Auster Paul - Księżycowy Pałac

154
Paul Auster Księżycowy Pałac Nic nie zadziwi Amerykanina. Jules Verne Rozdział l To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, że mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość. Chciałem żyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie, kiedy już to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa mi po trochu pieniędzy, aż nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy. Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je jako początek mego życia. Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aż do chwili, gdy stoczyłem się na dno. Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, że wytrwałem tak długo. Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie należały do mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed moim wyjazdem na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteż nie udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz przez następne półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało. W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w różne konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły przypominać wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod materac, inny złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw. Pomyślcie, mówiłem im, z

Transcript of Auster Paul - Księżycowy Pałac

Page 1: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Paul AusterKsiężycowy Pałac

Nic nie zadziwi Amerykanina. Jules Verne

Rozdział l

To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, że mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość. Chciałem żyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie, kiedy już to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa mi po trochu pieniędzy, aż nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy. Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je jako początek mego życia.Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, ażdo chwili, gdy stoczyłem się na dno. Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, że wytrwałem tak długo.Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie należały do mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed moim wyjazdem na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteż nie udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz przez następne półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało.W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w różne konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły przypominać wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod materac, inny złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw. Pomyślcie, mówiłem im, z

Page 2: Auster Paul - Księżycowy Pałac

jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóżka, wiedząc, że jego sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką przyjemnością siada do posiłku, skoro podłożem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu. W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które książki znajdują się w którym pudle, ale w owym czasie z upodobaniem wymyślałem różne historie i lubiłem samo brzmienie takich właśnie zdań, nawet jeżeli były blagą.Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok. Następnie, wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym ciosem, pod wieloma względami najcięższym w całym moim życiu. Albowiem wuj był nie tylko osobą, którą najbardziej kochałem, ale też jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem łączącym mnie z czymś, co miało wymiar większy niż ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się ogrom nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak można być przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny, który nigdy nie uskarżał się na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej chwili moje życie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat.Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy odegrali epizodyczne role. Do jedenastego roku życia mieszkałem z matką, aż zginęła w wypadku, potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieżonej bostońskiej ulicy. Ojca nigdy nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, że używała panieńskiego nazwiska, dowodził, że nie wyszła za mąż, niemniej dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło mi do głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a wuj z Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się naturalne, że członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, że pierwotnie jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis Island skrócił to nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza rodzina aż do 1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, że Fogel znaczy „ptak". Przypadła mi do serca myśl, że w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie. Wyobrażałem sobie, że któryś z mych mężnych przodków potrafił latać. Ptak frunący we mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aż do Ameryki.Po matce nie zostały mi żadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak wyglądała. Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o dziecięcych nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze było czuć dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i prawdopodobnie ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyż umarła mając zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się wydaje, pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co tam robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina (westerny Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali projekcyjnej, grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać dowcipy, z których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy planety były w odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a niekiedy czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wrażenie, że walczy z jakimś nieogarnionym zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z opiekunkami. Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na który matka nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań

Page 3: Auster Paul - Księżycowy Pałac

nigdy nie uległa. „Umarł dawno temu -odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego śladu. Żadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobrażałem sobie ciemnowłosą wersję Bucka Roger-sa, podróżnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w czwartym wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej.Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z wujem Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej pamięci, ale niechybnie rozpamiętywałem dużo, pochlipywałem jak należy, łkałem do poduszki niczym żałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy na ulicy na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej przedstawiono, ocierając oczy chusteczką i bąkając, że jestem w takim razie tym biednym owocem wolnej miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, że ma ono jakiś ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na poczekaniu odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł - lecz tylko o najlepszych tak się mówi".Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o krogulczym nosie, zarabiającym na życie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał skłonność do odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym debiucie jako muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nimgórę. Zasypiał na próby, na koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości, opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy go wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiżowymi orkiestrami, z których każda kolejna była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził się już z marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku, dawał prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy Księżycu, niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i ukończenia szkoły.Zdawał sobie sprawę, że brak mu ambicji, ale był również świadom, że w życiu liczy się nie tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, że go to przerastało. Należąc do tych, którzy zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć utworu bez zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał rozpamiętując porażki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś pomniejszej postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z książką nawet dwudziestu minut, bo zaraz brała go chętka, żeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc zaszedł, pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie przeanalizowanej statystki meczowej i przeczytanych do połowy książek.Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niż u matki, a mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuższą metę okazało się to nieistotne. Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, że ojcostwo nie leży w zasięgu jego możliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niż dziecko, jak serdecznego kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu nad stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo Jednookich. Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe jest, że pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej.Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W

Page 4: Auster Paul - Księżycowy Pałac

osiemdziesiąt dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od tamtego dnia wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej osobliwej chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć zawiłe, nonsensowne teorie na temat różnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania bogactw znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem dowodziło ono, że we krwi mam podróżowanie, że życie zawiedzie mnie do miejsc, w których nie stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego Europejczyka, który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza, który odnalazł doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało oczywiście na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy miesiące. Nieważne było, że matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej podobało, że „Stanley" dano mi po dziadku i że „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś amerykańskiego urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł, i zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc, lubiłem, gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, że jego mowy to pusta gadanina i przechwałki, w głębi duszywierzyłem w każde słowo. Doraźnie nominalizm wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak już jest, że najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo-fago, na przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: Mżawa, Chlapa, Plucha. Kiedy już wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na imieniu. Uszy raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli też innym tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo zrobiła się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które mnie poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak przez początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej podatności mego nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem tożsamości, że pragnąłem uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się podpisywać „M. S. Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale jednocześnie rozkoszując się faktem, że moje inicjały oznaczają również „manuskrypt". Wuj Victor przyklasnął tej rejteradzie „Każdy człowiek jest autorem swego życia - rzekł. – Książce którą piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej stosownego?" Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę, że moje inicjały oznaczają też chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane, ale wtedy witałem już z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiążące się ze mną. Gdy poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec - stanowiły one jej prywatną własność i z nich także się cieszyłem: Przymglony, na przykład, którego używała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z czasem wyjaśnią. Gdyby wuj Victor dożył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt, że jego Marco na swój skromny sposób też postawił nogę w Chinach.Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt niecierpliwe) i rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w wieku jedenastu lat byłem już jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łażą z rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez wątpienia ułatwił mi życie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieżowej, wuj przychodził niemal na wszystkie mecze, żeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku przenieśliśmy się znienacka do Saint

Page 5: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając na myśli zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak już następnego roku byliśmy z powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać szkołę, żebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To był rok Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na księżyc i obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy się, gdy facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki. W następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za drużyną niedorajd i patałachów, która posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i uważał za moralnie słuszne, że żującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego światła. „Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te biegające po boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o takich postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj szczególnie sobie upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią życiową twierdził, że nigdy nie będzie z niego dobry miotacz, ponieważ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi tego rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się już wtedy w jego żartach i rozumiałem, dlaczego należy je serwować z poważną miną.Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o jedną osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru lat, z ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym pasie do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako sekretarka w dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu Feather-stone, gdzie zespół Przy Księżycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki pracowników firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów żurawia i czapli para przypieczętowała swój związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie jako drużba. Lecz gdy gorączka już opadła, z bólem spostrzegłem, że nową ciocię niezbyt śmieszą dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości, ograniczonej sprawności umysłowej, która źle wróżyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie sprawę, że są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą megierą, która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku, wszechwiedząca, szef. Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, użalającym się nad sobą uczuciowcem. Snuła się po mieszkaniu w różowej podomce i rzygała w dużym pokoju litrami wódki. Z tych dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi okazywała. Ale zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej napady chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem, jak widoku cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania, natomiast podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z tropu jako zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości. Dobro i zło bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora - zła, Victor - dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero wtedy, gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła.Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki zaoferowało hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, że pieniędzy starczy na cztery lata studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umożliwi mi start w tak zwane dorosłe życie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy ani grosza. Żywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze

Page 6: Auster Paul - Księżycowy Pałac

swej odpowiedzialności, nie odczuwając żadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się Dora, zmienił plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego ekstra, zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, że w ten sposób odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla mnie matką, którą pragnął mi dać, uznał, że należy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze względu na to coś ekstra, ale trudno, nic już nie można było poradzić. Stojąc przed wyborem między „teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego życie wspierało się na logice impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną korzyść.Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy wróciłem do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory już się rozeszły, ale nie było sensu zmieniać szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O rozwodzie wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy facet nie uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj najwyraźniej odczuwał większą ulgę, że już po wszystkim, niż smutek, że znów będzie sam. Przetrwał wojnę małżeńską, co wcale nie znaczy, że wyszedł z niej bez ran. Zrobił się ^żenująco niechlujny (urwane guziki, brudny kołnierzyk, wystrzępione nogawki spodni) i nawet jego dowcipy nabrały smętnej, niemal cierpkiej nuty. To były alarmujące oznaki, ale o wiele bardziej niepokoiła mnie jego fizyczna nieporadność. Potykał się (tajemnicze wykrzywianie kolan), wpadał na meble, najwyraźniej tracił rozeznanie. Zdawałem sobie sprawę, że pożycie z Dora zbiera swe spóźnione żniwo, niemniej w tym musiało być coś więcej. Nie chcąc popaść w trwogę, wmówiłem sobie, że niedołęstwo wuja wiąże się nie tyle ze stanem jego ciała, ile ducha. Być może słusznie, ale patrząc z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, by wczesne symptomy widziane tamtego lata nie miały związku z zawałem serca, na który wuj zmarł trzy lata później. Sam nic nie mówił, za to szyfrem przemawiało jego ciało, lecz ja nie miałem klucza ani rozumu, by szyfr ten złamać.Gdy przyjechałem do Chicago na Boże Narodzenie, wydawało się, że kryzys minął. Victor odzyskał wiele z dawnej werwy, raptem działy się ważne sprawy. We wrześniu rozwiązał z Howie'em Dunnem zespół Przy Księżycu i założyli nowy, łącząc siły z trzema młodymi muzykami, którzy obsługiwali perkusję, fortepian i saksofon. Nazwali się Księżyce i większość repertuaru stanowiły ich własne oryginalne piosenki. Victor pisał teksty, Howie komponował, a cała piątka śpiewała — jako tako. „Nigdy więcej starych szlagierów - oznajmił wuj, gdy przyjechałem. - Nigdy więcej pościelówek. Pijanych wesel. Koniec z klezmerką, teraz mierzymy wysoko." Nie było wątpliwości, że stworzyli oryginalny band, a gdy nazajutrz wieczorem poszedłem na ich koncert, piosenki wydały mi się rewelacyjne - pełna humoru i życia, odważna forma zgiełku, drwina ze wszystkiego od polityki po miłość. Teksty Victora miały posmak beztroski i bezpretensjonalności, lecz podszyte były iście Swiftow-ską satyrą. Spike Jones spotyka się z Schopenhauerem, jeśli coś takiego w ogóle jest możliwe. Howie załatwił Księżycom występ w jednym z klubów w centrum Chicago i skończyło się na tym, że grali tam każdego weekendu od Dziękczynienia do Świętego Walentego. Gdy przyjechałem do Chicago po ukończeniu gimnazjum, zespół szykował się do tournee i mówiło się nawet o nagraniu płyty dla wytwórni w Los Angeles. W tych właśnie okolicznościach w opowiadanej przeze mnie historii znalazły się książki wuja. W połowie września wyruszał w trasę i nie wiedział, kiedy wróci. Był późny wieczór, niespełna tydzień

Page 7: Auster Paul - Księżycowy Pałac

przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. Victor siedział w fotelu przy oknie, przerzedzając z wolna paczkę raleighsów i popijając sznapsy z kubka kupionego w tysiącu i jeden drobiazgach. Wyciągnąłem się na kanapie, tonąc z zadowoleniem w odurzających oparach bourbona i dymie. Od trzech czy czterech godzin gaworzyliśmy o niczym szczególnym, lecz nagle rozmowa ugrzęzła i obaj milczeliśmy, pogrążeni we własnych myślach. Wuj zaciągnął się ostatni raz papierosem, zmrużył oczy,,"gdy kłąb dymu spowił jego twarz, następnie zgasił niedopałek w swej ulubionej popielniczce, pamiątce z Wystawy Światowej w 1939 roku. Patrząc na mnie ze zmętniała czułością, łyknął z kubka, mlasnął wargami i westchnął przeciągle.- No, zaczynają się schody - rzekł. - Kres, rozstanie, słynne pożegnalne słowa. Na szlak, tak chyba mówią w westernach. Nawet jeżeli nie będę za często dawał znaku życia, pamiętaj, Phileas, że cały czas jesteś w moich myślach. Chciałbym ci powiedzieć, gdzie konkretnie będę, ale nie wiem tego. Wzywają nas inne światy i wątpię, by było dużo okazji do pisania listów. - Urwał, by zapalić kolejnego papierosa. Gdy przystawił zapałkę, zobaczyłem, że drżą mu dłonie. - Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa - ciągnął. - Howie w każdym razie jest wielkim optymistą. Już mamy rozległe angaże i pewnie nadejdą następne. Kolorado, Arizona, Newada, Kalifornia. Weźmiemy kurs na zachód, zanurzymy się w dzicz. Na pewno będzie ciekawie bez względu na to, jak się sprawy potoczą. Banda mieszczuchów w krainie kowbojów i Indian. Cieszę się na myśl o otwartych przestrzeniach, o graniu własnej muzyki pod niebem pustyni. Kto wie, czy nie objawi mi się tam jakaś prawda? - Wuj zaśmiał się, jak gdyby chciał stonować powagę swych słów.- Rzecz w tym - podjął na nowo wątek - że aby pokonać tak wielkie odległości, będziemy zmuszeni podróżować z prędkością światła. Trzeba więc pozbyć się przedmiotów, oddać je, wyrzucić. Z bólem jednak myślę, że miałyby przepaść na zawsze, więc zdecydowałem, że tobie je przekażę. W końcu komu prócz ciebie mogę ufać? Kto poza tobą podtrzyma tradycję? Zacznijmy od książek. Tak, tak, wszystkie, co do jednej. Według mnie nie mogło to wypaść w lepszym momencie. Policzyłem je dzisiaj i wyszło, że mam ich tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt dwie. Chyba pomyślna liczba, bo przynosi na pamięć odkrycie Ameryki przez Kolumba, no i uczelnię, do której się wybierasz, nazwano właśnie od jego nazwiska. Niektóre z tych książek są duże, inne małe, jedne opasłe, inne cieniutkie — ale wszystkie zawierają słowa. Jeśli przeczytasz te słowa, to prawdopodobnie pomogą ci w nauce. Nie, nie, daj spokój, nie chcę nic słyszeć. Ani słowa sprzeciwu. Jak już się zagospodarujesz w Nowym Jorku, wyślę ci je pocztą. Zatrzymam tylko drugi egzemplarz Dantego, poza tym dostaniesz wszystkie. Następne w kolejce są szachy. Te drewniane, bo magnetyczne sobie zostawię. Drewniane są dla ciebie. No, a dalej pudełeczko po cygarach z autografami baseballistów. Mamy tam prawie wszystkich Cubsów z ostatnich dwudziestu lat, oprócz tego kilku gwiazdorów i od groma pośledniejszych nazwisk z całej ligi. Matt Batts, Memo Luna, Rip Repulski, Putsy Caballero, Dick Drott. Już powszechna niewiedza o tych postaciach powinna je uczynić nieśmiertelnymi. Dalej rozmaite drobiazgi, bibeloty, różne byle co. Pamiątkowe popielniczki z Nowego Jorku oraz moje nagrania Alama, Mozarta i Haydna z Orkiestrą Cleveland. Album rodzinny i mosiężna tabliczka, którą dostałem jako chłopiec za pierwsze miejsce w stanowym konkursie muzycznym. To był tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty, jeśli dasz wiarę, dawno, dawno temu. No i wreszcie chcę, żebyś wziął ten garnitur z tweedu, który kupiłem u Loopa parę lat temu. Tam, gdzie jadę, nie będzie mi potrzebny, a jest z najlepszej szkockiej wełny. Miałem go na sobie tylko dwa razy i gdybym go oddał Armii Zbawienia, wylądowałby pewnie na grzbiecie jakiegoś zapitego typka mieszkającego pod mostem. Lepiej więc, żebyś ty go wziął. Doda ci sznytu, a

Page 8: Auster Paul - Księżycowy Pałac

przecież to nie zbrodnia wyglądać jak najkorzystniej, prawda? Jutro z rana pójdziemy do krawca, żeby nam go przerobił.No, to by chyba było na tyle. Książki, szachy, autografy, duperelki i garnitur. Teraz, gdy już rozdałem mój dobytek, czuję się kontent. Nie ma powodu, byś tak na mnie patrzył. Wiem, co robię, i cieszę się, że to robię. Jesteś dobrym chłopcem, Phileas, i gdziekolwiek los mnie rzuci, ty zawsze będziesz przy mnie. Na razie ruszamy w przeciwnych kierunkach, ale prędzej czy później znów się zejdziemy, jestem tego pewien. Wszystko zawsze się w końcu układa, zobaczysz, wszystko do siebie pasuje. Dziewięć kręgów. Dziewięć planet. Dziewięć zmian w baseballu. Naszych dziewięć żywotów. 'iTylko się zastanów. Podobieństwa można by mnożyć bez końca. No, dość czczej gadaniny jak na jeden wieczór. Późna godzina nastała, ,sen nas morzy. Chodź, daj mi dłoń. O tak, dobrze, twardy uścisk, tak trzeba. A teraz potrząsnąć. Tak jest, pożegnalny uścisk dłoni. Uścisk, który musi nam wystarczyć do końca świata.Co tydzień lub dwa wuj przysyłał mi kartkę pocztową. Na ogół były to krzykliwe, barwne widokówki: zachody słońca nad Górami Skalistymi, plenerowe zdjęcia przydrożnych moteli, kaktusów, ro-deo, rancz dla letników i pustynnych krajobrazów. Niekiedy w pętli namalowanego lassa widniały życzenia, a raz^nawet muł przemówił w komiksowej chmurce nad swoją głową: „Pozdrowienia z Silver Gulch". Na odwrocie widniały skąpe, nieczytelne bazgroły, ale łaknąłem nie tyle konkretnych wieści, ile znaku życia. Prawdziwa frajda kryła się w dostawaniu pocztówek, a im bardziej były nie-gustowne i prostackie, tym większą sprawiały mi przyjemność. Ilekroć znajdowałem kartkę w skrzynce na listy, miałem poczucie, że łączy mnie z wujem jakiś żart, a najlepsze widokówki (pusta restauracja w Reno, gruba kobieta na koniu w Cheyenne) wieszałem nad łóżkiem. Kolega, z którym dzieliłem pokój, rozumiał fascynację pustą restauracją, ale amazonka zbijała go z tropu. Wyjaśniłem, że przypomina uderzająco byłą żonę wuja, Dorę. Powiedziałem, że dziwnie się plecie na tym bożym świecie, toteż jest duże prawdopodobieństwo, że to Dora we własnej osobie.Ponieważ wuj nigdzie nie zabawiał długo, trudno mi było odpisywać. Pod koniec października wysmażyłem dziewięciostroni-cowy list o awarii prądu w Nowym Jorku (utknąłem w windzie z dwoma kolegami), ale wysłałem go dopiero w styczniu, kiedy to Księżyce rozpoczęli trzytygodniowe występy w Tahoe. Choć nie mogłem często pisać, utrzymywałem z wujem więź duchową, nosząc jego garnitur. Garnitury nie były wtedy modne wśród studentów, ale ja w podarowanym czułem się swojsko, a .ponieważ w żadnym miejscu na świecie tak się nie czułem, nosiłem go okrągły rok. W chwilach napięcia i zgryzoty znajdowałem szczególną pociechę w tym, że otacza mnie szczelnie ciepło wujowskiego ubrania. Chwilami wyobrażałem sobie, że garnitur utrzymuje moje ciało w f jedności, że gdybym go nie włożył, rozsypałoby się w drobny mak.* Służył za kokon, za drugą skórę, która chroniła mnie od razów życia. Patrząc na to z perspektywy lat, widzę, jakże osobliwą postacią byłem: mizerny, rozczochrany, spięty młodzieniec,s wyraźnie w rozdźwięku ze światem^ Lecz prawda była taka, że nie pragnąłem się dostosować. Jeżeli "Koledzy wskazywali mnie palcem jako odmieńca, to nie ja miałem zmartwienie. Byłem wzniosłym myślicielem, zacietrzewionym, skorym do zwady geniuszem przyszłości, zamkniętym w sobie Malevole, który stroni od stada. Niemal rumienię się dziś ze wstydu na wspomnienie śmiesznych póz, które dawniej przybierałem. Byłem groteskowym zlepkiem nieśmiałości J i arogancji, miotałem się między długimi okresami uporczywego milczenia a napadami ognistej zajadłości. Gdy brał mnie nastrój, całe noce przesiadywałem w barach, pijąc i paląc, jak gdybym postanowił się wykończyć^cytując wersy z pomniejszych szesnasto-wiecznych poetów, czyniąc

Page 9: Auster Paul - Księżycowy Pałac

niezrozumiałe nawiązania po łacinie do średniowiecznych filozofów, słowem: robiąc co w mojej mocy, by wywrzeć wrażenie na kolegach. Osiemnaście lat to okropny wiek i gdy tak budziłem się co dzień z przekonaniem, że jestem doro-ślejszy od wielu moich rówieśników, prawda była taka, że znalazłem tylko inny wyraz dla swej niedojrzałej młodości. Oznaką mej tożsamości był nade wszystko tweedowy garnitur - godło, przez pryzmat którego pragnąłem być postrzegany. Obiektywnie nie można mu było nic zarzucić. Ciemnozielona wełna w drobną kratkę, z wąskimi klapami - trwałe, dobrze skrojone ubranie - ale po kilku miesiącach codziennego noszenia wyglądałem w nim jak strach na wróble, bo wisiał na mym szczupłym ciele niby oklapły płaszcz dumy. Koledzy nie zdawali sobie naturalnie sprawy, że to z powodów uczuciowych wkładam każdego ranka tę zardzewiałą zbroję. Pod pozą nonkonformisty zaspokajałem pragnienie, by mieć wuja u boku, i rodzaj ubioru nie miał znaczenia. Gdyby Victor podarował mi frak, bez wątpienia nosiłbym go z takim samym nastawieniem. Gdy wiosną zajęcia dobiegły końca, odrzuciłem propozycję mego kolegi Zimmera, żebyśmy dzielili pokój w następnym roku. Dość go lubiłem (w rzeczywistości był moim najlepszym kumplem), ale po czterech latach burs i akademików nie oparłem się pokusie mieszkania-saoiemu. Znalazłem sobie kąt na Sto Dwunastej Ulicy się tam piętnastego czerwca, przyby wszy z torbami na miejsce tuż przed dwoma rosłymi mężczyznami, którzy wtaszczyli siedemdziesiąt dwa kartony wujowskich .książek, od dziewięciu miesięcy oczekujących w przechowalni. Była to kawalerka na czwartym piętrze dużej kamienicy z windą: jeden pokój średniej wielkości z aneksem kuchennym od południowego wschodu, garderoba, łazienka i para okien, które wychodziły na alejkę. Na parapecie tłukły się i gruchały gołębie, a na chodniku pod murem stało sześć sfatygowanych pojemników na śmiecie. Mieszkanie było ciemne, przesycone szarością i nawet w najsłonecz-niejszą pogodę łowiło jedynie skąpe światło. Z początku mnie mroziło; odczuwałem lekki strach przed życiem na własną rękę, ale wkrótce dokonałem pewnego odkrycia, które pozwoliło mi zapałać żywszym uczuciem do nowego miejsca i zadomowić się w nim. Wydarzyło się to wieczorem drugiego lub trzeciego dnia: całkiem przypadkowo stanąłem między dwoma oknami, patrząc pod ostrym kątem przez lewe. Pobiegłem spojrzeniem w bok i nagle dostrzegłem odstęp między budynkami naprzeciwko. Patrzyłem na Broad-way, na najmniejszy, ścieśniony skrawek Broadwayu, a wyjątkowość sytuacji polegała na tym, że całą widzianą przeze mnie przestrzeń wypełniał neon, pochód rozjarzonych niebieskich i różowych liter, które układały się w dwa słowa: „Księżycowy Pałac". Zorientowałem się, że to szyld chińskiej restatiracji przy następnej przecznicy, ale siła, z jaką natarły na mnie te słowa, wyrugowała wszelkie praktyczne powiązania i skojarzenia. To były magiczne litery, wisiały w mroku jak przekaz z samego nieba. Księżycowy Pałac. Natychmiast pomyślałem o wuju Victorze i jego zespole i w tej jednej irracjonalnej chwili odstąpił ode mnie strach. Nigdy w życiu nie doświadczyłem czegoś równie nagłego i przemożnego. Nagi i niechlujny pokój przemienił się w miejsce pełne duchowości, w punkt przecinania się dziwnych omenów i tajemniczych, nieodpartych zdarzeń. Patrzyłem uparcie na neon i z wolna zrozumiałem, że trafiłem pod właściwy adres, że to małe mieszkanie jest miejscem, w którym powinienem żyć.Lato spędziłem pracując na pół etatu w księgarni, chodząc do kina oraz zakochując się i odkochując w dziewczynie imieniem Cynthia, której twarz dawno zatarła się w mojej pamięci. Coraz lepiej czułem się w nowym mieszkaniu i gdy jesienią rozpoczęły się zajęcia, rzuciłem się w szaleńczy wir nocnych pijatyk z Zimmerem i kolegami, sercowych uniesień oraz długich okresów zaklętego milczenia, czytania i nauki. Znacznie później, gdy spojrzałem na to z perspektywy lat, dotarło do mnie, jak owocny był to czas.

Page 10: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Następnie skończyłem dwadzieścia lat i kilka tygodni później dostałem długi, bełkotliwy list od wuja Victora, napisany ołówkiem na odwrocie żółtych zamówień na encyklopedię Humboldta. Z tego, co zdołałem się zorientować, dla Księżyców nastały ciężkie czasy i po długim paśmie niepowodzeń (zerwane kontrakty, przebite opony na trasie, saksofonista zamalowany przez pijaka w nos) zespół w końcu się rozpadł. Od listopada wuj mieszkał w Boise w stanie Idaho, gdzie znalazł dorywczą pracę jako domokrążny sprzedawca encyklopedii. Ale sprawy nie układały się po jego myśli i po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy znałem Victora, usłyszałem nutę rezygnacji w jego słowach. „Klarnet zastawiony w lombardzie - napisał. - Na koncie bankowym ani grosza, a mieszkańcy Boise nie czytują encyklopedii".Wysłałem wujowi pieniądze przekazem telegraficznym, następnie puściłem depeszę, nakłaniając go do przyjazdu do Nowego Jorku. Kilka dni później nadeszła odpowiedź z podziękowaniem za pomoc. Victor napisał, że do końca tygodnia uporządkuje swojesprawy i przybędzie pierwszym autobusem. Obliczyłem, że zjawi się we wtorek, środę najpóźniej. Ale środa minęła, a on się nie pokazał. Wysłałem drugi telegram, lecz odpowiedzi nie było. W głowie roiły mi się niezliczone tragedie. Wyobrażałem sobie wszystko, co tylko może się przydarzyć człowiekowi między Boise a Nowym Jorkiem, i tak oto amerykański kontynent przemienił się w wielką strefę zagrożenia, koszmar pełen pułapek, niebezpieczeństw i labiryntów. Próbowałem odszukać właściciela domu, w którym wuj wynajmował pokój, ale bez powodzenia. Ostatecznie zatelefonowałem na policję w Boise. Szczegółowo przedstawiłem moją sprawę sierżantowi nazwiskiem Neil Armstrong. Nazajutrz sierżant oddzwo-nił z wiadomością. Wuja Victora znaleziono w pokoju na Dwunastej Ulicy Północnej - siedział zgarbiony na krześle, ubrany w płaszcz, z na wpół złożonym klarnetem w zastygłych palcach prawej dłoni. Przy drzwiach stały dwie spakowane walizki. Przeszukano pokój, ale władze nie dopatrzyły się żadnych śladów przestępstwa. Wedle wstępnego raportu lekarza sądowego przyczyną zgonu był najprawdopodobniej zawał serca. „Życie nas nie pieści, młody człowieku - skwitował sierżant. - Bardzo mi przykro".Nazajutrz poleciałem samolotem na zachód, by załatwić formalności. W kostnicy zidentyfikowałem wuja, spłaciłem jego długi, podpisałem dokumenty i druczki oraz zleciłem przewóz ciała do Chicago. Pracownik zakładu pogrzebowego w Boise był zrozpaczony stanem zwłok. Przez niemal tydzień rozkładały się w wynajętym pokoju, więc niewiele już można było z nimi zrobić. „Na pana miejscu — ostrzegł — cudu bym się nie spodziewał".Załatwiłem telefonicznie pogrzeb, skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi Victora (Howie'em Dunnem, saksofonistą ze złamanym nosem i paroma byłymi uczniami), bez przekonania spróbowałem odnaleźć Dorę (ani śladu), po czym wróciłem z trumną do Chicago. Victor spoczął obok mojej matki. Niebo zasypywało nas kroplami deszczu, kiedy tak staliśmy i patrzyliśmy, jak nasz przyjaciel niknie w ziemi. Potem pojechaliśmy do domu Howie'ego Dunna na North Side, gdzie jego żona przygotowała skromną stypę, złożoną z zimnych mięs i gorącej zupy. Płakałem bez przerwy od czterech godzin, a u Dunnów łyknąłem szybko wraz z jedzeniem pięć czy sześć podwójnych bourbonów. Alkohol mnie pokrzepił i po jakiejś godzinie zacząłem głośno śpiewać piosenki. Howie akompaniował mi na fortepianie i na moment zrobiło się gwarno. Naraz zwymiotowałem na podłogę i czar prysł. O szóstej pożegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem chwiejnym krokiem na deszcz. Włóczyłem się bez celu dwie albo trzy godziny, znów zwymiotowałem na czyjś próg, po czym napotkałem chudą, szarooką prostytutkę imieniem Agnes, która stała pod parasolką na oświetlonej neonami ulicy. Poszedłem z nią do pokoju w hotelu

Page 11: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Eldorado, wygłosiłem krótki wykład o poezji Waltera Raleigh, następnie śpiewałem kołysanki, a ona się rozebrała i rozłożyła nogi. Nazwała mnie wariatem, ale dałem jej sto dolarów, więc zgodziła się spędzić ze mną noc. Źle jednak spałem i o czwartej nad ranem wyślizgnąłem się z łóżka, włożyłem mokre wciąż ubranie i pojechałem taksówką na lotnisko.0 dziesiątej rano byłem z powrotem w Nowym Jorku.W ostatecznym rozrachunku problemem nie był smutek. Smutek był może pierwszą przyczyną, ale wkrótce ustąpił czemuś innemu - bardziej namacalnemu, bardziej wymiernemu w skutkach, zgubniej szemu w swym działaniu. W ruch poszedł cały łańcuch sił 1 w pewnym momencie zacząłem się słaniać, latać wokół własnej osi po coraz większym okręgu, aż wreszcie wypadłem z orbity.Rzecz w tym, że moja sytuacja finansowa była coraz gorsza. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, ale jak dotąd niebezpieczeństwo ledwie majaczyło w oddali, więc nie poświęciłem mu choćby chwili zastanowienia. Jednak w wyniku śmierci wuja wydałem w tych okropnych dniach parę tysięcy dolarów i tak oto szlag trafił zasoby, które miały mnie przeprowadzić bezpiecznie przez studia. Uświadomiłem sobie, że nie dotrwam do końca, jeżeli nie zrobię czegoś, by pozyskać pieniądze. Policzyłem, że jeżeli będę wydawał w dotychczasowym tempie, moje oszczędności skończą się w listopadzie ostatniego roku studiów. A policzyłem wszystko co do grosza.Pierwszą myślą było rzucić naukę, ale po dniu czy dwóch zastanowienia nie zdecydowałem się na ten krok. Przyrzekłem wujowi, że skończę studia, a ponieważ już go nie było, nie mógł przystać na zmianę mych planów, uznałem więc, że nie wolno mi złamać danego słowa. Do tego dochodziła kwestia poboru do wojska. Jeżeli rzuciłbym uczelnię, cofnęliby mi odroczenie, a nie uśmiechała mi się bohaterska śmierć w azjatyckiej dżungli. Pozostanę więc w Nowym Jorku, zdecydowałem, i będę się dalej uczył na Columbii. To była słuszna decyzja, tak właśnie należało zrobić. Sądziłem, że po tym obiecującym początku nietrudno mi już będzie postępować rozsądnie. Ludzie w mojej sytuacji mają przecież najrozmaitsze ewentualności do wyboru — stypendia, pożyczki, nauka połączona z zarobkowaniem - ale kiedy zacząłem się nad nimi zastanawiać, zdjęła mnie ohyda. Była to nagła, mimowolna reakcja, gwałtowny napad nudności. Uświadomiłem sobie, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego, zatem wszystko odrzuciłem - stanowczo, z pogardą, zdając sobie w pełni sprawę, że właśnie pogrzebałem jedyną nadzieję na uniknięcie tarapatów. W istocie od tej chwili nie uczyniłem nic, by się ratować, nie kiwnąłem nawet palcem. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tak się zachowałem. W owym czasie wymyślałem niezliczone uzasadnienia, ale rzecz sprowadzała się chyba do rozpaczy. Gdyż byłem w rozpaczy i obolały od wielkiego wstrząsu poczułem, że konieczny jest drastyczny czyn. Chciałem plunąć na świat, zdobyć się na najdziwniejszą rzecz pod słońcem, i Z zapałem i idealizmem młodego człowieka, który zbyt wiele myśli ] i zbyt wiele czyta książek, uznałem, że nie powinienem robić nic: j moim czynem będzie nieustępliwa odmowa jakiegokolwiek działa-! nią. Nihilizm podniesiony do rangi wypowiedzi artystycznej. Prze-'<. mienię swe życie w dzieło sztuki, poświęcę się dla tak przecudow-nych paradoksów, że z każdym oddechem będę się rozkoszowa mym przeznaczeniem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazy wały na całkowite zaćmienie i gdy tak po omacku szukałem nowe interpretacji, z wolna wabił mnie obraz mroku, pociągał prostot; i brakiem desenia. Nie zrobię nic, by udaremnić nieuchronne, al też nie wybiegnę mu naprzeciw. Jeżeli jeszcze przez chwilę życi ibędzie biegło,Jak dotąd - tym lepiej. Będę cierpliwy, będę si Jtrzymał.; Rzecz w tym, że zwyczajnie wiedziałem, co mnie cźefó a czy wydarzy się to dziś czy jutro, nie miało znaczenia, bo tak czy owak się wydarzy. Całkowite zaćmienie. Bestia została

Page 12: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ukatrupiona, wróżba wywiedziona z jej wnętrzności. Księżyc przesłoni słońce i wtedy zniknę. Będę spłukany, będę wrakiem człowieka bez grosza przy duszy.Właśnie wtedy zacząłem czytać książki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem sobie na chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem nożykiem taśmę i pochłonąłem wszystko, co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego porządku czy intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, książki historyczne i podróżnicze, przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne - absolutny chaos piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak różnicy. Każdą książkę czytałem do końca i powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie każda była warta tyle samo co inne, każde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, każde słowo znajdowało się w odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim otwierałem kartony, jedną za drugą czytałem książki. Takie zadanie sobie postawiłem i zamierzałem w nim wytrwać do upadłego.Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury wysokich i niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki wciśnięte między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i Tołstojem. Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle żadnej systematyki. Ilekroć kupował nową książkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy się wydłużały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku książki trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona przez zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton, wkraczałem w nowy wycinek życia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub miesięcy, i znajdowałem pociechę w myśli, że zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą niegdyś zajmował Victor - że czytam te same słowa, przeżywam te same historie, być może formułuję te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podążał tropem dawnego podróżnika, postępując jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na zachód wraz z ruchem słońca, podążał za światłem aż do całkowitego zgaśnięcia. Ponieważ kartony nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres życia mego wuja wkraczam. Wędrówka składała się zatem dyskretnych, urywkowych wypadów. Z Bostonu do Lenox, na nrzykład. Z Minneapolis do Sioux Falls. Z Kenoshy do Salt Lakę City Nie przeszkadzało mi, że muszę skakać po mapie. W końcu wypełnią się wszystkie luki, przebyte zostaną wszystkie odległości. Wiele z tych książek przeczytałem już wcześniej, inne przeczytał mi kiedyś na głos wuj: Robinson Kruzoe, Doktor Jekyll i pan Hyde Niewidzialny człowiek. Nie odrzuciłem ich jednak. Brnąłem przez wszystko z jednakowym zapałem, pożerając znane równie chciwie co nie znane. W kątach pokoju rosły przeczytane stosy, a ilekroć taka kolumna groziła zawaleniem, pakowałem ją do dwóch toreb na zakupy i brałem ze sobą na zajęcia. Naprzeciw kampusu, po drugiej stronie Broadwayu, znajdował się antykwariat Chandlera, ciasna i zakurzona nora, w której kwitł handel używanymi książkami. Od lata 1967 do lata 1969 roku zaszedłem tam paręnaście razy, uwalniając się po trochu od swego dziedzictwa. To był jedyny czyn, na jaki sobie pozwoliłem - skorzystać z tego, co już posiadam. Bolało mnie, że rozstaję się z dawną własnością wuja, ale jednocześnie wiedziałem, że nie miałby do mnie żalu. Dług wobec niego spłaciłem w pewien sposób lekturą, a teraz, skoro brakowało mi pieniędzy, wydawało się logiczne, że powinienem zdobyć się na ten krok i zamienić książki na gotówkę.Kłopot polegał jednak na tym, że nie zarabiałem na nich dostatecznie dużo. Chandler twardo się targował, a jego wyobrażenie o książkach tak różniło się od mojego, że nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Dla mnie książki były nie tyle składnicami słów, ile samymi słowami, a wartość konkretnej zależała od jej rangi duchowej, a nie

Page 13: Auster Paul - Księżycowy Pałac

stanu fizycznego. Homer o oślich uszach wart był więcej od Wergilego w nieskazitelnej szacie, trzy tomy Descartesa - mniej niż jeden tomik Pascala. Te zasadnicze - dla mnie -rozróżnienia nie istniały dla Chandlera. W jego oczach książka była wyłącznie przedmiotem, rzeczą przynależną do świata rzeczy i jako taka nie różniła się znacząco od pudełka po butach, przepychacza sedesowego albo filiżanki. Ilekroć przynosiłem kolejny okruch księgozbioru wuja, stary spryciarz zawsze postępował rutynowo. Z odrazą wertował kartki, przyglądał się grzbietom, tropił skazy i plamy, sprawiając wrażenie człowieka biorącego do ręki nieczystości. Tak toczyła się gra. Zaniżając wartość towaru, Chandler mógł dyktować skandalicznie niskie ceny. Po trzydziestu latach praktyki wykształcił na swój użytek odpowiednią pozę, repertuar pomruków i sarkastycznych uwag pod nosem, min, cmoknięć, smutnego kiwania głową. Spektakl ten miał na celu uzmysłowić mi całkowitą opaczność mych własnych ocen, wzbudzić we mnie poczucie wstydu, że w ogóle miałem czelność przynieść książki po wuju. Chcesz powiedzieć, student, że spodziewasz się pieniędzy za coś takiego? A czy spodziewasz się pieniędzy od śrnieciarza, kiedy wywozi twoje barachło? Wiedziałem, że jestem oszukiwany, lecz rzadko zdobywałem się na sprzeciw. No bo jaki miałem wybór? Chandler "występował z pozycji siły i nic nie można było na to poradzić - bo mnie zależało na sprzedaży, a jemu nie zależało na kupnie. Nie było sensu udawać, że nie jestem zdesperowany. Wówczas nic bym nie sprzedał, a to byłoby gorsze, niż dać się oszukać. Zauważyłem jednak, że na handlu wychodzę lepiej, gdy przynoszę mniejsze porcje, nie więcej niż dwanaście, piętnaście książek na raz. Wtedy przeciętna cena za tom lekko zwyżkowała. Ale im mniejsze byłyby wymiany, tym częściej musiałbym przychodzić do antykwariatu, a zdawałem sobie sprawę, że powinienem się zjawiać jak najrzadziej, bo im więcej miałbym do czynienia z Chandlerem, tym moja pozycja byłaby słabsza. Jakkolwiek bym postąpił, stary spryciarz i tak był górą. Mimo wielokrotnych moich wizyt nie próbował mnie nawet zagaić. Nigdy się nie witał, nie zdobył na uśmiech, nie podał mi ręki. Zachowywał się tak obojętnie, że czasem zastanawiałem się, czy pamięta mnie z ostatniej transakcji. Traktował mnie tak, jak gdybym za każdym razem był innym klientem - galeria obcych, przypadkowa zgraja.W miarę jak sprzedawałem książki, moje mieszkanie przechodziło przeobrażenia. Było to nieuniknione, bo ilekroć otwierałem nowy karton, niszczyłem mebel. Łóżko zostało zdemontowane, krzesła kurczyły się, aż znikły, biurko zdematerializowało się w pustą przestrzejliMoje życie stało się gromadzeniem nicości i było | to cos, co w istocie rzeczy postrzegałem zmysłami: namacalna,.) ip^czkująca pustka.] Ilekroć zapuszczałem się w dawne życie wuja, przynosiło to wymierny efekt, rezultat w rzeczywistym świecie. Następstwa zawsze miałem przed oczyma i nie było sposobu uciec od nich. Tyle kartonów jeszcze jest, tyle poszło. Wystarczyło ogarnąć wzrokiem mieszkanie, by wiedzieć, co się dzieje. Pokój był machiną, która odmierzała moją zmieniającą się kondycję: ileTnme"] zostało, ile ubyło. Byłem jednocześnie sprawcą i świadkiem zda- i rżenia, aktorem i widownią w jednoosobowym teatrze. Podążałem • \ śladem mego rozpadu. Patrzyłem, jak niknę kawałek po kawałku. / -• - —"• — - ••; •—*Był to naturalnie czas trudny dla wszystkich. Pamiętam go jako okres zawirowań politycznych, tłumów, oburzenia, megafonów i przemocy. Wiosną 1968 roku każdy kolejny dzień zdawał się rzygać nowym kataklizmem. Nie Praga, to Berlin, nie Paryż, to Nowy Jork. W Wietnamie było już pół miliona żołnierzy. Prezydent obwieścił, że nie będzie się ubiegał o drugą kadencję. Ludzie ginęli w zamachach. Po latach walk wojna tak się rozrosła, że skalane nią były nawet najmniejsze myśli, i zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, co zrobię lub czego nie zrobię, biorę w niej udział jak każdy inny. Pewnego wieczora, gdy siedziałem w Riverside Park i gapiłem się na

Page 14: Auster Paul - Księżycowy Pałac

rzekę, zobaczyłem, jak na drugim brzegu eksploduje zbiornik z olejem. Niebo wypełniły nagle płomienie i gdy tak patrzyłem, jak rozdarte kawały płonącej blachy fruną nad nurtem Hudsonu i spadają u mych stóp, przyszło mi do głowy, że _. ł~fego co wewnętrzne i co zewnętrzne nie da się rozdzielić bez) •• j uszczerbku dla prawdy. \ Jeszcze tego samego miesiąca kampus TColumBli przemienił się w pole bitewne, a setki studentów aresztowano, nie wyłączając tak niepoprawnych marzycieli jak Zimmer i ja. Nie zamierzam o tym opowiadać, bo to sprawy ogólnie znane, bezcelowe byłoby więc przywoływać je na nowo. Nie znaczy to jednak, że chcę, by o nich zapomniano. Moja własna historia wznosi się na gruzach tamtych dni i należy sobie ten fakt uświadomić, w przeciwnym razie nic z niej nie miałoby sensu.Gdy rozpocząłem trzeci rok na uczelni (wrzesień 1967), epoka garnituru należała już do przeszłości. Sponiewierane przez ulewę w Chicago, spodnie wytarły się na siedzeniu, a marynarka puściła w szwach przy kieszeniach i na plecach, więc zrzuciłem to ubranie na zawsze, uznając sprawę za przegraną. Powiesiłem garnitur w garderobie jako pamiątkę z lepszych czasów, po czym poszedłem kupić sobie najtańszą i najtrwalszą odzież, jaką mogłem dostać: buty robocze, dżinsy, flanelowe koszule oraz używaną skórzaną kurtkę w sklepie z demobilem. Koledzy byli zdumieni odmianą, ale nie dałem im nawet okazji się wypowiedzieć, gdyż najmniej mnie obchodziła ich opinia. To samo z telefonem. Zrezygnowałem z linii nie dlatego, żeby się odciąć od świata, ale dlatego, że nie mogłem sobie dłużej na nią pozwolić. Kiedy Zimmer wygłosił mi pewnego dnia kazanie pod biblioteką, uskarżając się, że trudno się ze mną skontaktować, uniknąłem wspominania o swych problemach z pieniędzmi, wdając się w długi wywód o drutach, głosach i zaniku więzi międzyludzkiej.- Głos przekazywany w postaci sygnału elektrycznego to już nie jest prawdziwy głos - stwierdziłem. - Przywykliśmy do tych pozorów nas samych, ale gdy przystanąć i zastanowić się chwilę, dojdziemy do wniosku, że telefon to instrument fałszu i fantazji. Narzędzie komunikacji między duchami. Głos w słuchawce to ustna wydzielina umysłu bez ciała. Ja chcę widzieć osobę, z którą rozmawiam. Jeśli nie mogę, wolę nie rozmawiać.Błazenada tego rodzaju stawała się z wolna moim wyróżnikiem - wymówki, nieszczera gadka, dziwaczne teorie wysnuwane w odpowiedzi na zupełnie rozsądne pytania. Ponieważ nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, że jestem pod ścianą, nie miałem innego wyboru, jak wyłgiwać się z opałów. Im gorzej mi się wiodło, tym osobliwsze i bardziej zwichrowane były moje pomysły. Dlaczego przestałem palić, pić, jadać w barach - nigdy nie brakło mi inwencji, by wymyślić jakieś niedorzeczne, pozornie racjonalne uzasadnienie. W efekcie zachowywałem się jak pustelnik anarchista, bzik, luddy-ta*. Moi koledzy nie posiadali się ze zdumienia i w ten sposób' zdołałem ustrzec swą tajemnicę. W mym blagierstwie dużą niewątpliwie rolę odegrała duma, ale najważniejsza była niechęć, by ktokolwiek wchodził mi w drogę, którą sobie wytyczyłem. Rozmowa o tym prowadziłaby wyłącznie do wyrazów współczucia, być może nawet do ofert pomocy, a to przekreśliłoby całą sprawę. Zamiast tego wolałem zamurować się w delirium własnych postanowień, stroiłem sobie żarty z każdej sposobności ratunku i czekałem, aż mój czas dobiegnie końca.Ostatni rok był najcięższy. W listopadzie przestałem płacić rachunki za prąd i w styczniu zjawił się mężczyzna z Con Edison, J?.y wyłączyć licznik. jPotenTprzez kilka tygodni eksperymentowałem™1-z rozmaitymi świecami, sprawdzając każdy rodzaj pod względem ceny, jasności światła i trwałości. Ku memu zdumieniu najlepszym j \interesem okazały się żydowskie świece wspominkowe. W migot- j iliwych płomykach i cieniach dostrzegałem nadzwyczajne piękno, / a gdy już umilkła lodówka (koniec z kapryśnymi, niespodziewany- / ani parsknięciami), uznałem, że

Page 15: Auster Paul - Księżycowy Pałac

lepiej mi bez elektryczności. Co- / ikolwiek można by o mnie powiedzieć, z pewnością byłem odporny. W każdym nowym ubytku doszukiwałem się korzyści,~ a""k7edy"już~' nauczyłem się żyć bez konkretnych wygód, wyrzucałem je ze swych myśli na zawsze. Wiedziałem, że ten proces nie może trwać wiecznie, że w końcu dojdę do rzeczy, bez których nie można się obejść * Luddytami nazywano w początkach XIX wieku robotników niszczących ma szyny w uprzemysłowionych rejonach Anglii. W postępie technicznym upatrywali oni źródła bezrobocia i biedy. Termin ten pochodzi od ich przywódcy Neda Ludda (przyp tłum.).ale na razie dziwiłem się tylko sobie, że w tak niewielkim stopniu żałuję tego, co utraciłem. Z wolna, acz nieuchronnie przekonałem się, że jestem zdolny zabrnąć bardzo daleko - znacznie dalej, niż początkowo mi się wydawało.Po opłaceniu ostatniego semestru nauki zostało mi niespełna sześćset dolarów. Miałem jeszcze kilkanaście kartonów książek oraz pudełko z autografami i klarnet. Składałem niekiedy instrument i dla dodania sobie otuchy dmuchałem w ustnik, napełniając mieszkanie osobliwymi paroksyzmami tonów, zgiełkiem pisków i jęków, śmiechem i płaczliwym zgrzytem. W marcu sprzedałem autografy kolekcjonerowi nazwiskiem Milo Flax, dziwakowi z nimbem kręconych włosów na głowie, który ogłaszał się na ostatnich stronach „Sporting News". Kiedy zobaczył rzędy autografów Cubsów, zdjęła go groza. Wpatrzył się z czcią w karteczki, następnie spojrzał na mnie ze łzami w oczach i mężnie przepowiedział, że rok 1969 będzie należał do naszej drużyny. Niewiele się pomylił, jak wiadomo, proroctwo spełniłoby się co do joty, gdyby nie spadek formy pod koniec sezonu pospołu z błyskawicznym finiszem hołoty zwanej Metsami. Autografy przyniosły mi sto pięćdziesiąt dolarów, które pokryły ponadmiesięczny czynsz. Sprzedane książki z kolei zapewniły wikt, tak więc zdołałem przetrwać kwiecień i maj utrzymując się na powierzchni, kończąc studia gorączkowym wkuwaniem i pisaniem przy świecach. Następnie za dwadzieścia sześć dolarów sprzedałem maszynę do pisania, co z kolei pozwoliło mi wypożyczyć biret i togę na kontrrozdanie dyplomów, zorganizowane przez studentów w proteście przeciw oficjalnym uroczystościom uczelnianym.Szedłem wytrwale drogą, którą sobie wytyczyłem, ale niełatwo było smakować tryumf. Spłukałem się do ostatnich stu dolarów, a księgozbiór wuja skurczył się do trzech kartonów. Płacenie czynszu nie wchodziło już w rachubę i choć weksel zastawny umożliwiłby mi przebiedowanie pod dachem kolejnego miesiąca, potem z pewnością wylądowałbym na bruku. Jeśli w lipcu zaczną nadchodzić ponaglenia, rozumowałem, krach nastąpi w sierpniu, co oznacza, że na ulicy znajdę się na początku września. Jednak z perspektywy pierwszego czerwca jesień wydawała się odległa o lata świetlne. Problem polegał nie tyle na tym, co potem ze sobą zrobić, ile jak w ogóle dotrwać do tej chwili. Ostatnie książki przyniosłyby około pięćdziesięciu dolarów. Razem z dziewięćdziesięcioma sześcioma, które jeszcze miałem, dałoby to sto czterdzieści sześć dolarów, za które przeżyłbym kolejne trzy miesiące. Na styk, ale jeśli ograniczyłbym się do jednego posiłku dziennie, zapomniał 0 gazetach, autobusach i wszelkiego rodzaju zbytkownych wydatkach, to dałbym radę. Tak oto zaczęło się lato 1969 roku. Wydawało się niemal pewne, że będzie to moje ostatnie lato na ziemi.Zimą i wczesną wiosną przechowywałem żywność na parapecie za oknem. W najchłodniejszych miesiącach niektóre rzeczy zamarzały na kość (masło, biały ser), jednak nadawały się do zjedzenia po rozmrożeniu. Większym problemem była ochrona prowiantu przed sadzą i odchodami gołębi, ale rychło nauczyłem się owijać go w plastikowe torebki. Gdy jedną z torebek zwiało podczas burzy, zacząłem je przywiązywać sznurkiem do kaloryfera. W końcu dość biegle stosowałem tę metodę, a ponieważ gaz był wspaniałomyślnie wliczony w czynsz (nie musiałem się więc

Page 16: Auster Paul - Księżycowy Pałac

obawiać wyłączenia kuchenki), kwestia żywienia wydawała się pod kontrolą. Ale tak było tylko przy niskich temperaturach. Potem nadeszła wiosna, a przy słońcu ociągającym się na niebie przez trzynaście, czternaście godzin dziennie trzymanie wiktuałów za oknem przynosiło więcej szkody niż pożytku. Mleko się zsiadało, sok kwaśniał, masło roztapiało w połyskliwe kałuże żółtej brei. Przecierpiałem parę takich katastrof, po czym przystąpiłem do zweryfikowania swej diety, uświadomiwszy sobie, że muszę zrezygnować z żywności, która psuje się w cieple. Dwunastego czerwca zasiadłem do opracowania nowego jadłospisu. Mleko w proszku, kawa rozpuszczalna, małe paczki chleba - to podstawa - i codziennie jedno i to samo danie: jaja, najtańsze i najbardziej pożywne jedzenie znane człowiekowi. Co jakiś czas fundowałem sobie jabłko albo pomarańczę, a jeśli łaknienie stawało się zbyt silne, raczyłem się hamburgerem lub puszką gulaszu. Takie jedzenie się nie psuło, więc (teoretycznie przynajmniej) nie groziła mi śmierć głodowa. Dwa jaja dziennie, gotowane precyzyjnie na miękko przez dwie 1 pół minuty, dwie kromki chleba, trzy filiżanki kawy i tyle wody, ile tylko zdołałem wypić. Mój plan nie był pewnie genialny, ale cechowała go arytmetyczna elegancja. Ponieważ nie miałem zbyt wielkiego wyboru, usiłowałem znaleźć w tym fakcie pociechę.Nie umarłem z głodu, ale rzadko kiedy byłem syty. Śniłem często o jedzeniu, a noce tego pamiętnego lata przynosiły wizje biesiad i obżarstwa: półmiski steków i baraniny, wjeżdżająca na tacach soczysta wieprzowina, ciasta strzeliste jak fortece, desery, gigantyczne salaterki owoców. Za dnia nieukojony brzuch wciąż o sobie przypominał, burcząc pod naporem soków trawiennych, szczując na mnie swą pustkę, i musiałem się zmagać ze sobą, by nie zwracać na to uwagi. Szczupły od zawsze, z upływem lata traciłem coraz więcej na wadze. Co jakiś czas chodziłem do apteki, by wrzucić grosik i się zważyć, by zobaczyć, co się ze mną dzieje. ' Z siedemdziesięciu kilogramów w czerwcu schudłem do sześćdzie-\sieciu trzech w lipcu, następnie do pięćdziesięciu pięciu w sierpniu* iWydawało się to niebezpiecznie mało jak na kogoś, kto ma metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. O wielu ludziach mówią\ „skóra i kości", ale jest granica, za którą doznaje się poważnego uszczerbku na zdrowiu.—.„„Usiłowałem oddzielić się od własnego ciała, udając, że ofttr nie istnieje, i w ten sposób obchodziłem dylemat szerokim łukiem. Inni szli tą drogą przede mną i wszyscy odkryli to, co w rezultacie odkryłem i ja: że umysł nie góruje nad materią i gdy oczekuje się od niego zbyt wiele, natychmiast przypomina, że sam też jest fizycznością. Aby wznieść się ponad mą sytuację, musiałem więc wmówić sobie, że nie jestem realnym bytem, i w rezultacie cała rzeczywistość się rozchwiała. Przed moimi oczyma pojawiały się nagle przedmioty, których nie było w pobliżu, po czym znikały. Szklanka zimnej lemoniady, na przykład. Gazeta z mym nazwiskiem w nagłówku. Wujowski garnitur w nieskazitelnym stanie, leżący na łóżku. Pewnego razu zobaczyłem nawet siebie z przeszłości, błąkającego się po mieszkaniu, pijacko myszkującego po kątach w poszukiwaniu czegoś, czego nie mogłem znaleźć. Owe przywidzenia trwały ledwie mgnienie oka, ale potem dudniły we mnie całymi godzinami. Następnie zdarzały się okresy, kiedy po prostu traciłem więź z samym sobą. Przychodziła mi do głowy jakaś myśl, a gdy przestawałem śledzić jej tok i podnosiłem oczy, przekonywałem się, że zapadła noc. W żaden sposób nie mogłem odtworzyć straconych godzin. Kiedy indziej łapałem się na tym, że przeżuwam wyimaginowane jedzenie, palę wyimaginowane papierosy, puszczam ustami kółka. To chyba były najgorsze chwile, albowiem uświadomiłem sobie, że nie mogę dłużej być pewnym samego siebie. Umysł ulatywał i nie miałem jak go powstrzymać. Większość symptomów pojawiła się dopiero w połowie lipca. Przedtem sumiennie przeczytałem ostatnie książki wuja, po czym sprzedałem je Chandlerowi. Im jednak bliżej byłem końca, tym większy kłopot sprawiała mi lektura. Czułem wprawdzie, że

Page 17: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wzrok nawiązuje kontakt ze słowami wydrukowanymi na papierze, ale nie docierał już do mnie ich sens, żadne znaczenia nie rozbrzmiewały echem w mej głowie. Czarne znaki całkowicie mnie dezorientowały, wydawały się arbitralnym zbiorem kresek i zakrętasów, które nie tchnęły niczym prócz własnej niemoty. Tak więc w końcu przestałem nawet udawać, że rozumiem, co czytam. Wyjmowałem książkę z pudła, otwierałem ją na pierwszej stronie, po czym przesuwałem palcem wskazującym po górnym wierszu. Dobrnąwszy do ostatniej litery, przeskakiwałem na drugi rząd, potem trzeci i tak aż na sam dół strony. W ten sposób skończyłem lekturę wujowskiego księgozbioru: niczym ślepiec czytający brajlem. Skoro nie potrafiłem widzieć słów, chciałem ich przynajmniej dotykać. Było już wtedy ze mną na tyle źle, że wydawało mi się to sensownym rozwiązaniem. I tak poznałem palcami wszystkie słowa, a zatem zyskałem prawo do ich sprzedaży.Przypadek chciał, że ostatnie książki zaniosłem do Chandlera tego samego dnia, gdy kosmonauci wylądowali na Księżycu. Ze sprzedaży uzyskałem niewiele ponad dziewięć dolarów. Wracając do siebie Broadwayem, postanowiłem wstąpić do baru Quinna, małego lokalu na rogu Sto Ósmej Ulicy. Tego dnia był skwar, uznałem więc, że nie zgrzeszę fundując sobie kilka piw po dziesięć centów. Usiadłem na stołku przy barze, obok trzech czy czterech stałych bywalców, napawając się półmrokiem i chłodem klimatyzacji. Włączony był wielki kolorowy telewizor, który jarzył się tajemniczo nad butelkami żytniówki i bourbonu, i tak właśnie stałem się świadkiem pamiętnego wydarzenia. Zobaczyłem, jak dwie okutane postacie stawiają pierwsze kroki w pozbawionym powietrza świecie, skaczą po powierzchni jak zabawki, pchają w kurzu wózek golfowy, zatykają flagę w oku ciała niebieskiego, które niegdyś było boginią miłości i szaleństwa. Promienna Diana, pomyślałem, odbicie tego, co w nas mroczne. Następnie przemówił prezydent. Beznamiętnym, grobowym głosem stwierdził, że to największe wydarzenie w dziejach ludzkości. Stali goście parsknęli śmiechem, pewnie ja też zdobyłem się na słaby półuśmiech. Ale mimo absurdalności tego stwierdzenia jednego nie można było zakwestionować: wypędzony z raju Adam nigdy jeszcze nie znalazł się tak daleko od domu.Potem żyłem przez krótki czas niemal w niezmąconej harmonii. Mieszkanie było ogołocone, lecz zamiast przygnębiać mnie, jak tego oczekiwałem, pustka dodawała mi otuchy. Nie bardzo potrafię to wytłumaczyć, ale znienacka uspokoiłem nerwy i przez następne trzy czy cztery dni poznawałem siebie. Zabrzmi to dziwacznie w opisie tej konkretnej sytuacji, ale posunąłbym się nawet do tego, żeby w tym niedługim okresie, który nastąpił po sprzedaży ostatnich książek wuja Victora, uznać się za człowieka szczęśliwego. Niby epileptyk na granicy ataku, wstąpiłem do osobliwego półświata, w którym wszystko zaczyna błyszczeć, tchnie nową i zdumiewającą przejrzystością. Niewiele robiłem w tych dniach. Chodziłem po pokoju, wyciągałem się na materacu, zapisywałem swe myśli w notesie. Wszystko to było jednak ważne. Nawet bezczynność wydawała mi się doniosłym aktem i nie odczuwałem żadnych skrupułów, że godziny mijają mi na niczym. Co jakiś czas stawałem między dwoma oknami i patrzyłem na neon „Księżycowego Pałacu". Sprawiało mi to przyjemność i niezawodnie nastrajało do snucia zajmujących myśli. Dziś wydają mi się one mętne - zbitki dowolnych skojarzeń, pogmatwane ciągi refleksji - ale wtedy jawiły się jako niebywale ważne. Być może słowo „księżyc" zmieniło dla mnie znaczenie po ujrzeniu ludzi chodzących po Księżycu. Być może oszołomił mnie przypadek polegający na tym, że poznałem człowieka nazwiskiem Neil Armstrong, który mieszkał w Boise w stanie Idaho, a potem oglądałem innego człowieka o tym samym nazwisku przebywającego w przestrzeni kosmicznej. Być może majaczyłem z głodu i przykuły mnie światła neonu. Nie wiem, ale faktem jest, że słowa „księżycowy pałac" jęły nawiedzać moje myśli z tajemniczością i urokiem

Page 18: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wyroczni. Wszystko wymieszało się znienacka: wuj Victor i Chiny, statki kosmiczne i muzyka, Marco Polo i Dziki Zachód. Spoglądałem na neon i myślałem o elektryczności. To przywodziło na pamięć awarię prądu na pierwszym roku studiów, a wtedy przypominała mi się gra w baseball na Wrigley Field, na to z kolei powracał wuj Victor i świece wspominkowe płonące na moim parapecie.: Jedna myśl otwierała drzwi dla drugiej, a wszystkie ; splatały się w coraz grubsze łańcuchy powiązań. Podróżowanie w"; nieznane, podobieństwa między Kolumbem a kosmonautanii;''03"-krycie Ameryki jako nieudana wyprawa do Chin; chińska Tcućhnia i mój znękany żołądek; duch, no bo strawa duchowa, i głowa jako pałac snów. Myślałem tak: program Apollo, Apollo, czyli bóg muzyki; wuj i Księżyce jadący na zachód. Myślałem tak: zachód, wojna z Indianami, wojna w Wietnamie, niegdyś zwanym Indochiny. Myślałem tak: broń, bomby, wybuchy; grzyb atomowy na pustyniach Utah i Newady; następnie zadawałem sobie pytanie: dlaczego zachód Ameryki wygląda jak powierzchnia Księżyca? Tak to się toczyło, a im bardziej się otwierałem na tajemnicze podobieństwa, tym bliżej byłem - wedle własnego mniemania - zrozumienia jakiejś fundamentalnej prawdy o świecie. Być może popadałem w obłęd, niemniej czułem wzbierającą we mnie ogromną moc, gnostyczną radość, która przenikała rzeczy do samego ich sedna. A potem raptem straciłem tę potencję, równie nagle jak ją pozyskałem. Przez trzy czy cztery dni żyłem we własnych myślach, lecz pewnego ranka obudziłem się i przekonałem, że jestem zupełnie gdzie indziej: na powrót w świecie okruchów, w świecie głodu i gołych białych ścian. Z mozołem walczyłem o odzyskanie równowagi duchowej z poprzednich dni, ale na próżno. Świat znów mnie przytłaczał i ledwo mogłem złapać oddech.Wkroczyłem w nowy okres upadku. Dotąd trzymał mnie upór, lecz teraz poczułem, że z wolna słabnę w swym postanowieniu, i gdy nadszedł pierwszy sierpnia, gotów już byłem się poddać. Próbowałem za wszelką cenę skontaktować się z kolegami, zdecydowany prosić o pożyczkę, ale nic z tego nie wyszło. Skończyło się na kilku wyczerpujących spacerach w upale i zmarnotrawieniu garści dziesięciocentówek. Był środek lata i najwyraźniej wszyscy powyjeżdżali. Nawet Zimmer, jedyna osoba, na której z pewnością mogłem polegać, zniknął z horyzontu. Poszedłem kilkakrotnie do jego mieszkania na rogu Amsterdam Avenue i Sto Dwudziestej, ale nikogo nie zastałem. Wsunąłem kartkę do jego skrzynki na listy i pod drzwi, lecz i to nic nie dało. Znacznie później dowiedziałem się, że Zimmer się wyprowadził. Gdy go zapytałem, dlaczego nie zostawił mi nowego adresu, odparł, że powiedziałem mu, że wakacje spędzę w Chicago. Zapomniałem o tym kłamstwie, bo wtedy naopowiadałem już tyle łgarstw, że całkowicie się w nich pogubiłem. Nie wiedząc, że Zimmer się wyniósł, chodziłem do jego byłego mieszkania i wsuwałem kartki pod drzwi. Pewnego niedzielnego poranka na początku sierpnia stało się to, co prędzej czy później stać się musiało. Dźgnąłem palcem dzwonek, spodziewając się, że znowu odejdę z kwitkiem, właściwie obróciłem się na pięcie już w chwili wciskania guzika, gdy z mieszkania doszedł mnie hałas: szuranie krzesłem, głuche kroki, kaszlnięcie. Poczułem przemożną ulgę, ale wszystko wzięło w łeb ledwie chwilę później, gdy drzwi się otwarły. Stał przede mną nie Zimmer, ale ktoś zupełnie inny: młody mężczyzna z ciemną, kędzierzawą brodą i włosami sięgającymi do ramion. Pomyślałem, że spał, bo miał na sobie tylko majtki. - Słucham? - zapytał, przypatrując mi się przyjaźnie, choć z rezerwą, i w tej samej chwili z kuchni dobiegł radosny śmiech (kobiece i męskie głosy). Zdałem sobie sprawę, że trafiłem na jakąś imprezę.— Zaraz, chyba pomyliłem drzwi - powiedziałem. — Szukam Davida Zimmera.- Aha, to pewnie jesteś Fogg - odrzekł nieznajomy bez zająknięcia. - Ciekawy byłem, kiedy znowu przyjdziesz.

Page 19: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Na dworze panowała nieludzka aura - nieznośna, wściekła spiekota - i marsz ulicami niemal mnie wykończył. Stałem w progu, pot ściekał mi do oczu, mięśnie miałem zdrętwiałe, ścięte i zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Chciałem instynktownie obrócić się i uciec, ale nagle zrobiło mi się tak słabo, że zląkłem się, iż zemdleję. Chwyciłem się framugi i rzekłem:- Przepraszam, mógłbyś powtórzyć? Nie usłyszałem chyba dobrze.- Powiedziałem, że pewnie jesteś Fogg — rzekł cierpliwie nieznajomy. - To proste. Skoro szukasz Zimmera, to musisz być Fogg. No bo to Fogg zostawia ciągle karteczki pod drzwiami.— Bystra uwaga - odparłem i westchnąłem przerywanie. — Pewnie nie wiesz, gdzie jest Zimmer?- Przykro mi, ale nie mam zielonego pojęcia.Zbierałem się z mozołem do odejścia, ale gdy już miałem się obrócić, zobaczyłem, że mężczyzna wpatruje się we mnie. Było to dziwne, przenikliwe spojrzenie, wbite w moją twarz.- Coś nie w porządku? - zapytałem. .- Nie jesteś przypadkiem kolegą Kitty?- Kitty? Nie znam żadnej Kitty. Nigdy w życiu nie spotkałem nikogo o takim imieniu.- Nosisz taką samą koszulkę jak ona. Przyszło mi do głowy, że może coś was łączy.Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że włożyłem rano koszulkę z barwami Metsów. Na początku roku kupiłem ją za dziesięć centów na wyprzedaży.- Nie, ja nawet nie lubię Metsów. Kibicuję Cubsom.- Dziwny zbieg okoliczności - ciągnął nieznajomy, nie zważając na moje słowa. - Kitty bardzo się to spodoba. Ona lubi takie przypadki.Zanim zdążyłem się wymigać, zostałem pociągnięty za ramię i wprowadzony do kuchni. Tam siedziało dokoła stołu pięć, może sześć osób w trakcie niedzielnego śniadania. Stół uginał się od jedzenia: bekon i jaja, imbryk z kawą, bajgle i ser topiony, półmisek z wędzoną rybą. Nie oglądałem czegoś podobnego od miesięcy, nie wiedziałem więc, gdzie podziać oczy. Czułem się tak, jak gdybym znienacka przeniósł się do baśniowej krainy. Byłem wygłodniałym dzieckiem zagubionym pośrodku lasu, które ujrzało na polanie zaczarowany domek, chatkę z piernika.— Patrzcie, to brat bliźniak naszej Kitty — oznajmił szczerząc się półnagi gospodarz.Zostałem przedstawiony. Wszyscy po kolei uśmiechali się i rzucali mi „cześć", a ja starałem się rewanżować tym samym. Okazało się, że większość z nich to studenci Konserwatorium Miliarda - muzycy, tancerze i śpiewacy. Gospodarz miał na imię Jim albo John i poprzedniego dnia wprowadził się do mieszkania Zimmera. Ktoś wyjaśnił,że pozostali bawili się w nocy i zamiast pójść potem do domu, postanowili wpaść do Jima czy też Johna z zaimprowizowanym śniadaniem-parapetówką. To wyjaśniało negliż chłopaka (spał, gdy go nawiedzili) oraz obfitość jedzenia przed moimi oczyma. Kiwałem grzecznie głową, gdy mi o tym wszystkim mówili, ale słuchałem jednym uchem. W istocie niewiele mnie to obchodziło, a ich imiona pozapominałem, nim jeszcze skończyli się przedstawiać. Z braku innego zajęcia przyglądałem się mojej bliźniaczej siostrze, drobnej dziewiętnaste-, może dwudziestoletniej Chince ze srebrnymi bransoletami na rękach i nawahską opaską z paciorków na głowie. Na moje spojrzenie odpowiedziała uśmiechem - wyjątkowo ciepłym, jak mi się wydawało, pełnym pogody ducha i intrygującej zażyłości. Zaraz potem skupiłem uwagę na darach stołu, niezdolny dłużej uciekać od nich oczyma. Byłem świadom, że grozi mi ośmieszenie się. Zapach jedzenia zadawał mi katusze i ledwo się hamowałem, by nie capnąć czegoś i nie wepchnąć sobie do ust, gdy tak stałem i czekałem, aż zaproszą mnie, bym usiadł.Pierwsze lody przełamała Kitty.

Page 20: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Skoro mój brat już jest - rzekła, dostrajając się do atmosfery poranka — to uraczmy go śniadaniem.Uściskałbym ją za bezbłędne odczytanie moich myśli! Nastała jednak niezręczna chwila, bo nie można było znaleźć dodatkowego krzesła, ale znów Kitty uratowała sytuację, kiwając na mnie, bym usiadł między nią a osobą z prawej strony. Pospiesznie wcisnąłem się między nich, sadzając po jednym pośladku na każdym z dwóch krzeseł. Postawiono przede mną talerz wraz z resztą nakrycia: nóż i widelec, szklanka i filiżanka, serwetka i łyżeczka. Następnie spowiły mnie opary żywności i mgła zapomnienia. Zareagowałem jak dziecko, ale gdy już poczułem jedzenie w ustach, nie mogłem się opanować. Pałaszowałem talerz za talerzem, pożerając co tylko podsunięto mi pod nos, i wyglądało to tak, jak gdybym stracił rozum. Ponieważ hojność nowych znajomych była niewyczerpana, pochłonąłem wszystko, co znajdowało się na stole. Tak to przynaj-mniej pamiętam. Zajadałem bez ustanku przezpiętnaście, dwadzieścia minut, a kiedy skończyłem, została jedynie kupka białych ości. Nic poza tym. Szukam w pamięci czegoś więcej, ale nie znajduję. Ani krzyny. Choćby okruszka chleba.Dopiero wtedy spostrzegłem, że wszyscy pilnie mi się przypatrują. Czy zachowałem się aż tak fatalnie? Śliniłem się może i zrobiłem z siebie przedstawienie? Obróciłem się do Kitty i uśmiechnąłem słabo. Wydawała się nie tyle zdjęta obrzydzeniem, ile zdumiona. To mnie nieco uspokoiło, niemniej pragnąłem zatrzeć złe wrażenie, jakie najpewniej wywarłem na pozostałych. Tyle przynajmniej mogłem zrobić: wygłosić pieśń pochwalną na cześć wyżerki, sprawić, by zapomnieli, że dopiero co wylizałem talerz do czysta. Gdy tak czekałem na okazję włączenia się do rozmowy, coraz mocniej czułem, jak dobrze siedzieć obok odnalezionej siostry. Z padających dokoła słów domyśliłem się, że jest tancerką, co bezsprzecznie bardziej uprawniało j ą do noszenia sportowej koszulki niż mnie. Trudno było nie być pod wrażeniem. Gdy Kitty rozmawiała i śmiała się z innymi, ja rzucałem jej ukradkowe spojrzenia. Nie miała makijażu ani stanika, za to ruchom ciała towarzyszył nieustanny brzęk bransolet i kolczyków. Kształtne piersi nosiła z podziwu godną beztroską - nie podsuwała ich nikomu pod oczy, ale nie udawała też, że ich nie ma. Uznałem, że jest piękna, ale jeszcze bardziej podobało mi się, w jaki sposób się porusza i że nie paraliżuje jej własna uroda, jak w wypadku wielu ładnych dziewcząt. Być może sekretem była swoboda gestów, a może chropawy, zdroworozsądkowy ton, który łowiłem w jej głosie. To nie rozpuszczony dzieciak z drobnomieszczańskiej rodziny, jak inni, powiedziałem sobie, ale ktoś, kto sam radzi sobie w życiu i ma głowę na karku. Że zdawała się cieszyć bliskością mego ciała, że nie odsuwała się od mojej ręki czy nogi, że opierała się o mnie nagim ramieniem - doprowadzało mnie to niemal do obłędu.Parę chwil później znalazłem wreszcie sposobność, żeby wpaść im w słowo. Ktoś wspomniał o lądowaniu na Księżycu, a wtedy ktoś inny stwierdził, że ono wcale się nie odbyło, że to mistyfikacja, telewizyjny spektakl wyreżyserowany przez rząd, byśmy zapomnieli na chwilę o wojnie.- Ludzie uwierzą we wszystko, w co każe im się wierzyć — skwitował sceptyk. - Nawet w kiczowate gówno nakręcone w hollywoodzkim studiu.Więcej nie trzeba mi było na wejście. Zalicytowałem najbardziej nieprawdopodobnym zdaniem, jakie udało mi się wymyślić: zapewniłem zebranych swobodnym tonem, że lądowanie na Księżycu nie tylko się odbyło, ale też nie wydarzyło się pierwszy raz. Ludzie podróżują na Księżyc od setek lat, powiedziałem, może nawet od tysięcy. Zachichotali, ale wtedy ja rozwinąłem myśl w swym najlepszym tragikomicznym stylu i przez następny kwadrans raczyłem ich historią ludzkiej wiedzy o Księżycu, wzbogacając wykład odniesieniami do Lukiana,

Page 21: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Godwina i innych. Chciałem zaimponować erudycją, ale też ich rozśmieszyć. Odurzony dopiero co pochłoniętym posiłkiem, zdecydowany pokazać Kitty, że różnię się od wszystkich jej znajomych, chwyciłem wiatr w żagle i rychło moja wybuchowa, rwana przemowa wzbudziła niepohamowaną wesołość. Zacząłem mówić o podróży Cyrana na Księżyc i wtedy ktoś mi przerwał. Cyrano de Bergerac nie istniał, był bohaterem fikcyjnym, postacią zmyśloną. Nie mogłem przejść nad tą uwagą do porządku dziennego, musiałem przecież wyprowadzić śmiałka z błędu, zrobiłem więc małą dygresję i opowiedziałem o życiu Cyrana. Nakreśliłem pokrótce wczesne lata, kiedy był żołnierzem, przedstawiłem jego karierę filozoficzną i poetycką, następnie zatrzymałem się nieco dłużej przy tarapatach, w które popadł z upływem lat: kłopoty finansowe, ciężko odchorowany syfilis, potyczki z władzami z powodu jego radykalnych poglądów. Opowiedziałem, jak wreszcie znalazł protektora w osobie księcia d'Arpajon i jak ledwie trzy lata później stracił życie na ulicy Paryża, gdy z dachu kamienicy spadł mu na głowę kamień budowlany. Urwałem teatralnie, by groteskowość tej tragedii zapadła w serca słuchaczy.- Miał tylko trzydzieści sześć lat - podjąłem wątek - i do dziś nie wiadomo, czy to był wypadek czy nie. Może zamordował go któryś z wrogów? Albo też był to zwykły pech? A może ślepy los zesłał na niego śmierć z nieba? Powiadam wam, przyjaciele, biedny Cyrano nie był wytworem wyobraźni. Był człowiekiem z krwi i kości, prawdziwym człowiekiem, który żył w prawdziwym świecie. W tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym roku napisał książkę o swej podróży na Księżyc. Ponieważ to relacja z pierwszej ręki, nie widzę powodu, by nie dawać jej wiary. Wedle Cyrana Księżyc jest takim samym światem jak nasz. Widziana z tego świata Ziemia wygląda nie inaczej niż Księżyc stąd. Ogród Edeński znajduje się właśnie na Księżycu, a kiedy Adam i Ewa podjedli z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego, Bóg wygnał ich na Ziemię., Cyrano najpierw próbuje polecieć na Księżyc, przywiązując sobie do ciała butelki wypełnione lżejszą od powietrza rosą, ale dotarłszy do Środka Dystansu, dryfuje z powrotem na Ziemię i ląduje pośród na°ich Indian w Nowej Francji. Tam buduje machinę, którą wreszcie dociera do celu, co niechybnie dowodzi, że Ameryka zawsze była idealnym miejscem do startów na Księżyc. Ludzie, których Cyrano spotyka na Księżycu, mają pięć i pół metra wzrostu i chodzą na czworakach. Mówią dwoma różnymi językami, ale w żadnych z nich nie ma słów. Pierwszy, używany przez gmin, jest złożoną rńową gestów pantomimicznych, które wymagają nieustannego ruchu całego ciała. Drugim językiem posługują się warstwy uprzywilejowane, a składa się on z czystych dźwięków, skomplikowanych, lecz nieartykułowanych pomruków, które przypominają muzykę. Księżyczanie zaspokajają głód nie jedząc żywności, lecz ją wąchając. Ich pieniądzem jest poezja - wiersze napisane na karteczkach papieru, których wartość określają walory artystyczne tekstu. Największym przestępstwem jest dziewictwo, a po młodych ludziach oczekuje się braku szacunku dla rodziców. Im dłuższy ktoś ma nos, za tym szlachetniejszą osobę go poczytują. Mężczyzn o krótkich nosach kastruje się, gdyż Księżyczanie wolą wymrzeć jako rasa, niż żyć z taką szpetotą na twarzach. Są tam mówiące książki i podróżujące miasta. Gdy umiera wielki filozof, przyjaciele piją jego krew i jedzą ciało. U pasa wiszą mężczyznom penisy z brązu - tak samo jak siedemnastowiecznym Francuzom wisiały szpady. Tak oto jeden z Księżyczan wyjaśnia skonfudowanemu Cyranowi: „Czy nie lepiej obnosić się z narzędziem życia niż śmierci?" Przez większą część książki Cyrano siedzi w klatce. Ponieważ jest taki mały, Księżyczanie sądzą, że to papuga bez piór. Na końcu ogromny Murzyn ciska Cyrana z powrotem na Ziemię razem z Antychrystem. Nawijałem w ten sposób jeszcze kilka minut, ale byłem już wyczerpany drugim mówieniem i czułem, że natchnienie mnie zawodzi. W

Page 22: Auster Paul - Księżycowy Pałac

trakcie ostatniej części wykładu (Jules Yerne i Klub Strzelecki z Baltimore) opuściło mnie ostatecznie. Moja głowa skurczyła się, potem nagle rozrosła niemożliwie. Przed oczami rozbłyskiwały osobliwe światła i mknące komety, brzuch skarżył się bur-kliwie i wzdymał od nawrotów przeszywającego bólu, i naraz poczułem, że robi mi się niedobrze. Bez słowa wyjaśnienia przerwałem wykład, wstałem od stołu i powiedziałem, że muszę już iść.- Dziękuję wam za gościnę, ale wzywają mnie pilne sprawy. Jesteście dobrzy, kochani ludzie i obiecuję, że nie zapomnę o was w swym testamencie. Był to obłąkany popis, taniec szaleńca. Wyszedłem z kuchni chwiejnym krokiem, przewracając po drodze kubek, i dobrnąłem do drzwi wejściowych. Tam stała już Kitty. Do dziś nie wiem, jak zdołała mnie ubiec.- Dziwna z ciebie istota, braciszku - powiedziała. - Wyglądasz jak człowiek, ale nagle przeistaczasz się w wilka. Potem wilk zmienia się w maszynę gadającą. Dla ciebie usta są wszystkim, prawda? Najpierw jedzenie, potem słowa: do ust i z ust. Ale zapomniałeś o najlepszym, do czego służą usta. Jestem w końcu twoją siostrą i nie puszczę cię bez pocałunku na pożegnanie.Zacząłem przepraszać, ale nim zdążyłem sklecić zdanie, Kitty wyprężyła się na palcach, chwyciła mnie za kark i pocałowała -bardzo czule, niemal ze współczuciem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy powinienem potraktować to jako prawdziwy pocałunek, czy też mieścił się on w regułach gry? Nie zdążyłem rozstrzygnąć dylematu, bo oparłem się nieświadomie plecami o drzwi i wtedy się otworzyły. Poczułem, że wskazano mi drogę, że to tajemny znak, iż sprawa dobiegła końca, tak więc cofałem się dalej bez słowa, za progiem zaś odwróciłem się i poszedłem przed siebie.Potem nie trafiły się już żadne darmowe posiłki. Kiedy trzynastego sierpnia nadeszło drugie zawiadomienie o eksmisji, zostało mi tylko trzydzieści siedem dolarów. Jak się okazało, tego właśnie dnia kosmonauci przyjechali do Nowego Jorku na huczną defiladę. Później wydział oczyszczania miasta doniósł, że podczas świętowania wyrzucono na ulice trzysta ton śmieci. Rekord wszech czasów, powiedzieli, największa defilada w historii ludzkości. Trzymałem się z dala od tych spraw. Nie mając dokąd pójść, wychodziłem bardzo rzadko, starając się oszczędzać resztki sił. Skok na róg po jedzenie i z powrotem, nic więcej. Tyłek mnie bolał od podcierania się szorstkim papierem z torebek przynoszonych z targu, ale najbardziej dawał się we znaki upał. Powietrze w mieszkaniu było nie do wytrzymania — w dzień i w nocy dławiła mnie mordercza duchota, jak w komorze do pocenia skór, i choć szeroko otwierałem okna, nie udało mi się spowodować choćby najlżejszego przeciągu. Pory ziały bez przerwy. Nawet siedząc bez ruchu byłem zgrzany, a najmniejszy wysiłek sprawiał, że płynęły ze mnie strugi potu. Piłem wodę, ile wlezie. Brałem zimne kąpiele, wsadzałem głowę pod kran, kładłem mokre ręczniki na twarz, kark i przeguby rak. Niewielką to przynosiło ulgę, ale przynajmniej byłem czysty. Z mydła w łazience został biały wiórek, który musiałem zachować Ho oolenia. Ponieważ kończył mi się zapas żyletek, goliłem się tylko dwa razy w tygodniu, wyłącznie wtedy, kiedy wychodziłem no zakupy. Choć prawdopodobnie nie czyniło to większej różnicy, pokrzepiała mnie myśl, że zachowuję pozory.Podstawową sprawą było zaplanować co dalej. Ale to właśnie sprawiało mi największą trudność, bo nie potrafiłem już myśleć z wyprzedzeniem i bez względu na to, ile wysiłku wkładałem próbując wyobrazić sobie przyszłość, nie widziałem jej, nie widziałem niczego. Jedyną moją przyszłością była teraźniejszość i usiłowania, by w niej pozostać, stopniowo przesłoniły wszystko inne. Nie miałem już żadnych pomysłów. Chwile słały się przed mymi oczyma jedna za drugą i w każdej z nich przyszłość jawiła się jako pustka, nie zapisana karta pełna niewiadomych. Jeżeli życie

Page 23: Auster Paul - Księżycowy Pałac

to opowieść, jak często mówił mi wuj Victor, a każdy człowiek jest autorem własnegożycia, to ja pisałem bez żadnego przygotowania. Pracowałem nie nakreśliwszy fabuły, zapisując każde zdanie z marszu i nie zastanawiając się nad następnym. Być może wszystko byłoby dobrze, ale kwestia nie polegała już na tym, czy potrafię pisać z głowy. Dowiodłem, że tak. Polegała na tym, co zrobić, gdy w mym piórze wyczerpie się atrament.Pozostawał klarnet, leżący w futerale obok materaca. Ze wstydem przyznaję, że o mało się nie ugiąłem i go nie sprzedałem. Pewnego dnia zaniosłem instrument do sklepu muzycznego, by dowiedzieć się, ile jest wart. Gdy usłyszałem, że nie dostanę nawet tyle, by starczyło na miesięczny czynsz, porzuciłem myśl o sprzedaży. Tylko to uratowało mnie od zhańbienia się. Z upływem czasu zdałem sobie sprawę, że byłem o włos od popełnienia niewybaczalnego grzechu. Przecież klarnet był ostatnim ogniwem łączącym mnie z Victorem, a ponieważ ostatnim - jako że po wuju nie zostało już nic - krył w sobie całą moc jego duszy. Ilekroć patrzyłem na instrument, czułem tę moc w sobie. Zatem było to coś, czego rnogłem się uchwycić, deska ratunku, która pozwalała mi utrzymać się na powierzchni.Kilka dni po wizycie w sklepie muzycznym wydarzyła się mała tragedia, która nieomal mnie pogrążyła. Stłukłem dwa jajka, które zamierzałem ugotować w rondlu i zjeść jak co dzień. To był koniec mych zapasów i poczułem, że jeszcze nic tak okrutnego i strasznego nie przydarzyło mi się w życiu. Jajka zwyczajnie wyślizgnęły mi się z dłoni i spadły z ohydnym pacnięciem. Pamiętam, że zdjęty grozą patrzyłem, jak z pękniętych skorupek wycieka słoneczna, półprzeźroczysta zawartość, wypełniając szczeliny w podłodze. Rap tem wszędzie był kleisty, ruchliwy śluz. Jedno żółtko cudownym zrządzeniem losu ocalało z upadku, ale kiedy pochyliłem się i próbowałem zebrać je łyżką, ześlizgnęło się z niej i rozpłynęło. Poczułem się tak, jak gdyby wybuchła gwiazda, jak gdyby zgasło słońce. Żółć rozlała się po bieli, zakreślając ślimaki, przemieniając się w rozległą mgławicę, kłębowisko międzygwiezdnych gazów. Tego już było za wiele - tonąłem, a zabrano mi brzytwę. Usiadłem i rozpłakałem się.Próbując zapanować nad emocjami, poszedłem zafundować sobie kolację w „Księżycowym Pałacu". Nie pomogło. Żałość nad sobą ustąpiła miejsca ślepemu wzburzeniu i rychło poczułem do siebie wstręt, że uległem pokusie. Żeby pognębić się ostatecznie, zacząłem od zupy na rozbitych jajkach, skuszony przewrotnością słów. Potem nadeszły podsmażane kluski, talerz pikantnych krewetek i butelka chińskiego piwa. Lecz korzyść, którą mogłem odnieść z pożywnych dań, zatruły czarne myśli. Podczas jedzenia ryżu omal nie zwymiotowałem. To nie kolacja, powtarzałem sobie, tylko ostatni posiłek, strawa, którą dają skazańcowi tuż przed zaciągnięciem go na szafot. Zmuszając się do poruszania szczękami i łykania, przypomniałem sobie zdanie z ostatniego listu Raleigha do żony, napisanego w przededniu egzekucji: „Mózg mój rozbity". Trudno byłoby znaleźć słowa lepiej odzwierciedlające mój stan. Pomyślałem o odrąbanej głowie Raleigha, przechowywanej przez jego żonę w szklanej kasecie. Pomyślałem o głowie Cyrana, roztrzaskanej przez spadający kamień. Następnie wyobraziłem sobie własną - rozbijaną, bryzgającą mazią na boki, jak dwa jaja, które upuściłem na podłogę. Poczułem, że mózg ze mnie wycieka. Zobaczyłem się w kawałkach.Dałem kelnerowi suty napiwek i ruszyłem do domu. Wszedłszy na klatkę, zatrzymałem się swoim zwyczajem przy skrzynce na listy i zobaczyłem, że coś w niej jest. Za wyjątkiem wezwań do opuszczenia mieszkania była to pierwsza poczta od miesiąca. Przez krótką chwilę fantazjowałem, że nieznany dobroczyńca przysłał mi czek, ale gdy wyjąłem przesyłkę, przekonałem się, że to także wezwanie, tylko innego rodzaju. Wezwanie do stawienia się przed komisją wojskową szesnastego

Page 24: Auster Paul - Księżycowy Pałac

września. Z uwagi na mój stan fizyczny przyjąłem tę nowinę ze spokojem. Przecież, pomyślałem, wtedy i tak już nie będzie miało znaczenia, gdzie spadnie mi na głowę kamień. Nowy Jork, Indochiny, co za różnica? Jeżeli Kolumb mógł pomylić Amerykę z Katajem, kim ja jestem, żeby rozwodzić się nad niuansami geografii? Wszedłem do mieszkania i schowałem wezwanie do futerału z klarnetem. Nie minęła minuta i całkowicie o nim zapomniałem.Usłyszałem pukanie do drzwi, ale nie otworzyłem, bo uznałem, że szkoda zachodu. Rozmyślałem i nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Kilka godzin później pukanie się powtórzyło. Różniło się od pierwszego i domyśliłem się, że przyszedł ktoś inny. Walono brutalnie, natarczywie - wściekła pięść, od której drzwi zadrżały na zawiasach - gdy tymczasem tamto było dyskretne, niemal przepraszające: dzieło zgiętego palca wystukującego na drewnie ciche, intymne przesłanie. Przez kilka godzin analizowałem te różnice w myśli, dumając nad bogactwem przekazu zawartym w tak prostych dźwiękach. Rozumowałem, że jeżeli za jednym i drugim razem pukała ta sama osoba, to gwałtowna odmiana dowodzić musi ogromnej desperacji, zacząłem więc dociekać, kto mógłby tak rozpaczliwie pragnąć się ze mną zobaczyć. Nikt. To oznaczało, że moja pierwsza interpretacja była trafna. Dwie osoby. Jedna przybyła w przyjaźni, druga — nie. Pierwszą była prawdopodobnie kobieta, drugą - mężczyzna. Myślałem o tym do zmroku. Gdy tylko zorientowałem się, że zapadła noc, zapaliłem świecę, po czym dumałem dalej, aż zmorzył mnie sen. Przez te wszystkie godziny nie przyszło mi jednak do głowy zadać sobie pytanie, kto to mógł być. Co ważniejsze, nie próbowałem nawet dociec, dlaczego nie chcę tego wiedzieć.Nazajutrz znów zastukano do drzwi. Nim jeszcze rozbudziłem się na tyle, by pojąć, że pukanie mi się nie śni, usłyszałem brzęk kluczy na korytarzu - donośny, perkusyjny łoskot, który rozsadzał mi głowę. Otworzyłem oczy i w tej samej chwili klucz wsunął się w zamek. Zasuwka odskoczyła, drzwi otwarły się i wkroczył Simon Fernandez, administrator budynku. Miał swoim zwyczajem dwudniowy zarost i ubrany był w te same spodnie khaki i białą bawełnianą koszulkę, które nosił od początku lata - nieświeże już, zabrudzone szarawą sadzą i kilkudziesięcioma śniadaniami. Spojrzał mi prosto w oczy, udając, że mnie nie widzi. Od Bożego Narodzenia, kiedy to poskąpiłem mu dorocznego napiwku (kolejny zaoszczędzony wydatek), Fernandez już mnie nie lubił. Żadnego więcej „dzień dobry", żadnej pogawędki o pogodzie czy nowej opowiastki o krewnym z Ponce, który omal nie załapał się do drużyny Indian z Cleveland. Fernandez odgrywał się za moje sknerstwo traktując mnie jak powietrze, więc od miesięcy nie zamieniliśmy słowa. Jednak tego poranka wszystkich poranków nieoczekiwanie zmienił taktykę. Przez długą chwilę chodził po mieszkaniu, opukując ściany, jak gdyby szukał skrytek, następnie przeszedłszy obok materaca drugi lub trzeci raz, przystanął, odwrócił się i z przesadnym zdumieniem spostrzegł mnie wreszcie.- O Chryste - odezwał się. - Jeszcze tu jesteś?- Jestem - odparłem. - Poniekąd.- Masz się dzisiaj wynieść - rzekł. - Mieszkanie jest już wynajęte od pierwszego, wiesz przecież, a jutro rano przychodzi Willie z malarzami. Chyba nie chcesz, żeby cię gliniarze siłą stąd wyciągali, co?- Nie martw się pan. Wyprowadzę się na czas/Z miną właściciela Fernandez potoczył wzrokiem dokoła, po czym pokręcił głową z odrazą.- Aleś się tu urządził, kolego. Nie gniewaj się, ale trumnę mi to przypomina. Cztery sosnowe deski, w których chowają dziadów.- Mój dekorator wnętrz jest na długich wakcjach - odparłem. - Ściany planowaliśmy

Page 25: Auster Paul - Księżycowy Pałac

machnąć na pawi kolor, ale nie byliśmy pewni, czy będą pasować do terakoty w kuchni. Uznaliśmy, że zastanowimy się jeszcze, zanim z tym ruszymy.- Wygadany z ciebie student. Masz jakie kłopoty czy co?- Żadnych kłopotów. Małe niepowodzenia finansowe, to wszystko. Bessa na rynku.- Jak chcesz mieć pieniądze, to zarób, a nie siedź całymi dniami na dupie, tak ja to widzę. Sterczysz tu jak małpiszon w zoo, wiesz, co mam na myśli. Nie stać cię będzie na czynsz, jak nie znajdziesz sobie roboty.- Ale ja mam robotę. Wstaję codziennie rano jak wszyscy i staram się przeżyć do następnego dnia. To robota na pełny etat. Żadnych przerw na kawę, weekendów, premii ani wakacji. Nie uskarżam się jednak, choć płaca nie jest wysoka.- Bredzisz jak jaki pojebus. Pojebus po studiach.- Nie powinien pan przeceniać wyższego wykształcenia. W zbyt jasnych barwach je malują.- Na twoim miejscu poszedłbym do lekarza - powiedział Fernandez, okazując nagle współczucie. - No, spójrz na siebie. Aż serce się ściska. Wyglądasz jak śmierć na chorągwi.- Jestem na diecie. Trudno prezentować się okazale jedząc dwa jaja dziennie.- Sam już nie wiem - rzekł Fernandez do własnych myśli. -Czasem wygląda, jakby wszystkim nieźle odbiło. Jeśli chcesz wiedzieć, to mnie się zdaje, że to przez to gówno, co wypuszczają w kosmos. Ten cholerny złom, te satelita i rakiety. Jak się ludzi gna na Księżyc, to musi się coś popierdzielić. Wiesz, o co mi chodzi? Od tego ludzie dziwnie się zachowują. Jak się zadziera z niebem, to trudno, żeby nic z tego nie było.Fernandez rozpostarł trzymane w lewej ręce „Daily News" j pokazał mi pierwszą stronę. To był dowód, ostateczne potwierdzenie. Początkowo nie mogłem się połapać, ale po chwili zrozumiałem, że patrzę na zdjęcie tłumów z lotu ptaka. Na fotografii były dziesiątki tysięcy ludzi, gigantyczne zbiorowisko ciał, więcej, niż kiedykolwiek widziałem w jednym miejscu. Woodstock. Miało to tak niewiele wspólnego z moją sytuacją, że nie bardzo wiedziałem, co myśleć. Ci ludzie byli mymi rówieśnikami, ale czułem z nimi nie większą więź, niż gdyby żyli na innej planecie.Fernandez poszedł sobie. Leżałem na materacu jeszcze kilka minut, po czym wstałem i ubrałem się. Wkrótce byłem gotów. Zapakowałem to i owo do plecaka, wsunąłem pod pachę futerał z klarnetem i wyszedłem. Był późny sierpień 1969 roku. O ile pamiętam, słońce świeciło jasno tego ranka, a od rzeki wiał lekki wiatr. Skierowałem się na południe, przystanąłem na chwilę, po czym postąpiłem krok, potem drugi i tak ruszyłem ulicą. Nie obejrzałem się ani razu.

