24 kwietnia 2009 roku GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ · 2018-10-09 · Aleksander Brückner (1856-1939)...
Transcript of 24 kwietnia 2009 roku GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ · 2018-10-09 · Aleksander Brückner (1856-1939)...
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J AC I Ó Ł
L O i m. K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C KU NR 31 , KWI E CI E Ń 200 9 , E GZE MP L A RZ BE ZPŁ AT NY
MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY
IM. KRÓLA MACIUSIA I W PŁOCKU
24 kwietnia 2009 roku
GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ
Klasycy historiografii Część II – Rzeczpospolita szlachecka
2
Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni prezentują po raz 18.
„Głośne czytanie nocą”
W 31 numerze „Zeszytów Jagiellońskich” przedstawiamy materiały zaprezentowane w dniu
24 kwietnia 2009 roku w Młodzieżowym Domu Kultury im. Króla Maciusia I w ramach
spotkania „Klasycy historiografii” (cześć II – „Rzeczpospolita szlachecka”) z cyklu
„Głośne czytanie nocą”. Materiały ze spotkania „Klasycy historiografii” - cześć I.
znajdują się w numerze 29 „Zeszytów Jagiellońskich” na stronie internetowej szkoły.
W biogramach uczonych informacje pochodzą ze stron Wikipedii.
Uwaga! W tekstach źródłowych została zachowana pisownia oryginalna z niewielkimi
zmianami.
Na okładce: Stroje szlachty polskiej XVII wieku.
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http:// www.jagiellonka.plock.pl;
(024) 364-59-20 [email protected];
Opiekun zespołu: mgr Wiesław Kopeć Zespół redakcyjny: uczniowie klasy IIIa
3
Aleksander B rückner (1856 - 1939 ) – b a d a c z d z i e j ó w k u l t u r y po l s k i e j
Filolog i slawista, historyk literatury i kultury polskiej, językoznawca, profesor
uniwersytetów we Lwowie, Lipsku, Wiedniu i Berlinie.
Urodził się w Tarnopolu w spolszczonej i od trzech pokoleń osiadłej w Brzeżanach,
a wcześniej w Stryju, rodzinie urzędnika skarbowego - Aleksandra Mariana Brücknera.
Studiował we Lwowie, a naukowe staże odbył w Lipsku, Berlinie i Wiedniu.
Był profesorem Uniwersytetu Lwowskiego. W 1881 roku powołano Brücknera na katedrę
slawistyki w Berlinie jako następcę profesora Jagiča. Na berlińskim uniwersytecie wykładał
aż do 1924 roku. W 1889/1890 r. Brückner odnalazł w Bibliotece Petersburskiej
„Kazania świętokrzyskie”, które opracował i opublikował. Oprócz tego Brückner pod
koniec XIX wieku opracował spuściznę literacką po barokowym poecie Wacławie
Potockim. Po I wojnie światowej w 1924 roku władze uniwersytetu przeniosły profesora
Brücknera na emeryturę. W 1933 roku otrzymał od społeczeństwa polskiego złoty medal
zasługi. Był członkiem Akademii Umiejętności i Akademii Nauk w Petersburgu. W 1929
roku Uniwersytet Warszawski przyznał mu tytuł doktora honoris causa.
Ważniejsze prace: Geschichte der polnischen Literatur (1901), Dzieje literatury polskiej
(t. 1 i 2, 1903), Starożytna Litwa. Ludy i bogi. Szkice historyczne i mitologiczne (1904),
Historia literatury rosyjskiej (1905), Mikołaj Rej i różnowiercy polscy (1906), Dzieje języka
polskiego (1906), Zasady etymologii słowiańskiej (1917), Mitologia słowiańska (1918),
Mitologia polska (1924), Słownik etymologiczny języka polskiego (1926-1927), Dzieje
kultury polskiej (t. 1-4, 1930-1932), Encyklopedia staropolska (t.1-2, 1937-1939).
