Dawkins Richard - Rozplatanie Tęczy

189
RICHARD DAWKINS ROZPLATANIE TĘCZY Nauka, zludzenia i apetyt na cuda PrzeloŜyla Monika Betley Tytul oryginalu angielskiego UNWEAVING THE RAINBOW SCIENCE, DELUSION AND THE APPETITE FOR WONDER Dla Lalli SPIS RZECZY Przedmowa 1 Znieczulające dzialanie powszedniości 2 Przyjęcie na ksiąŜęcym dworze 3 Kod kreskowy dla gwiazd 4 Kod kreskowy w powietrzu 5 Kod kreskowy w sali rozpraw 6 Omamieni przez bajkową wyobraźnię 7 Magia bez tajemnic 8 „Wielkie chmurne symbole wysokiego romansu” 9 Samolubny wspólpracownik 10 Genetyczna księga umarlych 11 Ponowne splatanie świata 12 Balon umyslu Bibliografia

Transcript of Dawkins Richard - Rozplatanie Tęczy

RICHARD DAWKINS ROZPLATANIE TĘCZY Nauka, złudzenia i apetyt na cuda PrzełoŜyła Monika Betley Tytuł oryginału angielskiego UNWEAVING THE RAINBOW SCIENCE, DELUSION AND THE APPETITE FOR WONDER Dla Lalli SPIS RZECZY Przedmowa 1 Znieczulające działanie powszedniości 2 Przyjęcie na ksiąŜęcym dworze 3 Kod kreskowy dla gwiazd 4 Kod kreskowy w powietrzu 5 Kod kreskowy w sali rozpraw 6 Omamieni przez bajkową wyobraźnię 7 Magia bez tajemnic 8 „Wielkie chmurne symbole wysokiego romansu” 9 Samolubny współpracownik 10 Genetyczna księga umarłych 11 Ponowne splatanie świata 12 Balon umysłu Bibliografia

PRZEDMOWA Pewien zagraniczny wydawca mojej pierwszej ksiąŜki powiedział mi, Ŝe po jej przeczytaniu nie mógł spać przez trzy noce, tak bardzo poruszyło go jej zimne i ponure przesłanie. Inni pytają mnie, jak w ogóle jestem w stanie wstawać rano z łóŜka. Pewien nauczyciel z odległego kraju napisał do mnie z wyrzutem, Ŝe jedna z jego uczennic zgłosiła się doń zapłakana, poniewaŜ lektura mojej ksiąŜki przekonała ją, iŜ Ŝycie jest puste i pozbawione sensu. W obawie, Ŝe owa ksiąŜka moŜe zasiać taki sam nihilistyczny pesymizm w umysłach innych dzieci, nauczyciel poprosił dziewczynę, aby nie pokazywała jej nikomu. Nauce stawia się nieraz zarzut tworzenia takich obrazów świata, które pozbawione są wszelkiej radości, naukowcom zaś wytyka się, Ŝe z dziwną lubością oddają się prowadzącym do tego igraszkom. Oto, w jakim tonie zaczyna swą ksiąŜkę The Second Law (Drugie prawo) mój kolega, Peter Atkins: Jesteśmy dziećmi chaosu, a fundamentem wszelkich zmian jest rozpad. Rzeczy biorą swój początek z rozkładu i niepowstrzymanej fali chaosu. Nie ma w świecie celu; pozostał jedynie kierunek. Im głębiej i bardziej beznamiętnie wdzieramy się w serce Wszechświata, tym bardziej staje się oczywiste, Ŝe spotkamy tam tylko pustkę. Takiego kompletnego przekreślenia sentymentalnego celu, takiego chwalebnego zdecydowania, by zdemaskować kosmiczne egzaltacje, nie wolno jednak mylić z utratą nadziei. Przypuszczalnie rzeczywiście nie ma Ŝadnego ostatecznego celu Wszechświata, ale czy ktokolwiek z nas wiąŜe jakiekolwiek osobiste nadzieje z owymi ostatecznymi losami kosmosu? Raczej nie; nie, jeśli choć trochę kieruje się rozsądkiem. O naszym Ŝyciu decyduje cala masa bliŜszych, swojskich, bardzo ludzkich ambicji i odczuć. Zarzucanie nauce, Ŝe odziera Ŝycie z urody, która nadawała mu sens, jest tak absurdalne, tak przeciwne mojemu własnemu w tej mierze odczuciu, a takŜe przekonaniu większości innych naukowców, Ŝe niemal doprowadza mnie to do rozpaczy, o którą tak niesłusznie mnie posądzano. PoniewaŜ aŜ Ŝal myśleć, co tracą wszyscy zawiedzeni i zdegustowani, postaram się w tej ksiąŜce przedstawić bardziej pozytywne podejście, odwołując się do roli, jaką odgrywa w nauce zdumienie. Jest to jedna z tych rzeczy, które tak świetnie udawały się nieŜyjącemu juŜ Carlowi Saganowi i z powodu których tak bardzo nam go brakuje. Uczucie zachwytu płynącego stąd, Ŝe nauka moŜe być źródłem najwspanialszych doznań, do jakich zdolny jest umysł człowieka, głęboka namiętność estetyczna, którą moŜna przyrównać do odczuć dostarczanych przez najwspanialszą muzykę czy poezję - te rzeczy sprawiają, Ŝe naprawdę warto Ŝyć, a przekonują tym skuteczniej, im bardziej uświadamiają nam, Ŝe czas trwania naszego Ŝycia jest ograniczony. Tytuł niniejszej ksiąŜki zapoŜyczyłem od Johna Keatsa, który uwaŜał, Ŝe Newton zniszczył całą poetykę tęczy, redukując ją do kolorów pryzmatu. Keats nie mógł się bardziej mylić, a moją intencją jest doprowadzenie wszystkich, którzy podzielają podobne poglądy, do całkiem odmiennego wniosku. Nauka jest, lub być powinna, natchnieniem dla wielkiej poezji. Ja co prawda nie mam talentu, by poprzeć to twierdzenie naleŜytą prezentacją, ograniczę się zatem do prozatorskich perswazji. Od Keatsa wziąłem teŜ kilka tytułów rozdziałów mej ksiąŜki; równieŜ w tekście czytelnik napotka krótkie cytaty czy aluzje nawiązujące do twórczości tego poety (choć nie tylko). Znalazły się tam one w hołdzie dla jego wraŜliwego geniuszu. Keats był poniekąd bardziej sympatyczną personą niŜ Newton i to cień tego właśnie wyimaginowanego recenzenta padał na mnie, kiedy pisałem tę ksiąŜkę. Newtonowskie rozplatanie tęczy doprowadziło do powstania spektroskopii, która okazała się kluczem do znacznej części naszej współczesnej wiedzy o Wszechświecie. I myślę, Ŝe nie ma poety zasługującego na miano romantyka, którego serce nie zabiłoby Ŝywiej na widok kosmosu Einsteina, Hubble’a czy Hawkinga. Poznajemy oto naturę tych światów dzięki liniom Fraunhofera - „Kod kreskowy dla gwiazd” - i ich zmianom w obrębie widma.

Koncepcja kodu kreskowego prowadzi nas zresztą do dziedziny bardzo odmiennej, niemniej równie interesującej, a mianowicie sfery dźwięku („Kod kreskowy w powietrzu”). Mamy teŜ genetyczne odciski palców („Kod kreskowy w sali rozpraw”). Wszystko to daje nam szansę innego spojrzenia na naukę i funkcję, jaką pełni ona w społeczeństwie. W rozdziałach ksiąŜki, które odnoszą się do świata ułudy - „Omamieni przez bajkową wyobraźnię” i „Magia bez tajemnic” - skupiam się na ludziach przesądnych, którzy, choć mniej egzaltowani od poetów stających w obronie tęczy, lubują się wszakŜe w tajemnicach i czują się oszukani, gdy zostają one wyjaśnione. Ludzie tacy gustują w opowieściach o dobrych duchach, a kiedy tylko przydarzy się gdzieś coś choć trochę niezwykłego, ich umysły skwapliwie skłaniają się ku zwidom i cudom. Nigdy nie przegapią okazji, by zacytować hamletowskie : Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, NiŜ się ich śniło waszym filozofom. PrzełoŜył Józef Paszkowski. a odpowiedź naukowców („Tak, ale pracujemy nad tym”) w ogóle do nich nie trafia. Wyjaśnienie ekscytującej tajemnicy równa się dla nich zepsuciu całej płynącej z niej przyjemności - tak samo jak myśleli poeci romantyczni o Newtonie, wyjaśniającym zjawisko tęczy. Michael Shermer, wydawca czasopisma „Skeptic”, opowiada pouczającą historię o tym, jak publicznie zdemaskował znanego telewizyjnego iluzjonistę. Magik ten usiłował przekonać ludzi, Ŝe porozumiewa się z duchami zmarłych. Kiedy udowodniono mu oszustwo, widownia obróciła swe niezadowolenie wcale nie przeciwko temu szarlatanowi, lecz przeciw Shermerowi. Jakaś kobieta zarzuciła mu niewłaściwe zachowanie, poniewaŜ pozbawił ludzi złudzeń. MoŜna by sądzić, Ŝe powinna być wdzięczna za to, iŜ przejrzała na oczy, tymczasem ona najwyraźniej wolała mieć je mocno zamknięte. UwaŜam, Ŝe Wszechświat uporządkowany, niewzruszony wobec ludzkich wyobraŜeń, w którym kaŜda rzecz ma swoje wyjaśnienie - nawet jeśli dzieli nas od takiego wyjaśnienia długa droga - jest piękniejszym i wspanialszym miejscem niźli Wszechświat targany kapryśną i ad hoc przywoływaną magią. Wiarę w paranormalność zjawisk moŜna uznać za naduŜycie uzasadnionej skądinąd skłonności do poetyckiego zdziwienia, którą to skłonność prawdziwa nauka powinna stale podsycać. Innym zagroŜeniem jest tu coś, co moŜna by nazwać złą poezją. Rozdział „Wielkie chmurne symbole wysokiego romansu” ostrzega przed pułapką, jaką stanowi zła poezja nauki; ponętna, ale prowadząca na manowce retoryka. Przedstawiam przykład osoby, której pełne Ŝywej wyobraźni pisarstwo w dziedzinie reprezentowanej takŜe przeze mnie miało nieproporcjonalnie duŜy i, jak sądzę, niefortunny wpływ na pojmowanie w Ameryce procesu ewolucji. Podstawowym celem tej ksiąŜki jest zarazem złoŜenie hołdu dobrej poezji nauki, przez którą rozumiem oczywiście nie naukę pisaną wierszem, ale naukę czerpiącą natchnienie z poetyckiego zdziwienia. W czterech ostatnich rozdziałach, odnoszących się do róŜnych, lecz powiązanych ze sobą problemów, próbuję dowieść, czego mogliby dokazać natchnieni poetycko naukowcy bardziej utalentowani ode mnie. Geny, choć „samolubne”, muszą „współpracować” w takim znaczeniu, jakie nadał mu Adam Smith (rozdział „Samolubny współpracownik” zaczyna się cytatem z Adama Smitha; nie dotyczy on co prawda poruszanego w rozdziale tematu, lecz mówi o ciekawości). Geny jakiegoś gatunku mogą być postrzegane jako zapis zamierzchłych światów, „Genetyczna księga umarłych”. W podobny sposób mózg „ponownie splata świat”, tworząc rodzaj wirtualnej rzeczywistości stale obecnej w naszej głowie. W rozdziale „Balon umysłu” rozwaŜam początki najbardziej wyjątkowych cech naszego gatunku, po czym wracam do owego bodźca poetyckiego, a takŜe roli, jaką być moŜe odegrał on w ewolucji człowieka.

Programy komputerowe otwierają drogę dla nowego odrodzenia, a niektórzy z ich genialnych twórców są zarazem ludźmi renesansu. W 1995 roku Charles Simonyi z firmy Microsoft ufundował na Oksfordzie katedrę Popularyzacji Nauki i poproszono mnie, abym objął ją jako pierwszy. Jestem niezwykle wdzięczny doktorowi Simonyi-emu przede wszystkim za wspaniałomyślność w stosunku do uniwersytetu, z którym nie miał wcześniej Ŝadnych związków, ale takŜe za jego barwną wizję nauki i wskazanie sposobu, w jaki powinna być ona popularyzowana. Znalazło to piękne odzwierciedlenie w jego posłaniu skierowanym do „Oksfordu przyszłości” (fundacja ma charakter wieczysty, ale sam fundator w sposób znamienny unika języka prawniczego), o którym czasem dyskutowaliśmy, kiedy po objęciu przeze mnie katedry zostaliśmy przyjaciółmi. Rozplatanie tęczy moŜna uznać za mój osobisty wkład do tej dyskusji, a takŜe za inaugurację wykładów na katedrze Simonyiego. Jeśli „inauguracja” brzmi nieco dziwnie po dwóch latach mej pracy na tym stanowisku, spróbuję jeszcze raz posłuŜyć się wierszem Keatsa: Zatem, drogi Karolu, widzisz, co jest sednem, śem do Cię nie napisał ni linijki jednej W myślach moich nie było tak wolnych i czystych By mogły zadowolić ucho humanisty. Do Karola Cowden Clarke’a (1816) (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) Tak czy inaczej, do samej natury ksiąŜek naleŜy to, Ŝe pisanie ich zajmuje więcej czasu niŜ pisanie artykułu naukowego czy konspektu wykładu. W trakcie powstawania mego dzieła wplotłem w nie jednakŜe kilka wątków zarówno z róŜnych artykułów, jak i wykładów, a takŜe pewne elementy, które wcześniej omawiałem w audycjach radiowych. Obowiązkiem moim jest teraz się do tego przyznać, jako Ŝe niektórzy czytelnicy mogą rozpoznać tu czy tam któryś z akapitów. Tytuł Unweaving the Rainbow, a takŜe motyw niechęci Keatsa do Newtona wykorzystałem po raz pierwszy, kiedy dostałem zaproszenie z Christ’s College w Cambridge (dawne kolegium Snowa) do wygłoszenia wykładu imienia C. P. Snowa w roku 1997. Choć w gruncie rzeczy nie podjąłem dokładnie motywu C. P. Snowa z jego Dwóch kultur, to jednak niewątpliwie jest on tu istotny. Jeszcze silniej zaznacza swoją obecność Trzecia kultura Johna Brockmana, który zresztą sam mi pomógł, podejmując się dość nietypowego zadania, a mianowicie roli mego literackiego impresaria. Podtytuł „Nauka, złudzenia i apetyt na cuda” zapoŜyczyłem z wykładu imienia Richarda Dimbleby’ego wygłoszonego przeze mnie w 1996 roku. Niektóre z fragmentów wcześniejszych wersji niniejszej ksiąŜki pojawiły się w programie telewizyjnym BBC. RównieŜ w 1996 roku przedstawiłem w Kanale Czwartym jednogodzinny program dokumentalny Break the Science Barrier [Przełamać barierę nauki). Chodziło w nim o motyw nauki w kulturze; niektóre z poglądów stanowiących punkt wyjścia tego programu, a rozwiniętych w trakcie dyskusji z jego producentem, Johnem Gauem, i reŜyserem, Simonem Raikesem, miały wpływ na tę ksiąŜkę. W 1998 roku włączyłem pewne fragmenty powstającej ksiąŜki do wykładu w serii audycji radiowych BBC Radio 3 zatytułowanych Sounding the Century [Sondowanie stulecia), a nadawanych z Queen Elizabeth Hall w Londynie. (Dziękuję mojej Ŝonie za tytuł wykładu „Nauka i wraŜliwość” i nie wiem właściwie, co począć z faktem, Ŝe tytuł ten padł ofiarą plagiatu na łamach między innymi pewnego periodyku firmowanego przez supermarket). Niektóre z fragmentów niniejszej ksiąŜki znalazły się w artykułach zamawianych u mnie przez czasopisma „Independent”, „Sunday Times” i „Observer”. Kiedy w 1997 roku przyznano mi International Cosmos Prize, wykłady wygłoszone w Tokio i Osace

opatrzyłem tytułem „Samolubny współpracownik”. Części tego wykładu przepracowałem i rozszerzyłem, nadając im postać rozdziału 9, który nosi identyczny tytuł. KsiąŜka zyskała, o ile moŜna sądzić, na konstruktywnej krytyce, jakiej poddali jej wcześniejsze wersje: Michael Rodgers, John Catalano i lord Birkett. Michael Birkett stał się moim ideałem inteligentnego laika. Jest tak błyskotliwy, Ŝe juŜ sama lektura jego krytycznych uwag staje się prawdziwą przyjemnością. Michael Rodgers był wydawcą moich trzech pierwszych ksiąŜek i na moją prośbę, a takŜe dzięki własnej uprzejmości, odegrał istotną rolę przy powstawaniu trzech ostatnich. Johnowi Catalano chciałbym podziękować nie tylko za pomocne komentarze na temat tej pracy, ale takŜe za internetową stronę http://www.spacelab.net/~catalj/home.html, która jest tak świetna (bez jakiegokolwiek mojego w tym udziału), Ŝe z łatwością stwierdzi to kaŜdy, kto tam zajrzy. Redaktorzy: Stefan McGrath z wydawnictwa Penguin i John Radziewicz z Houghton Mifflin cierpliwie słuŜyli mi zachętą i fachowymi radami, które bardzo sobie cenię. Nad końcową wersją ksiąŜki niezmordowanie i nigdy nie tracąc entuzjazmu, pracowała Sally Holloway. Serdeczne podziękowania otrzymują teŜ: Ingrid Thomas, Bridget Muskett, James Randi, Nicholas Davies, Daniel Dennett, Mark Ridley, Alan Grafen, Juliet Dawkins, Anthony Nuttall i John Batchelor. Moja Ŝona, Lalla Ward, wielokrotnie recenzowała wszystkie rozdziały kolejnych wersji tej ksiąŜki, a jej wyczulone ucho aktorki sprawiało, Ŝe kaŜde głośne czytanie wnosiło do niej korzystne zmiany. Kiedy targały mną wątpliwości - ona w tę ksiąŜkę wierzyła. Miała wizję całości; nie skończyłbym mej pracy bez jej pomocy i zachęty. Jej zatem ksiąŜkę tę dedykuję. ROZDZIAŁ 1 ZNIECZULAJĄCE DZIAŁANIE POWSZEDNIOŚCI JuŜ samo Ŝycie jest wystarczającym cudem. MERVYN PEAKE, The Glassblower (1950) Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, poniewaŜ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej niŜ ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, poniewaŜ liczba moŜliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyŜsza liczbę ludzi rzeczywiście Ŝyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóŜ, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, my i ja, całkiem zwyczajnie. Moraliści i teolodzy przypisują wielkie znaczenie chwili poczęcia, traktując ją jak moment, w którym zaczyna istnieć dusza. Nawet jeśli podobnie jak ja nie przychylacie się do tego rodzaju poglądów, musicie jednak uznać ową właśnie chwilę, dziewięć miesięcy przed naszymi narodzinami, za decydujące zdarzenie w naszych osobistych dziejach. Jest to chwila, w której nasza obecność stała się tryliony razy bardziej moŜliwa do przewidzenia niŜ zaledwie ułamek sekundy wcześniej. Co prawda czekały nas jeszcze w zarodkowej postaci niezliczone przeszkody do pokonania. Większość embrionów ginie w wyniku samorzutnych poronień, zanim ktokolwiek zauwaŜy ich istnienie, a my wszyscy jesteśmy szczęściarzami, którym udało się uniknąć takiej katastrofy. Zresztą, toŜsamość człowieka to coś więcej niŜ geny, jak dowodzi tego przykład bliźniaków jednojajowych, rozwijających się z jednej zapłodnionej komórki jajowej. Tak czy owak, chwila, kiedy plemniki naszych ojców połączyły się z komórkami jajowymi naszych matek, była, z naszego punktu widzenia, momentem oszałamiającego wyróŜnienia. To tak, jakby liczba przeszkód, które wykluczają istnienie konkretnej osoby, obniŜyła nagle swój rząd od wielkości astronomicznych do - powiedzmy - całkiem przyziemnych.

Loteria zaczyna się zatem przed naszym poczęciem. Nasi rodzice muszą się spotkać, a poczęcie kaŜdego z nich z kolei było równie wyjątkowym zdarzeniem, jak poczęcie nas samych. I tak dalej i dalej, przez dwie babcie i dwóch dziadków, cztery prababcie i czterech pradziadków, aŜ do czasów zbyt odległych, aby włączyć je do naszych rozwaŜań. Desmond Morris rozpoczyna autobiografię Animal Days (Zwierzęce dni, 1979) od takiego oto zwierzenia: Jeśli chodzi o mnie, to na początku był Napoleon. Gdyby nie on, być moŜe nie siedziałbym tu teraz, pisząc te słowa [...] Jako Ŝe to właśnie jeden z jego kartaczy, odpalonych w czasie wojny na Półwyspie Iberyjskim, urwał rękę memu prapradziadkowi, Jamesowi Morrisowi, i zmienił losy całej mojej rodziny. Morris opowiada o tym, jak nowa sytuacja Ŝyciowa wpłynęła na karierę jego przodka i jak wywołało to ciąg kolejnych zdarzeń, które doprowadziły w końcu do tego, Ŝe Desmond Morris zaczął się interesować historią naturalną. Nie wiadomo, czemu autor Animal Days (Dni zwierząt) jest tak tym wszystkim przejęty, w końcu w istocie nie ma w jego opowieści Ŝadnego „być moŜe”. Oczywiście, Ŝe zawdzięcza swe istnienie Napoleonowi! Tak samo jak - kto wie? - ja i wy. Ale Napoleon nie musiał odstrzelić ręki Jamesa Morrisa, aby przypieczętować los młodego Desmonda, a takŜe losy moje i wasze. Nie trzeba tu było wcale samego Napoleona. Wystarczyło, by kichnął najskromniejszy średniowieczny wieśniak, a mogło zmienić się w układzie natury coś, co wywołało dalsze zmiany, aŜ wreszcie doprowadziło do tego, Ŝe jeden z potencjalnych przodków nie został waszym przodkiem, ale kimś zupełnie innym. Nie nawiązuję tu do teorii chaosu czy równie modnej teorii złoŜoności, ale do zwykłej statystyki związków przyczynowych. Nić zdarzeń historycznych, na której zawisło nasze istnienie, była niepokojąco cienka. śywot człowieka jest na ziemi, o Królu, w porównaniu z wiecznością, jak przelot wróbla przez salę, w której zimą siedzisz w otoczeniu swych wodzów i ministrów. Ptak wlatuje jednym wejściem i wylatuje drugim, a kiedy jest we wnętrzu, niestraszna mu zimowa burza; lecz ta krótka chwila zaraz mija, a on, znikając ci z oczu, ponownie wraca w objęcia zimy, skąd przybył. śycie człowieka jest podobne; pozostajemy w całkowitej nieświadomości tego, co nastąpi, i tego, co było przedtem. BEDA CZCIGODNY, Historia ecclesiastica gentis Anglorum (731) TakŜe pod tym względem mamy szczęście. Wszechświat ma więcej niŜ sto milionów wieków. W porównywalnym okresie Słońce zacznie puchnąć i zmieni się w czerwonego olbrzyma, który pochłonie Ziemię. KaŜde sto lat z owych setek milionów było swego czasu, lub będzie, kiedy przyjdzie jego pora, obecnym stuleciem. Ciekawe, Ŝe niektórzy fizycy nie lubią idei „ruchomej teraźniejszości”, uwaŜając, Ŝe jest to zjawisko subiektywne, nie dające się ująć w Ŝadne z ich równań. Ja tu jednak nie układam równania. Jako Ŝywy człowiek czuję, a myślę, Ŝe wy czujecie podobnie, iŜ teraźniejszość, która zmierza od przeszłości do przyszłości, jest niczym plamka świetlna, przemierzająca milimetr za milimetrem gigantyczną skalę czasu. Wszystko poza plamką tonie w mroku, w cieniu przeszłości i nieznanej przyszłości. Szanse na to, Ŝe akurat nam uda się urodzić i Ŝe znajdziemy się w plamce światła, są takie same jak prawdopodobieństwo, Ŝe podrzucony w górę cent spadnie na konkretną mrówkę drepczącą na odcinku między Nowym Jorkiem a San Francisco. Innymi słowy prawdopodobieństwo tego, Ŝe człowiek raczej nie Ŝyje, aniŜeli Ŝyje, jest wręcz przytłaczające. Wbrew temu wszystkiemu, jak z pewnością stwierdzicie, udało nam się być Ŝywymi! Ci jednak, po których plamka światła juŜ się przesunęła, i ci, do których jeszcze nie dotarła, nie mogą czytać tej ksiąŜki. Sporo szczęścia miałem ja sam, mogąc tę ksiąŜkę napisać, choć kiedy wy czytać będziecie te słowa, być moŜe mnie juŜ nie będzie. W gruncie rzeczy nawet mam nadzieję, Ŝe mnie wtedy nie będzie. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Kocham Ŝycie i chciałbym Ŝyć jak najdłuŜej, ale kaŜdy autor pragnie przecieŜ dotrzeć do moŜliwie

największej liczby czytelników. PoniewaŜ całkowita liczba ludzi w przyszłości prawdopodobnie przewyŜszy liczbę ludzi Ŝyjących teraz, trudno bym nie aspirował do bycia martwym, kiedy wy ujrzycie moje słowa. Jeśli spojrzeć na to przekornie, okaŜe się, iŜ kieruje mną wyłącznie nadzieja, Ŝe wydawcy szybko nie zrezygnują ze wznawiania tej ksiąŜki. Tak czy owak, wnioskuję z mego pisania, Ŝe mam szczęście i Ŝyję, podobnie jak wy. Zamieszkujemy planetę, która wydaje się idealna dla reprezentowanej przez nas formy Ŝycia: nie nadmiernie gorąca i nie za zimna, skąpana w przyjaznym świetle słońca, przyjemnie wilgotna i powoli się obracająca. Ot, glob w doŜynkowych barwach złota i zieleni! Oczywiście, są tu równieŜ pustynie i obszary nędzy; moŜna się natknąć na głód i przejmujące cierpienie. Ale zajrzyjmy do konkurencji, W porównaniu z większością planet - Ziemia to raj, a niektóre z jej zakątków zasługują na to miano niemal w sensie dosłownym. Jakie są szanse, Ŝe jakaś losowo wybrana planeta ma równie przyjemne właściwości? Nawet przy najbardziej optymistycznych kalkulacjach, szanse takie są mniejsze niŜ jedna na milion. Wyobraźmy sobie statek kosmiczny pełen pogrąŜonych we śnie odkrywców, zamroŜonych przyszłych kolonizatorów jakiegoś odległego świata. Być moŜe jednym z zadań tego samotnego rejsu jest uratowanie gatunku przed jakąś kometą, która nieuchronnie zbliŜa się do Ziemi i uderzy w nią, tak jak ta, która ongiś zabiła dinozaury. PodróŜnicy, poddając się hibernacji, są w pełni świadomi, Ŝe ich statek ma niewielkie szanse natrafić na planetę nadającą się do zamieszkania. Jeśli takie planety występują z częstością jedna na milion, a na dotarcie do kaŜdej z gwiazd potrzeba stuleci, to prawdopodobieństwo, Ŝe ten statek kosmiczny znajdzie choćby znośne, a co dopiero bezpieczne niebo dla swej śpiącej załogi, jest oczywiście znikome. Ale przypuśćmy, Ŝe automatyczny pilot tego statku ma wyjątkowe szczęście i po tysiącach czy milionach lat wyprawa natrafia na planetę, na której moŜe istnieć Ŝycie, zaopatrzoną w tlen i wodę. PodróŜnicy, niczym Rip van Winkle, z wolna wracają do Ŝycia.1 Oto po śnie trwającym milion lat budzą się na nowej planecie, wśród przyjaznych pastwisk, migotliwych strumieni i wodospadów, a takŜe pełnej stworzeń przemykających pośród bogactwa zieleni o obcym odcieniu. Nasi podróŜnicy przechadzają się tu w zachwycie, oszołomieni, nie dowierzając swoim odzwyczajonym od uŜywania zmysłom i szczęściu. Jak juŜ powiedziałem, cała ta historia zakłada tak duŜo pomyślnych zbiegów okoliczności, Ŝe w istocie nigdy nie mogłaby się wydarzyć. A jednak coś podobnego przytrafia się kaŜdemu z nas... Oto w jakimś sensie obudziliśmy się po setkach milionów lat snu, na przekór astronomicznie małemu wręcz prawdopodobieństwu. To prawda, Ŝe nie przybyliśmy na pokładzie statku kosmicznego, ale w drodze narodzin, i Ŝe nie pojawiliśmy się na świecie w pełni świadomi. Naszą świadomość budujemy stopniowo, Ŝyjąc. Fakt, Ŝe poznajemy świat raczej powoli niŜ w sposób gwałtowny, nie czyni go w Ŝaden sposób mniej cudownym. Oczywiście, Ŝe igram tu sobie z ideą szczęśliwego trafu, niejako odwracając kota ogonem. To nie przypadek sprawia, Ŝe forma Ŝycia reprezentowana przez nas istnieje na planecie, gdzie temperatura, opady i wszystko inne jest dokładnie takie, jak trzeba. Gdyby ta planeta była odpowiednia dla innej formy Ŝycia, to ta właśnie odmienna forma by na niej wyewoluowała. Nie oznacza to jednak, Ŝe jako poszczególne istoty nie jesteśmy prawdziwie uprzywilejowani. I to nie tylko dlatego, Ŝe moŜemy cieszyć się Ŝyciem na Ziemi, ale takŜe dlatego, Ŝe dana jest nam moŜność rozumienia zarówno tego, co widzą nasze oczy, jak i dlaczego to widzą - przez ten krótki czas, nim zamkną się na wieki. I to właśnie, jak sądzę, jest najlepsza odpowiedź, jakiej moŜna .. udzielić róŜnym małostkowym materialistom, którzy ciągle pytają o poŜytek z nauki. Jedna ze znanych anegdot opowiada o tym, jak zapytano Michaela Faradaya o korzyść z nauki. „Mój drogi - odpowiedział Faraday - a jaka jest korzyść z noworodka?” W sposób oczywisty Faraday (czy moŜe Beniamin Franklin, mniejsza o to) ukazuje, Ŝe choć w niemowlęctwie poŜytek z dziecka niewielki, to jednak drzemie w nim obietnica na przyszłość. Lubię teŜ myśleć, Ŝe bohater

anegdoty miał na myśli coś więcej: otóŜ jaki jest poŜytek z przyprowadzania dziecka na świat, jeśli wykorzystałoby ono swoje Ŝycie jedynie do tego, by istnieć? Jeśli osądzać wszystko w kategoriach uŜyteczności - uŜyteczności bycia Ŝywym - to czeka nas błędne koło. Musi istnieć jakaś wartość dodatkowa. Przynajmniej część Ŝycia powinno się poświęcać jego przeŜywaniu, nie zaś staraniom, by się nie skończyło. Dlatego dobrze robimy, wydając część pieniędzy podatników na sztukę. Usprawiedliwione są teŜ nakłady na ochronę rzadkich gatunków przyrodniczych i pięknych zabytków. Oto, w jaki sposób moŜemy odeprzeć ataki barbarzyńców sądzących, Ŝe dzikie słonie i stare budowle zasługują na ochronę tylko wtedy, kiedy „zarabiają na siebie”. Tak samo jest z nauką. Oczywiście rozwój nauki się opłaca; oczywiście jest ona uŜyteczna. Ale to jeszcze nie wszystko. Po „przespaniu” setek milionów wieków otworzyliśmy zatem oczy na naszej wspaniałej, skąpanej w kolorach i tętniącej Ŝyciem planecie. Za kilkadziesiąt lat przyjdzie nam znów na wieki oczy zamknąć. Czy praca nad zrozumieniem Wszechświata i tego, w jaki sposób doszło do naszego w nim przebudzenia, nie jest szlachetnym i mądrym sposobem spędzenia czasu, jaki został nam dany? Oto jakimi słowami odpowiadam, kiedy pytają mnie - a zdarza się to zaskakująco często - po co w ogóle zadaję sobie trud, by rankiem wstać z łóŜka. CzyŜ nie byłoby Ŝałośnie połoŜyć się w grobie, nawet nie próbując za Ŝycia zadać sobie pytania, po co w ogóle przyszliśmy na świat? KtóŜ, tknięty taką myślą, nie wyskoczy rankiem z łóŜka, by rzucić się do dalszego odkrywania świata, ciesząc się niezmiennie, Ŝe jest jego częścią? Pociechę w stawianiu istotnych kwestii znajduje poetka Kathleen Raine, która w Cambridge studiowała nauki przyrodnicze, specjalizując się w biologii, a jako młoda kobieta cierpiała z powodu nieszczęśliwej miłości, desperacko szukając czegoś, co podniesie ją na duchu: Wtedy niebo językiem jasnym przemówiło, znanym jak serce, bliŜszym niźli miłość, i rzekło: „Masz to, co pragnieniem twoim dotąd było. Wiedz, Ŝe jesteś zrodzona razem z ową chmurą, z mieszkańcem lasów, wichrem, gwiazdą, górą, i z morzem w ciągłym ruchu. To jest twą naturą. Wznieś w górę serce, niechŜe się ośmieli spać w grobowcu, oddychać w napowietrznej bieli, ten świat i z kwiatem, i z tygrysem dzielisz. Namiętność (1943) (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) Powszedniość ma działanie znieczulające; zwyczajność usypia, a wtedy nasze przytępione zmysły nie są zdolne dostrzec cudowności istnienia. Warto, aby od czasu do czasu ci z nas, którzy nie zostali obdarowani talentem poetyckim, choć na chwilę spróbowali otrząsnąć się z takiej narkozy. Jak zatem przeciwstawiać się owemu otępiającemu przyzwyczajeniu nabywanemu w drodze stopniowego dojrzewania? Nie moŜemy polecieć stąd na inną planetę. Lecz wraŜenie, Ŝe oto jesteśmy w samym centrum tętniącego Ŝyciem „nowego świata”, moŜemy przecieŜ wywołać, przyjmując nieszablonowe podejście do świata, w którym Ŝyjemy. AŜ kusi, aby uŜyć łatwych przykładów, takich jak cudowność róŜy czy motyla, ale sięgnijmy do rejonów jeszcze nie zgłębionych. Swego czasu, wiele lat temu, wysłuchałem prelekcji biologa, który pasjonował się ośmiornicami i spokrewnionymi z nimi kałamarnicami oraz mątwami. Biolog rozpoczął swój wykład od wyjaśnienia, skąd wzięła się jego fascynacja tymi zwierzętami. „Widzą państwo - powiedział - one wszystkie są niczym Marsjanie”. No

właśnie. Moi drodzy, czy widzieliście kiedyś, jak mienią się barwy kałamarnicy? Niekiedy na wielkich wyświetlaczach LED (ang.: light emitting diode - dioda elektroluminescencyjna) wyświetlane są obrazy telewizyjne. Tablica świetlna typu LED nie składa się z luminescencyjnego ekranu z wiązką elektronów, skanującą go od brzegu do brzegu, ale z wielu szeregów maleńkich Ŝarówek, kontrolowanych niezaleŜnie. Poszczególne światła zapalają się lub gasną, tak Ŝe z pewnej odległości cała płaszczyzna migocze od ruchomych obrazów. Skóra kałamarnicy zachowuje się właśnie jak taka tablica świetlna. Rolę światełek spełniają tu tysiące maleńkich woreczków, wypełnionych pigmentem. KaŜdy z tych woreczków wyposaŜony jest we własne miniaturowe mięśnie, które powodują jego kurczenie się. Wszystkie te oddzielne mięśnie podlegają, niczym członki sterowanej sznurkami kukiełki, kontroli układu nerwowego, który zawiaduje kształtem woreczków, a co za tym idzie takŜe objętością zawartego w nich pigmentu. Teoretycznie, gdyby do nerwów wiodących do poszczególnych kolorowych pikseli dało się podłączyć zasilanie i stymulować je elektrycznie za pomocą komputera, to na skórze kałamarnicy moŜna by wyświetlać filmy z Charlie Chaplinem. Sama kałamarnica oczywiście nie jest do tego zdolna, ale jej mózg przesyła informacje precyzyjnie i szybko jak komputer, a błyskawiczne zmiany barwy są niezwykle efektowne. Barwne fale przebiegają powierzchnię skóry niczym chmury na przyśpieszonym filmie; po Ŝywym ekranie gonią się róŜne zmarszczki i wiry. Zwierzę bardzo gwałtownie sygnalizuje zmianę nastroju: w sekundę potrafi przyjąć barwę ciemnobrunatną, w następnej zaś chwili oblewa się mleczną bielą, nie stroniąc od wzorów w kropki i paseczki. W tej konkurencji kameleony odpadają w przedbiegach. Amerykański neurobiolog William Calvin naleŜy do współczesnych badaczy intensywnie trudniących się myśleniem o tym, czym w istocie jest myślenie. Podkreśla on, zgodnie z koncepcją swych poprzedników, Ŝe myśli nie tyle powstają w określonych miejscach w mózgu, ile są skutkiem zmian aktywności na jego powierzchni, aktywności pewnego rodzaju jednostek, które pobudzają sąsiednie jednostki i tworzą z nimi całości stające się jedną myślą oraz współzawodniczące na sposób darwinowski z innymi, konkurencyjnymi zespołami, reprezentującymi myśli alternatywne. Owych zmian aktywności nie widzimy, ale moŜe moglibyśmy je widzieć, gdyby neurony rozświetlały się w chwilach aktywności. Być moŜe kora mózgowa wyglądałaby wówczas jak powierzchnia ciała kałamarnicy? Czy kałamarnica myśli za pomocą skóry? Kiedy wzór na jej skórze zmienia się gwałtownie, traktujemy to jako manifestację zmiany nastroju, sygnał skierowany do innej kałamarnicy. Zmiany barwy obwieszczają przejście zwierzęcia od usposobienia agresywnego do, dajmy na to, bojaźliwego. Racjonalnie przyjmujemy, Ŝe zmiana nastroju nastąpiła w mózgu, zmiana koloru była zaś jedynie uzewnętrznieniem „myśli” powstających w nim i wyraŜanych w celu porozumienia. Smaczku dodaje jednakŜe przypuszczenie, Ŝe właściwie skóra kałamarnicy jest jedynym miejscem, w którym mogą rezydować jej myśli. Jeśli zatem te zwierzęta myślą skórą, to są one jeszcze bardziej „Marsjanami”, niŜ sądził mój kolega. Nawet jeśli zaszliśmy w naszych spekulacjach za daleko (a zaszliśmy), faktem jest, Ŝe juŜ samo widowisko, jakim są zmiany ubarwienia kałamarnicy, jest wystarczająco niezwykłe, aby wyrwać nas z narkozy codzienności. Kałamarnice nie są jedynymi „Marsjanami” Ŝyjącymi tuŜ pod naszym bokiem. Pomyślmy o groteskowych obliczach ryb głębinowych, o roztoczach Ŝyjących w kurzu, które byłyby jeszcze bardziej upiorne, gdyby nie były tak maleńkie, czy o olbrzymich rekinach długoszparach, najzwyczajniej przeraŜających. A co powiesz o kameleonach, z ich długimi językami wyrzucanymi niczym z katapulty, obrotowymi wieŜyczkami oczu i nad wyraz flegmatycznym sposobem przemieszczania się? Atmosferę „dziwnego innego świata” moŜemy jednak równie dobrze poczuć, zaglądając w głąb naszego własnego ciała i przyglądając się komórkom, które się nań składają. Komórka nie stanowi po prostu

wypełnionego płynem worka, lecz jest upakowana stałymi strukturami, skomplikowanym labiryntem błon. Ludzkie ciało zbudowane jest z około 100 bilionów komórek, a całkowitą powierzchnię błon wewnątrzkomórkowych w ciele jednego człowieka szacuje się na 80 hektarów. To obszar całkiem przyzwoitego gospodarstwa rolnego! Jaka jest rola wszystkich tych błon? Wydaje się, jakby komórki były nimi po prostu wypchane, ale to jeszcze nie wszystko. Większa część powierzchni błon spełnia rolę chemicznych linii produkcyjnych, z taśmowymi przenośnikami, kaskadami złoŜonymi z setek stadiów, z których kaŜde prowadzi do następnego w drodze precyzyjnie wypracowanej sekwencji następstw, a wszystko to napędzają szybkoobrotowe chemiczne zębatki. Dziewięciozębowe koło napędowe, jakim jest cykl Krebsa, główny dostarczyciel wykorzystywanej przez nas energii, powielony tysiące razy w kaŜdej komórce, wiruje z szybkością nawet 100 obrotów na sekundę. Chemiczne koła zębate o podobnym przeznaczeniu rozmieszczone są w mitochondriach, maleńkich ciałkach, które, niczym bakterie, rozmnaŜają się wewnątrz naszych komórek samodzielnie. Jak zobaczymy, zgodnie z powszechnie przyjętym juŜ poglądem, mitochondria, a takŜe inne niezbędne dla Ŝycia struktury wewnątrzkomórkowe, nie tylko przypominają bakterie, ale wręcz wywodzą się w linii prostej od mikroorganizmów, które miliard lat temu zrezygnowały ze swojej wolności. KaŜdy z nas jest aglomeracją komórek, a kaŜda z naszych komórek to miasto bakterii. Jesteśmy mega-metropolią bakterii! Czy to nie dość, by przeŜyć absolutne zdziwienie? Mikroskop pomaga naszym umysłom przedzierać się przez dziwne galerie komórkowych błon, teleskop zaś przenosi nas w odległe galaktyki. Innym sposobem na przyjęcie takiego punktu widzenia, który umoŜliwi uwolnienie się od narkozy codzienności, jest cofnięcie się w wyobraźni w głąb czasu geologicznego. Wiek skamieniałości, nie na ludzką juŜ miarę, stawia nas na równe nogi. Weźmy trylobita, o którym ksiąŜki mówią, Ŝe Ŝył przed 500 milionami lat. Umysł nasz nie jest w stanie ogarnąć podobnego okresu, a sama taka próba niesie w sobie rozkosz niespełnienia. Nasze umysły ewoluowały tak, aby pojmować skalę czasu mierzoną długością naszego Ŝycia. Sekundy, minuty, godziny, dni i lata - to wszystko jest dla nas proste. Dajemy sobie radę ze stuleciami. Kiedy dochodzimy do tysiącleci, pojawia się mrowienie w krzyŜu. Oto epickie mity Homera, czyny bogów greckich - Zeusa, Apolla i Artemidy; oto Ŝydowscy patriarchowie i prorocy: Abraham, MojŜesz, Dawid oraz ich przeraŜający Bóg - Jahwe; oto staroŜytni Egipcjanie i Ra - ich bóg słońca. Wszystkie te mity stanowiły od dawna natchnienie poetów, a i dziś pozwalają nam odczuć dreszcz nieskończonej głębi czasu. Czujemy się tak, jakbyśmy się przedzierali przez gęstą mgłę w kierunku, z którego dochodzą niewyraźne echa staroŜytności. W skali trwania naszego skromnego trylobita jednak cała ta chełpliwa ludzka staroŜytność nie jest niczym więcej niŜ jedną krótką chwilą. Wielekroć oferowano nam róŜne dobitne analogie dotyczące tej kwestii, i ja teŜ się o jedną pokuszę. ZałóŜmy, Ŝe chcemy na jednej kartce spisać historię roku Ŝycia. Nie daje nam to wielkich moŜliwości zagłębienia się w szczegóły. Efekt przypominałby z grubsza krótki przegląd „wydarzeń roku”, który 31 grudnia w pośpiechu drukują gazety. KaŜdy miesiąc opisany zostaje zaledwie kilkoma zdaniami. A teraz, na innej kartce, utrwalmy wydarzenia roku poprzedzającego opisany wcześniej. I postępujmy tak dalej, posuwając się latami w głąb czasu. Połączmy wszystkie kartki w księgę i ponumerujmy strony. Sześciotomowe dzieło Gibbona Decline and Fall of the Roman Empire [Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego] (1776-1788) obejmuje 13 wieków, przy czym kaŜdy tom ma około 500 stron, a zatem pokrywa zagadnienie z dokładnością zbliŜoną do załoŜonej przez nas.2 Następna przeklęta, gruba księga. Wiecznie tylko bazgrać, bazgrać i bazgrać! Ej, panie Gibbon? William Henry, Pierwszy KsiąŜę Gloucester (1829)

Znakomity tom The Oxford Dictionary of Quotations (1992) (Oksfordzki słownik cytatów), z którego zaczerpnąłem tę uwagę, jest sam w sobie niezłą cegłą, zdolną przenieść nas wstecz w czasy królowej ElŜbiety I. Ustaliliśmy zatem przybliŜone miary czasu: ksiąŜka o grubości 10 cm obejmuje historię jednego tysiąclecia. Ustaliwszy skalę, moŜemy cofnąć się w nieznane głębie czasu geologicznego. Księgę odpowiadającą współczesności kładziemy płasko na ziemi, po czym ustawiamy na niej ksiąŜki zawierające historię wcześniejszych stuleci. Stańmy teraz obok kolumny ksiąŜek niczym miernik w ludzkiej postaci. Jeśli chcemy poczytać, dajmy na to, o Jezusie, to musimy sięgnąć po tom połoŜony 20 cm nad ziemią. Pewien znany archeolog wykopał kiedyś wojownika z epoki brązu, noszącego świetnie zachowaną maskę, i triumfował: „Spojrzałem w twarz Agamemnona”. Fakt, Ŝe udało mu się wedrzeć na obszar osławionej staroŜytności, wywołał w nim poetycki zachwyt. By znaleźć Agamemnona w naszej kolumnie ksiąŜek, powinniśmy sięgnąć na poziom mniej więcej w połowie swoich łydek. Gdzieś w tejŜe okolicy znaleźlibyśmy równieŜ Petrę („miasto czerwone jak róŜa i stare jak połowa czasu”), Ozymandiasa, króla królów („Spójrzcie na moje dzieła i gińcie z rozpaczy, mocarze!”)3, i ów enigmatyczny cud staroŜytności, jakim były wiszące ogrody Babilonu. Jeszcze wyŜej znajdą się Ur Chaldejczyków i Uruk, miasto Gilgamesza, legendarnego herosa. Według siedemnastowiecznego arcybiskupa Jamesa Usshera, tutaj powinna się w ogóle zacząć historia świata. Ussher obliczył, Ŝe Adam i Ewa zostali stworzeni w 4004 roku p.n.e. Okiełznanie ognia było przełomowym momentem naszej historii: stąd w przewaŜającej mierze wzięła się nasza technika. Na jakim poziomie w kolumnie ksiąŜek jest strona, na której zapisało się to brzemienne w skutki wydarzenie? Odpowiedź będzie zaskakująca, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, Ŝe moglibyśmy bez trudu przysiąść na stosie ksiąŜek obejmujących całą historię pisaną. Dane archeologiczne wskazują, Ŝe ognia zaczęli uŜywać nasi przodkowie z gatunku Homo erectus, ale nie wiadomo, czy rozpalali go, czy teŜ po prostu przynosili skądś i wykorzystywali. Mieli ogień pół miliona lat temu, a zatem by znaleźć naleŜną temu odkryciu notatkę w stosownym tomie naszego rejestru zdarzeń, musielibyśmy wspiąć się aŜ na wysokość przewyŜszającą Statuę Wolności! Zawrotna to wysokość, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, Ŝe wzmianka o legendarnym dawcy ognia, Prometeuszu, po raz pierwszy pojawia się w tejŜe kolumnie ksiąŜek nieco poniŜej naszych kolan. Aby przeczytać o słynnej Lucy i naszych afrykańskich przodkach z rodzaju australopiteków, musielibyśmy się wspiąć ponad dachy najwyŜszych budynków Chicago! Biografia naszego wspólnego z szympansami przodka znalazłaby się w tomie umieszczonym jeszcze dwakroć wyŜej. A to przecieŜ dopiero początek naszej wędrówki wstecz ku trylobitowi. Jak wysoki byłby stos ksiąŜek, gdyby miał zawierać stronę sławiącą, choćby pokrótce, Ŝycie i śmierć owego trylobita zamieszkującego niegdyś płytkie kambryjskie morze? Odpowiedź brzmi: stos taki liczyłby 56 kilometrów. Nie są to wysokości, ku którym nawykliśmy zadzierać głowę. Szczyt Mount Everest nie sięga nawet 9 km ponad poziom morza. Moglibyśmy mieć pewne wyobraŜenie na temat wieku trylobita, gdybyśmy obrócili ten stos o 90 stopni. Wyobraźmy sobie regał trzykrotnie dłuŜszy od wyspy Manhattan, a cały upakowany ksiąŜkami grubości dzieła Gibbona. Nawet gdyby kaŜdy rok opisany został tylko na jednej stronie, to przeczytanie wszystkiego, co dzieli nas od trylobita, byłoby bardziej pracochłonne niŜ przeliterowanie 14 milionów tomów z waszyngtońskiej Biblioteki Kongresu. Ale nawet trylobit jest młody w porównaniu z wiekiem samego Ŝycia na Ziemi. Chemiczny zapis Ŝywota pierwszych wspólnych przodków trylobita, bakterii i nas samych znajduje się w tomie pierwszym tejŜe opowieści. Tom ten spoczywa na najdalszym krańcu naszej metaforycznej półki ksiąŜek, która teraz rozciąga się juŜ od Londynu do granic Szkocji. Albo przecina całą Grecję - od Adriatyku po Morze Egejskie.

Być moŜe odległości te nadal są trudne do uchwycenia. Cała sztuka w wymyślaniu analogii dla wielkich liczb polega na tym, aby nie przekroczyć skali potocznych wyobraŜeń. Przekroczenie jej sprawia, Ŝe wszelkie porównania mówią równie mało, jak same liczby. Przeczytanie wszystkich tomów dzieła historycznego ustawionego na półce sięgającej od Rzymu do Wenecji jest zadaniem raczej mało wyobraŜalnym i równie niemoŜliwym do ogarnięcia, jak odarta z analogii liczba 4 miliardów lat. A oto jeszcze inne porównanie, kiedyś juŜ zresztą stosowane. RozłóŜmy ramiona szeroko, jakbyśmy chcieli objąć całą ewolucję od początków Ŝycia na czubku palca lewej ręki do współczesności na czubku palca prawej. Na całym odcinku od palca lewej ręki, poprzez oś naszego ciała aŜ do miejsca połoŜonego dobrze za naszym prawym barkiem, Ŝycie składać się będzie jedynie z bakterii. Wielokomórkowe bezkręgowce zaczną się gdzieś w okolicy prawego łokcia. Dinozaury pojawią się w połowie prawej dłoni, a wymrą przy ostatnim stawie środkowego palca. Całe dzieje Homo sapiens i naszych przodków z gatunku Homo erectus mogą się zmieścić na czubku paznokcia. A więc cala historia pisana, Sumerowie, Babilończycy, Ŝydowscy patriarchowie, dynastie faraonów, rzymskie legiony, ojcowie chrześcijaństwa, niewzruszone prawa, Troja i Grecy, śmierć Heleny, Achillesa i Agamemnona, a takŜe Napoleon, Hitler, Beatlesi i Bill Clinton, a wreszcie wszyscy, którzy ich znali, mogą się okazać niczym więcej niźli smugą pyłu zdartą z brzegu paznokcia jednym lekkim pociągnięciem pilniczka. O, jak szybko zapominamy umarłych; Jest ich więcej niŜ Ŝyjących, lecz gdzie są ich wszystkie kości? Za kaŜdym ze śmiertelnych stoi milion uśmierconych; I jakŜe ich prochy pomieściła mała Ziemia? To, Ŝe jest jeszcze przestrzeń dla powietrza, którym oddychamy. To niepojęte. I Ŝe swobodnie wieją wiatry i padają deszcze. Zda się, iŜ ten świat jest jedną chmurą prochu, glebą czaszek, Nawet bez miejsca na czaszki nasze. SACHEVERELL SITWELL, Grób Agamemnona (1933) (przełoŜył Maciej Cisło) Choć nie ma to większego znaczenia, trzeci wers tego wiersza mija się z prawdą. Oszacowano, Ŝe w grupie ludzi, którzy Ŝyli kiedykolwiek na Ziemi, ci Ŝyjący współcześnie stanowią całkiem pokaźną liczbę. CóŜ, odzwierciedla to tylko potęgę przyrostu wykładniczego. Gdyby jednak nie liczyć osób, lecz pokolenia, a zwłaszcza gdyby wkroczyć w czasy przed powstaniem człowieka i podąŜać nadal wstecz, w kierunku początków Ŝycia, to słowa Sacheverella Sitwella nabiorą nowej mocy. ZałóŜmy, Ŝe kaŜda z naszych przodkiń w linii prostej, od początków Ŝycia wielokomórkowego nieco ponad pół miliarda lat temu, ułoŜyłaby się i zmarła na grobie swojej matki, a w końcu uległa fosylizacji. Niczym w zagrzebanych w ziemi kolejnych poziomach Troi, takŜe i tu doszłoby do znacznej kompresji i obsuwania, moŜna zatem przyjąć, Ŝe kaŜda skamieniałość zostałaby spłaszczona do grubości pulchnego omleta. Jakiej głębokości naleŜałoby oczekiwać, gdybyśmy chcieli odnaleźć w tej skale cały zmineralizowany zapis naszej ewolucji? OtóŜ grubość takiej skały wynosiłaby około tysiąca kilometrów. To znaczy około dziesięć razy więcej, niŜ wynosi grubość skorupy ziemskiej. Wielki Kanion Kolorado, którego skały od warstw najgłębszych po najpłytsze obejmują większą część okresu, o którym tu mówimy, ma zaledwie niewiele ponad półtora kilometra głębokości. Nawet gdyby warstwy Wielkiego Kanionu były upakowane skamieniałościami i nie poprzedzielane skałami, to jego głębokość wystarczyłaby jedynie na około 600 pokoleń następujących jedno po drugim. Obliczenie to pomoŜe nam zachować trzeźwe spojrzenie na Ŝądania fundamentalistów, którzy swoją akceptację teorii ewolucji uzaleŜniają od znalezienia „ciągłej” sekwencji skamieniałości o stopniowym charakterze zmian. W skałach ziemi po

prostu nie ma miejsca na takie luksusy - przynajmniej nie przy wielkościach, o jakich mówimy. Gdziekolwiek skierujemy wzrok, wszędzie jedynie krańcowo niewielka część istot ma szczęście ulec fosylizacji. Jak juŜ mówiłem - moim zdaniem jest to prawdziwe wyróŜnienie. Poczet umarłych przytłacza liczbę tych, co są Ŝywi. Noc naszego czasu prześciga dni, a któŜ wie, czy kiedy nastąpi Ekwinokcjum. Godzina kaŜda przydaje do tego własną Arytmetykę, która nie trwa ponad chwilę [...] Kto zaręczy, iŜ najpierwsi męŜowie ziemi będą zapamiętani lub moŜe więcej sławnych zostanie zapomnianych spośród tych, co przetrwali w rachubie czasu? SIR THOMAS BROWNE, Urna grzebalna (1658) (przełoŜył Maciej Cisło) ROZDZIAŁ 2 PRZYJĘCIE NA KSIĄśĘCYM DWORZE Zmiel ich dusze w tym młynie, niech jęczą. Myśl i serce im zawiąŜ - zrób jedno i drugie. Ale poeta będzie ciągle szedł za tęczą, A jego brat wciąŜ jeszcze będzie szedł za pługiem. JOHN BOYLE O’REILLY (1844-1890), Skarb tęczy (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) Otrząsanie się z narkozy codzienności najlepiej wychodzi poetom. To ich domena. Ale właśnie poeci (zbyt wielu i od zbyt dawna) nie dostrzegali, jak niezwykle bogatym źródłem natchnienia moŜe być nauka. Nawet sympatyzujący z naukowcami W. H. Auden, wiodący poeta swego pokolenia, podkreślał wyłącznie praktyczny aspekt ich pracy. Porównywał na przykład uczonych z politykami, uwaŜając tych pierwszych za lepszych. Poetyckie moŜliwości drzemiące w samej nauce umknęły jednak jego uwadze. Prawdziwymi ludźmi czynu, którzy zmieniają świat, są dzisiaj nie politycy i nie męŜowie stanu, ale uczeni. Niestety poezja nie moŜe ich opiewać, poniewaŜ ich działania związane są ze światem rzeczy, a nie światem istot ludzkich, i to odbiera im wymowę. W towarzystwie uczonych czuję się jak skromny wikarzyna, który przez pomyłkę trafił do salonu pełnego ksiąŜąt. W. H. AUDEN, Poeta a społeczeństwo (1963)4 Jak na ironię oddaje to dość dobrze odczucia, jakie przeŜywam ja i moi koledzy naukowcy w konfrontacji z poetami. W istocie -i jeszcze powrócę do tego tematu - być moŜe tak właśnie w naszej kulturze ocenia się pozycję naukowców (i poetów) i moŜe właśnie dlatego Auden czuł potrzebę wyraŜenia opinii odmiennej? Dlaczego wszakŜe tak definitywnie odrzucił moŜliwość, by poezja sławiła naukę i jej dokonania? Naukowcy mogą przekształcać świat znacznie skuteczniej niŜ politycy i męŜowie stanu, ale to jeszcze nie wszystko, co robią, i oczywiście nie wszystko, co mogliby zrobić. Naukowcy zmieniają sposób, w jaki myślimy o całym Wszechświecie. Prowadzą wyobraźnię wstecz, do gorącego początku czasu, i naprzód, ku wiecznemu chłodowi, lub, słowami Keatsa, spring direct towards the galaxy5 („prosto w kierunku galaktyki”). CzyŜ ów milczący Wszechświat nie jest godnym uwagi tematem? Dlaczego poeta miałby skupiać wszelkie swoje zainteresowania na ludziach, pomijając powolną grę sił, które ich stworzyły? Darwin spróbował swych sił, ale choć był utalentowany, jego zdolności miały niewiele wspólnego z poezją: JakŜe zajmujące jest spoglądać na gęsto zarośnięte wybrzeŜe pokryte roślinami naleŜącymi do róŜnych gatunków, ze śpiewającym ptactwem w gąszczach, z krąŜącymi w

powietrzu owadami, z drąŜącymi mokrą glebę robakami i patrząc na te wszystkie tak dziwnie zbudowane formy, tak róŜne i w tak złoŜony sposób od siebie zaleŜne, pomyśleć, Ŝe powstały one wskutek praw wciąŜ jeszcze wokół nas działających. [...] Tak więc z walki w przyrodzie, z głodu i śmierci bezpośrednio wynika najwznioślejsze zjawisko, jakie moŜemy pojąć, a mianowicie powstawanie wyŜszych form zwierzęcych. Wzniosły zaiste jest to pogląd, Ŝe Stwórca natchnął Ŝyciem kilka form lub jedną tylko i Ŝe gdy planeta nasza, podlegając ścisłym prawom ciąŜenia, dokonywała swych obrotów, z tak prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąŜ się jeszcze rozwija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej godnych podziwu.6 O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego (1859) William Blake miał do świata podejście religijne i mistyczne, lecz ja sam z przyjemnością przypisałbym sobie autorstwo kaŜdego słowa jego zamieszczonego niŜej czterowiersza; z drugiej zaś strony, gdybym to ja go napisał, zarówno źródło mojego natchnienia, jak i samo znaczenie wiersza byłyby zapewne nieco odmienne. Zobaczyć świat w ziarenku piasku, Niebiosa w jednym kwiecie z lasu, W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, W godzinie - nieskończoność czasu. WróŜby niewinności7 (1803) W strofie tej moŜna znaleźć wszystko o nauce, wszystko o przebywaniu w ruchomym centrum uwagi, o oswajaniu przestrzeni i czasu, o czymś wielkim zbudowanym z cząstek czegoś bardzo małego, o samotnym kwiecie, jako o miniaturze całej ewolucji. Lęk, zachwyt i potrzeba złoŜenia hołdu, które pchnęły Blake’a w mistycyzm (a jak zobaczymy - mniej wybitne umysły ku wierze w zjawiska paranormalne), są dokładnie tymi samymi bodźcami, które innych z nas przywiodły do nauki. Choć nasza interpretacja świata jest odmienna, zachwyca on nas tak samo. Mistyk zadowala się pogrąŜaniem się w zachwycie, rozkoszowaniem tajemnicą, której nie jest nam dane zrozumieć. Naukowiec odczuwa podobny zachwyt, lecz nie poprzestaje na nim; uznaje tajemnicę za głęboką, po czym dodaje: „Ale właśnie nad tym pracujemy”. Blake nie kochał nauki, a nawet obawiał się jej i pogardzał nią: GdyŜ Bacon i Newton wstąpili w posępną stal; ich tyrania To bicz boŜy nad Albionem; zimne Rozumowania, jak oślizgłe WęŜe, Oplatają się wokół mych członków... Jeruzalem (1804-1820) (przełoŜył Maciej Cisło) CóŜ za trwonienie poetyckiego talentu. Nawet jeśli u podłoŜa tych wersów leŜą motywy polityczne - a zapewne to właśnie zechcą wydobyć jacyś wzięci krytycy - to nadal szkoda talentu Blake’a, zwłaszcza Ŝe politycy razem ze swymi działaniami, w porównaniu z innymi rzeczami, mają tak błahe znaczenie, tak szybko przemijają i zostają zapomniani. Stawiam tezę, Ŝe poeci mogliby częściej, korzystać z inspiracji nauki oraz Ŝe naukowcy powinni wychodzić poza własne ciasne grono, podając rękę tym, których z braku lepszego słowa określam mianem „poetów”. Nie znaczy to oczywiście, Ŝe nauka ma się przemienić w recytowanie wierszy. Rymowane kuplety Erazma Darwina, dziadka Karola8, choć swego czasu zostały zadziwiająco dobrze przyjęte, w Ŝaden sposób nie wpłynęły na rozwój nauki. Naukowcy nie powinni teŜ - chyba Ŝe mają talent Carla Sagana, Petera Atkinsa czy Loren Eiseley - umyślnie przydawać swoim prezentacjom pozoru poematów prozą. Prosta rzeczowość wypowiedzi wystarczy; przemawiać powinny same fakty i idee. Poezja tkwi w samej nauce. Bywa, Ŝe poeci wyraŜają się niejasno; czasem mają ku temu dobre powody. Słusznie takŜe zasłaniają się swoistym immunitetem chroniącym ich przed nakazem objaśniania swoich strof. Nie byłoby to, mówiąc oględnie, dobre zagajenie rozmowy z T. S. Eliotem,

gdybyśmy zapytali: „Co miał pan właściwie na myśli, mówiąc o wymierzaniu Ŝywota łyŜeczką do herbaty?”. Uczeni jednak, i słusznie, mogą się spodziewać, Ŝe ktoś zada im równie dociekliwe pytania, na przykład: „W jakim sensie gen moŜe być samolubny?”, czy teŜ: „JakieŜ to właściwie wody toczyła rzeka genów?”. Ja sam ciągle jeszcze na Ŝyczenie objaśniam drobiazgowo znaczenie zwrotu „szczyt nieprawdopodobieństwa”, a takŜe mówię, jak powoli i mozolnie jest on zdobywany. Aby coś wyjaśnić i wytłumaczyć, musimy nagiąć odpowiednio nasz język, a jeśli nie powiodą się pierwsze próby wytłumaczenia, powinniśmy wypracować inną metodę. Przy tym, nie tracąc jasności wywodu, ale wręcz jeszcze go rozjaśniając, dobrze jest przywrócić prawdziwej nauce ów stan głębokiego zachwytu, który poruszał mistyków podobnych do Blake’a. Prawdziwa nauka ma pełne prawo do wywoływania dreszczu emocji, który, na niŜszym poziomie, skłania ludzi do oglądania filmów, takich jak Star Trek czy Doktor Who, a na najniŜszym jest z wielkim powodzeniem wykorzystywany przez rozmaitej maści astrologów, jasnowidzów i telewizyjnych telepatów. Nasza zdolność do zadziwienia cierpi nie tylko wskutek szalbierstw róŜnych pseudonaukowców. Ma tu teŜ swój udział, i do tego tematu jeszcze powrócę, populistyczne „równanie do najgorszego”. Trzecie zagroŜenie jest wynikiem działania akademików płynących na fali modnych dziedzin. Istnieje na przykład pogląd, wedle którego nauka to zaledwie jeden z mitów naszej kultury i nie jest ona ani „prawdziwsza”, ani „słuszniejsza” od mitów innych kultur. W Stanach Zjednoczonych poŜywką dla takich sądów jest zasadne poniekąd poczucie winy z powodu sposobu, w jaki na przestrzeni wieków traktowano rodowitych mieszkańców Ameryki. Upieranie się przy tych poglądach moŜe jednak dawać opłakane skutki, jak miało to miejsce w wypadku „człowieka z Kennewick”. „Człowiek z Kennewick” to szkielet znaleziony w 1996 roku w stanie Waszyngton. Jego wiek na podstawie analizy C14 oceniono na ponad 9 tys. lat. Antropologów zaintrygowały pewne cechy anatomiczne znaleziska, które wskazywały, Ŝe człowiek ten mógł nie być spokrewniony z rodowitymi mieszkańcami kontynentu, a zatem niewykluczone, Ŝe przybył tu na przykład przez ląd, w którego miejscu obecnie znajduje się Cieśnina Beringa, lub nawet z Islandii. Kiedy naukowcy sposobili się do rozstrzygających tę kwestię testów genetycznych, lokalne władze zarekwirowały szkielet, aby przekazać go przedstawicielom lokalnych plemion indiańskich, którzy wystąpili o pochowanie szczątków i zaprzestanie wszelkich dalszych badań. Oczywiście sprawa wywołała liczne sprzeciwy świata nauki, zwłaszcza w środowisku archeologów. Nawet jeśli „człowiek z Kennewick” był jakimś amerykańskim Indianinem, to i tak jego pokrewieństwo z którymkolwiek z plemion, które dziś, w dziewięć tysięcy lat później, Ŝyją na tych terenach, jest bardzo mało prawdopodobne. Imponująca autonomia prawna rodzimych Amerykanów być moŜe skłoniłaby w końcu władze do przekazania pradawnego szkieletu plemionom indiańskim, gdyby sprawa nie przyjęła szczególnego obrotu. OtóŜ według roszczeń Asatru Folk Assembly, grupy współczesnych wojów norweskich pod wezwaniem bogów Thora i Odyna, „człowiek z Kennewick” miałby być w istocie wikingiem. Ostatecznie odprawienie ceremonii religijnej nad znaleziskiem powierzono właśnie tej nordyckiej sekcie, której poglądy moŜna zresztą znaleźć w letnim numerze „The Runestone” („Kamienia runicznego”) z 1997 roku. Taki obrót sprawy wywołał z kolei niezadowolenie społeczności Indian Yakama, a rzecznik tego plemienia wyraził obawę, iŜ pogrzeb odprawiony według ceremoniału wikingów „uniemoŜliwi duszy człowieka z Kennewick znalezienie przynaleŜnego jej ciała”. Spór między Indianami i wikingami mogłaby całkiem prędko przeciąć analiza porównawcza DNA. Strona nordycka była nawet chętna, by poddać znalezisko dalszym badaniom. Badania naukowe szkieletu z całą pewnością rzuciłyby teŜ nowe światło na to, kiedy doszło do zasiedlenia Ameryki. JednakŜe przywódcy indiańscy stanowczo sprzeciwiają się jakimkolwiek badaniom tego zagadnienia, poniewaŜ wierzą, Ŝe ich przodkowie Ŝyli w Ameryce od stworzenia świata. Oto słowa Armanda Minthorna, religijnego przywódcy

plemienia Umatilla: „Z ustnych przekazów wiemy, Ŝe nasi ludzie stanowili część tego kraju od początku świata. W przeciwieństwie do uczonych nie wierzymy, Ŝe nasi ludzie przywędrowali tu z innego kontynentu”. Być moŜe najlepszym wyjściem dla archeologów byłoby zacząć głosić własną religię, w której uświęconym totemem stałyby się „genetyczne odciski palców”. Zabawne, ale w klimacie duchowym, jaki panuje w Stanach Zjednoczonych pod koniec XX wieku, byłaby to prawdopodobnie najskuteczniejsza droga wybrnięcia z zaistniałej sytuacji. Daremnie w takich wypadkach argumentujemy: „Spójrzcie, istnieją niezbite dowody w postaci datowania metodą radiowęzłową, analizy mitochondrialnego DNA i wyników badań archeologicznych wyrobów garncarskich, Ŝe jest tak a tak”. Ale jeśli powiemy: „Zgodnie z fundamentalnymi i niepodwaŜalnymi zasadami wiary obowiązującej w mojej społeczności mamy do czynienia z tym i tym”, wtedy natychmiast zwracamy na siebie Ŝyczliwą uwagę sędziego. Tego rodzaju oświadczenie przyciągnęłaby teŜ uwagę wielu członków środowiska akademickiego, którzy pod koniec XX stulecia stali się podatni na nową antynaukową retorykę, zwaną czasem „postmodernistyczną krytyką” nauki. Tendencje takie demaskuje świetna ksiąŜka Paula Grossa i Normana Levitta Higher Superstition: The Academic Left and its Quarrels with Science [Oświecony zabobon: akademicka lewica i jej spór z nauką, 1994). Oto jak antropolog Matt Cartmill podsumowuje idee przewodnie tego nurtu: KaŜdy, kto twierdzi, Ŝe ma wiedzę obiektywną na temat czegokolwiek, próbuje nami powodować i narzucać nam swoją dominację [...] Tymczasem nie istnieje nic takiego jak prawda obiektywna [...] Wszystkie tak zwane „fakty” są skaŜone teoriami, a wszystkie teorie są zaraŜone etycznymi i politycznymi doktrynami [...] A zatem kiedy jakiś facet w fartuchu laboratoryjnym mówi ci, Ŝe to i to jest faktem obiektywnym [...] ukrywa w swym wykrochmalonym białym rękawie jakiś program polityczny.„Opressed by evolution” (UciemięŜeni przez ewolucję), „Discover” (1998) Dodajmy, Ŝe nawet wewnątrz samej społeczności naukowców istnieje rodzaj „piątej kolumny”; jest to grupa naukowców, którzy podzielają takie właśnie poglądy i wykorzystują je, aby marnować cenny czas wszystkich pozostałych. Cartmill stawia tezę, Ŝe istnieje rodzaj zdumiewającego i zgubnego przymierza między nic nie wiedzącą fundamentalistyczną prawicą religijną a doskonale wykształconą lewicą akademicką. Dziwacznym uzewnętrznieniem owej koalicji jest solidarny opór przeciw teorii ewolucji. Niechęć fundamentalistów ma oczywiste podłoŜe, natomiast opór lewicy to mieszanina generalnie wrogiego nastawienia do nauki oraz owego „szacunku” (oto słowo-wytrych naszej epoki) wobec plemiennych mitów dotyczących aktu stworzenia, w połączeniu z alternatywnymi programami politycznymi. Obie strony owego dziwacznego mariaŜu łączy szacunek dla „godności człowieka” i oburzenie z powodu „traktowania ludzi jak zwierząt”. Podobną tezę na temat, uŜywając ich własnych słów, „świeckich kreacjonistów” postawiła Barbara Ehrenreich i Janet Mcintosh w artykule „The New Creationism” („Nowy kreacjonizm”), opublikowanym w 1997 roku w czasopiśmie „The Nation”. Rzecznicy kulturowego relatywizmu i „wyŜszego irracjonalizmu” lubią szydzić z poszukiwania prawdy. Częściowo bierze się to z przekonania, Ŝe istnieją odmienne prawdy dla róŜnych kultur (takie było sedno opowieści o „człowieku z Kennewick”), a częściowo z tego, Ŝe filozofom nauki nie udaje się wypracować zgodnego stanowiska w kwestii prawdy. Istnieją tu oczywiste trudności filozoficzne. Czy prawda jest w istocie wartością „niefalsyfikowalną”? Jaki status ma prawda w dziwnym, niejednoznacznym świecie mechaniki kwantowej? Czy w ogóle cokolwiek jest prawdziwe?! Ciekawe, Ŝe Ŝaden ze stawiających takie pytanie filozofów nie ma wątpliwości, gdy zdarzy mu się być niesłusznie posądzonym o jakąś zbrodnię lub kiedy sam na przykład posądza swoją Ŝonę o zdradę. W takich wypadkach kwestia prawdy wydaje się być sprawą prostą i niewiele osób przejawia wtedy chęć do dzielenia włosa na czworo. Eksperymentatorzy w dziedzinie mechaniki

kwantowej mogą nie być pewni, do jakiego stopnia jest „prawdą” to, Ŝe zdechł kot Schrödingera, ale kaŜdy zrozumie, co jest prawdą w stwierdzeniu, Ŝe nie Ŝyje juŜ moja kotka Jane, którą miałem w dzieciństwie. Istnieje takŜe sporo prawd naukowych, o których prawdziwości orzekamy właśnie tylko w takim codziennym sensie. Jeśli powiem, Ŝe ludzie i szympansy mają wspólnego przodka, to moŜna podać w wątpliwość prawdziwość takiego twierdzenia i szukać (na próŜno) dowodów na to, Ŝe tak nie jest. Niemniej wszyscy dobrze wiemy, na czym polegałaby prawdziwość tej tezy i co oznaczałaby jej fałszywość. NaleŜy ona bowiem do tej samej kategorii co zdanie: „Czy to prawda, Ŝe byłeś w Oksfordzie tej nocy, kiedy dokonano zbrodni?”. Nie naleŜy zaś w tym wypadku do trudnej kategorii pytań typu: „Czy to prawda, Ŝe kwant ma jakieś połoŜenie?”. Tak - z prawdą wiąŜą się rozliczne filozoficzne trudności; cóŜ, kiedy dzieli nas jeszcze długa droga od chwili, gdy świat nauki będzie musiał na serio wziąć tę kwestię pod uwagę. Przedwczesne stawianie mglistych pytań filozoficznych bywa czasem zasłoną dymną dla niewłaściwego zachowania. „Równanie do najniŜszego” jest dla naukowej wraŜliwości zagroŜeniem całkiem odmiennego typu. Trywializacji ulega ruch na rzecz „powszechnego zrozumienia nauki” („Public Understanding of Science”), który swego czasu powstał w Ameryce w reakcji na triumfalne przystąpienie Związku Radzieckiego do kosmicznej rywalizacji i który dziś pobudzają, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, liczne sygnały alarmujące, Ŝe nastąpił spadek liczby podań na wydziały przyrodnicze w uniwersytetach. Rozmaite tygodniki i dwutygodniki naukowe zdradzają pragnienie naukowców, by stać się przedmiotem uwielbienia. Śmieszne nakrycia głowy i figlarny ton wypowiedzi mają dowodzić, Ŝe nauka jest przyjemnością, frajdą nad frajdami. Ekscentryczne „osobistości” prezentują fajerwerki i róŜne sztuczki. Niedawno uczestniczyłem w naradzie, w czasie której zachęcano naukowców, by przeprowadzali w handlowych centrach miast pokazy, mogące skusić młodych adeptów do studiowania przedmiotów ścisłych. Prelegent radził nam przy tym, abyśmy uwaŜali na kaŜdy gest. Powinniśmy zawsze ukazywać swą dziedzinę jako coś bliskiego codziennemu Ŝyciu zwykłych ludzi, temu, co dzieje się w ich własnej kuchni czy łazience. „O ile to moŜliwe, wybierzcie do eksperymentów takie substancje, których wasze audytorium mogłoby na koniec pokazu posmakować”. W czasie ostatniej prezentacji naszego prelegenta naukowym wydarzeniem, które przyciągnęło uwagę szerokiej publiczności, był pisuar, w którym w chwili, kiedy się od niego odchodziło, automatycznie włączało się spłukiwanie. Samego słowa „nauka” lepiej, jak nam powiedziano, unikać, poniewaŜ u „zwyczajnych ludzi” wywołuje ono negatywne skojarzenia. Mam pewne wątpliwości, czy takie „równanie do najniŜszego” przyniesie poŜytek, zwłaszcza jeśli naszym celem miałoby być zwiększenie liczby uczestników naszych „prezentacji”. Kiedy jednak protestuję, mówiąc, Ŝe to, co się w taki sposób sprzedaje, nie jest prawdziwą nauką, strofuje się mnie za mój „elitaryzm” i mówi, Ŝe wabienie ludzi za pomocą dowolnych sztuczek jest niezbędnym pierwszym krokiem. No cóŜ, jeśli juŜ musimy nazwać to po imieniu (ja sam nie muszę), to być moŜe „elitaryzm” nie jest jeszcze taką straszną rzeczą. Poza tym istnieje wielka przepaść między ekskluzywnym, wykluczającym innych snobizmem a otwartym, zadowolonym z siebie elitaryzmem, który dokłada starań, aby przez podnoszenie poprzeczki pomagać ludziom w dołączaniu do elity. Rozmyślny proceder „równania do najniŜszego” jest najgorszą taktyką popularyzatorską, bo opartą na banale i protekcjonalnym stosunku do odbiorcy. Kiedy niedawno, w trakcie wykładu w Ameryce, przedstawiłem swoje poglądy na tę kwestię, jakiś słuchacz, bez wątpienia opanowany chęcią zaprezentowania politycznych przymiotów swej duszy białego męŜczyzny, miał czelność zasugerować, Ŝe „równanie w dół” moŜe być niezbędne, jeśli chce się wprowadzić do nauki „mniejszości i kobiety”. Obawiam się, Ŝe promowanie nauki jako nieustannej zabawy, figlów i łatwizny oznacza ściąganie sobie na głowę licznych kłopotów. Prawdziwa nauka bywa trudna (no cóŜ, moŜe

nawet stanowić wyzwanie, aby uŜyć słowa o bardziej pozytywnym wydźwięku), ale teŜ, podobnie jak literatura klasyczna czy gra na skrzypcach, jest warta zachodu. Jeśli zachęca się dzieci do nauki obietnicami łatwych przyjemności, to przecieŜ bardzo się rozczarują, kiedy wreszcie staną oko w oko z rzeczywistością. Ogłoszenia o rekrutacji do armii słusznie nie obiecują pikniku: tu poszukuje się młodych ludzi zdecydowanych sprostać trudnemu zadaniu. Słowo „przyjemność” bywa sygnałem mylącym i moŜe przywabiać ludzi do nauki dla niewłaściwych przyczyn. Analogiczne chmury gromadzą się teŜ nad badaniami literackimi. Leniwi studenci oczekują uproszczonych „studiów kulturowych”; bywają karmieni obietnicą, Ŝe czeka ich analiza oper mydlanych lub artykułów z popołudniówek czy bohaterów programów telewizyjnych. Nauki ścisłe, podobnie jak studia literackie, bywają trudne i stawiają niemałe wymagania. Ale jest takŜe prawdą, iŜ owe nauki, wraz z literaturą, są wspaniałe! Nauka moŜe się teŜ opłacić, jednakŜe, jak wielka sztuka, nie powinna być do tego zmuszana. A my powinniśmy się obywać bez wesołków i fajerwerków, aby zrozumieć, Ŝe warto spędzić Ŝycie na dociekaniu choćby tego, dlaczego Ŝyjemy. Obawiam się, Ŝe posunąłem się za daleko w swoim ataku na naukowych populistów, ale bywają takie chwile, kiedy wahadło wychyla się za mocno i trzeba mocnego pchnięcia w przeciwną stronę, aby odzyskało stan równowagi. Oczywiście, nauka jest przyjemnością, ale w takim znaczeniu, Ŝe bywa ona dokładną odwrotnością nudy. Człowieka myślącego moŜe usidlić na zawsze. Oczywiście, prezentacja praktycznych zastosowań moŜe się przyczynić do oŜywienia i utrwalenia pewnych jej wątków w ludzkich umysłach. Od Wykładów BoŜonarodzeniowych w Michael Faraday’s Royal Institution do pokazów w ramach Richard Gregory’s Bristol Exploratory - dzieci szczególnie silnie przeŜywają wszystko to, co pozwala im „dotknąć” nauki. Ja sam miałem przyjemność wygłosić kilka takich Wykładów BoŜonarodzeniowych w nowoczesnej, telewizyjnej formie. Powodzenie zaleŜy tu w istocie od atrakcyjnej prezentacji problemu. Ale ośrodek Faradaya nigdy nie równał w dół. Celem mojego ataku jest jedynie owo populistyczne prostytuowanie się części uczonych, kalające wspaniałość dziedzin, które reprezentują. W Londynie odbywa się doroczne uroczyste przyjęcie, w trakcie którego przyznawane są nagrody za najlepsze ksiąŜki popularnonaukowe. Jedna z takich nagród wyróŜnia ksiąŜkę dla dzieci. Tę nagrodę zdobyła niedawno praca o owadach i innych „okropnie brzydkich robalach”. Jej język nie był moŜe obliczony na wyzwolenie u dziecka poetyckich zadziwień, ale pozwólmy sobie na odrobinę tolerancji i wyraźmy uznanie dla innych sposobów przyciągania uwagi dzieci. Trudniejsza natomiast do wybaczenia okazała się błazenada pani przewodniczącej komisji sędziowskiej, osoby znanej dobrze z telewizji (która ostatnio zaprzedała się lukratywnej telewizji „paranormalnej”). Szczebiocząc w tonie teleturniejowej konferansjerki, osoba ta zachęcała szerokie audytorium (złoŜone z ludzi dorosłych), by przyłączyło się do jej wielokrotnie powtarzanej ustnej dezaprobaty dla kontemplowanych właśnie „okropnie brzydkich robali”. „Uuuuu! A feee! Beee! Uuuu!”. Tak wykrzykiwała. Koncepty w tym guście degradują w nauce to, co budzi pozytywne zdumienie, i stwarzają ryzyko „wyłączenia się” osób najbardziej powołanych do owych zdziwień i inspirowania nimi reszty - między innymi prawdziwych poetów i innych twórców literatury. Mówiąc „poetów”, mam w gruncie rzeczy na myśli wiele rodzajów artystów. Michał Anioł i Jan Sebastian Bach otrzymywali wynagrodzenie za sławienie świętych motywów swoich czasów, a owoce ich pracy zawsze juŜ będą nas zachwycać. Nie dowiemy się jednak, jak ich geniusz zareagowałby na wyzwania innej epoki. Czego nie namalował Michał Anioł, a co moŜe by zrobił, gdyby jego umysł, „sunący po ciszy, jak po wodzie długonogi owad”9, znał budowę jednej komórki nerwowej owego długonogiego owada? W tej chwili pomyślałem o hipotetycznym „Dies irae”, wydartym z serca Verdiego na wieść o losie dinozaurów: 65 milionów lat temu z głębi kosmosu nadleciała z hukiem skała wielkości góry i z prędkością 30 tysięcy kilometrów na godzinę roztrzaskała się o półwysep Jukatan,

pogrąŜając świat w morderczych ciemnościach. Albo spróbujmy sobie wyobrazić „Symfonię ewolucyjną” Beethovena, oratorium Haydna „Rozszerzający się Wszechświat” czy poemat Miltona „Droga Mleczna”. A co do Szekspira... Ale nie musimy mierzyć tak wysoko. Pomniejsi poeci będą całkiem dobrym punktem wyjścia. Widzę je w wyobraźni, w jakimś dawnym świecie, Pierwotnie niemym, bardzo dawno temu, W tamtej straszliwej ciszy, która tylko dyszała i szumiała, Kolibry śmigające w dół, z nieba przestrzeni. Zanim cokolwiek otrzymało duszę, Gdy Ŝycie było zaledwie pęcznieniem nieoŜywionej materii, Ta drobina odprysnęła z blasku, Lecąc ze świstem przez ogromne, niemrawe, mięsiste pnie. Sądzę, Ŝe wtedy nie istniały kwiaty, W tym świecie, gdzie koliber mknął jak błyskawica na długo przed stworzeniem. Sądzę, Ŝe długim dziobem przewiercał Ŝyłki powolnych roślin. Zapewne był ogromny, Jak mchy i małe jaszczurki, powiadają, Ŝe były wielkie. MoŜe był tylko przeraŜającym, zadającym nagły cios potworem. Patrzymy na kolibra z niewłaściwej strony teleskopu czasu Na szczęście dla nas. Unrhyming Poems (1928) (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) Ten wiersz Davida Herberta Lawrence’a o kolibrach jest niemal całkowicie nierealistyczny, a co za tym idzie oczywiście nienaukowy, a mimo to wystarczająco trafnie pokazuje, w jaki sposób poeta moŜe czerpać natchnienie idące z głębin geologii. Kilka lekcji z ewolucji i taksonomii wystarczyłoby moŜe, aby Lawrence utrzymał się w granicach ścisłości naukowej, a jednocześnie pozostał autorem równie frapującym i pobudzającym do myślenia, jakim był. Po następnych kilku lekcjach ów poeta, zresztą syn górnika, spojrzałby moŜe innym okiem na zwykły węgiel opałowy. Zawarta w nim energia promienista po raz ostatni oglądała świat - była jego światłem -kiedy ogrzewała karbońskie paprocie drzewiaste; potem zniknęła w ciemnej czeluści ziemi, by przeczekać tam kilka milionów stuleci. Trudniej natomiast byłoby sobie poradzić z niechęcią poety wobec tego, co błędnie uwaŜał za sprzecznego z poetycznością ducha nauki i sposób myślenia naukowców, jak w tym oto fragmencie: Wiedza zabiła słońce, zmieniając je w gazową kulę pokrytą plamami [...] Świat rozumu i nauki [...] to suchy, sterylny świat, w którym Ŝyje abstrakcyjny umysł... A teraz z pewnym ociąganiem przyznam się, Ŝe moim ulubionym poetą jest takŜe William Butler Yeats, ten zagubiony irlandzki mistyk. Pod koniec swego Ŝycia Yeats szukał dla siebie jakiejś nowej myśli przewodniej, ale zniechęcony niepowodzeniem powrócił do lejtmotywów swej dekadenckiej młodości. JakŜe smutno tak osiąść na mieliźnie, w pojedynkę wśród pogańskich marzeń, elfów i rozfantazjowanej irlandzkości afektowanych początków! Zwłaszcza Ŝe w tejŜe Irlandii, ledwie o godzinę drogi od wieŜy, w której mieszkał Yeats, znajdował się największy wówczas na świecie teleskop. Był to 72-calowy teleskop zwierciadlany, zbudowany jeszcze przed narodzinami Yeatsa przez Williama Parsonsa, trzeciego earla Rosse, osiadłego w Birr Castle (obecnie instrument ten został odrestaurowany przez siódmego dziedzica wspomnianego zamku). CzegóŜ nie mogłoby dojrzeć jedno spojrzenie na Drogę Mleczną przez okular lewiatana z miasta Parsonsa Yeatsowi, sfrustrowanemu poecie, który jako młodzieniec napisał te oto niezapomniane wersy?

Ucisz się, ucisz, serce drŜące, Pomnij mądrość, której uczy dawny czas: Kogo drŜeniem przejął potop i płomień. Wichry, które mkną drogami gwiazd, Tego wicher gwiezdny, potop i płomień Niech pochłoną, bo jednością jest w końcu Z tym wspaniałym, samotnym ogromem. Do własnego serca, nakazując, aby się nie lękało (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) Kiedy myślę o tym utworze teraz, czuję, Ŝe wersy te byłyby bardzo piękne jako ostatnie słowo któregoś uczonego. A podobnie teŜ epitafium samego poety: „Tak samo chłodno spójrz / na Ŝycie i na śmierć. / Nie wstrzymuj konia, jedź!”. JednakŜe Yeats, podobnie jak Blake, nie był wielbicielem nauki. Odrzucał ją (nieracjonalnie) jako „opium dla mas” i nawoływał, byśmy „Opuścili miasto Newtona”. To smutne. To właśnie sprawia, Ŝe czuję potrzebę naprawiania czegoś własnymi ksiąŜkami. Keats teŜ narzekał, Ŝe Newton, objaśniając zjawisko tęczy, zniszczył poezję. Według obiegowych sądów nauka jest sucha, zimna i apodyktyczna, szkodzi poezji i pozbawiają radości, brakuje jej tego wszystkiego, czego mógłby pragnąć młody romantyk. Jednym z celów tej ksiąŜki jest udowodnienie, Ŝe wcale tak być nie musi, a na razie ograniczę się do wysunięcia niesprawdzalnej hipotezy, Ŝe zarówno Keats, jak i Yeats mogliby się stać jeszcze lepszymi poetami, gdyby część swego natchnienia zaczerpnęli z nauk ścisłych. Czasem podkreśla się, Ŝe medyczne wykształcenie Keatsa pozwoliło mu rozpoznać u siebie śmiertelne objawy gruźlicy, kiedy stwierdził, Ŝe kaszląc pluje krwią. Dla niego nauka nie była więc w jakimś sensie zwiastunem dobrych wiadomości. Nie dziwi zatem fakt, Ŝe szukał pocieszenia w aseptycznym świecie klasycznych mitów, zatracając się pośród satyrów i najad, nimf i boginek leśnych - tak jak później czynił to Yeats, otaczając się ich celtyckimi odpowiednikami. Przy całym mym uwielbieniu dla obu poetów, nie mogę, proszę mi wybaczyć, oprzeć się ciekawości, czy Grecy rozpoznaliby swe legendy w wierszach Keatsa, a Celtowie swoje - w poezji Yeatsa. Czy źródła natchnienia, z których korzystali obaj wielcy poeci, były „wystarczające” dla ich geniuszu? Czy niechętny stosunek do rozumowego pojmowania świata nie obniŜył lotów ich poezji? Stawiam hipotezę, Ŝe owo zadziwienie, które nakłoniło Blake’a do chrześcijańskiego mistycyzmu, Keatsa do mitów arkadyjskich, Yeatsa zaś pchnęło w ramiona Fenianów i elfów, jest tym samym uczuciem, które mobilizuje wielkich naukowców. I gdyby taką namiętność podsunięto poetom w postaci nauki, mogłaby się ona stać poŜywką dla jeszcze wspanialszej poezji. Dla wsparcia tego domysłu wskaŜę dziedzinę mniej wyszukanej literatury - mianowicie fantastykę naukową. Juliusz Verne, Herbert George Wells, Olaf Stapledon, Robert Heinlein, Isaac Asimov, Arthur C. Clarke, Ray Bradbury i inni przedstawiciele tego gatunku uŜywali prozy poetyckiej dla wydobycia romantyczności tematyki naukowej, w niektórych wypadkach łącząc ją dość otwarcie z legendami staroŜytności. Najlepsze pozycje fantastyki naukowej są według mnie waŜną, samoistną formą literatury pięknej, snobistycznie deprecjonowaną przez niektórych teoretyków literatury. Na pewno niejeden szanowany obecnie uczony zawdzięcza pierwszy poryw zadziwienia światem swemu młodzieńczemu oczarowaniu fantastyką naukową. Na obrzeŜach głównego nurtu fantastyki naukowej ten sam stan zadziwienia bywa naduŜywany dla bardziej złowieszczych celów, jednakŜe i tam moŜna dostrzec most, który łączy ten kierunek z poezją mistyczną i romantyczną. Co najmniej jedno z powaŜnych wyznań, kościół scjentologiczny, zainicjowany został przez autora fantastyki naukowej, mianowicie L. Rona Hubbarda (któremu w Oxford Dictionary of Quotations przypisano następujące powiedzenie: „Jeśli naprawdę chcesz zostać milionerem... najszybszym sposobem prowadzącym do tego jest stworzenie własnej religii”). NieŜyjący juŜ wyznawcy kultu „Bramy Nieba” prawdopodobnie nie wiedzieli nawet, Ŝe zwrot ten pojawia się dwukrotnie zarówno u Szekspira, jak u Keatsa. Wiedzieli za to wszystko na temat filmu Star Trek i byli

ogarnięci obsesją jego przesłania. Groteskowy język ich strony internetowej daje karykaturalny obraz błędnie pojętej nauki, przyozdobionej grafomańskim liryzmem. Kultu Archiwum X broniono, tłumacząc, Ŝe jest nieszkodliwy, poniewaŜ ostatecznie serial ten ukazuje fikcję. Pozornie jest to uczciwy argument obrony. JednakŜe na wszelkich operach mydlanych, serialach policyjnych i tym podobnych, czyli właśnie na serwowanej regularnie fikcji, ciąŜy zarzut, Ŝe przedstawiają świat w sposób stronniczy. Archiwum X to serial telewizyjny, w którym dwójka agentów FBI staje co tydzień w obliczu jakiejś tajemnicy. Agentka Scully woli rozwiązania racjonalne, naukowe; jej partner Mulder albo sięga po wyjaśnienia nadnaturalne, albo rezygnuje, oddając tym samym hołd niewytłumaczalności zjawiska. Problem z Archiwum X polega na tym, Ŝe rutynowo wręcz okazuje się, iŜ wyjaśnienie nadnaturalne jest jedynie słuszne w danym wypadku, w ostateczności zaś moŜna jeszcze przyjąć drugi z moŜliwych punktów widzenia Muldera. Mówiono mi, Ŝe w najnowszych odcinkach nawet sceptycznie nastawiona Scully staje w obliczu zagadek, które zdolne są zachwiać jej pewnością siebie. CóŜ, właściwie trudno się dziwić. Ale czy w istocie mamy tu do czynienia z nieszkodliwą fikcją? Nie; uwaŜam, Ŝe taka obrona brzmi fałszywie. Wyobraźmy sobie cotygodniowy serial telewizyjny, w którego odcinkach dwaj policjanci rozwiązują kolejne zagadki kryminalne. Co tydzień pojawiają się teŜ dwaj podejrzani, jeden czarnoskóry, drugi biały. Jeden z detektywów jest za kaŜdym razem uprzedzony do czarnego, drugi podejrzewa zawsze białego. I kaŜdego tygodnia okazuje się, Ŝe zbrodnię popełnił czarny. No, ale cóŜ w tym złego? To tylko fikcja! Mimo iŜ szokująca, analogia ta jest moim zdaniem całkiem trafna. Nie twierdzę bynajmniej, Ŝe propaganda zwolenników sił nadprzyrodzonych jest równie szkodliwa czy nieprzyjemna, jak propaganda rasistowska. JednakŜe Archiwum X systematycznie dostarcza irracjonalnego spojrzenia na świat, które, wskutek owego uporczywego powtarzania, jest niebezpieczne. Inna denerwująca forma fantastyki naukowej to ta, która krąŜy wokół tolkienowskich fałszywych legend. Tu fizycy ocierają się o magów, przybysze z przestrzeni międzyplanetarnej eskortują księŜniczki siedzące bokiem na jednoroŜcach, a stacje kosmiczne, zaopatrzone w tysiące bulajów, wyłaniają się z tej samej mgły co średniowieczne zamczyska i mają gotyckie baszty, wokół których kołują kruki (lub nawet pterodaktyle). Dobra fantastyka naukowa trzyma się z dala od baśniowych czarów i zakłada, Ŝe świat jest miejscem uporządkowanym. Istnieje w nim tajemnica, ale Wszechświat nie jest frywolnie czy złodziejsko wręcz zmienny. Jeśli połoŜysz cegłę na stole, to nawet gdy całkiem o niej zapomnisz, pozostanie ona tam do chwili, aŜ coś ją poruszy. Nie wtrącają się w jej byt i nie ciskają nią w międzyczasie rozbrykane strachy czy duchy. Fantastyka naukowa moŜe sobie igrać z prawami natury, najlepiej nie więcej niŜ z jednym naraz, ale zarazem nie powinna zaprzeczać w ogóle istnieniu praw, jeśli ma zachować status literatury wartościowej. Fikcyjne komputery mogą się stać świadomie wrogie, czemu nie; mogą nawet zacząć cierpieć na paranoję, jak w znakomitych komediach naukowych Douglasa Adamsa. Wykorzystując jakieś postulowane, przyszłe technologie, statki kosmiczne mogą się przemieszczać do odległych galaktyk. Wszystko to jednak powinno się odbywać w ramach, jakie stwarza nauka. Nauka dopuszcza tajemnicę, ale nie magię, osobliwość przekraczającą wszelkie wyobraŜenie, ale nie czary i zaklęcia: Ŝadnych łatwych i tandetnych cudów! Zła fantastyka naukowa traci kontakt z istniejącymi prawami natury i wszystko, co tylko się da, zostaje w niej zastąpione rozpasaną magią. Najgorsza z fikcji tego typu podaje ręce „zjawiskom nadprzyrodzonym” - kolejnemu leniwemu, nikczemnemu dziecku owej zdolności do zdziwienia, która powinna stanowić motywację dla prawdziwej nauki. Nawet jeśli zdolność ta wykorzystywana bywa niewłaściwie, to wydaje się, Ŝe juŜ sama popularność róŜnych pseudonauk świadczy o jej powszechności i szczerości. I to jest jedyna korzyść, jakiej mogę się dopatrzyć w przedmilenijnym obsesyjnym opętaniu mediów sprawami sił nadprzyrodzonych, w tym równieŜ cieszącym się niezwykłą popularnością Archiwum X i powszechnie lubianymi

telewizyjnymi przedstawieniami, w czasie których zwyczajne sztuczki magiczne przedstawia się jako dowody na łamanie praw natury. Ale powróćmy do ujmującego komplementu Audena i do naszego odwrócenia sytuacji. Dlaczego niektórzy naukowcy czują kompleks niŜszości wobec twórców literatury i dlaczego znaczna część naszego społeczeństwa nie Ŝywi dla nich szacunku? Na moim uniwersytecie studenci młodszych lat na kierunkach ścisłych dawali mi od czasu do czasu do zrozumienia (z pewną dozą melancholii, jako Ŝe presja otoczenia w ich grupie wiekowej jest znaczna), Ŝe przedmiot, który studiują, nie jest uwaŜany za „odlotowy”. O co tu chodzi, najlepiej uzmysłowiła mi pewna młoda i inteligentna dziennikarka, którą spotkałem niedawno podczas nadawanej przez BBC serii programów dyskusyjnych. Wyglądało na to, Ŝe ta młoda osoba jest niezwykle zaintrygowana perspektywą spotkania przedstawiciela nauk ścisłych, poniewaŜ, jak później wyznała, w czasie swych studiów w Oksfordzie Ŝadnego nigdy nie poznała. W kręgach, w których się obracała, postrzegano naukowców - na odległość -jako „szarych ludzi”, uŜalając się zwłaszcza nad ich zwyczajem wstawania z łóŜka przed lunchem. Do najbardziej absurdalnych zachowań naukowców zaliczano uczęszczanie na wykłady, które zaczynały się o dziewiątej rano, i po których następowała poranna praca w laboratoriach. No cóŜ... Wielki humanista i ludzki mąŜ stanu, Jawaharlal Nehru, jak przystało na premiera kraju, którego nie stać na robienie głupstw, miał chyba bardziej realistyczny pogląd na naukę: To właśnie nauka moŜe rozwiązać problem głodu i nędzy - pisał - niehigienicznych warunków Ŝycia i analfabetyzmu, przesądów i obezwładniających zwyczajów oraz tradycji, ogromnego marnotrawienia zasobów; problemy bogatego kraju zamieszkanego przez głodujących ludzi [...] Kto właściwie moŜe sobie dziś pozwolić na ignorowanie nauki? Powinniśmy szukać jej pomocy na kaŜdym kroku [...] Przyszłość naleŜy do nauki i tych, którzy się z nią wcześnie zaprzyjaźnią.10 Zarazem pewność siebie, z jaką naukowcy mówią czasem o swej wiedzy i o tym, jak poŜyteczna jest nauka, moŜe prowadzić do arogancji. Znany embriolog Lewis Wolpert przyznał kiedyś, Ŝe nauka bywa butna, po czym zaznaczył - łagodnie - Ŝe pewne jej osiągnięcia to usprawiedliwiają. Autorami podobnych uwag byli teŜ Peter Medawar, Carl Sagan i Peter Atkins. Aroganccy czy nie, tak czy inaczej deklarujemy, Ŝe postęp nauki odbywa się teŜ w drodze obalania niektórych hipotez. Konrad Lorenz, ojciec etologii, z charakterystyczną dla siebie przesadą mówił nawet, Ŝe nie moŜe sobie odmówić obalenia co najmniej jednej ulubionej hipotezy dziennie przed śniadaniem. JednakŜe to prawda, Ŝe kręgi naukowe, bardziej niŜ dajmy na to prawnicy, lekarze czy politycy, zyskują szacunek swoich kolegów, gdy publicznie przyznają się do błędów. W czasie moich pierwszych lat studiów w Oksfordzie jedno z takich wydarzeń, o niezwykle budującym wydźwięku, miało miejsce w czasie wizyty pewnego wykładowcy z Ameryki. Przedstawił on dowód ostatecznie obalający ulubioną teorię pewnego wysoce szanowanego starszego przedstawiciela elity naszego wydziału zoologii, teorię, na której wszyscy się wychowaliśmy. Na koniec wykładu ów starszy profesor wstał, wyszedł zdecydowanym krokiem przed audytorium, potrząsnął serdecznie dłonią Amerykanina i stwierdził głosem wibrującym od emocji: „Drogi kolego, pragnę panu podziękować. Od piętnastu lat tkwiłem w błędzie, a pan mnie z niego wyprowadził”. Biliśmy brawa aŜ do bólu dłoni. Czy jakakolwiek inna grupa zawodowa przyznaje się do błędów z podobną wielkodusznością? Nauka posuwa się dzięki naprawianiu błędów i nie ukrywa, Ŝe są rzeczy, których nadal nie rozumie. JednakŜe w powszechnym odczuciu jest inaczej. Bernard Levin, kiedyś felietonista londyńskiego „The Times”, publikował od czasu do czasu tyrady przeciw nauce. Na przykład 11 października 1996 roku ukazała się perora zatytułowana „Bóg, ja i pan Dawkins”, zaopatrzona w podtytuł: „Naukowcy nie wiedzą i ja teŜ nie - ale ja przynajmniej wiem, Ŝe nie wiem”. PowyŜej widniał rysunek przedstawiający mnie jako Adama z fresku

Michała Anioła z dłonią wyciągniętą w kierunku wskazującego palca Boga. JednakŜe, jak z pewnością przyznają to z ochotą wszyscy naukowcy, istotą nauki jest właśnie świadomość tego, czego jeszcze nie wiemy. Właśnie to pcha nas do poszukiwania odpowiedzi. W swym wcześniejszym felietonie, z 29 lipca 1994 roku, Bernard Levin Ŝartował sobie z kwarków („Kwarki nadchodzą! Kwarki nadchodzą! Ratuj się, kto moŜe...”). Po kilku zdaniach o „szlachetnej nauce”, która dała nam telefony komórkowe, składane parasole i wielokolorową pastę do zębów, autor przypuścił powaŜniejszy atak: Czy kwarki się je? Czy moŜesz przykryć nimi swoje łóŜko, kiedy nadchodzą chłody? Tego typu koncepty nie zasługują właściwie na Ŝadną odpowiedź, ale kilka dni później, w dziale listów do redakcji, sir Alan Cottrell, ekspert w dziedzinie metalurgii, odpowiedział w dwóch zdaniach: Szanowny Panie, Pan Bernard Levin pyta: „Czy kwarki się je?”. Według moich szacunkowych obliczeń zjada on w istocie około 500 000 000 000 000 000 000 000 001 kwarków dziennie... Z wyrazami szacunku... Dostrzeganie tego, czego się nie wie, jest zaletą. Niemniej Ŝaden wydawca nie ścierpiałby na łamach swego pisma tak napuszonej ignorancji w dziedzinie sztuki, jak dopuszcza się ją w kwestiach naukowych. Tu i ówdzie nadal uwaŜa się filistyński obskurantyzm w zakresie nauki za rzecz zabawną i dowcipną. JakŜe inaczej moŜna by wyjaśnić Ŝarcik zamieszczony niedawno na łamach londyńskiego „Daily Telegraph”? Gazeta poinformowała o zadziwiającym fakcie, Ŝe jedna trzecia Brytyjczyków nadal wierzy, jakoby to Słońce okrąŜało Ziemię. W tymŜe miejscu wydawca umieścił w kwadratowych nawiasach notkę: ,,[A nie jest tak? Wyd.]”. Gdyby jakiś sondaŜ wykazał, Ŝe jedna trzecia ludności kraju wierzy, iŜ to Szekspir napisał Iliadę, nie znalazłby się zapewne wydawca, który zechciałby Ŝartobliwie symulować nieznajomość Homera. JednakŜe chełpliwe przyznawanie się do nieznajomości w dziedzinie nauki i dumne obnoszenie się z brakiem kompetencji w zakresie matematyki jest społecznie akceptowane. Wspominałem o tym juŜ wiele razy, zatem aby uniknąć zarzutów, Ŝe się uŜalam, zacytuję teraz Melvyna Bragga, jednego z najbardziej szanowanych, i słusznie, komentatorów w kwestiach sztuki. PosłuŜę się fragmentem z jego ksiąŜki (1998) poświęconej wielkim uczonym, zatytułowanej On Giants’ Shoulders (Na barkach gigantów): WciąŜ jeszcze istnieją ludzie dość afektowani, by twierdzić, Ŝe nie mają pojęcia o nauce, tak jakby w jakiś sposób miało to ich nobilitować. Tymczasem świadczy to raczej o ich głupocie, stawiając wśród najgorszej kategorii niedobitków owej starej zuŜytej brytyjskiej tradycji intelektualnego snobizmu, uwaŜającego całą wiedzę, zwłaszcza ścisłą, za „rzemiosło”. Sir Peter Medawar, ten nietypowy laureat Nagrody Nobla, zresztą juŜ przeze mnie cytowany, teŜ mówił coś o „rzemiośle”, wyśmiewając brytyjską niechęć do wszelkich rzeczy praktycznych: Powiada się, Ŝe w staroŜytnych Chinach mandaryni hodowali paznokcie (a przynajmniej jeden z nich) niezwykłych rozmiarów. Pozwalało to im zamanifestować, Ŝe nie są stworzeni do Ŝadnych prac fizycznych, a tym samym pokazywali wszem i wobec, Ŝe są istotami zbyt subtelnymi i wysoko postawionymi, aby kiedykolwiek oddawać się takim zajęciom. Ów sposób postępowania nie przemawia do nikogo tak dobrze, jak do Anglików, którzy nie mają sobie równych w snobizmie; nasza szczególna niechęć do nauk stosowanych i rzemiosła odegrała znaczną rolę w procesie sprowadzania Anglii do jej obecnej pozycji w świecie. The Limits of Science (Granice nauki, 1984) Antypatia do nauki moŜe przybierać histeryczną postać. Oto „hymn nienawiści” do naukowców, autorstwa pisarki i feministki Fay Weldon, opublikowany 2 grudnia 1991, znowu w „Daily Telegraph”. (Nie wysnuwam na podstawie tego zbiegu okoliczności Ŝadnych szczególnych wniosków, jako Ŝe wspomniana gazeta ma pełnego energii redaktora działu naukowego, którym kieruje on całkiem dobrze).