Rozdział 2

Odtąd historia nieco się gmatwa. Potrafię opisać wszystko, co mi się przydarzyło, ale bez względu na to, jak obszernie i dokładnie bym to zrobił, będzie to tylko część opowieści, którą usiłuję przedstawić. Pojawili się inni, którzy w tym, co się działo, mieli równie wielki udział jak ja. Mam na myśli Kitty Wu, Zimmera oraz tych, których jeszcze wtedy nie znałem. Później dowiedziałem się, na przykład, że to Kitty stukała do mych drzwi. Zatrwożyła ją moja błazenada podczas niedziełnego śniadania i zamiast zamartwiać się na próżno, wolała przyjść do mnie i sprawdzić, co się dzieje. Problemem był mój adres. Zajrzała nazajutrz do książki telefonicznej, ale ponieważ miałem odłączoną linię, nie znalazła mnie w spisie. To dodatkowo ją strapiło. Przypomniawszy sobie, że szukałem kogoś nazwiskiem Zimmer, sama zaczęła szukać Zimmera -sądząc, że to prawdopodobnie jedyna osoba w całym Nowym Jorku, która

Page 26: Auster Paul - Księżycowy Pałac

może jej powiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Niestety Zimmer wprowadził się do nowego mieszkania dopiero w drugiej połowie sierpnia, a więc dobre dziesięć, dwanaście dni później. Gdy Kitty uzyskała jego numer telefonu w informacji, ja upuszczałem akurat jaja na podłogę. (Uściśliliśmy to niemal co do minuty, odtwarzając skrupulatnie chronologię, aż umiejscowiliśmy w czasie wszystkie wydarzenia.) Od razu zadzwoniła do niego, ale linia była zajęta. Połączyła się dopiero po paru minutach, gdy ja siedziałem już w „Księżycowym Pałacu", rozklejając się przed zamówionymi dania • Zaraz potem Kitty przyjechała metrem na Upper West Side. jazda trwała ponad godzinę i gdy wreszcie stanęła u mych drzwi, było już za późno. Pogrążony w myślach, nie otworzyłem. Powiedziała mi później, że stała pod drzwiami przez pięć czy dziesięć minut. Słyszała, jak mówię do siebie (słowa dobiegały zbyt niewyraźnie, by mogła coś zrozumieć), i naraz wydało się jej, że zacząłem śpiewać - obłąkańcza, niemelodyjna pieśń, jak powiedziała - ja tymczasem nic z tego nie pamiętam. Znów zapukała, ale i tym razem nie raczyłem się ruszyć. Nie chcąc się naprzykrzać, dała za wygraną i poszła.Tak mi to zrelacjonowała Kitty. Z początku wszystko brzmiało bardzo prawdopodobnie, ale po chwili zastanowienia jej opowieść nie wydawała mi się już tak przekonująca.- Ciągle nie rozumiem, dlaczego do mnie przyszłaś - powiedziałem. - Spotkaliśmy się tylko raz i nic przecież dla ciebie nie znaczyłem. Po co zadałaś sobie tyle trudu dla kogoś, kogo w ogóle nie znałaś?Wbiła oczy w podłogę.- Bo jesteś moim bratem - odparła cicho.- Przecież to był tylko żart. Ludzie aż tak się nie trudzą z powodu głupiego żartu.- Chyba nie - przyznała, wzruszając ramionami. Myślałem, że powie coś jeszcze, ale minęła dłuższa chwila, a ona milczała.- No więc? - zapytałem. - Dlaczego? Zerknęła na mnie i znów wpatrzyła się w podłogę.- No bo wydawało mi się, że coś ci grozi - odparła. -Wydawało mi się, że coś ci grozi, i nigdy w życiu jeszcze nikomu tak nie współczułam.Przyszła do mnie ponownie nazajutrz, ale wtedy już się wyniosłem. Drzwi były jednak uchylone i gdy pchnęła je na oścież i weszła do środka, ujrzała wściekłego Fernandeza, który miotał się po mieszkaniu, klnąc pod nosem i wrzucając do worka na śmiecie pozostałe po mnie rzeczy. Powiedziała, że wyglądał jak ktoś, kto sprząta po człowieku zmarłym na dżumę: zwijał się jak w ukropie, powodowany paniczną odrazą, biorąc wszystko w dwa palce z lęku przed zarażeniem się. Kitty zapytała go, czy wie, gdzie jestem, ale niewiele usłyszała. Tylko tyle, że ze mnie stuknięty, pojebany skurwysyn i o ile on zna się na życiu, to pewnikiem czołgam się gdzieś teraz, żeby znaleźć sobie norę, w której zdechnę. Dała mu więc spokój, wyszła na ulicę i zadzwoniła do Zimmera z pierwszej budki telefonicznej. Mieszkał teraz na Bank Street w West Yillage, ale kiedy usłyszał, co miała mu do powiedzenia, rzucił wszystko i natychmiast pojechał się z nią spotkać. Tak oto nadszedł dla mnie ratunek: ocalałem tylko dlatego, że tych dwoje postanowiło mnie odszukać. Nie wiedziałem wtedy o tym, rzecz jasna, ale teraz wiem i ilekroć patrzę na tamte dni, wzbiera we mnie tęsknota za przyjaciółmi. W pewien sposób zmienia to realia mych przeżyć! Skoczyłem w przepaść i gdy już miałem roztrzaskać się na dnie, wydarzyło się coś nadzwyczajnego: dowiedziałem się, że są na świecie ludzie, którzy mnie kochają. Bycie kochanym w taki sposób może przesądzić o wszystkim. Nie zmniejsza wprawdzie lęku przed upadkiem, ale pozwala spojrzeć na ten lęk z innej strony. Skoczyłem w przepaść, alejytedy ktoś wyciągnął rękę i uchwycił mnie w ostatniej , chwilj. Oto moja definicja miłości. To jedyna siła, która może v! powstrzymać

Page 27: Auster Paul - Księżycowy Pałac

człowieka od upadku, jedyna dostatecznie potężna, by obalić prawo ciążema\ \Nie bardzo wiedziałem, co robić. Wyszedłszy z mieszkania tamtego poranka, ruszyłem przed siebie, ot tak, gdzie mnie oczy poniosą. Jeżeli w ogóle miałem jakiś pomysł, to jedynie pozwolić przypadkowi zadecydować za mnie, podążać ścieżką odruchów i losowych zdarzeń. Nogi pokierowały mną na południe, więc szedłem na południe, uświadamiając sobie po przejściu jednej czy dwóch przecznic, że najlepiej opuścić swoją dzielnicę. Zauważcie, proszę, jak duma osłabiła moje postanowienie, żeby stać ponad własną niedolą — duma i poczucie wstydu. W głębi serca byłem przerażony tym, do czego doprowadziła mnie własna bierność, i nie chciałem ryzkować spotkania kogoś znajomego. Droga na północ wiodłaby do Morningside Heights, a na tamtejszych ulicach roiłoby się od nieobcych twarzy. Wpadłbym niechybnie jeśli nie na któregoś z kolegów, to przynajmniej na kogoś, kto znał mnie z widzenia: jednego ze starych bywalców baru na West Endzie, studenta z mojego roku, byłego wykładowcę. Nie miałem dość odwagi, by znieść ich wzrok, zaintrygowane, ukradkowe spojrzenia. Jeszcze bardziej przerażała mnie myśl, że musiałbym z kimś rozmawiać.Ruszyłem zatem na południe i przez cały okres życia na ulicy moja noga nie postała więcej na górnym Broadwayu. Miałem w kieszeni coś koło szesnastu, dwudziestu dolarów oraz scyzoryk i długopis, w plecaku zaś sweter, skórzaną kurtkę, szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia z trzema nowymi żyletkami, parę skarpet, bieliznę i mały zielony notes z ołówkiem zatkniętym w spiralę łączącą grzbiet. Nieco na północ od Columbus Circle, w niespełna godzinę po wyruszeniu na pielgrzymkę, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Stałem przed witryną zakładu zegarmistrzow-skiego, przypatrując się mechanizmowi jakiegoś wiekowego czasomierza za szybą, gdy naraz spuściłem oczy na chodnik i u swych stóp zobaczyłem dziesięciodolarowy banknot. Byłem zbyt wstrząśnięty, by zareagować. W głowie miałem mętlik i zamiast uznać to za łut szczęścia, wmówiłem sobie, że wydarzyło się coś doniosłego: przeżycie religijne, wielki cud. Wreszcie pochyliłem się, podniosłem pieniądze i przekonawszy się, że są prawdziwe, zadrżałem z uniesienia. Wszystko będzie dobrze, powiedziałem sobie, wszystko w końcu się ułoży. Nie zastanawiając się nad zdarzeniem ani chwili dłużej, wszedłem do greckiego baru, gdzie uraczyłem się farmerskim śniadaniem: sok grejpfrutowy, płatki kukurydziane, szynka, jaja, kawa - istna uczta. Po jedzeniu kupiłem sobie nawet paczkę papierosów i zostałem przy barze na drugą filiżankę kawy. Opanowało mnie niepohamowane uczucie szczęścia - błogość, nowo narodzona miłość do świata. Wszystko w lokalu wydawało mi się piękne: parujące dzbanki z kawą, obrotowe stołki, tostery na cztery kromki, srebrne urządzenia do robienia koktajli, świeże bułeczki poukładane w szklanych gablotach. Czułem się jak ktoś, kogo czeka powtórne narodzenie, jak ktoś bliski odkrycia nowego kontynentu. Popalając kolejnego camela, obserwowałem krzątającego się barmana, następnie skupiłem uwagę na niechlujnej kelnerce o ufarbowanych na rudo włosach. W tych dwojgu było coś niewymownie rozczulającego. Pragnąłem im powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczą, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Przez kilka następnych minut siedziałem w euforii, słuchając własnych myśli. Mój umysł był czynnym wulkanem, tyglem rapsodycznych wynurzeń. Potem papieros się dopalił, więc zebrałem się i wyszedłem.Wczesnym popołudniem zrobiło się parno. Nie wiedząc, co ze sobą począć, poszedłem na potrójny seans do kina przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, niedaleko Times Sąuare. Zwabiła mnie klimatyzacja, więc ruszyłem do środka na oślep, nie spojrzawszy nawet, co grają. Za dziewięćdziesiąt dziewięć centów gotów byłem oglądać cokolwiek. Wybrałem sobie miejsce na balkonie, w sektorze dla palących, po czym obejrzałem dwa filmy, których tytułów nie pamiętam, racząc się w trakcie

Page 28: Auster Paul - Księżycowy Pałac

kilkunastoma papierosami. Kino było jednym z tych okazałych pałaców snów wybudowanych w czasach Kryzysu: żyrandole we foyer, marmurowe schody, rokokowa ornamentyka na ścianach. Nie tyle kino, ile kaplica, świątynia wzniesiona ku czci iluzji. Wydawało się, że z powodu upału na film stawiła się z połowa nowojorskich wykolejeńców. Przyszli pijacy i narkomani, ludzie ze strupami na twarzach, ludzie, którzy mamrotali do siebie i odpowiadali aktorom na ekranie i którzy chrapali i pierdzieli, szczali w spodnie. Oddział bileterów wyposażonych W latarki patrolował widownię w przejściach, sprawdzając, czy ktoś nie zasnął. Hałas tolerowano, ale utrata świadomości była najwyraźniej wbrew przepisom. Ilekroć bileter spostrzegał śpiącego, świecił mu latarką w oczy i wzywał do pobudki. Jeżeli osoba nie reagowała, podchodził i potrząsał nią aż do skutku. Krnąbrni byli usuwani z kina, nierzadko mimo głośnego i zaciekłego sprzeciwu. Stało się tak z sześć razy podczas całego popołudnia. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że bileterzy sprawdzali, czy ktoś nie umarł.Nic z tego nie zmąciło jednak mego nastroju. Byłem odprężony, spokojny, zadowolony. Biorąc pod uwagę niewiadomą, która czekała mnie po wyjściu z kina, wykazywałem nadzwyczajne opanowanie. Zaczęła się trzecia projekcja i raptem poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg. Wyświetlali W osiemdziesiąt dni dookola świata, ten sam film, który widziałem z wujem Victorem w Chicago przed jedenastu laty. Z początku sądziłem, że z przyjemnością znów go obejrzę, i przez krótką chwilę wydawało mi się, że mam szczęście, iż siedzę w kinie właśnie tego dnia, kiedy ze wszystkich filmów na świecie pokazują akurat ten. Wyglądało to tak, jak gdyby los mnie strzegł, jak gdyby nad moim życiem czuwały duchy opiekuńcze. Lecz zaraz potem nie wiedzieć czemu zebrało mi się na płacz. W chwili gdy Phileas Fogg i Passepartout gramolili się do balonu (gdzieś w pierwszej półgodzinie filmu), tamy puściły i poczułem, że policzki mnie pieką od strumieni ciepłych, słonych łez. Opadło mnie znienacka tysiące dziecięcych smutków, od których nie mogłem się opędzić. Pomyślałem, że gdyby wuj Victor zobaczył mnie teraz, byłby zdruzgotany, pękłoby mu serce. Co z siebie zrobiłem? Byłem wrakiem, trupem, który spadał na głowę w otchłań piekielną. David Niven i Cantinflas wyglądali z kosza, szybując nad piękną wsią francuską, a ja siedziałem w ciemności z bandą pijaków, szlochając nad swym zmarnowanym życiem, aż zabrakło mi tchu. Wstałem i ruszyłem do wyjścia na parterze. Na dworze wczesny wieczór ostrzelał mnie światłami, otoczył ciepłym powietrzem. Zasłużyłem sobie, pomyślałem. Rozpiąłem dokoła siebie nicość i teraz muszę w niej żyć.Tak trwało kilka dni. Wpadłem w rozbujaną huśtawkę nastrojów, miotany od radości do rozpaczy tak często, że umysł otępiał od gwałtownych wychyleń. Byle co wystarczyło, by spowodować nagły zwrot: przelotny uśmiech na twarzy przechodnia, kąt padania promieni słonecznych. Mozolnie starałem się odzyskać równowagę, ale bez skutku: wszystko było niestałe, rozchwiane, zdradliwie kapryśne. W jednej chwili prowadziłem filozoficzne poszukiwania, święcie przekonany, że zaraz dołączę do grona nielicznych wybrańców, którzy dostąpili oświecenia, w następnej cały byłem we łzach, załamując się pod brzemieniem własnej udręki. Bez reszty pochłonięty sobą, nie potrafiłem już patrzeć trzeźwym okiem: przedmioty stawały się myślami, a każda myśl była uwikłana w tragedię rozgrywającą się w mym wnętrzu.Co innego siedzieć w mieszkaniu i czekać, aż niebo zwali się na głowę, a co innego być wyrzuconym na bruk. Nie minęło dziesięć minut od wyjścia z kina, gdy wreszcie zdałem sobie sprawę ze swego położenia. Zbliżała się noc i za kilka godzin będę musiał znaleźć sobie miejsce do spania. Choć wydaje się to niebywałe, dotąd nie poświęciłem temu ani chwili namysłu. Uznałem, że problem sam się rozwiąże, że wystarczy mieć ufność w ślepe szczęście. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać i

Page 29: Auster Paul - Księżycowy Pałac

uznałem, że marne mam widoki na jakiś nocleg. Nie położę się na gołej ziemi jak dziad, powiedziałem sobie, nie będę spał na gazetach. Jeśli to zrobię, wystawię się na pastwę pierwszego lepszego szaleńca, to będzie jak zachęta do poderżnięcia mi gardła. A nawet jeżeli nikt mnie nie napadnie, to zostanę aresztowany za włóczęgostwo. Ale jakie miałem wyjście? Wzdrygałem się na myśl o spaniu w noclegowni. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym leżeć w jednej sali z setką wyrzutków, zmuszony wdychać ich smrody, słuchać jęków starych mężczyzn pieprzących się nawzajem. Za nic nie chciałem się znaleźć w takim miejscu - nawet za darmo. Pozostawało metro, ale od razu wiedziałem, że nie zmrużę tam oka - w trzęsącym się wagonie, w hałasie i świetle jarzeniówek, wyczekując z lękiem, aż jakiś zabłąkany policjant przygrzmoci mi pałą w podeszwy. Przez kilka godzin chodziłem po mieście z duszą na ramieniu, usiłując podjąć decyzję. Wybrałem Park Centralny tylko dlatego, że byłem zbyt zmęczony, by wymyślić coś innego. Około jedenastej znalazłem się na Piątej Alei, z roztargnieniem przeciągając dłonią po kamiennym murze, który oddziela park od ulicy. Spojrzałem ponad ogrodzeniem, zobaczyłem ogromne, nie zamieszkane błonia i uznałem, że nic lepszego o tej porze już mi się nie trafi. Ziemia przynajmniej będzie miękka, ponadto cieszyłem się na myśl o położeniu się w trawie, o usłaniu sobie legowiska w miejscu, gdzie nikt nie będzie mnie widział. Wszedłem przez bramę przy Muzeum Metropolitarnym i przez kilka minut maszerowałem w głąb parku, po czym wczołgałem się pod krzak. Nie miałem siły szukać czegoś innego. Słyszałem wiele przerażających historii o Parku Centralnym, ale w tamtej chwili zmęczenie wzięło górę nad strachem. Jeżeli krzak mnie nie skryje przed oczami innych, pomyślałem, to mam jeszcze scyzoryk, by się bronić. Zwinąłem skórzaną kurtkę, wsadziłem ją pod głowę i ległem. Wierciłem się przez chwilę, próbując przyjąć wygodną pozycję. Gdy tylko przestałem się ruszać, z sąsiedniego krzaka dobiegło mnie cykanie świerszcza. Zaraz potem lekkie podmuchy wiatru zaczęły igrać liśćmi i gałązkami nad moją głową. Nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć. Na niebie nie było księżyca i ani jednej gwiazdy. Zasnąłem, nim przypomniałem sobie, żeby wyjąć z kieszeni scyzoryk.Obudziłem się obolały, jak gdybym spał w wagonie towarowym. Dopiero świtało. Ciało miałem zdrętwiałe, mięśnie zmieniły się w kloce. Wyplątałem się z krzaka, klnąc i pojękując przy każdym ruchu, po czym rozejrzałem się dokoła. Spędziłem noc na skraju boiska do softballu, w zaroślach tuż za główną bazą. Boisko leżało w płytkiej niecce i o tej wczesnej godzinie nad trawą zawisł tuman rzadkiej szarej mgły. W pobliżu nie było śladu człowieka. Nad drugą bazą dokazywało kilka ćwierkających wróbli, w koronach drzew nad moją głową skrzeczała sójka. To był Nowy Jork, lecz nie miał on nic wspólnego z Nowym Jorkiem, który znałem. Wyprane ze skojarzeń, miejsce to mogłoby być wszędzie. Kiedy tak nad tym rozmyślałem, uzmysłowiłem sobie raptem, że mam za sobą pierwszą noc. Nie powiem, że uradował mnie ten wyczyn -zbyt bolały mnie gnaty - ale wiedziałem już, że sobie poradziłem. Miałem za sobą pierwszą noc, a skoro udało mi się raz, nie było powodu sądzić, że nie uda mi się drugi i trzeci.Odtąd każdej nocy spałem w parku. Stał się on dla mnie sanktuarium, pełnym duchowości schronieniem przed bezdusznymi roszczeniami ulicy. Do włóczęgi miałem osiemset czterdzieści akrów i w odróżnieniu od monumentalnych szyków miejskiej zabudowy, która majaczyła za murem, park dawał możliwość życia w samotności, odgrodzenia się od reszty świata. Ulica to tylko ciała i zgiełk i czy się to komuś podoba .-czy nie, obecność na niej ujęta jest w ramy sztywnego protokołu. Iść w tłumie oznacza nie iść szybciej niż inni, nadążać za przechodniem obok, nie robić nic, co zakłóciłoby bieg strumienia ludzi. Jeśli przestrzegacie zasad tej gry, nikt na was nie zważa.1 Nowojorczycy idący ulicą to ludzie o zamglonym wejrzeniu —

Page 30: Auster Paul - Księżycowy Pałac

cechuje ich naturalna, być może konieczna obojętność wobec innych. Nieważne, na przykład, jak wyglądacie. Ekstrawaganckie stroje, wymyślne fryzury, koszulki z wulgarnymi napisami - nikt nie zwraca na to uwagi. Z drugiej zaś strony, sposób, w jaki zachowujecie się w najpospolitszym nawet ubraniu, ma doniosłe znaczenie. Dziwne gesty są natychmiast odbierane jako groźby. Mówienie do siebie, drapanie się, patrzenie komuś prosto w oczy: te odchylenia od normy mogą wywołać wrogą, niekiedy bardzo gwałtowną reakcję otoczenia. Nie wolno się zataczać ani słaniać, nie wolno przytrzymywać się ścian, śpiewać, albowiem wszelkie formy spontanicznego czy nie kontrolowanego zachowania niechybnie narażą was na spojrzenia i zjadliwe uwagi albo nawet na kuksańca czy kopniaka w piszczel. Nie było ze mną jeszcze tak źle, bym został w ten sposób potraktowany, ale widziałem, jak przydarza się to innym, i zdawałem sobie sprawę, że w końcu nadejdzie dzień, gdy nie będę mógł już w pełni nad sobą panować. W przeciwieństwie do tego życie w Parku Centralnym kryło w sobie daleko większą rozmaitość. Nikt nie przystawał zdziwiony, gdy ktoś wyciągał się na trawie i zasypiał w środku dnia. Nikt nie przecierał oczu ze zdumienia, gdy inny siedział bezczynnie pod drzewem, grał na klarnecie lub wrzeszczał na całe gardło. Z wyjątkiem pracowników biurowych, którzy przychodzili w przerwach na lunch i trzymali się przezornie obrzeży parku, większość bywalców zachowywała się tak, jak gdyby była na wakacjach. To, co na ulicy budziłoby trwogę, w parku wydawało się zwyczajną rozrywką. Ludzie uśmiechali się do siebie, trzymali za ręce, wyginali ciała w niecodzienne pozy, całowali się. Żyj i daj żyć - o ile tylko nikt nie mieszał się do tego, co robią inni, sam mógł wyczyniać, co mu się żywnie podobało.Nie ulega wątpliwości, że park uczynił dla mnie wiele dobrego. Dał mi prywatność, a ponadto pozwolił łudzić się, że moja sytuacja nie jest aż tak zła, jak była w istocie. Trawa i drzewa okazały się demokratyczne i kiedy wygrzewałem się w późnopopołudniowym słońcu albo wdrapywałem wczesnym wieczorem między skałki, by znaleźć sobie miejsce do spania, czułem, że wtapiam się w otoczenie, że nawet wytrawne oko wzięłoby mnie za uczestnika pikniku albo spacerowicza, których pełno było dokoła. Ulica demaskowała taką ułudę. Ilekroć szedłem w tłumie, natychmiast doskwierała mi wstydliwa wiedza o samym sobie. Byłem skazą na gładkiej po wierzchni, włóczęgą, parchem porażki na skórze ludzkości. Każdego dnia brudniejszy, każdego dnia większy obszarpaniec, coraz bardziej zagubiony, coraz bardziej inny od wszystkich. Tymczasem w parku nie dźwigałem brzemienia samoświadomości. Park wytyczał próg, granicę, dzięki której mogłem rozdzielić wnętrze i wygląd. L) ile ulica zmuszała mnie, bym postrzegał się tak, jak postrzegają mnie inni, o tyle park dawał mi sposobność powrotu do życia wewnętrznego, do obcowania z samym sobą wyłącznie w kategoriach tego, co dzieje się we mnie. Odkryłem, że można przeżyć bez dachu nad głową, nie da się natomiast bez równowagi między tym co wewnętrzne a tym co zewnętrzne. Park wydatnie pomógł mi ją znaleźć. Może nie był całkiem domem, ale z braku lepszego schronienia prawie się nim stał.Przydarzały mi się w nim dziwne historie, które wydają się niemal nieprawdopodobne, gdy je dziś wspominam. Pewnego razu, na przykład, podeszła do mnie młoda kobieta o płomiennorudych włosach i wcisnęła mi w dłoń pięciodolarowy banknot - ot tak, po prostu, bez słowa wyjaśnienia. Kiedy indziej gromadka ludzi zaprosiła mnie na śniadanie na trawie. Kilka dni później grałem przez całe popołudnie w softball. Biorąc pod uwagę mój stan fizyczny, sprawiłem się niewiarygodnie (dwa czy trzy single, robinsonada i chwyt na lewym polu), a ilekroć moja drużyna była przy kiju, pozostali gracze częstowali mnie jedzeniem, piciem i tytoniem: kanapki i precle, puszki piwa, cygara, papierosy. To były jasne chwile, które pomagały mi

Page 31: Auster Paul - Księżycowy Pałac

przetrwać mroczniej szy czas, kiedy to wydawało się, że szczęście mnie opuszcza. Być może od samego początku tylko to chciałem sobie udowodnić: '•• że człowiek, który szasta swym życiem, odkrywa to, czego wczelśniej nie dostrzegał i nie poznałby w innych okolicznościach. Byłem półżywy z głodu, ale ilekroć przytrafiało mi się coś dobrego, przypisywałem to nie przypadkowi, lecz memu stanowi ducha. Czułem, że jeżeli zdołam zachować właściwą równowagę między pragnieniem a obojętnością, to w jakiś sposób nakłonię wszechświat, by zareagował na moje istnienie. Jak inaczej miałem interpretować nadzwyczajne odruchy dobroci, które mnie spotykały w Parku Centralnym? Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, nie ugiąłem się w swym postanowieniu ani na jotę, a mimo to nieznajomi podchodzili i propor. ' 'ali pomoc. Niechybnie roztaczałem na świat jakąś moc, coś nieokreślonego, '-> skłaniało ludzi do takiego postępowania. Z upływem czasu przek„ nałem się, że coś dobrego przytrafia mi się wyłącznie wtedy, gdy przestaję tego chcieć. Jeśli to prawda, prawdziwa byłaby również ..

odwrotność tej tezy: zbytnie pragnienie przekreślało ziszczenie się pragnienia. To był logiczny wniosek wypływający z mojej teorii, skoro bowiem udowodniłem sobie, że potrafię przyciągnąć do siebie świat, wynikało z tego również, że potrafię go od siebie odpychać. Innymi słowy, dostaję, czego chcę, wyłącznie wtedy, gdy tego nie chcę. Brzmiało to bezsensownie, ale przemawiała do mnie pokręt-ność wywodu. Jeżeli moje potrzeby mogą być zaspokojone jedynie poprzez zaniechanie myślenia o nich, to rozstrząsanie mojej sytuacji przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. W chwili, gdy to pojąłem, poczułem, że chwieję się karkołomnie na rozpiętej linie świadomości. No bo jak nie myśleć o jedzeniu, gdy jest się głodnym? Jak uciszyć brzuch, skoro bez przerwy burczy, woła, by go napełnić? Jak nie zwracać uwagi na tak usilne błagania? Nieraz dawałem im posłuch i wtedy uzmysławiałem sobie, że przekreśliłem ostatecznie szansę na uzyskanie pomocy. Wynik był nieuchronny, tak oczywisty i niepodważalny jak w działaniu matematycznym. Dopóki rozmyślałem o mych kłopotach, dopóty świat odwracał się ode mnie. Wówczas nie pozostawało nic innego, jak samemu sobie radzić, rozglądać się za jedzeniem, wyzyskać swe położenie do maksimum. Mijało trochę czasu. Dzień, dwa, może nawet trzy lub cztery, i po trochu wyrzucałem z głowy wszelkie myśli o ratunku, gotowałem się na zgubę. Wtedy następowało jedno z tych cudownych wydarzeń. Za każdym razem porażały mnie one jak grom z jasnego nieba. Nie potrafiłem przewidzieć ich nadejścia, a po spełnieniu nie miałem powodów liczyć na kolejne. Każdy cud był zatem ostatnim. Ponieważ był ostatnim, bez przerwy wracałem do początku drogi, ciągle musiałem zaczynać walkę od nowa.Część każdego dnia poświęcałem na szukanie jedzenia w parku. W ten sposób zaoszczędzałem pieniądze i oddalałem chwilę, gdy będę zmuszony zrobić wypad na ulice. Z upływem czasu to właśnie ulic zacząłem się lękać najbardziej i gotów byłem niemal na wszys-. tko, by trzymać się od nich z dala. Pod tym względem szczególnie pożyteczne okazały się weekendy. Gdy pogoda dopisywała, do parku przychodziła rzesza ludzi i rychło się przekonałem, że większość z nich przynosi ze sobą wałówkę: najprzeróżniejsze drugie śniadania i przekąski, którymi dogadzano podniebieniu. To nieuchronnie prowadzi io marnotrawstwa w postaci przeogromnych ilości po-,., rzuconego, ale nadającego się do spożycia jedzenia. Trochę trwało, , .nim się przemogłem, ale gdy już pogodziłem się z myślą, że wkładam do ust żywność, którą wcześniej napoczęły inne usta, odkryłem, że mam wokół siebie niewyczerpane źródło pożywienia.Ciasto po pizzy, kawałki hot dogów, skórka po wielopiętrowych kanapkach, nie dopite puszki wody sodowej - trawniki i skałki były nimi dosłownie usłane,

Page 32: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pojemniki na śmiecie pękały od obfitości. By przezwyciężyć swe opory, wymyślałem śmieszne nazwy na śmietniki. Były barami ostatniej obsługi, jadłobiorniami, karmnikami dla niebieskich ptaków - czymkolwiek, bylebym zapomniał, czym naprawdę są. Pewnego razu, gdy grzebałem w koszu, podszedł policjant i zapytał, co robię. Całkowicie zaskoczony, bąkałem coś przez chwilę, po czym wydukałem, że jestem studentem. Powiedziałem, że biorę udział w badaniach socjologicznych i że przez całe lato zbieram dane statystyczne na temat zawartości miejskich śmietników. Na dowód sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem legitymację studencką, mając nadzieję, że funkcjonariusz nie zauważy, iż ważność straciła w czerwcu. Policjant przyglądał się przez chwilę fotografii, potem spojrzał na mnie, po czym znów popatrzył na zdjęcie — dla porównania - i wzruszył ramionami. Uważaj, powiedział, żebyś nie wcisnął głowy za głęboko, bo się zaklinujesz.Nie znaczy to wcale, że zjadanie resztek było przyjemne. W zbieraniu okruchów nie ma nic romantycznego, a początkowy urok, który cechuje każdą nowość, szybko wyparował bez śladu. Przypomniałem sobie scenę z przeczytanej kiedyś książki — Laza-rillo de Tormes - w której przymierający głodem hidalgo chodzi z wykałaczką w zębach, żeby stwarzać wrażenie, iż właśnie zjadł suty posiłek. Odtąd sam wdziewałem ten kostium, nie omieszkając zabrać garści wykałaczek, gdy chodziłem do baru na kawę. Miałem przynajmniej co żuć w zębach w godzinach postu i dzięki temu moja postać zyskała - jak mi się wydawało - rys samodzielności i tchnęła jowialnym spokojem. Niewiele to, ale potrzebowałem wszelkich rekwizytów. Najtrudniej było podejść do śmietnika, gdy wiedziałem, że inni patrzą. Zawsze starałem się szperać jak najdys-kretniej. Głód wziął wprawdzie górę nad zahamowaniami, ale tylko dlatego, że był zbyt dokuczliwy. Kilkakrotnie widziałem, że ludzie się ze mnie naśmiewają, a raz czy dwa dzieci wskazały mnie palcem, krzycząc do mam, żeby zobaczyły głupiego, co zjada śmiecie. Tego się nie zapomina bez względu na upływ czasu. Dusiłem w sobie gniew, lecz przypominam sobie przynajmniej jeden incydent, kiedy z taką wściekłością burknąłem na pewnego chłopczyka, że wybuchnął płaczem. Na ogół jednak przyjmowałem poniżenie z pokorą, jako wpisane w życie, które wiodłem. Będąc w tryumfalnym nastroju, interpretowałem takie zdarzenia w kategoriach duchowej inicjacji, jako kłody rzucane mi pod nogi, mające sprawdzić siłę mei wiary w samego siebie. Jeżeli nauczę się wychodzić zwycięsko z podobnych prób, osiągnę wyższy stopień świadomości. W chwilach mniej radosnych patrzyłem na siebie przez pryzmat polityki w nadziei, że usprawiedliwienie dla swego położenia znajdę, traktując je jako wyzwanie dla amerykańskiego stylu życia. Jestem narzędziem sabotażu, mówiłem sobie, obluzowanym trybikiem w machinie narodu, felerem, którego zadaniem jest zablokować mechanizm. Nikt nie potrafił patrzeć na mnie bez uczucia wstydu, gniewu albo litości. Byłem żywym dowodem, że system nie zdał egzaminu, że kołtuński, syty, miodem i mlekiem płynący kraj puszcza w szwach.Podobne rozważania zajmowały mi większość godzin na jawie. Cały czas byłem w pełni świadom, co się ze mną dzieje, niemniej gdy tylko coś się wydarzyło, mój umysł natychmiast reagował chorobliwie, buzując ognistą namiętnością myśli. W głowie buchały żarem książkowe teorie, zaciekłe spory, zawiłe dialogi wewnętrzne. Później, kiedy już byłem uratowany, Zimmer i Kitty pytali mnie, jak można nic nie robić przez tyle dni. Nie nudziło mi się? Nie było monotonnie? Logiczne pytania, ale faktem jest, że nie nudziło mi się nigdy. Mieszkając w parku, podatny byłem na najrozmaitsze nastroje i emocje, ale nudy nie zaznałem nigdy. Kiedy nie zaprzątały mnie sprawy natury praktycznej (szukanie miejsca do spania, zaspokajanie głodu), miałem co innego do roboty. Do południa zwykle udawało mi się znaleźć gazetę w którymś z koszy i przez następną godzinę z okładem pilnie czytałem, usiłując śledzić

Page 33: Auster Paul - Księżycowy Pałac

na bieżąco wydarzenia na świecie. Wojna trwała, rzecz jasna, ale działy się i inne rzeczy: Chappaąuiddick*, zamieszki w Chicago, proces Czarnych Panter, kolejne lądowanie na Księżycu, Metsi. Ze szczególną uwagą śledziłem zaskakujący zmierzch Cubsów, zachodząc w głowę, jak to możliwe, że drużyna tak dokumentnie się wykrusza. Nietrudno było dostrzec podobieństwo między ich spadkiem z czoła tabeli a moją sytuacją, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Jeśli już o to chodzi, bardziej pochłaniała mnie dobra passa Metsów. Ich casus był jeszcze bardziej niewiarygodny niż Cubsów; nieprawdopodobne odbicie się od dna zdawało się dowodzić, że wszystko na tym świecie jest możliwe. Ta myśl była mi pociechą. Związek Chodzi o kraksę spowodowaną przez Edwarda Kennedy'ego (młodszego brata Johna i Roberta) w miejscowości Chappaquiddick. Prowadzone przez niego auto zjechało z mostu do rzeki, w wyniku czego utonęła jadąca z nim młoda kobieta (przyp. tłum.).przyczynowy przestał być ukrytym przed ludzkim okiem demiurgiem, który rządzi światem: dół był górą, ostatni pierwszymi, kres początkiem. Z kupy gnoju wstał z martwych Heraklit i miał nam do przekazania najprostszą z prawd: że rzeczywistość to jo-jo, że jedyną konstantą jest zmiana.Skończywszy rozważania nad aktualnościami, zwykle wałęsałem się jakiś czas po parku, zapuszczając się w rejony, których jeszcze nie widziałem. Rozkoszowałem się paradoksem życia w naturalnym świecie wzniesionym przez człowieka. Oto była przyroda w stanie ścieśnienia - by tak rzec - gdyż park krył rozmaitość terenów i krajobrazów, jaką rzadko widuje się w tak ograniczonej przestrzeni. Były pagórki i pola, nawisy skalne i gęstwiny, gładkie błonia i skupiska jaskiń. Lubiłem włóczyć się po różnych zakątkach, albowiem mogłem sobie wówczas wyobrażać, że pokonuję wielkie odległości, choć w istocie pozostawałem w granicach mego miniaturowego świata. Na końcu parku było oczywiście zoo, oprócz tego jeziorko, gdzie wynajmowano łódki dla relaksu, oraz zbiornik wodny i place zabaw dla dzieci. Dużo czasu poświęcałem obserwowaniu ludzi: przypatrywałem się ich gestom i chodowi, wymyślałem dla nich życiorysy, usiłując zatracić się w tym, co widzę. Gdy umysł dostatecznie się wyciszał, nierzadko przyłapywałem się na tym, że pogrążam się w nudnych i obsesyjnych grach. Liczyłem, na przykład, ilu ludzi przejdzie przez dane miejsce, katalogowałem twarze wedle ich podobieństwa do zwierząt - świnie i konie, gryzonie albo ptaki, ślimaki, torbacze i koty. Niekiedy zapisywałem moje obserwacje w notesie, ale na ogół nie miałem ochoty sięgać po ołówek, ponieważ nie chciałem odgradzać się zbyt wyraźnie od otoczenia. /Pojąłem też, że za długo patrzyłem na świat przez pryzmat słów, li jeżeli pobyt w parku ma mi w jakikolwiek sposób wyjść na dobre, powinienem przeżyć te dni jak najpełniej, wystrzegając się wszystkiego, co nie należy do „tu i teraz", co nie jest cząstką ogromu namacalnych, zmysłowych wrażeń napierających na skórę. ^Niekiedy bywało groźnie, choć nigdy nie znalazłem się w prawdziwym niebezpieczeństwie, przed którym nie zdołałbym ujść. Pewnego ranka usiadł obok mnie na ławce starzec, który wyciągnął do mnie rękę i przedstawił się jako Frank.— Ale możesz mi mówić Bob, jeśli chcesz - powiedział. — Nie jestem wybredny. Byle nie Bili, bo wtedy się pokłócimy.Ledwo nabrawszy tchu, zaczął opowiadać pogmatwaną historię o hazardzie, rozwodząc się nad tysiącem dolarów, które postawił w 1936 roku na wyścigach, w co zamieszany był koń zwany Cigarillo, gangster o pseudonimie Książę i dżokej imieniem Tex. Pogubiłem się już po trzecim zdaniu, ale w słuchaniu tej nieskładnej, wartkiej opowiastki było coś przyjemnego, a ponieważ starzec nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego człowieka, siedziałem dalej na ławce. Jednak mniej więcej po dziesięciu minutach nieprzerwanego monologu poderwał się nagle i chwycił leżący na moich kolanach futerał z klarnetem. Popędził asfaltową ścieżką jak kaleki sprinter,

Page 34: Auster Paul - Księżycowy Pałac

stawiając nieporadne, posuwiste kroki, wyrzucając na wszystkie strony ręce i nogi. Nietrudno było go dogonić. Chwyciłem starca z tyłu za ramię, obróciłem go gwałtownym szarpnięciem i wyrwałem klarnet z rąk. Wydawał się szczerze zdziwiony, że chciało mi się go ścigać.- Tak się nie traktuje starszych - powiedział, nie okazując najmniejszej skruchy.Korciło mnie, żeby wyrżnąć go w zęby, ale i tak już dygotał ze strachu, więc się powstrzymałem. Gdy już miałem odejść, obrzucił mnie wylękłym, pogardliwym spojrzeniem i bryznął z ust w moim kierunku utoczoną plwociną. Z połowa śliny pociekła mu po brodzie, ale reszta trafiła mnie w pierś. Spojrzałem na ubranie, a wtedy on wykorzystał ten ułamek sekundy i podyrdał dalej, oglądając się przez ramię, czy go ścigam. Myślałem, że na tym koniec, ale odbiegłszy na bezpieczną odległość, zatrzymał się w pół kroku, odwrócił i zaczął mi wygrażać pięścią, boksując wściekle powietrze.- Pierdolony komuch! — wrzasnął. - Pierdolony komuszy agitator! Wracaj do Rosji, tam twoje miejsce!Ubliżał mi, żebym gonił go dalej, najwyraźniej pragnąc przedłużyć przygodę, ale nie dałem się sprowokować. Obróciłem się bez słowa i zostawiłem go samemu sobie.Było to oczywiście błahe zdarzenie, inne jednak napędziły mi stracha. Pewnej nocy banda nastolatków ścigała mnie po Sheep's Meadow i uratowałem się tylko dzięki temu, że jeden z nich wywrócił się i skręcił kostkę. Innym razem wojowniczo usposobiony pijak groził mi „tulipankiem". W tych dwóch wypadkach o włos uniknąłem nieszczęścia, ale największą trwogę przeżyłem pewnej pochmurnej nocy już blisko końca, kiedy przypadkiem wlazłem w krzak, gdzie kochało się troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Niewiele zobaczyłem, ale zdaje się, że wszyscy byli nadzy, a sądząc z tonu ich głosów, także pijani. Pod moją stopą trzasnął patyk i wtedy usłyszałem słowa kobiety, a zaraz potem zaszeleściły liście i gałęzie.- Jack! - odezwała się. - Ktoś nas podgląda.Zamiast jednego, odpowiedziały dwa głosy, oba zachrypłe od nienawiści, przepełnione furią, jaką rzadko zdarzało mi się dotąd słyszeć. Następnie podniosła się ciemna postać, która wycelowała z czegoś we mnie.- Powiedz słowo, dupku, a przywalę ci sześć razy.Domyśliłem się, że mówi o kulach w rewolwerze. Być może strach zamącił moją percepcję, ale zdaje się, że w tej samej chwili usłyszałem cichy trzask — odbezpieczona iglica! Uciekłem, nie zdając sobie nawet sprawy, jak bardzo jestem przerażony. Po prostu rzuciłem się pędem przed siebie i umknąłem. Gdyby płuca nie odmówiły w końcu posłuszeństwa, biegłbym prawdopodobnie do białego rana.Trudno powiedzieć, jak długo wytrzymałbym w parku. Zakładając, że nikt by mnie nie ukatrupił, dotrwałbym przynajmniej do nadejścia chłodów. Oprócz kilku nieprzewidzianych wypadków sprawy były właściwie pod kontrolą. Pieniądze wydawałem z mrówczą powściągliwością, nigdy więcej niż dolar czy półtora dziennie, i choćby dzięki temu odsunąłbym od siebie porę ostatecznego rozrachunku. Nawet gdy już zasoby były niebezpiecznie bliskie wyczerpania, w ostatniej chwili coś się pojawiało: znajdowałem gotówkę na ziemi albo podchodził nieznajomy i dokonywał się jeden z tych cudów, o których wspominałem. Nie odżywiałem się jak należy, ale też nie było dnia, bym nie miał w ustach przynajmniej kęsa jedzenia. To prawda, że pod koniec wychudłem zatrważająco - ważyłem niespełna pięćdziesiąt jeden kilogramów - lecz najbardziej zmizerniałem w ostatnich dniach, a to dlatego, że zachorowałem - grypa czy jakiś wirus, Bóg raczy wiedzieć — i odtąd w ogóle nie jadłem. Byłem zbyt słaby i ilekroć brałem coś do ust, natychmiast zwracałem. Gdyby moi przyjaciele nie odnaleźli mnie w porę, nie ulega chyba kwestii, że bym umarł. Skończyły się moje zasoby i nie zostało mi nic, z czym mógłbym dalej stawiać opór.

Page 35: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Pogoda sprzyjała mi od samego początku do tego stopnia, że przestałem zwracać na nią uwagę. Niemal każdy dzień był powtórką poprzedniego: piękne późnoletnie niebo, gorące słońce palące ziemię, powietrze oddające ciepło z nadejściem nocy wypełnionej cykaniem świerszczy. W pierwszych dwóch tygodniach prawie w ogóle nie padało, a jeśli już, to ledwo kropiło. Zacząłem igrać z losem, spałem pod gołym niebem, utwierdzony w wierze, że będę bezpieczny. Pewnej nocy, gdy pogrążony we śnie leżałem na trawie, całkowicie wydany na łaskę niebios, dopadła mnie ulewa. Był to jeden z owych kataklizmowych deszczy: niebo pękło raptem na pół i chwilę później lało jak z cebra — przytłaczająca, rycząca wściekle masa wody. Obudziłem się całkowicie przemoczony, ciało smagały uderzenia, krople odbijały się od skórzanej kurtki jak śrut. Puściłem się pędem w ciemności, rozpaczliwie szukając schronienia, ale dopiero po kilku minutach znalazłem piędź suchej ziemi pod występem skalnym, a wtedy nie miało już znaczenia, gdzie się znajduję. Byłem mokry jak ktoś, kto przepłynął wpław ocean.Deszcz padał do świtu, to przechodząc w mżawkę, to uderzając ze zdwojoną siłą - pies z kotem, najczystszej postaci wściekłość spadająca z chmur. Kolejne nawałnice nadchodziły znienacka, a ponieważ nie chciałem znowu ryzykować, przywarłem do mego schronienia, bezradnie przestępując z nogi na nogę w chlupoczących butach, lepiących się dżinsach i lśniącej kurtce. Plecak też przemókł, nie miałem więc suchych rzeczy na zmianę. Nie pozostało mi nic innego, jak przeczekać ulewę. Stałemw ciemności, dygocząc jak zbłąkany kundel. Przez pierwszą godzinę robiłem wszystko, by nie użalać się nad sobą, ale wreszcie się załamałem i wybuchłem stekiem przekleństw, wkładając wszystkie siły w najobrzydliwsze wyzwiska, jakie przyszły mi do głowy - razem z deszczem lał się potok plugawych inwektyw, wstrętnych obelg, pompatycznych złorzeczeń przeciw Bogu i ojczyźnie. Po chwili doprowadziłem się do takiego stanu, że wrzeszczałem przez łzy - zanosiłem się szlochem i jednocześnie ujadałem - bluzgając mimo wzburzenia tak okrągłymi, długimi wiązankami, że największy ordynus spośród wszystkich szewców by się nie powstydził. Umilkłem chyba dopiero po półgodzinie. Byłem tak wyczerpany, że zasnąłem na stojąco. Drzemałem kilka minut, gdy obudził mnie kolejny atak deszczu. Chciałem znów dać upust rozpaczy, ale byłem zbyt zmęczony i ochrypły, by jeszcze krzyczeć. Resztę nocy przestałem zdjęty żałością, czekając na nadejście dnia.O szóstej rano poszedłem do pobliskiej garkuchni i zamówiłem talerz zupy. Jarzynowa to chyba była, z kawałkami selera i marchewki pływającymi w żółtawej, tłustej brei. Rozgrzałem się trochę, ale ponieważ mokre ubranie wciąż lepiło się do ciała, chłód mnie przenikał na wskroś i gorący posiłek nie dał trwalszych efektów. Zszedłem do toalety i włożyłem mokrą głowę pod wylot suszarki do rąk. Po chwili wyprostowałem się i ku swemu przerażeniu zobaczyłem w lustrze, że gorące powietrze rozwichrzyło mi czuprynę w komiczną aureolę. Wyglądałem jak gargulec, obłąkana postać stercząca z dzwonnicy gotyckiej katedry. Rozpaczliwie chcąc odwrócić zmianę, uzbroiłem maszynkę do golenia w ostatnią żyletkę i zacząłem ciąć wijące się loki. Skończywszy, z trudem się rozpoznałem, tak krótko ostrzygłem włosy. Odsłoniły moją zatrważającą chuderlawość. Uszy sterczały, jabłko Adama się uwydatniło, głowa była nie większa niż u dziecka. Maleję, powiedziałem do siebie, i nagle usłyszałem słowa skierowane do postaci w lustrze:^~Nib się nie bój - rzekł mój głos. - Umiera się tylko raz. Komedia zaraz dobiegnie końca i już nigdy nie będziesz musiał przez coś podobnego przechodzić.Później tego samego ranka przesiedziałem kilka godzin w czytelni biblioteki publicznej, licząc, że w dusznym pomieszczeniu ubranie szybciej wyschnie. Niestety, gdy zaczęło schnąć, zaczęło też śmierdzieć. Było tak, jak gdyby wszystkie fałdy i załamania postanowiły nagle zdradzić całemu światu moją tajemnicę. Nigdy

Page 36: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wcześniej mi się to nie przydarzyło; byłem przerażony, że wydzielam tak okropny fetor. Widocznie mieszanina zastarzałego potu i deszczówki doprowadziła do jakiejś osobliwej reakcji chemicznej i im suchsze było ubranie, tym wstrętniejszą i przenikliwszą woń wydzielało. Wertowałem dalej encyklopedię, modląc się w duchu, by nikt nie poczuł smrodu, ale rychło moje nadzieje okazały się płonne. Starszy mężczyzna siedzący naprzeciwko podniósł oczy znad gazety i pociągnął nosem, po czym ze wstrętem spojrzał w moim kierunku. Przez ułamek sekundy miałem ochotę zerwać się z krzesła i zrugać go za chamstwo, ale uświadomiłem sobie, że brak mi sił. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wstałem i wyszedłem z biblioteki.Na dworze utrzymywała się pogoda pod psem: słotny, posępny dzień. Kończyły mi się pomysły. W kościach zagnieździła się dziwna słabość i ledwo mogłem ustać. Niedaleko Colisseum kupiłem kanapkę w delikatesach, ale zaraz straciłem na nią ochotę. Po kilku kęsach zawinąłem ją z powrotem w celofan i schowałem na później do plecaka. Bolało mnie gardło, pociłem się obficie. Przeszedłszy jezdnię przy Columbus Circle, wróciłem do parku i zacząłem szukać miejsca, w którym mógłbym się położyć. Dotąd nigdy nie spałem w dzień i bez osłony nocy wszystkie moje kryjówki wydawały się niewystarczające, odsłonięte i bezużyteczne. Szedłem na północ w nadziei, że znajdę coś, nim padnę. Trawiła mnie coraz wyższa gorączka, letargiczne zmęczenie zdawało się pożerać porcjami mózg. W parku nie było niemal nikogo. Właśnie zastanawiałem się dlaczego, gdy zaczęło mżyć. Roześmiałbym się pewnie, gdyby gardło tak nie bolało. Naraz zacząłem wymiotować. Z ust bluznęła zupa jarzynowa i kawałki kanapki, rozpryskując się u moich stóp.Chwyciłem się za kolana i wpatrzyłem w trawę, przeczekując skurcze. Oto samotność człowieka, powiedziałem sobie. Oto co znaczy nie mieć nikogo. Gniew jednak minął i sformułowałem tę myśl ze swego rodzaju brutalną bezstronnością, absolutnym obiektywizmem. Nie minęły dwie, trzy minuty, gdy doznałem wrażenia, że wszystko wydarzyło się przed wieloma miesiącami. Szedłem dalej, nie zamierzając rezygnować z poszukiwań. Gdybym kogoś wtedy napotkał, pewnie poprosiłbym o zabranie mnie do szpitala. Nikogo jednak nie napotkałem. Jak długo szedłem, nie wiem, ale w pewnej chwili natrafiłem na skupisko dużych skał, otoczone bujną roślinnością i drzewami. Skały tworzyły płytką grotę, więc bez namysłu wczołgałem się do niej, pociągnąłem za sobą kilka luźnych gałęzi, by zamaskować otwór, i natychmiast zasnąłem.Nie wiem, ile czasu tam spędziłem, pewnie ze dwa lub trzy dni, ale nie ma to dziś większego znaczenia. Kiedy Zimmer i Kitty mnie o to spytali, odparłem, że trzy, ale tylko dlatego, że to symboliczna liczba, tyle bowiem dni przesiedział Jonasz w brzuchu wieloryba. Większość czasu balansowałem na granicy jawy i snu i nawet gdy byłem całkiem przytomny, tak pochłaniały mnie męki cielesne, że traciłem rozeznanie. Pamiętam jednak długie serie wymiotów, chwile niepohamowanego dygotu całego ciała, okresy, gdy jedynym odgłosem było dzwonienie zębów. Niechybnie miałem wysoką gorączkę, która przynosiła przedziwne sny - nie kończące się, płynne wizje, które zdawały się wykluwać na mojej rozpalonej skórze. Nic nie zachowywało stałej formy/ Przypominam sobie, że pewnego razu ujrzałem przed sobą neon „Księżycowego Pałacu", wyraźniejszy niż kiedykolwiek na jawie. Różowe i niebieskie litery były tak wielkie, że wypełniały blaskiem całe niebo. Naraz zaczęły tańczyć i uformowały krąg. Zobaczyłem, że wiszę na nim, usiłując się utrzymać jak akrobata, który spaprał karkołomne salto. Następnie zacząłem się wić dookoła jak robak, a potem już w ogóle mnie nie było. Krąg przemienił się w oko, ogromną ludzką źrenicę, która patrzyła na mnie ze wzgardą i zniecierpliwieniem. Patrzyła i patrzyła i wreszcie zrozumiałem, że-to-oko Boga. l Ostatniego dnia wyszło słońce. Nie pamiętam tego, ale w pewnym momencie wypełzłem z groty i wyciągnąłem się

Page 37: Auster Paul - Księżycowy Pałac

na trawie. Umysł miałem tak skołatany, że wyobrażałem sobie, iż słoneczny żar wypędzi ze mnie gorączkę, dosłownie wyssie chorobę z kości. Pamiętam, że pomyślałem, że się opalę, że będę miał czerwoną skórę i tak długo powtarzałem te słowa, iż zatraciły sens. Nade mną rozpościerał się ogrom nieba, oślepiająca przejrzystość, której nie było końca. Czułem, że jeżeli będę się w nią wpatrywał dostatecznie długo, rozpuszczę się w świetle. Następnie, nieświadom, że zasypiam, zacząłem śnić o Indianach. Działo się to przed trzystu pięćdziesięcioma laty; zobaczyłem, że podążam śladem półnagich tubylców przez lasy Manhattanu. Był to osobliwie rozedrgany sen, nieustępliwy i wyrazisty, pełen ciał przemykających wśród nakra-pianych słońcem liści i gałęzi. Przez roślinność przedzierał się lekki wiatr, zagłuszając kroki wojowników, a ja szedłem za nimi cicho, poruszając się równie zwinnie jak oni, z każdym krokiem coraz bliższy poznania ducha lasów. Obrazy te pamiętam bardzo wyraźnie prawdopodobnie dlatego, że właśnie wtedy znaleźli mnie Zimmer i Kitty: leżałem na trawie, a po mojej głowie krążył dziwny, przyjemny sen. Kitty zobaczyłem pierwszą, ale nie poznałem jej, choć wyczułem, że to ktoś znajomy. Miała na głowie nawahską opaskę i początkowo wziąłem ją za powidok, zjawę, która wykluła się w mrokach mego snu. Później powiedziała mi, że uśmiechnąłem się do niej, gdy pochyliła się nade mną, i nazwałem ją Pocahontas. Pamiętam, że z powodu słońca ledwo dostrzegałem jej twarz, ale wyraźnie sobie przypominam, że miała łzy w oczach, choć potem za nic nie chciała się do tego przyznać. Po chwili w polu widzenia pojawił się też Zimmer i wtedy usłyszałem jego głos.- Ty durny skurwielu - powiedział. Umilkł, po czym nie chcąc mącić mi w głowie długą gadką, powtórzył: - Ty durny skurwielu. Biedny, durny skurwielu.

Rozdział 3

Mieszkałem u Zimmera miesiąc z okładem. Gorączka ustąpiła już drugiego czy trzeciego dnia, ale jeszcze długo potem byłem osłabiony i ledwo mogłem stać o własnych siłach. Na początku Kitty odwiedzała mnie dwa razy w tygodniu, lecz nigdy za wiele nie mówiła i na ogół wychodziła po dwudziestu minutach czy półgodzinie. Gdybym był bardziej wyczulony na otoczenie, być może by mnie to zastanowiło, zwłaszcza gdy Zimmer opowiedział mi, jak doszło do mego ocalenia. Dziwne, że osoba, która przez trzy tygodnie przeczesywała świat w poszukiwaniu M. S. Fogga, po odnalezieniu go zachowywała się z taką rezerwą. Ale tak właśnie było i nie przyszło mi do głowy dociekać przyczyn. Byłem zbyt słaby, by dociekać przyczyn czegokolwiek, przyjmowałem więc krótkie wizyty Kitty Wu bez słowa komentarza, jako naturalne zdarzenia, za którymi kryje się taka sama moc i nieuchronność jak za zmianami pogody, ruchem planet czy światłem wpadającym przez okno o, trzeciej po południu każdego dnia.Podczas mej rekonwalescencji opiekował się mną Zimmer. Jego nowe mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze wiekowej kamienicy w West Yillage - obskurny hogan zawalony książkami i płytami gramofonowymi: dwa małe pokoje z przejściem bez drzwi, skromna kuchnia, łazienka bez okna. Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo Zimmer się poświęca, trzymając mnie u siebie, ale ilekroć dziękowałem, machał ręką, udając, że to bez znaczenia. Żywił mnie z własnej kieszeni, pozwalał spać we własnym łóżku i nie żądał niczego w zamian. Jednocześnie był na mnie wściekły i bez ogródek mówił, że okropnie się mną brzydzi. Postąpiłem jak kretyn i omal nie wykitowałem. Powiedział, że to niewybaczalne w wypadku człowieka o mojej inteligencji. To żałosne, debilne, porypane. Skoro wpadłem w tarapaty, dlaczego nie zwróciłem się do niego o pomoc? Czy nie wiedziałem, że chętnie zrobi dla mnie wszystko? Na te wymówki niewiele mogłem odpowiedzieć. Zdawałem sobie sprawę,

Page 38: Auster Paul - Księżycowy Pałac

że zraniłem uczucia Zimmera, i było mi wstyd. Z upływem czasu coraz trudniej przychodziło mi połapać się w tym bigosie, którego narobiłem. Dotąd sądziłem, że poczynam sobie mężnie, ale okazało się, że okazuję najnędzniejszą formę tchórzostwa: radowałem się ze swej pogardy dla świata, odmawiając spojrzenia prawdzie w oczy. Teraz nie czułem już nic prócz wyrzutów sumienia, nic prócz druzgocącej świadomości własnej głupoty. Dni mijały u Zimmera i gdy tak z wolna dochodziłem do siebie, pojmowałem, że będę musiał zacząć życie od nowa. Pragnąłem odpokutować za swoje winy, wynagrodzić tych, którzy się o mnie troszczyli. Byłem zmęczony sobą, własnymi myślami, roztrząsaniem swego losu. Ponad wszystko czułem potrzebę oczyszczenia się, odcierpienia za pofolgowanie egotyzmowi. Ze skrajnego samolub-stwa chciałem przejść do skrajnej bezinteresowności. Najpierw będę myślał o innych, postanowiłem, dopiero w drugiej kolejności o sobie. Będę sumiennie starał się uczynić zadość za wszelkie krzywdy, które wyrządziłem, i w ten sposób być może dokonam czegoś w życiu. Był to, rzecz jasna, zamysł niewykonalny, ale uczepiłem się go niemal z religijnym fanatyzmem.; Chciałem stać się świętym - świętym bez Boga - i przewędrować świat robiąc dobre uczynki. Choć dziś wydaje się to niedorzeczne, tego właśnie pragnąłem. Rozpaczliwie poszukiwałem jakiegoś pewnika i byłem gotów na wszystko, by go znaleźć.Wynikł jednak pewien szkopuł. Wyratowałem się wprawdzie o włos z opresji, ale nie dane mi było odetchnąć. Dzień czy dwa po ustąpieniu gorączki wstałem z łóżka i poszedłem do ubikacji. Był już chyba wieczór, Zimmer pracował przy biurku w drugim pokoju. Gdy przyczłapałem po załatwieniu potrzeby, na podłodze zauważyłem klarnet. Zapomniałem o nim zupełnie i teraz z przerażeniem patrzyłem, w jak kiepskim stanie jest futerał. Z połowa skóry zeszła, a reszta była pofałdowana i popękana. Ulewa w Parku Centralnym zrobiła swoje i zląkłem się, że deszcz dostał się do środka i uszkodził instrument. Położyłem się z klarnetem do łóżka, gotując się na najgorsze. Odpiąłem zatrzaski i uchyliłem wieko, lecz nim zdążyłem spojrzeć uważniej, na podłogę sfrunęła biała koperta i wtedy uświadomiłem sobie, że moje kłopoty dopiero się zaczynają. W ułamku sekundy niebo znów zwaliło się na mnie. Rany boskie, pewnie jestem dekownikiem, pomyślałem. Jeżeli przegapiłem komisję, to już mnie szukają z nakazem aresztowania - a to oznaczałoby, że drogo przyjdzie mi zapłacić, że poniosę trudne do wyobrażenia konsekwencje. Wyszarpnąłem wezwanie z koperty i zobaczyłem datę wpisaną w okienko: 16 września. Nic mi to nie mówiło, bo dawno już straciłem rachubę czasu. Wyzbyłem się nawyku spoglądania na zegary i kalendarze i nie mógłbym nawet zgadywać.— Małe pytanie - odezwałem się do Zimmera, który wciąż siedział pochylony nad biurkiem. - Dziś jest...?- Poniedziałek - odparł, nie podnosząc głowy.— Chodzi mi o datę. Miesiąc i dzień, roku nie musisz mi podawać, na tyle się jeszcze orientuję.- Piętnasty września - odrzekł, pochłonięty pracą.— Piętnasty września? Na pewno?- Oczywiście, że na pewno. Nie ma cienia wątpliwości. Opadłem na poduszkę i zamknąłem oczy.- Niebywałe - mruknąłem. - Po prostu niebywałe.- A co, na Boga, jest takie niebywałe? - zapytał Zimmer. Obrócił się na krześle i spojrzał na mnie zaintrygowany.- Nie jestem przestępcą.- Że co?- Nie jestem przestępcą.

Page 39: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Słyszałem. Powtarzanie tego zdania niczego mi nie wyjaśni. Zamachałem do niego wezwaniem.- Przeczytaj - powiedziałem - a zrozumiesz.Nazajutrz miałem stawić się przed komisją poborową na White-hall Street. Zimmer wywiązał się już z tego obowiązku w lipcu (dostał odroczkę z powodu astmy) i przez następne dwie godziny zastanawialiśmy się, co mnie czeka. Była to rozmowa, jaką w owym czasie prowadziły miliony młodych Amerykanów. Lecz w przeciwieństwie do większości z nich ja nie przygotowałem się w żaden sposób na chwilę prawdy. Nie miałem zaświadczeń od lekarza, nie zasy-mulowałem serii załamań nerwowych, by okazać się historią choroby psychicznej. Od dawna wiedziałem, że nigdy nie wstąpię do wojska, ale kiedy już powziąłem to postanowienie, nie poświęciłem sprawie chwili głębszego namysłu. Jak w wielu innych wypadkach bezczynność wzięła górę nad rozsądkiem i pospiesznie wyrzuciłem siły zbrojne Stanów Zjednoczonych ze swych myśli. Zimmer był przerażony, ale cóż, musiał przyznać, że za późno na cokolwiek. Albo mnie zakwalifikują, albo odrzucą, a jeśli zakwalifikują, pozostanie mi do wyboru wyjechać z Ameryki lub iść do więzienia. Opowiedział o paru osobach, które uciekły za granicę, do Kanady, Francji, Szwecji, ale takie rozwiązanie niezbyt mnie pociągało. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy i nie jestem w,nastroju do podróżowania.- No to jednak będziesz przestępcą - skwitował.- Więźniem - poprawiłem go. - Więźniem sumienia. To różnica.Wciąż daleko mi było do zdrowia, więc gdy nazajutrz wstałem, by się ubrać - w rzeczy Zimmera, kilka numerów za małe -przekonałem się, że nie jestem w stanie donikąd iść o własnych siłach. Byłem wycieńczony i przejście przez pokój wymagało ode mnie najwyższego wysiłku i koncentracji. Dotąd nie wstawałem na dłużej niż minuta czy dwie, wyłącznie po to by powlec się do toalety i z powrotem. Gdyby Zimmer mnie nie podtrzymał, wątpię, czy doszedłbym sam do drzwi. Przez całą drogę na komisję dosłownie chronił mnie od upadku: sprowadził na dół, obejmując obiema rękoma, służył za podporę, gdy szliśmy do metra. Był to niechybnie przygnębiający widok. Zimmer doholował mnie pod samo wejście na Whitehall Street, po czym wskazał bar po drugiej stronie ulicy i powiedział, że tam na mnie zaczeka.. Ścisnął mnie za ramię dla dodania otuchy.- Nie martw się, Fogg. Będzie z ciebie diablo dobry żołnierz - zażartował. - Masz to wypisane na całym ciele.- Święta racja, kurwa mać - odparłem. - Najlepszy żołnierz w całej armii. Każdy głupi to widzi. - Zasalutowałem kabotyńsko i wczłapałem do budynku, trzymając się ściany.Z tego, co nastąpiło potem, niewiele pamiętam. Przypominam sobie to i owo, ale nie składa się to bynajmniej w pełny obraz, więc nie mogę opowiadać z całym przekonaniem. Ta niemożność dowodzi potwornego wyniszczenia organizmu. Nadludzkiego wysiłku wymagało ode mnie, by stać w miejscu i nie upaść, i nie starczało mi już siły, by skupić się na tym, co dzieje się dokoła. W istocie przez większość czasu spędzonego w punkcie poborowym miałem zamknięte oczy, a gdy je otwierałem, to na zbyt krótko, by widziany świat przedostał się do świadomości. Razem ze mną przed komisją przedefilowało z pięćdziesięciu, a może stu innych. Pamiętam, że siedziałem w ławce na dużej sali i słuchałem sierżanta, ale nie przypominam sobie, co mówił, nie potrafię przywołać ani . Jneao słowa. Dano nam do wypełnienia formularze, a potem rządzono sprawdzian pisemny, choć możliwe, że kolejność była dwrotna. Pamiętam, że zaznaczałem na papierze organizacje, do których należałem, co zabrało mi sporo czasu: Studenci Na Rzecz Społeczeństwa Demokratycznego z czasów nauki na Columbii, Krajowy Komitet Na Rzecz

Page 40: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Rozsądnej Polityki Nuklearnej i Krajowy Uczelniany Komitet Koordynacyjny w szkole średniej. Dalej wyjaśniałem okoliczności mego aresztowania sprzed roku. Skończyłem jako ostatni, gdy nad moją głową stał już sierżant, mrucząc coś o skośnookich i amerykańskiej fladze.Potem jest kilkuminutowa przerwa, może nawet półgodzinna. Widzę korytarze, jarzeniówki, grupki młodych mężczyzn w majtkach. Pamiętam doskwierające mi dotkliwie poczucie bezbronności, ale szczegóły się zacierają. Gdzie, na przykład, rozbieraliśmy się albo co mówiliśmy, czekając w kolejce? Nie mam zielonego pojęcia. Znamienne też, że nie jestem w stanie przywołać widoku nóg. Powyżej kolan mieliśmy na sobie tylko szorty, ale wszystko poniżej spowija mgła. Czy pozwolono nam zostać w butach, a może tylko w skarpetach, czy też kazali nam iść boso korytarzem? Mam w głowie pustkę, której nie wypełnia nawet najbledsze wspomnienie.Wreszcie polecono mi wejść do pokoju. Lekarz ostukał mi pierś i plecy, zajrzał do uszu, chwycił garścią za jądra i poprosił, bym odkaszlnął. Te zabiegi nie wymagały ode mnie większego wysiłku, ale potem przyszedł czas na pobranie krwi i raptem zrobiło się zamieszanie. Byłem tak anemiczny i wymizerowany, że lekarz nie mógł znaleźć żyły. Dźgnął dwa czy trzy razy, kłując i siniacząc mi skórę, ale do probówki nie wpłynęła nawet kropla krwi. Pewnie wyglądałem już wtedy upiornie - blady i półprzytomny, jak ktoś na granicy utraty przytomności - i po chwili lekarz dał za wygraną i kazał mi usiąść na ławce. Był raczej miły, jak mi się wydaje, a przynajmniej cierpliwy.- Jeżeli zrobi ci się słabo - rzekł - to klapnij sobie na podłogę i przeczekaj. Nie chcę, żebyś upadł i rozbił głowę.Przypominam sobie wyraźnie, że siedzę na ławce, ale zaraz potem widzę się leżącego na stole w innym pomieszczeniu. Nie potrafię powiedzieć, ile czasu minęło między jednym a drugim. Nie zemdlałem chyba, po prostu kiedy próbowali znowu pobrać mi krew, to zapewne woleli nie ryzkować i dlatego mnie położyli. Biceps ściskała guma, żeby żyła wyszła na wierzch, i kiedy lekarz wreszcie utrafił igłą - nie pamiętam, czy to był ten sam co poprzednio - powiedział, że jestem okropnie chudy, i zapytał, czy jadłem tego dnia śniadanie. W chwili niewątpliwie największej przytomności umysłu w całym dniu obróciłem się do niego i odpowiedziałem najprościej i najszczerzej, jak potrafiłem:- Panie doktorze, czy ja wyglądam na kogoś, kto obyłby się bez śniadania?Działo się więcej, niechybnie dużo więcej, ale niewiele mogę odtworzyć. Gdzieś podali nam lunch (w tym samym budynku? w barze obok?), lecz pamiętam jedynie, że nikt nie chciał usiąść obok mnie. Po południu, gdy znów staliśmy na korytarzu, zabrali się wreszcie do mierzenia i ważenia. Ustawiłem wskaźnik komicznie nisko - chyba pięćdziesiąt jeden kilogramów, może pięćdziesiąt dwa. Wtedy to oddzielono mnie od reszty. Posłano mnie do psychiatry, krępego mężczyzny o grubych, pękatych palcach, i pamiętam, że przyszło mi do głowy, że wygląda on bardziej na zapaśnika niż lekarza. Nie było mowy o kłamaniu. Przecież dopiero co wkroczyłem na nową drogę życia wiodącą ku świętości; za nic więc nie chciałem zrobić czegoś, czego bym potem żałował. Podczas rozmowy psychiatra westchnął raz albo dwa, ale poza tym ze stoickim spokojem reagował na moje odpowiedzi i wygląd. Domyślałem się, że to stary wyga i że pewnie niejedno już widział przy takich okazjach. Sam z kolei byłem zdziwiony szablonowością jego pytań. Chciał, na przykład, wiedzieć, czy biorę narkotyki, a gdy zaprzeczyłem, zmarszczył brwi i zapytał jeszcze raz, lecz znów odparłem, że nie, i dalej już nie drążył tej sprawy. Potem padły stereotypowe pytania: jak u mnie z wypróżnieniami, czy mam zmazy nocne, jak często myślę o samobójstwie? Odpowiadałem najprościej, jak potrafiłem, bez upiększeń czy

Page 41: Auster Paul - Księżycowy Pałac

komentarzy. Gdy ja mówiłem, on stawiał ptaszki na formularzu i wcale na mnie nie patrzył. W tej beznamiętnej rozmowie o intymnych sprawach znalazłem pokrzepienie - jak gdybym rozmawiał z księgowym albo mechanikiem. Doszedłszy do końca strony, lekarz podniósł oczy i przez kilka sekund wpatrywał się we mnie.- Synu, jesteś w kiepskim stanie - rzekł wreszcie.- Wiem - odparłem. - Niezbyt dobrze ostatnio się czułem, ale już jest lepiej.- Chcesz o tym porozmawiać?- Jeśli pan sobie życzy.- To zacznij od wagi. Ile ważysz?- Miałem grypę. Parę tygodni temu padło mi coś na żołądek i nie mogłem jeść.— Ile ubyło ci na wadze?- Bo ja wiem? Pewnie ze dwadzieścia, dwadzieścia dwa kilo.- W dwa tygodnie?- Nie, to się ciągnęło ze dwa lata. Ale najwięcej schudłem w ostatnich miesiącach.— A to dlaczego?- Po pierwsze, z braku pieniędzy. Nie miałem na jedzenie.- Nie masz pracy?- Nie.- A szukałeś?- Nie.- Mógłbyś mi to wyjaśnić?- To dość skomplikowana sprawa. Nie wiem, czy pan zrozumie.- Przekonajmy się. Powiedz, co się wydarzyło, i niech cię głowa nie boli, jak to zabrzmi. Nie spieszy nam się.Z jakiegoś powodu poczułem przemożną chęć opowiedzenia wszystkiego temu obcemu człowiekowi. Trudno byłoby o coś bardziej niestosownego, ale nim zdążyłem się opanować, słowa same popłynęły z ust. Czułem, jak poruszam szczękami, ale jednocześnie było tak, jak gdyby mówił ktoś inny. Słyszałem swój głos, słyszałem, jak gadam o matce, wuju Victorze, Parku Centralnym i Kitty Wu. Lekarz kiwał uprzejmie głową, ale oczywiste było, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Gdy zacząłem opisywać życie, które wiodłem od dwóch lat, zobaczyłem, że coraz bardziej mu nieswojo. Zabolało mnie to. Im wyraźniej widać było, że nic nie pojmuje, tym rozpaczliwiej tłumaczyłem. Czułem, że w jakiś przedziwny sposób stawką jest moje człowieczeństwo. Nieważne, że ten mężczyzna był lekarzem wojskowym, bo był też człowiekiem i nic nie liczyłp-się bardziej niż dotarcie do niego z moim słowem. ' f Nasze życie zależy od rozmaitych nieprzewidzianych okoliczności* - powiedziałem, usiłując przedstawić sprawę jak naj-zwięźlej. - Codziennie borykamy się ze wstrząsami i przypadkowymi zdarzeniami, próbując zachować równowagę duchową. Dwa lata temu, z powodów natury zarówno osobistej, jak i filozoficznej, postanowiłem zaniechać tej walki. Nie dlatego, że chciałem umrzeć, niech pan tak nie myśli, ale dlatego, że sądziłem, iż jeżeli wystawię się na chaos świata, świat odsłoni przede mną jakąś tajemną harmonię, jakiś porządek, który pomoże mi zgłębić samego siebie. Chodziło o to, żeby przyjmować rzeczy takimi, jakimi są, żeby dryfować z prądem wszechświata. Nie twierdzę, że się udało. W rze czywistości poszło mi fatalnie. Ale porażka nie przekreśla szczerości podjętej próby. Byłem wprawdzie o krok od śmierci, niemniej uważam, że jestem teraz lepszym człowiekiem.Okropna klapa. Słowa były coraz bardziej nieskładne i abstrakcyjne i w końcu spostrzegłem, że lekarz przestał słuchać. Wpatrzył się w niewidzialny punkt nad moją głową, oczy zaszty mu mgłą litości i niezrozumienia. Nie wiem, jak długo trwał mój monolog, dostatecznie długo jednak, żeby psychiatra zorientował się, że ma przed sobą beznadziejny przypadek - autentycznie beznadziejny przypadek, a nie jednego z

Page 42: Auster Paul - Księżycowy Pałac

rzekomych szaleńców, których nauczono go demaskować.- No dobrze, wystarczy - przerwał mi wreszcie w pół słowa. - Mam już pojęcie, w czym rzecz. - Przez minutę lub dwie siedziałem w milczeniu na krześle, dygocząc i pocąc się, on tymczasem pisał na wojskowym druku. Potem złożył go i wręczył mi nad biurkiem. - Idź z tym do dowódcy, ostatnie drzwi - polecił. -I powiedz następnemu, żeby wszedł.Pamiętam, że powlokłem się korytarzem z orzeczeniem psychiatry w dłoni, walcząc z pokusą, by zajrzeć do kartki. Nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że jestem obserwowany, że w tym budynku są ludzie, którzy czytają w moich myślach. Dowódcą był rosły mężczyzna w mundurze, z mozaiką odznaczeń na piersi. Spojrzał znad pliku papierów i machnął od niechcenia ręką, bym wszedł. Podałem mu kartkę od psychiatry. Rzucił na nią okiem i ukazał wszystkie zęby w uśmiechu.- Uff, dzięki Bogu - rzekł. - Zaoszczędziłeś mi kilku dni pracy. - Bez słowa wyjaśnienia podarł leżące przed nim formularze i wrzucił je do kosza. Promieniował zadowoleniem. - Cieszę się, że się nie nadajesz, Fogg. Mieliśmy zamiar wszcząć w twojej sprawie dochodzenie, ale skoro się nie kwalifikujesz, nie ma potrzeby.- Dochodzenie?- No a te organizacje, do których należałeś? - rzekł niemal wesoło. - Nie możemy brać do wojska różowych wywrotowców i agitatorów, to chyba jasne? Niedobrze by było dla naszego morale.Nie pamiętam dokładnie dalszego ciągu wydarzeń, ale wkrótce potem znalazłem się na sali wraz z innymi nieprzystosowanymi i odrzuconymi. Było nas kilkunastu i nigdy w życiu nie widziałem żałośniejszej gromady ludzi. W kącie siedział chłopak z potwornymi krostami na twarzy i plecach; dygotał i mówił do siebie. Inny miał uschniętą rękę. Trzeci, ważący przynajmniej ze sto trzydzieści kilo gramów, stał oparty o ścianę i naśladował ustami odgłos pierdzenia, śmiejąc się za każdym razem jak niesforny siedmiolatek. Wszystko półgłówki, ofiary losu, młodzi mężczyźni, których nikt nie chciał. Byłem już wtedy półprzytomny ze zmęczenia i nie odzywałem się do nikogo. Opadłem na krzesło przy drzwiach i zamknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero wtedy, gdy szarpnął mnie za ramię oficer, mówiąc, żebym się obudził. Idź do domu. rzekł, koniec balu.Przeszedłem jezdnię skąpaną w przedwieczornym słońcu. Zimmer czekał na mnie w barze, jak obiecał.Odtąd szybko przybierałem na wadze. O ile pamiętam, w ciągu następnych dziesięciu dni przybyło mi osiem, dziewięć kilogramów, a pod koniec miesiąca zacząłem już przypominać osobę, którą niegdyś byłem. Zimmer sumiennie mnie karmił, zapełniając lodówkę wszelką żywnością, a kiedy wzmocniłem się już na tyle, by wychodzić o własnych siłach, zabierał mnie co wieczór do pobliskiego baru, ciemnego, cichego, mało uczęszczanego lokalu, gdzie piliśmy piwo i oglądaliśmy mecze w telewizji. Na ekranie trawa była zawsze niebieska, pomarańczowe kije rozmazane, a gracze wyglądali jak pajacyki, ale przyjemnie było siedzieć między ciasnymi przepierzeniami i rozmawiać bez końca o przyszłości. W życiu tak moim, jak i Zimmera był to błogi, niezmącony czas: krótka chwila wytchnienia przed wyruszeniem w dalszą drogę.To właśnie podczas tych wieczorów dowiedziałem się co nieco o Kitty Wu. Zimmer uważał ją za osobę nadzwyczajną i trudno było nie usłyszeć nuty podziwu w jego głosie, gdy o niej mówił. Pewnego razu posunął się nawet do tego, że powiedział, iż gdyby nie był już zakochany w kimś innym, straciłby dla niej głowę. Jest tak bliska ideału, rzekł, jak żadna dziewczyna, którą zna. Odstrę-czało go jedynie to, że podobał się jej taki ponurak jak ja.- Wątpię, bym się jej podobał - odparłem. - Ma dobre serce, to wszystko. Było jej

Page 43: Auster Paul - Księżycowy Pałac

mnie szkoda i dlatego się mną zainteresowała. Tak samo jak ludzie litują się nad zbłąkanymi psami.- Spotykałem się z nią codziennie, M. S. Codziennie przez blisko trzy tygodnie. Ciągle o tobie nadawała.— Bzdura.- Wiem, co mówię. Ta dziewczyna kocha się w tobie na zabój.- To dlaczego już do mnie nie przychodzi?- Nie ma czasu. Zaczęły się zajęcia u Miliarda, w dodatku pracuje na pół etatu.- Nie wiedziałem.- Jasne, że nie. Ty nic nie wiesz. Wylegujesz się w łóżku całymi dniami, wstajesz tylko do lodówki, czytasz moje książki jedna za drugą. Raz na jakiś czas pozmywasz. Skąd miałbyś cokolwiek wiedzieć?— Wracam do sił, za kilka dni będę już w formie.- Fizycznej tak, ale twój umysł ma jeszcze wiele do nadrobienia.- Jak to?— Tak to. Poskrob trochę pod powierzchnią, M. S. Zdaj się na wyobraźnię.- A właśnie doszedłem do wniosku, że za często to dotąd robiłem. Teraz będę trzeźwiej patrzył na świat. Bardziej przyziemnie.- Na siebie tak, ale nie na innych, bo tak się nie da. Jak myślisz, dlaczego Kitty się usunęła? Dlaczego już do ciebie nie przychodzi?- Nie ma czasu, sam to powiedziałeś.- To tylko część prawdy.- Oj, coś się plączesz, David.- Nie, próbuję ci tylko pokazać, że rzecz ma się inaczej, niż myślisz.- No dobrze, to jaka jest cała prawda?- Brak czasu i powściągliwość.- Powściągliwość? O nie, to ostatnie słowo, jakie przyszłoby mi do głowy w związku z Kitty. Kitty to chyba najbardziej otwarta i spontaniczna osoba, jaką w życiu spotkałem.- To prawda, ale pod spodem jest subtelność i delikatne uczucia.- Pocałowała mnie pierwszego dnia, gdy się poznaliśmy, wiesz o tym? Wychodziłem już, a ona zastąpiła mi drogę przy drzwiach, rzuciła mi się na szyję i cmoknęła prosto w usta. To jest powściągliwość, to jest subtelność?- Przyjemnie było?- Prawdę mówiąc, nadzwyczajnie. Jeden z najwspanialszych pocałunków, jakich miałem przyjemność zakosztować.- No widzisz. To tylko dowodzi, że mam rację.- Niczego nie dowodzi. To po prostu odruch, zachowanie pod wpływem chwili.- Nieprawda, Kitty dobrze wiedziała, co robi. Fakt, jest osobą, która kieruje się odruchami, ale jej odruchy to forma wiedzy.- Okropnie się mądrzysz, David.— Postaw się w jej sytuacji. Zakochuje się w tobie, całuje cię w usta, rzuca wszystko i lata po mieście, żeby cię odnaleźć. A ty co dla niej zrobiłeś? Nic. Ani dudu. I wiesz co? Kitty się z tym godzi i to właśnie wyróżnia ją spośród innych ludzi. No, zastanów się tylko, M. S. Ratuje ci życie, ale ty nic nie jesteś jej winien. Ona nie oczekuje od ciebie wdzięczności. Nie oczekuje nawet przyjaźni. Być może pragnie jednego i drugiego, ale nigdy nie będzie prosić. Zbytnio szanuje innych, by zmuszać ich do czegoś wbrew ich woli. Jest otwarta i spontaniczna, ale jednocześnie wolałaby umrzeć, niż się tobie narzucać. To właśnie jest subtelność, to jest powściągliwość. Posunęła się bardzo daleko i teraz już nie ma wyboru, tylko czekać.- Co chcesz przez to powiedzieć?