Charakterystyka świata staroszlacheckiego
Z rozprawy prof. Aleksandra Brücknera „Obrazk i s ta rosz lacheck ie”
Nader ciekawy obraz przedstawia polski świat staroszlachecki, pełen animuszu i fantazyi, ofiar
i występków, wylanej miłości i nienawiści skrytej; świat to pełen cudów i dziwów, sprzeczności
i nielogiczności, nagłych przeskoków i torów ubitych; świat, naprzemiany rozpasany i skromny, dumny i korny, rozrzutny i skąpy, nieludzko twardy i niewieścio miękki, hałaśliwy i cichy, barwny
i szary; świat odrębny od wszystkiego co go otaczało, anomalia i anachronizm w ładzie europejskim…
W osobliwszym tym świecie kojarzyły się, czasem w jednej osobie lub instytucyi,
najniezgodniejsze pierwiastki. W parze z wszechpotężnym wpływem magnatów, z zawisłością
4
szlachty, z czepianiem się klamki dworskiej, z najcierpliwszem znoszeniem najnieznośniejszych
kaprysów i fumów pańskich, układały się równość szlachcica a wojewody i braterstwo wszystkich,
jakby między członkami jednej rodziny, wyrażone owym, gdzieindziej nieznanym, terminem „braci", uderzającym obcych i swoich, uchodzącym za mistyczną oznakę spalającą naród szlachecki, jak
zespalał pokolenia izraelskie obrządek i wyznanie.
Obok skrupulatnej religijności, przeświadczonej o specjalnym dozorze Opatrzności nad byle krokiem i ruchem człowieka, karcącej każde złamanie postu, każde opuszczenie Mszy świętej, każde
odmówienie jałmużny natychmiastowem niepowodzeniem, chorobą lub klęską, ileż to razy trafiamy
na używanie wszelkich, choćby najmniej godziwych środków, naginanie i deptanie sprawiedliwości,
jawne naigrawanie się z przykazań Boskich i ludzkich, byle postawić na swojem, byle poniżyć bliźniego, byle zagarnąć jak najwięcej dostatków i wpływów. Obok wyuzdanej samowoli, rozbijającej
się nie o prawo i rządy, lecz o równą samowolę drugich, nieliczącej się więc z niczem, chyba tylko
z siłą - szanowanie prastarych tradycyi, poddawanie się rygorowi familijnemu, niewyłamywanie się spod nieukróconej tyranii rodzicielskiej, trawiący niepokój, by niczem nie splamić herbowego
klejnotu.
Obok przejęcia się zasadami republikańskiemi, obok gardłowania za złotą wolnością, obok
wychwalania „cnego syna koronnego" i jego zasług obywatelskich, obok ciągłego przykładania miary cnót starogreckich i starorzymskich do osób i czynów najniepokaźniejszych - kompletne domatorstwo,
nieinteresujące się żadnemi sprawami Rzeczypospolitej, sobkostwo, goniące jedynie za obłowem,
kupczenie osobami, związkami i wpływami, nieuznawanie jakichkolwiek obowiązków względem państwa, systematyczne okradanie publicznego grosza, sprzedajność sądów, zrywanie sejmów,
rzucanie rozległych ziem bez wojska, skarbu i rządu na pastwę losów. Obok wielkiej osobistej
odwagi, powszechnej zręczności w używaniu broni i cenienia wszelkich przymiotów marsowych, najpiękniejszej ozdoby szlacheckiej - najzupełniejszy zanik sztuki wojennej i ducha rycerskiego,
przeobrażenie wojowniczej szlachty w spokojnych ziemian, spławiaczy zboża i drzewa, handlarzy
bydła.
