu. Na szczęście, zanim stało się coś złego, a lęk nie zmienił się w zaklęcie, do-bra sąsiadka wytłumaczyła, że oficyna, którą dzieci widzą z okien swojego pokoju, jest starą stajnią, więc pewnie stąd te niepokoje. Może nawet nie są własnoś-cią mamy, tylko żandarma, który kiedyś tu mieszkał i jeździł wozem, bo zdarza się przecież, i każdy to wie, że sny zostają w domach, które ktoś już wcześ-niej opuścił. Uspokojona mama kupiła więc książki o zwierzętach i postanowiła zainteresować dzieci światem przyrody – na wszelki wypadek wszystkim oprócz koni.

Gołębie i uliceOdtąd wspólnie czytali i organizowali sobie w trój-

kę miłe wycieczki, dokonując niecodziennych odkryć. Dowiedzieli się, że ich miasto jest miastem gołębi i wszyscy, chociaż o tym nie wiedzą, żyją życiem, któ-re jest im podporządkowane. „Bo proszę, zobaczcie: są trzy piekarnie niedaleko domu. Przed piekarniami leżą całe góry okruszków. Wymiecionych ze skrzyń, zmiecionych z półek i z lady, nawet z posadzki. Leżą dla gołębi. Niektórzy zawsze patrzą uważnie pod nogi, rozważając każdy krok, ale dobrze widzą, jak ci inni depczą okruszki, kawałeczki chleba. Wdeptują je w ziemię, mieszają ze śniegiem, z błotem. Pewnie dlatego są też i tacy, którzy ten chleb w nadmiarze ku-pują i drą na kawałki, rzucają na swoje parapety. A co spadnie, to najczęściej znów pod nogi, na zmarnowa-nie. I to jest właśnie życie”.

Widzieli też ważny obraz, kiedy jechali sobie w trójkę tramwajem, a obok na ulicy sunął tłum sa-mochodów – naprawdę pełno. Na ulicy leżała rozje-chana bułka, a może znowu ten chleb, i gołąb z de-speracją pikował, żeby uszczknąć troszkę dla siebie pomiędzy jednym a drugim pędzącym autem. Nara-żając się oczywiście na to, że nie zdąży w porę pode-rwać się do lotu i zginie pod kołami którejś z maszyn. „Czy tak czasem nie odbywa się nasza praktyka du-chowa i intelektualna, bądź jakakolwiek inna? Przez ten chleb, co żywi ducha, prawie lądujemy «pod koła-mi». Dobrze ocenić swoje siły w locie – to wydaje się tu sprawą zasadniczą” – zapytywała i radziła dzieciom mama. To one przecież powinny kiedyś, jak gołąb, który leci nad głową, wzbijać się w niebo myślą.

Na razie jednak Mima zauważała przede wszyst-kim, że ptaki od rana krzyczą „grochu, grochu!”, żeby jej, jak małej księżniczce na stu kołdrach, było jesz-cze bardziej niewygodnie. Poza tym oglądali też koty, chodzili po kocich łbach, płoszyli wróble i szukali zgubionych chustek do nosa. Tak to właśnie, przez sny mamy, zaczęli wychodzić z domu i był to dopiero początek ich drogi.

Wycieczki zoologiczne z czasem zmieniły się w po-znawanie innych „aspektów” starej i zacnej dzielni-cy. Dzieci zostały zaznajomione z „historią literatu-ry”. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że mieszkali przy ulicy największego wieszcza, którą przecinała

ulica tego, który „wyklarował” polszczyznę oraz tego, który jako pierwszy po polsku pisał. Równolegle, nieco z boku wśród zabytkowych willi i zieleni kró-lował literat-mistyk i inni – inni od siebie nawzajem i od wszystkich ludzi na świecie, wybitni, niepowta-rzalni, wyprzedzający swoje epoki. Zrozumieć z tego nie można było wiele, ale dzieci nauczyły się czytać tabliczki, a nawet numery domów – „Chociaż tyle…” – kwitowała smutno mama i dodawała bardziej ra-dośnie: „Zanim rozpoczęły naukę w szkole!”.

Wiele, wiele lat minęło im potem na tym obo-wiązku. Mima poszła pierwsza, brat drugi, kiedy Mima zmieniła szkołę, brat tam jeszcze chwilę zo-stał, akurat na tyle, żeby spotkać się z siostrą znowu, w nowej szkole, on w pierwszej klasie, ona w ostat-niej. Oboje ufali nauce i ufali nauczycielom, chociaż prace domowe dawali najpierw do sprawdzenia mamie. Mima na jakiś czas przestała śnić. Mama też była spokojna.