Page 44: Auster Paul - Księżycowy Pałac

— Że piłka jest na twojej połowie boiska. Teraz twój ruch.Kitty powiedziała podobno Zimmerowi, że jej ojciec był generałem Kuomintangu w przedrewolucyjnych Chinach. W latach trzydziestych piastował urząd burmistrza czy też komendanta wojskowego Pekinu. Choć należał do zauszników Czang Kaj-szeka, uratował życie Czou En-lajowi, wyprowadzając go bezpiecznie z miasta po tym, gdy Kaj-szek zastawił pułapkę pod pretekstem spotkania między Kuomintangiem a komunistami. Poza tym generał służył jednak wiernie sprawie nacjonalistów i po rewolucji uciekł na Tajwan wraz z innymi zwolennikami Kaj-szeka. Ognisko domowe generała Wu było duże, składało się bowiem z oficjalnej żony, dwóch konkubin, pięciorga czy sześciorga dzieci i licznej służby. Kitty urodziła się jako córka drugiej konkubiny w lutym 1950 roku, a niespełna półtora roku później, gdy generał został mianowany ambasadorem w Japonii, rodzina przeniosła się do Tokio. Był to bez wątpienia sprytny ruch ze strony Kaj-szeka: uhonorować krnąbrnego współpracownika ważnym urzędem, a jednocześnie usunąć go z ośrodka władzy w Tajpej. Generał Wu dobiegał wówczas siedemdziesiątki i jego dni jako wpływowego polityka należały do przeszłości.Dzieciństwo Kitty spędziła więc w Tokio, posyłana do amerykańskich szkół, co tłumaczyło jej nienaganną angielszczyznę. Korzystała z wszelkich przywilejów statusu: lekcje baletu, Boże Narodzenie na amerykańską modłę, samochody z szoferami. Mimo wszystko było to samotne dzieciństwo. Młodsza o dziesięć lat od ostatniej siostry przyrodniej i aż o okrągłe trzydzieści od jednego z braci - bankiera zamieszkałego w Szwajcarii - czuła się jedynaczką. Co gorsza, pozycja drugiej konkubiny stawiała jej matkę w rodzinnej hierarchii niewiele wyżej od służącej. Sześćdziesięcioczte roletnia żona i pięćdziesięciodwuletnia pierwsza konkubina były zazdrosne o młodą i ładną kobietę i robiły wszystko, by osłabić jej wpływy w domu. Przypomniało to trochę życie na cesarskim dworze w dawnych Chinach, powiedziała Kitty Zimmerowi, wśród rywalizujących ze sobą koterii, intryg, zakulisowych spisków i fałszywych uśmiechów. Generał rzadko się pokazywał. Gdy nie pochłaniały go obowiązki dyplomaty, zabiegał o względy kobiet lekkich obyczajów. Tokio było wtedy miastem obfitującym w pokusy, więc okazji do przygód miłosnych nie brakowało. W końcu generał wziął sobie utrzymankę, uwił jej gniazdko w modnym apartamencie i zaczął uszczęśliwiać podarunkami: bulił bez sprzeciwu za stroje i biżuterię, wreszcie kupił samochód sportowy. Jednak na dłuższą metę to nie wystarczyło i nawet kosztowna i bolesna terapia mająca na celu zachowanie potencji nie odwróciła naturalnego biegu spraw. Serce się kochance odmieniło i pewnego wieczora, gdy generał przyszedł bez zapowiedzi, ujrzał ją w ramionach młodszego mężczyzny. Wywiązała się karczemna awantura: piski, wrzaski, drapanie paznokciami, rozdarta, skrwawiona koszula. Prysła ostatnia ułuda niemądrego starca. Generał wrócił do domu, powiesił poszarpaną koszulę na środku pokoju i doczepił do niej kartkę z datą wydarzenia: 14 października 1959 roku. Do śmierci rozkoszował się widokiem tego pomnika własnej zdeptanej próżności.Niedługo potem umarła matka Kitty, ale Zimmer niewiele potrafił powiedzieć o przyczynie czy okolicznościach. Generał miał już wtedy ponad osiemdziesiąt lat i zapadł na zdrowiu, ale w ostatnim przypływie troski o los swej najmłodszej córki wysłał ją do szkoły z internatem w Ameryce. Kitty miała ledwie czternaście lat, gdy przybyła do Massachusetts, by uczyć się w Akademii Fieldinga. Biorąc pod uwagę jej pochodzenie, szybko się przystosowała i znalazła sobie miejsce w nowym kraju. Grała w przedstawieniach i tańczyła, zawiązywała przyjaźnie, do nauki przykładała się dostatecznie pilnie, by otrzymywać przyzwoite oceny. W czwartej klasie wiedziała już, że nie wróci do Japonii. Ani na Tajwan, ani donikąd. Jej ojczyzną była teraz Ameryka. Zawiadując roztropnie niewielkim spadkiem otrzymanym po śmierci

Page 45: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ojca, przeniosła się do Nowego Jorku i pokryła czesne u Juilliarda. Gdy się poznaliśmy, mieszkała w mieście już ponad rok i właśnie rozpoczynała trzeci semestr w konserwatorium.- Brzmi znajomo, nie? - zapytał Zimmer.- Znajomo? To jedna z najbardziej egzotycznych historii, jakie słyszałem.— Jedynie z pozoru. Zdrap trochę azjatyckiego kolorytu, a zobaczysz historię życia kogoś, kogo obaj znamy. Tu i ówdzie są drobne różnice, jasna sprawa.- Aha, więc, o to ci chodzi. Sieroty zagubione w wielkim świecie, tak?- Właśnie.Zastanawiałem się chwilę nad tym, co powiedział Zimmer.— Rzeczywiście, są pewne podobieństwa — odezwałem się wreszcie. — Myślisz, że to wszystko prawda?— Nie mam pojęcia. Ale sądząc po tym, co do tej pory widziałem, byłbym szczerze zdumiony, gdyby kłamała.Upiłem piwa i pokiwałem głową. Znacznie później, gdy poznałem Kitty lepiej, przekonałem się, że ona nigdy nie kłamie.Im dłużej mieszkałem u Zimmera, tym bardziej nieswojo ,się czułem. Bez skargi pokrywał wszystkie koszty mej rekonwalescencji, ale wiedziałem, że nie jest w tak doskonałej sytuacji finansowej, by robić to bez końca. Pomagała mu trochę rodzina z New Jersey, ale na ogół sam musiał się o siebie troszczyć. Około dwudziestego września zaczynał studia podyplomowe na Columbii w zakresie komparatystyki literackiej. Uczelnia pozyskała go dzięki stypendium, które obejmowało bezpłatną naukę plus dwa tysiące dolarów, i choć w tamtych czasach była to niezła sumka, starczyłaby co najwyżej na przeżycie roku. Mimo to Zimmer opiekował się mną, bez żalu podbierając pieniądze ze skąpych zasobów. Choć był wielkoduszny, zdawałem sobie sprawę, że to coś więcej niż czysty altruizm. Wspominając nasze wspólne przemieszkiwanie w akademiku na pierwszym roku, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że był wtedy mną trochę onieśmielony, przytłoczony - by tak rzec -namiętnością moich szaleństw. Teraz, gdy znalazłem się pod wozem, uznał to być może za szansę, by być górą, wyrównać szale naszej przyjaźni. Wątpię, by sobie to uświadamiał, ale w jego głosie zaczął pobrzmiewać ton wyższości i trudno było nie zauważyć, że droczenie się ze mną sprawia mu przyjemność. Znosiłem to jednak dzielnie i bez obrazy. Na tyle straciłem szacunek dla samego siebie, że w skrytości ducha cieszyłem się z dokuczliwości Zimmera, traktując ją jako formę pokuty, jako w pełni zasłużoną karę za grzechy.Zimmer był niewysokim, żylastym chłopakiem o czarnych kędzierzawych włosach i sztywnej, wyprostowanej postawie. Nosił okulary w drucianych oprawkach, tak popularne wśród ówczesnych studentów, i właśnie stawiał pierwsze kroki jako brodacz, przez co wyglądał trochę jak młody rabin. Ze wszystkich moich kolegów z Columbii był najbystrzejszy i najsumienniej się uczył i'niewątpliwie miał wszelkie zadatki na wybitnego uczonego. Łączyła nas miłość do tajemniczych i zapomnianych książek (Kasandra Liko-frona, dialogi filozoficzne Giordana Bruna, dzienniki Josepha Jou-berta, by wymienić tylko kilka wspólnie odkrytych), ale gdy ja pochłaniałem te dzieła z zapałem i na chybił trafił, podejście Zimmera cechowała systematyczność i gruntowność lektury, przenikliwość w stopniu, który zawsze mnie zdumiewał. A jednak nie odczuwał on szczególnej dumy ze swego talentu krytycznoliterackiego, uznając go za rzecz drugorzędną. Głównym zajęciem Zimmera było bowiem pisanie poezji, na czym spędzał długie, mozolne godziny, biedząc się nad każdym słowem, jak gdyby stawką był los całego świata - co, oczywiście, jest jedyną sensowną postawą w wypadku poety. Pod wieloma względami wiersze Zimmera przypominały jego ciało: zbite, sprężyste, skrępowane. Myśli splatał tak gęsto, że niekiedy trudno

Page 46: Auster Paul - Księżycowy Pałac

się było w nich połapać. Mimo to podziwiałem osobliwości jego poezji oraz chropawość języka. Zawierzał moim ocenom, bo ilekroć chciał znać moje zdanie, wypowiadałem się szczerze: zachęcałem go, ale też nie owijałem w bawełnę, gdy coś brzmiało źle. Sam nie miałem ambicji literackich i to chyba ułatwiało sprawę. Gdy krytykowałem, Zimmer wiedział, że nie kieruje mną cicha rywalizacja między nami.Od dwóch czy trzech lat kochał dziewczynę nazwiskiem Anna Bloom albo Blume - nigdy nie byłem pewien pisowni. Wychowali się na jednej ulicy na przedmieściach New Jersey i chodziła ona do klasy z jego siostrą, co oznaczało, że jest młodsza o kilka lat. Spotkałem ją raz czy dwa - drobna, ciemnowłosa istota o ładnej buzi i rogatym temperamencie, zbyt żywiołowa -jak mi się zdawało - dla rozmiłowanego w książkach Zimmera. Latem znienacka wyjechała do brata imieniem William, który pracował za granicą jako dziennikarz, i odtąd nie dała znaku życia - Zimmer nie dostał ani jednego listu, pocztówki, nic. Z upływem tygodni cisza na łączach coraz bardziej go przygnębiała. Każdy dzień rozpoczynał od rytualnego zejścia do skrzynki na listy, a gdy wybywał z domu albo wracał, też przychodziła chwila na obsesyjne otwarcie i zamknięcie małej klapki. Robił to bez względu na porę, nawet o drugiej czy trzeciej w nocy, gdy listonosze dawno spali, bo nie potrafił oprzeć się pokusie. Ilekroć wracaliśmy podchmieleni piwem z White Horse Tavern, oglądałem rozczulające przedstawienie, jak to mój przyjaciel szpera po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyka i otwiera skrzynkę, chcąc wyjąć pocztę, której nie ma i której nigdy nie będzie. Być może dlatego właśnie Zimmer tak długo trzymał mnie u siebie. Miał przynajmniej z kim porozmawiać i mógł oderwać się na chwilę od swych zmartwień — w mej osobie znalazł osobliwą, nieoczekiwaną ulgę.Mimo to drenowałem mu kieszeń i im dłużej nic nie mówił, tym gorzej się czułem. Zamierzałem poszukać pracy (jakiejkolwiek, byle czego), gdy tylko odzyskam siły, i zwrócić mu pieniądze, które na mnie wydał. To nie załatwiało jednak problemu mieszkania, ale przynajmniej nakłoniłem Zimmera, by pozwolił mi spać na podłodze, a sam korzystał z własnego łóżka. Parę dni po zamianie pokojów zaczął studia podyplomowe. Pewnego wieczora w pierwszym tygodniu wrócił do domu z grubym plikiem papierów i oznajmił ponuro, że jego koleżanka z romanistyki podjęła się wykonania ekspresowego tłumaczenia, na co jednak nie ma czasu. Zimmer zapytał ją, czy nie odstąpiłaby mu roboty, a ona chętnie się zgodziła. W ten sposób tekst znalazł się u nas - mniej więcej stustronicowy, przeraźliwie nudny referat o reorganizacji konsulatu francuskiego w Nowym Jorku. Gdy tylko Zimmer zaczai o tym mówić, pojąłem, że nadarzyła się sposobność, bym na coś się przydał. Powiedziałem, że francuski znam nie gorzej od niego, a ponieważ nie mam teraz za wiele na głowie, to niech da mi tekst i ja go przełożę. Odmówił, ale spodziewałem się tego, więc namawiałem go dalej i wreszcie przełamałem jego opory. Chcę wyrównać nasze rachunki, rzekłem, a to będzie najszybszy i najpraktyczniejszy sposób. Oddam ci zarobione w ten sposób pieniądze, dwieście czy trzysta dolarów, i będziemy kwita. Ten argument ostatecznie przekonał Zimmera. Uwielbiał grać rolę męczennika, ale gdy zdał sobie sprawę, że bardzo mi zależy, ustąpił.- Słuchaj - rzekł - jeśli to aż takie ważne, to podzielmy się pieniędzmi.- Nie - odparłem. - Ciągle nie rozumiesz. Ty bierzesz wszystko, co do grosza. Inaczej to nie ma sensu.Stanęło na moim i po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułem, że znów mam cel w życiu. Zimmer wcześnie wychodził na zajęcia i do wieczora zostawiał mnie samemu sobie, mogłem więc pracować bez przeszkód przy jego biurku. Tekst był obrzydliwy - typowy biurokratyczny bełkot - ale im oporniej mi szło, z tym większym uporem brnąłem dalej, cyzelując zawiłe, nieporadne zdania tak długo, aż zaczął przeświecać przez nie sens. Zachętą był właśnie mozół. Gdyby przekład szedł łatwo, nie miałbym

Page 47: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wrażenia, że odpokutowuję za grzechy. W pewnym sensie więc o wartości przedsięwzięcia stanowiła jego daremność. Czułem się jak ktoś, kogo skazano na ciężkie roboty w kamieniołomach. Moją rolą było kruszyć młotem głazy na mniejsze, a te na jeszcze mniejsze. Taka praca nie ma żadnego sensu. W istocie jednak nie interesował mnie rezultat. Celem był wysiłek, przystąpiłem więc do zadania z determinacją wzorowego więźnia.W pogodne dni wychodziłem niekiedy na krótkie spacery po okolicy, by się przewietrzyć. Był już październik, najpiękniejszy miesiąc w Nowym Jorku, i z przyjemnością obserwowałem światłość wczesnej jesieni, przypatrując się, jak ukośne smugi żółci na ceglanych budynkach nabierają nowej przejrzystości. Lato minęło, ale do zimy wciąż było daleko, rozkoszowałem się więc równowagą między ciepłem a chłodem. Gdziekolwiek zaszedłem, rozprawiano o Metsach. Była to jedna z tych rzadkich chwil jednomyślności, kiedy wszyscy pochłonięci są tym samym. Ludzie chodzili po ulicach z radiami tranzystorowymi nastawionymi na transmisję meczu, przed witrynami sklepów z gospodarstwem domowym zbierały się tłumy, by oglądać grę na ekranach cichych telewizorów, z barów na rogach ulic, z okien mieszkań, z niewidzialnych dachów dobiegały znienacka owacje. Najpierw Atlanta w play-off, potem Baltimore w finałach. Z ośmiu październikowych meczów Metsi przerżnęli tylko jeden, a gdy wielka przygoda dobiegła końca, Nowy Jork znów przeżył huczną defiladę, która przebiła nawet święto na cześć kosmonautów sprzed dwu miesięcy. Tego dnia na ulice spadło ponad pięćset ton papieru - rekord jak dotąd nie pobity.Weszło mi w krew jadanie lunchu na Abingdon Sąuare, to jest w małym parku niecałe dwa przystanki od mieszkania Zimmera. Był tam skromny plac zabaw dla dzieci. Lubiłem kontrast między skamieniałym językiem tłumaczonego referatu a wściekłą, maniakalną żywiołowością piszczących i biegających dokoła malców. Przekonałem się, że to pomaga mi się skupić, i kilkakrotnie wziąłem nawet tekst ze sobą i pracowałem pośród tej piekielnej wrzawy. Pewnego popołudnia, w środku miesiąca, spotkałem wreszcie Kitty Wu. Przedzierałem się właśnie z trudem przez jeden z mętnych akapitów, więc zauważyłem ją dopiero, gdy usiadła na ławce obok mnie. To było pierwsze spotkanie po kazaniu Zimmera w barze, tak nieoczekiwane, że dałem się przyłapać z opuszczoną gardą. Przez ostatnich kilka tygodni układałem sobie w głowie błyskotliwe zdania, które powiem, gdy znów zobaczę Kitty, ale teraz, kiedy wreszcie siedziała obok mnie rzeczywista, ledwo coś bąknąłem.— Dzień dobry, panie pisarzu — odezwała się. - Cieszę się, że jesteś znowu w formie.Tym razem miała na nosie okulary przeciwsłoneczne, a wargi pociągnęła jasnoczerwoną szminką. Ponieważ oczy ukryła za ciemnymi szkłami, wpatrywałem się w jej usta.— Ja nic nie piszę - odparłem. — To tłumaczenie. Zarabiam tak na życie.- Wiem. Wpadłam wczoraj na Davida i mówił mi o tym.W miarę rozmowy odprężałem się coraz bardziej. Kitty miała naturalny dar przerzucania mostów i nietrudno było dostroić się do niej, poczuć się przyjemnie w jej obecności. Jak to dawno temu powiedział wuj Yictofr, rozmowa to jak podawanie piłki między graczami. Dobry zawodnik rzuca prosto do was, tak że nie da się nie złapać; kiedy role się odwracają, on z kolei chwyta wszystko, co leci w jego kierunku, nawet najbardziej zbłąkane i spartaczone podania/jTaka właśnie była Kitty. Plasowała piłkę w moją rękawicę, a kiedyodrzucałem, wyłapywała ją bezbłędnie, choćby ta zmierzała panu Bogu w okno: podskakiwała, by ściągnąć lecącą wysoko, rzucała się do przodu, by spadającą zgarniać tuż nad ziemią, wykonywała robinsonady na prawo i lewo. Mało tego, miała taki talent, iż wydawało mi się, że umyślnie rzucam nieporadnie, jak gdyby moim jedynym celem było uatrakcyjnić grę. Sprawiała, że

Page 48: Auster Paul - Księżycowy Pałac

czułem się lepszym zawodnikiem, niż byłem w istocie, i tak rosła moja ufność we własne siły, dzięki czemu sprawiałem się lepiej i w efekcie łatwiej jej było chwytać. Innymi słowy, zacząłem wreszcie mówić do Kitty, nie do siebie, a przyjemności z tego płynącej nie dorównywało nic, czego ostatnimi laty zakosztowałem.Kiedy tak rozmawialiśmy w październikowym słońcu, zacząłem się zastanawiać nad sposobami przedłużenia spotkania. Byłem podekscytowany i uszczęśliwony, chciałem, by ta chwila trwała i trwała, ale ponieważ Kitty miała ze sobą dużą torbę na ramię, z której wystawał ekwipunek tancerki - rękaw kostiumu, bluza, róg ręcznika - obawiałem się, że zaraz wstanie z ławki i pobiegnie na zajęcia. Powietrze tchnęło lekkim chłodem i po dwudziestu minutach rozmowy zauważyłem, że Kitty zadrżała nieznacznie. Zebrawszy się na odwagę, powiedziałem, że trochę się oziębiło, więc może poszlibyśmy do Zimmera, to zrobię kawy. Cud! - skinęła głową i odrzekła, że to dobry pomysł.Zabrałem się do parzenia. Zamiast czekać na mnie w pokoju, Kitty usiadła na łóżku w sypialni, żebyśmy mogli rozmawiać przez otwarte drzwi. Znalazłszy się pod dachem, oboje przycichliśmy, straciliśmy pewność siebie, jak gdybyśmy zaczęli ważyć słowa. Zapanowała napięta atmosfera wyczekiwania i byłem rad, że robię kawę, bo czynności maskowały moje skrępowanie. Coś miało się wydarzyć, ale bałem się o tym myśleć, sądząc, że jeżeli pofolguję nadziejom, wszystko pryśnie, nim się spełni. Nagle Kitty umilkła i przez dwadzieścia, trzydzieści sekund siedziała bez słowa. Krzątałem się dalej po kuchni: otwierałem i zamykałem lodówkę, wyjmowałem filiżanki i łyżeczki, wlewałem mleko do dzbanuszka i tak dalej. Na chwilę stanąłem odwrócony do Kitty plecami i nim się spostrzegłem, wstała z łóżka i weszła do kuchni. Bez słowa podeszła do mnie, objęła mnie od tyłu w pasie i przytuliła się.— Kto to? — zapytałem, jak gdybym nie wiedział.- Smocza Dama - odparła. - Chce cię dopaść.Ująłem jej dłonie, usiłując zapanować nad drżeniem, bo poczułem gładkość jej skóry.- Chyba już mnie dopadła - odparłem.Minęła chwila, po czym Kitty objęła mnie mocniej.- Lubisz mnie choć trochę? - zapytała.- Bardziej niż trochę, wiesz przecież. O wiele bardziej.- Nie wiem. Za długo już czekam, by coś wiedzieć.Cała scena miała znamiona fantasmagorii. Nie wątpiłem, że rozgrywa się naprawdę, ale jednocześnie przewyższała rzeczywistość, bo w znacznie większej mierze spełniała moje marzenia niż wszystko, co dotąd spotkało mnie w życiu. Choć me pragnienia były silne, w istocie przemożne, tylko dzięki Kitty znalazły wyraz. O wszystkim przesądził jej odzew, jej subtelne podniety i świadome gesty, brak wahania. Kitty nie obawiała się siebie i żyła we własnym ciele bez żenady i rozterek. Być może brało się to stąd, że była tancerką, choć prawdopodobnie sprawy miały się na odwrót. Ponieważ własne ciało sprawiało jej przyjemność, umiłowała taniec.Kochaliśmy się kilka godzin w gasnącym świetle dnia, sami w mieszkaniu Zimmera. Bez wątpienia było to jedno z najbardziej pamiętnych doświadczeń w moim życiu i wierzę, że w ostatecznym rozrachunku mnie odmieniło. Mam na myśli nie tylko seks i per-mutacje pragnień, lecz dramatyczne pęknięcie głęboko w mym wnętrzu, trzęsienie ziemi w samym jądrze mej samotności. Na tyle przywykłem do bycia samemu, że nie sądziłem, iż coś takiego może mi się przydarzyć. Z rezygnacją wiodłem takie, a nie inne życie i oto raptem, z całkiem niezrozumiałych powodów, ta piękna Chinka ukazała mi się jak anioł z innego świata. Niepodobna było się w niej nie zakochać, niepodobna było nie zachłysnąć się z zachwytu, że istnieje.Odtąd dni miałem bardziej wypełnione. Rano i po południu pracowałem nad przekładem, wieczorem zaś spotykałem się z Kitty, zwykle w okolicach Columbii i

Page 49: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Juilliarda. Był jeden szkopuł, a mianowicie to, że nie mieliśmy wielu okazji do bycia sam na sam. Kitty mieszkała w akademiku, gdzie dzieliła pokój z koleżanką, a u Zimmera nie było drzwi między pomieszczeniami. Ale nawet gdyby były, do głowy by mi nie przyszło zabierać do niego Kitty. Zimmer przeżywał troski sercowe i byłoby czymś nieludzkim wystawiać go na odgłosy naszej miłości, zmuszać do słuchania przez ścianę westchnień i jęków. Raz czy dwa koleżanka z akademika wyszła wieczorem i wtedy korzystaliśmy z jej nieobecności, zawłaszczając wąskie łóżko Kitty. Kilka innych schadzek mieliśmy w pustych mieszkaniach. To Kitty troszczyła się o szczegóły, kontaktowała z przyjaciółmi i przyjaciółmi przyjaciół, prosząc o obdarowanie nas sypialnią na kilka godzin. Było to nieco przygnębiające, choć jednocześnie przydawało dreszczyku emocji i niepewności naszemu namiętnemu związkowi. Czasem grubo ryzykowaliśmy, popełnialiśmy zuchwalstwa, które dziś wydają mi się niebywałe i które mogły się dla nas zakończyć co najmniej publicznym upokorzeniem. Pewnego razu, na przykład, zatrzymaliśmy windę między piętrami i gdy wściekli lokatorzy budynku wrzeszczeli i tłukli pięściami w drzwi z powodu przestoju, ja ściągnąłem z Kitty dżinsy i majtki i przywiodłem ją do orgazmu językiem. Innym razem, zamknąwszy się na klucz, zrobiliśmy to na podłodze w łazience podczas przyjęcia, nie zważając na długą kolejkę gości do ubikacji. To był erotyczny mistycyzm, tajemna religia ograniczona do dwojga wyznawców. Na pierwszym etapie naszego związku wystarczyło, byśmy na siebie spojrzeli, i natychmiast ogarniało nas podniecenie. Gdy tylko Kitty się zbliżyła, od razu myślałem o seksie. Ręce same garnęły się do niej, a im lepiej poznawałem jej ciało, tym bardziej pragnąłem go dotykać. Pewnego razu posunęliśmy się nawet do tego, że kochaliśmy się po jednej z prób tańca, gdy wszyscy już wyszli z przebieralni. W następnym miesiącu Kitty miała występować w przedstawieniu, więc gdy tylko mogłem, przychodziłem na wieczorne próby. Obserwowanie tań- czącej Kitty było niemal tak przyjemne jak trzymanie jej w objęciach, w delirycznym skupieniu więc podążałem oczami za jej ciałem poruszającym się na scenie. Uwielbiałem to, ale jednocześnie nic nie pojmowałem. Taniec był mi całkowicie obcy, wymykał się słowom i nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w milczeniu i zatracać się w widowisku czystego ruchu. , Przekład skończyłem w ostatnich dniach października. Niedługo potem Zimmer odebrał pieniądze od koleżanki i tego samego wieczora poszliśmy we troje na kolację do „Księżycowego Pałacu". To ja wybrałem tę restaurację, ale raczej z powodów natury symbolicznej niż ze względu na dobrą kuchnię, choć zjedliśmy smacznie, ponieważ Kitty władała mandaryńskim i zamówiła u kelnerów potrawy, których nie włączono do menu. Tego wieczora .Zimmer był w dobrym nastroju, ględził o Trockim i Mao, o teorii permanentnej rewolucji i pamiętam, że w pewnej chwili Kitty oparła głowę na moim ramieniu, z pięknym, rozmarzonym uśmiechem na twarzy, i oboje osunęliśmy się na poduszki i słuchali kiwając głowami, jak David nudzi bez przerwy, jak rozwodzi się nad dylematami ludzkiej egzystencji. Była to chwila najpełniejszej rozkoszy, zaskakującej radości i równowagi duchowej, jak gdyby przyjaciele zebrali się w restauracji, by świętować mój powrót do krainy żywych. Kiedy zabrano naczynia, otworzyliśmy ciastka z wróżbami i z drwiącą powagą zadumaliśmy się nad przesłaniami trzech przepowiedni. Osobliwe, ale pamiętam moją, jak gdybym wciąż trzymał karteczkę w dłoni: „Słońce to przeszłość, teraźniejszość - Ziemia, przyszłością - Księżyc". Na owo zagadkowe zdanie natknąłem się w swym życiu potem jeszcze raz, co z perspektywy czasu może sprawiać wrażenie, że mój losowy wybór w „Księżycowym Pałacu" brzemienny był w dziwną, proroczą prawdę. Nie zastanawiając się wiele, wsunąłem karteczkę do portfela, w którym nosiłem ją przez następnych dziewięć miesięcy, trwając przy wróżbie, choć dawno o niej

Page 50: Auster Paul - Księżycowy Pałac

zapomniałem.Nazajutrz rano zacząłem szukać pracy, bez powodzenia jednak. Następny dzień też nic nie przyniósł. Doszedłszy do wniosku, że czytanie ogłoszeń w gazetach do niczego nie prowadzi, postanowiłem spróbować szczęścia w pośredniaku studenckim na Columbii. Jako absolwent uczelni miałem prawo skorzystać z tej sposobności, a ponieważ nie trzeba było im płacić za znalezienie pracy, tym sensowniejsze wydawało się zacząć właśnie tam. Nie minęło dziesięć minut od mego wejścia do Dodge Hali, gdy ujrzałem odpowiedź na wszystkie moje problemy: wystukana na maszynie, widniała na karcie katalogowej przypiętej w dolnym lewym rogu tablicy ogłoszeniowej. Anons brzmiał następująco: „Starszy pan na wózku inwalidzkim poszukuje młodego mężczyzny do towarzystwa. Codzienne spacery, lekka praca kancelaryjna. Płaca 50 $ za tydzień plus pokój i wikt". Ostatnie zdanie przypieczętowało sprawę. Nie dość, że wreszcie zacznę zarabiać na siebie, to jeszcze będę mógł wyprowadzić się od Zimmera. Mało tego, przeniósłbym się na róg West End Avenue i Osiemdziesiątej Czwartej, a więc mieszkałbym znacznie bliżej Kitty. Idealnie. O samej pracy niewiele ciekawego dałoby się napisać w liście do domu, ale przecież nie miałem domu i dokąd pisać.Natychmiast zadzwoniłem, by umówić się na rozmowę, obawiając się, że ktoś mógłby mnie ubiec. Nie minęły dwie godziny, gdy zasiadłem przed obliczem mego potencjalnego pryncypała w jego domu, a o ósmej tego samego wieczora zadzwonił on do Zimmera, by mi powiedzieć, że zostałem przyjęty. Mówił tak, jak gdyby z oporami podjął korzystną dla mnie decyzję, jak gdyby wybrał mnie spośród co najmniej kilku wartościowych kandydatów. Na dłuższą metę nic by to pewnie nie zmieniło, choć być może gdybym wiedział wtedy, że kłamie, miałbym odrobinę większe pojęcie, w co się pakuję. Albowiem prawda była taka, że jako jedyny starałem się o tę pracę.

Rozdział 4

Gdy pierwszy raz ujrzałem Thomasa Pony'ego, wydał mi się najwątlejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Szkielet powleczony skórą, siedział na wózku inwalidzkim, okryty kraciastym pledem, przekrzywiony na bok jak ptaszek z przetrąconym kręgosłupem. Miał osiemdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na sto albo i więcej, jeśli to w ogóle możliwe - wiek nie do porachowania. Wszystko w nim było odgrodzone, odległe, sfinksowe w swej nieodgadnioności. Dwie zniekształcone, pokryte plamami wątrobia-nymi ręce ściskały podłokietniki wózka, od czasu do czasu trzepotały w powietrzu i była to jedyna oznaka świadomego życia. Z Ponym nie porozumiewało się nawet wzrokiem, albowiem był niewidomy - lub udawał, że jest - a w dniu, gdy przyszedłem do niego na rozmowę o pracy, miał na oczach łatki z czarnego sukna. Kiedy patrzę dziś na ten początek, wydaje mi się stosowne, że przypadł on na pierwszego listopada. Pierwszy listopada, czyli dzień zmarłych, dzień, w którym wspomina się nieznanych świętych i męczenników.Drzwi do mieszkania otworzyła kobieta - zaniedbana osoba słusznej postury, w nieokreślonym wieku, ubrana w rozdętą podomkę w deseń różowych i zielonych kwiatów. Gdy już się upewniła, że jestem panem Foggiem, który umówił się telefonicznie na spotkanie o pierwszej, wyciągnęła do mnie rękę i przedstawiła się jako Rita Hume, pielęgniarka i gospodyni pana Pony'ego od dziewięciu lat. Jednocześnie zmierzyła mnie badawczym wzrokiem, przypatru iar się Z CieKawos^ł »•«"—J -D < j .,,.,, e«> orzez biuro matrymonialne. W jej spojrzeniu było jednak cos szczerego i sympatycznego, więc nie poczułem urazy. Trudno byłoby nie polubić pani Hume, z jej szeroką, nalaną twarzą, krzepkimi J „,

Page 51: Auster Paul - Księżycowy Pałac

__ • _i_ _:„.-,>i tolr j^rrrrłmnArr^n 7f* \X7\?Hfł\A/?łłv ramionami, parą olbrzymich piersi - tak ogromnych, że wydawały mi się odlane z cementu. Dźwigała to brzemię stawiając śmiałe, rozkołysane kroki i kiedy prowadziła mnie korytarzem do salonu, słyszałem, jak oddech świszczę jej w płucach.Był to jeden z rozległych apartamentów na West Side, z labiryntem długich przedpokojów, rozsuwanymi przepierzeniami z dębu, dzielącymi pomieszczenia, i gipsową sztukaterią na ścianach. Mieszkanie wypełniał bez reszty wiktoriański mętlik i z trudem chłonąłem nagłą obfitość przedmiotów: książki, obrazy i stoliki, szlaki dywanów, wachlarz ciemnych politur. W połowie drogi do salonu pani Hume przystanęła, chwyciła mnie za ramię i szepnęła do ucha:- Niech się pan nie zraża, jeśli on będzie się trochę dziwnie zachowywał. Często go ponosi, ale to nic tak naprawdę nie znaczy. Ostatnie tygodnie dały mu się we znaki. We wrześniu zmarł człowiek, który opiekował się nim trzydzieści lat, i trudno mu się odnaleźć.Poczułem w tej kobiecie sprzymierzeńca i ta świadomość posłużyła mi za tarczę przed niewiadomą. Salon był nadzwyczaj duży, okna wychodziły na Hudson i dalej na New Jersey Palisades. Pony siedział na wózku pośrodku, oddzielony od kanapy niskim stolikiem. Być może moje pierwsze wrażenie uwarunkował fakt, że starzec nie zareagował na nasze wejście. Pani Hume obwieściła, że przyszedłem, że „pan Fogg przybył na rozmowę", ale on nie rzekł ani słowa, nie drgnął mu choćby jeden mięsień. Siedział w bezruchu istoty nadprzyrodzonej i moją pierwszą myślą było, że nie żyje. Pani Hume uśmiechnęła się jednak do mnie i wskazała ręką, bym usiadł na kanapie. Wyszła natychmiast, a ja znalazłem się sam na sam z Ponym, czekając, aż przerwie on milczenie.Długo to trwało, ale gdy wreszcie się odezwał, jego głos wypełnił pokój z zadziwiającą siłą. Wydawało się niepodobieństwem, by z tego drobnego ciała wydobywały się tak gromkie tony. Słowa wystrzeliły z krtani z wściekłym, chrapliwym impetem, jak gdyby nagle włączono radio nastrojone na jedną z tych dalekich stacji, które wyłapuje się w środku nocy. Całkowite zaskoczenie. Przypadkowe złącze elektronów niosło ten głos z odległości tysiąca mil, a jego wyrazistość ogłuszyła mnie. Przez chwilę podejrzewałem nawet, że gdzieś w pokoju czai się brzuchomówca.- Emmett Fogg - odezwał się starzec, wypluwając słowa z pogardą. - Co to za pedalskie nazwisko?- M. S. Fogg - poprawiłem. - „M" to Marco, „S" to Stanley.- To wcale nie lepiej. Gorzej, jeśli już. Co masz zamiar z tym zrobić, chłopcze?- Nic nie mam zamiaru robić. Moje nazwisko i ja sporo razem przeszliśmy i z upływem lat bardzo je polubiłem.Pony prychnął na to, a raczej parsknął jadowitym śmiechem i na tym najwyraźniej wyczerpał temat. Zaraz potem wyprostował się na wózku. Zdumiewające, jak ten ruch diametralnie go odmienił. Pony nie był już trupem zastygłym w śpiączce podczas popołudniowej zadumy; raptem tchnął witalnością i skupieniem, przemienił się w drobną masę zmartwychwstałej, kipiącej energii. Jak się potem przekonałem, to był prawdziwy Pony, o ile w stosunku do niego można użyć słowa „prawdziwy". Starzec bowiem w tak wielkiej mierze budował swój wizerunek na kłamstwach i bałamuctwach, że najczęściej niepodobna było się rozeznać, kiedy mówi prawdę. Uwielbiał zwodzić świat nagłym eksperymentem, zaskakującym pomysłem, a ze wszystkich psikusów, które płatał, najbardziej lubił udawać nieżywego.Pochylił się do przodu, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że oto bez dalszej zwłoki zaczyna się rozmowa w sprawie pracy. Pomimo czarnych łatek na oczach zwrócił twarz dokładnie w moją stronę.

Page 52: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Proszę mi powiedzeć, panie Fogg, czy jest pan człowiekiem z wyobraźnią?- Kiedyś myślałem, że tak, ale dziś nie jestem już tego pewny.- Kiedy widzi pan jakiś przedmiot przed oczami, czy potrafi go pan zidentyfikować?- Najczęściej tak. Ale zdarza się, że mam z tym trudności.- Kiedy, na przykład?- Na przykład czasem trudno mi zorientować się, czy widzę na ulicy kobietę czy mężczyznę. Tak wiele osób nosi dziś długie włosy, że na pierwszy rzut oka niełatwo się połapać. Zwłaszcza jeżeli patrzy się na zniewieściałego mężczyznę albo ubraną po męsku kobietę. Wówczas sygnały są dość niejednoznaczne.- A gdy pan na mnie patrzy, jakie słowa przychodzą panu do głowy?- Powiedziałbym, że widzę mężczyznę na wózku inwalidzkim.- Starego?- Tak, starego.- Bardzo starego?- Tak, bardzo.- Czy coś szczególnego zwraca pańską uwagę?- Kawałki sukna na oczach. I jeszcze wygląda na to, że ma pan sparaliżowane nogi.- No tak, tak, moje ułomności. Rzucają się w oczy, co? — Poniekąd.- Czy doszedł pan do jakichś wniosków w związku z łatkami?- Do żadnych konkretnych. Pierwszą myślą było, że jest pan niewidomy, ale to wcale nie jest pewne. Skoro ktoś nie widzi, to po co miałby zasłaniać oczy, jakby chciał mieć pewność, że nic nie zobaczy? To nie miałoby sensu. Zatem przyszły mi do głowy inne hipotezy. Być może opaska kryje coś gorszego od ślepoty. Może jakieś inne szkaradne kalectwo? Albo może jest pan po operacji i lekarze kazali panu zasłaniać oczy? Z drugiej strony możliwe też, że pan tylko niedowidzi i ostre światło pana razi. Albo też nosi pan te łatki dla frajdy, bo wydają się panu ładne. Możliwych odpowiedzi na pańskie pytanie jest więc bez liku. Na tym etapie mam zbyt mało danych, by trafić na właściwą. Z całkowitą pewnością wiem tylko jedno, a mianowicie, że nosi pan czarne łatki na oczach. Stwierdzam, że je pan nosi, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego.- Innymi słowy, o niczym nie przesądza pan z góry.- Nie, bo to bywa niebezpieczne. Często zdarza, się, że sprawy mają się inaczej, niż to wygląda, a wyciąganiem przedwczesnych wniosków można napytać sobie biedy.- A moje nogi?- To pytanie jest chyba prostsze. Z tego, co widać spod koca, wydaje się, że są obumarłe, że mięśnie zanikły, co z kolei dowodziłoby, że od wielu lat nie robił pan z nich użytku. Jeśli tak się rzeczy mają, wypływa stąd logiczny wniosek, że nie może pan chodzić. Być może nigdy pan nie chodził.- Starzec, który nie widzi i nie chodzi? Co o tym sądzisz, chłopcze?- Ze taki człowiek jest uzależniony od innych w większym stopniu, niżby chciał.Pony stęknął, rozparł się w wózku, po czym przekrzywił głowę, kierując twarz w stronę sufitu. Milczeliśmy obaj przez następnych dziesięć, piętnaście sekund.- Jaki masz głos, chłopcze? - zapytał nagle.- Nie wiem. Nie bardzo tak naprawdę go słyszę, gdy mówię. Gdy kilkakrotnie usłyszałem go z taśmy magnetofonowej, wydawał mi się okropny. Ale podobno wszyscy tak myślą o swoich głosach.- Trzyma się długo?- Jak to trzyma?- Nie męczy się szybko? Możesz mówić przez dwie, trzy godziny bez ochrypnięcia? Możesz czytać mi przez całe popołudnie i potem jeszcze gadać? To właśnie mam na myśli, kiedy pytam, czy trzyma się długo.

Page 53: Auster Paul - Księżycowy Pałac

— Chyba długo.- Jak sam zauważyłeś, straciłem wzrok. Zatem nasz związek będzie się opierał na słowach, więc jeśli nie masz wytrzymałego głosu, nie będziesz dla mnie wart złamanego szeląga.- Rozumiem.Pony znów się pochylił do przodu i zastygł w dramatycznej pozie.- Boisz się mnie, chłopcze? - zapytał.- Raczej nie.- A powinieneś. Jeśli cię przyjmę, dowiesz się, co to strach, ręczę ci. Nie widzę i nie chodzę, ale posiadłem inne zdolności, które niewielu ludzi dotąd opanowało.- Jakie zdolności?- Umysłowe. Siłę woli, którą mogę kształtować oblicze wszechświata wedle własnego widzimisię.- Telekineza?- Tak, jeśli chcesz się trzymać tego mądrego terminu, to proszę bardzo, telekineza. Przypominasz sobie awarię prądu sprzed kilku lat?- Jesienią sześćdziesiątego piątego?- Tak. To ja ją spowodowałem. Tuż przed tym straciłem wzrok i pewnego dnia siedziałem sobie w tym pokoju, przeklinając los za to, że mnie ciężko doświadczył. Około piątej powiedziałem sobie: „Chciałbym, żeby cały świat żył w takich ciemnościach jak ja". Nie minęła godzina i wszystkie światła w mieście pogasły.- To mógł być zbieg okoliczności.- Nie ma zbiegów okoliczności. Tego określenia używają wyłącznie ignoranci. Wszystko na świecie zbudowane jest z elektryczności, jednakowo rzeczy ożywione i nieożywione. Nawet myśli cechuje ładunek elektryczny. Jeśli są dostatecznie silne, mogą zmienić świat dokoła. Zakonotuj to sobie, chłopcze.- Zakonotuję.— A ty, Marco Stanleyu Fogg, jakie masz zdolności? - O ile wiem, żadnych. Parę typowych ludzkich umiejętności, ale nic poza tym. Potrafię jeść i spać. Potrafię przejść z jednego miejsca na drugie. Czuję ból. Niekiedy nawet myślę.- Myślisz? A więc podżegacz z ciebie, czy nie tak?- Skądże. Wątpię, bym potrafił nakłonić kogokolwiek do czegoś.- A więc ofiara. No bo albo jest się jednym, albo drugim.Albo się każe robić, albo się jest zmuszonym do robienia.- Wszyscy jesteśmy ofiarami czegoś, proszę pana. Choćby tego, że żyjemy.- A pewnyś, że żyjesz, chłopcze? Może tylko tak ci się wydaje?- Wszystko jest możliwe. Być może pan i ja jesteśmy fantazmatami i naprawdę wcale nas tu nie ma. Owszem, gotów jestem przyjąć taką ewentualność.- Potrafisz trzymać język za zębami?- Jeśli się tego ode mnie oczekuje, to przypuszczam, że nie gorzej niż pierwszy lepszy.- No to pierwszy czy lepszy?- I pierwszy, i lepszy, czyli każdy. To taki zwrot, proszę pana. Potrafię mówić lub milczeć w zależności od wymogów sytuacji.- Jeśli cię przyjmę, Fogg, to najprawdopodobniej mnie znienawidzisz. Pamiętaj jednak, że to wszystko dla twojego dobra. Wszystko, co robię, ma ukryty cel i nie tobie to osądzać.- Postaram się nie zapomnieć.- Dobrze. A teraz chodź tu, niechże pomacam twoje mięśnie. Nie najmę przecież chuchra do wożenia mnie wózkiem po mieście. Jeśli twoje mięśnie nie sprawią się

Page 54: Auster Paul - Księżycowy Pałac

dobrze, nie będziesz dla mnie wart złamanego szeląga.Tego wieczora pożegnałem się z Zimmerem, a nazajutrz rano spakowałem do plecaka mój niewielki dobytek i pojechałem do Pony'ego. Los zrządził, że Zimmera zobaczyłem ponownie dopiero po trzynastu latach. Okoliczności nas rozdzieliły i kiedy wpadłem na niego przypadkowo na ulicy wiosną 1982 roku u zbiegu Yarick Street i Zachodniego Broadwayu na dolnym Manhattanie, zmienił się do tego stopnia, że w pierwszej chwili go nie poznałem. Przybyło mu z dziesięć, piętnaście kilogramów i kiedy tak szedł chodnikiem z żoną i dwoma małymi synami, aż uderzył mnie jego tuzinkowy wygląd: brzuszek i rzednące włosy pana w średnim wieku, łagodny, nieco ogłupiały wyraz twarzy zahartowanego męża i ojca. Szliśmy w przeciwne strony i w istocie nawet się minęliśmy. Naraz usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu. Pewnie, że to nie nadzwyczajne zdarzenie spotkać na ulicy kogoś z przeszłości, ale tamtego dnia widok Zimmera ożywił we mnie zapomniany świat wspomnień. Nie miało znaczenia, kim David został, że uczy na uniwersytecie gdzieś w Kalifornii, że opublikował czterystustronicową książkę o filmie francuskim, że od dziesięciu lat nie napisał ani jednego wiersza. Ważne było tylko, że go zobaczyłem. Staliśmy na rogu ulicy przez piętnaście, dwadzieścia minut, wspominając dawne dzieje, aż wreszcie zebrał swoją gromadkę i ruszyli tam, dokąd zmierzali. Potem nie widziałem go już ani nie miałem od niego żadnych wieści, ale przypuszczam, że pomysł napisania niniejszej książki narodził się właśnie po tym spotkaniu z Zimmerem przed czterema laty, dokładnie w tej samej chwili, gdy zniknął on w głębi ulicy i ponownie straciłem go z oczu.Po moim przybyciu do apartamentu Pony'ego pani Hume posadziła mnie w kuchni przy stole, by poczęstować filiżanką kawy. Oznajmiła, że Pony właśnie uciął sobie przedpołudniową drzemkę i obudzi się dopiero koło dziesiątej, ona tymczasem powie mi, na czym będą polegały moje obowiązki, kiedy jest pora posiłków, ile godzin każdego dnia będę pracował i tak dalej. To do niej należało „doglądanie ciała", jak to określiła, czyli ubieranie Pony'ego i mycie, ściąganie go z łóżka i kładzenie spać, golenie, sadzanie na sedesie i zdejmowanie z niego, podczas gdy moja rola była bardziej złożona i jednocześnie mniej sprecyzowana. Niby nie najęto mnie, bym był mu przyjacielem, ale w gruncie rzeczy oczekiwano niewiele mniej, a mianowicie, że będę miłym towarzyszem, osobą, która rozwieje monotonię jego samotności.- Mój Boże, wiadomo, że nie ma przed sobą całego życia -rzekła. - Ale możemy przynajmniej umilić mu starość.Powiedziałem, że rozumiem.- Młoda osoba u boku na pewno poprawi mu humor - ciągnęła. - Nie mówiąc już o mnie.- Cieszę się, że mam tę pracę.- Spodobała mu się wasza rozmowa. Powiedział, że dobrze odpowiadałeś.- Tak naprawdę nie bardzo wiedziałem, co mówić. Czasem trudno za nim trafić.- A bo ja tego nie wiem? W mózgu ciągle mu się coś roi. Ma bzika, ale nie jest zgrzybiały.— O nie, to ostry gość. Pewnie nieraz da mi popalić.- Powiedział, że masz miły głos. To obiecujący początek.- Miły? Aż trudno uwierzyć, że on zna to słowo.- Może użył innego, ale to właśnie miał na myśli. Powiedział, że twój głos przypomina mu kogoś, kogo kiedyś znał.- Mam nadzieję, że lubił tę osobę.- Tego już nie powiedział. To właśnie cały pan Thomas, przekonasz się. Zawsze mówi tylko to, co chce powiedzieć.Mój pokój znajdował się na końcu długiego korytarza. Było to skromne, małe

Page 55: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pomieszczenie z jednym oknem, które wychodziło na tyły domu - spartańska klitka nie większa niż mnisia cela. Stanąłem jednak na znajomym gruncie, więc rychło poczułem się swojsko wśród skąpego umeblowania, na które składało się staroświeckie metalowe łóżko z pionowymi słupkami na czterech rogach, komoda oraz szeroka biblioteczka pod ścianą, zapełniona głównie rosyjskimi i francuskimi książkami. W pokoju był tylko jeden obraz: duża akwaforta w ramie pociągniętej czarnym pokostem, przedstawiająca mityczną scenę wypełnioną ludzkimi postaciami i nadmiarem elementów architektonicznych. Później dowiedziałem się, że jest to czamo-biała kopia jednego z serii panneaux Thomasa Cole'a, zatytułowanej Droga Imperium, wizjonerskiej sagi o powstaniu i upadku Nowego Świata. Rozpakowałem plecak i ułożyłem wszystko starannie w górnej szufladzie komody. Miałem tylko jedną książkę - Pascalowskie Myśli w miękkich okładkach, podarowane mi przez Zimmera na pożegnanie. Położyłem ją na poduszce i cofnąłem się o krok, by przyjrzeć się nowemu mieszkaniu. Niewiele, ale moje. Po tylu miesiącach niepewności pokrzepiło mnie, że stoję w czterech ścianach, że znów jest na świecie miejsce, które mogę nazwać swoim.Przez pierwsze dwa dni padało bez przerwy. Nie mogąc wyjść na popołudniowy spacer, siedzieliśmy w salonie. Pony zachowywał się mniej wojowniczo niż podczas pierwszej rozmowy i na ogół milczał, słuchając, jak czytam mu na głos. Trudno mi było zinterpretować to milczenie: c/y usiłował poddać mnie sprawdzianowi, którego istoty nie rozumiałem, czy też w ten sposób uzewnętrzniał się jego nastrój? Jak wielokrotnie potem, byłem rozdarty między doszukiwaniem się mrocznego celu w postępowaniu Pony'ego a machnięciem na to ręką, jako na efekt jego kapryśnych humorów. Słowa, którymi się do mnie zwracał, książki, które wybierał do czytania, osobliwe sprawy, które mi poruczał - czy to była część zawiłego, sekretnego planu, czy też tak to jedynie wygląda z perspektywy czasu? Niekiedy odnosiłem wrażenie, że usiłuje prze kazać mi jakąś niedostępną, tajemną wiedzę, zachowując się jak samozwańczy przewodnik w mej duchowej wędrówce, choć nie zdradzał mi tego, a tym samym zmuszał do udziału w grze bez poznania jej reguł. Oto Pony jako ekscentryczny mentor, zagadkowy mistrz usiłujący wprowadzić mnie w tajemnice wszechświata. Innym razem jednak, gdy ciskał gromy w przypływie niepohamowanego gniewu i chamstwa, wydawał mi się jedynie ziejącym złością, samolubnym starcem, wypalonym maniakiem żyjącym na pograniczu obłędu i śmierci. Mieszał mnie z błotem i rychło miałem go po dziurki w nosie, mimo to moja fascynacja nim rosła. Kilkakrotnie byłem bliski rzucenia pracy, ale Kitty odwiodła mnie od tego, chociaż tak naprawdę wygląda na to, że sam chciałem zostać -nawet wtedy, gdy wydawało się niepodobieństwem, bym miał przebywać z Ponym pod jednym dachem choćby minutę dłużej. Tak mi dopiekał, że przez całe tygodnie ledwo mogłem się zmusić, by na niego spojrzeć, staczałem walkę wewnętrzną, by wysiedzieć z nim w jednym pokoju. Ale przemogłem się i wytrwałem aż do smutnego końca.Niezależnie od swego nastroju Pony z upodobaniem płatał sztuki. Pierwszego ranka, na przykład, wjechał do salonu w ciemnych okularach na nosie. Po łatkach, które stały się przedmiotem dyskusji poprzedniego dnia, nie było śladu. Słowem nie wyjaśnił tej zamiany. Idąc za jego przykładem, nie pytałem, pojmując, że to właśnie sytuacja, w której powinienem trzymać język za zębami. Następnego ranka założył z kolei zwykłe okulary w metalowych oprawkach. Grube szkła zniekształcały komicznie jego oczy, powiększając je do wielkości ptasich jaj. Zdawało się, że wyłupiaste kałuże błękitu lada chwila wyskoczą z orbit. Trudno się było zorientować, czy te oczy widzą. Chwilami byłem przekonany, że to blef, że Pony widzi nie gorzej ode mnie, kiedy indziej zaś dałbym sobie rękę uciąć, że jest ślepy jak kret. Tego

Page 56: Auster Paul - Księżycowy Pałac

właśnie chciał. Umyślnie wysyłał niejednoznaczne sygnały, po czym rozkoszował się moją niepewnością, uparcie ukrywając prawdę. W niektóre dni całkowicie odsłaniał oczy, stroniąc od szkieł i łatek z sukna. Kiedy indziej obwiązywał głowę czarną opaską, przez co wyglądał jak skazaniec, który ma stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Niepodobna było powiedzieć, co oznacza to wdziewanie masek. Nigdy nie rzekł słowa na ten temat, a mnie brakło odwagi, by zapytać. Najważniejsze, doszedłem do wniosku, to nie pozwolić, by swoją błazenadą zamącił mi w głowie. Niech robi, co mu się żywnie podoba, ale pozostanę niewzruszony i nie będzie to mieć na mnie żadnego wpływu. Za każdym razem sobie to powtarzałem. Ale kiedy odsłaniał oczy, łapałem się na tym, że patrzę w nie i nie mogę odwrócić spojrzenia, bezradny wobec siły przyciągania jego źrenic. Było tak, jak gdybym usiłował dostrzec w ich głębi prawdę, jakąś szczelinę, która pozwalałaby mi zajrzeć w mrok jego czaszki. Nigdy jednak do niczego mnie to nie doprowadziło. Mimo setek godzin spędzonych na wpatrywaniu się w oczy Pony'ego, one nigdy nic mi nie zdradziły.Zawczasu wybrał książki do lektury, dokładnie wiedział, czego chce słuchać. Czytanie było nie tyle formą relaksu, ile dążeniem do celu, upartym zgłębianiem pewnych wyraźnie i wąsko zakreślonych dziedzin. Nie wyjaśniało to wprawdzie kierujących nim motywów, ale przedsięwzięcie nabrało przynajmniej sensu. Pierwsze książki dotyczyły podróży, najczęściej wypraw w nieznane i odkrywania nowych lądów. Rozpoczęliśmy od świętego Brendana i Johna de Mandeville'a, po czym przeszliśmy do Kolumba, Cabezy de Vaki i Thomasa Harriota. Czytaliśmy wyjątki z Podróży po Pustyni Arabskiej Doughty'ego, przebrnęliśmy przez całego Johna Wesleya Powella opowiadającego o swej ekspedycji kartograficznej rzeką Kolorado, a skończyliśmy na kilku osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych zbiorach wspomnień z niewoli, konkretnie na relacjach białych osadników, których pojmali Indianie. Wszystko to bardzo mnie ciekawiło, a kiedy już mój głos przywykł do długotrwałego wysiłku, rozwinąłem nawet nie najgorszy styl lektorski. O powodzeniu przesądzała klarowność przekazu ustnego, która z kolei zależała od modulacji głosu, subtelnych zawieszeń i nieugiętego podążania wzrokiem za słowami na stronie. Pony nieczęsto wypowiadał komentarze w trakcie mego czytania, ale po wydawanych przez niego odgłosach przy szczególnie zagmatwanych albo eskcytują-cych akapitach wiedziałem, że pilnie słucha. To właśnie podczas tych posiedzeń z książką w ręku czułem największą między nami harmonię, ale rychło przekonałem się, że nie należy brać jego milkliwego skupienia za wyraz życzliwości. Po trzeciej czy czwartej książce podróżniczej zasugerowałem zdawkowo, że być może przyjemność sprawiłoby mu wysłuchanie paru stron o podróży Cyrana na Księżyc.- Zachowaj swoje pomysły dla siebie, chłopcze - odwarknął. — Jeżeli będę chciał poznać twe zdanie, to zapytam.W salonie, pod ścianą naprzeciw drzwi, prężyła się aż po sufit biblioteczka. Nie wiem, ile książek mieściły półki, ale myślę, że przynajmniej pięćset lub sześćset, może nawet tysiąc. Pony najwyraźniej wiedział dokładnie, gdzie stoi każda z nich, bo kiedy nadchodziła pora, by otworzyć nową, wskazywał mi bezbłędnie miejsce.- Druga półka - mówił - dwunasta, może piętnasta z lewej. Lewis i Clark. Czerwona, w płóciennej oprawie.Nigdy się nie pomylił i gdy tak mnożyły się dowody tężyzny jego pamięci, byłem pod coraz większym wrażeniem. Pewnego razu zapytałem go, czy jest mu znany system zapamiętywania Cycerona i Raniona Lulla, ale zbył moje pytanie machnięciem ręki.- Tego nie można się nauczyć - rzekł. - To talent, z którym człowiek się rodzi, dar natury. - Urwał na chwilę, po czym mówił dalej szelmowskim, drwiącym tonem: - A skąd wiesz, że pamiętam, gdzie są wszystkie książki? Zastanów się. Może wczołguję się tu nocą i przestawiam je, gdy ty smacznie śpisz? Albo zmieniam porządek

Page 57: Auster Paul - Księżycowy Pałac

telepatycznie, gdy odwracasz się plecami? No, młody człowieku?Potraktowałem to jako pytanie retoryczne i nie powiedziałem nic, nie chcąc się spierać.- Pamiętaj, Fogg, o niczym nie przesądzaj z góry. Zwłaszcza gdy masz do czynienia z kimś takim jak ja.Pierwsze dwa dni spędziliśmy w salonie, a w szyby bębnił tymczasem tęgi listopadowy deszcz. W domu Pony'ego panował bezruch i gdy w trakcie czytania zawieszałem głos, by nabrać tchu, najgłośniejszym dźwiękiem było tykanie zegara na gzymsie kominka. Od czasu do czasu ciszę zakłócała krzątająca się po kuchni pani Hume, a z ulicy dochodził stłumiony gwar ruchu ulicznego, szum opon sunących mokrymi ulicami. Było to dziwne, przyjemne doznanie - siedzieć w murach, gdy tymczasem dokoła toczyło się wartkie życie, a poczucie odosobnienia pogłębiały jeszcze chyba same książki. Wszystko w nich było odległe, niewyraźne, brzemienne w cuda: irlandzki mnich, który w 500 roku przebył Atlantyk i odkrył wyspę jak Raj, mityczne królestwo Prestera Johna, jednoręki amerykański naukowiec palący fajkę z Indianami Zuni w Nowym Meksyku. Mijały godziny, a my siedzieliśmy na swych miejscach jak przykuci - Pony na wózku, ja na kanapie naprzeciw niego - i zdarzało się, że tak pochłaniała mnie lektura, iż traciłem rozeznanie, gdzie jestem, opuszczałem własne ciało.Codziennie w południe i o szóstej zasiadaliśmy w jadalni do lunchu i obiadu. Pony bardzo przestrzegał pór posiłków i ilekroć pani Hume zaglądała do salonu, by zaprosić nas do stołu, natychmiast tracił zainteresowanie książką. Nawet jeśli do końca została tylko strona lub dwie, przerywał mi w połowie zdania, każąc zamilknąć.- Czas zjeść - mówił. - Wrócimy do tego później.Rzecz nie w tym, że był głodny - w istocie jadł niewiele -lecz w tym, że zbyt silny był imperatyw wewnętrzny, by ostatni okres swego życia ująć w karby ścisłej i racjonalnej dyscypliny. Raz czy dwa wydawało się, że bardzo mu żal przerwać czytanie, nie w takiej mierze jednak, by odstąpił od porządku dnia.- Trudno - mawiał. - Akurat gdy zrobiło się ciekawie.Za pierwszym razem, gdy tak zareagował, zaproponowałem, że poczytam troszkę dłużej.- Wykluczone - odparł. - Nie możemy zakłócać rytmu świata dla chwilowej przyjemności. Jutro będziemy mieć dość czasu.Pony jadł mało, ale za to łapczywie jak dzikus, mlaskając i cmoktając z uciechy. Widok był obrzydliwy, ale nie miałem innego wyjścia, jak go znosić. Ilekroć Pony wyczuł, że na niego patrzę, natychmiast sięgał po repertuar jeszcze ohydniejszych zagrań: jedzenie wylewało mu się z ust na brodę, czkał, symulował mdłości i zawały serca, wyjmował sztuczną szczękę i kładł ją obok talerza. Szczególnie lubił zupy, więc zimą każdy posiłek zaczynaliśmy od innej. Pani Hume sama je gotowała i były bardzo smaczne -jarzynowa, wywar z rukwi wodnej, kartoflanka z porem - ale z lękiem wyczekiwałem chwili, gdy będę musiał usiąść za stołem i patrzeć, jak Pony pociąga z łyżki. Nie tyle siorbał, ile wsysał całą zawartość, wypełniając powietrze szumem rozklekotanego odkurzacza. Odgłosy były tak denerwujące i wyraziste, że dźwięczały mi w uszach cały czas, nawet gdy dawno już skończyliśmy posiłek. Jeszcze dziś, gdy dostatecznie się skupię, potrafię przywołać na pamięć wszystkie szczegóły: hałas, gdy usta Pony'ego stykały się z łyżką, gwałcąc ciszę furkotem wziewanego łapczywie powietrza, dalej przeciągły, wysoki świst, piekielne rzężenie, gdy spływająca do gardła papka zdawała się przemieniać w mieszankę żwiru i pokruszonego szkła, gromkie przełknięcie, następnie krótka pauza, brzęk łyżki uderzającej o talerz, po czym rozdęcie i dygot ciała przy wydechu. Wtedy Pony

Page 58: Auster Paul - Księżycowy Pałac

oblizywał wargi, wykrzywiał twarz z ukontentowania i zaczynał całą czynność od początku, napełniając łyżkę i podnosząc ją do góry (z głową niezmiennie pochyloną, by skrócić odległość między talerzem a ustami, trzymając łyżkę drżącą ręką, z powodu czego zupa z chlupotem skapywała na powrót do talerza), no i wreszcie następowała nowa eksplozja rozsadzająca uszy, bo znów włączał wsysanie. Dzięki Bogu rzadko kiedy zjadał całą porcję. Trzy, cztery kursy łyżki zwykle go wyczerpywały, potem odsuwał talerz na bok i spokojnie prosił panią Hume o drugie danie. Nie wiem, ile razy słyszałem tę kakofonię, lecz dostatecznie często, by zdawać sobie sprawę, że nigdy mnie nie opuści, że będzie mi pobrzmiewać w głowie do końca życia.Podczas tych popisów pani Hume zachowywała anielską cierpliwość. Nigdy nie łapała się za głowę, nie okazywała odrazy, słowem: postępowała tak, jak gdyby maniery Pony'ego mieściły się w granicach przyzwoitości. Jak ktoś mieszkający od lat przy torach kolejowych albo lotnisku, przywykła do nagłych erupcji ogłuszającego hałasu, więc ilekroć Pony rozpoczynał koncert siorbania i mlaskania, najzwyczajniej w świecie przestawała mówić i przeczekiwała. Ekspres do Chicago przemykał nocą, wprawiając w drżenie szyby okienne i fundamenty domu, i wkrótce ginął w oddali równie znienacka, jak się pojawił. Co jakiś czas, gdy Pony poczynał sobie szczególnie obrzydliwie, pani Hume zerkała na mnie i mrugała porozumiewawczo, jak gdyby chciała powiedzieć: „Nie przejmuj się, staremu brak piątej klepki i nic na to nie poradzimy". Gdy teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, jak v^ażną rolę odgrywała ta kobieta w domu Pony'ego jako gwarant ymiaru i normalności. Bardziej porywcza osoba dałaby się sprowokować i reagowałaby na jego wybryki, a to tylko pogorszyłoby sprawę, albowiem starzec się rozsierdzał, gdy coś było nie po jego myśli. Flegmatyczny temperament pani Hume zażegnywał rodzące się dramaty i groźbę nieprzyjemnych scen. Ta kobieta miała duszę wielką jak jej ciało i potrafiła znieść niejedno bez widocznego uszczerbku. Na początku z przykrością patrzyłem, co musi wytrzymywać, ale z czasem zrozumiałem, że to jedyna rozsądna strategia, żeby poradzić sobie z Ponym. Uśmiechnąć się, wzruszyć ramionami, udobruchać go. To ona nauczyła mnie, jak postępować ze starym dziwakiem, i gdybym nie miał jej za wzór, wątpię, czy długo wytrwałbym w nowej pracy.Do stołu pani Hume zasiadała wyposażona w czysty ręcznik i śliniak. Pierwszy służył do wycierania Pony'emu twarzy w nagłych wypadkach, a drugi zawiązywała mu przed jedzeniem na szyi. Dlatego posiłek przypominał karmienie małego dziecka. Pani Hume grała rolę sumiennej matki z dużym doświadczeniem. Ponieważ wychowała troje dzieci, radziła sobie bez trudu. Lecz utrzymywanie Pony'ego w czystości to było jedno; pozostawało jeszcze niełatwe zadanie utrzymywania go w ryzach za pomocą słów. Pod tym względem pani Hume poczynała sobie ze starcem nadzwyczaj sprytnie, nie gorzej niż wyrobiona prostytutka z kłopotliwym klientem. Żadne polecenie nie było dość absurdalne, by odmówić jego wykonania, żadna uwaga nie dość idiotyczna, by nie potraktować jej poważnie, żaden pomysł nie wprawiał w zdumienie. Raz czy dwa na tydzień Pony oskarżał panią Hume, że spiskuje przeciw niemu - na przykład, że wsypuje mu truciznę do jedzenia (wówczas z obrzydzeniem wypluwał na talerz na wpół przeżute kawałki marchewki i posiekane mięso), albo knuje, żeby go obrabować z pieniędzy. Zamiast się obrazić, odpowiadała spokojnie, że za chwilę wszyscy troje przeniesiemy się na tamten świat, ponieważ jemy to samo. Albo, jeżeli z uporem powtarzał swoje, zmieniała taktykę i przyznawała się otwarcie do zbrodni:- To prawda - odpowiadała. - Wsypałam sześć łyżek arsze-niku do tłuczonych ziemniaków. Zacznie działać przed upływem kwadransa i wtedy skończą się moje kłopoty. Będę bogatą kobietą, panie Thomasie - zawsze zwracała się do niego w ten

Page 59: Auster Paul - Księżycowy Pałac

sposób -a pan wreszcie będzie gnił w grobie.Tego rodzaju odprawa niezawodnie wprawiała Pony'ego w dobry humor.- Ha! - wykrzykiwał. - Ha! A więc masz chrapkę na moje miliony, ty chciwa sukp! Wiedziałem, od początku wiedziałem! I co, zaraz do sklepu po futra i brylanty, tak? Cóż, na nic ci się zdadzą, tłuściochu. Zawsze będziesz wyglądała jak rozdęta praczka, żebyś nie wiem co na siebie włożyła.Następnie, nie zważając, że właściwie zaprzecza swym słowom, z zapałem ładował sobie do ust kolejne porcje zatrutego rzekomo jedzenia.Choć Pony ciosał pani Hume kołki na głowie, wydaje mi się, że w głębi duszy była do niego przywiązana. W odróżnieniu od większości ludzi, którzy opiekują się starcami, nie traktowała go jak niedorozwinięte dziecko albo kloc drzewa. Pozwalała mu ujadać, ględzić bez końca, ale kiedy sytuacja tego wymagała, potrafiła postępować z nim stanowczo. Miała na niego kilka określeń i bez wahania się do nich uciekała, gdy ją prowokował: stare kretynisko, szelma, matoł, kuglarz, jęczydusza. Nie wiem, skąd wzięła te epitety, ale wypływały z jej ust potoczystym strumieniem, niezawodnie łącząc cios obrazy z szorstką czułością. Była u Pony'ego już dziewięć lat, a ponieważ najwyraźniej nie ceniła cierpienia dla samego cierpienia, niechybnie znajdowała w tej pracy przynajmniej szczyptę zadowolenia. Mnie myśl o dziewięciu latach porażała. Nie do pojęcia wydawało się, że miała tylko jeden dzień wolny w miesiącu. Ja przynajmniej miałem dla siebie wieczory i noce i po określonej godzinie mogłem wychodzić, gdzie mi się podobało. Miałem Kitty i znajdowałem pocieszenie w świadomości, że praca u Pony'ego nie jest treścią mego życia, że prędzej czy później ruszę dalej. Pani Hume brakowało takich odskoczni. Dyżurowała na okrągło, a jedyną okazję do wyjścia z domu stanowiła godzina czy dwie sprawunków każdego popołudnia. Trudno to nazwać prawdziwym życiem. Czytała „Reader's Digest" i „Redbook", czasem sięgnęła po powieść sensacyjną, w swym pokoju miała czarno-biały telewizor, który włączała po położeniu Pony'ego do łóżka, zawsze z przykręconym potencjometrem głosu. Jej mąż umarł na raka przed trzynastoma laty, a troje dorosłych dzieci mieszkało z dala od Nowego Jorku: jedna córka w Kalifornii, druga w Kansas, syn stacjonował z wojskiem w Niemczech. Pisywała do nich listy, a największą przyjemność sprawiały jej przysyłane fotografie wnucząt, które wsuwała za ramę lustra toaletki. Gdy miała wychodne, jeździła do swego brata Charlie'ego, który przebywał w szpitalu w Bronxie. Charlie był pilotem bombowca podczas drugiej wojny światowej i z tych paru słów, które mi o nim powiedziała, wywnioskowałem, że ma nie po kolei w głowie. Każdego miesiąca obowiązkowo tłukła się przez miasto, by go odwiedzić, nie omieszkawszy zabrać małej torebki czekoladek i pliku czasopism sportowych, i przez cały czas, kiedy ją znałem, nigdy nie słyszałem, by się uskarżała, że musi tam jeździć. Pani Hume była skałą. Gdy się nad tym zastanowić, nikt nie nauczył mnie tak wiele jak ona.Pony był trudnym przypadkiem, ale postąpiłbym niesłusznie przedstawiając go wyłącznie jako rozkapryszonego, dokuczliwego starca. Gdyby rzecz sprowadzała się tylko do przykrego usposobienia i złego nastroju, jego humory byłyby do przewidzenia, a to ułatwiałoby życie. Wiadomo by było, czego się spodziewać, na czym się stoi. Jednak Pony wymykał się regułom. Jeżeli był trudny w pożyciu, to głównie dlatego, że nie zawsze taki był, stąd też trzymał mnie w nieustannej niepewności. Przez całe dnie wylewała się z niego jedynie złość i żółć i kiedy już myślałem, że w tym człowieku nie ma ani krzty dobroci czy życzliwości dla innych, raptem zaskakiwał uwagą dowodzącą tak wielkiego serca, zdaniem zdradzającym tak głęboką znajomość i zrozumienie ludzkiej natury, że musiałem przyznać przed samym sobą, że źle go osądziłem, że ostatecznie nie jest aż tak zły, jak mi się zdawało. Po trochu zacząłem dostrzegać inne oblicze Pony'ego. Nie posunąłbym się

Page 60: Auster Paul - Księżycowy Pałac

aż tak daleko, by nazwać je sentymentalnym, ale niekiedy bywało do tego bardzo blisko. Z początku skłonny byłem uznać to za mydlenie mi oczu, za trik, który miał zmącić mi obraz, ale to oznaczałoby, że Pony zawczasu ukartowuje drgnienia serca, podczas gdy one zawsze wydawały się spontaniczne, spowodowane nieprzewidzianym szczegółem jakiegoś zdarzenia czy rozmowy. Lecz jeżeli to jasne oblicze Pony'ego było prawdziwe, to dlaczego nie ukazywał go częściej? Pytałem siebie, czy to jedynie zwyrodnienie jego prawdziwej osobowości czy też esencja tego, kim naprawdę jest? Nigdy nie znalazłem ostatecznej odpowiedzi, może poza tą, że żadnej z dwóch ewentualności nie sposób wykluczyć. Pony był postacią dwoistą. Był potworem, ale jednocześnie miał zadatki na dobrego człowieka - człowieka, który zyskiwał nawet mój podziw. To nie pozwalało mi nienawidzić go tak bardzo, jak bym chciał. Ponieważ nie potrafiłem go wyrzucić z myśli na zawołanie, w rezultacie myślałem o nim niemal bez przerwy. Zacząłem go postrzegać jako umęczoną duszę, kogoś prześladowanego przez przeszłość, usiłującego ukryć boleść, która toczy go od środka.Drugi Pony ukazał mi się na mgnienie oka podczas obiadu już drugiego dnia. Pani Hume wypytywała mnie o dzieciństwo, więc powiedziałem, że moją matkę potrącił autobus w Bostonie. Pony, który dotąd nie przysłuchiwał się rozmowie, raptem odłożył widelec i obrócił twarz w moją stronę. Głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem - nabrzmiałym czułością i ciepłem -powiedział:- To straszne, chłopcze. Naprawdę straszne. Nie zdradzał najmniejszych oznak, że kpi.- Tak - odparłem. - Cała ta sprawa mocno mnie przybiła. Miałem wtedy tylko jedenaście lat i potem długo tęskniłem za matką. Szczerze mówiąc, ciągle mi jej brak.Pani Hume kręciła głową, gdy to mówiłem. Dostrzegłem, że oczy zaszkliły się jej w nagłym przypływie żałości. Po chwili odezwał się Pony:- Automobile to zagrożenie. Jeśli nie będziemy uważać, wszstkich nas dopadną. To samo przydarzyło się memu przyjacielowi dwa miesiące temu. Wyszedł z domu pewnego pięknego ranka, żeby kupić gazetę, chciał przejść na drugą stronę Broadwayu, więc wszedł na jezdnię, no i przejechał go jakiś cholerny żółty ford. Kierowca pognał dalej, nie raczył się nawet zatrzymać. Gdyby nie ten szaleniec, Paweł siedziałby teraz tu, gdzie ty, Fogg, wkładałby sobie do ust to samo jedzenie. A tak leży dwa metry pod ziemią w jakimś zapomnianym zakątku Brooklynu. - Paweł Shum - dodała pani Hume gwoli wyjaśnienia. -Rosjanin. Zaczął pracować dla pana Thomasa jeszcze w Paryżu w latach trzydziestych.- Wtedy nazywał sę Szumański, ale skrócił sobie nazwisko, gdy przyjechaliśmy do Ameryki w trzydziestym dziewiątym.- To stąd się pewnie wzięły rosyjskie książki w moim pokoju - powiedziałem.— Rosyjskie, francuskie, niemieckie — rzekł Pony. — Paweł mówił płynnie sześcioma albo siedmioma językami. Był człowiekiem wielkiego umysłu, prawdziwym uczonym. Gdy go poznałem w trzydziestym drugim, pracował jako pomywacz w restauracji i mieszkał w służbówce na piątym piętrze bez kanalizacji i ogrzewania. Był jednym z białych, którzy przyjechali do Paryża po rewolucji. Stracili wszystko. Przyjąłem go do siebie, dałem dach nad głową, a on w zamian służył mi pomocą. I tak trwało trzydzieści siedem lat, Fogg i żałuję tylko, że nie umarłem przed nim. Ten mężczyzna był jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miałem.Znienacka Pony'emu zaczęły drżeć wargi, jak gdyby zebrało mu się na płacz. Wbrew wszystkiemu, co się dotąd wydarzyło, zrobiło mi się go żal.Trzeciego dnia wyjrzało słońce. Pony uciął sobie jak zwykle przedpołudniową drzemkę, ale kiedy pani Hume wywiozła go z sypialni o dziesiątej, był już gotów do pierwszego spaceru. Okutany w grubą wełnianą odzież, wymachiwał raźno laską