Obok nader miernych zasobów umysłowych, czerpanych w szkole, wbijającej Alwara i retorykę, zaszczepiającej obrządkowość i nietolerancyę, uchylającą wszelką myśl niezawisłą i nową, obok
takich zasobów polerowanych dalej po dworach i folwarkach, po stajniach i łowach, po sejmikach
i trybunałach - zarozumiałe pomiatanie wiedzą, ustrojem i życiem sąsiedzkich, nie wolnych, nie szlacheckich narodów; zaskorupianie się w węgłach domowych, za murami chińskiemi,
dzielącemi od powietrza i ruchu europejskiego; cenienie jedynych grubozmysłowych uciech, suto
zastawionych stołów, pijatyki, gwarnego kuligu czy polowania, żartów rubasznych kwestarzy. Usposobienie tych ludzi, zdrowych i krzepkich, nadzwyczaj wrażliwe; skorzy do wybuchów
gniewu czy żalu, zarówno do łez i uścisków, jak do przymówek i szabli, zapominają natychmiast
o czułościach i swarach, mieniają afekty i względy; w gruncie są miękcy, dobroduszni, chwiejni,
łatwowierni, towarzyscy, stroniący od samotności, rozmyślań, rachunków sumienia. Miary w życiu często nie znają wcale; utracyusze, panowie Urowiescy albo na Bezdechowie, jak ich zwano,
dogadzając fantazyi i ambicyi, wysadzają się na wszelakie zbytki; goniąc za popularnością, lub bez
żadnych celów ubocznych, uprawiają niesłychaną gościnność, karmią trzody przyjaciół, pasorzytów i służalców, rujnują doszczętnie swe mienie; inni znowu, chciwi na grosz, odmawiają wszystkiego
sobie i swoim, wystraszają skąpstwem już nie gościa, ale psa i żebraka, okrywają się śmiesznością
i pogardą. Próżność ich tworzy niewidziane nigdy urzędy i godności po nieznanych, dalekich
powiatach, przenosi niesłychanym w Europie trybem tytuły ojca na syna, odnawiając kasztelanów i cześników w kasztelanicach i cześnikowiczach; wylicza skrupulatnie najdalsze koligacye, byle
z Radziwiłłami, byle z Tęczyńskimi; wynosi się chełpliwie ponad równych, i nie uznaje ludzi
w nieherbowych bliźnich, w szycach, szotach, zamsikach, łykach i chamach. Z takiemi przymiotami i zdrożnościami godzą się: ład patryarchalny w domu i poza domem,
w rodzinie, z czeladzią, z kmiotkami; przykładne pożycie familijne, unikające wszystkiego co by
zgorszyć mogło; skromność młodzieży, afekty braterskie, gościnność, skora chęć ku usługom. Korzenie się przed powagą wieku, urzędu i stanu, pełnienie cnót chrześcijańskich, miłosierdzia,
pokory, wstrzemięźliwości. Jednolity tryb wychowania i życia, jednakowe zasady i przesądy,
rozrywki i zajęcia, skłonności i nałogi wyrównywają różnicę między fizyognomiami duchowemi;
nawet zewnętrznie szlachta przedstawia się najchętniej w jednym stroju i kroju. I zacierają się w ten sposób różnice państw i ziem, urzędów i stanów, rodów i familii.
5
Ado l f Pawińsk i ( 1840 -1896 ) - h i s t o r y k u s t r o j u R z e c z y po s po l i t e j s z l a c h e c k i e j
Historyk, docent Szkoły Głównej Warszawskiej i profesor historii powszechnej
Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. W 1859 r. rozpoczął studia na Uniwersytecie
Petersburskim, na którym brał czynny udział się w ruchu studenckim. Zajmował się
kontaktami pomiędzy polskimi studentami w Petersburgu i w Dorpacie. W 1862 r. Pawiński
przeniósł się na niemiecki uniwersytet w Dorpacie. W 1864 r. otrzyma stopień kandydata
nauk. W tym samym roku Teodor Witte, dorpatczyk, przyznał Pawińskiemu dwuletnie
stypendium na studia zagraniczne. Najpierw wyjechał do Berlina, następnie udał się
do Getyngi, gdzie pod okiem Waitza uzyskał doktorat w dziedzinie genezy ustroju
średniowiecznych komun włoskich. Od 1875 dyrektor Archiwum Głównego Akt Dawnych
w Warszawie. Członek Akademii Umiejętności.