KoloryGorsze czasy nastały wraz z wyjazdem taty. Po-

dobno wyruszył badać, jak cielą się lodowce, i szu-kać kwiatów, których nie ma, na białej pustyni – nikt w końcu nie dociekł, jak było naprawdę. Opustoszał nie tylko gabinet, ale i wiele przedmiotów w domu musiało zmienić swoją płeć. Czajnik, puszka na her-batę, kubki i imbryczek do parzenia esencji stały się dziewczynami. Fotel stał się dziewczyną, tak jak i – niestety – niektóre garnki i brytfanna do pieczenia kaczki w jabłkach. Na szczęście, na szczęście szufladą z narzędziami zajął się brat i mogła zostać tym, czym była. Uff. Pomimo trudności („hartują i wyrabiają charakter – dowiedziała się wówczas Mima – jeśli nie chcesz go zmienić, nie czytaj dalej tej książki, widocz-nie jeszcze nie jest dla ciebie”) i znaczącego milcze-nia (tylko babcia próbowała po dawnemu rozmawiać z czajnikiem) w życiu dziewczyny przybyło.

Zaczęło się od tego, że kiedy pewnego dnia jechała tramwajem, poczuła, że ma pełny brzuch, za chwi-lę pęknie i eksploduje. Nic takiego się nie stało, ale Mima dodatkowo najadła się trochę strachu. Nikomu nie powiedziała, co ją spotkało, ale wyraźnie poczu-ła, że przestała być tym, kim była. Kupiła kilka rulo-nów brystolu, pędzle i bardzo kolorowe plakatówki. Skorzystała z okazji pewnego wieczoru, kiedy została sama w domu. Rozwinęła papier na podłodze – i nic złego się nie stało. Ani biel jej nie przeraziła, ani to, że trzeba zamalować taką dużą połać. Malowała, ma-lowała, łączyła barwy i formy. Specjalnie przy tym nie myślała, ale czuła i dbała o to, żeby farbę dociąg-nąć do samych brzegów, bo, jak gdzieś przeczytała, po tym poznaje się dobrego twórcę. Kłopot przyszedł wraz z interpretacją. Mama zobaczyła w obrazie ko-nia, brat zobaczył w obrazie konia i ona w końcu też zobaczyła w obrazie konia. Z rozwianą grzywą, we wszystkich kolorach tęczy – koszmar powrócił. „Pro-szę, żebyście się grzecznie uczyli, studiowali i zdoby-wali solidne wykształcenie” – zaapelowała w trwo-dze mama. Mima rozważała studia humanistyczne, a brat, jako że był odważny i przechodził trudny okres dojrzewania, zapisał się na konną jazdę. Mimie zasugerowano wizytę u psychologa.

Page 63: Fabularie 2/2014

�1

Drugi ważny sen MimyZapisany we własnym pamiętniku: „Szpital, zwie-

dzam sale. W każdej wielu ludzi – w piżamach, szlaf-rokach. Niektórzy z nich leżą, inni siedzą na łóżkach, jeszcze inni rozmawiają, stojąc albo spacerując. Mija-jąc kolejne pomieszczenia, widzę, że ludzie są w nich coraz mniej wyraźni, ciała stają się najpierw lekko prześwitujące, potem aż przeźroczyste. Do ostatniej Sali wprowadza mnie lekarz: «To jest nasza ostatnia Sala: Chcesz tu zostać? – pyta. Podoba ci się?». Budzę się z krzykiem, bo tam już nie ma ludzi! Są ekrany za-montowane na metalowych wózkach inwalidzkich, które pokazują białe obłoczki – ich dusze, a lekarz trzyma w dłoni pilota i włącza je albo wyłącza”.

Dziewczyna zaczęła się bać, jeszcze więcej czytać, interesować historią i chodzić bez okularów. A oni szli. Co piątek, co sobotę i nic nie wiedzieli, ci mędrcy i kobiety z mądrością. Mima przyzwyczaiła się już, że nikt o niej nie wie. Lecz, choć o nie wiedzieli, dawali jej siłę.