Page 61: Auster Paul - Księżycowy Pałac

trzymaną w prawej dłoni. Cokolwiek by o nim powiedzieć, nie traktował spraw beznamiętnie, to pewne. Na przejażdżkę po ulicach cieszył się jak badacz wyruszający na ekspedycję do Arktyki. Należało poczynić niezliczone przygotowania: sprawdzić temperaturę i prędkość wiatru, wytyczyć zawczasu trasę, upewnić się, że ubrał się dostatecznie ciepło. Gdy było zimno, Pony otulał się w najrozmaitszą odzież wierzchnią, wkładał swetry i szaliki, wciągał olbrzymie palto, które sięgało mu do kostek, brał koc, rękawiczki i rosyjską papachę. W szczególnie chłodne dni (gdy temperatura spadała poniżej zera) zakładał też maskę narciarską. Cała ta konfekcja grzebała go pod grubymi warstwami, przez co wyglądał jeszcze mizerniej i komiczniej niż zwykle, ale ponieważ nie potrafił znieść zimna i nie wzruszały go zdumione spojrzenia obcych, do cna wyzyskiwał ekstrawagancję swego stroju. W dniu naszego pierwszego spaceru panował przenikliwy chłód i kiedy czyniliśmy przygotowania do wyjścia, Pony zapytał, czy mam palto. Nie, odparłem, tylko skórzaną kurtkę. To na nic, rzekł, na nic.- Nie chcę, żebyś sobie odmroził tyłek. Potrzebne ci ubranie, bo musisz trzymać się długo, Fogg.Pani Hume dostała polecenie, by przynieść palto, które należało do Pawła Shuma. Był to znoszony łach z tweedu, który nawet na mnie pasował - w odcieniu brązu, upstrzony czerwonymi i zielonymi cętkami. Mimo mych sprzeciwów Pony uparł się, bym przyjął palto w prezencie, musiałem więc ulec, bo inaczej skończyłoby się sprzeczką. Tak oto odziedziczyłem ubranie po swoim poprzedniku. Przechodziły mnie ciarki, gdy je wkładałem, ponieważ wiedziałem, że należało do człowieka, który nie żyje, niemniej nosiłem je na wszystkich spacerach przez całą zimę. By przełamać swe opory, usiłowałem postrzegać palto jako swego rodzaju liberię, którą dostałem wraz z dobrodziejstwem pracy, ale niewiele to pomogło. Ilekroć wciągałem je na grzbiet, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wstępuję w ciało zmarłego, że zamieniam się w ducha Pawła Shuma.Kierowanie wózkiem inwalidzkim opanowałem dość szybko. Pierwszego dnia zdarzyło się wprawdzie kilka podskoków na wybojach, ale gdy tylko nauczyłem się nachylać wózek pod odpowiednim kątem przy pokonywaniu krawężników, jazda odbywała się gładko. Pony ważył nadzwyczaj mało i wożenie go nie wymagało wysilania rąk. Nasze wypady sprawiały mi jednak trudności pod innym względem. Jak tylko znaleźliśmy się za progiem, Pony dźgał laską na wszystkie strony i pytał, co wskazuje. Gdy mu odpowiadałem, żądał, bym to opisał. Pojemniki na śmiecie, witryny sklepów, nisze drzwi - chciał, bym dokładnie oddał ich wygląd, a gdy nie dość prędko budowałem zdania, wybuchał gniewem.- Jasny gwint, chłopcze! - wrzeszczał. - Od czego masz oczy? Ja jestem ślepy jak kret, a ty mi tu mamroczesz coś o „zwykłej latarni" i „zupełnie zwyczajnych pokrywach włazów"! Nie ma dwóch takich samych rzeczy, głupcze, byle gamoń to wie. Chcę zobaczyć to, na co patrzysz, psiakrew, chcę, żebyś mi te rzeczy pokazał!Poniżające było stać na środku ulicy i być besztanym w ten sposób, słuchać potulnie, jak starzec zmywa mi głowę, gdy tymczasem przechodnie oglądali się z powodu krzyków. Raz czy dwa aż mnie korciło, by po prostu odejść i zostawić Pony'ego, ale prawdę mówiąc, miał on trochę racji. Nie spisywałem się najlepiej. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie miałem w zwyczaju przyglądać się bacznie przedmiotom i gdy teraz oczekiwano tego po mnie, efekty były żałosne. Dotąd przejawiałem raczej skłonność do uogólniania, do wychwytywania podobieństw, nie różnic. Teraz zaś wrzucono mnie do świata szczegółów, a zadanie, by oddać je słowami, by przedstawić nagłe wrażenia zmysłowe, było wyzwaniem, któremu nie potrafiłem sprostać. By mieć to, czego żądał, do pchania wózka po mieście Pony powinien był nająć Flauberta - ale przecież nawet Flaubert pracował niespiesznie, niekiedy mozolił

Page 62: Auster Paul - Księżycowy Pałac

się godzinami nad jednym zdaniem. Ja zaś nie tylko musiałem opisać trafnie, co widzę, ale też uporać się z tym w ciągu zaledwie kilku sekund. Najbardziej nienawidziłem nieuchronnego porównywania mnie z Pawłem Shumem. Pewnego razu szczególnie mi to dopiekło, bo Pony ględził o utraconym przyjacielu ładnych kilka minut, przedstawiając go jako mistrza frazy poetyckiej, niezrównanego artystę kreślącego celne i zachwycające obrazy, stylistę, którego słowa w cudowny sposób odsłaniały namacalną prawdę o przedmiotach.— I pomyśleć - ciągnął - że angielski nie był nawet jego ojczystym językiem.Wtedy właśnie odgryzłem się jedyny raz, bo pokusa była tak silna, że nie potrafiłem się powstrzymać.- Jeśli chce pan innych języków - rzekłem - to z przyjemnością spełnię pańskie życzenie. Moża łacina? Odtąd będę mówił do pana po łacinie, jeśli pan sobie życzy. A jeszcze lepsza będzie łacina kuchenna, z jej zrozumieniem z pewnością nie będzie miał pan kłopotów.Głupio się zachowałem i Pony szybko przywołał mnie do porządku.- Zamknij się wreszcie i gadaj, chłopcze, jakie są dziś chmury. Opisz mi po kolei wszystkie chmury na niebie zachodu, wszystkie, które widzisz.Aby spełniać życzenia starca, musiałem nauczyć się trwać w oderwaniu od niego. Zasadniczą sprawą było nie czuć się obarczonym jego poleceniami, lecz przemienić je w coś, czego pragnąłem dla samego siebie. Przecież w opisywaniu świata nie było nic zdrożnego. Jeśli spojrzeć na to z odpowiedniej strony, w wysiłku trafnego przedstawienia rzeczy krył się właśnie ten rodzaj dyscypliny, która mogła mnie nauczyć tego, czego pragnąłem się nauczyć: pokory, cierpliwości, rygoru. Zamiast więc traktować sprawę wyłącznie jako spełnianie poleceń, zacząłem postrzegać ją jako ćwiczenie duchowe, jako proces uczący mnie patrzeć na świat tak, jak gdybym właśnie go odkrywał./ Co widzisz? Skoro to widzisz, jak ubierzesz ^*"— ««^v, w słowa? Świat dociera do nas przez oczy, ale sens wydobywamy z niego dopiero wtedy, gdy spłynie do ust. Zacząłem dostrzegać, jak wielka odległość dzieli jedno od drugiego, pojąłem, jak długą drogę musi przebyć rzecz, by się przemieścić. W kategoriach liczb nierzadko był to ledwie cal lub dwa, ale wziąwszy pod uwagę, jak wiele może się wtedy wydarzyć, jak wiele może ubyć, równie dobrze mógłby to być lot z Ziemi na Księżyc. Moje pierwsze opisy były przygnębiająco niezborne, mało wyraziste - ledwie cienie przemykające po rozmazanym tle. Przecież widzę to nie pierwszy raz, mówiłem sobie, jak więc możliwe, że nie potrafię opisać? Hydrant przeciwpożarowy, taksówka, para uchodząca z pękniętej rury - znałem to wszystko, znałem na pamięć. Lecz fakt ten nie uwzględniał zmienności rzeczy, przeobrażeń w zależności od siły i kąta padania światła, drobnych mutacji pod wpływem tego, co działo się dokoła: nadejście przechodnia, nagły poryw wiatru, przypadkowe odbicie promieni słonecznych. Wszystko trwało w nieustannym ruchu i choć dwie cegły w murze były podobne do siebie, pod żadnym pozorem nie należało ich postrzegać jako jednakowe. Mało tego, nawet jedna nigdy nie była taka sama. Niszczała, kruszała niedostrzegalnie pod działaniem powietrza, chłodu, ciepła, burzy i gdyby patrzeć na nią przez wieki, znikłaby bez śladu. Wszystka materia nieożywiona była w trakcie rozpadu, wszystka ożywiona obumierała. W głowie mi pulsowało, ilekroć zaczynałem o tym myśleć, wyobrażając sobie wściekły, szaleńczy pęd molekuł, nieustanne eksplozje materii, zderzenia, chaos kipiący pod powierzchnią rzeczy. Tak jak Pony przestrzegł mnie na początku: nie przesądzaj o niczym z góry. Ze stanu zdawkowej obojętności wpadłem w stan najwyższego pogotowia. Moje opisy stały się nadmiernie dokładne, rozpaczliwie usiłowałem uchwycić w nich najdrobniejsze niuanse odsłaniające się przed mymi oczyma, w wariackim popłochu kleciłem szczegóły w jedną zbitkę, by nic nie uronić. Słowa wylatywały z mych ust jak pociski

Page 63: Auster Paul - Księżycowy Pałac

z karabinu maszynowego - brzmiały niczym staccato szybkostrzelnej broni. Pony nieustannie musiał mnie powściągać, skarżąc się, że nie nadąża. Problem jednak tkwił nie w tempie wypowiedzi, lecz w mym ogólnym podejściu do zagadnienia. Sypałem zbyt wieloma słowami i zamiast odsłonić przed nim widziane rzeczy, zakrywałem je, grzebałem pod lawiną subtelności i geometrycznych abstrakcji. Najważniejsze było pamiętać, że Pony jest ślepy. Moje zadanie nie polegało na tym, by znużyć go litanią haseł, lecz by pomóc mu zobaczyć. W ostatecznym rozrachunku słowa się nie liczyły. Ich rolą było umożliwić mu jak najszybsze uchwycenie konkretu i żeby to osiągnąć, musiały zniknąć już w chwili ich wypowiadania. Trzeba było tygodni mozołu, bym uprościł zdania, bym nauczył się oddzielać przygodną cechę od istoty. Odkryłem, że im więcej przestrzeni zostawiam wokół przedmiotu, tym lepsze rezultaty osiągam, albowiem w ten sposób Pony miał pole do popisu i sam mógł dokonać najważniejszego: stworzyć obraz w oparciu o kilka tropów, poczuć, jak jego umysł wybiega ku rzeczy, którą dla niego opisywałem. Rozczarowany swymi pierwszymi próbami, zacząłem ćwiczyć w samotności, na przykład leżąc w łóżku nocą. Skupiałem się wtedy na przedmiotach w pokoju, sprawdzałem, czy robię postępy. Coraz bardziej się przykładałem, coraz poważniej traktowałem sprawę. Nie postrzegałem już tego jako czysto estetyczne ćwiczenie, lecz jako obowiązek moralny i coraz mniej zżymałem się na krytykę Pony'ego, zastanawiając, czy jego zniecierpliwienie i niezadowolenie nie służą aby jakiemuś wyższemu celowi. Byłem mnichem poszukującym iluminacji, a Pony - moją włosiennicą, biczem, którym smagałem własny grzbiet. Bez wątpienia robiłem postępy, nie znaczy to jednak, że moje wysiłki mnie zadowalały.'Słowa są zbyt wymagające, aby tak było; zbyt często doznajemy klęski, by tryskać radością z powodu sporadycznego tryumfu. ,Z upływem czasu Pony okazywał mi coraz większą wyrozumiałość, nie potrafię jednak stwierdzić, czy dlatego, że lepiej się sprawiałem. Być może porzucił nadzieję albo stracił zainteresowanie opisami? Trudno powiedzieć. Może po prostu do mnie przywykał?Zimą zwykle ograniczaliśmy nasze spacery do najbliższej okolicy. West End Avenue, Broadway, ulice przecinające Siedemdziesiątki i Osiemdziesiątki. Wielu mijanych przez nas ludzi znało Pony'ego i wbrew moim oczekiwaniom najwyraźniej cieszyło się na jego widok. Niektórzy przystawali nawet, by się przywitać. Zieleniarze, sprzedawcy gazet, starzy ludzie na spacerze jak my. Pony rozpoznawał ich po głosie i odpowiadał uprzejmie, choć z rezerwą: szlachcic, który zjechał z wyżyn swego zamku, by zadać się z gminem. Otaczał go szacunek i w pierwszych tygodniach wspominano często Pawła Shuma, którego najwyraźniej wszyscy znali i lubili. W okolicy powszechnie wiedziano o jego tragicznej śmierci (niektórzy byli nawet świadkami wypadku) i Pony zmuszony był przyjmować wyrazy ubolewania i pokrzepiające uściski dłoni, ale z łatwością radził sobie z tymi dowodami współczucia. Zaskakujące było, jak układnie potrafi się zachowywać, gdy chce, jak dobrze rozumie wymogi życia społecznego.

- To mój nowy człowiek - mawiał, wskazując w moją stronę. - Pan M. S. Fogg, świeżo upieczony absolwent Uniwersytetu Columbii.Wszystko miło i grzecznie, jak gdybym był wybitnym człowiekiem, który oderwał się od tysiąca ważnych zajęć, by zaszczycić go swym towarzystwem. Ta sama odmiana obowiązywała w ciastkarni na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, gdzie zachodziliśmy niekiedy na kawę przed powrotem do domu. Żadnego siorbania czy ślinienia się; ani jeden odgłos nie dobył się z ust Pony'ego. Gdy obcy patrzyli, był skończonym dżentelmenem, wzorem savoir vivre'u.Na spacerze rozmowy niezbyt nam się kleiły. Obaj patrzyliśmy w tę samą stronę, a

Page 64: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ponieważ głowę miałem znacznie wyżej niż on, jego słowa mi umykały. Musiałem się pochylać, by usłyszeć, co mówi, ale nie lubił z kolei się zatrzymywać ani zwalniać tempa, więc czekał z wypowiedzią do chwili, gdy stanęliśmy pod światłami ulicznymi i czekaliśmy, żeby przejść przez jezdnię. Najczęściej prosił mnie o opisy, poza tym rzadko pozwalał sobie na coś więcej niż krótki przekaz czy pytanie. Co to za ulica? Która godzina? Zmarzłem. Zdarzało się, że nic nie mówił niemal przez cały spacer, zapamiętując się w motoryce wózka inwalidzkiego, kierując twarz ku słońcu, mrucząc cicho do siebie w transie fizycznej rozkoszy. Uwielbiał czuć powietrze na skórze, sycił ciało niewidzialnym światłem, które lało się dokoła z wysokości, i gdy tylko udawało mi się utrzymywać równy rytm jazdy, zestroić kroki z obrotem kół, wtedy widziałem, jak stopniowo zatraca się w muzyce ruchu i wycisza, ukołysany jak dziecko w wózeczku.Na przełomie marca i kwietnia zaczęliśmy wybierać się na dłuższe wycieczki, zostawiając za sobą górny Broadway i zapuszczając się w inne rejony. Mimo ocieplenia Pony nadal wkładał grubą odzież i nawet w najpiękniejsze dni nie wyściubił nosa na dwór bez palta na grzbiecie i pledu wokół nóg. Ta wrażliwość na pogodę aż raziła; zachowywał się tak, jak gdyby lękał się, że wystawi swe wnętrzności na niebezpieczeństwo, jeżeli nie otuli się zapobiegliwie po czubek głowy. Gdy było mu ciepło, o wiele chętniej przebywał na świeżym powietrzu i nic tak nie poprawiało mu humoru jak silny wiatr. Smagany podmuchami, śmiał się i klął, robiąc z tego wielkie halo, wymachując laską na żywioły. Jego ulubionym terenem spaceru - nawet zimą - był Riverside Park, gdzie spędzaliśmy wiele godzin; siedział w milczeniu, nigdy nie zapadając w drzemkę, jak się tego spodziewałem, nastawiając ucha, usiłując śledzić, co dzieje się dokoła: w gałęziach harcowały ptaki i wiewiórki, wiatr targał konarami, z ulicy dobiegał szum samochodów. Na spacery do parku zacząłem zabierać atlas przyrody, żeby sprawdzać nazwy krzewów i kwiatów, gdy o nie pytał. W ten sposób nauczyłem się rozpoznawać dziesiątki roślin, przyglądając się liściom i budowie pąków z zainteresowaniem i dociekliwością, jakich nigdy nie przejawiałem w stosunku do przyrody. Pewnego dnia, gdy Pony był w szczególnie dobrym nastroju, zapytałem go, dlaczego nie przeniesie się na wieś. Było to na początku naszej znajomości, chyba pod koniec listopada czy w pierwszych dniach grudnia, i jeszcze się wtedy nie nauczyłem powściągać swej ciekawości. Powiedziałem, że widzę, iż pobyt w parku sprawia mu nie lada przyjemność, szkoda więc, że cały czas nie może przebywać na łonie przyrody. Odczekał długą chwilę, tak długą, iż pomyślałem, że mnie nie usłyszał, po czym odparł:- Mam to już za sobą. Żyłem kiedyś na łonie przyrody i wszystko to mam w głowie. Sam jak palec pośrodku niczego. Żyłem w dziczy całe miesiące, bez końca... Całe życie. Jak się ma coś takiego za sobą, chłopcze, to już się nigdy nie zapomni. Nie trzeba donikąd jeździć. Zaczynam tylko o tym myśleć i już tam jestem. Tam właśnie spędzam teraz większość mych dni - pośrodku niczego.W połowie grudnia Pony raptem stracił zainteresowanie książkami podróżniczymi. Przeczytaliśmy ich już wtedy blisko tuzin i właśnie brnęliśmy przez Wyprawę kanionem Fredericka S. Dellen-baugha (relacja z drugiej ekspedycji Powella rzeką Kolorado), gdy przerwał mi w pół słowa i oznajmił:- Chyba już dość, panie Fogg. Robi się trochę nudno, a nie mamy czasu do stracenia. Czeka nas robota, sprawy nie cierpiące zwłoki.Nie miałem pojęcia, o jakich sprawach mówi, ale z ochotą odłożyłem książkę na półkę i czekałem na nowe polecenie. Spotkało mnie rozczarowanie.- Idź na róg - rzekł Pony - i kup „New York Timesa". Pani Hume da ci pieniądze.- To wszystko?- Wszystko. I pospiesz się. Nie mamy czasu na mitręgę.

Page 65: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Dotąd Pony nie okazywał najmniejszego zainteresowania aktualnościami. Pani Hume i ja rozmawialiśmy niekiedy przy posiłkach o najświeższych wydarzeniach, ale starzec nigdy się nie włączał, nigdy nie wtrącił słowa komentarza. Teraz jednak zapragnął być na bieżąco i przez następne dwa tygodnie musiałem co rano sumiennie czytać mu artykuły z „New York Timesa". Poczesne miejsce zaj mowały doniesienia z wojny w Wietnamie, ale Pony chciał słuchać o wszystkim: debaty w Kongresie, trzy pożary w Brooklynie, zabójstwa w Bronxie, notowania z giełdy, recenzje książek, wyniki meczów koszykówki, trzęsienia ziemi. Słowem, codzienność. Dziwiło mnie, że Pony'emu raptem tak pilno do czytania gazet. Najwyraźniej coś zamierzał, ale nie potrafiłem go rozgryźć. Parł do celu zakosami w powolnej grze w kotka i myszkę, ukrywając swe intencje. Niechybnie próbował mnie zbić z tropu, ale jednocześnie taktyka ta była tak przejrzysta, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, bym miał się na baczności.Każde poranne posiedzenie z gazetą kończyliśmy dokładną lekturą rubryki „Odeszli od nas...". Pony słuchał wtedy pilniej; ze zdumieniem widziałem, w jak wielkim skupieniu chłonie bezbarwny język anonsów. Tuzy przemysłu, politycy, mierniczy, wynalazcy, gwiazdy filmu niemego: wszyscy w równym stopniu przykuwali jego uwagę. Z upływem dni coraz więcej czasu poświęcaliśmy zgonom. Niekiedy Pony kazał mi powtarzać to samo dwa albo trzy razy, a w dniach, gdy śmierć zbierała małe żniwo, polecał mi czytać płatne nekrologi drukowane ozdobną czcionką u dołu stronicy. George Taki a Taki, ukochany mąż i ojciec, odszedł od nas w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia. Dziś po południu na Cmentarzu Naszej Pani Od Smutków odbędzie się ceremonia pogrzebowa, o czym zawiadamiają pozostający w nieutulonym żalu, rodzina i przyjaciele. Pony'ego nigdy nie nużyły te monotonne recytacje. Wreszcie po blisko dwóch tygodniach zostawiania sobie żałoby na deser przestał udawać, że interesują go aktualności i kazał mi od razu zaczynać od nekrologów. Nawet słowem nie skwitowałem tej zmiany porządku, ale gdy przebrnąłem przez zmarłych, a on nie poprosił o nic więcej, zrozumiałem, że nadchodzi przełomowa chwila.- No, teraz już wiemy, jak to ma brzmieć, co, chłopcze? -odezwał się.- Chyba tak - odparłem. - Przeczytaliśmy już tyle, że mamy ogólne pojęcie.- Przyznaję, że to przygnębiające, ale uznałem, że musimy się z tym najpierw otrzaskać, nim ruszymy z naszym przedsięwzięciem.- Przedsięwzięciem?— Niedługo przyjdzie moja kolej. Byle ciołek to wie.- Nie spodziewam się, że będzie pan żył wiecznie, ale chyba przeżył już pan wielu, więc nie ma powodu sądzić, że w najbliższej przyszłości coś się zmieni.- Być może. Ale ja myślę inaczej i jeżeli się mylę, to pierwszy raz w życiu.- Mówi pan, jakby pan wiedział.- Bo wiem. Widziałem setki znaków na niebie i ziemi. Mój czas się kończy i musimy wziąć się do roboty, nim będzie za późno.- Nadal nie rozumiem.- Chodzi o wspomnienie pośmiertne. Czas zacząć je pisać.- W życiu nie słyszałem, by ktoś pisał wspomnienie pośmiertne o sobie samym. Inni mają to za nas robić, gdy już umrzemy.- Pod warunkiem, że znają fakty. Ale jak nie ma niczego w ewidencji?- Aha, rozumiem. Chce pan przekazać ludziom więcej informacji o sobie.- Otóż to.- Ale skąd pan wie, że wydrukują to w gazecie?- Pięćdziesiąt dwa lata temu wydrukowali. Nie widzę więc powodu, dlaczego drugi raz nie mieliby skorzystać z okazji.

Page 66: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Nie rozumiem.- Umarłem wtedy. Przecież nie drukują nekrologów żywych ludzi, nie? Umarłem, a właściwie to myśleli, że umarłem.- A pan nic nikomu o tym nie powiedział?- Nie, bo nie chciałem. Podobało mi się, że umarłem, a gdy już napisali o tym w gazetach, pozostawiłem sprawy własnemu biegowi.- Musiał więc być pan kimś ważnym.- Bardzo ważnym.— Dlaczego w takim razie ja nic o panu nie wiem?- Bo wtedy inaczej się nazywałem. Zmieniłem nazwisko po śmierci.- A jak pan się nazywał?- Pedalsko. Julian Barber. Nienawidziłem tego nazwiska.- W życiu nie słyszałem o Julianie Barberze.- Za dużo czasu minęło, by ktoś pamiętał. Mówię o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku, Fogg. Tysiąc dziewięćset szesnasty, siedemnasty. Okrył mnie mrok historii, jak to mówią, i już się z niego nie wyłoniłem.- A czym się pan zajmował jako Julian Barber?- Byłem malarzem. Wybitnym amerykańskim malarzem. Gdybym dalej robił swoje, skończyłbym prawdopodobnie jako największy artysta mych czasów.- Najskromniej mówiąc.- Podaję ci tylko fakty, Fogg. Moja kariera trwała jednak krótko i nie zostawiłem wiele po sobie.— A gdzie są teraz pańskie obrazy?— Nie mam zielonego pojęcia. Rozproszone, przypuszczam. Poginęły. Nie obchodzi mnie to.- Po co więc pisać to wspomnienie?- Bo niedługo umrę, a wtedy nie będzie już miało znaczenia, że tajemnica się wyda. Sknocili sprawę za pierwszym razem, to może zrobią to jak należy, gdy naprawdę będzie trzeba.— Rozumiem — odparłem, nie rozumiejąc.- Naturalnie dużą rolę odegrały w tym moje nogi - ciągnął Pony. - Pewnie zastanawiałeś się, co z nimi. Wszyscy się zastanawiają, to przecież naturalne. Moje nogi. Uschnięte, bezużyteczne nogi. Wiedz, że nie urodziłem się kaleką, wyjaśnijmy to sobie na początku. W młodości byłem żwawym zuchem - żywe srebro, do tego nicpoń - i psociłem nie gorzej od innych. Tu, na Long Island, w wielkim domu, gdzie spędzaliśmy letnie wakacje. Teraz są tam domki szeregowe i parkingi, ale wtedy była tam oaza spokoju, nic tylko łąki i plaża, raj na ziemi. Gdy w tysiąc dziewięćset dwudziestym przeniosłem się do Paryża, nie było potrzeby mówić prawdy. I tak nie miało znaczenia, co kto myśli. Dopóki grałem przekonująco swą rolę, dopóty nikogo nie obchodziło, co naprawdę się wydarzyło. Wymyśliłem na własny użytek kilka historyjek, każda kolejna trochę lepsza od poprzedniej. Miałem je w zanadrzu i serwowałem taką lub inną w zależności od sytuacji i nastroju, zmieniając trochę fabułę na poczekaniu, tu upiększając jakiś incydent, tam doskonaląc szcze-gólik, latami szlifując wszystko, aż brzmiało jak należy. Najlepsze były wspomnienia z wojny, w tym całkiem nieźle sobie radziłem. Mówię o wielkiej wojnie, tej, która przekreśliła wszelkie nadzieje, która miała być kresem wszystkich wojen. Szkoda, że nie słyszałeś, z jakim natchnieniem nawijałem o okopach i błocie. Popisy kraso-mówstwa. Istotę strachu potrafiłem odmalować jak nikt inny, opowiadałem o armatach grzmiących nocą, o struchlałych szeregowcach, którzy srali po owijaczach. Szrapnel, mówiłem, ponad sześćset drobnych odłamków w obu nogach - oto co się stało. Francuzi spijali słowa z mych ust, nigdy nie mieli dość. Wymyśliłem też

Page 67: Auster Paul - Księżycowy Pałac

historię o eskadrze imienia Lafayette'a. Żywa, mrożąca krew w żyłach opowieść, jak to zestrzeliły mnie fryce. Trzymała w napięciu, możesz mi wierzyć, zawsze domagano się więcej. Problem polegał tylko na tym, żeby spamiętać, co opowiedziałem komu i kiedy.Latami notowałem sumiennie w pamięci, żeby przy następnym spotkaniu zaserwować tę samą wersję. To przydawało całej sprawie emocji, bo wiedziałem, że zawsze grozi mi wpadka, że w każdej chwili ktoś może wstać znienacka i nazwać mnie łgarzem. Skoro już kłamać, to przynajmniej tak, żeby było ciekawie.- I przez tyle lat nikomu nie powiedział pan prawdy?- Nikomu.— Nawet Shumowi?— Przede wszystkim Shumowi. Ten człowiek był uosobieniem taktu. Nigdy nie pytał, więc nie mówiłem.- Ale teraz jest pan gotów powiedzieć?- W odpowiednim czasie, chłopcze, w odpowiednim czasie. Musisz być cierpliwy.- Ale dlaczego wybrał pan mnie? Znamy się ledwie kilka miesięcy.- Nie mam wyboru. Rosjanin nie żyje, a pani Hume jest stworzona do czego innego. Kto mi pozostaje, Fogg? Czy ci się to podoba czy nie, jesteś moim jedynym powiernikiem.Spodziewałem się, że nazajutrz Pony wróci do sprawy, podejmie na nowo wątek. Byłoby to logiczne w świetle wydarzeń poprzedniego dnia, ale powinienem był już wiedzieć, że po nim nie należy oczekiwać logicznego postępowania. Rankiem ani słowem nie wspomniał o swych zwierzeniach, lecz raptem wylał z siebie zawiłą i nieskładną opowieść o człowieku, którego kiedyś znał, przeskakując znienacka od wątku do wątku, miotając się w wirze fragmentarycznych wspomnień, które dla mnie nie układały się w żaden sens. Ze wszystkich sił starałem się nie pogubić, ale było tak, jak gdyby Pony zaczął opowiadać beze mnie, jak gdybym się spóźnił i nie mógł już rozeznać.- Karzeł - rzekł. - Biedny skurwiel wyglądał jak karzeł. Trzydzieści pięć, no, najwyżej czterdzieści kilo i te zapadnięte, nieobecne oczy, oczy szaleńca, przepełnione ekstazą i żałością jednocześnie. Tuż przed tym, jak go zamknęli, wtedy widziałem go ostatni raz. New Jersey. Było tak, jakby doszło się na kraniec tej cholernej ziemi. Orange, East Orange, chuj tam z nazwą. Edison też był w jednym z tych miasteczek. Nie znał jednak Ralpha, pewnie w życiu o nim nie słyszał. Dupek, ignorant. Jebać Edisona. Jebać Edisona i jego pieprzoną żarówkę. Ralph mówi mi, że skończyły mu się pieniądze. A czego się spodziewać po kimś, kto ma ośmioro bachorów w domu i takiego stwora za żonę? Zrobiłem co w mojej mocy. Byłem wtedy zamożny, pieniądze nie stanowiły problemu. Masz, mówię i sięgam do kieszeni, weź, to dla mnie pryszcz. Nie pamiętam, ile mu dałem. Stówę, może dwie. Był tak wdzięczny, że się rozpłakał, ot tak, po prostu, stał przede mną i beczał jak dziecko. Żałosne. Gdy sobie teraz o tym przypominam, to rzygać mi się chce. Jeden z naszych największych, a całkiem rozklejony, bliski utraty rozumu. Kiedyś opowiadał mi o wyprawach na zachód, jak to włóczył się po dziczy tygodniami, przez cały ten czas nie spotykając żywej duszy. Trzy lata tam przesiedział. Wyoming, Utah, Newada, Kalifornia. W tamtych czasach to były dzikie tereny. Żadnej elektryczności ani kin, możesz mi wierzyć, żadnych cholernych automobilów, które rozjeżdżają ludzi. Mówił, że polubił Indian. Byli dla niego dobrzy i pozwalali mu zatrzymywać się w wioskach, gdy tamtędy jechał. No i właśnie Indianie wrócili, kiedy mu w końcu odbiło. Włożył indiański strój, który dał mu dwadzieścia lat wcześniej jakiś wódz, i tak ubrany poszedł sobie na spacer ulicami New Jersey. Pióra sterczące z głowy, paciorki, szarfy, długie włosy, nóż za pasem, pełna gala. Biedny skurwiel. Mało tego,

Page 68: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ubzdurał sobie, że będzie robił pieniądze. Ręcznie malowane banknoty tysiącdolarowe z własną podobizną pośrodku jak z portretem któregoś z ojców-założycieli. Pewnego dnia wchodzi do banku, wręcza jeden z takich banknotów kasjerowi i prosi o rozmienienie. Nikt nie uznał tego za dobry kawał, zwłaszcza gdy Ralph zaczął robić chryję. Nie można zadzierać z wszechmocnym dolarem i myśleć, że ujdzie to człowiekowi na sucho. Ciągną go więc z tego banku za to wytłuszczone indiańskie ubranko, a on się zapiera rękoma i nogami, wrzeszczy wniebogłosy i kopie. Zaraz potem postanowili zapuszkować go na dobre. Gdzieś w stanie Nowy Jork to chyba było. Do śmierci już siedział w wariatkowie, ale dalej malował, jeśli dasz wiarę, skurwysyn nie potrafił przestać. Malował na wszystkim, na czym się dało. Papier, tektura, pudełka po cygarach, nawet rolety. Dowcip polega na tym, że wtedy zaczęły się sprzedawać jego pierwsze rzeczy. Uzyskiwały wysokie ceny, żebyś wiedział, niesłychane sumy za obrazy, na które parę lat wcześniej nikt by nie spojrzał. Jakiś chrzaniony senator z Montany wybulił czternaście patoli za Poświatę księżycową - najwyższa cena zapłacona kiedykolwiek za dzieło żyjącego amerykańskiego artysty. Ale Ralph i jego rodzina nic z tego nie mieli. Jego żona żyła z pięćdziesięciu dolarów rocznie w jakiejś ruderze pod Catskills - to ten sam region, który malował Thomas Cole - i nie stać jej było nawet na bilet autobusowy, żeby odwiedzić męża u czubków. A z niego mentów przyrody, barw na każdym milimetrze kwadratowym płótna. Potem zamknij oczy i zrób sobie sprawdzian. Otwórz oczy. Zobacz, czy potrafisz już wejść w pejzaż, który masz przed sobą. Zobacz, czy potrafisz już wejść w umysł artysty, który namalował ten pejzaż. Wyobraź sobie, że jesteś Blakelockiem, że sam to malujesz. Po godzinie zrób sobie krótką przerwę. Pochodź sobie po muzeum, jeśli masz ochotę, i obejrzyj inne obrazy. Potem wróć do Blakelocka. Poświęć mu kolejny kwadrans, oddaj się temu obrazowi, jak gdyby nie istniało nic innego na całym bożym świecie. Wreszcie odejdź. Wyjdź z muzeum i idź na stację metra. Wsiądź do pociągu jadącego na Manhattan, przesiądź się na Siedemdziesiątej Drugiej i wróć tutaj. W metrze zachowuj się tak samo jak poprzednio: oczy zamknięte, buzia też. Myśl o obrazie. Spróbuj ujrzeć go w myślach. Spróbuj go sobie przypomnieć, uchwyć się tego wspomnienia i trzymaj się go tak długo, jak potrafisz. Zrozumiano?- Chyba zrozumiano - odparłem. - Coś jeszcze?- Nic. Ale pamiętaj: jeżeli nie zrobisz dokładnie tak, jak ci powiedziałem, w życiu się więcej do ciebie nie odezwę.W metrze pilnowałem się, by mieć zamknięte oczy, ale trudno mi było nie myśleć o niczym. Usiłowałem wyobrazić sobie kamyk i skupić się na jego wyglądzie, ale nawet to nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Dokoła panował zbyt wielki hałas, zbyt dużo ludzi rozmawiało i ocierało się o mnie. Nie zamontowano jeszcze wtedy głośników, przez które dziś informuje się o przystankach, musiałem więc śledzić w myśli jazdę i odliczać na palcach mijane stacje: jedna za mną, zatem zostało siedemnaście, druga, więc jeszcze szesnaście. Moją uwagę nieuchronnie przyciągały rozmowy pasażerów siedzących obok. Głosy narzucały się i nie potrafiłem się od nich odgrodzić, a ilekroć odzywał się nowy, korciło mnie, by otworzyć oczy i spojrzeć. Ta pokusa była prawie nie do przezwyciężenia. Gdy tylko bowiem usłyszy się czyjś głos, tworzy się w myśli obraz osoby. W ciągu paru sekund człowiek przypisuje jej najprzeróżniejsze cechy: płeć, przybliżony wiek, pozycja społeczna, pochodzenie, a nawet kolor skóry. Jeśli się widzi, naturalnym odruchem jest zerknąć i przekonać się, w jakiej mierze wizerunek powstały w głowie odpowiada rzeczywistości. Najczęściej trafia się w dziesiątkę, choć zdarza się sroga omyłka: profesorowie wyższych uczelni mówią jak kierowcy ciężarówek, dziewczynki okazują się staruszkami, czarni mają białą skórę. Nie mogłem się powstrzymać, by o tym nie myśleć, gdy pociąg dudnił w

Page 69: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ciemności. Zaciskając od dłuższego czasu powieki, zacząłem tęsknić za przelotnym choćby m widokiem świata i wówczas zrozumiałem, co znaczy być ślepym, a tego właśnie chciał Pony. Przez kilka minut trwałem przy tej myśli, lecz naraz oblała mnie fala gorąca, bo uzmysłowiłem sobie, że pogubiłem się w liczeniu przystanków. Gdybym nie usłyszał, jak pewna kobieta pyta, czy zaraz będzie Grand Army Plaża, pojechałbym chyba na koniec Brooklynu.Był zimowy poranek powszedniego dnia i w muzeum nie spotkałem prawie żywej duszy. Kupiwszy bilet przy wejściu, pokazałem windziarzowi cztery palce i pojechałem w milczeniu na górę. Kolekcja malarstwa amerykańskiego mieściła się na czwartym piętrze i z wyjątkiem strażnika drzemiącego' w pierwszej sali byłem jedynym człowiekiem w całym skrzydle. Sprawiło mi to przyjemność, choć jednocześnie podkreślało podniosły charakter mojej wizyty. Starając się wypełniać polecenia Pony'ego i nie przyglądać zanadto innym obrazom, przeszedłem kilka sal i dopiero w którejś z kolei znalazłem Blakelocka. Po drodze mignęły mi w oczach różne barwy, dostrzegłem parę nazwisk - Church, Bierstadt, Ryder - ale zwalczyłem pokusę, by spojrzeć uważniej. Wreszcie ujrzałem Poświatę księżycową, cel mej osobliwej, przymusowej wyprawy, i w pierwszej chwili raptownego spotkania poczułem głębokie rozczarowanie. Nie wiem, czego się spodziewałem - być może monumentalnego dzieła, nachalnego, krzykliwego popisu powierzchownej błyskotliwości - lecz z pewnością nie posępnego obrazka, który miałem teraz przed oczami. Miał on ledwie sześćdziesiąt osiem na osiemdziesiąt jeden centymetrów i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie pozbawionego barw: ciemny brąz, ciemna zieleń, kapka czerwieni w rogu. Nie ulegało wątpliwości, że scenę namalowała wprawna dłoń, lecz nie biła z niej ani odrobina dramatyzmu, który wedle mego mniemania pociągałby Pony'ego. Być może rozczarowany byłem nie tyle samym obrazem, ile własną opaczną interpretacją słów starca. Miałem przed sobą głęboko kontemplacyjne dzieło, uduchowiony pejzaż i spokój. Zbijała mnie z tropu myśl, że coś takiego przemawia do mego szalonego pryncypała.Spróbowałem zapomnieć o Ponym. Cofnąłem się o krok czy dwa i przyjrzałem obrazowi własnymi oczyma. Pośrodku płótna -dokładnie w geometrycznym środku, jak mi się wydawało - widniał idealnie okrągły księżyc w postaci kredowobiałego dysku, który oświetlał wszystko pod i nad sobą: niebo, jezioro, rosłe drzewo o rozłożystych konarach, niskie góry na widnokręgu. Na pierwszym planie były dwie połacie ziemi przedzielone strumykiem. Na lewym brzegu stało indiańskie tipi i paliło się ognisko obozowe, wokół którego siedziało kilka ludzkich postaci poczerwieniałych od blasku płomieni, pięć może sześć, ale nie bardzo mogłem je rozróżnić, ponieważ były tylko oszczędnym zasygnalizowaniem formy; na prawo od drzewa, oddzielony od innych, tkwił na koniu samotny jeździec zapatrzony w stronę wody - nieruchomy niczym posąg, jak gdyby zatopiony w medytacji. Stojące z tyłu drzewo było piętnaście albo dwadzieścia razy wyższe od niego i prawem kontrastu człowiek zdawał się drobną i nic nie znaczącą istotą. Jeździec i jego koń byli niczym więcej jak sylwetami, czarnym zarysem bez głębi i indywidualnego piętna. Na drugim brzegu jeszcze mroczniej, wszystko niemal całkowicie spowijała ciemność. Rosło tamkilka małych drzew również o rozłożystych gałęziach, a dalej, u dołu, zobaczyłem drobniutką kapkę jasności, która wydała mi się kolejną/ postacią (leżącą na wznak - być może śpiącą, może nieżywą, może zapatrzoną w nocne niebo?) lub też pozostałością drugiego ogniska - nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. Tak pochłonęło mnie odszyfrowywanie niewyraźnych szczegółów w dolnej połowie obrazu, że kiedy podniosłem wreszcie oczy na niebo, zaskoczyło mnie, że wszystko tam takie jasne. Nawet biorąc poprawkę na księżyc w pełni, niebo zostało zbyt wyraźnie namalowane. Farba pod spękanym laserunkiem świeciła z nienaturalną mocą, a im dalej w kierunku

Page 70: Auster Paul - Księżycowy Pałac

widnokręgu spoglądałem, tym silniejszy stawał się blask -jak gdyby panował tam dzień, a góry opromieniało słońce. Gdy już to zauważyłem, rzuciły mi się w oczy i inne osobliwości. Niebo, na przykład, miało wyraźnie zielony odcień. Podbarwione żółtymi krawędziami chmur, kotłowało się obok rosłego drzewa w gęstniejącym kłębowisku zamaszystych pociągnięć pędzla, które nadawały powierzchni spiralny ruch - w przestrzennej głębi wirowała niebiańska materia. Zadałem sobie pytanie, jak to możliwe, że niebo jest zielone? Miało ten sam kolor co leżące poniżej jezioro, a to przecież niespotykane. Jedynie w czerni najczarniejszej nocy niebo i ziemia zlewają się w jedno. Blakelock był najwyraźniej zbyt \vytrawnym malarzem, by tego nie wiedzieć. Jeżeli więc nie przedstawił na płótnie rzeczywistego pejzażu, to jakie było jego zamierzenie? Wytężyłem umysł, ale zieleń nieba nie dawała mi spokoju. Niebo w kolorze ziemi, noc jasna jak dzień, wszystkie postacie ludzkie skarlałe wskutek ogromu sceny - niewyraźne cienie zaledwie, ideogramy życia. Nie chciałem formułować pochopnych osądów, doszukiwać się symbolicznych znaczeń, ale skłaniał mnie do tego sam obraz. Mimo swej małości w stosunku do otoczenia, Indianie nie zdradzali lęku ani niepokoju. Siedzieli odprężeni, w zgodzie ze sobą i ze światem, a im więcej nad tym myślałem, tym silniej wyzierała ze sceny pogoda ducha. Zastanawiałem się, czy Blakelock nie namalował zielonego nieba po to, by podkreślić tę harmonię, by wskazać na więź między niebem a ziemią. Zdawał się mówić, że jeżeli ludzie potrafią żyć w jedności ze swym otoczeniem, jeżeli potrafią poczuć się częścią otaczającego ich świata, wówczas być może życie na ziemi przesycone jest świętością. To był jedynie domysł, rzecz jasna, ale uderzyło mnie, że Blakelock namalował idyllę amerykańską, świat zamieszkany przez Indian przed przybyciem białych, którzy go zniszczyli. Tabliczka na ścianie informowała, że obraz powstał w 1885 roku. O ile dobrze pamiętałem, wypadało to dokładnie między rozgromieniem Custera przez Dakotów a masakrą w Wounded Knee - innymi słowy, u samego kresu historii, kiedy za późno już było na jakąkolwiek nadzieję, że coś z tego ocaleje. Być może, dumałem, obraz ten ma symbolizować to wszystko, cośmy utracili. Może to nie pejzaż, lecz tablica pamiątkowa, elegia na cześć nie istniejącego już świata.Stałem przy obrazie ponad godzinę. Odchodziłem na parę kroków, to znów zbliżałem się, ucząc się go po trochu na pamięć. Nie wiedziałem, czy znalazłem to, czego Pony się spodziewał, ale z muzeum wyszedłem z poczuciem dokonanego odkrycia, choć nie bardzo miałem pojęcie, na czym ono polega. Byłem skonany, bez sił. Gdy wsiadłem z powrotem do metra i zamknąłem oczy, musiałem się pilnować, by nie zasnąć.Było już po trzeciej, gdy wróciłem do domu. Pani Hume powiedziała mi, że Pony się zdrzemnął. Ponieważ dotąd nigdy nie sypiał o tej porze dnia, doszedłem do wniosku, że nie chce się ze mną widzieć. No i dobrze. Sam też nie byłem w nastroju do rozmowy. Wypiłem w kuchni filiżankę kawy z panią Hume, po czym włożyłem palto i znów wyszedłem. Pojechałem autobusem na Morningside Heights. O ósmej byłem umówiony z Kitty, a do tego czasu postanowiłem poszperać w bibliotece na Columbii. O Blakelocku było niewiele: kilka artykułów tu i ówdzie, parę -starych katalogów, nic ponad to. Lecz składając do kupy strzępy informacji, przekonałem się, że Pony nie kłamał. Po to głównie przyszedłem do biblioteki. Poplątał kilka faktów i trochę chronologie, ale najważniejsze się potwierdziło. Blakelock miał nędzny żywot. Cierpiał, dostał pomieszania zmysłów, był osamotniony. Zanim zamknięto go w domu wariatów, istotnie malował pieniądze z własnym portretem - banknoty nie tysiącdolarowe, jak powiedział P°ny, ale miliondolarowe, o nominałach ponad wyobrażenie. Jako młody człowiek wyjechał na zachód i żył wśród Indian. Był nadzwyczaj drobny (miał ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, ważył niespełna

Page 71: Auster Paul - Księżycowy Pałac

czterdzieści kilo), spłodził ośmioro dzieci - wszystko to okazało się prawdą. Ze szczególnym zainteresowaniem przeczytałem, że część jego prac z lat osiemdziesiątych XIX wieku przedstawia sceny z Parku Centralnego. Namalował stojące tam wówczas chaty i kiedy tak patrzyłem na reprodukcje wiejskich terenów, którymi niegdyś był Nowy Jork, natychmiast opadły mnie wspomnienia z mojego własnego pieskiego życia w parku. Dowiedziałem się także, że swe najlepsze lata jako artysta Blakelock poświęcił malowaniu scen w blasku księżyca. Istniało około dziesięciu obrazów podobnych do tego, który obejrzałem w Muzeum Brooklyń-skim: te same drzewa, ten sam księżyc, ta sama cisza. W tych pracach księżyc był zawsze w pełni, zawsze taki sam: mały, idealnie okrągły, pośrodku płótna, jaśniejący kredowobiałym światłem. Po obejrzeniu piątej czy szóstej reprodukcji księżyce zaczęły się oddzielać od tła i nie postrzegałem ich już jako księżyców. Stały się dziurami w płótnie, białymi oknami wychodzącymi na inny świat. Okiem Blakelocka, być może. Pustym okręgiem zawieszonym w przestrzeni, patrzącym z góry na to, czego już nie ma.Nazajutrz Pony był gotów do dzieła. Słowem nie wspomniawszy o Blakelocku czy Muzeum Brooklyńskim, polecił mi iść na Broadway i kupić notatnik oraz dobry długopis.- No, nadeszła chwila prawdy - rzekł. - Dziś zaczynamy pisać.Wróciwszy, usiadłem na kanapie, otworzyłem zeszyt na pierwszej stronie i czekałem. Spodziewałem się, że na rozgrzewkę Pony poda kilka faktów i dat - dzień urodzin, nazwiska rodziców, szkoły, do których chodził - a potem przejdzie do ważniejszych spraw. Nic takiego się nie wydarzyło. Zaczął mówić i raptem znalazłem się w samym środku opowieści.- Ralph podsunął mi ten pomysł - rzekł - a Moran nakłonił do realizacji. Stary Thomas Moran, z tą swoją białą brodą i słomkowym kapeluszem. Mieszkał wtedy na krańcu Long Island, malował małe akwarele przedstawiające cieśninę. Wydmy, ,trawa, fale, światło, całe to sielankowe barachło. Mnóstwo malarzy tam teraz jeździ, ale on był pierwszy, on to wszystko rozpoczął. Dlatego właśnie ochrzciłem się Thomas, kiedy zmieniłem nazwisko. Na jego cześć. „Pony" wzięło się skądinąd i trochę trwało, nim to wymyśliłem. Może sam na to wpadniesz? Taki mały skrótowiec.Byłem wtedy młodym zuchem. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, kawaler. Miałem dom na Dwunastej Ulicy w Nowym Jorku, ale większość czasu spędzałem na Long Island. Lubiłem tam jeździć, tam właśnie malowałem obrazy i snułem marzenia. Po domu nie ma dziś śladu, ale czego się spodziewać? To było dawno temu a czas pędzi do przodu, jak to mówią. Postęp. Nastała era bungalowów i domów szeregowych, byle tuman jeździ własnym automobilem.Miasteczko nazywało się Shoreham. Istnieje do dziś, o ile mi wiadomo. Zapisujesz? Nie będę powtarzał, więc jak nie zapiszesz, już się tego nie odtworzy.. Pamiętaj, chłopcze. Jeśli nie wywiążesz się ze swego zadania, ukatrupię cię. Uduszę gołymi rękoma.A więc miasteczko nazywało się Shoreham. Przypadek chciał, że tam właśnie Tesla zbudował swoją Wieżę Wardenclyffe. To był rok dziewięćset pierwszy, dziewięćset drugi, ogólnoświatowy system radiowy. Pewnie nigdy o tym nie słyszałeś. J. P. Morgan wyłożył pieniądze, a Stanford White zrobił projekt architektoniczny. Wczoraj o nim mówiliśmy. Dał się zastrzelić na dachu Madison Square Garden i wtedy przedsięwzięcie diabli wzięli. Ale wieża stała jeszcze piętnaście czy szesnaście lat, wysoka na sześćdziesiąt metrów, widać ją było zewsząd. Gigantyczna. Jak jakiś robot na czatach górujący nad ziemią. Myślałem o niej jako o wieży Babel: transmisje radiowe we wszystkich językach, cały jebany świat szwargoczący do siebie w samym środku miasta, w którym mieszkałem. Wreszcie rozmontowali ją w czasie pierwszej

Page 72: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wojny światowej. Niemcy używają tego do szpiegowania, mówiono, no to ją rozebrali. Ale już wtedy wyjechałem, więc mnie to nie obchodziło. Nie żebym płakał, gdybym został. A niech wszystko wali się i pali, tak mówię. Niech wszystko raz na zawsze zawali się i spali.Teslę zobaczyłem pierwszy raz w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim. Byłem wtedy pędrakiem, ale dobrze pamiętam tę datę. Na Wystawie Światowej w Chicago to było, ojciec zabrał mnie tam pociągiem. Cieszyłem się, bo to był mój pierwszy wyjazd z domu. Świętowano wtedy czterechsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zebrali wszytkie wynalazki i ustrojstwa, żeby pokazać ludziom, jak łebscy są nasi naukowcy. Wystawę obejrzało dwadzieścia pięć milionów ludzi, to było jak spęd do cyrku. Pokazali tam pierwszy zamek błyskawiczny, pierwszy diabelski młyn Ferrisa, wszystkie cuda nowego wieku. Tesla zawiadywał wystawą firmy Westinghouse'a, którą zatytułowali „Jajko Kolumba". Pamiętam, że wszedłem na salę i zobaczyłem go ubranego w biały smoking: stał na scenie i mówił do publiczności z jakimś dziwacznym akcentem - serbskim, jak się okazało - głosem tak grobowym jak nikt. Robił magiczne sztuczki przy użyciu elektryczności, obracał metalowe jajeczka na stole, strzelał iskrami z palców, a wszyscy wydawali ochy i achy, ja też, bo nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Był to czas wojny między prądem stałym a zmiennym, czyli między Edisonem a firmą Westinghouse'a, i pokaz Tesli miał cel propagandowy. Tesla odkrył prąd zmienny mniej więcej dziesięć lat wcześniej - wirujące pole magnetyczne - i był to duży krok naprzód w stosunku do prądu stałego, który wykorzystywał Edison. O wiele silniejszy. Używanie prądu stałego wymagało budowania elektrowni co milę lub dwie, a przy zmiennym jedna starczała na całe miasto. Po przyjeździe do Ameryki Tesla próbował sprzedać swoje odkrycie Edisonowi, ale ten dupek z Menlo Park posłał go w cholerę. Uznał, że gdy się to rozpropaguje, jego żarówka stanie się przeżytkiem. No i masz, znowu cholerna żarówka. Wobec czego Tesla sprzedał swój prąd zmienny firmie Westinghouse'a, a tam ruszono zaraz z robotą i zaczęto budować elektrownię na Niagarze, największą w kraju. Edison przeszedł do ofensywy. Prąd zmienny jest zbyt niebezpieczny, orzekł, zabija, gdy się zbliżyć. Aby to wykazać, wysyłał swych ludzi, by robili pokazy na wystawach krajowych i stanowych. Sam taki jeden widziałem, kiedy jeszcze byłem szkrabem, aż się posikałem z wrażenia. Wciągali na scenę zwierzęta i porażali je prądem. Psy, świnie, nawet krowy. Zabijali je na naszych oczach. Tak właśnie wynaleziono krzesło elektryczne. Edison to wykombinował, żeby dowieść, jak niebezpieczny jest prąd zmienny, a potem sprzedał wynalazek więzieniu Sing Sing, gdzie do dziś z niego korzystają. Cudowne, prawda? Gdyby świat nie był taki piękny, pewnie wszyscy stalibyśmy się cynikami.„Jajko Kolumba" zakończyło spór. Zbyt wielu ludzi widziało Teslę i nikt już się nie bał. Facet był wariatem, to jasne, ale przynajmniej nie robił tego dla pieniędzy. Parę lat później Westing-house popadł w tarapaty finansowe i Tesla w geście przyjaźni podarł umowę gwarantującą mu tantiemy. Miliony, grube miliony dolarów. Zwyczajnie podarł papier i zajął się czymś innym. Nie trzeba dodawać, że umarł bez gorsza przy duszy.Odkąd go zobaczyłem na własne oczy, śledziłem w gazetach jego poczynania. Wtedy pisano o nim bez przerwy, donoszono o jego nowych wynalazkach, cytowano dziwaczne wypowiedzi skierowane do tych, którzy chcieli słuchać. Był dobrym tematem.Opierający się upływowi czasu upiór, który mieszka samotnie w Waldorf: śmiertelnie bał się zarazków, cierpiał na wszelkie wynalezione przez ludzkość fobie, miewał okresy nadwrażliwości, które doprowadzały go niemal do obłędu. Mucha bzycząca w sąsiednim pokoju brzmiała w jego uszach jak eskadra myśliwców. Przechodząc pod

Page 73: Auster Paul - Księżycowy Pałac

mostem, czuł, jak żelazna konstrukcja przygniata mu czaszkę, jak gdyby zaraz miała go zmiażdżyć. Jego laboratorium znajdowało się na dolnym Manhattanie, West Broadway chyba, róg West Broad-way i Grand. Czego on tam nie wynalazł! Lampy elektronowe, zdalnie sterowane torpedy, pomysł elektryczności bez drutów. A tak, bez drutów. W ziemi należało zatknąć metalowy pręt i wyssać nim energię elektryczną z powietrza. Pewnego razu oznajmił, że zbudował urządzenie akustyczne, które kieruje pulsację ziemi do punktu skupienia. Przystawił je do ściany budynku na Broadwayu i w ciągu pięciu minut gmach zaczął się trząść w posadach. Niechybnie zawaliłby się, gdyby Tesla nie przerwał eksperymentu. Jako chłopiec uwielbiałem o tym czytać, głowę nabijałem sobie jego wyczynami. Ludzie snuli najprzeróżniejsze hipotezy na jego temat. Był jak prorok z przyszłej ery, nikt nie potrafił mu się oprzeć. Całkowity podbój natury! Świat, w którym spełniają się wszystkie marzenia! Najbardziej niesłychany nonsens wymyślił człowiek nazwiskiem Julian Hawthorne, który okazał się synem Nathaniela, wielkiego amerykańskiego pisarza. Julian. Może pamiętasz, że to także moje imię, toteż z zaciekawieniem śledziłem karierę Hawthorne'a juniora. Był wtedy wziętym pisarzem, klasycznym przykładem grafomana, który pisał równie źle, jak jego ojciec pisał dobrze. Żałosny typek. Wyobraź sobie, że wychowujesz się w domu, gdzie gośćmi bywają Mehdlle i Emerson, i potem wyrasta z ciebie takie beztalencie. Napisał pięćdziesiąt parę książek, setki artykułów prasowych, a wszystko chała. Pewnego razu wylądował nawet w więzieniu za machlojki giełdowe, oszukał fiskusa czy coś takiego, już nie pamiętam. W każdym razie Julian Hawthorne był przyjacielem Tesli. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, a może w tysiąc dziewięćsetnym Tesla wyjechał do Colorado Springs i w górach wybudował laboratorium, by badać efekty działania piorunów kulistych. Pewnego dnia pracował do późna i zapomniał wyłączyć odbiornik. Naraz z urządzenia dobiegły dziwne odgłosy. Szumy i sygnały radiowe, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Opowiadając o tym wydarzeniu nazajutrz dziennikarzom, Tesla stwierdził, że to dowodzi inteligentnego życia w kosmosie, że cholerni Marsjanie do niego przemówili. Wierz mi lub nie, ale nikt się wtedy z tego nie śmiał. Sam lord Kelvin, ubzdryngolony na jakimś bankiecie, stwierdził, że to jeden z największych przełomów w nauce. Niedługo potem Julian Hawthorne napisał artykuł o Tesli w jednej z ogólnokrajowych gazet. Mózg Tesli jest w tak zaawansowanym stadium rozwoju, zawyrokował, że on w żadnym razie nie może być człowiekiem. Urodził się na innej planecie - zdaje się, że na Wenus -i został wysłany na Ziemię z misją specjalną, która polega na wyjawieniu nam tajemnic natury, na odsłonięciu ludziom ścieżek, którymi chadza Bóg. I znów pewnie myślisz, że się śmiano, ale wcale nie. Wielu potraktowało to poważnie, jeszcze dziś, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach, tysiące w to wierzą. W Kalifornii jest sekta, której wyznawcy czczą Teslęjako przybysza z innej planety. Nie musisz mi wierzyć na słowo, mam w domu ich publikacje, więc możesz się sam przekonać. W deszczowe dni Paweł Shum czytywał mi te brednie. Zarykiwałem się do rozpuku. Mówię o tym, byś miał pojęcie, ile to dla mnie znaczyło. Tesla nie był byle kim i nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy przyjechał do Shoreham, by wybudować wieżę. Pomyśleć, że ten wielki człowiek zjeżdżał co tydzień do mojego rodzinnego miasteczka! Podpatrywałem go, jak wysiada z pociągu na stacji, myślałem, że może nauczę się czegoś obserwując go, że z takiego bliska wniknie we mnie choćby odrobina jego geniuszu - jak gdyby to była choroba zakaźna. Nigdy nie starczyło mi odwagi, by go zagadnąć, ale to nie miało znaczenia. Natchnienie czerpałem z samej świadomości, że on jest tu gdzie ja, że w każdej chwili mogę go zobaczyć, choćby przelotnie. Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły, pamiętam dobrze, to było bardzo ważne, spotkały się nasze oczy i poczułem, że Tesla przeszywa mnie

Page 74: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wzrokiem, jak gdybym w ogóle nie istniał. To była niesamowita chwila. Czułem, jak jego spojrzenie przenika przez moje oczy i wychodzi potylicą, spalając mózg na popiół. Po raz pierwszy w życiu uzmysłowiłem sobie, że jestem nikim, absolutnie nikim. Nie, nie przygnębiło mnie to, jak mógłbyś sądzić. Oszołomiła mnie ta myśl, ale kiedy wstrząs minął, poczułem się mocniejszy, jak gdybym przeżył własną śmierć. Nie, to nie to, nie całkiem. Miałem wtedy siedemnaście lat, byłem ledwie wyrostkiem. Gdy Tesla przeszył mnie spojrzeniem na wskroś, poczułem przedsmak śmierci. To chyba najbliższe temu, co mam na myśli. W ustach poczułem smak śmiertelności i w tej samej chwili pojąłem, że nie będę żył wiecznie. Zrozumienie tej prawdy trwa niekiedy bardzo długo, ale gdy już się zrozumie, wszystko się w tobie zmienia, nie jesteś już tym samym człowiekiem. Miałem wtedy siedemnaście lat i oto nagle pojąłem w pełni, że moje życie jest moje, że do mnie tylko należy i nikt nie ma nic do gadania.Mówię o wolności, Fogg. O przypływie rozpaczy tak bezdennej, tak druzgocącej, tak zgubnej, że człowiek nie ma innego wyboru, jak uwolnić się za jej pomocą. To jedyne wyjście, w przeciwnym razie możesz tylko skulić się w kącie i zdechnąć. Tesla dał mi moją śmierć i od tej chwili wiedziałem, że będę malarzem. Tego właśnie pragnąłem, ale dotąd nie miałem dość ikry, by przyznać to przed samym sobą. Mój ojciec był giełdziarzem, jebanym nababem, a mnie miał za pipę. Ale dopiąłem swego, zostałem artystą, a kilka lat później stary kojfnął w swym biurze na Wall Street. Miałem wtedy dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata i odziedziczyłem całą jego forsę, co do grosza. Ha! Stałem się najbogatszym malarzem wszech czasów. Artystą milionerem. Pomyśl tylko, Fogg. Byłem w tym samym wieku co ty teraz i miałem wszystko, mogłem mieć wszystko, czego bym chciał.Teslę zobaczyłem potem jeszcze raz, ale znacznie, znacznie później. Po moim zniknięciu, po śmierci, po wyjeździe z Ameryki i powrocie. Trzydziesty dziewiąty to był, czterdziesty. Uciekłem z Francji razem z Pawłem Shumem przed wkroczeniem Niemców, spakowaliśmy walizki i w nogi. To już nie było miejsce dla nas, dla kalekiego Amerykanina i rosyjskiego poety, nie było sensu tkwić tam dłużej. Z początku zamierzaliśmy jechać do Argentyny, ale potem doszedłem do wniosku, że może powrót do Nowego Jorku przyspieszy krążenie krwi w żyłach. W końcu minęło dwadzieścia lat. Przyjechaliśmy akurat na Wystawę Światową. Kolejny hymn na cześć postępu, ale tym razem nie zrobiło to już na mnie wrażenia - po tym, co widziałem w Europie. To wszystko był blichtr. Postęp prowadził do zagłady, byle osioł to widział. Powinieneś kiedyś poznać brata pani Hume, Charlie'ego Bacona. Był pilotem w czasie wojny. Pod koniec wysłali go do Utah, gdzie szkolił się z tymi, którzy zrzucili bombę atomową na Japonię. Pomieszało mu się we łbie, kiedy dowiedział się, co się wydarzyło. Nieszczęśnik, kto by go winił? Oto postęp. Co miesiąc większa i lepsza pułapka na myszy. Niedługo będziemy mogli zabić wszystkie za jednym zamachem.Wróciliśmy więc z Pawłem do Nowego Jorku i wybieraliśmy się na spacery po mieście. Tak jak teraz, tylko że o wiele dłuższe, włóczyliśmy się całymi dniami, ale też pchał wózek ze mną. Paweł nigdy wcześniej nie był w Nowym Jorku, pokazywałem mu więc widoki, snuliśmy się po dzielnicach, próbowałem na nowo zazna jomić się z miastem. Pewnego dnia latem trzydziestego dziewiątego wyprawiliśmy się do biblioteki publicznej na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei, a potem postanowiliśmy odetchnąć w Bryant Park. Wtedy włas'nie znowu zobaczyłem Teslę. Paweł siedział na ławce obok mnie, a ze trzy metry od nas stał stary człowiek i karmił gołębie. Ptaki kłębiły się wokół niego, siadały mu na głowie i ramionach - dziesiątki gruchających gołębi - srały mu na ubranie i jadły z rąk, a on mówił do nich: kurczątka, słoneczka, aniołki. Gdy tylko usłyszałem ten głos, od razu

Page 75: Auster Paul - Księżycowy Pałac

poznałem Teslę - w tej samej chwili obrócił ku mnie twarz i oto był. Osiemdziesięcioletni ramol. Upiornie blady, wychudły, tak szpetny jak ja dzisiaj. Chciało mi się śmiać, gdy go zobaczyłem. Niegdysiejszy geniusz z kosmosu, bohater mej młodości. A teraz kto? Znękany starzec, dziad. „Jesteś Nikola Tesla - odezwałem się do niego ot tak, po prostu, bez żadnych ceregieli. - Nikola Tesla. Znałem cię kiedyś". Uśmiechnął się do mnie i ukłonił lekko. „Jestem teraz zajęty - odparł - może innym razem porozmawiamy". Obróciłem się do Pawła i powiedziałem: „Daj panu Tesli trochę pieniędzy, niech kupi za to więcej siemienia dla ptaszków". Paweł wstał, podszedł do Tesli i wyjął dziesięciodolarowy banknot. Nastała pamiętna chwila, Fogg, chwila, której nie dorówna nic przez wiele stuleci. Ha! Nigdy nie zapomnę zażenowania w oczach tego skurczybyka. Nasza Świetlana Przyszłość, prorok nowego świata! Paweł wyciągnął rękę z pieniędzmi i widziałem, że Tesla walczy ze sobą, że nie chce przyjąć, że próbuje odwrócić oczy, ale nie mógł. Stał tylko i patrzył jak obłąkany żebrak. No i wreszcie wziął pieniądze, wyrwał je Pawłowi z dłoni i wcisnął do kieszeni. „Bardzo to uprzejmie z pana strony - rzekł do mnie - bardzo uprzejmie. Kochane słoneczka potrzebują ziarenek". Następnie odwrócił się plecami i mruknął coś do gołębi. W tej samej chwili Paweł pchnął wózek, pojechaliśmy i to już koniec. Nigdy w życiu więcej go nie widziałem.Pony zamilkł, rozkoszując się wspomnieniem własnego okrucieństwa. Po chwili stłumionym głosem podjął opowieść:- Już nawijam dalej. Nie frasuj się, chłopcze. Skrob tylko piórem i o nic się nie martw, będzie dobrze. W końcu wszystko zostanie powiedziane, wszystko wyjdzie na jaw. Mówiłem już o Long Island, co? O Thomasie Moranie i jak to się zaczęło? Widzisz, nie pogubiłem się. Ty zapisuj tylko moje słowa. Nie będzie żadnego wspomnienia pośmiertnego, jeśli mi się dobrze nie sprawisz.To Moran mnie namówił. Był na zachodzie w latach siedemdziesiątych, zjeździł wszystko wzdłuż i wszerz. Oczywiście nie pojechał sam, jak to zrobił Ralph, nie włóczył się po pustkowiu jak jaki ciemny pielgrzym, on nie... jak to powiedzieć... On szukał czego innego. Moran poczynał sobie z klasą. Został oficjalnie rysownikiem w wyprawie Haydena w siedemdziesiątym pierwszym, a w siedemdziesiątym trzecim zabrał się z Powellem. Czytaliśmy książkę Powella parę miesięcy temu, wszystkie ilustracje w niej to właśnie Moran. Przypominasz sobie obrazek, na którym Powell wisi nad przepaścią, trzymając się rozpaczliwie jedną ręką? Dobre, musisz przyznać, stary wiedział, jak rysować. Moran zyskał sławę dzięki tej wyprawie, bo pokazał Amerykanom, jak naprawdę wygląda zachód. Pierwszy obraz Wielkiego Kanionu namalował właśnie on, wisi na Kapitelu w Waszyngtonie; pierwszy obraz Yellowstone, pierwszy Wielkiej Pustyni Słonej, pierwsze obrazy kanionów w południowym Utah - wszystko to dzieło Morana. Objawione przeznaczenie! Kreślili mapy, rysowali, przeobrażali to w wielką amerykańską machinę zysku. To były ostatnie nie zbadane zakątki kontynentu, ostatnie nie znane tereny, do których nikt nie dotarł. No i oto jest, wszystko na skrawku płótna, wyłożone jak na tacy, by każdy mógł zobaczyć. Złoty kołek wbity nam prosto w serce! Ja nie byłem malarzem pokroju Morana, żebyś tak nie myślał. Należałem do nowego pokolenia, nie podpisywałem się pod tymi romantycznymi bredniami. W szóstym i siódmym byłem w Paryżu, toteż wiedziałem, co się dzieje na świecie. Fowiści, kubiści, otarłem się o to, gdy byłem młody, a gdy zakosztuje się przyszłości, nie ma już odwrotu. Znałem towarzystwo z galerii Stieglitza na Piątej . Alei, razem piliśmy i rozprawialiśmy o sztuce. Podobały im się moje prace, pochlebiali mi nazywając mnie zmianą warty. Marin, Dove, Demuth, Mań Ray, znałem wszystkich. Było wtedy ze mnie cwane licho, głowę miałem nabitą wspaniałymi pomysłami. Teraz tyle się mówi o wystawie w Arsenale w dziewięćset trzynastym, ale dla mnie już wtedy był to przeżytek. Bo

Page 76: Auster Paul - Księżycowy Pałac

mimo wszystko różniłem się od innych. Mnie nie interesowała kreska. Mechaniczna abstrakcja, płótno jako świat, sztuka intelektualna - dla mnie to była ślepa uliczka. Ja byłem kolorystą i fascynowała mnie przestrzeń, czysta przestrzeń i światło: moc światła, która objawia się, gdy trafia ono do oka. Nadal pracowałem z natury i dlatego lubiłem przestawać z kimś takim jak Moran. On był wyrazicielem minionego, ale wpłynął też na niego Turner i to nas łączyło, i jeszcze żarliwa miłość do pejzażu i do rzeczywistego świata. Moran bez przerwy opowiadał mi o zachodzie Ameryki. Jeśli tam nie pojedziesz, mawiał, nigdy nie zrozumiesz, co znaczy słowo „przestrzeń". Twoja sztuka skarleje, jeśli nie pojedziesz. Musisz zobaczyć tamtejsze niebo, to zmieni twoje życie. Gadał tak jak najęty. Ilekroć się spotykaliśmy, zawsze to samo, no i w końcu powiedziałem sobie, co tam, czemu nie, co mi szkodzi pojechać i zobaczyć na własne oczy?Był tysiąc dziewięćset szesnasty. Miałem trzydzieści trzy lata i od czterech lat byłem żonaty. Ze wszystkich moich życiowych decyzji małżeństwo było największą pomyłką. Nazywała się Eliza-beth Wheeler. Pochodziła z zamożnej rodziny, więc nie wyszła za mnie dla pieniędzy, choć sprawy między nami układały się, jakby tak właśnie było. Rychło przekonałem się, jaka jest naprawdę. W noc poślubną płakała jak pensjonarka i odtąd bramy zatrzasnęły się przede mną. Szturmowałem twierdzę co jakiś czas, ale bardziej z gniewu niż pożądania. Po to tylko, by wiedziała, że nie ujdzie jej na sucho. Do dziś zachodzę w głowę, co mnie opętało, że się z nią ożeniłem. Może twarz miała tak urodziwą, może ciało krągłe i pulchne? W tamtych czasach wszystkie wychodziły za mąż dziewicami, więc myślałem, że z czasem to polubi. Ale nie polubiła nigdy, zawsze kończyło się szamotaniną, łzami, krzykiem, obrzydzenie ją brało. Miała mnie za bestię, za wysłannika diabła. Bodajby sczezła, ta oziębła suka! Powinna była pójść do klasztoru. Pokazałem jej ciemność, nieczystość, która napędza świat, i nigdy mi tego nie wybaczyła. Homo erectus, tajemnica męskiego ciała była dla niej najokropniejszą ohydą. Kiedy zobaczyła, co się z tym ciałem wyprawia, przeraziła się. Dość o tym, to stara historia, pewnie słyszałeś nieraz coś podobnego. Przyjemność cielesną znajdywałem więc gdzie indziej. Sposobności nie brakło, zapewniam cię, mój fiut nigdy się nie nudził. Byłem wytwornym panem, pieniądze nie stanowiły przeszkody, nieustannie czułem wrzenie w kroczu. Ha! Szkoda, że nie mamy czasu trochę o tym porozmawiać. Ach te tętniące życiem cipki, w których gościłem, te miłosne przygody trzeciej nogi! Pierwsze dwie może i są do niczego, ale ich mniejszy braciszek żył własnym życiem. Do dziś żyje, jeśli dasz wiarę. Mały nie wie, co to starość.No dobrze, dość już. To nieważne. Nakreślam ci tylko tło, osadzam scenę. Jeśli szukasz przyczyn moich decyzji, małżeństwo z Elizabeth jest jedną z nich, nie jedyną wprawdzie, ale w dużej mierze ono właśnie o wszystkim przesądziło. Kiedy nadarzyła się okazja, bez żalu zniknąłem. Dostrzegłem szansę, by umrzeć, i nie zawahałem się.Nie miałem aż tak wielkich planów. Trzy, cztery miesiące, myślałem sobie, potem wrócę. Nowojorska paczka uznała, że po stradałem zmysły, nie widzieli w tym sensu. Jedź do Europy, powtarzali, w Ameryce niczego się nie nauczysz. Gdy tak wyjaśniałem im cierpliwie powody, ogarniało mnie coraz większe podniecenie. Rzuciłem się w wir przygotowań, nie mogłem doczekać wyjazdu. Już wcześniej postanowiłem zabrać kogoś ze sobą, młodzieńca nazwiskiem Edward Byrne - Teddy'ego, jak zwali go rodzice. Jego ojciec był moim przyjacielem i to on namówił mnie, bym wziął ze sobą chłopaka. Nie miałem większych obiekcji. Uznałem, że przyda mi się czyjeś towarzystwo, a Byrne był pełen animuszu, żeglowałem z nim parokrotnie łódką i głowę miał nie od parady. Wytrwały, pojętny, silny, mocno zbudowany osiemasto-, dziewiętnastoletni młodzieniec. Marzył, by zostać

Page 77: Auster Paul - Księżycowy Pałac

topografem, chciał się wkręcić do Urzędu Geologii Stanów Zjednoczonych i spędzić życie na wędrówkach pod otwartym niebem. Taki to był czas, Fogg. Teddy Roosevelt, podkręcone wąsy, całe to junactwo dorosłych mężczyzn. Ojciec kupił Byrne'owi górę ekwipunku -sekstant, kompas, teodolit, wszystko od a do zet - a ja sprawiłem sobie dość przyborów malarskich, by starczyło na parę lat. Ołówki, węgle, kredki, farby, pędzle, zwoje płótna, papier - liczyłem, że będę dużo pracował. Gadka Morana zapadła mi już wtedy w serce i spodziewałem się wiele po mojej podróży. Zamierzałem namalować tam najlepsze prace, nie chciałem więc, by zabrakło mi przyborów.Mimo oziębłości w łóżku Elizabeth zaczęła, mieć wyrzuty sumienia z powodu mej wyprawy. Im bliżej było dnia wyjazdu, tym bardziej chodziła nieszczęśliwa, wybuchała płaczem, błagała, bym zrezygnował. Do dziś tego nie rozumiem. Myślałem, że ucieszy się, że będzie mnie miała z głowy. Zaskakująca kobieta, zawsze robiła inaczej, niżby się człowiek spodziewał. W noc przed moim odjazdem złożyła się nawet w ofierze. Chyba sobie najpierw trochę podpiła - rozumiesz, łyknęła dla kurażu - a potem oddała mi się z rezygnacją. Otwarte ramiona, zamknięte oczy, jakby była jakąś cholerną męczennicą. Nigdy tego nie zapomnę. Och, Julianie, powtarzała, mój kochany mężu. Jak większość stukniętych ludzi wiedziała pewnie, co się święci, przeczuwała, że idą wielkie zmiany. Zrobiłem z nią to tej nocy - w końcu była to moja powinność — ale nie powstrzymało mnie to przed odjazdem nazajutrz. Los chciał, że wtedy widziałem ją po raz ostatni. Trudno. Podaję ci tylko fakty, a ty możesz z nich wywnioskować, co chcesz. Ta noc była brzemienna w konsekwencje, trzeba mi o tym wspomnieć, choć dowiedziałem się o nich o wiele, wiele później. Po trzydziestu latach, gdy minęła cała epoka. Tak to jest, chłopcze. Zawsze są jakieś konsekwencje, czy ci się to podoba, czy nie.Pojechaliśmy z Byrne'em koleją. Chicago, Denver, aż do Salt Lakę City. W tamtych czasach była to podróż bez końca, a gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, czułem się, jakbym jechał rok. Był kwiecień tysiąc dziewięćset szesnastego. W Salt Lakę City znaleźliśmy człowieka, który miał być naszym przewodnikiem, ale jeszcze tego samego dnia po południu, jeśli dasz wiarę, poparzył sobie nogę u kowala i musieliśmy nająć kogoś innego. To był zły znak, ale na gorąco nigdy się tego nie dostrzega, machasz ręką i robisz dalej swoje. Nowy przewodnik nazywał się Jack Scoresby. Były kawalerzysta, miał ze czterdzieści osiem, pięćdziesiąt lat, weteran; ludziska gadali, że zna okolicę jak własną kieszeń, najlepiej ze wszystkich, których mogliśmy nająć. Ci, których wypytywałem, byli obcy, więc mogli mówić, co im się żywnie podoba, dla nich nie miało to znaczenia. Byłem bogatym żółtodziobem ze wschodu, więc mieli mnie gdzieś. No i tak to się właśnie stało, Fogg. Nie było innego wyjścia, jak przeć na oślep i mieć nadzieję, że wszystko „ będzie dobrze.Scoresby od razu mi się nie spodobał, ale zbyt nam było pilno wyruszyć, toteż nie chcieliśmy marnować więcej czasu. Mały, brudny człowieczek, który parskał śmiechem, same bokobrody i bawoli tłuszcz, ale nawijać potrafił, muszę mu to przyznać. Obiecał, że zabierze nas do miejsc, gdzie niewielu dotarło, mówił, że pokaże nam to, co widziały tylko oczy Boga i „Jyndianów". Wiadomo było, że blaguje, ale mimo to byliśmy podekscytowani. W hotelu rozłożyliśmy mapę i wytyczyliśmy trasę wędrówki. Scoresby sprawiał wrażenie, że wie, co mówi, rzucał półgębkiem uwagi, by nam pokazać, że się na wszystkim zna: ile koni i osłów nam trzeba, jak się zachowywać wobec mormonów, jak sobie radzić z brakiem wody na południu. Jasne było, że ma nas za głupców. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś chce gapić się na pustkowie. Gdy mu powiedziałem, że jestem malarzem, o mało nie ryknął śmiechem. Mimo to doszliśmy do porozumienia, dobiliśmy we trzech umowy. Myślałem, że wszystko się ułoży, gdy poznamy się bliżej.