Nie oczekujcie naszej sympatii. Obiecaliście nam tak wiele - i do dziś na to czekamy. Nawet nie spróbowaliście odpowiedzieć na pytania, które stawialiśmy, gdy mieliśmy po sześć lat. Gdzie odeszła ciotka Maud, kiedy umarła? Gdzie była, zanim przyszła na świat? Proszę zwrócić uwagę na fakt, Ŝe stawiany przez autorkę zarzut jest dokładną odwrotnością zarzutów Bernarda Levina (Ŝe naukowcy nie znają granic swej niewiedzy). Gdybym spróbował dać prostą, ale opartą wyłącznie na domysłach odpowiedź na oba pytania o ciotkę Fay Weldon, w sposób oczywisty naraziłbym się na zarzut, Ŝe jestem arogancki i zarozumiały, Ŝe mówię więcej, niŜ mogę wiedzieć i wykroczyłem poza granice nauki. Tymczasem pani Weldon ciągnie dalej: Myślicie, Ŝe pytania te są kłopotliwe i stanowią zbytnie uproszczenie? Ale przecieŜ właśnie odpowiedź na nie interesuje nas najbardziej. KogóŜ obchodzi, co się działo pół sekundy po Wielkim Wybuchu albo pół sekundy przed nim? Albo cykliczność zbiorów? [...] Naukowcy nie potrafią stawić czoła koncepcji zmienności Wszechświata. Ale my - tak. Autorka nigdzie nie wyjaśniła, kogo obejmuje owo ogólnikowe, antynaukowe „my”, a dziś prawdopodobnie Ŝałuje tonu swojej wypowiedzi. Warto jednak zastanowić się, skąd bierze się u ludzi taka otwarta wrogość wobec wiedzy ścisłej... Innym przykładem twierdzeń antynaukowych moŜe być - choć tym razem mamy do czynienia z rozmyślną satyrą - felieton pióra A. A. Gilla, swobodny i śmieszny, zamieszczony w londyńskim „Sunday Times” z dnia 8 września 1996 roku. Autor mówi o nauce jako o czymś ograniczonym przez eksperyment i przez konieczność nudnego, mozolnego poszukiwania prawdy w drodze doświadczeń. Przeciwstawia nauce sztukę i teatr, z ich magią świateł, gwiazdami, akompaniamentem i aplauzem. Są gwiazdy i gwiazdy, mój drogi. Jedne z nich mają dziś postać nudnych wykresów na papierze, inne zaś są fantastyczne, dowcipne, prowokujące do myślenia i niezwykle popularne... Zwrot „nudne wykresy na papierze” jest nawiązaniem do odkrycia pulsarów przez Bell i Hewisha w Cambridge w 1967 roku. Gill recenzuje program telewizyjny, w którym astronom Jocelyn Bell Burnell mówiła o dreszczu emocji, towarzyszącym momentowi, gdy po raz pierwszy zrozumiała - patrząc na wydruk z radioteleskopu Anthony’ego Hewisha - Ŝe odkryła w kosmosie coś, o czym nikt jeszcze nigdy nie słyszał. Oto młoda kobieta u początku swej kariery, do której przemówiły „nudne wykresy na papierze”, i to przemówiły tonem zwiastującym przełom. Pojawiło się nie tyle nawet coś nowego pod słońcem, ile raczej całkiem nowy rodzaj słońca. Był to pulsar. Pulsary obracają się tak szybko, Ŝe tam, gdzie nasza planeta potrzebuje 24 godzin, pulsarowi wystarcza ułamek sekundy, jednakŜe wiązka energii, która przynosi nam informację o gwieździe, omiatająca horyzont niczym ekspresowa latarnia morska i odmierzająca czas z większą precyzją niŜ kryształy kwarcu, moŜe potrzebować milionów lat, by do nas dotrzeć. Och, kochanie, jakieŜ to bardzo, bardzo nudne, szaleńczo empiryczne, najdroŜsza! Pokazuj mi pantomimę gwiezdnego pyłu kaŜdego dnia! Nie sądzę, aby taka irytująca, płytka antypatia wynikała po prostu z jakiejś powszechnej tendencji do zamykania ust zwiastunom nowego czy obarczania nauki winą za niewłaściwe, polityczne naduŜycia jej odkryć w rodzaju bomby wodorowej. Nie, zacytowane przeze mnie objawy wrogości wydają mi się raczej przejawem udręki, niemalŜe paniką z powodu zagroŜenia, uczucia oblęŜenia i strachu przed upokorzeniem - poniewaŜ nauka jest postrzegana jako coś zbyt trudnego do opanowania. Nie odwaŜę się przy tym posunąć tak daleko, jak John Carey, profesor literatury angielskiej w Oksfordzie, który napisał w przedmowie do swej znakomitej ksiąŜki Faber Book of Science (Księga nauki wydawnictwa Faber & Faber, 1995): Coroczna lawina chętnych na studia na kierunkach artystycznych w brytyjskich uniwersytetach i mała struŜka kandydatów na kierunki ścisłe świadczą o tym, Ŝe młodzi odwracają się od nauki. Choć większość akademików wystrzega się postawienia sprawy

jasno, wygląda na to, Ŝe wszyscy się zgadzają, iŜ kierunki artystyczne są bardziej popularne, poniewaŜ są łatwiejsze, a większość studentów sztuki po prostu nie podołałaby intelektualnym wymaganiom, jakie stawiają nauki przyrodnicze. Niektóre z dziedzin zmatematyzowanych rzeczywiście mogą wydawać się trudne, ale nikt nie powinien mieć trudności ze zrozumieniem, w jaki sposób krąŜy krew lub na czym polega rola serca jako pompy wywołującej owo krąŜenie. Carey opisuje, jak kiedyś, na ostatnim roku anglistyki, przeczytał grupie swych studentów te oto wersy z poematu Johna Donne’a: „Knows’t thou how blood, which to the heart doth flow, Doth from one ventricle to the other go?11”. Zapytał potem studentów, czy w istocie potrafiliby wyjaśnić, jak płynie krew. śadna osoba z grupy nie umiała odpowiedzieć; ktoś ostroŜnie napomknął, Ŝe być moŜe „odbywa się to w drodze osmozy”. Sytuacja okazała się więc nie tyle zła, ile wręcz beznadziejna. Prawda o krwi jest zaś taka, Ŝe sama całkowita długość naczyń włosowatych wynosi u człowieka ponad 75 km! Jeśli wewnątrz jakiegoś organizmu upakowanych jest 75 km rurek, to łatwo sobie wyobrazić, Ŝe większość z nich musi być poprowadzona niezwykle precyzyjnie i zawile. Nie sądzę, aby komukolwiek spośród prawdziwych poszukiwaczy prawdy taka rzecz mogła umknąć uwagi. Zarazem w przeciwieństwie do, powiedzmy, mechaniki kwantowej czy teorii względności, sprawę krwiobiegu nie jest trudno objąć rozumem. Tak więc przyjąłbym punkt widzenia bardziej miłosierny od profesora Careya i zastanawiam się oto, czy ludzie młodego pokolenia faktycznie zawiedli się jakoś na nauce, nie zapładniającej dziś wcale ich wyobraźni? Być moŜe znaczny nacisk na praktyczną, eksperymentalną stronę nauki w szkole, całkiem odpowiedni dla jednych dzieci, dla innych, obdarzonych innego rodzaju wraŜliwością, jest nadmierny i powoduje reakcję odrzucenia. Niedawno przygotowywałem program telewizyjny na temat roli nauki w naszej kulturze (nota bene ten recenzowany przez A. A. Gilla). Później wśród wielu listów ze słowami uznania otrzymałem taki, który rozpoczynał się od cierpkiej uwagi: „Jestem nauczycielem gry na klarnecie, a moim jedyny wspomnieniem ze szkoły związanym ze zdobywaniem wiedzy przyrodniczej jest długi okres, w czasie którego studiowałem budowę palnika bunsenowskiego”. List ten wywołał u mnie refleksję, Ŝe moŜna delektować się koncertem Mozarta, nie umiejąc grać na klarnecie. W istocie moŜna być koneserem muzyki, nie umiejąc zagrać ani jednej nuty na jakimkolwiek instrumencie. Oczywiście, gdyby nikt nie uczył się na niczym grać, muzyka by ucichła. Ale gdyby wychowywać wszystkich wedle zasady takiej, Ŝe muzyka równa się jej wykonywaniu, jakŜe zuboŜyłoby to Ŝycie wielu ludzi. Czy nie moglibyśmy w taki sam sposób pomyśleć o nauce? Na pewno waŜne jest, aby niektórzy ludzie, w istocie ci najbystrzejsi i najlepsi, obrali ją za swój zawód. Ale czy nie moglibyśmy uczyć nauk przyrodniczych tak, aby ich znajomość dawała po prostu radość? Tak jak uczymy słuchania muzyki bez przymuszania kogokolwiek do mozolnych palcówek, bez ambicji, by uczynić adepta wirtuozem instrumentalistą. Keats uciekł z prosektorium; i któŜ mógłby go za to winić? Z Darwinem było podobnie. Niewykluczone, Ŝe gdyby Keatsa uczono w mniej praktyczny sposób, miałby on więcej sympatii dla nauk przyrodniczych i Newtona. Właśnie w tym momencie chciałbym zaprezentować poglądy Simona Jenkinsa, najlepszego brytyjskiego dziennikarza naukowego, przy tym byłego redaktora gazety „The Times”. Jenkins jest adwersarzem groźniejszym od tych, których cytowałem wcześniej, poniewaŜ on wie, o czym mówi. Chętnie przyznaje, Ŝe ksiąŜki naukowe mogą być źródłem inspiracji, ale zarazem zŜyma się na nieŜyciowość współczesnych obowiązkowych programów nauczania. Podczas nagrywanej ze mną rozmowy w 1996 roku powiedział: Niewiele z ksiąŜek o nauce, które przeczytałem, nazwałbym uŜytecznymi. Były one za to cudowne! W istocie wywoływały we mnie wraŜenie, Ŝe świat, który mnie otacza, jest duŜo pełniejszy, wspanialszy i bardziej niezwykły, niŜ kiedykolwiek sobie wyobraŜałem. Tutaj kryje się dla mnie cud nauki. Stąd teŜ bierze się niepohamowana fascynacja ludzi fantastyką

naukową. I oto dlaczego tak interesujący moŜe być styk fantastyki z biologią. UwaŜam, Ŝe nauki ścisłe mają coś wspaniałego do powiedzenia. Ale na co dzień bywają nieuŜyteczne. Nie jest z nimi tak, jak z wykładami finansów lub prawa, czy nawet polityki i ekonomii. Pogląd Jenkinsa, Ŝe nauka jest „nieuŜyteczna”, stanowi taką ekstrawagancję, Ŝe przejdę nad tym do porządku dziennego. Zwykle nawet najzagorzalsi krytycy dziedzin ścisłych przyznają, Ŝe przynoszą one liczne korzyści lub są zgoła zbyt słuŜebne, nie dostrzegają natomiast tego, co w wypowiedzi Jenkinsa było znacznie waŜniejsze, a mianowicie, Ŝe nauka sama w sobie jest cudowna. Dla nich nauka, z całą tą jej uŜytecznością, podkopuje podstawy naszego humanizmu lub niszczy tajemniczość, bez której - jak niekiedy sądzi się - nie moŜe rozwijać się poezja. Zdaniem innego jeszcze zatroskanego dziennikarza brytyjskiego, Bryana Appleyarda (tekst z 1992 roku), nauka wyrządza ludziom „przeraŜające szkody duchowe”: „namawia nas, abyśmy zrezygnowali z samych siebie, z naszego prawdziwego ja”. Co doprowadza mnie ponownie do Keatsa i jego tęczy, a tym samym pozwala przejść do następnego rozdziału. ROZDZIAŁ 3 KOD KRESKOWY DLA GWIAZD Nigdy jeszcze Wiośniane blaski tęczy nie zdały mi się równie piękne, Jak wtedy, gdy ręka nauki odsłoniła przede mną sposób, W jaki słońce, świecąc od zachodu, Rozjarza rosiste chmury, których ciemny woal Bierze w siebie owo światło i kaŜda wypukła kropla Krzywiznami swymi rozszczepia blask na siedem barw, Rozprasza go i znowu skupia, malując obraz Dla naszych zachwyconych oczu. I jest to muzyka kolorów, Harmonijna wśród sporu nisko brzmiącej czerwieni, Wysokiego błękitu, dopełniających się fioletów i Ŝółcieni, Bladej szlachetnej róŜy i powaŜnych tonów ziemi. MARK AKENS1DE, Rozkosze wyobraźni (1744) (strawestował Maciej Cisło) W grudniu 1817 roku angielski malarz i krytyk Benjamin Haydon podczas proszonej kolacji w swojej pracowni przedstawił Johna Keatsa Williamowi Wordsworthowi, a takŜe Charlesowi Lambowi i innym przedstawicielom kręgu literatury angielskiej. Na wystawionym na pokaz najnowszym płótnie Haydona był Chrystus przybywający do Jerozolimy, któremu towarzyszyły postaci Newtona i Woltera, symbolizujące, odpowiednio, wierzącego i sceptyka. Podchmielony Lamb strofował Haydona za to, Ŝe namalował Newtona, „człowieka, który nie wierzył w nic, co nie było przynajmniej tak oczywiste jak trzy boki trójkąta”. Tutaj Keats zgodził się z Lambem, Ŝe Newton przez zredukowanie tęczy do kolorów pryzmatu zniszczył całą jej poetyckość. „Nie moŜna było temu zaprzeczyć - wspomina Haydon - po czym wszyscy wznieśliśmy toast »na pohybel Newtonowi i całej matematyce«”. Wiele lat później Haydon przywołuje ów „niezapomniany wieczór” w liście do Wordswortha, ostatniego, poza nim samym, Ŝyjącego uczestnika przyjęcia. A pamiętasz Keatsa wznoszącego toast „na pohybel Newtonowi” i to, Ŝe gdy poprosiłeś o wyjaśnienia, powiedział: „PoniewaŜ zniszczył poezję tęczy, redukując ją do błyskotki pryzmatu”? Ach, drogi przyjacielu, ani ty, ani ja nie przeŜyjemy juŜ nigdy takich dni! BENJAMIN HAYDON

Autobiography and Memoirs [Autobiografia i wspomnienia) W trzy lata po owej kolacji u Haydona w swoim długim poemacie Lamia (1820) Keats napisał: Bo czyŜ czar wszelki nie znika, nie gaśnie W zimnym zetknięciu z filozofią właśnie? Była na niebie tęcza niepojęta, Czym jest, juŜ wiemy: została wciągnięta W nudny katalog rzeczy znanych świetnie. Filozof skrzydła anioła obetnie, W sprawach tajemnych o ład się postara, Rozpędzi zjawy w powietrzu, w pieczarach, Tęczę rozprzędzie...12 Wordsworth miał zarówno dla nauki, jak i dla Newtona więcej szacunku (Voyaging through strange seas of thought, alone13). On teŜ w swojej przedmowie do zbioru Ballady liryczne (1802) oczekiwał czasów, gdy „najbardziej odległe odkrycia w dziedzinie chemii, botaniki czy mineralogii będą równie odpowiednim materiałem dla sztuki poetyckiej [...] jak wszystko inne, czym się poeta interesuje”. Gdzie indziej jego przyjaciel, Coleridge, powiada jednak: „trzeba by dusz pięciuset sir Izaaków Newtonów, aby dorównać jednemu Szekspirowi czy Miltonowi”. MoŜna to zinterpretować jako jawną wrogość angielskiego romantyka wobec nauki w ogólności, ale w wypadku Coleridge’a sprawa jest bardziej skomplikowana. Coleridge był oczytany i lubił uwaŜać się za osobę naukowo oświeconą, zwłaszcza w dziedzinie światła i koloru, gdzie jak sądził, wyprzedził Goethego. Okazało się z czasem, Ŝe niektóre z naukowych konceptów Coleridge’a są plagiatami, a on sam chyba nie najtrafniej umiał ocenić, wobec kogo warto taki plagiat popełnić. Właściwie Coleridge nie tyle odcina się ogólnie od uczonych, ile szczególnie od Newtona. Miał na przykład wiele szacunku dla sir Humphry’ego Davy’ego, na którego wykłady w Royal Institution uczęszczał, „aby odświeŜać sobie zapas metafor”. UwaŜał, Ŝe w porównaniu z odkryciami Newtona, odkrycia Davy’ego były „bardziej uduchowione, szlachetne i inspirujące”. UŜycie przez niego słów typu „szlachetne” czy „inspirujące” wskazuje, Ŝe jeśli nawet nie dla Newtona, to dla nauki serce Coleridge’a bilo Ŝywo. Niemniej poeta nie zdołał sprostać swoim własnym ideałom, a mianowicie „rozwinąć i uporządkować” myśli w „jasne, dobitne i czytelne koncepcje”. W swoim liście z 1817 roku Coleridge gubi się po prostu w chaotycznych wypowiedziach na temat widma świetlnego i „rozplatania tęczy”: Według mnie, jak sądzę, Newton twierdzi, Ŝe, po pierwsze, Promień Światła jest fizyczną złoŜoną Jednostką, a dalej Ŝe w tym złoŜonym, a jednak podzielnym Promieniu, współistnieje (czymŜe połączonych) siedem swoistych składników; po trzecie, Ŝe Pryzmat jest po prostu mechanicznym Analizatorem Promienia; a wreszcie, Ŝe w sumie Światło = gmatwanina. W innym liście, z 1817 roku, Coleridge wraca ponownie do tego tematu: A więc znów Kolor to Grawitacja pod wpływem Światła, przy czym śółty jest biegunem dodatnim, a Niebieski ujemnym, Czerwony zaś punktem kulminacyjnym, czyli Równikiem. Natomiast Dźwięk jest Światłem, na które działa siła, inaczej wielkość Grawitacji. MoŜe po prostu Coleridge urodził się zbyt wcześnie, aby być postmodernistą... RozróŜnienie ksztalt/tło obecne powszechnie w „Gravity’s Rainbow” („Tęczy grawitacji”) występuje teŜ wyraźnie w „Vineland”, jednakŜe w znaczeniu bardziej niezaleŜnym. Derrida uŜywa zatem określenia „subsemiotyczna teoria kultury”, aby wskazać na rolę czytelnika jako poety. Temat ulega więc sprowadzeniu do postkulturowej teorii kapitalistycznej, która zakłada m.in., Ŝe język jest paradoksem.

Urywek ten pochodzi z http://www.cs.monash.edu.au/links/postmodern.html, gdzie dosłownie moŜna znaleźć nieskończoną ilość podobnych nonsensów. Wygląda na to, Ŝe taka pozbawiona znaczenia gra słów spotykana u wraŜliwych na mody, myślących po francusku erudytów, a mistrzowsko zdemaskowana w Intellectual Impostures (Intelektualnej szarlatanerii, 1998) Alana Sokala i Jeana Bricmonta, nie ma na celu nic, poza zrobieniem wraŜenia na naiwnych. Tam w ogóle nie chodzi o to, by ktoś to zrozumiał. Moja znajoma przyznała się kiedyś pewnemu amerykańskiemu propagatorowi postmodernizmu, Ŝe jego ksiąŜka wydała się jej bardzo trudna do zrozumienia. „Och, dziękuję bardzo” - uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z komplementu. Zarazem naukowe meandry Coleridge’a zdają się zawierać pewną dozę co prawda chaotycznego, ale prawdziwego dąŜenia do zrozumienia świata, który go otacza. Musimy teraz zostawić poetę samemu sobie, jako wyjątkowe dziwadło, i pójść dalej. Dlaczego w keatsowskim poemacie Lamia filozofia szkiełka i oka jest określana jako „zimna”; dlaczego w zetknięciu z nią miałby znikać wszelki czar świata? Co tak przeraŜającego jest w racjonalizmie? Odsłonięte tajemnice wcale nie tracą na poetyczności, raczej przeciwnie: często okazuje się, Ŝe wyjaśnienie jest jeszcze piękniejsze niŜ sama zagadka. Co więcej, odpowiedź na jakieś pytanie objawia istnienie następnych, które mogą stać się poŜywką dla jeszcze doskonalszej poezji. Pewien przyjaciel zarzucił raz znakomitemu fizykowi teoretykowi Richardowi Feynmanowi, Ŝe kiedy naukowiec studiuje kwiat, nie zauwaŜa jego piękna. Feynman odpowiedział: Piękno, które ty dostrzegasz, jest takŜe dostępne dla mnie. Ale ja zarazem widzę głębsze piękno, które nie jest tak łatwo dostrzegalne dla innych. Ja umiem dojrzeć skomplikowane zaleŜności, które istnieją w kwiecie. Kolor kwiatu jest czerwony. Czy fakt, Ŝe kwiat ma taką barwę, oznacza, iŜ ewoluował on, aby wabić owady? To pytanie rodzi we mnie następne. Czy owady dostrzegają kolory? Czy mają zmysł estetyczny? I tak dalej. Nie rozumiem, dlaczego badawcze podejście do kwiatu miałoby odebrać mu jego piękno. Ono tego piękna mu raczej dodaje.„Remembering Richard Feynman” („Wspominając Richarda Feynmana”), „The Skeptical Inquirer” (1988) Newtonowi udało się rozdzielić tęczę na poszczególne składniki, co z kolei doprowadziło do powstania teorii elektromagnetyzmu Maxwella14, a następnie do teorii względności Einsteina. Jeśli sądzą państwo, Ŝe w tęczy tkwi poetyczna tajemnica, to proszę tylko spróbować spojrzeć tak na teorię względności. Sam Einstein całkiem otwarcie stosował kryteria estetyczne w nauce i być moŜe nawet posuwał się w tym za daleko. „Najpiękniejsza rzecz, jakiej doświadczamy - powiedział -to tajemniczość. Jest ona źródłem całej prawdziwej sztuki i nauki”. Sir Arthur Eddington, którego pisma naukowe wyróŜniają się poetyckim polotem, wykorzystał w 1919 roku zaćmienie Słońca, aby sprawdzić ogólną teorię względności, i powrócił z Wyspy Principe, ogłaszając, jak pisze Banesh Hoffmann, Ŝe Niemcy wydały największego uczonego stulecia. Przeczytałem te słowa z wielkim wzruszeniem, ale sam Einstein przeszedł nad tym triumfem do porządku dziennego. Gdyby doświadczenie dało inne wyniki, stwierdził: „Byłoby mi wtedy Ŝal Pana Boga. Moja teoria i tak jest słuszna”.15 Izaak Newton sprokurował w ciemnym pokoju swoją prywatną tęczę. Przez mały otwór w kotarze wpuścił promień słońca. Na jego drodze umieścił swój sławetny pryzmat, który spowodował, Ŝe promień świetlny przechodzący przez szkło rozszczepił się na szereg barw. Kiedy światło padło na przeciwległą ścianę pokoju, widać było wyraźnie wszystkie składniki widma. Newton nie był pierwszym człowiekiem, który stworzył własną sztuczną tęczę za pomocą pryzmatu, ale był pierwszym, który uŜył tego doświadczenia do zademonstrowania, Ŝe światło białe jest mieszaniną światła o róŜnych kolorach. Pryzmat rozdziela części składowe owej mieszaniny, poniewaŜ załamuje promienie pod róŜnymi kątami: niebieski pod ostrzejszym kątem niŜ czerwony; zielony, Ŝółty i pomarańczowy pod kątami pośrednimi.

Wcześniej sądzono, Ŝe działanie pryzmatu nie polega na rozdzielaniu kolorów istniejącej mieszaniny, ale na zabarwianiu światła. Newton rozstrzygnął sprawę w dwóch doświadczeniach, w czasie których światło przeszło takŜe przez drugi pryzmat. W swoim experimentwn crucis za pierwszym pryzmatem umieścił przesłonę z wąskim otworem, przez który mogła przejść jedynie niewielka porcja otrzymanego widma, powiedzmy, światło czerwone. W efekcie przejścia promienia czerwonego przez drugi pryzmat otrzymano jedynie światło czerwone. Doświadczenie to wykazało, Ŝe światło podczas przechodzenia przez pryzmat nie podlega zmianom jakościowym; zostają jedynie rozdzielone jego składowe, normalnie występujące razem. W kolejnym z doświadczeń Newton obrócił drugi pryzmat o 180°. Kolory widma świetlnego, które powstały w wyniku rozpraszającego działania pierwszego pryzmatu, zostały zebrane w drugim pryzmacie. W wyniku tego otrzymano na nowo złoŜone światło białe. Najlepszego sposobu zrozumienia widma optycznego dostarcza falowa teoria światła. Cały problem z falami polega na tym, Ŝe nic w zasadzie nie wędruje od źródła do celu. Ruch ma charakter lokalny i występuje na małą skalę. Ruch lokalny pobudza drgania w miejscu nieco oddalonym od źródła i tak dalej, wzdłuŜ pewnej linii - tak jak kołyszą się kibice na trybunach stadionów piłkarskich. Pierwotna falowa teoria światła została później wyparta przez teorię kwantową, zgodnie z którą światło rozchodzi się w postaci strumienia pojedynczych fotonów. Fizycy, których indagowałem, przyznają, Ŝe strumień fotonów oddala się od Słońca w sposób odmienny, niŜ czyni to fala kibiców piłki noŜnej. Niemniej wykonane w tym stuleciu pomysłowe doświadczenia dowiodły, Ŝe nawet w ramach teorii kwantowej fotony zachowują się jak fale. Dla wielu celów, w tym takŜe na potrzeby tego rozdziału, moŜemy zapomnieć o teorii kwantowej i traktować światło po prostu jako fale rozchodzące się ze źródła niczym zmarszczki na powierzchni stawu, kiedy wrzucimy do niego kamień. Fale świetlne wędrują oczywiście nieporównanie szybciej, i do tego rozchodzą się trójwymiarowo. Aby „rozpleść tęczę”, naleŜy wyodrębnić składowe o róŜnej długości fali, które się na nią składają. Światło białe jest bezładną mieszaniną promieni o róŜnych długościach, czymś w rodzaju optycznej kakofonii. Przedmioty białe odbijają światło o wszystkich długościach, ale w przeciwieństwie do luster powodują chaotyczne wymieszanie fal. Dlatego właśnie patrząc na białą ścianę, widzisz światło, ale nie widzisz swego odbicia. Czarne przedmioty pochłaniają światło wszelkich długości. Obiekty barwne, z racji molekularnej struktury swych barwników lub warstw powierzchniowych, absorbują niektóre długości światła, a odbijają inne. Przezroczyste szkło pozwala na przejście promieni o wszystkich długościach, a szkło kolorowe przepuszcza pewne długości fal świetlnych, inne zaś pochłania. Jak to zatem jest z tym załamywaniem promieni w pryzmacie (lub w odpowiednich warunkach w kropli deszczu), jak do tego dochodzi, Ŝe światło białe rozdziela się na barwne części składowe? A w ogóle, dlaczego promienie świetlne ulegają załamaniu w szkle lub w wodzie? OtóŜ efekt ten jest wynikiem spowolnienia fali światła, które wnika w szkło lub w wodę. Przyspieszenie następuje zaś ponownie w chwili opuszczenia tych ośrodków. Ale jak to się dzieje, skoro zgodnie z twierdzeniem Einsteina prędkość światła jest we Wszechświecie stałą fizyczną o doniosłym znaczeniu? Odpowiedź brzmi następująco: sławetną absolutną prędkość, przedstawianą jako c, światło zachowuje jedynie w próŜni. Kiedy przechodzi przez gęstsze ośrodki przezroczyste, takie jak szkło czy woda, jego prędkość fali zmniejsza się o czynnik zwany .współczynnikiem załamania”. Prędkość ta jest mniejsza takŜe w powietrzu, ale w niewielkim stopniu. Dlaczego jednak mniejsza prędkość w gęstszej substancji powoduje zmianę kąta, pod jakim światło ją opuszcza? Jeśli nakierować wiązkę światła prosto ku wnętrzu szklanego bloku, będzie ono biec w nim pod tym samym kątem (prosto), tylko wolniej. Jeśli jednak światło pada na jego powierzchnię ukośnie, to ulega oczywiście załamaniu i zaczyna się

przemieszczać takŜe wolniej. Dlaczego? Fizycy ukuli tutaj pojęcie „zasady najmniejszego działania”. Ujęcie to, nawet jeśli nie zapewnia pełnego wytłumaczenia tego zjawiska, w kaŜdym razie pozwala się wczuć w zagadnienie. Dobre wyjaśnienie tych kwestii moŜna zresztą znaleźć w Creation Revisited (Stworzenie świata - wydanie poprawione, 1992) Petera Atkinsa. Jednostka fizyczna, w tym wypadku promień światła, zachowuje się tak, jakby jej „zaleŜało” na ekonomii działania; jakby sama próbowała na czymś zaoszczędzić. Wyobraźmy sobie, Ŝe jesteśmy ratownikiem na plaŜy, który biegnie, aby uratować tonące dziecko. Liczy się kaŜda sekunda, a zatem musimy dotrzeć do dziecka w moŜliwie najkrótszym czasie. Biegamy szybciej, niŜ pływamy. Nasza trasa w kierunku dziecka prowadzi początkowo po brzegu, a zatem przemierzamy ją szybko, później wszakŜe pozostaje do przebycia woda, w której będziemy się poruszać o wiele wolniej. Przyjmując, Ŝe dziecko nie znajduje się w wodzie na wprost miejsca, w którym stoimy, jaką powinniśmy obrać drogę, aby zminimalizować ilość czasu potrzebnego na dotarcie do tonącego? MoŜemy biec po linii prostej, stale zmniejszając dystans, ale nie skracając czasu, poniewaŜ w ten sposób zbyt duŜą część drogi odbędziemy w wodzie. MoŜemy teŜ podbiec do miejsca na plaŜy, które znajduje się dokładnie naprzeciw dziecka, po czym wejść do wody. To wydłuŜy trasę lądową w stosunku do części wodnej - lecz nawet i w ten sposób czas nie będzie najkrótszy, poniewaŜ całkowity dystans do pokonania uległ wydłuŜeniu. Wyraźnie widać, Ŝe najszybszy sposób ratunku to dobiegnięcie do morza pod takim kątem, którego wielkość zaleŜy od szybkości biegu, po czym - z chwilą rozpoczęcia wodnego etapu akcji - dokonanie zamiany kąta na nowy. Stosując tę analogię, prędkość pływania i biegania odpowiadają współczynnikom załamania światła w wodzie i powietrzu. Oczywiście fale światła nie starają się „umyślnie” skracać czasu trwania podróŜy, ale ich zachowanie temu właśnie odpowiada. Analogia ta staje się jeszcze jaśniejsza w świetle teorii kwantowej, ale to wykracza juŜ poza zakres tej ksiąŜki i dlatego polecam dzieło Petera Atkinsa. Widmo świetlne powstaje dlatego, Ŝe prędkość promieni o róŜnej barwie zmniejsza się w róŜnym stopniu; współczynnik załamania światła niebieskiego w danym ośrodku, dajmy na to w szkle czy wodzie, jest większy od współczynnika załamania światła czerwonego. Odwołując się ponownie do naszej analogii, moŜemy powiedzieć, Ŝe światło niebieskie jest gorszym „pływakiem” niŜ czerwone, i ze względu na krótkość swych fal wikła się w gąszczu atomów szkła czy wody. W powietrzu, ośrodku o bardziej rozproszonych atomach, wszelkie barwy mniej się „wikłaj ą”, ale nawet tam światło niebieskie podróŜuje wolniej niŜ czerwone. W próŜni, gdzie w ogóle nie ma przeszkód w postaci atomów, światła wszystkich kolorów podróŜują z taką samą uniwersalną prędkością maksymalną c. Krople deszczu są bardziej skomplikowane od pryzmatów Newtona.16 Z grubsza kulisty kształt kropli powoduje, Ŝe ich ścianki naprzeciwległe działają niczym zwierciadła wklęsłe. Światło po załamaniu w nich ulega dodatkowemu odbiciu, co jest przyczyną tego, Ŝe zwykle widzimy tęczę w tej części nieba, gdzie nie ma słońca, nie zaś patrząc poprzez deszcz w stronę słońca. Wyobraźmy sobie, Ŝe stoimy tyłem do słońca i patrzymy na padający deszcz, najlepiej na ołowianoszarym tle. Jeśli słońce znajduje się nad horyzontem na wysokości większej niŜ 42°, nie ujrzymy Ŝadnej tęczy. Im niŜej jest słońce, tym wyŜej jest tęcza. W miarę jak rankiem słońce się podnosi, tęcza, jeśli jest na niebie, zmierza ku dołowi. Wieczorem, im bardziej obniŜa się słońce, tym tęcza unosi się wyŜej. Przyjmijmy teraz, Ŝe jest właśnie wcześnie rano albo dobrze po południu, w kaŜdym razie słońce jest nisko. Wyobraźmy sobie kroplę deszczu jako kulę. Stoimy tyłem do słońca, które jest nieco ponad naszymi głowami, a jego światło wnika do wnętrza tej kuli. Na granicy między powietrzem a wodą światło ulegnie załamaniu, a fale o róŜnej długości, składające się na światło słoneczne, ugną się pod róŜnymi kątami - podobnie jak w pryzmacie Newtona. Wachlarz promieni o róŜnych kolorach przechodzi przez wnętrze kropli, po czym uderza we wklęsłe zwierciadło ściany przeciwległej. Promienie zostają odbite w róŜnych kierunkach. Opuszczają kroplę, a

niektóre z nich trafiają do naszych oczu. Kiedy przechodzą z wody na powrót do powietrza, ulegają ponownemu załamaniu; promienie o róŜnych kolorach uginają się pod róŜnymi kątami. Naszą pojedynczą kroplę wody opuszcza zatem kompletne widmo świetlne, złoŜone z czerwieni, barwy pomarańczowej, Ŝółtej, zielonej, niebieskiej i fioletowej. Podobne widma pojawiają się teŜ w innych kroplach, znajdujących się w pobliŜu. Ale jedynie nieznaczna część widma światła z kaŜdej z tych kropel dotrze do naszych oczu. Jeśli nasze oczy pochwycą promień barwy zielonej, to promień barwy niebieskiej trafić moŜe powyŜej nas, promień czerwony z tejŜe kropli ominie zaś nas dołem. Czemu zwykle widzimy jednak pełną tęczę? PoniewaŜ w powietrzu jest tak wiele kropel! Wielotysięczna wstęga kropel wysyła do naszych oczu promień zielony (wysyłając jednocześnie kolor niebieski kaŜdemu obserwatorowi, który znajduje się odpowiednio wyŜej niŜ my, i kolor czerwony tym, których oczy znajdują się niŜej od naszych). Następne pasmo kropel daje nam światło czerwone (i jednocześnie komuś innemu światło niebieskie...), a jeszcze inne wysyła do naszych oczu światło niebieskie itd. Krople deszczu dostarczające nam światła czerwonego znajdują się w tej samej, określonej odległości od nas - oto dlaczego pasmo czerwone tworzy łuk (a my jesteśmy w centrum okręgu). Krople dostarczające światła zielonego takŜe znajdują się w określonej odległości od nas, ale odległość ta jest nieco mniejsza, zatem okrąg przez nie tworzony ma mniejszy promień. Z kolei zielony łuk znajduje się wewnątrz łuku czerwonego. Łuk niebieski jest połoŜony wewnątrz poprzedniego. Cała tęcza zbudowana jest zatem z serii półkoli, a my znajdujemy się w ich centrum. Inni obserwatorzy, stojąc w innych punktach centralnych, będą widzieli inne tęcze. A zatem, zamiast tęczy rozpiętej w jednym konkretnym „miejscu”, gdzie jakoby elfy zakopały garnek ze złotem, istnieje tyle tęcz, ile jest jej obserwatorów. W oczach poszczególnych osób, patrzących na deszcz z róŜnych miejsc, światło płynące od wielu zbiorów kropli tworzy układankę w kształcie tęczy. Szczerze mówiąc nawet kaŜde nasze oko widzi inną tęczę. I chociaŜ wydaje się nam, Ŝe jadąc drogą, wszyscy oglądamy „jedną” tęczę, to w rzeczywistości tych tęczy jest cała seria, jedna po drugiej. Jestem przekonany, Ŝe wiedza na ten temat mogłaby pomóc Wordsworthowi, gdy pisał swój wiersz „Serce mi z piersi się wyrywa, gdy ujrzę w niebie tęczy łuk...”17 (choć muszę przyznać, Ŝe nie widzę potrzeby udoskonalania czegokolwiek w wersach, które dalej następują). Dodatkową trudność sprawia fakt, Ŝe same krople zachowują się róŜnie, spadając albo unosząc się w powietrzu. Tak więc kaŜda z kropel dających, powiedzmy, światło czerwone moŜe zmienić połoŜenie i przenieść się do obszaru Ŝółtego. Nic wszakŜe nie zmieni się w obrazie, jaki odbierają nasze oczy, poniewaŜ w miejsce kropel, które opuściły dane pasmo, wchodzą nowe. Richard Whelan w swojej uroczej ksiąŜce Book of Rainbows [Księga tęcz, 1997) -z której czerpię obficie, gdy piszę o tęczy - cytuje to, co napisał na ten temat Leonardo da Vinci: Przyjrzyj się promieniom słońca, jak składają się na tęczę, której barwy wywołuje deszcz, gdy kaŜda spadająca kropla stopniowo przybiera kaŜdy z kolorów owej tęczy. Traktat o malarstwie (1490-1500) Obraz tęczy wydaje się nieruchomy, niemniej krople, które go tworzą, są w ruchu, spadają bądź unoszą się na wietrze. Coleridge pisał: Nieruchoma tęcza w mrowiącej się, pospiesznej mgiełce kropel deszczu. CóŜ za nagromadzenie obrazów i uczuć, fantastycznej trwałości pośród gwałtownych porywów. Cisza - córka burzy. Anima Poetae (1895) Jego przyjaciel Wordsworth teŜ był pod głębokim wraŜeniem statyczności tęczy w obliczu nieokiełznanego dynamizmu samego deszczu:

Tymczasem, przez jak dziwne zrządzenie, trudno rzec, Jaki to związek wiatru i chmur sprawił, śe ogromna, nieporuszona tęcza Stanęła pośród nieba. Preludium (1815) (przełoŜył) Maciej Cisło) Romantyzm tęczy bierze się po części z tego, Ŝe zawsze wydaje się nam, iŜ jest ona umiejscowiona gdzieś w oddali, na horyzoncie, niczym wielki łuk, który nieuchronnie odsuwa się w miarę, jak się doń zbliŜamy. Tymczasem keatsowska „tęcza, co się wzbiła znad słonych wód”18, rozpina się gdzieś w pobliŜu. Co więcej, tęcza w postaci pełnego okręgu i o średnicy rzędu metra towarzyszyć nam moŜe od strony gęstego szpaleru drzew, wzdłuŜ którego przejeŜdŜamy drogą. (Łukowaty wygląd nadaje tęczy horyzont, który przecina okrąg na dwie części). Tęcza wydaje się tak duŜa częściowo dlatego, Ŝe robi wraŜenie bardzo odległej. Mózg odbiera obraz tęczy rzutowany na odległe niebo, a więc niejako automatycznie powiększony. Podobny efekt moŜna uzyskać, wpatrując się intensywnie w jaskrawą Ŝarówkę, następnie zaś, gdy jej obraz utrwali się na siatkówce w postaci powidoku, przenosząc spojrzenie na nieboskłon i tym samym „rzutując” powidok na znaczny dystans. Wydaje się wtedy, Ŝe Ŝarówka jest ogromna. To jeszcze nie koniec przeróŜnych smakowitych komplikacji, jakich dostarcza nam tęcza. Wspomniałem, Ŝe światło słońca, które wnika w kroplę wody przez jedną z ćwiartek górnej jej połowy, opuszcza ją przez połowę dolną. Ale oczywiście nie ma Ŝadnego powodu, aby światło nie wchodziło do wnętrza kropli takŜe dołem. W odpowiednich warunkach moŜe zatem dojść do podwójnego odbicia światła wewnątrz sfery. Opuszczając kroplę, wiązka ulega rozszczepieniu i dociera do naszego oka, aby dać obraz drugiej tęczy, umiejscowiony 8° wyŜej i charakteryzujący się odwrotnym układem barw. Oczywiście kaŜdy obserwator otrzymuje dwie tęcze pochodzące od dwóch róŜnych zestawów kropel deszczu. Podwójna tęcza bywa zjawiskiem zdecydowanie rzadszym od pojedynczej, niemniej wydaje się, Ŝe Wordsworth musiał mieć kiedyś okazję jej zaobserwowania, a w takich chwilach serce musiało mu zapewne bić jeszcze Ŝywiej. Teoretycznie mogą istnieć takŜe inne tęcze, układające się koncentrycznie wokół pierwszej, ale widuje się je niezwykle rzadko. KtóŜ mógłby serio utrzymywać, Ŝe wiedza na temat tego, co dzieje się wewnątrz owych milionów kropel, które spadają, połyskują, odbijają i rozpraszają światło, przeszkadza w odbiorze zjawiska, jakim jest tęcza? Oto co pisze Ruskin w Modern Painters III (Współcześni malarze III, 1856): Dla wielu ludzi radość nieświadoma więcej jest warta niŜ Ŝadna; lepiej uwaŜać niebo za błękitną kopułę niŜ ciemną zaklęsłość, a chmury za tron złocisty niŜ mgłę zagęszczoną. Bardzo wątpię, czy człowiek znający optykę, jakkolwiek głęboka moŜe być jego wiara, na widok tęczy odczuwa podziw radosny w takim samym stopniu, co nieoświecony wieśniak [...]. Nie moŜemy zgruntować tajemnicy najprostszego kwiatka i nie jest nam przeznaczone ją odkryć, chyba Ŝe miłość piękna towarzyszyć nam będzie w poszukiwaniu wiedzy, a uczucie i wzruszenie jej ścisłości.19 Lektura tego fragmentu skłania ku domniemaniu, Ŝe moŜe i noc poślubna nieszczęsnego Ruskina okazała się kompletną klapą z chwilą, gdy odkrył on, Ŝe kobiety mają owłosienie łonowe. W 1802 roku, na piętnaście lat przed „niezapomnianą kolacją” u Haydona, angielski fizyk William Wollaston przeprowadził doświadczenie podobne do eksperymentu Newtona, z tym Ŝe światło w tym wypadku, aby dotrzeć do pryzmatu, musiało przedostać się przez wąską szczelinę. Widmo, które w wyniku tego doświadczenia opuściło pryzmat, składało się z serii wąskich pasm (reprezentujących róŜne długości fal świetlnych). Granice między pasmami nie pyły ostre, Wollaston dostrzegł jednak, Ŝe w pewnych miejscach na całej szerokości widma moŜna zaobserwować cienkie, ciemne linie. Mierzeniem i systematycznym skatalogowaniem

tych linii zajął się niemiecki fizyk Joseph von Fraunhofer. Podobnie jak linie w odciskach palców - czy nawet jeszcze lepiej prąŜki w handlowym kodzie kreskowym - linie Fraunhofera są rozmieszczone w sposób znaczący, który w ich wypadku zaleŜy od składu chemicznego substancji, przez jaką przeszły promienie. Na przykład odmienny zespół linii i odległości między nimi charakteryzuje kod kreskowy wodoru, inny - sodu itd. Wollaston dopatrzył się jedynie siedmiu linii, wspaniałe przyrządy Fraunhofera ujawniły obecność 576 linii, a nowoczesne spektroskopy pozwalają zaobserwować około 10 tysięcy linii. Kreskowy „odcisk palca” pierwiastka stanowi nie tylko rozmieszczenie linii wobec siebie nawzajem, ale równieŜ ich połoŜenie względem tęczowego podłoŜa. Dokładne kody kreskowe wodoru i pozostałych pierwiastków znajdują dziś szczegółowe wyjaśnienie w teorii kwantowej, ale w tej dziedzinie nie jestem, niestety, specjalistą. Przy całym moim uznaniu dla poezji zawartej w owej teorii, wciąŜ jeszcze nie osiągnąłem naleŜytego stopnia wtajemniczenia, upowaŜniającego mnie do wyjaśniania jej innym. Inna sprawa, Ŝe moŜna się zastanawiać, czy w ogóle istnieje ktoś, kto w pełni rozumie teorię kwantową. Być moŜe nie sprzyja temu sama budowa naszego mózgu, ukształtowanego przez dobór naturalny tak, abyśmy mogli przetrwać w świecie rzeczy duŜych i przemieszczających się powoli, w którym efekty kwantowe ulegają zawoalowaniu. Zdecydowanie takiego właśnie zdania był Richard Feynman, któremu przypisuje się następujące powiedzenie: „Jeśli sądzisz, Ŝe rozumiesz teorię kwantową - to znaczy, Ŝe jej nie rozumiesz!”. Myślę, Ŝe w tej mierze najwięcej zyskałem na lekturze wykładów Feynmana, a takŜe niezwykłej i niepokojącej ksiąŜki Davida Deutscha The Fabric of Reality (Struktura rzeczywistości, 1997). (Między nami mówiąc, ksiąŜka ta jest tym bardziej niepokojąca, Ŝe często nawet nie wiem, czy to, co czytam, jest wykładem ogólnie przyjętej fizyki czy prywatną kreacją samego autora). NiezaleŜnie od tego, jak wiele wątpliwości budzi w fizykach interpretacja teorii kwantowej, jedno jest pewne, a mianowicie to, Ŝe owa teoria pozwala niezwykle precyzyjnie przewidzieć wyniki róŜnych doświadczeń. Na szczęście na potrzeby naszej ksiąŜki wystarczy nam znajomość tego, co wiemy od samego Fraunhofera: bezsprzecznie wszystkie pierwiastki chemiczne mają swoisty kod kreskowy, składający się z cienkich, poprzecznych linii, porozdzielanych charakterystycznymi odstępami - linii wyraźnie widocznych na tle widma. Istnieją dwie postacie linii Fraunhofera. Wspomniałem juŜ o jednej z nich, a mianowicie o ciemnych prąŜkach na tęczowym tle. Przyczyną pojawiania się owych prąŜków jest zdolność atomów danego pierwiastka do absorbowania światła o określonych długościach fali, co powoduje wybiórcze usuwanie tych składowych z tęczowego widma, gdy światło przechodzi przez ośrodek zbudowany z tego pierwiastka. Odpowiednikiem tego rodzaju linii są jasne barwne prąŜki na ciemnym tle, powstające wtedy, kiedy świecą atomy owego pierwiastka znajdujące się na przykład w zewnętrznej powłoce gwiazd. Newtonowski sposób na „rozplatanie tęczy” został udoskonalony przez Fraunhofera na długo przed tym, nim francuski filozof Auguste Comte miał okazję wypowiedzieć się, jakŜe pochopnie, na temat gwiazd: Nigdy nie będziemy mogli badać, jakąkolwiek metodą, ich składu chemicznego ani struktury mineralogicznej [...] Nasza pozytywna wiedza o gwiazdach z konieczności ogranicza się do ich cech geometrycznych i zjawisk mechanicznych. Cours de philosophic positive (Wykład filozofii pozytywnej, 1835). Choć nasze szanse na bezpośredni kontakt z gwiazdami są dziś niewiele większe niŜ w czasach Comte’a, współczesne metody analizy owego gwiazdowego kodu kreskowego dały nam szczegółową wiedzę na temat ich składu chemicznego. Kilka lat temu mój przyjaciel Charles Simonyi rozmawiał na ten temat z byłym prezesem Amerykańskiego Banku Rezerw Federalnych, który wiedział skądinąd, iŜ odkrycie, jak zbudowany jest KsięŜyc, było dla naukowców z NASA zaskoczeniem. Skoro KsięŜyc znajduje się o tyle bliŜej nas niŜ gwiazdy - mówił prezes - istnieje duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe nasze domysły na temat ich budowy

są tym bardziej fałszywe. Brzmi to nawet rozsądnie, ale doktor Simonyi wyjaśnił mu, Ŝe prawda jest całkiem inna. NiezaleŜnie od tego, jak daleko znajdują się obserwowane gwiazdy, kaŜda z nich emituje swe własne światło. Na tym właśnie zasadza się cała róŜnica między nimi a KsięŜycem. Światło KsięŜyca jest wyłącznie odbitym światłem Słońca (podobno faktu tego nigdy nie przyjął do wiadomości D. H. Lawrence, obraŜało to bowiem jego poetycką wraŜliwość), a więc widmo tego światła nie daje nam Ŝadnych informacji na temat składu chemicznego naturalnego satelity Ziemi. Współczesne urządzenia zdecydowanie górują nad newtonowskim pryzmatem, niemniej cała dzisiejsza spektroskopia wzięła się bezpośrednio z dokonanego za pomocą pryzmatu „rozplecenia” tęczy. Widmo światła gwiazd, a zwłaszcza linie Fraunhofera, mówi nam o szczegółach ich budowy chemicznej. Dostarcza równieŜ informacji na temat ich wielkości, panujących tam temperatur i ciśnienia. Otrzymane w ten sposób dane stały się podstawą dla gruntownego opisania historii naturalnej gwiazd i umieszczenia naszego Słońca na przysługującym mu miejscu w wielkiej rodzinie gwiazd w klasie Ŝółtych karłów typu widmowego G2V. Zacytujmy poczytne czasopismo astronomiczne „Sky and Telescope” (1996): Wszyscy, którzy rozumieją kod widmowy, w mgnieniu oka odczytają na jego podstawie, o jaki typ gwiazdy chodzi, odgadną teŜ jej kolor, wielkość i jasność, jej właściwości, przeszłość i przyszłość, a takŜe to, czym róŜni się ona od Słońca i gwiazd wszystkich pozostałych typów. Dzięki spektroskopowemu „rozplataniu” światła gwiazd wiemy, Ŝe są one nuklearnymi reaktorami, w których - w wyniku fuzji wodoru (stanowiącego większą część ich masy) - powstaje hel. Synteza jąder helu prowadzi do powstawania całej kaskady pozostałych pierwiastków, w tym teŜ atomów średniej wielkości, z których jesteśmy zbudowani. Newtonowskie rozplatanie tęczy przygotowało teŜ grunt pod dziewiętnastowieczne odkrycie, Ŝe pasmo promieniowania dostępne dla ludzkiego wzroku stanowi zaledwie wąski wycinek całego widma fal elektromagnetycznych. Światło widzialne to fale o długości od 0.4 mikrometra (fiolet) do 0,7 mikrometra (głęboka czerwień). Fale podczerwone są nieznacznie dłuŜsze i docierają do nas jako niewidzialna wiązka promieniowania cieplnego. To właśnie owo promieniowanie jest czynnikiem naprowadzającym niektóre węŜe na trop ofiary, a pociski zdalnie sterowane - na cel. Nieco krótsze od fioletu są fale ultrafioletowe, powodujące niekiedy oparzenia słoneczne oraz raka skóry. Fale radiowe są o wiele dłuŜsze od światła czerwonego, a ich długość mierzy się w centymetrach, metrach, a nawet w tysiącach metrów. Pomiędzy falami radiowymi a podczerwonymi znajduje się fragment widma elektromagnetycznego zarezerwowany dla fal stosowanych w radarach i kuchenkach mikrofalowych. Promieniowanie rentgenowskie, które pozwala nam zobaczyć własny szkielet, to fale krótsze od ultrafioletu. Najkrótsze są promienie gamma, których długość mierzona jest w nanometrach. Właściwie wąskie pasmo zwane tradycyjnie światłem nie byłoby niczym specjalnym w porównaniu z pozostałymi falami elektromagnetycznymi, gdyby nie fakt, Ŝe jest ono widzialne. U owadów widmo fal światła widzialnego jest wyraźnie przesunięte: juŜ ultrafiolet jest dla nich kolorem widzialnym („pszczela purpura”), są za to ślepe na czerwień (która z ich punktu widzenia mogłaby być zwana promieniowaniem „podŜółtym”). Szerokie widmo promieniowania elektromagnetycznego moŜe zostać rozplecione zupełnie tak samo jak widmo świetlne, aczkolwiek uŜywa się do tego celu odmiennych przyrządów, odpowiednich dla charakterystycznych długości fal stanowiących obiekt naszego zainteresowania i nie mających nic wspólnego z pryzmatem - na przykład radioodbiornik. Kolor, rejestrowany jako taki w naszej świadomości, owo subiektywne wraŜenie czerwieni czy niebieskości, to rodzaj identyfikatora arbitralnie przypisywanego przez nasz mózg światłu o takiej czy innej długości fal. W samej czerwieni oczywiście nie ma nic, co by

się jakoś kojarzyło z „długością”, a sam fakt, Ŝe wiemy, jak wygląda czerwień i barwa niebieska, nie pomoŜe nam w zapamiętaniu, który kolor odpowiada falom dłuŜszym. Sam zawsze muszę to gdzieś sprawdzać; choć nigdy nie miałem problemów z zapamiętaniem, Ŝe fala dźwiękowa odpowiadająca sopranowi jest krótsza niŜ basowi. Mózg potrzebuje wygodnych wewnętrznych znaczników, które mógłby przypisać poszczególnym częściom tego zjawiska fizycznego, jakim jest tęcza. Nie ma Ŝadnej pewności, Ŝe wszyscy odbieramy czerwień identycznie, ale na pewno moŜna się zgodzić, Ŝe światło, które ja nazywam czerwonym, jest światłem, które równieŜ i wy określicie tym mianem. MoŜna teŜ z góry przyjąć, Ŝe kiedy poddamy nasze subiektywne czerwienie stosownym pomiarom, to okaŜe się, iŜ charakteryzują się jednakową długością fali świetlnej. Osobiście uwaŜam, Ŝe przy porównaniu barwy niebieskiej i fioletu ten drugi kolor wydaje się bardziej czerwony od pierwszego, mimo iŜ w widmie światła białego znajduje się dalej od czerwieni niŜ kolor pierwszy. Prawdopodobnie wszyscy się z tym zgodzą. WraŜenie czerwonawego odcienia fioletu jest sprawą naszego układu nerwowego i nie ma nic wspólnego z fizyką widma świetlnego. Doktor Dolittle, niezapomniany bohater serii ksiąŜek dla dzieci autorstwa Hugha Loftinga, poleciał na KsięŜyc i oniemiał z zachwytu na widok oszałamiającej feerii nowych barw, tak innych od naszych własnych, jak róŜni się kolor czerwony od niebieskiego. MoŜemy być jednak pewni, Ŝe nawet w powieściach nic podobnego nigdy się nie zdarzy. Barwy, które powitają ziemskich podróŜników w kaŜdym z kosmicznych światów, będą pochodną tego, co zabrali oni w swych mózgach, wyruszając z Ziemi.20 Wiemy juŜ dziś dość dobrze, w jaki sposób oko informuje mózg o długości odbieranego przez nie światła. SłuŜy temu, podobnie jak w kolorowej telewizji, kod złoŜony z trzech kolorów. Siatkówka ludzka zawiera cztery rodzaje komórek wraŜliwych na światło: trzy typy czopków i jeden typ pręcików. Są one do siebie podobne i z całą pewnością mają wspólnego przodka. Nawiasem mówiąc, niezwykle łatwo uchodzi naszej uwadze, kiedy rozwaŜamy funkcję jakiejś komórki, Ŝe nawet owa pojedyncza komórka moŜe mieć szalenie skomplikowaną strukturę, przy czym większą część swej złoŜoności zawdzięcza precyzyjnie pofałdowanym błonom wewnętrznym. KaŜdy maleńki pręcik czy czopek siatkówki zawiera pokaźny stos błon upakowanych we wnętrzu na kształt kolumny ksiąŜek. Elementy kolumny spojone są w całość biegnącą tam i z powrotem nicią długiej, cienkiej cząsteczki białka zwanego rodopsyną. Podobnie jak wiele innych białek rodopsyna zachowuje się jak enzym i katalizuje pewną reakcję chemiczną, zapewniając uczestniczącym w niej cząsteczkom właściwie ukształtowane miejsca, w które mogą się one wpasować. Zdolność katalityczną zawdzięcza rodopsyna swej budowie trzeciorzędowej: enzym jest elastycznym i precyzyjnym szablonem słuŜącym określonym cząsteczkom do zetknięcia się z innymi cząsteczkami. Gdyby nie to miejsce spotkań, do kontaktu między czynnikami reakcji dochodziłoby jedynie w wyniku przypadkowych zderzeń (właśnie dlatego enzymy tak znacznie przyspieszają reakcje chemiczne). Prostota i skuteczność tego systemu to jedna z podstawowych rzeczy umoŜliwiających istnienie Ŝycia w ogóle. Nie znaczy to, Ŝe rozwiązanie takie nie rodzi pewnych problemów. Często zdarza się, Ŝe cząsteczki enzymu mogą przyjmować więcej kształtów, ale tylko jeden z nich jest poŜądany z punktu widzenia skuteczności reakcji. Działający miliony lat dobór naturalny dąŜył przede wszystkim do znalezienia „zdecydowanych” czy teŜ „prostolinijnych” cząsteczek, u których „skłonność” do przyjmowania kształtu poŜądanego będzie przewaŜać nad preferencjami do zastępowania go innym. Cząsteczka, która z łatwością przechodzi od jednego kształtu do drugiego, moŜe stanowić śmiertelne zagroŜenie. Choroba szalonych krów, trzęsawka owiec i ich odpowiedniki u ludzi, a więc kuru i choroba Creutzfeldta-Jakoba, są powodowane przez białka zwane prionami, które mogą przybierać dwa alternatywne kształty. Zwykle przyjmują one jeden z nich i w tej postaci spełniają poŜyteczną funkcję, ale od czasu do czasu

przybierają drugi kształt, co prowadzi do opłakanych skutków. Obecność jednej cząsteczki o kształcie niepoŜądanym prowokuje inne do zejścia z dobrej drogi. Epidemia zdeformowanych cząsteczek białka szerzy się w organizmie na kształt kaskady przewracających się kostek domina. Jedna nieprawidłowa cząsteczka białka moŜe zainfekować inny organizm i wywoływać kolejną lawinę zdarzeń. PoniewaŜ białka w postaci niepoŜądanej nie wykonują normalnej pracy, dochodzi do śmierci, której bezpośrednią przyczyną jest gąbczastość mózgu. Priony sprawiły wiele zamieszania, gdyŜ rozprzestrzeniają się jak samoreplikujące się wirusy, a przecieŜ są białkami, czyli nie powinny posiadać tej zdolności. Podręczniki biologii podkreślają, Ŝe samoreplikacja jest cechą właściwą wyłącznie kwasom nukleinowym (DNA i RNA). Zdolność prionów do replikacji jest jednak jedynie pozorna, chodzi tu bowiem raczej o „skłanianie” do przyjmowania nieprawidłowego kształtu istniejących juŜ przecieŜ sąsiadów. W innych wypadkach skłonność enzymów do przybierania dwóch róŜnych kształtów obraca się na dobre. MoŜliwość przyjmowania róŜnych stanów jest jakby nie było podstawową właściwością tranzystorów, diod i innych superszybkich procesorów, które umoŜliwiają komputerom wszelkie logiczne operacje - IF, NOT, AND, OR (jeŜeli, nie, i, lub). Istnieją białka „allosteryczne”, które przeskakują z jednego stanu w drugi na wzór tranzystorów. Nie dzieje się to wskutek infekcyjnego „wpływu” sąsiadów, jak w wypadku prionów, ale tylko JEśELI (IF) spełnione zostaną pewne warunki korzystne z biologicznego punktu widzenia I NIE (AND NOT) będą one spełniane w Ŝadnych innych okolicznościach. Do takich właśnie białek „tranzystorowych”, robiących dobry uŜytek ze swej zdolności przyjmowania dwóch alternatywnych kształtów, naleŜy rodopsyna. Niczym fotokomórka zmienia ona swój stan pod wpływem światła, po czym po krótkim czasie regeneracji powraca do pierwotnego kształtu. W jednej ze swych postaci jest silnym katalizatorem, w drugiej zaś traci te właściwości. Światło powodujące jej przejście do postaci aktywnej jest zatem inicjatorem pewnego rodzaju reakcji łańcuchowej i gwałtownych przemian cząsteczkowych - zupełnie jakby otwierało ono jakiś zawór ciśnieniowy. Efektem końcowym wspomnianej kaskady chemicznej jest strumień impulsów nerwowych, które są przekazywane do mózgu przez łańcuch długich i cienkich komórek nerwowych. Same impulsy mają postać szybko katalizowanych przemian chemicznych, przesuwających się wzdłuŜ cienkich komórek niczym seria krótkich wybuchów wzdłuŜ lontu. Eksplozje są pojedyncze i następują w odstępach czasowych; docierają one do zakończenia komórki w postaci serii lakonicznych, zwięzłych komunikatów - impulsów nerwowych. W ich częstotliwości, która dochodzi do setek drgań na sekundę, zakodowana jest intensywność światła padającego na czopek czy pręcik. W wypadku pojedynczej komórki nerwowej róŜnicę między silnym a słabym bodźcem świetlnym moŜna porównać do róŜnicy między ogniem ciągłym, prowadzonym z karabinu maszynowego, a ciągiem wystrzałów ze strzelby. Na razie wszystko, co powiedziałem, odnosi się zarówno do pręcików, jak i trzech typów czopków. Czas powiedzieć o dzielących je róŜnicach. Czopki reagują jedynie na silne światło. Pręciki są wraŜliwe na światło przytłumione i to dzięki nim widzimy w półmroku. Są one rozmieszczone mniej więcej regularnie na całym obszarze siatkówki i nigdy nie występują w zagęszczeniu, co jednak oznacza, Ŝe nie zapewniają nam duŜej rozdzielczości obrazu. Nie mogą więc słuŜyć do czytania; zdolność rozróŜniania liter zawdzięczamy czopkom. Wielkie nagromadzenie tych z kolei komórek występuje zwłaszcza w jednej części siatkówki - w plamce Ŝółtej (a zwłaszcza w jej dołku środkowym). Jest oczywiste, Ŝe im gęściej są one upakowane, tym większa jest zdolność oka do rozróŜniania najdrobniejszych szczegółów. Pręciki nie biorą udziału w procesie widzenia barwnego, poniewaŜ wszystkie odbierają światło o tej samej długości fali. Najbardziej wraŜliwe są na światło Ŝółte, znajdujące się w środkowej części widma widzialnego, mniej - na zakresy fal występujących po obu jego krańcach. Nie oznacza to jednak, Ŝe relacjonują mózgowi wszystkie bodźce świetlne jako barwę Ŝółtą. Tak nie moŜna powiedzieć. Wszystkie komórki nerwowe przekazują bodźce w

postaci impulsów, to wszystko. KaŜda ostra reakcja pręcika moŜe oznaczać albo duŜo światła czerwonego lub niebieskiego, albo fakt, Ŝe światło Ŝółte jest nieco słabsze. Jedyny sposób, w jaki mózg moŜe rozstrzygnąć ewentualną wątpliwość, wymaga równoczesnego dostarczenia dodatkowych informacji - czym zajmuje się juŜ inny rodzaj komórek, w róŜnym stopniu wraŜliwych na kolory (a właściwie trzy ich typy). Tutaj właśnie zaczyna się rola czopków. KaŜdy z trzech typów tych komórek zawiera nieco odmienny rodzaj retinalu (składnika rodopsyny). Wszystkie czopki reagują na światło z zakresu całego widma, ale jeden ich typ jest bardziej wraŜliwy na błękit, drugi na zieleń, trzeci - na czerwień. Dzięki porównywaniu częstotliwości impulsów powstających w wyniku aktywności wszystkich trzech typów czopków - czyli w istocie dzięki ich odejmowaniu - mózg moŜe ocenić długość fali świetlnej, która padła na określony obszar siatkówki. Odmiennie niŜ w wypadku samych pręcików, narząd ten nie gubi się w domysłach, czy otrzymana informacja oznacza jaskrawe światło jednego koloru, czy słabe innego. Dysponując danymi pochodzącymi z trzech niezaleŜnych źródeł, mózg moŜe obliczyć sobie rzeczywistą barwę światła. Jak juŜ mówiłem, wspominając wizytę Doktora Dolittle na KsięŜycu, kolory, które -jak nam się wydaje - widzimy, to jedynie „etykiety” uŜywane przez mózg dla jego własnej wygody. Zdarzało mi się nieraz czuć się zawiedzionym, kiedy oglądałem zdjęcia satelitarne Ziemi czy teŜ stworzone za pomocą komputera obrazy dalekiego kosmosu, a więc na wszystkie te wyobraŜenia świata, które przedstawiają go w „barwach nieprawdziwych”. Podpis pod, dajmy na to, zdjęciem satelitarnym Afryki zawiera informację, Ŝe takie czy inne barwy zostały przyjęte dla oznaczenia rozmaitych typów roślinności. Kiedyś myślałem, Ŝe arbitralnie przyjęte kolory są jakimś rodzajem oszustwa. Chciałem wiedzieć, jak to wygląda „naprawdę”. Dziś zdaję sobie sprawę, Ŝe wszystko, o czym myślę, Ŝe to widzę, nawet barwy mego ogrodu za oknem - a więc Ŝe wszystko to jest równie wielkim fałszem, pewną konwencją stosowaną w tym wypadku przez mój mózg dla oznaczenia poszczególnych długości fal świetlnych. W rozdziale 11 czytelnik znajdzie argumenty za tym, Ŝe właściwie wszystkie nasze doznania są rodzajem „ograniczonej rzeczywistości wirtualnej”, tworzonej przez nasz mózg. (Co nie zmienia faktu, iŜ osobiście nadal wolę kolory „naturalne”). Trudno stwierdzić, czy przy percepcji danej fali świetlnej róŜni ludzie mają takie same wraŜenia subiektywne. MoŜemy porównywać ich opinie na temat tego, jakie kolory składają się według nich na dany obraz. Większość z nas zgodzi się na przykład, Ŝe barwa pomarańczowa jest mieszaniną czerwieni i Ŝółci. Skład niebieskawej zieleni opisuje sama jej nazwa, choć z kolei nazwa „turkusowy” nie daje nam juŜ takiej informacji. Nie ma Ŝadnej pewności, Ŝe podział widma świetlnego na poszczególne zakresy barw jest identyczny w róŜnych językach. Niektórzy lingwiści zaręczają, Ŝe w języku walijskim rozróŜnienie między kolorem niebieskim i zielonym umiejscowione zostaje w innym punkcie widma niŜ w języku angielskim. Za to mówi się, Ŝe Walijczyk zna dwa słowa na określenie zieleni: raz jest to zieleń, za drugim razem jest to słowo oznaczające zieleń i pewną część barwy niebieskiej. Inni lingwiści twierdzą, Ŝe wszystko to bajki, nie bliŜsze prawdzie niŜ równie pociągające twierdzenie, jakoby Inuici (Eskimosi) mieli aŜ 50 słów na określenie rodzajów śniegu. Na dowód sceptycy przywołują doświadczenie, podczas którego osobom mówiącym od dziecka róŜnymi językami zaprezentowano kolorowe Ŝetony w bardzo róŜnych odcieniach. Okazało się, Ŝe sposób, w jaki ludzie dzielą widmo świetlne, jest w duŜej mierze uniwersalny. Tak czy inaczej tylko dowody doświadczalne mogą pomóc przy wyjaśnianiu tego rodzaju wątpliwości. Nie ma Ŝadnego znaczenia, Ŝe mnie, czy innej osobie władającej od dziecka angielskim, historia o walijskich róŜnicach między kolorem niebieskim i zielonym wydaje się mało prawdopodobna. Fizyka nie dostarcza Ŝadnych argumentów przeciwko takiemu rozróŜnieniu. Fakty, o których tu mówimy, nie są faktami fizycznymi, ale psychologicznymi.

Odmiennie niŜ ptaki, które dobrze widzą kolory, ssaki często są pod tym względem ułomne. Wiele z nich w ogóle nie rozróŜnia kolorów, inne, w tym takŜe cierpiący na częściową ślepotę barw ludzie, wykorzystują system dwukolorowy, oparty na dwóch typach czopków. Precyzyjna percepcja barw oparta na systemie trójkolorowym wyewoluowała u naszych przodków z gromady naczelnych zapewne jako pomoc przy wyszukiwaniu owoców w gąszczu tropikalnej zieleni. John Mollon, psycholog z Cambridge, sądzi nawet, Ŝe system trójkolorowy to „wynalazek pewnych drzew owocowych słuŜący ich rozmnaŜaniu”. Zaiste, malowniczy sposób zwracania uwagi na to, Ŝe ssaki odŜywiające się owocami i przez to rozsiewające nasiona drzew, przyczyniają bezpośrednich korzyści samym drzewom. Niektóre gatunki małp Nowego Świata specjalizują się, gdy idzie o anatomię widzenia, w niezwykłych rozwiązaniach: poszczególne osobniki jednego gatunku wyposaŜone są w róŜne kombinacje systemu dwu-barwnego, dzięki czemu przystosowane są do widzenia odmiennych rzeczy. Nie wiadomo właściwie, dlaczego takie rozwiązanie miało być korzystne, ale znamienne jest, Ŝe w czasie drugiej wojny światowej załogi bombowców chętnie włączały do swego składu przynajmniej jedną osobę z częściowym upośledzeniem widzenia barw, która dzięki temu łatwiej demaskowała pewne zabiegi kamuflaŜowe na ziemi. Jeśli na falach eteru łapiemy tak wiele stacji, jeśli telefonia komórkowa jest w stanie odseparować od siebie wzajemnie rozmowy prowadzone za jej pomocą - to zawdzięczamy to rozdzielaniu nitek elektromagnetycznej „tęczy” oraz dostępowi do róŜnych części widma. Bez tego słyszelibyśmy rozmowy telefoniczne innych ludzi na równi z własnymi, a takŜe wszystkie częstotliwości radiowe na raz. Powstałaby prawdziwa wieŜa Babel. Efektowna metoda diagnozowania za pomocą rezonansu magnetycznego, dzięki której lekarze otrzymują trójwymiarowy obraz narządów wewnętrznych pacjenta, takŜe wymaga „rozplecenia tęczy”, choć w inny sposób i za pomocą specjalnie do tego celu skonstruowanych komputerów. Kiedy źródło fal zmienia swe połoŜenie względem detektora, mamy do czynienia ze szczególnym zjawiskiem. Powstaje wtedy tak zwane przesunięcie dopplerowskie ich częstotliwości. W wypadku fal dźwiękowych efekt ten jest łatwy do zaobserwowania ze względu na ich niewielką prędkość. Wysokość dźwięku wydawanego przez silnik samochodowy jest wyŜsza, gdy pojazd zbliŜa się do nas, niŜsza zaś w trakcie oddalania się, co nasze ucho odbiera jako charakterystyczne przejście od tonów wysokich („iiiii”) do niŜszych („aaa”). Jako pierwszy zweryfikował przewidywania Dopplera holenderski uczony Buys Ballott. W 1845 roku wynajął on orkiestrę dętą, która grała na platformie towarowej pociągu; pociąg ten przemknął obok grupy słuchaczy, wywołując odpowiedni efekt. Fale świetlne rozchodzą się z taką prędkością, Ŝe w ich wypadku przesunięcie dopplerowskie obserwujemy tylko wtedy, kiedy albo bardzo szybko poruszamy się w kierunku ich źródła (i następuje przesunięcie światła w kierunku niebieskiej części widma), albo bardzo szybko oddalamy się od niego (wtedy światło ulega przesunięciu w stronę czerwieni). Tak teŜ ma się rzecz z odległymi galaktykami. Ich gwałtowne oddalanie się od nas odkryto właśnie dzięki temu, Ŝe emitowane przez nie światło charakteryzuje się wyraźnym przesunięciem dopplerowskim. Światło tych galaktyk jest znacznie bardziej czerwone, niŜby powinno, a zatem wykazuje przesunięcie w kierunku fal o niŜszej częstotliwości, czyli w stronę czerwonej części widma świetlnego. W jaki sposób dowiadujemy się, Ŝe światło jakiejś odległej galaktyki jest przesunięte w kierunku czerwieni? Skąd wiemy, Ŝe galaktyka ta nie wysyła po prostu światła takiej barwy? O tym mówią nam linie Fraunhofera. Jak pamiętamy, kaŜdy pierwiastek „podpisuje się” własnym kodem kreskowym o niepowtarzalnym układzie linii. Odległości między tymi liniami są tak unikalne jak odciski ludzkich palców, równie precyzyjne jest teŜ ich połoŜenie w widmie światła białego. Światło odległej galaktyki charakteryzuje kod kreskowy o znajomym układzie linii, co świadczy o tym, Ŝe inne galaktyki zbudowane są z takich samych składników jak nasza własna. Cały ten układ jest jednak przesunięty o określoną wielkość w

kierunku fal długich - jest bardziej czerwony, niŜ być powinien. W latach dwudziestych naszego wieku amerykański astronom Edwin Hubble (któremu kosmiczny teleskop Hubble’a zawdzięcza swoją nazwę) odkrył, Ŝe widmo świetlne odległych galaktyk cechuje przesunięcie w kierunku czerwieni. Najdalsze galaktyki charakteryzują się największym przesunięciem - przynajmniej tak wynika z analiz ich nikłego światła. Hubble zyskał sławę, formułując wniosek (choć mówili o tym juŜ wcześniej inni), Ŝe świadczy to o rozszerzaniu się Wszechświata. NiezaleŜnie od punktu umiejscowienia potencjalnego obserwatora, galaktyki - jak się wydaje - stale się oddalają, i to z coraz większą prędkością. Obserwując jakąś odległą galaktykę, sięgamy wzrokiem daleko w przeszłość, jako Ŝe światło, które do nas od niej dociera, ma za sobą miliardy lat podróŜy. Jest słabe, z czego wnioskujemy, Ŝe przebyło wielką odległość. WyróŜnikiem prędkości, z jaką dana galaktyka oddala się od nas, jest określone przesunięcie widma w kierunku czerwieni. ZaleŜność między odległością a prędkością, z jaką galaktyki uciekają od nas, podlega, jak powiedzieliśmy, prawu Hubble’a. Poprzez ekstrapolację owych wielkości wstecz moŜemy z przybliŜeniem określić czas, kiedy Wszechświat w ogóle zaczął się rozszerzać. UŜywając języka obowiązującej dziś teorii Wielkiego Wybuchu, naleŜałoby powiedzieć, Ŝe Wszechświat powstał w gigantycznej eksplozji jakieś 10-20 miliardów lat temu. Całą tę wiedzę zawdzięczamy rozplataniu tęczy. W wyniku rozwoju tej teorii, wspieranej przez wszelkie dostępne obserwacje, powstało przypuszczenie, Ŝe w pierwotnym tyglu wszystkich kataklizmów zrodził się takŜe czas. Prawdopodobnie nie rozumiecie, tak samo jak ja, co miałoby znaczyć powiedzenie, Ŝe czas zaczął się w jakimś konkretnym momencie. Ale znów: to jest właśnie wynik ograniczenia narzucanego nam przez nasz mózg, który został ukształtowany tak, aby mieć do czynienia z powolnymi, dość duŜymi obiektami na sawannach Afryki, gdzie wszystko da się przewidzieć, bo wszystko jest „uporządkowane”, a kaŜde stworzenie ma jakąś swoją „przeszłość”. Zdarzenie, którego nic nie poprzedza, napawa przeraŜeniem nasz skromny umysł. Być moŜe jedyną drogą do uznania go jest poezja. Panie Keats, czy nie powinien Pan Ŝyć w naszych czasach? Ech, ale czy w tych odległych galaktykach są oczy, które odwzajemniają nasze spojrzenia? Słowo „nasze” jest tu metaforą. Wszak mieszkaniec świata odległego od Ziemi o 100 milionów lat świetlnych mógłby w tej chwili obserwować (oczywiście gdyby w ogóle mógł coś zobaczyć z tej odległości) jedynie przeczerwienione dinozaury hasające po czerwonych równinach. ZałóŜmy jednak, Ŝe nie jesteśmy we Wszechświecie sami; załóŜmy, Ŝe owe inne istoty mają oczy oraz niezwykle mocne teleskopy. Mimo wszystko prawdopodobieństwo, Ŝe za pomocą owych teleskopów udałoby im się dostrzec naszą planetę, jest bardzo niewielkie, Ŝe nie wspomnę nawet o problemie dostrzeŜenia poszczególnych jej mieszkańców. My sami nigdy jeszcze nie widzieliśmy Ŝadnej planety poza naszym Układem Słonecznym. Do niedawna w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu niektórych planet naszego własnego układu. Ani Neptuna, ani Plutona nie da się dojrzeć gołym okiem. Ich połoŜenie, a tym samym strona, w którą naleŜy skierować teleskopy, aby je dostrzec, zostały ustalone na podstawie niewielkiego zaburzenia orbity planet sąsiednich. W 1846 roku dwóch astronomów-matematyków, J. C. Adams w Anglii i U. J. J. Leverrier we Francji, stanęło w obliczu zagadki, jaką była rozbieŜność między faktycznym połoŜeniem Urana a tym, gdzie teoretycznie powinien się on znajdować. Obliczenia niezaleŜnie przeprowadzone przez obu uczonych dowodziły, Ŝe takie zakłócenia mogą powstawać tylko w wyniku przyciągania jakiejś niewidocznej planety o pewnej masie i określonym połoŜeniu. W odpowiedniej chwili niemiecki astronom J. G. Galie nakierował na to miejsce swój teleskop i tak doszło do odkrycia Neptuna. Pluton został wykryty w podobny sposób, ale dopiero w 1930 roku, przez amerykańskiego astronoma C. W. Tombaugha. Poszukiwania tej planety były stymulowane jej wykrytym wpływem (zresztą nieznacznym) na orbitę Neptuna. John Keats doceniłby zapewne podniecenie, jakie stało się wtedy udziałem uczonych:

[...] naglem zamarł, jak widokiem Niespodzianej planety olśniony astronom; Albo jak śmiałek Cortez na wzgórzu wysokiem Panamskiego przesmyku, gdy jego legionom Podziw odebrał mowę - a on orlim okiem Mknął ponad Pacyfikiem ku nieznanym stronom. Na pierwsze zapoznanie się z Homerem w przekładzie Chapmana21 (1816) Od chwili, kiedy wydawca mojej ksiąŜki Ślepy Zegarmistrz zacytował mi ten wiersz przy pierwszym czytaniu jej rękopisu, czuję dla owego fragmentu szczególny sentyment. Ale czy wokół innych gwiazd krąŜą jakieś planety? Jest to waŜne pytanie, odpowiedź na nie bowiem dostarczyłaby podstawy do rozwaŜań na temat ewentualnej powszechności Ŝycia we Wszechświecie. Jeśli w kosmosie znajduje się tylko jedna jedyna gwiazda z planetami - czyli nasze Słońce - to jesteśmy bardzo, bardzo samotni. Z drugiej strony, gdyby kaŜda gwiazda miała swój system planetarny, to liczba planet, mogących potencjalnie stanowić środowisko Ŝycia, przekroczyłaby wszelkie wyobraŜenie! Jeśli uda się nam dostrzec planety krąŜące wokół jakiejś innej gwiazdy, to niezaleŜnie od warunków Ŝycia, jakie istniałyby na tym czy innym globie, i tak poczujemy się o wiele mniej osamotnieni. Planety krąŜą zbyt blisko swych gwiazd i są zbyt przyćmione ich blaskiem, aby mogły je dostrzec nasze teleskopy. Podstawę do twierdzenia, Ŝe inne gwiazdy takŜe mają planety - z odkryciem tym czekaliśmy aŜ do lat dziewięćdziesiątych XX wieku22 - stanowią znów rozmaite zaburzenia orbit, tym razem odkryte dzięki zjawisku dopplerowskiego przesunięcia światła. A działa to tak: zwykliśmy myśleć o Słońcu jako o centrum systemu planetarnego. Tymczasem dzięki Newtonowi wiemy, Ŝe dwa ciała kosmiczne poruszają się „nawzajem” po swoich orbitach. Jeśli mamy do czynienia z dwiema gwiazdami o podobnej masie - tak zwanymi gwiazdami podwójnymi - to wirują one wokół siebie na kształt sczepionych cięŜarków. Im mniej równo jest w tej parze rozłoŜony cięŜar, tym bardziej wydaje się, Ŝe to lŜejsza z gwiazd okrąŜa cięŜszą, która się niemal nie porusza. Jeśli jedno ciało kosmiczne jest znacznie większe od drugiego, jak w wypadku Słońca i kaŜdej z jego planet, to ruch wielkiego ciała jest prawie niedostrzegalny, podczas gdy te małe śmigają po swych orbitach niczym pieski na spacerze wokół swego właściciela. Właśnie ów niewielki ruch gwiazd zdradza obecność skądinąd niewidocznych planet, które je okrąŜają. JednakŜe same te ruchy są zbyt małe, aby udało się je zaobserwować bezpośrednio. Rozdzielczość naszych teleskopów nie pozwala na wykrycie tak małych zmian połoŜenia; jest ono w istocie jeszcze mniej zauwaŜalne niŜ same planety. I teraz znów przychodzi z pomocą „rozplatanie tęczy”. Kiedy gwiazda pod wpływem planety, która ją okrąŜa, wykonuje nieznaczne wahnięcia w przód lub w tył, jej światło dobiegające do nas przesuwa się w kierunku czerwieni w chwili, gdy gwiazda się oddala, a w kierunku barwy niebieskiej - gdy się do nas przybliŜa. O obecności planet moŜna wnioskować po niewielkich, ale moŜliwych do zmierzenia czerwono-niebieskich oscylacjach światła, docierającego do nas z ich rodzimych gwiazd. W ten sam sposób z rytmicznej zmiany odcienia Słońca mieszkańcy odległych planet mogliby wnioskować o istnieniu na przykład Jowisza. Jowisz jest prawdopodobnie jedyną planetą naszego układu wystarczająco duŜą, aby wywoływać znaczące zmiany o takim charakterze. Nasz skromny glob jest zbyt mały, by spowodować grawitacyjne „zmarszczki” moŜliwe do zauwaŜenia przez obcych. Niemniej mogliby oni być świadomi naszej obecności, gdyby poddali „rozpleceniu” tęczę sygnałów radiowych i telewizyjnych, które od kilkudziesięciu lat wypompowujemy na zewnątrz naszej planety. Stale puchnący, kulisty bąbel drgań, o wiele silniejszy niŜ w czasie minionych stu lat świetlnych, otacza od jakiegoś czasu sporą liczbę gwiazd. Sporą, aczkolwiek nieznaczną w porównaniu z liczbą gwiazd we Wszechświecie. Carl Sagan w

swym opowiadaniu Contact (Kontakt) odnotował chmurnie fakt, Ŝe pośród pierwszych sygnałów anonsujących odległym światom istnienie Ziemi było przemówienie Hitlera z okazji otwarcia Olimpiady 1936 roku w Berlinie. Jak dotąd nie odebraliśmy jednak Ŝadnej odpowiedzi na ten komunikat, Ŝaden z odległych światów nie przesłał nam wiadomości. Nigdy nie mieliśmy Ŝadnych konkretnych podstaw, aby sądzić, Ŝe nie jesteśmy sami. Obie moŜliwości, a więc Ŝe Wszechświat tętni Ŝyciem i Ŝe przeciwnie, jesteśmy w nim całkiem sami, są równie podniecające. Tak czy owak z mego punktu widzenia pragnienie, by poznać go lepiej, jest nieodparte. Wierzę, Ŝe podobnie jest z kaŜdym człowiekiem obdarzonym prawdziwie poetycką wraŜliwością. Z pewnym ironicznym rozbawieniem myślę o tym, jak wielu informacji dostarczyło nam juŜ teraz „rozplatanie tęczy”. Zaś poetyckie piękno tego, co dziś dzięki owemu rozplataniu dojrzeliśmy - czy byłaby to sama natura gwiazd czy rozszerzanie się Wszechświata - na pewno znalazłoby swój oddźwięk w wyobraźni Keatsa, zmusiłoby Coleridge’a do jakichś szaleńczych rozwaŜań, a i sercu Wordswortha kazało bić, jak nigdy przedtem. Oto, co powiedział wielki indyjski astrofizyk Subrahmanyan Chandrasekhar w wykładzie, który wygłosił w 1975 roku: Ten „wstrząs na widok piękna”, niewiarygodny fakt, Ŝe odkrycie, do którego doprowadziło dąŜenie do piękna w matematyce, znalazło ścisły odpowiednik w Naturze, przekonuje mnie, iŜ umysł ludzki reaguje najmocniej i najgłębiej właśnie na piękno.23 O ile szczerzej to brzmi niŜ sławne wynurzenia Keatsa wywołane z pozoru identycznymi odczuciami: Piękno jest prawdą, prawda - pięknem: oto wszystko, Co wiesz, co ci potrzeba wiedzieć na tej Ziemi. Oda do greckiej urny (1820)24 Keats i wspomniany Lamb powinni wznieść toast za poezję, za matematykę i za poezję matematyki. Wordsworth nie potrzebował takiej zachęty. Jego (i Coleridge’a) natchnieniem był między innymi wiersz poety szkockiego Jamesa Thomsona To the memory of Sir Isaac Newton [Na cześć sir Izaaka Newtona, 1727): ...Nawet światło samo, co ujawnia wszystkie rzeczy. Było niejawne, aŜ gdy jaśniejszy zamysł Rozwinął świetlistą szatę dnia. I kaŜdy promień, kaŜdy wątek, mając swój początek W płomienistej zorzy, bieŜał do naszych oczarowanych oczu. Wpierw Ŝywo wytrysnęła czerwień, Dalej śniady oranŜ, pyszny Ŝółcień, świeŜa zieleń, I zaraz juŜ lekki błękit, ten, co zwykł przepełniać Jesienne nieba, zetlałe i melancholijne. Po nich zagrał głębszy ton indygo z nitką srebra, Rysującą deseń mrozu w szacie tkanej światłem. Na koniec ukazał się Ŝałobny fiolet. A podobne misterium odsłania się wędrowcowi, Gdy po burzy widzi na niebie siedmiobarwny łuk, Wyświecony z rosistej chmury przez niski promień słońca, Załamany w miriadach kropel, ów cud natury; Nieskończone źródło piękna, odwieczne i zawsze nowe. Czy umiałby wysnuć z siebie coś równie doskonałego poeta, Gdy marzy w lubym gaju, przy cichym wtórze strumienia? Albo ów prorok, któremu same niebiosa podszeptują prawdy świata? Nawet teraz zachodzące słońce i płynące chmury. Widziane, o Greenwich, z twych miłych pagórków, oznajmiają mi,

Jak słuszne i jak piękne jest prawo załamania światła. (przełoŜył Maciej Cisło) ROZDZIAŁ 4 KOD KRESKOWY W POWIETRZU Obliczymy kubaturę tęczy, Tu nie ma wątpliwości, Ale krzywa koniunkcji kochających Umknie ścisłej mądrości. EMILY DICKINSON (1894) (przełoŜyła Ludmiła Marjańska) We współczesnym języku angielskim on the air („w powietrzu”) oznacza teŜ „przez radio”, „w eterze”; fale radiowe nie mają jednak właściwie nic wspólnego z powietrzem. Prędzej juŜ moŜna by je potraktować jako niewidzialne długie fale świetlne. Fale powietrzne są za to nośnikiem dźwięku. Ten rozdział jest poświęcony właśnie dźwiękowi oraz innym powoli biegnącym falom, które - a jakŜe - teŜ mogłyby być „rozplecione”, tak jak tęcza. Fale dźwiękowe podróŜują około miliona razy wolniej niŜ fale świetlne (i radiowe), nieco szybciej niŜ Boeing 747, a wolniej od samolotu Concorde. W przeciwieństwie do światła i innych rodzajów promieniowania elektromagnetycznego, które najlepiej rozchodzi się w próŜni, fale dźwiękowe przenoszone są przez ośrodki materialne, takie jak powietrze czy woda. Są to fale wynikające z naprzemiennych ścieśnień i rozrzedzeń ośrodka, w którym występują. W wypadku powietrza równa się to lokalnym wahaniom ciśnienia atmosferycznego. Nasze uszy są rodzajem maleńkich barometrów, zdolnych rejestrować następujące szybko po sobie rytmiczne zmiany ciśnienia. Uszy owadów działają jednak zupełnie inaczej. Aby zrozumieć tę róŜnicę, musimy zrobić niewielką dygresję i zastanowić się, czym tak naprawdę jest ciśnienie. Kiedy przykryjemy dłonią wylot pompki rowerowej, poczujemy ciśnienie jako coś w rodzaju spręŜystego nacisku. Ciśnienie jest w istocie sumą nacisku tysięcy cząsteczek powietrza, przemieszczających się losowo w najrozmaitszych kierunkach. (Szczególnym przypadkiem jest wiatr, składające się nań cząsteczki poruszają się bowiem w zasadzie w jedną stronę). Rozpościerając dłoń, moŜemy w trakcie silnego wiatru odczuć jego napór - to znaczy sumę bombardujących naszą skórę cząsteczek. Cząsteczki powietrza wewnątrz jakiejś zamkniętej przestrzeni, dajmy na to w środku dobrze napompowanej opony rowerowej, wywierają na ściany tej opony ciśnienie proporcjonalne do liczby tych cząsteczek i do temperatury. Cząsteczki poruszają się losowo w róŜnych kierunkach, zderzając i odbijając od siebie nieustannie niczym miliardy piłeczek. Odbijają się zresztą nie tylko od siebie, ale takŜe od wewnętrznych ścian opony, co powoduje, Ŝe owe ścianki są pod ciśnieniem. Co więcej, im cieplejsze powietrze, tym szybszy ruch cząsteczek (temperatura właśnie jest miarą ich prędkości), tak więc ciśnienie powietrza rośnie przy ogrzewaniu. Fale dźwiękowe to oscylacje lokalnych zmian ciśnienia. Ciśnienie całkowite powietrza w dajmy na to szczelnie zamkniętym pokoju zaleŜy od liczby jego cząsteczek i temperatury tam panującej. Wielkości te nie ulegają gwałtownym zmianom. Średnio kaŜdy centymetr sześcienny zawiera tę samą liczbę cząsteczek, a zatem ciśnienie w całym pokoju jest takie samo. Nie zmienia to jednak faktu, Ŝe mogą tam powstawać lokalne zmiany ciśnienia. W centymetrze sześciennym powietrza A moŜe dojść do chwilowego wzrostu ciśnienia kosztem centymetra sześciennego B, z którego część cząsteczek przechodzi na jakiś czas do tego pierwszego. Zwiększone ciśnienie A wywołuje ruch odwrotny, a więc cząsteczki dąŜą do powrotu do B, cały zaś układ - do przywrócenia równowagi. W skali większej, geograficznej, taki przepływ powietrza z obszarów o wysokim ciśnieniu do rejonów o ciśnieniu niŜszym wywołuje wiatry. Na mniejszą skalę moŜna w ten sposób wyjaśniać naturę dźwięku, z tą

róŜnicą, Ŝe zmiany ciśnienia mają tu wyraźnie charakter bardzo szybkich oscylacji „do przodu” i „z powrotem”. Jeśli pośrodku jakiegoś pokoju wywołamy drgania kamertonu, to drgania te będą pobudzały sąsiednie cząsteczki powietrza, prowokując je do dodatkowych wzajemnych zderzeń. Kamerton drga z określoną częstotliwością, powodując, Ŝe otaczający go ośrodek zostaje zaburzony poprzez rozchodzące się w nim we wszystkich kierunkach zmarszczki, które przypominają serie coraz większych okręgów. Czoło fali jest obszarem podwyŜszonego ciśnienia, za nim zaś ciśnienie się zmniejsza. Po czasie określonym przez szybkość oscylacji kamertonu nadchodzi czoło następnej fali. JeŜeli gdziekolwiek w pokoju umieścić maleńki, bardzo szybko reagujący barometr, to jego wskazówka będzie się wychylać w górę i w dół pod wpływem kaŜdego mijającego go czoła fali. Częstość wychyleń wskazówki będzie zaś odpowiadała częstotliwości dźwięku. W gruncie rzeczy ucho kręgowca jest właśnie takim barometrem. Pod wpływem zmian ciśnienia powietrza błona bębenkowa wibruje. Poprzez trzy maleńkie kostki (młoteczek, kowadełko i strzemiączko - sławne kostki, które wyewoluowały z części stawu Ŝuchwowego gadów) jest ona połączona ze ślimakiem, nieco przypominającym odwróconą harfę w miniaturze. Jak w harfie, tak i tutaj, na zwęŜającej się ramie ślimaka rozpięte są „struny”. Struny w węŜszym krańcu ramy wibrują w odpowiedzi na wysokie dźwięki, struny na szerszym krańcu - na dźwięki niskie. Nerwy rozmieszczone na całej powierzchni ślimaka są w uporządkowany sposób odwzorowane w mózgu, który jest dzięki temu informowany, czy błonę bębenkową wprawił w wibrację dźwięk wysoki czy niski. Natomiast uszy owadów to nie małe barometry, ale małe wiatrowskazy. „Mierzą” one przepływ cząsteczek powietrza tworzących „wiatr”, tylko Ŝe wiatr ten zachowuje się nieco dziwnie, po przebyciu bowiem krótkiego odcinka w jakimś kierunku zaczyna wiać w przeciwnym. Rozchodzące się czoło fali, wywołujące zmiany ciśnienia, jest jednocześnie falą przemieszczeń cząsteczek, które zgodnie przesuwają się do jakiegoś obszaru, gdy ciśnienie rośnie, a wycofują z niego, gdy spada. Podczas gdy w naszych uszach występuje błona bębenkowa rozpięta ponad obszarem zamkniętym, wiatrowskazy owadów charakteryzują się tym, Ŝe włoski słuchowe lub błona rozciągnięte są nad komorą zaopatrzoną w otwór. Zgodny rytmiczny przepływ cząsteczek powietrza w jedną stronę i ich powrót w kierunku przeciwnym powoduje wydymanie się włosków słuchowych lub błony w tę czy inną stronę. Widać tutaj, Ŝe wyczucie kierunku, z którego dochodzi dźwięk, nie sprawia owadom najmniejszych trudności. KaŜdy głupi potrafi odróŜnić wiatr północno-południowy od wiatru wschodnio-zachodniego, jeśli ma do dyspozycji wiatrowskaz. Zdolność łatwego rozpoznawania kierunku, z którego nadchodzi dźwięk, jest nieodłączną cechą owadziego systemu odbierania sygnałów dźwiękowych. Co innego nasze barometry. Wzrost ciśnienia jest po prostu wzrostem ciśnienia i naprawdę nie ma znaczenia, skąd nadeszły dodatkowe cząsteczki powietrza. A zatem my, kręgowce obdarzone uszami-barometrami, musimy obliczać kierunek odbieranego dźwięku, porównując niezaleŜne doniesienia z obu stron głowy, podobnie jak oceniamy kolor poprzez porównanie informacji napływających z róŜnych typów czopków. Nasz mózg odbiera informację o natęŜeniu dźwięków w obu uszach, po czym ustala, zwłaszcza w przypadku dźwięków staccato, który z dźwięków przybył w jakim czasie. Niektóre dźwięki zdecydowanie łatwiej poddają się takim porównaniom od innych. Wysokość i odstępy czasowe między sygnałami wydawanymi przez samca świerszcza są tak ustalone, aby ich brzmienie było trudne do wykrycia dla ucha kręgowca, a łatwe do zidentyfikowania dla samicy świerszcza, wyposaŜonej w narząd słuchowy typu wiatrowskazu. Zdarza się nawet, przynajmniej tak odbiera to mój mózg kręgowca, Ŝe niektóre dźwięki świerszcza sprawiają wraŜenie, jakby ich autor hasał po łące bez opamiętania, choć w rzeczywistości wcale nie zmienia swojego połoŜenia.

Dźwięk, podobnie jak światło, tworzy widmo złoŜone z tonów o róŜnej długości fali. „Tęcza” dźwiękowa takŜe poddaje się rozplataniu i właśnie ta cecha decyduje o jej przydatności w fizyce. WraŜenia barwne są etykietami, które nasz mózg przypisuje tej czy innej długości fali świetlnej; podobnie ma się rzecz z dźwiękami; im takŜe wewnątrz mózgu zostają przydzielone identyfikatory, róŜne dla róŜnej wysokości dźwięku. Ale dźwięk to nie tylko jego wysokość. I tu właśnie zaczyna się rozplatanie tęczy. Kamerton i szklana harmonika (ulubiony instrument Mozarta, składający się z delikatnych szklanych kloszy, dostrojonych za pomocą odpowiedniej ilości wody w kaŜdym z nich, z których dźwięk wydobywano, przeciągając zwilŜonym palcem po ich brzegu) wydają krystalicznie czysty dźwięk. Fizycy nazywają takie dźwięki falami sinusoidalnymi. Są to fale o najmniej złoŜonym charakterze, rodzaj teoretycznych fal idealnych. Kiedy potrząśniemy w górę i w dół końcem zwieszonej poziomo liny, to łagodne krzywe, które przesuną się węŜowym ruchem wzdłuŜ niej, będą mniej więcej sinusoidalne, aczkolwiek oczywiście ich częstotliwość będzie o wiele mniejsza niŜ w wypadku fal dźwiękowych. Jak zobaczymy, sinusoida większości fal dźwiękowych ulega znacznemu zaburzeniu. Tymczasem jednak powróćmy do naszego kamertonu czy harmoniki szklanej, które wyśpiewują swoje łagodnie zakrzywione fale zmian ciśnienia, rozchodzące się koncentrycznie wokół źródła dźwięku. Wyobraźmy sobie, Ŝe na drodze fali dźwiękowej znajduje się nieruchomy detektor w postaci barometrowego ucha kręgowca. Wykrywa on niewielki wzrost ciśnienia, po którym następuje równie łagodny jego spadek, regularnie oscylując, bez zawirowań czy odkształceń krzywej. Przy kaŜdym zdwojeniu częstotliwości (albo zmniejszeniu długości fali o połowę, co oznacza to samo) słyszymy przeskok o jedną oktawę. Bardzo niskie częstotliwości, na przykład najgłębsze tony organów, przejmują nas dreszczem, przechodząc przez nasze ciało, ale dla ucha są prawie nieuchwytne. RównieŜ bardzo wysokie częstotliwości są dla ludzi (zwłaszcza starszych) nie do usłyszenia, są za to doskonale słyszalne dla nietoperzy, które wykorzystują je w postaci echa do poruszania się wśród obiektów otoczenia. Jest to jedna z najbardziej zachwycających historii w całej przyrodzie, ale poświęciłem jej juŜ cały rozdział w ksiąŜce Ślepy zegarmistrz, tu więc oprę się pokusie i nie rozbuduję tego wątku. Z wyjątkiem kamertonów i harmonik czyste sinusoidy są przewaŜnie abstrakcją matematyczną. Zwyczajne dźwięki to dość skomplikowane mieszanki fal o róŜnych częstotliwościach, lecz ich „rozplatanie” bardzo się opłaca. Nasze mózgi radzą sobie z ową czynnością bezbłędnie i zadziwiająco skutecznie. Dzięki wielkiemu wysiłkowi potrafimy juŜ sporządzić matematyczny opis (ciągle jednak niedoskonały i niepełny) tego zjawiska, które jest przez nasze uszy z łatwością „rozplatane” - a przez mózg „splatane” - od samego dzieciństwa. Przypuśćmy, Ŝe wprawimy w drgania kamerton o częstotliwości 440 cykli na sekundę, czyli 440 herców (Hz). Usłyszymy czysty ton a leŜący w oktawie rozpoczynającej się od środkowego c. Co róŜni ten dźwięk od tego samego a wydobywanego na przykład ze skrzypiec, klarnetu, oboju czy fletu? OtóŜ kaŜdy instrument jest źródłem mieszaniny fal dźwiękowych, których częstotliwości są najrozmaitszymi wielokrotnościami częstotliwości podstawowej. KaŜdy instrument grający a dostarcza większą część swej energii dźwięku na częstotliwości podstawowej, a więc 440 Hz, przy czym słyszalne są takŜe wibracje o częstotliwościach 880 Hz, 1320 Hz i tak dalej. Wielokrotności częstotliwości podstawowej zwane są wyŜszymi składowymi harmonicznymi, aczkolwiek nazwa ta moŜe być nieco myląca, jako Ŝe harmonią nazywamy zwykle zasady łączenia dźwięków w akordy. „Pojedyncze” brzmienie trąbki jest w gruncie rzeczy mieszaniną składowych harmonicznych, niejako „podpisem” odróŜniającym brzmienie tego instrumentu od brzmienia, dajmy na to, skrzypiec grających „ten sam” dźwięk, ale na inny sposób, wynikający z ich własnej, „skrzypcowej mieszaniny” składowych harmonicznych. Pominę tu pozostałe czynniki

decydujące o brzmieniu instrumentów, takie jak wpływ układu ust na słup wdmuchiwanego powietrza czy brzęk powstający wówczas, gdy smyczek dotyka struny skrzypiec. Pominąwszy wszystkie te dodatkowe komplikacje, oczywiste jest, Ŝe dźwięk wydawany przez trąbkę (czy skrzypce bądź jakikolwiek inny instrument) ma swoje cechy szczególne. MoŜna wykazać, Ŝe pozornie czyste brzmienie danego instrumentu to wytwór naszego mózgu, składającego w jedno wiele fal sinusoidalnych. Oto eksperyment potwierdzający to zjawisko: ustaliwszy, jakie fale sinusoidalne nadają charakterystyczne brzmienie, powiedzmy, trąbce, wybieramy odpowiednie „krystalicznie czyste”, kamertonowe dźwięki i wydobywamy je po kolei. Przez chwilę faktycznie słyszymy oddzielne dźwięki, niczym akord kilku kamertonów, po czym dźwięki nagle, w jakiś cudowny sposób, dopasowują się do siebie, kamertony znikają, a pojawia się to, co Keats nazwał srebrnym głosem trąbek25, dostrojonych do pewnej podstawowej częstotliwości. Aby „uzyskać” brzmienie klarnetu, potrzebna jest inna kombinacja częstotliwości, inny charakterystyczny „kod kreskowy”. I znów udaje się przez chwilę rozróŜnić poszczególne częstotliwości jako dźwięki oddzielnych kamertonów, ale tylko do momentu, aŜ mózg „oswoi” je i da nam wraŜenie owego charakterystycznego „drewnianego” brzmienia klarnetowego. Skrzypce teŜ mają własny kod kreskowy brzmienia, podobnie zresztą jak kaŜdy inny instrument. Jeśli prześledzimy dalej drogę fali ciśnienia powstającej w trakcie grania jakiegoś dźwięku na skrzypcach, to okaŜe się, Ŝe rysuje ona skomplikowaną, powcinaną linię, cyklicznie powtarzającą się na częstotliwości podstawowej, ale z mniejszymi wcięciami na wyŜszych częstotliwościach. Dzieje się tak dlatego, Ŝe róŜne krzywe sinusoidalne składające się na brzmienie skrzypiec nałoŜyły się na siebie, a ich sumą jest właśnie owa nieregularnie powcinana linia. MoŜna napisać program komputerowy, który rozłoŜy kaŜdą skomplikowaną linię charakteryzującą się cyklicznością wzoru na krzywe czyste, które się na nią składają (a więc na oddzielne fale sinusoidalne, których sumarycznym efektem jest nasz skomplikowany wzór). Prawdopodobnie kiedy słuchamy jakiegoś instrumentu, nasz słuch, pospołu z naszym mózgiem, dokonują podobnych operacji: wpierw ucho rozplata dźwięk na jego krzywe składowe, po czym mózg składa je ponownie w całość, dodatkowo opatrując ją etykietką: „trąbka”, „obój” czy cokolwiek innego. JednakŜe to jeszcze nie koniec naszych niezwykłych, choć moŜe nieświadomych wyczynów w tej dziedzinie. Pomyślmy, co się dzieje, kiedy słuchamy całej orkiestry. Wyobraźmy sobie, Ŝe na brzmienie setki instrumentów nakłada się szept sąsiada, sączącego w nasze ucho uczone wywody na temat interpretacji utworu; ludzie pokasłują, a ktoś siedzący za nami, o zgrozo, szeleści opakowaniem od czekolady. Wszystkie te dźwięki wibrują na naszej błonie bębenkowej jednocześnie, sumując się w pojedynczą, ale bardzo zawiłą falę zmian ciśnienia. Wiemy, Ŝe jest to jedna fala, poniewaŜ całą orkiestrę i wszystkie towarzyszące koncertowi hałasy moŜna zapisać na płycie fonograficznej w postaci pojedynczego rowka albo na taśmie magnetofonowej za pomocą jednego śladu. Na wykresie przedstawiającym przebieg zmian ciśnienia w czasie - tak jak są one odbierane przez naszą błonę bębenkową - cały kompleks drgań zsumuje się w pojedynczą linię o skomplikowanym przebiegu. Ale o dziwo, mózg radzi sobie jakoś z odróŜnieniem szelestu od szeptu, kaszlu od trzaskania drzwiami, a takŜe poszczególnych instrumentów od pozostałych! Te ciągłe sztuczki z rozplataniem i ponownym splataniem, z analizą i syntezą - wszystko to jest prawie niepojęte, a jednak udaje się nam bez wysiłku i jakby mimochodem. Tymczasem jeszcze bardziej niezwykłe są sztuczki nietoperzy: ich mózgi analizują docierające do nich seriami echa, by stworzyć z nich szczegółowe i plastyczne, trójwymiarowe obrazy świata, w którym się poruszają, a takŜe owadów, na które polują. Nietoperze potrafią nawet odróŜnić echa własnych sygnałów od echa swych pobratymców. Matematyczna metoda rozkładu zawiłych form liniowych na sinusoidy, które po ponownym zsumowaniu tworzą pierwotną skomplikowaną linię falistą, nazywana jest analizą

