Berlilandia
Click here to load reader
-
Upload
oktawian-dietzius -
Category
Documents
-
view
352 -
download
1
Transcript of Berlilandia
Przystanek B.
Magda Parys Liskowski
Wczoraj była burza w Brandenburgu, dzisiaj jest parno na Charlottenburgu.
Vincent oddycha głęboko. Mieszka w kamienicy, która należy do starego człowieka.
Niedługo stary człowiek umrze i jego wnuk podniesie czynsz.
Na tyłach kamienicy duża przestrzeń. Wiele lat temu bomba zrzucona przez aliantów
zdmuchnęła z tego miejsca kilkanaście budynków. Nie odbudowano ich i powstała wielka
plomba. Trochę zieleni, małe boisko, kilka placów zabaw, żółte przedszkole, galeria sztuki
i kozy wypełniły przestrzeń i nikt nie pamięta, że ten mikroświat zawdzięcza swoje życie
wojnie.
Od ulicy inny świat, ale ludzie ci sami. Czy to w ogóle możliwe? Ustalmy więc, że tu toczy
się inne życie tych samych ludzi. Dużo samochodów, dużo rowerów. Przeważnie z
przyczepką dla najmłodszych, a z przodu nad kierownicą siedzonka dla starszych dzieci.
Na rogu sprzedają niesmaczne lody, tutaj parkują rowery z dziećmi aż do późnej jesieni.
Stańmy na moment i spójrzmy do góry. Tydzień temu pościnano tu drzewom gałęzie,
obnażone konary przeglądają się, smutne, w szybach trzecich i czwartych pięter.
Mieszkańcy z czwartego piętra cieszą się za to teraz słońcem, pelargonie zwisają z co
drugiego okna na pół metra. Widać rzeźbione balkony, ale w tej części miasta to
normalne. Teatrzyki dla dzieci i przyjazne dzieciom kawiarenki i galerie dla bezdzietnych.
Wszędzie promocje albo happy hour.
Vincent jest zmęczony, szuka zieleni i natchnienia.
***
Urodził się w Berlinie ale nie zna Bölschestrasse. Kumpel, z którym studiował podał mu
namiary na lekarkę, która szuka obrazów do wystroju nowej praktyki lekarskiej.
Vincent wsiada do kolekji, kolejka rusza. Mija znane stacje. Za moment się przesiądzie.
Wysiada. Pełno schodów, czuje się zagubiony, to chyba tu, a może nie? Nie, jednak tam.
Wsiada do właściwej kolejki i opada, o dziwo, w wygodny fotel. Paru huliganów
korzystając z faktu iż pociąg jest prawie pusty, wyszarpuje fotelom wnętrza zadając ciosy
nożem kuchennym. Znaczą teren sprejem i wysiadają nie robiąc sobie nic z obecności
kilku osób udających, że za oknem pociągu dzieje się coś ważnego. Osoby jadą, Vincent z
nimi. Mija mnóstwo stacji, których nie zna. Próbuje czytać książkę, ale nie może. Bo
właśnie wsiadła dziewczyna z torbą przewieszoną przez ramię. Na torbie wielki napis
Nazistom mówię nie. Jest bardzo wysoka i łysa. Kolejka mija centrum handlowe i pola.
Dziewczyna wysiada. Kolejka rusza. Odnowione stacje lśnią nowością. W tle zrujnowane
hale produkcyjne jak wielkie dinozaury rozkładają w słońcu kości. Daleko, myśli Vincent.
Teraz kolejka wspina się pod górę. Widać miasto. Niby Berlin a jak nie Berlin. To chyba
tu. Wysiada. Friedrichshagen.
***
W prawo, w lewo? Chyba w prawo. Tramwaj. Wsiąść? Nie, przejdzie się, jeszcze ma
trochę czasu. Skrzyżowanie, szeroka ulica, tory tramwajowe, drzewa.