Page 78: Auster Paul - Księżycowy Pałac

W noc przed wyjazdem odbyłem z Byrne'em rozmowę. Pokazał mi swój ekwipunek mierniczy i pamiętam, że opanowało mnie radosne podniecenie, nastała taka chwila, gdy wszystko zdaje się układać po nowemu. Byrne powiedział mi, że nie można ustalić swego położenia na ziemi bez odniesienia do takiego czy innego punktu na niebie. Miało to coś wspólnego z triangulacją, taką • techniką pomiaru, ale szczegóły dziś mi wywietrzały ze łba. Niemniej sam związek przemawiał silnie do mojej wyobraźni i zostało mi to na całe życie. Człowiek zna swoje miejsce na ziemi wyłącznie w relacji do Księżyca albo gwiazdy. Najpierw astronomia, potem dopiero mapy terenu. Na odwrót, niż można by się spodziewać. Gdy się o tym długo myśli, mózg staje dęba. „Tutaj" istnieje wyłącznie w odniesieniu do „tam". „To" jest wyłącznie dzięki „tamtemu". Jeśli nie spojrzysz w górę, nie będziesz wiedział, co jest na dole; Odnajdujemy się jedynie patrząc tam, gdzie nas nie ma. Nie staniesz pewnie nogą na ziemi, jeżeli nie dosięgniesz nieba.Na początku wykonałem parę dobrych szkiców. Z miasta ruszyliśmy prosto na zachód, dzień czy dwa obozowaliśmy nad jeziorem, a potem wypuściliśmy się na Wielką Pustynię Słoną. Niczego podobnego wcześniej nie widziałem. Najbardziej płaskie, najbardziej bezludne miejsce na ziemi, kraina zapomnienia. Jedziesz dzień za dniem i nic nie ma. Ani drzewa, ani krzaka, ani źdźbła trawy. Nic tylko biel, spękana ziemia rozciągająca się po horyzont we wszystkie strony. Ziemia ma słony smak, na widnokręgu okalają cię góry, olbrzymie łańcuchy gór, rozedrgane w powietrzu. Wydaje ci się, że zbliżasz się do wody, bo zewsząd dobiega szmer i coś migoce, ale totylko złudzenie. Wszystko to martwy świat, a zbliżyć się możesz wyłącznie do tej nicości, którą widziałeś już wczoraj. Bóg raczy wiedzieć, ilu pionierów padło, ilu wyzionęło ducha na tej pustyni, ich kości sterczały z ziemi, gdy jechaliśmy. Taki właśnie koniec spotkał wyprawę Donnera, wszyscy to wiedzą. Utknęli w soli i nim zdążyli dotrzeć do Sierra Nevada w Kalifornii, nadeszła zima, śniegi odcięły im drogę, no i zaczęli się zjadać nawzajem, by przeżyć. Wszyscy o tym słyszeli, to wielka amerykańska legenda, niemniej stwierdzone, niezaprzeczalne fakty. Koła od wagonów, czaszki, łuski po nabojach - wszystko to widziałem jeszcze w tysiąc dziewięćset szesnastym. Olbrzymie cmentarzysko, ot co, nie zapisana karta śmierci.Przez pierwszych kilka tygodni rysowałem jak opętany. Dziwne rzeczy mi wychodziły, nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. Nie myślałem, że skala ma znaczenie, a jednak nie było innego sposobu, by zmierzyć się z ogromem świata. Kreski na kartkach malały i malały, aż prawie znikły. Jak gdyby moja ręka żyła własnym życiem. Machaj ołówkiem, mówiłem sobie, machaj tylko ołówkiem i nie martw się, później będziesz myślał. Zrobiliśmy sobie krotki przystanek w Wendover, wyszorowaliśmy się, po czym przekroczyliśmy granicę Newady i ruszyliśmy na południe, wzdłuż Confusion Rangę. I znów przytłoczyło mnie tak, że nie byłem na to przygotowany. Góry, śnieg na szczytach gór, chmury płynące nad śniegiem. Po jakimś czasie zlewały się w jedno i nie potrafiłem ich już odróżnić. Biel i biel. Jak można coś narysować, skoro nie wiesz, że tam jest? Rozumiesz, o czym mówię, co, Fogg? Wszystko było takie nieludzkie. Wiatr dął tak mocno, że nie słyszałeś własnych myśli, po czym nagle zamierał i panowała taka martwota, że zastanawiałeś się, czyś nie ogłuchł. Nieziemska cisza, chłopcze. Słyszałeś tylko bicie własnego serca w piersi i pulsowanie krwi w skroniach.Scoresby jeszcze wszystko utrudniał. Niby robił swoje, prowadził nas, układał ogniska, polował, byśmy mieli jedzenie, ale dalej nami pogardzał, wylewała się z niego złość, która skutecznie zatruwała atmosferę. Chodził nachmurzony i pluł, mruczał coś pod nosem, jego posępny nastrój był formą drwiny. Po jakimś czasie Byrne tak miał go dosyć, że nie odzywał się przy nim. Scoresby jeździł na polowania, my tymczasem zajmowaliśmy się swoimi sprawami - Teddy łaził wśród skał i robił

Page 79: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pomiary, ja przysiadałem na jakimś występie z farbami albo węglem - ale wieczorem znów we trzech szykowaliśmy kolację przy ognisku. Pewnego razu, chcąc poprawić stosunki między nami, zaproponowałem Scoresby'emu grę w karty. Przystał chętnie, ale jak większość głupców, przeceniał swój spryt. Myślał, że mnie pokona, że wygra ode mnie mnóstwo pieniędzy. Że mnie pokona nie tylko w grze, ale pod każdym względem, że pokaże mi, kto tu rządzi. Zagraliśmy w oczko. Karta mi szła, przerżnął sześć czy siedem rozdań z rzędu. Ten zimny prysznic jakoś go nie otrzeźwił, bo grał dalej i zaczął popełniać okropne błędy, podbijał stawkę, żeby zablefować, wszystko robił na opak. Wygrałem od niego tamtego wieczora bodaj pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dolarów, to była fortuna dla takiego prostaka. Gdy zobaczyłem, jak jest wytrącony z równowagi, usiłowałem odkręcić całą sprawę, chciałem mu darować przegraną. Nie dbałem przecież 0 pieniądze. Nie martw się pan, powiedziałem, poszczęściło mi się 1 tyle, puśćmy to w niepamięć, nie chowajmy do siebie urazy - coś w tym stylu. To było chyba najgorsze, co mogłem zrobić. Scoresby wziął to za protekcjonalność z mej strony, uznał, że chcę go poniżyć. Uraziłem jego dumę, uraziłem w dwójnasób. Odtąd byliśmy na noże i nic już nie mogłem zrobić, by to zmienić. Sam byłem wtedy upartym sukinsynem, pewnie już to zauważyłeś. Nie próbowałem go więcej udobruchać. Jeśli chciał się zachowywać jak osioł, to jego sprawa, bo co głupiemu po rozumie? Tkwiliśmy pośrodku tego ogromnego kraju, dokoła nic prócz otwartej przestrzeni, która ciągnęła się setki mil, i było tak, jak gdybyś siedział w więzieniu, jak <*dybyś dzielił celę z człowiekiem, który ciągle na ciebie patrzy, który tylko czeka, byś się odwrócił, żeby wbić ci nóż w plecy.To właśnie problem. Zbyt wielka to kraina i prędzej czy później cię wchłania. Osiągnąłem taki stan, że nie mogłem już więcej tego znieść. Tej cholernej ciszy i pustki. Usiłujesz się jakoś rozeznać, ale za dużo tego wokoło, wielkości są nieogarnione i w końcu... nie wiem, jak inaczej to powiedzieć... W końcu już nic nie ma. Nie ma świata, nie ma ziemi, nie ma nic. Do tego dochodzi, Fogg, że w końcu to już tylko fantazmat. Jedyne naprawdę istniejące miejsce znajduje się w twojej głowie.Przecięliśmy stan na pół, po czym odbiliśmy w kierunku kanionów, na południowy wschód, w rejon, który nazywają Cztery Kąty, a więc na styku Utah, Arizony, Kolorado i Nowego Meksyku. To były najdziwniejsze okolice ze wszystkich, świat urojony, czerwona ziemia i rzeźbione skały, przeogromne gmachy wznoszące się ku niebu, które stały jak ruiny jakiegoś zaginionego miasta zbudowanego przez olbrzymy. Obeliski, minarety, pałace: wszystko było jednocześnie znajome i obce, człowiek machinalnie dostrzegał znane mu kształty, choć wiedział dobrze, że to dzieło przypadku, skamieniała plwocina lodowców i erozji, miliony lat oddziaływania żywiołów. Kciuki, oczodoły, penisy, grzyby, postacie ludzkie, kapelusze. To było tak, jakby dostrzegać kształty w chmurach. Dziś wszyscy wiedzą, jak tam jest, sam widziałeś to pewnie ze sto razy. Glen Canyon, Monument Yalley, Dolina Bogów. Tam właśnie kręcili te wszystkie cholerne westerny, tam właśnie galopuje kowboj z reklamy Marlboro, którego oglądasz co wieczór w telewizji. Ale takie obrazki nic nie mówią, Fogg. Rzecz to zbyt monumentalna, by ją namalować czy narysować; nawet fotografia nie odda istoty. Takie odtworzenie zafałszowuje jgrawdę, bo to tak, jakby chcieć oddać odległości w kosmosie; im więcej widzisz, tym mniej możesz zdziałać ołówkiem. Widzieć znaczy sprawić, by znikło.Włóczyliśmy się kilka tygodni po kanionach. Czasem spędzaliśmy noc w ruinach prastarych siedzib indiańskich, w grotach skalnych Anasazi. To plemię zniknęło tysiąc lat temu, nikt nie wie, co się z nim stało. Zostawili po sobie kamienne miasta, piktogramy, gliniane skorupy, ale lud przepadł. Był koniec lipca albo początek sierpnia, wrogość Scoresby'ego do nas wciąż rosła i miałem wrażenie, że kwestią czasu jest jakaś awantura, w powietrzu czuło się nadchodzącą burzę. Jałowe,

Page 80: Auster Paul - Księżycowy Pałac

bezwodne strony, wszędzie bylica i ani jednego drzewa. Panował piekielny upał i musieliśmy racjonować wodę, co z kolei wprawiało nas w podły nastrój. Pewnego dnia trzeba było zastrzelić osła, w rezultacie czego pozostałe dwa miały więcej do dźwigania. Konie opadały z sił. Dzieliło nas pięć, sześć dni jazdy od miasteczka Bluff i byłem zdania, że powinniśmy tam dotrzeć jak najszybciej, żeby podreperować siły. Wtedy Scoresby wspomniał o drodze na skróty, dzięki której zaoszczędzimy dzień lub dwa, więc ruszyliśmy we wskazaną stronę, przez górzysty teren, mając słońce prosto w oczy. To była męcząca przeprawa, cięższa niż wszystko dotąd i po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że Scoresby prowadzi nas na manowce. Byrne i ja jeździliśmy o wiele gorzej od niego i z trudem pokonywaliśmy nierówności terenu. On jechał pierwszy, za nim Teddy, ja na końcu. Wspięliśmy się z mozołem po stromiźnie i znalazłszy na szczycie, ruszyliśmy granią. Było wąsko, wszędzie głazy i kamienie, a od gładkich powierzchni odbijały się oślepiające promienie słońca. Odwrót nie wchodził już w rachubę, ale nie bardzo też wiedziałem, jak posuwać się dalej. Nagle koń Byrne'a stracił oparcie. Chłopak był nie dalej niż trzy metry ode mnie i do dziś pamiętam ogłuszający łoskot kamieni i rżenie konia próbującego odzyskać grunt pod nogami. Ale ziemia uciekła spod kopyt i nim zdążyłem coś zrobić, Byrne krzyknął i stoczył się razem z koniem, runęli ze stromizny. Było kurewsko wysoko, z sześćdziesiąt, może nawet sto metrów, i nic tylko poszarpane skały od szczytu po sam dół. Zeskoczyłem z siodła i chwyciłem apteczkę, po czym zsunąłem się po stoku, by ratować Byrne'a. Początkowo myślałem, że nie żyje, ale w końcu wyczułem tętno. Poza tym jednak niewiele napawało nadzieją. Twarz miał całą we krwi, prawa noga i ręka złamane, widać było od razu. Przewróciłem go na plecy i wtedy ujrzałem dużą ranę tuż pod żebrami -obrzydliwą, pulsującą wyrwę w ciele wielkości dłoni. Okropne, chłopak był w kawałkach. Właśnie miałem otworzyć apteczkę, gdy za plecami huknął strzał. Obróciłem się i zobaczyłem Scoresby'ego, który z dymiącym pistoletem w dłoni stał nad koniem Byrne'a. Złamał nogę, rzekł krótko, nic już nie można było poradzić. Powiedziałem mu, że Byrne jest w fatalnym stanie i potrzebuje natychmiastowej pomocy, ale kiedy podszedł i zerknął, prychnął tylko szyderczo i odparł, że nie ma co marnować na niego czasu. Jedynym lekarstwem jest dawka tego samego, co przed chwilą zaaplikował koniowi. Podniósł ramię i wymierzył w głowę chłopaka, ale odepchnąłem jego rękę. Nie wiem, czy naprawdę zamierzał strzelić, lecz nie mogłem ryzykować. Spojrzał na mnie groźnie i powiedział, żebym trzymał ręce przy sobie. Pod warunkiem, że nie będziesz celował do bezbronnych ludzi, odparłem. Wtedy wymierzył we mnie. Będę celował w kogo mi się podoba, powiedział i wybuchnął śmiechem, wyszczerzył się jak kretyn, od ucha do ucha. Rozkoszował się swą przewagą nade mną. I co, znowu celuję do bezbronnego, rzekł. Oto kim pan jest, panie malarzu, bezbronnym workiem kości. Myślałem, że mnie zabije. Kiedy tak stałem i czekałem, aż pociągnie za spust, zastanawiałem się, jak długo będę umierał, gdy kula już trafi mnie w serce. Oto moja ostatnia myśl, pomyślałem. Trwało to wieczność, wieczność całą patrzyliśmy sobie w oczy, a ja czekałem. Naraz Scoresby ryknął śmiechem. Był ogromnie z siebie zadowolony, jak gdyby właśnie odniósł olbrzymie zwycięstwo. Włożył pistolet do kabury i splunął na ziemię. Zachowywał się tak, jak gdyby mnie zabił, jak gdybym już nie żył.Podszedł do zastrzelonego konia i zaczął zdejmować siodło i juki. Wciąż byłem roztrzęsiony po tym, co wyprawiał z bronią, ale ukucnąłem przy Byrnie i zacząłem go opatrywać, chciałem obmyć i zabandażować mu rany. Po paru minutach nadszedł Scoresby i powiedział, że jest gotów do drogi. Do drogi? O czym pan mówisz? — zapytałem. Nie możemy wziąć Teddy'ego, jest w takim stanie, że nie wolno go ruszyć. No to go zostaw, odparł. I tak już po nim, niech mnie szlag, jeżeli będę

Page 81: Auster Paul - Księżycowy Pałac

siedział na tym zadupiu i czekał Bóg wie jak długo, aż wyzionie ducha. Nie warte zachodu. Rób pan, jak chcesz, odparłem, ale ja nie zostawię go samego, póki żyję. Scoresby zazgrzytał zębami. Gadasz jak jaki bohater z książki, powiedział. Z tydzień cały możesz tu sterczeć i czekać, aż on kojfnie. I po co? Bo jestem za niego odpowiedzialny, odrzekłem. To wszystko. Jestem za niego odpowiedzialny i go nie zostawię.Przed odjazdem Scoresby'ego wydarłem kartkę ze szkicow-nika i napisałem list do żony. Nie pamiętam dokładnie, co napisałem, ale pewnie coś łzawego - że to ostatnie wieści ode mnie, chyba tak. Scoresby miał wysłać list z miasteczka. Tak się umówiliśmy, choć wiedziałem, że nie ma zamiaru dotrzymać obietnicy. To by wskazywało, że ma coś wspólnego z moim zniknięciem, a po co miałby ryzykować, być wypytywany? O wiele prościej było odjechać i zapomnieć o całej sprawie. Okazało się, że tak właśnie zrobił. To znaczy tak przypuszczam, bo gdy później czytałem doniesienia prasowe i nekrologi, nie było wzmianki o nikim nazwiskiem Scoresby, choć w liście o nim napisałem.Powiedział też, że zbierze ekipę ratowniczą, jeżeli nie zjawię S1? w ciągu tygodnia, ale wiedziałem, że i tego nie zrobi. Powie działem mu to w twarz i nawet nie zaprzeczył, tylko znów bezczelnie się uśmiechnął. Ostatnia szansa, panie malarzu, jedziesz ze mną czy nie? Pokręciłem głową, bo gniew mnie dławił i nie mogłem mówić. Scoresby uchylił na pożegnanie kapelusza i ruszył pod górę, gdzie czekał jego koń. Ot tak, bez słowa. Wejście na szczyt zabrało mu kilka minut i cały czas nie spuszczałem z niego oka. Wolałem nie ryzykować. Podejrzewałem, że będzie chciał mnie zabić przed odjazdem, wydawało się to nieuchronne. Żeby zatrzeć ślady, mieć pewność, że nie powiem nikomu, jak postąpił - że zostawił umierającego chłopaka pośrodku pustkowia. Ale Scoresby nawet nie spojrzał przez ramię. Nie ze wstydu, zapewniam cię. Jedyne możliwe wytłumaczenie jest takie, że uważał, iż nie ma potrzeby mnie zabijać. Nie zabił mnie, bo nie wierzył, że wrócę.Odjechał. Nie minęła godzina i poczułem się tak, jak gdyby nigdy nie istniał. Nie potrafię ci opisać, jak dziwne to było doznanie. Nie chodzi o to, że postanowiłem o nim nie myśleć, tylko już ledwo go pamiętałem, żebym nie wiem jak się skupiał. Jego wygląd, brzmienie głosu, wszystko mi uleciało. Tak działa na człowieka cisza, Fogg, zaciera wszystko. Wymazała obraz Scoresby'ego z mego umysłu i ilekroć potem o nim myślałem, było tak, jak gdybym próbował przypomnieć sobie postać ze snu, jak gdybym wspominał człowieka, którego nigdy nie było.Byrne umarł dopiero trzeciego czy czwartego dnia. Ze względu na mnie to chyba dobrze, że to trwało tak długo. Miałem zajęcie, a dzięki temu nie starczyło mi czasu, by się bać. Strach nadszedł później, gdy już go pochowałem i zostałem sam. Pierwszego dnia wszedłem na górę chyba z dziesięć razy. Zdejmowałem jedzenie i ekwipunek z osła i znosiłem na dół. Połamałem sztalugę i zrobiłem z niej łubki, by unieruchomić Byrne'owi rękę i nogę. Z koca i trójnogu zbudowałem prowizoryczny namiocik, żeby twarz miał w cieniu. Zająłem się koniem i osłem. Brudne bandaże zastąpiło podarte na pasy ubranie. Rozpaliłem ognisko, ugotowałem jedzenie, zrobiłem wszystko, co trzeba. Motorem działania było poczucie winy, no bo jak miałem nie winić się za to, co się stało? Ale to poczucie dodawało mi też otuchy. Bo to przecież ludzkie, a więc znak, że wciąż należę do tego samego świata, w którym żyją inni. Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdy zabraknie Byrne'a, nie będzie już o czym myśleć. Bałem się tej pustki, przerażała mnie śmiertelnie.Wiedziałem, że nie ma nadziei, wiedziałem od pierwszej chwili, ale łudziłem się, że może go uratuję. Nie odzyskał już przytomności, co jakiś czas mamrotał tylko jakby przez sen. Delirium niezrozumiałych słów, właściwie dźwięków, które nie przybrały postaci słów, ale ilekroć to się zdarzało, wstępowała we mnie nadzieja, że chłopak z

Page 82: Auster Paul - Księżycowy Pałac

tego wyjdzie. Zdawał się odgrodzony ode mnie tylko cieniutką zasłoną, niewidzialną membraną, która nie pozwalała mu przejść na stronę życia. Próbowałem go podtrzymywać na duchu, mówiłem więc do niego bez przerwy, śpiewałem piosenki, mając nadzieję, że w końcu coś do niego dotrze i że się przebudzi. Wszystko na nic. Jego stan się pogarszał. Nie przyjmował jedzenia, zwilżałem mu tylko wargi mokrą szmatką, nic więcej nie mogłem zrobić, ale z tego przecież nie czerpał siły. Widziałem, jak życie ulatuje z niego po trochu. Rana w brzuchu przestała krwawić, ale wcale się nie goiła. Nabrała zielonożółtej barwy, wyciekała z niej ropa, po bandażu pełzały mrówki. Nikt by w ten sposób nie przeżył.Pochowałem go na miejscu, u podnóża góry. Oszczędzę ci szczegółów. Kopanie grobu, wleczenie ciała, no i to uczucie, gdy je pchnąłem do dołu. Myślę, że już wtedy odchodziłem od zmysłów. Z największym trudem zmusiłem się do zasypania grobu. Rzucać mu ziemię na zastygłą twarz, tego już było dla mnie za wiele. Zrobiłem to z zamkniętymi oczyma, tylko w ten sposób sobie poradziłem, sypałem piach nie patrząc. Uporawszy się z tym, nie przeżegnałem się, nie odmówiłem modlitwy. Jebać Boga, powiedziałem sobie, jebać Boga, nie dam mu tej satysfakcji. W ziemię wbiłem kij i przyczepiłem kartkę. Edward Byrne, napisałem, 1898-1916. Pochowany przez swego przyjaciela Juliana Barbera. Potem zacząłem krzyczeć. Tak to było, Fogg. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię. Zacząłem wrzeszczeć i poddałem się obłędowi.

Rozdział 5

Oto jak daleko zabrnęliśmy tego dnia. Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, Pony zawiesił głos, by nabrać tchu, ale nim zdążył podjąć wątek, weszła pani Hume i oznajmiła, że pora na lunch. Myślałem, że po tych okropnych wspomnieniach trudno mu będzie dojść do siebie, ale natychmiast się otrząsnął.- Świetnie — rzekł i klasnął w dłonie. - Pora na lunch. Umieram z głodu.Zdumiało mnie, że tak nagle przeskakuje z jednego nastroju w drugi. Przecież jeszcze przed chwilą głos mu drżał ze wzruszenia. Myślałem, że jest o krok od załamania się, a oto promieniał radością, tryskał dobrym humorem.- No, posuwamy się do przodu, chłopcze - rzekł, gdy wiozłem go do jadalni. - To jednak dopiero początek, przedmowa, można by rzec. Zaczekaj, aż się rozkręcę. Jeszcze niewiele wiesz.Gdy usiedliśmy do stołu, słowem nie napomknął o wspomnieniu pośmiertnym. Posiłek jak zwykle upłynął przy akompaniamencie siorbnięć i mlaskania - ani głośniejszych, ani cichszych niż co dzień. Zupełnie jakby Pony zapomniał, że przez ostatnie trzy godziny wywnętrzał się przede mną. Podczas jedzenia rozmawialiśmy zdawkowo naszym zwyczajem, a pod koniec posiłku sprawdziliśmy prognozę pogody w gazecie z myślą o popołudniowym spacerze. Tak to się odbywało przez następne trzy, cztery tygodnie. Przed południem pracowaliśmy nad wspomnieniem pośmiertnym, po południu wychodziliśmy na powietrze. Opowieściami Pony'ego wypełniłem ponad dziesięć notatników, zwykle w tempie dwudziestu, zvdziestu kartek dziennie. Żeby nadążyć, musiałem żwawo machać długopisem i dlatego czasem moje zapiski były ledwo czytelne. Pewnego razu zapytałem, czy moglibyśmy przejść na dyktafon, ale Pony się nie zgodził. Żadnej elektroniki, rzekł, żadnych urządzeń.- Nienawidzę odgłosów tych piekielnych wynalazków - powiedział. - Buczą i szumią, aż się człowiekowi robi niedobrze. Chcę tylko słyszeć, jak skrobiesz długopisem po papierze.Powiedziałem mu, że nie jestem zawodowym sekretarzem.

Page 83: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Nie znam zasad stenografii - tłumaczyłem - i czasem nie mogę się odczytać.— No to przepisuj wszystko na maszynie w wolnym czasie -odparł. - Dam ci maszynę Pawła. To piękny, stary sprzęt, kupiłem ją dla niego po powrocie do Ameryki w trzydziestym dziewiątym. Underwood. Już takich nie robią. Waży ze trzy i pół tony.Jeszcze tego samego wieczora wydobyłem maszynę z dna garderoby w mym pokoju i ustawiłem na małym stoliku. Odtąd codziennie wieczorem poświęcałem kilka godzin na przepisywanie porannych notatek. Była to nużąca praca, ale słowa Pony'ego wciąż miałem świeżo w pamięci, toteż niewiele z nich uroniłem.Powiedział, że po śmierci Byrne'a porzucił wszelką nadzieję. Próbował bez przekonania wydostać się z kanionu, ale wkrótce zgubił się w labiryncie przeszkód: skalnych ścian, gardzieli, ostańców. Drugiego dnia padł mu koń, ale bez drzewa na opał porąbane mięso nie nadawało się do jedzenia. Bylica nie chciała się palić; kopciła się i tliła, ale za nic nie buchnęła ogniem. By zaspokoić głód, Pony przypalał odcięte skrawki koniny zapałkami. Starczyło na jeden posiłek. Gdy zapałki się skończyły, zostawił padłe zwierzę, wzdragając się przed jedzeniem surowego mięsa. Był przekonany, że czeka go rychła śmierć. Błądził wśród skał, wiodąc za sobą ostatniego osła, ale z każdym krokiem coraz mocniej dręczyła go myśl, że oddala się możliwość ratunku. Przyborów malarskich miał w bród, ale wody i jedzenia starczyłoby ledwie na dwa dni. Nic już nie miało jednak znaczenia. Nawet gdyby wywikłał się jakoś z tych tarapatów, to i tak wszystko się dla niego skończyło. Śmierć Byrne'a o tym przesądziła, za nic nie wróci do domu, gdyż okryłby się hańbą. Pytania, oskarżenia, utrata twarzy. O wiele lepiej, by myślano, że też zginął, bo przynajmniej ocali honor i nikt się nie dowie, jak słabym i nieodpowiedzialnym okazał się człowiekiem. To właśnie wtedy przepadł Julian Barber: pośrodku pustyni, wśród s«tał i w palącym słońcu zwyczajnie się unicestwił. Jednak w owym czasie decyzja ta nie wydawała mu się aż tak drastyczna. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce umrze, a nawet jeśli nie, to i tak jego los równałby się śmierci. Nikt nigdy przenigdy nie dowie się, co się stało.Pony powiedział mi, że oszalał, ale nie wiedziałem, czy mam to rozumieć dosłownie. Po śmierci Byrne'a podobno wył niemal bez ustanku przez trzy dni, mażąc sobie twarz krwią z pościeranych dłoni, ale w danych okolicznościach takie zachowanie wcale mnie nie dziwiło. Sam zachowałem się podobnie podczas burzy w Parku Centralnym, a przecież znajdowałem się w znacznie lepszym położeniu. To zupełnie zrozumiałe, że doprowadzony do ostateczności człowiek krzyczy. Powietrze rozsadza płuca i nie można oddychać, trzeba wyrzucić je z siebie, wypuścić z całą mocą wraz z krzykiem. Inaczej udusiłby się własnym oddechem, zdławiłoby go samo niebo.Rankiem czwartego dnia, gdy już skończyła mu się żywność, a w manierce została ledwie szklanka wody, u szczytu pobliskiego urwiska dostrzegł coś, co wyglądało na wejście do jaskini. Dobre miejsce, by umrzeć, pomyślał. Zakryte przed słońcem, niedostępne dla sępów, kryjówka tak głęboka, że nikt go nie znajdzie.Zebrawszy odwagę, rozpoczął mozolną wspinaczkę na szczyt. Zabrała mu ona blisko dwie godziny i kiedy dotarł do celu, był u kresu sił, ledwo stał na nogach. Jaskinia okazała się o wiele większa, niż wydawała się z dołu, i Pony ze zdziwieniem zobaczył, że nie musi się schylać, by do niej wejść. Odgarnął gałęzie przesłaniające otwór i zajrzał. Wbrew jego oczekiwaniom w środku nie było pusto. Głęboką na około sześć metrów pieczarę ktoś umeblował: Pony ujrzał stół, cztery krzesła, kredens i wysłużony pękaty piecyk. W istocie było to mieszkanie. Przedmioty wyglądały na zadbane -wszystko starannie ustawione w niewyszukanym, domowym szyku. Zapalił znalezioną na stole świecę i ruszył z nią w głąb jaskini, zaglądając w mroczne kąty, gdzie nie docierało słońce. Pod ścianą z lewej strony zobaczył łóżko, a

Page 84: Auster Paul - Księżycowy Pałac

na nim człowieka. Myślał, że śpi, ale kiedy odchrząknął głośno, by dać znać o swym nadejściu, i nie dostrzegł żadnej reakcji, nachylił się i przysunął świecę do twarzy nieznajomego. Wtedy zobaczył, że on nie żyje. Nie żyje to mało — został zamordowany. W prawym oczodole była dziura po kuli. Lewe oko patrzyło martwo w ciemność, a poduszkę pod głową znaczyły bryzgi krwi.Pony odwrócił się i podszedł do kredensu, a w nim znalazł mnóstwo prowiantu. Żywność w puszkach, solone mięso, mąka i przyprawy kuchenne — dość, by starczyło na rok. Czym prędzej rzvrządził sobie posiłek: zjadł pół bochenka chleba i dwie puszki fasoli. Nasyciwszy żołądek, zabrał się do usunięcia trupa. Obmyślił iuż plan, pozostało go tylko wykonać. Martwy mężczyzna z pewnością był odludkiem, rozumował Pony, żył samotnie w tych górach, a jeśli tak, to pewnie niewielu ludzi o nim wiedziało. Niejedno wskazywało (ciało nie zaczęło się jeszcze rozkładać, nie wydzielało silnego fetoru, chleb był świeży), że morderstwo popełniono całkiem niedawno, być może ledwie przed kilkoma godzinami, co oznaczało, że jedyną osobą, która wiedziała, że mężczyzna nie żyje, jest człowiek, który go zabił. Nic nie przeszkodzi mi zająć miejsce tego samotnika, pomyślał Pony. Byli mniej więcej w tym samym wieku, tej samej postury, obaj mieli jasne włosy. Nietrudno będzie zapuścić brodę, włoży też ubranie tego nieszczęśnika. Odtąd będzie pędził jego żywot, zachowując się tak, jak gdyby dusza zmarłego weszła teraz w jego ciało. Jeżeli ktoś się zjawi na tym odludziu, on po prostu zagra rolę człowieka, którym nie jest - i przekona się, czy mu się uda. Miał karabin do obrony, w razie gdyby coś poszło nie tak, ale wierzył, że jest spora szansa powodzenia, ponieważ prawdopodobnie odludek nie miewał zbyt wielu gości.Zdjąwszy z trupa ubranie, wytaszczył go z jaskini i zaciągnął nad ścianę urwiska. Tam dokonał najdziwniejszego odkrycia: zobaczył małą oazę położoną dwanaście metrów poniżej pieczary -zielony zakątek z dwoma rosłymi topolami, rwącym potokiem i niezliczonymi krzakami, których nazw nawet nie znał. Była to maleńka kraina życia pośrodku ziemi jałowej. Zakopując samotnika w miękkim piachu obok wody, uświadomił sobie, że w tym miejscu wszystko jest możliwe. Miał jedzenie i wodę, miał dom, nieoczekiwanie znalazł sobie nową tożsamość, nowe życie. Ta nagła odmiana losu była trudna do pojęcia. Ledwie godzinę wcześniej gotował się na śmierć, a teraz drżał ze szczęścia, nie mógł powstrzymać się od śmiechu, gdy pospiesznie sypał szpadlem ziemię na twarz zmarłego.Mijały miesiące. Z początku Pony zbyt był oszołomiony łaską fortuny, by zwracać baczniejszą uwagę na świat dokoła. Jadł tylko 1 spał, a gdy słońce nie prażyło zbyt silnie, siadał na głazie przed jaskinią i r>atrzył, jak obok jego nóg przemykają jaszczurki o jaskrawym pstrym ubarwieniu. Z tego miejsca rozciągał się rozległy widok na okolicę, obejmujący wielkie połacie terenu, ale Pony nie wpatrywał się w dal zbyt często, gdyż wolał ograniczyć się do poznania swego nowego obejścia: chodził z cebrem po wodę, zbierał drzewo na °Pał, myszkował po pieczarze. Napatrzył się już na widoki i teraz z rozmysłem nie poświęcał im uwagi. Lecz pewnego dnia opuścił go raptem spokój i opadło nieznośne poczucie osamotnienia. Osaczyły go potworności z ostatnich miesięcy i przez następny tydzień czy dwa był o krok od popełnienia samobójstwa. W jego głowie roiły się mary i lęki i niejednokrotnie wyobrażał sobie, że nie żyje, że zmarł w chwili wejścia do pieczary i teraz jest więźniem szatańskiego życia po śmierci. Któregoś dnia w przypływie obłędu wyszedł z jaskini i zastrzelił osła, gdyż myślał, że zwierzę przemieniło się w zamordowanego odludka, w pałającego gniewem upiora, który nawiedza go, by straszyć swym opętańczym rykiem. Osioł znał przecież prawdę, więc Pony nie miał wyboru: musiał zlikwidować świadka swego szalbierstwa. Potem doszło do głosu obsesyjne pragnienie poznania tożsamości samotnika, więc metodycznie wywrócił do

Page 85: Auster Paul - Księżycowy Pałac

góry nogami całą jaskinię w poszukiwaniu jakichś wskazówek: pamiętnika, pliku listów, książki z dedykacją, słowem - czegokolwiek, co zdradziłoby nazwisko niedawnego mieszkańca pieczary. Nic jednak nie odkrył, nie znalazł ani jednego strzępka informacji.Po dwóch tygodniach zaczął z wolna wracać do siebie; spłynął na niego spokój ducha. Przecież ta udręka nie może trwać wiecznie, powtarzał sobie, a to już była pociecha, ta myśl dodawała mu sił. Wiedział, że pewnego dnia skończą się zapasy jedzenia i wtedy będzie musiał odejść. Dał sobie około roku, może trochę więcej, jeżeli będzie oszczędny. Wtedy ludzie porzucą już nadzieję, że on i Byrne kiedykolwiek wrócą. Wątpił, by Scoresby wysłał jego list, ale nawet gdyby, nic by to praktycznie nie zmieniło. Wyruszy ekipa ratownicza opłacona przez Elizabeth i starego Byrne'a. Będą się błąkać po pustyni kilka tygodni, sumiennie szukając zaginionej dwójki - z pewnością zostanie wyznaczona nagroda - ale wrócą z niczym. W najlepszym razie znajdą mogiłę Byrne'a, jednak to mało prawdopodobne. Ale nawet jeśli założyć, że znajdą grób, i tak nie zbliży ich to do tajemnicy Juliana Barbera. Julian Barber zaginął i nikt już nigdy nie trafi na jego ślad. Sprawa sprowadzała się do tego, by wytrwać do chwili, gdy ustaną poszukiwania. W nowojorskich gazetach ukażą się nekrologi, odprawi się nabożeństwo za jego duszę i na tym koniec. Gdy już będzie po wszystkim, będzie mógł wyruszyć, gdzie mu się żywnie podoba, stać się, kimkolwiek chce.Wiedział, że w jego interesie jest spowalnianie biegu wypadków. Im dłużej pozostanie w ukryciu, tym bezpieczniej będzie mógł potem wrócić do świata. Zaczął więc narzucać swemu nowemu życiu jak najsurowszy reżim, robiąc wszystko, by maksymalnie wydłużyć czas dany mu w pieczarze: ograniczał się do jednego posiłku dziennie, odłożył dużo opału na zimę, dbał o kondycję fizyczną. Sporządził na własny użytek wykresy i harmonogramy i każdego wieczora przed pójściem spać spisywał dokładnie zużyte danego dnia zapasy, zmuszając się do przestrzegania żelaznej dyscypliny. Z początku trudno mu było dostosować się do wprowadzonego przez siebie rygoru, nierzadko ulegał pokusie i zjadał dodatkową kromkę chleba czy jeszcze jeden talerz gulaszu z puszki, ale wysiłek zdawał się opłacać, albowiem dzięki temu Pony pozostawał w stanie mobilizacji. Był to sposób sprawdzenia się w obliczu własnych słabości i w miarę jak rzeczywistość i ideał powoli zbliżały się do siebie, Pony zaczął to postrzegać jako wielki osobisty tryumf. Zdawał sobie sprawę, że w istocie to tylko gra, wymagała ona jednak fanatycznego oddania i nadmierny rygor uchronił go od popadnięcia w zwątpienie.Po dwóch czy trzech tygodniach zdyscyplinowanego życia w Ponym obudziła się na nowo potrzeba malowania. Pewnego wieczoru pisał jak zwykle sprawozdanie z minionego dnia, gdy nagle zaczął szkicować ołówkiem na sąsiedniej stronie. Nim zorientował się, co robi, mały rysunek górskiego szczytu był gotów. Zabrało mu to ledwie pół minuty, ale w tym nagłym, nieświadomym dziele ręki ujrzał siłę, której brakło dotąd wszystkim jego pracom. Jeszcze tej samej nocy rozpakował przybory malarskie i odtąd aż do dnia, gdy skończyły mu się farby, malował, wychodząc z jaskini rankiem i spędzając cały dzień na dworze. Trwało to dwa i pół miesiąca i w tym czasie pokrył około czterdziestu płócien. Powiedział mi, że bez wątpienia był to najszczęśliwszy okres jego życia.Pracował spętany dwoma ograniczeniami, a każde przyniosło mu inną korzyść. Po pierwsze, nikt nigdy nie obejrzy jego dzieł. To było przesądzone, ale zamiast zrodzić w Ponym poczucie daremności, w istocie go wyzwoliło. Malował dla siebie, nie obarczony ocenami innych, i już samo to spowodowało fundamentalną zmianę w jego podejściu do sztuki. Po raz pierwszy w życiu przestał się przejmować rezultatem i w konsekwencji słowa „sukces" i „porażka ' straciły dla niego sens. Odkrył, że

Page 86: Auster Paul - Księżycowy Pałac

prawdziwym celem sztuki me jest wcale tworzenie piękna/ Sztuka stała się sposobem pojmo-ania rzeczywistości, sposobem-przeniknięcia tajemnicy świata - znalezienia sobie w nim miejsca, a wszelkie estetyczne walory °nkretnego obrazu były właściwie przypadkowym czy też uboczskutkiem podjętego przez twórcę wysiłku, by dotrzeć do sedna rzeczy. Oduczył się przyswojonych niegdyś zasad i z ufnością patrzył na pejzaż jak na równorzędnego partnera, świadomie rezygnując z własnych intencji na rzecz agresji przypadku, napadów spontaniczności, nawału nieokiełznanych szczegółów. Już się nie bał pustki wokoło. Dzięki próbom przedstawienia jej na płótnie przyswoił ją sobie i teraz potrafił odczuwać jej niewzruszoność jako coś, co należy do niego w równej mierze, jak on należał do milczącej potęgi owych nieogarnionych przestrzeni. Namalowane obrazy były surowe, powiedział mi Pony, wypełnione ognistym kolorem i dziwnym, bezwiednym ruchem - wir form i światła. Nie miał pojęcia, czy są ładne czy brzydkie, ale nie w tym rzecz. Były jego i wyglądały zupełnie inaczej niż prace, które niegdyś malował. Pięćdziesiąt lat później powiedział mi, że pamięta dokładnie wszystkie co do jednego.Drugie ograniczenie było nieco subtelniejszej natury, choć na Pony'ego wpłynęło silniej niż pierwsze: prędzej czy później skończą mu się przybory malarskie. Przecież miał tylko tyle i tyle tubek farby, tyle i tyle płócien i jeżeli nie zaprzestałby pracy, pewnego dnia ich zabraknie. Zatem już od pierwszej chwili na widnokręgu widać było kres. Nawet gdy malował obrazy, czuł się tak, jak gdyby krajobraz znikał mu sprzed oczu. To z kolei nadawało doniosłość najmniejszemu pociągnięciu pędzla. Ilekroć kończył płótno, przyszłość się kurczyła, z uporem przybliżając go do chwili, gdy jej nie będzie. Po półtora miesiąca nieustannej pracy zostało mu jedno płótno. Miał jednak jeszcze ponad dziesięć tubek farby. Nie zwalniając tempa, Pony odwrócił wykorzystane już płótna i zaczął malować z drugiej strony. Powiedział, że było to jak nadzwyczajne odroczenie wyroku i że przez następne trzy tygodnie czuł się niby nowo narodzony. Nad drugim cyklem pejzaży pracował z jeszcze większym zapałem niż nad pierwszym, a gdy już pokrył tyły wszystkich płócien, przeniósł się na meble w jaskini, zapamiętale machając pędzlem po kredensie, stole, krzesłach, a gdy i te powierzchnie zapełnił, wycisnął resztki farby ze spłaszczonych tubek, stanął przed ścianą pieczary i zaczął nanosić na nią zarys malowidła skalnego. Powiedział mi, że to miało być jego arcydzieło, ale w połowie pracy zabrakło farb.Potem nastała zima. Pony wciąż miał kilka notatników i pudełko ołówków, ale zamiast przejść od malowania do rysunków, zaszył się w jaskini i mroźne miesiące spędził na pisaniu. W jednym zeszycie notował swe myśli i spostrzeżenia, usiłując oddać słowami to, co dotąd przedstawiał za pomocą formy i koloru, a w drugim dalej zapisywał wydarzenia minionego dnia, skrupulatnie księgując stan swych zapasów: ile prowiantu zjadł, ile jeszcze zostało, ile świec wypalił, ile jeszcze ma. W styczniu śnieżyło codziennie przez okrągły tydzień i Pony z przyjemnością patrzył, jak biel okrywa czerwone skały, całkowicie przeobrażając tak dobrze znany mu krajobraz. Po południu wychodziło słońce i topiło miejscami śnieg, nadając powierzchniom piękny nakrapiany deseń, a gdy zrywał się wiatr, w powietrzu wirowały białe drobinki i kurz, puszczając się w krótkie, dzikie tańce. Pony stał i patrzył godzinami, nigdy nie mając dość. Tempo jego życia tak osłabło, że potrafił teraz dostrzec najdrobniejszą zmianę. Gdy zabrakło mu farb, żył chwilę w udręce niezaspokojonego łaknienia, ale wkrótce przekonał się, że pisanie może z powodzeniem zastąpić malowanie obrazów. Lecz już w połowie lutego zapełnił wszystkie notatniki i nie została ani jedna czysta kartka. Wbrew swoim obawom nie rwał włosów z głowy. W owym czasie tak głęboko już zapadł w samotność, że nie potrzebował żadnych zajęć. To niewyobrażalne, ale stopniowo świat dokoła zaczynał mu wystarczać.W końcu marca przybył wreszcie pierwszy gość. Pony siedział akurat na sklepieniu

Page 87: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pieczary, kiedy u podnóża urwiska pojawił się mężczyzna, śledził więc oczami jego męczącą wspinaczkę, obserwując go bez mała godzinę, jak zbliża się krok po kroku. Gdy nieznajomy dotarł na szczyt, Pony czekał już na niego z karabinem w rękach. Gotował się na podobną sytuację setki razy, ale teraz, gdy rzecz działa się naprawdę, bal się. Wiedział, że wszystko wyjaśni się w jednej chwili: czy mężczyzna znał odludka, a jeśli tak, to czy przebranie wystarczy, by przekonująco odegrać rolę. Jeżeli nieznajomy to jego zabójca, wówczas nie będzie po co udawać. Podobnie, jeżeli to członek ekipy poszukiwawczej, ciemniak marzący o nagrodzie. Wszystko miało się rozstrzygnąć w ciągu paru chwil, ale nim to nastąpiło, Pony musiał się liczyć z najgorszym. Uzmysłowił sobie, że grozi mu, iż do wszystkich swych grzechów dołoży jeszcze zabójstwo.Pierwsze, co rzucało się w oczy, to okazała postura nieznajo-me§o, a potem jego osobliwy ubiór. Swą odzież zszył on z najprzeróżniejszych łat - tu kwadrat jaskrawej czerwieni, tam prostokąt Wękitu i biała kratka, tu kawałek wełny, ówdzie skrawek dżinsu -1 ten dziwaczny strój nadawał mu wygląd klowna, który zgubił swój -yrk objazdowy. Zamiast kowbojskiego kapelusza z szerokim ron-^ern mężczyzna miał na głowie wysłużony melonik z białym piórem -atkniętym za wstążkę. Proste czarne włosy sięgały ramion i w miarę jak się zbliżał, Pony ujrzał, że lewą połowę twarzy ma zniekształconą, zeszpeconą szeroką, szarpaną blizną, która biegła przez cały policzek aż do dolnej wargi. Pony uznał, że to Indianin, ale w danej chwili nie miało to znaczenia. Był zjawą, błaznem z koszmaru, który zmaterializował się wśród skał. Nieznajomy podciągnął się ze sieknięciem na sam szczyt, po czym wyprostował się i uśmiechnął do Pony'ego. Dzieliło ich ledwie pięć, sześć kroków. Pony uniósł karabin i wycelował, ale mężczyzna zdawał się tym bardziej zdziwiony niż przestraszony.- Ej, Tom - odezwał się niskim głosem półgłówka - co ty, nie poznajesz? To ja, twój stary kumpel George. Nie róbże wygłupów.Pony zawahał się, po czym opuścił broń, wciąż trzymając na wszelki wypadek palec na spuście.- A, George - mruknął niemal bezgłośnie, żeby nie zdradziła go barwa głosu.- Zima mnie odcięła - powiedział dryblas - dlategom nie był u ciebie.Podszedł bez lęku na tyle blisko, by mogli uścisnąć sobie dłonie. Pony przełożył karabin do lewej ręki, a prawą wyciągnął do powitania. Wtedy Indianin zajrzał mu nieufnie w oczy, ale szybko się uspokoił i niebezpieczeństwo minęło.- Dobrze wyglądasz, Tom - powiedział. - Naprawdę dobrze.- Dzięki - odparł Pony. - Ty też.Mężczyzna wybuchnął śmiechem, wpadając w barani zachwyt, i Pony już wiedział, że mu się udało. Reakcja była taka, jak gdyby opowiedział najzabawniejszy dowcip stulecia, a skoro tak mało czyni tak wiele, nietrudno będzie podlrzymać pozory. W istocie zdumiewające było, jak gładko wszystko szło. Pony tylko trochę przypominał odludka, ale niechybnie siła sugestii była na tyle duża, że przeobrażała całkowicie naoczne, fizyczne oznaki. Indianin przybył, by spotkać się z samotnikiem Tomem, a ponieważ nie do pomyślenia było, by człowiek, który zareagował na to imię, był kimś innym niż Tomem właśnie, pospiesznie odrzucił fakty, które przeczyły oczekiwaniom, wszelkie różnice między dwoma Tomami kładąc na karb własnej zawodnej pamięci. Pony'emu sprzyjało oczywiście lo, że Indianin był prostakiem. Zresztą być może nawet zdawał on sobie sprawę, że mieszkaniec pieczary nie jest jego Tomem. Wdrapał się jednak na szczyl, by spędzić kilka godzin w towarzystwie drugiego człowieka, a ponieważ dostał to, czego szukał, nie dociekał jego tożsamości. W ostatecznym rozrachunku było mu prawdopodobnie obojętne, czy ma do czynienia z prawdziwym Tomem czy kimś innym.Popołudnie spędzili razem, siedząc w pieczarze i paląc papierosy. George przyniósł

Page 88: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ze sobą kapciuch tytoniu, swój zwyczajowy podarunek dla odludka Toma, i Pony z najwyższą przyjemnością kopcił jednego za drugim. Po tak wielu miesiącach samotności dziwnie się czuł w czyimś towarzystwie i przez pierwszą godzinę z trudem wypowiadał słowa. Zatracił nawyk mówienia, język stawał mu kołkiem, był sztywnym, niepokornym wężem, który nie słuchał poleceń. Szczęściem dawny Tom też chyba nie należał do gadatliwych, gdyż Indianin najwyraźniej nie oczekiwał od niego nic więcej prócz paru zdawkowych zwrotów. Mimo to sprawiał wrażenie, że setnie się bawi, bo co trzy, cztery zdania odrzucał do tyłu głowę i wybuchał śmiechem. W chwilach radości gubił wątek i zaczynał mówić na zupełnie inny temat, Pony więc z trudem mógł się połapać. Opowieść o rezerwacie Nawahów przemieniła się znienacka w relację z burdy pijackiej w saloonie, a ta z kolei w opis napadu na pociąg. Pony dowiedział się, że jego nowy znajomy zwie się George Szkaradnopyski. Tak na niego ludzie wołali, ale dryblasowi najwyraźniej nie sprawiało to przykrości. Przeciwnie, można było odnieść wrażenie, że cieszy się, iż świat nadał mu miano, które jest wyłącznie jego własnością, jak gdyby lo był chlubny wyróżnik. Pony w życiu nie spolkał kogoś, kto łączyłby w sobie tak wielką słodycz i głupotę, słuchał więc uważnie i kiwał głową, gdy wypadało. Raz czy dwa korciło go, by zapylać George'a, czy słyszał coś o poszukiwaniach dwóch zaginionych mężczyzn, ale ugryzł się w język.Z upływem dnia Pony stopniowo złożył do kupy szcząlkowe fakty z życia dawnego Toma. Nieskładne, urywane opowieści Szka-radnopyskiego przenikały się z rosnącą częstotliwością, zazębiając w dostatecznie wielu punktach, by można było sklecić z nich w miarę spójną historię. Drugorzędne zajścia się powtarzały, główne wątki miały luki, o zdarzeniach z począlku mowa była dopiero na końcu, niemniej Pony usłyszał dość, by domyślić się, że samolnik Tom zamieszany był w przestępstwa niejakich braci Greshamów, bandy wyjętych spod prawa Nie wiedział jednak, czy Tom uczestniczył w napadach, czy lylko użyczał szajce swej jaskini jako kryjówki, e tak czy owak zdawało się lo Iłumaczyć w pewnym sensie Popełnione zabójslwo, nie mówiąc już o dużych zapasach jedzenia Kredensie. Pony nie dopylywał się o szczegóły z obawy, że się i, ale z lego, co powiedział Indianin, wnosił, że Greshamowie prawdopodobnie wkrótce wrócą, być może pod koniec wiosny. George był zbyt roztrzepany, by sobie przypomnieć, gdzie teraz przebywają, ponadto ciągle zrywał się z krzesła i przyglądał malowidłom, kręcąc głową z podziwu. Nie wiedziałem, że tak ładnie malujesz, Tom, powtórzył kilkadziesiąt razy przez całe popołudnie. To najbardziej ładne, com kiedykolwiek widział, najbardziej ładne na świecie. Dodał, że jeśli będzie się grzecznie zachowywał, to może Tom nauczy go kiedyś tak malować. Pony spojrzał mu w twarz i odparł, że tak, może kiedyś nauczy. Było mu żal, że obce oczy obejrzały jego dzieła, ale jednocześnie tak pochlebna ocena sprawiła mu przyjemność, zdawał sobie bowiem sprawę, że Indianin będzie najprawdopodobniej jedynym recenzentem jego prac.Po wizycie Szkaradnopyskiego nic już nie było tak jak dawniej. Przez ostatnich siedem miesięcy Pony wytrwale uczył się pustelniczego życia, usiłując uczynić ze swej samotności coś namacalnego, niezdobytą twierdzę, której mury wyznaczałyby granice jego świata, ale teraz, gdy w pieczarze odwiedził go inny człowiek, uświadomił sobie nietrwałość swego położenia. Ludzie wiedzieli, gdzie go szukać, a skoro raz ktoś przyszedł, może przyjść i drugi. Należało mieć się na baczności, wyglądać intruzów, a nieustanna czujność rychło zebrała swe żniwo, dając mu się we znaki do tego stopnia, że całkowicie zburzyła harmonię jego świata. Nic nie mógł na to poradzić. Teraz każdego dnia wyczekiwał, wypatrywał obcych, przygotowywał się na to, co prędzej czy później się wydarzy. Z początku spodziewał się powrotu Szkaradnopyskiego, ale w miarę jak upływały tygodnie, a dryblas się nie pojawił, z

Page 89: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wolna zaczął myśleć o Greshamach. Najsensowniejszym posunięciem byłoby oczywiście dać za wygraną, zebrać manatki i wynieść się na zawsze, ale coś nie pozwalało mu tak łatwo ustąpić w obliczu niebezpieczeństwa. Wiedział, że pozostawanie w pieczarze jest szaleństwem, że to tylko pusty gest, który najprawdopodobniej przypłaci życiem, ale nie miał już o co walczyć prócz jaskini, nie potrafił więc zmusić się do ucieczki.Najważniejsze było nie dać się zaskoczyć Greshamom. Jeżeli najdą go we śnie, jego los będzie przesądzony, zabiją, go, nim otworzy oczy. Przecież już raz tak zrobili, co miałoby ich teraz powstrzymać? Z drugiej strony, jeżeli wymyśli jakiś system ostrzegawczy, który da mu znać o ich przybyciu, co na tym zyska? Być może dość czasu, by zerwać się z łóżka i chwycić za broń, lecz jeśli trzej bracia wejdą razem, i tak będzie miał marne szansę. Więcej czasu zyskałby, gdyby się zabarykadował w pieczarze, zatarasował wejście kamieniami i gałęziami, ale wtedy pozbawi się , „o atutu: elementu zaskoczenia, bo zdradzi napastnikom swą h cność. Gdy tylko zobaczą obwarowane wejście, zrozumieją, że jaskini ktoś mieszka, i zareagują odpowiednio. Niemal połowę su na jawie Pony spędzał na rozważaniu tych problemów, dumając nad rozmaitymi strategiami, które mógłby obrać, usiłując opracować plan, który nie byłby samobójstwem. W końcu przestał sypiać w pieczarze i zrobił sobie legowisko w połowie stoku po drugiej stronie urwiska. George Szkaradnopyski wspomniał o słabości Greshamów do whisky, można było się więc spodziewać, że ludzie tego pokroju zaczną pić, gdy tylko rozgoszczą się w jaskini. Pewnie będą śmiertelnie znudzeni pustynią, więc może się urżną, a wtedy alkohol okaże się największym sprzymierzeńcem Pony'ego. Starannie pozacierał rzucające się w oczy ślady swej bytności: płótna i notatniki ukrył w najgłębszym zakamarku pieczary i przestał palić w piecu. Z malowidłami na meblach i ścianie nic nie można było zrobić, ale przynajmniej piec będzie zimny, gdy Greshamowie się pojawią, więc może dojdą do wniosku, że tajemniczy malarz się wyniósł. Oczywiście Pony nie mógł mieć pewności, że tak pomyślą,'ale nie widział sposobu, jak temu zaradzić. I tak zorientują się, że ktoś był w pieczarze od ich ostatniej wizyty, bo jak inaczej zniknęłyby zwłoki Toma? Greshamowie zaczną się nad tym zastanawiać, ale gdy połapią się, że w jaskini ktoś przebywał, może przestaną się głowić. Taką przynajmniej Pony miał nadzieję, choć w obliczu miriad imponderabiliów nie oczekiwał zbyt wiele.Przeżył kolejny miesiąc katuszy i wreszcie się zjawili. Był środek maja, minął więc już rok od wyruszenia z Nowego Jorku. Greshamowie nadjechali o zmierzchu, oznajmiając o swoim przybyciu nagłą wrzawą, która odbiła się echem wśród skał: gromkie głosy, śmiechy, urywek ochryple śpiewanej piosenki. Pony miał mnóstwo czasu, by się przygotować, ale i tak serce waliło mu jak młotem. Choć powtarzał sobie, by zachować spokój, na niewiele się to zdało, bo wiedział, że tej nocy musi położyć kres niepewności. Nie wytrzymałby dłużej.Przykucnął na wąskim występie skalnym za pieczarą, czekając na odpowiednią chwilę, gdy tymczasem wokół gęstniał mrok. Usłyszał, jak nadchodzą, doszło go kilka słów o sprawach, których nie Pojmował, a potem jeden z nich rzekł: „Trzeba będzie chyba przewietrzyć norę, skoro sprzątnęliśmy Toma". Pozostali dwaj zarechotali "i zaraz potem głosy umilkły. To oznaczało, że weszli do Jaskini. Pół godziny później z blaszanej rurki sterczącej w sklepieniu uchodzić dym, a zaraz potem Pony poczuł zapach gotowa nego mięsa. Przez następne dwie godziny nic się nie działo. Od podnóża urwiska dobiegało parskanie koni i stukot kopyt, tymczasem granatowy wieczór przemieniał się z wolna w czarną noc. Księżyc nie wzeszedł, ale niebo iskrzyło się gwiazdami. Co jakiś czas Pony łowił uchem stłumiony śmiech, ale nic więcej. Następnie jeden z braci wyszedł z pieczary, żeby odlać się na skały, po nim drugi. Pony miał nadzieję, że oznacza to, iż grają w karty i pija, ale nie mógł być

Page 90: Auster Paul - Księżycowy Pałac

tego pewien. Postanowił zaczekać, aż ostatni z Greshamów opróżni pęcherz, potem odsiedzieć jeszcze z godzinę lub półtorej. Wtedy już pewnie usną i nie usłyszą, że wchodzi do jaskini. Tymczasem zastanawiał się, jak poradzi sobie z karabinem tylko jedną ręką. Jeśli w jaskini będzie ciemno, będzie musiał trzymać zapaloną świecę, żeby widzieć cel, a nigdy nie ćwiczył strzelania jedną ręką. Karabin, powtarzalny winchester, trzeba było repetować po każdym strzale, a to zawsze robił z pomocą lewej dłoni. Mógł oczywiście włożyć sobie świecę do ust, ale niebezpiecznie byłoby mieć płomyk tak blisko oczu, wolał też nie myśleć, co by się stało, gdyby zajęła mu się broda. Zdecydował, że będzie trzymał świecę jak cygaro, a więc między wskazującym i środkowym palcem lewej dłoni, mając nadzieję, że pozostałymi trzema zdoła uchwycić lufę. Jeśli oprze kolbę karabinu o brzuch, nie o ramię, być może uda mu się repetować szybko prawą ręką po naciśnięciu spustu. Ale znów niczego nie mógł być pewien. To były gorączkowe, spóźnione kalkulacje i siedząc w ciemności, zrozpaczony Pony przeklinał się za brak wyobraźni i bezdenną głupotę. Okazało się, że światło nie stanowi problemu. Gdy wypełzł ze swej kryjówki i podkradł się do pieczary, zobaczył, że wewnątrz pali się świeca. Przystanął u wejścia i wstrzymał oddech, nadstawiając ucha, gotów umknąć z powrotem na występ skalny, gdyby Greshamowie nie spali. Po długiej chwili usłyszał coś jak chrapnię-cie, ale zaraz potem dobiegły go odgłosy od stołu: westchnienie, cisza, głuche puknięcie, jak gdyby ktoś odstawił szklankę. Co najmniej jeden czuwa, pomyślał Pony, ale skąd wiadomo, że tylko jeden? Naraz rozległ się szelest tasowanych kart, potem siedem krótkich plaśnięć o stół i znów cisza. Potem sześć i cisza. Pięć. Cztery, trzy, dwa, jedno. Pasjans, domyślił się Pony, ani chybi pasjans. Jeden czuwał, dwaj spali. Na pewno tak, inaczej rozmawialiby. Gracz nie odzywał się, a to mogło oznaczać tylko jedno: nie ma z kim gadać.Pony ujął karabin w gotowości do strzału i wszedł do jaskini. Przekonał się, że nietrudno trzymać świecę w lewej dłoni, więc niepotrzebnie tak panicznie się bał. Mężczyzna siedzący przy stole podniósł raptownie głowę i spojrzał z przerażeniem.- O Jezu Chryste kurwa mać - wyszeptał. - Przecież ty nie żyjesz.- Wszystko ci się poplątało - odparł Pony. - To ty nie żyjesz. Nacisnął spust i ułamek sekundy. później mężczyzna targnął się do tyłu na krześle, wydając okrzyk, bo kula ugodziła go w pierś, po czym ucichł równie nagle. Pony zarepetował karabin i wycelował w drugiego brata, który właśnie gramolił się z posłania na ziemi. Jego też zabił jednym strzałem, trafiając prosto w twarz, a kuła wyleciała potylicą, niosąc ze sobą przez całe pomieszczenie bryzgi mózgu i odłamki kości. Jednak z trzecim Greshamem nie poszło tak łatwo. Spał na łóżku w głębi jaskini i nim Pony wykończył jego braci, chwycił rewolwer i był gotów do obrony. Obok skroni Pony'ego gwizdnęła kula, która odbiła się rykoszetem od żelaznego pieca za jego plecami. Pony zarepetował i skoczył za stół po lewej stronie, niechcący gasząc przy tym obie świece. W jaskini zrobiło się ciemno choć oko wykol. Mężczyzna w głębi załkał histerycznie. Bełkotał coś o zabitym Tomie i zapamiętale strzelał na oślep. Pony znał wnętrze pieczary jak własną kieszeń i mimo braku światła wiedział dokładnie, gdzie znajduje się przeciwnik. Naliczył już sześć strzałów i zdawał sobie sprawę, że roztrzęsiony Gresham nie zdoła po ciemku sprawnie załadować broni, wstał więc i ruszył w kierunku łóżka. Pociągnął za spust, usłyszał wrzask, gdy kula dosięgła celu, zarepetował i strzelił powtórnie. W jaskini zapadła głucha cisza. Poczuł w nosie swąd prochu i nagle zaczął dygotać. Wytoczył się na dwór, osunął na kolana i zwymiotował na ziemię.Spał u wejścia do pieczary. Obudziwszy się nazajutrz, natychmiast zabrał się do sprzątania ciał. Przekonał się ze zdumieniem, że nie gryzie go sumienie, że patrzy na zabitych przez siebie ludzi bez najmniejszego poczucia winy. Wyniósł ich po kolei z

Page 91: Auster Paul - Księżycowy Pałac

jaskini i zaciągnął do oazy, gdzie pogrzebał pod topolą obok odludka Toma. y>o już po południu, gdy zakopał ostatniego bandytę. Zmęczony, wrócił do jaskini, by coś przegryźć, i właśnie wtedy, gdy usiadł za s °tem, by nalać sobie whisky Greshamów, zobaczył juki leżące P°u rożkiem. Jak mi powiedział, w tamtej chwili jego los znienacka °w się odmienił, w jego życiu nastąpił nagły zwrot. Worków było sc i kiedy wysypał zawartość pierwszego na stół, uświadomił le. że czas w pieczarze dobiegł końca - ot tak, nagle i nieodB wracalnie, jak opowieść w zamykanej książce. Na stole leżały pieniądze, a wraz z otwarciem każdego kolejnego worka stos rósł. Kiedy policzył wszystko, okazało się, że samej gotówki ma dwadzieścia tysięcy dolarów. Wśród pieniędzy natrafił na zegarki, bransolety, naszyjniki, a w ostatnim worku znalazł mocno związany plik obligacji na okaziciela, zaświadczających o inwestycjach w takie interesy, jak kopalnia srebra w Kolorado, przedsiębiorstwo użyteczności publicznej Westinghouse'a i Ford Motors, wszystko o wartości kolejnych dziesięciu tysięcy dolarów. W owych czasach była to zawrotna suma, powiedział mi Pony, krociowa fortuna. Zarządzana rozsądnie, wystarczyłaby do końca życia.Zwrot zrabowanych pieniędzy nigdy nie wchodził w rachubę i przez myśl mu nawet nie przeszło, by udać się do władz i donieść O tym, co się stało. Rzecz nie w tym, że obawiał się, iż zdradzi swą tożsamość, gdy o wszystkim opowie, po prostu chciał mieć pieniądze dla siebie. Pragnienie było na tyle silne, że nie roztrząsał tego, co zrobił. Wziął łupy, ponieważ się trafiły, ponieważ w pewnym sensie uważał, że należą do niego, i to wszystko. Nie rozpamiętywał zdarzenia w kategoriach dobra i zła. Zabił z zimną krwią trzech ludzi i w konsekwencji postawił się poza subtelnościami podobnych rozważań. Zresztą powątpiewał, by ktokolwiek opłakiwał Greshamów. Zniknęli i rychło świat się z tym faktem pogodzi. Przywyknie do tego, podobnie jak przywykł do życia bez Juliana Barbera.Cały następny dzień zszedł mu na sprzątaniu. Pony ustawił na swoim miejscu wywrócone meble, zmył ślady krwi i schował notatniki do kredensu. Żałował, że musi się rozstać ze swymi obrazami, ale nie było rady, ułożył je więc w nogach łóżka i oparł o ścianę. To wszystko zabrało mu ledwie parę godzin, a resztę poranka i całe popołudnie zbierał w palącym słońcu kamienie i gałęzie, żeby zabarykadować wejście do pieczary. Wątpił, że kiedykolwiek wróci, niemniej chciał jak najlepiej zamaskować kryjówkę. Był to jego prywatny pomnik, grobowiec, w którym pogrzebał swą przeszłość, i ilekroć potem myślał o jaskini, pragnął mieć jak największą pewność,-że jest taka, jąkają zostawił. W pewien sposób posłużyła mu w dalszym życiu za azyl wewnętrzny, mimo że jego noga nigdy już w niej nie postała. Ostatniej nocy spał pod gołym niebem, a nazajutrz rano przygotował się do drogi. Spakował juki, wziął zapas jedzenia i wody, następnie obładował wszystkim konie Greshamów. Odjechał, zastanawiając się, co począć.Dotąd doszliśmy w ciągu dwóch tygodni z okładem. Dawno już minęło Boże Narodzenie, a tydzień później dopełnił się kolejny rok. Pony jednak nie zwracał większej uwagi na te cezury. Myśli rniał zaprzątnięte zamierzchłym czasem i opowieść swą snuł z niezachwianą wytrwałością, nic nie opuszczając, cofając się niekiedy, by dopowiedzieć nieistotny szczegół, rozwodząc nad najmniejszymi choćby drobiazgami, gnany pragnieniem pełnego odtworzenia przeszłości. Po jakimś czasie przestałem dociekać, czy mówi prawdę. Jego historia nabrała cech fantasmagorii i niekiedy zdawało się, że nie tyle wspomina on suche fakty ze swego życia, ile obmyśla przypowieść, by oddać życia tego ukryty sens. Pustelnia, juki pełne pieniędzy, strzelanina na modłę Dzikiego Zachodu - wszystko zdawało się okropnie naciągane, ale to właśnie niesamowitość tej historii najsilniej przemawiała za jej autentycznością. Wydawało się niemożliwe, by ktoś wyssał to wszystko z palca,

Page 92: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ponadto Pony opowiadał tak dobrze, z tak uderzającą szczerością, że zwyczajnie dałem się nieść fabule, nie dociekając, czy wypadki wydarzyły się naprawdę. Słuchałem i zapisywałem, co mówi, nie przerywałem mu słowem. Mimo wstrętu, jaki we mnie niekiedy budził, dostrzegłem w nim pokrewną duszę. Stało się to wtedy, gdy doszedł do wątku jaskini. Sam miałem przecież wspomnienia z życia w grocie, a gdy opisał, jak samotny się wówczas czuł, zdałem sobie sprawę, że mówi o mnie. Moja historia była równie niedorzeczna jak jego, ale wiedziałem, że gdybym mu ją opowiedział, uwierzyłby w każde słowo.Z upływem dni atmosfera w domu stawała się coraz bardziej klaustrofobiczna. Za oknami utrzymywała się parszywa pogoda -lodowaty deszcz, ulice skute mrozem, przenikający do szpiku kości wiatr - więc na pewien czas zaprzestaliśmy spacerów. Pony podwoił wówczas nasze posiedzenia: zamykał się po lunchu w swym pokoju na drzemkę i wyjeżdżał z niego rześki o wpół do trzeciej albo trzeciej, gotów mówić przez następnych kilka godzin. Nie mam pojęcia, skąd czerpał siły, by pracować w tak szybkim tempie, ale oprócz nieco częstszych przerw między zdaniami dla nabrania tchu głos nigdy go nie zawiódł. Zacząłem żyć w tym głosie, jak gdyby to było pomieszczenie, pokój bez okien, który kurczył się i kurczył z upływem każdego dnia. Teraz Pony niemal bez przerwy nosił czarne łatki na oczach i nie miałem już żadnych złudzeń, że łączy nas jakaś więź. Był sam na sam ze swoją opowieścią wykluwającą się w głowie, a ja sam na sam ze słowami płynącymi z jego ust. Wypełniały każdy cal przestrzeni wokół mnie i w końcu nie było już czym oddychać. Gdyby nie Kitty, prawdopodobnie bym się nimi udusił. Po pracy zwykle udawało mi się spotkać z nią na kilka godzin, spędzaliśmy razem jak największą część nocy. Kilkakrotnie wracałem dopiero wczesnym rankiem. Pani Hume wiedziała, dokąd mnie nosi, ale trudno mi powiedzieć, czy wiedział Pony, w każdym razie nigdy nie rzekł słowa na ten temat. Dla niego liczyło się tylko, bym się stawił na śniadanie o ósmej, i pod tym względem nigdy nie sprawiłem mu zawodu.Po opuszczeniu jaskini przemierzał przez kilka dni pustynię, aż dotarł do Bluff. Odtąd poszło już łatwiej. Ruszył na północ, posuwając się z wolna od miasteczka do miasteczka, aż wreszcie pod koniec czerwca wrócił do Salt Lakę City, gdzie biegła kolej i gdzie kupił bilet do San Francisco. To właśnie w Kalifornii wymyślił sobie nowe nazwisko: stał się Thomasem Ponym, gdy pierwszego wieczora wpisywał się do księgi hotelowej. Przyjmując imię „Tho-mas", chciał uczcić pamięć Morana, i dopiero gdy odłożył pióro na ladę, uświadomił sobie, że tak miał na imię również odludek z jaskini, a więc i on sam, przez ponad rok w tajemnicy zajmujący jego miejsce. Uznał ten zbieg okoliczności za dobry znak, jak gdyby z całą mocą potwierdziła się nieuchronność jego wyboru. Jeżeli zaś chodzi o nazwisko, to powiedział, że powinienem się obejść bez przypisu i sam to rozwikłać. Już wcześniej mi zdradził, że to skrótowiec, i jeżeli trafnie postrzegałem jego naturę, to chyba odgadłem, skąd się wziął pan Pony. Pisząc imię „Thomas", przypomniał sobie prawdopodobnie o niewiernym Tomaszu. Niewierny. Drogą skojarzenia z tego przymiotnika w formie męskoosobowej narodził się inny Tomasz: pieprzony, który przez wzgląd na obyczajowość zmienił się w „p... ony". Tak oto pojawił się na świecie Thomas Pony, czyli człowiek, który przepieprzył swe życie. Znając jego zamiłowanie do okrutnych żartów, wyobrażam sobie, jak bardzo był z siebie zadowolony.Niemal od samego początku czekałem, że opowie mi o nogach. Skalisty stan Utah wydawał mi się odpowiednim miejscem dla tragicznego wypadku, ale każdego dnia historia posuwała się dalej, a on wciąż nic nie mówił o przyczynach swego kalectwa. Wędrówka ze Scoresbym i Byrne'em, spotkanie z George'em Szkaradnopy-skim, strzelanina z Greshamami: ze wszystkich przygód wychodził bez szwanku. Teraz był

Page 93: Auster Paul - Księżycowy Pałac

już w San Francisco i zacząłem podejrzewać, że nigdy się nie dowiem, dlaczego jest przykuty do wózka. Ponad tydzień opowiadał, jak ulokował pieniądze: wyliczał poczynione inwestycje, zawarte umowy finansowe, ryzykowne transakcje na giełdzie. W ciągu dziewięciu miesięcy znów stał się bogatym człowiekiem, niemal tak bogatym jak niegdyś: posiadał dom na Russian Hill wraz ze służbą, miał kobiety na zawołanie, obracał się w najwytworniejszych kręgach towarzyskich. Być może wchłonęłoby go to życie na dobre (nie inne w istocie od tego, które wiódł w młodości), gdyby nie pewne zdarzenie w rok po opuszczeniu jaskini. Zaproszony na uroczystą kolację wraz z dwudziestoma innymi gośćmi, natknął się na kogoś z przeszłości, człowieka, który przez dziesięć lat robił interesy z jego ojcem w Nowym Jorku. Alonzo Riddle był już wtedy w podeszłym wieku, ale kiedy przedstawiono mu Pony'ego i uścisnęli sobie dłonie, od razu go rozpoznał. Wyrwało mu się nawet, że Pony wygląda kropla w kroplę jak ktoś, kogo dawniej znał. Pony usiłował obrócić to w żart, wspominając o teorii, wedle której każdy człowiek ma podobno swego sobowtóra, ale Riddle zbyt był poruszony jego widokiem, by dać się zbyć tak łatwo, i zaczął opowiadać towarzystwu historię zniknięcia Juliana Barbera. Dla Pony'ego nadeszła okropna chwila i resztę wieczoru przesiedział jak na szpilkach, zdjęty panicznym strachem, niezdolny się uwolnić od zakłopotanych i podejrzliwych spojrzeń Riddle'a.Zdarzenie to uświadomiło mu, jak niepewna jest jego sytuacja. Prędzej czy później niechybnie znów napotka znajomego z dawnych czasów i nie było żadnej gwarancji, że i tym razem by mu się upiekło. Każda następna osoba będzie pewniejsza swego, bardziej dociekliwa i zanim Pony się obejrzy, zedrą mu maskę z twarzy. Natychmiast przedsięwziął więc środki ostrożności: przestał wydawać przyjęcia i przyjmować zaproszenia, ale wiedział, że na dłuższą metę to nie wystarczy. Ludzie zauważą, że usunął się w cień, a to tylko zrodzi ciekawość i stanie się tematem plotek, które mogą mu napytać biedy. Był listopad 1918 roku. Właśnie podpisano zawieszenie broni i Pony zdał sobie sprawę, że jego dni w Ameryce są policzone. Jednak nie potrafił nic począć z tą świadomością. Popadł w apatię, nie mógł się zmusić do układania planów, rozważenia możliwości, które się przed nim otwierały. Dręczony poczuciem winy, że zmarnował sobie życie, roił, że wraca na Long Island z jakimś wierutnym kłamstwem na ustach, dzięki któremu wytłumaczy swą długą nieobecność. Takie posunięcie nie wchodziło w rachubę, ale Pony uczepił się tego nieziszczalnego pomysłu jak szansy odkupienia i z uporem wymyślał jedno usprawiedliwienie za drugim. Nie potrafił się jednak zmusić do działania. Przez kilka miesięcy ukrywał się przed światem, za dnia sypiając w zaciemnio nym pokoju, w nocy wypuszczając się do Chinatown. Zawsze do Chinatown. Nigdy nie chciał tam chodzić i nigdy nie miał dość siły, by się powstrzymać. Wbrew swej woli zaczął odwiedzać burdele, palarnie opium i salony gry, które kryły się w labiryntach wąskich uliczek. Powiedział mi, że szukał zapomnienia, usiłował unurzać się w brudzie dorównującym pogardzie, którą czuł do siebie. Jego noce przesycone były miazmatami zepsucia: terkoczące ruletki i kłęby dymu, szczerbate Chinki o dziobatych twarzach, duszne pokoiki i fale mdłości. Rozhulał się na tyle, że do sierpnia zmarnotrawił blisko jedną trzecią swego majątku. Szalałby tak do upadłego, powiedział mi, aż by się wykończył albo stracił wszystkie pieniądze, lecz dopadło go przeznaczenie i złamało wpół. Nic bardziej nagłego i okrutniejszego nie mogło mu się przydarzyć, ale zgotowana znienacka przez los udręka była dobrodziejstwem, bo nic prócz tragedii już by go nie uratowało.Padało tej nocy. Wracał do domu po kilku godzinach spędzonych w Chinatown, zamroczony dawką narkotyku, ledwie świadom, gdzie się znajduje. Minęła trzecia, a może czwarta. Wchodził na strome wzgórze, gdzie mieszkał, przystając dla wytchnienia niemal przy każdej latarni. Tuż po wyjściu z lokalu zgubił parasol i był

Page 94: Auster Paul - Księżycowy Pałac

już przemoczony do suchej nitki. Z powodu deszczu bębniącego w chodnik i otępienia od opium nie usłyszał kroków za plecami. W jednej chwili wlókł się ulicą pod górę, a w następnej jakby gmach zwalił mu się na głowę. Nie miał pojęcia, co to było - pałka, cegła, kolba rewolweru - mogło być cokolwiek. Poczuł silne uderzenie, potworny cios w potylicę i natychmiast padł jak długi na chodnik. Przytomność stracił tylko na moment; następne, co pamiętał, to krople wody na twarzy. Zsuwał się stromizną, zjeżdżając po śliskiej nawierzchni z taką prędkością, że nie mógł nad nią zapanować: głową w dół, na brzuchu, machając bezradnie rękoma i nogami, próbując uchwycić się czegoś, by przerwać zawrotną jazdę. Miotał się na wszystkie strony, ale nie zdołał się zatrzymać, nie zdołał wstać, sunął dalej jak ranny owad. W pewnej chwili wygiął ciało w taki sposób, że pęd poniósł go ukośnie, i naraz zorientował się, że zsunie się z chodnika, przetnie krawężnik i wypadnie na ulicę. Przygotował się na podskok, ale gdy był już na skraju asfaltu, znów się obrócił o osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt stopni i gruchnął prosto w latarnię, uderzając z rozpędu plecami w metalowy słup. W tej samej chwili coś głośno chrupnęło i poczuł ból, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał, ból tak groteskowy i przemożny, że zdało mu się, iż jego ciało rozsadziła eksplozja.Nie podał mi dokładnej diagnozy obrażeń. Najważniejsza była prognoza i niebawem lekarze wydali jednomyślne orzeczenie. Stracił władzę w nogach i żadna terapia nie rokuje nadziei. Nigdy już nie będzie chodził. O dziwo, rzekł mi Pony, wieść tę przyjął ż ulgą. Został ukarany, a ponieważ kara była okrutna, sam już więcej nie musiał się karać. Zapłacił za swoje grzechy i oto nagle był oczyszczony: żadnego poczucia winy, obaw, że się zdradzi, lęków. Gdyby wydarzyła się inna tragedia, być może nie wpłynęłaby w ten sposób na niego, ale ponieważ nie widział napastnika, ponieważ nie pojmował, dlaczego w ogóle został napadnięty, zmuszony był postrzegać to zdarzenie jako karę boską. Wymierzono sprawiedliwość w najczystszej postaci; brutalny, anonimowy cios spadł na niego z nieba i zgruchotał go, władczo i bezlitośnie. Nie było czasu, by się bronić albo dowodzić swych racji. Proces dobiegł końca, nim Pony zorientował się, że się rozpoczął - sędzia ogłosił wyrok i wyszedł z sali.Przez dziewięć miesięcy dochodził do siebie (w tej mierze, w jakiej było to możliwe), po czym zaczął się przygotowywać do wyjazdu z kraju. Sprzedał dom, cały kapitał przelał na konto w Szwajcarii i kupił fałszywy paszport na nazwisko Thomas Pony od człowieka o anarchistyczno-syndykalistycznych powiązaniach. Naloty Palmera* szły już wtedy pełną parą, linczowano członków Światowego Związku Robotników Przemysłowych**, aresztowano Sacca i Yanzettiego***, a większość radykalnych ruchów zeszła do podziemia. Fałszerzem paszportów był emigrant z Węgier, który pracował w zagraconej suterynie w Mission, i Pony pamiętał, że słono zapłacił za jego dzieło. Mężczyzna był na granicy załamania nerwowego, a ponieważ podejrzewał Pony'ego, że jest tajnym agentem, który aresztuje go w chwili odbierania fałszywego paszportu, opóźniał pracę przez kilka tygodni, znajdując pokrętne wymówki, ilekroć minął kolejny termin. Przy okazji cena szła w górę, * Siódmego listopada 1919 roku prokurator generalny Mitchell Palmer zarządził obławy policyjne na radykałów politycznych obcego pochodzenia, co było wynikiem podłożenia bomby pod jego dom. Schwytani podlegali deportacji do Związku Radzieckiego z pogwałceniem wszelkich zasad prawnych (przyp. tłum.).** Rewolucyjna organizacja robotnicza utworzona w Stanach Zjednoczonych .w 1905 roku (przyp. tłum.).*** W maju 1920 roku, w efekcie nasilenia się lęków społeczeństwa amerykańskiego przed bolszewizmem i „obcymi wpływami", aresztowano Włochów Nicolę Sacca i Bartolomea Yanzettiego pod zarzutem napadu z bronią w ręku i popełnienia zabójstwa. Mimo braku przekonujących dowodów zostali oni skazani na śmierć w

Page 95: Auster Paul - Księżycowy Pałac

procesie sądowym, w którym doszły do głosu uprzedzenia rasowe i polityczne. Po odrzuceniu wszystkich apelacji wyrok wykonano w sierpniu 1927 roku (przyp. tłum.).ale ponieważ pieniądze były najmniejszym zmartwieniem Pony'ego, przełamał on w końcu impas, proponując podwójną stawkę, jeśli paszport będzie gotów nazajutrz rano o dziewiątej. Oferta była zbyt kusząca, by Węgier się nie połakomił - cena wynosiła teraz ponad osiemset dolarów - i kiedy następnego dnia Pony wręczył mu pieniądze i nie aresztował, anarchista rozkleił się i wybuchnął płaczem, histerycznie całując go po rękach z wdzięczności. To była ostatnia osoba w Stanach, z którą Pony miał do czynienia przez następnych dwadzieścia lat, i widok tego udręczonego człowieka na zawsze zapadł mu w pamięć. Z Ameryki zrobiło się piekło i żegnał się z nią bez najmniejszego żalu.We wrześniu 1920 roku wsiadł na parowiec „Descartes" i popłynął do Francji przez Kanał Panamski. Nie było szczególnego powodu, by jechać akurat do Francji, ale nie było też powodu, by nie jechać. Przez pewien czas Pony rozważał wyjazd do jakiegoś kolonialnego zakątka - do Ameryki Środkowej, na przykład, albo na którąś z wysp na Pacyfiku - ale myśl o spędzeniu reszty życia w buszu, nawet jako kacyk niewinnych jak dzieci tubylców, nie przemawiała do jego wyobraźni. Nie szukał raju, pragnął tylko znaleźć kraj, w którym nie będzie się nudził. Anglia nie wchodziła w rachubę (pogardzał Anglikami) i choć Francuzi byli niewiele lepsi, miał miłe wspomnienia z młodości, gdy spędził rok w Paryżu. Ciągnęło go do Włoch, ale o wyborze kraju przesądził fakt, że francuski był jedynym obcym językiem, którym mówił płynnie. Przynajmniej czeka go wyśmienita kuchnia i dobre wina. Prawda, że w Paryżu musiał się liczyć z dużym prawdopodobieństwem spotkania kogoś z kręgu dawnych nowojorskich przyjaciół, ale groźba takiego zdarzenia już go nie przerażała. Wypadek to zmienił. Julian Barber nie żył. On był Thomasem Ponym, kalekim ekspa-triantem przykutym do wózka inwalidzkiego, i jeżeli ktoś zakwestionuje jego tożsamość, każe śmiałkowi iść do diabła. Nic prostszego. Nie obchodziło go już, co sobie ktoś pomyśli, a jeśli to oznaczałoby, że znów będzie musiał kłamać, to niech tak będzie, skłamie. Cała sprawa i tak była licho warta, nie miało znaczenia, jak postąpi.Pony opowiadał dalej o sobie przez kolejne dwa czy trzy tygodnie, ale jego historia nie była już tak frapująca. Najważniejsze zostało powiedziane, wszystkie karty odkryte, wszystkie ciemne sprawy wyświetlone. Punkty zwrotne w jego życiu miały miejsce w Ameryce, w okresie między wyjazdem do Utah a wypadkiem na ulicy San Francisco, po przyjeździe zaś do Europy historia ta stała się po prostu jeszcze jedną historią, zapisem faktów i wydarzeń, opowieścią o przemijaniu czasu. Czułem, że Pony jest tego świadom, i choć nie dał mi tego wprost do zrozumienia, styl jego narracji się zmienił, uleciała z niej bowiem dotychczasowa skrupulatność i żar. Z większą swobodą czynił teraz dygresje, zdarzało mu się zgubić wątek, a niekiedy nawet wyraźnie sobie przeczył. Pewnego dnia stwierdził, na przykład, że pozostałe lata zeszły mu na bezczynności - czytał książki, grał w szachy, przesiadywał w bistrach na rogach ulic - nazajutrz zaś zmienił front o sto osiemdziesiąt stopni i zaczął opowiadać o skomplikowanych interesach, które prowadził, o obrazach, które najpierw malował, potem niszczył, o kupionej księgarni, o pracy jako agent wywiadu, o zbieraniu pieniędzy dla armii republikańskiej w Hiszpanii. Nie ulegało wątpliwości, że zmyśla, ale zauważyłem, że czyni to bardziej z nawyku niż z zamiarem zwiedzenia mnie. Pod koniec opowiedział wzruszająco o swej przyjaźni z Pawłem Shumem, szczegółowo opisał, w jaki sposób nadal zażywał uciech cielesnych mimo swego kalectwa, wygłosił parę płomiennych tyrad dotyczących własnych teorii wszechświata: energia elektryczna myśli, spójność materii, wędrówka dusz. Ostatniego dnia zrelacjonował, jak razem z Pawłem uciekł z Paryża przed wojną, i ponownie wrócił do spotkania z Teslą w Bryant Park, na czym bez uprzedzenia

Page 96: Auster Paul - Księżycowy Pałac

zakończył.- Będzie tego - rzekł. - Na tym poprzestaniemy.- Ale mamy jeszcze godzinę do lunchu - zaprotestowałem, spojrzawszy na zegar stojący na gzymsie kominka. - Dość czasu, żeby przejść do następnych wydarzeń.- Nie sprzeciwiaj mi się, chłopcze. Kiedy mówię „dość", znaczy „dość".- Ale przecież doszliśmy tylko do trzydziestego dziewiątego roku. Zostało jeszcze trzydzieści lat.— Nie są ważne. Możesz się z nimi uporać w jednym, dwóch zdaniach. „Po wyjeździe z Europy na początku drugiej wojny światowej pan Pony wrócił do Nowego Jorku, gdzie spędził ostatnich trzydzieści lat swego życia". Coś w tym rodzaju. To nie powinno być trudne.- A więc nie skończyliśmy tylko na dzisiaj, ale w ogóle, tak? To już wszystko?- Wydawało mi się, że jasno się wyraziłem.- Rozumiem. Nie widzę w tym sensu, ale rozumiem.— Czas się kończy, głupcze, dlatego nie możemy dłużej zwlekać. Jeśli natychmiast nie weźmiemy się za to cholerne wspomnienie pośmiertne, to już nigdy go nie wysmażymy.Przez następnych dwadzieścia dni zasiadałem co rano w swym pokoju i na starym underwoodzie pisałem różne wersje życiorysu Pony'ego. Krótka przeznaczona była dla gazet - pięćset beznamiętnych słów, które mówiły jedynie o suchych faktach - natomiast pełniejszą, zatytułowaną Tajemniczy żywot Juliana Barbera, dość barwną opowieść na trzy tysiące słów, Pony polecił mi wysłać po swej śmierci do redakcji pewnego pisma o sztuce. Trzecia wersja, licząca ponad sto stron, była ujednoliconym, wiernym zapisem z naszych posiedzeń i nad nią właśnie najciężej pracowałem, starannie usuwając powtórzenia i wulgarne zwroty, szlifując zdania, usiłując słowo żywe przemienić w pisane bez uszczerbku dla jego wyrazistości. Przekonałem się, że jest to zadanie trudne i najeżone pułapkami i w wielu wypadkach musiałem przerabiać całe ustępy, by zachować wierność wobec oryginalnego brzmienia. Nie wiedziałem, jaki użytek Pony zamierza zrobić z tej autobiografii (nie było to już przecież wspomnienie pośmiertne), ale najwyraźniej zależało mu bardzo, by była jak najlepsza, gdyż zmuszał mnie do ciągłych poprawek, łajając i wrzeszcząc, ilekroć przeczytałem zdanie, które nie przypadło mu do gustu. Każdego popołudnia w pocie czoła redagowaliśmy wspólnie tekst, krusząc kopie o najdrobniejsze niuanse stylistyczne. Było to wyczerpujące doświadczenie dla nas obu (dwie uparte dusze sczepione w śmiertelnym boju), ale wreszcie doszliśmy do zgody w sprawie ostatniego przecinka i z początkiem marca praca była ukończona.Nazajutrz znalazłem na moim łóżku trzy książki. Wszystkie napisał jeden autor nazwiskiem Solomon Barber i choć Pony nie wspomniał mi o nich ani słowem przy śniadaniu, domyśliłem się, że on mi je podrzucił. To była jego typowa zagrywka - niejasno, nie wprost, pozornie bez uzasadnienia — ale znałem go już wtedy na tyle dobrze, by pojąć, że każe mi przeczytać te książki. Choćby z uwagi na nazwisko autora polecenie zdawało się mieć jakiś głębszy cel. Kilka miesięcy wcześniej starzec mówił o konsekwencjach i teraz podejrzewałem, że jest już prawie gotów, by mi o nich opowiedzieć.Książki dotyczyły historii Ameryki i każdą wydała inna oficyna uniwersytecka: Biskup Berkeley i Indianie (1947), Dzieje osady Roanoke (1955) i Amerykańska głusza (1963). Notki biograficzne na obwolutach były lapidarne, ale złożywszy do kupy skąpe informacje dowiedziałem się, że w 1944 roku Solomon Barber uzyskał doktorat z historii, jest autorem licznym artykułów publikowanych w pismach naukowych i wykładał na kilku uczelniach Środkowego Zachodu. Istotny był rok 1944. Jeżeli Pony zapłodnił swą żonę tuż przed odjazdem w 1916 roku, rok później

Page 97: Auster Paul - Księżycowy Pałac

urodziłby mu się syn, który w 1944 roku miałby dwadzieścia siedem lat - odpowiedni wiek dla kogoś, kto robi doktorat. Na pierwszy rzut oka wszystko pasowało, ale dobrze wiedziałem, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków. Upłynęły kolejne trzy dni, nim Pony poruszył temat i dopiero wtedy okazało się, że moje podejrzenia były trafne.- Pewnieś nie zerknął na te książki, które zostawiłem ci w pokoju? - zapytał tonem tak niewinnym, jak gdyby prosił o kolejną kostkę cukru do herbaty.- Owszem, zerknąłem - odrzekłem. - Niech pan sobie wyobrazi, że nawet je przeczytałem.- Zadziwiasz mnie, chłopcze. Biorąc pod uwagę twój młody wiek, zaczynam sądzić, że jest jeszcze dla ciebie nadzieja.- Dla każdego jest nadzieja, proszę pana. Dzięki temu świat się kręci.- Oszczędź mi złotych myśli, Fogg. Lepiej powiedz, co myślisz o tych książkach?- Świetne. Lekkie pióro, rzeczowa argumentacja, mnóstwo nowych dla mnie informacji.- Na przykład?- Na przykład nigdy nie wiedziałem o planach Berkeleya uczenia Indian na Bermudach, nigdy też nie wiedziałem, że mieszkał kilka lat na Rhode Island. To było dla mnie odkrycie, ale najbardziej zafrapowała mnie ta część książki, gdzie Barber łączy doświadczenia życiowe Berkeleya z jego filozoficznymi pracami na temat postrzegania rzeczywistości. Błyskotliwe i oryginalne. Bardzo wnikliwe.- A pozostałe dwie książki?— Tak samo. O Roanoke też niewiele wiedziałem. Wydaje mi się, że Barber przekonująco wyjaśnia tajemnicę. Zgodziłbym się z nim, że zaginieni osadnicy przeżyli łącząc się z Indianami plemienia Kroatanów z sąsiedniej wyspy. Podobało mi się też tło dotyczące Raleigha i Thomasa Harriota. Czy pan wie, że Harriot był pierwszym człowiekiem, który oglądał Księżyc przez lunetę? Zawsze myślałem, że pierwszy był Galileusz, ale Harriot uprzedził go o kilka miesięcy.- Tak, chłopcze, wiedziałem. Daruj sobie wykłady.- Odpowiadam tylko na pańskie pytanie. Pytał pan, czego się dowiedziałem, więc mówię.- Nie odszczekuj mi się. Ja tu zadaję pytania, zrozumiano? - Zrozumiano. Może pan pytać o wszystko i nie trzeba się czaić.- Jak to?- Tak to. Sam pan mówił, że nie mamy już czasu do stracenia. Podrzucił mi pan te książki do pokoju, bo chce mi pan coś powiedzieć. Niech więc pan powie wprost.- Aleśmy dzisiaj pyskaci, ho, ho!- No bo nietrudno się domyślić.- Pewnie, że nie. Przecież właściwie już ci powiedziałem.- Mhm. Solomon Barber to pański syn.Pony milczał długą chwilę, jak gdyby z niechęcią godził się na taki obrót rozmowy. Patrzył przed siebie. Naraz zdjął z nosa ciemne okulary i zaczął przecierać szkła chusteczką - zbędna, niedorzeczna czynność w wypadku ślepca - po czym odchrząknął gdzieś w głębi trzewi.- Solomon - mruknął. - Zaiste, okropne imię. Ale ja nie miałem z tym nic wspólnego, rzecz jasna. Trudno wybrać imię dla kogoś, o czyim istnieniu nie ma się zielonego pojęcia.- Znacie się?- Nie widzieliśmy się nigdy na oczy. Myśli, że jego ojciec umarł w Utah w 1916 roku.- Kiedy się pan dowiedział, że ma pan syna?