Bohaterowie ulicSzybciej niż ona spotkał się z nimi brat. Nabrał

właśnie tajemniczego zwyczaju włóczenia się po okolicy o przedziwnych porach, mówiąc w domu, że chodzi na wycieczki. Mama wierzyła, że bardziej świadomy i wykształcony syn powtarza wyznaczo-ne przez nią rodzinne ścieżki edukacyjne, Mima zaś płonęła z ciekawości. Właściwie to wymusiła na nim, żeby wziął ją pewnego razu dla towarzystwa, chociaż zastrzegał, że to męskie sprawy i żadnych bab tam nie ma. „Ale chodź, może dobrze ci to zrobi. Zobaczysz so-bie, co to znaczy Mickiewicza”. Mima ubrała okulary, żeby niczego nie przeoczyć i zamiast „kłaść się spać” wyszła z domu. Najpierw było jak zawsze. Poszli w dół ulicy, przez Kochanowskiego, dawną drogą do szkoły. Jednak zamiast skręcić w Krasińskiego, poszli w stronę Słowackiego. Dziewczyna nawet nie wyob-rażała sobie, jak piękna jest to ulica o tej porze: cie-płe światła latarni przeświecały przez bujną zieleń lip i kasztanowców, na niebie jaśniał księżyc i praw-dziwe gwiazdy. Odczuła wszechogarniającą harmo-nię, a zaraz potem poznała życie „bohemy”. Wyszli z bram, zza rogów po kilku, albo kilkunastu i, chyba podobnie jak Mima, urzeczeni mistyką tego miejsca – stali się jednym. Ci z Reja, ci z Kochanowskiego, z Konopnickiej i ci najważniejsi – „nasi”! „Nasi” z Mi-ckiewicza! Brat pchnął dziewczynę w bezpieczny róg i długo tak trwali w bezczasie, całkowicie pochłonięci walką. Było tak, jak mówiła kiedyś mama – tu wszy-scy byli inni niż oni i inni od siebie nawzajem, mieli poglądy i wyraźnie się spierali. A z pewnego z okna na trzecim piętrze zabytkowej kamienicy patrzyła na nich przez palce pełne pierścionków polonistka z re-jonowej podstawówki.

Odtąd w sercu dziewczyny został zasiany niepo-kój. Będąc przez chwilę tak blisko tych, których dotąd znała jedynie z pociągających dźwięków zza okien, przestała zdawać sobie sprawę, czy jest szczęśliwa, czy nie i w jakim świecie żyje. Zaczęła także zasta-nawiać się nad najciekawszą ideą filozoficzną, którą kiedykolwiek przekazał jej ojciec – koncepcją świa-tów równoległych – i odnalazła w niej wiele sensu.

Kiedy więc przyszedł czas na studia, z zapleczem biblioteki, która ciągle królowała w domu, poczu-ła się dość silna, żeby zgłębiać prawdę i wybrała filozofię. Brat podarował jej wówczas z najlepszy-mi życzeniami ściągniętą z jakiegoś placu budowy tablicę, na której widniał napis: „Uwaga! Głębokie wykopy”. Zamocował ją siostrze tuż nad biurkiem, a ona przez następne dwa lata przede wszystkim czytała, a potem zakochała się. Nic z tego jednak nie wyszło (była to miłość nieszczęśliwa), bo niedoszły chłopak stwierdził, że Mima jest ślimakiem i zawsze nosi swój dom na grzbiecie, zamiast się wyluzować, popić, zapalić i ubrać mini. To oraz kilka wcześ-niejszych doświadczeń zdecydowało, że powtórnie zwątpiła w swój świat i postanowiła poszukać praw-dy w innych. Jak na porządne początki przystało, skupiła się na żywiołach.

Wyprawa po prawdziwe żywiołyChciała odnaleźć wodę, która gasi pragnienie,

ogień, który grzeje, i czyste powietrze. Podobno znalazła! Nie było jej trzy długie miesiące. Kiedy wróciła, stwierdziła, że wie już o życiu dużo, dużo więcej. Opowiadała dziwne historie o pożarze na skłocie w Holandii, strumieniach w Borach Tuchol-skich, o trudnościach z oddychaniem, ponieważ nabawiła się astmy na tle nerwicowym, i o praw-dziwej przyjaźni. Żeby ją uspokoić i przywrócić do normalności, mama wysłała ją w odwiedziny do siostry ojca. Ciocia przygotowała dla niej przyję-cie, podane na zastawie dla lalek, i zadawała bar-dzo dużo pytań: czy wierzy w Boga, czy próbowała narkotyków, co sądzi o usuwaniu ciąży i eutanazji oraz jak czuje się jej matka? Mima milczała, ale miała wrażenie, jakby waliła głową w coś nie do przebicia, tak że w końcu się popłakała. „I co, filo-zofie?” – zapytał w domu brat – „czujesz się znowu jak dziecko?”.