Ważniejsze dzieła: Polska XVI wieku pod względem geograficzno-statystycznym, Rządy
sejmikowe w Polsce 1572-1795 na tle stosunków województw kujawskich (1888), Sejmiki
ziemskie (1895), Skarbowość w Polsce i jej dzieje za Stefana Batorego.
Charakterystyka dążeń i pojęć szlacheckich
osnuta na podstawie instrukcji poselskich
Z książki Adolfa Pawińskiego „Rządy sejmikowe w Polsce”
Już w XV wieku silnem echem rozlega się u nas wzniosłe słowo Ojczyzna, wypowiada je pięknie
Ostroróg, a jeszcze piękniej Długosz. W XVI wieku podnosi się ono i rozbrzmiewa coraz głośniej, lśni jak tęcza różnobarwna w słonecznym promieniu. W następnym stuleciu rozlega się słabiej. Niekiedy
nawet na pozór zamiera, jakby konało, ale znów pod koniec życia Rzeczypospolitej zapala się i przy
zachodzącym słońcu przyświeca złocistym blaskiem jak gwiazda wieczorna… Jakiekolwiek uczucie wyrażało to pojęcie, pełniejsze, bogatsze lub mniej treściwe, czcze
albo puste, zawsze było ono godłem wielkiem i wzniosłem i nie traciło swego znaczenia w życiu
politycznem i społecznem. W pojęciu miłości ojczyzny mieściła się cześć dla przeszłości, dla starych,
dobrych czasów, dla wielkiej cnoty przodków, jednem słowem, uszanowanie tradycyi. Zacne, szlachetne, podniosłe czyny przodków, ich poświęcenie, ofiarność na rzecz ogółu uważane są
za wzory, które naśladować należy. Szczególniej w aktach zawiązywanych konfederacji uwydatnia się
silnie uczucie solidarności, uczucie związku, jaki zachodzi między współczesnem a dawniejszem pokoleniem, między synami ojców, dziadów, pradziadów. Moralna konieczność zniewala potomków
naśladować „sprawy i porządki onych cnotliwych przodków", których się mienią być własnemi
a poczciwemi następcami. W ciężkich opałach wśród najazdu nieprzyjaciół ratowała kraj, jak opiewa instrukcya poselska 1628 roku, „starych Polaków cnota", „zdrowa rada" starożytnej Polski.
„W słodkiej pamięci - chowa szlachta z początku XVIII wieku - odważnie godnych antecesorów
czyny", których „nieodrodnemi sukcesorami" się mieni.
Tę miłość ojczyzny, tę cześć dla tradycyi u szlachty zrozumieć łatwo. Nie opierała się ona bowiem wyłącznie tylko na podstawie idealnej, na platonicznem uczuciu, na bezinteresowości,
ale miała w sobie także silną przymieszkę materyalną. Bo ta matka wspólna, ta ojczyzna pieści
nad wszelki wraz swe dziatki, darząc je obfitością dóbr i korzyści moralnych i materyalnych. Więc owa ku niej miłość płynie z wdzięczności za doznane hojnie dobrodziejstwa, którym nie było
miary. W instrukcyi 1628 roku powiada szlachta otwarcie i wyraźnie: że nie chciałaby być
niewdzięczną Rzeczypospolitej za to, że jest od niej tylu ozdobiona dobrodziejstwami i wolnościami.