Fouriera (od dziewiętnastowiecznego francuskiego matematyka Josepha Fouriera). Stosuje się ją nie tylko do fal dźwiękowych. Właściwie metoda ta została stworzona dla odmiennych celów, ale moŜe być stosowana do kaŜdego procesu - nie tylko w wypadku szybkich fal, takich jak fale dźwiękowe lub ultraszybkie fale świetlne. MoŜna zatem myśleć o analizie Fouriera jako o metodzie matematycznej szczególnie przydatnej do rozplatania tych „tęczy”, w których składające się na nie drgania są wolniejsze niŜ drgania tworzące widmo świetlne. Przykład takich bardzo powolnych drgań widziałem niedawno na drodze w Parku Krugera w Afryce Południowej. Była to kręta, mokra linia ciągnąca się na duŜym odcinku wzdłuŜ drogi, o wyraźnie okresowym charakterze oscylacji i dość zawiłym wzorze. Mój gospodarz, a jednocześnie doświadczony przewodnik powiedział mi, Ŝe jest to ślad moczu samca słonia w okresie wzmoŜonej aktywności płciowej. Samiec słonia, który popada w ten dziwny stan (rodzaj odpowiednika psychicznego tego stanu, zwanego walkabout, spotyka się czasem u australijskich Aborygenów), wydala mocz prawie bez przerwy, najwyraźniej w celu znaczenia terytorium. Amplituda wahań krzywej znaczonej moczem jest wynikiem ruchu długiego penisa, który działa w tym wypadku jak wahadło. (Gdyby penis słonia był doskonałym, newtonowskim wahadłem, krzywa ta miałaby kształt sinusoidy). Na to nakłada się nieco bardziej skomplikowany wzór wynikający z okresowości ruchu całego czteronoŜnego ciała zwierzęcia. Zrobiłem zdjęcia tego śladu, zakładając, Ŝe w przyszłości poddam tę krzywą analizie Fouriera. Z przykrością jednak przyznam, Ŝe nigdy się na to nie zdobyłem. Niemniej teoretycznie jest to do zrobienia. Sfotografowany ślad moczu słonia moŜna nałoŜyć na papier kratkowany, a współrzędne punktów w postaci cyfrowej - wprowadzić do komputera. Komputer mógłby następnie przeprowadzić współczesną wersję obliczeń Fouriera i wyznaczyć sinusoidy składające się na pierwotną, skomplikowaną krzywą. Istnieją moŜe prostsze (acz niekoniecznie bezpieczniejsze) sposoby zmierzenia aktywności członka słonia, ale opisany sposób jest chyba zabawny? Sam baron Fourier byłby z pewnością zachwycony tak nieoczekiwanym sposobem zastosowania swojej metody. Nie ma Ŝadnego powodu, dla jakiego ślad moczu słonia nie mógłby ulec fosylizacji (wszak znamy skamieniałe odciski stóp, a takŜe wydaliny dŜdŜownicy); w takim razie moŜna by sobie wyobrazić sytuację, Ŝe za pomocą analizy Fouriera obliczamy długość członka przedstawiciela wymarłego gatunku mastodontów czy mamutów. I dochodzimy do tego na podstawie pośredniego dowodu, jakim był ślad moczu, pozostawiony przez to zwierzę w okresie godowym. Członek wędrującego słonia waha się z częstotliwością znacznie mniejszą od częstotliwości fali dźwiękowej (aczkolwiek zbliŜoną do niej, jeśli obie przyrównamy do ultraszybkich częstości fal świetlnych). Przyroda dostarcza nam takŜe innych przykładów krzywych falistych, o jeszcze mniejszej częstotliwości - o długości fal mierzonej w latach, a nawet milionach lat. Niektóre z nich, na przykład cykle liczebności populacji, poddano juŜ pewnym odmianom analizy Fouriera. Od 1736 roku Hudson’s Bay Company prowadziła rejestr liczby skór zwierzęcych dostarczanych przez kanadyjskich traperów. Znany oksfordzki ekolog, Charles Elton (1900-1991), zatrudniony przez owo towarzystwo jako konsultant, zorientował się, Ŝe rejestry te mogą dostarczyć informacji na temat wahań liczebności populacji zająca amerykańskiego, rysia i innych zwierząt prześladowanych przez handlarzy futrami. Okazało się, Ŝe liczebność tych populacji jest skomplikowaną mieszaniną rytmów. Poddano je zatem analizie. Pośród rozmaitych długości fal populacyjnych znalazła się jedna o cyklu mniej więcej czteroletnim oraz druga, o okresie zbliŜonym do jedenastu lat. Jedna z hipotez zakłada, Ŝe rytm czteroletni jest wynikiem przesuniętych w czasie interakcji między drapieŜnikami i ofiarami (obfitość zajęcy powoduje plagę rysi, które doprowadzają do niemal całkowitego wyniszczenia tych pierwszych, co z kolei powoduje śmierć z głodu większości rysi, skutkiem spadku ich populacji jest kolejny rozkwit populacji zajęcy itd.). Być moŜe najciekawszą hipotezą dotyczącą rytmów dłuŜszych, jedenastoletnich, jest sugestia, Ŝe mają

one związek z plamami na Słońcu. Skądinąd wiadomo, Ŝe zwiększona aktywność słoneczna pojawia się mniej więcej co 11 lat. Na czym miałby polegać ów wpływ Słońca na populacje zwierząt - nie jest jasne. Być moŜe plamy na Słońcu wpływają na pogodę na Ziemi, a to z kolei decyduje o obfitości poŜywienia na naszej planecie. Tam, gdzie stykamy się z regularnymi cyklami o bardzo długim okresie, istnieje duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe ich przyczyn naleŜy upatrywać w rytmach kosmicznych. Cykle takie wynikają z tego, Ŝe ciała kosmiczne obracają się zwykle wokół swej osi lub krąŜą po orbitach innych ciał niebieskich. Dwudziestoczterogodzinne rytmy aktywności obejmują niemal wszystkie przejawy Ŝycia istot zamieszkujących naszą planetę. Decyduje o tym ruch obrotowy Ziemi wokół swojej osi. Zarazem naleŜy pamiętać, Ŝe zarówno zwierzęta wielu gatunków, jak i ludzie Ŝyją zgodnie z około dwudziestoczterogodzinnym rytmem nawet w kompletnej izolacji od jakichkolwiek wskazówek upływu dnia i nocy, co wskazuje na istnienie w pełni niezaleŜnego, wewnętrznego mechanizmu utrzymywania rytmu dobowego. Kolejnym wybijającym się składnikiem w mieszaninie sinusoid funkcji Ŝyciowych wielu organizmów, przede wszystkim morskich, jest dwudziestoośmiodniowy cykl księŜycowy. KsięŜyc wpływa na biologię zwierząt poprzez wywoływanie na Ziemi cyklicznych, wysokich i niskich fal pływowych. Jednym z powolniejszych wahadeł składających się na szereg Fouriera jest pełny obieg Ziemi po orbicie, trwający nieco więcej niŜ 365 dni, a znajdujący swe odbicie w sezonach rozrodczych, okresowych wędrówkach zwierząt, a takŜe pojawianiu się u nich zimowego okrycia ciała i linienia na przemian. Prawdopodobnie najdłuŜszą oscylacją wychwyconą poprzez „rozplatanie” rytmów biologicznych jest liczący 26 milionów lat cykl masowego wymierania. Paleontolodzy uwaŜają, Ŝe wymarło ponad 99% gatunków, które kiedykolwiek Ŝyły na Ziemi. Na szczęście tempo wymierania gatunków jest na dłuŜszą metę równowaŜone przez tempo powstawania nowych dzięki rozchodzeniu się linii istniejących. Nie oznacza to wszakŜe, Ŝe tempo tych procesów jest stałe w krótszych odcinkach czasu. Wręcz przeciwnie! Tempo wymierania nieustannie oscyluje i tak samo ma się rzecz z tempem pojawiania się nowych gatunków. Są złe okresy, kiedy z powierzchni Ziemi znikają całe grupy gatunków, i dobre, gdy nowe mnoŜą się jedne po drugich. Prawdopodobnie jedna z najgorszych klęsk, prawdziwa Apokalipsa, miała miejsce pod koniec permu, około 250 min lat temu. W tych okropnych czasach zginęło około 90% ówczesnych gatunków, w tym takŜe wiele lądowych gadów ssakokształtnych. Kiedy w końcu doszło do odrestaurowania fauny, na liście mieszkańców Ziemi znalazły się zupełnie nowe gatunki; na lądzie miejsce wymarłych gadów ssakokształtnych zajęły dinozaury. Następne wielkie wymieranie - a takŜe najszerzej omawiane - to wymieranie w okresie kredy (65 min lat temu), w czasie którego doszło do totalnej i niemal natychmiastowej (przynajmniej na tyle, na ile moŜe przekazać zarys kopalny) zagłady wszystkich dinozaurów oraz licznych innych gatunków zwierząt lądowych i morskich. Prawdopodobnie w kredzie wymarło 50% ówczesnych gatunków - co prawda mniej niŜ w permie, ale i tak była to prawdziwie przeraŜająca, globalna tragedia. Ponownie przyroda odbiła się od dna, zniszczona fauna odrodziła się i oto jesteśmy: my, ssaki, potomkowie nielicznych pogrobowców tak ongiś bogatej fauny gadów ssakokształtnych. Teraz my, wspólnie z ptakami, wypełniamy na lądach przestrzeń pozostawioną przez wymarłe dinozaury. AŜ do, najpewniej, następnego masowego wymierania. Epizody masowego wymierania gatunków nie naleŜą do rzadkości i choć rzadko przyjmują aŜ tak katastrofalne rozmiary jak te znane z permu czy kredy, sporo moŜna się o nich dowiedzieć z kroniki Ziemi, jaką są warstwy osadowe. W celu przeprowadzenia analizy Fouriera i ustalenia pojawiających się cykli (co moŜna porównać do próby wsłuchania się w dźwięki absurdalnie głębokiego głosu organów) paleontolodzy zajmujący się analizą statystyczną wprowadzili do komputerów dane na temat liczby gatunków wymarłych w poszczególnych okresach Ŝycia na Ziemi. Obliczenia wykazały (choć nie wszyscy zgadzają

się z tymi wynikami), Ŝe na pierwszy plan wybija się cykl o okresie mniej więcej 26 milionów lat. Co mogłoby być przyczyną periodycznego wymierania o tak gigantycznej długości fali? Najprawdopodobniej ciała niebieskie. Coraz więcej danych pozwala nam sądzić, Ŝe kredową katastrofę wywołała wielka planetoida lub kometa - skała wielkości góry pędząca z prędkością dziesiątek tysięcy kilometrów na godzinę, która uderzyła w powierzchnię Ziemi mniej więcej tam, gdzie dziś znajduje się Półwysep Jukatan w Meksyku. Planetoidy krąŜą dokoła Słońca w pasie, który leŜy wewnątrz orbity Jowisza. Jest ich wiele - zdarzają się całkiem nieduŜe, które zresztą uderzają w Ziemię raz po raz, są jednak teŜ nieliczne, ale wystarczająco wielkie, by ich uderzenie w naszą planetę mogło spowodować kataklizm i masowe wymieranie gatunków. Komety poruszają się wokół Słońca po orbitach większych, wydłuŜonych, pozostając zwykle daleko poza obrębem tego, co zwykliśmy nazywać Układem Słonecznym. Co jakiś czas jednak wdzierają się do niego, jak na przykład kometa Halleya, która pojawia się na naszym niebie co 76 lat, czy teŜ kometa Hale-Bopp, która odwiedza nas co 4000 lat. Być moŜe permskie wymieranie gatunków miało związek z pojawieniem się jakiejś jeszcze większej komety niŜ kometa z okresu kredowego. Niewykluczone, Ŝe owe masowe wymierania gatunków powtarzające się co 26 milionów lat spowodowane są okresowym natęŜeniem częstości uderzeń komet w Ziemię. Powstaje pytanie, dlaczego prawdopodobieństwo zderzania komet z Ziemią zwiększa się co 26 milionów łat. Tu juŜ zapuszczamy się na teren dość dowolnych spekulacji naukowych. Wysuwano między innymi przypuszczenie, Ŝe Słońce ma siostrzaną gwiazdę i Ŝe okres orbitalny tych dwóch ciał kosmicznych wynosi 26 milionów lat. Ten hipotetyczny partner Słońca, którego nigdy nie widzieliśmy, ale któremu zdąŜyliśmy nadać groźne imię Nemezis, przechodziłby - jeden raz w ciągu pełnego obiegu po orbicie - przez tak zwany obłok Oorta: chmurę około biliona komet okrąŜających Słońce poza obrębem orbit planetarnych. Rzeczywiście, moŜna sobie wyobrazić, Ŝe taka gwiazda, przechodząca obok obłoku Oorta lub przez niego, wywoła zaburzenia ruchu komet, co z kolei wpłynie na częstość, z jaką uderzają one w Ziemię. Jeśli istotnie tak jest - ale trzeba przyznać, Ŝe przedstawiony tu ciąg rozumowania nie jest bardzo przekonujący - to Nemezis mogłaby być przyczyną periodycznych epizodów masowego wymierania na Ziemi, zachodzących, jak sądzą niektórzy na podstawie dowodów paleontologicznych, co 26 milionów lat. Nota bene czyŜ nie byłoby zabawne, gdyby się okazało, Ŝe matematyczne „rozplatanie” chaotycznego widma zagłady zwierząt na Ziemi umoŜliwiło wykrycie nieznanej dotąd gwiazdy? Zaczęliśmy od ultrawysokich częstości światła i innych fal elektromagnetycznych, po czym przeszliśmy - przez średnie częstości fal dźwiękowych i kołyszący się członek słonia - do częstości ultra-niskich i do okresów zagłady zwierząt, występujących periodycznie, być moŜe co 26 milionów lat. Powróćmy teraz do zjawiska dźwięku, a właściwie do wspomnianych bajecznych zdolności ludzkiego mózgu, rozplatającego i splatającego na powrót dźwięki ludzkiej mowy. Struny głosowe są w istocie rodzajem membran, wibrujących pod wpływem powietrza przechodzącego przez krtań niczym przez trzcinowe płytki w drewnianych instrumentach stroikowych. Spółgłoski powstają wskutek bardziej lub mniej gwałtownego przerwania przepływu powietrza, spowodowanego złączeniem czy krótkotrwałym zetknięciem się warg, zębów, języka i tylnej części podniebienia. RóŜnice między samogłoskami moŜna przyrównać do tego, co dzieli trąbki i oboje. Wydawanie samogłosek przypomina wyjmowanie lub wkładanie tłumika do wylotu trąbki w celu przesunięcia dominujących fal sinusoidalnych składających się na złoŜony dźwięk. Samogłoski róŜnią się między sobą tonami harmonicznymi, a częstotliwość podstawowa jest oczywiście wyŜsza u dzieci i kobiet niŜ u męŜczyzn. Samogłoski wymawiane przez męŜczyzn brzmią jednak podobnie jak te same głoski wymawiane przez kobiety, a to za sprawą owych tonów harmonicznych, które są charakterystyczne dla danej samogłoski. KaŜda samogłoska

ma zatem typowy dla siebie wzór prąŜków częstotliwości - i tu wracamy do naszego kodu kreskowego. W studiach nad mową poszczególne kody kreskowe zwane są „formantami”. KaŜdy język, czy teŜ wchodzący w jego skład dialekt, ma określoną liczbę samogłosek, a kaŜda z nich ma z kolei własny kod formantowy. W róŜnych językach lub teŜ przy szczególnych sposobach akcentowania wyrazów w danym języku odmienne brzmienie mają te samogłoski, które powstają poprzez środkowe ułoŜenie języka w ustach - znów moŜna przywołać obraz trębacza umieszczającego tłumik wewnątrz rezonatora instrumentu. Teoretycznie mogłoby istnieć ciągłe spektrum samogłosek, jednakŜe kaŜdy język stosuje rodzaj uŜytecznej selekcji, w wyniku czego z całego „widma” wybierane są tylko niektóre samogłoski, nadające konkretnemu językowi charakterystyczne brzmienie. RóŜne języki wybierają róŜne punkty w obrębie ciągłego widma dźwięku. Samogłoska we francuskiej sylabie tu i w niemieckim über - nie występująca zresztą w angielskim (przynajmniej nie w uŜywanej przeze mnie odmianie tego języka) - jest dźwiękiem niemal dokładnie pośrednim między u oraz i. Dopóki róŜnice między samogłoskami są wystarczająco duŜe, by nie powstawały wątpliwości co do tego, o którą z nich chodzi, dopóty nie jest waŜne, które z „kamieni milowych” ustawionych na całej długości widma wybrał sobie dany język. Sprawa ze spółgłoskami jest nieco bardziej skomplikowana, niemniej równieŜ w tym wypadku istnieją charakterystyczne kody kreskowe, pewien konkretny zestaw dźwięków wybrany przez dany język z wszystkich moŜliwych. W niektórych językach uŜywa się dźwięków odległych od widma charakterystycznego dla większości pozostałych. Przykładu tego dostarczają mlaśnięcia występujące w pewnych narzeczach południowoafrykańskich. Podobnie jak w wypadku samogłosek, takŜe i przy spółgłoskach róŜne języki wykorzystują w odmienny sposób dostępny repertuar dźwięków. Kilka języków subkontynentu indyjskiego ma zębową spółgłoskę brzmiącą jak coś pomiędzy angielskimi głoskami „d” i „t”. Francuskie twarde „c” ze słowa comme jest pośrednie między angielskimi twardymi: „c” i „g”. (Zresztą takŜe samogłoska „o” mieści się gdzieś między angielskimi samogłoskami w cod i cud). Język, usta i głos mogą się dostroić do wytwarzania niemal nieskończonej liczby spółgłosek i samogłosek. Następujące po sobie „kody kreskowe” głosek tworzą fonemy, sylaby, a w końcu słowa i zdania. Liczba myśli, które moŜna za ich pomocą wyrazić, jest nieskończona. Co dziwniejsze, moŜna teŜ za ich pomocą przekazywać obrazy, myśli, uczucia, miłość i uniesienie - czyli to, co Keats wyraŜał tak subtelnie w swojej poezji. Ból mrowi w sercu, senne odrętwienie czaru Ogarnia zmysły, jakbym napił się cykuty Albo wychylił puchar ciemnego wywaru Z maku i w nurtach Lety skąpał mózg zatruty: Nie, to nie zawiść wobec twej nieszczęśliwej doli, To raczej nadmiar szczęścia, którym mnie zalewa Szczęście twoje, śródleśna Driado skrzydlata - Szczęście tak pełne, Ŝe aŜ boli, Gdy wśród liści i cieni bukowego drzewa Wyśpiewujesz na całe gardziołko pieśń lata.26 Oda do słowika (1820) Przeczytajcie ten wiersz na głos, a mózg przepełnią wam obrazy, zupełnie jakbyście naprawdę upoili się w letni dzień narkotyczną magią śpiewu słowika wśród gęstych bukowych zarośli. Na jednym poziomie mamy tu pewien wzór fal wywołanych przez zmiany ciśnienia powietrza, wzór, którego złoŜoność zostaje najpierw „rozpleciona” w uchu na sinusoidy, po czym „spleciona” w mózgu, by odtworzyć obrazy i uczucia. Co dziwniejsze, nawet kiedy w drodze analizy matematycznej zamienimy ów schemat w strumień liczb, to i tak zachowa on zdolność przekazywania wyobraŜeń i pobudzania fantazji. Gdy nagrywa się na płytę kompaktową na przykład Pasję według świętego Mateusza Jana Sebastiana Bacha,

próbki „pobrane” w niewielkich odstępach czasu z owych na przemian rosnących i malejących fal ciśnień zostają, z całą ich zawiłością i wszystkimi załamaniami, przełoŜone na dane cyfrowe. Dane te moŜna by wydrukować na papierze w postaci masy beznamiętnych czarno-białych zer i jedynek. Tymczasem to właśnie te cyferki po ponownym przetworzeniu na fale dźwiękowe wywołają łzy w oczach słuchacza. Być moŜe Keatsowi niezupełnie o to chodziło, ale pomysł z pieśnią słowika działającą jak narkotyk nie jest wcale tak bardzo wydumany. Pomyślmy o roli, jaką pieśń ptaka spełnia w przyrodzie, o funkcji, dla jakiej ukształtował ją dobór naturalny. Niewątpliwie dla samców słowików jest korzystne, jeŜeli mogą wpływać na zachowanie się samic, a takŜe przedstawicieli własnej płci. Niektórzy z ornitologów wyobraŜają sobie chyba, Ŝe pieśń słowika rdzawego zawiera taki oto komunikat: „Jestem samcem gatunku Luscinia megarhynchos, w pełnej gotowości rozrodczej, stworzeniem terytorialnym i hormonalnie dojrzałym, zainteresowanym parzeniem się i budową gniazda”. W istocie, pieśń zawiera i tego rodzaju informacje, co znaczy, Ŝe samica, która da im posłuch, moŜe mieć z tego jakieś korzyści dla siebie. JednakŜe moŜna spojrzeć na to i z innej strony, a to „drugie” spojrzenie zawsze wydawało mi się bliŜsze rzeczywistości. OtóŜ pieśń jest nie tyle informacją dla samicy, ile rodzajem manipulacji. Nie wpływa na to, co samica wie, ale zmienia fizjologiczny stan jej mózgu. Działa zatem jak narkotyk. Pomiary poziomu hormonów we krwi samic gołębia i kanarka, a takŜe obserwacje tych zwierząt dowodzą, Ŝe stan ich gotowości płciowej zaleŜy w sposób bezpośredni od wokalizacji samców, przy czym efekty starań zalotników z czasem się akumulują. Dźwięki wydobywające się z gardziołka samczyka kanarka płyną przez uszy samiczki do jej mózgu, w którym powodują skutki, które skądinąd moŜna by wywołać eksperymentalnie za pomocą odpowiedniej iniekcji. Samczy „narkotyk” dociera do samicy za pośrednictwem jej uszu, a nie wskutek zastrzyku, ale róŜnica nie ma wielkiego znaczenia. Hipoteza, Ŝe pieśń słowicza jest rodzajem słuchowego narkotyku, nabiera szczególnego prawdopodobieństwa, kiedy przyjrzymy się, w jaki sposób rodzi się ona w toku Ŝycia danego osobnika. Zwykle młody samiec gatunku śpiewającego uczy się swej pieśni poprzez naśladownictwo, dopasowując fragmenty próbne do wzorca obecnego w jego mózgu - pewnego wrodzonego schematu mówiącego, jak śpiew tego gatunku „powinien” brzmieć. U niektórych ptaków, na przykład u paskówki śpiewnej, taki szablon jest rzeczywiście wrodzony, zaprogramowany przez geny. Wzorce u innych gatunków, jak paskówka białobrewa czy europejska zięba, powstają dzięki „nagraniom” dorosłych samców: osobniki młodociane od dzieciństwa osłuchują się z właściwą im pieśnią. NiezaleŜnie od tego, jakie jest pochodzenie wzorca, młody samiec uczy się pieśni, dopasowując do niego swój śpiew. Wszystko to dzieje się wtedy, kiedy młody ptak szlifuje swoje umiejętności śpiewacze. MoŜna jednak spojrzeć na tę sprawę jeszcze z innego punktu widzenia. Celem pieśni jest przecieŜ wywarcie silnego wpływu na innego przedstawiciela tegoŜ gatunku - czy to potencjalnego partnera, czy teŜ ewentualnego rywala, którego naleŜy odstraszyć. Młody samiec jest wszakŜe członkiem swego gatunku i jako taki ma mózg ukształtowany w sposób dla tego gatunku charakterystyczny. Dźwięk, który pobudza jego emocje, prawdopodobnie będzie równieŜ skuteczny przy pobudzaniu samicy. Zamiast więc wyobraŜać sobie, Ŝe młody samiec stara się dopasować swój sposób śpiewania do wbudowanego wzorca, moŜemy pokusić się o hipotezę, Ŝe ćwiczy on na sobie, jako na typowym przedstawicielu danego gatunku, skuteczność pewnych sekwencji swojej pieśni. Sprawdza, które jej fragmenty działają na niego samego podniecająco; niejako sam na sobie wypróbowuje działanie własnego narkotyku. MoŜemy się teŜ pokusić o zamknięcie tego koła. A moŜe to, Ŝe pieśń słowika działała niczym narkotyk na układ nerwowy Keatsa, wcale nie jest dziwne? Poeta nie jest słowikiem, jest jednak kręgowcem. Zazwyczaj zaś narkotyki, które działają na ludzi, wpływają teŜ na

resztę kręgowców. Leki produkowane w laboratoriach poddawane są dość ograniczonym próbom. Dobór naturalny miał na podobne testy tysiące pokoleń, a zatem spory przedział czasu, aby dobrze dostosować do potrzeb gatunków produkowane przez siebie środki odurzające. Czy ktoś zgani nas za to, Ŝe „sprowadzamy Keatsa na ziemię”? Nie wierzę, aby sam Keats mógł nam to mieć za złe, podobnie jak Coleridge. Fakt, Ŝe Oda do słowika dopuszcza analogię z narkotycznym odurzeniem, czyni ją cudownie prawdziwą. Podobnie jak tęczy nie szkodzi, gdy „rozplata” się ją za pomocą pryzmatu, tak i ludzkim uczuciom nie uwłaczają próby ich analizy i objaśniania. W tym rozdziale, a takŜe w poprzednim, wspomniałem o kodzie kreskowym, traktując go jako symbol precyzyjnej analizy. Mieszanina światła zostaje więc rozdzielona na składające się na nią kolory i kaŜdy moŜe dojrzeć piękno jej części składowych. I to jest pierwsza analiza. Po bliŜszym przyjrzeniu się ujawnione zostają delikatne linie, i znów porywa nas elegancja zjawiska, niezwykły ład w naturze i to, Ŝe jesteśmy go w stanie zrozumieć. Kod kreskowy Fraunhofera opowiada nam o szczegółach budowy odległych gwiazd. Precyzyjny układ prąŜków jest zakodowaną wiadomością, która dociera do nas z przestrzeni odległej o całe parseki. Tam, gdzie moŜna by pomyśleć, Ŝe jedynym sposobem na wyjaśnienie budowy jakiejś gwiazdy jest fantasmagoryczna wyprawa, trwająca być moŜe dwa tysiące pokoleń ludzkich, pojawia się jako rozwiązanie elegancka i oszczędna metoda odkrywania szczegółów budowy ciała niebieskiego przez „rozplecenie” emitowanego przez nie widma. Podobną historię znaleźliśmy na innym poziomie, gdy przyglądaliśmy się kreskom formantów występujących w mowie czy harmonicznym kodom kreskowym w muzyce. Tę samą klasę znajdziemy w kodzie kreskowym dendrochronologii - paski przyrostów rocznych sekwoi mówią nam dokładnie, w którym roku drzewo wykiełkowało z nasienia i jaka była pogoda w kaŜdym następnym roku (o tym mówi szerokość poszczególnych słojów). Podobnie jak wędrujące przez przestrzeń kosmiczną linie Fraunhofera, tak pierścienie przyrostów rocznych drzewa dostarczają nam informacji z przeszłości. I znów występuje tutaj owa szczególna, elegancka oszczędność. Tak samo ma się rzecz, moŜe nawet w sposób jeszcze bardziej wyrazisty, z falami dźwiękowymi w mowie i muzyce, z owym „kodem kreskowym w powietrzu”. Od jakiegoś czasu słyszymy teŜ coraz więcej o nowym rodzaju kodu kreskowego, o „genetycznych odciskach palców” - kodzie obecnym w krwi. Kod kreskowy DNA ujawnia i rekonstruuje szczegóły dotyczące Ŝycia ludzkiego tam, gdzie nawet legendarnym sławom detektywistycznym opadłyby ręce. Metoda wykorzystująca istnienie kodu kreskowego w krwi znajduje swe główne praktyczne zastosowanie na salach sądowych. O tym teŜ traktować będzie - a takŜe o korzyściach, jakie moŜe przynieść naukowe podejście do tego problemu - następny rozdział. ROZDZIAŁ 5 KOD KRESKOWY W SALI ROZPRAW A On powiedział: — I wam biada, biegli w Prawie, bo nakładacie na ludzi cięŜary nie do uniesienia, a sami ani jednym palcem ich nie dotykacie. [....] Biada wam, biegli w Prawie, bo wzięliście klucz do poznania [Prawa], aleście sami nie weszli, a tym, którzy usiłowali wejść, przeszkodziliście!27 Ewangelia według św. Łukasza W świetle powyŜszego moŜe się wydawać, Ŝe prawo znajduje się jak najdalej od poezji czy cudów nauki. Być moŜe w samych abstrakcyjnych pojęciach sprawiedliwości i uczciwości moŜna by szukać poetyckiego piękna, choć wątpię, czy jest wielu prawników, których by to właśnie motywowało. Ale właściwie chcemy mówić w tym rozdziale o czym innym. Poruszę tu znaczenie nauki dla prawa, czyli jej nową rolę w społeczeństwie, w którym

naukowe rozumienie świata moŜe się stać nieodłącznym towarzyszem cnót obywatelskich. Na salach sądowych Ŝąda się od ławników, by rozumieli dowody, których znaczenia często nie pojmują w pełni sami prawnicy. Dowód oparty na „rozpleceniu” DNA - czyli coś, co moglibyśmy nazwać kodem kreskowym krwi - moŜe być tu znakomitym przykładem. Z tego właśnie uczynimy główny temat niniejszego rozdziału. Wiedza na temat DNA jednak to nie wszystko, czego mogą dostarczyć naukowcy. Jeszcze waŜniejsze mogą się okazać inne naukowe sposoby pozyskiwania niezbędnego materiału dowodowego, a mianowicie teorie rachunku prawdopodobieństwa i statystyki, leŜące u samych podstaw wiedzy. Te sprawy wykraczają daleko poza wąski problem dowodu w postaci DNA. Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, Ŝe adwokaci w Stanach Zjednoczonych wzbraniają się czasem powoływać na ławników osoby z wykształceniem przyrodniczym. CóŜ to moŜe znaczyć? Nie podaję w wątpliwość prawa adwokatów do odrzucenia takiego czy innego składu ławy przysięgłych. Ławnik moŜe mieć uprzedzenia rasowe lub klasowe względem podsądnego. Oczywiste jest, Ŝe zajadły przeciwnik homoseksualizmu nie powinien osądzać przypadku przemocy wobec homoseksualisty. Właśnie z tego powodu adwokaci w niektórych krajach mają prawo przeegzaminować potencjalnych ławników i ewentualnie skreślić ich nazwiska z listy. Aby pozbyć się takich czy innych osób ze składu ławy przysięgłych, adwokaci ze Stanów Zjednoczonych potrafią jednak obierać kryteria dość dwuznaczne. Pewien znajomy opowiadał mi, Ŝe miał kiedyś zasiąść na ławie przysięgłych. Była to sprawa o odszkodowanie za obraŜenia cielesne, a prawnik zapytał: „Czy jest wśród państwa ktoś, kto miałby obiekcje przed przyznaniem memu klientowi znacznej, dajmy na to siedmiocyfrowej sumy odszkodowania?”. Prawnik ma prawo zdyskwalifikować ławnika nawet bez podania powodów. Być moŜe przepis taki nie jest zły, ale tylko raz widziałem, jak go zastosowano i ten jeden raz okazał się niewypałem. Byłem członkiem 24-osobowego zespołu, spośród którego miano wyłonić 12 ławników. JuŜ dwukrotnie brałem udział w sprawach, w których ławnikami byli ci sami ludzie, i znałem po trosze ich słabości. Jeden z męŜczyzn był zajadłym zwolennikiem karania; byłem przekonany, Ŝe taką samą postawę przyjmie niezaleŜnie od przebiegu procesu. Adwokat wszakŜe bez wahania potwierdził jego kandydaturę. Następną kandydatką była otyła niewiasta w średnim wieku - całkowite przeciwieństwo owego męŜczyzny, moŜna by rzec chodząca łagodność, prawdziwy dar dla obrońcy. Być moŜe jej wygląd sugerował jednak coś innego i właśnie na niej postanowił adwokat poćwiczyć swe prawo do sprzeciwu. Nigdy nie zapomnę pełnego boleści wyrazu jej twarzy, kiedy obrońca - nie wiedząc, Ŝe pozbawia się cichego sprzymierzeńca - zdecydowanym gestem oddzielił ją od reszty składu ławy przysięgłych. Wróćmy jednak do zadziwiającego zjawiska: prawnikom w Stanach Zjednoczonych zdarza się wykluczyć kandydatów z grona potencjalnych ławników na podstawie argumentu, Ŝe dana osoba ma wykształcenie przyrodnicze albo zna się na genetyce czy na teorii prawdopodobieństwa. O co w tym chodzi? CzyŜby genetycy byli znani z głęboko zakorzenionych uprzedzeń do jakiejś grupy społecznej? A moŜe matematycy z natury są krwioŜerczy i pragną przestępców jedynie „karać i wieszać, bo tylko to do nich przemawia”? Oczywiście, Ŝe nie. Nikt tego nawet nie sugeruje. Obiekcje prawników mają bardziej trywialne podłoŜe. OtóŜ do sal sądów karnych coraz częściej wkraczają nowego typu dowody: dowody w postaci „genetycznych odcisków palców”, o wielkiej sile Przekonywania. Jeśli podsądny jest niewinny, to DNA moŜe być przekonującym sposobem na udowodnienie jego niewinności. Z drugiej zaś strony, jeśli oskarŜony jest winny, to istnieje znaczne prawdopodobieństwo, Ŝe dowód w postaci DNA wykaŜe jego winę nawet tam, gdzie nie ma innych przekonujących co do tego przesłanek. Zarazem sądzenie na podstawie dowodów dotyczących DNA nie jest rzeczą prostą. Istnieją pewne aspekty tego zagadnienia, które dodatkowo utrudniają zrozumienie problemu...

Niemniej moŜna by myśleć, Ŝe uczciwy prawnik, który chce, by stało się zadość sprawiedliwości, powinien się cieszyć, gdy w składzie ławy przysięgłych znajdą się osoby zdolne zrozumieć przedstawiane im argumenty. CzyŜ to nie byłoby świetnie mieć wśród ławników jedną czy dwie osoby równowaŜące ignorancję zdezorientowanych członków ławy? JakiŜ to prawnik woli, by ławnicy nie nadąŜali za przebiegiem rozprawy, za tokiem rozumowania prawników po obu stronach? Odpowiedź jest prosta: prawnik, któremu bardziej zaleŜy na wygraniu sprawy niŜ na wyjawieniu prawdy. Czyli po prostu prawnik. Faktycznie rzecznicy obu stron, zarówno obrońcy, jak i oskarŜyciele, często wykluczają z grona ławników osoby o wykształceniu przyrodniczym. Jedną z podstawowych kwestii poruszanych w rozprawach karnych jest sprawa identyfikacji danej osoby. Czy rzeczywiście osobą, którą widziano, jak w pośpiechu opuszczała jakieś miejsce, był na przykład Richard Dawkins? Czy kapelusz, który został na miejscu zbrodni, jest naprawdę jego nakryciem głowy? Czy odciski palców znalezione na broni naleŜą do niego? Pozytywna odpowiedź na którekolwiek z tych pytań nie musi jeszcze stanowić o jego winie, ale niewątpliwie moŜe mieć duŜe znaczenie i powinna być brana pod uwagę. Większość z nas, łącznie z ławnikami i prawnikami, ma wewnętrzne poczucie, Ŝe dowód w postaci zeznań naocznego świadka jest szczególnie wiarygodny. Pod tym względem prawie na pewno nie mamy racji, ale owo błędne przekonanie moŜna zrozumieć. Niewykluczone, Ŝe takie podejście do sprawy ukształtowały w człowieku tysiące lat ewolucji, w trakcie których najbardziej godne zaufania były świadectwa naoczne. Gdybym zobaczył człowieka w czerwonej wełnianej czapce wspinającego się po rynnie, niełatwo by mnie było później przekonać, Ŝe miał on na głowie niebieski beret. Intuicja podpowiada nam, Ŝe takie świadectwo przewyŜsza kaŜde inne. A jednak liczne badania dowodzą, Ŝe świadek naoczny, nawet rozsądny i działający w dobrych intencjach oraz w pełni przekonany o swej racji, często myli się co do nawet najbardziej oczywistych szczegółów, takich jak kolor ubrania czy liczba napastników. Tam, gdzie identyfikacja jakiejś osoby ma kluczowe znaczenie - na przykład kiedy zgwałcona kobieta ma zidentyfikować gwałciciela - sąd zarządza elementarny test statystyczny, polegający na identyfikacji napastnika w grupie kilku osób przypadkowych, w której znajduje się teŜ męŜczyzna podejrzany przez policję na podstawie innych przesłanek. Pozostałe osoby w tej grupie to wzięci z ulicy przechodnie, bezrobotni aktorzy czy wreszcie policjanci po cywilnemu. Jeśli kobieta wybierze statystę, jej zdolność do identyfikacji napastnika zostaje zakwestionowana. Jeśli jednak wskaŜe człowieka, który jest podejrzany równieŜ przez policję, jej świadectwo traktowane jest z całą powagą. I słusznie. Zwłaszcza jeśli liczba uczestników konfrontacji jest duŜa. I nie trzeba być specjalistą w dziedzinie statystyki, aby zrozumieć dlaczego. Oczywiste jest, Ŝe podejrzenie policji oparte bywa na poszlakach, nie zaś na stuprocentowych dowodach, inaczej bowiem nie byłoby w ogóle powodu, aby prosić kobietę o pomoc w identyfikacji. Zgodność między wskazaniem kobiety a niezaleŜnymi przesłankami policji robi wraŜenie. Gdyby wytypowana do konfrontacji grupa liczyła jedynie dwie osoby, to prawdopodobieństwo, Ŝe świadek wybierze osobę podejrzewaną przez policję, wynosiłoby 50%, niezaleŜnie od tego, czy ów wybór był losowy czy błędny. PoniewaŜ policja teŜ moŜe się mylić, test taki obciąŜony będzie niedopuszczalnym ryzykiem błędu. Jeśli jednak ustawimy do konfrontacji dwadzieścia osób, to prawdopodobieństwo, Ŝe trafny wybór jest dziełem przypadku lub wynikiem zgadywania, wynosi juŜ tylko 1/20. A zatem zbieŜność między podejrzeniami policji i wyborem świadka zaczyna mieć znaczenie. Mamy tu do czynienia z ustalaniem prawdopodobieństwa, w jakim stopniu otrzymane wyniki zaleŜą od przypadku. Z kolei prawdopodobieństwo wyboru przypadkowego (a więc nie wnoszącego nic do sprawy) staje się jeszcze mniejsze, gdy grupa przedstawiona do konfrontacji liczy 100 osób; ryzyko błędu wynosi wtedy 1/100, a więc

znacznie mniej niŜ 1/20. Im więcej uczestników konfrontacji, tym większa pewność słuszności oskarŜenia. Nasza intuicja mówi nam takŜe, Ŝe potencjalni podejrzani wybrani do konfrontacji nie powinni się między sobą zbyt róŜnić. Jeśli pokrzywdzona kobieta powie w trakcie wstępnego przesłuchania, Ŝe napastnik miał brodę, a policja zaaresztowała podejrzanego brodatego osobnika, to niewątpliwie błędem byłoby go zestawiać z 19 gładko ogolonymi męŜczyznami. Z równym skutkiem moŜna by go pokazać samego. Nawet jeśli kobieta nie powiedziała nic o wyglądzie napastnika, to mając w areszcie punka w skórzanej kurtce, nie powinno się go umieszczać w grupie księgowych w garniturach i ze składanymi parasolami w ręku. W krajach zróŜnicowanych etnicznie kwestie te mają szczególne znaczenie. Nietrudno zrozumieć, dlaczego nie powinno się osób czarnoskórych stawiać do konfrontacji w gronie białych, i na odwrót. Gdy pomyśleć, w jaki sposób dokonuje się identyfikacji jakiegoś człowieka, to na pierwsze miejsce wysuwa się twarz. Właśnie w rozróŜnianiu twarzy osiągamy największą biegłość. Jak zobaczymy w całkiem odmiennym kontekście, wygląda nawet na to, Ŝe pewna część naszego mózgu wyewoluowała właśnie po to, by rozpoznawać twarze. Istnieje szczególny typ uszkodzenia mózgu, który to uniemoŜliwia, choć wszelkie procesy związane z widzeniem pozostają nie naruszone. Tak czy inaczej twarze są wyjątkowo dobrą podstawą do rozpoznawania, poniewaŜ tak bardzo się między sobą róŜnią. Bardzo rzadko natykamy się na dwie osoby, których twarze są nieodróŜnialne - pominąwszy dobrze znany przypadek bliźniaków jednojajowych. Nie jest to jednak niemoŜliwe - odpowiednia charakteryzacja upodabnia aktora do wybranej osoby. Dyktatorzy często zatrudniają swoich sobowtórów, by pokazywali się w ich zastępstwie, gdy są zajęci czym innym, lub aby ściągali na siebie uwagę zamachowców. Niektórzy przypuszczają nawet, Ŝe tacy charyzmatyczni przywódcy jak Hitler, Stalin, Franco, Saddam Hussein czy Oswald Mosley często noszą wąsy właśnie po to, by sobowtórom łatwiej było się do nich upodobnić. Niewykluczone, Ŝe w podobnym celu Mussolini golił sobie głowę. Poza bliźniętami jednojajowymi niekiedy takŜe nasi bliscy krewni tak nas przypominają, Ŝe ludzie, którzy ich niezbyt dobrze znają, biorą ich za nas samych. (Szkoda, Ŝe najpewniej nieprawdziwa jest historyjka o tym, jak doktor Spooner, swego czasu dziekan mojego college’u, zatrzymał pewnego studenta i powiedział: „Nigdy nie pamiętam, czy to twój brat zginął na wojnie czy ty?”. Podobnie zresztą jak zapewne większość anegdot, których jest bohaterem). Owo podobieństwo między braćmi i siostrami, ojcami i synami, dziadkami i wnukami pozwala nam tym lepiej uświadomić sobie bogactwo najrozmaitszych rysów twarzy w całej populacji niespokrewnionych ze sobą osób. Twarze są jednak tylko częścią całego obrazu. Człowiek przecieŜ to suma róŜnych cech, które moŜna wykorzystać do jego identyfikacji. Pewien mój szkolny kolega utrzymywał (i potwierdzały to moje wyrywkowe sprawdziany), Ŝe potrafi rozpoznać kaŜdego z osiemdziesięciu uczniów mieszkających w naszym budynku wyłącznie po krokach. Z kolei moja znajoma ze Szwajcarii twierdziła, Ŝe na podstawie zapachu utrzymującego się pokoju jest w stanie rozpoznać, którzy z jej znajomych właśnie go opuścili. I wcale nie dlatego, Ŝe mieli oni wstręt do mydlą, ale dlatego, Ŝe była obdarzona niezwykle wraŜliwym powonieniem. Dowodem na istnienie takiej wraŜliwości jest fakt, Ŝe psy policyjne potrafią rozróŜnić dwie istoty ludzkie jedynie na podstawie ich zapachu - z wyjątkiem bliźniąt jednojajowych. O ile wiem, policja nie posługuje się tym sposobem, gotów jestem się jednak załoŜyć, Ŝe moŜna by tak wytresować psy gończe, by szły tropem porwanego dziecka, gdyby dostały do powąchania próbkę zapachu jego bliźniaka. Być moŜe udałoby się nawet wykorzystać ich zdolności do rozstrzygania sporów o ojcostwo. Głosy ludzkie są równie charakterystyczne jak twarze; róŜne zespoły badawcze pracują od jakiegoś czasu nad komputerowym sposobem identyfikacji ludzi na podstawie głosu. CzyŜ

nie byłoby wspaniale kiedyś zapomnieć na dobre o pęku kluczy do domu i zdać się na sterowany głosem komputer, uległy jedynie naszemu własnemu wezwaniu „Sezamie, otwórz się!”? Charakter pisma, dzięki swojej niepowtarzalności, stanowi dostateczną gwarancję autentyczności podpisu na czekach bankowych i innych waŜnych dokumentach. Tak naprawdę jednak podpis nie jest całkowicie bezpiecznym rozwiązaniem, gdyŜ zbyt łatwo moŜna go sfałszować; niemniej zadziwia fakt, jak łatwo rozpoznać kogoś na podstawie charakteru pisma. Obiecującą nowinką na polu ustalania niepowtarzalnych cech ludzi jest badanie tęczówki oka. Przynajmniej jeden ze znanych mi banków wprowadził eksperymentalną identyfikację klientów za pomocą skanowania tęczówki. Osoba taka staje przed kamerą, która fotografuje jej oko, po czym przeprowadza cyfrową analizę otrzymanego obrazu i zapisuje wyniki w postaci 256-bitowego kodu kreskowego człowieka. Z całym szacunkiem dla opisanych sposobów trzeba jednak powiedzieć, Ŝe Ŝadna z tych metod nie umywa się do genetycznych odcisków palców, które - właściwie zastosowane - stwarzają wręcz niezwykłe moŜliwości. Nie ma nic dziwnego w tym, Ŝe psy policyjne potrafią rozróŜnić dwie osoby (z wyjątkiem rodzeństwa jednojajowego) na podstawie zapachu. Nasz pot zawiera złoŜoną mieszaninę białek, a ich skład jest z kolei zaszyfrowany co do najmniejszych szczegółów w naszym DNA. W przeciwieństwie do charakteru pisma czy wyglądu twarzy, które stanowią pewne kontinuum i przechodzą stopniowo jedne w drugie, geny wykorzystują kod cyfrowy, podobny do tego, jakim posługują się komputery. Ludzie róŜnią się od siebie pod względem genetycznym - oczywiście znów z wyjątkiem rodzeństwa jednojajowego. Nasza odmienność ma charakter dyskretny, nieciągły; występuje tu konkretna liczba róŜnic, które moŜna by nawet policzyć, gdyby ktoś się uzbroił w cierpliwość. DNA kaŜdej mojej komórki jest identyczny (plus minus jakiś niewielki margines błędu, nie licząc teŜ krwinek czerwonych, które w ogóle nie zawierają materiału genetycznego, oraz komórek rozrodczych, które zawierają losowy zestaw połowy moich genów). Mój DNA róŜni się od DNA występującego w kaŜdej z komórek innego człowieka i to nie w jakiś nieokreślony, trudny do opisania sposób, ale charakteryzuje się on konkretną liczbą odmiennych podstawień w ciągach miliardów „liter” składających się na nasz materiał genetyczny. Znaczenie cyfrowej rewolucji, jaka dokonała się w genetyce molekularnej, jest doprawdy ogromne. Przed epokowym odkryciem budowy DNA, ogłoszonym w 1953 roku przez Watsona i Cricka, nie było Ŝadnych podstaw, by nie zgadzać się z konkluzją zawartą w opublikowanym w 1931 roku autorytatywnym dziele Charlesa Singera A Short History of Biology (Krótka historia biologii): [...] pomimo wszelkich odmiennych interpretacji teoria genu nie jest teorią „mechanistyczną”. Gen, czy to jako jednostka chemiczna czy fizyczna, nie jest wcale pojęciem łatwiej przyswajalnym niźli sama komórka czy teŜ na przykład cały organizm. Co więcej, choć ta teoria mówi o genach w taki sam sposób, jak teoria atomowa o atomach, naleŜy jednak pamiętać, Ŝe między obiema teoriami istnieje głęboka przepaść. Atomy bowiem istnieją „niezaleŜnie”, tym samym moŜna dokonywać analizy ich własności. MoŜna je nawet wyizolować. Choć nie moŜemy ich zobaczyć, moŜemy je badać w róŜnych warunkach i w róŜnych układach, choćby właśnie pojedynczo. Nie odnosi się to jednak do genu, który istnieje jedynie jako część chromosomu, a chromosom - jako część komórki. Jeśli zaŜądam Ŝywego chromosomu, a więc jedynej efektywnej formy chromosomu, nikt mi go nie dostarczy, chyba Ŝe w jego Ŝywym otoczeniu, bowiem byłoby to tak, jakbym prosił o czyjąś Ŝywą rękę czy nogę. Doktryna relatywności pełnionych funkcji jest równie prawdziwa dla genów, jak dla kaŜdego innego narządu, istnieją one bowiem i działają tylko w relacji do narządów pozostałych. Ostatnia z biologicznych teorii pozostawia nas zatem w tym samym miejscu, w którym rozpoczynała pierwsza: w obliczu siły zwanej Ŝyciem lub psyche, będącej

nie tylko wyjątkową, ale wręcz unikalną w kaŜdym ze swych przejawów, pojedynczo i zbiorowo. Nic bardziej błędnego. Zgodnie z tym, co mówią Watson i Crick, i rewolucją, którą rozpoczęli, gen moŜna wyizolować. MoŜna go oczyścić, skrystalizować, odczytać jako informację zapisaną cyfrowo, wydrukować tę informację na kartce, wprowadzić ją do komputera, odczytać ponownie i umieścić gen w probówce, a wreszcie na nowo umieścić go w Ŝywym organizmie, gdzie będzie działał dokładnie tak samo, jak na początku. Kiedy gdzieś około 2003 roku dobiegnie końca międzynarodowy Projekt Poznania Genomu Człowieka28 - przedsięwzięcie mające na celu kompletne zsekwencjonowanie ludzkiego materiału genetycznego - cały genom istoty ludzkiej zmieści się na dwóch standardowych płytach kompaktowych, pozostawiając jeszcze dość miejsca na podręcznik embriologii molekularnej. Te dwie płyty moŜna wysłać w przestrzeń kosmiczną i rasa ludzka będzie sobie mogła wtedy ze spokojem wymierać, licząc na to, Ŝe kiedyś, w przyszłości, jakaś dostatecznie zaawansowana cywilizacja być moŜe spróbuje zrekonstruować istotę ludzką. Tymczasem wróćmy jednak na Ziemię, gdzie wielkie znaczenie techniki tzw. genetycznych odcisków palców, zwanej teŜ daktyloskopią genetyczną, bierze się właśnie z tego, Ŝe kod DNA jest tak dogłębnie, gruntownie cyfrowy. Dlatego teŜ róŜnice między poszczególnymi osobami ludzkimi moŜna precyzyjnie policzyć, a nie tylko ogólnie oszacować. Przedstawiam tu kwestię niepowtarzalności DNA kaŜdego człowieka z duŜym przekonaniem, niemniej naleŜy pamiętać, Ŝe pogląd ten ma podstawy wyłącznie statystyczne. Teoretycznie moŜe się zdarzyć, Ŝe w wielkiej loterii rozmnaŜania płciowego dwukrotnie wypadną te same genetyczne numery. „Identyczny bliźniak” Izaaka Newtona moŜe przyjść na świat choćby jutro. JednakŜe liczba ludzi, którzy musieliby się urodzić, aby taki przypadek nabrał cech prawdopodobieństwa, jest większa od liczby atomów we Wszechświecie. W przeciwieństwie do twarzy, głosu czy charakteru pisma DNA większości naszych komórek nie zmienia się przez całe nasze Ŝycie, nie moŜna teŜ na niego wpłynąć ani poprzez trening, ani drogą operacji plastycznej. Tekst zapisany w DNA składa się z olbrzymiej liczby „liter”, przy czym dość dokładnie potrafimy oszacować, jaka ich część moŜe być wspólna dla, powiedzmy, rodzeństwa lub najbliŜszych krewnych, a jaka dla dalszych krewnych czy nawet osób obcych. Dzięki temu DNA nie tylko znakuje ludzi w sposób niemoŜliwy do podrobienia i przypisuje ich definitywnie do śladów pozostawionych w postaci nasienia czy krwi, ale takŜe pozwala ustalić stopień pokrewieństwa genetycznego, na przykład ojcostwo. Prawo brytyjskie zezwala na imigrację, pod warunkiem Ŝe osoba zainteresowana potrafi udowodnić, iŜ jej rodzice są obywatelami Wielkiej Brytanii. Pewna liczba dzieci z subkontynentu indyjskiego padła swego czasu ofiarą podejrzliwości pracowników urzędu imigracyjnego, poniewaŜ przed wprowadzeniem metody genetycznych odcisków palców zwykle nie było sposobu na udowodnienie swoich racji - w tym wypadku pokrewieństwa z obywatelem Wielkiej Brytanii. Teraz jest to łatwe. Trzeba jedynie mieć próbkę krwi domniemanego ojca lub matki, a następnie porównać konkretny zestaw genów z tej próbki z odpowiednim zestawem genów dziecka. Wynik jest jasny i jednoznaczny - nie pozostawia Ŝadnych wątpliwości, które stwarzałyby potrzebę dodatkowych ocen jakościowych. JuŜ dziś sporo młodych ludzi zawdzięcza swe angielskie obywatelstwo właśnie metodom analizy genetycznej. Podobnej metody uŜyto niedawno do identyfikacji szczątków odkrytych w Jekaterynburgu, o których sądzono, Ŝe naleŜą do wymordowanej rodziny carskiej. Filip, ksiąŜę Edynburga, którego bliskie pokrewieństwo z rodem Romanowów jest powszechnie znane, chętnie uŜyczył próbki swej krwi. Na tej podstawie moŜna było ustalić, Ŝe znalezione szkielety stanowią istotnie szczątki rodziny cesarskiej. W innym, jeszcze bardziej makabrycznym przypadku udowodniono, Ŝe szkielet ekshumowany w Ameryce Południowej naleŜał do doktora Mengele, nazistowskiego zbrodniarza wojennego nazywanego „Doktor

Śmierć”. DNA wyodrębniony z fragmentów szkieletu porównano z materiałem genetycznym z krwi pobranej od Ŝyjącego syna Mengelego, co pozwoliło ustalić autentyczność szczątków. Całkiem niedawno zaś metody tej uŜyto do zidentyfikowania pewnego ciała wykopanego w Berlinie. Okazało się, Ŝe chodzi tu o szczątki Martina Bormanna, prawej ręki Hitlera, którego zniknięcie wywołało na świecie niekończącą się falę spekulacji, plotek, a takŜe ponad sześć tysięcy doniesień o zaobserwowaniu jego osoby. Choć w odniesieniu do DNA uŜyliśmy metafory nawiązującej do odcisków palców, nasz cyfrowy materiał genetyczny jest nawet bardziej unikalny niŜ wzory linii papilarnych naszych palców. Niemniej metafora ta oddaje rzeczywistość, poniewaŜ często się zdarza, analogicznie do zwykłych odcisków palców, Ŝe przestępca opuszczający miejsce zbrodni pozostawia za sobą ślady zawierające jego materiał genetyczny. DNA moŜna wyizolować z plamy krwi na dywanie, z nasienia pozostawionego w ciele ofiary gwałtu, z zaschniętej wydzieliny z nosa na chusteczce, z potu czy z włosów. Uzyskany DNA moŜna potem porównać z materiałem genetycznym podejrzanego; to, czy dana próbka DNA pochodzi od konkretnej osoby, moŜna ustalić z niemal kaŜdym poŜądanym stopniem prawdopodobieństwa. Jaka zatem kryje się tu trudność? Dlaczego dowody w postaci DNA wywołują tyle kontrowersji? W czym tkwi problem z zaakceptowaniem tak waŜnych materiałów dowodowych? Co sprawia, Ŝe prawnicy swobodnie manipulują ławnikami, doprowadzając do tego, Ŝe ci albo źle interpretują takie dowody, albo wręcz pomijają je w swych rozwaŜaniach? Dlaczego niektóre sądy posunęły się do desperackiego kroku, jakim było wykluczenie takich dowodów w ogóle? Istnieją trzy potencjalne źródła problemu, jedno dość proste, jedno skomplikowane i jedno głupie. Głupim i skomplikowanym zajmę się za chwilę, pierwszym natomiast i oczywistym powodem w wypadku kaŜdego rodzaju dowodu jest prosta, ale bardzo waŜna, moŜliwość popełnienia zwykłego ludzkiego błędu. A właściwie moŜliwości, poniewaŜ zawsze jest mnóstwo okazji do błędów lub nawet sabotaŜu. Probówka z krwią moŜe zostać opatrzona złą etykietką - przez pomyłkę albo umyślnie, aby kogoś obciąŜyć. Próbka pochodząca z miejsca zbrodni moŜe zostać zanieczyszczona, na przykład potem technika laboratoryjnego czy policjanta. Groźba zanieczyszczenia jest szczególnie duŜa, kiedy wykorzystuje się nadzwyczajną metodę powielania DNA, zwaną łańcuchową reakcją polimerazy (PCR). Łatwo zrozumieć, dlaczego powielanie takie niekiedy jest potrzebne. Maleńki ślad potu na kolbie rewolweru zawiera zaledwie odrobinę DNA. Nawet najczulsza analiza nie moŜe się obyć bez pewnej minimalnej ilości materiału. Metoda PCR, opracowana w 1983 przez amerykańskiego biochemika Kary’ego B. Mullisa, jest w tym wypadku prawdziwym dobrodziejstwem. Przy PCR bierze się taką ilość DNA, jaką akurat mamy, i produkuje miliony jego kopii, namnaŜając go do woli. JednakŜe, jak przy kaŜdym powielaniu, wraz z właściwym elementem powielane są teŜ błędy. Przypadkowe fragmenty DNA z komórek obecnych na przykład w pocie laboranta zostaną powielone z równą efektywnością jak próbka z miejsca zbrodni, co w sposób oczywisty stanowi zagroŜenie dla sprawiedliwego wyroku. MoŜliwość popełnienia błędu istnieje jednak nie tylko przy pracy nad dowodami w postaci DNA. Wszystkie rodzaje dowodów mogą paść ofiarą nieudolności czy rozmyślnego matactwa, dlatego tak waŜne przy wszelkich z nimi zabiegach są dokładność i ostroŜność. Dane osobowe w tradycyjnym katalogu odcisków palców takŜe mogą zostać źle oznakowane. Jeśli narzędzia zbrodni mogły dotykać osoby postronne, naleŜy pobrać od nich odciski palców tak samo jak od podejrzanego, by móc później dokonać porównań. Sądy podejmują wszelkie środki, by ustrzec się przed ewentualnymi błędami, te jednak nadal się zdarzają, czasem z tragicznym skutkiem. Dowody w postaci DNA nie są odporne na niechlujstwo, ale nie są teŜ jakoś szczególnie na nie podatne, z wyjątkiem moŜe metody PCR, która zwielokrotnia błąd. Gdyby z powodu zdarzających się niekiedy pomyłek odrzucono w ogóle dowody w postaci DNA, czyŜ nie byłby to precedens pozwalający na odrzucenie wszelkich innych dowodów?

Musimy liczyć na to, Ŝe opracowane zostaną takie procedury postępowania i tak rygorystycznie przestrzegane będą wszelkie środki ostroŜności, iŜ uchroni nas to przed ewentualnością popełniania ludzkich błędów przy zbieraniu najrozmaitszych materiałów dowodowych. Bardziej skomplikowane argumenty przeciwko wykorzystywaniu dowodów w postaci DNA wymagałyby dłuŜszego wyjaśnienia. One takŜe podobne są do trudności charakteryzujących tradycyjne rodzaje dowodów, ale fakt ten często nie znajduje zrozumienia na sali sądowej. Tam, gdzie chodzi o identyfikację, występują zwykle dwa typy błędów, odpowiadające dwóm rodzajom pomyłek, na które naraŜony jest kaŜdy dowód oparty na statystyce. W jednym z kolejnych rozdziałów nazwiemy je błędami typu 1 i 2, tutaj jednak wygodniej będzie je określić jako błąd „fałszywie dodatni” i „fałszywie ujemny”. Kiedy przestępca wymknie się sprawiedliwości, poniewaŜ nie zostanie rozpoznany - popełniony zostanie błąd fałszywie ujemny. A fałszywie dodatni - który większość ludzi uzna za duŜo bardziej groźny - kiedy niewinny człowiek zostanie skazany, poniewaŜ ma pecha i przypomina rzeczywistego sprawcę zbrodni. Gdy naoczny świadek wskaŜe niewinną osobę dlatego, Ŝe przypomina mu napastnika, moŜe ona zostać aresztowana - i to jest właśnie błąd fałszywie dodatni. śeby tego uniknąć, organizuje się konfrontacje, przy czym prawdopodobieństwo pomyłki jest tym mniejsze, im więcej osób bierze w niej udział. Niebezpieczeństwo pomyłki rośnie, gdy grupa - o czym mówiliśmy juŜ wcześniej - zostanie niewłaściwie dobrana (np. do jednego brodacza doda się wyłącznie gładko ogolonych męŜczyzn). W wypadku DNA groźba błędu fałszywie dodatniego jest teoretycznie bardzo nieznaczna. Mamy próbkę krwi podejrzanego i próbkę DNA z miejsca zbrodni. Gdybyśmy byli w stanie ustalić cały zestaw genów w obu próbkach, prawdopodobieństwo fałszywego posądzenia wynosiłoby jeden do miliarda miliardów. Nie licząc bliźniąt jednojajowych, szansa na niezaleŜne powtórzenie identycznej kombinacji genetycznej u dwóch róŜnych osób praktycznie równa się zeru. Niestety, ustalenie całej sekwencji genów człowieka nastręcza wiele trudności. Nawet kiedy dobiegnie końca Projekt Poznania Genomu Człowieka, pomysł, by jego ekwiwalent stosować w wypadku kaŜdego przestępstwa, jest nierealistyczny. W praktyce laboranci sądowi koncentrują swą uwagę na małych fragmentach genomu, najlepiej tych odcinkach DNA, które w danej populacji charakteryzują się pewną zmiennością. I tutaj właśnie rodzi się obawa, Ŝe choć w wypadku całego genomu moŜna spokojnie odrzucić ewentualność przypadkowej identyczności, istnieje prawdopodobieństwo, Ŝe genom dwóch konkretnych osób jest identyczny na jakimś małym odcinku - tym, który mamy czas zanalizować. Prawdopodobieństwo, Ŝe coś takiego się zdarzy, naleŜałoby wyliczać dla kaŜdego fragmentu genomu; wtedy dopiero moŜna decydować, czy warto podejmować ryzyko. Im dłuŜszy odcinek DNA analizujemy, tym mniejsza groźba błędu; jest to zaleŜność, z którą spotkaliśmy się przy omawianiu liczby osób stających wraz z podejrzanym do konfrontacji policyjnej. RóŜnica polega na tym, Ŝe aby taka grupa mogła współzawodniczyć ze swoim konkurentem, czyli testem genetycznym, musiałaby się składać nie z kilkudziesięciu, ale z tysięcy, milionów czy nawet miliardów osób. Abstrahując wszakŜe od tej róŜnicy ilościowej, obie procedury mają wiele wspólnego. Przekonamy się wkrótce, Ŝe istnieje genetyczny ekwiwalent naszej hipotetycznej grupy osób do konfrontacji, w której pośród gładkolicych statystów ustawiono brodatego podejrzanego. Wcześniej jednak powiedzmy nieco więcej na temat genetycznych odcisków palców. Oczywiście analizie poddajemy odpowiadające sobie fragmenty genomu pochodzącego z materiału pobranego od osoby podejrzanej oraz z próbki znalezionej na miejscu przestępstwa. Wybrane części genomu zwykle charakteryzują się sporą zmiennością w obrębie populacji. Darwinista mógłby zauwaŜyć w tym miejscu, Ŝe fragmenty mało zmienne są zwykle

najistotniejsze dla przetrwania organizmu. KaŜda istotna zmiana w tych waŜnych genach jest szybko usuwana z populacji wskutek śmierci osobników, u których wystąpiła - tak działa darwinowski dobór naturalny. Niektóre części genomu cechuje jednak znaczne zróŜnicowanie, być moŜe dlatego, Ŝe nie są one kluczowe dla przetrwania organizmów. To jednak nie wszystko, poniewaŜ niektóre z bardzo potrzebnych genów teŜ mają tendencję do zmienności. Powody takiego stanu rzeczy są nierozstrzygnięte. Pozwolę sobie na krótką dygresję... CóŜ by to było za Ŝycie, zawsze pełne presji, gdyby odmówiono nam prawa do pewnych dygresji? Przedstawiciele szkoły „neutralistycznej”, skupieni wokół wybitnego japońskiego genetyka Motoo Kimury, uwaŜają, Ŝe geny waŜne są jednakowo waŜne, niezaleŜnie od formy, w jakiej występują. Z tego faktu nie wynika bynajmniej, Ŝe są nieuŜyteczne, ale Ŝe w kaŜdej postaci radzą sobie ze swymi zadaniami równie dobrze. Jeśli wyobrazimy sobie geny jako pewne przepisy, wyraŜone za pomocą słów, to moŜna by przyjąć, Ŝe inne formy tych genów zanotowane zostały tymi samymi słowami, ale inną czcionką; znaczenie jest to samo i produkt identyczny. Zmiany genetyczne, mutacje, które nie powodują Ŝadnych róŜnic, nie są dostrzegane przez dobór naturalny. Z punktu widzenia Ŝycia zwierzęcia w ogóle nie są mutacjami, ale z punktu widzenia badaczy sądowych byłyby one potencjalnie przydatne. W obrębie kaŜdej populacji dochodzi po jakimś czasie do sporego zróŜnicowania w tzw. loci (miejscach) na chromosomie; i w zasadzie tego rodzaju zmienność moŜna by wykorzystać w metodzie genetycznych odcisków palców. Inna teoria zmienności, przeciwstawna względem zasady neutralności głoszonej przez Kimurę, zakłada, Ŝe odmienne wersje genów spełniają w istocie inne funkcje i Ŝe istnieje powód, dla którego dobór naturalny utrzymuje je w obrębie danej populacji. Na przykład wyobraźmy sobie, Ŝe istnieją dwie alternatywne formy białka krwi, a i b, których występowanie wiąŜe się z podatnością na choroby, nazwijmy je odpowiednio odpowiednio alfluenca i betakoza, przy czym kaŜda z postaci białka niesie z sobą odporność na tę drugą chorobę. Zwykle choroba zakaźna zbiera obfite Ŝniwo dopiero przy znacznym zagęszczeniu potencjalnych ofiar; poniŜej pewnego progu nie dochodzi do wybuchu epidemii. W populacji zdominowanej przez typ a często wybucha epidemia alfluency, ale betakoza jest rzadkością. W takiej sytuacji dobór naturalny faworyzuje typ b, czyli osobniki odporne na alfluencę. Powodzenie tego typu powoduje, Ŝe bardzo szybko staje się on formą dominującą w populacji. Wtedy następuje odwrócenie sytuacji. Populację dręczą epidemie betakozy, dlatego tym razem osobniki przenoszące białko typu a są wyraźnie faworyzowane przez dobór naturalny (poniewaŜ one na tę chorobę nie zapadają). Populacja będzie oscylować między stanem dominacji osobników typu a i b bądź teŜ pojawi się stan „równowagi”, niejako pośredni, gdy populacja stanie się mieszaniną obu form występujących mniej więcej w równych proporcjach. Tak czy inaczej rozwaŜany gen będzie się charakteryzował znaczną zmiennością, co umoŜliwia zastosowanie metody genetycznych odcisków palców. Zjawisko takie zwane jest „doborem zaleŜnym od częstości” i uwaŜa się je za jedną z przyczyn istnienia duŜej zmienności w populacjach. Są teŜ i inne tego przyczyny. Dla naszych celów waŜne jest jednak przede wszystkim to, Ŝe w genomie istnieją fragmenty charakteryzujące się zmiennością. NiezaleŜnie od tego, jaki przybierze obrót dyskusja nad tym, czy waŜne odcinki genomu są zmienne, jedno jest pewne: w kaŜdym genomie występuje cała masa fragmentów, które nigdy nie są odczytywane, a tym samym nigdy nie przekładane na odpowiadające im białka. W istocie zadziwiająco duŜa część naszego materiału genetycznego pozostaje w całkowitej bezczynności. Fragmenty te mogą się zatem róŜnić między sobą do woli, co sprawia, Ŝe stanowią znakomity materiał do analiz metodą genetycznych odcisków palców.

Jak gdyby na potwierdzenie faktu, Ŝe duŜa część DNA nie pełni Ŝadnych waŜnych funkcji, całkowita ilość materiału genetycznego w komórkach rozmaitych organizmów jest bardzo zróŜnicowana. „Cyfrowy” charakter informacji zawartej w DNA sprawia, Ŝe moŜemy ją liczyć w tych samych jednostkach, w jakich mierzymy pojemność pamięci komputera. Jeden bit informacji to tyle co wybór między „tak” i „nie”, jedynką lub zerem, czy teŜ prawdą a fałszem. Komputer, na którym teraz piszę, ma 256 megabitów (32 megabajty) pamięci podstawowej. (Pierwszy mój komputer miał większe rozmiary, ale zaledwie jedną pięciotysięczną tej pamięci). Wielkością odpowiadającą bitowi jest w DNA jeden nukleotyd. PoniewaŜ w DNA występują cztery róŜne nukleotydy, zatem ilość informacji mieszcząca się w kaŜdym z nich równa się 2 bitom. Pospolita bakteria jelitowa Escherichia coli ma genom złoŜony z 4 milionów par nukleotydów, co równa się 8 megabitom. DNA traszki grzebieniastej Triturus cristatus zawiera 40 tysięcy megabitów. (RóŜnica rzędu 5000 razy między traszką a bakterią odpowiada róŜnicy między pamięcią mojego obecnego komputera a pojemnością pierwszego). Ludzki genom ma 3 tysiące „megapar nukleotydów”, czyli 6 tysięcy megabitów. A więc 750 razy więcej niŜ bakteria (to zaspokaja naszą próŜność) - co jednak z traszką, która bije nas na głowę, bo ma ich aŜ sześciokrotnie więcej? MoŜna by pomyśleć, Ŝe wielkość genomu nie jest wprost proporcjonalna do tego, co robi: prawdopodobnie całkiem spora część DNA traszki w ogóle nie robi nic. I rzeczywiście tak jest. Ale rzecz ma się tak samo z naszym własnym materiałem genetycznym. Wiemy skądinąd, Ŝe tylko około 2% z 3 miliardów par nukleotydów składających się na nasz genom bierze udział w kodowaniu białek. Resztę nazywa się zazwyczaj „śmieciowym DNA”. Być moŜe traszka grzebieniasta ma więcej takiego DNA niŜ my. Ale innych traszek to nie dotyczy. Nadmiar DNA moŜna podzielić na róŜne kategorie. Część wygląda jak prawdziwy materiał genetyczny i prawdopodobnie stanowi pozostałość po starych, nie działających juŜ genach - coś w rodzaju Ich przedatowanych kopii, będących nadal w obiegu. Gdyby takie pseudogeny odczytać, to oczywiście zawierałyby informacje. Ale nie są one odczytywane i nie są przekładane na język białek. Podobnie rzecz się ma z twardymi dyskami naszych komputerów: one takŜe zawierają masę niepotrzebnych informacji, stare kopie plików, a takŜe miejsce zarezerwowane dla przejściowych operacji komputera itd. My, uŜytkownicy komputerów, nie widzimy tego całego śmietnika, poniewaŜ komputery pokazują nam tylko te części dysku, o których musimy wiedzieć. Gdybyśmy zarazem zechcieli przeczytać wszystko, co jest zapisane na twardym dysku, bajt po bajcie, to okazałoby się, Ŝe choć na dysku jest rzeczywiście wiele śmieci, sporo z nich zawiera jakieś informacje. Na twardym dysku mojego komputera moŜna by prawdopodobnie znaleźć dziesiątki rozrzuconych luzem fragmentów niniejszego rozdziału, choć przecieŜ istnieje jedna „oficjalna” jego wersja, właśnie ta, którą pozwala mi zobaczyć komputer (plus jakaś kopia zapasowa, dla bezpieczeństwa). Poza DNA, który moŜna by odczytać, genom zawiera jeszcze mnóstwo DNA, który nie tylko nie jest odczytywany, ale i nie ma Ŝadnego sensu. Są tam jakieś sekwencje bez znaczenia, czasem powtórki jednego nukleotydu, wielokrotne następstwo minisekwencji dwóch nukleotydów czy wreszcie powtórzenia pewnych bardziej skomplikowanych motywów. W przeciwieństwie do omawianego juŜ rodzaju DNA, powtórzeń tych nie moŜna uznać za przedatowane kopie uŜytecznych genów. Powtórzenia te nie są odczytywane i prawdopodobnie nie mają Ŝadnego zastosowania. (Są, w kaŜdym razie, bezuŜyteczne dla przetrwania zwierzęcia. Patrząc jednak na sprawę z pozycji „samolubnego genu” - o czym pisałem w innej ksiąŜce - moŜna powiedzieć, Ŝe kaŜdy rodzaj śmieciowego DNA jest „uŜyteczny” dla samego siebie, jeśli stale trwa, a do tego tworzy swoje kolejne kopie. Sugestia ta nabrała rozgłosu pod chwytliwym zwrotem „samolubnego DNA”, co jest o tyle nieszczęśliwe, Ŝe w znaczeniu, jakie przyjąłem pierwotnie, termin ten obejmował równieŜ DNA aktywny. Dlatego niektórzy zaczęli nazywać go „supersamolubnym DNA”).

A zatem niezaleŜnie od przyczyn, które do tego prowadzą, genomy zawierają śmieci genetyczne, i to w całkiem znacznej ilości. PoniewaŜ organizm materiału tego nie uŜywa, moŜe się on do woli róŜnicować. Jak mówiliśmy, geny potrzebne mogą się zmieniać w bardzo niewielkim stopniu, przy czym większość zmian (mutacji) powoduje, Ŝe gen pracuje mniej wydajnie. Zwierzę wskutek tego ginie, a gen nie zostaje przekazany potomstwu. W ten właśnie sposób działa darwinowski dobór naturalny. Ale mutacje w śmieciowym DNA (zwykle polegające na zmianie liczby powtórzeń w jakimś regionie) nie są „zauwaŜane” przez dobór naturalny. Dlatego, kiedy przyjrzymy się bliŜej jakiejś populacji, stwierdzamy, Ŝe większość materiału nadającego się do identyfikacji metodą genetycznych odcisków palców znajduje się właśnie w niewykorzystywanych partiach DNA. Jak wkrótce zobaczymy, uŜyteczne są zwłaszcza wielokrotne powtórzenia tandemowe, poniewaŜ zmienność w takich miejscach wyraŜa się róŜną liczbą powtórzeń - cechą ilościową, którą łatwo zmierzyć. Gdyby nie to, laboranci sądowi musieliby poddawać kaŜdą próbkę dokładnemu sekwencjonowaniu. Oczywiście jest to wykonalne, ale ustalanie sekwencji nukleotydów DNA zabiera duŜo czasu. Tandemowe powtórzenia pozwalają na zastosowanie róŜnych przemyślnych skrótów, takich jak wynalezione przez Aleca Jeffreysa z Uniwersytetu w Leicester, słusznie uwaŜanego za ojca metody genetycznych odcisków palców (obecnie juŜ sir Aleca). Ludzie róŜnią się liczbą powtórzeń tandemowych obecnych w wybranym miejscu DNA. Być moŜe ja mam 147 powtórzeń jakiegoś nonsensownego fragmentu, podczas gdy u kogoś innego w tym samym miejscu genomu znajdują się 84 powtórzenia identycznego genetycznego bełkotu. W drugim miejscu genomu mogę mieć 24 powtórzenia sekwencji nonsensownej, a kto inny - 38. W ten sposób oboje mamy swoje własne genetyczne odciski palców, które moŜna ująć jako pewien zestaw liczb, z których kaŜda odpowiada powtórzeniom jakiejś nonsensownej sekwencji w konkretnym genomie. Powtórzenia tandemowe otrzymujemy od rodziców. Wszyscy mamy po 46 chromosomów, 23 chromosomy od ojca i 23 odpowiadające im, tzw. homologiczne chromosomy od matki. Razem z chromosomami dostajemy powtórzone sekwencje tandemowe. Wasz ojciec otrzymał 46 chromosomów od swoich rodziców, jednakŜe nie przekazał ich wam w całości. KaŜdy z chromosomów jego matki złączył się z odpowiednim chromosomem jego ojca i zanim taki mieszany chromosom znalazł się w plemniku, który przyczynił się do waszego powstania, doszło do wymiany bitów informacji genetycznej. KaŜdy plemnik i kaŜda komórka jajowa są niepowtarzalne, gdyŜ zwierają unikalną mieszankę matczynych i ojcowskich chromosomów. Proces wymiany dotyczy zarówno odcinków zawierających powtórzenia tandemowe, jak i tych, które przenoszą informację. Liczbę sekwencji tandemowych dziedziczymy zatem w taki sam sposób jak kolor oczu lub kędzierzawość włosów. Z tą róŜnicą, Ŝe kolor oczu wynika z połączonego działania genów obojga rodziców, natomiast liczba powtórzeń sekwencji tandemowych jest właściwością samych chromosomów, moŜe być więc mierzona niezaleŜnie dla matki i ojca. Fragmenty DNA zawierające powtórzenia sekwencji tandemowych dają dwa odczyty: chromosom od ojca ma swoją liczbę powtórzeń, a chromosom od matki - swoją. Od czasu do czasu chromosomy podlegają mutacji - przypadkowej zmianie pod względem liczby powtórzeń owych sekwencji. Niekiedy obszar sekwencji tandemowych zostaje przecięty w wyniku crossing over (wspomnianego procesu wymiany odcinków chromosomów homologicznych w trakcie powstawania komórek rozrodczych). Stąd właśnie bierze się zmienność pod względem liczby tych powtórzeń w populacji. Cały ich urok polega na tym, Ŝe tak łatwo je policzyć. Nie trzeba wikłać się w drobiazgowe sekwencjonowanie DNA, wystarczy coś na kształt waŜenia wchodzących w jego skład nukleotydów. Lub - aby uŜyć innej dobrej analogii - rozdzielenia ich niczym światło słoneczne na barwne pasma za pomocą pryzmatu. Wyjaśnię teraz jeden ze sposobów takiej analizy.

Najpierw konieczne są pewne przygotowania. Trzeba przygotować tak zwaną sondę DNA, która dokładnie pasuje do „nonsensownej” sekwencji będącej obiektem naszego zainteresowania. Sonda ta zwykle liczy nie więcej niŜ 20 nukleotydów. Dziś przygotowanie takiego fragmentu nie nastręcza wielkich trudności. Jest na to kilka sposobów: maszynę do wytwarzania krótkich jednoniciowych fragmentów DNA o określonej sekwencji nukleotydów moŜna kupić równie łatwo, jak się kupuje klawiaturę do wydziurkowania poŜądanego zestawu liter w systemie Braille’a. Zaopatrując naszą maszynę w wyznakowane promieniotwórczym izotopem składniki, sprawiamy, Ŝe sonda staje się radioaktywna, a więc łatwa do zidentyfikowania (jako Ŝe naturalny DNA nie jest radioaktywny). Radioaktywne sondy są w tej metodzie narzędziem podstawowym i musimy się w nie zaopatrzyć przed przystąpieniem do zajęć z genetycznych odcisków palców metodą Jeffreysa. Innym waŜnym narzędziem jest enzym restrykcyjny. Enzymy restrykcyjne to takie białka, których głównym zadaniem jest przecinanie DNA, i to przecinanie w ściśle określonych miejscach. Na przykład jeden enzym restrykcyjny będzie wędrował wzdłuŜ chromosomu, szukając sekwencji GAATTC (G, C, T i A to cztery litery, z których składa się alfabet DNA; geny wszystkich Ŝywych istot na Ziemi zapisane są właśnie za pomocą tych czterech liter, a róŜnią się one jedynie kolejnością, w jakiej owe litery występują). Inny enzym restrykcyjny tnie DNA zawsze tam, gdzie pojawia się sekwencja GCGGCCGC. RóŜne enzymy restrykcyjne naleŜą do podręcznego wyposaŜenia współczesnego biologa molekularnego, a pozyskuje się je z bakterii, które wykorzystują je w celach obronnych. KaŜdy enzym restrykcyjny odszukuje swoją własną, charakterystyczną sekwencję nukleotydów, do której się przyczepia i którą przecina. W następnym etapie cała sztuka polega na tym, by wybrać taki enzym restrykcyjny, który przecina sekwencję, jaka nie występuje w obrębie interesującego nas powtórzenia. Dzięki temu cały DNA zostaje poszatkowany na krótkie odcinki, zakończone charakterystycznymi dla danego enzymu zestawami nukleotydów. Oczywiście nie wszystkie odcinki będą zawierały powtórzenie tandemowe, o które nam chodzi. Wiele róŜnych odcinków DNA moŜe być przecieŜ ograniczonych motywem rozpoznawanym przez enzymatyczne noŜyce. Niemniej niektóre z nich będą zawierały poszukiwane powtórzenia, a długość takiego odcinka będzie w duŜej mierze zaleŜała od liczby występujących w nim powtórzeń. Jeśli mój nonsensowny fragment DNA składa się z 147 powtórzeń, a kogoś innego z 83, to odcinki powstałe po pocięciu mojego DNA będą odpowiednio dłuŜsze. Odcinki te moŜna zmierzyć, stosując metodę dobrze sprawdzoną w biologii molekularnej. Jest to trochę podobne do rozszczepiania białego światła za pomocą pryzmatu. Standardowym „pryzmatem” dla DNA jest kolumna do elektroforezy Ŝelowej, czyli długa rurka wypełniona półpłynną substancją, przez którą przepływa prąd elektryczny.29 Z jednej strony kolumny wlewa się roztwór zawierający mieszaninę odcinków DNA. PoniewaŜ wszystkie fragmenty DNA są przyciągane przez ujemną elektrodę, która znajduje się na drugim końcu rurki, cząsteczki DNA zaczynają powolną wędrówkę przez kolumnę. Ale nie wszystkie posuwają się z tą samą prędkością. Jak światło o niskiej częstotliwości drgań szybciej przechodzi przez szkło, tak i tutaj małe cząsteczki są szybsze od duŜych. W rezultacie, kiedy po odpowiednim czasie odetnie się dopływ prądu, poszczególne odcinki DNA znajdą się w róŜnych miejscach kolumny. Podobnie jak w doświadczeniu Newtona, podczas którego kolory rozdzieliły się, gdyŜ światło zbliŜone do niebieskiego krańca widma przechodziło przez szkło wolniej niŜ światło z krańca czerwonego. śadnych fragmentów DNA na razie jednak nie widzimy. Kolumna elektroforetyczna na całej swej długości wygląda tak samo. Nie ma Ŝadnych powodów, aby sądzić, Ŝe odcinki DNA o róŜnej długości znajdują się w róŜnych jej miejscach. Nic teŜ nie wskazuje na to, który z domniemanych pasków zawiera poszukiwane przez nas powtórzenia. Co zrobić, aby paski stały się widoczne? Tutaj właśnie przychodzi nam w sukurs sonda radioaktywna.

Aby poszukiwane powtórzenia stały się widoczne, zastosujemy przemyślną metodę nazywaną na cześć jej odkrywcy metodą Southerna. (Analogicznie do nazwy Southern biot, czyli identyfikacji DNA metodą Southerna, wprowadzono teŜ, robiąc trochę zamieszania, nazwy Northern biot i Western biot, które wszakŜe nie mają nic wspólnego z Ŝadnym panem Northernem czy Westernem). Kolumienkę Ŝelu wyjmuje się z rurki i kładzie na arkusz z nitrocelulozy (filtr). DNA z Ŝelu przechodzi na nitrocelulozę, która juŜ wcześniej została skropiona roztworem z niewielką ilością radioaktywnej sondy, mającej nam wskazać, które paski zawierają powtórzenia będące obiektem naszego zainteresowania.30 Cząsteczki sondy, obecne na całej długości arkusza, dobierają się w pary z odpowiednimi cząsteczkami badanego DNA, zawierającymi poszukiwane powtórzenie, zgodnie z zasadą komplementacji nukleotydów obowiązującą w DNA. Nadmiar sondy zostaje wypłukany. Teraz jedynymi cząsteczkami sondy pozostałymi na nitrocelulozie są te, które związały się z odpowiadającymi im powtórzeniami, przesiąkającymi z Ŝelu na nitrocelulozę. Arkusz nitrocelulozowy kładzie się następnie na kliszy rentgenowskiej, która wskutek tego zostaje naświetlona w miejscach występowania sondy. Po wywołaniu kliszy znajdziemy na niej zestaw czarnych kresek: i oto mamy następny kod kreskowy. Ten ostateczny kod kreskowy, który otrzymujemy po zastosowaniu metody Southerna, to właśnie genetyczny odcisk palca danej osoby. Przypomina on linie Fraunhofera, pozwalające zidentyfikować poszczególne gwiazdy, czy teŜ linie formantów, wskazujących na daną samogłoskę. I odwrotnie - genetyczny kod kreskowy wygląda bardzo podobnie do linii Fraunhofera oraz linii formantów. Szczegóły dotyczące metody genetycznych odcisków palców są dość skomplikowane i nie będę się juŜ w nie zagłębiał. Na przykład jedno z rozwiązań polega na jednoczesnym bombardowaniu DNA róŜnymi sondami radioaktywnymi. W rezultacie otrzymujemy mieszaninę rozmaitych kodów kreskowych. W przypadkach ekstremalnych kreski nakładają się na siebie i wychodzi z tego jedna długa smuga, zawierająca odcinki DNA o wszelkiej moŜliwej długości, obecne w dowolnym miejscu genomu. Taka metoda nie sprawdza się, gdy chodzi o identyfikację konkretnej osoby. Inne rozwiązanie, wykorzystujące tylko jedną sondę naraz, ma na celu znalezienie konkretnego focus na chromosomie. Takie odwzorowanie - „odcisk jednego miejsca na chromosomie” - daje elegancki, przejrzysty obraz, podobny do linii Fraunhofera. Ale oznacza to zarazem tylko jeden lub dwa paski na osobę. Nawet wtedy jednak prawdopodobieństwo pomylenia ludzi jest stosunkowo niewielkie. Nie chodzi tu wszak o cechy typu „oczy brązowe, oczy niebieskie”, względem których wielu ludzi wcale się od siebie nie róŜni. Pamiętajmy, Ŝe cechy, które zmierzyliśmy, to długości powtórzonych odcinków tandemowych. Liczba moŜliwych powtórzeń konkretnej sekwencji jest tak wielka, Ŝe nawet odwzorowanie pojedynczego miejsca na chromosomie wystarcza do identyfikacji danej osoby. Wystarcza - ale dla pewności genetycy sądowi stosują zwykle kilka odmiennych sond, dzięki czemu prawdopodobieństwo błędu jest naprawdę niewielkie. Niemniej, skoro moŜe od tego zaleŜeć Ŝycie i wolność człowieka, to musimy chyba pomówić o tym, jak bardzo niewielkie powinno być owo prawdopodobieństwo. Po pierwsze, trzeba wrócić do rozróŜnienia między błędem fałszywie dodatnim a błędem fałszywie ujemnym. Dowód w postaci DNA moŜe zostać uŜyty albo do oczyszczenia niewinnego człowieka z zarzutów, albo do jednoznacznego wskazania przestępcy. Przypuśćmy, Ŝe z pochwy ofiary gwałtu pobrano nasienie. Na podstawie innego typu dowodów policja aresztowała juŜ pewnego człowieka, nazwijmy go A. Od podejrzanego pobiera się krew, po czym przeprowadza badania umoŜliwiające porównanie jej z próbką nasienia. Za pomocą pojedynczej sondy moŜemy przyjrzeć się jednemu miejscu wielokrotnych powtórzeń. Jeśli kaŜda z próbek da inny odczyt - podejrzany A zostanie uwolniony. Nie będzie juŜ nawet potrzeby zastosowania drugiej sondy, dla drugiego locus.

A co będzie, kiedy stosując pojedynczą sondę, uzyska się taki sam wynik dla krwi podejrzanego A jak dla próbki nasienia? Przypuśćmy, Ŝe na obu paskach pojawi się układ prąŜków; nazwijmy go wzorem P. Nie wykluczy to winy podejrzanego A, ale takŜe jej nie potwierdzi. Wszak moŜe się zdarzyć, Ŝe wzór P będzie cechą wspólną podejrzanego i faktycznego gwałciciela. Teraz musimy przyjrzeć się innym loci w genomie. Jeśli próbki nadal do siebie pasują, to jakie są szanse na taką przypadkową zbieŜność? Jak uniknąć błędu fałszywie dodatniego i niesłusznego uznania podejrzanego za sprawcę przestępstwa? Tu właśnie musimy zacząć myśleć statystycznie, uwzględniając w naszych rozwaŜaniach całą populację. Teoretycznie na podstawie próbek krwi pobranych od ludzi w danej populacji powinno się obliczyć prawdopodobieństwo, iŜ jacyś dwaj jej przedstawiciele mogą się okazać identyczni pod względem kaŜdego rozwaŜanego miejsca genomu. Ale z jakiej części populacji pobrać odpowiednie próbki? Czy pamiętacie naszego samotnego brodacza ustawionego do zwykłej, staroświeckiej konfrontacji? Na poziomie cząsteczkowym istnieje podobna sytuacja. Przypuśćmy, Ŝe na całym świecie wzór P zdarza się tylko raz na milion przypadków. Czy oznacza to, Ŝe prawdopodobieństwo, iŜ skaŜemy niewinnego podejrzanego A, wynosi 1:1 000 000? Nie. Podejrzany A moŜe naleŜeć do jakiejś grupy, stanowiącej w danej populacji mniejszość, której przodkowie przywędrowali z innej części świata. Społeczności tradycyjnie zamieszkujące ten sam obszar mają często podobne cechy genetyczne po prostu dlatego, Ŝe wywodzą się od wspólnych przodków. Większość dwuipółmilionowej społeczności Holendrów zamieszkujących Afrykę Południową, czyli Afrykanerów, to potomkowie emigrantów z jednego transportu, którzy przybyli tam z Holandii w 1652 roku. Jeszcze dziś milion z nich nosi nazwiska dwudziestu pierwszych osadników - niczym wizytówkę sygnalizującą, jak ciasne było tamto genetyczne wąskie gardło. U Afrykanerów częstość występowania pewnych chorób genetycznych jest znacznie wyŜsza niŜ gdzie indziej na świecie. Według pewnych obliczeń szacunkowych około 8 tysięcy osób cierpi tam na porfirię mieszaną (1 osoba na 300). Chodzi tu o dziedziczną chorobę krwi, która w innych regionach świata zdarza się znacznie rzadziej. Chorzy są prawdopodobnie potomkami jednej z par kolonistów, Gerrita Jansza i Ariaantje Jacobs, choć nie wiadomo, które z tych dwojga było nosicielem (dominującego) genu porfirii. (Ariaantje była jedną z ośmiu dziewcząt z rotterdamskiego sierocińca umieszczonych na statku w charakterze potencjalnych Ŝon dla osadników). Do niedawna medycyna niemal nie dostrzegała tej choroby, poniewaŜ jej najbardziej charakterystycznym objawem jest po prostu śmiertelna reakcja na niektóre współczesne środki znieczulające. (Obecnie w południowoafrykańskich szpitalach przed podaniem znieczulenia przeprowadza się rutynowo test na gen porfirii). Z kolei w innych populacjach zdarza się często zwiększona częstość innych charakterystycznych genów, zwykle z podobnych przyczyn. Powróćmy jednak do naszej hipotetycznej sprawy sądowej. Jeśli zarówno podejrzany A, jak i faktyczny przestępca naleŜą do tej samej grupy społecznej, to prawdopodobieństwo pomyłki moŜe być znacznie większe, niŜ moŜna by się spodziewać względem całej populacji. Chodzi o to, Ŝe w takim razie dane szacunkowe dotyczące częstości występowania wzoru P u wszystkich ludzi przestają być istotne. Potrzebne są nam dane na temat występowania tego wzoru w grupie, do której naleŜy podejrzany. Nie jest to nic nowego. Spotkaliśmy się juŜ z czymś takim przy omawianiu klasycznej konfrontacji policyjnej. JeŜeli główny podejrzany jest na przykład Chińczykiem, to nie naleŜy go ustawiać do konfrontacji w grupie złoŜonej przede wszystkim z białych męŜczyzn. Podejście statystyczne potrzebne jest zarówno przy identyfikacji podejrzanych osób, jak i skradzionych przedmiotów. Wspominałem juŜ o moim ławnikowaniu w sądzie w Oksfordzie. W jednej trzech rozpraw, w jakich uczestniczyłem, na ławie oskarŜonych zasiadł człowiek podejrzany o to, Ŝe skradł trzy monety z kolekcji pewnego numizmatyka. OskarŜonego

przyłapano na tym, Ŝe ma w swojej kolekcji monety pasujące opisem do skradzionych. OskarŜyciel był elokwentny: Panie i panowie ławnicy, czy rzeczywiście mamy uwierzyć, Ŝe te trzy monety, dokładnie takie, jak te, które zginęły, po prostu były sobie w domu konkurenta-numizmatyka? Zwracam państwu uwagę na to, Ŝe taki zbieg okoliczności jest zbyt trudny do zaakceptowania. Ławnicy nie mają prawa zadawać pytań podsądnemu. To leŜy w kompetencjach obrońcy, a ten oksfordzki, choć bez wątpienia wykształcony i równieŜ bardzo wymowny, na temat rachunku prawdopodobieństwa wiedział równie mało, co oskarŜyciel. Chciałbym, aby powiedział wtedy coś w tym rodzaju: Wysoki Sądzie, nie wiemy, czy taki zbieg okoliczności da się w istocie zaakceptować, poniewaŜ mój uczony kolega nie przedstawił Ŝadnego dowodu w sprawie częstości występowania wspomnianych monet w naszym kraju. Jeśli są one tak rzadkie, Ŝe zaledwie jeden na stu niŜszych numizmatyków ma jedną z nich, to oskarŜenie moŜe mieć rację, jako Ŝe podsądnego złapano z wszystkimi trzema monetami naraz. Jeśli natomiast jest ich w Anglii tyle co ziaren w korcu maku, to natrafienie na nie u podsądnego niczego nie dowodzi. (Ba, gotów jestem zwrócić uwagę na to, Ŝe te oto trzy monety, które mam w swojej kieszeni, wyglądają prawdopodobnie identycznie, jak bilon w kieszeni Wysokiego Sądu). Chodzi mi o to, Ŝe po prostu Ŝadnemu z tych uczonych prawników nawet nie przyszło do głowy zapytać, jak dalece rzadkie bywają te trzy monety w ogóle. Prawnicy z pewnością świetnie potrafią dodawać (dostałem kiedyś rachunek od adwokata, gdzie ostatnia pozycja brzmiała: „Czas spędzony na pisaniu tego rachunku”), ale rachunek prawdopodobieństwa to całkiem inna para kaloszy. Ja sam w trakcie procesu załoŜyłem, Ŝe monety faktycznie są rzadkie. Gdyby tak nie było, to kradzieŜ nie miałaby takich następstw i sprawy prawdopodobnie nie wniesiono by w ogóle na wokandę. Niemniej ławnicy powinni być o takich sprawach dokładnie informowani. Pamiętam, Ŝe kwestia ta pojawiła się podczas narady i wszyscy Ŝałowaliśmy, Ŝe nie moŜemy wrócić na salę rozpraw i zaŜądać bardziej szczegółowych wyjaśnień. W sprawach, gdzie dowodem jest DNA, naleŜy zadawać analogiczne pytania. Na szczęście badając odpowiednio duŜą liczbę oddzielnych loci, moŜemy groźbę błędnej identyfikacji - nawet pośród członków grup mniejszościowych czy bliskich krewnych (z wyjątkiem rodzeństwa jednojajowego) - zmniejszyć do niezwykle małych rozmiarów, duŜo mniejszych od tego, co osiągane jest przy jakiejkolwiek innej metodzie identyfikacji, łącznie z zeznaniami naocznych świadków. MoŜna dyskutować nad tym, jak niskie będzie prawdopodobieństwo błędu. Tu docieramy do trzeciej kategorii argumentów przeciwko stosowaniu dowodów w postaci DNA - kategorii po prostu głupiej. Prawnicy zazwyczaj czyhają tylko na moment, kiedy pojawiają się rozbieŜności w wypowiedziach ekspertów powołanych na świadków. Jeśli sąd wezwie jako biegłych dwóch genetyków i poleci im oszacować prawdopodobieństwo zaistnienia błędu przy dowodzie w postaci DNA, to pierwszy z ekspertów moŜe powiedzieć: jeden do miliona, a drugi - zaledwie jeden do stu tysięcy. I juŜ następuje atak. „Acha! ACHA! Eksperci się ze sobą nie zgadzają! Panie i panowie ławnicy, czy moŜemy pokładać zaufanie w jakiejś naukowej metodzie, jeśli sami specjaliści róŜnią się w ocenie jej wartości dziesięciokrotnie? Oczywiście naleŜy zatem w ogóle wycofać dowód tego typu i więcej o sprawie nie mówić”. Choć w takich wypadkach róŜni genetycy mogą przywiązywać róŜną wagę do takich szczegółów, jak wpływ przynaleŜności do określonej rasy, w istocie cała niezgoda między nimi ogranicza się przecieŜ do tego, Ŝe oceniają zabezpieczenia przeciw moŜliwości popełnienia pomyłki w kategoriach hiper-mega-astronomicznych lub tylko astronomicznych. Gwarancje sądowe zwykle nie powinny być mniejsze niŜ tysiąc do jednego, ale oczywiście równie dobrze mogą sięgać miliardów. Nawet przy najostroŜniejszych kalkulacjach bezpieczeństwo metody genetycznej jest o niebo wyŜsze od pewności, jaką daje zwykła

konfrontacja policyjna. „Wysoki Sądzie, konfrontacja w gronie zaledwie 20 osób jest działaniem na niekorzyść mego klienta. śądam grupy złoŜonej z co najmniej miliona osób!” Zdanie ekspertów z dziedziny statystyki wezwanych do oceny, jakie jest niebezpieczeństwo błędnej identyfikacji w czasie konfrontacji w grupie 20 osób, takŜe moŜe nie być jednolite. Niektórzy udzielą prostej odpowiedzi: „jeden do dwudziestu”. W krzyŜowym ogniu pytań być moŜe nawet uznaliby, Ŝe „jeden do mniej niŜ dwudziestu”, uzaleŜniając rzecz od tego, na ile wygląd podejrzanego wyróŜnia go spośród statystów (przypomnę nasz przypadek brodatego podejrzanego w grupie gładko ogolonych męŜczyzn). Ale wszyscy statystycy zgodziliby się z tym, Ŝe ryzyko przypadkowo błędnej identyfikacji wynosi przynajmniej jeden do dwudziestu. Tymczasem adwokaci i sędziowie zadowalają się zwykle wiarygodnością, jaką oferuje konfrontacja podejrzanego w grupie dwudziestu osób. Po tym, jak doniesiono o odrzuceniu dowodu w postaci DNA w sprawie toczącej się w Old Bailey, najwaŜniejszym sądzie karnym Anglii, dziennik „Independent” z 12 grudnia 1992 roku zapowiadał istną lawinę odwołań. KaŜdy bowiem, kto odsiadywał wówczas karę zasądzoną na podstawie identyfikacji, do której posłuŜył dowód w postaci DNA, miał teraz podstawy do wniesienia apelacji, powołując się na ten precedens. Tymczasem lawina mogłaby być jeszcze większa, niŜ sądził „Independent”; odrzucenie DNA jako materiału dowodowego byłoby w istocie precedensem dla całej masy spraw. Podałoby bowiem w wątpliwość wszystkie sprawy, w których prawdopodobieństwo pomyłki było większe niŜ jeden do tysiąca. Kiedy świadek mówi, Ŝe „widział” kogoś, a potem faktycznie identyfikuje go podczas konfrontacji, to zazwyczaj zarówno prawnicy, jak i ławnicy są zadowoleni. Prawdopodobieństwo mylnej identyfikacji człowieka jest jednak znacznie wyŜsze przy ocenie „na oko” niŜ wtedy, kiedy podstawą są genetyczne odciski palców. Gdyby wziąć na serio wspomniany precedens, to powinno to znaczyć, Ŝe kaŜdy skazany w kraju ma teraz znakomity powód do apelacji - wystarczy, by powołał się na jakąkolwiek pomyłkę podczas identyfikacji. Nawet gdyby dziesiątki świadków widziały go z dymiącą jeszcze bronią w ręce, to i tak groźba omyłkowej identyfikacji będzie tu prawdopodobnie większa niŜ jeden do miliona. Pewien nagłośniony niedawno w Ameryce przewód sądowy, w czasie którego ławnikom nieustannie mącono w głowie na temat dowodów w postaci DNA, stał się teŜ sławny z powodu źle zastosowanej teorii prawdopodobieństwa. MęŜczyzna, który był znany z tego, Ŝe bijał Ŝonę, stanął w końcu przed sądem oskarŜony o jej zamordowanie. Jeden z głównych członków znakomitego zespołu obrońców, profesor prawa z Harvardu, przedstawił następujący argument: statystyki dowodzą, Ŝe spośród męŜczyzn bijących Ŝony tylko jeden na tysiąc dopuszcza się morderstwa swej partnerki. MoŜna się było spodziewać, Ŝe ława przysięgłych wysnuje stąd wniosek (w rzeczy samej takie były intencje obrony), iŜ bicie Ŝony przez oskarŜonego nie powinno być brane pod uwagę w sprawie o morderstwo. CzyŜ statystyka nie wskazuje wyraźnie, Ŝe męŜczyzna bijący Ŝonę właściwie nigdy jej nie morduje? OtóŜ nie. W czerwcu 1995 roku w czasopiśmie „Nature” opublikowany został list wykładowcy statystyki doktora I. J. Hooda, który postanowił obalić to błędne rozumowanie. Argument obrony nie uwzględnił faktu, Ŝe mordowanie Ŝon jest zjawiskiem rzadkim w porównaniu z ich biciem. Z dokładniejszej analizy danych dotyczących tej grupy Ŝon, które są bite przez swoich męŜów i w końcu zostają przez kogoś zamordowane, wynikło, Ŝe zazwyczaj mordercą okazuje się mąŜ. Tak właśnie powinno się do tego podchodzić, poniewaŜ w przypadku, który omawiamy, nieszczęsna Ŝona rzeczywiście została przez kogoś zamordowana po tym, jak bijał ją małŜonek. Niektórzy prawnicy, sędziowie i koronerzy31 niewątpliwie wiele by skorzystali, pogłębiając swoją wiedzę na temat rachunku prawdopodobieństwa. Czasami nie moŜna się jednak oprzeć wraŜeniu, Ŝe ich wiedza jest całkiem wystarczająca i tylko udają nieświadomość. Nie wiem, czy nie tak właśnie było w przypadku, o którym przed chwilą

opowiedziałem. Oto zaś co pisał pewien lekarz, Theodore Dalrymple, zresztą złośliwy felietonista londyńskiego „Spectatora”, w artykule z 7 stycznia 1995 roku. Wspomina on o swym uczestnictwie w charakterze biegłego w sądzie karnym: [...] pewien mój znajomy, człowiek bogaty i odnoszący sukcesy, połknął 200 tabletek i popił butelką rumu. Koroner zapytał mnie, czy uwaŜam, Ŝe mógł to zrobić niechcący. JuŜ miałem gromko i dobitnie odpowiedzieć, Ŝe nie, ale koroner dodatkowo wyjaśnił swój punkt widzenia: czy istnieje choćby szansa jedna na milion, Ŝe zrobił to przez pomyłkę? „Hm, no więc, myślę, Ŝe tak” - zawahałem się. Koroner odetchnął (później zresztą rodzina zmarłego teŜ) i ogłoszono, Ŝe zgon nastąpił wskutek nieszczęśliwego wypadku. Krewni mogli się dzięki temu wzbogacić o 750 tysięcy funtów, kosztem firmy ubezpieczeniowej, która o tyleŜ zbiedniała, oczywiście tylko do czasu, kiedy wyrówna to sobie, podnosząc nasze składki. Siła metody genetycznych odcisków palców jest tylko jednym aspektem obszerniejszego problemu, a mianowicie siły nauki, która u części ludzi wywołuje lęk. Jest waŜne, by takich lęków nie pogłębiać, Ŝądając zbyt wiele lub próbując posuwać się naprzód zbyt duŜymi krokami. Wróćmy teraz pod koniec tego dość technicznego rozdziału do kwestii społecznych i waŜnej oraz trudnej decyzji, jaką musimy wspólnie podjąć. Normalnie starałbym się unikać w ksiąŜce roztrząsania tematów zbyt aktualnych, obawiając się, Ŝe szybko stracą one na aktualności, lub teŜ problemów lokalnych, aby nie popaść w partykularyzm. JednakŜe sprawa narodowych baz danych DNA zaczyna z róŜnych względów wywoływać niepokój w wielu krajach i z pewnością jej znaczenie jeszcze wzrośnie w przyszłości. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, aby kaŜdy kraj miał swoją narodową bazę z danymi na temat sekwencji nukldeotydowych DNA wszystkich obywateli, niezaleŜnie od płci i wieku. Na miejscu róŜnych zbrodni pozostają ślady w postaci krwi, nasienia, śliny, włosów czy skrawków naskórka. Policja, dysponując centralnym archiwum DNA, mogłaby od razu próbować zidentyfikować osoby podejrzane. Po prostu komputer przeszukałby krajową bazę danych. Sam pomysł wywołuje jednak od razu burzę protestów. Byłoby to przecieŜ naruszenie wolności osobistej! Wręcz krok w stronę państwa policyjnego! Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego ludzie automatycznie reagują na takie rozwiązania gwałtownym sprzeciwem. Kiedy jednak rozwaŜam kwestię bez emocji, okazuje się, Ŝe pomysł ten budzi równieŜ mój sprzeciw. Zarazem sądzę, Ŝe nie naleŜy go odrzucać bez starannego rozwaŜenia wszystkich „za” i „przeciw”. A zatem zastanówmy się. Gdyby przyjąć, Ŝe informacje o DNA będą ściśle tajne i posłuŜą wyłącznie ściganiu przestępców, to trudno sobie wyobrazić, dlaczego przeciwny takiemu rozwiązaniu miałby być ktokolwiek poza samymi przestępcami. Oczywiście zdaję sobie sprawę, Ŝe wielu działaczy na rzecz praw człowieka nadal będzie miało obiekcje, choć doprawdy nie bardzo wiem dlaczego. Chyba Ŝe chcemy bronić prawa przestępców do popełniania zbrodni doskonałych. Nie widzę teŜ nic złego w krajowej bibliotece tradycyjnych, tuszowych odcisków palców (z tym Ŝe w przeciwieństwie do ich genetycznych odpowiedników, normalne odciski palców są dla komputera trudne do porównania). Przestępczość jest powaŜnym problemem, który obniŜa jakość Ŝycia wszystkich obywateli - oczywiście poza samymi przestępcami (a właściwie to i oni na tym cierpią: czyŜ jest coś, co powstrzyma złodzieja od obrabowania domu innego przestępcy?). Gdyby istnienie krajowego archiwum DNA miało dopomóc w karaniu zbrodni, to trudno sobie wyobrazić argumenty mogące stanowić przeciwwagę dla takiej korzyści. I tu właśnie napotykamy pierwsze powaŜne „ale”. Co innego, kiedy dowodu w postaci DNA, czy jakiegokolwiek innego sposobu umoŜliwiającego masową ewidencję, uŜywamy do potwierdzenia winy osoby, która stała się podejrzana za sprawą innych poszlak, a co innego, kiedy aresztujemy pierwszą lepszą osobę tylko z tego powodu, Ŝe jej dane pasują do naszej próbki. Prawdopodobieństwo przypadkowej zbieŜności próbek krwi czy nasienia jakiegoś gwałciciela i krwi niewinnego człowieka jest niewielkie. JednakŜe prawdopodobieństwo, Ŝe człowiek ten zostanie błędnie posądzony takŜe na podstawie innych, niezaleŜnych poszlak,

jest oczywiście znacznie mniejsze. A zatem aresztowanie jedynie w oparciu o metodę polegającą na przeszukiwaniu archiwum danych, czyli po prostu aresztowanie kogoś, kto pasuje do naszej próbki, byłoby metodą o wiele bardziej podatną na pomyłki niŜ sposób, który zakłada, Ŝe na podejrzanego powinny wskazywać równieŜ inne poszlaki. Gdyby zdarzyło się, Ŝe próbka z jakiegoś miejsca zbrodni w Edynburgu pasowałaby jak ulał do mojego DNA, to czy policja powinna załomotać do drzwi mego domu w Oksfordzie i zaaresztować mnie, choć nie byłoby Ŝadnych innych dowodów, Ŝe to ja jestem winny? Myślę, Ŝe nie, ale warto dodać, Ŝe juŜ dziś robi się coś podobnego na podstawie rysów twarzy, publikując w dziennikach o zasięgu krajowym portret pamięciowy lub zdjęcie zrobione przez przypadkowego świadka i prosząc ludzi z całego kraju, by telefonowali na policję, jeśli „rozpoznają” w tym portrecie kogoś, kogo widzieli. To waŜne, abyśmy pamiętali, Ŝe mamy wrodzoną tendencję, by bardziej ufać rozpoznawalnym rysom twarzy niŜ wszelkim innym sposobom identyfikacji. Poza tym istnieje oczywiście realna groźba, Ŝe dane zebrane w krajowym archiwum DNA wpadną w niepowołane ręce. Mam na myśli osoby, które zechciałyby je wykorzystać nie do łapania złoczyńców, ale do zupełnie innych celów, na przykład w związku z ubezpieczeniami czy szantaŜem. Istnieje całkiem sporo powodów, dla których ludzie bez jakichkolwiek kryminalnych skłonności mogą sobie nie Ŝyczyć, aby ich profil genetyczny stał się znany. Wydaje mi się, Ŝe prawo do prywatności powinno zostać uszanowane. Istnieje na przykład całkiem spora liczba męŜczyzn, którzy wierzą, Ŝe są ojcami pewnych dzieci, podczas gdy wcale tak nie jest. Jednocześnie znaczna grupa potomstwa uwaŜa się za dzieci ojców, którzy wcale nimi nie są. Tę prawdę mógłby odkryć kaŜdy, kto miałby dostęp do genetycznej bazy danych. W rezultacie doszłoby do ogromnych nieszczęść, rozpadu małŜeństw, szantaŜu czy jeszcze gorszych rzeczy. Być moŜe są tacy, którzy uwaŜają, Ŝe prawda, nawet najbardziej bolesna, zawsze powinna być ujawniona, ja jednak sądzę, Ŝe nagły zalew rewelacji na temat prawdziwego czy rzekomego ojcostwa na pewno nie przyczyniłby się do zwiększenia ogólnej szczęśliwości. Dalej mamy kwestie medyczne i ubezpieczeniowe. Cały interes związany z ubezpieczeniem na Ŝycie opiera się na niemoŜności dokładnego przewidzenia, kiedy kto umrze. Jak powiedział sir Arthur Eddington: „Niepewność Ŝycia ludzkiego jest wręcz przysłowiowa; tymczasem niewiele jest rzeczy pewniejszych niŜ wypłacalność towarzystw ubezpieczeniowych”. Składki płacimy wszyscy. Ci z nas, którzy umierają później, niŜ przewidywano, wspomagają (spadkobierców) tych, którzy zmarli wcześniej, niŜ zakładano. Firmy ubezpieczeniowe juŜ teraz opierają swą działalność na statystycznym przewidywaniu, co niejako zmienia system, poniewaŜ umoŜliwia im Ŝądanie wyŜszych składek od klientów z grup wysokiego ryzyka. Wysyłają lekarzy, by osłuchali nam serca, mierzą nam ciśnienie i badają, ile palimy i pijemy. Gdyby eksperci ubezpieczeniowi wiedzieli, za ile lat moŜemy umrzeć, ubezpieczenie na Ŝycie byłoby niemoŜliwe. W zasadzie, gdyby dane z krajowego archiwum DNA dostały się w ręce firm ubezpieczeniowych, mogłoby nas to zbliŜyć do takiej właśnie niezbyt szczęśliwej sytuacji. W krańcowym przypadku mogłoby nawet dojść do tego, Ŝe jedyną osiągalną polisą byłoby ubezpieczenie od śmierci w następstwie nieszczęśliwego wypadku. Podobnie moŜe być z podaniami o pracę czy o miejsce na uniwersytecie. Ludzie rozpatrujący takie prośby mogliby uŜyć bazy DNA w sposób przez nas niepoŜądany. JuŜ dziś niektórzy pracodawcy stosują dwuznaczne metody, w rodzaju grafologii, mającej dostarczyć danych na temat osobowości kandydata. JednakŜe istnieją podstawy, by sądzić, Ŝe w przeciwieństwie do grafologii informacje zawarte w DNA byłyby niezmiernie przydatne przy ocenie zdolności konkretnej osoby. Mimo wszystko zaliczyłbym się do przeciwników takiego postępowania, zwłaszcza gdyby podejmowano je w tajemnicy.

Jednym z głównych argumentów przeciwko wszelkim krajowym archiwom danych bywa ten: „A co będzie, gdy to wszystko wpadnie w łapy jakiegoś Hitlera?”. Na pierwszy rzut oka trudno sobie wyobrazić, jakie korzyści mogłyby wyciągnąć jakieś zdeprawowane rządy z prawdziwych danych na temat obywateli. Wszak tak znakomicie operują sfałszowanymi informacjami, Ŝe właściwie po co miałyby sobie zawracać głowę prawdziwymi? JednakŜe w wypadku Hitlera i jego kampanii przeciw śydom, i nie tylko, takie dane mogłyby w istocie być na rękę prześladowcom. Jest nieprawdą, Ŝe moŜna rozpoznać śyda na podstawie DNA, ale faktem jest, Ŝe u ludzi wywodzących się z jednego obszaru geograficznego, dajmy na to z jakiegoś obszaru Europy Środkowej, moŜna znaleźć pewne charakterystyczne geny. Istnieje teŜ korelacja statystyczna między byciem śydem a posiadaniem pewnych genów. Wydaje się oczywiste, Ŝe gdyby reŜim Hitlera miał dostęp do baz danych DNA, to znalazłby jakiś przeraŜający sposób na ich wykorzystanie. Czy udałoby się uchronić społeczeństwo przed takimi niebezpieczeństwami, zachowując korzyści, jakie daje moŜliwość identyfikacji przestępców? Nie jestem pewien. Myślę, Ŝe byłoby to trudne. MoŜna by uchronić Bogu ducha winnych obywateli przed zakusami firm ubezpieczeniowych czy pracodawców poprzez ograniczenie bazy danych do niekodujących odcinków genomu. W archiwum DNA zebrane by były jedynie informacje na temat wielokrotnych powtórzeń pewnych sekwencji, nie zaś faktycznie działających genów. To zapobiegłoby ewentualnemu wglądowi w nasze dane niepowołanym badaczom długości Ŝycia i rozmaitym tropicielom talentów, oceniającym nasze moŜliwości. Nie ustrzegłoby to nas jednak ani przed odkryciem niechcianej prawdy o ojcostwie, ani przed szantaŜystami, którzy zechcieliby takie informacje wykorzystać dla swoich celów. Wręcz przeciwnie! Aby zidentyfikować Josefa Mengele, wystarczyło porównać fragmenty powtórzeń tandemowych w DNA pobranym z jego kości z DNA pochodzącym z komórek krwi jego syna. CóŜ, nie ma według mnie łatwego rozwiązania całego tego problemu. MoŜna jedynie spodziewać się, Ŝe z czasem badanie DNA stanie się techniką rutynową, a wtedy rozstrzygnięcie ojcostwa będzie moŜliwe w kaŜdym przypadku, nawet bez odwoływania się do krajowego archiwum DNA. Wówczas męŜczyzna podejrzewający, Ŝe jego dziecko nie jest w gruncie rzeczy jego, będzie mógł porównać jego krew ze swoją własną. Nie będzie potrzebował danych z centralnego archiwum. Nie tylko sądy, ale i zespoły śledcze oraz róŜne inne instytucje powołane do zbadania rzeczywistego biegu wydarzeń towarzyszących jakiemuś incydentowi bądź wypadkowi coraz częściej wykorzystują dane dostarczane przez naukę. Naukowców powołuje się jako ekspertów w kwestiach całkiem prozaicznych - gdy chodzi o procesy decydujące o zmęczeniu materiałów, zakaŜalność choroby szalonych krów i tak dalej. Po dokonaniu ekspertyzy naukowcy odchodzą do swoich zajęć, a sprawę przejmują powołane do tego gremia. Sprawia to wraŜenie, Ŝe chociaŜ naukowcy bywają przydatni w procesie ustalania róŜnych szczegółów, to inni, w tym prawnicy, są lepiej przygotowani do zebrania danych w całość i proponowania dalszych posunięć. Tymczasem wręcz przeciwnie - moŜna śmiało powiedzieć, Ŝe naukowy sposób myślenia bywa przydatny nie tylko podczas ustalania pewnych faktów, ale takŜe przy wyciąganiu ostatecznych wniosków. Kiedy dochodzi do katastrofy lotniczej albo kiedy jesteśmy na przykład świadkami katastrofalnych w skutkach zajść na stadionach piłkarskich, naukowcy mogą okazać się lepiej przygotowani do uczestnictwa w dochodzeniu niŜ sędziowie, i to nie tylko z racji wiedzy, jaką dysponują, ale takŜe sposobu, w jaki rozumują i podejmują decyzje. Przypadek genetycznych odcisków palców dowodzi, Ŝe prawnicy byliby lepszymi prawnikami, parlamentarzyści - lepszymi parlamentarzystami, a w końcu obywatele lepszymi obywatelami, gdyby wszyscy lepiej orientowali się w nauce, a moŜe nawet rozumowali po trosze w sposób naukowy. I to nie tylko dlatego, Ŝe nauka ceni sobie zawsze bardziej prawdę

niŜ wygraną w jakiejś sprawie. Sędziowie i politycy mogliby podejmować trafniejsze decyzje, gdyby przyswoili sobie arkana sztuki rozumowania statystycznego i szacowania prawdopodobieństwa. Kwestia ta pojawi się ponownie w dwóch następnych rozdziałach tej ksiąŜki, traktujących o zabobonach i tak zwanych zjawiskach paranormalnych. ROZDZIAŁ 6 OMAMIENI PRZEZ BAJKOWĄ WYOBRAŹNIĘ Łatwowierność bywa słabością dorosłego, lecz jest siłą dziecka. CHARLES LAMB, Essays of Elia (1823) Mamy apetyt na cuda - poetycki apetyt, który powinien być oŜywiany przez prawdziwą naukę, a który bywa przechwytywany, często dla korzyści finansowych, przez rozmaitych szafarzy zabobonu w postaci zjawisk paranormalnych i astrologii. Chwytliwe sformułowania, takie jak „czwarty dom ery Wodnika” czy „Neptun zaczął się cofać i wszedł w znak Strzelca”, są wodą na młyn rozmaitych fantazji, które w oczach naiwnych i podatnych na rozmaite wpływy osób stają się niemal nieodróŜnialne od prawdziwej poezji nauki. Poezja taka przemawia do nas na przykład z dzieła Cienie zapomnianych przodków (1992) Carla Sagana i Ann Druyan, gdzie pisze się o „hojności Wszechświata przekraczającej naszą wyobraźnię” lub (w związku z opisem powstania Układu Słonecznego z dysku wirującej materii) o „dysku mieniącym się wielością moŜliwych zdarzeń”. Gdzie indziej zaś Carl Sagan pisał: Dlaczego Ŝadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niŜ mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niŜ przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potęŜniejszy, niŜ nam się wydawało”? Zamiast tego wołają: „Nie, nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak juŜ na zawsze zostało”. Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie.32 Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie (1995) Wydaje się, Ŝe od kiedy tradycyjne religie przeszły na Zachodzie do defensywy, ich miejsce zaczęła zajmować nie tyle nauka, z jej przejrzystą, majestatyczną wizją kosmosu, ile zjawiska paranormalne i astrologia. MoŜna by oczekiwać, Ŝe na koniec wieku, który wyróŜnił się wśród innych stuleci niezwykłymi osiągnięciami naukowymi, nauka znajdzie sobie wreszcie stałe miejsce w naszej kulturze, a nasz zmysł estetyczny rozwinie się na tyle, by dostrzec jej poezję. Nawet nie muszę się odwoływać do pesymizmu C. P. Snowa z połowy stulecia, by z niechęcią przyznać, Ŝe nadzieje te się nie spełniły. KsiąŜki o astrologii sprzedają się lepiej niŜ ksiąŜki o astronomii. Telewizje wydeptują ścieŜki do drugorzędnych magików, przybierających pozy niezwykłych mediów czy jasnowidzów. W niniejszym rozdziale chcę opowiedzieć o przesądach i łatwowierności ludzkiej. W rozdziale siódmym zaś zaproponuję, jako rodzaj odtrutki na zarazę paranormalności, nieco prostej statystyki. Zacznijmy jednak od astrologii. 27 grudnia 1997 roku jeden z wysokonakładowych dzienników brytyjskich, „The Daily Mail”, umieścił na stronie tytułowej artykuł pod biegnącym przez wszystkie szpalty tytułem: „1998: początek ery Wodnika”. Po przeczytaniu artykułu człowiek mógł się dowiedzieć, Ŝe na przykład kometa Hale-Bopp nie była bezpośrednią przyczyną śmierci księŜnej Diany. Całe szczęście! Odetchnąłem z ulgą. Autor, astrolog z zespołu redakcyjnego, opowiada nam, Ŝe „powolny, potęŜny Neptun” jest bliski złączenia swych „sił” z równie potęŜnym Uranem, który właśnie wchodzi w znak Wodnika. Będzie to miało róŜne dramatyczne skutki, poniewaŜ: [...] wschodzi Słońce. A kometa przybyła po to, aby przypomnieć nam, Ŝe nie jest to Słońce fizyczne, lecz słońce duchowe, psychiczne, wewnętrzne. A zatem nie musi ono

podlegać prawom grawitacji. JeŜeli dość ludzi wstanie, by je pozdrowić i uczcić, moŜe ono podnieść się znad horyzontu szybciej. I rozproszyć wszelkie ciemności, kiedy tylko się pojawi. Jak takie bajdurzenie przemawia w ogóle do ludzi, zwłaszcza w obliczu prawdziwego Wszechświata, który odsłania nam astronomia? Jeśli znajdziecie się w bezksięŜycową noc - gdy „gwiazdy świecą lodowatym blaskiem”, a jedyne chmury, jakie widać, to lśniące smugi Drogi Mlecznej - a więc jeśli znajdziecie się z dala od świateł miasta, połóŜcie się na trawie i popatrzcie w niebo. Ujrzycie gwiazdy ułoŜone w piękne wzory, ale gwiazdozbiory znaczą niewiele więcej niŜ plamy wilgoci na suficie łazienki. Pomyślcie, jak niewiele sensu ma powiedzenie: „Neptun wchodzi w znak Wodnika”. Na gwiazdozbiór Wodnika składają się gwiazdy, z których kaŜda jest w innej odległości od nas i nie mają one ze sobą Ŝadnego związku, z wyjątkiem tego, Ŝe kiedy spojrzeć na nie z pewnego (niezbyt zresztą szczególnego) miejsca Galaktyki (stąd), to tworzą jakiś (nic nie znaczący) wzór. Gwiazdozbiór nie jest Ŝadną całością, a zatem nie moŜna powiedzieć, Ŝe „wchodzi w niego Neptun” czy cokolwiek innego. Zresztą sam kształt gwiazdozbioru teŜ jest efemeryczny. Nasi przodkowie z gatunku Homo erectus, którzy milion lat temu patrzyli nocami w gwiazdy (nie przeszkadzały im wówczas światła cywilizacji, o ile nie wykorzystywali akurat dokonanego przez swój gatunek epokowego wynalazku - ognia), widzieli całkiem inne konstelacje. Za kolejny milion lat nasi potomkowie dojrzą na niebie jeszcze inne gwiazdozbiory i nawet dziś juŜ wiemy jakie. Potrafią to bowiem szczegółowo przewidzieć astronomowie, ale nie astrolodzy. Co więcej - takŜe odmiennie niŜ w wypadku astrologii - przewidywania astronomów po prostu się sprawdzą. Prędkość światła jest skończona, gdy zatem patrzymy na przykład na Wielką Mgławicę w Andromedzie, widzimy ją w takim kształcie, jaki miała 2,3 min lat temu - kiedy australopitek przemierzał afrykańskie stepy. Patrzymy w przeszłość. Przenieśmy teraz wzrok w inne miejsce i spójrzmy na najbliŜszą jasną gwiazdę w konstelacji Andromedy: będzie to Mirach - duŜo bardziej współczesna, bliska czasom wielkiego krachu na Wall Street. Słońce zaś - gdy widzimy jego barwę i kształt - obserwujemy z ośmiominutowym opóźnieniem. Skierujmy jednak jakiś duŜy teleskop na galaktykę Sombrero - dojrzymy tu miliardy słońc z czasów, gdy nasi ogoniaści przodkowie zerkali bojaźliwie spośród gęstwiny drzew, a Półwysep Indyjski zderzył się z Azją i wypiętrzały się Himalaje. Kosmiczna kolizja dwóch galaktyk w Kwintecie Stefana, którą dziś obserwujemy, wydarzyła się tak naprawdę wtedy, kiedy na Ziemi zaczęły pojawiać się dinozaury, trylobity zaś właśnie wymarły. Wybierzmy jakiekolwiek wydarzenie w historii Ziemi, a okaŜe się, Ŝe istnieje gdzieś jakaś gwiazda, której światło zostało wysłane w tym samym momencie... Jeśli nie jesteście bardzo małymi dziećmi, z pewnością gdzieś na nocnym niebie znajdziecie swoją własną urodzinową gwiazdę. Jej światło jest termojądrową poświatą, która obwieszcza rok waszych urodzin. Gwiazd takich moŜe być całkiem sporo (około 40, jeśli macie czterdziestkę; jakieś 70, jeśli macie pięćdziesiątkę; mniej więcej 175, jeśli macie osiemdziesiąt lat). Kiedy patrzycie na którąś ze swoich gwiazd urodzinowych, wasz teleskop staje się wehikułem czasu, który pozwala zobaczyć efekt reakcji termojądrowych z roku waszych narodzin. To miłe, ale nie ma w tym nic więcej. Urodzinowa gwiazda nie powie nic o waszej osobowości ani o przyszłości czy teŜ talentach seksualnych. Gwiazdy mają rozbudowane harmonogramy, w których brak miejsca na ludzkie sprawy. Wasza urodzinowa gwiazda jest zresztą taka tylko w tym roku. W następnym trzeba będzie sięgnąć ku odleglejszej sferze, dalej o rok świetlny. Wyobraźmy sobie, Ŝe owe poszerzające się sfery to zasięg „dobrej nowiny”, wieści o tym, Ŝe przyszliście na świat - wieści, która roznosi się coraz dalej. W świecie einsteinowskim, w którym - jak sądzi większość fizyków - Ŝyjemy, nie ma nic szybszego od światła. Jeśli zatem liczycie sobie 50

lat, to wasze osobiste kręgi dobrej nowiny mają promień 50 lat świetlnych. W zasadzie (choć, oczywiście, nie w praktyce) w całym wnętrzu tej sfery (złoŜonej z nieco ponad tysiąca gwiazd) wieści o waszych narodzinach mogły się rozprzestrzenić. Poza tym obszarem będzie tak, jakbyście w ogóle nie istnieli; w ujęciu Einsteina rzeczywiście tam nie istniejecie. Ludzie starsi mają większą sferę swego istnienia od ludzi młodych; zarazem sfera istnienia kaŜdego człowieka zajmuje bardzo niewielką cząstkę Wszechświata. Narodziny Jezusa mogą wydawać się nam dziś - kiedy upływa drugie tysiąclecie od tego momentu - odległym i doniosłym wydarzeniem. W skali kosmicznej nowina o jego narodzinach jest jednak tak niedawna, Ŝe nawet w najkorzystniejszych warunkach mogła „dotrzeć” do zaledwie jednej dwustubilionowej gwiazd we Wszechświecie. Wokół wielu z tych gwiazd, moŜe nawet większości, krąŜą planety. Ich liczba jest tak duŜa, Ŝe moŜna się spodziewać, iŜ na niektórych istnieją jakieś formy Ŝycia, a być moŜe nawet istoty inteligentne tworzące cywilizacje. Odległości, które nas dzielą od hipotetycznie zaludnionych światów, są jednak tak wielkie, Ŝe tysiące form Ŝycia mogło niezaleŜnie od siebie wyewoluować i wymrzeć, bez jakiejkolwiek szansy na to, Ŝeby dowiedzieć się o swoim wzajemnym istnieniu. Kiedy szacowałem liczbę swoich gwiazd urodzinowych, przyjąłem, Ŝe gwiazdy na ogół są oddalone od siebie średnio o 7,6 roku świetlnego. W przybliŜeniu tak jest w naszej części Drogi Mlecznej. Wydaje się to zaskakująco niską gęstością (w przybliŜeniu jedna gwiazda przypada na około 440 sześciennych lat świetlnych), jest ona jednak całkiem duŜa w porównaniu z gęstością występowania gwiazd w całym Wszechświecie, w którym galaktyki oddziela zupełnie pusta przestrzeń. Isaac Asimov sformułował bardzo obrazowe porównanie: jest tak, jakby cała materia Wszechświata była ziarnkiem piasku umieszczonym w samym środku pustego pokoju o boku 30 km. Jednocześnie to samo ziarnko piasku zostało rozbite na miliard bilionów kawałków, jako Ŝe na tyle właśnie szacuje się liczbę gwiazd we Wszechświecie. To tylko kilka z otrzeźwiających danych astronomicznych - i zaiste jest w nich jakieś piękno! Astrologia natomiast ubliŜa estetyce. Jej przedkopernikańskie bajdurzenia urągają wiedzy astronomicznej i ją deprecjonują, tak jak uŜywanie utworów Beethovena w migawkach reklamowych. Astrologia obraŜa teŜ psychologię i uwłacza bogactwu naszych osobowości. Mówię o uproszczonym i potencjalnie niebezpiecznym dzieleniu ludzi według dwunastu znaków zodiaku. Raki mają być radosne, a ekstrawertyczne Lwy o uporządkowanych osobowościach powinny się czuć dobrze zwłaszcza w towarzystwie Wag (czy coś koło tego). Moja Ŝona, Lalla Ward, opowiadała, jak kiedyś pewna amerykańska gwiazdka zbliŜyła się do Premingera, reŜysera filmu, w którym miała rólkę, z przeciągłym „O raaany, spod jakiego jest pan znaku?”. I otrzymała niezapomnianą odprawę, wygłoszoną z silnym austriackim akcentem: „Spod znaku Nie Przeszkaaadzać”. Osobowość człowieka jest skomplikowanym fenomenem. Psycholodzy odnoszą pewne sukcesy, konstruując modele matematyczne, które mają na celu wielowymiarową analizę jej zmienności. Początkową liczbę wymiarów moŜna zmniejszać, co jednak powoduje określoną utratę mocy predykcyjnej tych modeli. Pomijane „wymiary” niekiedy odpowiadają tym, o których intuicyjnie sądzimy, Ŝe potrafimy je rozpoznać - jak agresja, upór, czułość i tak dalej. Podsumowanie danej osobowości w kilkuwymiarowej przestrzeni stanowi poŜyteczne przybliŜenie, którego ograniczenia moŜna wyraźnie określić. Jest to bardzo odległe od jakichkolwiek wzajemnie wykluczających się kategoryzacji i z pewnością dalekie od niedorzecznych historyjek o znakach zodiaku drukowanych w gazetach. Analiza psychologiczna opiera się na rzeczywiście istotnych danych dotyczących samych ludzi, a nie dat ich narodzin. Wielowymiarowa analiza psychologiczna osobowości moŜe okazać się przydatna, gdy podejmuje się decyzje, czy konkretna osoba nadaje się do określonego zawodu, albo czy dwoje ludzi stworzy dobrą parę. Natomiast dwanaście szufladek serwowanych przez astrologów to - w najlepszym razie - kosztowna i niestosowna igraszka.