Trochę tu wsi, trochę wielkopaństwa, w sklepie z płytami sprzedają kolorowe kamienie za
3 Euro. Vincent nie kupuje. Na kamieniach namalowane są ptaki.
Masa ludzka przewija się niespiesznie przez długą ulicę, która nie jest Kudammem, ale
może chciałaby nim być. Ludzie tu jakby zawieszeni pomiędzy zachodem i wschodem.
Coś tu krzyczy, że to ostatnie skupisko drogich restauracji, szykownych sklepów i
uroczych kwiaciarek przed ... przed czym? No właśnie przed czym a może za czym?
Wszystko odrestarowane, przekrój ostatnich dwustu lat, ale gdzieniegdzie wąskie uliczki
a za nimi szarość, okruch innej epoki.
Vincent zajrzy tam na chwilę tylko. Wąska uliczka, przez którą trudno się przecisnąć
prowadzi na zaplecze miejskie. Vincent odnosi wrażenie, że wchodzi w obraz, którego
jeszcze nie namalował. Garaż, albo raczej coś, co nim było, brzoza, jakieś deski, szopa,
jak ta u dziadka na wsi, grabie, porzucony na środku but i jeden wysoki kwiat, który
wyrósł tu dla siebie. I jeszcze resztki ceglanego muru, a dalej za nim walący się dom z
oknami-wpatrzonymi w Vincenta.
Rzeczy i miejsca wyrwane z kontekstu, i z tego czegoś co nadawało im funkcję i prawo
bycia. Tu się wszystko kończy i Vincent rozumie, że śmierć przychodzi nie tylko po ludzi.
***
Jasmin Kovac spieszy się do pracy. Tramwaj uciekł. Nie szkodzi, ma jeszcze parę minut,
pójdzie na piechotę. Miała szczęście. Udało się jej wynająć na Bölschestrasse
pomieszczenia zanim ceny poszły w górę. No, już jest, otwiera wielkie rzeźbione drzwi.
Schody wyścielane czerwonym dywanem, pachnie farbą. Praktyka jest na drugim piętrze.
Jasmin gładzi mosiężną kulę mocno usadowioną na krętej poręczy. Teraz ma już
podpisaną umowę i przynajmniej przez najbliższe dwa lata nikt nie podniesie jej czynszu.
Otwiera kolejne drzwi, prawie tak wielkie jak te wejściowe od ulicy. Już prawie, prawie
udekorowała pokój, w którym od tygodnia przyjmuje pacjentów. Poczekalnia i pozostałe
pokoje, gotowe. Dywany, wazy, lampy, wszystko już jest. Teraz jeszcze obrazy. Jasmin
pozostawiła je na sam koniec. Wie, czego chce. Muszą mieć wyraz. Vincent, absolwent
akademi sztuk pięknych, przysłał jej załącznik z obrazami. Wczoraj przywieźli już kilka
sztuk. Oparte o ścianę przyciągają wzrok. Jasmin zastanawia się. Drogie, ale o takie
obrazy jej chodziło. Ptaki: duże, małe, piękne, inne. Trzy, może cztery kupi, resztę niech
Vincent porozwiesza na niewidocznych żyłkach i niech wiszą.
No więc tak, jest tak jak mówiła, przeniosła się do nowych pomieszczeń na
Bölschestrasse, ale pacjentom to nie przeszkadza. Nowy adres, ale psychiatra ten sam.
Obrazy, które wybrała, będą na stałe wisieć u niej w gabinecie. Pacjent nie lubi nowości,
potrzebuje harmoni, spokoju, jak w meczecie. Chce zastać wszystko bez zmian, jak
miejsca z dzieciństwa, kóre wywołuje z pamięci i do których wraca, tam też nic się nie
zmienia.