Takie szczere wyznania są rzadkie, za to częstsze są wymagania coraz większych swobód, coraz większych łask i nagród. Kiedy się więc kocha tę ojczyznę, to między innemi i dlatego, że nikt
6
hojniejszej nad nią nie ma ręki. Ona daje przywileje, prawa, swobodę, panowanie, ona staje się
źródłem nie tylko szczęścia moralnego, ale dostatków i bogactw. Więc bronić jej, ratować od upadku,
jest to bronić swojej korzyści, swojego interesu dobrze zrozumianego… Pojęcie ojczyzny w Polsce nie wzniosło się wyżej ponad stanowisko, z jakiego spoglądano
w świecie starożytnym u Greków i Rzymian na to, co nazywali patria, na obywatelstwo… Rozwinęła
się wielka solidarność między jednostkami wybranego ogółu, który swoją wolność, swą całość interesów politycznych, moralnych i materyalnych cenił, szanował, osłaniał miłością niemal namiętną,
ślepą, a ta miłość stawała się na szczycie swego rozwoju tem, co dziś nazywają egoizmem,
samolubstwem zbiorowem.... Był to instynkt zachowawczy utrzymania się na zdobytem stanowisku,
był ruch postępowy ku dalszym podbojom wewnętrznym. Wielka i ciągła pamięć o sobie i o tych wszystkich, którzy do wybranego narodu należą, a stanowią jakby jedną rodzinę, bo między sobą
nazywają się bracią szlachtą. Dla innych stojących poza tem kołem - albo obojętność albo pogarda…
Nic bardziej charakterystycznego nad instrukcye, jakie szlachta dawała swoim posłom. Odzywa się w nich stale jedno wielkie, głośne hasło: pomnożenie wolności, przez które rozumiano wszystkie
prerogatywy, przywileje, które dawały władzę, zapewniały panowanie i wszelkie dobrodziejstwa
zlewały na szlachtę.... Góruje w nich uczucie samolubne, uczucie zazdrości, dążność do szczelnego
zamykania się na zewnątrz, odgradzania się tak, aby nikt niepowołany przedostać się nie mógł, aby jak najmniej innym dawać przystępu do warownego grodu wyłącznego przywileju. Wolność swą szlachta
ceni bardzo wysoko, mówi o niej z uniesieniem, uważa ją jako nabytą, „z przodków krwi swej
wytokiem, piersiami swemi zaszczyconą". Więc nie chciałaby, aby ktośkolwiek sobie lekko „prerogatywę szlachecką" uzurpował. Indygenaty, czyli przyjmowanie cudzoziemców do klejnotu
polskiego, oraz nobilitacye, czyli dawanie praw szlachectwa, stara się ograniczyć jak najściślej…
Wytrwale a konsekwentnie dąży szlachta polska do jednego celu, do utwierdzenia swego panowania na wszystkich polach, do zapewnienia sobie wyłącznie wszelkich korzyści, starostw,
urzędów, do schołdowania innych żywiołów wyższych lub niższych, do utrzymania ich w pracy
i służbie na rzecz swoich własnych interesów.... Nie dopuszcza szlachta cudzoziemców
do piastowania urzędów w Rzeczypospolitej..., obojętna jest na dolę warstw niższych, dąży do ich uciemiężenia. I tak np. żydzi systematycznie przez nią deptani i poniewierani, są przedmiotem
pogardy, niechęci oraz celem wyzysku pod względem skarbowym i podatkowym... Mieszczan usuwa
się od wszelkich, nawet najniższych urzędów, od najskromniejszych dzierżaw… Chłopi zostają pod zupełnem zwierzchnictwem swoich dziedziców, a kiedy w 1778 roku pojawił się projekt
zniesienia poddaństwa, stanęła szlachta w pełnem uzbrojeniu do walki z tym nowym prądem.