Powiedziałbym nawet, Ŝe lansowanie takiego podziału jest sprzeczne z ogólnie obowiązującymi obecnie poglądami i prawem dotyczącym dyskryminacji. Gazety przyzwyczajają swoich czytelników do myślenia o sobie, a takŜe o swoich znajomych, jako o Rakach czy Wagach, czy którymkolwiek z 12 mitycznych znaków. Jeśli zastanowimy się nad tym przez chwilę, to czyŜ nie dojdziemy do wniosku, Ŝe nadawanie człowiekowi jakiejś etykietki nie przypomina ulegania stereotypom kulturowym, co dziś wielu z nas uwaŜa za naganne? Mogę sobie wyobrazić taki oto gazetowy horoskop autorstwa Monthy Pythona: Niemcy: W twojej naturze leŜy cięŜka i systematyczna praca, co powinno ci pomóc w wypełnieniu dzisiejszych obowiązków. W stosunkach prywatnych będziesz musiał, zwłaszcza dziś wieczór, spróbować przezwycięŜyć swą naturalną skłonność do wypełniania rozkazów. Hiszpanie: MoŜesz mieć kłopot ze swą latynoską gorącą krwią, a więc uwaŜaj, byś nie zrobił czegoś, czego później będziesz Ŝałował. I jeśli w planach dzisiejszego wieczoru masz romantyczną randkę, to nie jedz, broń BoŜe, czosnku. Chińczycy: Tajemniczość ma swe zalety, ale dziś moŜe Cię ona przywieść do zguby... Brytyjczycy: Twój hart ducha z pewnością pomaga Ci w interesach, ale spróbuj się czasem zrelaksować i pozwól sobie na odrobinę Ŝycia towarzyskiego. Tak mógłby wyglądać cały zestaw horoskopów opartych na stereotypach narodowościowych. Niewątpliwie gazetowe horoskopy są mniej obraźliwe, w obu przypadkach mamy jednak do czynienia z uproszczoną klasyfikacją, dzieleniem ludzi na odrębne grupy, bez Ŝadnych ku temu podstaw. Nawet gdyby istniały jakiekolwiek ślady prawidłowości statystycznych, to oba rodzaje dyskryminacji zachęcają do traktowania ludzi jako przedstawicieli określonych typów, a nie jako jednostki. JuŜ dziś w rubrykach dla samotnych widuje się ogłoszenia: „Raki wykluczone” czy: „Ŝadnych Byków”. Oczywiście jeszcze gorsze byłyby dopiski typu: „Tylko nie czarni” czy: „Irlandczycy wykluczeni”; astrologiczne uprzedzenia nie są na szczęście konsekwentnie kierowane przeciwko jakimś wybranym znakom, ale reguła dyskryminującej stereotypizacji - przeciwna zasadzie uznawania ludzi za odrębne jednostki - jest taka sama. Łatwo sobie wyobrazić smutne konsekwencje takich praktyk. Cały sens zamieszczania ogłoszeń w rubrykach samotnych serc polega na zwiększeniu szans na spotkanie potencjalnych partnerów seksualnych. (Rzeczywiście krąg znajomych z pracy i przyjaciół naszych przyjaciół często nie wystarcza i wymaga rozszerzenia). Tymczasem horoskopy skłaniają ludzi samotnych, których Ŝycie mogłaby odmienić wymarzona prawdziwa przyjaźń, by niefrasobliwe i bez Ŝadnych racjonalnych podstaw odrzucili kandydaturę czasem nawet 11/12 całej populacji. A są to zwykle ludzie bardzo WraŜliwi, którym naleŜy pomóc, a nie wyprowadzać ich świadomie w pole. Kilka lat temu jakiś przypadkowy dziennikarz, który akurat wyciągnął krótszą zapałkę i kazano mu napisać horoskop na dany dzień, zabawił się, wymyślając dla któregoś ze znaków taką oto, przepowiednię: „Wszystkie zmartwienia zeszłego roku to nic w porównaniu z tym, co czeka cię dzisiaj”. Astrologa zwolniono, kiedy centralę telefoniczną zablokowały masy telefonów od przeraŜonych czytelników - Ŝałosne świadectwo wiary, jaką ludzie pokładają w astrologii. Oprócz praw broniących przed dyskryminacją, mamy takŜe przepisy chroniące nas przed producentami, którzy kłamią na temat swoich produktów. Na razie prawo nie zaangaŜowało się w obronę prawd dotyczących świata przyrody. Gdyby tak było, astrolodzy stanowiliby najlepszy przypadek. Twierdzą przecieŜ, Ŝe potrafią przewidywać przyszłość oraz róŜne nasze ułomności, i biorą za to pieniądze. Chętnie teŜ udzielają rad w kwestiach zawodowych. Gdyby jakaś firma farmaceutyczna sprzedawała pigułkę antykoncepcyjną, która nie miałaby najmniejszego wpływu na płodność, byłaby ścigana za oszustwo, a takŜe pozywana do sądu przez kobiety, które zaszły w ciąŜę. Być moŜe wydaję się przeczulony, ale naprawdę nie

rozumiem, dlaczego nie aresztuje się zawodowych astrologów ani za oszustwa, ani za zachęcanie do dyskryminacji. Londyński „Daily Telegraph” z 18 listopada 1997 roku doniósł, Ŝe poprzedniego dnia skazano na 18 miesięcy więzienia jakiegoś domorosłego egzorcystę, który namówił pewną naiwną nastolatkę do uprawiania z nim seksu pod pretekstem wypędzania z jej ciała złych duchów. MęŜczyzna pokazał dziewczynie jakieś ksiąŜki o chiromancji i magii, potem jej wmówił, Ŝe ktoś rzucił na nią „zły czar”. Spryciarz wyjaśnił dziewczynie, Ŝe aby egzorcyzmy się udały, musi namaścić ją specjalnymi olejami. Nastolatka zgodziła się rozebrać. Potem, gdy powiedział, Ŝe aby „pozbyć się duchów”, potrzebny jest stosunek płciowy, pozwoliła i na to. Opowiadam o tym, aby ukazać rodzaj społecznego rozdwojenia jaźni. Jeśli posyła się do więzienia człowieka za wykorzystanie naiwnej młodej kobiety, to dlaczego nie zrobić tego samego z astrologiem, który wyłudza pieniądze od swych naiwnych współobywateli? Czemu nie zaaresztować rozmaitych „jasnowidzów”, którzy zgarniają od spółek naftowych niezłą część pieniędzy udziałowców za kosztowne „konsultacje” dotyczące miejsc odwiertów? I odwrotnie, jeśli uznajemy, Ŝe głupcy, jeśli zechcą, mają prawo wydawać pieniądze na szarlatanów, to dlaczego seksualny „egzorcysta” nie miałby zostać puszczony wolno? Mógłby skorzystać z podobnego rozumowania i twierdzić, Ŝe ta młoda kobieta miała prawo oddać swe ciało w ramach obrzędu rytualnego, w którego konieczność w tamtym momencie prawdziwie wierzyła. śadne prawa fizyczne nie uzasadniają twierdzenia, Ŝe połoŜenie odległych ciał niebieskich w chwili czyichś narodzin moŜe mieć jakikolwiek wpływ na naturę czy losy tej osoby. Oczywiście nie da się wykluczyć nieznanej dotąd formy fizycznych oddziaływań. Ale o to moŜna by się martwić dopiero wtedy, gdyby ktoś udowodnił, Ŝe ruchy planet na tle gwiazdozbiorów rzeczywiście wywierają wpływ na nasze Ŝycie. Jak dotąd nie przedstawiono Ŝadnych dowodów, które moŜna by poddać odpowiedniej weryfikacji. Natomiast ogromna większość naukowych badań nad astrologią wykazała brak takich powiązań. Wyniki kilku (bardzo niewielu) badań wskazują na istnienie (niewielkiej) statystycznej korelacji między znakiem zodiaku a charakterem konkretnej osoby. Okazało się zresztą, Ŝe ma to interesujące wyjaśnienie. Często ludzie są tak dobrze zorientowani w zodiakalnych charakterystykach, Ŝe wiedzą, jakich cech się od nich oczekuje. Przejawiają oni zatem pewną skłonność do Ŝycia zgodnie z tymi oczekiwaniami - nieznaczną, ale wystarczającą, aby dawała korelację zaobserwowaną w trakcie analiz. Najbardziej podstawowym sprawdzianem, który powinna przejść kaŜda szanująca się metoda diagnozowania stanu rzeczy lub przepowiadania przyszłości, jest test wiarygodności. Nie chodzi w nim o to, czy metoda ta rzeczywiście się sprawdza, ale o to, czy róŜne stosujące ją osoby, którym przedstawiono te same dane (lub ta sama osoba, której przedstawiono identyczne dane dwukrotnie), dochodzą do takich samych wniosków. ChociaŜ nie wierzę, Ŝe astrologia ma sens, oczekiwałbym wysokiej zgodności w tak pomyślanym teście. RóŜni astrolodzy w końcu z pewnością korzystają z tych samych podręczników i nawet jeśli ich werdykty są błędne, to wydaje się, Ŝe stosowane przez nich metody powinny być przynajmniej na tyle usystematyzowane, by prowadzić do takich samych fałszywych wniosków. A jednak, jak dowiodły badania zespołu prowadzonego przez G. Deana, astrolodzy nie uzyskują nawet tego minimalnego i łatwego do osiągnięcia poziomu wiarygodności. I tak na przykład, kiedy poproszono róŜnych arbitrów o ocenę osób na podstawie wyników uzyskanych w odpowiednio skonstruowanym wywiadzie, współczynnik korelacji ocen był większy od 0,8 (współczynnik korelacji równy 1,0 świadczy o doskonałej zgodności, minus 1,0 odpowiada kompletnemu brakowi zgodności, 0,0 oznacza całkowitą przypadkowość lub brak jakiegokolwiek związku; 0,8 jest więc całkiem niezłym wynikiem). Tymczasem, jak wykazano w tych samych badaniach, współczynnik zgodności w wypadku astrologii był Ŝałosny - wynosił zaledwie 0,1, podobnie zresztą jak przy chiromancji (0,11), i

wskazywał na niemal całkowitą przypadkowość. NiezaleŜnie od tego, jak bardzo mylą się astrolodzy, moŜna by sądzić, Ŝe przynajmniej dla zachowania „branŜowej” zgodności ich działania powinna charakteryzować spójność. Tymczasem wcale tak nie jest. Zresztą nie lepiej rzecz się ma w wypadku grafologii czy testu Rorschacha (opisywanie plam atramentowych). Praca astrologa wymaga tak niewielkiego przygotowania i umiejętności, Ŝe zwykle zleca się ją mniej doświadczonym reporterom, którzy akurat nie mają nic innego do roboty. Dziennikarz Jan Moir tak relacjonuje na łamach „The Guardian” z dnia 6 października 1994 roku początki swojej kariery: „Moją pierwszą robotą dziennikarską było pisanie horoskopów dla róŜnych czasopism kobiecych. Zadanie to zawsze przydzielano najświeŜszemu dziennikarskiemu nabytkowi w redakcji. Klecenie przepowiedni było tak głupią i łatwą czynnością, Ŝe mógł temu podołać nawet ktoś równie zielony, jak ja”. Podobnie było z pewnym sztukmistrzem z zamiłowania, Jamesem Randim. Będąc młodym człowiekiem, zaczął pod pseudonimem Zo-ran pracować jako astrolog w którymś z montrealskich dzienników. Metoda Randiego polegała na tym, Ŝe wycinał horoskopy ze starych numerów czasopism, mieszał je dokładnie w kapeluszu, po czym losowo przypisywał dwunastu znakom zodiaku i publikował jako własne „przepowiednie”. Randi relacjonuje zasłyszaną przypadkowo rozmowę pary urzędniczek, które w czasie przerwy śniadaniowej niecierpliwie przeglądały w kawiarni kolumnę horoskopów Zo-rana: AŜ piszczały z radości, widząc swą przyszłość w tak róŜowych barwach! Kiedy je zagadnąłem, stwierdziły, Ŝe Zo-ran „wykazał się” zeszłego tygodnia. Nie powiedziałem im, Ŝe Zo-ran to właśnie ja [...] Całkiem interesujące były teŜ reakcje listowne czytelników. I wystarczyły, abym stwierdził, Ŝe wielu ludzi zaakceptuje i potraktuje powaŜnie niemal wszystko, co powie ktoś, kogo uznają za obdarzonego zdolnościami nadprzyrodzonymi. Wtedy Zo-ran odwiesił na haczyk swoje noŜyczki, odłoŜył kapelusz, w którym mieszał horoskopy, i wycofał się z interesu. Film Flam (1992) SondaŜe dowodzą, Ŝe wielu ludzi czytających horoskopy wcale w nie nie wierzy. W ankietach powtarzają się oświadczenia, Ŝe ankietowani czytają te teksty tylko dla rozrywki (ich gust pod tym względem wyraźnie róŜni się od mojego). Znaczna część ludzi jednak wierzy i stara się dostosować swoje postępowanie do horoskopu. W takiej właśnie grupie znalazł się takŜe, jak wynika z niepokojących, choć niewątpliwie prawdziwych doniesień, Ronald Reagan w czasie swojej prezydentury. Dlaczego horoskopy w ogóle wywierają wraŜenie? PrzecieŜ przepowiednie, a takŜe opisy charakteru, są tak niewyraźne, nijakie i ogólnikowe, Ŝe pasują równie dobrze do kaŜdego człowieka i do kaŜdej sytuacji. Zwykle czyta się tylko własny horoskop. Gdyby poprosić ludzi o przeczytanie jedenastu pozostałych, ich podziw dla akuratności własnego z pewnością bardzo by zmalał. Poza tym ludzie zwracają uwagę przede wszystkim na to, co jest w nim trafne. Jeśli w horoskopie długim na pół kolumny znajdą jedno zdanie, które pasuje do nich jak ulał, zapamiętają to właśnie zdanie, a po pozostałych, mniej trafnych, ich wzrok się ledwie prześlizgnie. Nawet jeśli ktoś natknie się na uderzająco nieprawdziwą przepowiednię, to raczej uzna ją za ciekawe odstępstwo od reguły niŜ dowód, Ŝe wszystko to tylko głupie gadanie. David Bellamy, znany telewizyjny popularyzator nauki (bardzo zasłuŜony dla sprawy ochrony przyrody), wyznał w wywiadzie dla Radio Times (szacownego naówczas organu BBC), Ŝe choć w odniesieniu do pewnych spraw cechuje go „ostroŜność KozioroŜca”, często jednak pochyla głowę i szarŜuje niczym zwykły kozioł. CzyŜ to nie ciekawe? No cóŜ, śmiem sądzić, Ŝe stanowi to potwierdzenie tego, co zawsze powtarzam: Wyjątek potwierdza regułę! Bellamy z pewnością wie swoje, ale poddaje się powszechnej wśród ludzi wykształconych modzie, aby bawić się astrologią jako nieszkodliwą rozrywką. Lecz ja nie

jestem pewien, czy jest ona naprawdę nieszkodliwa, i ciekawi mnie, czy ludzi, którzy mówią o niej jako o czymś zabawnym, rzeczywiście kiedykolwiek rozbawiła. „Kobieta rodzi czterokilogramowe kocię” to typowy tytuł z gazety zwanej „Sunday Sport”, która - jak jej amerykańskie odpowiedniki typu „National Enquirer” (o czteromilionowym nakładzie) - zajmuje się wyłącznie publikowaniem wyssanych z palca opowieści, podając je za prawdziwe. Kiedyś spotkałem osobę, która była pełnoetatowym wymyślaczem takich właśnie historii dla jakiegoś amerykańskiego czasopisma. Osoba ta powiedziała mi, Ŝe ona i jej koledzy prześcigali się w wymyślaniu jak największej bujdy. Okazało się zresztą, Ŝe współzawodnictwo takie nie ma specjalnego sensu, poniewaŜ nie istnieje chyba taka rzecz, w którą ludzie by nie uwierzyli, jeśli tylko zobaczą ją w druku. Na innej stronie wspomnianego numeru „Sunday Sport” zamieścił artykuł o magiku, który nie mógł znieść ciągłego zrzędzenia Ŝony i zmienił ją w królika. Obok stereotypu zrzędzącej Ŝony pojawił się teŜ wątek ksenofobiczny w tekście zatytułowanym „Szalony Grek zmienił chłopca w kebab”. Inne historie mówiły o tym, Ŝe „Marilyn Monroe wróciła na świat w postaci sałaty” (opowieść tę uzupełniono zielonym zdjęciem oblicza amerykańskiej gwiazdy ekranu umieszczonym w samym środku główki sałaty) oraz Ŝe „Na Marsie zaobserwowano posąg Elvisa Presleya”. Co do Presleya, to kult tego piosenkarza w połączeniu z cennymi relikwiami w postaci ścinków paznokci, z jego podobiznami i całym ruchem pielgrzymkowym do miejsca pochówku, jest na dobrej drodze, by stworzyć nową religię. Ostatnio tylko został przytłumiony przez nowszy kult księŜnej Diany. Ludzie ustawieni w wielotysięcznej kolejce, aby wpisać się do ksiąŜki kondolencyjnej po śmierci księŜnej w 1997 roku, donosili reporterom, Ŝe przez okno pałacowe przebijała wyraźnie jej twarz, jaśniejąca z portretu wiszącego na ścianie. Tak jak w wypadku Anioła z Mons, który ukazał się angielskim Ŝołnierzom w najcięŜszych dla nich chwilach pierwszej wojny światowej, tak teŜ i teraz niezliczone rzesze świadków „widziały” ducha Diany, a wieść o tym przebiegła lotem błyskawicy przez tłum Ŝałobników, i tak juŜ podekscytowanych tym, co wyczytali w popołudniówkach. Jeszcze silniej oddziałującym środkiem przekazu jest telewizja, a ostatnio ilość programów propagujących zjawiska paranormalne przybiera rozmiary epidemii. W telewizji brytyjskiej wystąpił pewien uzdrawiacz, który twierdził, Ŝe w jego ciele mieszka dusza zmarłego przed dwoma tysiącami lat lekarza Pawła z Judei. BBC bez cienia krytycyzmu poświęciła całe pół godziny na publiczne przedstawienie jego fantazji jako faktu. W jakiś czas potem, przy okazji Edynburskiego Festiwalu Telewizyjnego w 1996 roku starłem się z redaktorem odpowiedzialnym za ten program w publicznej debacie pod tytułem „Zaprzedani siłom nadprzyrodzonym”. Głównym argumentem redaktora było to, Ŝe człowiek ów czynił dobrą robotę, uzdrawiając swoich pacjentów. Sprawiał wraŜenie, Ŝe nic innego nie ma dla niego znaczenia. Kogo obchodzi, czy reinkarnacja jest moŜliwa, skoro uzdrowiciel rzeczywiście moŜe nieco ulŜyć swoim pacjentom? Dla mnie najcięŜszym ciosem była lista osób, którym BBC dziękowała za wskazówki, i jako osobę sprawującą pieczę nad całością umieściła na niej ni mniej ni więcej tylko... owego Pawła z Judei. Pokazywanie ludziom ekscentrycznego psychotyka czy nawet szalbierza to jedna sprawa. Być moŜe jest to jakaś forma rozrywki, choć osobiście mam co do tego wątpliwości - podobnie jak do naigrawania się ze zniekształconych nieszczęśników w lunaparkach czy najnowszej amerykańskiej mody pokazywania gwałtownych scen małŜeńskich w ramach programów telewizyjnych. Zupełnie inną sprawą jest podrywanie przez BBC swojej wieloletniej reputacji przez prezentowanie takich fantazji, by poprawić sobie wskaźniki oglądalności. Tani, ale skuteczny sposób na zrobienie telewizji paranormalnej polega na zatrudnieniu pospolitych prestidigitatorów i systematycznym wmawianiu widzom, Ŝe ich sztuczki mają podłoŜe nadprzyrodzone. W dodatku, jakby na potwierdzenie niskiego mniemania o IQ

audytorium, popisy takie podlegają duŜo słabszej kontroli niźli widowiska z udziałem zwyczajnych magików. Prawdziwi magicy przynajmniej pokazują publiczności, Ŝe nie chowają nic w rękawach, a pod stolikiem nie ma Ŝadnych kabli. Artysta z etykietką paranormalności nie czuje się natomiast zobowiązany nawet do tak elementarnych prób zachowania pozorów uczciwości. Omówmy konkretny przypadek, na przykład pokaz telepatii w Carlton Television w serii Beyond Belief (Nie do wiary). Twórcą i prezenterem tej serii jest doskonale wszystkim znany z ekranu David Frost. Frost uznany został przez rząd za godnego tytułu szlacheckiego, który podniósł oczywiście jego uznanie w oczach telewidzów. W programie zaprezentowano dwójkę Izraelczyków, ojca i syna, przy czym syn miał zasłonięte oczy i „patrzył oczami ojca”. Uruchamiano maszynę losującą i pojawiała się liczba. Ojciec wpatrywał się w nią intensywnie, nerwowo zaciskając i prostując palce, po czym pytał syna zduszonym okrzykiem, czy moŜe podać odpowiedź. „Sądzę, Ŝe tak” - chrypiał syn i rzeczywiście odgadywał prawidłowo liczby losowane przez maszynę. Widownia szalała. Zadziwiające! I wszystko to działo się na Ŝywo, naprawdę, nie była to Ŝadna fikcja typu Archiwum X. Ale cóŜ, chodziło tu przecieŜ o stary i dość ograny trik, ulubiony w teatrzykach rewiowych, a korzeniami sięgający co najmniej 1784 roku, gdy Ŝył niejaki signor Pinetti. Istnieje wiele prostych szyfrów, za pomocą których ojciec mógł przekazać informację o liczbie swojemu dobrze przeszkolonemu synowi. Sam niewinny zwrot: „Czy wiesz juŜ, synu?” - jest jedną z takich moŜliwości. Zamiast gapić się z zachwytem, David Frost powinien był zakneblować ojca, tak jak zasłonił oczy synowi. Jedyną róŜnicą odróŜniającą ten popis od zwykłych występów prestidigitatorskich było to, Ŝe etykietkę „nadprzyrodzoności” przydała mu szacowna Carlton Television. Większość ludzi nie wie, w jaki sposób magicy robią swoje triki. Mnie samego sztuczki takie wprawiają w osłupienie. Nie mam pojęcia, skąd w cylindrach biorą się króliki i jak czarodzieje przecinają na pół skrzynie, nie zraniwszy pań, które w nich leŜą. JednakŜe wszyscy wiemy, Ŝe istnieje racjonalne wyjaśnienie kaŜdej sztuczki, które magik mógłby nam przedstawić, ale zazwyczaj nie chce, co jest zresztą zrozumiałe. A zatem dlaczego mielibyśmy uwaŜać za prawdziwy cud sztuczkę tego rzędu jedynie dlatego, Ŝe jakaś stacja telewizyjna nadaje jej miano „paranormalności”? Bywają teŜ artyści, którzy na przykład „wyczuwają”, Ŝe ktoś na widowni ma ukochaną osobę o imieniu zaczynającym się na literę M, a ona z kolei miała kiedyś pekińczyka i niestety umarła z powodu jakiejś choroby związanej z klatką piersiową. Są to jasnowidze i media, którzy posiedli ponoć wiedzę „niemoŜliwą do osiągnięcia Ŝadnym naturalnym sposobem”. Nie mam tu miejsca, aby omawiać takie sprawy szczegółowo, ale jest to powszechnie znany trik zwany przez prestidigitatorów cold reading. Stanowią one subtelną mieszaninę wiedzy na pewne tematy (wiele osób umiera na serce lub z powodu raka płuc) z tym, co uda się wyciągnąć od samych widzów (którzy nieświadomie odsłaniają się, gdy zbliŜyć się do sedna sprawy). A wszystko to bywa wspomagane wielką gotowością całej widowni, która chce zauwaŜać same „trafienia” i nie zwracać uwagi na „pudła”. Specjaliści od cold reading mają teŜ często swoich wywiadowców, którzy podsłuchują rozmowy wchodzących na salę widzów, czy nawet wypytują ludzi, a przed występem relacjonują zasłyszane wiadomości czarodziejowi. Gdyby rzeczywiście ktoś zdołał zaprezentować przypadek telepatii (albo psychokinezy, reinkarnacji, perpetuum mobile czy czegoś w tym guście), to mielibyśmy do czynienia z odkryciem całkiem nowych praw, nieznanych dotychczas fizyce. Odkrywca dajmy na to nowego pola energetycznego, łączącego umysł z umysłem na zasadzie telepatii, czy teŜ nowej siły sprawiającej, Ŝe przedmioty bez Ŝadnych sztuczek same przesuwają się po stole, zasługiwałby na Nagrodę Nobla i prawdopodobnie by taką otrzymał. Gdyby się jednak było w posiadaniu podobnie rewolucyjnych tajemnic nauki, po cóŜ marnować je na popisy

telewizyjne? DlaczegóŜ nie udowodnić ich w sposób nie budzący wątpliwości i nie zdobyć sławy nowego Newtona? Oczywiście znamy odpowiedź. Po prostu nie da się tego zrobić. Bohaterzy takich występów bowiem to zwykli oszuści. Ale, dzięki naiwnym lub cynicznym producentom programów telewizyjnych, bogaci oszuści. NaleŜy dodać, Ŝe niektórzy spece od spraw nadprzyrodzonych potrafią okpić wielu naukowców. Wydaje się, Ŝe jedynymi ludźmi zdolnymi przejrzeć ich na wylot są inni iluzjoniści. Właśnie dlatego sławni parapsycholodzy i media zawsze wykręcają się od występów, gdy dotrze do nich wiadomość, Ŝe w pierwszym rzędzie widowni zasiadają zawodowi prestidigitatorzy. RóŜni znani iluzjoniści, na przykład James Randi z Ameryki i Ian Rowland z Wielkiej Brytanii, prezentują w czasie swoich przedstawień „cudowne” sztuczki sław w dziedzinie paranormalności, po czym wyjaśniają widowni, na czym polegał trik. Grupę Indyjskich Racjonalistów tworzą oddani sprawie młodzi iluzjoniści, którzy przemierzają wioski i demaskują tak zwanych „świętych męŜów”, dublując ich „cuda”. Niestety, sporo ludzi nadal w nie wierzy, nawet kiedy sztuczka zostanie do końca wyjaśniona. Niektórzy posuwają się do rozpaczliwych prób uzasadniania swojej wiary, mówiąc: „W porządku, moŜe Randi stosuje triki, ale to nie znaczy, Ŝe inni nie robią prawdziwych cudów”. Ian Rowland ma na to wartą zapamiętania odpowiedź: „W porządku, ale jeśli robią cuda, to wybrali sobie bardzo trudną drogę”. Na oszukiwaniu naiwnych moŜna zarobić duŜe pieniądze. Przeciętny iluzjonista ma zwykle niewielkie szanse na wyrwanie się z kręgu przyjęć dla dzieci i występy w telewizji o ogólnokrajowym zasięgu. Jeśli jednak nazwie swoje triki pokazem sił nadprzyrodzonych - o, to co innego. Stacje telewizyjne chętnie współpracują w dziedzinie okłamywania. To przecieŜ znakomicie podnosi oglądalność. Zamiast grzecznościowo przyklasnąć na widok fachowo wykonanej sztuczki magicznej, prezenterzy telewizyjni wpatrują się w nie w dramatycznym napięciu, kaŜąc widzom wierzyć, Ŝe są świadkami przekraczania praw fizyki. Kiedy indziej poruszeni ludzie opowiadają o duchach i nawiedzonych domach. A producenci telewizyjni, zamiast wysłać ich do dobrego psychiatry, angaŜują ich bez zmruŜenia oka i jeszcze zatrudniają aktorów, by przedstawili teatralną rekonstrukcję tych urojeń, oczywiście z łatwym do przewidzenia efektem wywieranym na łatwowiernym szerokim audytorium. Obawiam się, Ŝe mogę zostać źle zrozumiany, dlatego waŜne jest, bym stawił czoło temu niebezpieczeństwu. Zbyt łatwo byłoby po prostu twierdzić - bez Ŝadnej dyskusji - Ŝe nie istnieje nic poza współczesną wiedzą naukową, Ŝe astrologia i tym podobne strachy to banialuki, bo nauka nie znajduje dla nich wyjaśnienia. Czy rzeczywiście to takie oczywiste, iŜ astrologia jest stertą bzdur? Skąd mam pewność, Ŝe kobieta z artykułu „Sunday Sport” nie urodziła czterokilogramowego kocięcia? Skąd owo przekonanie, Ŝe Elvis Presley nie zmartwychwstał w chwale i nie pozostawił po sobie pustego grobu? PrzecieŜ zdarzają się jeszcze dziwniejsze rzeczy! Czy teŜ, mówiąc precyzyjniej, rzeczy, które dla nas są chlebem powszednim, takie jak radio, naszym przodkom na pewno wydałyby się równie podejrzane, jak wizyta duchów. Dla nas telefon komórkowy jest tylko uciąŜliwością podczas podróŜowania pociągiem. Jednak ludziom Ŝyjącym w XIX wieku, kiedy same pociągi były nowością, przenośny telefon wydałby się czystą magią! Jak powiedział Arthur C. Clarke, znakomity autor ksiąŜek fantastycznonaukowych i orędownik nieograniczonych moŜliwości nauki i techniki: „KaŜda wystarczająco zaawansowana technika wydaje się magią”. Jest to tak zwane trzecie prawo Clarke’a i jeszcze do niego powrócę. William Thomson, pierwszy lord Kelvin, był jednym z najznakomitszych i najbardziej wpływowych fizyków XIX wieku. NaleŜał do zdecydowanych przeciwników teorii Darwina, poniewaŜ „dowiódł” z wielką powagą, ale i z jeszcze większym, jak dziś wiadomo, błędem, Ŝe Ziemia jest zbyt młoda, aby mogła na niej zajść ewolucja. Jemu teŜ przypisuje się następujące trzy pełne przekonania przepowiednie: „Radio nie ma przyszłości”; „Skonstruowanie maszyn latających cięŜszych od powietrza jest niemoŜliwe”; „Przyszłość

pokaŜe, Ŝe promienie X to mistyfikacja”. Oto człowiek, który posunął się w swym sceptycyzmie tak daleko, Ŝe zasłuŜył na śmieszność w oczach przyszłych pokoleń. Arthur C. Clarke przytacza w swojej wizjonerskiej ksiąŜce Profiles of the Future (Profile przyszłości, 1982) podobne opowieści i ostrzeŜenia przed niebezpieczeństwami, jakie niesie dogmatyczny sceptycyzm. Kiedy Edison obwieścił w 1878 roku, Ŝe pracuje nad oświetleniem elektrycznym, brytyjski parlament powołał specjalną komisję, której celem było zbadanie, czy jego prace mają w ogóle jakikolwiek sens. Komisja ekspertów stwierdziła, Ŝe fantastyczny pomysł wynalazcy (który dziś znamy pod mianem Ŝarówki) jest „dobry dla naszych przyjaciół zza Atlantyku. [...] niewart jednak uwagi ludzi praktycznych i mających powaŜny stosunek do nauki”. Aby nie zabrzmiało to jak seria dowcipów o Anglikach, Clarke przytacza teŜ wypowiedzi dwóch znakomitych uczonych amerykańskich na temat aeroplanów. Astronom Simon Newcomb miał pecha, wygłaszając następującą opinię tuŜ przed wspaniałym wyczynem braci Wright w 1903 roku: Dowody na to, Ŝe nie ma takich znanych substancji, rodzajów maszynerii, a wreszcie rodzajów energii, które dałyby w połączeniu praktyczną maszynę, zdolną przenosić ludzi drogą powietrzną na dłuŜszym dystansie, wydają się autorowi tych słów na tyle pewne, na ile moŜliwe jest dowodzenie jakichkolwiek praw fizycznych. Inny znany amerykański astronom William Henry Pickering oświadczył, Ŝe choć skonstruowanie maszyn latających cięŜszych od powietrza jest moŜliwe (musiał tak powiedzieć, bowiem Wrightowie mieli juŜ za sobą swój sławny lot), to jednak nigdy nie będą one miały Ŝadnego praktycznego znaczenia: W popularnych wizjach jawią się ludziom olbrzymie latające machiny, które w zawrotnym tempie miałyby przemierzać Atlantyk, niosąc na swym pokładzie niezliczoną liczbę pasaŜerów, niczym nowoczesne parowce [... ] Wydaje się, Ŝe całkiem bezpiecznie moŜna powiedzieć, iŜ takie pomysły muszą pozostać w sferze fantazji, gdyŜ nawet jeśli machina latająca mogła przebyć ocean z jednym czy dwoma pasaŜerami, to i tak koszty tego byłyby niezwykle wysokie [... ] Innym rozpowszechnionym błędnym przekonaniem jest to, Ŝe moŜna by w ten sposób osiągać wielkie prędkości. Pickering brnie dalej, „dowodząc” na podstawie autorytatywnych kalkulacji skutków oporu powietrza, Ŝe aeroplan w gruncie rzeczy nigdy nie osiągnie prędkości większej niŜ pociągi pospieszne. Całkiem znajomo zatem brzmi uwaga Thomasa J. Watsona, szefa IBM, jaką uczynił w 1943 roku: „Myślę, Ŝe istnieje rynek na co najwyŜej pięć komputerów”. Przywoływanie jej tutaj jest jednak trochę wobec niego krzywdzące. Watson sądził, Ŝe komputery będą coraz większe - i pod tym względem oczywiście się mylił - ale nigdy nie umniejszał potencjalnego znaczenia komputerów w przyszłości tak, jak Kelvin i inni zdyskwalifikowali moŜliwość podróŜy powietrznych. Podobne historie o znanych ludziach, którzy potknęli się na jakimś kategorycznym oświadczeniu, są oczywiście powaŜnym ostrzeŜeniem przed niebezpieczeństwem nadgorliwego sceptycyzmu. Dogmatyczne niedowiarstwo w stosunku do wszystkiego, co wydaje się obce lub niewytłumaczalne, nie jest cnotą. Jaka jest zatem róŜnica między takim sceptycyzmem a moją własną, otwarcie wyznawaną niewiarą w astrologię, reinkarnację i zmartwychwstanie Elvisa Presleya? Po czym poznać usprawiedliwiony sceptycyzm i jak odróŜnić go od dogmatycznej, nietolerancyjnej krótkowzroczności? Zastanówmy się chwilę nad rozmaitością opowieści, których dostarczają ludzie, i ustalmy, na ile sceptycznie powinniśmy się do nich odnosić. Na najniŜszym poziomie znajdują się opowieści, które mogą być prawdziwe, ale nie muszą, nie mamy jednak większego powodu, aby w nie wątpić. W Men at Arms (1952) Evelyna Waugha bohater komiczny o imieniu Apthorpe często opowiada narratorowi, Guyowi Crouchbackowi, o swoich dwóch ciotkach, jednej mieszkającej w Peterborough i drugiej z Tunbridge Wells. Na łoŜu śmierci Apthorpe

wyznaje, Ŝe właściwie miał tylko jedną ciotkę. Guy Crouchback pyta którą - tę z Peterborough czy z Tunbridge Wells? „Oczywiście, tę z Peterborough” - pada odpowiedź. „Na pewno mnie teraz nabierasz?”. „To prawda, nabrałem cię. Ale Ŝart był niezły, prawda?” Nie, Ŝart Apthorpe’a wcale nie był „niezły”, ale właśnie dzięki niemu Evelyn Waugh bawi nas kosztem swego bohatera. Bez wątpienia w miasteczku takim jak Peterborough mieszka wiele starszych dam, a zatem jeśli ktoś mówi, Ŝe ma tam ciotkę, to nie widzimy Ŝadnego powodu, aby mu nie wierzyć. JeŜeli nie ma jakiegoś szczególnego powodu do kłamstwa, moŜemy mu wierzyć naprawdę. Jeśli jednak od tego faktu zaleŜy coś waŜnego, na pewno rozsądnie będzie sprawdzić, czy to prawda. A teraz przypuśćmy, Ŝe ktoś mówi nam, iŜ jego ciotka potrafi lewitować dzięki medytacji i sile woli. Siada po turecku, opowiada ów znajomy, i tworząc w swoim umyśle piękne obrazy oraz wypowiadając słowa mantry, dama ta unosi się nad ziemię, gdzie buja w najlepsze czas jakiś. Dlaczego powinniśmy być bardziej sceptyczni w odniesieniu do tej opowieści niŜ do prostej informacji, Ŝe ciotka naszego znajomego mieszka w Peterborough? Wszak człowiek ten daje nam słowo, i to w obu wypadkach. Pierwszą nasuwającą się ripostą jest uwaga, Ŝe lewitacja w oparciu o siłę woli nie da się wytłumaczyć naukowo. Ale dotyczy ona dzisiejszej nauki. Tutaj pojawia się znów trzecie prawo Clarke’a oraz waŜne stwierdzenie, Ŝe nauka w Ŝadnej epoce nie znała odpowiedzi na wszystkie pytania i z czasem była wypierana przez nowszą. Być moŜe kiedyś, w przyszłości, fizycy poznają dogłębnie naturę grawitacji i zbudują pojazdy antygrawitacyjne. Nie wykluczone, Ŝe lewitujące ciotki staną się dla naszych potomków równie pospolitym zjawiskiem, jak dla nas odrzutowce. Czy zatem trzecie prawo Clarke’a nakłania nas do wiary w dosłownie kaŜdą cudowną historyjkę, jaka tylko moŜe ludziom przyjść do głowy? Jeśli jakiś człowiek mówi nam, Ŝe widział swą ciotkę bujającą w pozycji lotosu nad podłogą, albo teŜ dane mu było widzieć Araba śmigającego między minaretami na latającym dywanie, to czy powinniśmy uwierzyć w te historie, mówiąc sobie, Ŝe mylili się ci z naszych przodków, którzy nie wierzyli w radio? Oczywiście, Ŝe nie! Ale właściwie dlaczego nie? OtóŜ trzecie prawo Clarke’a nie daje się odwrócić. To, Ŝe „kaŜda wystarczająco zaawansowana technika wydaje się magią”, nie oznacza jednocześnie, Ŝe „dowolne zjawisko magiczne, jakie tylko ktoś moŜe kiedykolwiek wymyślić, jest nieodróŜnialne od postępu technicznego, jaki dokona się w przyszłości”. Owszem, niekiedy bezkompromisowi sceptycy musieli kapitulować w deszczu zgniłych pomidorów spadającym na ich szacowne osoby. DuŜo częściej jednak brakowało pokrycia opowieściom magicznym. Pewne rzeczy zaskakujące nas dzisiaj staną się w przyszłości rzeczywistością - znacznie większa ich część jednak - nie. Cała sztuka polega więc na tym, by oddzielić tę nieliczną grupkę od całej bezsensownej reszty - historyjek, które na zawsze pozostaną w sferze fikcji i magii. W obliczu jakiejś zadziwiającej czy cudownej historii powinniśmy sobie najpierw zadać pytanie, czy opowiadająca ją osoba ma powód, by nas okłamywać. MoŜemy teŜ spróbować inaczej ocenić jej wiarygodność. Pamiętam sympatyczny wieczór z pewnym filozofem, który opowiedział mi następującą historię: otóŜ będąc kiedyś w kościele, rozmówca mój dostrzegł, Ŝe ksiądz właściwie nie klęczy, ale w pozycji klęczącej unosi się trzydzieści centymetrów nad posadzką. Spojrzałem na filozofa z niedowierzaniem. Mój wrodzony sceptycyzm wzrósł jeszcze bardziej, kiedy usłyszałem dwie kolejne historyjki. OtóŜ memu rozmówcy zdarzyło się być kiedyś dyrektorem domu poprawczego dla chłopców. Odkrył wtedy, Ŝe wszyscy jego podopieczni mają wytatuowany na członku napis: „Kocham mamusię”. Opowieść mało prawdopodobna zaiste, ale jeszcze nie niemoŜliwa. W przeciwieństwie do lewitującego księdza nie wiązało się to z negowaniem Ŝadnych podstawowych praw przyrody. Niemniej opowieść ta rzuciła nieco światła na wiarygodność mego towarzysza. Kolejna historia była o tym, Ŝe mój towarzysz widział, jak wrona zapala zapałkę, unosząc jednocześnie drugie skrzydło tak, by osłonić ją od wiatru. Nie pamiętam juŜ, czy owej wronie udało się zaciągnąć

papierosem, czy teŜ nie. Wszystkie te trzy opowiastki razem pozwoliły mi jednak ustalić, Ŝe mój filozof jest świadkiem raczej mało godnym zaufania, acz niewątpliwie zabawnym. Przypuszczenie, Ŝe był, łagodnie mówiąc, łgarzem (albo fantastą czy człowiekiem nawiedzonym lub teŜ, Ŝe po prostu badał łatwowierność oksfordzkich wykładowców), wydaje się bardziej prawdopodobne niŜ hipoteza, Ŝe wszystkie trzy wspomniane opowiastki są prawdziwe. Jako filozof mój towarzysz musiał znać esej O cudach napisany w XVIII wieku przez wielkiego szkockiego myśliciela Davida Hume’a, w którym przedstawia on sposób oceny róŜnych zjawisk - sposób, moim zdaniem, niepodwaŜalny: [...] Ŝadne świadectwo nie wystarcza do wykazania autentyczności cudu, jeŜeli nie jest ono tego rodzaju, Ŝe jego fałszywość byłaby większym cudem aniŜeli fakt, który ma być na jego podstawie wykazany. O cudach33 (1748) PosłuŜę się rozumowaniem Hume’a, by omówić jeden z najlepiej poświadczonych cudów w historii świata, który miało oglądać 70 tysięcy ludzi i których część wciąŜ jeszcze Ŝyje. Chodzi tu o objawienie się Matki Boskiej Fatimskiej. Zamieszczony poniŜej cytat pochodzi ze strony internetowej Kościoła rzymskokatolickiego, na której odnotowano równieŜ, Ŝe wśród licznych objawień Matki Boskiej to właśnie się wyróŜnia, poniewaŜ zostało oficjalnie uznane przez Watykan. 13 października 1917 roku, na Cova da Iria34 niedaleko portugalskiej miejscowości Fatima zgromadziło się ponad 70 tysięcy ludzi. Przyszli, aby zobaczyć cud, który Najświętsza Dziewica zapowiedziała Lucii dos Santos i jej małym krewnym: Jacincie i Francisco Marto [...] Wkrótce po południu Nasza Pani w istocie się objawiła. Pod koniec spotkania wskazała na słońce. Podekscytowana Lucia powtórzyła jej ruch i wszyscy spojrzeli w niebo [... ] Wtedy tłum wstrzymał oddech z przeraŜenia [... ] Wyglądało na to, Ŝe słońce rozdarło niebiosa i spada w dół, wprost na zatrwoŜone tłumy [... ] Kiedy juŜ wydawało się, Ŝe rozŜarzona kula uderzy w ludzi i wszystkich unicestwi, cud się skończył. Słońce powróciło na swoje miejsce na niebie, świecąc teraz równie zwyczajnie, jak zwykle. Gdyby cud w postaci spadającego słońca widziała tylko Lucia, młoda dziewczyna szczególnie odpowiedzialna za kult fatimski, niewiele osób potraktowałoby całą rzecz z powagą. Mogłaby to być bowiem jakaś halucynacja czy kłamstwo o dość łatwym do wyjaśnienia podłoŜu. Respekt budzi jednak aŜ 70 tysięcy świadków owego wydarzenia. Czy 70 tysięcy ludzi moŜe zbiorowo ulec halucynacji? Albo czy ktoś relacjonujący to wydarzenie moŜe aŜ tyle zmyślić? Spróbujmy zastosować kryterium Hume’a. Z jednej strony mielibyśmy uwierzyć w masową halucynację, jakąś sztuczkę świetlną lub zbiorowe kłamstwo 70 tysięcy ludzi. Trzeba przyznać, Ŝe brzmi to nieprawdopodobnie. Jest jednak mniej nieprawdopodobne niŜ wytłumaczenie alternatywne, Ŝe Słońce rzeczywiście zmieniło tor swej wędrówki. Słońce nad Fatimą nie było wszak niczyim prywatnym słońcem; ta sama gwiazda ogrzewała wówczas pozostałą wielomilionową rzeszę ludzi po oświetlonej stronie Ziemi. JeŜeli zatem załoŜymy, Ŝe rzeczywiście zmieniła ona na moment swą trasę, ale było to widoczne wyłącznie na Cova da Iria, musielibyśmy uznać zaistnienie jeszcze większego cudu: złudzenia niewystąpienia zmiany toru naszej gwiazdy, którego doświadczyły miliony osób nieobecnych w Fatimie. Nie wspominając juŜ nawet o tym, Ŝe gdyby Słońce naprawdę ruszyło z tak wielką prędkością, Układ Słoneczny po prostu by się rozpadł. CóŜ, nie mamy wyjścia. Musimy zgodzić się z Hume’em i wybrać z dwóch moŜliwości mniej cudowną - uznać, Ŝe wbrew oficjalnej nauce Watykanu Ŝadnego cudu w Fatimie nie było. Co więcej, wcale nie jest oczywiste, iŜ to na nas spoczywa cięŜar wyjaśnienia, co sprawiło, Ŝe 70 tysięcy osób zostało wprowadzonych w błąd. WciąŜ jeszcze do Hume’a naleŜy ostatnie słowo na temat bilansu prawdopodobieństw. Sięgając do drugiego krańca naszego spektrum domniemanych cudów, czy są tam jakieś tezy

i twierdzenia, które moŜemy zdecydowanie i definitywnie odrzucić? Fizycy zgadzają się, Ŝe jeśli jakiś wynalazca składa wniosek patentowy dotyczący perpetuum mobile, całkiem spokojnie moŜna go zdyskwalifikować nawet bez zaglądania do projektu maszyny. A to dlatego, Ŝe kaŜde perpetuum mobile pozostaje w sprzeczności z prawami termodynamiki. Sir Arthur Eddington pisał: Jeśli ktoś ci wytknie, Ŝe twoja ulubiona teoria Wszechświata jest sprzeczna z równaniami Maxwella, to tym gorzej dla równań. Jeśli okaŜe się, Ŝe przeczy jej doświadczenie, to powiesz: „Ach, ci eksperymentatorzy, jak oni czasem strasznie knocą”. Ale jeŜeli Twoja teoria przeczy drugiemu prawu termodynamiki, to nie ma dla Ciebie nadziei: nie pozostaje ci nic, oprócz ostatecznego upokorzenia. Nowe oblicze natury. Światopogląd fizyki współczesnej (1928)35 W pierwszej części akapitu Eddington wyraźnie stara się, jak moŜe, aby pójść na moŜliwie największe ustępstwa, wskutek czego jego pewność siebie w końcowym fragmencie cytatu robi jeszcze większe wraŜenie. Jeśli ktoś mimo wszystko uwaŜa to za zbytnie zadufanie uczonego, bo być moŜe lada chwila pojawi się jakaś nowa, dziś jeszcze niewyobraŜalna technika - to trudno. Nie będę się upierał, ale powrócę do swojego słabszego argumentu, podawanego za Hume’em, dotyczącego porównywania prawdopodobieństw. Oszustwo, iluzja, podstęp, halucynacja, niezamierzona pomyłka czy umyślne kłamstwo - jest tego tyle, Ŝe zawsze będę wątpił w róŜne przypadkowe obserwacje czy zasłyszane opowieści, dla których wyjaśnienia trzeba całkowicie odrzucić współczesną naukę. Oczywiście nasza współczesna wiedza zostanie kiedyś poprawiona; stanie się to jednak nie na podstawie anegdotycznych opowieści czy pokazów telewizyjnych, lecz dokładnych badań oraz drobiazgowo analizowanych i wielokrotnie powtarzanych doświadczeń. Wracając do naszego spektrum nieprawdopodobieństwa, myślę, Ŝe elfy mieszczą się gdzieś między ciotką Apthorpe’a a perpetuum mobile. Gdyby jutro odkryto, Ŝe rzeczywiście istnieją maleńkie ludziki ze skrzydłami, odziane w śliczne, miniaturowe ubranka, nie zachwiałoby to Ŝadnym podstawowym prawem fizyki. Odkrycie takie byłoby nieporównywalnie mniej rewolucyjne niŜ skonstruowanie perpetuum mobile. Biologów czekałaby jednak mozolna praca z wpasowaniem elfów we współczesną systematykę. Zastanawialiby się, w którym miejscu łańcucha ewolucyjnego one się pojawiły. Ani wykopaliska, ani współczesna zoologia nie mówią przecieŜ nic o naczelnych ze skrzydłami. Byłoby w tym teŜ coś niezwykłego, gdyby istoty te wyewoluowały w gatunek na tyle bliski naszemu, Ŝe w swoich strojach hołdowałyby - jak widać wyraźnie na sławnych, zręcznie zmontowanych zdjęciach, które tak poruszyły chorobliwie łatwowiernego Arthura Conan Doyle’a - modzie lat dwudziestych. TakŜe domniemane stwory typu potwora z Loch Ness, yeti, czyli „odraŜającego człowieka śniegu” z Himalajów, oraz dinozaura z Kongo - wypada umieścić gdzieś między elfami Conan Doyle’a a nieco bliŜszym prawdy biegunem naszego spektrum. Właściwie nie ma Ŝadnego szczególnego powodu, dla którego nie mogłaby przetrwać w jeziorze Loch Ness jakaś forma plezjozaurów. Trudno mi wyrazić, jak bardzo cieszyłbym się wraz z mymi kolegami zoologami, gdyby rzeczywiście tak było. Nie mielibyśmy teŜ chyba nic przeciwko współczesnemu dinozaurowi z Konga. Odkrycie takiego gada nie przeczyłoby ani prawom biologii, ani fizyki. Jedyną przyczynę, która sprawia, iŜ jest to mało prawdopodobne, stanowi fakt, Ŝe ostatnie dinozaury Ŝyły 65 mln lat temu, a 65 mln lat to bardzo długi okres dla Ŝywej populacji, szansa na jej przetrwanie w ukryciu oraz w stanie niesfosylizowanym jest zatem znikoma. Co do yeti, to wizja zachowanej populacji gatunku Homo erectus czy rodzaju Gigantopithecus wprawiłaby mnie w euforię, gdybym tylko mógł w to uwierzyć. Naprawdę bardzo chciałbym uznać istnienie yeti za bardziej prawdopodobne niŜ prostsze (w myśl załoŜeń Hume’a) rozwiązania, a mianowicie, Ŝe wszystkie na to dowody to tylko halucynacje,

zmyślenia podróŜników czy wreszcie niezamierzenie błędne odczytanie zwykłych zwierzęcych tropów, tyle Ŝe powiększonych w trakcie wysychania. 30 sierpnia 1938 roku nadano do dziś sławną radiową adaptację powieści H. G. Wellsa Wojna światów. Słuchowisko wyreŜyserowane przez Orsona Wellesa wywołało w Stanach Zjednoczonych powszechną panikę, a nawet podobno serię samobójstw. Wielu słuchaczy sądziło, Ŝe początkowe sceny sztuki (zgodnie z zamierzeniem jej twórców) są prawdziwą relacją z inwazji Marsjan na Ziemię. Historię tę przytacza się często jako ewidentny przykład amerykańskiej naiwności; sądzę, Ŝe niesprawiedliwie, jako Ŝe inwazja z kosmosu nie jest niemoŜliwa i gdyby się zdarzyła, to prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszelibyśmy o niej właśnie w jakimś nadzwyczajnym serwisie radiowo-telewizyjnym. Nieśmiertelnie popularne są, jak wiemy, historie o latających talerzach. Oczywiście społeczność naukowa zwykle w to nie wierzy. Dlaczego? OtóŜ bynajmniej nie dlatego, Ŝe wizyta z kosmosu jest niemoŜliwa czy choćby wysoce nieprawdopodobna, ale znowu dlatego, Ŝe inne wytłumaczenia, w rodzaju oszustwa czy zbiorowego złudzenia, są duŜo bardziej prawdopodobne. Rozliczne opowieści o latających spodkach były w istocie szczegółowo badane zarówno przez liczne zespoły skrupulatnych amatorów, jak i prawdziwych naukowców. Okazywały się one najczęściej zwykłymi mistyfikacjami (przynoszącymi korzyść materialną ich twórcom - wydawcy płacą duŜe pieniądze za takie opowieści, nawet gdy są marnie udokumentowane; korzysta z nich teŜ cały przemysł podkoszulkowo-pamiątkarski). Bywa równieŜ, iŜ za UFO brane są rozmaite samoloty czy balony, tyle Ŝe widziane pod szczególnym kątem lub dziwnie oświetlone. Czasem są to optyczne miraŜe lub inne psikusy światła, niekiedy wreszcie winą za takie widowiska moŜna obarczyć tajne militarne zdobycze techniki. Być moŜe nadejdzie taki dzień, kiedy na Ziemi wylądują pozaziemskie statki kosmiczne. JednakŜe szanse na to, by kaŜdy raport na temat latających spodków był prawdziwy, są niewielkie, zwłaszcza gdy, w myśl nauk Hume’a, zestawi się je z prawdopodobieństwem oszustwa czy złudzenia. W moich oczach rzeczą, która najbardziej pozbawia wszystkie historie o UFO cech prawdopodobieństwa, jest niemal komiczne podobieństwo owych gości z kosmosu do zwykłych ludzi lub do postaci fantastycznych wykreowanych przez telewizję. Wielu kosmitów wystarczająco przypomina ziemskich męŜczyzn, aby nieobca im była chęć kopulacji z Ziemiankami, ba, dochodzi nawet do wydania na świat płodnego potomstwa. Carl Sagan i inni badacze podkreślają, Ŝe kosmiczne humanoidy, owładnięte rządzą porywania ludzi, są współczesnym odpowiednikiem siedemnastowiecznych demonów czy wiedźm. Astrologia, parapsychologia, opowieści o kosmitach - wszystko to ośmielone zainteresowaniem telewizji i róŜnych czasopism, znalazło się na uprzywilejowanej pozycji w zdobywaniu dostępu do świadomości popularnej. Jeśli mam rację, sądząc, Ŝe zjawisko to Wykorzystuje nasz naturalny i chwalebny apetyt na cuda, to mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem. Powinna nas podnieść na duchu myśl, Ŝe skoro apetyt na cuda moŜe być o tyle lepiej zaspokajany przez prawdziwą naukę, to cała sprawa sprowadza się do właściwej edukacji umoŜliwiającej zwalczanie przesądów. Podejrzewam jednak, Ŝe działa tu takŜe inny mechanizm, który komplikuje całą sprawę. Mam na myśli dość ciekawy, niezaleŜny mechanizm psychologiczny, którego wyjaśnieniu pragnę poświęcić resztę tego rozdziału, gdyŜ dzięki jego zrozumieniu będziemy mogli ograniczyć szkody, jakich jest przyczyną. Mechanizm ów to całkiem naturalna i zwłaszcza dzieciom potrzebna ufność lub wręcz łatwowierność, które jednak - przy braku ostroŜności - mogą zachować się u osób dorosłych, wywołując wielce niepoŜądane skutki. Ale zacznijmy od rodzinnej anegdoty. Któregoś roku, w prima aprilis, kiedy ja i moje siostry byliśmy jeszcze dziećmi, rodzice oraz wujek z ciotką w prosty sposób wywiedli nas w pole. Zawiadomili nas mianowicie, Ŝe odkryli na poddaszu mały samolot, który naleŜał do nich, gdy byli młodzi, i teraz właśnie postanowili nas zabrać na małą wycieczkę. Wtedy jeszcze latanie nie było tak popularne jak

dzisiaj, byliśmy więc dość przeraŜeni. Jedynym warunkiem było to, Ŝe musimy mieć zasłonięte oczy. Chichoczących i potykających się na trawniku, zaprowadzili nas za ręce na miejsca. Usłyszeliśmy warkot ruszającego silnika, maszyna zachwiała się i ruszyliśmy w pełną podskoków, przechyłów i zawrotów drogę. Od czasu do czasu najwyraźniej zahaczaliśmy o czubki drzew, poniewaŜ czuliśmy na twarzach łagodne muśnięcia gałęzi, a przyjemny, choć dość silny wiatr owiewał nasze twarze. W końcu „wylądowaliśmy”; nasz chybotliwy środek lokomocji stanął na terra firma, zdjęto nam z oczu opaski i pośród ogólnej wesołości cała sprawa się wydała. Nie było Ŝadnego samolotu. Byliśmy nadal w tym samym miejscu trawnika, w którym zaczęła się nasza powietrzna podróŜ. Po prostu siedzieliśmy na ogrodowej ławce, którą ojciec i wuj podnosili i obracali, aby wywołać wraŜenie lotu. Nie było Ŝadnego silnika, poza hałaśliwym odkurzaczem i wiatraczkiem, który wiał nam prosto w twarze. Nimi, a takŜe gałęziami drzew, operowały matka i ciotka stojące obok ławki. No cóŜ, „lot” sprawił nam jednak sporą frajdę. Łatwowierne, pełne ufności dzieci, jakimi byliśmy, liczyły na obiecany lot na wiele dni przed tym, nim doszedł on do skutku. Nawet nie przyszło nam do głowy, aby się zdziwić, Ŝe musimy mieć zasłonięte oczy. Oczywiście moŜna było zapytać, jaki jest sens udawania się na przejaŜdŜkę, podczas której nic się nie będzie widziało. Skoro jednak rodzice zapowiedzieli nam, Ŝe dla jakiejś bliŜej nieokreślonej przyczyny musimy mieć zasłonięte oczy - to trudno. Przyjęliśmy to po prostu do wiadomości. Nie wzbudziło teŜ naszego zdziwienia, Ŝe Ŝadne z rodziców nie zdradziło się dotąd z tym, Ŝe było wykwalifikowanym pilotem. Jako dzieci we wszystko wierzyliśmy. Po prostu nie było w nas ani krzty sceptycyzmu. Tak ufaliśmy rodzicom, Ŝe nie baliśmy się Ŝadnej katastrofy. Kędy zdjęto nam opaski i wszyscy zaczęli z nas Ŝartować, wcale nie straciliśmy swojej ufności i nadal wierzyliśmy w Świętego Mikołaja, wróŜki, anioły, niebo, Krainę Wiecznych Łowów i pozostałe historyjki, które nam kiedyś opowiadano. Nota bene moja mama nie pamięta w ogóle tego wydarzenia, ale przypomina sobie podobne ze swego dzieciństwa, kiedy to jej ojciec odegrał zbliŜoną komedię z nią i jej małą siostrą w rolach głównych. Scenariusz tamtego przedstawienia był nawet jeszcze bardziej wyszukany, poniewaŜ „samolot” wyleciał na zewnątrz, a dziewczynkom kazano się pochylić, „by nie uderzyły głowami o futrynę okna”. Dały się nabrać bez słowa sprzeciwu. Dzieci cechuje więc wrodzona ufność. To oczywiste - jakŜe miałoby być inaczej? Przychodzą na świat, nie wiedząc nic, otoczone przez dorosłych, którzy - w porównaniu z nimi - wiedzą wszystko. Jest szczerą prawdą, Ŝe ogień parzy, węŜe gryzą, a spacerując w południe bez Ŝadnej ochrony w pełnym słońcu, naleŜy spodziewać się bolesnych oparzeń, a nawet - jak teraz wiemy - raka skóry. Co więcej, często okazuje się, Ŝe inny, bardziej naukowy sposób zdobywania poŜytecznej wiedzy - metodą prób i błędów - nie jest dobrym pomysłem, poniewaŜ cena popełnienia błędu moŜe być zbyt wysoka. Jeśli mama powie, Ŝeby się nigdy nie taplać w jakimś jeziorze, bo roi się w nim od krokodyli, to po prostu nie naleŜy przyjmować pozy sceptycznego naukowca i tonem osoby dorosłej mówić: „Dziękuję, mamusiu, ale wolałbym sprawdzić to doświadczalnie”. Zbyt duŜe jest ryzyko, Ŝe taki eksperyment naukowy skończy się tragicznie. Nietrudno dostrzec, w jaki sposób dobór naturalny, nagradzający osobniki najlepiej dostosowane, moŜe ukarać naukowe lub sceptyczne podejście do Ŝycia i faworyzować prostolinijną łatwowierność dzieci. Łatwowierność ta wiąŜe się jednak z niepoŜądanym produktem ubocznym, którego się nie da uniknąć. JeŜeli bowiem rodzice powiedzą coś, co nie jest prawdą, to równieŜ w to musimy uwierzyć. JakŜe moŜe być inaczej? Dzieci nie mają zmysłu, który pozwoliłby im odróŜnić prawdziwe ostrzeŜenia od fałszywych, mówiących na przykład o tym, Ŝe oślepnie się lub pójdzie do piekła, jeśli człowiek „zgrzeszy”. Gdyby taki zmysł miały, nie potrzebowałyby w ogóle Ŝadnych ostrzeŜeń. Naiwność jako sposób na przetrwanie stanowi pewnego rodzaju pakiet. Wierzymy w to, co ktoś nam powie, bez względu na to, czy to prawda czy kłamstwo. Dorośli, a rodzice w szczególności, wiedzą tak duŜo, Ŝe niemal naturalną rzeczą jest

przyjmować, iŜ wiedzą po prostu wszystko, i wierzyć im bez zastrzeŜeń. Kiedy opowiadają o Świętym Mikołaju wchodzącym do domu przez komin czy o „wierze, która góry przenosi” - oczywiście wierzymy temu takŜe. Dzieci są łatwowierne, poniewaŜ muszą takie być, by właściwie odegrać swoją rolę „gąsienicy”. Motyle mają skrzydła, gdyŜ celem ich Ŝycia jest znalezienie przedstawicieli płci przeciwnej i rozsianie swojego potomstwa na nowe rośliny, będące dla nich źródłem poŜywienia. Swój skromny apetyt motyle zaspokajają niewielkimi łykami nektaru. Potrzebują niewiele białka w porównaniu z gąsienicami, stanowiącymi to stadium cyklu Ŝyciowego motyli, w którym dokonuje się ich rozwój. Zadaniem osobników młodocianych jest, ogólnie rzecz biorąc, przygotowanie się do tego, by stać się pomyślnie rozmnaŜającymi się osobnikami dorosłymi. Gąsienice istnieją po to, by jeść najszybciej jak to moŜliwe, a potem przepoczwarzyć się w latające, rozmnaŜające i rozpraszające się po świecie osobniki dorosłe. AŜ do tego momentu stworzenia te nie mają skrzydeł, za to charakteryzują się mocnymi Ŝuwaczkami, a takŜe prostolinijną naturą, w której główną rolę odgrywa Ŝarłoczność. Z podobnych powodów naiwność jest potrzebna dzieciom. Są one gąsienicami informacyjnymi. Ich zadaniem jest przeistoczyć się w dorosłych ludzi Ŝyjących w skomplikowanym społeczeństwie, którego podstawę stanowi wiedza. Jak dotychczas najbogatszym źródłem poŜywienia w ich informatycznej diecie są dorośli, a zwłaszcza rodzice. Tam gdzie owadzim gąsienicom potrzebny jest silny aparat gębowy, słuŜący pochłanianiu mięsistych liści kapusty, dzieci ludzkie mają szeroko otwarte oczy i uszy, a takŜe ciekawe, ufne umysły, dzięki którym przyswajają język i resztę wiedzy. Są jak pijawki czerpiące z zasobów wiedzy świata dorosłych. Wielkie ilości danych, gigabajty mądrości przepływają pod sklepieniem dziecięcej czaszki, a duŜa część takich informacji bierze swój początek w kulturze stworzonej przez rodziców dziecka i całe pokolenia jego przodków. Pamiętajmy wszakŜe, aby nie posuwać się w naszej owadziej analogii za daleko: dzieci zmieniają się w dorosłych stopniowo, a nie gwałtownie, jak robią to gąsienice. Pamiętam jak raz, w czasie świąt BoŜego Narodzenia, starałem się zabawić sześcioletnią dziewczynkę, rozwaŜając z nią pospołu, ileŜ czasu moŜe zająć Świętemu Mikołajowi wędrówka przez kominy wszystkich domów na świecie. Zakładając, Ŝe przeciętny komin ma około sześciu metrów wysokości, a na świecie mamy, dajmy na to około 100 milionów domów z dziećmi, to jak szybko, zapytałem na głos, musiałby Mikołaj zjeŜdŜać w dół komina, aby zdąŜyć zostawić prezenty przed wschodem boŜonarodzeniowego słońca? Jest mała szansa, by miał czas na skradanie się na palcach do dziecięcych pokoi - wyliczałem - musiałby się raczej poruszać z prędkością ponaddźwiękową. Dziewczynka zrozumiała, do czego zmierzam, i zdała sobie sprawę z tego, Ŝe w istocie coś jest tu nie w porządku, ale wcale jej to nie zaniepokoiło. Porzuciła zagadnienie, nie próbując nawet dociec, co w nim szwankuje. Oczywista moŜliwość, Ŝe rodzice mówią jej nieprawdę, nawet jej nie przeszła przez głowę. Dziecko tak by tego nie ujęło, było jednak oczywiste, Ŝe jeśli wizyty Świętego Mikołaja kłócą się z prawami fizyki, to tym gorzej dla praw fizyki. Mojej małej przyjaciółce wystarczało, Ŝe słyszała od rodziców, iŜ w czasie kilku godzin Wigilii BoŜego Narodzenia Mikołaj wizytuje domy wszystkich dzieci, wchodząc przez komin. Tak musi być, poniewaŜ tak mówi mama i tata. Zmierzam do tego, Ŝe to, co u dziecka jest zdrową i uzasadnioną łatwowiernością, moŜe stać się niezdrową i karygodną naiwnością u dorosłego. Dorastanie, w pełnym tego słowa znaczeniu, powinno obejmować teŜ nabywanie pewnej dozy zdrowego sceptycyzmu. Nieustanną gotowość do przyjmowania kłamstwa za dobrą monetę trzeba nazwać infantylizmem, poniewaŜ jest powszechne - i zrozumiale - u dzieci. Podejrzewam, Ŝe upieranie się dorosłych przy takim sposobie myślenia musi mieć coś wspólnego z tęsknotą za utraconym poczuciem bezpieczeństwa i wygodami z czasów dzieciństwa. Dobrze ujął to znakomity popularyzator nauki i autor powieści popularnonaukowych Isaac Asimov:

„Wystarczy zbadać dokładniej kaŜdy fragment pseudonauki, a wszędzie znajdzie się jakąś kołderkę, pod którą moŜna się schować, jakiś palec do possania czy rąbek spódnicy, którego moŜna się uczepić”. Dzieciństwo dla bardzo wielu ludzi to raj utracony, coś w rodzaju nieba, w którym wszystko jest oczywiste i bezpieczne, gdzie jest miejsce na marzenia o podróŜy do Kraju za Siedmioma Górami i na bajki na dobranoc, i gdzie się zasypia w objęciach ukochanego misia. Patrząc na to z perspektywy czasu, wydaje się, Ŝe lata dziecięcej niewinności mijają zbyt szybko. Kocham mych rodziców za to, Ŝe wymyślili dla mnie „podróŜ samolotem” ponad wierzchołki drzew, tam gdzie kołują latawce; i kocham ich za opowieści o wróŜkach i Świętym Mikołaju, o Merlinie i jego zaklęciach, o dzieciątku Jezus i Trzech Mędrcach ze Wschodu. Wszystkie takie opowieści wzbogacają nasze dzieciństwo i wraz z wieloma innymi rzeczami sprawiają, Ŝe pierwsze lata Ŝycia zapisują się w pamięci jako czas oczarowania. Świat dorosłych, bez elfów i Świętego Mikołaja, bez raju zabawek i bez Narni, bez Krainy Wiecznej Szczęśliwości, gdzie odchodzimy na zawsze nasze ukochane zwierzęta, i bez Aniołów StróŜów, moŜe się wydać miejscem zimnym i nieprzyjaznym. W świecie tym nie ma teŜ jednak diabłów, nie ma ognia piekielnego, nie ma złych czarownic, duchów, nawiedzonych domów, ludzi owładniętych przez demony, straszydeł i wilkołaków. Owszem, okazuje się, Ŝe Misio i Lala nie są Ŝywymi istotami. Za to moŜemy się przytulić do rzeczywistych ciepłych, myślących dorosłych towarzyszy Ŝycia i dla wielu z nas będzie to bardziej satysfakcjonujący rodzaj miłości niźli uczucie, które Ŝywimy do wypchanych przytulanek, chociaŜby najbardziej puszystych i miękkich w dotyku. Osoba, która nie dorasta prawidłowo, przenosi swoje „gąsienicze” cechy charakteru z dzieciństwa (gdzie były zaletami) w wiek dorosły (gdzie stają się wadami). W dzieciństwie naiwność bardzo nam pomaga. UmoŜliwia wypełnienie (z niezwykłą wręcz prędkością) naszego mózgu wiedzą pochodzącą od naszych rodziców i naszych przodków. JeŜeli jednak z tej naiwności w odpowiednim czasie nie wyrośniemy, to nasza gąsienicza natura sprawi, Ŝe staniemy się łatwym łupem dla astrologów, rozmaitych mediów, guru, telewizyjnych kaznodziei i szarlatanów. Geniusz ludzkiego dziecka, zwłaszcza jako intelektualnej gąsienicy, ma słuŜyć wchłanianiu informacji i idei, a nie poddawaniu ich krytycznej ocenie. Jeśli z czasem wykształca się w nas zdolność krytycznego myślenia, to dzieje się tak pomimo charakterystycznych dla dzieci skłonności, a nie dzięki nim. Chłonna bibuła, jaką jest dziecięcy umysł, nie jest dobrą glebą dla gorzkich ziaren sceptycyzmu. Dorastając, musimy zastąpić automatyczną łatwowierność dziecka konstruktywnym sceptycyzmem dojrzałej nauki. Tu wszakŜe spodziewam się dodatkowego kłopotu. Opowieść o dziecku jako informacyjnej gąsienicy jest zbyt wielkim uproszczeniem. Zaprogramowaną dziecięcą łatwowierność charakteryzuje bowiem taki zwrot, Ŝe dopóki go dobrze nie zrozumiemy, wydawać nam się będzie niemal paradoksalny. Wróćmy do naszego obrazu dziecka, które musi jak najszybciej przyswoić sobie wiedzę poprzednich pokoleń. Co dzieje się, kiedy dwoje dorosłych, dajmy na to matka i ojciec, udzielają sprzecznych rad? Co stanie się, jeśli matka powie, Ŝe wszystkie węŜe są śmiertelnie niebezpieczne i musi się ich zawsze unikać, a następnego dnia ojciec powie, Ŝe owszem, wszystkie, ale z wyjątkiem zielonych, i moŜemy takiego hodować w domu? Obie rady są słuszne. Bardziej ogólnikowa informacja matki ma na celu ochronę dziecka przed węŜami, nawet jeśli zupełnie niepotrzebnie obejmuje teŜ niegroźne węŜe zielone. Informacja pochodząca od ojca jest mniej ogólnikowa, ma ten sam skutek ochronny i jest w pewien sposób lepsza, ale moŜe się okazać fatalna, jeśli zostanie bezkrytycznie przeniesiona na grunt innego, odległego kraju. Tak czy inaczej sprzeczność obu informacji moŜe u dziecka wywołać niebezpieczny zamęt. Rodzice zwykle starają się usilnie, aby nie zaprzeczać sobie nawzajem i najprawdopodobniej jest to słuszne postępowanie. JednakŜe dobór naturalny, który „wymyślił” naiwność, musiał sobie jakoś poradzić z

potencjalną niespójnością informacji. Mogłaby to być na przykład zasada pierwszeństwa, taka jak: „Wierz tej informacji, którą usłyszałeś najpierw”. Albo teŜ: „Uwierz raczej matce niŜ ojcu, a ojcu daj pierwszeństwo przed wszystkimi innymi dorosłymi w twym otoczeniu”. Czasem rady udzielane przez rodziców ostrzegają przed nadmierną ufnością wobec innych dorosłych członków społeczności. Mówią na przykład: „Jeśli ktoś obcy powie, byś z nim poszedł, bo jest przyjacielem twoich rodziców, nie wierz mu, niezaleŜnie od tego jak miło wygląda i nawet (a zwłaszcza wtedy) kiedy kusi cię słodyczami. MoŜesz pójść jedynie z kimś, kogo znasz i kogo znają twoi rodzice lub z kimś w mundurze policjanta”. (Niedawno opublikowano w brytyjskich gazetach czarującą opowieść o tym, jak to ElŜbieta, królowa matka, dziś juŜ ponadstuletnia, kazała szoferowi zatrzymać samochód, którym jechała, obok jakiejś płaczącej dziewczynki, wyraźnie zagubionej. Miła starsza pani wysiadła, by pocieszyć małą, i zaproponowała, Ŝe zabierze ją do domu. „Nie mogę - chlipnęło dziecko - nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi”). W niektórych sytuacjach dziecko musi zatem ćwiczyć coś, co jest dokładnym przeciwieństwem łatwowierności, a mianowicie nieustępliwe obstawanie przy wierze we wcześniejsze uwagi dorosłych w obliczu kuszących i wyglądających na godne zaufania, ale sprzecznych z tamtymi, nowszych informacji. Same słowa „łatwowierny” i „naiwny” nie są, jak się wydaje, odpowiednie w odniesieniu do dzieci. Prawdziwie naiwni ludzie wierzą w byle co, nawet jeśli jest to sprzeczne z tym, czego dowiedzieli się wcześniej. Cechą dzieciństwa, którą chcę tu podkreślić, nie jest czysta łatwowierność, ale złoŜona kombinacja naiwności z jej przeciwnością - uporczywym trwaniem przy raz zdobytej wiedzy. Najlepszą receptą jest zatem pierwotna skrajna łatwowierność połączona z wtórną, równie niezłomną niezmiennością poglądów. Nietrudno dostrzec, jak niszcząca moŜe być taka kombinacja. Jezuici wiedzieli, co mówią, gdy obiecywali: „Daj nam swoje dziecko na pierwszych siedem lat, a my ci oddamy gotowego człowieka”. ROZDZIAŁ 7 MAGIA BEZ TAJEMNIC ...choć nie pojmuję wielkich racji umysłu, Poczętych wśród mrocznych tajemnic ludzkiej duszy, Mających pono słuŜyć oświeceniu... JOHN KEATS, Sen i poezja (1817) (przełoŜył Maciej Cisło) Wybitny specjalista w dziedzinie płodności Robert Winston powiada, Ŝe potrafi sobie wyobrazić ogłoszenie, zamieszczone w gazecie przez jakiegoś pozbawionego skrupułów lekarza, skierowane do osób, które chcą, aby ich kolejne dziecko było, dajmy na to, chłopcem (seksizm stanowiący podłoŜe tego załoŜenia nie jest moim wynalazkiem; zakorzeniony głęboko w świecie antycznym i dziś nie stanowi wyjątku): „Wyślij 500 funtów, a otrzymasz szczegółowe instrukcje, co robić, by twoje dziecko było chłopcem. W przypadku niespełnienia oczekiwań - zwrot całej sumy gwarantowany”. Gwarancja zwrotu pieniędzy jest potrzebna, aby metoda budziła zaufanie. Rzeczywistość jest oczywiście taka, Ŝe skoro mniej więcej 50% noworodków to chłopcy, przedstawiony pomysł moŜe zaowocować całkiem niezłym zyskiem. W gruncie rzeczy oszust mógłby nawet zaproponować 250 funtów rekompensaty za kaŜdą dziewczynkę (oprócz zwracanych pieniędzy). I tak interes by się opłacał na dłuŜszą metę. Podobnego rozumowania uŜyłem w 1991 roku w jednym z moich wykładów boŜonarodzeniowych w Royal Institution. Powiedziałem, Ŝe mam powód, by sądzić, iŜ wśród słuchaczy na sali jest jakaś osoba o zdolnościach parapsychicznych, medium mające zdolność wpływania na przebieg wydarzeń siłą swoich myśli. Będę się starał wyłonić tę osobę z audytorium. „Ustalmy najpierw, czy medium jest w lewej czy w prawej części sali wykładowej”- powiedziałem. Poprosiłem, aby wszyscy wstali, kiedy mój asystent będzie rzucał monetą. Ludzie z lewej strony sali mieli „Ŝyczyć sobie”, aby moneta upadła orłem do

góry, wszystkie osoby z prawej strony zaś, by wypadła reszka. Oczywiście jedna strona musiała przegrać. Osoby po tej stronie poprosiliśmy, aby usiadły. Zwycięska część widowni znów została podzielona na dwie połowy, z których jedna miała Ŝyczyć sobie reszki, a druga orła. Ci, którzy przegrali, usiedli. I tak powtarzałem owo dzielenie, aŜ po siedmiu czy ośmiu turach wyłoniłem jedną osobę. „Wielkie oklaski dla naszego medium!” - zawołałem. Wszak osoba ta musiała nim być, czyŜ nie? PrzecieŜ skutecznie wpłynęła na wynik rzutu monetą, i to osiem razy pod rząd! Gdyby owe wykłady były nadawane na Ŝywo, a nie nagrywane i emitowane z taśmy, zaaranŜowałbym coś jeszcze bardziej widowiskowego. Poprosiłbym moŜe wszystkich telewidzów, których nazwiska zaczynają się na litery poprzedzające J, aby „Ŝyczyli sobie” orła, a całą resztę - by była za reszką. Ta część, w której miałoby się znajdować medium, zostałaby ponownie podzielona na dwie części... i tak dalej. Poprosiłbym wszystkich, aby notowali kolejność swoich „Ŝyczeń”. Przy dwóch milionach widzów potrzeb-by 21 kroków dla wyłonienia pojedynczej osoby. śeby zachować pewien margines bezpieczeństwa, zatrzymałbym się na troszkę wcześniejszym, dajmy na to, osiemnastym kroku i poprosił wszystkich, którzy nadal są w grze, aby zadzwonili do telewizji. Na tym etapie nie byłoby juŜ zbyt wielu osób i niewykluczone, Ŝe przy odrobinie szczęścia, jedna z nich by zadzwoniła. Osobę tę poprosiłbym, aby odczytała zapis moich Ŝyczeń, powiedzmy ORRROOROOOORRROORR, który pasowałby bezbłędnie do tego, co zdarzyło się w studio telewizyjnym. A zatem tej jednej osobie „udało się” wpłynąć na wynik osiemnastu kolejnych rzutów monetą! Szmer zachwytu. Ale zachwytu z jakiego powodu? Nie zdarzyło się przecieŜ nic ponad zwykły przypadek. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek przeprowadził taki eksperyment. W sumie cała ta sztuczka jest tak przejrzysta, Ŝe prawdopodobnie nie udałoby mi się ogłupić nią zbyt wielu ludzi. Ale co z jakąś podobną, w czyimś innym wykonaniu? Oto znane „medium” ma wystąpić w telewizji na podstawie korzystnego angaŜu, przygotowanego dlań przez impresario w czasie jednego z owocnych business-lunchów. Spoglądając na swych widzów z milionów ekranów, nasz jasnowidz o hipnotycznie lśniących oczach (dobra robota fachowców od charakteryzacji i oświetlenia) zaczyna mówić, Ŝe wyczuwa dziwny wibrujący rezonans kosmicznej energii, duchową łączność z niektórymi osobami z widowni. Owe osoby same będą w stanie stwierdzić, Ŝe to chodzi o nie, poniewaŜ zanim dobiegnie końca jego mistyczna wypowiedź, ich zegarki staną. Po krótkiej chwili rozlega się dzwonek telefonu stojącego na pulpicie, przy którym siedzi jasnowidz. Jakaś kobieta oznajmia podniesionym i pełnym przejęcia głosem, Ŝe jej zegarek zatrzymał się dosłownie w chwili, kiedy słowa jasnowidza padły z ekranu. Rozmówczyni dodaje, Ŝe miała przeczucie, iŜ coś takiego się stanie, jeszcze zanim spojrzała na swój zegarek, bo było coś w płonących oczach jej telewizyjnego mistrza, co zdawało się przemawiać bezpośrednio do jej duszy. Czuła owe „wibracje energii”. Jeszcze przed końcem tej wypowiedzi dzwoni drugi telefon. Następny zatrzymany zegarek! W domu trzeciego z rozmówców zatrzymał się duŜy zegar po dziadku - oho! Zdecydowanie chodzi tu o oddziaływanie większego kalibru - wszak delikatne spręŜynki ręcznych zegarków są z pewnością duŜo bardziej podatne na oddziaływanie sił psychicznych niŜ cięŜkie wahadło stojącego zegara. Tymczasem zegarek kolejnego widza zatrzymał się odrobinkę wcześniej, zanim jeszcze szacowny mistyk zdąŜył wygłosić swoją zapowiedź. CzyŜ nie jest to jeszcze bardziej imponujący dowód na istnienie sił telepatycznych? Następny zegarek okazał się być moŜe najbardziej podatny na oddziaływanie okultystyczne. Zatrzymał się bowiem jeszcze wczoraj, dokładnie w chwili, kiedy jego właściciel spojrzał na zdjęcie naszego sławnego mistyka zamieszczone w gazecie. Widownia w studiu zaszemrała z ukontentowaniem. CóŜ za niezwykły przykład działania sił telepatycznych, przezwycięŜający wszelki sceptycyzm: oto do tego zdarzenia doszło o cały dzień wcześniej! „Wi ęcej jest rzeczy na ziemi i w niebie...”

Tymczasem potrzeba nam mniej westchnień zachwytu, a więcej myślenia. Rozdział niniejszy opowiada o tym, jak spokojnie zastanawiając się nad jakimś zdarzeniem, ocenić szansę, Ŝe i tak by się ono wydarzyło. Przy okazji przekonamy się, Ŝe rozwikłanie niezwykłego z pozoru zbiegu okoliczności jest duŜo ciekawsze niŜ wzdychanie nad nim z zachwytu. Czasem ocena taka jest łatwa. W poprzedniej ksiąŜce podałem liczbę stanowiącą szyfr zamka cyfrowego przy moim rowerze. Nie czułem się zagroŜony, poniewaŜ jest dość oczywiste, Ŝe moich ksiąŜek nie czytają osoby trudniące się złodziejskim procederem. Niestety, ktoś ukradł mi rower. Mam teraz nowy zamek, z nowym numerem: 4167. Zapamiętanie tego numeru nie sprawia mi Ŝadnych trudności. 41 wryło mi się w pamięć jako numer moich koszul i butów w internacie; 67 to wiek, w którym powinienem odejść na emeryturę. Oczywiście nie ma tu Ŝadnego interesującego zbiegu okoliczności: niezaleŜnie od tego, jaki numer miałby mój nowy zamek rowerowy, i tak przeszukałbym swój Ŝyciorys, aby znaleźć wskazówkę mnemotechniczną umoŜliwiającą mi zapamiętanie szyfru. Ale proszę zwrócić uwagę na dalszy ciąg historii. W dniu, w którym to piszę, dostałem z mego wydziału w Oksfordzie list następującej treści: Wszystkim osobom upowaŜnionym do korzystania z fotokopiarek przydzielono osobiste numery umoŜliwiające uruchomienie urządzenia. Pański nowy numer to 4167. Pierwszą myślą, jaka zaświtała mi w głowie, było to, Ŝe niewątpliwie zaraz zgubię ten kawałek papieru (tak jak zgubiłem podobny w zeszłym roku), a zatem muszę natychmiast wymyślić jakąś formułę umoŜliwiającą mi zapamiętanie kombinacji. MoŜe coś podobnego do sztuczek mnemotechnicznych, które ułatwiają mi zapamiętanie kombinacji zamka w rowerze? W tym momencie spojrzałem jeszcze raz na widniejący na kartce numer, a wtedy, by zapoŜyczyć jedno zdanie z fantastycznonaukowej powieści Freda Hoyle’a Czarna chmura, cyfry na kartce zaczęły mi pęcznieć do gigantycznych rozmiarów. 4167 Nie potrzebowałem juŜ Ŝadnego pamięciowego odnośnika. Numery były identyczne. Zerwałem się, by o tym zadziwiającym zbiegu okoliczności donieść mojej Ŝonie, ale po chwili trzeźwego zastanowienia stwierdziłem, Ŝe właściwie nie warto się ekscytować. Prawdopodobieństwo, Ŝe chodzi o zwyczajny przypadek, było łatwe do policzenia. Pierwszą pozycją szyfru moŜe być dowolna cyfra od 0 do 9. A zatem mamy 1 szansę na 10, Ŝe uzyskamy 4, tak jak w moim zamku. Druga cyfra takŜe musi się mieścić między 0 i 9, czyli znów mamy 1 szansę 10 na dopasowanie się do szyfru zamka. Prawdopodobieństwo, Ŝe dwie pierwsze cyfry będą takie same jak w moim zamku, wynosi więc 1/100. Postępując analogicznie w stosunku do pozostałych dwóch cyfr, ustalimy, Ŝe ogólne prawdopodobieństwo, by cztery cyfry obu szyfrów były identyczne, wynosi 1/10 000 tysięcy. To właśnie ten duŜy mianownik zabezpiecza nas przed zakusami złodziei. Zbieg okoliczności robi oczywiście wraŜenie. Ale co z niego wynika? Czy jest tu coś szczególnie tajemniczego lub opatrznościowego? Czy mógł stać za tym jakiś anioł stróŜ? A moŜe jakieś szczęśliwe gwiazdy zeszły się z Uranem? Nie. Nie ma najmniejszego powodu, by w takich wypadkach dopatrywać się czegoś więcej niŜ zwykłego zbiegu okoliczności. Liczba ludzi na świecie jest tak wielka (w porównaniu z owymi 10 tysiącami), Ŝe na pewno ktoś gdzieś przeŜywa teraz zaskoczenie jakimś nie mniejszym „cudem” niŜ mój. Tak się po prostu zdarzyło, Ŝe dzisiaj był mój dzień, by przeŜyć podobne doświadczenie. Natomiast fakt, Ŝe moje zdarzenie zaszło w dniu, kiedy pisałem niniejszy rozdział, nie jest tak naprawdę powodem do dodatkowego zdumienia. Pierwszy szkic tego rozdziału napisałem w istocie kilka tygodni wcześniej. Dziś tylko, kiedy sytuacja ta się wydarzyła, otworzyłem plik, aby dopisać do niego tę anegdotę. Oczywiście otworzę go jeszcze wiele razy, aby całość przejrzeć i dopracować, przy czym odniesień do „dzisiaj” nie usunę - były one prawdziwe, gdy zostały

zapisane. Oto jeszcze jeden przykład, jak po to, by nasza opowieść o jakimś wydarzeniu robiła większe wraŜenie, rozdymamy pozory jego niezwykłości. Podobne obliczenia moŜemy zastosować do owego telewizyjnego mistrza, którego hipnotyczna moc ma zatrzymywać zegarki telewidzów. W tym wypadku musimy się jednak uciec raczej do liczb szacunkowych niŜ konkretnych wielkości. KaŜdy zegarek moŜe się zatrzymać w jakiejś chwili. Jakie jest tego prawdopodobieństwo? Spróbujmy to oszacować. Jeśli wziąć pod uwagę jedynie zegarki cyfrowe, to ich baterie zwykle zuŜywają się po roku. Przyjmijmy więc, Ŝe przeciętny zegarek cyfrowy zatrzymuje się raz na rok. Prawdopodobnie zegarki mechaniczne zatrzymują się częściej, poniewaŜ ludzie zapominają je nakręcać. Obu typom zegarków zdarza się teŜ stawać z powodu takich czy innych uszkodzeń. Przyjmijmy na razie, Ŝe istnieje znaczne prawdopodobieństwo tego, iŜ kaŜdy zegarek zatrzyma się raz w roku. Nie jest dla nas istotne, na ile dokładna jest ta ocena. Chodzi tu bowiem o zasadę, która wydaje się trafna. Nawet najbardziej naiwny właściciel zegarka, który zatrzymał się w trzy tygodnie po emisji programu, raczej nie skojarzy tego faktu z seansem czarodziejskim, lecz złoŜy go na karb przypadku. Musimy teraz zadecydować, jaki odstęp czasu między zatrzymaniem czasomierza a wystąpieniem magika widownia uzna za wystarczająco „jednoczesny”, aby zrobił odpowiednie wraŜenie. Około pięciu minut to z pewnością bezpieczne opóźnienie, zwłaszcza jeśli medium rozmawia z kaŜdym dzwoniącym kilka minut. Rok mieści 100 tysięcy pięciominutowych odcinków czasu. Prawdopodobieństwo, Ŝe jakikolwiek zegarek, dajmy na to mój, zatrzyma się akurat w ciągu konkretnych pięciu minut, wynosi około 1/100 tysięcy. Niewiele, ale podobne programy zwykle ogląda 10 milionów osób. Gdyby tylko połowa z nich nosiła w danej chwili zegarki, to moŜna oczekiwać, Ŝe w kaŜdej minucie zatrzyma się 25 zegarków. ZałoŜywszy, Ŝe zaledwie jedna czwarta części właścicieli zatrzymanych zegarków zadzwoni do studia, to i tak będzie to 6 telefonów, a więc aŜ nadto, aby wprawić w osłupienie naiwną widownię. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego telefony od ludzi, których zegarki zatrzymały się dzień wcześniej, ludzi, u których wprawdzie zegarki na rękę chodzą, za to zatrzymały się duŜe zegary po dziadku, ludzi, którzy zmarli na zawał, a nieutuleni w Ŝalu krewni zadzwonili, by powiedzieć, Ŝe zatrzymało się to „tykające” serce i tak dalej. O podobnych zbiegach okoliczności mówi stara, rozkosznie sentymentalna piosenka Grandfather’s Clock (Zegar dziadunia): Nie przystanął od pół wieku, Tik, tak, tik, tak, Jego Ŝycie to liczenie sekund, Tik, tak, tik, tak, AŜ nagle serce mu pękło... Bo zmarł Jego stary pan. (przełoŜył Maciej Cisło) W 1998 roku opublikowano pośmiertnie wykład wygłoszony w 1963 roku przez Richarda Feynmana, w którym opowiada on między innymi, Ŝe jego Ŝona zmarła o 21.22 i Ŝe później okazało się, iŜ zegar stojący w jej pokoju zatrzymał się dokładnie o tej samej godzinie. Są ludzie, którzy chętnie by się napawali pozorną tajemniczością tego zbiegu okoliczności i czują się ograbieni, kiedy Feynman daje proste, racjonalne wytłumaczenie tej zagadki. Zegar był stary i zdezelowany, miał teŜ zwyczaj zatrzymywać się, gdy nie był ustawiony poziomo. Feynman niejednokrotnie sam go reperował. Powinnością pielęgniarki było odnotowanie dokładnego czasu zgonu pani Feynman. Podeszła zatem do zegara, ale jego tarcza był skryta w głębokim cieniu. Aby zobaczyć, która godzina, siostra podniosła zegar w górę i przechyliła tarczą ku światłu... Wtedy zegar się zatrzymał. Czy udostępniając nam to niewątpliwie prawdziwe (i bardzo proste) wyjaśnienie, Feynman rzeczywiście niszczy coś pięknego?

Według mnie - nie. Moim zdaniem, uczony raz jeszcze wydobył elegancję i piękno uporządkowanego Wszechświata, w którym zegary zatrzymują się nie bez przyczyny; na pewno nie dlatego, by zaspokoić czyjeś sentymentalne gusta. W tym miejscu chcę wprowadzić pewien termin techniczny i mam nadzieję, Ŝe zostanie mi to wybaczone. PoPoZbOk oznacza Populację Potencjalnych Zbiegów Okoliczności.36 Słowo populacja moŜe się tu wydać dziwne, ale jest statystycznie poprawne. Nie będę juŜ uŜywał wersalików, poniewaŜ urągają one wyglądowi strony. Zatrzymanie się czyjegoś zegarka w ciągu dziesięciu sekund od deklaracji medium w sposób oczywisty mieści się w popozbok, podobnie jak wiele podobnych zdarzeń. Ściśle mówiąc, zatrzymanie zegara szafkowego nie powinno być do nich zaliczane. Mistyk nie zapowiedział zatrzymywania takich zegarów. A jednak właściciele zegarów szafkowych, które zatrzymałyby się we wspomnianym czasie, zapewne by zadzwonili, jeszcze silniej poruszeni niŜ właściciele zwyczajnych zegarków. Rodzi się dziwaczna koncepcja, Ŝe władza mistyka jest tym większa, gdyŜ nie potrudził się nawet, by wspomnieć, Ŝe potrafi teŜ zatrzymywać zegary wahadłowe! Co więcej, nie mówił o zegarkach stających dzień wcześniej czy o sercach nieszczęsnych osób umierających nagle na zawał. Ludzie czują, Ŝe tego rodzaju nieoczekiwane wydarzenia naleŜą do popozbok. Wydaje się im, Ŝe aby zaistniały, musi działać jakaś nadprzyrodzona siła. Gdy jednak zacznie się w ten sposób rozumować, okaŜe się, Ŝe popozbok jest nad wyraz duŜa. I w tym jest sedno sprawy. Gdyby wasz zegarek zatrzymał się dokładnie 24 godziny wcześniej, to z pewnością nie bylibyście tak naiwni, aby zaliczyć takie zdarzenie do popozbok. Jeśli czyjś zegarek zatrzymał się dokładnie siedem minut przed zapowiedzią mistyka, na niektórych wywrze to silne wraŜenie, poniewaŜ siódemka jest od staroŜytności uznawana za cyfrę mistyczną. Tak samo byłoby zapewne w przypadku siedmiu godzin czy siedmiu dni. Im jednak większa popozbok, tym mniej powinien nas poruszać przydarzający się zbieg okoliczności. Tymczasem jednym z narzędzi skutecznego manipulowania widownią jest wywoływanie w niej wraŜenia, Ŝe sprawa ma się całkiem na odwrót! Między nami mówiąc, specjalnie dla mego wymyślonego medium wybrałem bardziej widowiskową sztuczkę niŜ te, które prezentuje się zwykle w telewizji. Tam często pokazuje się trik z ruszającymi zegarkami. Telepata prosi telewidzów, aby wstali i wyj ęli pochowane w róŜnych szufladach i zakamarkach zepsute zegarki oraz trzymali je w dłoniach, kiedy on będzie wymawiał zaklęcie. Tak naprawdę chodzi oczywiście o to, aby ciepło dłoni rozpuściło tłuszcze, które swego czasu stęŜały w mechanizmie zegarka. Choć nie na długo, ale niektóre zegarki zaczynają tykać. Nawet jeśli uruchomionych czasomierzy jest niewiele, to i tak, dzięki zwielokrotnieniu tych szczęśliwych zdarzeń wskutek duŜej liczebności widowni telewizyjnej, otrzymamy zadowalającą liczbę telefonów od otumanionych właścicieli. Tymczasem, jak wykazał Nicholas Humphrey w zachwycającym wystąpieniu na temat sił nadprzyrodzonych Soul searching (W poszukiwaniu duszy, 1995), udowodniono, Ŝe ponad 50% zegarków zaczyna chodzić przynajmniej przez chwilę właśnie wskutek ogrzania ich w dłoni. A oto jeszcze jeden przykład zbiegu okoliczności, którego prawdopodobieństwo nietrudno skalkulować. UŜyjemy go dla zobrazowania, jak wyraźnie zmiana wielkości popozbok wpływa na szanse, Ŝe w ogóle zbieg okoliczności zaistnieje. Miałem kiedyś dziewczynę, której data urodzin (dzień i miesiąc, ale nie rok) była identyczna z datą urodzin mojej poprzedniej przyjaciółki. Dziewczyna powiedziała o tym swej koleŜance, która wierzyła w astrologię, a ta triumfalnie zapytała mnie, jak teŜ potrafię uzasadnić mój sceptycyzm w obliczu tak przytłaczającego dowodu na to, Ŝe nawet o tym nie wiedząc, zszedłem się kolejno z dwiema kobietami za sprawą ich identycznych „gwiazd”. Znowu spróbujmy spojrzeć na coś takiego bez emocji. Szanse na to, Ŝe dwie zupełnie przypadkowe osoby obchodzą urodziny dokładnie w tym samym dniu łatwo obliczyć. W roku mamy 365 dni. NiezaleŜnie od tego,

kiedy się urodziła osoba pierwsza, prawdopodobieństwo, Ŝe druga będzie miała urodziny tego samego dnia wynosi 1/365 (zapomnijmy na chwilę o latach przestępnych). Za kaŜdym razem, kiedy łączymy ludzi w pary na podstawie dowolnego kryterium, na przykład biorąc pod uwagę dwie kolejne sympatie jakiegokolwiek męŜczyzny, szanse na to, Ŝe obie będą miały tę samą datę urodzin wynoszą 1/365. W zbiorowisku liczącym 10 mln ludzi, a więc mniej niŜ wynosi populacja Tokio czy Mexico City, ten z pozoru tajemniczy zbieg okoliczności pojawi się więcej niŜ 27 tysięcy razy. Wróćmy do popozbok i przekonajmy się, jak w miarę jej puchnięcia pozornie ciekawe zbiegi okoliczności tracą na niezwykłości. Istnieje wiele kryteriów pozwalających łączyć ludzi w takie czy inne pary i zawsze kończy się to wykryciem pozornie niezwykłego zbiegu okoliczności. Przykładem mogłyby być czyjeś dwie kolejne sympatie, niespokrewnione, ale noszące to samo nazwisko. Dwaj wspólnicy o tym samym dniu urodzin takŜe mieszczą się w popozbok, podobnie jak dwaj ludzie urodzeni w tym samym dniu i miesiącu, zasiadający obok siebie w samolocie. W pełnym ludzi Boeingu 747 prawdopodobieństwo tego, Ŝe przynajmniej jedna z par sąsiadujących z sobą ludzi urodziła się w tym samym roku, wynosi więcej niŜ 50%. Zwykle takich rzeczy nie zauwaŜamy, poniewaŜ nie zaglądamy ludziom przez ramię, kiedy wypełniają swoje nudne deklaracje celne. Gdyby jednak to robić, z większości lotów moŜna by wychodzić, mamrocząc coś o ciemnych siłach rządzących światem. Zbieg okoliczności w postaci tego samego dnia urodzin jest zwykle przedstawiany w bardziej dramatycznej formie. Matematycy mogą dowieść, Ŝe w pokoju, w którym znajdują się tylko 23 osoby, szanse na to, iŜ co najmniej dwie z nich urodziły się tego samego dnia, wynoszą ponad 50%. Dwie osoby, które czytały wcześniejsze wersje tej ksiąŜki, poprosiły mnie o uzasadnienie tak zadziwiającego twierdzenia. Łatwiej jest obliczyć szanse na to, iŜ w pokoju nie ma dwóch osób urodzonych w tym samym dniu, po czym odjąć je od jedności. Zapomnijmy o latach przestępnych, poniewaŜ jest z nimi duŜo zachodu, a nie zmieniają istoty rzeczy. Przypuśćmy zatem, Ŝe zakładam się z kimś, iŜ pośród 23 osób przebywających w jednym pokoju przynajmniej dwie urodziły się tego samego dnia roku. Mój przeciwnik twierdzi, zgodnie z zakładem, Ŝe w pokoju nie ma takich osób. Umawiamy się, Ŝe ja wygrywam w chwili wykrycia takiej koincydencji, i nie zawracamy sobie dalej głowy sprawdzaniem kolejnych osób. Jeśli wśród tych 23 osób nie znajdziemy wspomnianej zaleŜności, wygrywa mój przeciwnik. Gdy w pokoju jest tylko jedna osoba - nazwijmy ją A - szanse na to, Ŝe nie ma ona pary, wynoszą zwyczajnie 1 (365 na 365). Dodajmy teraz drugą osobę, B. Prawdopodobieństwo, Ŝe jest ona urodzona w tym samym dniu roku, wynosi teraz 1/365. A zatem szansa, Ŝe w pokoju, w którym są A i B, „nie ma pary”, wynosi 364/365. Dodajmy teraz trzecią osobę - C. Istnieje jedna szansa na 365, Ŝe „pasuje” ona do A i jedna szansa na 365, Ŝe pasuje do B. Prawdopodobieństwo, Ŝe C tworzy parę z A lub B, wynosi zatem 363/365 (nie moŜe tworzyć pary z obojgiem, poniewaŜ wiemy juŜ, Ŝe A nie tworzy pary z B). Aby obliczyć prawdopodobieństwo, Ŝe jak dotąd w pokoju nie ma ani jednej pary, musimy pomnoŜyć 363/365 przez wielkość otrzymaną w poprzedniej rundzie obliczeń, czyli 364/365. Tak samo postępujemy przy czwartej osobie, D. Prawdopodobieństwo ogólne, Ŝe pośród czterech osób nie ma osób „pasujących do siebie nawzajem” wynosi zatem: 364/365 x 363/365 x 362/365. W ten sam sposób wypadnie nam prowadzić obliczenia aŜ do końca, czyli aŜ do chwili, gdy weźmiemy pod uwagę wszystkie 23 osoby. Wraz z kaŜdą z osób pojawia się nowy czynnik, który musimy uwzględnić przy wyliczaniu ostatecznego prawdopodobieństwa, Ŝe „jak dotąd, nie ma w pokoju ani jednej pary”. Iloczyn tych 23 czynników (musimy zejść do 343/365) wynosi około 0,49. Takie jest prawdopodobieństwo, Ŝe w pokoju, w którym znajdują się 23 osoby, nie ma dwojga ludzi urodzonych w tym samym dniu roku. A zatem istnieje nieznacznie większe

prawdopodobieństwo, Ŝe przynajmniej dwójka ludzi w grupie 23 osób urodziła się tego samego dnia roku. Większość ludzi, kierując się intuicją, gotowa jest zrazu uznać, Ŝe to nieprawda. A jednak są oni w błędzie. Ten właśnie rodzaj intuicyjnego rozumowania najczęściej upośledza naszą trzeźwą ocenę „tajemniczych” zbiegów okoliczności. Teraz przedstawię przykład koincydencji wzięty z Ŝycia i choć rzecz będzie nieco trudniejsza, znów spróbujemy oszacować jej prawdopodobieństwo. Moja Ŝona kupiła kiedyś dla swej matki piękny staromodny zegarek z róŜową tarczą. Kiedy przyszła do domu i odlepiła metkę, okazało się, Ŝe na kopercie wygrawerowane są inicjały osoby, dla której został przed chwilą kupiony, a mianowicie JA. A. B. Tajemnicze? Niesamowite? Rzecz wywołująca mrowienie W krzyŜu? Sławny powieściopisarz Arthur Koestler na pewno by się w tym czegoś podobnego doszukał. Podobnie Carl Gustaw Jung, powszechnie szanowany psycholog i twórca terminu „zbiorowa nieświadomość”, który wierzył takŜe w to, Ŝe siła psychiki ludzkiej moŜe pobudzić do głośnej eksplozji szafkę z ksiąŜkami czy nóŜ. Moja Ŝona, hojniej wyposaŜona w zdrowy rozsądek, pomyślała jedynie, Ŝe jest to niezwykle wygodny zbieg okoliczności, a do tego wart zakomunikowania mi jako zabawna historyjka. Dzięki czemu mogę zresztą teraz opowiedzieć tę anegdotę szerszemu gronu osób. Spróbujmy jednak obliczyć, jakie właściwie są szanse na taki zbieg okoliczności. MoŜemy zacząć od rachunku „naiwnego”. W angielskim alfabecie mamy 26 liter. Jeśli czyjaś matka uŜywa trzech inicjałów, a jej syn lub córka przypadkowo natknie się na zegarek z trzema inicjałami, to prawdopodobieństwo, Ŝe owe inicjały będą właściwe, wynosi 1/26 x 1/26 x 1/26, czyli 1 na 17 576. W Wielkiej Brytanii Ŝyje około 55 mln ludzi. Gdyby kaŜdy z nich kupił zabytkowy grawerowany zegarek, to moŜna oczekiwać, Ŝe ponad 3 tysiące osób zobaczyłoby ze zdziwieniem, iŜ nowy nabytek nosi juŜ inicjały ich matki. W gruncie rzeczy prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności jest jeszcze większe. Nasze proste obliczenia oparły się na błędnym załoŜeniu, Ŝe wszystkie litery mają takie same szanse (1/26) na zostanie czyimś inicjałem. Tymczasem podana wartość wyraŜa jedynie średnie prawdopodobieństwo owego zdarzenia; w rzeczywistości niektóre litery, jak X i Z, mają na to mniejsze szanse. Inne z kolei, w tym M, A i B, występują częściej: pomyślmy, o ile większe wraŜenie wywarłby na nas widok inicjałów X. Q. Z. Próbka z ksiąŜki telefonicznej pozwoli nam udoskonalić nasze rachunki. Badanie wyrywkowe jest uznaną metodą oszacowania czegoś, co trudno bezpośrednio policzyć. KsiąŜka telefoniczna Londynu moim zdaniem nieźle nadaje się do naszych celów, poniewaŜ jest gruba, a do tego jeszcze moja teściowa mieszka właśnie w Londynie i Ŝona tamŜe kupiła wspomniany zegarek. Łączna długość kolumn londyńskiej ksiąŜki telefonicznej poświęconych prywatnym abonentom wynosi ponad dwa kilometry. Z tego prawie 200 m zostało poświęconych literze B, co oznacza, Ŝe około 9,5% londyńczyków ma nazwisko zaczynające się od B - litera ta występuje więc znacznie częściej, niŜ załoŜyliśmy w naszych początkowych rachunkach, gdzie wielkość ta wynosiła 1/26 czyli 3,8%. Prawdopodobieństwo, Ŝe nazwisko przypadkowo wybranego londyńczyka będzie się zaczynało od B, wynosi zatem 0,095 (9,5%). Jak ma się rzecz w wypadku liter M i A, odpowiadających nie nazwisku, lecz imionom? No cóŜ, proces liczenia inicjałów imion w ksiąŜce telefonicznej zająłby nam duŜo czasu, ale nie ma potrzeby tego robić, skoro ksiąŜka owa sama jest tylko próbką. Najprościej byłoby wziąć „podpróbkę” z miejsca, gdzie inicjały imion ułoŜone są w porządku alfabetycznym, czyli oczywiście w obrębie jednego nazwiska. Wybieram najpopularniejsze w Anglii nazwisko - Smith - i sprawdzam, jak ma się liczba M. Smithów do A. Smithów. Mam podstawy sądzić, Ŝe będzie to mniej więcej reprezentatywna aproksymacja dla imion londyńczyków w ogóle. Okazuje się, Ŝe kolumny z nazwiskiem Smith liczą sobie w sumie około 18 metrów. Z tego 0,073 to M. Smithowie (około 140 cm). A. Smithowie zajmują 192 centymetry, czyli około 0,102 wszystkich Smithów.