Jasmin wzdycha, nie było łatwo. Tutaj prawie wcale nie ma obcokrajowców. Turek to
abstracja na Bölschestrasse. Jasmin ma piękne włosy, wypielęgnowane dłonie i
dziewczęcą twarz. Ale urodziła się daleko stąd.
Dzwonek, to pewnie Vincent.
***
Svetlana, nowa gosposia (teraz mówi się gosposia a nie sprzątaczka - koniecznie
zapamiętać!) skończyła sprzątać. Wymyła kafelki w wielkiej łazience, odkurzyła gabinet
lekarski, poczekalnię, zmyła jeden kubek po kawie, starła kurze.
W poczekalni pełno obrazów, a na nich ptaki. Odwraca głowę, boi się tej ptasiej masy.
Kovac dobrze płaci, ale Svetlana już tu nie przyjedzie. Za daleko. Woli sprzątać w
centrum. Przebiera się pospiesznie i niespokojnie łypie okiem na ptaki. Klucz wrzuci do
skrzynki pocztowej. Zanim dojedzie pociągiem do innego miejsca pracy, minie conajmniej
półtorej godziny.
Dobrze, że dzisiaj padało, bo zapomniała podlać kwiaty na balkonie.
Drzwi się otwierają, to jej pracodawczyni, Jasmin Kovac, kurcze! Svetlana dyga grzecznie
i wychodzi. Głupie te dyganie, ale tak jej zostało jeszcze ze szkoły.
Jakie zadbane te tramwaje. W mieście z którego Svetlana pochodzi tramwaje jeżdżą
nieregularnie i są jeszcze drewniane. A może już nie? Nie wie.
***
Przedpołudnie spędzone z Jasmin Kovac i zawieszanie obrazów zmęczyło Vincenta. Kovac
zawzięcie pertraktowała a Vincent nie lubi takich rozmów. Teraz jedzie na północ miasta.
Kosi tam u pewnej wdowy trawę. Gdzie teraz jest? Friedrichstraße. Tutaj musi się
przesiąść.
Padało, wielkie kałuże, jeszcze więcej ludzi niż na Bölschestrasse i nie ma wąskich
uliczek.
***
Skoro jesteśmy już na Friedrichstrasse zatrzymajmy się na chwilę i poszukajmy pewnej
osoby. Ma dzisiaj termin u Kovac. Musi gdzieś tu być. Tylko gdzie? Zaraz, zaraz. O, jest!
To Marta! Siedzi w samochodzie. Spieszy się. Musi dojechać na drugi koniec miasta, a tu
korek. Po co brała samochód? Mogła przecież wsiąść do kolejki i byłaby na miejscu za 40
minut. Ale nie lubi jeździć kolejką. To znaczy lubi, ale nie jak jest ubrana w szpilki i
uczesana w kok. Obsługuje wyszukaną klientelę i nie może przyjść do banku w dżinsach.
Co tam się dzieje? Dlaczego nic nie jedzie? Samochody topią się w słońcu. Grupa
studentów z transparentami zabarykadowała ulice. Nie przejedzie tędy. Nie zdąży.
Zadzwonić? Dzwoni. Przesuwa termin u Kovac na: za tydzień. Puszczają nerwy, trąbi.
Studenci maszerują przez Friedrichstrasse. Rzadki widok. Turyści fotografują. Studentów.
Marta trąbi. Po co? Jak to po co? Spieszy się przecież. Czas trzeba wypełnić pracą, skoro
wypadł jej termin u Kovac to trzeba go czymś wypełnić. Wypełnić czas.
***
Przez ulicę przeciska się spocony doktorant. Gubi gazetę i papierosy. Zatrzymuje się na
chwilę przed samochodem Marty i zbiera to, co mu upadło. Czas mu ucieka. Nie dobrze!