Page 98: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. Za sprawą Pawła Shuma, to on otworzył mi oczy. Pewnego dnia przyniósł tę książkę o biskupie Berkeleyu. Był zapalonym czytelnikiem, ten mój Paweł, pewnie już ci to mówiłem. No i gdy wspomniał o młodym historyku nazwiskiem Barber, od razu nastawiłem ucha. Paweł nic nie wiedział o moim dawnym życiu, zmuszony byłem zatem udawać, że jestem zainteresowany książką, bo chciałem dowiedzieć się czegoś o autorze. Wtedy jeszcze nie miałem żadnej pewności. Barber to przecież dość pospolite nazwisko i nie było powodów domniemywać, że cokolwiek wiąże ze mną tego Solomona. Ale miałem przeczucie, a jeżeli nauczyłem się czegoś w mej głupiej karierze jako istota ludzka, to właśnie tego, by ufać swym przeczuciom. Na użytek Pawła wymyśliłem więc historyjkę, choć to pewnie nie było konieczne. Skoczyłby dla mnie w ogień, gdybym go poprosił. Choć potrzebowałem tylko paru informacji, uznałem, że ryzykowne byłoby, gdybym otwarcie się do tego zabrał, więc powiedziałem Pawłowi, że myślę o powołaniu fundacji, która przyznawałaby co roku nagrodę młodemu, zasługującemu na wyróżnienie człowiekowi pióra. Ten Barber to chyba obiecujący autor, rzekłem, przyjrzyjmy mu się bliżej i zobaczmy, czy nie przydałoby mu się trochę pieniędzy. Paweł podszedł do tego z entuzjazmem. W jego przekonaniu nie było nic wartościowszego na świecie od promowania życia umysłowego.- A pańska żona? Nie dowiedział się pan, co się z nią potem -działo? Przecież nie byłoby trudne dowiedzieć się, czy miała syna czy nie. Istniało pewnie ze sto sposobów.— Niewątpliwie. Ale przyrzekłem sobie, że nie odszukam Eli-zabeth. Korciło mnie, a pewnie - nienaturalne byłoby, gdyby mnie nie korciło - ale jednocześnie nie chciałem otwierać tej starej puszki Pandory. Przeszłość należała do przeszłości, dla mnie była zamknięta. Czy Elizabeth żyje, czy umarła, czy wyszła drugi raz za mąż, po co było mi to wiedzieć? Zmusiłem się do pozostania w cieniu. Taka postawa wymagała dużego wysiłku, a to z kolei pomogło mi nadal być tym, kim byłem. Dla mnie nie było powrotu - to najważniejsze. Żadnych żalów, rozpamiętywania, skrupułów. Rezygnując z Elizabeth zachowałem siłę.- Ale o synu chciał się pan czegoś dowiedzieć.- Bo to co innego. Jeżeli za moją sprawą na świecie pojawił się nowy człowiek, miałem prawo o tym wiedzieć. Chciałem tylko poznać fakty, nic więcej.- Dużo czasu zabrało Pawłowi zdobycie informacji?- Nie. Namierzył Solomona Barbera i dowiedział się, że wykłada on na uczelni w jakiejś pipidówce na Środkowym Zachodzie — Iowa czy Nebraska, już nie pamiętam. Paweł napisał do niego list na temat książki, list od wielbiciela, by tak rzec. Odtąd wszystko potoczyło się już gładko. Mile połechtany, Barber przysłał odpowiedź, a wtedy Paweł napisał jeszcze raz, że niby przypadkiem będzie jechał przez Nebraskę lub Iowę, więc czy mogliby się spotkać. Barber odpisał, że z miłą chęcią, no i tyle. Paweł pojechał koleją do Iowy czy Nebraski, spędzili razem wieczór, a potem wrócił i wiedziałem już wszystko, co chciałem wiedzieć.- To znaczył ~ To znaczy, że Solomon Barber urodził się w Shoreham na Long Island w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Jego ojcem był artysta malarz, który wiele lat temu zaginął w Utah. Matka zaś zmarła w trzydziestym dziewiątym.- W tym samym roku, kiedy pan wrócił do Ameryki.- Najwyraźniej.- I co?- Co co? - Co było dalej?- Nic. Powiedziałem Pawłowi, że rozmyśliłem się z tą fundacją, i na tym koniec.- I nigdy nie zapragnął pan go zobaczyć? Aż trudno uwierzyć, że tak po prostu dał

Page 99: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pan spokój.- Miałem swoje powody, chłopcze. Nie myśl, że nie było mi ciężko, ale wytrwałem. Wytrwałem do samego końca.- Jakże szlachetnie z pana strony.- Tak, bardzo szlachetnie. Jestem bezkompromisowym księciem z bajki.- I co pan teraz zamierzał - Udało mi się nie stracić go z oczu. Paweł dalej korespondował z Barberem, więc przez lata śledziłem na bieżąco jego poczynania. Dlatego właśnie mówię ci o tym. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił po mojej śmierci. Adwokaci mogliby wprawdzie się tym zająć, ale wolałbym ciebie. Załatwisz to lepiej niż oni.- Co miałbym zrobić?- Chcę mu zostawić pieniądze. Trochę skapnie pani Hume, rzecz jasna, ale cała reszta przypadnie Barberowi. Ten mój jajogłowy syn zmarnował sobie życie, więc może forsa na coś mu się przyda. To samotny, złamany niepowodzeniami grubas, wrak człowieka. Jego naukową karierę już dawno szlag trafił. W latach czterdziestych wykopali go z pierwszej roboty z powodu jakiegoś skandalu - zdaje się, że dupczył studentki - a potem, kiedy stawał z powrotem na nogi, padł ofiarą polowań McCarthy'ego i znów poszedł na dno. Całe życie spędził na najgorszych zadupiach, jakie tylko można sobie wyobrazić, wykładał na uczelniach, o których nikt nigdy nie słyszał.- Wygląda to dość żałośnie.- Bo takie właśnie jest. Żałosne. Żałosne w całej rozciągłości.- Ale gdzie w tym wszystkim moja rola? Zapisze mu pan pieniądze w testamencie i prawnicy mu je przekażą. Proste jak drut.- Chcę, żebyś mu wysłał mój literacki autoportret. Jak myślisz, po cośmy tak harowali? Nie dla zabicia czasu, chłopcze, w tym był konkretny cel. Wszystko, co robię, ma cel, nie zapominaj o tym. Gdy już umrę, masz mu wysłać tekst razem z listem wyjaśniającym wszystkie okoliczności. Czy to jasne?- Nie bardzo. Unikał go pan przez dwadzieścia lat, przez całe życie właściwie. I teraz chce się pan z nim skontaktować zza grobu? Jaki w tym sens? - Każdy ma prawo znać swą przeszłość. Niewiele mogę już lla niego zrobić, ale to przynajmniej mogę.- Nawet jeżeli być może wolałby jej nie znać? — A i owszem, nawet.- To nie w porządku.- A kto mówi o jakimś porządku? To nie ma nic do rzeczy. Trzymałem się od niego z dala za życia, ale kiedy już umrę, pora będzie, by się dowiedział.- Nie wygląda mi pan na umierającego.- Ale śmierć się zbliża, masz na to moje słowo. Już niedługo.- Mówi tak pan od miesięcy, a zdrowie panu dopisuje.- Który dziś mamy?- Dwunasty marca.- No więc zostały mi dwa miesiące. Umrę dwunastego maja, dokładnie za dwa miesiące.- Co pan opowiada? Nikt nie wie, kiedy umrze.- Ja wiem. Zakonotuj sobie moje słowa, Fogg. Za dwa miesiące nie będę już żył.Po tej dziwnej rozmowie wpadliśmy z powrotem w nasz wcześniejszy rytm. Rankiem mu czytałem, a po południu wychodziliśmy na spacer. Choć utarł się ten sam porządek dnia co dawniej, wiele się jednak zmieniło. Przedtem Pony dobierał książki tematycznie, teraz jego decyzje zdawały się przypadkowe, brakło w nich konsekwencji. Jednego dnia prosił o opowieści z Dekameronu albo Księgi tysiąca i jednej nocy, następnego życzył sobie Komedię omyłek, a trzeciego w ogóle nie chciał

Page 100: Auster Paul - Księżycowy Pałac

słyszeć o książkach i kazał mi czytać doniesienia z wiosennych obozów treningowych baseballistów na Florydzie. Być może o to właśnie chodziło: postanowił wybierać lektury na chybił trafił, żeby w szybkim tempie ogarnąć całą różnorodność piśmiennictwa, żeby pożegnać się ze słowem pisanym, tak jak zamierzał pożegnać się ze światem. Przez trzy czy cztery dni z rzędu musiałem mu czytać powieści pornograficzne (zamelinowane w szafce pod biblioteczką), ale nawet one nie ożywiły go w dostrzegalnej mierze. Wprawdzie raz lub dwa zarechotał ubawiony, ale potem zasnął w trakcie jednego z pikantniejszych ustępów. Czytałem dalej, gdy tymczasem on drzemał, a ocknąwszy się pół godziny później, powiedział, że ćwiczył, jak być nieżywym.— Chcę kojfnąć mając głowę wypełnioną myślami o seksie — mruknął. - Nie ma lepszego sposobu, by odejść.Nigdy wcześniej nie czytywałem pornografii i teraz literatura tego rodzaju wydała mi się nonsensowna, ale jednocześnie mnie podniecała. Pewnego dnia nauczyłem się kilku sprośnych ustępów i wyrecytowałem je Kitty, gdy spotkaliśmy się wieczorem. Na nią podziałały podobnie. Śmiała się, ale równocześnie wzięła ją ochota, by ściągnąć ubranie i wskoczyć do łóżka.Spacery też nie były już takie jak dawniej. Pony przestał się nimi ekscytować i zamiast zadręczać mnie pytaniami, co jak wygląda, siedział w milczeniu, zamyślony i wyobcowany. Siłą nawyku opisywałem widziany świat, ale słuchał jednym uchem, a bez jego złośliwych uwag i połajanek rychło straciłem ochotę do rozmów. Po raz pierwszy Pony zdawał się nieobecny, uwolniony od otoczenia, ukojony niemalże. Powiedziałem pani Hume o tych zmianach i przyznała, że one ją martwią, jednak żadnych fizycznych objawów kryzysu nie dostrzegaliśmy. Pony jadł tyle samo co dotąd - czyli tyle co kot napłakał - przemianę materii miał niezakłóconą. Nie skarżył się na żadne bóle ani dolegliwości. Ten dziwny letarg trwał około trzech tygodni. Następnie, kiedy już zacząłem myśleć, że starzec usycha od środka, wjechał rano do jadalni taki jak dawniej, tryskający dobrym humorem i energią, szczęśliwy jak nigdy dotąd.- Postanowione! - oznajmił i grzmotnął pięścią w stół. Uderzył z taką siłą, że zastawa z brzękiem podskoczyła do góry. - Dumałem nad tym całymi dniami, głowiłem się, próbując znaleźć najlepsze rozwiązanie. Wreszcie, po wielkim wysiłku umysłowym, z radością obwieszczam, że wykoncypowałem. Wykoncypowałem. Bóg mi świadkiem, że to najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mi do głowy. Gotów jesteś się zabawić, chłopcze?- Oczywiście - odparłem, uznając, że lepiej dostosować się do jego nastroju. — Zabawić się zawsze jestem gotów.- Znakomicie, zuch z ciebie! - pochwalił, zacierając ręce. -Obiecuję wam, dzieci, że będzie to prześwietny łabędzi śpiew, ostatni ukłon, jakiego jeszcze nie było. Jaka dziś pogoda?- Słonecznie i rześki wiaterek - odparła pani Hume. - W radiu mówili, że po południu ociepli się może do dziesięciu stopni.— Słonecznie i rześki wiaterek — powtórzył. — Dziesięć stopni. Nie mogło być lepiej. A data, Fogg? Zerknij no w kalendarz.- Pierwszy kwietnia, początek nowego miesiąca.- Pierwszy kwietnia, a niech mnie! Dzień figli i żartów. We Francji nazywają to dniem ryby. No cóż, damy im w takim razie powąchać rybkę, co, Fogg? Damy im cały kosz!- Jasna sprawa - odparłem. - Damy im, że hej.Podczas śniadania Pony gadał podekscytowany, przerywając jedynie wtedy, gdy pakował sobie łyżką trochę owsianki do ust. Pani Hume była zatroskana, ale mnie

Page 101: Auster Paul - Księżycowy Pałac

mimo wszystko ucieszył ten przypływ maniakalnej energii. Uznałem, że skutki z pewnością nie będą gorsze od ponurych tygodni, które mieliśmy za sobą. Pony nie był stworzony do odgrywania roli zasępionego starca i wolałem, by wykończył się z nadmiaru werwy, niżby miał żyć w niemym utrapieniu.Po śniadaniu polecił wyjąć swą wierzchnią odzież, by przygotować się do wyjścia. Okutał się jak zwykle - pled, szalik, palto, czapka, rękawiczki - po czym kazał mi otworzyć szafę i wygrzebać spod stosu butów i kaloszy małą torbę podróżną w kratkę.- No i co myślisz, Fogg? - zapytał. - Nada się?- Zależy, na co panu potrzebna.- Na pieniądze. Dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wtrąciła się pani Hume:- - O nie, nic z tego, panie Thomasie. Nie pozwolę. Niewidomy z dwudziestoma tysiącami gotówki na ulicy? Niech pan to sobie wybije z głowy.- Zamknij się, suko - warknął Pony. - Zamilcz albo cię zdzielę. To moje pieniądze i zrobię z nimi, co mi się podoba. Poza tym będę miał przy sobie mego zaufanego ochroniarza, nic więc mi się nie stanie. A nawet gdyby coś się stało, to nic ci do tego. Rozumiesz, tłusta krowo? Piśnij jeszcze choć słowo, a wywalę cię na zbity pysk.- Pani Hume się po prostu o pana troszczy - wmieszałem się, chcąc obronić kobietę przed wściekłym atakiem. - Nie ma się co pieklić.- Ciebie też się to tyczy, zarozumiały gówniarzu! - wrzasnął na mnie Pony. - Rób, co ci każę, albo żegnaj się zaraz z robotą! Pstryknę tylko palcami i już cię tu nie będzie. Spróbuj się postawić, a zobaczysz.- Bodajbyś sczezł, Thomasie Pony - powiedziała pani Hume. — Stary pierdzielu jeden. Mam nadzieję, że straci pan te wszystkie pieniądze. Mam nadzieję, że wyfruną panu z torby i wróci pan bez grosza.- Cha, cha, cha! - zaśmiał się Pony. - Cha, cha! A jak ci się wydaje, co zamierzam z nimi zrobić, parszywy babsztylu? Wydać? Myślisz, że Thomas Pony zniżyłby się kiedykolwiek do czegoś tak banalnego? Z tymi pieniędzmi wiążę wielkie plany, bo przyszło mi do głowy coś genialnego, co nikomu by się nawet nie przyśniło.- Trele-morele - odparła pani Hume. - Może pan iść i roztrwonić nawet milion dolarów, nic mnie to nie obchodzi. Nic to dla mnie nie znaczy. Umywam ręce, nie chcę mieć nic wspólnego ani z panem, ani z pańskimi wybrykami.- No, no - mruknął Pony pojednawczo, okazując raptem obłudną ugodowość. - Nie ma się co tak zżymać, serdeńko. -Chwycił gospodynię szarmancko za dłoń i zaczął całować po całym przedramieniu, jak gdyby naprawdę chciał ją udobruchać. - Fogg się mną zaopiekuje. To krzepki chłopak, nic nam się nie stanie. Zaufaj mi, wszystko drobiazgowo obmyśliłem.- Mnie pan nie oszuka. - Rozeźlona, pani Hume wyrwała rękę. - Ubzdurał pan sobie coś szalonego, wiem dobrze. Niech pan tylko pamięta, że pana ostrzegałam. Nie chcę, żeby pan potem płakał i przepraszał. Za późno wtedy będzie. Co głupiemu po rozumie, kiedy go użyć nie umie? Tak mawiała moja matka i miała rację.— Wyjaśniłbym ci wszystko, ale nie mamy czasu - rzekł Pony. - Poza tym jeżeli Fogg nie wywiezie mnie zaraz na dwór, to się ugotuję w tym ubraniu.- No to jazda, już was nie ma! - prychnęła pani Hume. - Nie obchodzi mnie to nic a nic.Uśmiechnął się szeroko, wyprostował na wózku i obrócił w moją stronę.- Gotów, chłopcze? - warknął jak szyper do majtka.- Na pańskie rozkazy zawsze - odparłem.- Świetnie. A zatem ruszamy.Pierwszy przystanek mieliśmy w Chase Manhattan Bank na Broadwayu, gdzie Pony

Page 102: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pobrał z konta dwadzieścia tysięcy dolarów. Ponieważ chodziło o dużą kwotę, dopełnienie formalności zabrało nam blisko godzinę. Najpierw urzędnik musiał wydać zgodę na pobranie gotówki, następnie sporo czasu zajęło kasjerom zgromadzenie żądanej sumy w pięćdziesięciodolarowych banknotach, gdyż pieniędzy o takim nominale życzył sobie Pony. Był wieloletnim klientem tego banku, „ważnym deponentem", o czym kilkakrotnie przypomniał dyrektorowi, a ten, wyczuwając groźbę niemiłej sceny, zrobił wszystko, by pójść staremu na rękę. Pony nadal nie odkrywał przede mną kart. Nie zgodził się, bym mu pomógł, a wyjętą z kieszeni książeczkę wkładów trzymał przy piersi, jak gdyby się bał, że podejrzę, ile pieniędzy zgromadził na koncie. Dawno już przestałem podobne zachowanie z jego strony traktować jako obrazę, zupełnie mnie też nie interesowało, jaką liczbą wyraża się jego zamożność. Gdy w końcu przygotowano gotówkę, kasjer przeliczył ją dwukrotnie, a potem dla pewności Pony kazał mi to zrobić jeszcze raz. Nigdy przedtem nie widziałem tyle pieniędzy, ale nim skończyłem liczenie, czar prysł i miałem w rękach to, czym naprawdę były: czterysta karteczek zielonego papieru. Gdy powiedziałem, że zgadza się co do grosza, Pony uśmiechnął się z zadowoleniem i kazał mi zapakować pliki banknotów do torby, która na szczęście zmieściła cały ładunek. Zasunąłem zamek błyskawiczny, położyłem Pony'emu torbę na kolanach i wywiozłem go z banku. Narobił rabanu w drodze do drzwi, wymachując laską i gwiżdżąc, jak gdyby zbliżał się koniec świata.Gdy znaleźliśmy się na dworze, kazał się zawieźć na jedno z rond pośrodku Broadwayu. Był to mały skwerek, na którym panował rejwach, bo dokoła warczały samochody i ciężarówki, ale Pony zdawał się nie słyszeć hałasu. Zapytał, czy ktoś siedzi na ławce, a gdy odparłem, że nie, kazał mi usiąść. Tego dnia założył ciemne okulary, a przyciskając rękoma cenną torbę do piersi w jeszcze mniejszym stopniu niż zwykle przypominał człowieka, podobny tym razem do wyrosłego nad miarę kolibra, który sfrunął z kosmosu.— Chcę omówić z tobą mój plan, nim zaczniemy - powiedział. - W banku nie można było gadać, a w domu nie chciałem, żeby nas podsłuchiwała ta wścibska baba. Pewnie ciśnie ci się mnóstwo pytań na usta, a skoro masz być moją eskortą, czas mi puścić farbę.— Wiedziałem, że prędzej czy później doczekam się wyjaśnienia.- A więc słuchaj, młody człowieku. Mój czas się kończy i dlatego od paru miesięcy porządkuję sprawy. Napisałem testament, podyktowałem ci wspomnienie pośmiertne, zapiąłem wszystko na ostatni guzik. Spokoju nie daje mi już tylko jedno - ogromny dług, można by rzec. Dumałem nad tym parę tygodni i w końcu wykombinowałem. Pięćdziesiąt trzy lata temu, jak może pamiętasz, znalazłem furę pieniędzy. Wziąłem je, dzięki nim zarobiłem więcej pieniędzy, z których żyję do dziś. Teraz, kiedy mój kres jest bliski, nie potrzebuję już tej fury. Co zatem z nią zrobić? Jedyne sensowne rozwiązanie, które przyszło mi do głowy, to oddać.- Oddać? Ale komu? Greshamowie nie żyją, a w ogóle pieniądze nie do nich należały. Zrabowali je pechowcom, których pan nawet nie znał, anonimowym, obcym ludziom. Nawet jeżeli dowiedziałby się pan, kim oni byli, to pewnie nikt z nich już nie żyje.- Otóż to. Ludzie ci nie żyją, a odnalezienie ich potomków jest niemożliwe. Tak?- Mniej więcej to właśnie przed chwilą powiedziałem.- Powiedziałeś też, że to byli anonimowi, obcy ludzie. Zastanów się nad tym chwilę. Jeżeli jest coś, czego to zapomniane przez Boga miasto ma w bród, to właśnie anonimowych, obcych sobie ludzi. Ulice pękają od nich w szwach. Gdzie tylko spojrzeć, obcy i anonimowy człowiek. Są ich miliony dokoła.- No nie. Nie mówi pan chyba poważnie?

Page 103: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Śmiertelnie poważnie. Zawsze mówię poważnie, powinieneś był się już o tym przekonać.- A więc chce pan, żebyśmy chodzili po ulicach i wręczali obcym pięćdziesięciodolarowe banknoty, tak? Wywołamy zamieszki. Ludzie wpadną w amok, rozerwą nas na strzępy.- Nie rozerwą, jeśli zabierzemy się do tego z głową. Wszystko sprowadza się do obmyślenia dobrego planu, a ten już mamy. Zaufaj mi, Fogg. To będzie mój najlepszy numer, ukoronowanie całego mojego życia!Jego plan był bardzo prosty. Zamiast łazić po ulicy i wręczać w biały dzień pieniądze każdemu przechodniowi (co przyciągnęłoby olbrzymi, dziki tłum), dokonamy serii nagłych wypadów w stylu lotnej brygady w starannie wybranych punktach miasta. Cała operacja trwać będzie dziesięć dni. Podczas jednego rajdu pieniądze otrzyma nie więcej niż czterdzieści osób, a to znacząco zmniejszy ryzyko niemiłej przygody. Ja miałem nosić banknoty w kieszeniach, a gdyby ktokolwiek nas napadł, stracilibyśmy co najwyżej dwa tysiące dolarów, bo reszta byłaby w domu, poza zasięgiem złodziejskiej ręki. Będą to szeroko zakrojone i rozproszone wypady, powiedział szumnie Pony, nigdy po kolei w sąsiadujących ze sobą dzielnicach. Peryferie jednego dnia, centrum drugiego, East Side w poniedziałek, West Side we wtorek. Nigdzie nie będziemy zatrzymywać się na tyle długo, by ktokolwiek zorientował się, co robimy. W naszą dzielnicę uderzymy na samym końcu. Dzięki temu przedsięwzięcie będzie wyglądało na jednorazowe działanie i sprawa dobiegnie końca, nim ktokolwiek się połapie.W lot pojąłem, że nie zdołam powstrzymać Pony'ego. Decyzję już powziął i zamiast odwodzić go od szalonego pomysłu, postanowiłem zadbać o nasze bezpieczeństwo. Plan trzyma się kupy, powiedziałem, ale wiele zależy od pory naszych wypadów. Popołudnie, na przykład, bym odradzał. Wtedy jest na ulicy zbyt dużo ludzi, a przecież najważniejsze to rozdać pieniądze bez zwracania na siebie uwagi. W ten sposób maksymalnie ograniczymy groźbę awantury.- Hm - mruknął, słuchając mnie z uwagą. - Jaką porę zatem proponujesz, chłopcze?- Wieczór. Po skończonym dniu pracy, ale nie na tyle późno, byśmy wpadli w tarapaty na jakiejś ciemnej ulicy. Powiedzmy, między siódmą trzydzieści a dziesiątą.- Innymi słowy, po kolacji. Taki spacerek przed snem.- Tak jest.- Niech będzie. Będziemy się zatem wypuszczać w teren po zmierzchu, dwóch grasujących Robin Hoodów, gotowych okazać hojność każdemu szczęśliwcowi, który stanie na ich drodze.- Powinniśmy również rozważyć kwestię transportu. To wielkie miasto, do niektórych miejsc będzie bardzo daleko. Jeżeli wszędzie będziemy chodzić, to może zaskoczyć nas noc. W dodatku może się zdarzyć, że trzeba będzie szybko dać dyla.- Babskie gadanie, Fogg! Nic nam się nie stanie. Jak nogi cię rozbolą, to złapiemy taksówkę. A jak dasz radę, będziemy szli.— Nie chodzi o mnie. Rozważmy jednak wszystkie ewentualności. Zastanawiał się pan może, czy nie wynająć samochodu? Wtedy moglibyśmy błyskawicznie wrócić do domu. Wskakujemy, kierowca wciska gaz i już nas nie ma.- Kierowca?! Co za niedorzeczny pomysł! Wtedy wszystko wzięłoby w łeb!- Niby dlaczego? Przecież chodzi o to, by rozdać pieniądze. Żeby to zrobić, nie musimy łazić po całym mieście w takie zimno. To idiotyczne rozchorować się pozwalając sobie na hojny gest.- Ale zależy mi na tym, żebyśmy chodzili, żebyśmy wczuwali się w powstające sytuacje. Nie da się tego zrobić siedząc w samochodzie. Trzeba być na ulicy, oddychać tym samym powietrzem co inni.

Page 104: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- To była tylko sugestia.- Zachowaj swoje sugestie dla siebie. Niczego się nie boję, Fogg, za stary jestem na to, a ty im będziesz się mniej o mnie martwił, tym lepiej. Jeśli jesteś ze mną, to świetnie, ale masz się zamknąć. Zrobimy to po mojemu, żeby świat miał się zawalić.Przez pierwszych osiem dni wszystko szło gładko. Zgodziliśmy się, że przy wyborze szczęśliwców musi obowiązywać hierarchia wartości i w rezultacie miałem wolną rękę. Nie chodziło o to, by dawać pieniądze każdemu, kto się nawinie, ale by sumiennie wypatrywać tych, którzy najbardziej na nie zasługują, by mieć wzgląd na tych, którzy są w największej potrzebie. Siłą rzeczy więc biedni przyciągali naszą uwagę prędzej niż bogaci, niepełnosprawnych faworyzowaliśmy kosztem wysportowanych, obłąkani mieli pierwszeństwo przed zdrowymi na umyśle. Ustaliliśmy te zasady na samym początku i na ulicach Nowego Jorku ich przestrzeganie nie nastręczało żadnych trudności.Niektórzy rozklejali się i płakali, gdy dawałem im pieniądze, inni wybuchali śmiechem, jeszcze inni nic nie mówili, nie otwierali w ogóle ust. Nie dawało się przewidzieć zachowania obdarowanego i wkrótce przestałem spodziewać się konkretnych reakcji. Zdarzali się podejrzliwcy, którzy myśleli, że próbuję ich nabrać - jeden podarł nawet banknot, kilku zarzuciło nam, że jesteśmy fałszerzami - trafiali się chciwi, których nie zadowalało pięćdziesiąt dolarów, samotni, którzy nie chcieli się od nas odczepić, równi goście, którzy zapraszali nas na kielicha, smutni, którzy pragnęli nam opowiedzieć 0 swoim życiu, artystyczne dusze, które śpiewały i tańczyły w ramach podziękowania. Ku memu zdumieniu nikt z tych ludzi nie próbował nas obrabować. Była to prawdopodobnie kwestia szczęścia, należy też dodać, że szybko się przemieszczaliśmy, nigdy nie mitrężąc zbyt długo w jednym miejscu. Na ogół rozdawałem pieniądze na ulicy, ale wykonałem też kilka nalotów na podłe bary 1 kawiarnie - Blarney Stones, Bickfords. Chock Fuli o' Nuts - gdzie plaskałem banknotami przed nosem siedzących przy ladzie. - Więcej słońca! - krzyczałem, rozdając najszybciej jak mogłem, i nim klienci zdążyli się otrząsnąć ze zdumienia, wypadałem na ulicę. Dawałem pieniądze łachmaniarkom i dziwkom, pijaczkom i łajzom, hipisom i dzieciom, które uciekły z domu, żebrakom i kalekom -słowem: szumowinom, które zaludniają ulice po zachodzie słońca. Każdej nocy obdarowywałem czterdzieści razy i nigdy nie trwało to dłużej niż półtorej godziny.Jednego wieczora padało i zdołałem z panią Hume odwieść Pony'ego od wyjścia z domu. Nazajutrz też lało, ale starzec nie chciał już nas słuchać. Powiedział, że nie obchodzi go, czy złapie zapalenie płuc, bo trzeba wykonać robotę, i na Boga, on to zrobi, żeby nie wiem co. A może pójdę sam? - zapytałem. Wrócę i opowiem wszystko ze szczegółami, więc będzie tak, jak gdyby pan był ze mną cały czas. Nie, to niemożliwe, odparł, musi być obecny. Poza tym, dodał, skąd ma wiedzieć, czy nie wezmę pieniędzy dla siebie? Pospaceruję po mieście, a potem opowiem mu bajeczkę. Jaki będzie miał dowód, że wywiązałem się z zadania?- Jeśli tak - sapnąłem, wyprowadzony raptem z równowagi -to niech pan sobie wsadzi w dupę te swoje pieniądze. Odchodzę.Po raz pierwszy, odkąd poznaliśmy się przed pół rokiem, Pony przeraził się i zaczął przepraszać. Nastała dramatyczna chwila. Gdy tak kajał się w skrusze, niemalże zdjęła mnie litość. Dygotał cały, wargi zlepiła mu nitka śliny, był zdruzgotany. Wyczuł, że mówię serio, i spanikował. Błagał o wybaczenie, powiedział, że dobry ze mnie chłopak, najlepszy, jakiego kiedykolwiek poznał, i do śmierci już nie powie mi złego słowa.- Wynagrodzę ci to - zapewnił gorączkowo. - Obiecuję, że wynagrodzę. - Wsadził drżącą rękę do torby i wyciągnął garść banknotów. — Masz, to dla ciebie, Fogg. Chcę, żebyś miał coś dodatkowo. Bóg mi świadkiem, że ci się należy.

Page 105: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Nie trzeba mnie w ten sposób kupować. Płaci mi pan w sam raz.- Nie, proszę, chcę, żebyś to wziął. Potraktuj to jako premię. Nagrodę za wzorową pracę.- Niech pan to schowa. Już w porządku. Wolę dać te pieniądze ludziom, którzy naprawdę ich potrzebują.- Ale zostaniesz?- Tak, zostanę. Przyjmuję pańskie przeprosiny, tylko proszę więcej mnie nie obrażać.Z oczywistych powodów tego wieczora już nie wyszliśmy. Nazajutrz wypogodziło się i o ósmej wybraliśmy się na Times Square, gdzie wykonaliśmy dniówkę w rekordowym czasie dwudziestu pięciu, trzydziestu minut. Ponieważ godzina była wczesna, a do domu bliżej niż zwykle, Pony uparł się, byśmy wrócili na piechotę. To w istocie była błahostka i nie wspominałbym o tym, gdyby nie osobliwe zdarzenie po drodze. Nieco na południe od Columbus Circle zobaczyłem młodego Murzyna, mniej więcej w moim wieku, który szedł równolegle do nas po drugiej stronie ulicy. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ubrany był porządnie i nic nie wskazywało, by sobie podpił czy miał bzika. A jednak maszerował pod bezchmurnym wieczornym niebem z otwartym parasolem nad głową. Mało tego, parasol był całkowicie zniszczony: ze stelaża zdarto ochronne poszycie i zostały tylko nagie pręty sterczące na próżno we wszystkie strony. Wyglądało to tak, jak gdyby chłopak niósł olbrzymi stalowy kwiat. Nie mogłem powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Gdy opisałem widok Pony'emu, też zarechotał głośno, czym zwrócił uwagę Murzyna. Z szerokim uśmiechem na twarzy, kiwnął on na nas, byśmy się skryli pod parasolem.- Po co będziecie mokli?! - zawołał wesoło. - Chodźcie tu, starczy miejsca.W jego zaproszeniu kryło się tyle fantazji i serdeczności, że odrzucić je byłoby niegrzecznością. Przecięliśmy jezdnię i przez następnych parę przystanków szliśmy Broadwayem pod zniszczonym parasolem. Z przyjemnością patrzyłem, z jak wielką swobodą Pony dostosował się do nastroju tego żartu. Grał swą rolę nie zadając żadnych pytań, pojmując intuicyjnie, że nonsens tego rodzaju może się udać wyłącznie wtedy, gdy wszyscy będą udawać. Murzyn miał na imię Orlando i był utalentowanym komikiem: przeskakiwał z gracją nad wyimaginowanymi kałużami i nachylał parasol pod rozmaitym kątem, by osłonić nas przed zacinającym deszczem, przez całą drogę mówiąc wartki monolog oparty na lotnych skojarzeniach i grach słów. Była to wyobraźnia w najczystszej postaci: wcielał w życie nieistnienie, zmuszał innych, by przystali na świat, którego nie ma. Zdawało się to odpowiadać szalonym pobudkom, które kierowały akcją Pony'ego i moją na Czterdziestej Drugiej Ulicy. Nad miastem zapanował duch obłąkania. Do kieszeni przechodniów wlatywały pięćdziesięciodolarowe banknoty, padało, choć nie padało, a deszcz lejący się z urwanej chmury przez zniszczony parasol nie trafił nas ani jedną kroplą.Na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Broadwayu uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie i przyrzekli, że na zawsze pozostaniemy przyjaciółmi. W ramach kody naszej dwornej przechadzki Orlando wysunął przed siebie rękę, odczekał chwilę, po czym stwierdził, że deszcz ustał. Bez zbędnych ceregieli złożył parasol i wręczył mi go na pamiątkę.- Masz, facet - rzekł. - Lepiej, żebyś ty go wziął. Nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się rozpada, a nie chciałbym, żebyście zmokli. Tak to jest z pogodą: ciągle się zmienia. Jeśli człowiek nie jest przygotowany na wszystko, nie jest przygotowany na nic.- Parasol to jak forsa w banku - powiedział Pony.- Widzę, że kapujesz, ojczulku - odparł Orlando. - Wkitraj go pod materac i zachowaj na deszczowy dzień.

Page 106: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Na pożegnanie wzniósł do góry czarną pięść i podreptał dalej. Zniknął w tłumie, nim doszedł do następnej przecznicy.Był to osobliwy epizod, ale w Nowym Jorku podobne zdarzenia przytrafiają się częściej, niż można by sądzić, zwłaszcza jeżeli człowiek jest na nie otwarty. Spotkanie to wydało mi się dziwne nie z racji jego beztroskiego nastroju, ale dlatego, że w tajemniczy sposób wytyczyło późniejsze wypadki. Niemal tak, jak gdyby przy goda z Orlandem była zapowiedzią późniejszych wydarzeń, wróżbą dla Pony'ego. Narzucono nam nowy zbiór wyobrażeń i odtąd pozostawaliśmy w ich czarodziejskiej mocy. W szczególności mam na myśli deszcze i parasole, ale nie tylko, bo także zmianę - jak raptem wszystko może się nieodwracalnie zmienić.Nazajutrz czekał nas ostatni wypad. Pony był nieswój przez cały dzień: nie zdrzemnął się, nie chciał, by mu czytać, nie godził się na żadną proponowaną przeze mnie rozrywkę. Wczesnym popołudniem wybraliśmy się na krótko do parku, ale powietrze było ciężkie i groźne, więc nakłoniłem go do wcześniejszego powrotu. Przed wieczorem na miasto opadła gęsta mgła. Świat zszarzał, a przedzierające się przez wilgoć światła wyglądały tak, jak gdyby owinięte były w bandaże. Pogoda zniechęcała do wyjścia, ale ponieważ nie padało, nie było szans namówić Pony'ego do zrezygnowania z wypadu. Uznałem, że szybko uwinę się z rozdawaniem pieniędzy i zawiozę starca z powrotem do domu, nim cokolwiek złego się wydarzy. Pani Hume kręciła nosem, ale w końcu dała za wygraną, gdyż przyrzekłem jej, że weźmiemy parasol. Pony z ochotą przystał na ten warunek i kiedy o ósmej wywiozłem go na ulicę, myślałem, że sytuacja jest pod kontrolą.Nie wiedziałem jednak, że starzec zamienił swój parasol na podarunek od Orlanda. Kiedy to odkryłem, byliśmy już pięć czy sześć przecznic od domu. Chichocząc pod nosem jak złośliwe dziecko z udanej psoty, Pony wyszarpnął parasol spod pledu i otworzył go. Rączka była taka sama jak w jego parasolu, toteż sądziłem, że się pomylił, ale gdy się odezwałem, ryknął na mnie, bym pilnował swego nosa.- Nie bądźże matołem - sarknął. - Przecież umyślnie wziąłem właśnie ten. To czarodziejski parasol, byle głupek to widzi. Gdy go otwierasz, stajesz się niewidzialny.Już otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale ugryzłem się w j?zyk. Przecież nie padało i nie miałem ochoty wdawać się w bezsensowny spór. Chciałem jak najszybciej mieć ten wieczór za sobą i w gruncie rzeczy dopóki nie lało, dopóty nie było powodu, by Pony nie trzymał tego komicznego żelastwa nad głową. Pchałem wózek przez następnych kilka przecznic, wręczając banknoty wszystkim potrzebującym przechodniom, a rozdawszy połowę sumy, przewiozłem Pony'ego przez jezdnię i ruszyliśmy drugą stroną ulicy w kierunku domu. Wtedy właśnie zaczęło padać - tak nieuchronnie, jak gdyby starzec własną wolą ściągnął deszcz z nieba. Z początku ledwie siąpiło - prawie niewyczuwalnie z powodu dużej wilgotności powietrza, ale już przy następnej przecznicy mżawka przemieniła się w porządny deszcz. Wwiozłem Pony'ego w niszę drzwi, chcąc przeczekać najgorsze, ale gdy tylko koła stanęły, rozeźlił się.- Co robisz? Nie czas na odpoczynek. Musimy rozdać do końca pieniądze. No, pchaj, chłopcze. Raz, raz, jazda. To polecenie!- Może pan nie zauważył - odparłem - ale zaczęło padać. I wcale nie kropi wiosenny kapuśniaczek, tylko leje duży deszcz. Krople jak groch, aż odbijają się od chodnika.- Deszcz? - zapytał. - Jaki deszcz? Nic nie czuję. Szarpnąwszy nagle za koła, Pony wyrwał mi się i wytoczył na chodnik. Znów chwycił zepsuty parasol i oburącz wzniósł go wysoko nad głowę.- Nie pada! - zagrzmiał w niebo, gdy tymczasem deszcz lał się na niego ze wszystkich stron, mocząc ubranie i bijąc w twarz. - Może na ciebie pada, chłopcze,

Page 107: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ale nie na mnie! Jest mi sucho jak w domu! Mam swój wierny parasol i wszystko jest w najlepszym porządku. Cha, cha, niech mnie piorun strzeli, jeśli coś czuję!Pojąłem wtedy, że Pony chce umrzeć. Zaplanował tę farsę, by się rozchorować, i jego nagła radość i brawura mnie poraziły. Wymachiwał parasolem na wszystkie strony, prowokując deszcz swym śmiechem, i mimo że wzbudzał we mnie odrazę, poczułem wbrew sobie podziw dla jego odwagi. Był jak karli Lear zmartwychwstały w ciele Gloucestera. Nastała jego ostatnia noc i chciał ją przeżyć w szale, sprowadzić na siebie śmierć, zdobyć się na ostatni, chlubny czyn. W pierwszym odruchu zamierzałem zawrócić go z chodnika i zawieźć w jakieś bezpieczne miejsce, ale spojrzałem na niego jeszcze raz i zdałem sobie sprawę, że jest za późno. Był przemoczony do suchej nitki, a w wypadku człowieka tak słabego zdrowia nieszczęście niechybnie już się stało. Na pewno się przeziębi, pomyślałem, dostanie zapalenia płuc i umrze. Wydało mi się to tak pewne, że nagle ustąpiłem. Patrzę na trupa, powiedziałem sobie, nie ma znaczenia, czy coś zrobię czy nie. Odtąd nie było dnia, bym nie żałował wyboru, którego wtedy dokonałem, ale tamtego wieczora wydawał się on sensowny, jak gdyby sprzeciwienie się Pony'emu było złem moralnym. Skoro już nie żył, jakie prawo miałem psuć mu zabawę? Ten człowiek parł ślepo do samozagłady, a ponieważ wessał mnie w wir swego szaleństwa, nie kiwnąłem nawet palcem, by go powstrzymać. Stałem i patrzyłem - z własnej i nieprzymuszonej woli wspólnik tego samobójstwa.Wyszedłem z niszy i chwyciłem wózek za rączki, mrużąc oczy w nawalnym deszczu.— Chyba ma pan rację - powiedziałem. — Na mnie też nic nie pada.Kiedy wypowiadałem te słowa, niebo przecięła błyskawica i zaraz potem przetoczył się potężny grzmot. Deszcz bezlitośnie nas zlewał, ostrzeliwując bezbronne ciała kanonadą ciekłych kuł. Kolejny poryw wiatru zdmuchnął Pony'emu okulary z twarzy, ale starzec tylko się roześmiał, napawając się gwałtownością burzy.- Nadzwyczajne, prawda?! - przekrzykiwał szum. - Pachnie jak deszcz! Brzmi jak deszcz! Nawet smakuje jak deszcz! A mimo to jest nam sucho! Suchuteńko! Tryumf ducha nad materią, Fogg. Wreszcie się udało! Rozwikłaliśmy zagadkę wszechświata!Było tak, jak gdybym we własnym wnętrzu przekroczył tajemniczą granicę, wpełzł do zapadni, przez którą prowadziła droga do najtajniejszych zakamarków serca Pony'ego. Rzecz nie w tym, że dostroiłem się do jego arlekinady, lecz że zdobyłem na fundamentalny gest uprawomocniający jego wolność i w tym sensie wreszcie dowiodłem swej wartości. Starzec miał wkrótce umrzeć, ale pozyskałem jego dozgonną miłość.Brnęliśmy w wodzie przez kolejnych kilka przecznic, a Pony cały czas wył w ekstazie.- To cud! - wrzeszczał. - To cud, cholera jasna! Monety lecą z nieba! Łapcie je, póki są! Forsa za darmo! Forsa dla wszystkich i każdego z osobna!Nikt go nie słyszał, bo ulice całkowicie opustoszały. Głupcy, byliśmy jedynymi, którzy nie pierzchnęli w poszukiwaniu schronienia, więc by pozbyć się pozostałych banknotów, musiałem po drodze wskoczyć do kilku barów i kawiarń. Zostawiałem Pony'ego pod drzwiami i wpadałem do lokalu, a kiedy rozdawałem pieniądze, ścigał mnie szaleńczy śmiech starca. Dźwięczał mi w uszach ten obłąkańczy akompaniament do błazeńskiego finału. Wszystko wyniknęło się spod kontroli. Przemieniliśmy się w klęskę żywiołową, w tajfun wchłaniający na swej drodze co popadnie. - Pieniądze! -krzyczałem, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. - Pięćdziesiąt zielonych dla każdego! - Byłem tak przemoczony, że chlupały mi w butach kałuże wody, szkliłem się jak łza wielkości człowieka, kapało ze mnie dokoła. Szczęściem dobrnęliśmy wreszcie do końca. Gdyby trwało to dłużej, prawdopodobnie zamknięto by nas za zakłócanie porządku publicznego.

Page 108: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Ostatnim miejscem, do którego zaszliśmy, była kawiarnia sieci Child - obskurna, zaparowana knajpa, oświetlona rażącym blaskiem jarzeniówek. Nad barem garbiło się dwunastu, piętnastu może klientów, każdy następny bardziej samotny i nieszczęśliwy od poprzedniego. Raptem zorientowałem się, że mam w kieszeni tylko pięć czy sześć banknotów, i nie bardzo wiedziałem, jak to rozegrać. Nie •potrafiłem już myśleć, nie potrafiłem powziąć żadnej decyzji. Z braku lepszego pomysłu zwinąłem pieniądze w dłoni i cisnąłem je pod sufit.- Kto pierwszy, ten lepszy! - wrzasnąłem. Wypadłem na dwór i wypchnąłem czekającego starca z powrotem na deszcz.Potem już nigdy nie wyszedł z domu. Kasłać zaczął od razu nazajutrz, a pod koniec tygodnia flegmisty charkot przeszedł z oskrzeli do piersi. Wezwaliśmy lekarza. Zapalenie płuc, orzekł. Chciał natychmiast skierować Pony'ego do szpitala, ale starzec odmówił, twierdząc, że ma prawo umrzeć we własnym łóżku. Zagroził, że zabije się, jeżeli ktokolwiek zbliży się do niego z zamiarem zabrania go z domu.- Poderżnę sobie gardło brzytwą - ostrzegł - a moja śmierć obarczy wasze sumienia.Ów lekarz miał już wcześniej z Ponym do czynienia i był na tyle przewidujący, że przyszedł z listą agencji pielęgniarskich. Załatwienie wszystkich formalności spadło na panią Hume i na mnie i tak przez następny tydzień mieliśmy roboty po łokcie: adwokaci, konta bankowe, pełnomocnictwa i tak dalej. Należało wykonać niezliczoną ilość telefonów, podpisać furę dokumentów -nie warto chyba wchodzić w szczegóły. Ważne jest natomiast, że pogodziłem się z panią Hume. Gdy wróciliśmy do domu tego pamiętnego wieczora, tak się na mnie rozgniewała, że przez dwa dni nie odezwała się do mnie słowem. Winiła mnie za chorobę Pony'ego, a ponieważ w zasadzie skłonny byłem przyznać jej słuszność, nie próbowałem się bronić. Podle się jednak czułem, będąc z nią na noże. Kiedy już myślałem, że poróżniliśmy się na dobre, nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Nie potrafię powiedzieć, co ją spowodowało, ale podejrzewam, że pani Hume powiedziała coś 0 mnie Pony'emu, a on pewnie wytłumaczył jej, by nie miała do mnie żalu. Gdy wpadliśmy na siebie następnym razem, chwyciła mnie w ramiona i przeprosiła, połykając łzy.- Czas już na niego - oznajmiła smętnym tonem. - Jest gotów 1 może się to stać w każdej chwili. Nic nie da się zrobić.Pielęgniarki zmieniały się co osiem godzin i to one podawały leki, opróżniały basen i pilnowały kroplówki, do której podłączono Pony'ego. Poza kilkoma wyjątkami były to obcesowe, nieczułe istoty i nie trzeba dodawać, że starzec nie chciał mieć z nimi do czynienia - nawet w ostatnich dniach, kiedy był już zbyt słaby, by je w ogóle zauważać. Uparł się, by nie wchodziły do jego pokoju, jeśli nie mają nic konkretnego do zrobienia, więc na ogół przesiadywały na kanapie w salonie, wertując czasopisma albo paląc papierosy, wydymając wargi w niemej pogardzie. Jedna czy dwie zrezygnowały same, jedną czy dwie zwolniliśmy. Pomijając zwady z pielęgniarkami, Pony zachowywał się z nadzwyczajną galanterią; zdawało się, że gdy legł w pościeli na dobre, jego osobowość się odmieniła, jak gdyby nadchodząca śmierć oczyściła go z jadu. Nie cierpiał chyba zbytnio i choć trafiały się dni lepsze i gorsze (pewnego razu wydawało się nawet, że w pełni wydobrzał, ale siedemdziesiąt dwie godziny później jego stan znów się pogorszył) choroba rozwijała się w formie postępującego miarowo osłabienia, w postaci powolnej, acz nieuchronnej utraty sił, która trwała do chwili, gdy ustało bicie serca.Siedziałem codziennie u jego łóżka, ponieważ chciał mnie mieć przy sobie. Od czasu burzy nasze stosunki zmieniły się nie do poznania: stałem się jego ulubieńcem, jak gdybym był krwią z jego krwi. Trzymał mnie za rękę, mówił, że moja obecność dodaje mu otuchy, mruczał nieśmiało, jak bardzo cieszy się, że jestem obok. Zrazu z nieufnością przyjmowałem te sentymentalne wynurzenia, ale gdy oznaki jego uczuć

Page 109: Auster Paul - Księżycowy Pałac

do mnie się mnożyły, nie pozostało mi nic innego, jak w nie uwierzyć. Na początku, kiedy był jeszcze na tyle silny, by rozmawiać, zadawał mi pytania dotyczące mego życia, więc opowiedziałem o matce i wuju Victorze, o latach spędzonych na studiach, o mojej zgubnej bezczynności, która doprowadziła mnie do upadku, i wreszcie o wyratowaniu mnie przez Kitty Wu. Wyznał, że martwi się, co ze mną będzie, gdy wykituje (jak sam to ujął), ale uspokajałem go, że dam sobie radę.- Jesteś typem marzyciela, chłopcze - rzekł. - Spadłeś z księżyca. Chodzisz z głową w chmurach, nie orientujesz się w niczym 1 wygląda mi na to, że nigdy nie zstąpisz na ziemię. Nie masz wielkich ambicji, o pieniądze nie dbasz, za wiele też w tobie 2 fi^zofa, byś miał dryg do sztuki. Co z tobą pocznę? Potrzebujesz kogoś, kto by się tobą opiekował, kto by nakarmił twój żołądek i włożył ci trochę grosza do kieszeni. Gdy mnie zabraknie, wylądujesz tam, gdzie byłeś dawniej.- Mam swoje plany - skłamałem w nadziei, że zostawi ten temat. - Zimą wysłałem podanie o przyjęcie mnie na wydział bibliotekoznawstwa na Columbii, no i mnie przyjęli. Myślałem, że panu o tym mówiłem. Zajęcia zaczynają się jesienią.- A z czego zapłacisz za naukę?- Dostałem stypendium obejmujące nawet wydatki na życie. To dla mnie duża szansa, właściwie niesamowita okazja. Nauka trwa dwa lata i potem będę miał konkretny zawód.- Nie widzę cię jako bibliotekarza, Fogg.- Przyznaję, że to dziwne, ale może jednak się nadam. Biblioteki to przecież światy nierzeczywiste. Samoistne miejsca, sanktuaria czystej myśli. W tym sensie już zawszebędę mógł żyć na księżycu.Wiedziałem, że mi nie wierzy, nie obnażył jednak mego kłamstwa przez wzgląd na zgodę między nami, nie chciał bowiem zniszczyć nowego ładu w naszych stosunkach. Typowe jego zachowanie w ostatnich dniach życia. Sądzę, że był z siebie dumny, iż potrafi umrzeć w ten sposób, jak gdyby czułość, którą zaczął mi okazywać, dowodziła, iż wciąż jest zdolny do wszystkiego. Mimo utraty sił nadal wierzył, że w pełni kieruje swym losem, i w tym złudzeniu trwał do samego końca - w przekonaniu, że okiełznał własną śmierć, że wszystko toczy się dokładnie wedle jego planu. Ogłosił, że feralnym dniem będzie dwunasty maja i teraz najwyraźniej liczyło się dla niego tylko jedno: dotrzymać słowa. Witał śmierć z otwartymi ramionami, ale jednocześnie opierał się jej, usiłując pokonać ją ostatnią resztką życia, odsunąć od siebie ostateczną chwilę, aż nadejdzie na jego warunkach. Nawet gdy już ledwo mógł mówić, gdy wyartykułowanie najcichszego dźwięku wymagało nadludzkiego wysiłku, otwierał usta, by dowiedzieć się 0 dzień miesiąca, gdy tylko wchodziłem rankiem do jego pokoju. Ponieważ stracił już rachubę czasu, pytał o to co kilka godzin. Trzeciego czy czwartego maja jego stan gwałtownie się pogorszył 1 wydawało się mało prawdopodobne, że dotrwa do dwunastego. Wówczas zacząłem żonglować datami, by myślał, że wszystko toczy się wedle planu; ilekroć pytał, przeskakiwałem o kilka cyfr, a pewnego szczególnie ciężkiego popołudnia trzy dni minęły w ciągu zaledwie paru godzin. Jest siódmy maja, powiedziałem. Za chwilę nastał ósmy, dziewiąty, a Pony na tyle już był dotknięty chorobą, że się nie połapał. Gdy pod koniec tygodnia jego stan się nieco poprawił, wciąż wyprzedzałem czas i by zniwelować różnicę, przez następne dwa dni mówiłem mu, że jest dziewiąty. Uznałem, że przynajmniej to jedno mogę dla niego zrobić - sprawić, by odczuł satysfakcję, iż wyszedł zwycięsko ze sprawdzianu woli. Postanowiłem, że bez względu na rzeczywisty upływ czasu Pony zakończy życie dwunastego maja.Powiedział, że brzmienie mego głosu działa na niego kojąco, i nawet gdy osłabł już na tyle, że sam nie mógł mówić, prosił, bym ja nie przestawał. Nie obchodziła go zbytnio treść, chciał przede wszystkim słyszeć mój głos i wiedzieć, że jestem przy

Page 110: Auster Paul - Księżycowy Pałac

nim. Gadałem więc najlepiej, jak umiałem, przeskakując z tematu na temat pod wpływem nastroju. Niełatwo było wieść tego rodzaju monolog i ilekroć czułem, że opuszcza mnie natchnienie, chwytałem się sposobów, dzięki którym nakręcałem się ponownie: opowiadałem fabuły powieści i filmów, recytowałem z pamięci wiersze - Pony'emu najbardziej przypadł do gustu Thomas Wyatt i Fulke Greville - albo powtarzałem nowiny z gazet porannych. Osobliwe, ale do dziś świetnie pamiętam niektóre z tych relacji i ilekroć teraz o nich myślę (rozprzestrzenienie wojny na teren Kambodży, zabójstwa na Uniwersytecie Kent State), widzę siebie siedzącego w tamtym pokoju wraz z Ponym, patrzącego, jak leży w łóżku. Widzę jego bezzębne, rozdziawione usta, słyszę charkot łaknących powietrza, niedrożnych płuc, widzę ślepe, wodniste oczy utkwione w sufit, rozczapierzone dłonie wbite w koc, przytłaczającą bladość pomarszczonej skóry. To skojarzenie jest nieuchronne. Za sprawą jakiegoś tajemniczego i mimowolnego zrządzenia wszystkie wypadki, o których wtedy opowiadałem, osadzone są w rysach twarzy Pony'ego i nie potrafię o nich myśleć, by nie stanął mi on jak żywy przed oczyma.Niekiedy opisywałem mu tylko pokój, w którym się znajdowaliśmy. Stosując te same środki, których nauczyłem się na spacerach, wybierałem jakiś przedmiot i zaczynałem o nim mówić. Deseń pościeli, sekretarzyk w rogu, plan Paryża powieszony w ramkach obok okna. W granicach, w jakich Pony zdolny był śledzić bieg mych słów, owe recytacje sprawiały mu chyba ogromną przyjemność. Teraz, gdy tak wiele bezpowrotnie go opuszczało, bezpośrednia, fizyczna bliskość rzeczy jawiła się na granicy jego zamglonej świadomości jako swego rodzaju raj, niedostępne królestwo cudów mi i,- W "^U '97° roku studenci Uniwersytetu Kent State w Ohio wszczęli zaprze** ' h Pr°teście Przeciw inwazji wojsk amerykańskich na Kambodżę. Wysłane w w 8." rnatora ^działy Gwardii Narodowej otworzyły ogień do demonstrantów, tłum) ° CZe§0 Z2'n?ło czworo studentów, a jedenaścioro zostało rannych (przyp.powszednich: dotykalne, widzialne, zmysłowy przestwór, który spowija wszelkie życie. Odmalowując przedmioty słowem, dawałem Pony'emu możność doświadczenia ich powtórnie, jak gdyby zajęcie miejsca w świecie rzeczy było dobrem ponad wszystko inne. W pewnym sensie przykładałem się pilniej niż kiedykolwiek, skupiałem na najdrobniejszych szczegółach i własnościach tworzywa - wełna i płótno, srebra i naczynia cynowe, włókna w drzewie i faktura gipsu - wnikając w każdą szczelinę, wyliczając barwy i kształty, dociekając porządku geometrycznego najbardziej mikroskopijnej cząstki materii, jaką napotykały moje oczy. Im słabszy był Pony, tym więcej z siebie dawałem, podwajając wysiłki, by zasypać przepaść, która nieustannie między nami rosła. Pod koniec posunąłem się w swej wnikliwości do tego stopnia, że opis pokoju zabierał mi długie godziny. Moje spojrzenie przesuwało się o ułamki cala, nie roniąc niczego, nawet kłaczków kurzu fruwających w powietrzu. W dostępnych mi granicach drążyłem przestrzeń do cna, aż jej złoża stały się niewyczerpane - nieprzebrana obfitość światów w pokładach innych światów. W pewnej chwili uzmysłowiłem sobie, że prawdopodobnie mówię na próżno, ale nie przerywałem, zahipnotyzowany myślą, że tylko mój głos utrzymuje Pony'ego przy życiu. Naturalnie moje litanie nie miały znaczenia. Gasł i wątpię, by w ostatnich dwóch dniach, które przy nim przesiedziałem, dotarło do niego choćby jedno słowo.Nie było mnie, gdy umarł. Jedenastego maja czuwałem przy nim jak zwykle, gdy o ósmej wieczorem przyszła mnie zluzować pani Hume. Uparła się, bym noc miał dla siebie.- Nic mu już teraz nie pomożemy - powiedziała. - Siedzisz tu od rana, czas, żebyś się trochę przewietrzył. Jeżeli przetrzyma do świtu, to przynajmniej będziesz wypoczęty, żeby jutro przy nim być.

Page 111: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Wątpię, by dożył jutra.- Może i nie, ale tak samo mówiliśmy wczoraj, a jednak się trzyma.Poszedłem z Kitty na kolację do „Księżycowego Pałacu", a potem obejrzeliśmy jeden film z podwójnego seansu w Thalii (przypominam sobie, że był to Popiół i diament, ale mogę się mylić). Na ogół odprowadzałem Kitty do akademika, tego dnia jednak miałem złe przeczucia, więc po wyjściu z kina pomaszerowaliśmy West End Avenue, by zajrzeć do Pony'ego. Dochodziła pierwsza w nocy, gdy przyszliśmy. Drzwi otworzyła pani Hume cała we łzach; nie musiała już nic mówić. Wiedziałem. Okazało się, że Pony umarł j«si«niespełna godzinę wcześniej. Kiedy zapytałem pielęgniarkę o dokładny czas, powiedziała mi, że było wtedy tuż po dwunastej, dwie minuty po północy. Zatem dotrwał jednak do dwunastego maja. Wydawało się to tak niedorzeczne, że nie wiedziałem, jak zareagować. W głowie dziwnie mi dzwoniło i nagle poczułem jakby spięcia elektryczne w mózgu. Myślałem, że się rozpłaczę, odszedłem więc do kąta i ukryłem twarz w dłoniach. Czekałem, aż popłyną łzy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Minęła długa chwila i raptem z gardła wyrwał mi się spazm osobliwych dźwięków. Dopiero po upływie kolejnej chwili uświadomiłem sobie, że się śmieję.Zgodnie z żądaniem Pony'ego jego ciało miało być poddane kremacji. Nie życzył sobie nabożeństwa ani uroczystego pogrzebu i zaznaczył, że w pochówku jego szczątków nie wolno uczestniczyć przedstawicielowi żadnego wyznania. Cała ceremonia miała być niebywale prosta: pani Hume i ja wsiądziemy na prom do Staten Island i znalazłszy się w połowie drogi od Manhattanu (ze Statuą Wolności widoczną po prawej stronie) rozsypiemy prochy nad wodami nowojorskiego portu.Próbowałem skontaktować się telefonicznie z Solomonem Bar-berem w minnesockim Northfield, uznając, że powinien mieć możność bycia na pogrzebie. Po kilku telefonach do domu, gdzie nikt nie odebrał, zadzwoniłem na wydział historii Magnus College i dowiedziałem się, że w semestrze wiosennym profesor Barber wziął urlop. Sekretarka skąpiła mi informacji, ale gdy wyjaśniłem powód mego telefonu, uległa i dodała, że wyjechał w celach naukowych do Anglii. Jak mogę się z nim skontaktować? - zapytałem. To będzie trudne, ponieważ nie zostawił adresu. A co w takim razie z pocztą do niego, nie dawałem za wygraną, przecież jakoś mu ją przekazujecie? Nie, odparła, nie przekazują. Poprosił, by zatrzymali listy do jego powrotu. A kiedy wróci? Nie wcześniej niż w sierpniu. Dodała, że przykro jej, ale nie może mi pomóc, a coś w jej głosie kazało mi uwierzyć, że naprawdę jej przykro. Jeszcze tego samego ••ima napisałem do Barbera długi list, wyjaśniając w nim wszystko naj epiej, jak umiałem. Pisanie szło mi opornie i zajęło dwie albo ---y godziny. Uporawszy się z tym, przepisałem list na maszynie ^wysłałem go w grubej kopercie razem z autobiografią Pony'ego. .T",,. .em' ze na tym kończy się moja rola w całej sprawie, że ywiązałem się ze wszystkiego, o co prosił mnie Pony, i odtąd to ?"°blem Prawników, którzy w odpowiednim czasie skontaktują z Barberem.Dwa dni później pani Hume i ja odebraliśmy prochy z kostnicy. Wsypano je do szarej metalowej urny, nie większej niż bochenek chleba; nie chciało mi się wierzyć, że jest w niej Pony. Tyle uleciało z niego wraz z dymem, że dziw brał, iż w ogóle coś zostało. W pani Hume, mającej bez wątpienia silniejsze poczucie rzeczywistości niż ja, urna najwyraźniej wzbudzała lęk i przez całą drogę do domu gospodyni trzymała ją w wyciągniętych rękach, jak gdyby zawierała substancje trujące czy radioaktywne. Uzgodniliśmy, że bez względu na pogodę nazajutrz popłyniemy promem. Wypadło to akurat w dzień odwiedzin pani Hume u brata w szpitalu, a nie chcąc go zawieść, postanowiła, że zabierze go z nami. Wtedy przyszło jej też do głowy, że może i Kitty miałaby ochotę pojechać. Nie wydawało mi się to konieczne, ale gdy przekazałem

Page 112: Auster Paul - Księżycowy Pałac

propozycję, Kitty chętnie sę zgodziła. To ważne wydarzenie, rzekła, ponadto bardzo lubi panią Hume i chce być przy niej, żeby podtrzymać ją na duchu. I tak z dwojga zrobiło się czworo. Wątpię, by Nowy Jork kiedykolwiek widział bardziej niezborny kondukt pogrzebowy.Wczesnym rankiem pani Hume pojechała po brata do szpitala. Podczas jej nieobecności przyszła Kitty, ubrana w najkrótszą z niebieskich minispódniczek, a jej gładkie, miedziane nogi wyglądały pysznie w pantoflach na wysokim obcasie, które włożyła specjalnie na tę okazję. Powiedziałem jej, że brat pani Hume ma podobno nie po kolei w głowie, ale ponieważ go nie znam, nie bardzo wiem, czego się spodziewać. Charlie Bacon okazał się rosłym, pucołowatym mężczyzną po pięćdziesiątce, o rzednących rudawych włosach i bacznych, rozbieganych oczach. Przybył u boku siostry rozkoja-rzony i podekscytowany (wychylił nos ze szpitala pierwszy raz od roku) i z początku tylko uścisnął nam dłonie i się uśmiechał. Miał na sobie niebieską wiatrówkę zasuniętą pod samą szyję, odprasowane spodnie khaki, białe skarpetki i wypastowane czarne buty. W kieszeni kurtki trzymał małe radio tranzystorowe z przewodem wijącym się do ucha, w którym cały czas tkwiła słuchawka. Co kilka minut wkładał rękę do kieszeni i majstrował pokrętłami. Zamykał wtedy oczy i skupiał się, jak gdyby odbierał przekazy z innej galaktyki. Gdy go zapytałem, którą rozgłośnię najbardziej lubi, odparł, że wszystkie są takie same.- Ja nie słucham radia dla rozrywki - wyjaśnił. - To moja praca. Jeżeli wykonuję ją sumiennie, wtedy wiem, co się dzieje z wielkimi bumami.- Bumami? — Bombami wodorowymi. Mają ich kilkanaście w tunelach podziemnych i ciągle je przemieszczają, żeby Rosjanie nie poznali miejsca ich przechowywania. Jest pewnie ze sto różnych kryjówek tam, na dnie miasta, głębiej niż metro.- A co to ma wspólnego z radiem?- Wysyłają zakodowane informacje. Gdy w radiu jest relacja na żywo, to znaczy, że zmieniają miejsce przechowywania bumów. Jednym z najwyraźniejszych wskaźników są transmisje z meczów baseballowych. Jeśli Metsi wygrywają pięć do dwóch, to znaczy, że nowe położenie bumów wynosi pięćdziesiąt dwa. Jeśli przegrywają jeden do sześciu, to oznacza położenie szesnaście. Proste, gdy już człowiek trochę tego liźnie.- No ale są jeszcze Jankesi.- Nieważne, którzy grają w Nowym Jorku, istotny jest wynik. Nigdy się nie zdarza, by obie drużyny były gospodarzami. Jak Metsi grają u siebie, to Jankesi na wyjeździe i odwrotnie.- A co nam da, że będziemy wiedzieć, gdzie są bomby?- Możemy się wtedy bronić. Nie wiem jak tobie, ale mi nie przypada do gustu myśl, że zostanę rozerwany na strzępy. Ktoś musi trzymać rękę na pulsie i śledzić, co się dzieje, a skoro nikt inny tego nie robi, to robię ja.W trakcie tej rozmowy pani Hume się przebierała. Gdy już była gotowa, pojechaliśmy taksówką na przystań promową. Nastał piękny dzień: niebo było bezchmurne, powietrze rześkie, wypełnione szumem wiatru. Pamiętam, że siedziałem z tyłu, z urną na kolanach, słuchając Charlie'ego, który wspominał Pony'ego, gdy tymczasem taksówka mknęła West Side Highway. Okazało się, że spotkali się obaj kilkakrotnie, i wyczerpawszy temat łączących ich podobieństw (pobyt w Utah), Charlie zaczął opowiadać nieskładnie, pokrętnie o swoim życiu na pustkowiu. Szkolenie na bombowcach odbył podczas wojny w Wendover, w samym sercu pustyni, gdzie niszczył miniaturowe miasta z soli. Wykonał trzydzieści czy czterdzieści lotów nad Niemcami, a potem, już pod koniec wojny, wysłali go z powrotem do Utah i włączyli do przygotowań do zrzucenia bomby atomowej.

Page 113: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Trzymali przed nami wszystko w tajemnicy - rzekł - ale się dowiedziałem. Jeżeli gdzieś kryją się z czymś, to możesz być spokojny, Charlie Bacon to wyniucha. Najpierw był Big Boy, czyli to, którą zrzucił na Hiroszimę pułkownik Tibbets. Mnie przydzielono załogi na lot trzy dni później, nad Nagasaki. Ale w życiu, nie yło mowy, żeby mnie do tego zmusić. Zagłada na taką skalę to sprawa Boga, nie ludzi. Ludzie nie mają prawa się w to mieszać. No i nabrałem ich, udając wariata. Pewnego dnia wyszedłem i pomaszerowałem na pustynię, prosto w skwar. Nie obchodziło mnie, czy będą strzelać. Już robota nad Niemcami była nie do wytrzymania, a teraz nie zamierzałem stać się narzędziem zagłady. Nie, panie generale, wolę być wariatem, niżmieć coś takiego na sumieniu. Według mnie nie zrobiliby tego, gdyby żółtki były białe. Gdzieś mają żółtą rasę, ot co. Bez obrazy - rzekł, obracając się do Kitty — ale dla nich żółci warci tyle co psy. Jak myślicie, co teraz robimy w Azji Południowo-wschodniej? To samo, zabijamy żółtych, gdziekolwiek tylko ich znajdziemy. Jakbyśmy od nowa wybijali Indian. Teraz mamy wodór zamiast atomówek. Generałowie ciągle wymyślają nową broń w Utah, na bezludziu, gdzie nikt im nie patrzy na ręce. Pamiętacie te owce, co pozdychały w zeszłym roku? Sześć tysięcy owiec. Wystrzelili w powietrze gaz nowego typu i pomarło wszystko w promieniu wielu mil. Nie, panie generale, nie ma mowy, bym ubabrał sobie ręce tą krwią. Żółci, biali, co za różnica? Wszyscyśmy jednakowi, tak czy nie? Nie, panie generale, nie ma mowy, by Charlie Bacon wykonał za was tę brudną robotę. Wolę być wariatem, niż mieć coś wspólnego z tymi bumami.Wypowiedź przerwał przyjazd na miejsce i odtąd Charlie'ego pochłonęły arkana jego radia. Podróż promem sprawiła mu jednak przyjemność i ja wbrew sobie też byłem w dobrym nastroju. Nasza misja miała na tyle osobliwy cel, że w jakimś sensie wykluczał on czarne myśli i nawet pani Hume nie uroniła ani jednej łzy podczas rejsu. Najwyraźniej pamiętam, jak pięknie wyglądała Kitty w swej kusej spódniczce, z kruczymi włosami rozwiewanymi przez wiatr, ściskając mnie-delikatną dłonią za rękę. O tej porze dnia prom był pustawy i na pokładzie płynęło z nami więcej mew niż pasażerów. Gdy ukazała się Statua Wolności, otworzyłem urnę i wysypałem prochy na wiatr. Były miałką bielą, szarością i czernią; uleciały w ciągu ledwie kilku sekund. Po mojej prawej stronie stał Charlie, po lewej Kitty, obejmująca ramieniem panią Hume. Śledziliśmy wzrokiem krótki, płochy lot, aż wreszcie nie było już na co patrzeć, a wtedy Charlie obrócił się do siostry.- Chcę, żebyś ze mną zrobiła to samo, Rita - powiedział. -Gdy umrę, spal moje ciało i rozsyp w powietrzu. To przepiękny widok, tańczyć we wszystkich kierunkach jednocześnie. Najpiękniejszy na świecie.Kiedy prom zawinął do doku na Staten Island, przesiedliśmy się na drugi, płynący do miasta. Pani Hume przygotowała dla nas obiad i w niespełna godzinę po powrocie zasiedliśmy do stołu. Wszystko dobiegło końca. Torbę już spakowałem i zaraz po skończonym posiłku miałem wyjść z domu Pony'ego na zawsze. Pani Hume zamierzała zostać, aż rozstrzygną się sprawy spadkowe, a jeśli wszystko dobrze by się potoczyło (mówiąc to, miała na myśli zapis w testamencie na jej rzecz), zamierzała wyjechać z Charlie'em na Florydę i rozpocząć nowe życie. Chyba już po raz pięćdziesiąty powiedziała mi, że mogę mieszkać z nią dalej, jak długo mi się podoba, i po raz pięćdziesiąty odparłem, że znalazłem już kąt u jednego z kolegów Kitty. Chciała wiedzieć, jakie mam plany. Co z sobą pocznę? W tych okolicznościach nie było powodu jej okłamywać.- Nie wiem - odparłem. - Muszę się zastanowić. Na pewno sytuacja szybko się wyklaruje.Przy rozstaniu były namiętne uściski i łzy. Obiecaliśmy sobie, że utrzymamy kontakt, ale oczywiście nic z tego nie wyszło i wtedy widziałem ją po raz ostatni.

Page 114: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Jesteś wartościowym człowiekiem - powiedziała mi w drzwiach. - Nigdy nie zapomnę, jak dobry byłeś dla pana Thomasa. Nawet w połowie nie zasłużył na taką dobroć.- Każdy zasługuje na dobroć - odparłem. - Bez względu na to, jaki jest.Szedłem już z Kitty klatką schodową, gdy pani Hume przy-dreptała za nami.- Omal nie zapomniałam - rzekła. - Mam coś przecież dla ciebie.Wróciliśmy do mieszkania, gdzie otworzyła szafę w przedpokoju i z górnej półki zdjęła pogniecioną papierową torbę na zakupy.- Pan Thomas dał mi to dla ciebie w zeszłym miesiącu. Powiedział, że masz to dostać na odchodnym.Wepchnąłem sobie torbę pod pachę i chciałem wyjść, ale Kitty mnie zatrzymała.- Nie ciekawi cię, co jest w środku? - zapytała.- Wolę zajrzeć dopiero na dworze - odparłem. - Na wypadek gdyby to była bomba.Pani Hume parsknęła śmiechem.- Nie zdziwiłabym się, znając starego filuta - rzekła.- No właśnie. Ostatni psikus, zza grobu.- No to ja zajrzę, jeśli ty nie chcesz - powiedziała Kitty. -Może to jednak coś miłego.- No proszę, jaka z niej optymistka - zwróciłem się do pani Hume. - Zawsze jest dobrej myśli.- Pozwól jej otworzyć - poprosił Charlie błagalnie, wtrącając się do rozmowy. - Jestem pewien, że tam jest cenny prezent.- Dobrze - odparłem, wręczając torbę Kitty. - Przegłosowaliście mnie, więc proszę, czyń honory.Z niezrównaną delikatnością odwinęła górę torby i zajrzała do środka. Zaraz podniosła głowę, a na jej twarzy przez chwilę malowało się zmieszanie, potem jednak zajaśniał szeroki, tryumfalny uśmiech. Bez słowa przekręciła torbę do góry dnem i wysypała zawartość na podłogę. Wyleciały pieniądze, nie kończący się deszcz starych, pomiętych banknotów. Patrzyliśmy w milczeniu, jak dziesiątki, dwudziestki i pięćdziesiątki opadają u naszych stóp. Wszystkiego było ponad siedem tysięcy dolarów.