Jeśli jest się londyńczykiem i uŜywa trzech inicjałów, to szanse na to, Ŝe ich kombinacja utworzy ciąg M. A. B., wynoszą mniej więcej 0,102 x 0,073 x 0,095, czyli około 0,0007. PoniewaŜ ludność Wielkiej Brytanii liczy 55 milionów, oznacza to, Ŝe około 38 tysięcy jej mieszkańców nosi inicjały M. A. B, ale tylko wtedy, jeśli kaŜda z 55 milionów osób ma trzy inicjały. Tymczasem wcale tak nie jest, ale spojrzawszy ponownie do naszej ksiąŜki telefonicznej, stwierdzamy, Ŝe dotyczy to przynajmniej większości przypadków. Jeśli przyjmiemy ostroŜnie, Ŝe tylko połowa Brytyjczyków uŜywa trzech inicjałów, oznacza to, Ŝe ponad 19 tysięcy ludzi w Wielkiej Brytanii ma inicjały takie jak moja teściowa. KaŜdy z nich mógł kupić ten zegarek i zostać zaskoczony zbiegiem okoliczności, o którym mówimy. Nasze obliczenia dowiodły natomiast, Ŝe nie ma Ŝadnego powodu do zdziwienia. W rzeczy samej, im bardziej myślimy o naszej popozbok, tym mniej usprawiedliwione wydaje się jakiekolwiek zdziwienie. Litery M. A. B. to panieńskie inicjały mojej teściowej. Gdyby Ŝona na zegarku znalazła inicjały M. A. W., których teściowa uŜywa od czasu ślubu, wraŜenie byłoby z pewnością równie silne. Nazwisk zaczynających się od W jest w ksiąŜce telefonicznej niemal tyle samo, co nazwisk zaczynających się od B. RozwaŜania te prowadzą do podwojenia popozbok, gdyŜ liczba osób, które w oczach łowcy nadzwyczajnych zbiegów okoliczności mają „takie same inicjały” jak matka mojej Ŝony, urosłaby dwukrotnie. Idźmy dalej: kobieta, która kupiwszy zegarek, znalazłaby na nim wygrawerowane inicjały swoje, a nie swojej matki, mogłaby uznać taką rzecz za jeszcze większy zbieg okoliczności i tym bardziej wart umieszczenia w naszej (ciągle pęczniejącej) popozbok. Jak wcześniej wspomniałem, nieŜyjący juŜ Arthur Koestler był zagorzałym entuzjastą niezwykłych zbiegów okoliczności. Pośród opowieści zebranych w wydanej w 1978 roku ksiąŜce The Roots of Coincidence (Korzenie zbiegów okoliczności) znalazło się kilka opartych na relacji australijskiego biologa Paula Kammerera (sławnego z opublikowania wyników sfabrykowanego doświadczenia, rzekomo dowodzącego dziedziczności cech nabytych u pętówki babienicy). Oto typowa kammererowska opowieść zacytowana przez Koestlera: 18 września 1916 roku w poczekalni doktora J. v. H. zasiada moja Ŝona, czekając, aŜ zostanie wezwana do gabinetu. Kiedy dla zabicia czasu przegląda czasopismo „Die Kunst”, niektóre reprodukcje obrazów malarza o nazwisku Schwalbach wywierają na niej tak silne wraŜenie, Ŝe odnotowuje w pamięci to nazwisko z zamiarem obejrzenia oryginałów. W tej samej chwili drzwi poczekalni się otwierają i recepcjonistka zwraca się w stronę oczekujących pacjentów: „Czy jest tu pani Schwalbach? Jest do niej telefon”. Prawdopodobnie cała ta historia nie jest warta rachunku prawdopodobieństwa, ale moglibyśmy przynajmniej wypisać pewne informacje, które rzucą nieco światła na ową przypadkową zbieŜność. Sformułowanie „w tej samej chwili” jest nieco ogólnikowe, bo czy drzwi do poczekalni otworzyły się w dwie sekundy po odnotowaniu przez panią Kammerer w pamięci, Ŝe warto obejrzeć malarstwo Schwalbacha, czy teŜ w dwadzieścia minut po tym? Po jak długim czasie taki zbieg okoliczności wciąŜ robiłby jeszcze na pani Kammerer wraŜenie? Oczywiście liczy się tu częstotliwość, z jaką występuje nazwisko Schwalbach; znacznie mniejsze wraŜenie wywarłoby na nas nazwisko Schmidt czy Strauss; o wiele bardziej zaskoczyłoby nas nazwisko Twistleton-Wykeham-Fiennes czy Knatchbull-Huguesson. W zbiorach mojej miejscowej biblioteki nie ma ksiąŜki telefonicznej Wiednia, ale rzut oka na zawartość jakiejkolwiek ksiąŜki telefonicznej innego duŜego miasta z kręgu niemieckojęzycznego, na przykład Berlina, wystarcza, by stwierdzić, Ŝe tam jest sześciu Schwalbachów. A zatem nazwisko to nie jest szczególnie popularne, czyli zaskoczenie pani Kammerer jest zrozumiale. Musimy się teraz zastanowić nad wielkością naszej popozbok. Podobne sytuacje mogły się wydarzyć w innych poczekalniach lekarskich, a takŜe w poczekalniach dentystów, urzędów państwowych i tak dalej. Co więcej, nie tylko w Wiedniu, ale i gdzie indziej. NajwaŜniejsza w tych rozwaŜaniach jest liczba okazji zajścia takiego

zbiegu okoliczności, który, gdyby wystąpił, wydałby się nam równie niezwykły jak zbieg okoliczności z opowieści Koestlera. Weźmy teraz jeszcze inny przypadek, w którym trudniej wyobrazić sobie sposób na obliczenie jego prawdopodobieństwa. RozwaŜmy na przykład często przywoływane sny - komuś, po raz pierwszy od wielu lat, śni się jakiś znajomy z dawnych lat i oto następnego dnia, ni stąd ni zowąd, znajduje on w swej skrzynce list od tej właśnie osoby. Albo zawiadomienie, Ŝe właśnie umarła... lub wiadomość, Ŝe umarł jej ojciec. Albo nie Ŝe umarł jej ojciec, tylko wygrał w totolotka.... Proszę, oto jak rośnie popozbok i wymyka się spod kontroli, kiedy choć trochę osłabnie nasza czujność. Często takie historie na temat zbiegów okoliczności pochodzą z duŜego obszaru. W wielu popularnych gazetach dział łączności z czytelnikami wypełniają listy od osób, które nigdy by nie napisały, gdyby nie ów niezwykły zbieg okoliczności, jaki im się przytrafił. Aby ocenić, czy powinniśmy ulegać emocjom, musimy wiedzieć, jaki jest nakład gazety. Jeśli wynosi 4 miliony, to byłoby zadziwiające, gdyby nie uraczono nas codziennie jakąś opowieścią o niezwykłym zbiegu okoliczności. Wystarczy bowiem, aby zdarzył się on tylko jednemu z czterech milionów czytelników, aby mogły poinformować nas o tym gazety. Trudno obliczyć prawdopodobieństwo wystąpienia określonego zbiegu okoliczności u wybranej osoby - na przykład, Ŝe nasz dawno zapomniany przyjaciel umiera tej nocy, kiedy o nim śnimy. Jakiekolwiek jednak ono by nie było, z pewnością wynosi więcej niŜ 1 na 4 miliony. Naprawdę więc nie ma powodu, by robiła na nas wraŜenie zamieszczona w gazecie informacja o jakimś niezwykłym zbiegu okoliczności, który przydarzył się jakiemuś czytelnikowi, czy komukolwiek innemu gdzieś na świecie. Argument ten jest bardzo przekonujący. Kryje się tu jednak coś jeszcze, co być moŜe ciągle nie pozwala nam przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Nietrudno zgodzić się z twierdzeniem, Ŝe nie mamy podstaw, by zdumiewać się zbiegiem okoliczności, który przydarzył się komuś z wielu milionów odbiorców wysokonakładowej gazety. Znacznie trudniej jednak powstrzymać mrowienie w krzyŜu, kiedy podobny zbieg okoliczności przydarza się nam samym. To nie tylko kwestia osobistego przeŜywania. MoŜna do tego podejść w całkiem obiektywnych kategoriach. Takiego uczucia doświadczył niemal kaŜdy. z kim rozmawiałem; niemal kaŜda przypadkowo wybrana osoba ma w zanadrzu przynajmniej jedną podobną opowieść. Mogłoby się wydawać, Ŝe osłabia to podstawy naszego sceptycyzmu wobec relacji prasowych jako zbiorów z olbrzymiego obszaru - wielomilionowego grona czytelników. A jednak wcale tak nie jest dla następujące) przyczyny. KaŜdy z nas, choć jest tylko jedną osobą, stanowi element tej bardzo wielkiej populacji okazji, w których zdarzają się niezwykłe zbiegi okoliczności. KaŜdy z przeŜytych przez nas zwykłych dni jest nieprzerwanym ciągiem zdarzeń, z których wiele moŜe mieć charakter zbiegu okoliczności. Spoglądam teraz na obraz na mej ścianie przedstawiający rybę głębinową o fascynująco obcym wyglądzie. MoŜliwe, Ŝe za chwilę zadzwoni telefon, i ktoś przedstawi się jako Jan Ryba. Czekam... Telefon nie zadzwonił. Nie szkodzi. Chodzi o to, Ŝe cokolwiek robimy w danej chwili, zawsze moŜe się coś zdarzyć - na przykład zadzwonić telefon - co łatwo uznać za tajemniczy zbieg okoliczności. W Ŝyciu kaŜdego człowieka jest tak wiele chwil i takie mnóstwo okazji do niezwykłych wydarzeń, Ŝe byłoby dziwne, gdyby udało się spotkać człowieka, któremu nigdy nie przytrafiło się nic zdumiewającego. Właśnie przypomniał mi się szkolny kolega o nazwisku Haviland (nie pamiętam jego imienia ani nawet jak wyglądał), którego nie widziałem ani o którym nie myślałem od 45 lat. Gdyby przed moimi oknami przeleciał teraz samolot wyprodukowany przez firmę Haviland, to mógłbym oczywiście uznać to za nadzwyczajny zbieg okoliczności. Przyznam, Ŝe nie zobaczyłem Ŝadnego samolotu, więc zacznę chyba myśleć o czymś nowym, co da mi szansę doświadczenia innego zbiegu okoliczności. I tak to się dzieje. KaŜdego dnia powstają nowe po temu okazje. Tylko Ŝe braku

nadzwyczajności, kiedy Ŝaden zbieg okoliczności się nie pojawił, nie zauwaŜamy ani o tym nie mówimy. Nasza skłonność do zwracania uwagi na znaczenie i charakter (wzorzec) zbiegu okoliczności wynika (niezaleŜnie od tego, czy chodzi o rzeczywistą koincydencję czy pozorną) z bardziej ogólnej tendencji do poszukiwania istniejących wzorców, ustalania ogólnych prawidłowości. Tendencja ta jest skądinąd zdrowa i uŜyteczna, świat pełen jest zdarzeń i zjawisk powtarzalnych, układających się w nieprzypadkowe wzorce. W interesie zarówno ludzi, jak i zwierząt leŜy umiejętność ich wykrywania. Cała sztuka polega na ominięciu Scylii wzięcia za wzorzec czegoś, co nim nie jest, i nierozbiciu się na Charybdzie nierozpoznania wzorca tam, gdzie on wystąpił. Statystyka w duŜej mierze poświęcona jest wskazywaniu bezpiecznego przejścia przez ten trudny odcinek. Na długo zanim metody statystyczne zyskały postać matematyczną, ludzie i zwierzęta posiedli całkiem niezłe intuicyjne zdolności statystyczne. Czasem jednak nasza nawigacja zawodzi i zdarza nam się wybrać zły kurs, i to w obu kierunkach. Występują w świecie pewne rzeczywiste, statystycznie potwierdzone prawidłowości, które na oko nie są oczywiste i z których ludzkość nie zawsze zdawała sobie sprawę. Rzeczywista prawidłowość Przyczyny utrudniające jej rozpoznanie Konsekwencją stosunku płciowego jest przyjście na świat dziecka po średnio 266 dniach od tego zdarzenia. Nie zawsze od jednego zdarzenia do drugiego upływa dokładnie 266 dni. Stosunek najczęściej nie kończy się zapłodnieniem. Stosunki zwykle odbywane są dość często, nie jest więc wcale oczywiste, Ŝe zapłodnienie to skutek stosunku, a nie innej często wykonywanej czynności, na przykład jedzenia. Zajście w ciąŜę jest relatywnie najbardziej prawdopodobne w połowie cyklu miesiączkowego, relatywnie mało prawdopodobne zaś tuŜ przed miesiączką. Patrz wyŜej. W dodatku kobiety, które nie mają miesiączki, nie zachodzą w ciąŜę. Jest to fałszywa korelacja, która stanowi przeszkodę w rozumowaniu, a dla prostego umysłu moŜe nawet oznaczać, Ŝe jest odwrotnie niŜ w rzeczywistości. Palenie papierosów powoduje raka płuc. Wiele osób palących nie choruje na raka płuc. Często teŜ chorują na raka płuc ludzie, którzy nigdy nie palili papierosów. W czasie dŜumy styczność ze szczurami, a zwłaszcza z ich pchłami, zwiększa groźbę zakaŜenia. Wokół nas Ŝyje mnóstwo szczurów i pcheł. Obecność szczurów i pcheł wiąŜemy na ogół z tyloma innymi zjawiskami, w rodzaju brudu czy „złego powietrza”, Ŝe trudno stwierdzić, które z nich jest istotne. Jest to kolejny przykład fałszywej korelacji, utrudniającej prawidłowe rozumowanie. A teraz kilka fałszywych, pozornych prawidłowości, które ludzkość błędnie uznawała za prawdziwe. Pozorna prawidłowość Przyczyny sprzyjające mylnej ocenie MoŜna połoŜyć kres suszy, wykonując specjalny taniec (albo składając ofiarę z człowieka czy skraplając nerki fretki krwią kozła, czy podejmując inne rytuały narzucone przez obowiązującą religię). Niekiedy zdarza się, Ŝe po rytualnym tańcu spada deszcz i te szczęśliwe wydarzenia zapadają głęboko w pamięć. Kiedy wszakŜe po tańcu deszcz nie nadchodzi, kładzie się to na

karb jakiegoś uchybienia w trybie ceremonii albo sądzi, Ŝe bogowie są szczególnie zagniewani. Nie jest trudno znaleźć zadowalające wyjaśnienie. Komety i inne zjawiska astronomiczne zwiastują wielkie wydarzenia w dziejach ludzkości. Patrz wyŜej. Pielęgnowanie tego mitu leŜy szczególnie w interesie astrologów. Jest on teŜ na rękę niektórym kapłanom czy szamanom - podobnie jak legendy o tańcu sprowadzającym deszcz czy zabiegach na nerkach fretki. im gorszy pech, tym większa czeka nas pomyślność. Dopóki prześladuje nas pech, uznajemy, Ŝe trwa nasza „zła passa”, i z tym większym utęsknieniem wypatrujemy jej końca. Kiedy pech się kończy, przepowiednię uwaŜa się za spełnioną. Podświadomie definiujemy trwanie złej passy w kategoriach jej końca, oczywiste więc, Ŝe po niej przychodzi dobra passa. Nie jesteśmy jedynymi zwierzętami, które szukają statystycznych prawidłowości w nieprzypadkowych zjawiskach występujących w naturze. Nie jesteśmy teŜ odosobnieni w skłonności do popełniania błędów, które moŜna nazwać przesądami. Oba te twierdzenia moŜna zgrabnie zilustrować dzięki urządzeniu zwanemu, na cześć sławnego amerykańskiego psychologa, skrzynką Skinnera. Skrzynka Skinnera jest prostym, ale uniwersalnym przyrządem pomocnym w badaniach nad psychologią zwierząt, zwykle szczurów lub gołębi. Chodzi tu o pudło z wbudowanym w ścianę przełącznikiem, który, dajmy na to, gołąb moŜe włączać lub wyłączać dziobnięciem. Elementem urządzenia jest zasilany przez włączenie karmnik (bądź jakiś inny aparat nagradzający). Komora i karmnik połączone są w ten sposób, Ŝe dziobanie przełącznika ma istotny wpływ na zawartość karmnika. W najprostszym przypadku za kaŜdym razem, kiedy gołąb dziobnie przełącznik, w karmniku pojawia się nagroda. Gołębie łatwo się tego uczą. Podobnie zresztą jak szczury, a takŜe - umieszczane w odpowiednio większych skrzynkach Skinnera - świnie. My wiemy, Ŝe związek przyczynowy między dziobnięciem przełącznika a nagrodą w postaci jedzenia zaleŜy od urządzenia elektrycznego, ale gołąb tego nie wie. Z punktu widzenia gołębia dziobanie przycisku jest czymś w rodzaju tańca wywołującego deszcz. Co więcej, związek między zachowaniem się ptaka a nagrodą moŜe być całkiem słaby, o statystycznym charakterze. MoŜna tak ustawić czujnik elektryczny karmnika, aby nie nagradzał kaŜdego dziobnięcia, a zaledwie jedno na dziesięć. Powiedzmy, Ŝe dokładnie jedno na dziesięć dziobnięć. Jeszcze inne ustawienie czujnika moŜe spowodować, Ŝe średnio jedno dziobnięcie na dziesięć będzie nagradzane, ale za kaŜdym razem dokładna liczba dziobnięć koniecznych do uzyskania nagrody jest przypadkowa. MoŜna teŜ zamontować automat powodujący, Ŝe karmnik oferuje nagrody średnio co dziesięć dziobnięć, nie sposób jednak powiedzieć, za którym dziesiątym razem. Gołębie i szczury uczą się naciskać guzik nawet wówczas, gdy - mogłoby się wydawać - aby odkryć zaleŜność między przyczyną a skutkiem, trzeba być dobrym statystykiem. MoŜna teŜ gołębie lub szczury nauczyć schematu, zgodnie z którym tylko nieznaczna część dziobnięć przynosi nagrodę. Rzecz ciekawa: zachowania wyuczone w ten sposób są trwalsze od ukształtowanych wtedy, gdy nagradzane jest kaŜde dziobnięcie - gołąb przyzwyczajony do tego, Ŝe nie kaŜde dziobnięcie się opłaca, nie zniechęca się nawet wtedy, kiedy system nagradzający zostaje całkowicie wyłączony. Zastanawiając się nad tym mechanizmem, moŜna dojść do wniosku, Ŝe ma to pewien intuicyjny sens. Gołębie i szczury są zatem całkiem niezłymi statystykami, potrafiącymi wychwycić proste prawidłowości statystyczne obowiązujące w ich świecie. Prawdopodobnie w naturze zdolności te słuŜą im równie dobrze, jak w skrzynce Skinnera. śycie poza klatką obfituje w najprzeróŜniejsze prawidłowości - a świat jest wielką, skomplikowaną komorą

doświadczalną. Za działaniami podejmowanymi przez zwierzęta w naturze często idzie nagroda, kara lub jakieś inne istotne wydarzenie. Często związek przyczynowo-skutkowy ma charakter statystyczny, a nie bezwzględny. Kiedy kulik sonduje muł swoim długim, zakrzywionym dziobem, to istnieje pewne prawdopodobieństwo, Ŝe natrafi na robaka. ZaleŜność między liczbą sondowań a liczbą znalezionych robaków jest statystyczna, ale jak najbardziej realna. W oparciu o to, co nazywa się teorią optymalizacji Ŝerowania, wyrosła cała szkoła badawcza. Dzikie ptaki przejawiają całkiem wyjątkową zdolność statystycznego odgadywania względnej obfitości poŜywienia na róŜnych obszarach i w zaleŜności od tego przenoszą się z miejsca na miejsce. W laboratorium Burrhusa Skinnera powstała, ufundowana przez niego, szkoła studiów behawioralnych, wykorzystująca opisane skrzynki do najrozmaitszych, często bardzo szczegółowych badań. W 1948 roku Skinner wprowadził do swych metod pewną innowację, mianowicie przerwał związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem się a nagrodą. Tak ustawił karmnik, aby gołąb dostawał nagrodę od czasu do czasu, niezaleŜnie od tego, co robi. Teraz wystarczyło, by ptak siedział i czekał na nagrodę. Ptaki jednak wcale na tym nie poprzestawały. W sześciu wypadkach na osiem wypracowały zachowania - tak samo jakby uczyły się zachowań w trakcie normalnych treningów - które Skinner nazwał „przesądnymi”. Zachowania te były bardzo róŜne. Jeden z ptaków między nagrodami obracał się na przykład wokół swej osi niczym dziecięcy bąk, dwa lub trzy razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Inny z uporem wpychał głowę w jeden z górnych rogów komory. Trzeci gołąb podrzucał głową, zupełnie jakby nią podnosił jakąś niewidoczną zasłonę. U dwóch ptaków niezaleŜnie wykształcił się miarowy, wahadłowy ruch głowy i reszty ciała. Tak się składa, Ŝe to ostatnie zachowanie przypomina bardzo zaloty niektórych ptaków rajskich. Skinner uŜył słowa „przesąd”, poniewaŜ ptaki zachowywały się tak, jakby sądziły, Ŝe od sposobu, w jaki się poruszają, zaleŜy to, czy dostaną nagrodę, chociaŜ Ŝadna taka zaleŜność nie istniała. Zachowanie gołębia było ptasim odpowiednikiem rytualnego tańca deszczu. Kiedy zachowanie przesądne się ustali, moŜe trwać godzinami, nawet długo po wyłączeniu systemu nagradzającego. Nie oznacza to jednak, Ŝe owe rytuały są niezmienne. Ulegają powolnym przekształceniom, dryfują, niczym rozwijające się improwizacje organisty. W pewnym typowym przypadku zachowanie przesądne gołębia rozpoczęło się od gwałtownego ruchu głowy z pozycji środkowej w lewo. W miarę upływu czasu ruchy stawały się coraz bardziej energiczne. W końcu brał w nich udział cały tułów i ptak robił nawet jeden czy dwa kroki w lewo. Po wielu godzinach takiego „topograficznego dryfowania” kroki w lewo stały się dominującą cechą tego zachowania. Zachowania przesądne mogą się rozwijać z naturalnego repertuaru zachowań gatunkowych, ale warto zaznaczyć, Ŝe pojawianie się ich w powyŜszym kontekście, a takŜe wielokrotne ich powtarzanie, nie leŜy w naturze gołębi. Skinnerowskie „przesądne gołębie” zachowywały się jak statystycy, ale statystycy, którzy się mylą. Były gotowe wychwycić kaŜdy związek między zdarzeniami mającymi miejsce w ich świecie, zwłaszcza między nagrodą, której pragnęły, a działaniem, które mogły podjąć. Opisane zachowanie polegające na wpychaniu głowy w róg klatki zaczęło się zresztą od przypadku. Po prostu zdarzyło się, Ŝe w chwili, gdy aparat serwował nagrodę, ptak właśnie manipulował głową. Jest dość zrozumiałe, Ŝe w głowie ptaka zrodziła się wówczas kusząca myśl, iŜ między dwoma zdarzeniami jest jakiś związek. Zaczął więc często wpychać głowę w róg klatki i zdarzało się, Ŝe „los” go za to „nagradzał”. Gdyby ptak podjął próbę sprawdzenia, co się stanie, jeśli nie będzie wpychał głowy w naroŜnik, to okazałoby się, Ŝe nagroda pojawia się tak czy inaczej. Ale do takiego eksperymentu potrzeba by nawet lepszego i bardziej sceptycznie nastawionego statystyka, niŜ jest wielu z nas, ludzi. Skinner porównuje zaobserwowane zachowanie z postępowaniem graczy karcianych, którzy wypracowują sobie czasem pewne małe rytuały. Z podobną rzeczą moŜna się teŜ

spotkać u graczy w kręgle. Kiedy kula opuszcza dłoń gracza, nie moŜe on juŜ w Ŝaden sposób wpłynąć na jej bieg. A jednak prawie wszyscy nałogowi gracze truchtają za kulą, często nadal pochyleni, wyginając się i obracając, jakby chcieli ruchem ciała pomóc losowi. Ba, często nawet przemawiają do swej kuli! Typowy „jednoręki bandyta” z Las Vegas teŜ jest pewną ludzką odmianą „skrzynki Skinnera”. Tutaj „dziobanie” polega oczywiście nie tylko na pociąganiu za dźwignię, ale teŜ na wrzucaniu monet do środka. Jest to oczywiście gra dla naiwnych, poniewaŜ wiadomo, Ŝe szansa wygranej musi być mniejsza od prawdopodobieństwa przegranej. JakŜe inaczej byłoby stać kasyno na płacenie ogromnych rachunków za światło? To, czy za pociągnięciem dźwigni trafimy trójkę czy nie, zaleŜy od przypadku. I oto jeszcze jeden znakomity przepis na wykształcenie zachowań przesądnych. Kiedy przyjrzeć się nałogowym hazardzistom w Las Vegas, moŜna u nich dostrzec ruchy bardzo przypominające przesądne zachowania gołębi Skinnera. Niektórzy gracze przemawiają do swych maszyn. Inni wykonują zabawne ruchy dłońmi, uderzają urządzenie lub głaszczą je. Zdarzyło się być moŜe kiedyś, Ŝe w czasie takich pieszczot gracz trafił pulę, i teraz półserio powtarza tamte gesty. Przyglądałem się teŜ kiedyś osobom uzaleŜnionym od komputera: czekając na odpowiedź serwera, nałogowiec zachowuje się nieracjonalnie, na przykład niecierpliwie popukuje w terminal. Moja konsultantka w kwestii Las Vegas przeprowadziła kiedyś nieoficjalne badania w lokalach londyńskich bukmacherów. Opowiedziała mi, Ŝe jeden z nałogowych graczy na wyścigach ma zwyczaj, po zrobieniu zakładu, podbiegać do upatrzonego kafla na posadzce, stawać na nim na jednej nodze i stąd oglądać przebieg wyścigów w telewizorze. Prawdopodobnie kiedyś zdarzyło mu się wygrać, kiedy stał na tym kaflu, i odtąd nie moŜe się uwolnić od natrętnego skojarzenia obu faktów. Co więcej, jeśli na „jego” szczęśliwym miejscu stanie ktoś inny (niektórzy gracze robią tak specjalnie albo w celu przechwycenia części cudzego „szczęścia”, albo dokuczenia rywalowi), to nasz nałogowiec tańczy wokół takiej osoby, desperacko próbując dostawić swoją nogę do kafla, zanim bieg się zakończy. Gracze, którzy w ciągu kilku dni mają dobrą passę, nie zmieniają wtedy koszuli lub nie strzygą włosów. Albo odwrotnie; pewien irlandzki hazardzista, którego chlubą była piękna czupryna, ostrzygł się do gołej skóry, aby połoŜyć kres złej passie. Uznał bowiem, Ŝe istnieje związek między jego paskudnym pechem na wyścigach i zbyt bujnym owłosieniem głowy. A jeśli istniał jakiś związek między tymi dwiema rzeczami; jeśli obie te rzeczy stanowiły elementy jednej układanki? Zanim poczujemy się lepsi od tego nieszczęśnika, przypomnijmy sobie, jak wielu z nas wychowało się w przekonaniu, Ŝe fortuna odwróciła się od Samsona, gdy Dalila obcięła mu włosy. Jak poznać, które ze współwystępujących zjawisk łączy prawdziwa zaleŜność, a które są przypadkowe i pozbawione jakiegokolwiek znaczenia? Odpowiednie metody oceny istnieją i w statystyce, i w naukach doświadczalnych. Chciałbym teraz poświęcić trochę czasu omówieniu, aczkolwiek niezbyt szczegółowemu, kilku podstawowych reguł statystycznych. Statystykę moŜna w zasadzie uznać za sztukę odróŜniania zdarzeń przypadkowych od nieprzypadkowych; przypadkowość oznacza brak ich wzajemnej zaleŜności. Przypuśćmy, Ŝe twierdziłbym, iŜ potrafię odróŜnić charakter pisma dziewczynki od charakteru pisma chłopca. Jeśli miałbym rację, znaczyłoby to, Ŝe istnieje pewna prawidłowość uzaleŜniająca styl pisma od płci osoby piszącej. Sceptyk odniósłby się do tego z niedowierzaniem, zgadzając się, co prawda, Ŝe ludzie rzeczywiście mają róŜne charaktery pisma, ale wątpiąc, by istniał jakikolwiek związek między charakterem pisma a płcią człowieka. Jak rozstrzygnąć ten spór? Uznanie, Ŝe tak jest, gdyŜ daję na to słowo, oczywiście nie ma sensu. Wzorem przesądnych hazardzistów z Las Vegas mogę być przecieŜ ofiarą pomyłki, wziąwszy jakieś swoje przypadkowe doświadczenie za prawdziwą, niezawodną umiejętność. KaŜdy ma prawo zaŜądać ode mnie dowodów. Jakie dowody by wszystkich zadowoliły? OtóŜ takie, które zostały podane do publicznej wiadomości oraz odpowiednio przeanalizowane.

Moje twierdzenie i tak pozostałoby jedynie twierdzeniem statystycznym. Nie będę wszak utrzymywał (mówię o hipotetycznej sytuacji - w rzeczywistości niczego takiego nie twierdzę), Ŝe mogę ocenić płeć autora na podstawie próbki jego charakteru pisma całkiem bezbłędnie. Mówię jedynie (oczywiście w ramach historyjki, jaką stworzyłem), Ŝe pośród ogromnej róŜnorodności charakterów pisma są elementy, które korelują z płcią. A zatem, nawet jeśli często się mylę, to dostawszy 100 próbek pisma, powinienem umieć rozdzielić je według płci autorów, a nie wedle czystego przypadku. Aby ocenić prawdziwość mojego twierdzenia, trzeba by obliczyć, jakie są szanse, by taki wynik osiągnąć przypadkowo. I znów warto nieco poćwiczyć sposób obliczania prawdopodobieństwa. Zanim przejdziemy do rachunków, naleŜy, planując taki eksperyment, przedsięwziąć pewne środki ostroŜności. ZaleŜność, a więc nieprzypadkowość, jakiej szukamy, dotyczy płci i charakteru pisma. WaŜne, abyśmy do tego nie wplątali jakichś dodatkowych, zewnętrznych zmiennych. Próbki pisma nie powinny na przykład pochodzić z listów o osobistym charakterze. Bez trudu rozpoznałbym płeć piszącej go osoby po zawartości listu, a nie po charakterze pisma. Nie byłoby teŜ dobrze, gdyby wszystkie dziewczynki chodziły do jednej szkoły, a wszyscy chłopcy do drugiej. Uczniowie tej samej szkoły często mają podobny charakter pisma, gdyŜ uczą się wzajemnie od siebie lub od jednego nauczyciela. MoŜe to zresztą dowieść istnienia znaczących róŜnic w charakterze pisma, ale byłyby one typowe dla poszczególnych szkół, a tylko wyjątkowo - dla obu płci. Nie powinno się takŜe prosić dzieci o przepisanie urywka z ulubionej ksiąŜki. Wybór Przygód Tomka Sawyera czy Ani z Zielonego Wzgórza mógłby wpłynąć na moją ocenę (czytelnicy, których dzieciństwo upłynęło pod znakiem innych lektur niŜ moje37, z pewnością znajdą własne przykłady). Oczywiście waŜne jest teŜ, abym nie znał Ŝadnego z tych dzieci, w przeciwnym wypadku bowiem mógłbym rozpoznać charakter pisma konkretnego dziecka, a tym samym wiedziałbym, jakiej jest płci. Dostarczone próbki nie mogą być podpisane, trzeba mieć jednak jakiś sposób na ustalenie, która do kogo naleŜy. Konieczne jest więc opatrzenie ich jakimś tajnym kodem, ale bądźmy ostroŜni przy jego wyborze. Nie powinien to być zielony znaczek na próbkach pochodzących od chłopców, a Ŝółty na próbkach pochodzących od dziewcząt. Co prawda, nie będę wiedział, jaki kolor przypisano jakiej płci, ale domyśle się, Ŝe Ŝółty oznacza jedną płeć, a zielony drugą, to zaś samo w sobie będzie dla mnie wielkim ułatwieniem. Dobrze by było, aby kaŜda próbka otrzymała własny symbol liczbowy, ale nie wolno przypisywać chłopcom liczb od 1 do 10, a dziewczynkom od 11 do 20, gdyŜ to stanowiłoby dla mnie podobne ułatwienie, jak znaczki Ŝółte i zielone. Najlepiej przypisać kaŜdej próbce numer wybrany losowo, a zachowaną listę schować w miejscu dla mnie niedostępnym. Takie środki ostroŜności stosowane są w próbach klinicznych nowych leków lub metod leczenia i w literaturze medycznej określa się je mianem „podwójnej ślepej próby”. Uznajmy, Ŝe podjęto wszelkie środki ostroŜności naleŜne podwójnej ślepej próbie, zebrano 20 anonimowych próbek pisma oraz ułoŜono je w losowej kolejności. Przeglądam je teraz, odkładając kaŜdą z nich na jedną z dwóch kupek - osobną dla chłopców i osobną dla dziewcząt. W kilku wypadkach nie potrafię się ostatecznie zdecydować, przyjmijmy jednak, Ŝe wówczas prosi się mnie o to, bym zgadywał najlepiej, jak potrafię. Wreszcie wszystkie próbki zostają posortowane. Następnie przegląda się je, aby sprawdzić, na ile moje domysły zgadzają się z prawdą. Przystąpmy teraz do rachunku statystycznego. MoŜna się spodziewać, Ŝe całkiem często odgadłem właściwie, nawet jeśli moje decyzje były zupełnie przypadkowe. Ale jak często? Jeśli moje twierdzenie, Ŝe potrafię odróŜnić płeć jakiejś osoby po charakterze pisma, jest bezzasadne, to częstość moich trafień nie będzie się specjalnie róŜnić od wyniku, jaki otrzyma osoba, która rzuca monetą. Rodzi się pytanie, czy moje dokonania róŜnią się na tyle znacząco od wyniku uzyskanego w drodze rzutów monetą, by uznać je za podstawę słuszności moich twierdzeń. A oto sposób na znalezienie odpowiedzi na to pytanie.

Zastanówmy się nad wszystkimi moŜliwymi wynikami, jakie mógłbym osiągnąć w czasie mojej analizy. UłóŜmy je kolejno, począwszy od wyniku robiącego największe wraŜenie, a więc od 20 prawidłowych odgadnięć, a skończywszy na wynikach czysto przypadkowych (20 złych odpowiedzi zrobiłoby niemal równie silne wraŜenie jak 20 dobrych, poniewaŜ oznaczałoby, Ŝe w istocie potrafię odróŜnić płeć, choć konsekwentnie traktuję chłopców jako dziewczynki i na odwrót). Następnie spójrzmy na moje rzeczywiste osiągnięcia i obliczmy procent wszystkich moŜliwych wyników, które zrobiłyby równie duŜe wraŜenie lub większe od moich. Oto sposób, w jaki moŜna to zrobić. ZauwaŜmy przede wszystkim, Ŝe wynik stuprocentowo dobry jest tylko jeden, podobnie jak stuprocentowo zły, wyników dobrych w 50% natomiast jest wiele: MoŜna zgadnąć pierwszą próbkę, pomylić się przy drugiej, popełnić kolejny błąd przy trzeciej i ponownie trafić przy czwartej... Nieco mniej jest wyników poprawnych w 60%. Jeszcze mniej - w 70%, i tak dalej. Rozwiązań, w których tylko jedna odpowiedź jest błędna, będzie juŜ tak niewiele, Ŝe moŜemy je wszystkie wypisać. Mieliśmy więc 20 próbek pisma. Mogłem się pomylić co do pierwszej lub co do drugiej, lub co do trzeciej... lub co do dwudziestej. Istnieje więc dokładnie 20 rozwiązań z pojedynczym błędem. Bardziej Ŝmudne jest wypisywanie rozwiązań, w których popełniono podwójną pomyłkę, ale i to moŜna dość łatwo obliczyć: jest ich 190. Nieco trudniej obliczyć liczbę rozwiązań, w których popełniono trzy błędy, ale da się to zrobić. I tak dalej. Przypuśćmy, Ŝe w naszym hipotetycznym eksperymencie popełniłem 2 błędy. Chcielibyśmy wiedzieć, na ile zasadne jest moje zadowolenie z tego wyniku, czyli jak ma się on do wszystkich moŜliwych wyników tej analizy. Musimy ustalić, ile z owych potencjalnych rezultatów jest równie dobrych lub lepszych niŜ mój. Równie dobrych wyników jest 190. Liczba rezultatów lepszych od mojego wynosi 20 (jedna pomyłka) plus 1 (ani jednej pomyłki). Ogólna liczba wyników potencjalnie lepszych lub równie dobrych jak mój wynosi zatem 211. WaŜne, aby uwzględnić w obliczeniach owe potencjalnie lepsze rezultaty, poniewaŜ naleŜą one do popozbok, razem ze 190 wynikami równie dobrymi jak mój. Musimy teraz porównać naszą liczbę (211) z całkowitą liczbą rezultatów, które moŜna by osiągnąć, gdyby rozdzielać próbki na podstawie rzutów monetą. Nie jest to trudne do obliczenia. Pierwsza próbka moŜe pochodzić od chłopca lub dziewczynki: są to dwie moŜliwości. Druga próbka takŜe moŜe być dziełem chłopca lub dziewczynki. Zatem dla kaŜdej z dwóch moŜliwości w przypadku pierwszej próbki istnieją dwie moŜliwości w przypadku drugiej. To znaczy 2x2 = 4 moŜliwości dla dwóch pierwszych próbek. Dla trzech pierwszych próbek liczba moŜliwych rezultatów wynosi 2x2x2 = 8. Wszystkie moŜliwości zaklasyfikowania 20 próbek charakteru pisma moŜna obliczyć, mnoŜąc 2x2x2 x... (20 razy), czyli podnosząc 2 do dwudziestej potęgi (220). Daje to całkiem sporą liczbę: 1 048 576. Stosunek liczby wszystkich moŜliwych wyników równie dobrych jak mój lub od niego lepszych do wszystkich moŜliwych sposobów oceny próbek pisma ma się więc jak 211 do 1 048 576, co w przybliŜeniu wynosi 0,0002, czyli 0,02%. Innymi słowy, gdyby 10 tysięcy osób rozdzielało te próbki jedynie na podstawie rzutów monetą, to naleŜałoby oczekiwać, Ŝe jedynie u dwóch z nich rezultat byłby równie dobry jak mój. Oznacza to, Ŝe moje dokonania powinny robić wraŜenie i jeśli rzeczywiście udało mi się osiągnąć taki wynik, to stanowi on powaŜny dowód na to, iŜ chłopcy i dziewczynki wyraźnie róŜnią się od siebie pod względem charakteru pisma. Pozwolę sobie raz jeszcze podkreślić, Ŝe opowiadam o sytuacji czysto hipotetycznej. O ile wiem, nie posiadam Ŝadnych zdolności przypisywania płci próbkom pisma. Powinienem takŜe dodać, Ŝe nawet gdyby były jakieś dowody na istnienie róŜnic płciowych w charakterze pisma, to i tak nie mówiłyby one nic o tym, czy są to róŜnice wrodzone czy wyuczone. Dowód, przynajmniej jeśli pochodzi z takiego doświadczenia, jak właśnie opisane, moŜe z równą mocą świadczyć o tym, Ŝe dziewczęta uczone są innego sposobu pisania niŜ chłopcy - na przykład lŜejszą i mniej pewną siebie ręką.

Przed chwilą przeprowadziliśmy tzw. statystyczny test istotności. Zaczęliśmy nasze rozumowanie od samych podstaw, co było dosyć Ŝmudne. W praktyce badacze odwołują się do gotowych tablic i rozkładów prawdopodobieństwa. Choć więc nie musimy osobiście wypisywać wszystkich moŜliwych rezultatów rozwaŜanych zdarzeń, naleŜy pamiętać, Ŝe teoria, zgodnie z którą sporządzono wspomniane tablice, opierała się w gruncie rzeczy na takiej właśnie procedurze. „Weź wszystkie moŜliwe zdarzenia i oblicz, jak często zachodziłyby one, gdyby były dziełem czystego przypadku. Zobacz, jaki jest rzeczywisty przebieg wydarzeń, i oblicz, jak on się ma w stosunku do wszystkich zdarzeń, jakie mogłyby zajść”. ZauwaŜmy, Ŝe statystyczny test istotności niczego nie rozstrzyga ostatecznie. Nie wyklucza na przykład roli szczęśliwego trafu, sprzyjającego uzyskiwaniu określonych wyników. MoŜe co najwyŜej przypisać otrzymanemu rezultatowi jakąś wielkość owego łutu szczęścia. W naszym hipotetycznym przykładzie będą to dwa na 10 tysięcy losowych zgadnięć. Kiedy mówimy, Ŝe uzyskany wynik jest statystycznie istotny, to musimy równieŜ wyznaczyć tak zwany parametr p. Określa on prawdopodobieństwo wystąpienia na drodze czysto losowej co najmniej równie dobrego wyniku jak rzeczywiście uzyskany. Wartość p równa 2/10 000 jest całkiem niezła, nadal jednak dopuszcza moŜliwość, Ŝe analizowanych zmiennych (czyli tu: płci i charakteru pisma) nie łączy Ŝadna zaleŜność. Całe piękno prawidłowo wykonanego testu statystycznego polega na tym, Ŝe wiemy, na ile prawdopodobne jest, Ŝe nie istnieje Ŝaden związek między badanymi zmiennymi, Ŝadna wiąŜąca je prawidłowość. W naukach przyrodniczych przyjęło się dopuszczać wartość parametru p rzędu 1/100, czy nawet 1/20; o wiele większy niŜ 2/10 000. Wielkość parametru p uwarunkowana jest w znacznej mierze tym, na ile wyniki przeprowadzonych badań są waŜne i jakie od nich zaleŜą decyzje. Jeśli będzie chodziło jedynie o stwierdzenie, czy warto powtórzyć doświadczenie na podstawie większej próbki, to parametr 0,05 (czyli 1/20) będzie całkiem wystarczający. Jeśli bowiem ma nawet taką szansę jak 1/20, Ŝe interesujące nas zdarzenie zajdzie przypadkowo, to konsekwencje tego nie są wielkie: błąd nie okaŜe się specjalnie kosztowny. Jeśli jednak w rachubę wchodzą kwestie Ŝycia lub śmierci, jak na przykład w badaniach medycznych, wielkość parametru p musi być znacznie niŜsza. Podobnie jak w przypadku doświadczeń, które mają dowieść prawdziwości bardzo kontrowersyjnych twierdzeń, na przykład istnienia telepatii czy w ogóle zjawisk paranormalnych. Jak wspomniałem przy okazji omawiania genetycznych odcisków palców, statystycy rozróŜniają dwa moŜliwe rodzaje błędu: błąd fałszywie dodatni i błąd fałszywie ujemny, zwane błędami pierwszego i drugiego rodzaju. Błąd drugiego rodzaju, czyli fałszywie ujemny, zdarza się wtedy, kiedy nie dostrzegamy prawidłowości, gdy ona rzeczywiście istnieje. Błąd pierwszego rodzaju, czyli fałszywie dodatni, jest jego przeciwieństwem - polega na stwierdzeniu istnienia prawidłowości, kiedy w rzeczywistości wszystko dzieje się przypadkowo. Parametr p jest miarą prawdopodobieństwa, Ŝe popełniamy błąd pierwszego rodzaju. Ocena statystyczna oznacza wypośrodkowanie między tymi dwoma rodzajami błędów. Istnieje jeszcze błąd trzeciego rodzaju - gdy stwierdzamy kompletną pustkę w głowie, kiedy usiłujemy przypomnieć sobie, który z tych dwóch rodzajów błędów jest który. Ja sam wciąŜ muszę to sprawdzać, choć uŜywam tych terminów od zawsze. Tam, gdzie ma to znaczenie, będę zatem uŜywał określeń „fałszywie dodatni” i „fałszywie ujemny”. A propos, zdarza mi się teŜ często popełniać błędy arytmetyczne. Prawdę powiedziawszy, nigdy nawet nie marzyłem o wykonaniu analizy statystycznej od samych podstaw - jak w naszym hipotetycznym przypadku związku płci z charakterem pisma. Zawsze zaglądam do tabel z wyliczeniami, które ktoś - najlepiej komputer - wykonał juŜ wcześniej. Przesądne gołębie Skinnera popełniały błąd „fałszywie dodatni”. W istocie w ich świecie nie było Ŝadnej prawidłowości wiąŜącej określone zachowanie z działaniem mechanizmu

nagradzającego. Ptaki zachowywały się jednak tak, jakby taką prawidłowość wykryły. Jeden ptak „myślał” (albo tak się zachowywał, jakby myślał), Ŝe stawianie kroków w lewo powoduje pojawianie się nagrody. Inny „myślał”, Ŝe korzyści wiąŜą się z wpychaniem głowy w róg klatki. Oba popełniały błąd fałszywie dodatni. Błąd drugiego rodzaju, fałszywie ujemny, popełnia gołąb, który nie zauwaŜa, Ŝe dziobnięcie w przełącznik, kiedy świeci się czerwone światło, uwalnia nagrodę, natomiast dziobnięcie wówczas, gdy światło jest niebieskie, wywołuje karę, powoduje bowiem wyłączenie mechanizmu nagradzającego na dziesięć minut. Oto rzeczywista prawidłowość, która w małym świecie skrzynki Skinnera czeka na odkrycie, a której nasz hipotetyczny gołąb nie dostrzega. Dziobie przełącznik bez względu na kolor światła i wskutek tego dostaje nagrodę rzadziej, niŜ by mógł. Błąd fałszywie dodatni popełnia teŜ rolnik, który sądzi, Ŝe składanie bogom ofiary sprowadza długo wyczekiwany deszcz. W rzeczywistości, jak sądzę (choć nigdy nie badałem tej kwestii eksperymentalnie), nie ma w jego świecie takiej prawidłowości, ale on tego nie odkrył i obstaje przy bezuŜytecznych rytuałach. Błąd fałszywie ujemny natomiast popełnia rolnik, który nie zauwaŜa zaleŜności między nawoŜeniem pola a wielkością plonów. Dobrzy rolnicy obierają drogą pośrednią między obydwoma rodzajami błędów. Stawiam tezę, Ŝe wszystkie zwierzęta w mniejszym lub większym stopniu zachowują się jak intuicyjni statystycy, lepiej lub gorzej lawirując między błędami pierwszego i drugiego rodzaju. Dobór naturalny wymierza kary za oba rodzaje błędów, ale nie symetrycznie, a kary niewątpliwie zaleŜą od sposobu Ŝycia zwierzęcia. Patyczak tak bardzo przypomina gałązkę, na której tkwi, Ŝe nie moŜemy mieć wątpliwości co do tego, iŜ ukształtował go w ten sposób dobór naturalny. Wiele patyczaków padło jednak po drodze ofiarą tego procesu. Musiało tak być, poniewaŜ nie przypominały jeszcze gałązek wystarczająco dobrze. Znajdowały je ptaki i inni drapieŜcy. Innym stworzeniom uprawiającym mimikrę teŜ nie wszystko się udaje. W jaki sposób dobór naturalny popycha ewolucję w kierunku udoskonaleń? CóŜ, przy dobrym oświetleniu kaŜda ofiara moŜe zostać zauwaŜona przez drapieŜnika, nawet ta najlepiej zakamuflowana. Równocześnie kaŜda ofiara, choćby najsłabiej chroniona przez kamuflaŜ, przy złej widoczności moŜe się wywinąć śmierci. Widoczność zaleŜy od kąta (drapieŜnik moŜe zauwaŜyć świetnie chronioną przez kamuflaŜ ofiarę, kiedy stanie na wprost niej, a przeoczyć słabo zakamuflowaną, gdy patrzy na nią kątem oka). Widoczność zaleŜy równieŜ od natęŜenia światła (ofiara moŜe zostać przeoczona o zmroku, za to łatwiej ją dostrzec w południe). Wreszcie i od odległości (ofiara widoczna z odległości piętnastu centymetrów moŜe stać się niedostrzegalna z odległości stu metrów). Wyobraźmy sobie ptaka krąŜącego między drzewami i wypatrującego Ŝeru. Ze wszystkich stron otaczają go gałązki, nieliczne zaś z nich mogą się okazać jadalnymi owadami. Chodzi więc o decyzję. ZałóŜmy, Ŝe jeśli ptak zbliŜy się do gałązki na małą odległość i ma szansę przypatrzeć się jej przez minutę, do tego przy dobrej widoczności, to będzie umiał stwierdzić, czy obiekt jego zainteresowania jest rzeczywiście jakimś patyczakiem. Nie ma jednak czasu, by takiej lustracji poddać wszystkie gałązki. Małe ptaki o szybkiej przemianie materii muszą bardzo często znajdować poŜywienie, jeśli chcą zachować Ŝycie. KaŜdy ptak, który badałby koronę drzewa z detektywistyczną dokładnością, zginąłby z głodu, zanim znalazłby swą pierwszą ofiarę. Efektywne poszukiwania wymagają szybszej i bardziej pobieŜnej oceny, nawet jeśli miałaby ona oznaczać ryzyko przeoczenia niektórych kąsków. Ptak musi osiągnąć równowagę - przesadna pobieŜność oznacza nieudane łowy, przesadna dokładność zaś sprawi, Ŝe rozpozna on wprawdzie wszystkie gąsienice, które znajdą się w zasięgu jego wzroku, będzie ich jednak zbyt mało, Ŝeby mógł przeŜyć. Łatwo do tego przykładu zastosować język błędów pierwszego i drugiego rodzaju. Błąd fałszywie ujemny popełni ptak, który przeleci koło owada, nie poświęcając mu większej uwagi. Błąd fałszywie dodatni natomiast ten, który zlustrowawszy dokładnie jakiś obiekt,

przekona się, Ŝe jest to tylko gałązka. Karą za błąd fałszywie dodatni jest strata energii i czasu poświęconego na analizę z bliskiej odległości; nie jest to duŜa kara jednostkowa, ale skumulowanie jej moŜe się skończyć fatalnie. Karą za błąd fałszywie ujemny jest utrata posiłku. Nie ma takiego miejsca, poza baśniową krainą, gdzie ptaki mogłyby liczyć na to, Ŝe unikną obu rodzajów błędów. KaŜdy ptak powinien być tak zaprogramowany przez dobór naturalny, by wypracować sobie kompromisową strategię zapewniającą mu osiągnięcie optymalnego stanu pośredniego między błędami fałszywie dodatnimi a fałszywie ujemnymi. Niektóre ptaki mają większą skłonność do błędów pierwszego rodzaju, inne - drugiego. Jeden z tych stanów pośrednich jest lepszy od pozostałych i dobór naturalny kieruje ewolucję właśnie w jego stronę. To, który ze stanów pośrednich jest najlepszy, zaleŜy od gatunku, do jakiego zwierzę naleŜy. W naszym przykładzie wypadałoby teŜ uwzględnić warunki panujące w lesie, na przykład określić stosunek populacji patyczaków do liczby przypominających je gałązek. Warunki takie mogą podlegać zmianom z dnia na dzień; bywają teŜ oczywiście róŜne w róŜnych lasach. Ptaki mogą być tak zaprogramowane, aby potrafiły uczyć się zmieniać swoją strategię odpowiednio do doświadczeń statystycznych. NiezaleŜnie od tego, czy proces uczenia się rzeczywiście zachodzi, czy nie, skutecznie polujące zwierzęta zachowują się zwykle jak całkiem nieźli statystycy. (Swoją drogą, mam nadzieję, Ŝe nie ma potrzeby składać tu tych wszystkich oczywistych zapewnień: nie, ptaki nie dochodzą do swoich wyników, korzystając z kalkulatora i tablic prawdopodobieństwa. One tylko zachowują się tak, jakby obliczały wartości p. Nie są bardziej świadome znaczenia parametru p niŜ my równania parabolicznej trajektorii ruchu, gdy łapiemy piłkę bejsbolową na boisku). MoŜna powiedzieć, Ŝe nawęd z rodziny Ŝabnicowatych korzysta z naiwności róŜnych małych rybek z rodziny babkowatych. Ale byłaby to chyba niesłuszna ocena. Lepiej nie pisać o naiwności babkowatych, tylko powiedzieć, iŜ Ŝabnicowate wykorzystują nieuniknioną trudność, jaką te małe rybki mają, lawirując między błędami pierwszego i drugiego rodzaju. Babkowate muszą jeść. Jedzą róŜne rzeczy, przy czym często są to rozmaite wijące się stworzenia, jak robaki czy krewetki. Oczy rybek i ich układ nerwowy przystosowane są do spostrzegania takich właśnie obiektów. Pływają, rozglądając się za zawirowaniami wody, a kiedy coś takiego dostrzegą, błyskawicznie atakują. Nawęd wykorzystuje ten właśnie zwyczaj małych drapieŜników. Z przodu płetwy grzbietowej ryb Ŝabnicowatych wystaje „wędka”, która wyewoluowała pod wpływem doboru naturalnego z jednego z promieni płetwy. Sam nawęd jest mistrzem kamuflaŜu; a spoczywając spokojnie całymi godzinami na dnie morza, wtapia się znakomicie w otoczenie złoŜone z roślin i skałek. Jedyną częścią jego ciała dobrze widoczną z daleka jest „wabik” na końcu wędki, wyglądający wypisz, wymaluj jak robak, krewetka czy mała rybka. U niektórych gatunków głębinowych ta przynęta nawet świeci. Tak czy inaczej, kiedy nawęd porusza wędką, przepływająca babka gotowa jest dać się skusić. Przez chwilę nawęd igra ze swą ofiarą, po czym pochyla wędkę z przynętą w kierunku wciąŜ jeszcze nie budzącego wątpliwości obszaru na wprost swego pyska, a rybka zwykle podąŜa za wabikiem. Nagle olbrzymia paszcza przestaje być niewidoczna. Otwiera się gwałtownie, wywołując silny prąd wody, który wpycha kaŜdą drobną zdobycz do wnętrza potwora. Z punktu widzenia polującej babki, robaka moŜna zobaczyć lub przegapić. Kiedy zostanie umiejscowiony, moŜe się okazać, Ŝe albo jest to coś jadalnego, albo Ŝe jest to przynęta nawęda. Nieszczęsna rybka staje przed dylematem: fałszywie ujemnym błędem byłoby nieskorzystanie z okazji i niezjedzenie robaka tylko dlatego, Ŝe mógł się okazać pułapką, fałszywie dodatnim natomiast - zaatakowanie robaka i stwierdzenie, Ŝe jest on w istocie wabikiem. Podkreślmy znowu, Ŝe w przyrodzie coś takiego jak nieomylność nie występuje, a ryba, która boi się ryzykować, padnie w końcu z głodu. Natomiast rybka „ryzykantka” czy teŜ „hazardzistka”, choć nie będzie głodować, moŜe sama zostać zjedzona. Optimum w tym przypadku wcale nie musi wypadać pośrodku. Co więcej - czasem najlepszym wyjściem jest

skrajność. Niewykluczone, Ŝe ryby Ŝabnicowate w oceanach są na tyle rzadkie, iŜ dobór naturalny faworyzuje skrajną strategię atakowania wszystkiego, co przypomina robaka. Autorem mojego ulubionego powiedzenia na temat wędkarstwa jest filozof i psycholog William James: DuŜo więcej jest robaków nie nadzianych na haczyki niŜ wiszących na nich; a więc, mówi Matka Natura do swych rybich dzieci, łapcie się za kaŜdego robaka i korzystajcie z okazji. (1910) Podobnie jak wszystkie inne zwierzęta, a nawet rośliny, ludzie potrafią i muszą zachowywać się jak intuicyjni statystycy. RóŜnica polega na tym, Ŝe my moŜemy swoje kalkulacje przeprowadzać dwukrotnie - raz posługując się intuicją, jak ptaki czy ryby, a drugi raz dokonując obliczeń na papierze lub wykorzystując komputer. Chciałoby się powiedzieć, Ŝe posługując się ołówkiem i papierem, uzyskuje się dobre rozwiązanie (przynajmniej dopóki nie popełni się jawnego oszustwa, jak dopisanie do rachunku na przykład jakiejś daty), podczas gdy intuicyjna ocena moŜe być błędna. Tyle Ŝe po prostu nie ma czegoś takiego jak „dobra” odpowiedź. Istnieją odpowiednie sposoby dodawania czy wyliczania parametru p, ale ostateczne kryterium, czyli przyjęcie ograniczonej wartości p, która warunkuje podjęcie przez nas określonego działania, jest kwestią wyłącznie naszej decyzji i często zaleŜy od tego, jak silna jest nasza niechęć do podejmowania ryzyka. Jeśli kara za popełnienie błędu fałszywie dodatniego jest znacznie wyŜsza niŜ kara za błąd fałszywie ujemny, to lepiej gdy wybierzemy ostroŜne, konserwatywne podejście do zagadnienia: nie wolno się skusić, bo grozi to powaŜnymi konsekwencjami. I na odwrót, jeśli zwiększone ryzyko nie kosztuje wiele, lepiej wziąć się do roboty i sprawdzać kaŜdego robaka, jaki się nam tylko napatoczy; nie stanie się nic wielkiego jeśli natrafimy na coś, co wcale nie jest robakiem, lepiej więc nie tracić czasu. Skoro mowa o lawirowaniu między fałszywie dodatnimi i fałszywie ujemnymi błędami, powróćmy na chwilę do kwestii zbiegu okoliczności i sposobu obliczania prawdopodobieństwa, Ŝe coś podobnego mogło samo z siebie się przydarzyć. Jeśli przyśnił mi się od dawna niewidziany kolega, który umiera tejŜe nocy, to kusi mnie, jak kusiłoby kaŜdego, by zdarzenia te powiązać ze sobą i upatrywać w nich jakiegoś specjalnego znaczenia. Naprawdę zmuszam się siłą, by pamiętać o tym, Ŝe kaŜdej nocy umiera całkiem sporo ludzi, Ŝe mnóstwo ludzi śni kaŜdej nocy i Ŝe całkiem często śni się im, iŜ ktoś umiera, a zbiegi okoliczności takie jak opisany zdarzają się prawdopodobnie co noc kilku setkom ludzi na świecie. Nawet jednak kiedy juŜ sobie to wszystko przemyślę, odzywa się moja intuicja i podpowiada mi, Ŝe chyba coś w tym musi być, skoro przytrafiło to się właśnie mnie. JeŜeli więc jest prawdą, Ŝe w tym przypadku intuicja popełnia błąd fałszywie dodatni, to warto by znaleźć zadowalające wyjaśnienie, dlaczego skłonna jest ona zbaczać w tym kierunku. Jako darwiniści powinniśmy poszukać wszelkich rodzajów presji, które mogłyby nas zepchnąć na tę czy drugą stronę granicy dzielącej błędy pierwszego rodzaju od błędów rodzaju drugiego. Jako darwinista skłonny jestem sądzić, Ŝe gotowość do myślenia magicznego wiąŜe się jakoś z liczebnością grup naszych przodków i stosunkowo ubogim repertuarem ich codziennych doświadczeń. Dane antropologiczne, świadectwa kopalne i wyniki badań współcześnie Ŝyjących małp człekokształtnych dowodzą, Ŝe prawdopodobnie przez większą część minionych kilku milionów lat nasi przodkowie Ŝyli w niewielkich wędrownych grupach, a potem w małych osadach. Zarówno jedno, jak i drugie oznacza, Ŝe liczba przyjaciół czy znajomych, z którymi owi przodkowie mogli się na co dzień spotykać i rozmawiać, nie przekraczała kilku dziesiątek. Człowiek prehistoryczny mógł oczekiwać opowieści o niezwykłych zbiegach okoliczności proporcjonalnie do tej niewielkiej liczby znajomych. Jeśli coś podobnego przytrafiło się komuś spoza jego wioski, on o tym nie wiedział. Mózgi ludzkie zostały więc zapewne przystosowane do wykrywania prawidłowości i wzdychania z zachwytu przy takich zbiegach okoliczności, które wyglądałyby duŜo mniej imponująco, gdyby tylko pula naszych przyjaciół i znajomych była znacznie większa.

Dziś pula ta jest duŜa zwłaszcza dzięki gazetom, radiu i innym środkom masowego przekazu. Podawałem juŜ mój argument. Najlepsze i wywołujące najsilniejsze zimne dreszcze opowieści o niewytłumaczalnych zbiegach okoliczności mają szanse dotrzeć, w postaci zapierających dech w piersiach historii, do duŜo większej liczby osób niŜ kiedykolwiek w naszej przeszłości. Nasze mózgi jednak - powracam do moich domysłów - dobór naturalny wyskalował w taki sposób, byśmy spodziewali się znacznie skromniejszego stopnia koincydencji, stosownego do Ŝycia w małej grupie. Zadziwiają nas więc stale jakieś zbiegi okoliczności tylko dlatego, Ŝe wartość progowa, od której zaczyna się zadziwienie, jest źle wyskalowana. Nasza subiektywna popozbok została ustalona przez dobór naturalny w małych grupach i jak w przypadku wielu innych aspektów współczesnego Ŝycia skala, którą się posługuje, jest zupełnie przestarzała. (W podobny sposób moŜna wyjaśnić, dlaczego tak łatwo straszą nas środki masowego przekazu - być moŜe pełni obawy rodzice, którzy wyobraŜają sobie, Ŝe za kaŜdym rogiem czyha na ich powracające ze szkoły dzieci jakiś groźny pedofil, takŜe są „źle wyskalowani”). Osobiście uwaŜam, Ŝe być moŜe jeszcze inne, szczególne zjawisko wywiera podobnie ukierunkowaną presję. Podejrzewam, Ŝe godzina Ŝycia kaŜdego z nas obfituje w więcej wydarzeń niŜ godzina Ŝycia naszych przodków. Nie wstajemy ot tak po prostu co rano, by powtórzyć czynności dnia poprzedniego, zjeść posiłek czy dwa i połoŜyć się spać o zmroku. Czytamy ksiąŜki i czasopisma, oglądamy telewizję, podróŜujemy z wielką prędkością do nowych miejsc, w drodze do pracy mijamy na ulicach tysiące ludzi. Liczba twarzy, które widzimy, najrozmaitszych sytuacji, z jakimi się stykamy, a takŜe zdarzeń dotyczących nas bezpośrednio, jest o wiele większa niŜ ta, która bywała udziałem naszych praprzodków. Oznacza to, Ŝe okazji do wystąpienia zbiegu okoliczności jest w naszym przypadku duŜo więcej niŜ w przypadku ludzi z minionych epok, więcej niŜ moŜliwości naszych mózgów, aby je właściwie ocenić. To jest właśnie ten dodatkowy - poza wielkością populacji - czynnik, który chciałem przedstawić. Świadomi obu tych zjawisk, moglibyśmy teoretycznie „przeskalować” nasze mózgi i nauczyć się podnoszenia swojego progu zdziwienia do poziomu bardziej odpowiedniego w warunkach współczesnego Ŝycia - w bardzo licznych grupach ludzkich i obfitującego w najrozmaitsze wydarzenia. Bywa to jednak niełatwe nawet dla naukowców, przyrodników i matematyków. Fakt, Ŝe w takich momentach ciągle otwieramy usta z zachwytu oraz Ŝe róŜni jasnowidze, media i astrolodzy tak świetnie Ŝyją z naszego zdziwienia. Świadczy o tym, iŜ nie potrafimy - jako całość - nauczyć się przeskalowania swojego umysłu. Wygląda na to, Ŝe części naszego mózgu odpowiedzialne za dokonywanie intuicyjnych ocen statystycznych pozostały na etapie kamienia łupanego. Być moŜe podobnie jest z całą sferą naszej intuicji. W ksiąŜce Nienaturalna natura nauki38 (1992) znany embriolog Lewis Wolpert dowodzi, Ŝe nauka jest trudna, poniewaŜ w większym lub mniejszym stopniu sprzeciwia się intuicji. Stoi to w opozycji do poglądów T. H. Huxleya („psa łańcuchowego Darwina”), który uwaŜał, Ŝe nauka jest wyłącznie „wyćwiczonym i zorganizowanym zdrowym rozsądkiem, róŜniącym się od niego jedynie tym, czym weteran moŜe się róŜnić od rekruta”. Dla Huxleya metody naukowe „róŜnią się od metod, jakimi posługuje się zdrowy rozsądek tylko w takim stopniu, w jakim szermierka gwardzisty róŜni od sposobu, w jaki dzikus dzierŜy swą maczugę”. Wolpert utrzymuje, Ŝe nauka jest do głębi paradoksalna i zaskakująca i Ŝe raczej ubliŜa zdrowemu rozsądkowi, niŜ jest jego kontynuacją. Pomyślmy na przykład - argumentuje - Ŝe za kaŜdym razem, kiedy wypijamy szklankę wody, wchłaniamy przynajmniej jedną jej cząsteczkę, która kiedyś przeszła na przykład przez pęcherz Olivera Cromwella. Wynika to z uogólnionej obserwacji Wolperta, Ŝe „w szklance jest duŜo więcej cząsteczek wody niŜ szklanek wody w morzu”. Przeczy teŜ zdrowemu rozsądkowi prawo Newtona, które mówi, Ŝe ciało pozostaje w ruchu, póki nie zadziała na nie jakaś siła. Podobnie jak odkrycie Galileusza, Ŝe kiedy nie wchodzi w

grę opór powietrza, to lekkie przedmioty opadają na ziemię z tą samą prędkością co cięŜkie. A takŜe fakt, Ŝe ciało stałe, nawet tak twarde jak diament, składa się przede wszystkim z pustej przestrzeni. Steven Pinker w swej ksiąŜce z 1998 roku How the Mind Works (Jak działa umysł) przedstawia bardzo interesujące rozwaŜania na temat ewolucyjnych podstaw naszej intuicji dotyczącej zjawisk fizycznych. Jeszcze trudniejsze do zrozumienia są konkluzje teorii kwantowej, poparte zresztą przytłaczającą liczbą dowodów eksperymentalnych oraz obliczeń dokonywanych z dokładnością do oszałamiająco dalekich miejsc po przecinku, a mimo to tak obce umysłowi ludzkiemu będącemu wytworem ewolucji, Ŝe nawet zawodowi fizycy nie pojmują ich intuicyjnie. Sprawia to wraŜenie, Ŝe nie tylko nasza intuicyjna statystyka, ale wręcz cały nasz umysł, pozostaje ciągle w czasach epoki kamiennej. ROZDZIAŁ 8 „WIELKIE CHMURNE SYMBOLE WYSOKIEGO ROMANSU” ...ozdabiać rzeczy juŜ z natury zdobne, pozłacać złoto, pofarbować lili ę albo perfumą nakrapiać fiołek, wygładzać lód lub dodać ósmy kolor do tęczy albo słabym światłem świecy upiększać piękne oko nieba - zgódź się, to marnotrawstwo i śmieszna przesada. WILLIAM SHAKESPEARE, śycie i śmierć Króla Jana K Akt IV, sc. II39 Podstawowa teza tej ksiąŜki głosi, Ŝe nauka, w najlepszym swym wydaniu, powinna pozostawiać miejsce dla poezji. Powinna uwzględniać poŜyteczne porównania i metafory, które pobudzają wyobraźnię i oczarowują umysł obrazami i skojarzeniami wykraczającymi daleko poza potrzebę prostego rozumienia róŜnych zjawisk. Obok dobrej poezji istnieje jednak i zła, a zła poezja nauki prowadzi wyobraźnię ludzką błędnymi ścieŜkami. Właśnie tego rodzaju zagroŜenie jest tematem niniejszego rozdziału. Mówiąc o zlej poezji nauki, nie mam na myśli jej niekompetencji czy braku urody. Myślę o czymś niemal wręcz przeciwnym - o sile, z jaką poetycki obraz lub metafora mogą zainspirować złą naukę, nawet jeśli jest to dobra poezja - a moŜe zwłaszcza wtedy, kiedy jest dobra, gdyŜ taka tym łatwiej sprowadza nas na manowce. Co do poezji złej, to ona ze swą nadmierną skłonnością do alegorii i rozdymania błahych wątków aŜ po „wielkie chmurne symbole wysokiego romansu” (wyraŜenie Keatsa), kryje się niekiedy za róŜnymi magicznymi i religijnymi zwyczajami. James Frazer w swoim dziele Złota gałąź (1922)40 uznaje za główną kategorię magii jej odmianę homeopatyczną, czyli naśladowczą. Zabiegi magiczne przybierają róŜne formy - od dosłownej do symbolicznej. Dajakowle z Sarawaku zjadali dłonie i kolana ofiar, aby zapewnić własnym dłoniom pewność i wzmocnić kolana. Zła poezja kryje się tu w mniemaniu, Ŝe istnieje jakaś esencja dłoni czy esencja kolana, która moŜe zostać przeniesiona z jednej osoby na drugą. Frazer pisze, Ŝe Aztekowie z Meksyku, jeszcze przed hiszpańską konkwistą: Wierzyli, Ŝe kapłani przez poświęcenie chleba mogą go przeistoczyć w ciało ich boga, tak Ŝe wszyscy, którzy spoŜywają chleb poświęcony, wstępują w mistyczną komunię z bóstwem wchłaniając część boskiej substancji. Teoria transsubstancjacji, czyli magicznego przeistoczenia chleba w ciało, znana była równieŜ Ariom w staroŜytnych Indiach, na długo przed rozpowszechnieniem, a nawet powstaniem chrześcijaństwa.41 Dalej Frazer pisze: Nietrudno teraz zrozumieć, dlaczego człowiek dziki pragnie spoŜywać mięso zwierząt czy istot, które uwaŜa za bóstwa. Zjadając ciało boga, przejmuje jego cechy; kiedy bóstwem jest

bóg winorośli, jego krwią jest sok winogron. Jedząc chleb i pijąc wino, czciciel spoŜywa prawdziwe ciało i krew swego boga. Tym samym rytualne picie wina w czasie ceremonii na cześć boga winorośli, jakim był Dionizos, nie jest biesiadowaniem, ale uroczystą komunią.42 Na całym świecie obrzędy opierają się na przekonaniu, Ŝe jakieś rzeczy reprezentują inne rzeczy, do których są nieco podobne. Zmielony róg nosoroŜca uwaŜany jest - z tragicznymi dla tych zwierząt konsekwencjami - za afrodyzjak, a najwyraźniej jedyną podstawą owego mniemania jest zewnętrzne podobieństwo rogu do członka w stanie erekcji. Zawodowi zaklinacze deszczu zwykle naśladują burzę i błyskawice, a wreszcie wyczarowują miniaturową, homeopatyczną dawkę deszczu, rozpryskując dookoła wodę z wiązki witek. Takie rytuały wymagają sporo czasu i wysiłku. Sprowadzającym deszcz czarownikom z australijskiego plemienia Dieri, uwaŜanym za wcielenie bóstw przodków, upuszczano krew (krew symbolizowała upragniony deszcz) do duŜego dołu wewnątrz szałasu wybudowanego specjalnie w tym celu. Dwaj czarownicy umieszczali dwa kamienie, oznaczające chmury, w gałęziach oddalonego o jakieś 15-20 km od szałasu wysokiego drzewa, symbolizującego wysokość chmur. Potem zgromadzeni wokół szałasu członkowie plemienia pochylali się i nie uŜywając rąk, napierali na jego ściany, torując sobie przez nie drogę głowami. SzarŜowali na nie dopóty, dopóki szałas nie został całkiem zniszczony. Dziurawienie ścian głowami symbolizowało dziurawienie chmur i, jak wierzono, uwalniało deszcz z prawdziwych obłoków. Dodatkowo, na wszelki wypadek, wielka rada plemienia trzymała w pogotowiu zapas chłopięcych napletków, a to z racji ich homeopatycznej mocy wytwarzania deszczu (czyŜ penisy nie wytwarzają „deszczu” - co jest najlepszym świadectwem ich mocy?). Innym motywem magii naśladowczej jest instytucja kozła ofiarnego (nazywanego tak, poniewaŜ w Ŝydowskiej wersji obrzędu rzeczywiście występował tu kozioł). Wybrana ofiara miała uosabiać, zwielokrotniać, skupiać w sobie wszystkie grzechy i nieszczęścia danej wioski. Kozioł ofiarny był wypędzany, a czasami zabijany; w kaŜdym razie odchodził, zabierając ze sobą całe zło, jakie gnębiło ludzi. U Garów z Assamu, leŜącego u podnóŜy wschodnich Himalajów, chwytano zwykle langura43 (a czasami szczura bambusowego) i oprowadzano go po wszystkich domach, aby zebrał w siebie wszelkie złe duchy. Następnie krzyŜowano zwierzę na bambusowych palach. Małpa, jak pisze Frazer, jest publicznym kozłem ofiarnym, który poprzez swe zastępcze cierpienia i śmierć uwalnia ludzi od wszelkich chorób i niepowodzeń na cały nadchodzący rok. W wielu kulturach rolę kozła ofiarnego spełniał człowiek i często był on uznawany za boga. Innym powszechnym motywem jest symbol wody zmywającej ludzkie grzechy, połączony niekiedy z ideą kozła ofiarnego. U pewnego plemienia w Nowej Zelandii: [...] odprawiono naboŜeństwo nad jednym z tubylców, na niego to miały przejść wszystkie grzechy plemienia, a przedtem przywiązano do niego liść paproci, z którym wskoczył do wody, tam go odwiązał i pozwolił mu spłynąć wraz z grzechami do morza.44 Frazer wspomina równieŜ, Ŝe na przykład radŜa Manipuru uŜywał wody jako środka przenoszącego grzechy z niego na inną osobę pełniącą rolę kozła ofiarnego. W tym celu radŜa kąpał się na rusztowaniu, a strugi wody (i zmyte z moŜnowładcy grzechy) spływały na pozostającą pod rusztowaniem ofiarę. Protekcjonalny stosunek do kultur „prymitywnych” nie jest rzeczą chwalebną, dlatego tak dobrałem przykłady, aby uświadamiały nam, Ŝe takŜe bliŜsze nam religie nie są odporne na magię homeopatyczną. Woda w czasie chrztu „zmywa” wszystkie grzechy. Jezus uosabia całą ludzkość (w niektórych wersjach poprzez symboliczne zastąpienie Adama), a jego ukrzyŜowanie miało być odkupieniem naszych grzechów. RóŜne szkoły mariologiczne dopatrują się zaś symbolicznej cnoty w „pierwiastku Ŝeńskim”. Bardziej wnikliwi teolodzy, choć nie wierzą dosłownie w niepokalane poczęcie, sześć dni stworzenia, cuda, transsubstancjację i wielkanocne zmartwychwstanie, nie ustają w

dociekaniach na temat symbolicznego znaczenia tych epizodów. To zupełnie tak, jakby któregoś dnia dowiedziono, Ŝe model podwójnej helisy DNA jest nieprawdziwy, a naukowcy, zamiast uznać, iŜ dotąd się mylili, zaczęli desperacko szukać tak głębokiego jego symbolicznego znaczenia, Ŝe przewyŜszałoby ono zwykły fakt obalenia tej teorii. „Oczywiście nikt z nas nie wierzy juŜ dosłownie w podwójną helisę - mówiliby. - To rzeczywiście nadmierne uproszczenie. Było dobre w swoim czasie, ale posunęliśmy się do przodu. Dziś podwójna helisa ma dla nas nowe znaczenie. Zgodność guaniny z cytozyną, dopasowanie adeniny do tyminy jak ręki do rękawiczki, a zwłaszcza bliskie splatanie się jednej nici z drugą - czyŜ to wszystko nie mówi nam o pełnym miłości i oddania, serdecznym związku?” No cóŜ, bardzo byłbym zaskoczony, gdyby do czegoś takiego doszło, i to nie tylko dlatego, Ŝe dziś wydaje się bardzo mało prawdopodobne, aby model podwójnej helisy został obalony. Ale w nauce, jak w kaŜdej innej dziedzinie, istnieje realna groźba zatrucia jej przez symbolizm, podobieństwa bez znaczenia, które miast przybliŜać nas do prawdy, odwodzą ją od niej coraz dalej. Stephen Pinker opowiada, Ŝe czuje się udręczony korespondencją nachodzącą od osób, które odkryły, Ŝe rzeczy we Wszechświecie występują trójkami: Ojciec, Syn i Duch Święty; protony, neutrony i elektrony; rodzaj męski, Ŝeński i nijaki; Zyzio, Dyzio i Hyzio; i tak dalej, strona za stroną. How the Mind Works (1998) Trochę bardziej serio Peter Medawar, wybitny brytyjski zoolog i człowiek o iście encyklopedycznej wiedzy, którego juŜ cytowałem, wprowadził [...] wielkie nowe powszechne prawo komplementarności (nie Bohra), zgodnie z którym istnieje zasadnicze wewnętrzne podobieństwo w relacji między antygenem i przeciwciałem, męŜczyzną i kobietą, ładunkiem ujemnym i dodatnim, tezą oraz antytezą i tak dalej. Pary te rzeczywiście noszą pewną wspólną cechę „dopasowanego przeciwieństwa”, ale to wszystko, co mają ze sobą wspólnego. Ich wzajemne podobieństwo nie jest Ŝadnym taksonomicznym kluczem do jakiegoś innego, głębszego pokrewieństwa, i uznanie, Ŝe takie istnieje, stanowi kres, a nie początek przewodu myślowego. Pluto’s Republic (1982) Cytując Medawara w kontekście groźby skaŜenia symbolizmem, nie mogę się powstrzymać od przypomnienia jego druzgocącej recenzji ksiąŜki Fenomen człowieka45 (1959), w której Teilhard de Chardin „ucieka się do tej niezbyt trzeźwej, euforycznej prozy poetyckiej, która jest jedną z najbardziej dokuczliwych manifestacji francuskiego ducha”. KsiąŜka Teilharda de Chardina jest dla Medawara (a takŜe dla mnie, aczkolwiek muszę przyznać, Ŝe kiedy czytałem ją jako romantyczny nastolatek, byłem nią urzeczony) samą kwintesencją złej poezji nauki. Jednym z zagadnień poruszanych przez Teilharda jest ewolucja świadomości. Oto fragment rozwaŜań, cytowany przez Medawara w Pluto’s Republic (Republika Plutona): W końcu trzeciorzędu stan rzeczy przedstawiał się tak, Ŝe od przeszło pięciuset milionów lat temperatura psychiczna w świecie komórek wzrastała [...] Zatem antropoidowi, który w wymiarze „umysłowym” juŜ osiągnął sto stopni, jeszcze dodano parę kalorii więcej [...] Niczego więcej nie było potrzeba do zburzenia całej jego wewnętrznej równowagi [...] Przy minimalnym wzroście energii „tangencjalnej”, energia „radialna” przechyliła się na inną stronę i, by tak rzec, skoczyła w otwartą przed nią nieskończoność. Na zewnątrz, mianowicie w budowie organów, prawie nic się nie zmieniło. W głębi jednak dokonała się wielka rewolucja: pojawiła się świadomość tryskająca i kipiąca w przestrzeni nadzmysłowych relacji i obrazów [...]46 Medawar komentuje sucho: Analogia, naleŜy to wyjaśnić, dotyczy parowania wody doprowadzonej do stanu wrzenia, i wyobraŜenie gorącej pary zachowuje się, gdy wszystko inne zostaje zapomniane.

Medawar zwraca teŜ uwagę na zamiłowanie mistyków do takich określeń, jak „energia” czy „wibracje”, a więc terminów technicznych naduŜywanych w celu wywołania wraŜenia, Ŝe wypowiedź zawiera jakieś treści naukowe, choć naprawdę Ŝadnych treści w niej nie ma. Astrolodzy takŜe sądzą, Ŝe kaŜda planeta emanuje swoją własną jakościowo odmienną „energię”, która wpływa na ludzkie losy i ma związek z niektórymi ludzkimi uczuciami: miłością w przypadku Wenus, agresją w przypadku Marsa i inteligencją w przypadku Merkurego. Te cechy planet opierają się na - jakŜeby inaczej - cechach rzymskich bogów, od których planety wzięły swe imiona. W stylu przywodzącym na myśl aborygeńskich zaklinaczy deszczu przyrównuje się dalej znaki zodiaku do czterech alchemicznych „elementów”: ziemi, powietrza, ognia i wody. Ludzie urodzeni pod znakiem ziemskim, na przykład Byka, są, zgodnie z pierwszym lepszym wyrywkiem ze stron internetowych: [...] niezawodnymi realistami, stojącymi pewnie na ziemi [...] Ludzie urodzeni pod znakiem związanym z wodą są mili, współczujący, opiekuńczy, wraŜliwi, tajemniczy, dysponują świadomością ponadzmysłową [...] Osoby niezwiązane z wodą bywają antypatyczne i chłodne. Ryby to znak wodny (ciekawe dlaczego), element wody zaś „reprezentuje energię sił nieświadomości i siłę nas motywującą [...]”. Choć ksiąŜka Teilharda de Chardina pretenduje do miana naukowej, wydaje się, Ŝe takie określenia jak „psychiczne temperatury” i „kalorie” są równie pozbawione sensu, jak astrologiczne energie planetarne. UŜyte metafory w Ŝaden sposób nie odnoszą się do swych odpowiedników ze świata rzeczywistego. Albo nie ma między nimi Ŝadnego podobieństwa, albo podobieństwo - nawet jeśli istnieje - utrudnia raczej zrozumienie rzeczy, niŜ mu sprzyja. Nie powinniśmy jednak zapominać, Ŝe to właśnie posługiwanie się symboliczną intuicją w celu wykrycia rzeczywistych prawidłowości i podobieństw prowadzi uczonych do największych odkryć. Thomas Hobbes w rozdziale piątym ksiąŜki Lewiatan, czyli materia, forma i władza państwa kościelnego i świeckiego (1651), posuwa się chyba za daleko, mówiąc: [...] rozumowanie jest krokiem; powiększanie wiedzy jest drogą: a korzyść rodzaju ludzkiego jest celem. Przeciwnie zaś przenośnie i słowa bezsensowne i wieloznaczne są podobne do ignes fatui, błędnych ogników, i rozumowanie, które się na nich opiera jest wędrówką między niezliczonymi niedorzecznościami, ich zaś punktem końcowym jest spór i bunt albo wzgarda.47 Umiejętne posługiwanie się przenośnią i symbolem jest mimo wszystko jedną z cech rozpoznawczych naukowego geniuszu. Profesor literatury, teolog i autor ksiąŜek dla dzieci C. S. Lewis w swoim eseju z 1939 roku dokonał rozróŜnienia między poezją mentorską (w której na przykład naukowcy uŜywają języka metafory czy alegorii do wyjaśnienia nam czegoś, co juŜ i tak rozumiemy) a poezją uczniowską (w której naukowcy wykorzystują obrazy poetyckie, by wspomóc siebie samych we własnym rozumowaniu). Oba rodzaje poezji są waŜne, ale ja chciałbym na drugi z nich zwrócić tutaj szczególną uwagę. Odkrycie przez Michaela Faradaya istnienia magnetycznych „linii sił”, które moŜna sobie wyobrazić jako rodzaj konstrukcji wykonanych ze spręŜystego materiału i poddanych naciskowi, gotowych do uwolnienia swej energii (w znaczeniu szczegółowo opisanym przez fizykę), miało kolosalne znaczenie dla jego własnego rozumienia elektromagnetyzmu. Ja sam pozwoliłem sobie uŜyć poetyckiego obrazu fizycznego świata rzeczy nieoŜywionych, gdy mówiłem na przykład o zmaganiach elektronów czy fal świetlnych, by maksymalnie skrócić czas swojej wędrówki. Tworzenie metafor to łatwa metoda przybliŜania toku myślenia i zadziwiające, jak daleko moŜna się na tej drodze posunąć. Słyszałem kiedyś, jak Jacques Monod, wielki francuski biolog molekularny, opowiadał, Ŝe pewną wnikliwość w sprawach chemicznych osiągnął, wyobraŜając sobie, co czułby, będąc elektronem w takim czy innym wiązaniu

cząsteczkowym. Niemiecki chemik organiczny Kekule opisywał, Ŝe pierścień benzenu przyśnił mu się w postaci węŜa zjadającego własny ogon. Einstein teŜ wiecznie sobie coś wyobraŜał: jego niezwykły umysł rodził poetyckie metafory myślowe w przestrzeniach, w które nie zawędrowałaby nigdy wyobraźnia Newtona. Rozdział ten ma jednak traktować o złej poezji nauki, zejdźmy więc na ziemię, rozwaŜając następujący przykład, pochodzący z korespondencji, jaką kiedyś otrzymałem: UwaŜam, Ŝe nasze środowisko kosmiczne ma olbrzymi wpływ na przebieg ewolucji. Czy helikalna budowa DNA nie wiąŜe się z helikalnym torem docierającego do nas promieniowania słonecznego? Trasa Ziemi wokół Słońca, z uwagi na to, Ŝe oś magnetyczna naszej planety odchyliła się o 23,5 stopnia od pionu, stała się teŜ helikalna, stąd przecieŜ mamy przesilenia i równonoce. Biorąc rzecz realistycznie, między podwójną helisą DNA a helikalnym torem promieniowania słonecznego lub trasą naszej planety nie ma najmniejszego związku. Skojarzenie autora listu jest sztuczne i bez znaczenia. śadna z tych rzeczy nie pomaga nam zrozumieć którejkolwiek z pozostałych. Mój korespondent padł ofiarą metafory, został owładnięty wizją helisy, co doprowadziło do tego, Ŝe zaczął dostrzegać związki w niczym nie przybliŜające go do prawdy. Właściwie nie jest to nawet poetyzowanie na temat nauki, bardziej juŜ przypomina teologię. W korespondencji, która do mnie ostatnio przychodzi, stwierdzam znaczny wzrost zainteresowania „teorią chaosu”, „teorią złoŜoności”, „nieliniowymi osobliwościami” i tak dalej. Nie twierdzę bynajmniej, Ŝe moi korespondenci nie mają zielonego pojęcia o tym, o czym mówią. Powiedziałbym tylko, Ŝe trudno stwierdzić, czy je mają. Rozmaite kulty nurtu New Age dosłownie pławią się w fałszywym języku nauki, jakimś bełkotliwym, na wpół (nie, mniej niŜ wpół) zrozumiałym Ŝargonie, pełnym „pól energii”, „wibracji”, nieustannych odwołań do teorii chaosu, teorii katastrof czy „świadomości kwantowej”. W ksiąŜce Why People Believe Weird Things (Dlaczego ludzie wierzą w dziwne rzeczy, 1997) Michael Shermer przytacza typowy tekst: Ta planeta śpi od eonów, a teraz, pod wpływem częstotliwości wyŜszych energii, zaczyna się budzić do świadomości i duchowości. Mistrzowie limitacji i nowi wieszcze uŜywają tej samej siły twórczej dla opisu rzeczywistości, jednakŜe pierwsi poruszają się w dół spirali, a drudzy w górę; w obu wypadkach zwiększając właściwe im wibracje. Zasada nieoznaczoności i teoria chaosu wywarły Ŝałosny wpływ na kulturę masową, ku sporemu strapieniu rzeczywistych specjalistów w tych dziedzinach. Obie teorie są stale naduŜywane przez osoby przejawiające skłonności do naginania nauki i wykorzystywania jej osiągnięć dla niskich celów, w tym profesjonalnych oszustów lub obłąkańców epoki New Age. Amerykański przemysł „samouzdrawiania” zarabia krocie, bez Ŝenady sięgając do chwytliwych haseł kojarzonych z teorią kwantową. Amerykański fizyk Victor Stenger w swojej znakomitej ksiąŜce Physics and Psychics (Fizyka i metapsychika, 1990) opowiada między innymi o pewnym szarlatanie, który napisał całą serię bestsellerów na temat „uzdrawiania kwantowego”. Ja teŜ mam w swej bibliotece ksiąŜkę poświęconą psychologii kwantowej, kwantowej odpowiedzialności, kwantowej moralności, kwantowej estetyce, kwantowej nieśmiertelności i wreszcie kwantowej teologii. MoŜna by czuć się zawiedzionym, Ŝe brak omówienia jakiejś kwantowej czułości, ale być moŜe po prostu to przegapiłem. Następny przykład to prawdziwa perełka: oto w jak niewielu słowach moŜna zmieścić całą masę złej poezji nauki. Pochodzi ona z tekstu na okładce pewnej ksiąŜki: Mistrzowski opis ewoluującego, muzykalnego, oŜywczego i opiekuńczego Wszechświata. Nawet jeśli „opiekuńczość” nie jest tu przejęzyczeniem, to i tak raczej trudno zaliczyć wszechświaty do tworów, co do których moŜna by zastosować całą tę bombastyczną frazę. (Zdaję sobie sprawę, Ŝe sam wystawiłem się na krytykę ze swoim „samolubnym genem”. Gen w istocie nie jest tworem, wobec którego moŜna uŜyć słowa, takiego jak „samolubny”.

Zachęcam jednak wszystkich bardzo gorąco do powstrzymania się z krytyką do chwili, kiedy przeczytają całą ksiąŜkę Samolubny gen48, a nie tylko jej tytuł). MoŜna by odnośnie Wszechświata bronić sformułowania „ewoluujący”, ale jak zobaczymy, lepiej unikać naduŜywania tego terminu. Określenie „muzykalny” mogłoby być odwołaniem do pitagorejskiej „harmonii sfer”, przykładu poezji nauki, która być moŜe nie była kiedyś zła. ale z której powinniśmy juŜ wyrosnąć. Słowo „oŜywczy” trąci jednym z najbardziej Ŝałosnych wydań złej poezji nauki, inspirowanym przez niedobry wariant feminizmu. A oto następny przykład. W 1997 roku niektórzy uczeni zostali poproszeni (w celu stworzenia specjalnej antologii) o sformułowanie jednego pytania, na które najbardziej pragnęliby poznać odpowiedź. Większość pytań była ciekawa i pobudzająca do myślenia, jedno jednak (nadesłane przez męŜczyznę) wyglądało tak absurdalnie, iŜ jedyne, co moŜna o nim powiedzieć, to to, Ŝe sprzyjało napastliwemu feminizmowi: Co się stanie, kiedy męska, naukowa, hierarchiczna, nastawiona na samokontrolę kultura Zachodu, która zdominowała zachodni sposób myślenia, zintegruje się z wyłaniającym się Ŝeńskim, duchowym, holograficznym i skoncentrowanym na wzajemnych powiązaniach sposobem myślenia właściwym dla świata Wschodu? Czy chodziło tu o „holograficzny”, czy o „holistyczny”? A zresztą, czyŜ ma to jakiekolwiek znaczenie, dopóki ładnie brzmi? PrzecieŜ nie o sens tutaj chodzi. Noretta Koertge, historyk i filozof nauki, w eseju opublikowanym na łamach „Skeptical Inquirer” (w 1995 roku) precyzyjnie wskazuje zagroŜenia płynące z pewnego rodzaju wypaczonego feminizmu, który moŜe mieć fatalne skutki dla kształcenia kobiet: Miast zachęcać młode kobiety do tego, aby dzięki studiowaniu nauk przyrodniczych, logiki i matematyki poszerzały swą wiedzę techniczną, słuchaczki wydziałów feministycznych naucza się, Ŝe logika jest narzędziem dominacji [...] a normy i standardowe metody stosowane w badaniach naukowych są przejawem seksizmu, poniewaŜ nie przystają do „kobiecego sposobu poznania”. Autorki dzieła pod takim właśnie tytułem49 (uhonorowanego zresztą róŜnymi nagrodami) donoszą, Ŝe większość kobiet, z którymi rozmawiały, mieści się w kategorii osób posługujących się „poznaniem subiektywnym”, charakteryzującym się „Ŝarliwym odrzucaniem nauki i naukowców”. Owe „subiektywistki” uwaŜają metody, których podstawę stanowi logika, analiza i myślenie abstrakcyjne, za „terytorium obce, naleŜące do męŜczyzn” oraz „cenią intuicję jako bezpieczniejszy i bardziej owocny sposób dochodzenia prawdy”. MoŜna by pomyśleć, jakkolwiek zwariowane by się to wydało, Ŝe taki sposób myślenia będzie przynajmniej łagodny i, a jakŜe, „opiekuńczy”. Tymczasem często jest wręcz przeciwnie. Formułowane w tym duchu wypowiedzi niejednokrotnie przybierają nieładny, tyranizujący ton, męski w najgorszym tego słowa znaczeniu. Barbara Ehrenreich i Janet Mcintosh, w artykule „The New Creationism” zamieszczonym w 1997 roku na łamach czasopisma „Nation”, opowiadają o reprymendzie, jakiej udzielono kiedyś Phoebe Ellsworth, wykładowcy psychologii społecznej, w czasie interdyscyplinarnego seminarium na temat uczuć. Choć robiła, co mogła, aby nie dać Ŝadnego powodu do krytyki, w pewnej chwili wypowiedziała nieopatrznie słowo „eksperyment”. Natychmiast „podniosło się wiele rąk. Słuchaczki protestowały, twierdząc, Ŝe metoda eksperymentalna jest dzieckiem umysłowości białych męŜczyzn epoki wiktoriańskiej”. Wykazując pojednawczość, która mnie wydaje się wręcz nadludzka, Ellsworth przyznała, Ŝe biali męŜczyźni bywają nie bez winy, ale nie zmienia to faktu, Ŝe ich wysiłki doprowadziły na przykład do odkrycia DNA. Stwierdzenie to spotkało się z nieoczekiwanym (i trudnym do pojęcia) odzewem: „- To pani wierzy w DNA?”. Na szczęście jest jeszcze wiele młodych inteligentnych kobiet, gotowych podjąć karierę naukową, ja chciałbym wyrazić uznanie dla ich odwagi - zwłaszcza w obliczu tak nieokrzesanych ataków jak tu opisany.

Oczywiście feminizm ma teŜ dobry wpływ na naukę, rozwiązując niekiedy problemy od dawna nierozwiązane. śaden człowiek dobrej woli nie będzie się sprzeciwiał kampanii na rzecz poprawienia statusu kobiet naukowców. To naprawdę zatrwaŜające (a jednocześnie okropnie smutne), Ŝe Rosalind Franklin, autorka rentgenowskich zdjęć dyfrakcyjnych kryształów DNA, o podstawowym znaczeniu dla sukcesu Watsona i Cricka, nie miała prawa przebywać we wspólnym pokoju swego własnego instytutu, a tym samym została pozbawiona zarówno moŜliwości podzielenia się swą wiedzą, jak i szansy na skorzystanie z wymiany myśli w ramach zwykłych pogawędek naukowców. Być moŜe jest teŜ prawdą, Ŝe kobiety niekiedy dostrzegają dane zagadnienie z innego punktu widzenia niŜ męŜczyźni. „Niekiedy” nie znaczy jednak „zawsze” i prawdy naukowe odkrywane w końcu przez kobiety i przez męŜczyzn (choć mogą występować między nimi statystyczne róŜnice co do rodzajów obieranych dziedzin) są tak samo akceptowane przez myślących ludzi płci obojga, kiedy tylko zostaną ostatecznie dowiedzione przez przedstawicieli którejkolwiek z płci. Rozum czy logika, naturalnie, nie są narzędziem męskiego ucisku. Podobne twierdzenie jest obraźliwe dla kobiet - pisze o tym Steven Pinker w How the Mind Works (1998): Wśród tez „feminizmu róŜnicującego” moŜna usłyszeć takie, Ŝe kobiety nie posługują się abstrakcyjnym rozumowaniem linearnym, do róŜnych idei nie odnoszą się sceptycznie ani nie oceniają ich w drodze rygorystycznej dyskusji oraz Ŝe nie wnioskują na podstawie ogólnych zasad moralnych; są tam jeszcze inne zniewagi. Najbardziej chyba zdumiewającym przykładem złej feministycznej nauki jest nazwanie przez Sandrę Harding Newtonowskiego dzieła Principia „podręcznikiem gwałtu”. Najbardziej uderza mnie w tym nawet nie sama ta ocena, ale prowincjonalny szowinizm amerykański. Skąd bowiem owa pani czerpała śmiałość, aby wynosić swą ciasną współczesną umysłowość północnoamerykańską nad niezmienne prawa Wszechświata i ponad jednego z największych myślicieli wszech czasów (który, tak się składa, był męŜczyzną, i w istocie niezbyt sympatycznym)? Paul Gross i Norman Levitt omawiają ten i podobne przypadki w świetnej ksiąŜce Higher Superstition (Oświecony zabobon, 1994), zostawiając ostatnie słowo filozofowi Margaricie Levin: [...] znaczna część feministycznych artykułów naukowych to przesadne pochwały innych feministek. „Błyskotliwa analiza” A uzupełnia „przełomowe odkrycie” B i „odwaŜne przedsięwzięcie” C. Jeszcze bardziej niepokojąca jest skłonność wielu feministek do niesmacznego wychwalania dokonań własnych. Harding kończy swą ksiąŜkę takim oto popisem zarozumialstwa: „Kiedy zaczęłyśmy nadawać naszemu doświadczeniu kształt teoretyczny [...] wiedziałyśmy, Ŝe zadanie będzie trudne, choć pobudzające. Wątpię jednak, by w naszych najgłębszych snach kiedykolwiek zaświtała nam myśl, Ŝe aby nadać sens kobiecym doświadczeniom społecznym, będziemy musiały wynaleźć na nowo zarówno naukę, jak i samo teoretyzowanie”. Podobna megalomania przeszkadzałaby nam u Newtona czy Darwina, a w tym kontekście po prostu wprawia w zaŜenowanie. Resztę tego rozdziału poświęcę róŜnym przykładom zlej poezji nauki, zaczerpniętym z mojej własnej dziedziny, z teorii ewolucji. Pierwszym, który wszakŜe nie kaŜdy uznałby za złą naukę, jest wizja Herberta Spencera, Juliana Huxleya i innych (w tym Teilharda de Chardina) jakiegoś ogólnego prawa ewolucji działającego na wszystkich moŜliwych poziomach, a nie tylko na poziomie biologicznym. Współcześni biolodzy uŜywają słowa „ewolucja” do określenia dość precyzyjnie zdefiniowanego procesu, polegającego na stopniowych zmianach częstości genów w populacji wraz z powodowanymi przez nie zmianami w wyglądzie zwierząt i roślin w kolejnych pokoleniach. Herbert Spencer, który - oddajmy mu sprawiedliwość - pierwszy uŜył terminu „ewolucja” w znaczeniu technicznym, chciał traktować ewolucję biologiczną jedynie jako pewien szczególny przypadek. Ewolucja była dla niego o wiele bardziej powszechnym procesem, a jej prawa obowiązywały na wszystkich poziomach. Innymi przejawami tego samego ogólnego prawa ewolucji były

rozwój osobniczy (od zapłodnionego jaja przez rozwój płodowy aŜ do dorosłego osobnika), rozwój kosmosu, gwiazd i planet od prostszych struktur, a takŜe zmiany dokonujące się w czasach historycznych, obejmujące takie zjawiska społeczne, jak sztuka, technika i język. O poezji powszechnego ewolucjonizmu moŜna mówić dobrze lub źle, uwaŜam jednak, Ŝe w ogólnym rozrachunku idea ta częściej jest źródłem niezrozumienia, niŜ słuŜy rozjaśnianiu pewnych kwestii. Analogie między rozwojem płodowym a ewolucją gatunkową mistrzowsko wykorzystywał J. B. S. Haldane w dyskusjach z przeciwnikami teorii ewolucji. Gdy jakiś sceptyk powątpiewał, Ŝe coś tak skomplikowanego jak człowiek mogło powstać z organizmu jednokomórkowego, Haldane natychmiast zauwaŜał, Ŝe sam sceptyk nie powstał bynajmniej w inny sposób i Ŝe zajęło mu to tylko dziewięć miesięcy. Argumentacji tej nie przeszkadzał wcale fakt, Ŝe rozwój osobniczy to nie to samo, co ewolucja, o czym wszak Haldane wiedział doskonale. Rozwój osobniczy to zmiany zachodzące w obrębie jednego organizmu, które moŜna porównać do przekształceń, jakim ulega glina w dłoniach garncarza. Natomiast ewolucja taka, jakiej obraz wyłania się ze skamieniałości znajdowanych w kolejnych warstwach geologicznych, bardziej przypomina sekwencję klatek na taśmie filmowej. W istocie nie dochodzi do przemiany jednej klatki w drugą - doświadczamy jedynie złudzenia takiej przemiany, kiedy klatki następują kolejno po sobie. Uzmysłowiwszy sobie powyŜszą róŜnicę, natychmiast zauwaŜymy, Ŝe kosmos nie ewoluuje (ale się rozwija). Ewoluuje natomiast technika (pewne aeroplany nie przeistoczyły się we współczesne samoloty - historia awiacji, a takŜe inne dziedziny techniki, znakomicie pasują do naszego porównania z sekwencją zdjęć na taśmie filmowej). TakŜe ubiory ludzkie raczej ewoluują, niŜ się „rozwijają”. Pozostaje pytanie, czy porównanie ewolucji genetycznej do kulturowej lub technicznej rozjaśnia kwestię, którą rozwaŜamy, czy raczej nie? W tej chwili nie chcę jednak podejmować tego tematu. Pozostałe przykłady złej poezji w dziedzinie nauki o ewolucji pochodzą głównie od jednego autora - amerykańskiego paleontologa i eseisty Stephena Jaya Goulda. Obawiam się, Ŝe skoncentrowanie się na jednej postaci moŜe zostać potraktowane jako przejaw osobistej niechęci. Tymczasem jest wręcz przeciwnie - uwaŜam, Ŝe Gould jest autorem znakomitym, dlatego jeśli popełnia błędy, to tym bardziej wymagają one naprawy. We wstępie do wydanej w 1977 roku antologii na temat ewolucyjnych badań skamieniałości Gould pisał o „wiecznych metaforach w paleontologii”. Cytując absurdalne, acz często powtarzane powiedzenie Whiteheada, Ŝe „cała filozofia jest tylko przypisem do Platona”, stawia on tezę (odwołując się do Księgi Koheleta), Ŝe nie ma nic nowego pod Słońcem: „To, co było, znów będzie, a to, co się dzieje, dziać się będzie i nadal”.50 Współczesne kontrowersje w paleontologii mają być jedynie na nowo przerabianymi starymi sporami, które [...] zrodziły się jeszcze przed rozwojem myśli ewolucyjnej i nie znalazły rozwiązania w ramach darwinowskiego paradygmatu. [...] Owe doniosłe zagadnienia są niczym idealne figury geometryczne, nieliczne, ale wiecznie powtarzające się w rozwaŜaniach. Według Goulda istnieją trzy wiecznie czekające na rozwiązanie kwestie paleontologiczne: 1. czy czas ma kierunek; 2. czy siła napędowa ewolucji ma charakter wewnętrzny, czy zewnętrzny; 3. czy ewolucja przebiega stopniowo, czy teŜ zachodzi skokowo? Patrząc z perspektywy historii nauki, mówi Gould, moŜna znaleźć paleontologów, którzy prezentowali wszystkie moŜliwe kombinacje odpowiedzi na te pytania. Po czym dodaje, Ŝe przetrwały one darwinowską rewolucję tak, jakby nie miała ona z nimi Ŝadnego związku. Cały problem w tym, Ŝe Gould opiera swój wywód na wątpliwym pokrewieństwie szkół filozoficznych, które po bliŜszym przyjrzeniu nie mają ze sobą więcej wspólnego niŜ krew i wino czy helikalne orbity planet i helisa DNA. Wszystkie trzy gouldowskie odwieczne metafory są złą poezją, są wymuszonymi analogiami, które raczej zaciemniają zagadnienie, niŜ słuŜą jego rozjaśnieniu. A zła poezja w rękach Goulda dlatego jest taka groźna, Ŝe tyle wdzięku mają jego ksiąŜki.

Pytanie o to, czy ewolucja ma jakiś kierunek, jest oczywiście sensowne, co więcej, moŜna je zadać na wiele sposobów. Czy w miarę postępu ewolucji budowa ciał staje się coraz bardziej skomplikowana? Oto istotna kwestia. Podobnie jak to, czy ogólne zróŜnicowanie gatunkowe rośnie w miarę upływu czasu. Kłopot wiąŜe się z tym, Ŝe autorzy takich pytań wkładają je do jednego kapelusza, chociaŜ one w ogóle do siebie nie pasują. Są to całkowicie róŜne zagadnienia i próba podporządkowania ich „myśli progresywistycznej” (liczącej jak by nie było sto lat) w najmniejszym stopniu nie pomaga w ich rozwikłaniu. Jeszcze mniej mają one wspólnego, przynajmniej w swej współczesnej formie, z predarwinowskimi szkołami „witalizmu” i „finalizmu”, które utrzymywały, Ŝe motorem progresywnego rozwoju istot Ŝywych jest jakaś mistyczna wewnętrzna siła Ŝyciowa, prowadząca ku równie mistycznemu celowi końcowemu. Aby podeprzeć swą poetycko-historyczną hipotezę, Gould wymusza więc nienaturalne związki między rozmaitymi formami progresywizmu. Bardzo podobnie ma się rzecz z drugą nieśmiertelną metaforą i pytaniem o to, czy motorem przekształceń istot Ŝywych są czynniki związane ze środowiskiem zewnętrznym, czy teŜ moŜe są one skutkiem „jakiejś niezaleŜnej i wewnętrznej dynamiki samych organizmów”. Wyraźna niezgoda w tej kwestii panuje między tymi, którzy uwaŜają, Ŝe siłą napędową ewolucji jest przede wszystkim darwinowski dobór naturalny, a tymi, którzy kładą nacisk na wpływ innych sił, takich jak losowy dryf genetyczny. Gould nawet w najmniejszym stopniu nie pomaga w zrozumieniu tego zagadnienia, pragnąc utrzymać swą tezę, Ŝe spory postdarwinowskie są zwykłym przetwarzaniem ich predarwinowskich odpowiedników, wprowadza interiorystyczno-eksteriorystyczną dychotomię. Czy zatem dobór naturalny jest eksteriorystyczny, czy interiorystyczny? To zaleŜy od tego, czy mówimy o adaptacji do środowiska zewnętrznego, czy wzajemnej adaptacji poszczególnych części ciała do siebie. Wrócę do tego rozróŜnienia później, w innym kontekście. Jeszcze mocniej przebija zła poezja z Gouldowskiego przedstawienia trzeciej z jego odwiecznych metafor, tej, która dotyczy kwestii ewolucji stopniowej lub skokowej. Aby zunifikować trzy rodzaje wyraźnej nieciągłości ewolucji, Gould uŜywa słowa „epizodyczny”. Chodzi tu, po pierwsze, o katastrofy, takie jak masowe wymarcie dinozaurów, po drugie, o makromutacje, czyli pogląd zwany saltacjonizmem, i po trzecie, o okresy stazy, w znaczeniu, jakie nadaje temu słowu teoria punktualizmu (określana równieŜ teorią równowag przestankowych - punctuated equilibrium), wylansowana przez Goulda i jego współpracownika Nilesa Eldredge’a w 1972 roku. Wymaga ona nieco szerszego wyjaśnienia, powrócę zatem do niej za chwilę. Katastroficzne wymieranie gatunków jest łatwe do zdefiniowania. Co jest jego przyczyną, pozostaje przedmiotem kontrowersji; prawdopodobnie róŜne przypadki mają róŜne przyczyny. Nam wystarczy zauwaŜyć, Ŝe globalna katastrofa, w czasie której ginie większa część gatunków, nie jest, oględnie mówiąc, tym samym co makromutacja. Mutacje to losowe błędy w kopiowaniu genów, a makromutacje to mutacje wywołujące znaczne skutki. Mutacja, która nie powoduje duŜych zmian, czyli mikromutacja, jest małym błędem w kopiowaniu genu, zbyt małym, by odczuli to jego posiadacze; powiedzmy, Ŝe jest to niewielkie wydłuŜenie kości nogi lub czerwonawe zabarwienie piór. Makromutacja jest błędem o dramatycznych skutkach, zmianą na tyle duŜą, Ŝe w przypadkach ekstremalnych jej posiadacz mógłby zostać zaklasyfikowany do innego gatunku niŜ jego rodzice. W swojej poprzedniej ksiąŜce Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa51 zamieściłem reprodukcję zdjęcia z pewnej gazety, przedstawiającego ropuchę z oczami na górnej ścianie jamy gębowej. JeŜeli fotografia ta jest prawdziwa (co wcale nie jest pewne w czasach Photoshopu i innych świetnych programów komputerowych do obróbki zdjęć), a błąd powstał na poziomie genu, to ropucha była makromutantem. Gdyby taki makromutant dał początek nowemu gatunkowi ropuch z oczami na podniebieniu, byłby to skok ewolucyjny. Niektórzy biolodzy Wierzyli - na przykład niemiecko-amerykański genetyk Richard Goldschmidt - Ŝe makromutacje

odgrywają duŜą rolę w procesie ewolucji. Ja naleŜę do większości, która podaje w wątpliwość cały ten pomysł; nie jest jednak moim celem mówienie o tym właśnie teraz. Zwrócę natomiast uwagę na rzecz bardziej podstawową, a mianowicie Ŝe takie genetyczne skoki, nawet jeśli się zdarzają, nie mają nic wspólnego z niweczącymi Ŝycie na Ziemi katastrofami, w rodzaju zagłady dinozaurów. Jedyną wspólną ich cechą jest nagłość, z jaką się pojawiają. Analogia ma zatem charakter całkowicie poetycki i jest to zła poezja, która w najmniejszym stopniu nie pomaga w wyjaśnieniu czegokolwiek. Wspomnijmy słowa Medawara: analogia taka stanowi kres, a nie początek przewodu myślowego. Niegradualistą moŜna być na kilka sposobów, aŜ do pozbawienia tego określenia wszelkiej uŜyteczności. To samo odnosi się do trzeciej kategorii niegradualistów - punktualistów w sensie, jaki nadają temu pojęciu Eldredge i Gould. Zgodnie z tym poglądem nowe gatunki pojawiają się w odcinkach czasu, które są krótkie w porównaniu z długimi okresami stazy, kiedy nie zachodzą w nich Ŝadne zmiany. W ekstremalnej wersji tej teorii, kiedy dojdzie do powstania gatunku, trwa on niezmieniony albo dopóki nie wyginie, albo do chwili, aŜ rozdzieli się na dwa gatunki potomne. Nieporozumienie, którego podstawą jest zła poezja, rodzi się wtedy, kiedy pytamy o to, co dzieje się podczas owych nagłych wybuchów powstawania gatunków. W istocie moŜna by mówić o dwóch rzeczach. Są one całkowicie odmienne, ale Gould, urzeczony złą metaforą, lekcewaŜy owe róŜnice. A zatem mogłaby tu zachodzić makromutacja, w wyniku której nowy gatunek bierze początek od wybryku natury (jakim jest na przykład ropucha z oczami na podniebieniu). Druga rzecz - bardziej realna według mnie, ale nie o mnie przecieŜ chodzi - to coś, co moŜna nazwać gwałtownym gradualizmem. Nowy gatunek powstawałby więc w krótkim okresie gwałtownych zmian ewolucyjnych, stopniowych w tym znaczeniu, Ŝe nie pojawiałby się nagle w pierwszym pokoleniu, działoby się to jednak na tyle szybko, aby w zapisie kopalnym sprawiało wraŜenie nagłego. Zmiana rozkładałaby się na wielopokoleniowy ciąg stopniowych przekształceń, ale wyglądała na gwałtowny skok ewolucyjny. Mogłoby tak być albo wówczas, gdyby formy pośrednie Ŝyły na innym obszarze (dajmy na to, na odległej wyspie), albo istniały nie dość długo, aby pozostawić po sobie skamieniałości. Okres 10 tysięcy lat jest na przykład zbyt krótki, by dało się go zmierzyć w warstwach geologicznych, choć wystarczająco długi dla stopniowego gromadzenia się drobnych zmian, ujawniających się potem jako powaŜna zmiana ewolucyjna. Gwałtowny gradualizm i saltacjonizm zasadniczo się więc od siebie róŜnią. Opierają się one na zupełnie innych mechanizmach i zupełnie co innego wnoszą do dyskusji nad Darwinowską teorią ewolucji. Łączenie ich tylko dlatego, Ŝe - podobnie jak wielkie katastrofy - prowadzą do nieciągłości zapisu kopalnego, to zła poezja nauki. Gould jest świadom róŜnicy między gwałtownym gradualizmem a makromutacjami, ale traktuje tę kwestię jako drugorzędną. Sądzi, Ŝe będzie moŜna wziąć ją na warsztat, kiedy juŜ zdecydujemy, czy ewolucja jest epizodyczna czy stopniowa. Nie jest to bardziej sensowne od podejścia mego korespondenta do kwestii DNA i jego pytania, czy podwójna helisa nie jest pochodną ziemskiej orbity. Podkreślmy raz jeszcze: gwałtowny gradualizm tak się ma do makromutacji, jak krople krwi czarownika do ulewnego deszczu. Jest jeszcze gorzej, jeśli pod parasolem punktualizmu umieszcza się katastrofizm. W predarwinowskich czasach obecność skamieniałości była wielce kłopotliwa dla zwolenników boskiej wizji stworzenia świata. Niektórzy liczyli na to, Ŝe uda się utopić problem w biblijnym kataklizmie; jednak potop nie wyjaśniał, dlaczego uwarstwienia geologiczne wskazują na wielokrotne dramatyczne zastępowanie starej fauny nowymi formami. I za kaŜdym razem powstawały gatunki inne od poprzednich, zarazem nieznane nam dziś. Aby rozwiązać ten dylemat, baron Cuvier, dziewiętnastowieczny anatom francuski, zaproponował teorię katastrofizmu. Potop Noego miał być jedynie ostatnią z serii wielkich oczyszczających katastrof, które nawiedziły nasz glob wskutek działania sił nadnaturalnych. Po kaŜdej zaś z katastrof miał następować nowy akt stworzenia.