Przyjrzyjmy się mu dokładniej. Jaki tłok! Do jutra musi napisać artykuł. Bardzo poważny
artykuł do czasopisma naukowego. Jak miliony innych również i to pozbawione będzie
humoru, bezgranicznie nudne i długie. Wszystko co napisał do tej pory jest zbyt
spektakularne, zbyt ciekawe, musi zmienić całe akapity, inaczej odrzucą. Przeciska się
przez grupę dziwnych rozkrzyczanych ludzi i zmierza w kieruku przystanku
tramwajowego. Znika.
Z głębi ulicy wyłania się paru zamożnych Azjatów. Popatrzmy. Byli dzisiaj na zakupach.
Wynajęli pokoje w hotelu przy Friedrichstrasse i postanowili przejść się ulicą nie
przypominającą w niczym Kudammu. Wydali kilkanaście tysięcy Euro a może i więcej?
Ekspednietki są zadowolone. Mogą wyjść popatrzeć na studentów. U Marty w banku
Azjaci też byli. Zajęli jej sporo czasu, ale nie będzie z tego żadnej prowizji.
Zgubiliśmy ich z oczu, gdzie są? Tutaj! W sklepie! Właściciel markowego sklepu namawia
ich żeby odwiedzili filialę na Hackischer Markt. Musimy być baczni, są bardzo zwinni i
szybcy. Już wracają do hotelu. Ich wzrok pada na obraz wiszący w recepcji. Chcą go
kupić. Recepcjonistka mówi, że nie jest na sprzedaż. To obraz Vincenta, który jedzie
strzyc trawę do wdowy. Właśnie przeleciało mu przez palce kilka tysięcy Euro.
***
Znów tak gorąco, chociaż dopiero co padało. Pot spływa Svetlanie po twarzy. Pot jak łzy.
Stoi na skrzyżowaniu dwóch ulic. Ładnej i brzydkiej. Nie wie, którą wybrać. Gdzieś tutaj
musi być Hackischer Markt. Ma tam dzisiaj sprzątać (płacą 20 Euro na godzinę). Duże
kałuże na ulicach. Taksówka wioząca Azjatów na Hackischer Markt wjeżdża właśnie w
jedną z nich i ochlapuje Svetlanę.
***
W północnej dzielnicy, która miejscami wygląda jak Zehlendorf, ale umówmy się, że tylko
miejscami, zebranie właścicieli domków jednorodzinnych. Wspólnotę mieszkaniową
mieszkańcy założyli przed 20 laty. Spotykają się raz na rok w restauracji
jugosłowiańskiej, której właścicielem jest Rosjanin. Nikt nie chce pisać protokołu z
zebrania. W końcu swoje usługi oferuje wdowa, której trawę skosi Vincent.
Wdowa pisze. Dużo pisze. Za kilka dni roześle białe koperty, a w nich siedmiostronicowe
sprawozdanie z posiedzenia. Mieszkańcy domków zwalczają anteny satelitarne, które
psują estetykę i harmonię na osiedlu. Wspólnota mieszkaniowa rzuca w siebie
paragrafami i przypomina, że godzina ciszy nie obowiązuje już między 13.00 a 15.00.
Jaka szkoda, wdowa o tym nie wiedziała. Chłopak, który kosi trawę, mógłby przyjechać
dzisiaj wcześniej.
Nie odważają się jeszcze zamawiać piwa, które hektolitrami przelatuje przez ich gardła
kiedy żony gonią już spać, a telefon nie dzwoni bo dorosłe dzieci wyjechały bo świat jest
mobilny, tato!
Mogą dyskutować przy piwie i bez piwa o ważnych rzeczach do późna w nocy, bo nie
mają wnuków. Posiadają domy, których wartość przekracza pół miliona Euro. Nie
rozumieją dlaczego tylko tyle, skoro zadbane 500 metrowe posiadłości graniczą z wielkim
berlińskim parkiem Britzer Garten i stadniną koni.