Rozdział 7

Potem nastał niebywały czas. Przez następnych osiem, dziewięć miesięcy żyłem tak, jak jeszcze nigdy dotąd nie było mi dane, i do dziś uważam, że zbliżyłem się wtedy do raju na ziemi bardziej niż kiedykolwiek we wszystkich latach spędzonych na tym padole. Nie chodzi tylko o pieniądze (choć ich znaczenia nie wolno lekceważyć), ale o nagłość, z jaką wszystko się odwróciło. Śmierć Pony'ego przecięła więź łączącą mnie z nim oraz ze światem, a ponieważ byłem jeszcze młody, ponieważ wciąż niewiele wiedziałem o życiu, nie zdawałem sobie sprawy, że ten okres szczęśliwości nie będzie trwał wiecznie. Zabłądziłem na pustyni i oto nagle odnalazłem mój Kanaan, moją ziemię obiecaną. Na razie mogłem się tylko radować, upaść na kolana w podzięce i całować ziemię, po której stąpałem. Było za wcześnie, by do świadomości przedarła się myśl, że wszystko może się obrócić w nicość, za wcześnie, by dojrzeć wygnanie, które mnie czekało.Kitty skończyła zajęcia mniej więcej w tydzień po mojej wyprowadzce od Pony'ego, a w połowie czerwca znaleźliśmy sobie dom. Za niespełna trzysta dolarów miesięcznie uwiliśmy sobie gniazdko na dużym, zakurzonym poddaszu hali przemysłowej na East Broadway, o krok od Chatham Sąuare i Manhattan Bridge. To samo serce Chinatown, więc Kitty o wszystko zadbała, wykorzystując swe chińskie koneksje, by wytargować u właściciela pięcioletnią dzierżawę z uwzględnieniem

Page 115: Auster Paul - Księżycowy Pałac

obniżek czynszu w wypadku r ewentualnych remontów, na które byśmy się zdecydowali. Był rok 1970 - malarzy i rzeźbiarzy, którzy zamienili poddasza magazynów na pracownie, można było policzyć na palcach jednej ręki; pomysł mieszkania w starych obiektach przemysłowych dopiero zyskiwał zwolenników w Nowym Jorku. Kitty potrzebowała przestrzeni do tańczenia (było blisko dwieście metrów kwadratowych), a mnie oczarowała perspektywa zamieszkania w byłej hali z rurami na wierzchu i zardzewiałym metalowym dachem. Na Lower East Side kupiliśmy używaną kuchenkę i lodówkę, potem kazaliśmy zainstalować prysznic i termę w łazience. Przeczesaliśmy ulice w poszukiwaniu porzuconych mebli - owocem był stół, biblioteczka, trzy albo cztery krzesła, chwiejny zielony sekretarzyk - sprawiliśmy sobie piankowy materac i coś niecoś do wyposażenia kuchni. Sprzęty te ledwo zaznaczyły swą obecność w olbrzymiej przestrzeni, ale ponieważ oboje mieliśmy awersję do ciasnoty, zadowoliła nas surowość i minimalizm wystroju, więc na tym poprzestaliśmy. Zamiast wydawać pieniądze na urządzanie poddasza - i tak poszło już około tysiąca dolarów - wyprawiliśmy się z Kitty do miasta po nowe ubrania. W niespełna godzinę znaleźliśmy wszystko, czego było mi trzeba, i przez resztę dnia chodziliśmy od sklepu do sklepu w poszukiwaniu idealnej sukienki dla niej. Dostaliśmy taką dopiero po powrocie do Chinatown: jedwabne chipao w kolorze przepięknego indygo, ozdobione czerwonym i czarnym haftem. Był to idealny strój dla Smoczej Damy, z rozcięciem z boku, wspaniale dopasowany w talii i biuście. Pamiętam, że cena zwalała z nóg i musiałem zbałamucić Kitty, by pozwoliła mi kupić sukienkę, w moim jednak mniemaniu pieniądze zostały dobrze wydane i potem nigdy nie miałem jej dość w tej kreacji. Ilekroć sukienka wisiała w szafie zbyt długo, wymyślałem pretekst, byśmy wybrali się do restauracji tylko po to, bym rozkoszował się widokiem wystrojonej Kitty. Kitty była czuła na moje zdrożne myśli i gdy zdała sobie sprawę z mej głębokiej namiętności do sukienki, zaczęła ją nosić niekiedy wieczorami w domu - bez słowa wślizgując się w nią naga, co było wstępem do gry miłosnej.W chińskiej dzielnicy żyłem jak w obcym kraju. Ilekroć wy- * chodziłem z domu, opanowywało mnie poczucie odrębności i zagubienia. To była Ameryka, a jednak nie rozumiałem, co mówią ludzie na ulicy, nie potrafiłem pojąć tego, co widzę. Nawet gdy już poznałem niektórych sklepikarzy z sąsiedztwa, nasze stosunki ograniczały się wyłącznie do uprzejmych uśmiechów i frenetycznych gestów, do języka znaków bez treści. Nie potrafiłem wniknąć w sedno rzeczy i niekiedy z powodu wyobcowania czułem się tak, jak gdybym żył w urojonym świecie, poruszając się wśród tłumów zjaw, które noszą maski na twarzach. Jednak wbrew moim obawom nie doskwierało mi to życie poza nawiasem. Było bowiem osobliwie podbudowującym doświadczeniem i na dłuższą metę uwypuklało nowość tego, co się ze mną działo. Nie czułem, że przeprowadziłem się do innej dzielnicy. Czułem, że objechałem połowę świata, więc zrozumiałe, że wszystko było mi obce, nawet ja sam.Gdy już osiedliśmy na poddaszu, Kitty znalazła, sobie pracę na resztę lata. Usiłowałem ją od tego odwieść, woląc dać jej pieniądze i oszczędzić trudu, ale nie uległa. Powiedziała, że powinniśmy przykładać się po równo i że nie chce, bym sam utrzymywał nas oboje. I jeszcze że powinniśmy się starać, by pieniędzy od Pony'ego starczyło na jak najdłużej, i wydawać je z rozwagą. Bez wątpienia w tych sprawach wykazywała więcej rozsądku ode mnie, więc ustąpiłem wobec jej żelaznej logiki. Zgłosiła się do agencji zajmującej się wyszukiwaniem dorywczych zajęć dla sekretarek i ledwie trzy dni później znaleźli jej pracę w budynku McGraw-Hill na Szóstej Alei, konkretnie w redakcji jednego z pism specjalistycznych. Zbyt często żartowaliśmy sobie z tytułu tego pisma, bym go nie pamiętał, i nawet dziś nie potrafię o nim myśleć bez uśmiechu na twarzy: „Nowoczesne tworzywa sztuczne: organ

Page 116: Auster Paul - Księżycowy Pałac

świata wzniesionego inaczej". Kitty pracowała tam codziennie od dziewiątej do piątej, tłukąc się w tę i z powrotem metrem wraz z milionami innych osób dojeżdżających do pracy w skwarze. Nie było jej łatwo, ale, jak to ona, nie uskarżała się na podobne rzeczy. Wieczorem dwie, trzy godziny ćwiczyła balet, a nazajutrz wstawała rześka i pędziła do redakcji. Podczas jej nieobecności zajmowałem się domem i robiłem zakupy; dbałem, by czekał na nią obiad. Był to przedsmak rodzinnego życia i dostosowałem się bezboleśnie, bez oporów. Nie mówiliśmy o przyszłości, ale z czasem, może po dwóch czy trzech miesiącach mieszkania razem, oboje chyba zdaliśmy sobie sprawę, że zmierzamy do małżeństwa.Wysłałem wspomnienie pośmiertne o Ponym do „Timesa", ale nie dostałem żadnej odpowiedzi, nawet odmowy publikacji. Być może list zaginął albo uznano to za głupi kawał. Dłuższa wersja trafiła, zgodnie z życzeniem Pony'ego, do miesięcznika „Świat sztuki", lecz ją odrzucono. W gruncie rzeczy ich nieufność była uzasadniona. Redaktor naczelny wyjaśnił mi w liście, że nikt z redakcji nie słyszał o malarzu nazwiskiem Julian Barber i jeśli nie poprę swych słów reprodukcjami obrazów, wydrukowanie takiego artykułu w ciemno będzie zbyt ryzykowne. O panu też nic nie wiem, panie Fogg - przeczytałem dalej - podejrzewam, że próbuje pan dokonać mistyfikacji. Pańska historia jest frapująca, ale wydaje mi się, że miałby pan większe szansę opublikować ten tekst, gdyby dal pan spokój maskaradzie i złożył go gdzieś otwarcie jako utwór literacki.Uznałem, że winienem Pony'emu dalsze starania. Nazajutrz po otrzymaniu listu ze „Świata sztuki" poszedłem do biblioteki i poprosiłem o zrobienie mikrofiszy nekrologu Pony'ego z 1917 roku, którą wysłałem do naczelnego wraz z krótkim listem wyjaśniającym. Przyznaję, że w chwili swego zniknięcia Barber był młodym i raczej nie znanym artystą, ale istniał naprawdę i mam nadzieję, że ten nekrolog skopiowany z „The New York Sun" przekona pana, że swój artykuł napisałem w dobrej intencji. Przed upływem tygodnia nadeszły przeprosiny, które jednak były jedynie wstępem do ponownej odmowy. Zgoda, jestem skłonny uwierzyć, że żył kiedyś amerykański malarz nazwiskiem Julian Barber — napisał redaktor naczelny - ale to nie dowodzi, że on i Thomas Pony to jedna i ta sama osoba. A nawet jeśli tak, bez reprodukcji jego dziel trudno nam ocenić, jakiego formatu był artystą. Ogólna niewiedza dowodzi chyba, że nie mówimy o kimś wybitnym. A skoro tak, nie wydaje się sensowne, byśmy poświęcali Barberowi miejsce na lamach naszego pisma. Poprzednio wyraziłem opinię, że według mnie to dobry materiał na powieść. Teraz cofam te słowa. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z przypadkiem osoby niezrównoważonej psychicznie. Jest to temat interesujący, ale nie ma nic wspólnego ze sztuką.Wówczas dałem za wygraną. Gdybym się uparł, pewnie odnalazłbym jakiś obraz Barbera, ale prawda była taka, że wolałem nie wiedzieć, jak malował. Po tylu miesiącach wysłuchiwania Pony'ego zacząłem sobie wyobrażać jego płótna i raptem zorientowałem się, że nie mam zamiaru pozwolić, by coś zakłóciło piękne wizje, które stworzyłem. Doprowadzenie do publikacji artykułu oznaczałoby ich unicestwienie, a tę cenę uznałem za zbyt wysoką. Bez względu na to, jak wielkim artystą był Julian Barber, jego obrazy nie dorównałyby tym, które dał mi Thomas Pony. Wyśniłem je dla siebie z jego słów i jako takie stanowiły doskonałość, pełnię, wierniejsze odzwierciedlenie rzeczywistości niż sama rzeczywistość. Mogłem je sobie wyobrażać dopóty, dopóki nie otworzyłbym oczu.Dni upływały mi na słodkim próżniactwie. Poza codziennymi zajęciami w domu nie miałem żadnych innych godnych wzmianki obowiązków. Siedem tysięcy dolarów było w tamtych czasach sporą sumką, więc nie musiałem się martwić o jutro. Znowu zacząłem palić, czytałem książki, włóczyłem się po ulicach dolnego Manhattanu,

Page 117: Auster Paul - Księżycowy Pałac

prowadziłem dziennik. Z zapisków wykluło się kilkanaście krótkich esejów, zawiązki prozy, które zwykle czytałem Kitty zaraz po ukończeniu. Od pierwszego spotkania, gdy zrobiłem na niej wrażenie swą tyradą o Cyranie, była przekonana, że zostanę pisarzem, i teraz, gdy codziennie zasiadałem z piórem w dłoni, jej przepowiednia najwyraźniej się spełniała. Ze wszystkich czytanych przeze mnie autorów największym natchnieniem był dla mnie Mon-taigne. Podobnie jak on, próbowałem wyzyskać własne doświadczenia jako zręby swej twórczości i nawet gdy bieg myśli wiódł mnie w rozległe i abstrakcyjne rejony, miałem wrażenie, że nie tyle mówię coś rozstrzygającego na konkretny temat, ile piszę skrytą historię własnego życia. Nie pamiętani wszystkich tekstów, ale parę sobie przypominam, gdy wytężę umysł: przyczynek do rozważań o pieniądzu, na przykład, i drugi o ubraniu, esej o sierotach i nieco dłuższy tekst o samobójstwie, w dużej mierze poświęcony Jacąue-sowi Rigaut, francuskiemu dadaiście pośledniej miary, który w wieku dziewiętnastu lat stwierdził, że daje sobie jeszcze dekadę życia, a skończywszy dwadzieścia dziewięć, dotrzymał słowa, popełniając samobójstwo wyznaczonego dnia. Pamiętam również, że grzebałem trochę po źródłach, by dowiedzieć się co nieco o Tesli, a to z myślą o wzięciu na warsztat przeciwstawności maszyna-na-tura. Pewnego dnia, gdy szperałem w antykwariacie na Czwartej Alei, wpadła mi w ręce autobiografia Tesli pod tytułem Moje wynalazki, którą opublikowano w 1919 roku na łamach pisma „Inżynier elektryk". Kupiłem książeczkę i zacząłem czytać w domu. Przebrnąwszy przez kilka stronic, natknąłem się na zdanie, które niespełna rok wcześniej znalazłem w ciastku z wróżbą podczas kolacji w „Księżycowym Pałacu": „Słońce to przeszłość, teraźniejszość - Ziemia, przyszłością - Księżyc". W portfelu wciąż nosiłem ów skrawek papieru i aż mnie zelektryzowało, że słowa te napisał Tesla, postać tak ważna w życiu Pony'ego. Wydawało mi się, że ta zbieżność ma ogromną wagę, choć nie potrafiłem określić, na czym ona polega. Było tak, jak gdyby moje przeznaczenie wołało do mnie z dala, ale gdy natężałem słuch, rozbrzmiewał język, którego nie rozumiałem. Czy któryś z kucharzy w chińskiej restauracji czytał Teslę? Wydawało się to mało prawdopodobne, ale gdyby nawet, dlaczego z nas trojga akurat ja wybrałem ciastko z tym przesłaniem? To zdarzenie mną wstrząsnęło. Był to splot zagadek i miałem wrażenie, że tylko jakieś durne wyjaśnienie ma rację bytu: spisek materii, znaki przedpoznawcze, przeczucia, świat podobny do tego z wizji Charlie'ego Bacona. Odłożyłem na bok esej o Tesli i zająłem się zagadnieniem przypadkowości zdarzeń, nie zabrnąłem jednak daleko. Temat okazał się dla mnie za trudny, więc porzuciłem go, przyrzekając sobie, że kiedyś do niego wrócę. Tak się złożyło, że nigdy nie wywiązałem się z obietnicy.W połowie września Kitty zaczęła nowy rok w Konserwatorium Juilliarda, a pod koniec pierwszego tygodnia odezwał się wreszcie Solomon Barber. Od śmierci Pony'ego minęło blisko cztery miesiące i już nie oczekiwałem, że się ze mną skontaktuje. Sprawa była przebrzmiała, a biorąc pod uwagę rozmaite reakcje, z którymi należało się liczyć w wypadku człowieka w jego sytuacji — wstrząs, poczucie krzywdy, radość, zgroza - nie miałem mu za złe, że nie odpowiada na list. Przeżyć pięćdziesiąt trzy lata w przeświadczeniu, że ojciec nie żyje, i raptem dowiedzieć się, że i owszem, a zaraz potem usłyszeć, że właśnie umarł, tym razem naprawdę - nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, jak można zareagować na rewelacje takiej miary. A jednak pewnego dnia w skrzynce leżał list od Barbera: układny, przepraszający, pełen wylewnych podziękowań za to, co zrobiłem dla jego ojca w ostatnich miesiącach jego życia. Napisał, że chętnie by się ze mną spotkał, jeśli nie prosi o zbyt wiele, i gotów jest przyjechać na weekend do Nowego Jorku jeszcze tej jesieni. Ton jego listu był tak uprzejmy i taktowny, że do głowy mi nie przyszło, by odmówić. Natychmiast odpisałem, że z przyjemnością się z nim zobaczę,

Page 118: Auster Paul - Księżycowy Pałac

gdy tylko się zjawi.Niedługo potem Barber przyleciał do Nowego Jorku - w piątkowe popołudnie na początku października, gdy akurat ochładzało się już na zimę. Zatrzymał się w hotelu Warwick - to w śródmieściu - i zaraz zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że jest, więc umówiliśmy się w hallu najszybciej, jak tylko zdołam doje-" chać. Gdy go zapytałem, jak się poznamy, zaśmiał się cicho w słuchawkę.- Będę największy w całym hotelu - powiedział - rzucę się więc panu w oczy. Ale gdyby trafił się jeszcze ktoś dorównujący mi posturą, to ja jestem łysy, bez jednego włosa na głowie.Już wkrótce przekonałem się, że w słowie „największy" nie było żadnej przesady. Syn Pony'ego był ogromnym mężczyzną o potwornej masie ciała - zwały tłuszczu na zwałach tłuszczu. W życiu nie widziałem kogoś o takich wymiarach i gdy ujrzałem go siedzącego na kanapie w hallu, zawahałem się, czy podejść. Miałem przed sobą jednego z tych monstrualnych grubasów, których widuje się niekiedy na ulicy: choć ze wszystkich sił próbujemy odwrócić wzrok, gapimy się z rozdziawionymi ustami. Nieludzko otyły, był tak rozbuchaną, natarczywą krągłością, że patrząc na niego człowiek się kurczył. Miało się wrażenie, że jego trójwymiarowość jest cechą wydatniejszą niż u innych ludzi. Rzecz nie w tym, że zajmował więcej miejsca; on wręcz wchłaniał w siebie przestrzeń, zdawał się rozrastać z krańców swego ciała i sięgać coraz dalej. Rozparty wygodnie, z okropną łysą głową sterczącą z fałd masywnej szyi, tchnął baśniowością, która wydawała mi się sprośna i tragiczna zarazem. Nie chciało się wierzyć, że drobny, słabowity Pony spłodził takiego syna: Barber był genetycznym wybrykiem, zdegenerowanym nasieniem, które się uwolniło spod władzy rodzica i rozrosło ponad wszelką miarę. O mało nie uwierzyłem, że jest przywidzeniem, ale zaraz nasze oczy się spotkały i jego twarz rozpromienił uśmiech. Olbrzym miał na sobie zielony garnitur z tweedu i jasne mokasyny. Do połowy wypalone cygaro wyglądało w jego palcach jak szpilka.- Czy pan Solomon Barber? - zapytałem.- We własnej osobie - odparł. - A więc pan Fogg. Jestem zaszczycony, że mogę pana poznać.Miał donośny, dźwięczny głos, który zadudnił niskimi tonami za sprawą dymu wypełniającego płuca. Uścisnąłem potężną dłoń i usiadłem obok na kanapie. Dłuższą chwilę nic nie mówiliśmy. Uśmiech powoli spłynął z twarzy Barbera, ustępując miejsca wyrazowi zmieszania, rozkojarzenia. Przyglądał mi się bacznie, ale jednocześnie sprawiał wrażenie zamyślonego, jak gdyby właśnie przyszło mu coś ważnego do głowy. Następnie nie wiedzieć czemu zamknął oczy i westchnął głęboko.- Znałem kiedyś kogoś o nazwisku Fogg - odezwał się wreszcie. - Dawno temu.- Najpospolitsze nazwisko to nie jest - odparłem - ale paru Foggów chodzi po świecie.- To było w latach czterdziestych. Dopiero co zacząłem wtedy uczyć. Fogg.- Pamięta pan, jak miał na imię?- Miała, nie miał, to była dziewczyna. Tak, pamiętam. Emily. Emily Fogg. Studentka pierwszego roku na zajęciach z historii Stanów Zjednoczonych.- Wie pan może, skąd pochodziła? - Z Chicago. Chyba z Chicago.- Moja matka miała na imię Emily i pochodziła z Chicago. Czy to możliwe, że były dwie dziewczyny z Chicago o nazwisku Fogg?- Możliwe, choć mało prawdopodobne. Ale ja nie mam wątpliwości, że znałem pańską matkę. Podobieństwo jest zbyt wyraźne. Zorientowałem się, gdy tylko pan wszedł.- Jeden zbieg okoliczności za drugim - powiedziałem. -Wszechświat wydaje się ich

Page 119: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pełen.- Tak, czasem aż człowieka dziw bierze - przyznał Barber, znów pogrążony w myślach. Po kilku sekundach ocknął się z wysiłkiem i rzekł: - Niech pan się nie obrazi, że spytam, ale jak to jest, że nosi pan panieńskie nazwisko matki?- Ojciec umarł przed moim urodzeniem i wtedy wróciła do swojego nazwiska.- Aha. Przepraszam, nie chciałem być wścibski.- Ależ nic nie szkodzi. Ojca nigdy nie znałem, a matka nie żyje od wielu lat.- Tak, wiem, słyszałem o tym. Jakiś wypadek samochodowy, zdaje się. Okropna tragedia. Pewnie bardzo pan to przeżył.- Potrącił ją autobus w Bostonie. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem.- Okropna tragedia - powtórzył Barber, znów zamykając oczy. - Pańska matka była piękną i mądrą dziewczyną. Bardzo dobrze ją pamiętam.Dziesięć miesięcy później, leżąc ze złamanym kręgosłupem w chicagowskim szpitalu, umierający Barber powiedział mi, że prawdy domyślił się już wtedy, podczas pierwszej rozmowy w hotelu. Nie powiedział wszystkiego otwarcie wyłącznie z obawy, że mnie wystraszy. Nie znał mnie przecież i nie wiedział, jak zareaguję na tak nagłą, niesłychaną nowinę. Wystarczyło wyobrazić sobie scenę, jaka najprawdopodobniej by wynikła, by uznać, że lepiej będzie trzymać język za zębami. Do hotelu zaprasza mnie obcy mężczyzna ważący sto sześćdziesiąt kilogramów, ściska mi dłoń na powitanie i zamiast mówić o sprawach, które były powodem naszego spotkania, zagląda mi głęboko w oczy i wyznaje, że jest moim ojcem, którego nigdy nie znałem. Pokusa była silna, ale mogła okazać się zgubna. Najpewniej uznałbym go za wariata i nie chciał więcej z nim rozmawiać. Otwierała się sposobność bliższego poznania, toteż Barber postanowił na razie milczeć, bojąc się, że zniweczy swe szansę popędliwością. Tak jak w wielu wypadkach, o których usiłuję opowiedzieć w tej książce, okazało się to błędem. Wbrew temu, co sądził, nie mieliśmy dużo czasu. Wierzył, że problem sam się rozwiąże w przyszłości, ale przyszłość nigdy nie nadeszła. Trudno go oczywiście winić za podjętą decyzję, niemniej zapłacił za nią słono, a ja razem z nim. Pomimo opłakanych skutków tej decyzji nie widzę jednak, jak by miał postąpić inaczej. Nikt przecież nie mógł wiedzieć, co się wydarzy, nikt nie przewidziałby, jak gorzki, okropny los jest nam pisany.Do dziś nie potrafię myśleć o Barberze bez obezwładniającego uczucia litości. Choć nigdy nie znałem swego ojca, wiedziałem przynajmniej, że kiedyś żył. Dziecko musi się przecież skądś wziąć; mężczyzna, który je spłodził, chcąc nie chcąc jest ojcem. Tymczasem Barber nie wiedział nic. Spał z moją matką tylko raz (w wilgotną, bezgwiezdną noc wiosną 1946 roku) i nazajutrz już jej nie było, zniknęła z jego życia na zawsze. Nie wiedział, że zaszła w ciążę, że urodziła syna, nie miał o tym zielonego pojęcia. W świetle późniejszej tragedii sprawiedliwie byłoby, gdyby dostał coś w zamian za swe cierpienie, choćby tylko świadomość tego, co zrobił. Rano weszła bez pukania sprzątaczka, a ponieważ nie zdołała zdusić w gardle krzyku, do pokoju zbiegli się wszyscy mieszkańcy akademika, nim matka i Barber zdążyli się ubrać. Gdyby chodziło tylko 0 sprzątaczkę, być może wymyśliliby jakąś bajeczkę, wywikłali się z tarapatów, ale niestety, zbyt wielu było świadków. Dziewiętnastoletnia studentka pierwszego roku w łóżku ze swym profesorem historii. Takie związki były zakazane i tylko ofermowaty dureń dałby się złapać, zwłaszcza w miasteczku pokroju Oldburn w Ohio. Barber został zwolniony, Emily uciekła z powrotem do Chicago 1 na tym koniec. Kariera naukowa bezpowrotnie zwichnięta, ale jeszcze gorszą udręką była utrata Emily. Ciągnęło się to za nim do śmierci i nie było miesiąca (jak mi powiedział w szpitalu), by nie przeżył po raz n-ty okrucieństwa odmowy, by nie ujrzał przerażenia na jej twarzy, gdy poprosił ją o rękę. „Złamałeś mi

Page 120: Auster Paul - Księżycowy Pałac

życie - odparła. - Niech mnie szlag, jeśli kiedykolwiek jeszcze mnie zobaczysz". No i nigdy więcej nie zobaczył. Gdy trzynaście lat później udało mu się trafić na jej ślad, leżała już w grobie.Z tego, co się orientuję, matka nie rozmawiała z nikim o tym zdarzeniu. Rodzice dawno pomarli, a Victor włóczył się po kraju z Orkiestrą Cleveland, nie było więc potrzeby opowiadać mu o skandalu. W istocie nie ona pierwsza wyleciała ze studiów, a w wypadku młodej dziewczyny w 1946 roku nie widziano już w tym nic zatrważającego. Tajemnica polegała jedynie na tym, że gdy dowiedziała się, że jest w ciąży, za żadne skarby nie chciała wyjawić nazwiska ojca. Pytałem o to kilkakrotnie wuja podczas wspólnie przeżytych lat, ale wiedział tyle co ja. „To był sekret Emily - odparł. - Przyciskałem ją więcej razy, niż potrafię zliczyć, ale nie pisnęła słowa." Urodzenie dziecka z nieprawego łoża było w owym czasie dowodem odwagi i nieugiętego charakteru, w dodatku wydaje się, że matka nigdy nie miała wątpliwości, co powinna zrobić. Oprócz wszystkiego innego i za to winien jej jestem wdzięczność. Słabsza kobieta zdecydowałaby się oddać dziecko do adopcji albo - co gorsza — poszłaby na zabieg. To niezbyt przyjemna myśl, ale gdyby moja matka była inną osobą, być może nie zawitałbym na świecie. Gdyby zachowała się rozsądnie, umarłbym, nim bym się urodził, byłbym trzymiesięcznym płodem leżącym w koszu na śmieci w ciemnej ulicy.Choć bolesna, odmowa matki nie zaskoczyła Barbera i z upływem lat coraz trudniej mu było żywić do niej żal. Dziwne, że w ogóle kiedykolwiek się jej podobał. Wiosną 1946 roku miał dwadzieścia dziewięć lat i Emily była pierwszą kobietą, której nie musiał zapłacić, żeby poszła z nim do łóżka. Zresztą z podobnych usług korzystał jedynie kilkakrotnie, z rzadka. Ryzyko było zbyt wielkie, a gdy już przekonał się, że rozkosze może zniweczyć upokorzenie, nieczęsto ośmielał się próbować. Barber nie miał złudzeń co do siebie. Rozumiał, co ludzie czują, gdy na niego patrzą, i uważał, że mają prawo tak czuć. Emily była jego jedyną szansą i szansę tę utracił. Choć z bólem, musiał przed sobą przyznać, że w pełni na to zasłużył.Jego ciało było lochem, a on skazanym w nim na dożywocie, zapomnianym więźniem bez możliwości apelacji, bez nadziei na skrócony wyrok, bez prawa do łaski w postaci rychłej egzekucji. Już w wieku piętnastu lat osiągnął pełny wzrost, prawie metr dziewięćdziesiąt, i odtąd nieustannie nabierał wagi. Okres dojrzewania upłynął pod znakiem walki, by utrzymać się poniżej stu piętnastu kilogramów, ale nie sprzyjały temu nasiadówki do późnej nocy, a diety nie dawały żadnego rezultatu. Unikał luster i gdy tylko mógł, spędzał czas samotnie. Świat był torem przeszkód w postaci wytrzeszczonych oczu i wskazujących palców, a on objazdową wystawą prezentującą wybryk natury, uwiązanym do pręgierza człekokształtnym balonem, na którego widok jedni wybuchali śmiechem, a inni stawali jak wryci. Dość wcześnie ucieczką stały się książki; to wśród nich się krył - nie tylko przed ludźmi, ale także inrzed własnymi myślami. Albowiem Barber nigdy nie miał wątpi wości, kogo powinien obarczać winą za swój wygląd. Wchodząc w słowa, które widniały na stronie, zapominał o swym ciele, a to bardziej niż cokolwiek innego pomagało mu unikać samooskarżefi. Książki dawały mu możność dryfowania, przeniesienia się całym jestestwem do umysłu i dopóki poświęcał im całą uwagę, dopóty mógł się łudzić, że się uwolnił, że pękły więzy łączące go z groteskową cumą.Szkołę średnią skończył z najlepszymi ocenami, uzyskując tak wysokie noty z testów i sprawdzianów, że zadziwił tym całe miasteczko Shoreham na Long Island. W czerwcu na uroczystości pożegnania absolwentów wygłosił szczerą do bólu i nieco rozwlekłą mowę na rzecz ruchu pacyfistycznego, republiki hiszpańskiej i drugiej kadencji Roosevelta. Był rok 1936 i zebrani w parnej sali gimnastycznej słuchacze nagrodzili go gromkimi brawami, choć nie podzielali jego poglądów politycznych.

Page 121: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Następnie, podobnie jak jego nieświadomy niczego syn dwadzieścia dziewięć lat później, wziął kurs na Nowy Jork i Uniwersytet Columbii. Wtedy to jego waga ustaliła się na krótko na poziomie stu trzydziestu kilogramów. Po czterech latach skończył wydział historii i bez powodzenia próbował wstąpić do wojska. „Żadnych tłuściochów" - oznajmił sierżant z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Barber został więc na tyłach, w jednym szeregu z paraplegikami i chorymi na umyśle, z dziećmi i starcami. Spędził te lata na wydziale historii Columbii, otoczony przez kobiety: gigantyczna kupa męskiego cielska zadumana pośród regałów biblioteki. Nikt jednak nie przeczył, że jest dobry w tym, co robi. Jego praca na temat biskupa Berkeleya i Indian zdobyła prestiżową nagrodę naukową za rok 1944, a potem zaproponowano mu posadę w kilku szacownych uniwersytatach na wschodzie. Z powodów, których nigdy nie zdołał dociec, wybrał Ohio.Pierwszy rok minął gładko. Barber był popularny wśród studentów, wstąpił do chóru wydziałowego jako baryton i napisał pierwsze trzy rozdziały książki o relacjach białych schwytanych przez Indian. Wiosną zakończyła się wreszcie wojna w Europie, a gdy w sierpniu na Japonię spadły dwie bomby, usiłował pocieszać się myślą, że nigdy już się to nie powtórzy. Od września do stycznia zbił wagę do stu trzydziestu sześciu kilogramów i po raz pierwszy w życiu zaczął patrzeć w przyszłość z pewną nadzieją. Z nadejściem semestru wiosennego pojawiła się na pierwszym roku Emily Fogg - czarująca, tryskająca życiem dziewczyna, która niespodziewanie się w nim zadurzyła. Zbyt piękne, by było prawdziwe, ale choć reagował nieufnie i powściągliwie, po trosze dotarło do niego, że wszystko jest możliwe, nawet to, czego dotąd nie śmiał sobie wyobrażać. Potem była noc w akademiku i nagłe wtargnięcie sprzątaczki. Tragedia. Nagłość tego zdarzenia poraziła go, zbyt był oszołomiony, by jakoś zareagować. Gdy nazajutrz rektor wezwał go do swego gabinetu, nie przyszło mu nawet do głowy, by bronić się przed utratą posady. Wrócił do swego pokoju, spakował walizki i wyjechał bez słowa pożegnania.Nocnym pociągiem przybył do Cleveland, gdzie wynajął pokój w bursie Związku Młodzieży Chrześcijańskiej. Pierwszą myślą było rzucić się z okna, ale po trzech dniach czekania na odpowiednią chwilę zdał sobie sprawę, że brak mu zimnej krwi. Wtedy postanowił dać za wygraną, zaprzestać walki. Skoro nie mam odwagi umrzeć, powiedział sobie, to przynajmniej zacznę żyć jak prawdziwie wolny człowiek. Tego jednego był pewien. Nie będzie się dłużej wzdragał na myśl o samym sobie, nie pozwoli już innym określać, kim jest. Przez następne cztery miesiące jadł bez opamiętania, pochłaniając kremówki i pączki, ziemniaki na maśle i suto podlane sosem pieczenie, naleśniki, pieczone kurczaki i głębokie talerze zupy rybnej. Gdy ten obłęd dobiegł końca, przybyło mu kolejnych szesnaście kilogramów - ale liczby już nie miały znaczenia. Przestał na nie patrzeć, a zatem nie istniały.Im bardziej się rozrastał, tym głębiej zagrzebywał się w pokładach swego ciała. Celem było całkowite odgrodzenie się od świata, stanie się niewidzialnym pod zwałami swej cielesności. Trzy miesiące przeżyte w Cleveland spędził ucząc się, jak nie zwracać uwagi na reakcje innych, nabierał odporności na ból, który sprawiały mu cudze oczy. Każdego dnia poddawał się sprawdzianowi, spacerując główną ulicą w porannej godzinie szczytu, a w soboty i niedziele zbijał bąki w Weye Park, wystawiając się na widok jak największej liczby ludzi, udając, że nie słyszy uwag gapiów, swą niewzruszonością odbijając ich spojrzenia. Był teraz sam jak palec, całkowicie odseparowany od innych: przedzierająca się z mozołem przez jatki własnej świadomości bulwiasta, jajowata monada. Ale wysiłek się opłacił, gdyż Barber przestał bać się samotności. Pogrążywszy się w chaosie, który go wypełniał, stał się wreszcie Solomonem Barberem, osobistością, kimś, własnoręcznie stworzonym światem w samym sobie.

Page 122: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Ukoronowanie nieszczęść nadeszło kilka lat później, gdy Barber zaczął łysieć. Początkowo wydawało się to kiepskim żartem słownym - łysy mężczyzna o nazwisku, które znaczy „fryzjer" -ale ponieważ peruki i tupety nie wchodziły w grę, nie miał innego wyjścia, jak się z tym pogodzić. Piękny ogród na jego głowie z wolna obumierał. Gdzie niegdyś kłębiła się ruda gęstwina, teraz przeświecała goła skóra, rozrastała się połać jałowej ziemi. Przeobrażenie to nie przypadło mu oczywiście do gustu, ale, co jeszcze smutniejsze, dokonało się przy jego całkowitej bezradności. Skazywało go na bierną postawę wobec siebie, a tego nie mógł dłużej znieść. Pewnego dnia, gdy proces dalej postępował (kępki włosów nad uszami, ani jednego na górze), z całkowitym spokojem wziął do ręki brzytwę i ogolił się na zero. Rezultat przeszedł jego oczekiwania. Barber przekonał się, że jego szyję wieńczy piękna bryła, iście mitologiczna głowa, i gdy tak stał przed lustrem, wydało mu się właściwe, że rozległemu globowi jego ciała przyświeca teraz księżyc. Odtąd dbał o głowę z wielką troskliwością, każdego ranka wcierał w nią kremy i olejki, by zachowała blask i gładkość, dogadzał jej elektrycznymi masażami, chronił przed szkodliwymi wpływami żywiołów. Zaczął nosić kapelusze najprzeróżniejszego typu i stopniowo stały się one wizytówką jego ekscentryzmu, nowym znakiem rozpoznawczym. Nie był już bowiem otyłym Solomonem Barberem, lecz Człowiekiem, Który Nosi Kapelusze. To, co zrobił, wymagało odrobiny śmiałości i wkrótce znalazł przyjemność w pielęgnowaniu swego dziwactwa, a z czasem uzbierał kolekcję nakryć głowy, co jedynie uwydatniało jego talent do zaskakiwania ludzi. Nosił meloniki i fezy, czapki baseballowe i fe-dory, kapelusze korkowe i kowbojskie, słowem: wszystko, na co tylko przyszła mu fantazja, nie oglądając się na styl czy konwenanse. W 1957 roku jego kolekcja rozrosła się do tego stopnia, że przez dwadzieścia trzy dni nie założył dwukrotnie tego samego kapelusza. Po ukrzyżowaniu w Ohio (jak to nazywał) Barber znajdował zatrudnienie na niewielkich, niczym nie wyróżniających się uczelniach zachodnich i środkowych stanów. Tymczasowe wedle jego mniemania wygnanie z wielkich ośrodków akademickich ciągnęło się dwadzieścia lat, a gdy wreszcie dobiegło końca, Barberową mapę ran znaczyły punkty we wszystkich zakątkach kraju: Indiana i Teksas, Nebraska i Oklahoma, Dakota Południowa i Kansas, Idaho j Minnesota. Nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej niż dwa, trzy lata i choć uniwersytety nie różniły się zbytnio od siebie, dzięki nieustannemu podróżowaniu uniknął nudy. Miał wielkie zamiłowanie do swej pracy i w tych zakurzonych pustelniach niemal niczym lnnym prócz niej się nie zajmował, pisząc z zapałem artykuły i książki, uczestnicząc w konferencjach i wygłaszając odczyty, poświęcając swym studentom i kursom tyle czasu, że gdziekolwiek znalazł posadę, stawał się niezawodnie najbardziej lubianym nauczycielem na kampusie. Nigdy nie zakwestionowano jego kwalifikacji jako uczonego, ale nawet gdy już plama z Ohio zaczęła blaknąć, duże uczelnie wciąż nie kwapiły się z jego przyjęciem. Pony wspomniał o McCarthym, ale tak naprawdę jedynym wypadem Barbera w dziedzinę polityki był flirt z ruchem pacyfistycznym na Columbii jeszcze w latach trzydziestych. Nie wciągnięto go na żadną oficjalną czarną listę, niemniej dla szkodzących mu ludzi dogodnie było obrzucić jego imię różowym błotem, jak gdyby lewicowość stanowiła lepszy powód zamknięcia drogi do kariery. Nikt nie mówił tego otwarcie, ale uznano, że Barber by się nie dostosował. Był zbyt duży, zbyt krnąbrny, zbyt zatwardziały. Wyobraźcie sobie stusześćdziesięciokilogramowego kolosa kroczącego w kapeluszu wielkości miednicy po dziedzińcach Yale. To byłoby niestosowne. Ten człowiek nie miał wstydu, brakło mu wyczucia. Sama jego obecność zakłóciłaby porządek rzeczy, więc po co brać sobie na głowę kłopot, skoro można przebierać w kandydatach?Być może Barberowi wyszło to na dobre. Pozostając na marginesie, mógł być tym,

Page 123: Auster Paul - Księżycowy Pałac

kim chciał. Małe uczelnie z chęcią go przyjmowały, a ponieważ był nie tylko najgrubszym profesorem, jakiego kiedykolwiek widziano, ale też Człowiekiem, Który Nosi Kapelusze, wykluczano go litościwie z małostkowych waśni i intryg, które są plagą życia na prowincji. Wszystko w nim było tak okazałe i ekstrawaganckie, tak wyraźnie przekraczające wszelkie normy, że nikt nie ośmielał się go osądzać. Pojawiał się późnym latem, pokryty kurzem po dniach spędzonych w trasie, ciągnąc przyczepkę za swym poobijanym, strzelającym z rury wydechowej samochodem. Jeżeli w pobliżu kręcili się studenci, natychmiast zatrudniał ich do rozpakowywania dobytku, płacąc wygórowaną stawkę za ich wysiłek i podejmując lunchem. To nadawało odpowiedni ton. Wyładowywali jego imponujący księgozbiór, niezliczone kapelusze oraz specjalne biurko, które zrobiono dla niego w Topeka — biurko Tomasza z Akwinu, jak je nazywał, z wyciętym z jednej strony półkolem, by pomieścił się jego ogromny brzuch. Patrzyli zauroczeni, jak porusza się zasapany, bez tchu, dźwigając swe cielsko z miejsca na miejsce, paląc bez przerwy długie cygara, od których całe ubranie miał w popiele. Studenci naśmiewali się \ profesora Barbera za jego plecami, ale też byli mu oddani; gdyby nie on, ci synowie i córki farmerów, sklepikarzy i duchownych nigdy nie poznaliby, co to nietuzinkowy intelekt. Zdarzały się też studentki, których serca biły żywiej na jego widok (co dowodziło, że umysł istotnie góruje nad ciałem), ale Barber dostał już pamiętną nauczkę i drugi raz nie popełnił tego samego błędu. W głębi duszy uwielbiał, gdy młode dziewczyny kręciły się koło niego, ale udawał, że nie pojmuje, grając rolę uczonego mnicha, wesołego eunucha, który wydobył się spod władzy pożądania. Była to bolesna, skazująca go na samotność taktyka, ale dzięki niej zyskał pewne poczucie bezpieczeństwa i zrozumiał, jak ważne jest zaciąganie zasłon i ryglowanie drzwi. Podczas tych wszystkich lat tułaczki nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Zdobywał przychylność ludzi kolorytem swej osoby i zanim koledzy zdążyli się nim znudzić, ruszał dalej, żegnając się i niknąc za horyzontem.Wedle tego, co mi powiedział Barber, drogi jego i wuja Victora skrzyżowały się raz, ale prześledziwszy uważnie życie obu, doszedłem do wniosku, że być może otarli się o siebie nawet trzykrotnie. Pierwsza okazja nadarzyła się w 1939 roku podczas Wystawy Światowej w Nowym Jorku. Wiem z całą pewnością, że obaj na niej byli, i choć to mało prawdopodobne, możliwe jednak, że przyjechali na nią tego samego dnia. Z upodobaniem wyobrażam sobie, że stoją razem przed jakąś ekspozycją - samochód przyszłości, na przykład, albo kuchnia jutra - a potem obracają się, wpadając na siebie, i wtedy uchylają kapeluszy w geście przeprosin, dwaj młodzi mężczyźni w wiośnie życia, jeden gruby, drugi chudy -urojony duet komediantów wykonujący swój mały numer w teatrze mej głowy. Na tej wystawie był również Pony, który właśnie wrócił po latach spędzonych w Europie, i niekiedy jego również włączam do tej wyimaginowanej sceny - siedzi w staroświeckim powoziku z wikliny, a Paweł Shum obwozi go po terenie wystawy. Barber i wuj Victor stoją obok siebie, a Pony ich mija. Być może w tej właśnie chwili ruga opryskliwie swego rosyjskiego towarzysza, a Barber i Victor, zaskoczeni takim chamstwem w miejscu publicznym, uśmiechają się do siebie smutno i kręcą głowami. Nie wiedząc, rzecz jasna, że ten człowiek to ojciec jednego z nich i przyszły dziadek siostrzeńca drugiego. Możliwości podobnych scen jest bez liku, ale na ogół usiłuję utrzymać je w ryzach: ograniczam się do drobnych, niemych gestów porozumienia; uchylenie kapelusza, wy-fnniczane „przepraszam". W ten sposób sceny są bardziej sugestywne, jak gdybym nie ważąc się na zbyt wiele, skupiając na efeme rycznych szczegółach, miał większą szansę łudzić się, że coś takiego naprawdę się wydarzyło.Do drugiego spotkania mogło dojść w Cleveland w 1946 roku. Jest to mniej prawdopodobne niż w pierwszym wypadku, ale wyraźnie pamiętam, jak idąc

Page 124: Auster Paul - Księżycowy Pałac

pewnego dnia przez Lincoln Park w Chicago zobaczyliśmy z wujem ogromnego mężczyznę jedzącego kanapkę na trawie. Widok ten przypomniał wujowi innego grubasa, widzianego niegdyś w Cleveland („dawno temu, gdy jeszcze byłem w orkiestrze") i choć nie mam na to żadnych dowodów, to wyobrażam sobie z upodobaniem, że mężczyzną, który tak wrył się wujowi w pamięć, był Barber. Jeśli nic poza tym, to przynajmniej daty się zgadzają, gdyż Victor grał w Orkiestrze Cleveland od 1946 do 1948 roku, a Barber zatrzymał się w bursie Związku Młodzieży Chrześcijańskiej wiosną 1946. Wuj powiedział mi, że jadł pewnego wieczora sernik w kawiarni Lansky'ego - dużym, gwarnym lokalu trzy przecznice od Severance Hali. Po koncercie muzyki Beethovena poszedł tam z paroma kolegami z sekcji dętej na późnowieczorną przekąskę. Ze swego miejsca w głębi sali miał dobry widok na otyłego mężczyznę siedzącego przy stoliku koło przepierzenia. Nie mogąc odwrócić oczu od tej ogromnej, samotnej postaci, wuj patrzył z przerażeniem, jak mężczyzna pochłania dwa talerze zupy z macą, półmisek faszerowanej kapusty, przystawkę z blinów, trzy salaterki surówki, koszyk pieczywa oraz sześć czy siedem marynatów wyłowionych ze słoja. Victora zdjęła groza na ten popis obżarstwa i już na całe życie został z nim ten obraz ludzkiego nieszczęścia w najczystszej, krystalicznej postaci. „Ktoś, kto tyle je - powiedział mi - chce się wykończyć. To tak samo, jak gdybyś patrzył na człowieka umierającego z głodu."Ostatni raz zetknęli się w 1959 roku, w okresie gdy mieszkałem z wujem w Saint Paul w Minnesocie. Barber znalazł wtedy posadę w Macalester College i pewnego wieczora, gdy siedział w swym mieszkaniu i przeglądał w gazecie ogłoszenia o sprzedaży używanych samochodów, natrafił wzrokiem na anons o udzielaniu lekcji gry na klarnecie przez niejakiego Victora Fogga, „byłego muzyka Orkiestry Cleveland". Nazwisko przeszyło jego mózg jak lanca i obraz Emily natychmiast stanął mu przed oczami, najwyraźniejszy i najbardziej wonny od wielu lat. Raptem znów go wypełniła, powróciła do życia za sprawą własnego nazwiska wydrukowanego w gazecie i przez resztę tygodnia nie potrafił wyrzucić jej z myśli, zastanawiając się, co się z nią potem działo, wymyślając rozmaite drogi życiowe, którymi być może poszła, widząc ją z taką wyrazi ścia 2e był wstrząśnięty. Mało prawdopodobne, uznał, że na-ciel jjmzyki jest jej krewnym, ale nic nie szkodzi spróbować. Pierwszą myślą było zadzwonić pod podany numer, ale gdy zastanowił się, co powie, zrezygnował. Nie chciał wyjść na głupca, opowiadając swą historię, nie chciał dukać nieskładnie do obcego człowieka, który trzyma znudzony słuchawkę. Postanowił więc napisać list. Dopiero ósma wersja go zadowoliła i wysłał ją w katuszach, żałując swej decyzji w chwili, gdy koperta zniknęła w skrzynce pocztowej. Odpowiedź nadeszła dziesięć dni później w postaci lakonicznych, pochyłych esów-floresów na kartce żółtego papieru. Proszę pana - przeczytał Barber - Emily Fogg faktycznie byta moją siostrą i z żalem donoszę, że zginęła tragicznie w wypadku osiem miesięcy temu. Z poważaniem, Victor Fogg.W istocie Barber nie dowiedział się z listu więcej, niż wiedział dotąd. Victor wyjawił tylko jeden fakt, z którego Barber zdawał sobie sprawę od dawna: że nigdy w życiu nie zobaczy już Emily. Jej śmierć niczego nie zmieniła, potwierdziła jedynie to, co i tak było pewne, przypieczętowała tylko poczucie straty, z którym żył od lat. Nie złagodziło to wcale bólu, jaki sprawił mu list, ale przestawszy płakać, poczuł, że łaknie więcej informacji. Co się z nią stało? Dokąd pojechała z Ohio? Wyszła za mąż? Osierociła jakieś dzieci? Czy ktoś ją pokochał? Barber chciał faktów. Chciał wypełnić pustkę i upleść życiorys Emily, uzyskać coś namacalnego, z czym mógłby żyć: zbiór obrazów jak album rodzinny, który w każdej chwili mógłby otworzyć w swej głowie i obejrzeć. Nazajutrz odpisał Victorowi. Wyraziwszy w pierwszym akapicie najszczersze ubolewanie i żal, niżej dał jak najdelikatniej do zrozumienia, że

Page 125: Auster Paul - Księżycowy Pałac

bardzo mu zależy na poznaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania. Czekał cierpliwie na odzew, ale upłynęły dwa tygodnie i nic. Wreszcie, lękając się, że może jego list zaginął, zatelefonował do Victora. Po trzecim czy czwartym dzwonku odezwała się telefonistka i powiedziała mu, że numer jest wyłączony. To była niemiła niespodzianka, ale Barber się nie zniechęcił (może Fogg jest biedny, może nie starcza mu na telefon?), tylko władował się do swego dodge'a 51 1 pojechał na 1025 Linwood Avenue. Nie znalazłszy nazwiska Fogg na liście przy guzikach domofonu, zadzwonił do dozorcy. Chwilę Później u drzwi zaszurał nogami drobny mężczyzna w zielono-żół-tym swetrze. Powiedział, że pana Fogga nie ma. „On i ten mały spakowalisię i wyjechali z dziesięć dni temu". Dla Barbera był to Sr°gi zawód, cios, którego się nie spodziewał. W tym rozżaleniu przez myśl mu nie przeszło zastanowić się, kim jest „mały", o któ- rym wspomniał dozorca. A nawet gdyby, zapewne uznałby, że to syn Victora i tyle.Wiele lat później, gdy Barber opowiedział mi o liście od wuja, zrozumiałem wreszcie przyczyny nagłego wyjazdu z Saint Paul w 1959 roku. Teraz scena nabrała raptem sensu: gorączkowe pakowanie walizek późnym wieczorem, nieprzerwana jazda do Chicago, dwa tygodnie mieszkania w hotelu i opuszczania szkoły. Victor nie znał prawdy, ale przez to bał się jej jeszcze bardziej. Gdzieś po świecie chodzi ojciec i nie ma co ryzykować, bo ten facet coś za bardzo wypytuje o Emily. Gdyby sprawdziło się najgorsze, kto zaręczy, że nie zacznie walczyć o prawa rodzicielskie do chłopca? Sprawa była jasna na tyle, że Victor nie wspomniał o mnie, odpisując Barberowi, ale gdy nadszedł drugi list z dociekliwymi pytaniami, uzmysłowił sobie, że znalazł się w pułapce. Nie odpowiadając, jedynie odwlecze całą sprawę, bo jeżeli facet jest tak uparty, na jakiego wygląda, to prędzej czy później się zjawi. I co wtedy? Victor nie widział innego sposobu, jak zmykać: złapać mnie pod pachę w środku nocy i zniknąć pod osłoną mroku.Tę historię Barber opowiedział mi prawie na ostatku i słuchałem go z rozdartym sercem. Pojąłem, co Victor dla mnie zrobił, widziałem jego poświęcenie jak na dłoni. Owładnął mną poryw tkliwości - gardło ścisnęła głucha tęsknota za wujem, na nowo opłakiwałem jego śmierć. Lecz jednocześnie poczułem żałość, gorycz z powodu tylu straconych lat. Bo gdyby zamiast uciekać, Victor odpowiedział na drugi list Barbera, może już w 1959 roku odnalazłbym ojca. Nikt nie ponosił winy za to, jak sprawy się potoczyły, ale wcale nie było mi przez to łatwiej pogodzić się z faktami. Wszystko z powodu chybionych związków, mijania się, błądzenia w mroku. Byliśmy zawsze w odpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, zawsze ledwie krok od wyjaśnienia wszystkiego. Do tego sprowadza się cała historia, jak sądzę. Do serii straconych szans. Wszystkie fragmenty układanki były nam dane od samego początku, ale nikt nie wiedział, jak je złożyć.Nic z tego nie wynikło oczywiście podczas pierwszego spotkania. Barber postanowił nie mówić mi o swych domysłach i jedynym łączącym nas tematem był jego ojciec, a temat ten omówiliśmy dokładnie w trakcie kilku dni, które spędził w Nowym Jorku. Pierwszego wieczora zabrał mnie na kolację do Gallaghera na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, drugiego poszliśmy z Kitty do restauracji w Chinatown, a trzeciego dnia, w niedzielę, zjadłem z nim śniadanie w hotelu tuż przed jego odlotem do Minnesoty. Dowcip j urok Barbera sprawiały, że szybko zapominało się o jego wyglądzie i im więcej czasu z nim spędzałem, tym lepiej się czułem w jego towarzystwie. Rozmawialiśmy bez skrępowania niemal od samego początku, rewanżując się jeden drugiemu żartami i ciekawostkami w trakcie opowiadania różnych historii, a ponieważ nie należał do ludzi bojących się prawdy, mówiłem mu o Ponym bez ogródek, szczegółowo opisywałem przeżyte z nim miesiące, poruszając zarówno jasne, jak i ciemne sprawy.

Page 126: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Barber niewiele wiedział. Wytłumaczono mu, że jego ojciec zmarł na zachodzie kraju kilka miesięcy przed jego urodzeniem, a to wydawało się całkiem prawdopodobne, bo dom, w którym mieszkał, obwieszono obrazami i wszyscy mówili, że ojciec był malarzem, pejzażystą, który wiele podróżował w poszukiwaniu tematów. Celem ostatniej wyprawy były pustynie Utah, zapomniane przez Boga i ludzi pustkowie, gdzie zginął. Ale okoliczności śmierci ojca nigdy mu nie wyjaśniono. Gdy miał siedem lat, jedna z ciotek powiedziała, że ojciec runął w przepaść. Trzy lata później wuj wyjawił, że schwytali go Indianie, a pół roku później Molly Sharp oznajmiła, że zniknięcie ojca to sprawka diabła, a przecież nigdy dotąd nie przydybał jej na kłamstwie. Była kucharką, która karmiła go pysznymi budyniami po powrocie ze szkoły - rumiana Irlandka o dużych przerwach między zębami. Bez względu na okoliczności, zawsze uważano, że to z powodu śmierci ojca matka zaszyła się w pokoju. Tak to nazywano w rodzinie, choć faktem było, że niekiedy wychodziła od siebie, zwłaszcza w ciepłe letnie wieczory, kiedy to snuła się po, domu, a czasem nawet szła na plażę i siadała nad wodą, by słuchać szumu płaskich fal napływających od strony cieśniny.Matkę widywał nieczęsto i nawet w dobre dni miała kłopoty z przypomnieniem sobie jego imienia. Nazywała go Teddy, Malcolm albo Rób - zawsze patrząc prosto w oczy i mówiąc z największym przejęciem - albo używała osobliwych przezwisk, których nie rozumiał: Kurdeflaczek, Stołkowicz, Pan Starzęślowy. Nigdy jednak jej nie poprawiał, albowiem godziny spędzane w jej towarzystwie trafiały się zbyt rzadko, by je zakłócać, poza tym wiedział z doświadczenia, że choćby najmniejszy sprzeciw potrafi zmącić jej dobry nastrój. Inni domownicy nazywali go Solly. Nie miał im tego za złe, bo w jakiś sposób zdrobnienie to pozostawiało w stanie nienaruszonym jego pełne imię, jak gdyby było ono jemu tylko znaną tajemnicą: Salomon, mądry król Hebrajczyków, człowiek 20Q 0 tak żelaznej konsekwencji swego osądu, że nakazał rozpłatać dziecko na pół. Później opuszczono formant zdrabniający i stał się Solem. Od poetów elżbietańskich dowiedział się, że to dawne określenie słońca, a niedługo potem odkrył, że po francusku znaczy to „ziemia". Zaintrygowało go, że może być równocześnie słońcem 1 ziemią i przez kilka lat wierzył, że łączy w sobie wszelkie przeciwieństwa wszechświata.Matka mieszkała na trzecim piętrze z opiekunkami i pomocą domową i niekiedy przez wiele dni nie schodziła na dół. Mieściło się tam odrębne królestwo, z nowo wybudowaną kuchnią na jednym końcu korytarza i salą o dziewięciu ścianach na drugim. W niej właśnie, jak mu powiedziano, ojciec malował niegdyś obrazy, a okna usytuowano w taki sposób, że widziało się z nich tylko wodę. Przekonał się, że gdy stoi w oknie dostatecznie długo, przyciskając nos do szyby, doznaje wrażenia, jakby szybował w powietrzu. Nie wolno mu było chodzić tam zbyt często, ale ze swego pokoju piętro niżej słyszał, jak matkę nosi po nocy (skrzypiały klepki pod dywanem), a co jakiś czas rozróżniał głosy: gwar rozmów, śmiech, zaśpiewy, jęki i łkanie. Jego wizyty na trzecim piętrze zależały od zgody pielęgniarek, a każda wprowadzała inne zasady. Panna Forrest wyznaczyła jedną godzinę w każdy czwartek, panna Caxton oglądała mu paznokcie przed wpuszczeniem za próg, panna Flower była zwolenniczką raźnych spacerów po plaży, panna Buxley podawała czekoladę na gorąco, a panna Gunderson mówiła tak cicho, że jej nie słyszał. Pewnego dnia Barber przez całe popołudnie bawił się z matką w przebierańców, innym razem puszczali łódeczkę w sadzawce aż do zmroku. Te epizody najbardziej utkwiły mu w pamięci i z upływem lat zdał sobie sprawę, że były to najszczęśliwsze chwile przeżyte z matką. Odkąd pamiętał, zawsze jawiła mu się starą kobietą, miała siwe włosy i nie upiększoną twarz, wodniste niebieskie oczy i osowiałe usta, plamy wątrobiane na dłoniach. W jej ruchach dostrzegał lekkie, ale ustawiczne drżenie, a przez to

Page 127: Auster Paul - Księżycowy Pałac

wyglądała na słabowitszą, niż była w istocie - nerwy rozedrgane, nieustannie na granicy załamania. Mimo to nie myślał, że jest szalona („nieszczęśliwa" - to słowo najczęściej przychodziło mu na myśl), i nawet kiedy zachowywała się tak, że wszystkich brała trwoga, on miał wrażenie, że tylko udaje. W ciągu tych wszystkich lat doszło jednak do kilku poważnych kryzysów (napad szału, gdy zwolniono jedną z pielęgniarek, próba samobójstwa, kilkumiesięczny okres wstrętu do odzieży), a pewnego razu wysłano ją do Szwajcarii na - jak to nazwano — długi wypoczynek. Znacznie później dowiedział się, że Szwajcaria była jedynie eufemistycznym określeniem szpitala dla umysłowo chorych w Hartford.Barber wiódł smutne dzieciństwo, które miało jednak swoje blaski, nadto był daleko mniej samotny, niż mogłoby się wydawać. Przez większość czasu mieszkali z nim dziadkowie ze strony matki i mimo że babkę niezmiennie fascynowały zbzikowane mody -dziury Symmesa, fletcheryzm*, książki Charlesa Forta** - była dla niego nad wyraz dobra, podobnie jak dziadek, który opowiadał mu historie z wojny secesyjnej i nauczył zbierać dziko rosnące kwiaty. Później wprowadzili się też wuj Binkey i ciotka Clara i przez jakiś czas wszyscy żyli razem w swego rodzaju burzliwej harmonii. Krach w 1929 roku nie zrujnował ich, ale musieli ograniczyć pewne wydatki. Pierce arrow odjechał bezpowrotnie wraz z szoferem, zaprzestano dzierżawy apartamentu w Nowym Jorku, a Barber wbrew planom nie wyjechał do szkoły z internatem. W 1931 roku sprzedali kilka obrazów z kolekcji ojca - szkice Delacroix, jednego Samuela Frencha Morse'a oraz małego Turnera, który wisiał w salonie na parterze. Mimo to zostało jeszcze sporo. Barber szczególnie upodobał sobie dwa obrazy Blakelocka wiszące w jadalni (scena w poświacie księżyca na wschodniej ścianie i obóz indiański na południowej); ojcowskie płótna były wszędzie, gdzie się obrócił: sceny marynistyczne przy Long Island, widoki wybrzeża Maine, studia rzeki Hudson, cały pokój pejzaży przywiezionych z wypadu do Catskills - walące się zagrody, góry nie z tego świata, olbrzymie połacie światła. Barber oglądał to malarstwo długimi godzinami, a w trzeciej klasie gimnazjum zorganizował wystawę w ratuszu miejskim, którą dopełnił własnym esejem na temat twórczości ojca, rozdawanym bezpłatnie na otwarciu.W następnym roku noce spędzał na pisaniu powieści o zniknięciu Pony'ego. Miał już siedemnaście lat i przechodząc męki dorastania zaczął odkrywać w sobie artystę, przyszłego geniusza, który uratuje swą duszę wylewając trawiący go ból na papier. Po powrocie do Minnesoty przysłał mi egzemplarz rękopisu - nie, jak skruszony zaznaczył w liście, by pochwalić się talentem z czasów Amerykanin Horace Fletcher propagował odżywianie polegające na do-adnym przeżuwaniu małych ilości jedzenia spożywanych wyłącznie dla zaspokojenia silnego głodu (przyp. tłum.).Charles Hoy Fort był amerykańskim pisarzem i pseudonaukowcem, który jniował się najprzeróżniejszymi tajemniczymi zjawiskami, od magii przez astrono-m'e PO istotę śmierci (przyp. tłum.).91 młodości (książkę odrzuciło dwadzieścia jeden wydawnictw), ale bym miał pojęcie, w jak wielkiej mierze nieobecność ojca wpływała na jego wyobraźnię. Książka nosiła tytuł Krew Keplera i była historią sensacyjną w stylu sznurowatych powieści z lat trzydziestych, po części westernem, po części science fiction. Akcja — rozchwiany ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń - toczyła się w zawrotnym tempie snu. Niektóre ustępy były okropne, niemniej tekst mnie pochłonął i przeczytawszy go do końca, miałem wrażenie, że lepiej wiem, kim jest Barber, że rozumiem, co go ukształtowało.Akcję umieścił młody Barber czterdzieści lat wcześniej, więc zaczyna się ona w latach siedemdziesiątych XIX wieku, ale fabułę wysnuł z tych niewielu faktów, których zdołał się dowiedzieć 0 ojcu. Trzydziestopięcioletni artysta nazwiskiem John

Page 128: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Kepler żegna się z żoną i małym synem i wyjeżdża z domu na Long Island na półroczną wyprawę do Utah i Arizony w nadziei - mówiąc słowami siedemnastoletniego autora - „że odkryje krainę cudów, świat dzikiego piękna i żywych barw, terytorium tak nieogarnionych przestrzeni, że nawet najmniejszy kamyk nosi tam piętno nieskończoności". Przez pierwszych kilka miesięcy wszystko toczy się gładko, ale potem Keplerowi przydarza się wypadek podobny do tego, który był domniemanym końcem Juliana Barbera: spada ze skały, łamie kości i traci przytomność. Ocknąwszy się nazajutrz, przekonuje się, że nie może wstać, a ponieważ prowiant leży poza jego zasięgiem, gotuje się na śmierć głodową na pustkowiu. Trzeciego dnia jednak, gdy już ma wyzionąć ducha, ratuje go grupka Indian - co jest echem jeszcze jednej historii, którą Barber usłyszał jako chłopiec. Indianie zabierają umierającego do swej osady położonej w usianej głazami dolinie, otoczonej ze wszystkich stron wysokimi skałami, 1 tam, w miejscu przesyconym zapachem juki i jałowca, pielęgnują go aż do wyzdrowienia. W osadzie żyje około trzydziestu,* czterdziestu osób, mniej więcej po równo kobiet, mężczyzn i dzieci, które biegają w letnim skwarze prawie lub całkiem nagie. Nie odzywając się niemal w ogóle ani do Keplera, ani do siebie, Indianie opiekują się nim, podają mu wodę do picia i jedzenie o dziwnym smaku, wraca więc powoli do sił. Wyszedłszy z maligny, Kepler spostrzega, że jego dobroczyńcy nie przypominają okolicznych Indian - ani Ute, ani Nawahów, ani Pajutów, ani Szoszonów. Wydają się bardziej prymitywni, odcięci od świata, cechują ich delikatniejsze maniery. Przyjrzawszy się bliżej, przekonuje się, że wielu w ogóle pozbawionych jest indiańskich cech. Niektórzy mają niebieskie oczy, inni rudawy odcień włosów, paru mężczyzn - nawet owłosione torsy. Zamiast przyjąć do wiadomości naoczne fakty, Kepler dochodzi do wniosku, że jest już jedną nogą w grobie, że w delirium śpiączki i bólu uroił sobie własne ozdrowienie. Ale nie trwa to długo. Ponieważ stopniowo jego stan się poprawia, wreszcie zdaje sobie sprawę, że żyje i że wszystko dokoła to rzeczywistość.„Nazywali siebie Ludźmi - napisał Barber - Ludem, Tymi, Którzy Przybyli Z Daleka. Wedle legendy, którą mu opowiedzieli, dawno, dawno temu ich przodkowie żyli na Księżycu. Ale kiedy wielka susza wchłonęła wodę z ziemi, pomarli wszyscy Ludzie z wyjątkiem Poga i Buby, pierwszego Ojca i pierwszej Matki. Przez dwadzieścia dziewięć dni i dwadzieścia dziewięć nocy Pog i Buba wędrowali po pustyni, aż wreszcie dotarli do Góry Cudów, wspięli się na sam szczyt i uczepili chmury. Duch pod postacią obłoku niósł ich w powietrzu przez siedem lat, aż zlecieli na Ziemię, gdzie odkryli Las Pierwszych Rzeczy i od nowa zaczęli budować świat. Pog i Buba spłodzili ponad dwieście dzieci i odtąd przez wiele lat Ludzie żyli szczęśliwie, budując domy pośród drzew, sadząc kukurydzę, polując na zaczarowane jelenie i łowiąc ryby w wodzie. W Lesie Pierwszych Rzeczy mieszkali też Inni, a ponieważ nie skrywali zazdrośnie swych tajemnic, Ludzie pozyskali Szeroką Wiedzę o roślinach i zwierzętach, co pomogło im poczuć się na Ziemi jak u siebie. Za ich dobroć Ludzie odpłacali Innym własnymi darami i przez wiele pokoleń oba narody żyły w zgodzie. Ale potem z drugiego krańca świata przypłynęli Dzicy, czyli Brodaci, przybiwszy pewnego ranka do lądu w olbrzymich łodziach z drewna. Z początku byli usposobieni przyjaźnie, ale potem wtargnęli do Lasu Pierwszych Rzeczy i ścięli wiele drzew. Gdy Ludzie i Inni poprosili, by zaprzestali ścinania, Dzicy dobyli grzmiące kije i zabili ich. Ludzie zrozumieli, że nie dotrzymają pola przeciwnikowi z bronią o takiej sile rażenia, natomiast Inni postanowili stawić czoło najeźdźcom, postanowili walczyć. Wtedy właśnie nadszedł czas Gorzkiego Pożegnania. Niektórzy Ludzie dołączyli do Innych, ale potem oba narody rozdzieliły się i poszły każdy własną drogą. Ludzie pozostawili swe domy i przenieśli się w Mrok, przeszedłszy cały Las Pierwszych Rzeczy, aż znaleźli się poza zasięgiem Dzikich. Wędrówka odbywała się

Page 129: Auster Paul - Księżycowy Pałac

etapami w ciągu wielu lat, albowiem gdy tylko Ludzie znaleźli dla siebie nowy dom w Lesie Pierwszych Rzeczy, Dzicy natychmiast przybywali ich śladem. Brodaci zawsze najpierw wyciągali rękę w geście przyjaźni, a potem niechybnie ścinali drzewa i zabijali Ludzi, opowiadając im podniesionymi głosami o swym bogu i świętej księdze i o ich niepokonanej mocy. Ludzie ruszali więc dalej, zawsze kierując się na zachód, usiłując umknąć przed postępującymi Dzikimi. I tak wreszcie dotarli do krańca Lasu Pierwszych Rzeczy i odkryli Płaski Świat z jego długotrwałą zimą i krótkim, skwarnym latem. Stamtąd ruszyli do Krainy Nieba, a kiedy tam skończył się ich czas, zeszli do Krainy Skąpej Wody, gdzie ziemia była tak spękana i niegościnna, że nawet Dzicy nie chcieli na niej żyć. Pojawili się tylko przelotnie w drodze do innego celu, a ci, którzy zostali na zawsze, byli tak nieliczni i tak rozproszeni, że Ludzie nie stykali się z nimi. Tam właśnie żyli od początku Nowego Czasu, a trwało to już tak długo, że nikt nie pamiętał, co było przedtem."Z początku Kepler nie rozumie ni w ząb języka Indian, ale w ciągu kilku tygodni opanowuje go na tyle, że potrafi się dogadać w podstawowych sprawach. Rozpoczyna od nauki rzeczowników, wybiera to i owo z otaczającego go świata, a jego mowa przypomina mowę małego dziecka. Krenepos to kobieta. Okipenauk - jadalny korzeń, tapisko oznacza kamień. Wchłaniając wiele w szybkim tempie, nie potrafi dostrzec żadnej strukturalnej spójności w języku. Zaimki najwyraźniej nie istnieją jako odrębne jednostki leksykalne, lecz są częścią skomplikowanego systemu końcówek czasownika, które zmieniają się stosownie do wieku i płci wypowiadającego zdanie. Niektóre często używane słowa mają dwa całkiem przeciwstawne znaczenia - góra i dół, południe i północ, dzieciństwo i starość - a w wielu wypadkach sens słowa zależy w dużej mierze od wyrazu twarzy mówiącego. Po dwóch czy trzech miesiącach język Keplera nabiera większej biegłości w artykulacji osobliwych dźwięków i stopniowo z plątaniny bełkotliwych sylab zaczynają wyłaniać się mniejsze, wyraźniejsze odcinki znaczeń, a jego ucho staje się bardziej wyczulone, lepiej dostrojone do niuansów obcej mowy i intonacji. O dziwo, odnosi wrażenie, że w języku Ludzi dostrzega zatarte ślady angielszczyzny - nie takiej, jaką sarn włada, ale w postaci pociętych drobno urywków, resztek słów, swego rodzaju przemielonej tkanki, która utkwiła w szczelinach obcego języka. Określenie takie jak Kraina Skąpej Wody, na przykład, jest jednym wyrazem „Krana-sko-wod". Brodaci to „Bro-ci", a Płaski Świat to słowo przypominające brzmieniem „płat". Z początku Kepler skłonny jest uznać te podobieństwa za zbieg okoliczności. Przecież w wielu językach występują podobne zbitki dźwiękowe, nie puszcza więc wodzy fantazji. Z drugiej jednak strony spostrzega pewną prawidłowość, a mianowicie co siódme lub ósme słowo w Ludzi przypomina angielski, i wreszcie postanawia poddać we spostrzeżenia sprawdzianowi, to znaczy wymyśla słowa (inne OH tych, których się nauczył, lecz zbudowane zgodnie z zaobserwowaną metodą najpierw rozkładania, a potem łączenia dźwięków) i za ich pomocą próbuje się porozumieć z Indianami. Okazuje się, że odbierają je oni jako słowa pochodzące z ich języka. Zachęcony tym powodzeniem, Kepler zaczyna snuć hipotezy dotyczące pochodzenia tajemniczego plemienia. Wbrew legendzie o Księżycu dochodzi do wniosku, że Indianie są owocem zmieszania się dawno temu krwi indiańskiej i angielskiej. „Zagubiona w głębokich puszczach Nowego Świata - pisze Barber, przedstawiając rozumowanie swego bohatera - być może stojąca w obliczu groźby wymarcia, garstka pierwszych kolonistów poprosiła o przyjęcie jej do plemienia indiańskiego, by przetrwać wśród wrogich sił natury. Być może owo plemię było »Innymi« z opowiedzianej mi legendy, dumał Kepler. Jeśli tak, może potem jedna gromada oddzieliła się od reszty i wyruszyła na zachód, aż w końcu osiadła w Utah. Dociekał dalej i w rezultacie uznał, że historię o prapoczątkach plemienia wymyślono prawdopodobnie po przybyciu do

Page 130: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Utah, próbując czerpać duchowe pocieszenie z decyzji zamieszkania w tak jałowej krainie. Albowiem, zawyrokował Kepler, nigdzie indziej na całym świecie krajobraz nie przypomina w tak wielkim stopniu powierzchni Księżyca."Nabrawszy wprawy w nowym języku, Kepler dowiaduje się, dlaczego Ludzie go uratowali. Wyjaśniają mu, że ich liczba nieustannie się zmniejsza i jeśli rychło nie zaczną się rozmnażać, wymrą jako naród. Cicha Myśl, ich mędrzec i przywódca, który opuścił plemię poprzedniej zimy, by zamieszkać samotnie na pustyni i modlić się o wybawienie dla swego ludu, widział we śnie, że uratuje ich nieżywy człowiek. Powiedział im, że znajdą jego ciało pośród skał w pobliżu osady i jeśli podadzą właściwe leki, życie do niego powróci. No i wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedział Cicha Myśl. Znaleźli Keplera, wstał z martwych i teraz powinien zostać ojcem nowego pokolenia. Jest Dzikim Ojcem, który spadł z Księżyca, Rodzicem Ludzkich Dusz, Człowiekiem Duchem, który wybawi Lud od zagłady.W tym momencie opowieść zaczyna zgrzytać. Bez najmniejszych wyrzutów sumienia Kepler zmienia się w tubylca i postanawia zostać z Ludźmi, na zawsze porzucając myśl o powrocie do żony 1 dziecka. Wyzbywając się całkowicie precyzyjnego, suchego stylu Pierwszych trzydziestu stron, Barber folguje swym tęsknotom w kilku długich i kwiecistych ustępach, przepełnionych lubieżnymi fantazjami seksualnymi - do głosu dochodzi nieokiełznany popęd onanistyczny nastolatka. Kobiety przypominają nie tyle Indianki, ile polinezyjskie lalki do zaspokajania chuci, są to piękne dziewice 0 bujnym biuście, które oddają się Keplerowi z radosną, pogodną rezygnacją. To już najczystsza fikcja: niewinny świat sprzed upadku człowieka zaludniony przez szlachetnych dzikusów, którzy żyją w pełnej harmonii ze sobą i otoczeniem. Kepler rychło dochodzi oczywiście do wniosku, że ich styl życia daleko przewyższa jego. Wyrywa się z okowów dziewiętnastowiecznej cywilizacji białych 1 wkracza w wiek kamienia łupanego, z radością wiążąc swój los z Ludźmi.Otwierający książkę rozdział kończy się narodzinami pierwszego Człowieczego dziecka Keplera, a wraz z początkiem następnego mija piętnaście lat. Znów jesteśmy na Long Island i oczami osiemnastoletniego Johna Keplera juniora oglądamy pogrzeb żony Keplera. Postanowiwszy rozwikłać tajemnicę śmierci ojca, nazajutrz rano junior wyrusza w drogę na iście epicką modłę, gotów całe życie strawić na poszukiwaniach. Dociera do Utah i przez następne półtora roku włóczy się po pustkowiu wypatrując tropów. Cudownym zrządzeniem losu (w ujęciu Barbera aż nazbyt nieprawdopodobnym) natrafia wreszcie na osadę Ludzi pośród skał. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że ojciec wciąż żyje, lecz oto - oho! - staje przed brodatym mężczyzną, który jest wodzem i wybawcą małego plemienia, liczącego teraz około stu głów, i w którym rozpoznaje Johna Keplera. Osłupiały, wykrztusza z siebie, że jest jego utraconym synem ze wschodu, ale mężczyzna zachowuje kamienny spokój, udając, że nie pojmuje. „Jestem człowiekiem duchem, który przybył z Księżyca - oznajmia beznamiętnie. - Ci ludzie to jedyna rodzina, jaką kiedykolwiek miałem. Z ochotą damy ci jeść i schronienie na noc, ale rankiem musisz odjechać w swoją stronę." Zdruzgotany syn postanawia się zemścić i w środku nocy wyślizguje się ze swego posłania, podkrada do śpiącego ojca i wbija mu nóż w serce. Ucieka, niknąc w ciemności, nim ktokolwiek zdążył podnieść krzyk.Jedynym świadkiem zbrodni jest dwunastoleni chłopiec imieniem Dziokomin (Dzikie Oczy), ulubiony Człowieczy syn Keplera. Dziokomin ściga zabójcę przez trzy dni i noce, ale go nie odnajduje. Rankiem czwartego dnia wspina się na szczyt góry, by rozejrzeć się po okolicy, i tam, straciwszy już wszelką nadzieję, napotyka nie kogo innego jak Cichą Myśl, sędziwego czarownika, który dawno temu opuścił swe plemię, by wieść na pustkowiu pustelnicze życie.

Page 131: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Cicha Myśl adoptuje Dziokomina i krok po kroku wprowadza go w arkana swej wiedzy tajemnej, ucząc chłopca wytrwale, aby nabył macicznych mocy Dwunastu Przemian. Dziokomin jest pojętnym wychowankiem. Rychło poznaje, jak leczyć chorych i porozumiewać się z bogami, a po siedmiu latach nieustannego wysiłku przenika wreszcie do sedna Pierwszej Przemiany, opanowując funkcje ciała i umysłu w takiej mierze, że potrafi się przepoczwarzyć w jaszczurkę. Odtąd kolejne przemiany następują w szybkim tempie: staje się jaskółką, jastrzębiem, sępem, potem kamieniem i kaktusem, później kretem, królikiem i pasikonikiem, wreszcie motylem i wężem, a na samym końcu, poznawszy najtrudniejszą ze wszystkich przemian, przeistacza się w kojota. Minęło dziewięć lat, odkąd Dziokomin zamieszkał z Cichą Myślą. Przekazawszy przybranemu synowi całą swoją wiedzę, Cicha Myśl oznajmia, że czas mu umrzeć. Bez dodatkowego słowa owija się w ceremonialne szaty i pości trzy dni, aż wreszcie duch go opuszcza i leci na Księżyc, gdzie mieszkają dusze zmarłych Ludzi.Dziokomin powraca do osady i przewodzi jej parę lat. Ale dla Ludzi nastały ciężkie czasy. Gdy po suszy wybucha zaraza, a po zarazie niesnaski, Dziokomin ma sen, w którym dowiaduje się, że szczęśliwe dni nie powrócą dopóty, dopóki jego ojciec nie zostanie pomszczony. Zasięgnąwszy nazajutrz rady starszych, opuszcza Ludzi i rusza na wschód, przenikając do świata Dzikich w poszukiwaniu Johna Keplera juniora. Przybiera nazwisko Jack Moon -a więc „Księżyc" - i podróżuje po kraju, aż wreszcie dociera do Nowego Jorku, gdzie zatrudnia się w przedsiębiorstwie budowlanym, które specjalizuje się we wznoszeniu drapaczy chmur. Zostaje członkiem ekipy pracującej na wysokościach przy stawianiu gmachu WooJwortha, cudu sztuki architektonicznej, który ma być najwyższą budowlą na świecie przez niemal dwadzieścia lat. Jack Moon jest znakomitym robotnikiem, nie doznaje zawrotów głowy nawet pod samym niebem i rychło zdobywa szacunek swych kolegów. Jednak PO pracy stroni od ludzi i nie zawiera żadnych przyjaźni. Cały wolny czas poświęca tropieniu przyrodniego brata i odnajduje go >o blisko dwóch latach. John Kepler junior prowadzi z powodzeniem interesy. Mieszka w rezydencji przy Pierrepont Street na rooklyn Heights wraz z żoną i sześcioletnim synem, a do pracy _ 21 go szofer w długiej czarnej limuzynie. Jack Moon obserwuje J go dom przez kilka tygodni, początkowo z zamiarem dokonania ^tytobójstwa, ale potem przychodzi mu do głowy, że sprawiedliwszą zemstą będzie uprowadzenie syna Keplera do osady Ludzi. Gdy nadarza się okazja, czyni, co postanowił, porywając chłopca w biały dzień spod pieczy opiekunki i na tym kończy się czwarty rozdział książki Barbera.Wróciwszy do Utah, Dziokomin (do którego tymczasem młody Kepler bardzo się przywiązał) stwierdza, że wszystko się zmieniło. Ludzie zniknęli, a w ich domach nie ma śladu życia. Przez następne pół roku przeczesuje krainę wzdłuż i wszerz, ale bez powodzenia. Wreszcie uświadamia sobie, że dał się zwieść wizji sennej i musi spojrzeć prawdzie w oczy: jego naród wymarł. Ze zbolałym sercem postanawia zostać na pustkowiu i samemu opiekować się chłopcem w nadziei na cud odrodzenia. Nadaje mu imię Nuczuo (Nowy Człowiek) i za wszelką cenę stara się nie upaść na duchu. Upływa siedem lat. W tym czasie przekazuje przybranemu synowi tajemnice pozyskane od Cichej Myśli i wreszcie, po upływie kolejnych trzech lat wytężonych starań, dokonuje Trzynastej Przemiany. Staje się kobietą, młodą i płodną dziewczyną, która uwodzi szesnastoletniego Nuczuo. Dziewięć miesięcy później rodzą się bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, i z tej pary wywodzą się nowi Ludzie.Następnie akcja znów przenosi się do Nowego Jorku, gdzie John Kepler junior rozpaczliwie szuka zaginionego syna. Jeden ślad za drugim okazuje się fałszywy, ale wreszcie przypadkiem - u Barbera wszystko dzieje się przypadkiem - Kepler trafia na

Page 132: Auster Paul - Księżycowy Pałac

trop Jacka Moona i rozwiązuje zagadkę. Uświadamia sobie, że stracił syna z powodu tego, co zrobił. Nie ma innego wyboru, jak wyprawić się do Utah. Liczy już teraz czterdzieści lat i trudy wędrówki po pustyni dają mu się we znaki, lecz z zaciętymi zębami prze do celu, przerażony myślą, że powraca do miejsca, gdzie przed dwudziestu laty zgładził ojca, ale zarazem świadom, że nie ma wyjścia, że tylko tam odnajdzie syna. Ostatnia scena rozgrywa się przy pełni księżyca. Kepler dociera pod osadę Ludzi i rozbija się obozem pośród skał, z karabinem w dłoniach wypatrując dokoła oznak życia. Na pobliskim nawisie skalnym, nie dalej niż piętnaście metrów od siebie, dostrzega kojota, którego sylwetka odcina się wyraźnie na tle tarczy księżyca. Lękając się najmniejszego szmeru na tym jałowym odludziu, odruchowo przykłada broń do policzka i pociąga za spust. Jednym strzałem zabija zwierzę. Winszuje sobie celnego oka, nie wiedząc, że zabił oczywiście swego syna. Gdy wstaje z zamiarem podejścia do padłego zwierzęcia, z mroku wyskakują na niego trzy inne kojoty. Całkowicie zaskoczonego, zagryzają go, pożerają w ciągu paru minut.Tak kończy się Krew Keplera, jedyna próba Barbera w dziedzinie beletrystyki. Z uwagi na wiek, w jakim napisał książkę, niesprawiedliwie byłoby oceniać jego wysiłki zbyt surowo. Pomimo niedociągnięć i braku umiaru tekst był dla mnie cennym zapisem psychologicznym i lepiej niż cokolwiek innego odzwierciedlał, jak Barber radził sobie z rozterkami wieku młodzieńczego. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że ojciec nie żyje (stąd uratowanie Keplera przez Ludzi), ale skoro żył, to nic nie tłumaczyło tego, że nie wraca na łono rodziny (stąd zakłucie nożem Keplera przez Johna Keplera juniora). Jednak myśl o ojcobójstwe była tak potworna, że budziła odrazę. Ktokolwiek miewa takie myśli, musi być ukarany - i tak oto juniora spotyka kara, gdyż kończy on tragiczniej niż jakakolwiek inna postać w książce. Cała historia jest skomplikowanym tańcem poczucia winy i pragnienia. Pragnienie zmienia się w poczucie winy, a potem poczucie to jest nie do zniesienia, dochodzi więc do głosu chęć odpokutowania, poddania się wyrokowi okrutnej, nieugiętej sprawiedliwości. Wydawało mi się, że w swej późniejszej karierze naukowej Barber nieprzypadkowo poświęcił się zagadnieniom, które występują w Krwi Keplera. Zaginiona osada Roanoke, relacje białych żyjących wśród Indian, mitologia Dzikiego Zachodu - oto tematy, które podejmował jako historyk, i żeby nie wiem jak zawodowo i beznamiętnie do nich podchodził, w jego pracy zawsze kryła się pobudka natury osobistej, przyświecało jej skryte przekonanie, że w jakiś sposób drąży tajemnice własnego życia.Wiosną 1939 roku nadarzyła się ostatnia sposobność dowiedzenia się czegoś o ojcu, nie uwieńczona jednak powodzeniem. Barber był wtedy asystentem na Columbii i gdzieś w połowie maja, ledwie tydzień po jego hipotetycznym otarciu się o wuja Victora na Wystawie Światowej, zatelefonowała ciotka Clara z wiadomością, że matka zmarła we śnie. Pojechał porannym pociągiem na Long Island, po czym przebrnął przez gąszcz formalności: przygotowanie pochówku, odczytanie testamentu, drętwe rozmowy z prawnikami i księgowymi. Zapłacił rachunki w domu opieki, w którym matka mieszkała przez ostatnie pół roku, podpisał dokumenty i formularze i cały czas mimo woli szlochał. Po pogrzebie wrócił do wielkiego rodzinnego domu, by spędzić tam noc, i uświadomił sobie, ze będzie to jego ostatnia noc pod tym dachem. Jedynym pozostałym lokatorem była ciotka Clara, zupełnie nie będąca w stanie z nim rozmawiać. Tego dnia po raz ostatni odbył cierpliwie rytuał zapewnień, że może ona mieszkać w tym domu, jak długo się jej podoba. Po raz kolejny pobłogosławiła Barbera za dobroć, wyprę- zając się na palcach, by pocałować go w policzek, następnie jak zwykle wróciła do butelki sherry, którą ukrywała w swym pokoju. Służba, w okresie dzieciństwa Barbera licząca siedem osób, skurczyła się do jednej — kulawej Murzynki

Page 133: Auster Paul - Księżycowy Pałac

nazwiskiem Hattie New-combe, która gotowała ciotce i od czasu do czasu robiła porządki - i od pewnego czasu dom niszczał. Ogrodem nikt się nie zajmował od śmierci dziadka w 1934 roku i gdzie niegdyś pyszniły się kwiaty i trawnik, teraz rosła ponura gęstwina półtorametrowych chwastów. Wewnątrz niemal w każdym kącie wisiały pajęczyny, krzesła za najlżejszym dotykiem strzelały obłokami kurzu, po pokojach uganiały się myszy, a ciotka Clara, podpita i zawsze uśmiechnięta Clara, niczego nie dostrzegała. Trwało to już tak długo, że Barber przestał się przejmować. Wiedział, że nigdy nie starczy mu odwagi, by zamieszkać w tym domu, a gdy ciotka zapije się na śmierć, jak to zrobił jej mąż Binkey, wtedy będzie mu bez różnicy, niech się wszystko zawali.Nazajutrz zastał ciotkę w salonie na dole. Nie nadeszła jeszcze pora pierwszego kieliszka (butelkę otwierała zwykle po lunchu) i raptem zdał sobie sprawę, że to jego ostatnia szansa, by poważnie z nią porozmawiać. Siedziała przy stoliku karcianym w kącie pokoju, z małą, wróblą głową pochyloną nad wykładanym pasjansem, nucąc niemelodyjnie pod nosem rozwlekłą piosenkę. „Człowiek na trapezie" — pomyślał podchodząc. Zaszedł ciotkę od tyłu i położył dłoń na jej ramieniu. Pod wełnianym szalem była sama skóra i kości.- Trójka kier na czwórkę pik - rzekł, wskazując stolik.Cmoknęła niezadowolona z własnego gapiostwa, zsunęła dwa rzędy kart i odwróciła kolejną. Był to król kier.— Dziękuję, Soi - powiedziała. — Nie mogę się coś dzisiaj skupić. Przegapiam ruchy, które powinnam zrobić, a potem oszukuję, gdy wcale nie muszę. - Zaśmiała się krótko, śzczebiotliwie i nuciła dalej. •Barber usadowił się w fotelu naprzeciw ciotki, zastanawiając się, jak zacząć. Wątpił, by miała mu wiele do powiedzenia, ale prócz niej nie było już nikogo. Dłuższą chwilę siedział w milczeniu i przyglądał się jej twarzy, wpatrując się w gęstą sieć zmarszczek, biały puder zaschnięty na policzkach i rozbrajająco umalowane usta. Żałosna i wzruszająca. Pewnie niełatwo było spowinowacić się z naszą rodziną, pomyślał, żyć z wujem przez te wszystkie lata, nie mieć dzieci. Binkey był przy głupim, dobrodusznym flirciarzem, który poślubił Clarę w latach osiemdziesiątych XIX wieku, niespeł- tydzień po ujrzeniu jej na scenie w teatrze Galileo w Providence, gdzie występowała jako asystentka maestra Rudolfa, iluzjonisty. Barber zawsze z upodobaniem słuchał jej bezładnych wspomnień z wodewilów i teraz wydało mu się dziwne, że to oni dwoje są ostatnimi członkami rodziny. Ostatni Barber i ostatnia Wheeler. Dziewczyna z dołów społecznych, jak zwała ją zawsze babcia, gamoniowata latawica, której uroda zgasła trzydzieści lat temu, no i Pan Tusza, wiecznie rozkwitający, cudowny chłopiec, dziecko wariatki i ducha. Nigdy nie myślał o ciotce z taką tkliwością, jak w tym momencie.- Wieczorem wyjeżdżam do Nowego Jorku - odezwał się.- Dobrze, o mnie się nie kłopocz - odparła, nie odrywając wzroku od kart. - Poradzę sobie sama, przywykłam.- Wieczorem wyjeżdżam - powtórzył - i już nigdy nie przekroczę progu tego domu.Ciotka położyła szóstkę kier na siódemce trefl, rozejrzała się po stoliku w poszukiwaniu miejsca dla damy pik, westchnęła rozczarowana i podniosła wreszcie oczy.- Och, Soi, nie bądź" taki melodramatyczny.- Nie jestem melodramatyczny. Po prostu już się pewnie nigdy nie zobaczymy.Ciotka Clara wciąż nie pojmowała.- Wiem, że to tragedia stracić matkę - rzekła - ale musisz się otrząsnąć. Łaska boska, że Elizabeth odeszła. Miała piekielne życie, a teraz spoczywa w spokoju. - Umilkła na

Page 134: Auster Paul - Księżycowy Pałac

chwilę, szukając odpowiednich słów. - Co ci się roi w głowie?- Nie chodzi o moją głowę, ciociu, chodzi o ten dom. Nie cierpię go, nie będę mógł tu przyjeżdżać.- Przecież to teraz twój dom. Masz go na własność. Wszystko w nim należy do ciebie.- Ale to nie znaczy, że muszę go mieć. Mogę się go pozbyć, gdy tylko przyjdzie mi ochota.- Ależ, Solly... Przecież wczoraj mówiłeś, że go nie sprzedasz!- Nie zamierzam sprzedawać. Chcę go oddać za darmo.- Wyjdzie na to samo. Właścicielem będzie ktoś inny, a ja wtedy będę musiała się wynieść i umrę w przytułku dla starców.- Nie, bo tobie go dam. Możesz w nim zostać na zawsze.- Przestań mówić głupstwa. Dostanę rozstroju nerwowego, jeśli nie przestaniesz.- Przepiszę go na ciebie, to żaden kłopot. Dziś jeszcze zadzwonię do prawnika i będziemy mieli to z głowy.- Solly, przecież...- Zabiorę może kilka obrazów, ale reszta będzie twoja.- Tak się nie godzi, Soi. Nie wiem dlaczego, ale tak nie godzi się mówić.- Musisz jednak spełnić jeden warunek - ciągnął Barber, nie zwracając uwagi na opory ciotki. — Chcę, żebyś sporządziła testament, w którym zapiszesz dom Hattie Newcombe.- Naszej Hattie?- Tak, naszej Hattie Newcombe.- Ale, Soi, czy to wypada? Przecież Hattie... Hattie... No wiesz, Hattie jest...— Kim, ciociu?— Murzynką. Hattie jest Murzynką.- Skoro jej to nie przeszkadza, nie widzę powodu, dlaczego ciebie miałoby martwić.- Ale co ludzie powiedzą? Murzynka właścicielką „Domu Na Skale"? Wiesz równie dobrze jak ja, że wszyscy Murzyni w tym miasteczku to służący.- Nie zmienia to faktu, że Hattie jest najbliższą ci osobą. O ile się orientuję, jedyną bliską ci osobą. A poza tym czemu mamy się przejmować, co ludzie powiedzą? Nie ma nic ważniejszego na tym świecie niż być dobrym dla naszych bliskich, przyjaciół.Uświadomiwszy sobie, że Barber mówi śmiertelnie poważnie, ciotka Clara zachichotała. Swoją decyzją zniszczył jej porządek świata i aż targnął nią dreszcz emocji na myśl, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć.- Szkoda tylko, że umrę, nim Hattie przejmie dom - powiedziała. - Chciałabym tego dożyć i zobaczyć na własne oczy.- Jeśli niebo jest takie, jak mówią, to pewnie zobaczysz.- Niech mnie, jeśli rozumiem twoje postępowanie.- Nie musisz rozumieć, ciociu. Mam swoje powody, ale nie zaprzątaj sobie nimi głowy. Teraz jeszcze chcę z tobą o* czymś pomówić, a potem uznamy całą sprawę za załatwioną.- O czym?- O pewnej zaszłej historii. O przeszłości.- O teatrze Galileo?- Nie, nie dziś. O czymś innym.- Aha - mruknęła ciotka. Zamilkła na chwilę, zbita z tropu. - Zawsze, lubiłeś, gdy ci opowiadałam o maestrze. Jak mnie wkładał do trumny i przepiłowywał na pół. To był świetny numer, najlepszy z całego występu. Pamiętasz? - Oczywiście, że pamiętam, ale nie o tym chcę mówić. _ j^ sobie życzysz. Przeszłości jest pod dostatkiem, zwłaszcza jeśli ma się moje lata.— Chcę porozmawiać o moim ojcu.