Dziewczyna w odpowiedzi zamilkła. Jakoś nie-długo potem zaprzyjaźniony z rodziną lekarz zdiag-nozował, że wszystkie te wydarzenia nie najlepiej na nią wpłynęły, a ponieważ zdecydowanie odmawiała hospitalizacji, wypisał jej roczne zwolnienie w celu podreperowania zdrowia. Miała dużo czasu spędzać na powietrzu, zapisać się na jakiś sport, znaleźć so-bie przyjemne hobby i myśleć pozytywnie. Kupiła sobie rower. I przyniósł jej szczęście. Okazało się znowu, że na Słowackiego można trafić przez Mi-ckiewicza, Reja można przemierzać pod prąd, jeśli jedzie się chodnikiem, a tuż obok, na Asnyka zado-mowiły się dzikie koty. Nie było podziałów na tery-toria i epoki. Mima coraz śmielej skręcała, nie bała się, że zgubi drogę, bo miło było pobłądzić, i prze-stała bać się dziur. Nikomu jednak o tym nie mówi-ła, bo przecież przestała mówić. W tym czasie już prawie nie mówiono również o niej. Jednak mimo tego znowu przybyło – tym razem rzeczy. Siostra ojca, zaniepokojona, że dziewczyna nic nie robi cały rok, postanowiła jakoś ją zmobilizować i wyznaczyć bratanicy jasne cele. Zaprosiła ją powtórnie do sie-bie i rozłożyła przed nią na stole kilka znaczących przedmiotów: pierścionek zaręczynowy babci, ser-wis na 12 osób po swojej siostrze i rodzinny egzem-

Page 64: Fabularie 2/2014

�2 fabularie 2 (�) 201�

plarz Pisma Świętego. Pierścionek dostanie, jak się zaręczy, serwis, jak wyjdzie za mąż, a Pismo Święte, jak skończy studia i podejmie wreszcie pracę.

Modelka i KasandraPrzy okazji jazdy rowerem po dzielnicy Mima ob-

serwowała jej mieszkańców. Zauważyła wiele osób, które, podobnie jak ona, nigdzie się nie spieszyły, z godnością i spokojem załatwiały swoje sprawy albo po prostu spacerowały. Zwłaszcza dwie często napo-tykane kobiety wywarły na niej wrażenie: Kasandra oraz Modelka.

Kasandra pracowała. W punkcie ksero. Można było w nim kupić także tanie artykuły papiernicze. Kiedy dziewczyna ją zobaczyła, dowiedziała się, że kiedyś będzie wyglądała podobnie. To samo zmęcze-nie, nieożywione makijażem usta i oczy, ściemniałe niegdyś blond włosy, na twarzy wyraz zrezygnowa-nia i zrażającej wszystkich niechęci. Dlaczego? Skąd wzięło się to smutne przeczucie? „Dzień dobry”, po-tem już tylko „Słucham, ile, proszę” (Mima zamówie-nia pisała zawsze na małych karteczkach) i ta mina, która przypominała, że „niedługo skończysz tak jak ja”. Mima zastanawiała się, czy Kasandra rozpozna-wała ją wśród masy klientów. Czy wiedza o przyszło-ści, którą milcząco przekazywała, dotyczyła tylko jej, czy wszystkich? Przyjęła, że Kasandra w osobie sprzedawczyni przemawia do niej.

Modelka miała około 70 lat i pozowała do portre-tów studentom z niedalekiego Wydziału Sztuk Pięk-nych. Codziennie nosząc z dumą swoje zmarszczki i fałdy, szła, żeby zamieniać „ja” na światłocienie. Mima uznała, że takie życie nie jest pozbawione sensu ..

W wyniku tych spotkań dziewczyna została zmuszona do zadania sobie wreszcie pytania, kim chce być i na czym jej najbardziej w życiu zależy. Przede wszystkim chciała malować albo rysować. Pojawiła się więc po raz kolejny w punkcie ksero, kupiła kartki i ołówek grubości HB, a wracając bu-kiet jesiennych astrów. W domu wstawiła kwiaty do wazonu i przygotowała arkusz białego papieru. Poczekała, aż zostanie sama w domu, i zaczęła. Za-częła, ale po godzinie odeszła. Zmęczona zasnęła. Następnego dnia nie miała czasu, potem też go nie znalazła, a kiedy wydawało jej się, że przyszła dobra pora, ciągle ktoś jej przeszkadzał, po coś wysyłał i po coś wzywał. Po dwóch dniach wrócić do rysunku było niezwykle trudno. Kwiaty zwiędły. To, co do tej pory utrwaliła, przedstawiało je w pełnym rozkwi-cie. Lecz model zmienił się. Był inny, chociaż kwiaty pozornie te same. Jak jej życie – pozostawało, przy-najmniej na razie, niedokończonym szkicem. Tylko czyim? Jej? Boga? Losu? Czy warto walczyć, próbo-wać na nowo? Życie. Wreszcie! Myśli Mimy zawę-drowały ku Kasandrze. Teraz kobieta wydała się jej jeszcze bardziej realna, a w jej twarzy spostrzegła mądrość i doświadczenie. Nogi same poniosły ją do punktu ksero: „Czy można panią zaprosić do kawiar-ni?” – napisała. „Chciałabym o coś zapytać? Zgodzi się pani?”. Kasandra nie odpowiedziała. Wręczyła jej za to małą, różową, wypełnioną równym pismem karteczkę.