Abstrahując od kwestii sił ponadnaturalnych, miałoby to nawet coś wspólnego z naszym współczesnym przekonaniem, Ŝe po masowych wymieraniach, takich jak te, które zakończyły ery permską i kredową, następował ponowny rozkwit i eksplozja biologicznej róŜnorodności, zgodnej z kierunkami radiacji sprzed zagłady. JednakŜe łączenie katastrofizmu z saltacjonizmem i współczesnym punktualizmem tylko dlatego, Ŝe wszystkie trzy nurty moŜna uznać za niegradualizm, jest zaiste niczym więcej jak złą poezją nauki. Dając wykłady w Stanach Zjednoczonych, zawsze dziwiłem się szczególnej tendencji, którą moŜna było wyczuć w pytaniach ze strony moich słuchaczy. Pytający zwracali mą uwagę na jakiś epizod masowego wymierania, załóŜmy na totalną zagładę dinozaurów, oraz na następującą po niej radiację ssaków. Mnie to równieŜ bardzo interesuje i zawsze jestem gotów do dyskusji, mając nadzieję na interesującą wymianę myśli. W którymś momencie zdałem sobie jednak sprawę, Ŝe ton zadawanych pytań jest bez wątpienia prowokacyjny. Zupełnie jakby pytający oczekiwali, Ŝe będę zaskoczony czy zbity z tropu faktem, iŜ ewolucja bywa przerywana co jakiś czas okresami masowej zagłady. Dziwiło mnie to wszystko, aŜ wreszcie doznałem objawienia: oczywiście pytający, podobnie jak wielu ludzi w Stanach Zjednoczonych, uczyli się ewolucji od Goulda. Dlatego ja byłem zaliczany w poczet „ultradarwinowskich” gradualistów. CzyŜ kometa, która zabiła dinozaury, nie obraca w niwecz mej gradualistycznej wizji ewolucji? AleŜ nie, oczywiście, Ŝe nie. Te dwie rzeczy nie mają ze sobą najmniejszego związku. Jestem gradualistą w tym sensie, Ŝe nie sądzę, aby makromutacje odegrały waŜną rolę w ewolucji. Uściślając: jestem gradualistą zawsze tam, gdzie chodzi o wyjaśnienie sposobu ewolucji róŜnych złoŜonych adaptacji, takich jak oczy (tak samo jak kaŜdy rozsądny człowiek, równieŜ Gould). Ale cóŜ do licha ma to wspólnego z masowym wymieraniem? Nic, zupełnie nic. Chyba Ŝe nasz umysł wypełniają złe metafory. Niniejszym oświadczam, Ŝe wierzę, i byłem tego zdania przez całą mą naukową karierę, iŜ zjawisko masowego wymierania wywiera głęboki i niezwykle dramatyczny wpływ na późniejszy przebieg ewolucji. JakŜeby nie? Ale masowe wymierania nie są częścią procesu ewolucji w ujęciu Darwina, choć niewątpliwie stwarzają dogodne warunki dla kolejnych darwinowskich faz początkowych. Jest w tym wszystkim pewna ironia. Jedną z cech procesu wymierania, którą Gould tak lubi podkreślać, jest jego kapryśność. Gould nazywa to kontyngencją. Kiedy dochodzi do masowego wymierania, znikają całkowicie najwaŜniejsze grupy zwierząt. Katastrofa kredowa starła z powierzchni Ziemi dinozaury (choć nie ptaki), kładąc tym samym kres długotrwałej, ugruntowanej dominacji tych gadów. Zagłada głównej grupy zwierząt bywa dziełem przypadku. Gdy zaś nie jest losowa, to owa nielosowość nie jest równowaŜna nielosowości wynikającej z działania klasycznego doboru naturalnego. Normalne adaptacje, umoŜliwiające przeŜycie w danym środowisku, nie chronią przed kometami. śeby było jeszcze dziwniej, punkt ten wysuwa się czasem jako argument przeciw neodarwinizmowi. JednakŜe neodarwinowski dobór naturalny jest doborem działającym w obrębie jednego gatunku, a nie między gatunkami. Oczywiście zarówno dobór naturalny, jak i zagłada zawierają w sobie element śmierci, ale doszukiwanie się między nimi dalszych podobieństw jest zabiegiem czysto literackim. Jak na ironię Gould naleŜy do tych nielicznych darwinistów, którzy nadal uwaŜają, Ŝe dobór naturalny działa na poziomie wyŜszym niŜ pojedynczy organizm. Reszcie z nas nawet nie przychodzi do głowy zapytać, czy masowe wymierania mają charakter selekcyjny. MoŜemy patrzeć na nie jako na otwarcie nowych perspektyw dla adaptacji, ale wyłącznie w drodze doboru naturalnego działającego na niŜszym poziomie i wybierającego spośród osobników tego gatunku, który przetrwał katastrofę. Ciekawa rzecz, bo tutaj właśnie poeta Auden zbliŜył się do sedna sprawy: Lecz katastrofy tylko zachęcały do kolejnych prób. I nawet ten, kto przegrywał, zwycięŜał; przymuszony przez klęskę, przenosił się w miejsca

niezaludnione dotąd i oswajał je. I rozkwitało Ŝycie. Nieprzewidywalne i opatrznościowe (dla Loren Eiseley) (przełoŜył Maciej Cisło) Zajmę się teraz jeszcze jednym przykładem złej poezji nauki rodem z paleontologii. Kolejny raz sprawa dotyczyć będzie Stephena Jaya Goulda. Wielu czytelników jego Wonderful Life (Cudownego Ŝycia, 1989) dało się zauroczyć ideą, Ŝe ewolucja ery kambru, a więc epoki charakteryzującej się zapisem kopalnym dotyczącym większości wielkich grup zwierząt i odległej od nas o ponad 500 mln lat, miała w sobie coś szczególnego. I nie chodzi tu o wyjątkowość samych zwierząt kambryjskich; ta jest oczywista. Zwierzęta kaŜdej ery mają swe cechy odrębne, lecz specyficzność zwierząt kambryjskich miała być szczególniej zaznaczona niŜ w innych erach. Choć nie, bo sugestia była właściwie taka, Ŝe cały proces ewolucji w okresie kambru był dziwny. Standardowe neodarwinowskie podejście do ewolucji zróŜnicowania gatunkowego zakłada, Ŝe gatunek dzieli się na dwa, kiedy dwie populacje stają się na tyle odmienne, iŜ nie zachodzi między nimi krzyŜowanie. Często bodźcem dla dywergencji populacji jest ich przypadkowe odseparowanie wskutek powstania bariery geograficznej. Taka separacja oznacza, Ŝe dotychczasowy przepływ genów drogą płciową zostaje wstrzymany, a tym samym powstają warunki do ewoluowania w odmiennych kierunkach. Motorem ewolucji rozbieŜnej moŜe być dobór naturalny (zwłaszcza jeśli na obu rozdzielonych obszarach geograficznych panują inne warunki). Ale do dywergencji moŜe prowadzić takŜe przypadkowy dryf ewolucyjny (gdy dwie populacje nie stanowią jedności genetycznej dzięki wymianie genów w drodze rozmnaŜania płciowego, nic nie moŜe powstrzymać ich ewolucyjnego rozejścia się w róŜnych kierunkach). W obu przypadkach, jeśli ewolucja posuwa się tak daleko, Ŝe krzyŜowanie się jest niemoŜliwe nawet w razie ponownego zjednoczenia geograficznego, mówi się o powstaniu dwóch oddzielnych gatunków. Następstwem braku krzyŜowania jest dalsza dywergencja. Gatunki pierwotnie odmienne w obrębie jednego rodzaju stają się z biegiem czasu innymi rodzajami w obrębie rodziny. Dalsza ewolucja doprowadza do punktu, w którym taksonomowie będą woleli nazwać dane grupy rzędami, gromadami (klasami u roślin) czy wreszcie typami. Typ to w taksonomii określenie, które nadaje się grupom gruntownie odmiennych zwierząt, jak mięczaki, nicienie, szkarłupnie czy strunowce (te ostatnie to przede wszystkim kręgowce, z niewielkimi przyległościami). Przodkowie tak odmiennych typów jak kręgowce i mięczaki, postrzeganych przez nas jako istoty o całkowicie odmiennym podstawowym planie budowy, naleŜeli po prostu do dwóch gatunków w obrębie jednego rodzaju (wcześniej zaś do dwóch geograficznie rozdzielonych populacji jednego gatunku rodzicielskiego). Z tego ogólnie przyjętego poglądu wynika, Ŝe w miarę jak cofamy się w głąb czasu geologicznego, rozziew między poszczególnymi parami grup zwierzęcych staje się coraz mniejszy. Im głębiej sięgamy w przeszłość, tym bardziej zbliŜamy się do gatunku wspólnego dla najrozmaitszych grup zwierząt (gatunku ancestralnego). Nasi przodkowie i przodkowie mięczaków byli kiedyś bardzo do siebie podobni. Później podobieństwo między nimi zaczęło zanikać; ich drogi rozchodziły się coraz bardziej, aŜ wreszcie staliśmy się tak róŜni, Ŝe naleŜymy do innych typów. Choć kaŜdy zdrowo myślący człowiek po przemyśleniu przyjmie taki właśnie scenariusz, warto podkreślić, Ŝe opisany proces nie musi zachodzić cały czas w podobnym tempie. Do opisanych skutków moŜe prowadzić równieŜ seria nagłych i głębokich zmian. Pełne ekspresji sformułowanie „eksplozja kambryjska” niesie z sobą dwa znaczenia. MoŜe się odnosić do popartej faktami obserwacji, Ŝe z okresu prekambryjskiego, a więc sprzed ponad pół miliarda lat, znane są tylko nieliczne skamieniałości. Większość wielkich typów zwierzęcych pojawia się w postaci skamieniałości w warstwach kambryjskich, a to rzeczywiście wygląda jak gigantyczna eksplozja nowych form zwierząt. W drugim znaczeniu oznacza hipotezę, Ŝe poszczególne typy istotnie oddzieliły się od siebie w kambrze, a nawet w

jego części trwającej zaledwie 10 milionów lat. Ów drugi pogląd, który nazwę hipotezą eksplozji punktów rozgałęzień, jest kontrowersyjny. Daje się pogodzić - idealnie - z tym, co nazywam standardowym neodarwinowskim modelem dywergencji. Zgodziliśmy się juŜ co do tego, Ŝe w miarę jak posuwamy się pod prąd czasu tropem jakiejkolwiek pary typów, zawsze w końcu dochodzimy do ich wspólnego przodka. Podejrzewam, Ŝe biorąc pod uwagę róŜne pary typów, docierać będziemy do wspólnych przodków w róŜnych okresach geologicznych. ZałóŜmy zatem, Ŝe wspólnego przodka kręgowców i mięczaków znajdziemy 800 milionów lat temu, a wspólnego przodka kręgowców i szkarłupni - 600 milionów lat temu i tak dalej. JednakŜe mogę nie mieć racji, a wtedy trzeba by przyjąć hipotezę eksplozji punktów rozgałęzień, wedle której z jakiegoś powodu (wystarczająco interesującego, aby sam w sobie stał się obiektem badań) większość naszych ścieŜek w głąb czasu zdaje się zbiegać w tym samym stosunkowo krótkim okresie geologicznym, dajmy na to w okresie między 540 a 530 milionami lat temu. Oznaczałoby to, Ŝe przynajmniej na początku okresu liczącego 10 milionów lat róŜnice między przodkami współczesnych gromad mogły być nieznaczne. Byli oni bowiem wtedy jeszcze przedstawicielami jednego gatunku, znajdującymi się na samym początku swej dywergencji ewolucyjnej wychodzącej od wspólnych przodków. Krańcowy gouldowski pogląd - wyraźny zwłaszcza w retoryce autora, choć z jego słów trudno czasem wywnioskować, czy faktycznie przezeń wyznawany - jest radykalnie odmienny od standardowego modelu neodarwinowskiego i w ogóle nie daje się z nim pogodzić. WykaŜę teraz, Ŝe jego implikacji - kiedy nazwiemy je wyraźnie - nikt nie określi inaczej jak absurdalne. Oddaje to („zdradza” byłoby chyba lepszym słowem) bardzo wyraźnie ksiąŜka Stuarta Kauffmana At Home in the Universe (Nasz dom, Wszechświat, 1995): MoŜna sądzić, Ŝe pierwsze istoty wielokomórkowe były bardzo do siebie podobne, dopiero później zaczęły się rozdzielać, od dołu ku górze, na róŜne rodzaje, rodziny, rzędy, gromady (klasy) i tak dalej. Tego właśnie oczekiwałby ortodoksyjny klasyczny darwinista. Darwin, będący pod silnym wpływem rodzącego się właśnie gradualizmu geologicznego, twierdził, Ŝe cała ewolucja dokonała się w drodze bardzo stopniowego kumulowania się korzystnych zmian. Pierwsze wielokomórkowce powinny były zatem oddzielać się stopniowo jedne od drugich. Jak na razie, jest to całkiem dobre streszczenie ortodoksyjnych poglądów neodarwinowskich. Teraz jednak następuje w ksiąŜce Kauffmana dziwny ustęp: JednakŜe wydaje się, Ŝe tak nie jest. Jedną z najcudowniejszych i najbardziej zagadkowych cech kambryjskiej eksplozji ewolucyjnej było to, Ŝe nagle wykres został zapełniony od góry do dołu. Natura wystrzeliła znienacka do przodu z wieloma najdziwniejszymi planami budowy - typami - wypracowując dopiero na ich podstawie wzory dla gromad (klas), rzędów, rodzin i rodzajów [...] Stephen Jay Gould w swej ksiąŜce o kambryjskiej eksplozji ewolucyjnej Wonderful Life: The Burgess Shale and the Nature of History (Cudowne Ŝycie: o czym mówią odkrycia z przełęczy Burgessa), zdaje się rozwaŜać ten kambryjski odwrócony porządek ze szczególnym zadziwieniem. I nie dziwota! Nie trzeba duŜo czasu, aby zdać sobie sprawę, co owo „z góry na dół” oznaczałoby dla zwierząt na dole; natychmiast widać całą absurdalność tego pomysłu. Plany budowy na przykład u mięczaków czy szkarłupni nie są jakimiś tam idealnymi bytami pozostającymi w przestworzach, czekającymi niczym twory kreatora mody na prawdziwe zwierzęta, które je zechcą przywdziać. Prawdziwe zwierzęta to oddychające, poruszające się, przyjmujące pokarm, wydalające, walczące i kopulujące Ŝywe istoty, które usiłują przetrwać i nie mogą się bardzo róŜnić od swych rodziców i dziadków. Nagłe powstanie innego planu budowy - nowego typu - musiałoby się wiązać z tym, Ŝe ni stąd ni zowąd pojawiłoby się dziecko tak róŜne od swych rodziców jak ślimak od dŜdŜownicy. śaden zoolog rozumujący przyczynowo, nawet największy saltacjonista, nie przedstawił nigdy takiej wizji. śarliwi saltacjoniści zadowalają się twierdzeniem, Ŝe gwałtowny przeskok prowadzi do powstania

nowego gatunku, i nawet ta stosunkowo wstrzemięźliwa idea zawsze budziła głębokie kontrowersje. Kiedy zatem próbujemy stosować Gouldowską retorykę w praktyce, okazuje się, Ŝe jest ona najlepszym przykładem złej poezji nauki. W jednym z następnych rozdziałów swej ksiąŜki Kauffman posuwa się jeszcze dalej. Omawiając niektóre ze swych pomysłowych matematycznych modeli ewolucji „w dzikim krajobrazie dostosowania”, Kauffman oświadcza, Ŝe pewna prawidłowość: [...] wygląda całkiem jak kambryjska eksplozja ewolucyjna. Na samym początku procesu „rozgałęziania” widzimy wiele rozmaitych nadzwyczaj duŜych mutacji. Gatunki, które je przeszły, dramatycznie róŜnią się od pnia, z którego pochodzą i od siebie nawzajem. Cechują się wystarczającą morfologiczną odmiennością, aby moŜna je zaklasyfikować jako przodków-załoŜycieli nowych typów. ZałoŜyciele owi takŜe się rozdzielają, ale czynią to poprzez nieco mniej znaczne mutacje, i w ten sposób, Ŝe rody odchodzące od kaŜdego z przodków typu stają się niepodobnymi do siebie nawzajem gatunkami potomnymi, załoŜycielami gromad. W miarę postępowania tego procesu warianty lepiej dostosowane znajdują się stopniowo w coraz mniej odległym sąsiedztwie i tak pojawiają się załoŜyciele kolejno rzędów, rodzin i rodzajów. JuŜ w swojej pierwszej, dość technicznej ksiąŜce, The Origins of Order (Źródła organizacji, 1993), Kauffman pisał na temat Ŝycia w kambrze w podobny sposób: W kambrze nie tylko pojawiła się ogromna liczba całkowicie nowatorskich planów budowy; kambryjska eksplozję ewolucyjną cechuje jeszcze jedna innowacyjność: wygląda na to, Ŝe gatunki będące załoŜycielami grup taksonomicznych budowały kolejne taksony w kierunku z góry na dół. To znaczy, Ŝe najpierw pojawiły się główne typy, potem nastąpiło stopniowe wypełnianie poziomu gromady, rzędu i tak dalej, ku coraz to niŜszym poziomom taksonomicznym... Jeden ze sposobów interpretacji tego fragmentu jest całkiem nieszkodliwy. Ot, w naszym „zbieŜnym wstecznie” modelu podziały między gatunkami, mające kiedyś doprowadzić do podziałów między typami, muszą się po prostu pojawiać przed tymi, których celem jest oddzielić rzędy czy niŜsze poziomy taksonomiczne. Z tym Ŝe Kauffman najwyraźniej nie uwaŜa, iŜ mówi coś zwyczajnego i oczywistego. Widać to choćby w sformułowaniach typu: „kambryjska eksplozję ewolucyjną cechuje jeszcze jedna innowacyjność” czy „nadzwyczaj duŜe mutacje”. Kauffman uwaŜa, Ŝe naleŜy przypisać kambrowi jakąś rewolucyjność. Skłania nas to do innej moŜliwej interpretacji przytoczonego fragmentu: „nadzwyczaj duŜe mutacje” dają natychmiastowy początek całkowicie nowym typom. Chciałbym podkreślić, Ŝe powyŜsze fragmenty zaczerpnięte zostały z dwóch ksiąŜek Kauffmana, które w większej części są interesujące, twórcze i wolne od wpływu Goulda. Podobnie rzecz się ma z ksiąŜką Szósta katastrofa (1996) Richarda Leakeya i Rogera Lewina, znakomitą w większości rozdziałów, lecz niestety zepsutą przez jeden zatytułowany: Główna siła napędowa ewolucji, który jasno i dobitnie wykazuje wpływy Goulda. Oto dwa stosowne cytaty: Wygląda na to, Ŝe wraz z końcem okresu kambryjskiego przestały istnieć moŜliwości skoków ewolucyjnych, które tworzyłyby nowe, zasadnicze rozwiązania funkcjonalne, odpowiedzialne za powstawanie nowych typów. Wydaje się, Ŝe główna siła napędowa ewolucji utraciła część swojej mocy [...]. Ewolucja organizmów kambryjskich mogła odbywać się zatem większymi skokami, równieŜ na poziomie typów taksonomicznych w obrębie królestwa zwierząt, natomiast później byłaby bardziej ograniczona, czyniąc skromne skoki i nie przekraczając poziomu gromad.52 Spojrzenie takie kojarzy mi się ze zdumieniem ogrodnika oglądającego stary dąb: „Jak to moŜliwe, Ŝe od dawna nie pojawił się na tym drzewie Ŝaden gruby konar? Wygląda na to, Ŝe w dzisiejszych czasach cały wzrost drzewa przebiega na poziomie gałązek!”. Pomyślmy raz jeszcze, co musiałby oznaczać „skok na poziomie typu” czy chociaŜby „skromny” (skromny?) skok na poziomie gromady. Pamiętajmy, Ŝe zwierzęta naleŜące do róŜnych typów

mają odmienne plany budowy ciała: na przykład mięczaki i kręgowce. Albo rozgwiazdy i owady. Nadzwyczaj duŜa mutacja, mutacja na poziomie typu musiałaby oznaczać, Ŝe para osobników naleŜących do jednego typu kopulowała i wydała na świat potomstwo naleŜące do innego typu. A zatem róŜnica między rodzicami i potomstwem byłaby tego samego rzędu co odmienność ślimaka i homara czy rozgwiazdy i dorsza. Skok na poziomie gromady moŜna porównać do zmiany, jaka powstałaby, gdyby para ptaków dochowała się potomstwa w postaci ssaków. Wyobraźmy sobie rodziców, spoglądających ze zdumieniem w głąb gniazda na to, czemu dali Ŝycie, a absurdalność tej wizji stanie się oczywista. Wyśmiewając z taką pewnością siebie owe pomysły, nie opieram się wyłącznie na znajomości Ŝycia współczesnych zwierząt. Gdyby tak było, ktoś mógłby odparować zarzuty, mówiąc, Ŝe w kambrze rzeczy miały się inaczej. Przeciwko Kauffmanowskim nadzwyczaj duŜym mutacjom czy skokom na poziomie typu postulowanym przez Leakeya i Lewina przemawiają jednak bardzo silne argumenty teoretyczne. Nawet jeśli zachodziły mutacje na tak gigantyczną skalę, to ich produkty nie mogłyby przecieŜ przetrwać! Przede wszystkim dlatego, Ŝe - jak mówiłem gdzie indziej - „liczba rozmaitych sposobów śmierci jest nieporównanie większa od liczby sposobów Ŝycia”.53 Mała mutacja, będąca niewielkim odchyleniem od planu budowy przodka, który zdołał dowieść swej skuteczności juŜ samym faktem, Ŝe przystąpił do prokreacji, ma duŜe szanse na przetrwanie, chociaŜby dlatego, Ŝe niewiele się zmieniło. Ba, moŜe nawet być udoskonaleniem. Ogromna mutacja na poziomie typu jest skokiem w przepaść. Powiedziałem, Ŝe tak duŜy skok mutacyjny, o jakim mówimy, byłby porównywalny (co do wielkości) z mutacją od mięczaka do owada. Oczywiste jest jednak, Ŝe nie byłby to Ŝaden skok od mięczaka do owada. Owad jest przykładem niezwykle precyzyjnej maszynerii nastawionej na przetrwanie. Gdyby rodziciel-mięczak zapoczątkował nowy typ, to wykonany skok musiałby być całkiem przypadkowy, jak kaŜda inna mutacja. JednakŜe szansa, Ŝe przypadkowy skok tej wielkości doprowadzi do powstania owada czy w ogóle czegokolwiek, choćby w najmniejszym stopniu zdolnego do przeŜycia, jest na tyle mała, Ŝe moŜna jej w ogóle nie brać pod uwagę. Prawdopodobieństwo Ŝywotności takiego organizmu jest bardzo niewielkie, bez względu na to, jak przestronny jest ekosystem, jak szeroko otwarte są w nim wszelkie nisze. Skok o poziom typu spowodowałby bałagan nie do opisania. Nie sądzę, aby autorzy, których cytuję, naprawdę wierzyli w to, na co wskazują ich drukowane słowa. Myślę, Ŝe ulegli zatruciu Gouldowską retoryką i nie przemyśleli swojej kwestii. Cytując ich tutaj, chciałem pokazać, z jaką siłą moŜe wprowadzić innych w błąd utalentowany poeta, zwłaszcza jeśli pierwej wprowadził w błąd samego siebie. A metafora kambru jako błogiego poranka wszelkiej innowacji potrafi omamić. Kauffman daje się jej omotać bez reszty: Wkrótce po tym, jak powstały wielokomórkowce, rozpoczęła się wielka eksplozja ewolucyjnych innowacji. Niemal się czuje, jak to wielokomórkowe Ŝycie radośnie bada wszelkie swoje moŜliwe rozgałęzienia, w jakimś dzikim tańcu nieostroŜnej eksploracji. At Home in the Universe (1995) No tak. MoŜe i „czuje” się to, ale czuje się pod wpływem Gouldowskiej retoryki. Na pewno zaś nie wynika to z faktów w postaci kambryjskich skamieniałości ani teŜ z trzeźwego rozumowania opartego na prawach ewolucji. Jeśli zła poezja nauki moŜe uwieść naukowców miary Kauffmana, Leakeya i Lewina, to cóŜ dopiero mówić o niespecjalistach? Daniel Dennett opowiedział mi o rozmowie ze znajomym filozofem który odebrał Cudowne Ŝycie jako argument za tym, Ŝe kambryjskie typy nie miały wspólnego przodka - Ŝe wystrzeliły jako niezaleŜne początki Ŝycia! Kiedy Dennett zapewnił filozofa, Ŝe nie taki był zamiar Goulda, on zapytał: „Jeśli nie o to chodzi, to właściwie o co?”. Jak napisał John Maynard Smith w listopadowym numerze „New York Review of Books” z 1995 roku, dar pióra przynosi nie tylko poŜytki:

Pozycja Goulda jest dość niezwykła, przynajmniej po tej stronie Atlantyku. Doskonałość jego eseistyki sprawiła, Ŝe jest postrzegany przez niebiologów jako wybitny biolog ewolucjonista. Z drugiej zaś strony biolodzy ewolucjoniści, z którymi rozmawiałem na temat jego dokonań, mają skłonność do postrzegania go jako człowieka, którego idee są tak pogmatwane, Ŝe w zasadzie niewarte zainteresowania. Lecz zarazem starają się go nie krytykować, poniewaŜ przynajmniej trzyma naszą stronę przeciw kreacjonistom. Wszystko to nie miałoby większego znaczenia, gdyby nie fakt, Ŝe Gould daje niebiologom w duŜym stopniu fałszywy obraz stanu teorii ewolucji. Fragment ten pochodzi z recenzji Maynarda Smitha poświęconej ksiąŜce Dennetta Darwin’s Dangerous Idea (Niebezpieczna idea Darwina, 1995). Zawiera ona wielostronną - i moŜna by mieć nadzieję, Ŝe kładącą kres kwestii - krytykę wkładu Goulda do myśli ewolucyjnej. CóŜ zatem naprawdę stało się w kambrze? Simon Conway Morris z Uniwersytetu w Cambridge jest, jak przypochlebnie zauwaŜył swego czasu Gould, jednym z trzech najwaŜniejszych współczesnych badaczy łupków z przełęczy Burgessa, złoŜa geologicznego zawierającego liczne kambryjskie skamieniałości, a stanowiącego temat ksiąŜki Cudowne Ŝycie. Conway Morris opublikował niedawno własne, fascynujące dzieło na ten temat, The Crucible of Creation (Tygiel tworzenia, 1998), w którym odnosi się krytycznie niemal do kaŜdego aspektu Gouldowskiego punktu widzenia. Podobnie jak Conway Morris nie sądzę, aby cokolwiek dawało nam podstawy do myślenia, Ŝe proces ewolucji przebiegał w kambrze inaczej niŜ dziś. Nie ulega jednak wątpliwości, Ŝe duŜa liczba głównych grup zwierząt pojawia się po raz pierwszy w warstwach kambryjskich. Dlatego wiele osób doszło do dość oczywistego wniosku, Ŝe być moŜe twardy, ulegający fosylizacji szkielet wykształcił się u pewnych grup zwierząt mniej więcej w tym samym czasie i z tych samych powodów. Jedną z przyczyn mógłby być ewolucyjny wyścig zbrojeń między drapieŜnikami i ofiarami, ale istnieją teŜ inne hipotezy, takie jak gwałtowna zmiana składu chemicznego atmosfery ziemskiej. Conway Morris nie znajduje Ŝadnego potwierdzenia dla poetyckiej wizji owej szczególnej bujności i nieokiełznanego tańca kambryjskiej róŜnorodności i odmienności, sprowadzonych następnie do współczesnego skromniejszego repertuaru zwierzęcych typów. Nota bene, większości ewolucjonistów odwrotny scenariusz wydaje się bardziej prawdopodobny. Jak się to ma do problemu czasu rozejścia się głównych typów? Przypomnijmy, Ŝe nie budzi wątpliwości eksplozja skamieniałości w warstwach kambryjskich, lecz raczej kwestia, czy do powstania wszystkich głównych typów rzeczywiście doszło w kambrze (czyli hipoteza eksplozji punktów rozgałęzień). Moim zdaniem nie ma sprzeczności między standardowym neodarwinizmem a tą hipotezą. Nadal jednak sądzę, Ŝe nie jest ona zbyt prawdopodobna. Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu jest przyjrzenie się zegarom molekularnym organizmów. Idea zegara molekularnego nawiązuje do obserwacji, Ŝe pewne cząsteczki biologiczne zmieniają się na przestrzeni milionów lat z mniej więcej stałą prędkością. Jeśli tak jest rzeczywiście, to na podstawie próbek krwi dowolnej pary współczesnych zwierząt moŜna obliczyć, jak dawno temu Ŝył ich wspólny przodek. Niektóre z najnowszych badań nad zegarami molekularnymi przesunęły punkt odgałęzienia róŜnych par typów głęboko w erę prekambryjską. Jeśli wyniki tych badań są prawdziwe, cała retoryka dotycząca eksplozji ewolucyjnej traci rację bytu. Istnieją wszakŜe kontrowersje co do interpretacji zegara molekularnego zwierząt bardzo odległych w czasie; powinniśmy zatem poczekać na więcej dowodów. Tymczasem proponuję logiczne rozumowanie, które jest według mnie bardziej godne zaufania. Jedyny dowód na rzecz hipotezy eksplozji punktów rozgałęzień w kambrze ma charakter negatywny: w warstwach prekambryjskich nie występują skamieniałości wielu typów znanych z kambru. Zwierzęta kopalne, nawet nie mające sfosylizowanych przodków,

musiały jednak mieć jakichś antenatów. Nie mogły pojawić się ot tak, znikąd. A zatem musimy tu mieć do czynienia z przodkami, którzy nie ulegli fosylizacji, a brak skamieniałości nie dowodzi, Ŝe wcześniej nie istniały Ŝadne organizmy. Pozostaje jeszcze tylko wyjaśnić kwestię, czy punkty rozgałęzień owych brakujących przodków, którzy musieli istnieć, rzeczywiście zbiegają się w kambrze, czy moŜe są rozrzucone gdzieś w warstwach odpowiadających wcześniejszym milionom lat istnienia Ŝycia na Ziemi? Skoro jedynym powodem do przypuszczeń, Ŝe występują głównie w kambrze, jest brak skamieniałości sprzed tego okresu, i skoro dowiedliśmy przed chwilą logicznie, Ŝe ich nieobecność o niczym nie świadczy, rozumowanie to mogę podsumować stwierdzeniem, Ŝe w ogóle nie ma Ŝadnego powodu, by hipotezę eksplozji punktów rozgałęzień w kambrze uznać za słuszną. Choć bez wątpienia jest ona niezmiernie pociągająca. ROZDZIAŁ 9 SAMOLUBNY WSPÓŁPRACOWNIK Ciekawość... a nie szukanie ewentualnych korzyści z odkryć jest głównie tym, co pcha rodzaj ludzki do studiowania filozofii, czyli nauki, która stara się odsłonić ukryte związki między róŜnymi zjawiskami natury. ADAM SMITH, The History of Astronomy (1795) Średniowieczne bestiaria kontynuowały wcześniejsze tradycje wykorzystywania natury do snucia moralizatorskich opowieści. W dobie rozwoju idei ewolucyjnych ta sama tradycja w bardziej współczesnej formie leŜy u podłoŜa jednego z najjaskrawszych przejawów złej poezji nauki. Mam na myśli hołdowanie złudzeniu, Ŝe istnieje proste przeciwieństwo między brzydotą i pięknem, postawą społeczną i aspołeczną, egoizmem i altruizmem, postępowaniem brutalnym i delikatnym; Ŝe wszystkie te biegunowo skrajne, moŜna by rzec - binarne przeciwieństwa odpowiadają w jakimś stopniu innym moŜliwym do zestawienia parom, a historia kontrowersji ewolucyjnych na temat społeczeństwa da się opisać jako wahadło poruszające się w przód i w tył, wzdłuŜ ciągłej linii biegnącej między owymi przeciwieństwami. Nie twierdzę bynajmniej, Ŝe nie ma tu nic ciekawego do przedyskutowania, krytykuję jednak poetycką ideę jednego kontinuum i pogląd, Ŝe godne uwagi argumenty muszą leŜeć między wyznaczającymi go punktami skrajnymi. Jeśli wolno mi powrócić do opowieści o zaklinaniu deszczu, to samolubny gen ma nie więcej wspólnego z samolubnym człowiekiem niŜ kamień z chmurą deszczową. Poddając krytyce poetyckie kontinuum, o którym wspomniałem, mógłbym równie dobrze posłuŜyć się wersem wziętym z twórczości prawdziwego poety Tennysona - z jego In Memoriam (Ku pamięci, 1850): Nature, red in tooth and claw54. Powszechnie sądzi się, Ŝe jego inspiracją było O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego Darwina, tymczasem ustęp ten został opublikowany dziewięć lat wcześniej. Na jednym krańcu poetyckiego kontinuum umieściłbym Thomasa Hobbesa, Adama Smitha, Karola Darwina T. H. Huxleya i tych wszystkich, którzy jak wybitny amerykański ewolucjonista George C. Williams oraz współcześni rzecznicy samolubnego genu podkreślają, Ŝe natura naprawdę ma skrwawione kły i pazury. Na drugim - lokuje się ksiąŜę Piotr Kropotkin, rosyjski anarchista i autor ksiąŜki Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju (1902)55, amerykańska antropolog, naiwna, ale wielce wpływowa Margaret Mead56, a takŜe całe mrowie współczesnych autorów reagujących oburzeniem na pomysł, Ŝe wrodzoną cechą natury jest samolubstwo, i których godnym reprezentantem jest Frans de Waal, autor ksiąŜki Good Natured (Dobra małpa, 1996). De Waala, znawcę i miłośnika szympansów, gnębi to, co błędnie uwaŜa za neodarwinowską gorliwość w podkreślaniu „brzydoty małpiej przeszłości naszego gatunku”. Niektórzy zwolennicy jego romantycznych zapatrywań zachwycili się ostatnio szympansem karłowatym, zwanym teŜ bonobo, jako przykładem duŜo bardziej pokojowego modelu Ŝycia.

Na takie sytuacje, które w zwykłych szympansach zwykle wyzwalają agresję, przyjmującą w skrajnych przypadkach postać kanibalizmu, bonobo reagują seksem. Wydaje się, Ŝe kopulują one we wszystkich sytuacjach i przy kaŜdej nadarzającej się okazji. Kopulacja jest u nich tak powszechna jak u nas uścisk dłoni. Ich hasłem sztandarowym, by tak rzec, jest make love, not war.57 Margaret Mead czułaby do nich sympatię. JednakŜe sama idea odnoszenia ludzkich stosunków społecznych do modeli zwierzęcych jest, podobnie jak niegdysiejsze bestiaria, przykładem złej poezji nauki. Zwierzęta nie są po to, by nam dostarczać modeli zachowań, ale by przetrwać i wydać na świat potomstwo. Często zdarza się, Ŝe moralizatorscy miłośnicy szympansów bonobo łączą błędne mniemania o nich z błędnym pojmowaniem ewolucji. Prawdopodobnie właśnie ze względu na ich silną „skłonność do czynienia dobra” szympansy te uwaŜa się za bliŜej spokrewnione z ludźmi niŜ szympansy zwyczajne. To jednak nie jest prawdą, przynajmniej dopóki przyjmujemy - a tak właśnie jest - Ŝe bonobo i szympansy zwyczajne są bliŜej spokrewnione ze sobą niŜ którykolwiek z tych gatunków z człowiekiem. Ta prosta i nie budząca Ŝadnych kontrowersji konstatacja wystarczy, by dostrzec, Ŝe bonobo i szympansy zwyczajne są spokrewnione z nami w takim samym stopniu. Mają one wspólnego przodka, który naszym przodkiem nie jest. Oczywiście być moŜe pod jakimś względem bardziej przypominamy jeden z tych gatunków, ale podobne porównania nie mogą być w Ŝadnej mierze uznawane za odbicie róŜnic w naszym wzajemnym ewolucyjnym pokrewieństwie. KsiąŜka de Waala pełna jest anegdotycznych dowodów na to (co przecieŜ nie powinno nikogo zaskoczyć), Ŝe zwierzęta bywają dla siebie miłe, współpracują dla wspólnego dobra, pocieszają siebie w strapieniu, dzielą się poŜywieniem i robią wiele innych chwytających za serce rzeczy. Zawsze byłem zdania, Ŝe zwierzęta są w duŜej mierze z natury altruistami i Ŝe cechuje je zdolność do współpracy, a nawet doświadczają Ŝyczliwych względem innych uczuć; wszystko to jednak raczej wynika z egoizmu na poziomie genetycznym, niŜ pozostaje z nim w sprzeczności. Zwierzęta są czasem miłe, a czasem niemiłe, w zaleŜności od tego, co bardziej w danej chwili odpowiada interesowi ich genów. Z tego powodu właściwsze jest mówienie o „samolubnym genie” niŜ o „samolubnym szympansie”. Niezgoda (do której doprowadziły poglądy de Waala i innych) między biologami, którzy wierzą, Ŝe ludzie i zwierzęta są z natury egoistami, a tymi, którzy uwaŜają, Ŝe są zasadniczo z natury dobrzy, wynika z fałszywego przeciwstawienia - jest więc rezultatem złej poezji nauki. Pogląd, Ŝe altruizm na poziomie organizmu moŜe być sposobem, w jaki geny maksymalizują własne korzyści, spotyka się dziś z szerokim zrozumieniem. Nie chcę się jednak zatrzymywać przy kwestiach, które zostały przeze mnie wyeksponowane we wcześniejszych ksiąŜkach, takich jak Samolubny gen. Chcę natomiast po raz kolejny podkreślić to, co przeoczyli krytycy wspomnianej ksiąŜki; zareagowali oni na nią tak, jakby przeczytali tylko jej tytuł. Chodzi o fakt, Ŝe geny, choć w pewnym sensie całkowicie samolubne, tworzą jednocześnie kooperujące ze sobą zespoły. Coś takiego moŜna by uznać za poezję nauki, ale mam nadzieję, Ŝe uda mi się wykazać, IŜ chodzi tu o dobrą poezję nauki, która pomaga raczej w zrozumieniu natury, niŜ temu przeszkadza. Podobną strategię zastosuję w odniesieniu do innych przykładów w pozostałych rozdziałach. Podstawowe poglądy darwinizmu moŜna wyrazić w kategoriach genetycznych. Geny, które istnieją w wielu kopiach w populacji to te, które dobrze sobie radzą z wytwarzaniem swoich kopii, a to oznacza, Ŝe mają one duŜą zdolność przetrwania. Przetrwania gdzie? W poszczególnych ciałach przodków Ŝyjących w określonych warunkach środowiska. Wskazuje to zarazem na środowiska typowe dla danego gatunku: pustynię dla wielbłądów, korony drzew dla małp, głębiny morskie dla olbrzymich kałamarnic... Poszczególne organizmy radzą sobie sprawnie z przeŜyciem w rodzimym środowisku właśnie dlatego, Ŝe zostały zbudowane przez geny, które trwają w tych środowiskach juŜ od wielu pokoleń w formie kolejnych kopii.

Zapomnijmy jednak o pustyniach, krach lodowych, morzach i lasach - to tylko część naszej opowieści. DuŜo waŜniejszym elementem dawnych środowisk, w których te geny przetrwały, są inne geny, z którymi muszą one przenosić się do kolejnych ciał. Pośród genów, które przetrwały w wielbłądach, znajdzie się z pewnością trochę takich, które szczególnie dobrze radzą sobie z przeŜyciem na pustyni i być moŜe są one nawet takie same jak obecne u szczurów i lisów pustynnych. Ale co waŜniejsze, sukces odnoszą te geny, które radzą sobie dobrze z przeŜyciem w środowisku składającym się z innych genów charakterystycznych dla danego gatunku. Geny kaŜdego gatunku zostają więc wybrane dlatego, Ŝe dobrze ze sobą wzajemnie współpracują. Genetyczna kooperacja, która jest przykładem dobrej poezji nauki, w przeciwieństwie do uniwersalnej kooperacji, będzie tematem niniejszego rozdziału. Często niezrozumienie budzi ta oto kwestia. OtóŜ gdy mówimy o genach współpracujących ze sobą wyjątkowo dobrze, nie chodzi nam o geny konkretnego osobnika. Te nigdy wcześniej nie spotkały się w określonej kombinacji, jako Ŝe genom kaŜdego osobnika naleŜącego do gatunku rozmnaŜającego się drogą płciową jest unikalny (z oczywistym wyjątkiem rodzeństwa jednojajowego). To geny gatunku jako całości ze sobą współpracują: spotykały się ze sobą wcześniej - wielokrotnie, aczkolwiek zawsze w innym zestawie, wspólnie dzieląc to samo środowisko komórki. Przedmiotem ich współpracy jest zadanie wytworzenia organizmów mniej więcej takiego samego typu jak ten, w którym obecnie się znajdują. Nie ma podstaw, by oczekiwać, Ŝe geny jakiegoś konkretnego osobnika będą ze sobą współdziałać wyjątkowo dobrze w porównaniu z innymi genami tego samego gatunku. Najczęściej przypadek decyduje o tym, które konkretnie geny zostaną wylosowane na loterii rozmnaŜania płciowego z całej puli genowej gatunku. Osobniki z niekorzystnymi kombinacjami genetycznymi będą umierać. Osobniki obdarzone przez los zestawem korzystnym przekaŜą te geny potomstwu. JednakŜe nie same korzystne kombinacje przekazywane są następnym pokoleniom, przetasowanie genów towarzyszące rozmnaŜaniu płciowemu juŜ to zagwarantuje. Przekazywane są geny charakteryzujące się skłonnością do tworzenia dobrych kombinacji z innymi genami, jakie pula genowa danego gatunku ma do zaoferowania. Wraz z upływem kolejnych generacji geny, które przetrwały - niezaleŜnie od tego, jakie jeszcze mają zalety - cechuje przede wszystkim znakomita zdolność współpracy z innymi genami tego samego gatunku. Z tego, co wiemy, pewne geny wielbłąda mogłyby nieźle współpracować z niektórymi genami geparda, choć nigdy nie zostały do tego powołane. Wydaje się oczywiste, Ŝe geny ssaków radzą sobie lepiej ze współpracą z genami innych ssaków niŜ z genami ptaków. Niemniej rozwaŜania tego typu są właściwie czysto teoretyczne, poniewaŜ jedną z charakterystycznych cech Ŝycia na Ziemi jest to, Ŝe poza sferą ludzkiej inŜynierii genetycznej geny mieszają się tylko w obrębie gatunku. MoŜemy spojrzeć na mieszańce międzygatunkowe jako na wynik złagodzenia załoŜeń powyŜszej zasady. Hybrydy międzygatunkowe, jeśli w ogóle dochodzi do ich powstania, wykazują zwykle mniejszą zdolność przetrwania lub są mniej płodne niŜ osobniki powstałe ze skrzyŜowania osobników jednego gatunku. Przynajmniej częściowo sytuacja taka bierze się z niedopasowania genów. Geny gatunku A, działające dobrze na podłoŜu czy w „klimacie” innych genów gatunku A, nie sprawdzają się po przeniesieniu do gatunku B, i na odwrót. Podobne efekty moŜna czasem zaobserwować przy krzyŜowaniu róŜnych odmian czy ras jednego gatunku. Po raz pierwszy dotarło to do mnie, kiedy słuchałem wykładów E. B. Forda, legendarnego oksfordzkiego estety i ekscentrycznego załoŜyciela zarzuconej dziś szkoły genetyków ekologicznych. Większa część badań Forda dotyczyła dzikich populacji motyli i ciem. Weźmy na przykład ćmę Triphaena comes: normalnie owad ten jest Ŝółtawobrunatny, ale odmiana zwana T. c. curtisii jest zbliŜona do czerni. T. c. curtisii nie ma w Anglii, za to w Szkocji i na wysepkach u jej wybrzeŜy odmiana ta występuje wspólnie z podstawową. Ciemna odmiana jest - jak się wydaje - dominująca w stosunku do jasnej. „Dominująca w

stosunku do” to termin techniczny, dlatego nie mówię po prostu, Ŝe „dominuje”. Termin ten oznacza, Ŝe hybrydy powstałe ze skrzyŜowania odmiany jasnej z ciemną wyglądają jak ciemne T. c. curtisii, choć noszą geny obojga rodziców. Ford łowił osobniki z Barra na Zewnętrznych Hebrydach (na zachód od Szkocji) i na jednej z wysp Orkney (na północ od Szkocji), a takŜe w samej Szkocji. KaŜda z form wyspowych wygląda dokładnie tak jak jej odpowiednik z sąsiedniego wybrzeŜa, przy czym gen ciemnego koloru curtisii jest dominujący zarówno na wyspach, jak i na wybrzeŜach Szkocji. Z innych badań wynika, Ŝe na całym obszarze swego występowania gen curtisii jest tym samym genem. W świetle tego moŜna by oczekiwać, Ŝe przy krzyŜowaniu osobników z obu wspomnianych wysp powinien zostać zachowany normalny schemat dominacji. Tymczasem tak nie jest i w tym sedno całej sprawy. Ford krzyŜował okazy złapane na Barra z osobnikami z Orkney, a wtedy schemat dominacji curtisii całkowicie zanikał. W rodzinach hybryd pojawiała się cała gama form pośrednich, zupełnie jakby zjawisko dominacji w ogóle tam nie występowało. Wydaje się, Ŝe przyczyna tego jest następująca. Ani sam gen curtisii nie koduje barwnika, dzięki któremu rozróŜniamy odmiany tej ćmy, ani teŜ dominacja nie jest właściwością samego genu. NaleŜy natomiast sądzić, Ŝe podobnie jak kaŜdy inny gen, gen barwy ciemnej wywiera swój wpływ jedynie w obecności innych genów, a niektóre z nich „włącza” (powoduje ich uaktywnienie). Ów garnitur genów jest częścią tego, co nazywam „genetycznym podłoŜem” lub „genetycznym klimatem”. Zatem teoretycznie kaŜdy gen mógłby wywoływać całkowicie odmienne skutki na róŜnych wyspach, czyli w obecności innego zestawu pozostałych genów. W wypadku Fordowskich ciem Triphaena comes rzecz wygląda trochę bardziej skomplikowanie, i jest to bardzo pouczające. Gen curtisii jest genem „przełącznikowym”, którego działanie wywołuje pozornie identyczne skutki zarówno na Barra, jak i na Orkney, ale który osiąga je przy współdziałaniu innego - na kaŜdej z tych wysp - zestawu genów. Daje się to zaobserwować tylko wtedy, gdy dojdzie do krzyŜówki między obiema populacjami. Gen przełącznikowy curtisii znajduje się wtedy w genetycznym „klimacie” nie będącym ani jednym zestawem genów, ani drugim. Na takim mieszanym podłoŜu schemat barwny - jaki moŜe wytworzyć kaŜdy zestaw tych genów z osobna - rozpada się. Interesujące, Ŝe zarówno mieszanina genów z wyspy Barra, jak i mieszanina z Orkney mogą spowodować poŜądany efekt barwny. Ten sam efekt moŜna zatem uzyskać więcej niŜ jednym sposobem: oba wymagają kooperujących ze sobą zespołów genów. Z tym Ŝe zespoły te są róŜne, a ich członkowie nie potrafią ze sobą dobrze współpracować. Moim zdaniem obserwujemy tu model tego, co często zachodzi między aktywnymi genami kaŜdej puli genowej. W ksiąŜce Samolubny gen porównałem takie zjawisko do wiosłowania. Załoga ośmiu wioślarzy musi być ze sobą zgrana. MoŜna oczekiwać, Ŝe ósemka zawodników, którzy razem trenowali, będzie współdziałała dobrze. Jeśli jednak załogę skompletujemy z czwórki wioślarzy z jednej druŜyny i czwórki wioślarzy z drugiej, choćby równie dobrej, to okaŜe się, Ŝe wspólne wiosłowanie będzie chaotyczne. Podobnie rzecz wygląda po zmieszaniu dwóch róŜnych zestawów genów. KaŜdy gen działał dobrze w otoczeniu swoich poprzednich towarzyszy, lecz teraz, kiedy znalazł się w obcym klimacie genetycznym, tworzonym przez nowy zestaw genów, nie potrafi współpracować. W tym miejscu wielu biologów nie moŜe się powstrzymać i powiada, Ŝe dobór naturalny musi działać na poziomie całej załogi jako jednostki, całego zestawu genów, czy wreszcie całego organizmu. Mają rację, twierdząc, Ŝe pojedynczy organizm jest bardzo waŜną jednostką w królestwie Ŝycia. I rzeczywiście reprezentuje sobą pewne osobnicze własności. (Jest to mniej prawdziwe w przypadku roślin niŜ zwierząt, które w istocie stanowią często konkretny zestaw części, schludnie „opakowanych” skórą, układającą się w wyjątkowy, jednostkowy kształt. Osobniki roślin są niekiedy trudniejsze do wyróŜnienia, rozrastają się bowiem i często rozmnaŜają wegetatywnie, nierzadko pod ziemią). NiezaleŜnie jednak, jak

jednostkowy i odrębny jest konkretny wilk albo bawół, „pakunek” taki jest tymczasowy i niepowtarzalny. Odnoszące sukcesy bawoły nie powielają samych siebie w postaci niezliczonych kopii, powielają natomiast swoje geny. Prawdziwą jednostką doboru naturalnego musi być coś, o czym moŜna by powiedzieć, Ŝe ma określoną częstość. Częstość ta rośnie, kiedy dany typ jednostki odnosi sukcesy, a spada, gdy zawodzi. Właśnie coś takiego moŜna powiedzieć o genach w puli genowej, ale nie o poszczególnych bawołach. Odnoszące sukcesy bawoły nie stają się częstsze. KaŜdy bawół jest niepowtarzalny. Jego częstość wynosi jeden. MoŜna natomiast powiedzieć, Ŝe dany bawół odnosi sukcesy, jeśli częstość jego genów wzrasta w następnych pokoleniach. Słyszano kiedyś marszałka Montgomery’ego, z pewnością nie najskromniejszego z ludzi, mówiącego: „A więc Bóg powiedział (a ja się z nim zgadzam...)...”. Czuję się nieco podobnie, czytając w Biblii o przymierzu Boga z Abrahamem. OtóŜ Bóg nie obiecał wiecznego Ŝycia Abrahamowi jako jednostce (choć Abraham w czasie rozmowy z Bogiem miał zaledwie 99 lat, czyli był w wieku wręcz niemowlęcym jak na standardy Księgi Rodzaju). Obiecał mu natomiast coś innego: To przymierze moje z tobą, o którym myślę, [oznacza], Ŝe będziesz ojcem mnóstwa narodów. [,..] Ustanowię cię ojcem mnóstwa narodów. Ja uczynię cię bardzo płodnym i ustanowię [głową] narodów: królowie będą pochodzili od ciebie. Księga Rodzaju58 Abrahamowi nie pozostawiono Ŝadnych wątpliwości co do teg0 Ŝe przyszłość leŜy w jego nasieniu, nie w jego osobie. Bóg znał swój darwinizm. Spróbuję podsumować: cała sprawa polega na tym, Ŝe geny ściśle ze sobą współpracują, mimo Ŝe wszystkie stanowią oddzielne jednostki wyselekcjonowane drogą darwinowskiego doboru naturalnego. Dobór faworyzuje lub skazuje na niełaskę pojedyncze geny, w zaleŜności od ich zdolności do przetrwania w środowisku, w którym występują, przy czym najwaŜniejszym elementem tego środowiska jest genetyczny klimat stworzony przez pozostałe geny. W konsekwencji kooperujące ze sobą zespoły genów zbierają się w pulach genowych. Poszczególne organizmy są jednostkowe i wewnętrznie spójne nie dlatego, Ŝe dobór naturalny faworyzuje je jako jednostki, ale dlatego, Ŝe są zbudowane przez geny, wybrane do współdziałania wraz z innymi genami tej puli. Celem współpracy jest przede wszystkim budowanie pojedynczych organizmów. Jest to jednak anarchistyczny rodzaj kooperacji, w której kaŜdy gen działa dla siebie. Kooperacja kończy się, kiedy tylko pojawi się szansa taka jak w przypadku tzw. genów SD (ang.: segregation distorter - gen nie-losowej segregacji chromosomów). Jeden z takich genów, znany jako gen t, występuje u myszy. Gen t w podwójnej dawce59 wywołuje sterylność osobnika lub jego śmierć, a zatem musi istnieć silny dobór naturalny przeciwko temu genowi. Pojedyncza dawka genu t60 u samców natomiast wywiera bardzo dziwny skutek. Normalnie kaŜda z dwóch kopii genu powinna znaleźć się w połowie plemników wytwarzanych przez samca. Mam oczy brązowe jak moja matka, ale mój ojciec ma niebieskie. Wniosek z tego, Ŝe w moim genomie jest jedna kopia genu oczu niebieskich i Ŝe 50% moich plemników zawiera taki gen. U samców myszy gen t nie zachowuje się w tak uporządkowany sposób. Ponad 90% plemników samca wyposaŜonego w pojedynczą kopię genu t zawiera ten gen. Gen t wypacza proces wytwarzania plemników, tak jak inne geny wywołują brązową barwę oczu lub kręcone włosy. Widać zatem, Ŝe mimo letalności w podwójnej dawce, gen t, kiedy juŜ pojawi się w populacji, ma tendencję do rozprzestrzeniania się, a to dzięki olbrzymiej skuteczności, z jaką dostaje się do plemników. Sugerowano, Ŝe gen t pojawia się u dzikich myszy, rozprzestrzenia niczym rodzaj populacyjnego nowotworu, a w końcu doprowadza do wymarcia dotkniętej nim zbiorowości. Jest on ilustracją tego, do czego moŜe dojść, kiedy załamuje się kooperacja między genami. „Wyjątek, który potwierdza

regułę” to zazwyczaj dość głupie wyraŜenie, tu jednak mamy do czynienia z rzadkim przypadkiem, kiedy jest ono całkiem stosowne. Podsumujmy: główne zespoły kooperujących genów tworzą pulę genową gatunku. Geny geparda współpracują z genami gepardów, ale nie z genami wielbłądów, i vice versa. I nawet w najbardziej metaforycznym sensie nie moŜna powiedzieć, Ŝe czynią tak dlatego, iŜ stawiają sobie za cel zachowanie swego gatunku. Geny geparda nie działają na rzecz zachowania gepardów niczym jakiś molekularny Fundusz na rzecz Ochrony Środowiska Naturalnego. One po prostu trwają w swoim środowisku, które zresztą składa się w większości z innych genów tychŜe gepardów. Zdolność do kooperacji z innymi genami tych zwierząt (ale nie z genami wielbłąda lub dorsza) jest więc jedną z głównych cech faworyzowanych w zmaganiach między rywalizującymi genami w obrębie gatunku. Tak jak w klimacie arktycznym przewaŜają geny ułatwiające przetrwanie zimna, tak na pule genowe geparda składają się geny sprzyjające aktywności w klimacie innych genów tego gatunku. Jeśli spojrzeć na sprawę z punktu widzenia pojedynczego genu, inne geny w puli genowej są po prostu czymś w rodzaju pogody. Poziom, na którym geny stanowią dla siebie „pogodę”, zanurzony jest w środowisku chemicznym komórki. Geny kodują wytwarzanie enzymów - białek, które działają jak automaty masowo produkujące określony związek chemiczny. Istnieją alternatywne drogi chemiczne wiodące do tego samego celu, czyli róŜne „linie produkcyjne”. I nie jest waŜne, która z nich zostanie zastosowana, przynajmniej tak długo, jak długo komórka nie próbuje uŜywać kilku naraz. KaŜda z tych „linii produkcyjnych” jest równie dobra, ale produkty pośrednie powstające na linii A nie mogą być uŜyte na linii B i na odwrót. I znów chciałoby się powiedzieć, Ŝe doborowi naturalnemu podlega cała „linia produkcyjna” jako jednostka. Lecz byłoby to niesłuszne. Tym, co w rzeczywistości podlega doborowi naturalnemu, jest kaŜdy pojedynczy gen na tle czy raczej w klimacie stwarzanym przez wszystkie pozostałe geny. Jeśli zdarzy się, Ŝe w jakiejś populacji dominować będą geny kodujące wszystkie poza jednym etapy na linii produkcyjnej A, to stworzy to klimat chemiczny faworyzujący gen, który steruje tym właśnie, jedynym brakującym etapem A. I na odwrót: panujący w populacji klimat B daje pierwszeństwo genom B przed genami A. Trudno mówić o tym, która z linii jest „lepsza”; nie chodzi przecieŜ o rywalizację między linią A i B. Obie są dobre, ich mieszanina natomiast byłaby niestabilna. Populacja ma dwa alternatywne stabilne klimaty współpracujących genów; dobór naturalny będzie się starał skierować populację w stronę tego z dwóch stabilnych stanów, którego jest ona bliŜej. Właściwie nie musimy tu wcale mówić o biochemii. Moglibyśmy uŜyć metafory „klimatu genetycznego” takŜe na poziomie narządów czy zachowań zwierząt. Gepard jest przykładem pięknie poskładanej maszyny do zabijania - długie muskularne nogi i spręŜysty giętki kręgosłup umoŜliwiają mu sprawną pogoń za ofiarą, potęŜne szczęki i sztyletowate zęby gruchoczą jej kości, a skierowane ku przodowi oczy umoŜliwiają skupienie wzroku na ściganym celu. Gepard ma krótkie jelita, które wydzielają enzymy odpowiednie do strawienia zdobyczy, jego mózg zaś jest wyposaŜony w oprogramowanie sterujące zachowaniem typowym dla drapieŜnika, a wreszcie zwierzę to dysponuje całą masą innych cech, które czynią zeń idealnego łowcę. Na drugim krańcu wyścigu zbrojeń mamy antylopy, równie dobrze przystosowane do zjadania roślin, jak do unikania drapieŜników. Długim jelitom, wyposaŜonym dodatkowo w ślepe zaułki pełne bakterii trawiących celulozę, towarzyszy uzębienie przeŜuwacza, mózgi zaprogramowane na czujność i gotowość do natychmiastowej ucieczki oraz ochronne umaszczenie. I oto mamy dwa alternatywne sposoby na Ŝycie. śaden nie jest w jakiś oczywisty sposób lepszy od drugiego, ale kaŜdy jest lepszy niŜ ich mieszanina: jelita drapieŜcy w połączeniu z zębami roślinoŜercy czy - dajmy na to - drapieŜny instynkt łowcy w połączeniu z enzymami trawiennymi roślinoŜercy nie dałyby niczego dobrego.

I znów kusi nas, by mówić o „całym gepardzie” czy „całej antylopie” podlegających doborowi „jako jednostce”. Byłoby to uproszczenie; aby dostrzec, co się naprawdę dzieje, musimy się nad tym chwilę zastanowić. Geny programujące rozwój jelit drapieŜcy rozwijają się w klimacie genetycznym zdominowanym przez geny programujące mózg łowcy. I vice versa. Geny programujące ubarwienie ochronne rozwijają się w genetycznym klimacie zdominowanym przez geny decydujące o wytwarzaniu zębów roślinoŜercy. I na odwrót. Istnieje mnóstwo róŜnych sposobów Ŝycia! Wspomnijmy tylko kilka spotykanych wśród ssaków: sposób geparda, sposób impali, sposoby kretów, pawianów, koali. Nie ma powodu, by twierdzić, Ŝe któryś z nich jest lepszy od któregokolwiek z pozostałych. Wszystkie z nich są skuteczne. Pecha miałoby jednak zwierzę w połowie wyposaŜone do jednego sposobu Ŝycia, a w drugiej połowie - do innego. Ten rodzaj rozumowania najlepiej pokazać na poziomie pojedynczych genów. Dla kaŜdego locus genem mającym największe szanse na preferencje ze strony doboru naturalnego jest ten, który przeŜywa w genetycznym klimacie stwarzanym przez inne geny poprzez kolejne generacje. PoniewaŜ dotyczy to kaŜdego genu - gdyŜ kaŜdy gen jest potencjalnie częścią klimatu innego genu - w rezultacie pula genowa gatunku ma tendencję do zlewania się w „bractwo” wzajemnie dopasowanych partnerów. Przykro wspominać o tym, ale niektórzy z moich szanownych kolegów odrzucają ten tok rozumowania, uparcie obstając przy tym, Ŝe „osobnik” jest „prawdziwą” jednostką doboru naturalnego! RozwaŜając sprawę w szerszych kategoriach, moŜna powiedzieć, Ŝe środowisko, w którym gen ma przetrwać, składa się teŜ z innych gatunków - tych, z którymi jego właściciel wchodzi w kontakt. DNA Ŝadnego z gatunków nie wchodzi w sposób bezpośredni w kontakt z cząsteczkami DNA jego naturalnych wrogów, konkurentów czy symbiontów. „Klimat” naleŜy tu rozumieć bardziej ogólnie niŜ wtedy, kiedy przedmiotem rozwaŜań nad kooperacją genów jest wnętrze komórki - jak bywa w wypadku genów jednego gatunku. W szerszym wymiarze to konsekwencje działania genów innych gatunków - ich „skutki fenotypowe” - stanowią istotny element środowiska, w jakim przebiega dobór naturalny genów określonego gatunku, Ŝyjącego z tymi innymi w sąsiedztwie. Lasy deszczowe stanowią szczególny rodzaj środowiska współtworzonego przez bytujące w nim rośliny i zwierzęta. KaŜdy z gatunków zamieszkujących dŜunglę dysponuje pulą genową oddzielną od pul innych gatunków w sensie wymiany genów w drodze rozmnaŜania płciowego, ale pozostającą w kontakcie z cielesnymi skutkami ich działania. Jak juŜ wspomniano, w obrębie kaŜdej z tych oddzielnych pul dobór naturalny faworyzuje takie geny, które kooperują z genami swej własnej puli. W pozycji uprzywilejowanej znajdują się jednak takŜe te geny, które dobrze sobie radzą (przeŜywają) w obliczu konsekwencji działań innych pul genowych lasu deszczowego: pul drzew, pnączy, małp, Ŝuków gnojaków czy bakterii glebowych. Na dłuŜszą metę wygląda to czasem tak, jakby cały las stanowił rodzaj harmonijnej całości, a składające się nań jednostki pracowały dla ogólnego dobra; jakby kaŜde drzewo i kaŜdy Ŝuk, a takŜe drapieŜniki i pasoŜyty odgrywały przydzielone im role w tej wielkiej rodzinie. O, jakŜe kuszące byłoby takie podejście! I jakŜe uproszczone - kolejny przykład złej poezji nauki. O wiele prawdziwsza wizja - nie mniej poetycka, ale o ileŜ lepsza (celem tego rozdziału jest tego udowodnienie) - upatruje w lesie anarchistyczną federację samolubnych genów, wybranych pojedynczo jako sprawdzone w dziele przeŜywania we własnej puli genowej i w środowisku stwarzanym wokół nich przez wszystkie pozostałe geny. Niemniej niejasny wydaje się sposób, w jaki organizmy Ŝyjące w lesie deszczowym świadczą cenne usługi innym jego mieszkańcom, a nawet przyczyniają się do utrzymania całego leśnego zbiorowiska. Oczywiście, jeśli usunęlibyśmy wszystkie bakterie glebowe, miałoby to katastrofalne skutki dla drzew, a w końcu dla Ŝycia całego lasu. Ale wcale nie dlatego bakterie te tam się znajdują. Owszem, rozkładają opadłe liście, martwe zwierzęta i

odchody, zmieniając je w kompost, uŜyteczny dla istnienia całego lasu. JednakŜe to nie produkcja kompostu stanowi ich cel. Wykorzystują martwe zwierzęta i liście jako poŜywienie dla dobra genów, które programują ich czynności kończące się wyprodukowaniem kompostu. To, Ŝe ziemia zostaje uŜyźniona (z punktu widzenia roślin oraz zwierząt, które te rośliny jedzą, a w końcu takŜe drapieŜników, którzy zjadają roślinoŜerców), jest przypadkowym skutkiem zaspokajania własnych potrzeb przez bakterie. Gatunki tworzące biocenozę lasu deszczowego bujnie rozwijają się w obecności innych gatunków tej biocenozy, poniewaŜ jest ona środowiskiem, w którym udało się przeŜyć ich przodkom. Być moŜe są rośliny, które pienią się bujnie przy nieobecności bogatej flory glebowej, ale nie są to rośliny spotykane w lesie deszczowym. Prędzej spotkalibyśmy takie na pustyni. Wypada zatem odrzucić kuszącą hipotezę „Gai”, nadmiernie romantycznej wizji Ziemi jako metaorganizmu, w którego obrębie kaŜdy gatunek działa na rzecz ogółu; bakterie na przykład miałyby się trudzić udoskonalaniem składu atmosfery, i to w imię korzyści wszystkich mieszkańców naszej planety. W tej sprawie chciałbym zacytować szczególny przykład złej poezji nauki, autorstwa pewnego znanego i doświadczonego „ekologa” (cudzysłów ma na celu podkreślenie, Ŝe chodzi raczej o aktywnego działacza Zielonych niŜ o prawdziwego specjalistę w nauce akademickiej zwanej ekologią). Opowiedział mi o tym profesor John Maynard Smith, który brał kiedyś udział w konferencji sponsorowanej przez Uniwersytet Otwarty w Wielkiej Brytanii. Dyskusja obracała się wtedy wokół kwestii wymarcia dinozaurów i pytania, czy przyczyną owej katastrofy było uderzenie komety. Pewien brodaty ekolog nie miał w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. „Oczywiście, Ŝe nie - powiedział zdecydowanie. - Gaja by na to nie pozwoliła!”. Gaja była grecką boginią symbolizującą Matkę Ziemię. James Lovelock, angielski chemik i wynalazca, posłuŜył się jej imieniem do przedstawienia swej poetyckiej wizji, zgodnie z którą cała nasza planeta jest w istocie jednym, Ŝyjącym organizmem. Wszystkie Ŝywe istoty są częściami ciała Gai, współpracującymi ze sobą i reagującymi na wszelkie zagroŜenia jak dobrze wyregulowany termostat, aby zachować wszelkie przejawy Ŝycia. Lovelock bywa zarazem zaambarasowany takim podejściem, jak prezentowane przez wspomnianego przed chwilą ekologa, który bierze jego idee nazbyt dosłownie. Gaja stała się kultem, niemal religią, i nic dziwnego, Ŝe Lovelock pragnie się teraz od tego zdystansować. Część jednak jego własnych wczesnych poglądów, gdy się im bliŜej przyjrzeć, jest niewiele bardziej realistyczna. Twierdził on na przykład, Ŝe bakterie produkują metan, poniewaŜ gaz ten odgrywa istotną rolę w regulowaniu składu ziemskiej atmosfery. Problem polega na tym, Ŝe poszczególne bakterie miałyby być milsze, niŜ dałoby się to uzasadnić działaniem doboru naturalnego. Bakterie te miałyby wytwarzać więcej metanu, niŜ same potrzebują - tyle, aby korzyść odniosła z tego cała planeta. Argument, Ŝe leŜy to w ich własnym długoterminowym interesie, poniewaŜ gdyby zginęła Ziemia, zginęłyby i one, nie wygląda najlepiej. Dobór naturalny nie zdaje sobie sprawy z odległej przyszłości. W ogóle nie zdaje sobie z niczego sprawy. Udoskonalenia nie pojawiają się dzięki Ŝadnym „przewidywaniom”, ale wskutek tego, Ŝe pewne geny liczebnie biorą górę nad swymi rywalami w pulach genowych. Niestety, są jeszcze geny zbuntowanych bakterii, które same nic nie robiąc, korzystają z metanu wytwarzanego przez ich altruistycznych rywali i mogą prosperować na koszt owych altruistów. W ten sposób byłoby w świecie coraz więcej bakterii egoistycznych. Działoby się tak takŜe wtedy, gdyby - ze względu na ich egoistyczną naturę - liczba wszystkich pozostałych bakterii (i innych stworzeń) systematycznie malała. Nawet do momentu kompletnego ich wyginięcia. Dlaczego by nie? Kto wie, co moŜe nastąpić. Gdyby Lovelock twierdził, Ŝe bakterie wytwarzają metan jako produkt uboczny w procesie dla siebie korzystnym i Ŝe jedynie przez przypadek jest to równieŜ korzystne dla całego świata, zgodziłbym się z tym całym sercem. Wtedy jednak cała ta retoryka dotycząca Gai stałaby się zbędna. Nie byłoby potrzeby mówić o bakteriach działających inaczej niŜ dla

własnego, krótkoterminowego dobra genetycznego. Pozostalibyśmy przy konkluzji, Ŝe organizmy pracują dla Gai wtedy, kiedy jest to dla nich korzystne - po co więc w ogóle mieszać w to Gaję? Pomyślmy raczej o genach, które są realnymi, samoreplikującymi się jednostkami doboru naturalnego, usiłującymi przetrwać w środowisku, na które składa się klimat tworzony przez inne geny. Chętnie zgodziłbym się nawet na wizję klimatu genetycznego obejmującego wszystkie geny na całym świecie. Nie byłaby to jednak Gaja. Idea Gai błędnie skupia naszą uwagę na Ŝyciu planety jako osobnej jednostce. Tymczasem Ŝycie planety to zmieniający się układ genetycznych „pogód”. Głównym sojusznikiem Lovelocka jako orędownika Gai jest Lynn Margulis, bakteriolog ze Stanów Zjednoczonych. NiezaleŜnie od jej wojowniczego usposobienia, na mojej liście złych poetów nauki zajmuje ona pozycję niezbyt skrajną. A oto co napisała pani Margulis wspólnie ze swym synem Dorionem Saganem w ksiąŜce Microcosmos: Four Billion Years of Microbial Evolution (Mikrokosmos - cztery miliardy lat ewolucji bakterii, 1987): Wizja ewolucji jako chronicznie krwawej konkurencji między osobnikami i gatunkami, popularna wersja darwinowskiej koncepcji „przeŜywania najlepiej dostosowanego”, rozwiewa się w obliczu realiów stałej kooperacji, silnych oddziaływań i wzajemnej zaleŜności róŜnych form Ŝycia. śycie nie opanowało świata na drodze podboju, ale przez sieć wzajemnych zaleŜności. Istoty Ŝywe powielały się i przybierały coraz bardziej złoŜone formy dzięki współdziałaniu z innymi istotami, a nie w drodze ich zabijania. Właściwie pod pewnymi względami Margulis i Sagan nie są aŜ tak daleko od prawdy. Wprowadzeni w błąd przez złą poezję nauki, wyraŜają to jednak niewłaściwie. Jak wspominałem na początku niniejszego rozdziału, przeciwstawienie typu „walka-kooperacja” nie ma racji bytu. Prawdziwy konflikt kryje się na poziomie genów. A skoro środowisko kaŜdego genu jest zdominowane przez inne geny, kooperacja i „sieć wzajemnych zaleŜności” pojawiają się tu automatycznie jako korzystny przejaw tego konfliktu. Lovelock był badaczem ziemskiej atmosfery, Margulis, jako bakteriolog, podchodzi do tematu Gai od innej strony. Słusznie uwaŜa, Ŝe w Ŝyciu naszej planety bakterie odgrywają rolę podstawową. JuŜ na poziomie biochemicznym znaleźć moŜna cały wachlarz przepisów na Ŝycie, praktykowanych przez rozmaite rodzaje bakterii. Jeden z takich podstawowych sposobów został zaadaptowany przez organizmy eukariotyczne (czyli wszystkie poza bakteriami), a więc my przejęliśmy go od bakterii. Od wielu lat Margulis przekonuje, i to dość skutecznie, Ŝe większa część procesów biochemicznych zachodzących w naszych organizmach przebiega w obecnych dziś w naszych komórkach strukturach, które niegdyś były samodzielnie egzystującymi bakteriami. Oto następny cytat z tej samej ksiąŜki Margulis i Sagana: W porównaniu z eukariontami, bakterie wykazują o wiele większą zmienność metaboliczną. Mają w repertuarze dziwaczne fermentacje, produkują metan, „zjadają” azot wprost z powietrza, pozyskują energię z kropel koloidalnej siarki, wytrącają Ŝelazo i mangan w procesie oddychania, spalają wodór do wody, Ŝyją we wrzącej wodzie i w solance, magazynują energię, uŜywając do tego czerwonego barwnika rodopsyny i tak dalej [...] Tymczasem my wykorzystujemy tylko jeden z wielu ich metabolicznych modeli produkcji energii, a mianowicie oddychanie tlenowe, w którym specjalizują się mitochondria. Oddychanie tlenowe to złoŜony kompleks biochemicznych cykli i kaskad przemian, które prowadzą do uwolnienia energii słonecznej związanej w cząsteczkach organicznych. Procesy te zachodzą w maleńkich organellach zwanych mitochondriami, licznie występujących w komórkach. Margulis przekonała świat naukowy, słusznie jak sądzę, Ŝe mitochondria powstały z bakterii. U przodków owych organelli komórkowych, kiedy jeszcze wiedli oni Ŝycie samodzielne, wyewoluowała pewna sekwencja przemian biochemicznych, które zwiemy oddychaniem tlenowym. Dziś my, organizmy eukariotyczne, odnosimy korzyści z tego zaawansowanego chemicznego wynalazku, poniewaŜ nasze komórki zawierają

potomków bakterii, które ją odkryły. Przyjmując taką perspektywę, moŜna poprowadzić ciągłą linię rodową od współczesnych mitochondriów do Ŝyjących swobodnie w morzu bakterii-przodków. Kiedy mówię „lini ę rodową”, to mam na myśli fakt, Ŝe jakaś pędząca swobodny tryb Ŝycia komórka bakteryjna podzieliła się na dwie i przynajmniej jedna z komórek potomnych znów podzieliła się na dwie, i znów przynajmniej jedna z nich się podzieliła i tak dalej. Ta wędrówka w czasie prowadzi do naszych własnych mitochondriów, które zresztą nadal w nas się dzielą. Margulis uwaŜa, Ŝe mitochondria, organizmy zrazu pasoŜytnicze (lub drapieŜne - rozróŜnienie takie nie jest istotne na tym poziomie), zaatakowały większe bakterie, których przeznaczeniem było stać się eukariontami. Jeszcze dziś moŜna spotkać bakteryjne pasoŜyty, które robią coś podobnego: przebijają się przez ścianę komórkową ofiary, a następnie, juŜ bezpieczne w środku komórki, zasklepiają wrota inwazji i zaczynają zjadać komórkę od środka. Zgodnie z taką wizją, pasoŜytniczy przodkowie mitochondriów, którzy zabijali gospodarza, wyewoluowali do form łagodniejszych, które utrzymywały swe ofiary przy Ŝyciu, aby móc je długo eksploatować. Jeszcze później komórki gospodarzy zaczęły korzystać z metabolizmu pramitochondriów, a więc zaleŜność pasoŜyt-gospodarz czy drapieŜnik-gospodarz (korzystna dla jednej ze stron) ustąpiła miejsca zaleŜności mutualistycznej (korzystnej dla obu organizmów). W miarę jak mutualizm się pogłębiał, współzaleŜność obu stron rosła i powiązane ze sobą organizmy zaczęły tracić te swoje części, których funkcje lepiej wypełniał wspólnik. W świecie rządzącym się darwinowskimi zasadami tak ścisła kooperacja powstaje jedynie wtedy, gdy DNA pasoŜyta przekazywany jest kolejnym pokoleniom gospodarza „na tym samym wózku” co DNA gospodarza. Do dzisiaj nasze mitochondria zawierają własny DNA o nieznacznym jedynie stopniu pokrewieństwa z naszym materiałem genetycznym, a przy tym dość blisko spokrewniony z DNA pewnych bakterii. DNA mitochondrialny przekazywany jest bowiem kolejnym pokoleniom ludzkim w komórkach jajowych. PasoŜyty, których DNA był przekazywany w ten „pionowy” sposób (to znaczy od rodzicielskiego organizmu Ŝywiciela do organizmu Ŝywiciela-potomka), stały się mniej zjadliwe i bardziej skłonne do współpracy, poniewaŜ wszystko, co było dobre dla przetrwania DNA Ŝywiciela, automatycznie stawało się korzystne dla przetrwania ich własnego DNA. Zjadliwość pasoŜytów, których DNA jest przekazywany w sposób „poziomy” (od jednego gospodarza do innego, który nie jest jego dzieckiem), jak wirusy wścieklizny czy grypy, moŜe rosnąć. Tam, gdzie DNA jest przekazywany „poziomo”, śmierć gospodarza wcale nie musi być klęską genów pasoŜyta. Krańcowym tego przykładem jest pasoŜyt, który Ŝerując wewnątrz komórek gospodarza, stopniowo przekształca ich zawartość w zarodniki. Z chwilą pęknięcia powłok gospodarza wiatr umoŜliwia rozprzestrzenienie DNA pasoŜyta drogą powietrzną na wszystkie strony, w tym teŜ do organizmów nowych Ŝywicieli. Mitochondria to spece w dziedzinie przekazywania pionowego. Ich związek z komórkami Ŝywiciela stał się tak bliski, Ŝe czasem trudno sobie wyobrazić, iŜ kiedyś były samodzielnymi organizmami. Mój oksfordzki kolega David Smith znalazł takie oto zgrabne porównanie: W siedlisku, jakim jest komórka, organizm inwazyjny moŜe stopniowo tracić niektóre ze swoich części, powoli zlewając się z otoczeniem, a o jego pierwotnym trybie Ŝycia będą wówczas świadczyć jedynie nieliczne pozostałości. Przypomina to nieco sytuację Kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarów. Alicja patrzyła, jak Kot „znika z wolna, rozpocząwszy od koniuszka ogona i skończywszy na uśmiechu, który trwał jeszcze przez pewien czas, gdy reszta juŜ zniknęła”.61 W komórce istnieją struktury przypominające uśmiech Kota z Cheshire. Dla osób, które pragną zbadać ich pochodzenie, ten „uśmiech” jest śladem tyleŜ enigmatycznym, co stanowiącym wyzwanie. The Cell as a Habitat (Komórka jako siedlisko. 1979)

Osobiście nie znajduję Ŝadnej wyraźnej róŜnicy między stosunkiem mitochondrialnego DNA do DNA Ŝywiciela a relacjami między poszczególnymi genami naleŜącymi do normalnej (klasycznej) puli genowej „własnych” genów gatunku. Jak juŜ starałem się dowieść, wszystkie nasze „własne” geny powinny być traktowane jako wzajemnie na sobie pasoŜytujące. Innym „uśmiechem”, którego przeszłość nie budzi wszakŜe większych kontrowersji, jest chloroplast. Chloroplasty to niewielkie ciałka znajdujące się wewnątrz komórek roślinnych, które zajmują się fotosyntezą, czyli z grubsza rzecz biorąc procesem magazynowania energii słonecznej w produktach syntezy związków organicznych. Cząsteczki owych związków mogą być następnie rozkładane, wskutek czego energia uwalniana jest w sposób kontrolowany, wtedy kiedy jest potrzebna. Chloroplasty nadają roślinom zieloną barwę. Powszechnie uwaŜa się, Ŝe są one potomkami fotosyntetyzujących bakterii, kuzynów sinic, takich jak te, które do dziś spotkać moŜna w stanie wolnym i które powodują barwne zakwity zanieczyszczonych wód. Proces fotosyntezy przebiega identycznie w bakteriach i eukariontach (a ściślej mówiąc, w chloroplastach eukariontów). Zdaniem Margulis ciałka zieleni zostały przechwycone inaczej niŜ mitochondria. Przodkowie mitochondriów zasiedlili komórki eukariontów drogą inwazji, przodkowie chloroplastów natomiast byli z początku ofiarami wchłoniętymi jako pokarm. Mutualistyczne stosunki między nimi a drapieŜnym gospodarzem wytworzyły się później, niewątpliwie znów dlatego, Ŝe ich DNA zaczął być przekazywany „pionowo” kolejnym pokoleniom Ŝywiciela. Nieco więcej kontrowersji budzi inna teza Margulis, która uwaŜa, Ŝe wczesne komórki eukariotyczne zostały zasiedlone przez kolejny typ bakterii, a mianowicie poruszające się ruchem spiralnym krętki. Jej zdaniem krętki dostarczyły swym gospodarzom takich umoŜliwiających ruch struktur jak rzęski, wici i włókienka wrzeciona podziałowego, które odciągają chromosomy ku biegunom w trakcie podziału komórki. Rzęski i wici (cilia i flagella) są strukturami o tej samej budowie, róŜniącymi się wyłącznie wielkością; Margulis woli określać je wspólnym mianem „undulipodiów”. Nazwę wici rezerwuje natomiast dla z pozoru podobnych, ale w gruncie rzeczy bardzo odmiennych biczowatych struktur, których bakterie uŜywają do wiosłowania (czy raczej „wirowania”), by poruszać się w środowisku. Nota bene warto zauwaŜyć, Ŝe wić bakteryjna, jako jedyna struktura w świecie oŜywionym, zdolna jest do prawdziwego ruchu rotacyjnego. Jest to jedyny waŜny przykład „koła”, a przynajmniej osi, wynaleziony przez naturę jeszcze przed tym, zanim powtórnie zrobił to człowiek. Rzęski i inne undulipodia eukariontów mają bardziej złoŜoną budowę. Analogicznie jak w wypadku mitochondriów i chloroplastów, takŜe w kaŜdym z undulipodiów Margulis widzi osobnego krętka. Rozwiązanie w postaci wykorzystywania bakterii do wykonywania jakichś trudnych zadań biochemicznych pojawiało się wielokrotnie równieŜ w mniej odległych w czasie procesach ewolucji. Ryby głębinowe mają narządy luminescencyjne dla wzajemnego porozumiewania się, a nawet do poruszania się po okolicy. Miast podejmować trudną próbę produkowania światła na drodze chemicznej, zwierzęta te zatrudniły bakterie specjalizujące się w tej dziedzinie. Narząd świecący ryby to worek wypełniony troskliwie hodowanymi bakteriami, które emitują światło jako produkt uboczny ich własnych biochemicznych procesów Ŝyciowych. Oto rysuje się więc przed nami całkiem odmienny sposób widzenia pojedynczych organizmów. Zwierzęta i rośliny mają swój udział w złoŜonych sieciach wzajemnych oddziaływań wewnątrzgatunkowych i międzygatunkowych, w stosunkach wewnątrz populacji i zbiorowisk takich jak tropikalny las deszczowy czy rafa koralowa, ale to nie wszystko. KaŜda roślina czy zwierzę samo w sobie jest zbiorowiskiem, układem złoŜonym z miliardów komórek, a kaŜda z tych komórek jest z kolei zbiorowiskiem złoŜonym z tysięcy bakterii. Posunę się dalej i powiem, Ŝe nawet „własne” geny kaŜdego gatunku są zbiorowiskiem,

zespołem samolubnych współpracowników. Stoję tutaj w obliczu kolejnej pokusy metafory naukowej: poezji hierarchii. Mielibyśmy więc jednostki wewnątrz większych jednostek nie tylko do poziomu pojedynczego organizmu, ale nawet wyŜej, do poziomu biocenoz, gdyŜ organizmy Ŝyją w biocenozach. CzyŜ nie ma tu, na kaŜdym poziomie owej hierarchii, symbiotycznego współdziałania między jednostkami naleŜącymi do jednego poziomu niŜej, jednostkami, które niegdyś były całkiem niezaleŜne? Najwyraźniej jest z tego jakiś poŜytek. Termity prosperują znakomicie, odŜywiając się drewnem i produktami jego przeróbki, choćby takimi jak ksiąŜki. I w tym przypadku jednak niezbędne do tego chemiczne umiejętności nie są wrodzoną cechą komórek termitów. Tak jak niedostatecznie wyposaŜona komórka eukariotyczna musi polegać na biochemicznych talentach mitochondrium, tak i jelito termita nie moŜe samodzielnie trawić drewna. Termity utrzymują się przy Ŝyciu dzięki symbiotycznym mikroorganizmom i ich wydzielinom. Takie organizmy to dziwne i wysoce wyspecjalizowane istoty, zazwyczaj nie spotykane nigdzie indziej poza jelitami określonego gatunku termitów. ZaleŜą one od termitów (które znajdują drewno i mechanicznie je rozdrabniają) zupełnie tak samo, jak termity zaleŜą od nich (przeprowadzają one bowiem proces rozkładu drewna na coraz to mniejsze cząsteczki za pomocą enzymów, których termity same nie wytwarzają). Niektóre z tych mikroorganizmów to bakterie, inne to pierwotniaki (jednokomórkowe eukarionty), a wreszcie część z nich to fascynujące mieszanki obu. Fascynujące z powodu ewolucyjnego deja vu, które stanowi silne wsparcie dla wiarygodności hipotezy sformułowanej przez Lynn Margulis. Mixotricha paradoxa jest jednokomórkowym wiciowcem, który Ŝyje w jelicie australijskiego termita Mastotermes darwiniensis. Pierwotniak ten jest zaopatrzony w cztery duŜe rzęski, umiejscowione w przedniej partii ciała. Oczywiście Margulis uwaŜa, Ŝe wywodzą się one z symbiotycznych krętków. Choć twierdzenie to jest kontrowersyjne, jednokomórkowce te mają teŜ inny rodzaj małych, falujących i podobnych do włosa wypustek, co do których nie moŜe juŜ być Ŝadnych wątpliwości. Wypustki te pokrywają całą komórkę i wyglądają zupełnie jak te rzęski, których rytmiczne uderzenia sprawiają, iŜ ludzka komórka jajowa przesuwa się wzdłuŜ jajowodu. Ale w wypadku wiciowca nie są to wcale rzęski. KaŜda z nich - a jest ich około pół miliona - to maleńka komórka bakteryjna krętka. A właściwie mamy tu dwa całkiem odmienne rodzaje krętków. To właśnie falowanie owych bakterii stanowi napęd Mixotricha, pozwalając wiciowcowi poruszać się wewnątrz jelita termita. Co więcej, wiadomo, Ŝe ruch krętków jest zsynchronizowany. Trudno w to uwierzyć, dopóki nie uświadomimy sobie, iŜ kaŜda z bakterii moŜe być po prostu pobudzana przez swoich najbliŜszych sąsiadów. Wydaje się, Ŝe cztery duŜe rzęski na przedzie słuŜą jedynie za stery. Dla odróŜnienia ich od krętków pokrywających resztę komórki moŜna by je opisać jako „własne” rzęski Mixotricha. JednakŜe, oczywiście, jeśli Margulis ma rację, nie są one wcale bardziej „własne” niźli opisane krętki: po prostu są efektem wcześniejszej inwazji. Wspomniane deja vu polega na powtórnym zasiedleniu przez krętki tej samej komórki: jest to powtórka z dramatu, którego premiera odbyła się miliard lat temu. Tak się składa, Ŝe Mixotricha nie mogą uŜywać tlenu, poniewaŜ nie ma go dość w jelicie termita. Gdyby nie to, moglibyśmy być pewni, Ŝe wiciowce zawierają w sobie mitochondria - pozostałości jeszcze innej pradawnej fali inwazji bakteryjnej. Tak czy inaczej z pewnością mają one w sobie inne komórki bakteryjne, które prawdopodobnie odgrywają rolę zbliŜoną do funkcji mitochondriów, być moŜe nawet asystują w trudnym zadaniu trawienia drewna. Pojedyncza komórka Mixotricha jest zatem kolonią złoŜoną z co najmniej pół miliona symbiotycznych bakterii róŜnego rodzaju. Kiedy spojrzymy na termita jako na machinę do trawienia drewna, Wdać, Ŝe jest on być moŜe kolonią tyluŜ symbiotycznych mikroorganizmów mieszkających w jego jelicie. Nie zapominajmy, Ŝe abstrahując od „współczesnej” inwazji mikroorganizmów tworzących florę bakteryjną jelita, „własne”

komórki termita - jak komórki wszystkich innych eukariontów - same są ni mniej ni więcej tylko koloniami bakterii, tyle Ŝe o starszym rodowodzie. Wreszcie naleŜy sobie zdać sprawę z niezwykłości całej społeczności termitów, które Ŝyją w wielkich skupiskach złoŜonych przede wszystkich ze sterylnych robotników plądrujących okolicę skuteczniej od jakichkolwiek innych zwierząt, moŜe z wyjątkiem mrówek, i odnoszą dzięki swej organizacji ogromny sukces. Kolonie termita Mastotermes mogą liczyć nawet milion robotników. Sam gatunek cieszy się w Australii złą sławą Ŝarłocznego szkodnika, niszczącego słupy telegraficzne, plastikowe osłony kabli elektrycznych, drewniane budynki i mosty, a nawet kule bilardowe. CzyŜ zatem bycie kolonią kolonii kolonii nie jest skutecznym sposobem na Ŝycie? Chciałbym jeszcze raz spojrzeć na cały problem z genowego punktu widzenia i doprowadzić ideę powszechnej symbiozy - „Ŝycia razem” - do ostatecznej konkluzji. Słusznie uwaŜa się Margulis za najwyŜszą kapłankę symbiozy. Jak juŜ wspominałem, ja, poszedłbym jeszcze dalej, uznając, Ŝe wszystkie „normalne” geny jądrowe Ŝyją w symbiozie tak samo jak geny mitochondrialne. Tam jednak, gdzie Margulis i Lovelock odwołują się do poezji kooperacji i zgody jako do czynników o kardynalnym znaczeniu dla wzajemnego związku, tam ja chciałbym zrobić coś odwrotnego i wykazać ich wtórność. Na poziomie genów wszystko jest samolubne, ale samolubnym celom genów słuŜy kooperacja na wielu poziomach. Jeśli zaś chodzi o same geny, to stosunki między naszymi „własnymi” genami nie róŜnią się w zasadzie od zaleŜności, jakie istnieją między naszymi genami a genami mitochondriów czy genami naszymi a genami innych gatunków. Wszystkie geny wybierane są ze względu na swoje zdolności do istnienia w obecności innych genów (jakichkolwiek gatunków) i w środowisku, jakie tworzą ich produkty. Współpraca w ramach puli genowej w celu wytworzenia organizmu o znacznej złoŜoności określana jest często mianem koadaptacji (dla odróŜnienia od koewolucji). Koadaptacja odnosi się zazwyczaj do procesu wzajemnego dopasowywania rozmaitych elementów tego samego organizmu. Na przykład wiele kwiatów ma zarówno jaskrawą barwę wabiącą owady, jak i ciemne linie, które działają jak drogowskazy i pokazują im drogę do nektaru. Kolor, linie i nektar wzajemnie się uzupełniają. Są rezultatem koadaptacji, poniewaŜ kaŜdy z decydujących o ich wykształceniu genów był selekcjonowany w obecności wszystkich pozostałych genów. Koewolucja natomiast to termin określający wspólną ewolucję róŜnych gatunków. Kwiaty i zapylające je owady ewoluują razem - koewoluują. Taka koewolucyjna zaleŜność bywa korzystna dla obu stron. Koewolucja moŜe teŜ oznaczać ewolucję wzajemnej wrogości, ewolucyjny wyścig zbrojeń. Zdolność drapieŜnika do szybkiego biegu koewoluuje ze zdolnością do szybkiego biegu ofiary; gruba osłona ciała koewoluje z rodzajami broni i metodami umoŜliwiającymi jej przebicie. ChociaŜ dopiero co dokonałem wyraźnego rozróŜnienia między koadaptacją w ramach jednego gatunku a koewolucją międzygatunkową, chciałbym wskazać, Ŝe w pewnym stopniu pomieszanie ich jest wybaczalne. Jeśli bowiem przyjmiemy, jak zrobiłem w tym rozdziale, Ŝe oddziaływania między genami to oddziaływania między genami na kaŜdym poziomie, wówczas okaŜe się, Ŝe koadaptacją jest po prostu szczególnym przypadkiem koewolucji. Jeśli chodzi o same geny, to ich działanie „wewnątrzgatunkowe” nie róŜni się w Ŝaden fundamentalny sposób od działania „międzygatunkowego”. RóŜnice są natury czysto praktycznej. W ramach jednego gatunku geny spotykają się ze swymi towarzyszami w obrębie komórki. W oddziaływaniach międzygatunkowych skutki działania genów jednego gatunku napotykają konsekwencje działania genów gatunków pozostałych, w tym samym, otaczającym je wszystkie świecie. Przypadki pośrednie, takie jak pasoŜyty wewnętrzne i mitochondria są waŜne, poniewaŜ dowodzą, Ŝe nie ma ostrej granicy. Sceptycy w kwestii doboru naturalnego zawsze rozumują jednotorowo. Dobór naturalny, mówią, to proces czysto negatywny: eliminuje formy niedostosowane. Jak coś, co ma taki charakter, mogłoby odgrywać pozytywną rolę w budowaniu złoŜonych adaptacji? OtóŜ

znaczna część odpowiedzi na to pytanie leŜy w kombinacji koewolucji z koadaptacją; oba te procesy, jak przed chwilą widzieliśmy, wcale nie są od siebie bardzo odległe. Koewolucją, niczym cywilizacyjny wyścig zbrojeń, jest receptą na ciągłe doskonalenie (mam na myśli zwiększanie skuteczności działania; oczywiście dla humanisty „udoskonalenia” w dziedzinie uzbrojenia oznaczają coś dokładnie przeciwnego). Jeśli drapieŜcy stają się skuteczniejsi w tym, co robią, to ich ofiary muszą się przystosować, aby pozostać w tym samym miejscu. I vice versa. To samo dotyczy pasoŜytów i Ŝywicieli. Eskalacja rodzi eskalację. To zaś wiedzie ku ulepszaniu wyposaŜenia umoŜliwiającego przetrwanie, nawet jeśli nie do poprawy samego przetrwania, poniewaŜ w końcu druga strona wyścigu zbrojeń takŜe się doskonali. Koewolucyjny wyścig zbrojeń - czyli wspólna ewolucja genów naleŜących do róŜnych pul genowych - jest jedną z odpowiedzi na sceptycyzm tych, którzy sądzą, Ŝe dobór naturalny to proces wyłącznie negatywny. Drugą odpowiedzią jest koadaptacja, wspólna ewolucja genów naleŜących do tej samej puli genowej. Powróćmy do puli genowej geparda: zęby drapieŜnika pracują najlepiej w obecności jelit mięsoŜercy i zachowania łowcy. Zęby, jelita i zachowanie roślinoŜercy tworzą równie zharmonizowany zespół cech w puli genowej antylopy. Jak widać, dobór naturalny działający na poziomie genów łączy cechy w zgrane kompleksy nie poprzez preferowanie ich jako całości, ale przez faworyzowanie tych elementów kompleksu wewnątrz puli genowej, które zostały zdominowanie przez inne elementy tegoŜ kompleksu. Przy zmiennej równowadze pul genowych moŜe się zdarzyć, Ŝe pojawi się więcej niŜ jedno stabilnych rozwiązań tego samego zagadnienia. Kiedy pula genowa zostaje zdominowana przez jedno stabilne rozwiązanie, dobór samolubnych genów zaczyna faworyzować właśnie jego składniki. W innych warunkach dobór mógłby preferować wyjście alternatywne. Tak czy inaczej wydaje się, Ŝe głównemu argumentowi sceptyków, iŜ dobór naturalny jest procesem negatywnym, „dezorganizującym”, odebraliśmy moc przekonującą. Dobór naturalny jest procesem pozytywnym i konstruktywnym. Nie jest bardziej negatywny niŜ praca rzeźbiarza, który odrzuca niepotrzebne mu fragmenty marmuru z bloku, w którym rzeźbi. Dobór naturalny rzeźbi równieŜ, tworząc z dostępnej puli genów kompleksy oddziałujące na siebie wzajemnie i podlegające dostosowaniu w procesie koadaptacji, a złoŜone z genów samolubnych, lecz pragmatycznie kooperujących ze sobą. Jednostką zaś, którą poddaje obróbce ten darwinowski „rzeźbiarz”, jest pula genowa gatunku. W dwóch ostatnich rozdziałach ostrzegałem przed złą poezją nauki. Ogólny bilans mojej ksiąŜki wypada jednak przeciwnie. Nauka ma w sobie poezję i tak być powinno. Nauka moŜe się wiele nauczyć od poetów i powinna wykorzystywać dobre obrazy poetyckie i nośne metafory. „Samolubny gen” jest pojęciem metaforycznym, potencjalnie przydatnym, choć zdolnym teŜ wywieść na manowce, jeśli ktoś błędnie posłuŜył się zasugerowaną w nim personifikacją. Wszelka prawidłowa interpretacja przenośni moŜe nam natomiast wskazać drogę do głębszego pojmowania problemów i owocnych badań. W niniejszym rozdziale posłuŜyłem się personifikacją genu, aby wyjaśnić, w jakim sensie „samolubne” geny są zarazem skłonne do współpracy. NajwaŜniejszym obrazem, jaki będzie przewijał się przez następny rozdział, jest wizja genów róŜnych gatunków jako szczegółowego opisu najrozmaitszych środowisk, w jakich Ŝyli ich przodkowie - czyli genetyczna księga umarłych. ROZDZIAŁ 10 GENETYCZNA KSIĘGA UMARŁYCH Pomnij mądrość, której uczy dawny czas... W. B. YEATS62 (1899) Pierwsze wypracowanie, jakie napisałem w szkole, nosiło tytuł: „Pamiętnik jednopensówki”. Kazano nam wyobrazić sobie, Ŝe jesteśmy jednopensówkami i opowiedzieć historię o tym, jak to czekamy w banku, aŜ ktoś wyda nas klientowi, a potem jak

pobrzękujemy w kieszeni wraz z innymi drobniakami, potem jak ktoś płaci nami, kupując coś, potem zaś wydają nas znowu jako resztę kolejnemu klientowi, a potem... łatwo zresztą samemu ułoŜyć podobną historię. Zmierzam do tego, Ŝe moŜe niezłym ćwiczeniem byłoby pomyślenie o genach wędrujących nie tyle z kieszeni do kieszeni, ile z organizmu do organizmu - w łańcuchu pokoleń. Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi do głowy po takim porównaniu z monetą, to właśnie to, Ŝe oczywiście równieŜ personifikacji genu nie naleŜy brać dosłownie. Jako siedmiolatek bynajmniej nie sądziłem, Ŝe monety rzeczywiście ze sobą rozmawiają. Personifikacje bywają jednak przydatne, a krytycy, którzy zarzucają nam, Ŝe bierzemy je zbyt dosłownie, naraŜają się na śmieszność niemal taką samą jak ci, co podchodzą do metafor bezkrytycznie. Fizycy nie są szczególnie oczarowani cząstkami, z którymi mają do czynienia, a osoba, która im to właśnie wytyka, jest po prostu nieznośnym pedantem. Momentem odpowiadającym biciu monety jest dla genu mutacja, która powołuje go do Ŝycia w drodze zmiany genu poprzedniego. W całej populacji tylko jedna z wielu kopii tego genu ulega wspomnianej zmianie (w wyniku tego konkretnego epizodu; moŜe się jednak zdarzyć, Ŝe identyczna mutacja zmieni inną kopię tego genu, naleŜącego do danej puli genowej w innym czasie). Niezmieniona wersja genu produkuje swoje kopie - moŜna powiedzieć, Ŝe gen niezmieniony zaczyna konkurować ze swoją zmutowaną formą. Wytwarzanie własnych kopii to oczywiście to, na czym geny, inaczej niŜ monety, dobrze się znają. Nasze dzieje genu muszą opowiadać nie tyle o losach poszczególnych atomów, które składają się na DNA, ile o doświadczeniach samego DNA obecnego w formie wielokrotnych kopii w kolejnych pokoleniach. Jak widać z poprzedniego rozdziału, „doświadczenie”, jakie geny wynoszą z minionych pokoleń, polega przede wszystkim na współistnieniu z pozostałymi genami gatunku. Właśnie dzięki temu kooperacja genów w dziele kolektywnego budowania organizmów przebiega tak zgodnie. MoŜemy teraz zapytać, czy wszystkie geny gatunku mają takie same ancestralne „doświadczenia”. OtóŜ w większości tak. Większość genów bawołu mogłaby spojrzeć wstecz na długą linię bawolich organizmów, których udziałem były radosne i bolesne, zwyczajne bawole doświadczenia. Pośród organizmów, w których geny te przetrwały, znajdowały się samce i samice bawoła, okazy duŜe i małe i tak dalej. Istnieje jednak teŜ pewien typ genów o innych doświadczeniach, na przykład geny, które determinują płeć zwierzęcia. U ssaków chromosomy Y spotykane są tylko u samców i nie wymieniają genów z innymi chromosomami. A zatem gen bawołu ulokowany w jego chromosomie Y będzie miał doświadczenia w pewien sposób ograniczone. Doświadczenia te będą z grubsza podobne do doświadczeń pozostałych genów bawołu, ale nie całkowicie. Przeciwnie do innych genów nie będzie miał pojęcia, jak to jest znaleźć się w samicy bawołu. Gen, który był ulokowany w chromosomie Y od samego początku ssaków w erze dinozaurów, doświadczał najrozmaitszych organizmów samczych wielu róŜnych gatunków, nigdy jednak Ŝadnej samicy. Przypadek chromosomów X jest trudniejszy do rozpracowania. Samce ssaków mają jeden chromosom X (odziedziczony po matce, plus jeden Y, po ojcu), samice natomiast - dwa chromosomy X (po jednym od kaŜdego z rodziców). A zatem kaŜdy z genów chromosomu X ma za sobą tak samcze, jak samicze doświadczenie, z tym Ŝe dwie trzecie tych doświadczeń pochodzi od samic. U ptaków sytuacja jest odwrotna. Samica ptaka ma niejednakowe chromosomy płci (które przez analogię ze ssakami moŜemy takŜe nazwać X i Y, jakkolwiek oficjalna terminologia jest inna), a samiec ma dwa takie same (XX). Geny w pozostałych chromosomach mają doświadczenie równe, dotyczące zarówno samczych, jak samiczych organizmów, mogą się jednak róŜnić wiedzą co do innych aspektów zwierzęcej biologii. Gen, a zwłaszcza gen dominujący, spędził sporą część swego istnienia w ciałach przodków, którzy posiadali cechy, które on koduje - na przykład długie nogi, grube rogi czy

cokolwiek innego. Istnieje teŜ duŜe prawdopodobieństwo, iŜ wszystkie geny mają za sobą przeszłość raczej w organizmach skutecznych niŜ takich, którym się nie powiodło. Tych drugich teŜ bywa oczywiście sporo i wszystkie one mają swój własny komplet genów. Tym, co róŜni je od organizmów, które odnoszą sukces, jest jednak fakt, Ŝe często nie mają potomstwa (określenie „nie odnoszący sukcesu” oznacza właśnie organizm, który nie pozostawia potomstwa). A zatem gen, który by spojrzał wstecz na swoją biografię przebiegającą przez kolejne organizmy, stwierdziłby, Ŝe były one w istocie skuteczne (z definicji) - odniosły sukces, oraz Ŝe większość z nich (lecz nie wszystkie) była wyposaŜona w coś, co jest niezbędne do odniesienia sukcesu. Zdarza się jednak i tak, Ŝe osobniki, które nie posiadają owego czegoś, takŜe się rozmnaŜają, na przekór swej niedoskonałości, osobniki zaś świetnie wyposaŜone we wszystko, by w określonych warunkach przeŜyć i wydać na świat potomstwo, padają znienacka niczym raŜone piorunem. Jeśli (jak w przypadku jeleni, fok czy małp) samce jakiegoś gatunku tworzą hierarchię społeczną i głównie samce dominujące uczestniczą w reprodukcji, to oczywiście geny w puli tego gatunku doświadczą więcej organizmów samców dominujących niŜ podporządkowanych. (ZauwaŜmy, Ŝe w tej chwili przestaliśmy juŜ uŜywać określenia „dominujący” w jego genetycznym znaczeniu, jako przeciwności słowa „recesywny”. Zaczęliśmy go uŜywać w znaczeniu potocznym, dla którego przeciwnością jest słowo „podporządkowany”). W kaŜdym pokoleniu większość samców pełni rolę podporządkowaną, ale ich geny ciągle oglądają się na silną linię dominujących samców-przodków. Większość osobników kaŜdego pokolenia ma ojców naleŜących do dominującej mniejszości z poprzedniej generacji. W ten sposób, jeśli mamy do czynienia z gatunkiem, u którego, jak na przykład u baŜantów, większość zapłodnień jest dziełem najpiękniej (zdaniem samic) ubarwionych samców, to gros genów, niezaleŜnie, czy są obecnie u samic czy u - ładnych bądź brzydkich - samców, moŜe się poszczycić długą linią pięknych samców-przodków. Geny mają wszak więcej doświadczeń, przebywając w organizmach, które odniosły sukces, niŜ w tych, którym się nie powiodło. Z kolei u gatunków, u których geny regularnie i wielokrotnie znajdują się w organizmach podporządkowanych, moŜemy spodziewać się pojawienia strategii „robienia dobrej miny do złej gry”. Tam, gdzie odnoszące sukces samce energicznie strzegą swoich duŜych haremów, moŜna dostrzec, jak samce podporządkowane uciekają się do alternatywnych, ukradkowych strategii zdobywania krótkotrwałego dostępu do samic. W świecie zwierząt jedna z najbardziej ekskluzywnych haremowych organizacji społecznych występuje u fokowatych. W niektórych populacjach ponad 90% kopulacji staje się udziałem mniej niŜ 10% samców. Większość samców to kawalerowie wyczekujący stosownej chwili, aby odsunąć któregoś z władców haremu, zawsze gotowi do ukradkowej kopulacji z chwilowo nie pilnowaną samicą. JednakŜe aby taka ukradkowa samcza strategia mogła być faworyzowana przez dobór naturalny, przeciek genów do następnych pokoleń tą właśnie drogą musiał być znaczący. I wtedy na kartach „pamiętnika genów” przynajmniej niektóre geny musiałyby zaliczać do swych ancestralnych doświadczeń takŜe obecność w organizmach samców podporządkowanych. Przy tym wszystkim pojęcie „doświadczenia” genów trzeba traktować ostroŜnie. Nie chodzi juŜ tylko o to, Ŝe nie naleŜy go brać dosłownie, najwyŜej jako metaforę. Jest to, mam nadzieję, oczywiste. Mniej oczywisty mógłby się okazać fakt, Ŝe uŜyteczność przenośni wzrośnie, gdy zdamy sobie sprawę, iŜ to niejeden gen zdobywa owo ancestralne doświadczenie, ale cała pula genów gatunku. Oto kolejny aspekt naszej nauki o „samolubnym współpracowniku”. Spróbujmy zatem ustalić, co to właściwie znaczy, kiedy mówimy, Ŝe gatunek lub jego pula genowa uczą się ze swoich doświadczeń. Gatunek zmienia się w toku ewolucji. Oczywiście, w kaŜdym pokoleniu gatunek składa się z osobników, przedstawicieli gatunku, Ŝyjących w danym, konkretnym czasie. Oczywiste jest teŜ, Ŝe grupa podlega zmianie, poniewaŜ rodzą się nowe osobniki, a stare umierają. Trudno powiedzieć, Ŝe zmiana

ta jest równoznaczna z korzystaniem z doświadczeń; statystyczna dystrybucja genów moŜe jednak systematycznie przesuwać się w określonym kierunku, a to właśnie jest owym „doświadczeniem gatunku”. Jeśli zbliŜać się będzie zlodowacenie, coraz więcej osobników będzie miało gęste, długie futra. W kaŜdym pokoleniu te osobniki, które cechowało najbujniejsze owłosienie, będą miały największy wkład w proces reprodukcji, a tym samym i w przekazanie genów gęstej sierści następnemu pokoleniu. Zestaw genów danej populacji - a więc geny, które miały największą szansę znaleźć się w genotypie typowego jej przedstawiciela - zaczynał w okresie lodowcowym przesuwać się w kierunku wyznaczonym przez coraz większy udział genów kodujących gęstą sierść. To samo dzieje się ze wszystkimi innymi genami. Przez kolejne pokolenia cały zestaw genów gatunku - jego pula genowa - jest rzeźbiony i przycinany, ugniatany i formowany, aŜ staje się odpowiedni do tego, by wytwarzać odnoszące sukces osobniki. To właśnie mam na myśli, mówiąc, Ŝe gatunek korzysta ze swych doświadczeń w budowaniu skutecznych osobników i Ŝe przechowuje te doświadczenia zakodowane w postaci zestawu genów w puli genowej. Czas geologiczny wyznacza skalę czasową zbierania przez gatunek takich doświadczeń. Informacja zbierana w ten sposób jest informacją o ancestralnych środowiskach oraz tym, jak w nich przetrwać. Gatunek jest rodzajem uśredniającego komputera. Tworzy poprzez pokolenia statystyczny opis minionych światów, w których Ŝyli i rozmnaŜali się przodkowie współczesnych jego przedstawicieli. Opis ten wykorzystuje język DNA. Nie jest to DNA Ŝadnego konkretnego osobnika, ale zbiorowy DNA - wszyscy „samolubni współpracownicy” - całej krzyŜującej się populacji. Być moŜe od słowa „opis” byłoby lepsze słowo „odczyt”. Znalazłszy jakieś zwierzę, powiedzmy, Ŝe nowe i nieznane wcześniej nauce, zoolog o duŜej wiedzy po serii dokładnych oględzin i szczegółowej analizie anatomicznej będzie w stanie „odczytać” informację zawartą w jego organizmie i powiedzieć, jaki typ siedliska zamieszkiwali przodkowie tego stworzenia: pustynię, las deszczowy, arktyczną tundrę, lasy strefy umiarkowanej czy rafę koralową. Zoolog nie powinien mieć teŜ trudności z określeniem (na podstawie zębów i budowy układu pokarmowego), czym zwierzę to się odŜywiało. Płaskie zęby o trących powierzchniach i długie jelita z rozlicznymi zaułkami świadczyłyby, Ŝe chodzi o roślinoŜercę; zęby o ostrych krawędziach i krótkie, mało skomplikowane jelita wskazywałyby na mięsoŜercę. Stopy zwierzęcia, jego oczy i inne narządy zmysłów - wszystko to zdradza sposób, w jaki zwierzę się poruszało i znajdowało pokarm. Paski na skórze, jaskrawe plamy, rogi, poroŜe, grzebienie kostne - z wszystkiego moŜna czerpać informacje dotyczące społecznego oraz płciowego Ŝycia zwierzęcia. Zoologia ma oczywiście wciąŜ bardzo wiele do zrobienia. Współczesna zoologia potrafi „czytać” ciało nowo odkrytych gatunków jedynie do pewnego stopnia. Zdolna jest wydać jedynie pobieŜny, przybliŜony sąd na temat jego siedliska i sposobu Ŝycia. Zoologia przyszłości umieści w komputerze duŜo więcej danych anatomicznych i wyników analiz chemicznych „odczytywanego” zwierzęcia. Co waŜniejsze, nie będą to oddzielne dane. Udoskonalimy metody matematyczne łączenia informacji na temat zębów, jelit, chemicznej zawartości Ŝołądka, ubarwienia, pazurów, krwi, kości, mięśni i ścięgien, a takŜe metody analizowania wzajemnych zaleŜności między mierzonymi cechami. Komputer, łącząc wszystko, co wiemy o organizmie nieznanego zwierzęcia, w całość, skonstruuje szczegółowy model świata lub światów, w których Ŝyli jego przodkowie. Wydaje mi się to równoznaczne z twierdzeniem, iŜ zwierzę, kaŜde zwierzę, jest modelem lub opisem swego własnego świata, czy moŜe raczej światów, w których dobór naturalny preferował geny jego przodków. W pewnych przypadkach samo ciało zwierzęcia zdaje się być opisem środowiska Ŝyciowego, niemalŜe jego realistycznym przedstawieniem. Patyczak Ŝyje w świecie gałązek, a jego ciało jest realistyczną rzeźbą na wzór gałązki, usianą śladami po ogonkach, pączkach liściowych i tak dalej. Mała sarenka ma plamki przypominające przebłyski światła, które, przedarłszy się przez korony drzew, dotarły do dna lasu. Motyl włochacz nabrzozek to Ŝywy

obraz porostów na pniu brzozy. JednakŜe tak jak dzieła sztuki nie muszą być dosłowne, tak zwierzęta oddają swój świat na róŜne sposoby - powiedzmy impresjonistyczne czy symboliczne. Artysta poszukujący dramatycznego przedstawienia rozpędzonego wiatru z trudem wymyśliłby coś lepszego niźli kształt jerzyka. Być moŜe dlatego, Ŝe mamy intuicyjne pojęcie opływowego kształtu ciała; być moŜe dlatego, Ŝe wyrośliśmy przyzwyczajeni do piękna współczesnych odrzutowców; a być moŜe dlatego, Ŝe łyknęliśmy trochę wiedzy na temat turbulencji i nawet liczb Reynoldsa - wtedy mogliśmy powiedzieć, Ŝe kształt jerzyka ucieleśnia informacje dotyczące lepkości powietrza, w którym Ŝyli jego przodkowie. Tak czy owak wszyscy postrzegamy jerzyka jako istotę znakomicie dostosowaną do świata duŜych prędkości powietrza. WraŜenie to jest jeszcze silniejsze, kiedy zestawimy je z niezdarnością jerzyka, gdy opadnie on na ziemię i niemal nie jest zdolny się z niej poderwać. Kret nie ma kształtu podziemnego tunelu. Jest raczej rodzajem jego negatywu - został tak uformowany, by się przez niego przecisnąć. Kończyny przednie kreta teŜ nie przypominają gleby, ale łopatki, które - dzięki naszej intuicji lub doświadczeniu - rozpoznajemy jako funkcjonalne dopełnienie gleby: są one wprawiane w ruch przez potęŜne mięśnie, by kopać w ziemi. W naturze istnieją jeszcze bardziej uderzające przypadki, kiedy zwierzę, lub jakaś część jego ciała, nie tyle przypomina świat, w którym Ŝyje, ile raczej doń pasuje jak ulał. Zwinięty odwłok kraba pustelnika niesie zaszyfrowaną wiedzę o ślimaczych muszlach, w których kiedyś zamieszkały geny jego przodków. Albo teŜ moglibyśmy powiedzieć, Ŝe geny kraba niosą w sobie przepowiednię dotyczącą świata, w którym krab się kiedyś znajdzie. PoniewaŜ współczesne ślimaki morskie wyglądają mniej więcej tak samo jak pradawne, kraby pustelniki nadal pasują do ich muszli i mogą dzięki temu przetrwać - tak oto spełnia się przepowiednia. Pewien gatunek roztocza usadawia się wyłącznie na wewnętrznej stronie szczypcowatych Ŝuwaczek kasty robotnic u wojowniczych mrówek z rodzaju Eciton. Inny gatunek roztocza sadowi się na pierwszym członie czułka tych mrówek. KaŜdy z tych pasoŜytów jest zbudowany tak, by jak najlepiej pasować do swego siedliska, zupełnie jak klucz do zamka. (Profesor C. W. Rettenmeyer informuje mnie - ku memu Ŝalowi - Ŝe nie ma roztoczy uformowanych specjalnie dla lewego czułka oraz innych dla prawego). Tak jak klucz ucieleśnia (poprzez dopełnienie) informację o zamku, do którego pasuje (bez której to informacji nie moŜna zamka otworzyć), tak roztocz ucieleśnia informację o swoim świecie, w tym przypadku kształcie czułka, na którym Ŝyje. (Relacja pasoŜyt-Ŝywiciel bardzo często dostarcza przykładów dopasowania znacznie bardziej precyzyjnego niŜ spotykane w oddziaływaniach typu drapieŜnik-ofiara. Być moŜe jest tak dlatego, Ŝe rzadko zdarza się, aby drapieŜnik atakował ofiary tylko jednego gatunku. Znakomita biolog Miriam Rothschild podaje uderzające przykłady zaleŜności pasoŜyt-Ŝywiciel. Jednym z nich jest „bezkręgowiec, który Ŝyje wyłącznie pod powiekami hipopotamów i odŜywia się ich łzami”). Czasem zdarza się, Ŝe dopasowanie zwierzęcia do świata, w którym ono Ŝyje, moŜna rozpoznać intuicyjnie, posługując się zdrowym rozsądkiem czy korzystając z inŜynieryjnego doświadczenia. KaŜdy moŜe się domyślić, dlaczego tak często spotyka się błony pławne w kończynach zwierząt duŜo przebywających w wodzie - kaczek, dziobaków, Ŝab, wydr i innych. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, proszę włoŜyć gumowe płetwy pływackie i sprawdzić, o ile łatwiej się w nich pływa. MoŜna by nawet przez chwilę Ŝałować, Ŝe się z nimi nie urodziliśmy, dopóki nie spróbujemy w nich chodzić. Mój przyjaciel Richard Leakey, paleoantropolog, działacz ochrony przyrody i wielka postać Afryki, stracił obie nogi w katastrofie samolotu. Teraz ma dwie pary sztucznych nóg: jedną z butami - dość duŜymi, aby łatwiej było mu utrzymać równowagę, i stale zasznurowanymi - do chodzenia oraz drugą z płetwami do pływania. Stopy, które dobrze spełniają swoją funkcję w jednym sposobie Ŝycia, nie sprawdzają się w innym. Trudno zaprojektować zwierzę, które obie tak róŜne rzeczy robiłoby równie dobrze.