Page 135: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Ach, o ojcu. No tak, to rzeczywiście było dawno. W istocie. Nie tak dawno jak inne sprawy, ale dość dawno.- Wiem, że ty i Binkey wprowadziliście się tutaj dopiero po i'e«o zaginięciu, ale zastanawiam się, czy może słyszałaś coś o poszukiwaniach?— Twój dziadek zorganizował wyprawę razem z tym, no, jak on?- Byrne'em?- O właśnie. Byrne'em. To ten, który miał syna. Szukali ich przez pół roku, ale na próżno. Binkey też tam pojechał na trochę, wiesz? Wrócił i opowiadał różne zabawne historie. Że niby zabili ich Indianie.- Ale to były tylko domysły, tak?- Binkey zawsze lubił opowiadać niestworzone rzeczy. Nie było w tym ziarnka prawdy.'- A moja matka? Też pojechała ich szukać?- Twoja matka? Nie, Elizabeth nigdzie się nie ruszyła. Nie... jak to powiedzieć... nie nadawała się do podróży.- Bo była w ciąży?- Po części.- I dlaczego jeszcze?- Z powodu stanu psychicznego. Nie była w najlepszej formie.- Już wtedy była szalona?- Elizabeth zawsze... miewała zmienne nastroje, by tak rzec. W jednej chwili posępną jak grób, w następnej cha, cha, cha i tra-la-la. Była taka, odkąd ją znałam. „Nadpobudliwa", tak się wtedy mówiło.- A kiedy jej stan się pogorszył?- Jak twój ojciec nie wrócił.- Stopniowo czy gwałtownie?- Gwałtownie. To było okropne.- Byłaś przy tym?- Tak, widziałam wszystko. I nigdy tego nie zapomnę.- Kiedy to się stało?— Tej nocy, gdy... No, pewnej nocy. Nie pamiętam dokładnie kiedy. Zimą.- Jakiej nocy, ciociu?- Ojej, śnieżnej. Było bardzo zimno, na dworze szalała śnieżyca. Pamiętam, bo lekarz ledwo dojechał.- To było w styczniu, prawda?- Może i tak. W styczniu często pada śnieg. Ale nie pamiętam, czy na pewno w styczniu.- Dokładnie jedenastego stycznia, prawda? W dniu moich narodzin?- Och, Soi, proszę, nie wypytuj mnie. To było tak dawno temu, że dziś już nie ma znaczenia.- Dla mnie ma, ciociu. A ty jesteś jedyną osobą, od której mogę się czegoś dowiedzieć. Rozumiesz? Tylko ty zostałaś!- Nie musisz krzyczeć, doskonale słyszę, Solomonie. Nie ma potrzeby mnie nękać i być opryskliwym.- Ja cię nie nękam, pytam tylko.- Przecież wiesz, po co więc pytać? Wypsnęło mi się przed chwilą i bardzo tego żałuję.- Niepotrzebnie. Najważniejsze to mówić prawdę. Nie ma nic ważniejszego.- Chodzi o to, że to było... Było takie... Nie zmyślam, Soi, naprawdę. Byłam z nią wtedy, ja i Molly Sharp, czekałyśmy na przyjazd lekarza, a Elizabeth tak wrzeszczała i ciskała się po pokoju, że dom o mało się nie zawalił.

Page 136: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Co wrzeszczała?- Okropne rzeczy. Aż się wzdragam, gdy dziś o tym myślę.- Mów, ciociu.- „On chce mnie zabić! - krzyczała. - On chce mnie zabić. Nie wypuszczę go!"- To znaczy mnie?— Tak, ciebie. Czyli dziecka. Nie pytaj, skąd wiedziała, że to będzie chłopiec. Fakt, że tak właśnie krzyczała. Zbliżało się rozwiązanie, a lekarza nie było. Chciałyśmy z Molly położyć ją do łóżka, namówić, by legła w odpowiedniej pozycji, ale nie'chciała nas słuchać. „Szeroko nogi - powtarzałyśmy - to złagodzi ból". Ale ona za nic nie chciała. Bóg raczy wiedzieć, skąd brała tyle siły. Wyrwała się nam i skoczyła do drzwi, .znowu wrzeszcząc te okropności, że dziecko chce ją zabić, że go nie wypuści. W końcu zaciągnęłyśmy ją do łóżka, to znaczy raczej Molly to zrobiła z moją niewielką pomocą, ale dalej nie chciała rozchylić nóg. „Nie wypuszczę go, nie wypuszczę - powtarzała. - Prędzej się tam udusi. Potwór, potwór, nie wypuszczę go, niech zginie." Chciałyśmy siłą rozewrzeć jej nogi, ale się nam ciągle wyślizgiwała, ciskała się po łx'ku i wymachiwała rękoma, aż Molly w końcu uderzyła ją kilkakrotnie w twarz, trach, trach, z całej siły, co ją tylko rozwście-7vło do reszty, aż darła się jak opętaniec, cała czerwona na twarzy. Wrzeszczała, darła się, że obudziłaby umarłego.- Dobry Boże.- Nic gorszego nie widziałam w całym moim życiu. Dlatego nigdy ci nie mówiłam.— Ale w końcu udało mi się to z ciebie wydobyć.- Byłeś największym i najsilniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Wszyscy byli zdumieni. Ponad pięć kilo, powiedział lekarz. Kolos. Gdybyś nie był tak duży, Soi, to chybabyś się z niej nie wydostał. Nie zapominaj o tym. To dzięki swym rozmiarom zawitałeś na tym świecie.- A co było dalej z matką?-Przyjechał wreszcie lekarz... Doktor Bowles to był, ten, który zginął w kraksie samochodowej sześć czy siedem lat temu. Dał jej zastrzyk i zasnęła. Obudziła się dopiero nazajutrz, ale wtedy nic już nie pamiętała. Nie tylko tego, co działo się w nocy, niczego nie pamiętała. Zapomniała całe swoje życie, wszystko, co przytrafiło się jej w ostatnich dwudziestu latach. Gdy Molly i ja przynieśliśmy cię do niej, by zobaczyła swego synka, myślała, że jesteś jej małym braciszkiem. To było niesamowite, Soi. Zmieniła się na powrót w małą dziewczynkę i nie wiedziała w ogóle, kim jest.Barber już chciał zadać następne pytanie, ale na korytarzu rozbrzmiał kurant dziadkowego zegara. Ciotka Clara nastawiła ucha, licząc tony na palcach. Zanim zapadła cisza, naliczyła dwanaście uderzeń, a to wywołało ożywiony, niemal błagalny wyraz na jej twarzy.- Niegrzecznie będzie kazać Hattie czekać - powiedziała.- Już lunch?- A jakże - odparła, wstając z krzesła. - Czas się posilić.- Idź, ciociu, ja zaraz przyjdę.Patrząc na wychodzącą z salonu Clarę, Barber uzmysłowił sobie, że rozmowa dobiegła końca. Mało tego, zdawał sobie sprawę, zejuż się nigdy nie powtórzy. Zgrał się do cna za jednym rozdaniem: nie było już innych domów, którymi mógłby jej przemówić do rozsądku, innych sztuczek, by zmusić ją do mówienia.Zgarnął karty ze stolika, potasował talię i zaczął stawiać paIsjansa. Pasja pasjansa, pomyślał, igrając słowami. Postanowił wybadać karty dotąd, aż mu wyjdzie — i w rezultacie przesiedział przy stoliku ponad godzinę. Lunch już dawno minął, ale to nie miało znaczenia. Pierwszy raz w życiu Barber nie był głodny.

Page 137: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Jedliśmy śniadanie w hotelowej kawiarni, gdy opisał mi powyższą scenę. Była niedziela rano i nasz wspólny czas dobiegał końca; piliśmy razem ostatnią kawę. Kiedy jechaliśmy windą na górę po bagaż, Barber dokończył mi opowieść. Ciotka Clara umarła w 1943 roku. Zgodnie z jego życzeniem „Dom Na Skale" przeszedł na własność Hattie Newcombe, która mieszkała w nim do końca dziesięciolecia, otoczona wyblakłym przepychem, sprawując władzę nad tłumem dzieci i wnuków, zadomowionych w pokojach. Po śmierci Hattie w 1951 roku jej zięć Fred Robinson sprzedał całą nieruchomość przedsiębiorstwu Cavalcante Development i dom wkrótce rozebrano. W ciągu półtora roku ziemię podzielono na dwadzieścia półakrowych parceli, a na każdej postawiono dwupoziomowy domek, identyczny jak pozostałych dziewiętnaście.- Gdyby pan wiedział, że tak będzie, oddałby jej pan ten dom? - zapytałem.- Jasna sprawa - odparł, przystawiając zapałkę do zgasłego cygara i wydmuchując kłąb dymu. - Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Nieczęsto trafia się nam okazja do takiej szczodrości, więc cieszę się, że tej sposobności nie zmarnowałem. Gdy się nad tym zastanowić, to oddanie domu Hattie Newcombe było prawdopodobnie najmądrzejszą rzeczą, jaką w życiu zrobiłem.Staliśmy już na ulicy przed hotelem, czekając, aż portier zatrzyma taksówkę. Nadeszła chwila pożegnania i Barber nie wiedzieć czemu był wyraźnie wzruszony, wręcz bliski płaczu. Uznałem, że to spóźniona reakcja na niedawne wypadki, że ten weekend był już ponad jego siły - a tak naprawdę nie miałem pojęcia, przez co on przechodzi, niczego nie przeczuwałem. On żegnał się z synem, tymczasem ja tylko odprowadzałem nowego znajomego, człowieka, którego poznałem ledwie przed dwoma dniami. Taksówka*czekała, taksometr wybijał cichy, ponaglający rytm, a portier wkładał torbę do bagażnika. Barber wykonał ruch, jak gdyby chciał mnie objąć na pożegnanie, ale rozmyślił się w ostatniej chwili i tylko niezdarnie chwycił mnie za ramiona i lekko uścisnął.- Jesteś pierwszym człowiekiem, któremu to wszystko powiedziałem - rzekł. - Potrafisz słuchać i dziękuję ci za to. Czuję... jak to powiedzieć... Hm, czuję więź między nami.- Długo nie zapomnę tego weekendu - powiedziałem.l •M^— Tak, ja też. Pamiętny weekend. Weekend nad wszystkie weekendy.Usadowił swe olbrzymie ciało na tylnym siedzeniu, pokazał mi wzniesiony kciuk i odjechał, niknąc w ruchu ulicznym. W tamtej chwili nie sądziłem, że jeszcze go kiedyś zobaczę. Załatwiliśmy • wspólne sprawy, zgłębiliśmy, co było do zgłębienia, i wydawało się, że to już koniec. Nawet gdy w następnym tygodniu przyszła pocztą Krew Keplera, uznałem to nie za ciąg dalszy naszej znajomości, ile jej zamknięcie, epilog. Barber obiecał mi, że przyśle tekst, więc sądziłem, że po prostu dotrzymał słowa. Nazajutrz napisałem list z podziękowaniem, powtarzając, że miło się czułem w jego towarzystwie, no i potem kontakt się urwał - jak mniemałem - na zawsze.Moja idylla w chińskiej dzielnicy trwała. Kitty studiowała i uczyła się tańca, a ja nadal pisałem i chodziłem na spacery. Minęła rocznica odkrycia Ameryki, Święto Dziękczynienia, potem Boże Narodzenie i sylwester. Raptem pewnego ranka w połowie stycznia zaterkotał telefon i gdy podniosłem słuchawkę, na drugim końcu linii odezwał się Barber. Zapytałem, skąd dzwoni. - Stąd, z Nowego Jorku - odparł rozradowany.— O! Miło byłoby się znowu spotkać, jeśli znajdzie pan chwilę wolnego czasu.— A jakże, bardzo chętnie. Bez pośpiechu jednak, mamy czas, bo zamierzam tu trochę pobyć.- Wydłużona przerwa między semestrami?

Page 138: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Nie, znowu wziąłem urlop. Aż do września. No i postanowiłem pomieszkać w Nowym Jorku. Znalazłem już sobie lokum na Dziesiątej Ulicy, między Piątą i Szóstą Aleją.- Ej, to całkiem blisko. Często tamtędy chodzę.- Bardzo przytulne, miłe mieszkanie, wszystko tak, jak agencja napisała w ogłoszeniu. Wynająłem je wczoraj i bardzo jestem zadowolony. Musicie wpaść do mnie z Kitty.- Z wielką chęcią. Niech pan tylko powie kiedy, a na pewno przyjdziemy.- Świetnie. Posłuchaj, zadzwonię pod koniec tygodnia, jak już rozpakuję. Mam pewne plany, które chciałbym z tobą omówić, c zabierz ze sobą szare komórki.- Obawiam się, że na niewiele się zdadzą, ale będzie pan mógł nich zrobić dowolny użytek.Trzy lub cztery dni później poszliśmy z Kitty do Barbera i odtąd widywaliśmy się z nim często. To za jego sprawą zacieśniła się znajomość, ale jeżeli jego staraniom o nasze względy przyświecał jakiś ukryty cel, to ani ja, ani Kitty go nie dostrzegaliśmy. Barber zapraszał nas do restauracji, kina i na koncerty, zabierał na niedzielne wyjazdy za miasto, a ponieważ był człowiekiem pełnym ciepła i pogody ducha, nie potrafiliśmy mu odmówić. Nie ruszając się nigdzie bez jednego ze swych osobliwych kapeluszy, sypiąc dowcipami na prawo i lewo, nie zrażony zamieszaniem, jakie wywoływał swą osobą w miejscach publicznych, wziął nas pod swoje skrzydła, jak gdyby chciał adoptować. Ponieważ oboje z Kitty byliśmy sierotami, obie strony odnosiły pożytek z tej zażyłości.Pierwszego wieczora Barber powiedział nam, że uporał się ze sprawami spadkowymi po Ponym. Odziedziczył sporą sumę i po raz pierwszy w życiu nie musiał się utrzymywać z pracy. Jeśli sprawy potoczą się po jego myśli, rzekł, pożegna się z uczelnią na dwa albo trzy lata.- To szansa, żeby sobie dogodzić, i zamierzam ją w pełni wykorzystać.— Myślałem, że mając majątek Pony'ego na zawsze rzucisz pracę zarobkową - rzekłem.- Aż tak dobrze to nie jest. Musiałem zapłacić podatek od spadku, od nieruchomości, do tego doszły honoraria prawników i różne wydatki, o których mi się nie śniło. To pochłonęło nielichą część. A poza tym od początku było mniej, niż myśleliśmy.- Jak to? A więc nie grube miliony?- Skąd. Raczej tysiące. Na czysto pani Hume i ja dostaliśmy po około czterdzieści sześć tysięcy dolarów.- Że też się nie domyśliłem - powiedziałem. - A gadał, jak gdyby był najbogatszym człowiekiem w całym Nowym Jorku.- Tak, najwyraźniej lubił przesadzać. Ale daleki jestem od tego, żeby mieć mu to za złe. W końcu odziedziczyłem czterdzieści sześć tysięcy po kimś, kogo nigdy nie widziałem. To więcej pieniędzy, niż miałem przez całe życie. Niespodziewany uśmiech losu, fart ponad wyobrażenie.Barber powiedział nam, że od trzech lat pisze książkę o Tho-masie Harriocie. Pracując zwykłym trybem, potrzebowałby na jej ukończenie jeszcze dwóch lat, ale teraz, skoro nie krępowały go żadne obowiązki, miał nadzieję uporać się z nią do połowy lata, a więc w sześć, siedem miesięcy. To z kolei wiązało się z planami, o których wspomniał przez telefon. Od paru tygodni chodzi mu po głowie pewien pomysł i chce zasięgnąć mojej rady, nim zacznie się ważnie zastanawiać. To zadanie na później, rzekł, po skończeniu książki ° Harriocie, ale jeśli się zdecyduje, sprawa będzie wymagała długotrwałych przygotowań.- Rzecz sprowadza się w istocie do jednego pytania — powiedział. - Nie oczekuję od

Page 139: Auster Paul - Księżycowy Pałac

ciebie kategorycznej odpowiedzi, ale sytuacja jest taka, że tylko na tobie mogę polegać.Skończyliśmy akurat kolację i pamiętam, że siedzieliśmy we troje przy stole, popijając koniak i paląc kubańskie cygara, przemycone przez Barbera przy okazji niedawnej podróży do Kanady. Byliśmy lekko wstawieni i w nastroju odprężenia nawet Kitty poczęstowała się jednym z grubych churchillów, które Barber nam podsunął. Z ubawieniem patrzyłem, jak wystrojona w chipao popala spokojnie cygaro, ale wcale nie mniej paradnie wyglądał Barber, włożywszy na tę okazję bordowy smoking i fez.- Skoro tylko na mnie - powiedziałem - to pewnie ma to coś wspólnego z twoim ojcem.- W rzeczy samej - odparł Barber. - Z moim ojcem. - Aby zaakcentować swe słowa, odchylił głowę i wypuścił w powietrze idealne kółko z dymu. Kitty i ja patrzyliśmy z podziwem, śledząc oczyma „O", które odpłynęło do tyłu i z wolna zatraciło swój kształt. Po krótkiej chwili milczenia Barber dodał głosem zniżonym o oktawę: - Chodzi o jaskinię.- Ach, o jaskinię - powtórzyłem. - Tajemniczą jaskinię na pustkowiu.- Nie mogę przestać o niej myśleć. Przyczepiła się do mnie jak natrętna stara piosenka.- Stara piosenka. Stara historia. Chodzą za nami i nic nie możemy na to poradzić. Ale skąd wiadomo, że naprawdę była jakaś jaskinia?- O to właśnie chcę cię spytać, M. S. To z tobą rozmawiał mój ojciec. Jak ci się wydaje? Mówił prawdę czy bajdurzył?Zanim zdążyłem zebrać myśli i odpowiedzieć, Kitty pochyliła się do przodu, wsparta na jednym łokciu, zerknęła w prawo - na ninie, w lewo - na Barbera, i rozwiązała skomplikowany dylemat dwoma prostymi zdaniami:- Jasne, że mówił prawdę. Może czasem plątały mu się fakty, ale mówił prawdę.— Wyczerpująca odpowiedź — rzekł Barber. — I bezsprzecznie jedyna sensowna.- No chyba tak — przyznałem. - Mówił prawdę, przynajmniej w swoim przekonaniu. Bo nawet jeśli nie było żadnej jaskini, to było przeżycie z jaskinią związane. Zależy, jak dosłownie potraktować jego opowieść.- W takim razie — rzekł Barber - zapytam inaczej. Skoro nie mamy pewności, czy jaskinia istnieje naprawdę, to w jakiej mierze twoim zdaniem warto podjąć ryzyko?— Ryzyko czego? — zapytałem.— Zmarnowania czasu - odpowiedziała Kitty.- Nadal nie rozumiem.- On chce odnaleźć jaskinię - wyjaśniła mi. - Mam rację, Soi? Chcesz tam pojechać i jej poszukać.- Bystra dziewczyna - pochwalił Barber. - Tak właśnie chcę zrobić, czuję bardzo silną pokusę. Jeżeli jest jakakolwiek szansa, że jaskinia naprawdę istnieje, gotowym na wszystko, by ją odnaleźć.- Szansa jest - odparłem. - Tyle tylko, że może niewielka, ale dlaczego miałoby cię to powstrzymać?- Soi sam nie pojedzie - zauważyła Kitty. - To mogłoby być zbyt niebezpieczne.- Święta racja - przyznałem. - Nikt nie powinien wybierać się w góry sam.- Zwłaszcza grubas - rzekł Barber. - Ale o tych szczegółach możemy porozmawiać później. Ważne jest, czy uważasz, M. S., że powinienem to zrobić? Powinienem?- Moglibyśmy wybrać się razem — zaproponowała Kitty. — M. S. i ja bylibyśmy twoimi zwiadowcami.- Świetna myśl - przyklasnąłem, widząc siebie nagle w ubraniu z wyprawionej skóry, lustrującego widnokrąg z końskiego grzbietu. - Znajdziemy tę cholerną jaskinię,

Page 140: Auster Paul - Księżycowy Pałac

żebyśmy mieli całe życie strawić na poszukiwaniach!Szczerze mówiąc, nie traktowałem tych słów poważnie. Uznałem naszą rozmowę za brednie, które przychodzą do głowy ludziom po kieliszku i o których zapomina się już nazajutrz, i choć mówiliśmy o „wyprawie", ilekroć się potem spotykaliśmy, brałem to niezmiennie za żart. Przyjemnie było oglądać mapy i fotografie, wytyczać marszrutę i przewidywać warunki pogodowe, ale takie obmyślanie nie oznaczało bynajmniej wiary w urzeczywistnienie słów. Utah leżał tak daleko, a szansę zorganizowania przez nas wspólnej wyprawy były tak nikłe, że mimo zapału Barbera w głowie mi nie postało, że coś z tego może się ziścić. Mój sceptycyzm ugruntował się jeszcze pewnej lutowej niedzieli, gdy wybraliśmy się do lasu w okręgu Berkshire. Barber miał tak niebywałą nadwagę, tak wielkim trudem trzymał się na nogach, a w płucach tak przeraźliwie mu świstało, że nie potrafił przejść dziesięciu minut, by nie przystanąć dla nabrania tchu. Czerwony na twarzy, klapnął ciężko na pierwszy lepszy pieniek i odpoczywał nie krócej, niż szedł, zasapany niczym hipopotam, a spod szkockiego beretu spływały strugi potu, jak gdyby jego głowa była topniejącą bryłą lodu. Skoro łagodne stoki Massachusetts dają mu tak w kość, pomyślałem, to jak zamierza pokonać kaniony Utah? Nie, pomysł był farsą, grą w pobożne życzenia. Dopóki wyprawa pozostanie tematem rozmów, dopóty nie ma się czym martwić. Ale jeżeli Barber naprawdę zechce jechać, obowiązkiem moim i Kitty będzie wybić mu to z głowy.Zakrawa na ironię losu, że to ja, któremu z początku brakło wiary, wyruszyłem w końcu na poszukiwania jaskini. Stało się to ledwie osiem miesięcy po naszej pierwszej rozmowie na temat wyprawy, ale odtąd tak wiele się wydarzyło, tak wiele minęło bezpowrotnie i zostało utracone, że moje wcześniejsze odczucia nie miary znaczenia. Pojechałem, gdyż nie miałem wyboru. Rzecz nie w tym, że chciałem jechać; okoliczności mnie zmusiły.Pod koniec marca Kitty zorientowała się, że jest w ciąży, a nim nadszedł czerwiec, nastąpiło rozstanie. Nasze wspólne życie rozpadło się w ciągu ledwie paru tygodni, a gdy wreszcie pojąłem, że stała się nieodwracalna tragedia, poczułem się tak, jak gdyby wykrojono mi żywcem serce. Dotąd Kitty i ja żyliśmy w nadzwyczajnej harmonii, a im dłużej to trwało, tym mniej prawdopodobne wydawało się, że coś może nas rozdzielić. Gdyby nasz związek od początku był burzliwszy, gdybyśmy spędzali wspólne chwile na kłótniach i rzucaniu w siebie talerzami, być może lepiej bylibyśmy przygotowani na nadchodzący kryzys. A tak, ciąża Kitty spadła na nas jak pocisk armatni w sadzawkę i nim zdążyliśmy przygotować się na falę, nasza łódka wywróciła się i popłynęliśmy rozpaczliwie do brzegu w przeciwnych kierunkach.To nie była kwestia braku miłości. Nawet gdy nasz spór przybrał najzacieklejszą, najboleśniejszą dla nas postać, nie wypieraliśmy się wcześniejszych wyznań, nie zaprzeczaliśmy faktom, nie udawali, że nasze uczucia się odmieniły. Rzecz w tym, że przestaliśmy mówić jednym językiem. Dla Kitty miłość oznaczała tylko nas dwoje, koniec, kropka. Dziecko nie miało nic do tego i stąd każda podejmowana przez nas decyzja powinna uwzględniać Wyłącznie to, czego pragnęliśmy dla siebie. Choć to ona była w ciąży, nie ja, dziecko znaczyło dla niej niewiele więcej niż abstrakcyjne pojęcie, hipotetyczny rys przyszłego życia, a nie samo życie, które powstało. Dopóki się nie urodzi, dopóty nie istnieje. Tymczasem z mego punktu widzenia zaczęło ono żyć w chwili, gdy Kitty powiedziała mi, że nosi je w łonie. Nawet nie większe od kciuka, było osobą, rzeczywistością, od której nie mieliśmy ucieczki. Uważałem, że jeżeli zdecydujemy się na zabieg, będzie się to równało popełnieniu morderstwa.Wszystkie racje leżały po stronie Kitty. Zdawałem sobie z tego sprawę, niemniej świadomość ta niczego nie zmieniała. Zaskorupi-łem się w upartej irracjonalności, coraz bardziej wstrząśnięty swym nieprzejednaniem, ale niezdolny cokolwiek na to

Page 141: Auster Paul - Księżycowy Pałac

poradzić. Kitty powtarzała, że jest za młoda, by być matką, i choć dostrzegałem trafność tego argumentu, nie przyjmowałem go do wiadomości. Nasze matki wcale nie były starsze niż ty, stwierdzałem, zawzięcie łącząc dwie sytuacje, które nie miały ze sobą nic wspólnego, i wtedy docieraliśmy do sedna sporu. Dla naszych matek może to nie był problem, broniła się Kitty, ale jak mam dalej tańczyć, skoro będę musiała zajmować się dzieckiem? Na to odpowiadałem kołtunsko - udając, że wiem, co mówię - że ja się nim będę zajmował. Bzdura, kwitowała, dziecko musi mieć matkę. Macierzyństwo to ogromna odpowiedzialność i trzeba podchodzić do tego poważnie. Mówiła, że chce, byśmy w przyszłości mieli dziecko, ale nie teraz, bo dla niej jeszcze ten czas nie nadszedł, nie jest gotowa. Ależ właśnie nadszedł, odpowiadałem, bo czy ci się to podoba czy nie, jesteś w ciąży i stanęliśmy przed faktem dokonanym. Wówczas, zrozpaczona moim tępym uporem, niezawodnie wybuchała płaczem.Nie mogłem znieść jej łez, ale nawet ich widok nie wzruszył mnie dostatecznie. Patrzyłem na Kitty, mówiąc sobie w duchu, by dać spokój, by ją objąć i pogodzić się z tym, czego chce, ale im bardziej usiłowałem zmiękczyć me serce, tym twardszy się stawałem. Chciałem być ojcem i teraz, gdy nadarzyła się taka szansa, nie potrafiłem znieść myśli o jej utracie. Dziecko dawało mi możliwość powetowania sobie własnego dzieciństwa, posiadania rodziny, należenia do czegoś o wymiarze większym niż ja sam, a ponieważ dotąd nie byłem świadom tego pragnienia, raptem doszło ono do głosu w wybuchu głuchej rozpaczy. Gdyby moja matka była taka rozsądna jak ty, wrzasnąłem do Kitty, nigdy bym się nie urodził! I nim zdążyła coś odpowiedzieć, dorzuciłem szybko:- Jeśli zabijesz nasze dziecko, zabijesz z nim i mnie.Czas pracował na naszą niekorzyść. Decyzję musieliśmy podjąć w ciągu kilku tygodni i z każdym dniem presja rosła. Istniał dla nas już tylko ten temat, bez przerwy mówiliśmy o jednym, kłócąc się ciągle o to samo w środku nocy, patrząc, jak nasze szczęście rozmywa się w morzu słów, w anemicznych oskarżeniach o nielo-jalność. Mimo tylu dni strawionych na sporach żadne z nas nie ustąpiło ani na jotę. To Kitty była w ciąży, więc ja musiałem ją przekonać, nie na odwrót. Gdy wreszcie uświadomiłem sobie, że sprawa jest beznadziejna, powiedziałem: - Idź i rób, jak chcesz. -Nie miałem chęci karać jej dłużej. Dodałem na wydechu, że zapłacę za zabieg.Obowiązywało wtedy inne prawo i jedynym sposobem dokonania legalnej aborcji było uzyskanie zaświadczenia od lekarza, że urodzenie dziecka zagraża życiu kobiety.W stanie Nowy Jork stosowano na tyle szeroką interpretację, że wyjątek ten obejmował „zaburzenia emocjonalne" (co oznaczało sytuację, w której donoszenie ciąży groziło próbą samobójczą matki), wobec tego opinię psychiatry honorowano tak samo jak zaświadczenie od ginekologa. Ponieważ Kitty była zupełnie zdrowa i ponieważ nie chciałem, by zabieg wykonano na czarno - okropnie się tego bałem - nie miała innego wyboru, jak znaleźć psychiatrę, który poszedłby jej na rękę. No i znalazła, choć słono sobie policzył. Wraz z rachunkiem ze szpitala zabicie własnego dziecka kosztowało mnie ładnych kilka tysięcy dolarów. Znów byłem bez pieniędzy i kiedy tak siedziałem przy łóżku Kitty w szpitalu i patrzyłem na jej zbolałą, bladą twarz, poczułem, że wszystko szlag trafił, że odebrano mi życie.Nazajutrz zabrałem ją do domu, ale było już inaczej. Wmówiliśmy sobie oboje, że puścimy w niepamięć to, co się wydarzyło, ale gdy spróbowaliśmy wrócić do dawnego życia, okazało się, że takiego życia już nie ma. Po tygodniach nieszczęsnych rozmów i kłótni oboje popadliśmy w milczące odrętwienie, jak gdybyśmy bali się spojrzeć sobie w oczy. Zabieg w szpitalu był trudniejszy, niż Kitty się spodziewała, i mimo przekonania, że postąpiła słusznie, nie mogła pozbyć się myśli, że jednak

Page 142: Auster Paul - Księżycowy Pałac

zrobiła źle. Przybita i umęczona przeżyciami, snuła się smętnie po poddaszu, jakby była w żałobie. Zdawałem sobie sprawę, że moją rolą jest ją pocieszyć, ale nie potrafiłem zebrać się w sobie i zapomnieć o własnej krzywdzie. Siedziałem i patrzyłem, jak ona cierpi, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że sprawia mi to przyjemność, że w głębi duszy pragnę, by zapłaciła za swój uczynek. To była chyba najgorsza chwila i gdy tak raptem ujrzałem własną ohydę i okrucieństwo, zdjęty grozą obróciłem się przeciw sobie. Nie mogłem tak dłużej. Nie potrafiłem już znieść tego, kim jestem. Ilekroć patrzyłem na Kitty, widziałem jedynie godną pogardy własną słabość, potworne odbicie samego siebie.Powiedziałem jej, że muszę wyjechać na jakiś czas, by wszystko przemyśleć, ale zwyczajnie zabrakło mi odwagi, by powiedzieć prawdę. Zrozumiała jednak. Nie musiała usłyszeć konkretnych słów, by pojąć, co się dzieje, i gdy nazajutrz zobaczyła, że pakuję swoje rzeczy, zaczęła błagać, bym został, padła wręcz na kolana i zaklinała mnie, bym nie odchodził. Twarz miała wykrzywioną i zalaną łzami, ale wtedy byłem już jak głaz i nic by mnie nie powstrzymało. Położyłem na stole ostatnie tysiąc dolarów i powiedziałem, że to dla niej. Potem wyszedłem. Zacząłem szlochać, nim jeszcze znalazłem się na ulicy.

Rozdział 8

Do lata przemieszkiwałem u Barbera. Nie zgodził się, bym się dołożył do czynszu, ale ponieważ nie miałem grosza przy duszy, i tak szybko znalazłem sobie pracę. Spałem na kanapie w dużym pokoju, wstawałem wpół do siódmej i całe dnie dźwigałem meble po schodach jako pracownik małej firmy przewozowej mego kolegi. Nienawidziłem tej roboty, ale była dostatecznie wyczerpująca, by otępić umysł, przynajmniej z początku. Później, kiedy moje mięśnie nawykły do wysiłku, przekonałem się, że nie potrafię zasnąć bez upicia się w sztok. Zwykle Barber i ja rozmawialiśmy do północy, ale potem zostawałem sam w pokoju, mając do wyboru albo gapić się w sufit do świtu, albo się upić. Na ogół trzeba było butelki wina, by zmorzył mnie sen.Barber traktował mnie jak najlepiej, okazywał największą troskę i współczucie, ale byłem w tak kiepskim stanie, że ledwo zwracałem na niego uwagę. Dla mnie istniała tylko Kitty, a jej nieobecność była tak namacalna, tak przytłaczająco uporczywa, że o niczym innym nie mogłem myśleć. Każda noc rozpoczynała się tym samym uczuciem fizycznego bólu, tym samym zdyszanym, pulsującym pragnieniem bycia przez nią dotykanym, i nim zdążyłem się połapać, co się dzieje, czułem pod skórą postępujący atak, jak gdyby rwała się trzymająca mnie dotąd w jedności tkanka. Była to amputacja w swej najbardziej nagłej, absolutnej formie. Ciało Kitty było częścią mego ciała i nie mając jej u swego boku, nie czułem się już tym samym człowiekiem. Czułem się tak, jak gdyby mnie okaleczono.Potem ból mijał i przed oczami przesuwały się obrazy z przeszłości. Widziałem, jak Kitty wyciąga ręce, by mnie dotknąć, widziałem jej nagie plecy i ramiona, łuk jej pośladków, gładki brzuch — napięty, gdy siedząc na brzegu łóżka, wsuwała majtki. Nie potrafiłem odgonić tych wizji, a gdy tylko któraś się pojawiała, natychmiast płodziła następną, aż ożywały najmniejsze, najdrobniejsze szczegóły naszego życia. Wspomnieniom utraconego szczęścia bez wyjątku towarzyszył ból, niemniej z uporem poszukiwałem tego bólu, niepomny cierpienia, które mi przynosił. Każdego wieczora mówiłem sobie, żeby podejść do telefonu i zadzwonić do Kitty, i każdego wieczora walczyłem z tą pokusą, przywołując całą nienawiść do siebie, by się powstrzymać. Po tygodniach tych katuszy czułem się, jak gdybym płonął żywcem.Barber był przybity. Wiedział, że wydarzyło się coś złego, ale ani ja, ani Kitty nie

Page 143: Auster Paul - Księżycowy Pałac

chcieliśmy mu nic powiedzieć. Z początku wziął na siebie rolę posłańca: rozmawiał z jednym, potem szedł do drugiego i wszystko relacjonował, ale tym kursowaniem w tę i z powrotem nic u nas nie wychodził. Ilekroć próbował się czegoś dowiedzieć, każde odpowiadało to samo: by poszedł i zapytał drugiego. Nigdy nie wątpił, że wciąż się kochamy, dlatego nie mógł zrozumieć, nie mógł przeboleć naszej upartej bezczynności. Kitty chce, żebyś wrócił, mówił mi, ale już nie wierzy, że kiedykolwiek to zrobisz. Nie mogę wrócić, odpowiadałem. Niczego bardziej nie pragnę, ale nie mogę. Chwytając się ostatniej deski ratunku, zaprosił nas z osobna na wspólną kolację (nie wspominając, oczywiście, że drugie też przyjdzie), ale jego plan wziął w łeb, kiedy idąca ulicą Kitty spostrzegła, że wchodzę do restauracji. Gdyby wyszła zza rogu dwie sekundy później, zamysł być może by się powiódł, ale tak odkryła pułapkę i zamiast dołączyć do nas, wróciła do domu. Gdy Barber zapytał ją nazajutrz, dlaczego nie przyszła, odparła, że nie wierzy w takie podstępne zagrania.- To M. S. musi zrobić pierwszy ruch - powiedziała. -Złamałam mu serce i nie będę mieć do niego pretensji, jeśli nigdy już nie zechce mnie widzieć. Wie, że nie zrobiłam tego celowp, ale to wcale nie oznacza., że musi mi przebaczyć.Wtedy Barber się wycofał. Przestał kursować między nami i pozostawił sprawy własnemu nieszczęsnemu biegowi. Wyjaśnienie, Kitty dowodziło odwagi i wspaniałomyślności, za które zawsze ją podziwiałem, i potem przez długie miesiące, a nawet lata paliłem się ze wstydu, ilekroć przypominałem sobie te jej słowa. Jeśli ktokolwiek naprawdę cierpiał, to właśnie ona, a jednak wzięła na siebie odpowiedzialność za to, co się stało. Gdybym miał w sobie choćby odrobinę jej dobroci, popędziłbym do niej, padł przed nią na twarz i błagał o przebaczenie. Nic jednak nie zrobiłem. Mijały dni, a ja wciąż nie mogłem zmusić się do działania. Jak ranne zwierzę, zwinąłem się z bólu w kłębek i trwałem. Byłem, ale jakby mnie nie było.Barberowi nie wyszła rola Kupidyna, ale ze wszystkich sił starał się mnie uratować. Próbował nakłonić do dalszego pisania, opowiadał o książkach, wyciągał do kina, restauracji i barów, na wykłady i koncerty. Niewiele to pomogło, ale nie zasklepiłem się jeszcze na tyle, by nie doceniać jego wysiłków. Pisał z zapałem książkę o Thomasie Marnocie, pochylony nad maszyną sześć, siedem godzin bez przerwy, ale gdy tylko wracałem do domu, zawsze rzucał wszystko, jak gdyby przestawanie ze mną było bardziej zajmujące od jego pracy. Dziwiło mnie to, ponieważ wiedziałem, że kiepski ze mnie teraz kompan, i nie potrafiłem pojąć, że ktoś może się dobrze czuć w moim towarzystwie. Z braku lepszych wyjaśnień zacząłem podejrzewać, że Barber jest homoseksualistą, że nazbyt go podniecam, by w mojej obecności mógł się skupić na pisaniu. Logiczne wytłumaczenie, ale błędne - kolejny strzał jak kulą w płot. Gdyż Barber nigdy nie przystawiał się do mnie, a po sposobie, w jaki patrzył na kobiety, widziałem, że jego cielesne pragnienia związane są wyłącznie z płcią odmienną. A więc? Może to samotność, odpowiadałem sobie, zwyczajna ludzka samotność. Nie ma przyjaciół w Nowym Jorku i póki nikogo nie pozna, poty musi się mną zadowolić. Pewnego czerwcowego wieczora poszliśmy na piwo do White Horse Tavern. Była ciepła, parna noc i gdy tak siedzieliśmy w sali od tyłu (tej samej, w której przesiadywałem z Zimmerem jesienią 1969 roku), po twarzy Bar-bera popłynęły strugi potu. Wytarłszy się ogromną chusteczką w kratę, wypił jednym haustem drugie już piwo i huknął znienacka pięścią w stół.— Gorąco w tym mieście, cholera jasna - sapnął. - Człowiek żył z dala dwadzieścia pięć lat i się odzwyczaił.- To jeszcze nic - powiedziałem. - Zaczekaj do lipca i sierpnia.- Mnie już wystarczy. Jeśli tu dłużej zostanę, to będę musiał chodzić z torbą ręczników. Czuję się jak w rzymskiej łaźni.

Page 144: Auster Paul - Księżycowy Pałac

— No to zrób sobie wakacje. Przecież mnóstwo ludzi wyjeżdża latem. Jedź w góry, nad morze, gdzie chcesz.— Interesuje mnie tylko jedno miejsce. Chyba wiesz które.— A co z książką? Przecież chciałeś ją najpierw skończyć.- Chciałem, ale już nie chcę.- Z powodu pogody?- Nie, po prostu muszę odetchnąć. I ty też powinieneś.- Ja? Czuję się świetnie, Soi. Naprawdę.- Nie jestem ślepy. Zmiana otoczenia dobrze by ci zrobiła. Nic już cię nie trzyma w Nowym Jorku, a im dłużej tu tkwisz, tym bardziej się to na tobie odbija.- Przejdzie mi. Niedługo się polepszy.- Nie byłbym taki pewny. Zakałapućkałeś się, M. S. Zżera cię to. Jedyne lekarstwo to wyjazd.- Nie mogę ot tak rzucić pracy.- Czemu nie?- Bo, po pierwsze, muszę skądś mieć pieniądze. Po drugie, Stan na mnie liczy. Nie byłoby w porządku wypiąć się na niego.- Możesz go przecież uprzedzić. Powiedz mu jutro, że za parę tygodni odchodzisz, a na pewno znajdzie kogoś na twoje miejsce.- Tak po prostu mu powiedzieć?- Mhm, tak po prostu. Wiem, że jesteś młodym, silnym chłopakiem, ale jakoś nie widzę cię do końca życia w roli tragarza mebli.- Nie zamierzam robić kariery w przeprowadzkach. To tymczasowe zajęcie.- Więc ja proponuję ci inne tymczasowe zajęcie. Zostań moim pomocnikiem, tropicielem, moją prawą ręką. Dostaniesz dach nad głową z wiktem, pełny ekwipunek i kieszonkowe na własne potrzeby. Jeśli te warunki ci nie odpowiadają, gotów jestem pertraktować. Co na to powiesz?- Jest lato. Jeśli w Nowym Jorku ci za gorąco, to myślisz, że na pustyni będzie chłodniej? Usmażymy się tam o tej porze roku.- Przestań, to nie Sahara. Kupimy samochód z klimatyzacją i pojedziemy jak królowie.- Dokąd? Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie zacząć.- Ależ mamy. Nie mówię, że na pewno znajdziemy jaskinię, ale mniej więcej wiemy, gdzie trzeba szukać. Południowo-wschod-nia część Utah, zaczynając od Bluff. Co nam szkodzi spróbować?Rozmawialiśmy jeszcze kilka godzin i po trosze Barber przełamał moje opory. Każdą przytaczaną przeze mnie rację zbijał inną, na każdy argument „przeciw" wskazywał dwa lub trzy „za". Nie wiem, jak mu się udało, ale sprawił, że na końcu poczułem się niemal zadowolony, że mu uległem. Być może to całkowita beznadziejność przedsięwzięcia tak mnie pociągała. Gdybym uznał, że jest choćby nikła szansa odnalezienia jaskini, pewnie bym nie pojechał, ale perspektywa daremnych poszukiwań, wyruszenia na wyprawę, której niepomyślny wynik był z góry przesądzony, odpowiadała memu samopoczuciu w owym czasie. Będziemy szukać i nie znajdziemy. Liczy się sama wędrówka i z czasem nie pozostanie nam nic prócz płonności naszych chęci. To będzie metafora mego życia, skok w pustkę, o której zawsze marzyłem. Uścisnąłem Barberowi dłoń i powiedziałem, że może na mnie liczyć.Przez następne dwa tygodnie cyzelowaliśmy nasz plan. Zamiast jechać prosto do celu, postanowiliśmy wykonać sentymentalny objazd: najpierw zrobimy sobie przystanek w Chicago, a potem ruszymy na północ do Minnesoty i stamtąd dopiero weźmiemy kurs na Utah. Nadłożylibyśmy tysiąc mil, ale nie wzruszało nas to, gdyż

Page 145: Auster Paul - Księżycowy Pałac

nigdzie się nam nie spieszyło. Powiedziałem, że chcę odwiedzić grób matki i wuja, i Barber się nie sprzeciwił. Zaproponował tylko, że skoro będziemy w Chicago, to moglibyśmy odbić jeszcze dalej i zahaczyć na parę dni o Northfield. Miał tam jakieś sprawy do załatwienia i przy okazji chciał mi pokazać kolekcję ojcowskich obrazów i rysunków, które trzymał na strychu. Nie powiedziałem mu, że dotąd starannie unikałem oglądania dzieł Pony'ego. W gorączce przed wyprawą byłem gotów przystać na wszystko.Trzy dni później Barber kupił samochód z klimatyzacją od handlarza z Queens. Był to czerwony pontiac bonneville z 1965 roku, mający ledwie czterdzieści siedem tysięcy mil przebiegu. Auto od razu podbiło jego serce blichtrem i prędkością, więc nie było długich targów o cenę.- No? No co sądzisz? - pytał mnie Barber podczas odględzin. - Rydwan, nie?Tłumik i opony kwalifikowały się do wymiany, gaźnik wymagał wyregulowania, a tył był wgnieciony, ale Barber najwyraźniej się zdecydował, więc nie widziałem sensu odwodzić go od kupna. Mimo pewnych minusów samochód był żwawą maszynką, jak on to ujął, toteż uznałem, że nada się jak każdy inny. Zrobiliśmy jazdę próbną; gdy tak przecinaliśmy ulice Flushing, Barber wygłosił z pasją wykład o powstaniu Pontiaca przeciw lordowi Amherstowi. Nie powinniśmy zapominać, rzekł, że ten samochód nosi imię wielkiego indiańskiego wodza. To nada nowy wymiar naszej wyprawie. Jadąc nim na zachód, złożymy hołd umarłym, upamiętnimy wyczyny mężnych wojowników, którzy powstali do walki w obronie swej zagrabianej przez białych ziemi.

Kupiliśmy przewodniki krajoznawcze, okulary przeciwsłoneczne, plecaki, manierki, lornetki, śpiwory i namiot. Przepracowałem w firmie Staną kolejne półtora tygodnia, aż wreszcie mogłem się zwolnić z czystym sumieniem, bo przyjechał na lato jego kuzyn, który zgodził się mnie zastąpić. Tego samego dnia poszliśmy z Bar-berem na ostatnią kolację w Nowym Jorku (kanapki z wołowiną w Stage Dęli), po czym wróciliśmy do domu o dziewiątej z myślą o rychłym położeniu się do łóżka, by wstać wcześnie rano. Był początek lipca 1971 roku. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata i czułem, że znalazłem się w ślepym zaułku. Leżąc na kanapie w ciemnym pokoju, słyszałem, jak Barber podkrada się do telefonu i dzwoni do Kitty. Większość rozmowy mi umknęła, ale najwyraźniej mówił jej, że nazajutrz wyjeżdżamy.- Nigdy nie wiadomo - szeptał - ale może dobrze mu to zrobi. Może się zejdziecie, gdy wrócimy.Nietrudno było się domyślić, o kim mówi. Gdy poszedł wreszcie spać, wstałem, zapaliłem światło i odkorkowałem nową butelkę wina, ale alkohol przestał na mnie działać. Kiedy Barber obudził mnie o szóstej rano, przespałem ledwie pół godziny.Za kwadrans siódma byliśmy już w drodze. On prowadził, ja siedziałem obok, popijając kawę z termosu. Przez pierwsze dwie godziny byłem na wpół przytomny, ale gdy wcięliśmy się w otwartą przestrzeń Pensylwanii, otrząsnąłem się powoli z odrętwienia. Odtąd aż do Chicago gadaliśmy bez ustanku, zmieniając się za kierownicą w zachodniej Pensylwanii, Ohio, Indianie. Jeżeli dziś niewiele pamiętam z naszej rozmowy, to dlatego, że przeskakiwaliśmy z tematu na temat w podobny sposób, jak zmieniały się widoki za oknem. Przez dłuższą chwilę mówiliśmy o samochodach i o tym, jak przeobraziły Amerykę, potem o Ponym i o wieży Tesli na Long Island. Do dziś słyszę, jak wjechawszy do Ohio, Barber odchrząkuje, by wygłosić długą mowę na temat dalekosiężnych wizji Tecumseha, ale choć wytężam pamięć, nie potrafię przywołać ani jednego zdania. Później, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi, wymienialiśmy nasze typy w rozmaitych dziedzinach życia: ulubione powieści, jedzenie, baseballiści. Wyliczyliśmy chyba z setkę kategorii, tworząc długi

Page 146: Auster Paul - Księżycowy Pałac

katalog naszych indywidualnych upodobań. Ja mówię: Robert Clemente, Barber na to: Al Kalinę. Ja: Don Kichot, on: Tom Jones. Obaj woleliśmy Schuberta od Schumanna, ale za to Barber miał słabość do Brahmsa, a ja nie. Z drugiej strony jego nudził Couperin, a ja z kolei nigdy nie miałem dość słuchania Tajemniczych barykad. Tołstoj, wymieniałem dalej, Dostojewski. On: Samotnia Dickensa, ja wtedy: Nasz wspólny przyjaciel. Zgodziliśmy się, że ze wszystkich owoców znanych człowiekowi najpiękniej pachną cytryny.Na noc zatrzymaliśmy się w motelu na przedmieściach Chicago. Nazajutrz po śniadaniu pojechaliśmy przed siebie, aż natrafiliśmy na kwiaciarnię, gdzie kupiłem dwa jednakowe bukiety: jeden dla matki, drugi dla wuja. Barber był osobliwie cichy, ale przypisywałem to zmęczeniu długą jazdą poprzedniego dnia i tyle. Z trudem znaleźliśmy cmentarz Westlawn (kilka złych skrętów, długi objazd, który zawiódł nas w przeciwną stronę), tak więc zbliżała się już jedenasta, gdy wjechaliśmy przez bramę. Kolejnych dwadzieścia minut zabrało nam odnalezienie grobów i pamiętam, że gdy wysiedliśmy z samochodu w nieznośny skwar, żaden z nas nic nie mówił. Kilka parcel dalej paru grabarzy kończyło kopać mogiłę, więc odczekaliśmy w milczeniu minutę czy dwie, aż mężczyźni rzucą szpadle na tył zielonego pikapu i odjadą. Ich obecność była nam nie na rękę i wiedzieliśmy bez słów, że musimy zaczekać, aż się zabiorą, że nie możemy zrobić tego, po cośmy przyjechali, dopóki nie będziemy sami.Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Podeszliśmy ścieżką i gdy zobaczyłem na małych płytach kamiennych nazwiska matki i wuja, poczułem, że połykam łzy. Nie spodziewałem się po sobie tak gwałtownej reakcji, lecz gdy uzmysłowiłem sobie raptem, że oboje leżą w ziemi obok mych stóp, nie potrafiłem pohamować drżenia. Tak upłynęło chyba parę minut, ale to tylko mój domysł. Dziś obraz jest zamazany, widzę ledwie kilka osobnych ruchów we mgle wspomnień. Pamiętam, że na obu płytach położyłem po kamyku, niekiedy w przebłysku świadomości dostrzegam siebie, jak chodzę na czworakach i wyrywam gorączkowo chwasty ze splątanej trawy, którą porosły groby. Barbera w ogóle jednak nie widać. To dowodzi, że dopadło mnie na tyle, że przestałem go zauważać, że na tych kilka minut zapomniałem, iż nie jestem sam. Dlatego scena zaczęła się bez mego udziału i nim dołączyłem, już się toczyła i wszystko wymknęło się spod kontroli.W jakiś sposób znowu znalazłem się obok Barbera. Staliśmy ramię w ramię u grobu mej matki, a gdy obróciłem ku niemu głowę, zobaczyłem, że po policzkach spływają mu łzy. Szlochał, a usłyszawszy umykające z jego ust boleściwe, zdławione łkanie, zdałem sobie sprawę, że to trwa od dłuższej chwili. Chyba coś wtedy powiedziałem. „Co się stało?" albo „Czemu płaczesz?", nie pamiętam dokładnie swych słów. Ale Barber mnie nie słyszał. Wpatrzony . w grób mej matki, rozpaczał pod rozległym błękitnym niebem, jak gdyby był ostatnim człowiekiem we wszechświecie.— Emily... - krztusił się. — Moja kochana, umiłowana Emily... Spójrz na siebie... Gdybyś nie uciekła ode mnie... Gdybyś tylko pozwoliła się kochać... Słodka, kochana Emiły... Taka szkoda... Taka wielka szkoda...Słowa wyrwały się z jego ust w postaci spazmatycznego zachłyśnięcia, w przypływie żałości, która z mozołem wydostała się na wolność. Słuchałem go, jak gdyby przemówiła ziemia, jak gdyby odezwali się umarli w grobach. Barber kochał moją matkę. Od tego prostego, bezspornego faktu wszystko zaczęło się trząść w posadach, chwiać, rozpadać - świat zawirował mi w oczach. Barber nie zrzucił maski i nie powiedział tego, ale raptem zrozumiałem. Zrozumiałem, kim jest, naraz pojąłem wszystko.W pierwszej, długiej chwili czułem tylko gniew, demoniczny napór mdłości i obrzydzenia.

Page 147: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Co ty pieprzysz? - zapytałem, ale Barber wciąż patrzył przed siebie, pchnąłem go więc rękoma, wymierzając w grube ramię mocne, siarczyste chlaśnięcie. - Co ty pieprzysz? - powtórzyłem. - No, mów, kupo flaków, mów albo cię wyrżnę w mordę!Wtedy Barber obrócił się do mnie i pokręcił smutno głową, jak gdyby próbował mi przekazać, że słowa na nic się nie zdadzą.- Jezu Chryste, Marco - odezwał się wreszcie. - Po coś mnie tu przywiózł? Nie wiedziałeś, że tak będzie?- Wiedziałem?! - wrzasnąłem na niego. - Skąd, do cholery, miałem coś wiedzieć? Nie powiedziałeś słowa, kłamco jeden! Oszukałeś mnie, a teraz chcesz, żeby mi było ciebie żal?! A co ze mną? Co ze mną, ty pierdolony wieprzu?!Dałem upust swej wściekłości jak szaleniec, zdzierając płuca w skwarnym powietrzu. Po długiej chwili Barber postąpił krok do tyłu, drugi, trzeci; cofał się nieporadnie przed moim atakiem, jak gdyby nie mógł go dłużej znieść. Wciąż płakał, ukrywszy twarz w dłoniach, i szedł tyłem. Ślepy na wszystko dokoła, człapał ciężko alejką wzdłuż mogił jak ranne zwierzę, zanosząc się szlochem, a ja dalej wrzeszczałem. Słońce było już w zenicie, a cały cmentarz migotał osobliwym, pulsującym blaskiem, jak gdyby światło stało się zbyt silne, by było prawdziwe. Zobaczyłem, że Barber wciąż się cofa i nagle, doszedłszy nad wykopany tego ranka grób, zachwiał się. Potknął się o kamień albo wgłębienie w ziemi i w tej samej chwili nogi ugięły się pod nim. Wszystko stało się tak szybko. Wyrzucił desperacko ręce na boki, zamachał nimi jak ptak skrzy d łami, ale było za późno na odzyskanie równowagi. W jednej chwili tam stał, w następnej runął tyłem do grobu. Nim zdążyłem rzucić się na pomoc, usłyszałem, jak z głuchym łomotem uderza plecami o dno.W końcu trzeba było sprowadzić dźwig, by go wydobyć. Gdy podbiegłem i spojrzałem w głąb dołu, nie potrafiłem powiedzieć, czy żyje, a ponieważ ściany grobu były gładkie, uznałem, że zejście będzie zbyt ryzykowne. Barber leżał na wznak z zamkniętymi oczyma, zupełnie nieruchomo. Bałem się, że spadnę na niego, gdy będę próbował się zsunąć, pojechałem więc samochodem do stróżówki przy bramie i poprosiłem, by zadzwoniono po pomoc. W ciągu dziesięciu minut przyjechała karetka, ale stanęli przed tym samym problemem co ja. Po chwili nerwowego zastanawiania się spletliśmy ręce i spuściliśmy lekarza do dołu. Powiedział, że Barber żyje, ale kolejne wieści nie były już tak dobre. Wstrząśnienie mózgu, oznajmił, może i pęknięta czaszka. I zaraz dodał:- Nie wiadomo, czy nie złamał kręgosłupa. Trzeba go będzie ostrożnie wyciągać.Była szósta po południu, gdy Barber wjechał wreszcie na oddział chirurgii urazowej szpitala okręgowego. Wciąż był nieprzytomny i przez następne cztery dni nie dawał znaku życia. Lekarze zoperowali mu kręgosłup, zawiesili go na wyciągu i powiedzieli, bym trzymał kciuki. Przez pierwszych czterdzieści osiem godzin siedziałem murem w szpitalu, ale kiedy stało się jasne, że zanosi się na długi pobyt, przy użyciu karty kredytowej Barbera wynająłem pokój w pobliskim motelu o nazwie Eden Rock. Była to rudera ostatniej kategorii - wypaprane zielone ściany i zarwane łóżko -ale chodziłem tam tylko spać. Gdy Barber wreszcie ocknął się ze śpiączki, przesiadywałem w szpitalu po osiemnaście, dziewiętnaście godzin na dobę i przez następne dwa miesiące to był cały mój świat. Nie innego nie robiłem, tylko siedziałem przy jego łóżku, aż umarł. Przez pierwszy miesiąc nie wyglądało, że sprawy przybiorą zły obrót. Oblepiony wielkim gipsem na wyciągach, Barber wisiał w powietrzu, jak gdyby pokonał prawa fizyki. Był unieruchomiony do tego stopnia, że nie mógł nawet przekręcić głowy, a jadł przez rurki wkładane mu do ust, niemniej następowała poprawa, wydawało się, że dochodzi z wolna do siebie. Przede wszystkim, jak mi powiedział, cieszył się, że prawda wyszła na jaw. Jeżeli ceną jest przeleżenie kilku miesięcy w gipsie, to z ochotą ją zapłaci.

Page 148: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Kości mam pogruchotane - rzekł pewnego popołudnia - ale serce nareszcie sklejone.W tych dniach rozwikłała się cała historia. Ponieważ Barber nie miał nic innego do roboty, jak mówić, opowiedział mi wyczerpująco o swoim życiu. Dowiedziałem się ze szczegółami o jego romansie z moją matką, wysłuchałem przygnębiających wspomnień z pobytu w bursie Związku Młodzieży Chrześcijańskiej w Cleve-land, usłyszałem o jego późniejszych podróżach w sercu Ameryki. Nie trzeba chyba dodawać, że gniew, któremu dałem upust na cmentarzu, dawno minął, ale mimo tylu dowodów, że nie pozostawało miejsca na rozterki, z oporami przyjmowałem do wiadomości fakt, że Barber jest moim ojcem. Było pewne, że spał z moją matką pewnej nocy w 1946 roku, no i że urodziłem się dziewięć miesięcy później, ale skąd mogłem wiedzieć, że tylko z nim wtedy spała? Mało prawdopodobne, ale może spotykała się z dwoma mężczyznami jednocześnie? Jeśli tak, to może z tym drugim zaszła w ciążę? To była moja jedyna obrona przed przyjęciem prawdy i chwyciłem się jej jak ostatniej deski ratunku. Dopóki pozostawał choćby cień wątpliwości, dopóty będę mógł zaprzeczać, że cokolwiek się wydarzyło. To była osobliwa reakcja, ale patrząc z perspektywy czasu, wydaje się ona zrozumiała. Dwadzieścia cztery lata żyłem z pytaniem bez odpowiedzi i krok po kroku zacząłem je postrzegać jako fundament mego istnienia. Moje pochodzenie było tajemnicą i nigdy już nie będę wiedział, skąd się wziąłem. To właśnie mnie definiowało i z czasem przywykłem do tej niewiadomej, przywarłem do niej jako do źródła wiedzy i szacunku dla samego siebie, przyjmując ją za ontologiczną konieczność. Bez względu na to, jak bardzo pragnąłem odszukać ojca, w głowie mi nie postało, że jest to możliwe. Teraz, gdy go odnalazłem, wtrząs był tak ogromny, że w pierwszym odruchu próbowałem odrzucić prawdę. To nie Barber stanowił przyczynę mej odmowy, lecz sama sytuacja. Był moim najlepszym przyjacielem, kochałem go. Gdybym mógł wybrać sobie ojca spośród wszystkich mężczyzn całego świata, wskazałbym jego. Mimo to nadal nie mogłem się z tym pogodzić. Targnęło całym moim jestestwem i nie wiedziałem, jak przyjąć ten wstrząs.Mijały tygodnie i w końcu musiałem pogodzić się z faktami. Oblepiony szczelnie białym gipsem, Barber nie mógł przyjmować nic prócz płynów i wkrótce zaczął tracić na wadze. Był człowiekiem przywykłym do pochłaniania tysięcy kalorii dziennie i nagła zmiana w odżywianiu się wywołała natychmiastowe, widzialne gołym okiem skutki. Trzeba ogromnego wysiłku, by utrzymać tak gigantyczny nadmiar tkanki tłuszczowej, i gdy nie zaspokaja się apetytu, szybko traci się kilogramy. Najpierw Barber się skarżył, kilkakrotnie nawet zapłakał z głodu, ale potem zaczął postrzegać przymusowy post jako niespodziewane dobrodziejstwo.- To szansa na coś, co mi się nigdy nie udało - rzekł. -Zastanów się, M. S. Jeśli będę chudł w tym tempie, zrzucę z pięćdziesiąt kilo, gdy już stąd wyjdę. Może nawet z sześćdziesiąt. Będę nowym człowiekiem. Nigdy już nie będę taki jak dawniej.Potylica i skronie porosły siwymi i rudawymi włosami, a kontrast między tymi barwami a kolorem oczu (ciemny, armatni spiż) nadał jego głowie nowy rys i wyrazistość, jak gdyby stopniowo wydobyła się z jednolitego tła. Po dziesięciu czy dwunastu dniach w szpitalu jego skóra nabrała odcienia niezdrowej bieli, a wraz z pojawieniem się bladości wychudł na policzkach i w miarę jak ubywało mu rozdętej tkanki tłuszczowej, z głębi wyłonił się drugi Barber, utajniona osoba, która latami tkwiła uwięziona w potężnym ciele. Przemiana wprawiała w zdumienie i gdy już nabrała tempa, wywołała kilka zadziwiających skutków ubocznych. Z początku nic nie dostrzegałem, ale pewnego ranka, gdy Barber leżał w szpitalu już ze trzy tygodnie, spojrzałem na niego i dostrzegłem przelotnie coś znajomego. To było jak przebłysk świadomości; zgasło, nim zdążyłem się połapać. Dwa dni później zdarzyło

Page 149: Auster Paul - Księżycowy Pałac

się coś podobnego i tym razem trwało na tyle długo, że uświadomiłem sobie, iż rozpoznaję coś w okolicach jego oczu, może nawet w samych źrenicach. Najpierw pomyślałem, że pewnie dostrzegam synowskie podobieństwo do Pony'ego, że może sposób, w jaki Barber na mnie spojrzał, przypomniał mi jego ojca. Tak czy owak, to ulotne olśnienie wzbudziło mój niepokój i nie mogłem się otrząsnąć aż do wieczora. Prześladowało mnie jak urywek z zapomnianego snu, błysk zrozumienia, który dotarł na powierzchnię z głębin podświadomości. Nazajutrz pojąłem wreszcie, co widzę. Wszedłem do pokoju Barbera jak co dzień i gdy otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie słabo, otępiały od środków uśmierzających ból wstrzykniętych do krwiobiegu, spojrzałem na niego, konkretnie na zarys powiek, na miejsce między brwiami a rzęsami, i raptem uzmysłowiłem sobie, że patrzę na siebie. Barber miał takie same oczy jak ja. Teraz, gdy wychudł na twarzy, dostrzegłem to wreszcie. Wyglądaliśmy tak samo, podobieństwo było oczywiste. W końcu sobie to uświadomiłem, prawda wreszcie mi się objawiła i nie miałem innego wyboru, jak tylko na nią przystać. Byłem synem Barbera, byłem nim bez cienia wątpliwości. Przez następne dwa tygodnie wszystko zdawało się iść ku dobremu. Lekarze byli optymistami i czekaliśmy już dnia, kiedy Barberowi zdejmą gips. Lecz na początku sierpnia jego stan nagle się pogorszył. Dopadła go jakaś infekcja, a podane leki wywołały reakcję uczuleniową, w efekcie której ciśnienie krwi niebezpiecznie skoczyło do góry. Kolejne badania ujawniły cukrzycę, której nigdy u niego nie stwierdzono, i gdy tak lekarze pobierali próbki w poszukiwaniu dalszych powikłań, lista chorób i dolegliwości się wydłużała: choroba wieńcowa, podagra w stadium początkowym, niewydolność krążenia, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Wydawało się, że ciało Barbera nie wytrzymuje już dłużej. Zbyt wiele przeszło i teraz skomplikowana maszyneria zaczęła się rozpadać. Odporność nadwerężył ogromny spadek wagi i organizm nie miał się jak bronić, krwinki nie chciały przeprowadzić kontrnatarcia. Dwunastego sierpnia Barber powiedział mi, że wie, iż umrze, ale go nie słuchałem.- Zaciśnij zęby - mówiłem. - Wyjdziesz ze szpitala przed rozpoczęciem finałów ligi, zobaczysz.Nie potrafiłem się już rozeznać we własnych odczuciach. Byłem otępiały od patrzenia, jak Barber kruszeje, i od połowy sierpnia chodziłem jak w transie. Ważne teraz było dla mnie tylko jedno: trzymać fason. Żadnych łez, napadów rozpaczy, osłabnięć woli. Tchnąłem nadzieją i ufnością, ale w głębi duszy zdawałem sobie chyba sprawę, że sytuacja jest beznadziejna. To z kolei dotarło do mnie jednak dopiero na samym końcu, i to najbardziej okrężną drogą. Poszedłem do baru zjeść późną kolację. Jedną ze specjalności tego dnia był duszony kurczak - danie, które jadłem ostatni raz jako mały chłopiec, jeszcze chyba za życia matki. Gdy tylko przeczytałem te dwa słowa w jadłospisie, pojąłem, że nic innego mnie tego wieczora nie zadowoli. Złożyłem zamówienie u kelnerki i przez następne trzy czy cztery minuty wspominałem dom rodzinny w Bostonie, gdzie mieszkałem z matką, przywołując po raz pierwszy od wielu lat obraz niewielkiego stołu w kuchni, przy którym jadaliśmy razem posiłki. Potem wróciła kelnerka i powiedziała, że duszony kurczak się skończył. Cóż, zdarza się, nie było w tym nic wyjątkowego, rzecz jasna - w skali kosmosu niewiele więcej niż pyłek, nieskończenie mała drobinka antymaterii - ale nagle poczułem się tak, jak gdyby cały świat się zawalił. Nie ma już duszonych kurczaków. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że w wyniku trzęsienia ziemi zginęło w Kalifornii dwadzieścia tysięcy osób, nie przybiłoby mnie to bardziej. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy, i dopiero wtedy, gdy tak siedziałem w barze i walczyłem z doznaniem srogiego zawodu, pojąłem, jak kruchy jest mój świat. Jajko wymykało mi się z dłoni i lada chwila miało się rozbić na podłodze.

Page 150: Auster Paul - Księżycowy Pałac

Barber umarł czwartego września, trzy dni po tym zdarzeniu w barze. Ważył wtedy tylko dziewięćdziesiąt pięć kilogramów i wyglądał, jakby została go ledwie połowa, jak gdyby rozpętana przemiana miała go strawić do cna. Musiałem z kimś porozmawiać, a jedyną osobą, która przyszła mi na myśl, była Kitty. Dochodziła piąta rano, gdy do niej zatelefonowałem, i nim jeszcze odebrała, zdałem sobie sprawę, że dzwonię po coś więcej, niż tylko przekazać jej smutne wieści. Chciałem się dowiedzieć, czy mogę do niej wrócić.- Wiem, że śpisz - powiedziałem - ale proszę, nie odkładaj słuchawki, dopóki mnie nie wysłuchasz.- M. S., to ty? - zapytała ze zdumieniem cichym, załamującym się głosem.- Jestem w Chicago. Godzinę temu umarł Soi. Nie mam nikogo, z kim mógłbym porozmawiać.Chwilę trwało, nim opowiedziałem jej całą historię. Z początku nie chciała uwierzyć i w miarę podawania szczegółów sam coraz wyraźniej dostrzegałem, jak nieprawdopodobnie to wszystko brzmi. Tak, wpadł do otwartego grobu i złamał sobie kręgosłup. Tak, naprawdę był moim ojcem. Tak, umarł przed godziną. Tak, dzwonię ze szpitala. Raptem nastąpiła krótka przerwa i rozległo się „wrzuć monetę", a gdy połączenie się odblokowało, usłyszałem, że Kitty szlocha.- Biedny Soi - szepnęła. - Biedny Soi i biedny M. S. Wszyscyśmy biedni.- Przepraszam, ale musiałem ci powiedzieć. Byłoby nie w porządku, gdybym nie zadzwonił.- Nie, dobrze, że zadzwoniłeś. Tylko że to takie trudne... O Boże, M. S., gdybyś wiedział, jak długo czekałam na znak życia od ciebie.- Wszystko schrzaniłem, co?— To nie twoja wina. Nic nie poradzisz na to, co czujesz. Nie można poradzić.- Nie spodziewałaś się, że jeszcze kiedyś się odezwę, co?- Nie. Na początku o niczym innym nie mogłam myśleć i tylko czekałam. Ale tak się nie da na dłuższą metę i w końcu straciłam nadzieję.— Ale ja ani na chwilę nie przestałem cię kochać. Wiesz o tym, prawda? Na linii znów zapadła cisza, a potem usłyszałem nagle, że Kitty znowu płacze - usłyszałem żałosny, rwany szloch, który zdawał się wysysać z niej życie.— Jezu Chryste, M. S., co ty ze mną wyprawiasz? Od czerwca nie dajesz znaku życia, a potem nagle dzwonisz w środku nocy z Chicago, dobijasz mnie wieścią o Solu i zaczynasz mówić o miłości? To nie w porządku. Nie masz prawa tak robić. Już nie.- Nie potrafię żyć bez ciebie. Próbowałem, ale nie potrafię.- A ja potrafię.- Nie wierzę.- Było mi tak trudno, M. S. Musiałam zrobić się twarda, żeby to przetrwać.- Jak mam to rozumieć?- Za późno, M. S. Już nie potrafię się tak otworzyć. Uniesz-częśliwiłeś mnie i drugi raz tak nie zaryzykuję.- Masz kogoś, tak?- Minęły miesiące. Co ty sobie myślisz? Co miałam robić, gdy ty jeździłeś sobie po kraju, nie mogąc się zdecydować?- Jesteś z nim teraz w łóżku?- Gówno cię to obchodzi.- Jesteś, tak? Powiedz.- Właśnie że nie jestem. Ale i tak nie masz prawa pytać.- Nie obchodzi mnie to. To nie ma dla mnie znaczenia.— Dość, M. S. Dłużej tego nie wytrzymam. Ani słowa więcej.

Page 151: Auster Paul - Księżycowy Pałac

- Błagam cię, Kitty. Pozwól mi wrócić.- Żegnaj, Marco. Bądź dla siebie dobry. Proszę, bądź dla siebie dobry.To powiedziawszy, odłożyła słuchawkę.Pochowałem Barbera obok mojej matki. Trzeba było trochę zachodu, by przyjęli go na cmentarzu Westlawn - goja wśród rosyjskich i niemieckich Żydów - ale ponieważ parcela Foggów mogła pomieścić jeszcze jedną osobę i ponieważ, oficjalnie rzecz biorąc, byłem teraz głową rodziny, a zatem i właścicielem tej piędzi ziemi, dopiąłem swego. W rezultacie pochowałem ojca w miejscu, które było przeznaczone dla mnie. W świetle tego, co przyniosły ostatnie miesiące, uznałem, że przynajmnej to mogę dla niego zrobić.Po rozmowie z Kitty rozpaczliwie potrzebowałem zająć czymś myśli i z braku innych spraw to właśnie formalności pogrzebowe pozwoliły mi przetrzymać następne cztery dni. Dwa tygodnie przed śmiercią Barber zebrał resztki sił i przepisał na mnie cały swój majątek, więc pieniędzy miałem w bród. Testamenty są zbyt skomplikowane, rzekł, a ponieważ i tak chce, żebym wszystko odziedziczył, czemu nie miałby dać mi od razu? Próbowałem odwieść go od tego pomysłu, zdając sobie sprawę, że zgoda będzie ostatecznym przyznaniem się do oczekiwania na ponury koniec, z drugiej jednak strony nie chciałem się zbytnio sprzeciwiać. Barber ledwo już się wtedy trzymał i nie byłoby w porządku jeszcze utrudniać mu życie.Zapłaciłem rachunki za szpital, za pogrzeb i z góry za płytę nagrobną. Aby pochówek miał oprawę, zadzwoniłem do rabina, który poprowadził moją bar micwę jedenaście lat wcześniej. Był już starym człowiekiem, dawno po siedemdziesiątce, jak sądzę, i wcale mnie sobie nie przypominał. Jestem już na emeryturze, rzekł, weź pan kogoś innego. Nie, odparłem, chcę właśnie ciebie, rabbi Green, nikogo innego. Po długich namowach wreszcie się zgodził - za podwójną stawkę. To bardzo nietypowa sprawa, zauważył. Nie ma typowych, odpowiedziałem. Każda śmierć jest wyjątkowa.Rabin Green i ja byliśmy jedynymi osobami na pogrzebie. Przyszło mi do głowy, by o śmierci Barbera powiadomić Magnus College, na wypadek gdyby jego koledzy chcieli przyjechać, ale się nie zdecydowałem. Nie byłem w nastroju do spędzenia tego dnia z obcymi, nie chciałem z nikim mówić. Na moją prośbę rabin zrezygnował z mowy pogrzebowej po angielsku i ograniczył się tylko do odmówienia tradycyjnych modlitw po hebrajsku. Hebraj-szczyzna dawno już wywietrzała mi z głowy i cieszyłem się, że nie rozumiem, co mówi. Dzięki temu byłem sam na sam z własnymi myślami, a tego właśnie chciałem. Rabin Green miał mnie za człowieka niespełna rozumu i przez tych parę spędzonych razem godzin trzymał się ode mnie jak najdalej. Żal mi go było, ale nie na tyle, by próbować mu cokolwiek wytłumaczyć. Wątpię, bym powiedział do niego więcej niż pięć, sześć słów. Gdy po ceremonii podjechaliśmy limuzyną pod jego dom, wyciągnął prawą rękę i uścisnął mi dłoń, klepiąc mnie delikatnie po knykciach lewą. Był to gest pocieszenia, dla niego pewnie tak naturalny jak złożenie podpisu, i chyba nawet nie był świadom tego, co robi.— Twój umysł jest wzburzony, młodzieńcze — rzekł. - Posłuchaj mej rady i idź do lekarza.Kazałem szoferowi zawieźć się do motelu Eden Rock. Nie chciałem spać tam ani jednej nocy dłużej, toteż natychmiast za cząłem się pakować. Nie zabrało mi to więcej niż dziesięć minut. Zapiąłem torbę i usiadłszy na łóżku, ostatni raz rozejrzałem się dokoła. Jeśli w piekle wynajmują pokoje, powiedziałem do siebie, to właśnie takie. Bez żadnego powodu - to znaczy bez żadnego powodu, którego byłbym świadom - wstałem, zacisnąłem pięść i grzmotnąłem w ścianę. Cienka płyta pilśniowa nie stawiła żadnego oporu, ustępując z trzaskiem, aż ręka mi się zagnieździła. Zastanowiło mnie, czy meble też są tak liche, i chwyciłem krzesło, by się przekonać. Rąbnąłem nim w biurko i z radością patrzyłem, jak rozpada się na kawałki. By

Page 152: Auster Paul - Księżycowy Pałac

dopełnić zniszczenia, chwyciłem jedną z ułamanych nóg i przeszedłem się z nią po pokoju, atakując prowizoryczną maczugą kolejne przedmioty: lampy, lustra, telewizor, cokolwiek się nawinęło pod rękę. Ledwie kilku minut potrzebowałem, by doszczętnie zdemolować pokój, a mój wyczyn niezmiernie podniósł mnie na duchu, jak gdybym wreszcie zachował się rozsądnie, jak gdybym wreszcie postąpił tak, jak wymagała sytuacja. Nie zostałem, by podziwiać swe dzieło. Dysząc z wysiłku, chwyciłem torby, wybiegłem na dwór i odjechałem czerwonym pontiakiem.Jechałem bez przestanku przez dwanaście godzin. Noc już zapadła, gdy przekroczyłem granicę z Iową i świat po trosze spłaszczył się do bezkresu rozgwieżdżonego nieba. Zahipnotyzowała mnie własna samotność, wpatrzonego w linię autostrady, jak gdyby była to jedyna pępowina łącząca mnie z ziemią, i zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy już nie widziałem na oczy. Zajechałem do przydrożnego motelu gdzieś w sercu Nebraski i poszedłem spać. Pamiętam, że w ciemności cykały świerszcze, ćmy tłukły się o moskitierę w oknach, a z odległego zakątka nocy dobiegało szczekanie psa.Rano zorientowałem się, że przypadkiem obrałem właściwy kierunek. Całkiem nieświadomie ruszyłem na zachód i teraz, gdy już byłem w drodze, spłynął na mnie spokój, opanowanie. Postanowiłem, że sam zrobię to, co zamierzaliśmy zrobić z Barberem, a świadomość, że mam swój cel, że nie tyle uciekam, ile zdążam, dodała mi odwagi, by przyznać się przed samym sobą, że nie chcę umrzeć.Nie myślałem, że kiedykolwiek odnajdę jaskinię (od początku sprawa była beznadziejna), ale uważałem, że samo poszukiwanie wystarczy, że będzie czynem przekreślającym wszelkie czyny.W torbie miałem trzynaście tysięcy dolarów, a to oznaczało, że nic mnie nie powstrzyma: mogłem szukać, aż wyczerpią się wszystkie możliwości. Dojechałem do kresu płaskich równin i przespałem noc w Denver, a potem ruszyłem do Mesa Verde, gdzie zamarudziłem trzy albo cztery dni, włócząc się pośród gigantycznych ruin wymarłej cywilizacji, niezdolny się z nimi rozstać. Nie myślałem, że cokolwiek w Ameryce może być tak stare, a gdy wjechałem do Utah, poczułem, że zaczynam rozumieć Pony'ego. Rzecz nie w tym, że przytłaczał mnie krajobraz (każdego przecież przytłacza), ale że bezkres i pustka tej krainy zaczęły odbijać się na moim poczuciu czasu. Zdawało się, że teraźniejszość nie niesie już ze sobą tych samych konsekwencji. Minuty i godziny były zbyt małe, by je odmierzać, a otworzywszy oczy na otoczenie, człowiek zmuszony był myśleć w kategoriach stuleci, pojmował, że tysiąc lat to nie więcej niż tyknięcie zegara. Po raz pierwszy w życiu ziemię pod stopami poczułem jako planetę wirującą w przestworzach. Odkryłem, że nie jest duża, lecz bardzo mała - niemalże mikroskopijna. Ze wszystkiej materii we wszechświecie Ziemia była najmniejsza.Wynająłem pokój w motelu Comb Ridge w Bluff i następny miesiąc spędziłem na wędrówkach po okolicy. Wspinałem się na skały, zaglądałem w rozstępy kanionów, nabijałem setki mil na liczniku pontiaca. W trakcie tych wypadów odkryłem wiele jaskiń, ale żadna nie nosiła śladów zamieszkiwania. Mimo to byłem szczęśliwy, niemal rozradowany własną samotnością. Aby uniknąć zatargów z mieszkańcami Bluff, obciąłem krótko włosy i rozpowiedzia-łem, że jestem absolwentem geologii, co chyba rozwiało wszelkie podejrzenia na mój temat. Nie mając żadnych innych planów prócz dalszego poszukiwania, spędziłbym pewnie w ten sposób wiele miesięcy: rano wpadałbym na śniadanie do jadłodajni Sally i włóczył się po pustkowiu aż do zmroku. Pewnego dnia pojechałem jednak dalej niż zwykle, aż za Monument Yalley, do faktorii handlowej Nawahów w Oljeto. Oljeto znaczy „księżyc w wodzie", co już wystarczyło, by mnie przyciągnąć, poza tym ktoś w Bluff powiedział mi, że małżeństwo prowadzące placówkę, niejacy państwo Smith, wiedzą

Page 153: Auster Paul - Księżycowy Pałac

o historii regionu tyle, co nikt inny. Pani Smith była wnuczką albo prawnuczką Kita Carsona, a dom, w którym mieszkała wraz z mężem, wypełniały nawahskie koce i ceramika, iście muzealna kolekcja indiańskiego rzemiosła. Spędziłem z nimi kilka godzin, popijając herbatę w chłodzie ich dużego pokoju, aż T wreszcie nadarzyła się chwila, by spytać, czy słyszeli o człowieku przezwiskiem George Szkaradnopyski. Oboje pokręcili jednak głowami. Nie. A o braciach Gresham? Słyszeliście państwo o nich? A, o Greshamach to pewnie, odparł pan Smith. To były bandziory, co przepadły z pięćdziesiąt lat temu. Bert, Frank i Harlan, ostatni z wielkich rabusiów Dzikiego Zachodu. Nie mieli tu gdzieś kryjówki w okolicy? - wypytywałem dalej, próbując nie okazać podekscytowania. Ktoś mi kiedyś mówił, że mieszkali w jakiejś jaskini, chyba gdzieś w górach. A to być może, odparł pan Smith, bom sam o tym słyszał. Podobnież gdzieś niedaleko Tęczowego Mostu to było. Myśli pan, że można by tę jaskinię odnaleźć? Można to pewnie było, mruknął pan Smith, dawniej, bo teraz to już nie. Dlaczego? — zapytałem. Jezioro, odpowiedział. Jezioro Powell. Cała okolica jest pod wodą. Zalali wszystko, będzie już ze dwa lata. Jak nie masz pan sprzętu do nurkowania głębinowego, to nic pan nie zdziałasz.Wtedy spasowałem. W chwili gdy pan Smith wypowiedział te słowa, zrozumiałem, że nie ma sensu szukać dalej. Od początku wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał przestać, przez myśl mi jednak nie przeszło, że nastąpi to tak nagle, w formie druzgocącego, nieodwołalnego wyroku. Dopiero co zacząłem, dopiero się rozgrzewałem do czekającego mnie zadania, a oto niespodzianie okazało się, że nie mam już nic do zrobienia. Wróciłem do Bluff, przespałem noc w motelu i nazajutrz się wyniosłem. Pojechałem nad jezioro Powell, żeby na własne oczy zobaczyć wodę, która przekreśliła moje piękne plany, ale trudno było mieć pretensję do jeziora. Wynająłem motorówkę i cały dzień pływałem, usiłując się zdecydować, co dalej robić. Nienowy już dla mnie wtedy dylemat, ale poczucie porażki było tak dojmujące, że nie mogłem zebrać myśli. Dopiero gdy zwróciłem łódź do wypożyczalni i zacząłem się rozglądać za swoim samochodem, okazało się, że nie mam wcale wolnej ręki.Nigdzie nie mogłem znaleźć pontiaca. Szukałem wprawdzie wszędzie, ale gdy tylko zobaczyłem, że nie stoi w miejspu, w którym zaparkowałem, zdałem sobie sprawę, że go skradziono. Miałem ze sobą plecak i tysiąc pięćset dolarów w czekach podróżnych, ale resztę zostawiłem w bagażniku - ponad dziesięć tysięcy dolarów w gotówce, moje całe dziedzictwo, wszystko, co miałem na tym świecie.Wspiąłem się na drogę w nadziei, że ktoś mnie zabierze, ale nie zatrzymał się żaden samochód. Kląłem w żywy kamień, wyzy l wając każdy przemykający obok pojazd. Zbliżał się wieczór, a ponieważ pech na autostradzie mnie nie opuszczał, nie miałem innego wyjścia, jak w końcu zejść z drogi i w bylicy wymościć sobie legowisko na noc. Zniknięcie samochodu tak mnie zaskoczyło, że nie przyszło mi nawet do głowy, by zawiadomić policję. Gdy obudziłem się nazajutrz, dygocząc z zimna, zaświtało mi, że kradzieży nie dokonała wcale ludzka ręka. To wybryk bogów, pomyślałem, przejaw boskiej złośliwości, którego jedynym celem było mnie złamać.Wtedy właśnie zacząłem iść. Byłem tak wściekły, czułem się tak znieważony tym, co się stało, że przestałem wystawiać kciuk na przejeżdżające samochody. Szedłem cały dzień, od wschodu do zachodu słońca, krocząc zawzięcie, jak gdybym chciał zadeptać, ukarać ziemię pod mymi stopami. Nazajutrz to samo. I następnego dnia. I dzień potem. Przez następne trzy miesiące szedłem, posuwając się uparcie na zachód, zatrzymując na dzień lub dwa w małych miasteczkach, sypiając w polach, jaskiniach, przydrożnych rowach. Przez pierwsze dwa tygodnie byłem jak ogłuszony. Wrzało we mnie, płakałem, wyłem jak szaleniec, ale po trosze gniew się wypalał i wreszcie ukołysał mnie rytm własnych kroków. Zdzierałem kolejne pary butów. Pod koniec

Page 154: Auster Paul - Księżycowy Pałac

miesiąca zacząłem się odzywać do ludzi. Parę dni później kupiłem pudełko cygar i każdego wieczora wypalałem jedno w hołdzie memu ojcu. W arizońskiej Yalentine uwiodła mnie w pustym barze na przedmieściach pucołowata kelnerka imieniem Peg i w rezultacie zostałem z nią dziesięć czy dwanaście dni. W kalifornijskim Needles skręciłem kostkę i przez tydzień nie mogłem chodzić, ale poza tym szedłem bez ustanku, kierując się na Pacyfik, niesiony rosnącym uczuciem szczęścia. Wierzyłem, że gdy dotrę na kraniec kontynentu, rozstrzygnie się jakieś ważne pytanie mnie dotyczące. Nie miałem pojęcia jakie, ale odpowiedź rodziła się już w moich krokach i należało tylko dalej iść, by mieć rosnącą pewność, że zostawiłem samego siebie za plecami, że nie jestem już tym, kim byłem.Piątą parę butów kupiłem w miasteczku o nazwie Lakę Elsinore 3 stycznia 1972 roku. Trzy dni później, wymizerowany wędrówką, zszedłem ze wzgórz do Laguna Beach z czterysta trzynastoma dolarami w kieszeni. Już ze wzniesień widziałem ocean, ale maszerowałem dalej, aż stanąłem nad wodą. Była czwarta po południu, gdy zdjąłem buty i poczułem piasek pod stopami. Dotarłem na kraniec świata i dalej nie było już nic prócz powietrza i fal, nic prócz pustki, która ciągnęła się aż po brzegi Chin. Tu zacznę, powiedziałem sobie, tu właśnie rozpoczyna się moje życie.Stałem długo na plaży, czekając, aż znikną ostatnie promienie słońca. Za plecami miasteczko żyło własnym życiem, hucząc znajomym zgiełkiem dwudziestowiecznej Ameryki. Kiedy pobiegłem spojrzeniem po łuku wybrzeża, zobaczyłem, że zapalają się po kolei światła w domach. Zza wzgórz wytoczył się księżyc. Był pełny: okrągły i żółty jak płonący kamień. Wpatrzyłem się w niego, gdy tak wznosił się w nocne niebo, i odwróciłem oczy dopiero wtedy, gdy znalazł swoje miejsce w ciemności.