Piękni, piękni ludzieGdyby ktoś (na przykład z sąsiadów z naprzeciw-

ka) obserwował Mimę następnego dnia, bardzo by się zdziwił. Dziewczyna zdjęła lustro ze ściany w koryta-rzu i ustawiła je na środku dużego pokoju, opierając je o krzesło. Sama rozebrała się do bielizny i długo się sobie przyglądała ze wszystkich stron. Potem przy-niosła ubrania, w których nikt jej nigdy nie widział, i po kolei przymierzała: jakieś kolorowe spódniczki, sukienki, bluzeczki na ramiączkach – skąd ona je miała? Potem rozłożyła na stoliku obok wszystkie przybory do makijażu, które znalazła. Oczywiście prawie wszystkie były mamy. Stojąc przed lustrem, pomalowała sobie oczy: „To – żeby widzieć” – pomy-ślała. Potem, bardzo czerwoną szminką, usta: „To – żeby mówić” – pomyślała. Na końcu spryskała się najdroższymi perfumami, jakie znalazła w cudzej szafie, odwiesiła lustro na miejsce i siadła na krześle. Przesiedziała tak do wieczora. O godzinie 20, kiedy zabłysła gwiazda nad jej domem, wyszła.

Dała się prowadzić tak długo, aż wreszcie do-szła tam, gdzie piątek po piątku, sobota po sobocie zmierzali tłumnie „oni”. Kiedy wreszcie stała wśród nich, była oszołomiona. Nie mogła pragnąć dla sie-bie niczego więcej. Wydawało jej się, że rozpozna-wała twarze, którym przyglądała się w tajemnicy i głosy, które podsłuchiwała od zawsze. To, co da-lekie, nareszcie stało się bliskie. Właśnie spełniały się jej marzenia. Niepomna na wzniosłe rysy swoich przodków, na głos minionych pokoleń czający się w jej gardle, wyszła na sam środek parkietu i spró-bowała zatańczyć. Jakie było jej zaskoczenie, kiedy nagle, w świetle migających wewnątrz przepięk-nym niebieskawym światłem lamp, poczuła, że gubi się i traci. Widziała swoją nogę, potem noga znika-ła, a pojawiała się ręka, tylko po to, żeby za chwilę zniknąć i pokazać, że dziewczyna jest tylko swoim brzuchem! Była tak nieciągła i niespójna, że poczuła zamęt w głowie i musiała odejść na bok, żeby wszyst-ko spokojnie przemyśleć.

Możecie to włożyć między bajki, ale gdy tak stała zaprzątnięta swoimi myślami, ktoś do niej podszedł i o coś zapytał. Raz i drugi, coraz głośniej i bliżej. Kiedy zaskoczona w końcu mu się przyjrzała, zoba-czyła, że pojawia się i znika, tak samo jak ona! Chcia-ła mu to wszystko powiedzieć i jeszcze więcej, ale z przejęcia robiła tylko dziwne miny, wykrzywiając swoje umalowane usta albo formując je w mniejsze lub większe kółeczko, nie mogąc zdobyć się nawet na zwykły uśmiech. „Co ty, mimą jakąś jesteś?” – zapytał on i zniknął na dobre.

Najprawdopodobniej właśnie to wydarzenie zde-cyduje o dalszych losach Mimy. Chociaż, kiedy wra-cała z dyskoteki do domu, nie wydawało jej się, że stoi on pod szczęśliwą gwiazdą. Dopiero na drugi dzień postanowiła mówić. Tak, żeby rozumieli ją inni.

Anna Nor – pisze pamiętniki od piętnastego roku życia, zwykle pół strony dziennie. Dłuższe formy przeważnie wtedy, gdy chce spra-wić przyjemność kotu, który jest przyjacielem jej i jej komputera. mruczenie obojga wprawia ją w niezbędny rytm.