Łatwo się domyślić, dlaczego wydry, foki i inne oddychające płucami zwierzęta Ŝyjące w wodzie często mają nozdrza, które mogą zamykać na Ŝyczenie. I znów, pływacy i nurkowie uciekają się pod tym względem do sztucznych rozwiązań, zaciskając sobie nozdrza klamerkami podobnymi do tych, jakich uŜywa się do rozwieszania bielizny. KaŜdy, kto choć raz zobaczy mrówkojada wyjadającego wąziutkim pyskiem małych mieszkańców mrowiska lub termitiery, od razu zrozumie, dlaczego zwierzęta te zostały wyposaŜone w długi, wąski pysk i lepki język. A tak jest nie tylko w przypadku mrówkojadów z Ameryki Południowej, ale takŜe niespokrewnionych z nimi afrykańskich łuskowców i mrówników, a nawet jeszcze mniej spokrewnionych mrówkojadów workowatych czy wreszcie zupełnie odległych kolczatek z Australii i Oceanii. Znacznie mniej oczywiste jest, dlaczego wszystkie zwierzęta Ŝerujące na mrówkach lub termitach mają zwolniony metabolizm. Ich ciało ma niŜszą temperaturę od większości ssaków i odpowiednio wolniejsze tempo przemian biochemicznych. Proces rekonstruowania minionych światów i tworzenia ich genetycznych opisów będzie wymagał od zoologów przyszłości, by myślenie intuicyjne i oparte na zdrowym rozsądku zastąpili systematycznymi badaniami. Oto w jakim kierunku powinno pójść ich postępowanie. Mogliby zacząć od stworzenia listy zwierząt, które nie są jakoś szczególnie blisko spokrewnione, przejawiają jednak podobieństwa w pewnych waŜnych aspektach swojego Ŝycia. Dobrym materiałem badawczym są tu na przykład ssaki zamieszkujące środowisko wodne. W toku ewolucji ssaki lądowe wracały do tego środowiska wielokrotnie, by się związać z nim całkowicie lub częściowo. Wiemy, Ŝe róŜne grupy zwierząt robiły to niezaleŜnie, poniewaŜ ich kuzyni wciąŜ jeszcze Ŝyją na lądzie. Wychuchol pirenejski (Galemys pyrenaicus) jest rodzajem ziemnowodnego kreta, ściśle spokrewnionym z naszymi zwykłymi lądowymi kretami. Wychuchole i krety naleŜą do rzędu owadoŜernych (Insectivora). Inne zwierzęta owadoŜerne, które niezaleŜnie ewoluowały w kierunku ziemnowodnego trybu Ŝycia, to rzęsorki, jeden z gatunków wyłącznie madagaskarskich tenreków i spokrewnionych ze sobą ryjówek: wodnicy kameruńskiej (Potamogale velox) i dwóch gatunków wodnic z rodzaju Micropotamogale. I oto mamy w sumie cztery zupełnie niezaleŜne powroty do wody w jednym tylko rzędzie Insectivora. Wszystkie te stworzenia są bliŜej spokrewnione ze zwierzętami Ŝyjącymi na lądzie niŜ z innymi zwierzętami słodkowodnymi. Powroty trzech gatunków wodnic wypada potraktować wspólnie, poniewaŜ zwierzęta te są ze sobą blisko spokrewnione i prawdopodobnie pochodzą od jednego niedawnego ziemnowodnego przodka. Współczesne walenie to prawdopodobnie dwa niezaleŜne przypadki powrotu do wody: zębowców (w tym delfinów) i fiszbinowców. Diugonie i manaty są bliskimi kuzynami i wydaje się oczywiste, Ŝe ich wspólny przodek takŜe Ŝył w morzu - reprezentują zatem jeden powrót do morza. Większa część rodziny świniowatych Ŝyje na lądzie, hipopotamy wszakŜe częściowo powróciły do wody. Bobry i wydry to przedstawiciele jeszcze jednej grupy zwierząt, których przodkowie powrócili do środowiska wodnego. Między nimi a ich lądowymi krewniakami, a więc odpowiednio pieskami preriowymi i borsukami, moŜna dość łatwo przeprowadzić porównanie. Norki naleŜą do tego samego rodzaju co łasice i gronostaje (gatunki te są więc ze sobą równie blisko spokrewnione jak konie, zebry i osły), z tym Ŝe są zwierzętami na wpół wodnymi i mają palce częściowo połączone błoną. śyjący w Ameryce Południowej płetwonóg workowaty (japok - Chironectes minimus) jest dobrym obiektem do porównań z innymi oposami, wiodącymi Ŝycie na lądzie. Do jajorodnych ssaków Australii i Oceanii naleŜą dziobaki, pędzące głównie wodny tryb Ŝycia, i lądowe kolczatki. Lista par zwierząt spokrewnionych, ale zamieszkujących odmienne środowiska, byłaby dość pokaźna; kaŜdej grupie, która znalazła swą własną drogę powrotną do środowiska wodnego, moŜna by przeciwstawić jakichś bliskich kuzynów, którzy pozostali na lądzie.

Mając taką listę przeciwstawnych par, od razu zauwaŜamy kilka rzucających się w oczy prawidłowości. Większość mieszkańców wód ma palce kończyn tylnych przynajmniej częściowo połączone błoną pławną, u niektórych zaś ogon uległ modyfikacji, upodobniając się do wiosła. Znaczenie tych zmian jest równie oczywiste, jak długiego lepkiego języka u mrówkoŜerców. JednakŜe ssaki wodne mają teŜ inne cechy róŜniące je od ich lądowych kuzynów. Znaczenie tych cech nie jest łatwe do określenia; wspominaliśmy na przykład spowolniony metabolizm, wspólny dla ssaków odŜywiających się mrówkami. Jak takie cechy rozpoznać? Tylko poprzez systematyczną analizę statystyczną, na przykład taką, jak opisana poniŜej. U wszystkich zwierząt z naszej listy wykonujemy takie same pomiary. Mierzymy wszystko, co tylko się da, bez Ŝadnych uprzedzeń: szerokość miednicy, średnicę oka, długość jelit i tak dalej w proporcji do wielkości ciała zwierzęcia. Następnie wprowadzamy te dane do komputera i uruchamiamy operacje mające na celu ustalenie, którym pomiarom naleŜy przypisać wysokie współczynniki istotności (wagi), aby odróŜnić zwierzęta wodne od ich lądowych kuzynów. MoŜemy obliczyć współczynnik - nazwijmy go „współczynnikiem rozróŜnienia” - sumując udział wszystkich pomiarów, przy czym kaŜdy pomiar mnoŜymy wcześniej przez jego wagę. Komputer tak dostosowuje wagę przypisaną kaŜdemu pomiarowi, aby w ostatecznym wyniku otrzymać maksymalną róŜnicę między ssakami wodnymi a ich lądowymi odpowiednikami. W wyniku tej analizy najprawdopodobniej okaŜe się, Ŝe „współczynnik płetwiastości” ma duŜą wagę. Komputer dojdzie do wniosku, Ŝe opłaca się - jeśli chce się zmaksymalizować róŜnicę między zwierzętami wodnymi a lądowymi - przemnoŜyć współczynnik płetwiastości przez wysoką liczbę, zanim doda się go do współczynnika rozróŜnienia. Inne pomiary - cechy, które charakteryzują ssaki niezaleŜnie od stopnia wilgotności ich środowiska - powinny być przemnoŜone przez zero aby wyeliminować ich nieistotny i mylący wkład do sumy waŜonej Na końcu analizy sprawdzamy wagi wszystkich pomiarów. Te pomiary, które - jak się okaŜe - posiadają wysokie wagi (podobnie do współczynnika płetwiastości) - będą miały coś wspólnego z wodnym sposobem Ŝycia. Płetwiastość jest oczywista. Mamy jednak nadzieję, Ŝe nasza analiza pozwoli nam znaleźć inne waŜne cechy, które równie oczywiste nie są. Na przykład własności biochemiczne. Kiedy juŜ je znajdziemy, będziemy mogli pogimnastykować nieco umysł i zastanowić się nad związkiem, jaki jakaś własność ma z Ŝyciem w wodzie lub na lądzie. Nasze przypuszczenia mogą podpowiedzieć nam drogę dalszych poszukiwań. A nawet jeśli nie - i tak kaŜdy pomiar wskazujący jakąś statystycznie istotną róŜnicę między zwierzętami, które wybrały określony tryb Ŝycia, podczas gdy ich kuzyni dokonali innego wyboru, mówi coś waŜnego o tym właśnie sposobie na Ŝycie. To samo moŜemy zrobić z genami. Bez Ŝadnych hipotez wstępnych dotyczących roli tych genów, podejmujemy systematyczne poszukiwania genetycznych podobieństw między niespokrewnionymi zwierzętami wodnymi, które nie występują u ich bliskich krewniaków lądowych. Jeśli uda się nam wyśledzić jakieś wyraźne i statystycznie istotne róŜnice, nawet jeśli nie będziemy wiedzieli, co dane geny robią, to powiem, Ŝe mamy przed sobą coś, co moŜna uznać za genetyczny opis wodnych światów. Dobór naturalny, powtórzmy, działa do pewnego stopnia jak uśredniający komputer, wykonujący obliczenia podobne do tych, które nasz hipotetyczny komputer wykonał przed chwilą. Często jeden gatunek wybiera róŜne sposoby Ŝycia, niejednokrotnie krańcowo odmienne. Gąsienica i motyl, którym ona się staje, są przedstawicielami tego samego gatunku, ale nasza zoologiczna rekonstrukcja wykazałaby ich całkowicie odmienne sposoby Ŝycia. Motyl i gąsienica posiadają ten sam zestaw genów i geny te z pewnością zawierają opis obu środowisk, ale z osobna. Prawdopodobnie wiele z nich zostaje włączonych u roślinoŜernej, intensywnie rosnącej gąsienicy, zupełnie inna ich część natomiast - u dorosłego, rozmnaŜającego się i odŜywiającego nektarem osobnika.

Samce i samice większości gatunków teŜ zazwyczaj Ŝyją w nieco inny sposób. RóŜnice takie dochodzą do skrajności na przykład u ryby z gatunku nawęda, której samiec-pasoŜyt umiejscawia się na masywnym ciele samicy w charakterze maleńkiej wypukłości. U większości gatunków, w tym teŜ u człowieka, zarówno samce, jak i samice posiadają prawie wszystkie geny potrzebne do wykształcenia obu płci. RóŜnice wynikają z tego, które z genów zostaną włączone. Wszyscy mamy geny potrzebne do rozwoju penisa i macicy, niezaleŜnie od tego, czy jesteśmy męŜczyznami czy kobietami. (Nota bene warto podkreślić róŜnicę między słowem „płeć” a słowem „rodzaj”. „Rodzaj” to termin ściśle gramatyczny, uŜywany w odniesieniu do słów, a nie do istot. W języku niemieckim słowo „dziewczyna” jest rodzaju nijakiego, jednakŜe określa osobę o płci Ŝeńskiej. W językach Indian amerykańskich występują zwykle dwa rodzaje, z tym Ŝe nie definiujące płci, ale odnoszące się do istot Ŝywych i przedmiotów nieoŜywionych. Związek płci z rodzajem ma w niektórych grupach językowych charakter przypadkowy). Próbując odtworzyć obraz ancestralnych światów jakiegoś gatunku jedynie na podstawie wyglądu organizmu samca lub samicy, nasz zoolog przyszłości otrzymałby niepełny obraz. Natomiast geny dowolnego osobnika danego gatunku dostarczyłyby mu obrazu o wiele pełniejszego, mówiącego znacznie więcej o rozmaitych sposobach Ŝycia, jakie stały się w toku ewolucji udziałem gatunku. PasoŜytniczy tryb Ŝycia kukułek jest osobliwością, do tego fascynującą z punktu widzenia „genetycznej księgi umarłych”. Jak wiadomo, młode kukułki są wychowywane przez przybranych rodziców naleŜących do innych gatunków. Kukułki nigdy nie wychowują same swojego potomstwa. Przybrani rodzice naleŜą do róŜnych gatunków. W Wielkiej Brytanii pisklęta kukułek lęgną się i rosną w gniazdach świergotków łąkowych, trzcinniczków, rudzików i wielu innych gatunków, przy czym największą ich liczbę wychowują pokrzywnice. W związku z tym znakomity specjalista w dziedzinie biologii pokrzywnic i autor ksiąŜki Dunnock Behaviour and Social Evolution (Zachowania pokrzywnic i ich ewolucja społeczna, 1992) Nicholas Davies z Cambridge University jest teŜ obecnie wybitnym znawcą kukułek. Moje dalsze rozwaŜania oprę na wynikach pracy Daviesa i jego kolegi Michaela Brooke’a, poniewaŜ szczególnie dobrze pasują one do przyjętej przeze mnie formuły rozwaŜań na temat „doświadczeń”, jakie gatunek wynosi z Ŝycia w środowiskach ancestralnych. Przez chwilę zatem obiektem moich rozwaŜań będzie przede wszystkim kukułka zwyczajna Cuculus canorus, występująca pospolicie w Wielkiej Brytanii. ChociaŜ w 10% przypadków dochodzi do błędów, samica kukułki znosi zazwyczaj jajo w gniazdach tego samego gatunku ptaka, któremu podrzucała jaja jej matka, babka ze strony matki, jej prababka ze strony babki i tak dalej. Prawdopodobnie młode samice zapamiętują charakterystyczne cechy gniazda swych przybranych rodziców i gdy nadchodzi pora składania jaj, szukają podobnego. MoŜna by więc powiedzieć, Ŝe mamy do czynienia z kukułkami pokrzywnicowymi, kukułkami trzcinniczkowymi, kukułkami świergotkowymi i tak dalej, a owa cecha utrzymuje się zazwyczaj wzdłuŜ linii Ŝeńskiej. Oczywiście nie ma tu mowy o Ŝadnych odmiennych gatunkach czy rasach, w normalnym tego słowa znaczeniu. Ornitolodzy mówią raczej o „rodach” (lac: gens). Rody nie są prawdziwymi rasami czy gatunkami, poniewaŜ nie naleŜą do nich samce kukułek. Samce nie składają jaj, a zatem nigdy nie muszą wybierać gniazda dla swych dzieci. Kiedy samiec kukułki się parzy, to ani ród samicy, ani to, w gnieździe jakiego gatunku wychowali się i ona, i on, nie ma Ŝadnego znaczenia. Wniosek z tego, Ŝe między rodami istnieje swobodny przepływ genów, a rolę łączników w ich transferze pełnią samce. Samica oraz jej matka, babka ze strony matki, matka prababki i tak dalej naleŜą do jednego rodu. JednakŜe babka ze strony ojca i matka babki ze strony ojca, a w ogóle wszystkie poprzedniczki związane z samicą przez przodków męskich, mogą naleŜeć do dowolnego rodu. Z punktu widzenia „doświadczenia” genu skutki tego są bardzo interesujące. Przypomnijmy, Ŝe u ptaków to właśnie samice mają niejednakowe chromosomy płci X i Y, podczas kiedy samce mają po dwa chromosomy X. RozwaŜmy, co to

oznacza dla ancestralnego doświadczenia genów chromosomu Y. PoniewaŜ chromosom Y jest przekazywany wyłącznie w linii Ŝeńskiej i nigdy nie staje się częścią doświadczenia Ŝadnego samca, pozostaje on ściśle przypisany do konkretnego rodu. Mamy zatem chromosomy Y „pokrzywnicowe”, „świergotkowe” i tak dalej. Ich „doświadczenie” dotyczące przybranych rodziców jest wciąŜ takie samo z pokolenia na pokolenie. Pod tym względem zbiór genów chromosomu Y róŜni się od wszystkich pozostałych genów kukułki, które spędzając jakiś czas w organizmach samców, są swobodnie wymieniane między rodami, a tym samym „doświadczają” kaŜdego z rodów z częstotliwością odpowiadającą frekwencji ich występowania. Przyjmując więc, Ŝe geny stanowią opis ancestralnych światów, większość genów kukułki będzie opisywała cechy wspólne dla wszystkich gniazd ptaków, na których gatunek ten pasoŜytował. Chromosom Y natomiast - jako jedyny - będzie opisywał jeden typ gniazda, jeden gatunek przybranych rodziców. Oznacza to, Ŝe geny chromosomu Y, w sposób niedostępny innym genom kukułki, mogą wykształcić w toku ewolucji triki umoŜliwiające im przetrwanie w określonym rodzaju gniazda. O jakie triki chodzi? No cóŜ, jaja kukułek wykazują niekiedy pewne podobieństwo do jaj gatunku przybranych rodziców. Jaja kukułki złoŜone w gnieździe świergotka łąkowego wyglądają jak duŜe jajo świergotka. Jaja kukułki złoŜone w gniazdach trzcinniczków są jak duŜe jaja trzcinniczków, a te z gniazd pliszek siwych - jak duŜe jaja pliszek. Prawdopodobnie jest to korzystne dla jaj kukułek, które mogłyby inaczej zostać odrzucone przez przybranych rodziców. Ale zastanówmy się, co to wszystko musi oznaczać z punktu widzenia genów. Gdyby geny odpowiedzialne za kolor jaja znajdowały się w jakimkolwiek chromosomie z wyjątkiem Y, to byłyby przenoszone przez samce na samice naleŜące do wszelkich moŜliwych rodów. Oznaczałoby to, Ŝe byłyby teŜ przenoszone do najprzeróŜniejszych gniazd gospodarzy i nie istniałby Ŝaden stały nacisk selekcyjny w kierunku upodabniania się do jakichkolwiek jaj. W takim wypadku jaja kukułek nie miałyby wielkich szans na upodobnienie do jaj poszczególnych gatunków gospodarzy, moŜe najwyŜej przejęłyby niektóre z najbardziej powszechnych cech - charakterystycznych dla jaj wszystkich gospodarzy. ChociaŜ brak na to bezpośrednich dowodów, istnieją podstawy, by sądzić, Ŝe geny sterujące mimikrą jaj kukułki ulokowane są w chromosomie Y. Samice zatem składają jaja z tym właśnie chromosomem z pokolenia na pokolenie w gniazdach jednego gatunku. Ich ancestralne „doświadczenie” wynika z zetknięcia z bacznym spojrzeniem zawsze tego samego gatunku ptaków. I właśnie owo spojrzenie wywiera nacisk selekcyjny, prowadzący do upodobnienia barwy i wzoru plamek jaj kukułek do wyglądu jaj gatunku przybranych rodziców. Istnieje jednak uderzający wyjątek. Jaja kukułek składane w gniazdach pokrzywnic nie przypominają jaj tych ptaków. Nie róŜnią się między sobą bardziej niŜ jaja składane w gniazdach trzcinniczka czy świergotka; kolor tych jaj jest charakterystyczny dla rodu kukułek pokrzywnicowych, nie są one podobne do jaj naleŜących do innych rodów, ale teŜ nie przypominają jaj pokrzywnic. Dlaczego? MoŜna by sądzić, Ŝe jaja pokrzywnic, jednolicie bladoniebieskie, są trudniejsze do naśladowania niŜ jaja świergotka łąkowego czy trzcinniczka. A moŜe fizjologia kukułek nie pozwala im na produkcję jaj tego koloru? Takie definitywne twierdzenia zawsze budziły moją nieufność, a w tym wypadku istnieją dane przemawiające przeciw temu. Pewien ród kukułek w Finlandii składa jaja w gniazdach pleszek, które teŜ mają bladoniebieskie jaja. Kukułki te, naleŜące do tego samego gatunku, co kukułki z Wysp Brytyjskich, świetnie radzą sobie z upodobnieniem swych jaj do jaj pleszek. To dowodzi z pewnością, Ŝe fakt, iŜ jaja kukułek brytyjskich nie upodobniły się do jaj pokrzywnic, raczej nie moŜe wynikać z wrodzonej niemoŜności tych kukułek do produkowania gładkich bladoniebieskich jaj.

Davies i Brooke sądzą, Ŝe właściwe wyjaśnienie leŜy w krótkiej historii związku kukułek z pokrzywnicami. Kukułki toczą z kaŜdym z gatunków, na których pasoŜytują, ewolucyjny wyścig zbrojeń, ród zaś, który jest obiektem naszych rozwaŜań, dopiero niedawno wszedł w pasoŜytniczy związek z pokrzywnicami. Krótki czas trwania relacji nie był wystarczający, aby pokrzywnice wytworzyły na drodze ewolucji jakieś mechanizmy obronne. TakŜe same kukułki pokrzywnicowe albo nie miały dość czasu, by wyewoluowały u nich jaja podobne do jaj pokrzywnic, albo nie było takiej potrzeby, poniewaŜ u pokrzywnic nie pojawiła się jeszcze zdolność odróŜniania własnych jaj od podrzuconych. Dostosowując nasze rozwaŜania do konwencji tego rozdziału moŜna powiedzieć, Ŝe wzajemne doświadczenia puli genowej pokrzywnic i puli kukułek (czy raczej chromosomu Y rodu kukułek pokrzywnicowych) nie są wystarczająco duŜe, by spowodować wyścig zbrojeń. Być moŜe kukułki pokrzywnicowe wciąŜ jeszcze są przystosowane do składania jaj w gnieździe innego gatunku przybranych rodziców, tego, którego wyparła się ich niedawna prababka, składając po raz pierwszy jaja w gniazdach pokrzywnic. Świergotki łąkowe, trzcinniczki i pliszki siwe są zatem od dawna wrogami odpowiadających im rodów kukułek. W ich wypadku było dość czasu na wzajemne zbrojenia. Gatunek wykorzystywany wypracował sobie bystrość wzroku potrzebną przy wykrywaniu oszukańczych jaj, a kukułki weszły w posiadanie odpowiednich mechanizmów maskujących te jaja. Rudziki są przypadkiem pośrednim. „Ich” kukułki składają jaja, które przypominają nieco jaja rudzików, ale nie bardzo. Być moŜe wyścig zbrojeń między rudzikami i rudzikowym rodem kukułek zaczął się w średnio odległej przeszłości: chromosomy Y kukułek są nieco bardziej doświadczone, jednakŜe ich opisanie współczesnych (rudzik) środowisk ancestralnych jest wciąŜ z lekka ogólnikowe i skaŜone wcześniejszymi opisami innych gatunków, tych, których doświadczyły wcześniej. Davies i Brooke przeprowadzili serię doświadczeń, umyślnie podkładając dodatkowe jaja odmiennych typów do gniazd naleŜących do róŜnych gatunków ptaków. Chcieli zobaczyć, które gatunki odrzucą, a które przyjmą dziwne jaja. Zgodnie z ich hipotezą gatunki, które mają za sobą długi okres walk z plagą kukułek, powinny, wskutek nabytego „doświadczenia”, być bardziej skłonne do odrzucania obcych jaj. Jeden ze sposobów sprawdzenia tej hipotezy zakładał przyjrzenie się nawet gatunkom, które nie nadają się wcale na Ŝywicieli młodych kukułek. Pisklęta kukułek odŜywiają się owadami lub dŜdŜownicami. Gatunki, które karmią swe młode ziarnem, i gatunki, które gniazdują w dziuplach, do których kukułki nie mają dostępu, nigdy nie były zagroŜone. Davies i Brooke przewidywali, Ŝe takie ptaki w ogóle się nie przejmą, jeśli eksperymentatorzy umieszczą w gnieździe obce jaja. I rzeczywiście tak się stało. Natomiast gatunki nadające się na Ŝywicieli młodych kukułek, takie jak zięby, drozdy śpiewaki i kosy, wykazywały większe skłonności do odrzucania jaj podkładanych im przez badaczy. Muchołówki są potencjalnie podatne na inwazję kukułek, poniewaŜ dieta ich młodych jest odpowiednia takŜe dla kukułek. JednakŜe choć gniazda muchołówki szarej są otwarte i łatwo dostępne, to juŜ muchołówka Ŝałobna gniazduje w dziuplach, których penetrację uniemoŜliwia kukułce jej wielkość. Dość powiedzieć, Ŝe kiedy eksperymentatorzy umieścili w tych gniazdach obce jaja, muchołówki Ŝałobne, z ich „niedoświadczoną” pulą genową, przyjęły je bez protestu; muchołówki szare zaś przeciwnie - odrzuciły je, co wskazuje na to, Ŝe ich pula genowa była „świadoma” zagroŜenia, jakie stanowi młoda kukułka - na podstawie nabytego dawno temu doświadczenia. Zespół Daviesa i Brooke’a wykonał jeszcze podobne doświadczenia z gatunkami, które padły juŜ ofiarą kukułczego pasoŜytnictwa gniazdowego. Świergotki łąkowe, trzcinniczki i pliszki siwe zwykle odrzucały sztucznie dodane jaja, natomiast pokrzywnice - nie; pasuje to do hipotezy o ich „braku doświadczenia wyniesionego z przeszłości przodków”. Rudziki i rokitniczki mieściły się gdzieś pomiędzy nimi, za to potrzosy - odpowiednie na Ŝywicieli, ale

z rzadka jedynie padające ofiarą - całkiem odrzucały obce jaja. Nic dziwnego, Ŝe kukułki nie pasoŜytują na nich. W interpretacji Daviesa i Brooke’a byłby to prawdopodobnie dowód na to, Ŝe potrzosy odbyły długą drogę ewolucyjnego wyścigu zbrojeń, który w końcu wygrały. Pokrzywnice są na samym początku wyścigu, rudziki są nieco bardziej zaawansowane w swoim, a świergotki łąkowe, trzcinniczki i pliszki siwe przebyły niejako połowę drogi. Kiedy mówimy o tym, Ŝe pokrzywnice są dopiero na początku swej walki z kukułkami, to zwrot „dopiero na początku” odnosi się oczywiście do ewolucyjnej skali czasu. W zestawieniu z ludzkimi miarami historycznymi ten związek mógłby się wydać dość stary. Oxford English Dictionary cytuje wzmiankę z 1616 roku na temat heisugge (starodawne określenie pokrzywnicy), czyli „ptaka, który wysiaduje jaja kukułki”. Davies wskazuje na następujący fragment szekspirowskiego Króla Lira (I, IV), powstały dekadę wcześniej, a traktujący o hedge sparrow: Bo wiesz, wujaszku: Wróbel kukułkę poty pielęgnuje Póki mu płód jej oczu nie wykluje.63 Natomiast w wieku XTV Chaucer pisał o relacjach między kukułkami i pokrzywnicami (heysoge) w The Parliament of Fowls (Sejm ptaków): Bezlitosny morderco biednej pokrzywnicy Co przyniosłeś na gałąź swoje pisklę czwarte! Według słownika moŜna wszystkie trzy przywołane w powyŜszych przykładach określenia pokrzywnicy traktować jako synonimy, jednakŜe nic na to nie poradzę, Ŝe rodzi się w mym umyśle ciekawość, na ile moŜemy zaufać takim pierwocinom ornitologii. Sam Chaucer wyraŜał się zwykle z duŜą precyzją, co nie zmienia faktu, Ŝe miano wróbla nadawano w jego czasach wszystkiemu, co dla celów metodycznych moŜna by dziś określić jako MBP (mały brązowy ptaszek). Takie teŜ znaczenie moŜe mieć w poniŜszym fragmencie, wziętym ze sztuki Szekspira Henryk IV (część I, akt V, sc. I), słowo „wróbel” (sparrow): Karmiony przez nas tak nam zapłaciłeś. Jak płód niewdzięczny kukułki wróblowi, Zburzyłeś gniazdo nasze: karm cię nasza Tak utuczyła, iŜ wkrótce do ciebie Miłość się nasza zbliŜyć nie waŜyła Z obawy, abyś nas takŜe nie połknął.64 W ujęciu współczesnym wróbel oznaczałby jedynie wróbla z gatunku Passer domesticus, który nigdy nie pada ofiarą kukułek. Pomimo swego drugiego angielskiego miana - hedge sparrow („wróbel Ŝywopłotowy”) - pokrzywnica (Prunella modularis) nie jest spokrewniona z wróblem. Jest natomiast wróblem w luźnym tego słowa znaczeniu, jako „mały brązowy ptaszek”. Tak czy inaczej, jeśli przyjmiemy za dobrą monetę chaucerowskie świadectwo, Ŝe gra „w podrzucanego” między kukułkami i pokrzywnicami sięga XIV wieku, to według cytowanych przez Daviesa i Brooke’a teoretycznych danych, uwzględniających stosunkowo niewielką liczebność kukułek, moŜna by teŜ przyjąć, Ŝe relacja między tymi gatunkami jest na tyle nowa - w znaczeniu ewolucyjnym - aby uzasadniało to wyraźną „naiwność” pokrzywnic w obliczu kukułczej inwazji. Zanim porzucimy temat kukułek, warto się zastanowić nad jeszcze jedną kwestią. OtóŜ nie jest wykluczone, Ŝe moŜe istnieć jednocześnie więcej rodów dajmy na to kukułek rudzikowych, przy czym mimetyzm cechujący ich jaja pojawia się za kaŜdym razem niezaleŜnie. PoniewaŜ nie ma między poszczególnymi rodami wymiany genów ulokowanych na chromosomie Y, moŜe się zdarzyć, Ŝe jednocześnie będą egzystować zarówno precyzyjni

naśladowcy, jak i kukułki o mniejszych zdolnościach mimetycznych. Zarówno samice pierwszego, jak i drugiego gatunku mogłyby się parzyć z tymi samymi samcami, jednakŜe nie nosiłyby tych samych chromosomów Y. Precyzyjne naśladowczynie pochodziłyby od samic, które zaczęły składać jaja w gniazdach rudzików juŜ dawno temu, natomiast mniej precyzyjne byłyby potomkiniami samicy, która stosunkowo niedawno przerzuciła się na rudziki z innego gatunku. Mrówki, termity i inne owady społeczne reprezentują kolejne niezwykłe przystosowania. Występuje u nich forma zwana robotnicami (robotnikami), zwykle dzielona na kilka „kast”: Ŝołnierzy, średnich robotnic, małych robotnic i tak dalej. KaŜda robotnica, niezaleŜnie od kasty, posiada geny, które mogą ją przemienić w przedstawiciela innej kasty. Głównie od sposobu odŜywiania larw zaleŜy to, które zestawy genów zostaną zaktywizowane. Warunki chowu osobników młodocianych są zaś tym czynnikiem, który pozwala stworzyć w kolonii przydatną równowagę w postaci rozmaitych kast. Czasem róŜnice między kastami są wręcz widowiskowe. U azjatyckiego gatunku mrówki Pheidologeton diversus osobniki naleŜące do kasty duŜych robotnic (wyspecjalizowanej -niczym buldoŜery - w przygotowywaniu w podłoŜu ścieŜek dla innych członków kolonii) są 500 razy cięŜsze od małych robotnic, do których naleŜy zwykła codzienna mrówcza krzątanina. Ten sam zestaw genów umoŜliwia zatem urośniecie pewnym larwom do postaci olbrzymów, gdy inne ogranicza do liliputów, a wszystko w zaleŜności od tego, które z genów zostaną włączone. Mrówki beczułki, o odwłokach wypełnionych nektarem i wyglądających niczym przezroczyste Ŝółte kule, są Ŝywymi spiŜarniami zwisającymi z sufitu gniazda. Zwyczajne prace, takie jak obrona mrowiska, wyszukiwanie poŜywienia oraz - w tym przypadku - uzupełnianie zapasów w Ŝywych magazynach, naleŜą do zwykłych robotnic, których odwłoki nie uległy przekształceniu. Te normalne robotnice teŜ mają geny decydujące o staniu się beczułką; z kolei osobniki beczułki mogłyby, gdyby w trakcie ich rozwoju włączyły się inne geny, stać się zwykłymi robotnicami. Tak samo jak wówczas, gdy powstają samce lub samice, widoczne róŜnice kształtu ciała zaleŜą od tego, jakie geny zostaną uruchomione. W tym przypadku decydują o tym czynniki środowiskowe, prawdopodobnie dieta. I znów, na podstawie genów (ale nie budowy ciała) dowolnego osobnika danego gatunku mrówek nasz zoolog przyszłości mógłby otrzymać pełny obraz całkowicie odmiennego Ŝycia róŜnych kast. Zamieszkujący Europę ślimak Cepea nemoralis (wstęŜyk gajowy) charakteryzuje się duŜą zmiennością kształtu i barwy. Podstawowe kolory jego muszli to (w kolejności dominacji, w formalnym, genetycznym znaczeniu tego słowa): brąz, ciemny róŜ, jasny róŜ, bardzo blady róŜ, kolor ciemnoŜółty i jasnoŜółty. Na tym tle moŜe występować dowolna - od 0 do 5 - liczba pasków. W przeciwieństwie do owadów społecznych, nie wszystkie wstęŜyki są jednakowo wyposaŜone pod względem genetycznym do przyjęcia takiej czy innej postaci. Nie moŜna teŜ powiedzieć, Ŝe róŜnice w wyglądzie poszczególnych form zaleŜą od warunków, w jakich ślimaki te wzrastają. Mają one geny, które determinują liczbę pasków, a takŜe takie, które sprawiają, Ŝe stają się na przykład ciemnoróŜowe. Wszystkie formy mogą się jednak ze sobą krzyŜować. Przyczyny istnienia wielu odmian tego ślimaka (czyli tzw. polimorfizm), a takŜe genetyczne podłoŜe tego zjawiska, stały się obiektem szczegółowych studiów dwójki angielskich badaczy, Arthura J. Caina i nieŜyjącego juŜ Philipa M. Shepparda, a potem całej szkoły zoologicznej, której dali początek. Ewolucyjne uzasadnienie polimorfizmu sprowadza się w głównej mierze do stwierdzenia, Ŝe wstęŜyki Ŝyją w najrozmaitszych siedliskach - w lasach, na łąkach i pastwiskach, na gołej ziemi - a zatem barwy ochronne, mające chronić ślimaka przed wzrokiem ptaków, powinny być róŜne w zaleŜności od środowiska, które zamieszkuje. WstęŜyki występujące w zaroślach bukowych mają domieszkę genów osobników Ŝyjących na łąkach, poniewaŜ krzyŜują się z nimi na obrzeŜach. Ślimak z wyŜyn kredowych ma nieco genów, które wcześniej przetrwały w organizmach jego przodków z

terenów leśnych; to po nich dziedziczyć moŜe paski, jeśli pozwolą na to inne jego geny. W tym wypadku nasz zoolog przyszłości, aby zyskać pełny obraz wszystkich światów ancestralnych wstęŜyka, będzie musiał przyjrzeć się puli genowej całego gatunku. Podobnie jak wstęŜyki, które występują obecnie w róŜnych siedliskach, tak przodkowie wszystkich gatunków zmieniali od czasu do czasu swój sposób Ŝycia. Mysz domowa (Mus musculus) Ŝyje dziś prawie wyłącznie w domostwach i najbliŜszym otoczeniu człowieka, jako niepoŜądany beneficjent rozwoju rolnictwa. Jak na standardy ewolucyjne, ten sposób Ŝycia jest jednak dość nowy. Przodkowie tego gatunku musieli się czymś Ŝywić, zanim ludzie wynaleźli uprawę roli. Niewątpliwie pokarm ten był na tyle nieodległy od obecnego, Ŝe ich wyposaŜenie genetyczne mogło być zaprzęgnięte do roboty, kiedy otworzyło się przed nimi rolnicze eldorado. Myszy i szczury opisuje się czasem jako zwierzęce chwasty (nota bene jest to całkiem niezły przykład poetyckiej obrazowości, dobrze oddającej rolę tych gryzoni w środowisku). Są „generalistami” i oportunistami, noszącymi geny, które pomogły ich przodkom przetrwać w wielu róŜnych siedliskach; do dzisiaj mają geny sprzed rozwoju rolnictwa. KaŜdy, kto podejmie próbę ich „odczytania”, moŜe stanąć w obliczu prawdziwego palimpsestu opisów ancestralnego świata tych zwierząt. Sięgając jeszcze wcześniej, DNA wszystkich ssaków opisuje rozmaite aspekty środowisk zarówno zamierzchłych, jak i tych bardziej współczesnych. DNA wielbłąda kiedyś zamieszkiwał morza, ale nie był tam juŜ od dobrych 300 milionów lat. Większą część swych geologicznych dziejów spędził na pustyni, programując takie ciała, które miały być odporne na pył i oszczędnie gospodarować wodą. Jak piaskowe wzgórza zostały uformowane przez pustynne wiatry w fantastyczne kształty, czy skały ukształtowane przez fale oceanów, tak współczesny wielbłądzi DNA został wyrzeźbiony przez przeŜywanie na pradawnych pustyniach, a wcześniej w jeszcze dawniejszych morzach. DNA wielbłąda mówi - jeśli tylko potrafilibyśmy zrozumieć ten język - o zmieniających się światach przodków dzisiejszych wielbłądów. Gdybyśmy zrozumieli ten język, dostrzeglibyśmy, Ŝe tuńczyk i rozgwiazda mają w swoim DNA wpisane słowo „morze”. DNA kretów i dŜdŜownic powiedziałby: „świat podziemny”. Oczywiście, wszystkie DNA mówiłyby równieŜ wiele innych rzeczy. W DNA rekina i geparda moŜna by znaleźć wspólne słowo „polowanie”, a zarazem róŜne rzeczy o morzu i lądzie. DNA małpy i geparda mówiłyby o mleku, a małp i leniwców - o drzewach. DNA wieloryba i diugonia opisywałyby prawdopodobnie oceany bardzo dawne, nieco mniej dawne lądy i jeszcze mniej odległe w czasie morza - znów mamy tu prawdziwy palimpsest. W opisie genetycznym te cechy środowiska, które pojawiają się często lub odgrywają duŜą rolę, są oczywiście silniej „podkreślane” (posiadają większą wagę) niŜ cechy rzadkie lub mało znaczące. Środowiska bardzo odległe w czasie mają inną - zwykle mniejszą - wagę niŜ bardziej współczesne, chociaŜ nie dzieje się to w Ŝaden oczywisty sposób. Środowiska, które zajmują duŜą część historii gatunku, będą miały bardziej znaczący udział w genetycznym opisie jego doświadczeń niŜ te, które choćby i sprawiały niezwykle dramatyczne wraŜenie w chwili zajścia, w istocie okazały się geologicznymi jednorazowymi epizodami. Istnieje dość poetyczna sugestia, Ŝe praktyka, jaką swego czasu odbyły w środowisku morskim współczesne organizmy lądowe, znalazła swe odzwierciedlenie we właściwościach biochemicznych krwi, o której mówi się, Ŝe przypomina pierwotne słone morza. TakŜe płyn wypełniający jajo gada porównuje się do prywatnego stawu, czegoś w rodzaju pozostałości prawdziwych stawów, w których dorastały larwy ich odległych, płazich przodków. Jeśli zwierzęta i ich geny noszą na sobie takie pradawne piętno, musi się tak dziać z jakichś praktycznych powodów. Z pewnością nie jest to sztuka dla sztuki. A oto, co mam na myśli. Kiedy nasi odlegli przodkowie Ŝyli jeszcze w morzach, wiele ich biochemicznych i metabolicznych procesów było zharmonizowanych z chemizmem wody morskiej - a ich geny zawarły opis tego chemizmu - z oczywistych przyczyn funkcjonalnych. JednakŜe (i w pewien sposób wiąŜe się to z naszą hipotezą „samolubnego współpracownika”) biochemiczne

procesy zharmonizowane były nie tylko ze światem, ale takŜe ze sobą nawzajem. Na świat, do którego się dopasowywały, składały się róŜne związki tworzące organizm oraz procesy, w jakich one uczestniczyły. Kiedy odlegli potomkowie zwierząt morskich przenieśli się na ląd i stopniowo stawali się coraz lepiej dostosowani do suchego, wypełnionego powietrzem środowiska, stare wzajemne przystosowania procesów biochemicznych - tym samym, tak się złoŜyło, do chemicznej „pamięci” morza - pozostały. Dlaczego miałoby być inaczej; skoro rozmaite rodzaje związków obecnych w komórkach i we krwi tak bardzo przewyŜszają liczebnie rozmaite rodzaje związków spotykanych w świecie zewnętrznym? Jedynie w bardzo ogólnym sensie moŜemy powiedzieć, Ŝe w genach zapisane są środowiska naszych przodków. Tym, co faktycznie geny zapisują (i co zostaje przetłumaczone na równoległy język cząsteczek białka), są instrukcje potrzebne dla rozwoju zarodkowego kaŜdego osobnika. W istocie cała pula genowa gatunku zostaje wyrzeźbiona tak, by pasowała do środowisk, których doświadczali przodkowie tego gatunku. Oto przyczyna, dla której porównałem gatunek z „maszyną statystyczną do uśredniania”. Właśnie w takim pośrednim znaczeniu nasz DNA stanowi zakodowany opis światów, w jakich przetrwali nasi przodkowie. CzyŜ nie jest to myśl frapująca? Jesteśmy rodzajem „cyfrowego archiwum” afrykańskiego pliocenu, a nawet dewońskich mórz; jesteśmy Ŝywymi skarbnicami mądrości bardzo dawnych czasów. MoŜna by Ŝycie strawić na studiowaniu tej pradawnej księgi i umrzeć niesyty cudów, jakie ona w sobie kryje. ROZDZIAŁ 11 PONOWNE SPLATANIE ŚWIATA Od kiedy rozpoczęłam swą edukację, róŜni ludzie wraŜliwi zmysłowo i z poczuciem hierarchii spraw waŜnych opisywali mi świat za pomocą kolorów i dźwięków. Stąd teŜ z przyzwyczajenia myślę o rzeczach jako o przedmiotach barwnych i dźwięcznych. Nawyk to jedno, istnieje jednak teŜ coś takiego, jak zmysł duszy. Mózg, ze swą pięciozmysłową konstrukcją, upomina się o własne prawa i tłumaczy wszystko po swojemu. W związku z tym wszystkim jedność mojego świata wymaga, aby był w nim kolor niezaleŜnie od tego, czy jestem w stanie go postrzegać czy nie. Zamiast zamknąć się w sobie, biorę w tym wszystkim udział choćby poprzez rozmowę, ciesząc się radością tych, którzy będąc przy mnie, spoglądają na piękne barwy zachodzącego słońca lub tęczy. HELEN KELLER, Historia mojego Ŝycia65 (1902) Tak jak pula genowa gatunku zostaje wyrzeźbiona na kształt zestawu modeli światów ancestralnych, tak w mózgu jednostki przechowywany jest zestaw modeli własnego świata zwierzęcia. Oba te zestawy stanowią zapis przeszłości i oba są wykorzystywane, by przetrwać i przedostać się do przyszłości. RóŜnice między nimi dotyczą skali czasowej i stopnia indywidualności. Opis genetyczny jest zbiorową pamięcią całego gatunku, sięgającą w przeszłość niemal bez końca. Pamięć mózgu to osobista pamięć jednostki, zawierająca jej własne doświadczenia, począwszy od chwili narodzin. Swoją subiektywną wiedzę na temat jakiegoś znajomego miejsca odbieramy jako „odwzorowanie”; nie jest ono dokładne, z zachowaniem skali; w istocie bywa o wiele mniej dokładne, niŜ myślimy, wystarcza jednak dla naszych celów. Jedną z metod analizy tego problemu zaproponował jakieś kilka lat temu Horace Barlow, fizjolog z Cambridge, nota bene potomek Karola Darwina w linii prostej. Główny obiekt zainteresowania Barlowa stanowi percepcja wzrokowa, a punktem wyjścia jego rozwaŜań jest stwierdzenie, Ŝe rozpoznanie jakiegokolwiek obiektu to proces o wiele bardziej skomplikowany, niŜ nam - rozpoznającym wszak wszystko bez najmniejszego wysiłku - zwykle się wydaje. Jesteśmy bowiem błogo nieświadomi, jak niezwykle przemyślnej rzeczy dokonujemy w kaŜdej sekundzie swojego świadomego Ŝycia, kiedy patrzymy na świat i rozpoznajemy

otaczające nas obiekty. Zadanie naszych narządów zmysłów, polegające na rozplataniu fizycznych bodźców, które je bombardują, wydaje się dziecinną igraszką w porównaniu z funkcją mózgu polegającą na splataniu udostępnionych mu informacji w taki wewnętrzny model świata, z którego będzie mógł później skorzystać. Odnosi się to do wszystkich naszych dróg postrzegania, jednakŜe ja w omówieniu ograniczę się do zmysłu wzroku, on bowiem znaczy dla nas najwięcej. RozwaŜmy, z jakimi problemami boryka się nasz mózg, kiedy ma do rozpoznania jakiś obiekt, załóŜmy literę A. Albo, dajmy na to, twarz jakiejś osoby. Zgodnie z powszechnie przyjętym zwyczajem zwykło się analizować twarz babki pewnego wybitnego neurobiologa J. Lettvina, ale my moŜemy sobie wybrać dowolną znaną nam twarz albo jakikolwiek inny obiekt. Nie chodzi nam tu teŜ o świadomość subiektywną, czyli trudny problem filozoficzny, co znaczy być świadomym na przykład twarzy własnej babki. Na początek spróbujmy znaleźć tę komórkę mózgową, która ulega pobudzeniu wtedy i tylko wtedy, gdy na siatkówce oka pojawi się obraz babki - nie jest to jednak takie proste. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mogli przyjąć, Ŝe obraz twarzy pada zawsze na ten sam obszar siatkówki oka. Wtedy moŜna by mówić o jakimś rozwiązaniu w rodzaju dziurki od klucza: „babkokształtnym” obszarze komórek w siatkówce podłączonym do tej komórki mózgu, która wysyła sygnał: „babka”. Inne komórki - nie naleŜące do tej grupy (stanowiące „antydziurkę od klucza”) - musiałyby być podłączone w sposób umoŜliwiający wysyłanie sygnałów hamujących. W przeciwnym wypadku komórka ośrodkowego układu nerwowego reagowałaby na przykład na białą płaszczyznę równie silnie jak na twarz babki, którą - wraz ze wszystkimi innymi moŜliwymi obrazami - płaszczyzna ta musiałaby „zawierać”. Cała idea reakcji na wybrany obraz polega na braku reakcji na cokolwiek innego. Rozwiązanie typu dziurki od klucza odpada po prostu ze względu na liczby. Nawet gdyby Lettvin nie musiał w Ŝyciu rozpoznawać niczego poza twarzą własnej babki, to jak radziłby sobie z sytuacją, kiedy jej obraz padałby na róŜne części siatkówki? Co miałby zrobić, gdyby zmieniła się wielkość i kształt twarzy, kiedy babka przybliŜała się lub oddalała, obracała się doń profilem, odchylała w tył. uśmiechała lub marszczyła czoło? Gdybyśmy dodali do siebie wszystkie moŜliwe kombinacje dziurek od klucza i antydziurek od klucza, uzyskalibyśmy liczbę astronomiczną! A kiedy zdamy sobie sprawę z tego, Ŝe Lettvin rozpoznaje nie tylko twarz swojej babki, ale takŜe setki innych twarzy, inne fragmenty ciała swej babki i pozostałych ludzi, wszystkie litery alfabetu, tysiące najrozmaitszych przedmiotów, którym kaŜdy z nas codziennie nadaje imię, a to wszystko we wszelkich moŜliwych połoŜeniach i perspektywach, to liczba potencjalnie pobudzonych komórek wydaje się niewyobraŜalna! Amerykański psycholog Fred Attneave, który sam wysunął hipotezę podobną do przedstawionej przez Barlowa, udramatyzował tę wizję za pomocą następującego obliczenia: załoŜywszy nawet, Ŝe - zgodnie z modelem dziurki od klucza - z kaŜdym obrazem i we wszystkich jego permutacjach radzi sobie jedna tylko komórka mózgu, to i tak trzeba by mierzyć objętość ludzkiego mózgu w sześciennych latach świetlnych. Jak zatem moŜliwe jest postrzeganie przy objętości mózgu mierzonej w setkach centymetrów sześciennych? Odpowiedź zaproponowali w latach pięćdziesiątych niezaleŜnie dwaj uczeni: Barlow i Attneave. Sądzą oni, Ŝe układ nerwowy wykorzystuje olbrzymią redundancję wszystkich informacji sensorycznych. „Redundancja” jest terminem z dziedziny teorii informacji, stworzonym przez inŜynierów zajmujących się kwestiami pojemności linii telefonicznych. Informacja, w technicznym znaczeniu tego słowa, stanowi wielkość nieprzewidywalną, mierzoną jako odwrotność oczekiwanego prawdopodobieństwa. Redundancja zaś jest czymś w rodzaju przeciwieństwa informacji, wielkością wyraŜającą stereotypowość. Redundantne informacje czy fragmenty informacji o niczym nie mówią, poniewaŜ ich odbiorca, w pewnym sensie, wie, czego się moŜe spodziewać. Gazety nie drukują tekstów zatytułowanych „Dziś rano wzeszło słońce”. Niosłyby one niemal zero

informacji. Gdyby jednak pewnego ranka słońce nie wzeszło, redaktorzy dzienników, gdyby jacyś przeŜyli, z pewnością napisaliby o tym wiele artykułów. Ich zawartość informacyjna - stanowiąca miarę nieprzewidywalności - byłaby całkiem wysoka. Język, tak w formie mówionej, jak pisanej, jest w duŜej mierze redundantny, stąd moŜliwość skondensowanego języka telegraficznego - polegającego na utracie redundancji i zachowaniu informacji. Wszystko, co wiemy na temat świata, który nas otacza, dociera do nas via komórki nerwowe, terkoczące seriami impulsów niczym karabiny maszynowe. Przez komórkę nerwową przechodzą salwy wyładowań, impulsów o określonym napięciu (którego wartość nie jest istotna), ale których częstość znacząco się zmienia. Zastanówmy się teraz nad zasadami kodowania (szyfrowania informacji). W jaki sposób przełoŜylibyśmy informację ze świata zewnętrznego, dajmy na to dźwięk oboju lub temperaturę kąpieli, na język słów? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to kodowanie za pomocą częstości: im gorętsza woda, tym szybciej karabin maszynowy strzela. Mówiąc inaczej, mózg musiałby mieć termometr dostosowany częstości impulsów. Nie jest to jednak dobry pomysł, poniewaŜ taki byłby nieekonomiczny. Natomiast wykorzystanie redundancji daje moŜliwość stworzenia kodu, który przenosi równie wiele informacji kosztem znacznie mniejszej liczby impulsów. Kiedy mierzy się temperaturę powietrza, przez dłuŜszy czas pozostaje ona mniej więcej taka sama. Sygnalizowanie za pomocą impulsów o duŜej częstości: „Jest gorąco, gorąco, nadal gorąco”, byłoby niepotrzebna rozrzutnością. Lepiej oznajmić: „Nagle zrobiło się gorąco” (z załoŜeniem, Ŝe będzie tak aŜ do następnego zawiadomienia). Ku naszemu zadowoleniu moŜemy stwierdzić, Ŝe tak właśnie zazwyczaj postępują komórki nerwowe, i to nie tylko w przypadku sygnalizowania temperatury, ale niemal we wszystkich sytuacjach. Większość komórek nerwowych jest przystosowana do sygnalizowania zmian w otaczającym świecie. Jeśli z trąbki wydobywa się długi dźwięk o jednej wysokości, to typowa komórka nerwowa, która mówi o tym mózgowi, uŜyje następującego schematu impulsów: zanim trąbka zacznie grać, częstość owych impulsów będzie niska, gdy tylko rozlegnie się dźwięk - wysoka; kiedy dźwięk będzie się utrzymywał - częstość impulsów będzie się zmniejszać do wartości podstawowej, a gdy trąbka ucichnie - częstość wyładowań gwałtownie wzrośnie, po czym znów spadnie do częstości spoczynkowej. Mogłyby teŜ istnieć róŜne rodzaje komórek nerwowych, dajmy na to takie, które ulegają pobudzeniu wyłącznie na początku dźwięku, i takie, które wyładowują się tylko wtedy, gdy dźwięk gaśnie. Podobny uŜytek z redundancji - pomijanie sytuacji, w których świat się nie zmienia - robią komórki, które informują mózg o róŜnicach w natęŜeniu światła, temperatury lub ciśnienia. Wszystko, co dotyczy świata, jest sygnalizowane jako zmiana, i na tym polega ekonomiczność tej metody. JednakŜe nikt z nas nie słyszy, kiedy dźwięk trąbki ma się ku końcowi. Dla nas dźwięk najpierw trwa, a potem dość gwałtownie milknie. Tak to jest i tego właśnie naleŜałoby oczekiwać, poniewaŜ system kodujący jest pomysłowy. Nie eliminuje informacji, tylko redundancję. Mózg jest informowany jedynie o zmianach i na tej podstawie moŜe sobie zrekonstruować resztę. Barlow ujął to trochę inaczej, ale my moŜemy powiedzieć, Ŝe mózg konstruuje wirtualny dźwięk, korzystając z impulsów przekazywanych mu z uszu przez nerwy. Zrekonstruowany wirtualny dźwięk jest kompletny i nie okrojony, pomimo Ŝe same wiadomości zostały z przyczyn ekonomicznych pozbawione wszystkiego poza informacją o zmianach. System ten się sprawdza, poniewaŜ stan świata w danej chwili zwykle niewiele róŜni się od stanu, w jakim znajdował się on chwilę wcześniej. Ciągłe sygnalizowanie stanu świata byłoby ekonomiczne tylko wtedy, gdyby świat zmieniał się kapryśnie, losowo i często. W świecie takim, jaki jest, nasze zmysły nastawione są na oszczędne sygnalizowanie stanów nieciągłości. TakŜe mózg, przyjmując słusznie, Ŝe świat nie zmienia się kapryśnie i losowo,

uŜywa informacji dla zbudowania wewnętrznej wirtualnej rzeczywistości, w której ciągłość zostaje odtworzona. Świat jest czymś w rodzaju redundancji w przestrzeni i układy nerwowe Ŝywych istot wykorzystują tu odpowiednie sztuczki. Narządy zmysłów mówią mózgom o brzegach (krawędziach) obecnych w nim obiektów, a mózgi uzupełniają całą nudną zawartość mieszczącą się między nimi. Przypuśćmy, Ŝe patrzymy na czarny kwadrat na białym tle. Cały obraz zostaje rzucony na siatkówkę; moŜemy sobie ją wyobrazić jako ekran pokryty gęstym dywanem maleńkich fotokomórek - pręcików i czopków. Teoretycznie kaŜda fotokomórka mogłaby relacjonować mózgowi dokładną ilość światła, które na nią pada. To, na co patrzymy, jest jednak wysoce redundantne. Komórki rejestrujące kolor czarny są w przewaŜającej mierze otoczone tymi, które teŜ rejestrują kolor czarny. Zarazem niemal wszystkie komórki odnotowujące obecność bieli otoczone są innymi, takŜe przekazującymi informacje o tym kolorze. Istotny wyjątek stanowią komórki na obrzeŜach. Te po białej stronie sygnalizują biel, podobnie jak sąsiadujące z nimi komórki znajdujące się jeszcze głębiej w białym obszarze. Natomiast komórki sąsiadujące z nimi z drugiej strony połoŜone są juŜ po czarnej stronie. Mózg moŜe dokonać teoretycznej rekonstrukcji całego obrazu juŜ wtedy, gdy pobudzone zostaną wyłącznie komórki siatkówki leŜące na obrzeŜach. Taki sposób niesie z sobą wielką oszczędność impulsów elektrycznych. I znów: redundancja zostaje usunięta, informacja zachowana. W praktyce osiągnięcie tego ekonomicznego celu zapewnia mechanizm zwany hamowaniem obocznym. Oto uproszczona wersja tej zasady, wykorzystująca nasze porównanie do ekranu zbudowanego z fotokomórek. KaŜda fotokomórka jest połączona jednym długim kablem z centralnym komputerem (mózgiem), a takŜe krótszymi kablami ze swoimi bezpośrednimi sąsiadkami na ekranie. Krótkie połączenia przenoszą hamowanie sąsiednich komórek, to znaczy zmniejszają częstość ich wyładowań. Nietrudno dostrzec, Ŝe częstość wysyłanych impulsów będzie najwyŜsza u komórek leŜących wzdłuŜ brzegów, poniewaŜ są one hamowane tylko z jednej strony. Hamowanie oboczne tego typu jest powszechne na niskim poziomie procesu widzenia, zarówno u kręgowców, jak i bezkręgowców. Znów zatem moglibyśmy powiedzieć, Ŝe mózg tworzy wirtualny świat, bardziej kompletny niŜ obraz dostarczony mu przez zmysły Informacja, jaką mózg otrzymuje od zmysłów, dotyczy głównie brzegów; niemniej dzięki obecnemu w nim modelowi potrafi on uzupełnić leŜące pomiędzy nimi fragmenty. Tak jak w wypadku nieciągłości czasowych, tak i tu oszczędność polega na usunięciu - i późniejszym odtworzeniu w mózgu - redundancji. Taka gospodarność nie byłaby moŜliwa, gdyby świat nie składał się z pewnych powtarzalnych elementów. Gdyby odcienie i barwy były w świecie porozrzucane zupełnie przypadkowo, Ŝadne oszczędnościowe odtwarzanie rzeczywistości nie byłoby moŜliwe. Inny rodzaj redundancji bierze się z faktu, Ŝe świat rzeczywisty składa się z wielu linii prostych lub teŜ zakrzywionych w gładki, a tym samym łatwy do przewidzenia (czyli matematycznie odtwarzalny) sposób. Jeśli końce linii są określone, to środek moŜe zostać łatwo uzupełniony dzięki wykorzystaniu prostej reguły, którą mózg juŜ „zna”. Wśród komórek nerwowych odkrytych w mózgach ssaków znajdują się tak zwane detektory linii - neurony, które ulegają pobudzeniu zawsze wtedy, gdy obraz jakiejś prostej linii w pewnym połoŜeniu padnie na dane miejsce w siatkówce, zwane polem recepcyjnym określonej komórki mózgowej. KaŜdą z komórek detektorowych cechuje preferowany kierunek. W mózgu kota są tylko dwa preferowane kierunki - poziom i pion, przy czym liczba obu rodzajów detektorów jest mniej więcej taka sama. U małp natomiast uwzględnione są takŜe inne kierunki. Powracając do zjawiska redundancji, to, co się dzieje, moŜna opisać w następujący sposób. W siatkówce wszystkie komórki leŜące wzdłuŜ linii prostej wysyłają impulsy, których większość jest redundantna. Układ nerwowy stosuje ekonomiczne

rozwiązanie polegające na uŜyciu jednej komórki do rejestracji linii oznaczonej przez określenie jej połoŜenia. Liczne są oznaczane bardzo oszczędnie - albo tylko przez połoŜenie i kierunek, albo przez końce tych linii, a nie przez leŜące pomiędzy końcami punkty o niewielkiej wartości informacyjnej. Mózg tworzy wirtualną linię, uzupełniając brakujące punkty leŜące między jej krańcami. Jeśli jednak jakiś fragment obrazu nagle oddzieli się od reszty i na przykład zacznie przesuwać się tuŜ przy ziemi, będzie to pewna nowość, która powinna zostać zasygnalizowana. Biolodzy rzeczywiście odkryli komórki nerwowe, które pozostają milczące, dopóki coś nie zacznie się poruszać na nieruchomym tle. Komórki te nie reagują, gdy cały obraz się porusza - co odpowiada sytuacji rzekomego ruchu, jaki widzi zwierzę, kiedy samo jest w ruchu. Natomiast ruch mniejszych obiektów na tle nieruchomego otoczenia jest bogaty w informacje i istnieją specjalne, wykrywające go komórki nerwowe. Najsławniejszymi z nich są „detektory owadów”, odkryte u Ŝab przez Lettvina (tego od babki) i jego współpracowników. Detektor owadów to komórka, która jest najwyraźniej ślepa na wszystko z wyjątkiem ruchu małych obiektów na tle nieruchomego podłoŜa. Kiedy w obszar objęty działaniem takiego detektora dostanie się owad, komórka nerwowa wybucha serią szybkich impulsów, co zwykle kończy się nagłym wyrzuceniem przez Ŝabę języka w celu złapania owada. Jeśli owad porusza się po linii prostej, to dla odpowiednio złoŜonego układu nerwowego nawet i ten ruch jest redundancją. Kiedy juŜ uzyska się informację, Ŝe owad porusza się stale w kierunku północnym, to moŜna przyjąć, Ŝe będzie to kontynuował aŜ do kolejnej wiadomości. Posunąwszy takie rozumowanie krok dalej, powinniśmy się spodziewać, Ŝe w mózgu znajdują się komórki receptorowe wyŜszego rzędu, które są szczególnie wraŜliwe na zmianę ruchu, dajmy na to zmianę kierunku lub prędkości. Lettvin i jego współpracownicy odkryli, znów u Ŝaby, rodzaj komórek, które zdają się właśnie tak reagować. Oto jak opisują oni ten eksperyment w artykule w „Sensory Communication” (1961): Zacznijmy od pustej szarej sfery, która będzie polem widzenia. Komórka detektora zwykle nie reaguje na włączanie czy wyłączanie światła. Pozostaje w milczeniu. Teraz wprowadzamy jakiś mały ciemny obiekt, o średnicy dajmy na to 1-2 stopni. Przedmiot się porusza i niemal niezaleŜnie od miejsca po pewnym czasie ruch ten zostaje nagle „zauwaŜony” przez komórkę. Od tej chwili gdziekolwiek obiekt się przesuwa, jest przez komórkę śledzony. KaŜde jego poruszenie, nawet najlŜejsze drgnięcie, wywołuje serię impulsów, które następnie ulegają wyhamowaniu aŜ do poziomu szmeru, który trwa, dopóki obiekt jest widoczny. Jeśli obiekt nadal się porusza, to wszelkie nieciągłości jego ruchu, takie jak zakręt, nawrót i tak dalej, sygnalizowane są kolejnymi seriami impulsów pojawiającymi się na tle pewnego podstawowego szmeru, który mówi nam, Ŝe obiekt jest nadal widoczny dla komórki... A zatem, podsumowując, wydaje się, Ŝe układ nerwowy na kolejnych, coraz to wyŜszych poziomach dostraja się tak, aby silnie reagować na zdarzenia nieoczekiwane, a słabo lub wcale - na oczekiwane. Wraz z sukcesywnym przechodzeniem na wyŜsze poziomy definicja tego, co naleŜy do zdarzeń nieoczekiwanych, coraz bardziej się komplikuje. Na poziomie najniŜszym informacją jest kaŜda plamka światła. Na następnym - informację stanowią juŜ tylko brzegi. Jeszcze wyŜej, poniewaŜ wiele brzegów jest prostych, informacją są krańce brzegów. Na kolejnym poziomie przekazem jest wyłącznie ruch. Potem tylko zmiana szybkości lub kierunku ruchu. UŜywając terminologii z teorii kodów Barlowa, moŜna powiedzieć, Ŝe układ nerwowy uŜywa krótkich, oszczędnych słów dla wiadomości powtarzających się i oczekiwanych, a długich i rozbudowanych dla opisania zdarzeń rzadkich i zaskakujących. Przypomina to trochę język mówiony, w którym słowa najkrótsze to te, których się najczęściej uŜywa (ujmuje to tak zwane prawo Zipfa). Przedstawiając ten pogląd w sposób krańcowy, stwierdzamy, Ŝe zazwyczaj mózgowi nie trzeba nic mówić, poniewaŜ to,

co się dzieje, nie odbiega od normy. KaŜda informacja byłaby redundantna. Mózg jest chroniony przed redundancją przez hierarchiczny układ filtrów, z których kaŜdy dostrojony jest tak, aby usuwać oczekiwane zjawiska określonego typu. Wynika z tego, Ŝe zestaw filtrów nerwowych składa się na rodzaj kompletnego opisu pewnego stanu normalnego, na statystyczny opis właściwości świata, w którym dane stworzenie Ŝyje. Jest to nerwowy odpowiednik rezultatu naszych rozwaŜań przedstawionych w poprzednim rozdziale - stwierdzenia, Ŝe geny kaŜdego gatunku współtworzą statystyczny opis światów, w których przodkowie owych gatunków Ŝyli i podlegali działaniu doboru naturalnego. Widzimy teraz, Ŝe jednostki kodowania sensorycznego, z którymi mózg porównuje otaczające go środowisko, takŜe stanowią jego statystyczny opis. Jednostki te wybrane są tak, aby pomijać zdarzenia pospolite, a podkreślać rzadkie. Nasz hipotetyczny zoolog przyszłości powinien zatem być w stanie zrekonstruować statystyczne własności świata, w jakim Ŝyło nieznane zwierzę - odczytać, co było dla niego normą, a co rzadkością - badając jego układ nerwowy i mierząc statystyczne preferencje w dostrojeniu tego układu. Wnioskowanie owego zoologa miałoby charakter pośredni, tak samo jak w wypadku genów. Nie byłoby bezpośrednim odczytywaniem informacji na temat świata, w którym zwierzę Ŝyło, ale raczej wysnuwaniem wniosków poprzez przegląd skrótów, którymi mózg owego stworzenia zwykł ten świat opisywać. Urzędnicy państwowi uwielbiają akronimy takie jak NIK (NajwyŜsza Izba Kontroli) czy MEN (Ministerstwo Edukacji Narodowej); świeŜo upieczony biurokrata na pewno potrzebowałby słownika takich skrótów, rodzaju ksiąŜki szyfrowej. Ktoś, kto przypadkowo znalazłby taką ksiąŜkę na ulicy, łatwo by się zorientował - sprawdzając, jakim instytucjom nadano w niej skróty - z jakiego urzędu ona pochodzi (jeśli pewnym zwrotom przypisano skróty, to znaczy, Ŝe są one zapewne w tym ministerstwie uŜywane nagminnie). Sama taka przechwycona ksiąŜka kodowa nie jest szczegółowym opisem Ŝadnego świata, stanowi jednak statystyczne podsumowanie świata takiego rodzaju, który w sposób lapidarny opisuje kod zawarty w tej ksiąŜce. MoŜna sobie wyobrazić, Ŝe mózg kaŜdego zwierzęcia jest wyposaŜony w liczne szufladki, w których magazynuje podstawowe obrazy, przydatne podczas odtwarzania waŜnych lub powtarzających się właściwości świata, w jakim zwierzę to Ŝyje. Choć w ślad za Barlowem podkreślam znaczenie procesu uczenia jako sposobu wypełniania tych szufladek, nie ma powodu, aby dobór naturalny, operując genami, nie mógł się do tego przyczyniać. A w takim razie, nawiązując do toku rozumowania z poprzedniego rozdziału, moglibyśmy powiedzieć, Ŝe owe mózgowe szufladki zawierają obrazy z przeszłości danego gatunku. MoŜna by to nawet nazwać nieświadomością zbiorową, gdyby nie nasuwające się niepoŜądane skojarzenia. Preferencje obecne w zestawie takich zgromadzonych w szufladkach obrazów stanowią jednak odbicie nie tylko tego, co jest statystycznie niespotykane w świecie zwierzęcia. Dobór naturalny stara się o to, aby repertuar wirtualnych modeli zgromadzony w mózgu zawierał spory procent obrazów, których szczególne znaczenie czy charakter sprawiają, Ŝe są one waŜne, nawet jeśli nieczęsto uŜywane. MoŜe się zdarzyć, Ŝe zwierzęciu wystarczy jednorazowe uruchomienie jakiegoś złoŜonego wzoru, dajmy na to kształtu samicy jego własnego gatunku. Będzie to miało jednak szczególne znaczenie, musi być bowiem wykonane bezbłędnie i sprawnie. Dla ludzi rozpoznawanie twarzy jest zdarzeniem zarówno pospolitym, jak i posiadającym wielkie znaczenie. Tak samo jest w przypadku małp Ŝyjących w społecznościach. Odkryto, Ŝe w mózgu małpy występuje specjalna klasa komórek, które ulegają maksymalnemu pobudzeniu tylko wtedy, kiedy zwierzętom tym przedstawiony zostanie obraz kompletnej twarzy. Jak wiadomo, ludzie, którzy doznali urazu pewnego obszaru mózgu, doświadczają bardzo dziwnej, wybiórczej ślepoty. Nie rozpoznają twarzy. Poza tym widzą wszystko całkiem normalnie, takŜe zarysy twarzy i poszczególne jej elementy. Mogą opisać nos, oczy i usta oglądanego człowieka. Nie mogą natomiast rozpoznać Ŝadnej twarzy, nawet gdyby naleŜała do najukochańszej istoty na świecie.

Zdrowi ludzie nie tylko rozpoznają twarze. Sprawiamy takie wraŜenie, jakbyśmy koniecznie chcieli dopatrzyć się twarzy nawet tam, gdzie ich wcale nie ma. Widzimy twarze w zaciekach na suficie, w zarysach zboczy górskich, w chmurach czy marsjańskich skałach. Całe pokolenia romantyków widziały ludzką twarz w układzie kraterów KsięŜyca. Londyński „Daily Express” z 15 stycznia 1998 roku poświęcił całą kolumnę na opis tego, jak to pewna irlandzka gospodyni domowa ujrzała twarz Jezusa w swojej ścierce do kurzu: „MoŜna się spodziewać, Ŝe wkrótce pod drzwi jej domku napłynie rzeka pielgrzymów [...] Ksiądz z parafii owej kobiety powiedział: „Nigdy wcześniej, przez 34 lata mego kapłaństwa, niczego podobnego nie widziałem”. Towarzyszące temu tekstowi zdjęcie ukazuje wzór, jaki powstał na brudnej ścierce, w istocie przypominający nieco twarz człowieka; był tam niewyraźny zarys oka i coś, co mogłoby być nosem. „Daily Express” przypomina inne podobne do tej historie, w tym o podanej niegdyś w kawiarni w Nashville „mateczce bułeczce” „przypominającej twarz Matki Teresy w wieku 86 lat”. Bułka ta, umieszczona na wystawie, wywoływała ogromne poruszenie aŜ do chwili, gdy „wiekowa siostra napisała do właściciela kawiarni z prośbą o usunięcie bułki z witryny”. Gotowość mózgu do konstruowania obrazu twarzy przy najmniejszej nawet zachęcie jest przyczyną godnego uwagi złudzenia optycznego. Weźmy maskę przedstawiającą ludzką twarz, na przykład prezydenta Clintona czy jakąkolwiek inną ze sprzedawanych na bale przebierańców. Postawmy ją w dobrym oświetleniu i spójrzmy na nią z odległego końca pokoju. Nic dziwnego, Ŝe wyda się prawdziwa, gdy patrzy się na nią z normalnej wypukłej strony. Ale teraz odwróćmy ją tyłem i przyjrzyjmy się jej z podobnej odległości. Większość ludzi natychmiast zamiast wklęsłego negatywu zobaczy normalną, wypukłą twarz. Jeśli sprawia to komuś kłopot, moŜna spróbować odpowiednio dostosować światło. Pomocne moŜe być teŜ zamknięcie jednego oka, choć nie jest to wcale konieczne. Złudzenie polega na tym, Ŝe wklęsła maska wygląda jak wypukła twarz. Nos, brwi i usta wystają w naszą stronę i wydają się być bliŜsze niŜ uszy. WraŜenie będzie jeszcze silniejsze, gdy przesuniemy się w jedną czy drugą stronę lub kucniemy czy staniemy na palcach. Będzie nam się wydawać, Ŝe ta pozornie wypukła twarz obraca się za nami w dziwny, niemal magiczny sposób. Nie mówię tu o dość częstym doświadczeniu, jakiego doznajemy w obliczu dobrego portretu, kiedy zmieniając swoje połoŜenie, mamy wraŜenie, Ŝe osoba na nim przedstawiona wodzi za nami oczami. Złudzenie związane z wklęsłą maską jest duŜo bardziej przeraŜające. Wydaje się, Ŝe obraca się ona w przestrzeni. Ta twarz naprawdę, NAPRAWDĘ wydaje się obracać. Mam w swoim pokoju wklęsłą maskę Einsteina i moi goście zdumiewają się na jej widok. Najsilniejsze wraŜenie powstaje wtedy, kiedy ustawi się takie kuriozum na powoli obracającym się talerzu gramofonu. Gdy maska zwraca ku nam swoją wypukłą stronę, patrzy się na nią w sposób „zgodny ze zdrowym rozsądkiem”. Kiedy jednak pojawia się jej pusta strona, nagle zaczyna się dziać coś niezwykłego. Zaczynamy widzieć takŜe wypukłą twarz, ale poruszającą się w przeciwnym kierunku. PoniewaŜ jedna z tych twarzy (dajmy na to, naprawdę wypukła) obraca się zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, a druga (pseudowypukła) w stronę przeciwną, twarz, która nasuwa się na pole widzenia, zdaje się wchłaniać tę, która się od niego oddala. Gdy obroty się powtarzają, widzimy, Ŝe pseudowypukła (a naprawdę wklęsła) twarz obraca się przez chwilę w złą stronę, aŜ prawdziwie wypukła twarz nie pojawi się i nie pochłonie tej wirtualnej. Cała ta gra iluzji sprawia bardzo niepokojące wraŜenie i nie znika niezaleŜnie od tego, jak długo obserwujemy to zjawisko. Nie moŜna się do tego przyzwyczaić i uwolnić od złudzenia. CóŜ się tutaj dzieje? Próbę wyjaśnienia tej sprawy podzielmy na dwa etapy. Po pierwsze, spróbujmy odgadnąć, dlaczego widzimy wklęsłą stronę maski jako wypukłą. Po drugie, wyjaśnijmy, dlaczego negatyw sprawia wraŜenie, iŜ porusza się w przeciwną stronę. Zgodziliśmy się juŜ co do tego, Ŝe nasz mózg świetnie sobie radzi z konstruowaniem twarzy w swojej wewnętrznej przestrzeni symulacyjnej, mało tego: Ŝe robi to z niezwykłym zapałem.

Informacja, którą oczy przekazują mózgowi, pasuje zarówno do informacji o wklęsłości maski, jak teŜ do hipotezy alternatywnej - Ŝe maska ta jest wypukła. Mózg podczas symulacji wybiera drugą moŜliwość, być moŜe właśnie z powodu swej gorącej potrzeby dostrzegania twarzy. Pomija więc informację pochodzącą od oczu, która stanowi: „To jest wklęsłe”, a w zamian wsłuchuje się w informację głoszącą: „To jest twarz, to jest twarz, twarz, twarz”. Twarze przecieŜ są zawsze wypukłe. Mózg wyciąga więc z odpowiedniej szufladki model twarzy, która z natury swej jest wypukła. Skonstruowawszy juŜ sobie model wypukłej twarzy, mózg zostaje kompletnie zaskoczony, kiedy maska zaczyna się obracać. Dla uproszczenia załóŜmy, Ŝe maska przedstawia Olivera Cromwella i jego sławne brodawki są widoczne z obu stron maski. Kiedy patrzy się na puste wnętrze nosa, który tak naprawdę sterczy w stronę przeciwną do obserwatora, wzrok pada wprost na prawą jego stronę, gdzie widać wyraźną brodawkę. JednakŜe na skonstruowanym przez mózg obrazie wirtualnym nos wystaje pozornie w kierunku osoby patrzącej, a zatem brodawka musi znajdować się po lewej stronie wirtualnego oblicza Cromwella - gdyŜ widzimy go wówczas jak w lustrzanym odbiciu. Gdyby obracała się maska naprawdę wypukła, nasze oczy widziałyby coraz większą część tej strony, której byśmy się spodziewali, a coraz mniejszą tej, której spodziewalibyśmy się widzieć coraz mniej. Tymczasem dlatego, Ŝe maska w istocie jest wklęsła, dzieje się coś przeciwnego. Wzajemne proporcje obrazu powstającego na siatkówce zmieniają się w taki sposób, jakiego masz mózg oczekiwałby od maski wypukłej, lecz obracającej się w przeciwnym kierunku. I to właśnie jest złudzenie, którego doświadczamy. Mózg rozwiązuje tę nieuchronną sprzeczność - kiedy jedna strona zajmuje miejsce drugiej - w jedyny moŜliwy sposób (jedyny, zwaŜywszy jego uparte obstawanie przy załoŜeniu, Ŝe maska jest wypukła): wytwarza wirtualny model jednej twarzy wchłaniającej drugą twarz. Rzadkie zaburzenie mózgu, które niszczy u człowieka zdolność rozpoznawania twarzy, zwane jest prozopagnozją. Choroba ta jest następstwem uszkodzenia pewnych obszarów mózgu, co stanowi potwierdzenie istnienia w nim „szufladki twarzy”. Nie wiem, ale mógłbym się załoŜyć, Ŝe osoby cierpiące na prozopagnozję nie doświadczyłyby złudzenia związanego z wklęsłą maską. Francis Crick omawia tę chorobę w swej ksiąŜce Zdumiewająca hipoteza66 wraz z innymi zaburzeniami mózgu, które mówią wiele o pracy tego narządu. Jedna z chorych uznała swój stan za przeraŜający, co - zdaniem Cricka - wcale nie było dziwne: [...] przedmioty i postacie widziane przez nią w jednym miejscu, nagle pojawiały się w innym, a ona nie była świadoma ich ruchu. Szczególnie męczyło ją przechodzenie przez ulicę - samochód, który wydawał się znacznie oddalony, nagle pojawiał się bardzo blisko [...]. W pewnym sensie widziała świat podobny do oświetlanego stroboskopem parkietu dyskoteki. Kobieta ta miała takie same umysłowe szufladki pełne obrazów umoŜliwiających zmontowanie wirtualnego świata jak kaŜdy z nas. Obrazy te same w sobie były najprawdopodobniej absolutnie właściwe. Coś złego jednak stało się z oprogramowaniem niezbędnym dla ukształtowania z nich harmonijnie zmieniającego się obrazu rzeczywistości. Jeszcze inni chorzy tracą zdolność konstruowania wirtualnej głębi: widzą świat tak, jakby otaczające ich obiekty były płaskie, niczym kartonowe wycinanki. Jeszcze inni rozpoznają tylko takie przedmioty, które pokazywane im są pod odpowiednim kątem. KaŜdemu z nas wystarczy zobaczyć rondel z boku, aby bez najmniejszego trudu rozpoznać go takŜe z góry. Pacjenci, o których mowa, prawdopodobnie stracili moŜność manipulowania swymi wirtualnymi obrazami przedmiotów i ich obracania. Technika rzeczywistości wirtualnej podsuwa nam język potrzebny do rozwaŜań na temat takich operacji i o tym właśnie będziemy mówili tutaj za chwilę. Nie będę się przy tym zanadto zagłębiał w zagadnienia współczesnej rzeczywistości wirtualnej, która z pewnością tak czy inaczej wkrótce stanie się przestarzała. Jej techniki zmieniają się równie szybko, jak wszystko co dotyczy komputerów. Pomówmy jednak o

sprawach zasadniczych. Aby oglądać obrazy wirtualne, trzeba wpierw załoŜyć rodzaj hełmu. W hełmie tym umieszczone są na wprost kaŜdego oka maleńkie ekrany komputerowe. Obraz prezentowany prawemu oku jest niemal identyczny jak ten, który widzi oko lewe, poza niewielkim przesunięciem, które sprawia, Ŝe oglądamy obraz jako trójwymiarowy. Wyobraźmy sobie jakąś zaprogramowaną komputerowo scenerię: moŜe to będzie Partenon, w całości i w swoich oryginalnych jaskrawych barwach. Albo teŜ wyimaginowany krajobraz Marsa, czy moŜe ogromnie powiększone wnętrze komórki. Lub na początek niechaj to będzie kadr z jakiegoś trójwymiarowego filmu. A teraz weźmy pod uwagę to, Ŝe zasada rzeczywistości wirtualnej przewiduje sprzęŜenie zwrotne między obrazem i widzem. Komputer nie tylko prezentuje nam pewne kadry, on teŜ reaguje na nasze działania. Hełm jest tak skonstruowany, Ŝe rejestruje wszystkie zwroty głowy; istnieją teŜ sensory reagujące na ruchy rąk. Informacje o wszystkich ruchach przekazywane są w sposób ciągły do komputera, który - i tu docieramy do sedna sprawy - jest tak zaprogramowany, aby zmieniać scenerię prezentowaną oczom, i to dokładnie w taki sam sposób, jak by się to działo, gdybyśmy obracali głową w świecie rzeczywistym. Kiedy, dajmy na to, odwracamy głowę do tyłu, widzimy, jak kolumny Partenonu przesuwają się, i po chwili dostrzegamy posąg, który jeszcze przed chwilą był „za nami”. W wersji bardziej zaawansowanej ruchy całego ciała widza rejestrowane są przez czujniki podłączone do trykotu opinającego jego ciało. Teraz komputer dowiaduje się teŜ o tym, Ŝe siadamy, wstajemy czy machamy rękami. MoŜna spacerować z jednego krańca Partenonu do drugiego, mijać kolumny, które zostają za nami w miarę, jak komputer zmienia obraz zgodnie z kaŜdym przedsięwziętym przez nas krokiem. Przy tym wypada zachować ostroŜność, bo nie jest się przecieŜ w Atenach na Akropolu, ale w jakimś zagraconym pomieszczeniu komputerowym. W istocie obecne systemy rzeczywistości wirtualnej najczęściej przymocowują nas do komputera skomplikowaną plątaniną kabli, a więc dla naszych rozwaŜań wyobraźmy sobie jakieś rozwiązanie z przyszłości - wykorzystujące do takiej łączności fale radiowe lub promieniowanie podczerwone teraz moŜemy juŜ swobodnie poruszać się w świecie rzeczywisty i doświadczać wirtualnego świata, który został dla nas zaprogramowany. Skoro komputer wie, gdzie jest nasz trykot, nie ma najmniejszego powodu, aby nie zaprezentował nam obrazu naszej własnej postaci, czegoś w rodzaju awatara (wcielenia), umoŜliwiają nam spojrzenie w dół, na swe „nogi”, które mogą się znacznie róŜnić od naszych rzeczywistych kończyn. Moglibyśmy oglądać dłonie swego wcielenia, poruszające się tak jak nasze prawdziwe dłonie Jeśli uŜyjemy rąk do podniesienia jakiegoś wirtualnego obiektu powiedzmy greckiej urny, będzie on wędrował w górę w miarę, jak będziesz go „podnosił”. Gdyby ktoś inny, na przykład w innym kraju, włoŜył inny komplet urządzeń podłączony do tego samego komputera, to w zasadzie mógłbyś zobaczyć jego wcielenie, a nawet wymienić z nim wirtualny uścisk dłoni (choć przy obecnym poziomie rozwoju techniki wirtualnej takie dwa wcielenia raczej przeszłyby przez siebie niczym duchy). Technicy i programiści wciąŜ szukają takich rozwiązań, które pozwoliłyby stworzyć złudzenie odpowiedniej faktury przedmiotu i umoŜliwiłyby poczucie oporu, jaki stawia prawdziwa materia. Kiedy odwiedziłem wiodącą angielską spółkę wytwarzającą systemy rzeczywistości wirtualnej, dowiedziałem się, Ŝe dostają wiele listów od ludzi, którzy chcą mieć wirtualnego partnera seksualnego. MoŜe w przyszłości kochankowie rozdzieleni przez Atlantyk będą wymieniać pieszczoty za pośrednictwem Internetu, tyle Ŝe nieco skrępowani koniecznością włoŜenia rękawic i trykotu podłączonego z miernikami kontrolującymi napięcie i poduszeczkami reagującymi na ciśnienie poszczególnych fragmentów ciała. Przenieśmy się teraz z krainy marzeń na grunt bardziej praktyczny i zastanówmy się nad wykorzystaniem wirtualnej rzeczywistości w Ŝyciu codziennym. Współcześni lekarze uciekają się do pomocy niezwykle pomysłowego urządzenia diagnostycznego, jakim jest

endoskop. Jest to rurka, którą wsuwa się, dajmy na to, przez gardło czy odbyt w celu dokonania rozpoznania, a czasem nawet przeprowadzenia operacji chirurgicznej. Dzięki jej konstrukcji moŜna prowadzić tę długą sondę przez skręty jelita. Sam endoskop wyposaŜony jest w maleńki obiektyw kamery telewizyjnej umieszczony na przodzie i światłowód. Na końcu sondy moŜna tez umieszczać rozmaite zdalnie sterowane narzędzia, jak na przykład mikroskalpele czy pesety, którymi chirurg moŜe się posługiwać. Dzięki endoskopii chirurg obserwuje skutki swoich działań na ekranie telewizyjnym, a zdalnie sterowane narzędzia wprawia w ruch po prostu palcami. JednakŜe, jak zauwaŜyło wiele osób (nie tylko Jaron Lanier, który ukuł samo określenie „rzeczywistość wirtualna”), byłoby w zasadzie moŜliwe doprowadzenie do tego, by chirurg miał wraŜenie, Ŝe stał się bardzo mały i znajduje się wewnątrz ciała pacjenta. Pomysł jest w tej chwili na etapie wstępnych badań, musimy więc na razie uciec się do fantazji, by wyobrazić sobie, w jaki sposób technika ta mogłaby działać w następnym stuleciu. Chirurg przyszłości nie będzie więc musiał szorować rąk do operacji, gdyŜ w ogóle nie będzie się zbliŜał do swego pacjenta. Wyobraźmy sobie, Ŝe lekarz stoi w przestronnym pomieszczeniu, połączony przez radio z endoskopem umieszczonym w jelicie chorego. Miniaturowe ekrany umieszczone przed kaŜdym z oczu lekarza dają trójwymiarowy obraz wnętrza pacjenta, a dokładniej fragmentu jelita leŜącego na wprost końca endoskopu. Kiedy lekarz zwraca głowę w lewo, komputer automatycznie obraca zakończenie endoskopu w tę samą stronę. Kąt widzenia kamery wewnątrz jelita wiernie oddaje ruchy głowy lekarza we wszystkich trzech płaszczyznach. Lekarz powoduje wsunięcie się endoskopu głębiej, wykonując kilka kroków do przodu. Pomału i ostroŜnie, by nie uszkodzić tkanek, komputer wprowadza endoskop coraz głębiej, zawsze zgodnie z kierunkiem obieranym przez chirurga, znajdującego się w zupełnie innym miejscu. Na lekarzu sprawia to wraŜenie, Ŝe spaceruje we wnętrzu chorego. I nie dawałoby to nawet odczuć klaustrofobicznych. Zgodnie z przestrzeganymi obecnie zasadami operowane jelito musiałoby być bowiem dobrze wypełnione powietrzem, inaczej jego ścianki zapadłyby się wokół chirurga, zmuszając go raczej do czołgania niŜ swobodnego chodzenia. Znalazłszy to, czego wypatrywał, dajmy na to złośliwy guz nowotworowy, lekarz wybrałby ze swej wirtualnej torby lekarskiej niezbędne narzędzie. MoŜe najwygodniej byłoby wyobrazić je sobie w postaci piły łańcuchowej, której obraz generuje komputer. Patrząc przez swe podwójne ekrany na powiększony, trójwymiarowy obraz nowotworu, chirurg widziałby wirtualną piłę łańcuchową w swoich wirtualnych rękach i ruszyłby do pracy, odcinając guz zupełnie tak, jakby to był pień drzewa, którego trzeba się pozbyć z ogrodu. W rzeczywistym wnętrzu pacjenta odpowiednikiem piły łańcuchowej jest oczywiście ultracienki promień lasera. Ruchy ręki chirurga dźwigającego „piłę łańcuchową” byłyby przez komputer zmniejszane niczym za pomocą pantografu do niezbędnych mikro-ruchów działka laserowego, umieszczonego na zakończeniu endoskopu. Dla celów naszego wywodu wystarczy powiedzieć, Ŝe nie ma teoretycznie Ŝadnych przeszkód, aby nie moŜna by było - za pomocą technik wirtualnych - stworzyć wraŜenia spacerowania wewnątrz czyjegoś jelita. Nie do końca jestem pewien, czy rzeczywiście przydałoby się to na coś chirurgom. Powiedzmy jednak, Ŝe tak, aczkolwiek pewien konsultant medyczny był dość sceptyczny, kiedy go o to wprost zapytałem. Ten sam zresztą lekarz mówi o sobie i o swych kolegach gastroenterologach jako o wyspecjalizowanych hydraulikach. Zwykli hydraulicy teŜ czasem uŜywają endoskopów o większych rozmiarach do badania stanu róŜnych instalacji domowych. Wprowadzają teŜ do rur odpowiednie narzędzia, które przetykają kanały odpływowe. Oczywiście metoda obmyślona przeze mnie dla chirurgów dałaby się przenieść na grunt hydrauliki! Aby zlikwidować blokadę, hydraulik „wędrowałby” (moŜe „płynął”?) w dół wirtualnej rury kanalizacyjnej z wirtualną lampką górniczą na hełmie i wirtualnym kilofem w dłoni.

Partenon z mego pierwszego przykładu nie istniał nigdzie poza komputerem. Z równym powodzeniem moglibyśmy się znaleźć w obliczu innych elektronicznych tworów, jak anioły, harpie czy skrzydlate jednoroŜce. Moi hipotetyczni chirurg i hydraulik wędrowali natomiast po wirtualnym świecie przystosowanym tak, by przypominał zmapowany fragment rzeczywistości - prawdziwe wnętrze rury kanalizacyjnej czy ludzkiego jelita. Wirtualny świat zaprezentowany chirurgowi na dwóch ekranach był niewątpliwie dziełem komputera, ale powstał w ściśle określony sposób. Poza tym było tam prawdziwe działko laserowe, aczkolwiek pokazane w postaci piły łańcuchowej, poniewaŜ miało przypominać rzeczywiste narzędzie przeznaczone do zmagań z guzem (którego wielkość była w tych warunkach porównywalna z wielkością samego lekarza). Postać całej tej rzeczywistości wirtualnej miała odwzorowywać - w sposób moŜliwie najbardziej wygodny dla operującego chirurga - szczegóły rzeczywistego wnętrza pacjenta. I wokół takiej właśnie odpowiednio przystosowanej, ograniczonej rzeczywistości wirtualnej obraca się treść niniejszego rozdziału. UwaŜam, Ŝe kaŜdy gatunek wyposaŜony w układ nerwowy uŜywa tego układu do konstruowania modelu swego własnego świata, nieustannie modyfikowanego przez nowe dane napływające z narządów zmysłów. Natura tego modelu moŜe zaleŜeć od tego, w jaki sposób określony gatunek ma zamiar go uŜyć w odniesieniu do tego, co uwaŜa za rzeczywisty świat. Wyobraźmy sobie szybującą mewę, która zgrabnie wykorzystuje prądy wznoszące nad morskim klifem. Nawet jeśli ptak nie porusza skrzydłami, nie znaczy to, Ŝe mięśnie jego skrzydeł są całkiem bezczynne. Zarówno one, jak i mięśnie ogona stale dokonują maleńkich korekt, dostosowując tor lotu ptaka do wszelkich zawirowań powietrza. Gdybyśmy umieścili w komputerze informacje o stanie wszystkich nerwów nadzorujących w jakimś odcinku czasowym działanie tych mięśni, to komputer mógłby w zasadzie zrekonstruować najdrobniejsze szczegóły prądów powietrznych, z których ptak korzystał. Zrobiłby to poprzez przyjęcie załoŜenia, Ŝe sama budowa ptaka umoŜliwia mu latanie. ZałoŜenie to byłoby podstawą do skonstruowania stale uaktualnianego „modelu” otaczającego ptaka powietrza. Byłby to model dynamiczny, podobny do modelu globalnego układu pogodowego, który ciągle podlega adjustacjom na podstawie nowych danych dostarczanych ze stacji meteorologicznych, satelitów i innych źródeł, a którego ekstrapolacja umoŜliwia prognozowanie przyszłości. Model taki pomaga nam przewidzieć jutrzejszą pogodę; model mewy byłby teoretycznie zdolny „doradzić” ptakowi, jak korygować napięcie mięśni swoich skrzydeł i ogona, aby szybować gładko przez kolejne sekundy lotu. Oczywiście celem tych rozwaŜań jest stwierdzenie, Ŝe choć Ŝaden ludzki programista nie skonstruował jeszcze komputerowego modelu umoŜliwiającego doradzanie mewom, jak korygować ruchy skrzydeł i ogona, to jednak właśnie tego rodzaju model nieustannie działa w mózgu naszej mewy i kaŜdego innego ptaka w locie. Podobne modele, wstępnie zaprogramowane przez geny i doświadczenie z przeszłości, oraz w kaŜdej milisekundzie poddawane aktualizacji przez napływające dane zmysłowe, pracują wewnątrz czaszki kaŜdej płynącej ryby, kaŜdego galopującego konia czy kaŜdego analizującego echo nietoperza. Pomysłowy wynalazca, Paul MacCready, największą popularność zyskał skonstruowaniem nadzwyczajnie wydajnych maszyn latających - napędzanych siłą ludzkich mięśni Gossamer Condor i Gossamer Albatross, a takŜe wykorzystującego baterie słoneczne Solar Challenger. On teŜ w 1985 roku skonstruował model olbrzymiego kredowego pterozaura z rodzaju Quetzalcoatlus w skali 1:2. Ten olbrzymi gad latający, o rozpiętości skrzydeł porównywalnej z rozpiętością skrzydeł lekkiego samolotu, prawie nie miał ogona, a zatem jego lot musiał być niestabilny. Jak powiedział John Maynard Smith, który nim został zoologiem, studiował inŜynierię lotniczą, mogło to dawać owemu gadowi przewagę w postaci łatwości manewrowania, ale jednocześnie wymagało nieustannych korekt ustawienia powierzchni nośnych. Gdyby replikę wykonaną przez MacCready’ego pozbawić bardzo

szybkiego komputera, który podobnych korekt bez przerwy dokonywał, model rozbiłby się natychmiast o ziemię. Prawdziwy Quetzalcoatlus musiał mieć więc w głowie niezły komputer chroniący go przed katastrofą. Wcześniejsze pterozaury miały długie ogony, w niektórych wypadkach zakończone czymś, co wyglądało jak rakietka do ping-ponga. Zapewniały one tym gadom znaczną stabilność w locie, choć kosztem zdolności manewrowych. Wydaje się, Ŝe w ewolucji późnych, prawie bezogonowych pterozaurów, takich jak Quetzalcoatlus, zaszło przesunięcie od stabilności okupionej trudnościami w manewrowaniu, do łatwości w manewrowaniu okupionej brakiem stabilności. Podobny trend daje się zaobserwować w ewolucji wytwarzanych przez człowieka aeroplanów. W obu wypadkach realizacja tego trendu była moŜliwa tylko dzięki zwiększeniu mocy komputera Tak jak u mewy, tak i u pterozaurów, komputer pokładowy w czaszce musiał wytwarzać coraz doskonalszy model symulacyjny zwierzęcia oraz powietrza, w którym zwierzę to leciało. My ludzie, my ssaki, my zwierzęta zamieszkujemy światy wirtualne złoŜone z elementów, które są, na coraz wyŜszych poziomach, potrzebne dla stworzenia wizji świata realnego. Oczywiście czujemy się tak, jakbyśmy byli solidnie osadzeni w świecie rzeczywistym - i tak właśnie powinno być, jeśli oprogramowanie naszej ograniczonej rzeczywistości wirtualnej jest dobre. A jest bardzo dobre - zazwyczaj w ogóle nie zauwaŜamy, Ŝe ono istnieje, dopóki coś nie zaczyna szwankować. Kiedy tak się dzieje, doświadczamy złudzeń lub halucynacji, choćby takich jak złudzenie z wklęsłą maską, o której była mowa wcześniej. Brytyjski psycholog Richard Gregory zwrócił szczególną uwagę na złudzenia wzrokowe, uwaŜając, Ŝe mówią one duŜo o tym, jak działa mózg. W ksiąŜce Oko i mózg67 opisuje on widzenie jako aktywny proces, w którym mózg stawia pewną hipotezę na temat tego, co się dzieje na zewnątrz, po czym sprawdza ową hipotezę w oparciu o dane napływające z narządów zmysłów. Jednym z najczęściej cytowanych jest złudzenie wzrokowe zwane sześcianem Neckera. Jest to prosty rysunek sześcianu przypominający kostkę zrobioną z metalowych prętów. Rysunek ten to dwuwymiarowy układ linii na papierze. Normalny człowiek dostrzega w nim jednak sześcian. Mózg tworzy sobie z tego dwuwymiarowego układu linii na papierze model trójwymiarowy. Jest to w istocie coś, co mózg czyni niemal zawsze, gdy patrzymy na jakiś obrazek. Płaski układ linii na papierze odpowiada jednak dwom alternatywnym trójwymiarowym modelom tworzonym przez mózg. Przyjrzyjmy się sześcianowi nieco dłuŜej, a zobaczymy, Ŝe zacznie przeskakiwać. Ścianka, która wydawała nam się najbliŜsza, nagle stanie się najdalszą. Przyglądajmy się dalej, a zobaczymy, Ŝe obraz „sześcianu” w jego pierwszej wersji powraca. Mózg mógł zostać zaprogramowany, by wybrać arbitralnie jeden z tych modeli - na przykład pierwszy, jaki mu się ukaŜe, nawet gdyby drugi model przystawał równie dobrze do informacji uzyskiwanej z siatkówek oczu. W rzeczywistości jednak mózg wybiera inne rozwiązanie - utrzymywania kaŜdego modelu (czy hipotezy) na przemian przez kilka sekund. Dlatego właśnie obrazy sześcianów się zmieniają i to wyjaśnia nam całą zagadkę. Nasz mózg tworzy trójwymiarowy model. To właśnie jest wirtualna rzeczywistość w naszych głowach. Kiedy patrzymy na jakieś prawdziwe drewniane pudełko, nasze oprogramowanie symulacyjne otrzymuje dodatkowe informacje, pozwalające na jednoznaczne opowiedzenie się za jednym z dwu modeli wewnętrznych. Dlatego teŜ widzimy owo pudełko w jeden sposób, bez Ŝadnych zmian. Nie umniejsza to jednak w Ŝadnej mierze wniosków, jakie wynikają z przypadku sześcianu Neckera. Zawsze, kiedy na coś patrzymy, nasz mózg w pewnym sensie porównuje to do modelu owego obiektu obecnego w mózgu. Model obecny w mózgu, podobnie jak przywołany wcześniej wirtualny Partenon, jest sztucznym tworem. W przeciwieństwie do owego Partenonu (i być moŜe naszych marzeń sennych) nie jest to jednak - tak samo jak w przypadku komputerowego modelu chirurga poruszającego się we wnętrzu pacjenta - model do końca wymyślony: wyznaczają go informacje nadchodzące ze świata zewnętrznego.

Jeszcze silniejszego wraŜenia trójwymiarowości dostarcza stereoskopia, powstająca w wyniku pewnych rozbieŜności między obrazami widzianymi przez lewe i prawe oko. Tę właśnie zasadę wykorzystują oba ekrany hełmu do oglądania wirtualnej rzeczywistości. Kiedy podniesiemy prawą dłoń, trzymając ją przed sobą w odległości około 30 centymetrów od twarzy z kciukiem zwróconym w swoją stronę i skierujemy wzrok na jakiś odległy przedmiot, na przykład na drzewo, zobaczymy dwie ręce. KaŜdy z obrazów odpowiada polu widzenia jednego oka; który prawemu, a który lewemu, moŜna sprawdzić, zamykając najpierw jedno, a potem drugie oko. Oba obrazy wydadzą się nieco przesunięte, poniewaŜ kaŜde oko patrzy na rękę pod nieco innym kątem, a obrazy powstałe na obu siatkówkach są odpowiednio - i znacząco - odmienne. Lewe oko widzi nieco więcej wnętrza dłoni, a prawe - nieco więcej jej grzbietu. A teraz zamiast patrzeć na odległe drzewo, skupmy wzrok na ręce, spoglądając na nią obojgiem oczu. Zamiast dwóch rąk blisko i jednego drzewa daleko zobaczymy jedną trójwymiarową dłoń i dwa drzewa. A jednak obraz dłoni w sensie optycznym nadal zajmuje dwa odrębne miejsca na siatkówce, tyle tylko Ŝe nasze oprogramowanie symulacyjne skonstruowało pojedynczy model ręki - model przestrzenny. Co więcej, pojedynczy model przestrzenny został zasilony informacjami z obojga oczu. Mózg delikatnie wymieszał oba zestawy informacji i stworzył jeden, uŜyteczny, trójwymiarowy model materialnej dłoni. Nota bene wszystkie obrazy siatkówkowe są oczywiście odwrócone do góry nogami, nie odgrywa to jednak większej roli, poniewaŜ mózg konstruuje swój model symulacyjny w sposób najlepiej odpowiadający swoim celom; postanawia, Ŝe model ten jest nieodwrócony. Triki obliczeniowe stosowane przez mózg w celu skonstruowania modelu przestrzennego z obrazów dwuwymiarowych są niezwykle skomplikowane i stanowią podstawę być moŜe najbardziej zadziwiającego ze wszystkich złudzeń wzrokowych. Odkrył je w 1959 roku węgierski psycholog Bela Julesz. Zwykły stereoskop prezentuje obojgu oczom tę samą fotografię, lecz zrobioną pod odpowiednio innymi kątami. Mózg łączy oba obrazy w jeden i widzi trójwymiarową scenę. Julesz zrobił rzecz podobną, z tym Ŝe na jego obrazy składały się przypadkowo rozlokowane czarne i białe kropki. Oko lewe i oko prawe otrzymywały takie same przypadkowe wzory, róŜniące się jednak między sobą w sposób znaczący. W klasycznym doświadczeniu Julesza przypadkowe kropki pewnego fragmentu wzoru, dajmy na to kwadratu, są nieco przesunięte o odległość odpowiednią do tego, by powstało wraŜenie stereoskopii. I mózg ulega temu złudzeniu - widzi kwadrat wystający z podłoŜa, choć w Ŝadnym z obrazów nie daje się dostrzec najmniejszego nawet śladu jakiegoś kwadratu. Kwadrat jest tu obecny jedynie w rozbieŜnościach między dwoma obrazami. Dla obserwatora kwadrat jest bardzo realny, zarazem nie istnieje on nigdzie poza mózgiem. Efekt zaobserwowany przez Julesza stał się podstawą popularnych iluzji zwanych magicznym okiem. Steven Pinker w jednym ze swych popisów sztuki objaśniania poświęca fragment ksiąŜki How the Mind Works zasadzie powstawania takich obrazów. Nawet nie pokuszę się o prześcignięcie go w tej sprawie. Istnieje dość prosty sposób zademonstrowania, Ŝe mózg działa jak skomplikowany komputer wytwarzający rzeczywistość wirtualną. Popatrzmy dookoła siebie, nie ruszając głową. Kiedy obracamy oczami, obrazy powstające na naszych siatkówkach poruszają się, jakbyśmy doświadczali trzęsienia ziemi. Nie widzimy jednak Ŝadnego trzęsienia ziemi. Dla nas obraz, który obserwujemy, jest równie nieruchomy jak skała. Chcę przez to, oczywiście, powiedzieć, Ŝe wirtualny model obecny w mózgu jest tak skonstruowany, aby pozostawał nieruchomy. To jednak jeszcze nie całe doświadczenie, poniewaŜ jest sposób na to, aby obraz na siatkówce się poruszał. Delikatnie naciśnijmy przez powiekę gałkę oczną palcem. Obraz na siatkówce poruszy się zupełnie tak jak poprzednio. Przy odpowiedniej wprawie moglibyśmy się nawet pokusić o naśladowanie efektu przenoszenia spojrzenia. Ale tym

razem rzeczywiście odnosimy wraŜenie, Ŝe widzimy poruszającą się ziemię. Cała scena się przemieszcza, jakby to było prawdziwe trzęsienie ziemi. Na czym polega róŜnica między tymi dwoma przypadkami? OtóŜ komputer mózgowy został tak zaprogramowany, aby brać pod uwagę normalne ruchy oka i uwzględniać je w konstruowaniu obliczeniowego modelu świata. Najwyraźniej na model powstający w mózgu składają się nie tylko informacje pochodzące z oczu, ale takŜe z instrukcji dotyczących ich ruchu. Za kaŜdym razem gdy mózg wydaje rozkaz mięśniom gałki ocznej, by poruszyły okiem, kopia tego rozkazu zostaje wysłana do tej części mózgu, która konstruuje wewnętrzny model świata. Następnie, kiedy oczy się poruszają, system rzeczywistości wirtualnej zostaje uprzedzony, Ŝe naleŜy oczekiwać, iŜ obrazy powstające na siatkówkach przesuną się o określoną wielkość, i uwzględnia to przy tworzeniu modelu. Dlatego teŜ skonstruowany przez mózg model świata zewnętrznego wydaje się nieruchomy, mimo Ŝe przedmioty widziane są co chwila pod innym kątem. Jeśli natomiast ziemia poruszy się w innym momencie niŜ wówczas, gdy model został uprzedzony o wystąpieniu ruchu, model wirtualny będzie tak samo się poruszał. I to jest w porządku - poniewaŜ zawsze moŜe dojść do prawdziwego trzęsienia ziemi. Z tym Ŝe istnieje sposób oszukania systemu przez naciskanie gałki ocznej. W ostatnim eksperymencie, w którym sami odgrywamy rolę królików doświadczalnych, wywołajmy u siebie zawrót głowy, obracając się wokół własnej osi. Potem zatrzymajmy się i popatrzmy wprost na świat. Będzie się on dalej kręcił, mimo Ŝe rozum podpowiada nam, Ŝe przecieŜ wcale nic się nie kręci. Obrazy powstające na siatkówkach się nie poruszają, ale przyspieszeniomierze w naszych uszach (których działanie polega na wykrywaniu ruchu płynu wypełniającego kanały półkoliste błędnika) mówią mózgowi, Ŝe się obracamy. Mózg instruuje system rzeczywistości wirtualnej, by oczekiwał, Ŝe zobaczy wirujący świat. PoniewaŜ obraz powstający na siatkówce wcale się nie porusza, model rejestruje tę rozbieŜność i obraca się w przeciwnym kierunku. MoŜna sobie wyobrazić, Ŝe system rzeczywistości wirtualnej mówi do siebie: „Wiem, Ŝe wiruję, bo o tym mówią mi uszy; aby więc stworzyć model nieruchomy, muszę wprawić go w ruch obrotowy w przeciwnym kierunku, zgodnie z danymi, jakie nadchodzą z oczu”. Tymczasem siatkówki informują, Ŝe nie ma Ŝadnych obrotów, dlatego górę bierze model kompensujący obroty i wydaje się nam, Ŝe świat wiruje. W języku Barlowa mamy tu do czynienia z rzeczą nieoczekiwaną, z „informacją”, i dlatego w ogóle to widzimy. U ptaków pojawia się jeszcze inny problem, który większości ludzi jest oszczędzony. Ptak siedzący na chwiejącej się gałęzi jest nieustannie huśtany w górę i w dół, w tył i w przód. Tak samo huśtają się obrazy powstające na jego siatkówkach. To tak, jakby Ŝyć w warunkach nieustannego trzęsienia ziemi. Utrzymywanie głowy w stałej pozycji, a tym samym nieruchomego obrazu świata, jest u ptaków moŜliwe dzięki niestrudzonej pracy mięśni szyi. Gdybyśmy sfilmowali ptaka siedzącego na gałęzi kołysanej wiatrem, moglibyśmy dostrzec, Ŝe jego głowa sprawia wraŜenie przyśrubowanej do tła, a mięśnie szyi wykorzystują ją jako punkt zawieszenia umoŜliwiający ruchy całej reszty ciała. Kiedy ptak chodzi, wykorzystuje to samo rozwiązanie, aby utrzymać wraŜenie stabilności świata. Właśnie dlatego drepczące za matką pisklęta tak śmiesznie poruszają głowami w tył i w przód. Tymczasem jest to całkiem rozsądne. Kiedy ciało porusza się ku przodowi, szyja ciągnie głowę w określony sposób do tyłu, aby obrazy powstające na siatkówkach pozostały nieruchome. Następnie głowa wystrzela do przodu i cały cykl się powtarza. Ciekawe, czy w związku z tym ptaki są w ogóle w stanie widzieć prawdziwe trzęsienie ziemi? A moŜe wówczas ich mięśnie szyi automatycznie zrekompensowałyby wszelkie zmiany obrazu? Mówiąc powaŜniej, moŜna by uznać, Ŝe ptak uŜywa swoich mięśni szyi zgodnie z zasadą Barlowa: utrzymując stałą tę część świata, w której nie ma Ŝadnych nowych informacji, po to, by natychmiast uwidocznił się prawdziwy ruch.

Wydaje się, Ŝe owady i wiele innych stworzeń tak samo aktywnie dąŜą do utrzymania stałości widzianego przez siebie świata. Eksperymentatorzy dowiedli tego, posługując się urządzeniem zwanym optomotorem. Na stole stawia się cylinder pomalowany od strony wewnętrznej w pionowe pasy, a w jego środku umieszcza się owada. Jeśli cylinder wprowadzi się w ruch obrotowy, owad zacznie się obracać, „dotrzymując mu kroku”. Będzie się starał zachować stałość swego świata wizualnego. W sytuacji normalnej poruszający się owad musi informować swój system symulacyjny, Ŝe powinien oczekiwać ruchu, w przeciwnym wypadku zacząłby on kompensować jego własne ruchy, a cóŜ wtedy by się działo? Myśl taka natchnęła dwóch utalentowanych Niemców, Ericha von Holsta i Horsta Mittelstaedta, pomysłem niezwykle sprytnego doświadczenia. Jeśli kiedykolwiek obserwowaliście muchę myjącą sobie pyszczek łapkami, to wiecie, Ŝe potrafi ona obrócić głowę o 180 stopni. Von Holstowi i Mittelstaedtowi udało się umocować główkę muchy w odwróconej pozycji za pomocą kleju. Łatwo się domyślić, jakie to miało skutki. Normalnie za kaŜdym razem, gdy mucha się obraca, model w jej mózgu otrzymuje informację, iŜ powinien oczekiwać odpowiedniego ruchu świata wizualnego. Ale kiedy tylko taka dziwna mucha z głową przekręconą do góry nogami zrobi pierwszy krok, jej mózg otrzyma informację, Ŝe świat poruszy się w przeciwnym kierunku niŜ oczekiwany. Dlatego teŜ mucha posuwa się dalej w tym samym kierunku, by to zrekompensować. To zaś powoduje, Ŝe pozorna pozycja świata nadal zmienia się w złym kierunku. W rezultacie mucha obraca się jak dziecięcy bąk, coraz szybciej i szybciej, oczywiście w granicach swoich moŜliwości. Wspomniany Erich von Holst zwrócił teŜ uwagę, Ŝe i my bylibyśmy podobnie zdezorientowani, gdybyśmy zostali pozbawieni moŜliwości dowolnego poruszania oczami, na przykład wskutek podania narkotyku paraliŜującego mięśnie poruszające gałkę oczną. W sytuacji normalnej, gdy wydajemy swoim oczom polecenie spojrzenia w prawo, obrazy powstające na siatkówce zasygnalizują ruch w lewo. Oczywiście wirtualny model świata tworzony w głowie, by to zrekompensować i utrzymać stałość oglądanego świata, musi wówczas zostać obrócony w prawo. Kiedy jednak mięśnie poruszające gałką oczną są nieczynne, sam model przesunie się w prawo, spodziewając się ruchu na siatkówce, do którego jednak nie dojdzie. Pozwólmy von Holstowi dopowiedzieć tę historię słowami artykułu, który opublikował pod tytułem The Behavioural Physiology of Animals and Man (Fizjologia behawioralna zwierząt i człowieka, 1973): I tak właśnie się dzieje! Od osób cierpiących na paraliŜ mięśni gałki ocznej wiadomo było od dawna, Ŝe skutkiem kaŜdego zamierzonego, ale nie zrealizowanego ruchu oka, jest wraŜenie odpowiedniego ruchu otoczenia w tym samym kierunku. Zostało to takŜe potwierdzone przez eksperymenty, które Kornmuller przeprowadzał na sobie samym. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do Ŝycia w naszym symulowanym świecie, który zresztą pozostaje tak pięknie zsynchronizowany ze światem rzeczywistym, Ŝe w ogóle nie zdajemy sobie sprawy, iŜ nasz świat jest w istocie symulacją rzeczywistości. Tylko pomysłowe doświadczenia, takie jak eksperymenty von Holsta i jego współpracowników, pozwalają nam to wszystko sobie uświadomić. Istnieje jednak odwrotna strona medalu. Mózg, który tak świetnie sobie radzi z konstruowaniem modeli w wyobraźni, jest naraŜony w sposób niemal nieunikniony na niebezpieczeństwo urojeń. IluŜ z nas jako dzieci trzęsło się ze strachu, poniewaŜ wydawało się nam, Ŝe duch czy jakaś potworna twarz przypatrują się nam zza okien sypialni. Potem wszystko okazywało się oczywiście grą świateł. Mówiłem juŜ o tym, jak skwapliwie symulacyjne oprogramowanie naszego mózgu konstruuje obraz wypukłej twarzy tam, gdzie w rzeczywistości jest ona wklęsła. Równie chętnie stworzy obraz widma z księŜycowych blasków przesuwających się po firance.