Svetlana liczy banknoty a Vincent wstawia do szopy kosiarkę, kiedy oni wciąż jeszcze
dyskutują czy zainstalować lampę czy nie, bo jeśli ją przypadkowy gość z Britzer Garten
rozwali na przykład kopnięciem i nastąpi spięcie, to takie spięcie może takiego huligana
zabić. I teraz powstaje pytanie, kto będzie odpowiedzialny za jego śmierć bądź kalectwo?
Ten, co zainstalował lampy? Czy ten co kopnął? O jakie zaświadczenia, pozwolenia trzeba
się postarć, żeby oświetlić jedyne ciemne przejście w skupisku żółtych, białych i
ceglanych domków i nie mieć na karku urzędów?
Ten huligan nigdy nie przyjdzie, ale oni o tym nie wiedzą. Podczas zebrania dochodzi do
spięcia, wśród mieszkańców osiedla są bowiem byli inżynirowie z Gasagu i Bewagu.
Każdy ma inne zdanie na temat lampy. Wdowa nie może się skoncentrować. Myśli o
Marcie, zastanawia się czy córka odwiedzi ją jeszcze w tym tygodniu.
Doktorant kończy pisać artykuł opłakując każdy wyrzucony akapit. Za kilkanaście lat
potrząśnie naukowym światem wprowadzjąc inowacje, które wypełnią lukę pomiędzy
publikacją naukową i popularnonaukową. Jedyni obcokrajowcy ze wspólnoty, Hindusi,
opuszczają zebranie, usprawiedliwiając się nienaganną niemczyzną, że małe dzieci i
późna godzina. Wszyscy to rozumieją. Rosjanin ściska im na pożegnanie ręce i namawia
na ciepłą śliwowicę. Dziękują uprzejmie. Nie wiemy, o czym mówią, opuszczając zebranie
podczas którego pięknie się uśmiechali i kiedy pytano kto jest za, patrzyli najpierw po
sąsiadach i dopiero wtedy podnosili długie ręce. Do góry. Wysoko.
Po ich wyjściu prowadzący zebranie mówi, że co jak co, to jednak mili ludzie i zamawia
pierwsze piwo. Wspólnota się rozluźnia, a wdowa się zastanawia dlaczego właściwie mili i
dlaczego jednak.
Problem lampy pozostaje otwarty. Były inżynier z Gasagu i były inżynier z Bewagu nie
będą w najbliższych latach mówić do siebie Dzień Dobry, chociaż ich żony od kilkunastu
lat wymieniają się nasionami i pamiętają o urodzinach.
***
U Marty na tarasie nie rosną kwiaty. Nie chcą, nie mogą. Marcie jest przykro z tego
powodu. Z okna widzi wieżę kościoła i kulę. Symbol - nie wie czego. W niedzielę pojedzie
do matki.
***
Na drugim końcu miasta, tam gdzie kiedyś domy mieli bogaci fabrykanci potem
dygnitarze partyjni, a teraz mieszka tu Jasmin Kovac z mężem i jedyną córką, jest burza.
Jasmin zdążyła w ostatniej chwili. Pada, grzmi. Mąż mówi, że za parę dni trzeba będzie
skosić trawnik. Córka udaje, że nie słyszy. Tutaj, w domu, Jasmin nie jest
psychoterapeutką. Jasmin tęskni za rodziną w małej wiosce położonej hen na wschód od
Instanbulu.
***
Kolejny dzień. O demonstracji na Friedrichstrasse nikt nie pamięta. W nocy była burza.
Ekspednientki przecierają czyste lady. Pierwszy klient decyduje się na drogą koszulę.
Ekspedientka zastanawia się czy ma żonę. Klient miał już trzy. Za chwilę wejdzie do H&M
i kupi tam ładny, tani szal, który widział w H&M w Amsterdamie. Obsłuży go
sympatyczny, delikatny sprzedawca z Polski i pochwali za dobry wybór. A kupujący
spojrzy na poranny tłum i pomyśli, że jest samotny.