Page 65: Fabularie 2/2014

��

aleksandra szwagrzyk

Kalejdoskop na zakręcie i proza na niby: Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach Emilii PlateauxFake, czyli oswojony już w języku polskim „fejk”, to nic innego jak podróbka, coś fałszywego, nieodpo-wiedniego czy, wreszcie, udawanego. To ostatnie sfor-mułowanie chyba najlepiej pasuje do książki Emilii Plateaux – bo cała książka (może lepiej: książeczka, ewentualnie miniproza) to jedno wielkie udawa-nie. Autorka bawi się obserwacją i w obserwację, ba – bawi się samą zabawą, bo Fake to udawanie do po-tęgi, udawanie udawania.

Zacznijmy od sprawy podstawowej – kwestii au-torstwa. Sama autorka robi czytelnikowi fejk już na okładce, podpisując się pseudonimem (prawdziwe nazwisko: Emilia Walczak). Kolejny fejk czytelnik napotyka na stronie 6, gdzie znajduje się niby-wstęp do powieści. Pod tym króciutkim tekstem podpisa-ła się czwórka autorów – podpisała, ale inicjałem (E.P., K.M., M.H., K. i in.). Rozszyfrować można tyl-ko pierwszy. Czy te osoby naprawdę istnieją? Tego czytelnik nie wie, a nawet wiedzieć nie powinien. Wystarczy mu, że wie, iż jest to opowieść ludzi, któ-rzy nie umieją „usiąść na dupie i napisać historię”, więc „zszywają z fragmentów jak patchwork”. Co więcej – autorzy ci wcale nie przejmują się tym, czy czytelnikowi ten patchwork się spodoba. Nie przej-mują się, bo są pewni, że spodobać się musi. Tworzą dziełko o piciu, bo przecież alkohol towarzyszy lu-dziom, a zwłaszcza ludziom pióra od wieków. Zda-niem twórców ten problem dotyka wszystkich, „bo wszyscy piją”. Ta dość śmiała teza zachęciła mnie do czytania, zachęciła, bo zdenerwowała pewnością sądu, który zupełnie mi się nie podoba.

Tezę autorka potwierdza licznymi przykładami, tworzy kompozycję spójną w swojej niespójności. Pozornie wydaje się, że wszystko jest przypadkowe, a wcale tak nie jest – to bardzo zmyślna konstruk-cja. Narrator(ka) zabiera do świata delirycznego, świata historyjek, gdzie każdy bohater sam tworzy (o)powieść swojego życia – zwykle utkaną z fejków. Historie są bardzo różne – od nudnych rozmów po szalone sytuacje. Wszystko przesuwa się jak w ka-lejdoskopie, czasem szybciej, czasem wolniej, bo to kalejdoskop na zakręcie – historie wykolejają się jak pijący bohaterowie powieści. Czasem to ich wykoleje-nie jest już nudne i przeintelektualizowane (momen-tami.Fake’a czyta się jak powieść dla hipsterów), ale można autorce wybaczyć, gdyż zdarzają się też mo-menty bardzo dobre.

Do bardzo dobrych momentów Fake’a można za-liczyć te, w których nawiązuje się do wybitnych au-

torów (pojawiają się Sándor Márai, Stanisław Czycz, Roland Barthes) po to, żeby nagle skonfrontować ich z ikonami polskiej popkultury (a w zasadzie jej kiczo-watej strony), pojawiają się np. wtręty z piosenek Baj-mu. Taka literacka gra może jest i prosta, i oklepana, ale tutaj zaserwowana w bardzo dobrym wydaniu. Nie wieje ani nudą, ani przeintelektualizowaniem. Autor-ka opowiada o tym, jak opowiadać, tworzy metatekst. Metatekst miesza się z setkami historii, każda z nich stanowi malutki wycinek czegoś większego, czego ni-gdy nie będzie dane czytelnikowi poznać, bo autorka sugeruje, że całościowość nie jest jej potrzebna.

Co w książce można by naprawić? Składnię. Au-torka celowo psuje zdania, rozbija na miazgę, jednak to rozbicie prozie nie zawsze wychodzi na dobre. De-liryczny język niekiedy odstręcza zbyt wysokim po-ziomem manieryczności, sztuczność zaczyna nużyć. Jasne jest, że cytaty, kryptocytaty i składniowe gry służą obśmianiu polskich stereotypów i pewnych ob-sesji Polaków. Aczkolwiek niekiedy język ten staje się zbyt zaangażowany, to typowy język naszych czasów, język dezintegracji, który jeśli nie zostanie oszlifowa-ny, zaczyna przeszkadzać.