KaŜdej nocy coś nam się śni. Nasz system symulacyjny wytwarza światy, których nie ma - ludzi, zwierzęta i miejsca, które nigdy nie istniały, i być moŜe nawet nie mogą istnieć. W czasie snu odbieramy te symulacje tak, jakby były rzeczywistością. I czemuŜ by nie, skoro przywykliśmy do takiego doświadczania rzeczywistości - jako modeli symulacyjnych? Oprogramowanie symulacyjne oszukuje nas niekiedy takŜe na jawie. Złudzenia takie jak w przypadku wklęsłej maski są same w sobie nieszkodliwe i potrafimy je sobie wytłumaczyć. Nasz system symulacyjny potrafi jednak - gdy pozostajemy pod wpływem leków, mamy wysoką gorączkę czy prowadzimy dłuŜszą głodówkę - wytwarzać halucynacje. Z historii wiadomo, Ŝe ludzie miewali wizje aniołów, świętych i bogów, które wydawały się im bardzo rzeczywiste. No cóŜ, musiały wydawać się rzeczywiste. Były to bowiem modele, stworzone przez normalne ludzkie oprogramowanie symulacyjne, wykorzystujące takie same metody modelowania jak zazwyczaj, gdy oprogramowanie to przedstawia swoją stale uaktualnianą wersję rzeczywistości. Nic dziwnego, Ŝe wizje te wywierały tak wielki wpływ. Nic dziwnego, Ŝe zmieniały Ŝycie tych ludzi. Jeśli wi ęc ktoś twierdzi, iŜ miewa wizje, odwiedzają go anioły czy słyszy głosy, to powinniśmy wobec niego zachować rezerwę. Pamiętajmy, Ŝe w naszych głowach działa bardzo silne hiperrealistyczne oprogramowanie symulacyjne. MoŜe ono stworzyć obraz ducha, smoka czy świętej dziewicy dosłownie w mgnieniu oka. Dla maszynerii o tak wysokim stopniu skomplikowania to zwykła igraszka. NaleŜy się tutaj słowo ostrzeŜenia. Metafora wirtualnej rzeczywistości jest kusząca i pod wieloma względami trafna. Istnieje jednak niebezpieczeństwo doprowadzenia nas do wizji czegoś w rodzaju człowieczka czy homunculusa w naszym mózgu oglądającego pokaz rzeczywistości wirtualnej. Filozofowie tacy jak Daniel Dennett wskazują, Ŝe wyjaśnienie typu: „oko jest podłączone do mózgu w taki sposób, iŜ na maleńkim ekranie gdzieś w mózgu stale wyświetlane jest to, co pada na siatkówkę”, tak naprawdę nie wyjaśnia niczego. Kto patrzy na ten ekran? Kwestia ta wcale nie jest mniej istotna niŜ nasze wyjściowe pytanie, na które - wydawałoby się - juŜ odpowiedzieliśmy. MoŜna by owemu człowieczkowi pozwolić patrzeć bezpośrednio na siatkówkę, co oczywiście nie jest Ŝadnym rozwiązaniem. Taki sam problem powstaje, gdy metaforę wirtualnej rzeczywistości potraktujemy dosłownie i wyobrazimy sobie, Ŝe ktoś zamknięty w naszej głowie „doświadcza” pokazów rzeczywistości wirtualnej. Problemy, jakie stwarza świadomość subiektywna, naleŜą chyba do najbardziej kłopotliwych w całej filozofii i próba ich rozwiązania wykracza daleko poza moje ambicje. Tutaj ograniczę się do skromnej sugestii, Ŝe kaŜdy gatunek, w kaŜdej sytuacji, musi uruchamiać swój zasób informacji o świecie tak, by był on jak najbardziej uŜyteczny dla podejmowanego przezeń działania. Mówienie o „konstruowaniu modelu w głowie” ułatwia przedstawienie sposobu, w jaki się to odbywa, a porównanie z wirtualną rzeczywistością jest szczególnie pomocne w przypadku ludzi. Jak juŜ udowadniałem, model świata wykorzystywany przez nietoperza jest zapewne podobny do modelu świata jaskółki, chociaŜ ten pierwszy kontaktuje się ze światem za pośrednictwem uszu, a jaskółka - oczu. Mózg konstruuje swój modelowy świat w sposób najbardziej odpowiedni dla podejmowanych działań. Działania latających w ciągu dnia jaskółek i latających nocą nietoperzy są podobne - w obu przypadkach konieczna jest nawigacja w trzech wymiarach i przy duŜych prędkościach, zasada unikania przeszkód i łapania owadów w locie. Dlatego jaskółka i nietoperz korzystają zapewne z podobnych modeli. Nie twierdzę przy tym, Ŝe jakiś „mały nietoperz w głowie nietoperza” czy „mała jaskółka w głowie jaskółki” oglądają te modele. W jakiś sposób jednak modele owe słuŜą korygowaniu pracy mięśni skrzydeł - i do takiego wniosku chciałbym się na razie ograniczyć. KaŜdy z nas wie, jak silne bywa złudzenie, Ŝe gdzieś w środku naszego mózgu siedzi sobie jakiś ktoś. Sądzę, Ŝe moŜe się tu dziać coś podobnego jak w przypadku genetycznego modelu „samolubnego współpracownika”, w którym geny jawią się jako całość, mimo Ŝe w

istocie stanowią zupełnie niezaleŜne elementy; tworzą złudzenie jakiejś jednostki. Wrócę na chwilę do tej analogii pod koniec ksiąŜki. W tym rozdziale rozwinąłem tezę, Ŝe mózg częściowo przejął od DNA rolę zapisywania środowiska - czy raczej środowisk, jako Ŝe jest ich wiele porozrzucanych zarówno po bliskiej, jak i dalekiej przeszłości. Zapis z przeszłości jest przydatny tylko wtedy, gdy ułatwia przewidywanie przyszłości. Organizm zwierzęcia stanowi rodzaj hipotezy, Ŝe przyszłość w ogólnym zarysie będzie przypominała przeszłość. Zwierzę ma szansę przetrwania w takim stopniu, w jakim hipoteza ta okaŜe się prawdą. Zarazem modele symulacyjne pozwalają zwierzęciu działać jakby w przewidywaniu tego, co moŜe wydarzyć się w świecie w ciągu następnych kilku sekund, godzin czy dni. Dla dopełnienia obrazu naleŜałoby zauwaŜyć, Ŝe sam mózg wraz ze swoim oprogramowaniem pozwalającym na wytwarzanie wirtualnej rzeczywistości jest wytworem doboru naturalnego genów przodków. MoŜna powiedzieć, Ŝe geny mogą przewidywać niewiele, poniewaŜ przyszłość jedynie z grubsza przypomina przeszłość. Dla opanowania rozmaitych szczegółów i subtelności geny zaopatrują zwierzę w oprzyrządowanie nerwowe i oprogramowanie umoŜliwiające tworzenie rzeczywistości wirtualnej, które nieustannie uaktualnia i sprawdza swoje przewidywania, tak by pasowały do bardzo szybko zmieniających się okoliczności. To tak, jakby geny mówiły: „Potrafimy utworzyć ogólny model środowiska, tych jego elementów, które się nie zmieniają przez całe pokolenia. Ale szybkie zmiany to juŜ twoja rzecz, drogi mózgu”. Poruszamy się więc po wirtualnym świecie, który jest dziełem naszych własnych mózgów. Skonstruowane przez niego modele skał i drzew są częścią środowiska, w którym my zwierzęta Ŝyjemy, i są nim w nie mniejszym stopniu niŜ rzeczywiste skały i drzewa, jakich są reprezentacją. Jednocześnie, co ciekawe, nasze wirtualne światy naleŜy uznać za element środowiska, w którym procesowi doboru naturalnego poddawane są nasze geny. Wyobraziliśmy sobie geny wielbłąda jako mieszkańców światów ancestralnych, mieszkańców wyznaczonych do przetrwania na pradawnych pustyniach i w jeszcze dawniejszych morzach. Wybranych do przetrwania w towarzystwie pasujących do nich zespołów innych wielbłądzich genów. To wszystko prawda: podobne historie o mioceńskich drzewach czy plioceńskich sawannach moŜna by wyczytać z naszych genów. Dla całości obrazu musimy tylko dodać, Ŝe do światów, w których przetrwały nasze geny, naleŜą teŜ wirtualne światy wytwarzane przez mózgi naszych przodków. W wypadku zwierząt społecznych, takich jak my i nasi przodkowie, światy wirtualne są, przynajmniej do pewnego stopnia, konstrukcjami grupowymi. W miarę rozwoju mowy, cywilizacji i techniki nasze geny musiały przetrwać w złoŜonych i szybko zmieniających się światach, których najoszczędniejszy opis daje wspólna wirtualna rzeczywistość. Zaskakująca jest idea, Ŝe tak jak moŜna powiedzieć, iŜ geny musiały przetrwać w lasach i pustyniach czy teŜ w towarzystwie innych genów z puli genowej, tak moŜna by równieŜ powiedzieć, Ŝe geny musiały przetrwać w wirtualnych, a nawet poetyckich światach tworzonych przez nasze mózgi! I właśnie zagadką ludzkiego mózgu zajmiemy się w ostatnim rozdziale naszej ksiąŜki. ROZDZIAŁ 12 BALON UMYSŁU Mózg to trzy funty masy, którą moŜna zamknąć w dłoniach, lecz która potrafi wyobrazić sobie Wszechświat o średnicy stu miliardów lat świetlnych. MARIAN C. DIAMOND Dla historyków nauki jest czymś oczywistym, Ŝe biolodzy kaŜdej epoki, w dąŜeniu do zrozumienia działania organizmów, uciekają się do porównań z najnowszymi osiągnięciami nauki swych czasów. Od siedemnastowiecznych zegarów, poprzez tańczące figurki w wieku XVIII i wiktoria ńskie silniki parowe, do współczesnych, kierowanych elektronicznie, samonaprowadzających się pocisków reagujących na źródło ciepła, inŜynieryjne nowinki

kaŜdej epoki oŜywiały wyobraźnię biologów. Jeśli komputery sprawiają wraŜenie, jakby miały pod tym względem przerosnąć wszystkie poprzednie obiecujące porównania, to istnieje tego dość prosta przyczyna. Komputer nie jest po prostu maszyną. MoŜna go szybko przeprogramować, tak by stal się dowolną maszyną, jakiej akurat potrzebujemy: kalkulatorem, edytorem tekstu, kartoteką, mistrzem szachowym, instrumentem muzycznym, a nawet, stwierdzam to z przykrością, elektronicznym astrologiem. Komputer moŜe prognozować pogodę, symulować cykle populacyjne lemingów, Ŝycie mrowiska, cumowanie do satelity czy rozwój miasta Vancouver. Mózg kaŜdego zwierzęcia moŜna nazwać jego „komputerem pokładowym”. Nie działa on jednak w taki sam sposób, jak komputer elektroniczny. Obydwa są zbudowane z zupełnie innych elementów. KaŜda część mózgu jest na przykład o wiele wolniejsza, niŜ bywa to w komputerach, jednakŜe wspólnie tworzą niezwykle rozległe sieci równoległe, dzięki czemu - w jakiś dziś nie całkiem zrozumiały sposób - ich liczba kompensuje ich mniejszą prędkość działania i w pewnych dziedzinach mózgi przewyŜszają komputery elektroniczne. Tak czy inaczej róŜnice dotyczące szczegółów ich działania nie osłabiają uŜywanej metafory. Mózg jest komputerem pokładowym organizmu nie ze względu na to, jak pracuje, ale ze względu na rolę, jaką odgrywa w Ŝyciu zwierzęcia. Podobieństwo między rolą mózgu i komputera pokładowego zaznacza się w wielu dziedzinach gospodarki ciała zwierzęcia, chyba najbardziej spektakularną paralelę moŜna jednak znaleźć w tym, Ŝe mózg symuluje świat, wykorzystując coś, co jest odpowiednikiem programu do tworzenia rzeczywistości wirtualnej. Ogólnie mówiąc, wydaje się, Ŝe mózg, zwłaszcza duŜy, jest całkiem dobrym wynalazkiem w świecie zwierząt. CzyŜ większe moŜliwości obliczeniowe nie dają zawsze przewagi? Oczywiście dają, ale trzeba teŜ pamiętać o kosztach. W porównaniu z innymi tkankami, mózg zuŜywa więcej energii. Poza tym nasze duŜe mózgi powodują, Ŝe wcale nie jest nam łatwo przyjść na świat. Nasze przypuszczenie, Ŝe inwestowanie w mózg jest ze wszech miar korzystne, wyrasta po części z zadufania dotyczącego hipertrofii tego narządu u człowieka. Pytanie, dlaczego właściwie mamy tak duŜe mózgi, nie znajduje przy tym na razie odpowiedzi. Zgodnie z opinią pewnego autorytetu w interesującej nas dziedzinie, rozwój ludzkiego mózgu w ciągu ostatniego miliona lat dostarcza przykładu „ewolucji o prędkości przewyŜszającej zmiany w jakimkolwiek innym złoŜonym narządzie w ciągu całej historii Ŝycia na Ziemi”. Być moŜe jest to przesadna ocena, ale ewolucja mózgu człowieka niewątpliwie przebiega szybko. Współczesna czaszka człowieka, w porównaniu z czaszkami małp, a przynajmniej kulista jej część, stanowiąca osłonę mózgu, nabrała rozdętego kształtu jak jakiś balon. Kiedy pytamy, dlaczego tak się stało, podawanie ogólnych uzasadnień, dla których duŜy mózg daje liczne korzyści, jest wysoce niezadowalające. Prawdopodobnie tego rodzaju uzasadnienia moŜna by zastosować w przypadku wielu gatunków zwierząt, szczególnie tych, które muszą szybko przemieszczać się po skomplikowanym trójwymiarowym świecie sklepienia lasu, jak czyni to większość naczelnych. Zadowalająca odpowiedź powinna jednak wyjaśnić, dlaczego tylko jedna wybrana linia małp - a dokładniej ta, która opuściła drzewa - nagle nabrała rozpędu i pozostawiła resztę naczelnych daleko w tyle. Swego czasu modne było utyskiwanie - czy teŜ, w zaleŜności od mówiącego, wskazywanie z satysfakcją - na ubóstwo skamieniałości pośrednich między gatunkiem Homo sapiens a jego małpimi przodkami. Dziś jednak jest inaczej. Obecnie dysponujemy juŜ całkiem sporą liczbą godnych zaufania zbiorów skamieniałości, dzięki którym moŜemy, cofając się w czasie, prześledzić stopniowe kurczenie się mózgoczaszki naczelnych - począwszy od róŜnych gatunków Homo, a skończywszy na rodzaju Australopithecus, mającego mózgoczaszkę o wielkości porównywalnej ze spotykaną u współczesnych szympansów. Zasadnicza róŜnica między Lucy i Panią Pies (sławnymi przedstawicielkami

australopiteków) a szympansami nie ma jednak nic wspólnego z mózgiem, ale polega na tym, Ŝe Australopithecinae opanowały chodzenie w pozycji wyprostowanej na dwóch nogach, a szympansom zdarza się to tylko czasami. Nadymanie balonu mózgu trwało 3 miliony lat - poczynając od rodzaju Australopithecus, przez gatunek Homo habilis, potem Homo erectus, następnie archaiczne formy gatunku Homo sapiens, aŜ do człowieka współczesnego. Coś podobnego działo się w trakcie ewolucji komputerów. Z tym Ŝe jeśli rozwój ludzkiego mózgu porównujemy do nadmuchiwania balonu, to postęp w dziedzinie komputerów naleŜałoby nazwać rodzajem eksplozji atomowej. Prawo Moore’a stanowi, Ŝe pojemność komputerów dowolnej wielkości podwaja się co półtora roku. (Jest to współczesna wersja tego prawa. Kiedy zostało ustanowione przez Moore’a ponad trzydzieści lat temu, odnosiło się do liczby tranzystorów, która, według jego obliczeń, podwajała się co dwa lata. MoŜliwości komputerów rosły jeszcze szybciej, poniewaŜ tranzystory nie tylko stawały się szybsze, ale takŜe taniały i malały). NieŜyjący juŜ, dobrze obeznany z komputerami psycholog Christopher Evans przedstawił to zjawisko następująco: Współczesny samochód róŜni się od samochodów powojennych pod wieloma względami. Jest tańszy, jeśli uwzględnimy inflację, a co więcej, bardziej oszczędny i wydajny [...] Przypuśćmy jednak na chwilę, Ŝe przemysł samochodowy rozwijałby się w tym samym tempie co komputerowy i przez ten sam okres: o ile tańsze i wydajniejsze byłyby wtedy współczesne samochody? Jeśli analogia ta nie obiła się wam jeszcze o uszy, będziecie zaszokowani. OtóŜ moglibyście dziś kupić Rolls-Royce’a za 1 funta i 35 pensów, przejeŜdŜałby on 3 miliony mil na galonie benzyny, a jego moc wystarczyłaby do napędzenia Queen Elizabeth II.68 Jeśli interesuje was miniaturyzacja, to z uwzględnieniem odpowiedniej skali moglibyście sześć takich Rollsów umieścić na łebku od szpilki. The Mighty Micro (PotęŜny mikroprocesor) (1979) Oczywiście w skali ewolucji biologicznej wszystko dzieje się o wiele wolniej. Jedną z przyczyn jest to, Ŝe kaŜde udoskonalenie osiągane jest w wyniku śmierci gorzej dostosowanych jednostek i rozmnaŜania innych, rywalizujących z nimi. Nie moŜna tu więc wyliczyć prędkości absolutnej. Kiedy porównamy wielkość mózgu Australopithecus, Homo habilis. Homo erectus i Homo sapiens, to otrzymamy z grubsza odpowiednik prawa Moore’a, z tym Ŝe zmniejszony o sześć rzędów wielkości. Między Lucy a Homo sapiens wielkość mózgu podwajała się średnio co 1,5 mln lat. Przeciwnie niŜ w wypadku prawa Moore’a dla komputerów, nie ma właściwie powodów, aby sądzić, Ŝe mózg ludzki będzie nadal puchnąć. Na to by rósł, osobniki o duŜych mózgach musiałyby mieć więcej dzieci niŜ osobniki o mózgach małych. A wcale nie jest oczywiste, Ŝe właśnie z tym mamy dziś do czynienia. Proces taki musiał jednak zachodzić w przeszłości naszego gatunku, inaczej nasze mózgi nigdy nie urosłyby do obecnej wielkości. Musi być równieŜ prawdą, Ŝe przyrost masy mózgu u naszych przodków pozostawał pod kontrolą genetyczną. Gdyby tak nie było, dobór naturalny nie miałby nad czym pracować, a do powiększenia mózgu w wyniku ewolucji w ogóle by nie doszło. Z jakiegoś powodu wiele osób odczuwa jako cięŜkie uchybienie w poprawności politycznej sugestię, Ŝe niektóre osobniki są genetycznie sprytniejsze od innych. Lecz takie są fakty, skoro nasze mózgi podlegały ewolucji. Nie ma najmniejszych podstaw, by oczekiwać, Ŝe nagle fakty tak się zmienią, aby dopasować się do politycznej wraŜliwości pewnej grupy ludzi. Wiele czynników decydujących o rozwoju komputerów nie pomaga nam w zrozumieniu ewolucji mózgu. Bardzo waŜna była zamiana lamp elektronowych (próŜniowych) na znacznie mniejsze tranzystory, a następnie spektakularna i nieustająca miniaturyzacja tranzystorów do układów scalonych. Wszystkie te kroki nie mają oczywiście większego związku z Ŝywym mózgiem, poniewaŜ - co warto powtórzyć - mózg nie działa jak urządzenie elektroniczne. Istnieją jednak pewne źródła postępu w dziedzinie komputerów, które mogą mieć znaczenie takŜe dla mózgu. Nazwałbym to samowzmacniającą się koewolucją.

Z koewolucją mieliśmy juŜ do czynienia. Termin ten oznacza wspólną ewolucję róŜnych organizmów (na przykład wyścig zbrojeń między drapieŜnikiem a ofiarą) lub róŜnych części tego samego organizmu (szczególnym tego przypadkiem jest koadaptacja). Innego jeszcze przykładu koewolucji dostarczają małe muchy, które upodabniają się do pająków skaczących - łącznie z wielkimi atrapami oczu skierowanymi na wprost niczym para reflektorów i zupełnie niepodobnymi do oczu złoŜonych, właściwych dla much. Prawdziwe pająki są drapieŜnikami Ŝerującymi na muchach tej właśnie wielkości, tutaj jednak zniechęca je podobieństwo do innego pająka. Muchy udoskonalają dodatkowo swą mimikrę, wymachując odnóŜami w sposób przypominający teatralne sygnały semaforowe, jakimi posługują się pająki dla zachęcenia swych partnerów seksualnych. U much geny nadzorujące anatomiczne podobieństwo do pająków musiały ewoluować wspólnie z innymi genami, kontrolującymi zachowania sygnalizacyjne. Taka wspólna ewolucja zwie się koadaptacją. „Samowzmacniający się” to w moim słowniku taki proces, w którym „im więcej masz, tym więcej dostajesz”. Dobrym tego przykładem jest broń nuklearna. Mówi się, Ŝe w wyniku wybuchu bomby atomowej dochodzi do reakcji łańcuchowej, metafora ta jednak jest nazbyt statyczna, by uzmysłowić nam, co się naprawdę dzieje. W wyniku rozpadu niestabilnego jądra atomu uranu-235 uwalnia się energia, neutrony mogą uderzać w inne jądra, a tym samym powodować kolejne rozpady, i to jest zwykle koniec historii. Większość neutronów nie trafia w jądra i nie spowodowawszy Ŝadnych szkód, wypada w pustą przestrzeń, jako Ŝe uran, choć jest jednym z najgęstszych metali, składa się głównie z pustej przestrzeni, tak samo zresztą jak cała reszta materii. (Mózgowy wirtualny model metalu został tak skonstruowany, by dawał nam przekonujące wraŜenie gęstości i masywności, poniewaŜ takie właśnie wewnętrzne przedstawienie ciała stałego jest najbardziej uŜyteczne dla naszego przetrwania). W swojej własnej skali jądra atomowe metalu upakowane są znacznie rzadziej niŜ pszczoły w roju i jest dość prawdopodobne, Ŝe cząstka uwolniona przez jeden rozkładający się atom po prostu opuści rój. Jeśli jednak będzie się dysponować odpowiednią ilością (osławioną „masę krytyczną”) uranu-235, wtedy kaŜdy neutron uwolniony z dowolnego jądra przed opuszczeniem bryły metalu ma duŜą szansę trafienia w któreś z pozostałych jąder atomowych. Tak właśnie zaczyna się reakcja łańcuchowa. Zazwyczaj kaŜde rozpadające się jądro powoduje rozpad innego jądra, wskutek czego dochodzi do epidemicznego rozpadu atomów i coraz szybszego uwalniania się ciepła oraz innych form niszczycielskiej energii. Skutki znamy aŜ nadto dobrze. Wszystkie eksplozje mają ten sam epidemiczny charakter. W innej skali zjawisk epidemie chorób zakaźnych przypominają niekiedy reakcję łańcuchową. Wymagają dla swego zapoczątkowania masy krytycznej podatnych na chorobę potencjalnych ofiar, a wówczas, gdy choroba juŜ się zacznie, rzecz toczy się zgodnie z zasadą: „Im więcej masz, tym więcej dostajesz”. Oto dlaczego tak waŜne jest, aby odpowiednia część populacji została zaszczepiona. Dopóki liczba osób nie zaszczepionych nie przekracza „masy krytycznej”, do epidemii nie dochodzi (w taki sposób samolubne jednostki mogą unikać szczepień, a wciąŜ korzystać z dobrodziejstwa ochrony przed chorobą, dzięki temu, Ŝe inni szczepieniom się poddali). W ksiąŜce Ślepy zegarmistrz pozwoliłem sobie zaznaczyć, Ŝe zasada „masy krytycznej” funkcjonuje równieŜ w sferze kultury społecznej. Ludzie często kupują pewne płyty, ksiąŜki i ubrania tylko dlatego, Ŝe czyni to wiele innych osób. MoŜna by sądzić, Ŝe lista bestsellerów jest obiektywnym raportem na temat zachowań nabywców ksiąŜek. Tymczasem opublikowana lista podsyca popyt i wpływa na przyszłe wyniki sprzedaŜy. Listy bestsellerów są zatem, w kaŜdym razie potencjalnie, ofiarami samonapędzającej się spirali. Dlatego właśnie wydawcy wydają mnóstwo pieniędzy na promocję ksiąŜek. Chodzi o to, aby dany tytuł przepchnąć przez próg listy bestsellerów, z nadzieją, Ŝe potem rzecz „zaskoczy”. Im więcej masz, tym więcej dostajesz: taka jest uniwersalna zasada, przy czym - by utrzymać naszą analogię - konieczny jest nagły start. Dramatycznym przykładem podobnej spirali - tyle

Ŝe skierowanej w odwrotną stronę - jest wielki krach na giełdzie, kiedy to paniczna sprzedaŜ akcji nakręca samą siebie, zmierzając coraz szybszym korkociągiem w dół. Koadaptacja ewolucyjna nie musi mieć charakteru wybuchowego. Nie ma powodów, aby sądzić, Ŝe w ewolucji naszych naśladujących pająki much koadaptacja pajęczego kształtu i pajęczych zachowań zaszła w sposób wybuchowy. Wystarczyłoby, Ŝeby początkowe podobieństwo do pająka, powiedzmy, nieznaczne podobieństwo anatomiczne, spowodowało pewne zwiększenie nacisku na naśladowanie zachowań pająka. To z kolei wpłynęłoby na większy nacisk w kierunku upodobnienia anatomicznego, i tak dalej. JednakŜe, jak juŜ powiedziałem, nie ma powodu, aby sądzić, Ŝe tak właśnie się działo. Nic nie wskazuje na to, Ŝe proces ten miał charakter samowzmacniający i oba rodzaje nacisku wzajemnie się potęgowały. Jak wyjaśniłem w ksiąŜce Ślepy zegarmistrz, jest moŜliwe, Ŝe ewolucja ogonów u rajskich ptaków i u pawi, a takŜe innych ekstrawaganckich ozdób zwierzęcych, odbywająca się pod dyktando doboru płciowego, jest przykładem prawdziwego dodatniego sprzęŜenia zwrotnego, i do tego eksplozywnego. Do tej sytuacji moŜe rzeczywiście stosować się zasada „im wi ęcej masz, tym więcej dostajesz”. Sądzę, Ŝe w przypadku ewolucji ludzkiego mózgu mamy do czynienia raczej z gwałtownym procesem posiadającym cechy dodatniego sprzęŜenia zwrotnego, czymś bardziej na kształt atomowej reakcji łańcuchowej lub ewolucji ogona u rajskich ptaków niŜ z upodobnianiem się muchy do pająka. Przyjęcie takiego załoŜenia pozwoliłoby wyjaśnić, dlaczego jeden spośród wielu gatunków afrykańskich małp, o mózgu nie większym niŜ mózg szympansa, nagle wysunął się na prowadzenie bez Ŝadnego widocznego powodu. Mogło być tak, Ŝe pewne przypadkowe zdarzenie przepchnęło mózg hominida przez jakiś punkt krytyczny, odpowiednik „masy krytycznej”, a potem rozpoczął się gwałtowny proces przebiegający zgodnie z zasadami samonapędzającego się dodatniego sprzęŜenia zwrotnego. Jakie mogły być składniki tego samonapędzającego się procesu? W czasie moich boŜonarodzeniowych wykładów w Royal Institution zaproponowałem hipotezę „koewolucji między oprogramowaniem i oprzyrządowaniem”. Jak widać, odwołałem się do analogii ze współczesną ewolucją komputerów. Niezbyt szczęśliwie dla tej analogii wydaje się jednak, Ŝe prawo Moore’a trudno wyjaśnić jakimkolwiek procesem dodatniego sprzęŜenia zwrotnego. Wieloletnie doskonalenie obwodów scalonych jest - jak się wydaje - skutkiem bezładnego sumowania innowacji, co wcale nie ułatwia odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się stały wykładniczy postęp „moŜliwości komputerów. Tak czy inaczej, rozwój techniki komputerowej zawdzięcza na pewno duŜo właśnie koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania. A w tym wszystkim ujawnianie się wcześniej nieuświadomionych „tęsknot” jest szczególnie podobne do przekraczania punktów krytycznych. Pierwsze komputery osobiste zapewniały jedynie dość prymitywne edytory tekstu - mój nawet nie „zawracał”, kiedy docierał do końca linijki. Przyznam się (dzisiaj trochę się tego wstydzę), Ŝe sam próbowałem je udoskonalać i nawet stworzyłem własną wersję takiego programu, którą nazwałem „Scrivenerem”. Korzystałem z niej przy pisaniu Ślepego zegarmistrza - którego, gdyby nie to, skończyłbym duŜo wcześniej. W czasie prac nad „Scrivenerem” powodu do frustracji dostarczył mi pomysł zastosowania klawiatury do przesuwania kursora po całym ekranie. Chciałem móc po prostu coś wskazać. Próbowałem joysticku, dodawanego do gier komputerowych, ale nie mogłem sobie z nim poradzić. Ogarnęło mnie głębokie przeświadczenie, Ŝe oprogramowanie, które chcę stworzyć, musi poczekać na jakiś przełom w dziedzinie oprzyrządowania. Później odkryłem, Ŝe urządzenie, którego tak desperacko poszukiwałem, a do którego wymyślenia nie starczyło mi wyobraźni, zostało wcześniej wynalezione. Była nim oczywiście mysz komputerowa. Mysz w istocie oznaczała znaczący postęp - wynalazł ją w latach sześćdziesiątych Douglas Engelbart, który dostrzegł, Ŝe wraz z nią stanie się moŜliwe wprowadzenie nowego typu oprogramowania. Ta nowinka programowa, której rozbudowaną formę znamy dziś pod

nazwą graficznego interfejsu uŜytkownika (ang.: Graphical User Interface, GUI), została opracowana w latach siedemdziesiątych przez niezwykle twórczy zespół firmy Xerox PARC - ateńczyków współczesności. Oprogramowanie to doczekało się w 1983 roku sukcesu komercyjnego dzięki koncernowi Apple, po czym zostało skopiowane przez inne firmy pod takimi nazwami jak: VisiOn, GEM i przez - będący obecnie największym sukcesem komercyjnym - system Windows. Wniosek z tego, Ŝe eksplozja pomysłowego oprogramowania była w pewnym sensie powstrzymywana, gotowa wybuchnąć na cały świat, lecz musiała zaczekać, aŜ zaistnieje ów konieczny element oprzyrządowania - w tym wypadku mysz. Konsekwencją rozprzestrzenienia się oprogramowania GUI było poszukiwanie nowego oprzyrządowania, które musiało stać się szybsze i bardziej pojemne, aby zaspokoić potrzeby komputerowych programów graficznych. To z kolei spowodowało ruch w dziedzinie oprogramowania, zwłaszcza takiego, które umoŜliwiało zastosowanie szybkich metod graficznych. Spirala napędzających się wzajemnie oprogramowania i oprzyrządowania rozwija się nadal, a jej najnowszym rezultatem jest Internet. Kto wie, co przyniosą kolejne obroty spirali? Kiedy wybiegamy myślą w przyszłość, okazuje się, Ŝe istnieją najrozmaitsze moŜliwości wykorzystania mocy komputera. Urządzenia stają się coraz lepsze i prostsze w obsłudze, a potem znowu przekraczamy jakiś próg i uzyskujemy coś całkiem nowego. Tak było na przykład z interfejsem graficznym uŜytkownika. Wszystkie programy stały się nagle graficzne i wszystkie dane stały się graficzne, co kosztowało nas ogromną moc procesorów, ale było tego warte [...] Mógłbym powiedzieć, Ŝe ukułem swoje własne prawo dotyczące oprogramowania, Prawo Nathana, które mówi, iŜ oprogramowanie rozwija się szybciej, niŜ przewiduje to prawo Moore’a. Dlatego prawo Moore’a jest tylko prawem Moore’a.NATHAN MYHRVOLD, szef działu technicznego Microsoft Corporation (1998) Wracając do ewolucji mózgu człowieka: czego właściwie nam potrzeba dla dopełnienia analogii z komputerami? MoŜe niewielkiego udoskonalenia oprzyrządowania, dajmy na to nieznacznego przyrostu masy mózgu, który przeszedłby niezauwaŜony, gdyby nie to, Ŝe umoŜliwił nowy typ oprogramowania, które z kolei rozkręciłoby owocną spiralę koewolucji? Nowe oprogramowanie zmieniło środowisko, w którym mózgowe oprzyrządowanie podlegało doborowi naturalnemu. To dało początek darwinowskiej presji na udoskonalenie i powiększenie owego oprzyrządowania, umoŜliwiające lepsze wykorzystanie nowego oprogramowania. I tak spirala dodatniego sprzęŜenia zwrotnego wystartowała - z gwałtownymi skutkami. CóŜ mogło być tym owocnym oprogramowaniem w wypadku mózgu człowieka? Co było tutaj odpowiednikiem GUI? Przedstawię najprostszy przykład, jaki mi się nasuwa, gdy myślę o tego rodzaju rzeczach, ani przez chwilę nie uwaŜając, Ŝe akurat to rozkręciło całą spiralę. Prostym przykładem niech więc będzie tu mowa. Nikt nie wie, co ją zapoczątkowało. Nie wydaje się, Ŝeby u zwierząt innych niŜ ludzie istniało cokolwiek podobnego do składni gramatycznej; trudno sobie nawet wyobrazić, co by ją mogło poprzedzać. Równie niejasny jest początek semantyki, słów i ich znaczeń. Dźwięki oznaczające „nakarm mnie” czy „odejdź” są powszechne w królestwie zwierząt, ale my, ludzie, robimy coś zupełnie innego. Podobnie jak inne zwierzęta mamy ograniczony zasób podstawowych dźwięków, czyli głosek, posiedliśmy jednak wyjątkową zdolność ich rekombinacji, łączenia w nieskończenie wielką liczbę zestawień dla wyraŜenia znaczeń, które są stałe tylko dzięki arbitralnie przyjętej konwencji. Semantyka mowy ludzkiej wydaje się nieograniczona: głoski mogą być łączone na wiele sposobów, tworząc rozszerzający się w nieskończoność słownik. TakŜe pod względem syntaktycznym mowa ludzka jest otwarta: słowa mogą zostać ułoŜone w nieskończenie wielką liczbę zdań, choćby przez ich rozbudowę: „Nadchodzi człowiek. Nadchodzi człowiek, który złapał lamparta. Nadchodzi człowiek, który złapał lamparta zabijającego nasze kozy. Nadchodzi człowiek, który złapał lamparta zabijającego nasze kozy,

które dawały nam mleko”. Proszę spojrzeć, jak się to zdanie rozrasta, przy czym jego człon podstawowy pozostaje niezmieniony. KaŜde z dołączonych zdań podrzędnych moŜe rosnąć dalej i nie istnieje nic, co ograniczałoby moŜliwości tego wzrostu. Wydaje się, Ŝe ten sposób potencjalnie nieskończonego „wzrostu”, który stał się nagle moŜliwy dzięki jednej innowacji syntaktycznej, jest wyjątkową cechą ludzkiego języka. Stopniowa ewolucja doprowadziła naszą mowę do stadium dzisiejszego, kiedy to tysiące języków mogą się poszczycić wielką złoŜonością (niektórzy uwaŜają, Ŝe wszystkie języki są tak samo złoŜone, ale brzmi to zbyt politycznie poprawnie, by moŜna temu zaufać). Nie wiadomo, czy języki naszych przodków przeszły przez jakieś stadium prototypowe - cechujące się ograniczonym słownictwem i prostotą gramatyki. Ja sam jestem skłonny przypuszczać, Ŝe pewne procesy przebiegały stopniowo, nie jest jednak wcale oczywiste, Ŝe tak być musiało. Niektórzy sądzą, Ŝe mowa zaistniała nagle, zapoczątkowana przez jakiegoś geniusza w pewnym miejscu i chwili. NiezaleŜnie od tego, czy odbywało się to stopniowo, czy stało się nagle, moŜna powrócić do historii koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania. Świat społeczny dysponujący mową róŜni się całkowicie od świata, w którym mowa nie istnieje. Dobór naturalny oddziałujący na ludzkie geny odtąd juŜ nigdy nie będzie taki sam. Geny znalazły się teraz w środowisku o wiele bardziej odmiennym, niŜ gdyby nagle zaatakowało je zlodowacenie lub jakiś przeraŜający nowy drapieŜnik. W świecie społecznym, w którym nagle pojawiła się mowa, musiał zaistnieć dobór naturalny zdecydowanie faworyzujący te z osobników, które zostały genetycznie wyposaŜone w moŜliwości skorzystania z nowych rozwiązań. Przypomina to nieco wnioski z poprzedniego rozdziału, w którym mówiłem o genach wybranych do przetrwania w wirtualnych światach stworzonych w mózgach pod wpływem Ŝycia w gromadzie. Trudno wprost przecenić korzyści, jakie stały się udziałem tych szczęśliwych jednostek, które zostały wyposaŜone w aparat słuŜący do korzystania ze świata mowy. Nie chodzi tu jedynie o to, Ŝe mózgi ludzkie stały się większe, by poradzić sobie z mową jako taką, ale takŜe o to, Ŝe cały świat naszych przodków zmienił się gruntownie w konsekwencji wynalezienia mowy. PosłuŜyłem się przykładem mowy jednak głównie po to, aby uczynić ideę koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania bardziej wiarygodną. Być moŜe to wcale nie mowa przepchnęła mózg człowieka przez punkt krytyczny nadymania mózgu; mam jednak przeczucie, Ŝe odegrała tutaj duŜą rolę. Nie jest pewne, czy oprzyrządowanie do modulowania dźwięków, obecne w gardłach ludzi w czasie, kiedy mózg zaczął się powiększać, było w ogóle zdolne do wytwarzania mowy. Pewne dane kopalne wskazują, Ŝe nasi prawdopodobni przodkowie Homo habilis i Homo erectus z powodu stosunkowo płytkiej krtani prawdopodobnie nie byli zdolni do artykulacji samogłosek w takim zakresie, w jakim umoŜliwia to współczesna konstrukcja krtani. Dla niektórych stanowi to dowód na to, Ŝe mowa pojawiła się w ewolucji człowieka dość późno. Moim zdaniem wniosek taki świadczy o braku wyobraźni. JeŜeli bowiem rzeczywiście mamy tu do czynienia z koewolucją oprogramowania i oprzyrządowania, to zapewne nie tylko mózg podlegałby w jej wyniku usprawnieniu. Aparat umoŜliwiający wydawanie dźwięków ewoluowałby przecieŜ równolegle, a ewolucyjne pogłębianie krtani jest jedną z tych zmian oprzyrządowania, które wymuszałby rozwój mowy. Złe wymawiane samogłoski to nie to samo, co ich kompletny brak. Nawet gdyby mowa Homo erectus wydawała się uboga z punktu widzenia naszych dzisiejszych wyobraŜeń, i tak mogłaby być wystarczającym początkiem ewolucji składni i semantyki, a takŜe samonapędzającego się pogłębiania samej krtani. Nota bene nie jest wykluczone, Ŝe Homo erectus budował łodzie i potrafił rozniecać ogień; nie powinniśmy więc go nie doceniać. OdłoŜywszy na chwilę na bok kwestie związane z mową, zastanówmy się, jakie pozostałe innowacje mogły pomóc naszym przodkom w przekroczeniu krytycznego progu, za którym rozpoczęła się koewolucyjna eskalacja. Pozwolę sobie zaproponować dwie, które mogły być

naturalną konsekwencją ewoluującego wśród naszych przodków zapału do spoŜywania mięsa i uprawiania polowań. Rolnictwo to stosunkowo niedawny wynalazek. Większość naszych człekokształtnych przodków pędziła Ŝycie łowiecko-zbierackie. Ludzie, których udziałem jest nadal ten pierwotny tryb Ŝycia, są zwykle znakomitymi tropicielami. Doskonale odczytują tropy, najdrobniejsze zmiany w roślinności, ślady odchodów lub pozostawionej sierści, i potrafią zbudować z tego wszystkiego obraz wydarzeń, jakie zaszły na określonym obszarze. Układ tropów to rodzaj wykresu, mapy, symbolicznej reprezentacji obecności zwierzęcia i jego zachowań. Przypomnijmy sobie naszego hipotetycznego zoologa, którego umiejętność rekonstruowania dawnych środowisk zwierzęcia z danych, jakich dostarcza budowa jego ciała i DNA, miała usprawiedliwiać nasze twierdzenie, Ŝe zwierzę jest do pewnego stopnia modelem świata, w jakim Ŝyje. CzyŜ nie stanowi to analogii do wytrawnego tropiciela z plemienia !Kung San, który na podstawie odcisków łap zwierzęcia na piasku Kalahari umie zrekonstruować w szczegółach zachowania zwierzęcia w niedawnej przeszłości? Odpowiednio odczytane ślady mają wartość map i rycin, i wydaje mi się moŜliwe, Ŝe umiejętność odczytywania takich map i rycin mogła się pojawić u naszych przodków jeszcze przed powstaniem werbalnych sposobów porozumiewania. Przyjmijmy, Ŝe jakaś grupa łowców z gatunku Homo habilis miała zaplanować wspólne polowanie. W niezwykłym i mroŜącym krew w Ŝyłach filmie telewizyjnym z 1992 roku Too Close for Comfort (Zbyt blisko, by czuć się bezpiecznym) David Attenborough pokazuje, jak współczesne szympansy dokonują czegoś, co zdaje się być szczegółowo zaplanowaną i skutecznie przeprowadzoną zasadzką na gerezy. Po schwytaniu tych małp rozdzierają je na strzępy i zjadają. Nie ma podstaw, aby sądzić, Ŝe szympansy ustaliły między sobą jakieś szczegóły planu przed rozpoczęciem łowów, jednakŜe wydaje się oczywiste, Ŝe w sytuacji takiej jak ta Homo habilis mógłby odnieść korzyści z moŜliwości jakiegoś porozumiewania się, gdyby ją posiadł. Jak taka zdolność porozumiewania mogła się rozwinąć? Przypuśćmy, Ŝe jeden z łowców, o którym będziemy myśleć jako o przywódcy, ma plan zasadzki na antylopę eland i pragnie przekazać swoje informacje towarzyszom. Nie ma wątpliwości, Ŝe mógłby naśladować zachowanie się antylopy, moŜe nawet przywdziawszy odpowiednią skórę, tak jak to robią współcześni łowcy w celach rytualnych czy nawet rozrywkowych. Mógłby teŜ zacząć naśladować poŜądane z jego punktu widzenia zachowanie myśliwych, ukazując z pewną przesadą ich pracowite podkradanie się, hałaśliwą nagonkę, nagłe zaskoczenie przy ostatniej zasadzce. Mógłby teŜ zrobić coś więcej, przypominając jakiegoś współczesnego oficera wojska: mógłby wskazać cele i planowane manewry na mapie wyznaczonego obszaru. MoŜemy przypuszczać, Ŝe wszyscy współcześni łowcy są wytrawnymi tropicielami, czytającymi tropy i inne ślady zwierzęce pozostawione w płaskim terenie i są zdolni do przeprowadzenia ekspertyzy przestrzennej, która wykracza poza to, co dla kaŜdego jest oczywiste (chyba Ŝe byłoby się przypadkowo wytrawnym łowcą z plemienia !Kung San). Wszyscy myśliwi przyzwyczajeni są do podąŜania szlakiem tropów, a takŜe do traktowania ich jako rozłoŜonej na ziemi naturalnej wielkości mapy czy wykresu czasowych przemieszczeń zwierzęcia. CóŜ bardziej naturalnego dla przywódcy grupy tropicieli, niŜ wziąć w rękę patyk i narysować na ziemi ową mapę w zmniejszeniu? Zarówno przywódca, jak i reszta łowców są przyzwyczajeni do myśli, Ŝe seria odcisków kopyt oznacza wędrówkę stada antylop gnu wzdłuŜ mulistego brzegu rzeki. Dlaczego nie mieliby narysować linii oznaczającej rzekę na swojej piaskowej mapie? Przyzwyczajony - jak wszyscy - do podąŜania śladami ludzkich stóp od własnej jaskini do rzeki, czemuŜby wódz nie miał wskazać pozycji jaskini w stosunku do rzeki? KrąŜąc wokół mapy z patykiem w dłoni, mógłby zaznaczyć kierunek, z którego nadchodzi gazela, miejsce, skąd wyruszyć miałaby nagonka, połoŜenie zasadzki. Mógłby to zaznaczyć, rysując wszystko na piasku.

Czy w jakiś podobny do opisanego sposób mogła powstać umiejętność przedstawiania zdarzeń w mniejszej skali i na płaszczyźnie - jako naturalne uogólnienie niezbędnej zdolności odczytywania zwierzęcych tropów? Być moŜe pomysł rysowania wizerunków samych zwierząt narodził się podobnie. Odcisk kopyta antylopy gnu w błocie teŜ jest rodzajem obrazu - widocznego w negatywie - rzeczywistej istoty. ŚwieŜy ślad łapy lwa musiał budzić strach. Czy ktoś kiedyś w nagłym przebłysku geniuszu pomyślał, Ŝe moŜna by to narysować i w ten sposób przedstawić całe zwierzę? Prawdopodobnie przebłysk geniuszu, który doprowadził do narysowania całego zwierzęcia, zrodził się wtedy, gdy wyciągnięta z mułu padlina zostawiła swój wyraźny odcisk w zaskorupionym wokół niej błocie. Albo czyŜ nie mógł nieco mniej wyraźny kontur odciśnięty w trawie zostać w jednej chwili przetworzony przez system wirtualnej rzeczywistości, funkcjonujący w naszych mózgach? PoniewaŜ miękka leśna trawa CóŜ moŜe, jeśli nie powtarzać Kształty zająca, który w niej spoczywał. WILLIAM BUTLER YEATS, Pamięć (1919) (przełoŜył Maciej Cisło) Sztuka naśladowcza najróŜniejszych rodzajów, a prawdopodobnie takŜe i sztuka nienaśladowcza polega na spostrzeŜeniu, iŜ jedna rzecz moŜe reprezentować inną i Ŝe pomaga to w przekazywaniu myśli lub wzajemnym porozumieniu. Analogie i przenośnie, które leŜą u podstaw tego, co nazwałem poezją nauki - dobrą czy złą - są innym przykładem tej samej zdolności człowieka do tworzenia symboli. Postarajmy się odtworzyć pewien ciąg, który odzwierciedlałby serię przemian ewolucyjnych potrzebnych do powstania tej zdolności. Na jednym końcu naszego kontinuum znajdują się rzeczy, które mogą reprezentować inne, podobne do nich - tak jak to jest z jaskiniowymi wyobraŜeniami bawołów. Na drugim końcu niech znajdą się symbole, które nie przypominają w sposób oczywisty rzeczy symbolizowanych. Na przykład słowo buffalo, które po angielsku znaczy „bawół”, nie przypomina swego desygnatu ani wyglądem, ani dźwiękiem, a swoje znaczenie zawdzięcza wyłącznie arbitralnie przyjętej konwencji, którą respektują wszystkie osoby posługujące się językiem angielskim. Stadia pośrednie jakiegoś kontinuum przedstawiają - jak juŜ mówiłem - postęp ewolucyjny. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak się to wszystko zaczęło, ale być moŜe opowiedziana przeze mnie historia odcisków łap zwierzęcych odtwarza sposób myślenia, który został uruchomiony w chwili, gdy ludzie zaczęli stosować analogie i uświadomili sobie, Ŝe istnieje moŜliwość tworzenia symbolicznych reprezentacji. NiezaleŜnie od tego, czy spowodowało to powstanie semantyki czy nie, mapa mojego łowcy doprowadziła praludzi do mowy, drugiej postulowanej przeze mnie innowacji oprogramowania, która mogła rozkręcić koewolucyjną spiralę prowadzącą do rozrostu naszego mózgu. Ale czy w istocie rysowanie map było tym czynnikiem, który przepchnął naszych przodków przez ów punkt krytyczny, przez który inne małpy nie przeszły? Trzecią moją sugestię, dotyczącą domniemanych innowacji oprogramowania, zainspirował William Calvin. UwaŜa on, Ŝe przewidywanie toru, po którym porusza się na przykład kamień rzucony z duŜej odległości do celu, stawia przed układem nerwowym szczególne wymagania. Zgodnie z jego koncepcją rozwiązywanie tego właśnie problemu, wiąŜącego się zapewne pierwotnie z polowaniem, wyposaŜyło przy okazji mózg w wiele innych funkcji. Calvin zabawiał się kiedyś na kamienistej plaŜy rzucaniem kamieni w kłodę drzewa i czynność ta mimowolnie zmusiła go do myślenia. Jakiego rodzaju obliczenia musimy przeprowadzać, kiedy rzucamy czymś do celu, co z pewnością coraz częściej czynili nasi przodkowie, w miarę jak utrwalał się ich łowiecki tryb Ŝycia? Jednym z podstawowych elementów celnego rzutu jest wyczucie czasu. NiezaleŜnie od tego, którą ręką się rzuca i czy jest to zamach od dołu, znad głowy, czy moŜe ze swobodnego nadgarstka, wszystko zaleŜy od

momentu, w którym wypuszcza się kamień z dłoni. RozwaŜmy na przykład ruch, jakim miota kulę grający w krykieta (krykiet róŜni się od baseballu między innymi tym, Ŝe ręka musi być w czasie rzutu wyprostowana, łatwiej więc będzie nam ten problem rozwaŜyć). Jeśli wypuści się kulę za wcześnie, przeleci ponad głową zawodnika mającego ją odbić. Jeśli wypuści się ją za późno, wbije się w ziemię. W jaki sposób udaje się naszemu układowi nerwowemu ta sztuka, by wypuścić przedmiot we właściwym momencie, dostosowanym do prędkości ruchu ramienia? W przeciwieństwie do fechtunku, w czasie którego podąŜa się za celem cały czas z bronią w ręku, miotanie czy rzucanie stosuje się do zasad balistyki. Kiedy pocisk opuszcza naszą dłoń, nie mamy juŜ nad nim kontroli. Istnieją takŜe inne czynności stawiające układowi nerwowemu duŜe wymagania - na przykład wbijanie gwoździa, które teŜ jest w istocie balistyczne, nawet jeśli narzędzie czy broń nie opuszczają naszej dłoni. Wszystkie obliczenia muszą zostać wykonane zawczasu - „na ślepo”. Jednym ze sposobów rozwiązania problemu właściwego momentu rzutu mogłoby być błyskawiczne obliczenie niezbędnych skurczów poszczególnych mięśni, kiedy ręka trzymająca kamień lub dzidę jest jeszcze w ruchu. Nowoczesne komputery uporałyby się z tym zadaniem, ale mózgi są zbyt powolne. Zdaniem Calvina lepiej byłoby, gdyby nasze powolne układy nerwowe korzystały wówczas z pamięci buforowej wyuczonych rozkazów wysyłanych do mięśni. Cała sekwencja miotania kulą do krykieta czy rzucania dzidą jest zaprogramowana w mózgu w postaci zestawu komend nakazujących poszczególnym mięśniom błyskawicznie się kurczyć, zapisanych w takiej kolejności, w jakiej ma to nastąpić. Oczywiście im bardziej odległy cel, tym trudniej doń trafić. Calvin odkurzył swe podręczniki do fizyki i ustalił, jak dla zachowania moŜliwie największej dokładności przy coraz to dłuŜszych rzutach obliczać wielkość „okna startowego” (które jest tym mniejsze, im dalej znajduje się cel). Okno startowe to termin zapoŜyczony z języka badań kosmicznych. Specjaliści w dziedzinie lotów kosmicznych obliczają (ci wyjątkowo utalentowani naukowcy) przedział czasowy, w którym musi nastąpić start rakiety, jeśli ma ona trafić powiedzmy na KsięŜyc. Zbyt wczesny lub zbyt późny start powoduje, Ŝe trafienie jest niemoŜliwe. Calvin obliczył, Ŝe przy celu wielkości królika oddalonym o cztery metry „okno startowe” równa się około 11 milisekundom. Kiedy wypuszczał kamień za wcześnie, przelatywał on nad królikiem. Jeśli opóźniał rzut, kamień spadał na ziemię, nie doleciawszy do celu. RóŜnica między za wczesnym i za późnym rzutem wynosiła zaledwie 11 milisekund, czyli mniej więcej jedną setną sekundy. Taki wynik zmartwił Calvina, poniewaŜ znając szybkość działania komórek nerwowych, wiedział on, Ŝe margines błędu reakcji komórki nerwowej przewyŜsza otrzymaną przezeń wartość. Zarazem wiedział jednak, Ŝe są ludzie, którzy trafiają do takiego celu, i to nawet w biegu. Ja sam do dziś pamiętam, jak mój rówieśnik z Oksfordu Nawab Pataudi (jeden z najlepszych indyjskich graczy w krykieta, nawet po stracie jednego oka) potrafił w czasie meczów, w których brał udział w barwach uniwersytetu, rzucić kulę z niesamowitą prędkością i dokładnością nawet wtedy, gdy sam biegł z szybkością wyraźnie deprymującą odbijającego, a podnoszącą na duchu zawodników jego własnej druŜyny. Calvin stanął w obliczu tajemnicy. W jakiŜ to sposób udaje się nam rzucać tak dobrze? Wreszcie doszedł do wniosku, Ŝe musi tu działać prawo wielkich liczb. śaden z obwodów nerwowych decydujących o momencie rzutu nie sprosta dokładności rzutu dzidą łowcy !Kung czy gracza w krykieta rzucającego kulą. Musi być mnóstwo takich obwodów, działających równolegle, a ostateczna decyzja co do chwili wypuszczenia przedmiotu zapada w rezultacie uśrednienia uzyskanych przez nie wyników. I tak dochodzimy do sedna sprawy. Gdy mamy juŜ zbiór obwodów synchronizujących wysiłki organizmu w określonym celu, czemu nie wykorzystać ich do czegoś innego? Język na przykład zaleŜy od ściśle przestrzeganej kolejności elementów, które go tworzą. Tak samo jest z muzyką, tańcem, a nawet układaniem planów na przyszłość. Czy rzucanie do celu zapoczątkowało sztukę przewidywania? Kiedy w wyobraźni przerzucamy się myślami w przyszłość, czy robimy to dosłownie, czy tylko w

przenośni? Gdy gdzieś w Afryce wypowiedziane zostało pierwsze słowo, to czy ten, który je z siebie wyrzucił, wyobraził je sobie jako pocisk lecący z jego ust do ucha słuchacza? Moim czwartym kandydatem do miana przełomowych innowacji oprogramowania, który mógł uczestniczyć w koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania, jest mem, jednostka przekazu kulturowego. ZbliŜyliśmy się do tego pojęcia, kiedy rozwaŜaliśmy epidemiczne „starty” bestsellerów. Sięgnę tu po publikacje moich kolegów Daniela Dennetta i Susan Blackmore, którzy od roku 1976, kiedy to powstało słowo mem, naleŜą do grona najbardziej twórczych teoretyków memetyki. Geny podlegają replikacji, są kopiowane, przechodząc w kolejnych pokoleniach z organizmów rodzicielskich na potomne. Natomiast mem jest przez analogię czymś, co replikuje się, przechodząc z mózgu do mózgu, podlegając wszelkim moŜliwym sposobom kopiowania. Istnieje pytanie, czy analogia między genem a memem jest dobrą czy złą poezją nauki. Mnie osobiście wydaje się, Ŝe raczej dobrą, choć kiedy zajrzy się do Internetu, moŜna natrafić na rzesze przesadnych entuzjastów posuwających się zdecydowanie za daleko. Chwilami ma się nawet wraŜenie, Ŝe rodzi się coś na kształt religii memetycznej - sam juŜ nie wiem, czy jest to tylko Ŝart. Zarówno mojej Ŝonie, jak i mnie zdarza się od czasu do czasu cierpieć na bezsenność z powodu jakiejś melodyjki, która raz zasłyszana, powraca nieustannie, bezlitośnie i nieustępliwie krąŜąc po głowie przez całą noc. Niektóre wyróŜniają się szczególną uporczywością, na przykład motyw z „Masochism tango” Toma Lehrera. Nie jest to bynajmniej melodia jakoś szczególnie kunsztowna (w przeciwieństwie do jej słów, dowcipnie zrymowanych), ale kiedy raz wpadnie się w jej szpony, trudno się od niej uwolnić. śona i ja mamy nawet umowę, Ŝe jeśli któremuś z nas zdarzy się w ciągu dnia paść ofiarą podobnej melodyjki (Lennon i McCartney teŜ stanowią powaŜne zagroŜenie), to pod Ŝadnym pozorem nie wolno nam jej zanucić ani zagwizdać przed połoŜeniem się spać, Ŝeby nie zarazić drugiej osoby. Zmierzam do tego, Ŝe sformułowanie „zarazić” jest w odniesieniu do sposobu przenoszenia memów jak najbardziej stosowne. To samo moŜe się zdarzyć, kiedy nie śpimy. W Darwin’s Dangerous Idea (1995) Dennett opowiada następującą anegdotę: Któregoś dnia z zakłopotaniem - wręcz konsternacją - złapałem się na tym, Ŝe idąc, mruczę pod nosem pewną melodię. Nie był to motyw z Haydna czy Brahmsa ani teŜ Charlie Parkera czy nawet Boba Dylana. Melodia, którą tak energicznie podśpiewywałem, pochodziła z „It takes two to tango” („Do tanga trzeba dwojga”) - całkiem niestrawny, ckliwy kawałek gumy do Ŝucia dla uszu, w sposób niewytłumaczalny niezwykle popularny w latach pięćdziesiątych. Jestem pewien, Ŝe sam tej melodii nigdy nie lubiłem ani teŜ nigdy nie twierdziłem, Ŝe jest lepsza od ciszy. Tymczasem okazało się, Ŝe mam ją w sobie, Ŝe tkwi w moim umyśle niczym paskudny muzyczny wirus, i to tkwi co najmniej równie silnie w mojej puli memów, jak wszystkie inne fragmenty muzyczne, które naprawdę cenię. Teraz zaś, co jeszcze gorsze, mówiąc o tym, wskrzesiłem być moŜe tego wirusa w wielu z was, a wy będziecie mnie przeklinali w najbliŜszych dniach, łapiąc się na tym, Ŝe nucicie, po raz pierwszy od dobrych trzydziestu lat, tę marną melodię. Mnie osobiście irytują najczęściej nie melodie, ale jakieś zdania, które w nieskończoność obracam w głowie. Nie są to zdania o jakimś szczególnym znaczeniu, po prostu fragmenty wyrwane z kontekstu, wypowiedziane w ciągu dnia przeze mnie samego albo przez kogoś innego. Nie wiadomo, dlaczego akurat to, a nie inne zdanie czy melodia gotowe są nas się uczepić, ale kiedy juŜ do tego dojdzie, bardzo trudno się ich pozbyć. Takie coś nieustannie się odtwarza. W 1876 roku Mark Twain napisał opowiadanie pod tytułem A Literary Nightmare (Koszmar literacki) o tym, jak jego umysł został owładnięty przez absurdalny fragment wierszowanej instrukcji dla konduktorów autobusowych, której refren brzmiał „Kasuj na oczach pasaŜera”: Kasuj na oczach pasaŜera Kasuj na oczach pasaŜera itd.

Refren ten ma rytm mantry i, szczerze mówiąc, zawahałem się przed chwilą, czy go tutaj zacytować, bo moŜe nieopatrznie państwa zainfekuję? Kiedy skończyłem czytać Twaina, chodziło mi to głupstwo po głowie przez cały dzień. Narrator tego opowiadania uwalnia się w końcu od uciąŜliwego refrenu, przekazując go pewnemu wikaremu, który w rezultacie traci rozum. Ów właśnie aspekt „gadareńskiej świni”69 - idea, Ŝe kiedy przekaŜemy komuś mem, sami zostajemy od niego uwolnieni - to jedyny fragment, który nie brzmi prawdziwie. Sam fakt, Ŝe zaraŜamy kogoś jakimś memem, nie oznacza, Ŝe oczyszczamy z niego swój umysł. Memami mogą być dobre pomysły, piękne melodie i wiersze, ale i bezsensowne mantry. Memem jest wszystko, co rozprzestrzenia się przez naśladownictwo, tak jak geny rozprzestrzeniają się w wyniku rozmnaŜania czy infekcji wirusowej. Najciekawsze jest to, Ŝe przynajmniej teoretycznie moŜliwy jest prawdziwy darwinowski dobór naturalny memów, odpowiednik dobrze wszystkim znanego doboru genów. Rozprzestrzeniają się te memy, które robią to dobrze. Melodyjka z opowieści Dennetta, tak samo jak w przypadku moim i mojej Ŝony, była kawałkiem tanga. Czy jest coś podstępnego w rytmie tanga? No cóŜ, potrzebowalibyśmy na to dalszych dowodów. Ogólny pogląd, Ŝe pewne memy są z powodu swoich odziedziczonych właściwości bardziej zaraźliwe niŜ inne, wydaje się jednak dość sensowny. MoŜemy oczekiwać, Ŝe podobnie jak w wypadku genów - świat wypełnią te memy, które posiadły sztukę sprawnego powielania się i przechodzenia z mózgu do mózgu. MoŜna zauwaŜyć, iŜ niektóre z nich, jak refren z opowiadania Twaina, szczególnie łatwo szturmują nasze umysły, aczkolwiek trudno powiedzieć dlaczego. Lecz na to, by zaczął działać dobór o charakterze darwinowskim, wystarczy zróŜnicowanie ich stopnia zaraźliwości. Czasami udaje się nam rozpoznać przyczynę, dla której ten czy inny mem rozprzestrzenia się skuteczniej niŜ inne. Dennett zauwaŜa, Ŝe na przykład mem teorii spiskowej ma wbudowaną reakcję na powątpiewanie, iŜ brak powaŜnych dowodów na istnienie spisku. Brzmi ona: „Oczywiście, Ŝe nie ma - i to najlepiej świadczy o sile tego spisku!”. Geny rozprzestrzeniają się z powodu czysto pasoŜytniczej skuteczności, jak czynią to na przykład wirusy. MoŜemy uwaŜać takie rozprzestrzenianie się dla samego rozprzestrzeniania za dość jałowe, ale natury nie interesują nasze oceny ani pod tym względem, ani pod Ŝadnym innym. Jeśli fragment DNA ma w sobie to coś, co sprawia, Ŝe moŜe się rozprzestrzeniać, to po prostu to robi i juŜ. Geny mogą się równieŜ rozprzestrzeniać z powodów, które skłonni jesteśmy uznać za bardziej „uzasadnione”, gdyŜ na przykład wyostrzają wzrok jastrzębia. Takie właśnie przychodzą nam przede wszystkim na myśl, gdy mówimy o darwinizmie. W ksiąŜce Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa wyjaśniłem, Ŝe zarówno DNA słonia, jak i DNA wirusa są w gruncie rzeczy programami typu: „Powiel mnie”. RóŜnica między nimi polega na tym, Ŝe jeden zawiera w sobie fantastycznie wręcz rozbudowaną dygresję, która brzmi: „Powiel mnie, ale najpierw zbuduj słonia”. Oba te programy rozprzestrzeniają się jednak, poniewaŜ - kaŜdy na swój sposób -dobrze sobie radzi z rozprzestrzenianiem się. To samo moŜna powiedzieć o memach. Dźwięcznemu tangu udaje się przetrwać w naszych mózgach i zainfekować inne mózgi dzięki jego czysto pasoŜytniczej skuteczności. Znajduje się ono blisko wirusowego krańca spektrum. Wielkie idee filozoficzne, matematyczne olśnienia, przemyślne sposoby wiązania węzłów czy lepienia naczyń trwają w puli memowej z przyczyn, które są bliŜsze „uzasadnionemu” czy teŜ „słoniowemu” końcowi naszego darwinowskiego spektrum. Memy nie mogłyby się rozprzestrzeniać, gdyby nie istniała biologicznie wartościowa skłonność osobników do wzajemnego naśladownictwa. Jest wiele przyczyn, dla których naśladowanie było faworyzowane przez klasyczny dobór naturalny dotyczący genów. Osobniki, które są genetycznie predysponowane do naśladownictwa, zyskują szybki dostęp do umiejętności, których samodzielne zdobycie zajęłoby innym wiele czasu. Jednym z najlepszych tego przykładów jest rozprzestrzenianie się umiejętności otwierania butelek z

mlekiem wśród brytyjskich sikor. Codziennie rano na próg angielskich domów dostarczane jest mleko w butelkach. Zazwyczaj teŜ mija jakiś czas, nim ktoś zabierze je do środka. Mały ptak moŜe przebić się przez kapsel, ale nie jest to umiejętność, z którą sikory przychodzą na świat. Zaobserwowano szerzenie się epidemii najazdów sikor na kapsle butelkowe w kilku róŜnych regionach Wielkiej Brytanii. Epidemia jest tu ze wszech miar stosownym słowem. W latach czterdziestych rozprzestrzenianie się tego zachowania udokumentowali zoolodzy James Fisher i Robert Hinde: proces ten zataczał coraz szersze kręgi w wyniku naśladownictwa, rozpoczynając się w kilku ogniskach pierwotnych, zainicjowany prawdopodobnie niezaleŜnie przez pojedynczych ptasich wynalazców i siewców tej memetycznej epidemii. Podobne historie moŜna opowiedzieć o szympansach. Zbierania termitów na gałązki wtykane do kopca uczą się przez naśladownictwo. Tak samo jest w przypadku rozłupywania za pomocą kamienia orzechów umieszczonych na twardym - drewnianym lub kamiennym - podłoŜu. Zachowanie to spotyka się w pewnych rejonach zachodniej Afryki, ale nie występuje ono gdzie indziej. Nasi praludzcy przodkowie bez wątpienia zdobywali swoje główne umiejętności, wzajemnie się naśladując. Członkowie istniejących jeszcze dziś grup plemiennych poprzez naśladowanie uczą się robić narzędzia, prząść, łowić ryby, kryć strzechą domy, lepić garnki, rozpalać ogień, gotować posiłki i kuć Ŝelazo. ZaleŜności między mistrzem a uczniem są memetycznym odpowiednikiem genetycznej relacji przodek-potomek. Zdaniem zoologa Jonathana Kingdona niektóre umiejętności naszych przodków mogły się zrodzić w chwili, kiedy zaczęli oni naśladować zachowanie zwierząt. Na przykład pajęczyny mogły ich zainspirować do wynalezienia sieci rybackich, a takŜe sznurka lub szpagatu, gniazda wikłaczy natomiast mogły im podsunąć pomysł wiązania supłów lub przędzenia. Wydaje się, Ŝe w przeciwieństwie do genów, memy nie wykazują skłonności do stowarzyszania się w celu wytworzenia duŜych „maszyn” - ciał - dla wspólnego zamieszkania i przetrwania. Memy zdają się na maszyny przetrwania zbudowane przez geny (chyba Ŝe potraktujemy Internet, jak to juŜ sugerowano, jako maszynę memową). Nie znaczy to jednak, Ŝe skuteczność memów w manipulowaniu zachowaniem opanowanych przez nie organizmów jest przez to mniejsza. Analogia między ewolucją genetyczną a memetyczną nabierze rumieńców, gdy zastosujemy tutaj nasze nauki na temat „samolubnego współpracownika”. Memy, podobnie jak geny, przeŜywają w otoczeniu innych memów. Umysł, dzięki obecności w nim pewnych memów, staje się podatny na inne określone memy. i tak jak pula genowa jakiegoś gatunku staje się zespołem współpracujących genów, tak grupa umysłów - cała „kultura” - „tradycja” - staje się zespołem współpracujących memów - niektórzy nazywają to „mempleksem”. I podobnie jak w wypadku genów, błędem byłoby traktowanie owych mempleksów jako jednostek podlegających doborowi w całości. Lepiej widzieć w nich wzajemnie się wspomagające memy, z których kaŜdy stanowi część środowiska sprzyjającego sąsiadom. NiezaleŜnie od ograniczeń charakteryzujących teorię memów, sądzę, Ŝe ten jeden punkt: stwierdzenie, iŜ kultura, tradycja, religia czy ustrój polityczny rozwija się zgodnie z modelem „samolubnego współpracownika”, jest co najmniej częścią - i to waŜną częścią - prawdy. RozwaŜania Dennetta przywołują na myśl wizję umysłu jako wrzącej kipieli memów. Dennett posuwa się nawet do obrony hipotezy, Ŝe „Ludzka świadomość jest sama w sobie wielkim kompleksem memów...”. Czyni to - a takŜe duŜo więcej - przekonująco i wyczerpująco w ksiąŜce Consciousness Explained (Świadomość objaśniona, 1991). Nie potrafiłbym chyba streścić skomplikowanej argumentacji autora przedstawionej w tej ksiąŜce, zadowolę się więc zacytowaniem jej dość charakterystycznego fragmentu: Schronienie, od którego osiągnięcia zaleŜą wszystkie memy, to ludzki umysł, ale on sam powstaje wtedy, gdy memy przebudowują ludzki mózg, by uzyskać dla siebie lepsze siedlisko. Drogi wejścia i drogi wyjścia zostają zmodyfikowane tak, by pasowały do

warunków lokalnych, i są wzmacniane przez róŜne sztuczne wynalazki, które zapewniają wierność i długotrwałość replikacji: umysły rdzennych Chińczyków róŜnią się wybitnie od umysłów rdzennych Francuzów, a umysły osób wykształconych od umysłów analfabetów. Memy w zamian za moŜliwość przebywania w ludzkich ciałach zapewniają nam niepoliczalne korzyści - z pewną liczbą koni trojańskich na dodatek [...] JednakŜe jeśli prawdą jest, Ŝe ludzkie umysły są same w duŜej mierze dziełem memów, to nie powinniśmy podtrzymywać biegunowości spojrzenia, towarzyszącego wcześniej naszym rozwaŜaniom; nie ma mowy o Ŝadnym „memy versus my”, poniewaŜ juŜ poprzednie infekcje memami zadecydowały o tym, kim lub czym jesteśmy. A zatem mamy tu ekologię memów, tropikalny las deszczowy memów, termitierę memów. Memy nie tylko przeskakują do kolejnych umysłów dzięki naśladownictwu, w świecie kultury. To jest zaledwie łatwo dostrzegalny czubek góry lodowej. One takŜe się rozwijają, multiplikują i konkurują ze sobą w obrębie naszych mózgów. Kiedy ogłaszamy światu jakiś dobry pomysł, któŜ zgadnie, jaka podświadoma, quasi-darwinowska selekcja zaszła daleko za kulisami we wnętrzu naszych głów? Nasze mózgi są okupowane przez memy, tak jak komórki naszych przodków uległy niegdyś inwazji pradawnych bakterii, które z czasem stały się mitochondriami. Memy - niczym uśmiech kota z Cheshire - wtapiają się w nasze umysły, a nawet stają się naszymi umysłami, tak samo jak eukariotyczne komórki są koloniami mitochondriów, chloroplastów i innych bakterii. Wszystko to brzmi jak doskonały przepis na koewolucyjne spirale oraz powiększanie ludzkiego mózgu, ale co tę spiralę napędza? Gdzie jest owo dodatnie sprzęŜenie zwrotne, czynnik decydujący o tym, Ŝe „im więcej masz, tym więcej dostajesz”? Susan Blackmore zmierzyła się z tym pytaniem, zadając inne: „Kogo naśladować?”. Oczywiście osobniki najlepsze pod określonym względem, istnieje jednak bardziej ogólna odpowiedź na to pytanie. Blackmore uwaŜa, Ŝe powinno się naśladować najlepszych naśladowców: to oni przecieŜ najprawdopodobniej wybrali najlepsze umiejętności. Na następne swoje pytanie - „Z kim mieć potomstwo?” - Blackmore odpowiedziała podobnie: z najlepszymi naśladowcami najpopularniejszych memów. A zatem nie tylko te memy są wybierane przez dobór, które mają najlepsze zdolności rozprzestrzeniania się, ale i zwykły darwinowski proces doboru wybiera te geny, które decydują o powstawaniu osobników najlepiej memy rozsiewających. Miałem okazję zobaczyć zaawansowaną wersję ksiąŜki Susan Blackmore The Meme Machine (Maszyna memowa, 1999) i nie jest moim zamiarem zbierać oklaski, które jej się naleŜą. Ja tylko stwierdzam, Ŝe mamy tu do czynienia z koewolucją oprogramowania i oprzyrządowania. Geny budują oprzyrządowanie. Memy stanowią oprogramowanie. Ta właśnie koewolucja mogła spowodować rozwój ludzkiego mózgu. Wspominałem, Ŝe powrócę do złudzenia człowieczka w mózgu. Uczynię to, ale nie po to, by wyjaśnić problem świadomości, gdyŜ to przekracza moje kompetencje, ale aby dokonać kolejnego porównania między memami a genami. W ksiąŜce The Extended Phenotype (Fenotyp rozszerzony) przedstawiłem argumenty przeciw uznawaniu pojedynczego organizmu za coś oczywistego. Nie chodziło mi o osobnika w aspekcie świadomości, ale o konkretny, spójny organizm, otoczony przez skórę i mający właściwie jeden cel: przetrwanie i pozostawienie potomstwa. Osobnik, pisałem, nie jest podstawową jednostką Ŝycia, ale czymś, co pojawia się wtedy, kiedy geny, które na początku ewolucji były odrębnymi, walczącymi ze sobą tworami, skupiają się, jako „samolubni współpracownicy”, w kooperujące zespoły. Nie oznacza to, Ŝe pojedynczy organizm jest tylko złudzeniem. Jest na to zbyt rzeczywisty. Pozostaje jednak zjawiskiem wtórnym, pochodnym; zlepkiem powstałym w wyniku działania całkowicie róŜnych, a nawet wojujących ze sobą czynników. Nie będę rozwijał tej myśli; tutaj jedynie wskaŜę, w ślad za Dennettem i Blackmore, moŜliwość porównania tego sposobu myślenia z teorią memów. Być moŜe subiektywne „ja”, osoba, o której sądzę, Ŝe nią jestem,

jest czymś w rodzaju półzłudzenia. Umysł jest przecieŜ zbiorem całkowicie niezaleŜnych od siebie, a nawet walczących ze sobą czynników. Marvin Minsky, ojciec sztucznej inteligencji, nadał swej ksiąŜce z 1985 roku tytuł The Society of Mind (Społeczność umysłu). Chcę powiedzieć, Ŝe niezaleŜnie od tego, czy uznamy, Ŝe owe czynniki to właśnie memy, subiektywne odczucie, iŜ „jest tam ktoś” (w naszym wnętrzu), moŜe być takŜe podobnym zlepkiem, rodzajem półzłudzenia analogicznym do pojedynczego organizmu, pojawiającego się w toku ewolucji jako wynik niełatwej kooperacji genów. Ale to tylko na marginesie. W istocie poszukuję takich innowacji w obrębie oprogramowania, które mogły kiedyś zapoczątkować samonapędzającą się spiralę koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania, prowadzącą do powiększenia ludzkiego mózgu. Jak dotąd wspomniałem juŜ o języku, odczytywaniu map, rzucaniu do celu i memach. Innym czynnikiem mógłby tu być dobór płciowy, o którym wspominałem, wyjaśniając zasadę wybuchowej koewolucji. Czy jednak dobór płciowy rzeczywiście mógł wpłynąć na rozwój ludzkiego mózgu? Czy nasi przodkowie starali się zachwycić swoich partnerów czymś na kształt pawiego ogona? Czy oprzyrządowanie w postaci większego mózgu było faworyzowane z racji bogactwa oprogramowania, na przykład zdolności do zapamiętania kroków niezwykle skomplikowanego tańca godowego? Nie jest to wykluczone. Wielu osobom język wyda się nie tylko najbardziej przekonującym, ale takŜe najoczywistszym kandydatem na ten element oprogramowania, który mógł pobudzić ekspansję mózgu. Chciałbym powrócić na chwilę do tej sprawy i spojrzeć na nią z innej strony. Terrence Deacon, w ksiąŜce The Symbolic Species (Gatunek symboliczny, 1997) pisze o języku w sposób, który przywodzi na myśl to, co mówiliśmy o memach: Wcale nie od rzeczy będzie spojrzeć na języki jako na rodzaj wirusów, pomijając róŜnicę w - twórczych w jednym przypadku, a destrukcyjnych w drugim - skutkach działania. Języki są nieoŜywionymi wytworami, pewną kombinacją dźwięków lub znaków graficznych zapisanych na glinie lub papierze, którym zdarzyło się wślizgnąć do ludzkich mózgów, a te, powielając ich elementy, łączą je w systemy, a następnie przekazują dalej. Fakt, Ŝe powielona informacja, stanowiąca język, nie jest zorganizowana w byt oŜywiony, nie oznacza, Ŝe nie moŜna jej traktować jako zintegrowanej, zdolnej do przystosowania jednostki, ewoluującej w zaleŜności od jej ludzkich gospodarzy. Dalej Deacon skłania się ku symbiotycznemu raczej niŜ zjadliwie pasoŜytniczemu modelowi, przywołując znane nam juŜ porównanie z mitochondriami i innymi symbiotycznymi bakteriami w komórkach. Języki miałyby ewoluować tak, by móc sprawnie infekować mózgi dzieci. JednakŜe dziecięce mózgi, te umysłowe gąsienice, same ewoluują tak, by coraz łatwiej zaraŜać się językiem: i znów mamy tu przykład koewolucji. C. S. Lewis w eseju „Bluspels and Flalansferes”70 (1939) przypomina pewną starą prawdę filologiczną, mianowicie Ŝe nasz język jest pełen martwych metafor. Filozof i poeta Ralph Waldo Emerson w opublikowanym w 1844 roku eseju „The Poet” („Poeta”) nazwał język „skamieniałą poezją”. Jeśli nie zawsze, to w kaŜdym razie w większości wypadków nasze słowa zaczynają swój byt jako metafory. Lewis zwraca uwagę, Ŝe attend (uczestniczyć) oznaczało teŜ kiedyś stretch (napinać). Kiedy się czymś zajmuję, moja uwaga „napina się” w stronę tego czegoś. „Chwytam” znaczenie „wysuniętych” przez ciebie zagadnień i „przejmuję” twój „punkt” widzenia. „Zagłębiam się” teŜ w temat i „trzymam” „linii” rozumowania. Umyślnie wybieram sformułowania, których metaforyczna przeszłość jest stosunkowo niedawna, a przez to łatwa do rozszyfrowania. Filolodzy mogliby drąŜyć to głębiej (znowu to samo) i wykazać, Ŝe nawet słowa, których początki wydają się mniej oczywiste, były kiedyś metaforami, moŜe w jakimś martwym (no, właśnie) języku. Angielskie słowo language (język) pochodzi od łacińskiego słowa oznaczającego język jako część ciała.

Niedawno kupiłem sobie słownik współczesnych angielskich wyraŜeń slangowych, poniewaŜ poczułem się niewyraźnie, kiedy amerykańscy czytelnicy rękopisu niniejszej ksiąŜki stwierdzili, Ŝe niektóre z moich ulubionych angielskich słów będą niezrozumiałe po drugiej stronie Atlantyku. Na przykład z niezrozumieniem mogłoby się tam spotkać słowo mug, określające głupca, naiwniaka, frajera. Ogólnie rzecz biorąc, lektura kupionego słownika uspokoiła mnie, dowodząc, Ŝe wiele słów potocznych posiada znaczenie uniwersalne w całym anglojęzycznym świecie. Bardzo natomiast zadziwiła mnie niesamowita pomysłowość ludzka w tworzeniu coraz to nowych słów i znaczeń. Wypisałem sobie „parallel parking” i „getting your plumbing snaked” jako ekwiwalent „kopulacji”, „idiot box” na określenie odbiornika telewizyjnego oraz „jam sandwich” - radiowozu policyjnego, „park a custard” to wymiotować, „Christmas on a stick” to zarozumialec, „nixon” zaś - oszukańczy interes.71 Wszystkie te slangowe określenia są najlepszym dowodem niezwykłego bogactwa semantycznych innowacji. Ilustrują zarazem doskonale pogląd C. S. Lewisa. Czy w taki mniej więcej sposób narodziły się wszystkie nasze słowa? Podobnie jak w wypadku „map tropów” ciekawi mnie, czy zdolność dostrzegania analogii oraz przekazywania znaczeń za pośrednictwem ich symbolicznego podobieństwa do innych rzeczy mogła stanowić ten prawdziwy przełom w dziedzinie oprogramowania, który przepchnął nasz mózg przez wspomniany punkt krytyczny i napędził spiralę koewolucji? W języku angielskim uŜywa się słowa mammoth (mamuci) jako przymiotnika oznaczającego tyle, co bardzo wielki. Czy moŜliwe jest, Ŝe przełom prowadzący ku semantyce nastąpił u naszych przodków wtedy, gdy jakiś przedludzki geniusz poetycki, próbując oddać pojęcie „duŜy” w jakimś całkiem odmiennym kontekście, wpadł na pomysł naśladowania czy narysowania mamuta? Czy właśnie to było owym postępem w dziedzinie oprogramowania, który popchnął ludzkość na drogę eksplozywnej koewolucji oprogramowania i oprzyrządowania? MoŜe nawet nie konkretnie to, poniewaŜ coś naprawdę duŜego łatwo jest opisać uniwersalnymi ruchami rąk - tak lubianymi przez dumnych wędkarzy. Nawet coś takiego stanowiłoby jednak postęp w stosunku do sposobów porozumiewania, jakimi dysponują na przykład dzikie szympansy. A gdyby tak spróbować naśladowania gazeli, aby wyobrazić subtelność i pełen skromności wdzięk dziewczyny - w jakimś plioceńskim przeczuciu Yeatsowskich „dwu dziewczyn, obu pięknych, a jednej z nich jak gazela”72? A czy krople wody wylane z tykwy nie mogły oznaczać, zamiast zbyt tutaj oczywistego deszczu, łez wyraŜających smutek? Czy nasz odległy przodek, Homo habilis lub Homo erectus, odkrył sposób na wyraŜenie .czegoś takiego jak sobbing rain73 (szlochający deszcz) Johna Keatsa? NiezaleŜnie od tego, jak to się wszystko zaczęło i jaką rolę w naszej ewolucji odegrał język, my, ludzie, wyjątkowi w królestwie zwierząt, mamy poetycki dar tworzenia metafor - zauwaŜania, iŜ pewne rzeczy są podobne do innych rzeczy i uŜywania tych zaleŜności jako punktu wyjścia do wyraŜania naszych myśli i uczuć. Oto jedna z konsekwencji daru wyobraźni. (ChociaŜ, dodajmy, łzy same w sobie stanowią ciągle nierozwiązaną zagadkę ewolucji). Być moŜe to właśnie stanowiło przełomową innowację oprogramowania, która uruchomiła naszą koewolucyjną spiralę. MoŜna by ją uznać za zasadniczy postęp w dziedzinie oprogramowania umoŜliwiającego tworzenie symulacyjnych modeli świata, o którym była mowa w poprzednim rozdziale. Prawdopodobnie był to krok od ograniczonej rzeczywistości wirtualnej do nieograniczonej rzeczywistości wirtualnej; od stadium, w którym mózg tworzył modele symulacyjne tego, o czym donosiły mu zmysły do stanu, w którym mózg stwarza symulacje rzeczy, z którymi w danym momencie nie ma bezpośrednio do czynienia. Myślę tu o róŜnych wyobraŜeniach, snach na jawie, spekulacjach typu „a gdyby tak...” dotyczących hipotetycznej przyszłości. A to prowadzi nas z powrotem do poezji nauki, czyli do głównego tematu naszej ksiąŜki.

MoŜemy więc uwolnić oprogramowanie wirtualnej rzeczywistości działające w naszych głowach od przymusu tworzenia symulacji o charakterze ściśle uŜytkowym. Potrafimy wyobrazić sobie inne światy i są one równie realne jak rzeczywiste. Potrafimy stworzyć symulację potencjalnej przyszłości, jak i ancestralnej przeszłości. Posługując się zgromadzonymi przez innych informacjami i korzystając z wytworów umoŜliwiających manipulowanie symbolami pióra i papieru, liczydeł i komputerów, moŜemy stworzyć model Wszechświata i utrzymywać go w naszych głowach, dopóki nie umrzemy. MoŜemy wręcz znaleźć się na zewnątrz Wszechświata. Mam na myśli to, Ŝe taki model Wszechświata moŜemy zmieścić w naszych czaszkach. I nie będzie to ciasny, oparty na przesądach, prowincjonalny model pełen duchów i straszydeł, astrologii i magii, lśniący fałszywym złotym blaskiem z drugiego końca tęczy. Będzie to model godny rzeczywistości, która stale go uaktualnia; model gwiazd i ogromnych odległości, gdzie szlachetna Einsteinowska krzywa czasu i przestrzeni przyćmiewa biblijny łuk przymierza Jahwe z ziemią i nadaje mu właściwy wymiar.74 PotęŜny model, czerpiący z przeszłości, prowadzący nas przez teraźniejszość, pozwala na wybieganie w przyszłość i umoŜliwia nam wybór szczegółowo określonych przyszłych światów. Jedynie istoty ludzkie kierują się w swym postępowaniu wiedzą o tym, co się zdarzyło, zanim przyszły one na świat, i przewidywaniem tego, co moŜe się zdarzyć, gdy umrą. A zatem jedynie ludzie szukają drogi, posługując się tym światłem, które rozjaśnia coś więcej niźli skrawek ziemi, na której sami stoją. P. B. i J. S. MEDAWAR, The Life Science (Wiedza o Ŝyciu) (1977) Plamka światła mija nas, ale zanim zgaśnie, daje nam szczęśliwie czas na zrozumienie czegoś z tego świata, w którym znaleźliśmy się na tak krótko, oraz na próbę znalezienia przyczyn, dla których to czynimy. Jesteśmy jedynymi wśród wszystkich zwierząt, które potrafią przewidzieć swój koniec. Jesteśmy równieŜ jedynymi, które potrafią powiedzieć: Tak, właśnie dlatego warto się było narodzić. Teraz wiem, Ŝe w tej chwili dopiero, w tym cieniu Leśnej nocy, pragnienie Jej dojrzało we mnie - Teraz, gdy tony z głębi twojej duszy płyną W tak doskonałym upojeniu! JOHN KEATS, Oda do słowika (1820) A Keats i Newton, gdyby im było dane słyszeć się nawzajem, usłyszeliby moŜe odległy śpiew galaktyk. BIBLIOGRAFIA Listę autora uzupełniono o pozycje dostępne w języku polskim. W. Alvarez: Dinozaury i krater śmierci Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. B. Appleyard: Understanding the Present. Picador, Londyn 1992. I. Asimov: The Book of Facts, Volume 2, Hodder and Stoughton, Londyn 1979. P. W. Atkins: The Second Law. Scientific American, Nowy Jork 1984. P. W. Atkins: Creation Revisited. W. H. Freeman, Oksford 1992. F. Attneave: Informational aspects of visual perception, „Psychological Reviews” 61, 1954, s. 183-193. J. H. Barków, L. Cosmides i J. Tooby: The Adapted Mind. Oxford University Press, Nowy Jork 1992. H. B. Barlow: The coding of sensory messages. [W:] W. H. Thorpe i O. L. Zangwill (red.): Current Problems in Animal Behaviour. Cambridge University Press, Cambridge 1963. H. B. Barrow: Impossibility: The Limits of Science and the Science of Limits. Oxford University Press, Oksford 1998.

E. Bartnik: ABC genetyki Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. M. Biedrzycki: Genetyka kultury. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. S. Blackmore: The Meme Machine. Oxford University Press, Oksford 1999. W. Bodmer i R. McKie: The Book of Man: The Quest to Discover Our Genetic Heritage. Little, Brown, Londyn 1994. M. Bragg: On Giants’ Shoulders. Hodder and Stoughton, Londyn 1998. J. Brockman (red.): Trzecia kultura. Wyd. CiS, Warszawa 1996. J. Brockman i K. Matson (red.): How Things Are: A Science Toolkit for the Mind. Phoenix, Londyn 1996. A. G. Cairns-Smith: Ewolucja umysłu - o naturze i pochodzeniu świadomości Amber, Warszawa 1998. W. H. Calvin: Jak myśli mózg. Wyd. CIS, Warszawa 1997. W. H. Calvin: The Cerebral Symphony. Bantam Books, Nowy Jork 1989. J. Carey: The Faber Book of Science. Faber and Faber, Londyn 1995. M. Cartmill: Opressed by evolution, „Discover” marzec 1998, s. 78-83. A. C. Clarke: Profiles of the Future. Victor Gollancz, Londyn 1982. Morris S. Conway: The Crucible of Creation. Oxford University Press, Oksford 1998. E. Cook: John Keats. Oxford University Press, Oksford 1990. K. J. W. Craik: The Nature of Explanation. Cambridge University Press Cambridge 1943. F. Crick: Zdumiewająca hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997. H. Cronin: The Ant and the Peacock. Cambridge University Press, Cambridge 1991. K. Darwin: O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt. Dzieła wybrane, t. II. PWR1L, Warszawa 1959. N. B. Davies: Dunnock Behaviour and Social Evolution. Oxford University Press, Oksford 1992. M. S. Dawkins: Through Our Eyes Only? W. H. Freeman, Oksford 1993. R. Dawkins: Rzeka genów. CIS, Warszawal995. R. Dawkins: Samolubny gen. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996. R. Dawkins: Ślepy zegarmistrz. PIW, Warszawa 1994. R. Dawkins: The Extended Phenotype. Oxford University Press, Oksford 1982. R. Dawkins: The values of science and the science of values. [W:] J. Ree i C. W. C. Williams (red.): The Values of Science: The Oxford Amnesty Lectures 1997. Wesrview Press, Boulder, Colorado 1998. R. Dawkins: Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. F. de Waal: Good Natured. Harvard University Press, Cambridge, Mass. 1996. T. Deacon: The Symbolic Species. Allen Lane, Londyn 1997. G. Dean, A. Mather i I. W. Kelly: Astrology. [W:] G. Stein (red.): The Encyclopedia of the Paranormal. Prometheus Books, Amherst, NY 1996. D. C. Dennett: Consciousness Explained. Little, Brown, Londyn 1991. D. C. Dennett: Darwin’s Dangerous Idea. Simon and Schuster, Nowy Jork 1995. D. C. Dennett: Natura umysłów. CIS, Warszawa 1997. D. Deutsch: The Fabric of Reality. Allen Lane, Londyn 1997. R. Dunbar: Kłopoty z nauką. Marabut/Volumen, Gdańsk/Warszawa 1996. W. H. Durham: Coevolution: Genes, Culture and Human Diversity. Stanford University Press, Stanford 1991. F. Dyson: Światy wyobraźni. Prószyński i S-ka, Warszawa 2000. A. Eddington: Nowe oblicze natury. Światopogląd fizyki współczesnej. Warszawa 1934. B. Ehrenreich i J. Mcintosh: The New Creationism, „The Nation” 9 czerwca 1997.

Einstein: Istota teorii względności. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997. A. Einstein: Teoria względności i inne eseje. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997. L. L. Eiseley: The Firmament of Time. Victor Gollancz, Londyn 1982. C. Evans: The Mighty Micro. Victor Gollancz, Londyn 1979. W. Feller: An Introduction to Probability Theory and its Applications. Wiley International Edition, Nowy Jork 1957. R. P. Feynman: Charakter praw fizycznych. Prószyński i S-ka, Warszawa 2000. R P. Feynman: Sens tego wszystkiego. Prószyński i S-ka, Warszawa 1993. J. Fisher i R. A. Hinde: The opening of milk bottles by birds, „British Birds” 42, 1949, s. 347-357. E. B. Ford: Ecological Genetics. Chapman and Hall, Londyn 1975. J. G. Frazer: Złota gałąź. PIW, Warszawa 1962. D. Freeman: The Fateful Hoaxing of Margaret Mead: An Historical Analysis of Her Samoan Researches. Westview Press, Boulder, Colorado 1998. N. Fruman: Coleridge, the Damaged Archangel. Allen and Unwin, Londyn 1971. I. J. Good: When batterer turns murderer, „Nature” 375, 1995, s. 541. S. J. Gould: Eternal metaphors of paleontology. [W:] A. Hallam (red.): Patterns of Evolution, As Illustrated by the Fossil Records. Elsevier, Amsterdam 1977. S. J. Gould: Niewczesny pogrzeb Darwina. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. S. J. Gould: Wonderful Life: The Burgess Shale and the Nature of History. Hutchinson Radius, Londyn 1989. R. Greenler: Tęcze, glorie, halo, czyli niezwykle zjawiska optyczne w atmosferze. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. R. L. Gregory: Mind in Science: A History of Explanations in Psychology and Physics. Weidenfeld and Nicolson, Londyn 1981. R. L. Gregory: Mózg i maszyny. Prószyński i S-ka, Warszawa 2000. R. L. Gregory: Oko i mózg. Psychologia widzenia. PWN, Warszawa 1971. J. Gribbin i J. Cherfas: The Monkey Puzzle. The Bodley Head, Londyn 1982. P. R. Gross i N. Levitt: Higher Superstition: The Academic Left and Its Quarrels with Science. Johns Hopkins University Press, Baltimore 1994. W. D. Hamilton: Narrow Roads of Gene Land: The Collected Papers of W. D. Hamilton, Vol. I. Evolution of Social Behaviour. W. H. Freeman/Spektrum, Oksford 1996. C. L. Hardin: Color for Philosophers: Unweaving the Rainbow. Hackett, Indianapolis 1988. J. Heath-Stubbs i P. Salman (red.): Poems of Science. Penguin Books, Londyn 1984. B. Hoffmann: Einstein. Paladin, Londyn 1973. B. Hólldobler i E. O. Wilson: PodróŜ w krainę mrówek. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. F. Hoyle: Man in the Universe. Columbia University Press, Nowy Jork 1966. D. Hume: Badania dotyczące rozumu ludzkiego. PWN, Warszawa 1977. N. Humphrey: Soul Searching. Chatto and Windus, Londyn 1995. N. Humphrey: What shall we tell the children? [W:] J. Ree i C. W. C. Williams (red.): The Values of Science: The Oxford Amnesty Lectures 1997. Westview Press, Boulder, Colorado 1998. T. H. Huxley: Collected Essays. Macmillan, Londyn 1894. H. Jerison: Evolution of the Brain and Intelligence. Academic Press, Nowy Jork 1973. S. Jones: Język genów: biologia, historia i przyszłość ewolucji. KiW, Warszawa 1998. S. Jones, R. Martin, D. Pilbeam i S. Bunney (red.): The Cambridge Encyclopedia oj Human Evolution. Cambridge University Press, Cambridge 1992. B. Julesz: Dialogues on Perception. MIT Press, Cambridge, Mass. 1995.

C. G. Jung: Wspomnienia, sny. myśli. Wrota/KR, Warszawa 1990. S. Kauffman: The Origins of Order. Oxford University Press, Nowy jork 1993. S. Kauffman: At Home in the Universe. Oxord University Press, Nowy Jork 1993. J. Keats: 33 wiersze. Znak, Kraków 1997. H. Keller: Historia mojego Ŝycia. Czytelnik, Warszawa 1978. I. W. Kelly: Modem Astrology: a critique, „Psychological Reports” 81, 1997, s. 1035-1066. S. J. Kendrew (red.): The Encyclopedia of Molecular Biology. Blackwell, Oksford 1994. J. Kingdon: Self-made Man and His Undoing. Simon and Schuster, Londyn 1993. N. Koertge: How feminism is now alienating women from science, „Skeptical Inquirer” 19, 1995, s. 42-43. A. Koestler: The Roots of Coincidence. Random House, Nowy Jork 1972. W. Kofta: Podstawy genetyki molekularnej. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996. M. Krawczak i J. Schmidtke: DNA Fingerprinting. Bios Scientific Publishers, Oksford 1994. P. Kurtz i T. J. Madigan (red.): Challenges to the Enlightenment. Prome-teus Books, Buffalo, Nowy Jork 1994. T. Lamb i J. Bourriau: Colour: Art and Science. Cambridge University Press, Cambridge 1995. R. Leakey: Pochodzenie człowieka. CIS/MOST, Warszawa 1995. R. Leakey i R. Lewin: Origins Reconsidered. Little, Brown, Londyn 1992. R. Leakey i R. Lewin: Szósta katastrofa. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. J. Y. Lettvin, H. R. Maturana, W. H. Pitts i W. S. McCulloch: Two remarks on the visual system of the frog. [W:] W. A. Rosenblith (red.): Sensory Communication. MIT Press, Cambridge, Mass. 1961. C. S. Lewis: Rehabilitations and other Essays. [W:] C. S. Lewis: Bluspels and Flalansferes. Oxford University Press, Oksford 1939. P. Lieberman: Uniquely Human: The Evolution of Speech, Thought, and Selfless Behaviour. Harvard University Press, Cambridge, Mass. 1991. H. Lofting: Doktor Dolittle na KsięŜycu. Nasza Księgarnia, Warszawa 1961. J. E. Lovelock: Gaia. Oxford University Press, Oksford 1979. L. Margulis: Symbiosis in Cell Evolution. W. H. Freeman, San Francisco 1981. L. Margulis: Symbiotyczna planeta. CIS, Warszawa 2000. L. Margulis i D. Sagan: Microcosmos: Four Billion Years of Microbial Evolution. Allen and Unwin, Londyn 1987. J. Maynard Smith: Tajemnice przełomów w ewolucji PWN, Warszawa 2000. J. Maynard Smith: The importance of the nervous system in the evolution of animal flight. [W:] On Evolution. Edinburgh University Press, Edinburgh 1972. J. Maynard Smith: The Theory of Evolution. Cambridge University Press, Cambridge 1993. J. Maynard Smith: Genes, Memes, and Minds, „The New York Review of Books” 30 listopada 1995, s. 46-48. P. B. Medawar: Pluto’s Republic. Oxford University Press, Oksford 1982. P. B. Medawar i J- S.: The Life Science. Wildwood House, Londyn 1977. P. B. Medawar i J- S.: Aristotle to Zoos. Weidenfeld and Nicolson, Londyn 1984. G. F. Miller: Political Peacocks, „Demos” 10, 1996, s. 9-11. M. Minsky: The Society of Mind. Simon and Schuster, Londyn 1985. J. Mollon: Seeing colour. [W:] T. Lamb and J. Bourriau (red.): Cofour: Art and Science. Cambridge University Press, Cambridge 1995, s. 127-150. J. Monod: Przypadek i konieczność. („Głos”), Warszawa 1979.

D. Morris: Animal Days. William Morrow and Co., Nowy Jork 1979. D. Morris: Naga małpa. Prima, Warszawa 2000. R. Muller: Nemezis: The Death Star. William Heinemann, Londyn 1988. N. Myhrvold: Nathan’s Law (wywiad z Lance’em Knobelem). „Wordlink”, World Economic Forum, 1998, s. 17-20. R. Nesse i G. C. Williams: Evolution and Healing: The New Science of Darwinian Medicine. Weidenfeld and Nicolson, Londyn 1994. A. Partington (red.): The Oxford Dictionary of Quotations. Oxford University Press, Oksford 1992. R. E. Peierls: The Laws of Nature. Scribners, Nowy Jork 1956. A. P. D. Penrose (red.): The Autobiography and Memoirs od Benjamin Robert Haydon. 1786-1846. G. Bell, Londyn 1927. R. Penrose: Nowy umysł cesarza. PWN, Warszawa 1995. S. Pinker: How The Mind Works. Allen Lane, Londyn 1997. S. Pinker: The Language Instinct. Viking, Londyn 1994. J. C. Polkinghome: The Quantum World. Longman, Harlow 1984. J. Randi: Flim-Flam. Prometheus Books, Buffalo, NY 1982. M. Rees: Przed początkiem. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. H. Rheingold: Virtual Reality. Seeker and Warburg, Londyn 1991. M. Ridley: Evolution. Blackwell, Oksford 1996. M. Ridley: O pochodzeniu cnoty. Rebis, Poznań 2000. M. Rothschild i T. Clay: Fleas, Flukes and Cuckoos. Collins, Londyn 1952. C. Sagan: Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996. C. Sagan: Cosmos. Macdonald, Londyn 1995. C. Sagan: The Demon-Haunted World. Random House, Nowy Jork 1996. C. Sagan i A. Druyan: Cienie zapomnianych przodków. Zysk i S-ka, Poznań 2000. A. Scott: Basic Nature. Basil Blackwell, Oksford 1991. M. Shermer: Why People Believe Weird Things. Freeman, Nowy Jork 1997. C. Singer: A Short History of Biology. Clarendon Press, Oksford 1931. D. C. Smith: From extracellular to intracellular: the establishment of a symbiosis. [W:] M. H. Richmond i D. C. Smith (red.): The Cell as a Habitat. The Royal Society of London, Londyn 1979. L. Smolin: The Life of the Cosmos. Weidenfeld and Nicolson, Londyn 1997. C. P. Snow: Dwie kultury. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. C. P. Snow: The Two Cultures and A Second Look. Profile Books, Londyn 1998. A. Sokal i J- Bricmont: Intellectual Impostures. Profile Books, I-ontfyn 1998. R. Stannard: The Time and Space of Uncle Albert. Faber and Faber, Londyn 1989. V. J. Stenger: Physics and Psychics. Prometheus Books, Buffalo, Nowy Jork 1990. A. Storr: Feet and Clay: A Story of Gurus. HarperCollins, Londyn 1996. S. Sutherland: Irrationality: The Enemy Within. Constable, Londyn 1992. The Human Genome, „Nature” 6822, 2001, s. 813-958. J. M. Thomas: Michael Faraday and the Royal Institution. Adam Hilger, Bristol 1991. L. Tiger: Optimism: The Biology of Hope. Simon and Schuster, Nowy Jork 1979. M. Twain: A literary nightmare, „Atlantic” styczeń 1876. G. J. Vermeij: Evolution and Escalation: An Ecological History of Life. Princeton University Press, Princeton 1987. E. von Hoist: The Behautoural Physiology of Animals and Man: The Selected Papers of Erich von Hoist. Methuen, Londyn 1973.

S. A. Vyse: Believing in Magic: The Psychology of Superstition. Oxford University Press, Nowy Jork 1997. J. D. Watson: Podwójna helisa. Historia odkrycia struktury DNA. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996. S. Weinberg: Sen o teorii ostatecznej. Alkazar, Warszawa 1994. R. Whelan: The Book of Rainbows: Art, Literature, Science, and Mythology. First Glance Books, Cobb, Calif. 1997. M. White i J. Gribbin: Einstein: A Life In Science. Simon and Schuster, Londyn 1993. G. C. Williams: Plan and Purpose in Nature. Weidenfeld and Nicolson, Londyn 1996. C. Wills: The Runaway Brain. Basic Books, Nowy Jork 1993. E. O. Wilson: Consilience. Alfred A. Knopf, Nowy Jork 1998. L. Wolpert: Nienaturalna natura nauki Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1996. W. B. Yeats: Wiersze wybrane. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław, Kraków 1997. 1 Rip van Winkle (bohater opowieści Washingtona Irvinga) zasypia na dwadzieścia lat, po czym budzi się w świecie całkiem odmienionym wskutek upływu czasu (przyp. tłum.). 2 Tomy I i II wydania polskiego (1990), pt. Zmierzch cesarstwa rzymskiego, obejmują okres od 180 do 363 roku (przyp. tłum.). 3 P. B. Shelley: Ozymandias. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1993, s. 295. 4 Wystan Hugh Auden: Ręka farbiarza i inne eseje. PrzełoŜyła A. T. Baranowska. PIW, Warszawa 1988, s. 73. 5 Endymion, księga IV. 6 W przekładzie Szymona Dicksteina i Józefa Nusbauma. [W:] Martin Gardner (red.): Wielkie eseje w nauce. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, s. 29. 7 William Blake: Poezje wybrane. PrzełoŜył Zygmunt Kubiak. PIW, Warszawa 1972. 8 Przykłady jego twórczości poetyckiej moŜna znaleźć w ksiąŜce Michaela White’a i Johna Gribbina: Darwin. śywot uczonego. PrzełoŜyła Hanna Pawlikowska-Gannon. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 (przyp. red.). 9 Od Chaucera do Larkina. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1993, s. 409. 10 Kiedy w sierpniu 1998 roku robiłem korektę tej ksiąŜki, trudno mi było oprzeć się refleksji - i zapisuję ją tutaj - Ŝe decyzja Indii o podjęciu doświadczeń z bronią jądrową, decyzja podjęta jednostronnie i na przekór opinii światowej, byłaby chyba dla premiera Nehru szokującym naduŜyciem nauki i sprofanowaniem tak jego pamięci, jak i pamięci Mahatmy Gandhiego. 11 A wiesz ty, jak krew, co się w serce sączy, od komory do komory toczy nurt swój rączy? (przełoŜył Maciej Cisło - przyp. red.). 12 John Keats: Poezje wybrane. PrzełoŜyła Zofia Kierszys. PIW, Warszawa 1962, s. 80. 13 Przemierzając dziwne morza myśli, samotnie. 14 Wielki autorytet Newtona przyczynił się do upowszechnienia jego fałszywego poglądu o korpuskularnej naturze światła i - jak uwaŜają niektórzy historycy nauki - opóźnienia rozwoju podejścia falowego, którego zwieńczeniem była teoria Maxwella (przyp. red.). 15 Alice Caprice (red.): Einstein w cytatach. PrzełoŜył Marek Krośniak. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997, s. 173. 16 Znakomite wyjaśnienie zjawiska tęczy moŜna znaleźć w ksiąŜce Roberta Greenlera: Tęcze, glorie i halo, czyli niezwykle zjawiska optyczne w atmosferze. PrzełoŜyła Monika KrzyŜanowska. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 (przyp. red.). 17 Antologia liryki angielskiej. W przekładach i pod redakcją Jerzego Pietrkiewicza. Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1987, s. 145.

18 Oda do Melancholii. [W:] John Keats: 33 wiersze. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1997, s. 85. 19 Widoki natury. [W:] Wybór pism. Sceny z podróŜy. PrzełoŜyła Marya Chwalibóg. Wydawnictwo Władysława Okręta, Warszawa 1900. 20 Barwa to bogaty pretekst do rozwaŜań filozoficznych, które często nie mają odpowiednich podstaw naukowych. Godną pochwały próbą nazwania pewnych rzeczy po imieniu jest ksiąŜka C. L. Hardina Color for Philosophers: Unweaving the Rainbow (Kolor dla filozofów: rozplatanie tęczy, 1988). Z pewnym skrępowaniem muszę przyznać, Ŝe pierwszy raz wziąłem ją do ręki i natknąłem się na jej znakomity podtytuł krótko po tym, jak moje własne dzieło oddałem do publikacji. Nota bene ksiąŜeczki o Doktorze Dolittle wcale nie są dziś łatwo dostępne, jako Ŝe u pryncypialnie „poprawnych politycznie” bibliotekarzy bywają one po prostu na indeksie. Solą w oku bywa zwłaszcza „rasizm” Doktora Dolittle i jego zwierząt. CóŜ począć, Ŝe tego typu światopogląd dominował w latach dwudziestych naszego wieku. Tak czy inaczej wspaniałe zmagania Doktora z handlarzami niewolników, opisane w ksiąŜce Poczta Doktora Dolittle, w pełni rekompensują niedoskonałości pierwszego tomu. Co więcej, głębokie przesłanie wszystkich części przygód Doktora jest skierowane przeciw nierówności gatunków w przyrodzie; dziś nierówne traktowanie gatunków uznawane jest za rodzaj ludzkiego szowinizmu. 21 John Keats: 33 wiersze. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1997, s. 23. 22 W 1994 roku Polak Aleksander Wolszczan odkrył pozasłoneczny układ planet krąŜących wokół pulsara PSR B 1257+12. Obecnie zarejestrowano juŜ kilkadziesiąt planet obiegających gwiazdy podobne do Słońca (przyp. red.). 23 Subrahmanyan Chandrasekhar: Prawda i piękno. Estetyka i motywacja w nauce. PrzełoŜył Piotr Amsterdamski. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. 24 John Keats: 33 wiersze. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1997, s. 75. 25 The Eve of St. Agnes, 1819 (przyp. tłum.). 26 John Keats: 33 wiersze. PrzełoŜył Stanisław Barańczak. Znak, Kraków 1997. 27 Łk 11,46 i 52. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1991. 28 Finalizację (choć niepełną) tego projektu ogłoszono w czerwcu 2000 roku, a 15 lutego 2001 r. opublikowana została wstępna wersja genomu człowieka (Przyp. red.). 29 Obecnie rozdział DNA przeprowadza się nie w rurce, lecz na pokrytej Ŝelem płytce (przyp. red.). 30 DNA związany z nitrocelulozą trzeba wówczas przeprowadzić w formę jednoniciową, do czego wystarczy ogrzanie go do 80-90°C (przyp. red.). 31 Koroner - urzędnik dokonujący oględzin zwłok osób zmarłych śmiercią nienaturalną oraz ustalający prawo własności w razie znalezienia przez kogoś cennych przedmiotów (przyp. red.). 32 Carl Sagan: Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie. PrzełoŜył Marek Krośniak. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996, s. 78. 33 Badania dotyczące rozumu ludzkiego. PrzełoŜyli J. Łukasiewicz i K. Twardowski. PWN, Warszawa 1977. 34 Cova da Iria było to pole naleŜące do rodziny Lucii dos Santos, gdzie dzieci często pasły owce (przyp. tłum.). 35 PrzełoŜył Aleksander Wundheiler, Warszawa 1934. 36 w oryginale PETWHAC, Population of Events That Would Have Appeared Coincidental - dosłownie: Populacja zdarzeń, które mogą okazać się przypadkowe (przyp. tłum.).

37 U Richarda Dawkinsa: Black Beaty Anny Sewell i Biggies Matta Wootena i Jamesa Rowdena (przyp. red.). 38 Lewis Wolpert: Nienaturalna natura nauki. PrzełoŜyli H. Chojnacki i E. Penksyk. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1996. 39 PrzełoŜył Bohdan Drozdowski. PIW, Warszawa 1975, s. 76. 40 James Frazer: Złota gałąź. PrzełoŜył Henryk Krzeczkowski. PIW, Warszawa 1962. 41 Ibidem, s. 386. 42 Tego fragmentu nie ma w polskim przekładzie ksiąŜki; tłumaczyła Monika Betley (przyp. red.). 43 Inaczej hulman, małpa z gatunku Presbytis entellus (przyp. tłum.). 44 Ibidem, s. 423. 45 Teilhard de Chardin: Fenomen człowieka. PrzełoŜył Konrad Waloszczyk. Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1993. 46 Ibidem, s. 133-134. 47 Thomas Hobbes: Lewiatan. PrzełoŜył Czesław Znamierowski. PWN, Warszawa 1954, s. 41. 48 Richard Dawkins: Samolubny gen. PrzełoŜył Marek Skoneczny. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996. 49 Mary Field Belenky, Blythe Clinchy, Nancy Goldberger i Jill Mattuck Tarule: Women‘s Way of Knowing: The Development of Self, Voice, and Mind. Basic Books, Nowy Jork 1997 (przyp. tłum.). 50 Ekl 1,9. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1991. 51 Richard Dawkins: Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa. PrzełoŜyła Małgorzata Pawlicka-Yamazaki. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. 52 Richard Leakey i Roger Lewin: Szósta katastrofa. PrzełoŜył Jerzy Prószyński. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, s. 39 i 42. 53 Richard Dawkins: Ślepy zegarmistrz. PrzełoŜył Antoni Hoffman. PIW, Warszawa 1994, s. 126. 54 Natura o skrwawionych kłach i pazurach. 55 Dzieło zostało przełoŜone na język polski w 1919 roku przez Jana Hempla (przyp. tłum.). 56 Powinienem wyjaśnić, Ŝe Margaret Mead jest „naiwna, lecz wpływowa”, poniewaŜ duŜa część amerykańskich kół akademickich przyjęła entuzjastycznie jej pastelową w barwach teorię natury ludzkiej, odwołującą się do idei jedności człowieka z naturą, jak się później okazało, opartą na z lekka chwiejnym fundamencie. Mead była bowiem regularnie wprowadzana w błąd przez dwie psotne samoańskie dziewczyny. Przebywała ona na Samoa dość krótko, nie na tyle długo, by poznać dobrze miejscowy język. Poznał go natomiast Derek Freeman, australijski antropolog, który zdemaskował naiwność amerykańskiej uczonej, prowadząc bardziej szczegółowe badania Ŝycia na Samoa. 57 Make love, not war (ang.) - kochaj się, zamiast wojować, modne hasło rebelii studenckiej z 1968 roku (przyp. red.). 58 Rdz, 17,4-6. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1991. 59 Czyli homozygota t/t (przyp. tłum.). 60 Czyli heterozygota +/t, gdzie + oznacza allel niezmutowany (przyp. tłum.). 61 Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów. PrzełoŜył Maciej Słomczyński. Czytelnik, Warszawa 1975, s. 75. 62 Z wiersza Do własnego serca, nakazując, aby się nie lękało. PrzełoŜyła Ludmiła Marjańska. 63 PrzełoŜył Józef Paszkowski. Dzieła dramatyczne, t. VII. PIW, Warszawa 1964.

64 PrzełoŜył Leon Ulrich. Dzieła dramatyczne, t. III. PIW, Warszawa 1963. 65 Przytoczonego fragmentu nie ma w polskiej wersji ksiąŜki Heleny Keller, amerykańskiej pisarki niewidomej i niesłyszącej od 2 roku Ŝycia, dlatego przekład jest dziełem Moniki Betley (przyp. red.). 66 Francis Crick: Zdumiewająca Hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy. PrzełoŜyli B. Chacińska-Abrahamowicz, M. Abrahamowicz. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997, s. 221. 67 Richard Gregory: Oko i mózg. Psychologia widzenia. PrzełoŜył Stanisław Bogusławski. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1971. 68 Queen Elizabeth II to luksusowy pasaŜerski statek dalekomorski, zabierający na pokład ok. 3 tys. ludzi - 2 tys. pasaŜerów i 1 tys. członków załogi (przyp. tłum.). 69 Chrystus kazał wstąpić złym duchom w wieprze z Gadary nad jeziorem Genezaret (Ewangelia wg św. Mateusza 8, 28-32, wg św. Marka 5,11-13, wg św. Łukasza 8, 31-33) (przyp. red.). 70 Nieprzetłumaczalna gra słów, oscylująca między na przykład „blue” jako „sprośnym dowcipem” i „spell” - „zaklęciem”, oraz „sferą” i „falansferem” (przyp. red.). 71 W języku polskim moŜna by podać takie przykłady jak: „bzykać się”, „puścić pawia”, „kij połknąć” czy „przewalanka” (przyp. tłum.). 72 W oryginale „Two girls, both beautiful, one a gazelle” (przyp. tłum.). 73 Endymion, księga I, wers 331. 74 Nawiązanie do Księgi Rodzaju, 8-17 (przyp. tłum.). ?? ?? ?? ??