Dobrze, że takie książki jak Fake, czyli konfabula-cje zachodzą na zakrętach wygrywają ogólnopolskie konkursy (książka zwyciężyła w pierwszej edycji Konkursu Literackiego im. Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”, wydana została w kolekcji „eleWa-tora”). Ba, takie książki konkursy wygrywać powin-ny – to proza naprawdę świeża, choć opisująca świat ohydny i nieświeży. Co więcej, to rzeczywiście nowa proza, choć opowiadająca o problemie nienowym. To-talna konfabulacja i proza na niby to dobre rozwiąza-nia na długi, letni wieczór. Polecam.

Aleksandra Szwagrzyk – ur. 1989. sekretarz redakcji pisma „inter-” i redaktor naczelna „prologu. interdyscyplinarnego pisma Huma-nistycznego”. absolwentka toruńskiej polonistyki i podyplomowe-go studium Nauczania Języka polskiego jako obcego, doktorantka z zakresu literaturoznawstwa, laureatka stypendium ministra Nauki i szkolnictwa Wyższego (2012). publikowała w czasopismach i to-mach zbiorowych, współpracuje z WsG w bydgoszczy jako lektor.

emilia plateaux, Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach, fundacja literatury im. Henryka berezy, szczecin 2013.

Page 66: Fabularie 2/2014

�� fabularie 2 (�) 201�

michał pranke

Umówmy się, że to czarny romantyzm, czyli o Umowie o dzieło Szymona Szwarca1.Nie będę ukrywał, że najnowsza książka Szymona Szwarca mi się zwyczajnie podobała i choć może nie to jest najważniejsze, to pewna uczciwość wymaga podobnego stwierdzenia już na początku. Poza tym – nie wiedziałem, od czego zacząć, a teraz już wiem.

2.Pozwolę sobie przypomnieć kilka prostych faktów: Szymon Szwarc dwa lata temu wydał na świat pierw-szą książkę, która do drugiej – czyli najnowszej – jest niepodobna, a to na zasadzie różnicy jakości. Myślę, że o ile Kot w tympanonie pobudowany był sprawnie, o tyle trudno było oprzeć się wrażeniu, że to rzecz całkiem nieprzypadkowa i określająca szczyt możli-wości poety. Inaczej teraz. Umowa o dzieło to książka bardzo ładnie przemyślana i bardzo ładnie skom-ponowana. Za bardzo miły gest uważam obecność wierszy na wejście i wyjście – mogłoby się komuś wydawać, że gesty tego rodzaju są nieświeże i niepo-trzebne, więcej nawet, mogłoby się komuś wydawać, że nie ma potrzeby o tym nawet wspominać – ja nato-miast skromnie wnioskuję, że Szwarc szanuje czytel-ników i w ten sposób zaprasza do dialogu (lub jakiejś jego formy).

3.Zaspokajając swoją emocjonalno-somatyczną po-trzebę drobnych złośliwości, przypomnę, że w ostat-nich miesiącach i latach na ojczyźnianym gruncie ukazało się wiele tomików, które przyrównałbym do rzeczywistości serialowej i niekończącego się na-rastania zachwytu nad własną spostrzegawczością, czy to w sferze materii językowej, czy relacjonowa-nia przeżyć rozmaitych. Tak jak podczas podgląda-nia zmyślonego życia Mostowiaków i Lubiczów wi-dzowie w zasadzie nie identyfikują się z postaciami i nie znajdują niczego przystającego do bólu włas-nych zębów, a mimo tego dalej śledzą wydarzenia, tak nader często bywa w wypadku kolejnych tuzów intelektu w poezji polskiej. Na szczęście nie mogę tego powiedzieć o książce Szwarca – zupełnie bez za-żenowania mógłbym powiedzieć, że ufam tym wier-szom i mogę zapewnić, że ich lektura o coś wzbogaca czytelnika ..Tak .

4.Tak. Owszem, wydaje mi się, że ufam tym wierszom i nawet cenię sobie odwagę autora, bo czymże in-

nym jak odwagą jest przywołanie person takich jak Achilles, Mickiewicz Adam czy Platon? Tutaj uwaga dla czytelników jeszcze nieobeznanych w twórczo-ści Szymona Szwarca (ur. 1986): proszę Państwa, bez obaw, nie jest to refluksowy nawrót naiwnego klasy-cyzmu. To wyraz nieoczywistości świata i pomiesza-nia.tego, co nie zostało poznane. Przynajmniej tak mi się wydaje. Niemniej, to drobiazg, a to ze względu na o wiele ciekawsze postaci typu Psychopompy, o ile to w ogóle postać. I wszystko gra.

5.Wcześniej napomknąłem coś o „czarnym romanty-zmie”. Napomknąłem pół żartem, pół serio – przy czym nie chodzi o komedię ze srebrnowłosą Mari-lyn Monroe. Przeciwnie, chodzi o coś, co można by powiedzieć o poezji Szwarca. Krótko mówiąc, czarny romantyzm to rzecz jednocześnie śmieszna i strasz-na. Tak też mniej więcej wygląda świat, o którym pi-sze Szwarc. Jest śmiesznie i strasznie. Oprócz tego jest też miejsce na kuchnię, przepisy kulinarne + Traktat o marchewce. Skądinąd to bardzo poważny wiersz o bardzo poważnych sprawach. A cieszy.

5.5/6.Oto ocena. Nie wspominam o różnych innych rze-czach, które można wyczytać w książce. Byłoby mi szkoda zamykać ją w kilku -izmach i paru zdaniach o tym, jak to błyskotliwie poeta patrzy na związki ciała z umysłem i ciała z ciałem, a to wszystko pod czujnym spojrzeniem bełkoczących urzędników. Poza tym, że najnowsza książka Szwarca mi się podo-bała, nie mogłem od czasu do czasu oprzeć się wraże-niu, że język (schemat?) tych wierszy jest samorepro-dukujący, to znaczy – zmierza do monotonii. To przy pierwszej lekturze. Podczas drugiej zrozumiałem, że przecież o to chodzi, i byłem już spokojny, że tak ład-nie to sobie wytłumaczyłem.

Poza tym mi się podobało i poczułem się dobrze.

Michał Pranke – ur. 1991 w pile. student filologii polskiej na umk w toruniu, muzykant bez zespołu, laureat połowu, twórca tekstów oczekujących na publikację, dużo jeździ koleją i jej nie lubi.

szymon szwarc, Umowa o dzieło,

Wbpicak, poznań 2014.

Page 67: Fabularie 2/2014

„Fabularie” 2/2013

O jedzeniuPrzekład opowiadania Raymonda Carvera i szkic Radosława SiomyTrzaska i MiłośćRozmowa z Mikołajem Trzaską i recenzja Marcina SzymczakaZwierzęcenieSzkic Pawła Schreibera, przekład eseju Davida Fostera Wallace’a, szkice Pawła Marcinkiewicza i Dariusza GzyrySłowobrazEsej Darii MileckiejPerformansRozmowy z BBB Johannesem Deimlingiem i Moniką Sobczak

„Fabularie” 1/2013

James JoyceSzkic Krzysztofa Bartnickiego, wiersze Joyce’a, ilustracje Marcina Szmandry, szkic Michała TabaczyńskiegoLiberaturaPoezja awangardowa Zenona Fajfera i duetu Marcin Karnowski/Marcin DrwęckiSztuka komunikacjiSzkice Tomasza Komendzińskiego, Miłki Malzahn, Agnieszki Jelewskiej, Katarzyny Taczyńskiej, Moniki DekowskiejDominacja i wykluczenieSzkice Michała Tabaczyńskiego i Aleksandry Derry

„Fabularie” 1/2014

Kobiety Rozmowa z Agnieszką Graff, szkice Marzeny Adamiak i rozmowa z Magdaleną Skrzyńską Ukraina Wiersze Oksany Zabużko, recenzja Michała Tabaczyńskiego i rozmowa z Oleksandrem Jaremą, Aleksandrem Baranowskim i Małgorzatą Schmidt Animacja Szkic Jerzego ArmatyJackowi Podsiadle na urodzinyRozmowa z Jackiem Podsiadłą oraz szkice Piotra Michałowskiego, Karola Maliszewskiego, Michała Tabaczyńskiego, Pawła Marcinkiewicza, Adriana Glenia, Tomasza Dalasińskiego, Aleksandry Szwagrzyk, Bartłomieja Alberskiego, Sylwii Kordulasińskiej, Marty Irzyk, Michała Prankego, Pauliny Śliwki

www.fabularie.plhttps://www.facebook.com/fabularie

autorzy numeru:

Marzena AdamiakMarcin BałczewskiMilka Baran-SzymańskaDariusz Jacek BednarczykPaweł BrożyńskiMartyna BuliżańskaMonika Dekowska (ilustracje)Rafał GawinJustyna GongałaMichał IgorDawid Janosz (ilustracje)Marcin KarnowskiAdam KrukKasper LingeZbigniew MasternakDaria Mędelska-GuzEwa MroczkaAnna NorJakub Nowotyński (fotografie)Michał PrankeAdam RaczyńskiMonika Rogowska-StangretMarcin SasKazimiera SzczukaAleksandra SzwagrzykMichał TabaczyńskiOlga WadowskaEmilia WalczakMonika WójtowiczAnna Wróblewska-ZawadzkaPrzemysław Wysota

Page 68: Fabularie 2/2014