Odezwał się duch konserwatyzmu, miłość do przeszłości, do spadku odebranego po dziadach, „do tego od wieków ułożonego porządku". Uwolnienie, twierdziła szlachta, „wzruszenia publicznego
bezpieczeństwa grozi przypadkiem", a wymyślone jest dla jej zubożenia.... Również zawzięcie broni
szlachta własnego stanu wobec przewagi Kościoła, którego majątki zaokrąglały się niejednokrotnie
kosztem większych i mniejszych fortun szlacheckich… W instrukcyach poselskich XVII i XVIII wieku często rozlegają się skargi na ucisk szlachty
przez duchowieństwo, na rozszerzanie się jurysdykcyi kościelnej. Religijne uczucie, które ożywiało
stan szlachecki w rzeczach wiary i praktyki ściśle religijnej, bynajmniej nie tłumiło w nim dbałości o swoje własne dobro. Synowska uległość, którą w rzeczach duchownych widzimy nieraz posuniętą
do granic abnegacyi względem kościoła, zamieniała się w zetknięciu na polu interesów
ekonomicznych i politycznych nie tylko na wytrwałą odporność, ale niekiedy na śmiałą, zaczepną
działalność. Względem porządków wyższego stopnia, względem króla, sejmu, Rzeczypospolitej, występuje
szlachta już nie tylko w charakterze osobników do tego samego stanu należących, ożywionych
uczuciem zbiorowem wspólności, solidarności, ale ukazuje się nadto w ugrupowaniu terytoryalnem, w najbliższym związku miejscowym, który powstaje także na podstawie wspólności pewnych
interesów, sprzecznych niekiedy z interesami sąsiedniej grupy terytoryalnej. W granicach tego samego
stanu, w obrębie tego samego narodu szlacheckiego, krzyżują się czasami dążności, korzyści i środki. Co dla jednego województwa jest pożytecznem, może stać się w danym razie dla drugiego
szkodliwem. Niekiedy najwyższy interes dobra ogólnego nie dogadza żądaniom oddzielnych,
szczegółowych części. Dążność odśrodkowa w zarządzie sprzeciwia się dążeniu dośrodkowemu,
ścierają się ze sobą kierunki różnych grup współrzędnych lub sił wyższego porządku, sejmikom wypada określać swe stanowisko względem praw ogólnych, wyrażać swe opinie, wpływać
na ukształtowanie się stosunków, na bieg wypadków wewnętrznych i na kierunek polityki
zagranicznej.
7
Lucjan Rydel (1870 -1918) - poeta – Pan Młody w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego
Lucjan Antoni Feliks Rydel (ur. 17 maja 1870 r. w Krakowie, zm. 8 kwietnia 1918 r.
w Krakowie-Bronowicach Małych) – poeta, dziennikarz i dramatopisarz okresu Młodej
Polski. Był synem Lucjana (okulisty, profesora i rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) i
Heleny z Kremerów, wnukiem Józefa Kremera. Prowadził wykłady o sztuce greckiej
w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, publikował recenzje teatralne w krakowskim
dzienniku „Czas”, a w latach 1915−1916 był dyrektorem Teatru im. Juliusza Słowackiego.
Najbardziej znane dzieła: Zaczarowane koło - baśń dramatyczna. Betlejem polskie – jasełka.
Zygmunt August - trylogia dramatyczna (Królewski jedynak, Złote więzy, Ostatni) z 1913 r.,
Bajka o Kasi i królewiczu, Madejowe łoże, Dziej Polski dla wszystkich, Królowa Jadwiga.
Słynne były zaślubiny Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną (ur. 1883, zm. 1936), córką
chłopa z Bronowic, które stały się tematem „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego, za co poeta
odgrażał się, o czym wspomina Boy w „Plotce”, że Wyspiańskiemu „pyski zbije”.
Stefan Batory, 1576-1586
Fragment książki Lucjana Rydla „Dzieje Polski dla wszystkich”
PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO Książka niniejsza jest pierwszą historyą Ojczyzny naszej, na której żadna cenzura krępujących nie kładła wędzideł. Ta okoliczność nadaje jej wartość wyjątkową. Karty te po raz pierwszy powiedzą
sercom i umysłom polskim nieskażoną, całą prawdę o świetnej, bohaterskiej przeszłości Polski i Jej
bezprzykładnem w niewoli męczeństwie. S. p. autor, Lucyan Rydel, znakomity poeta i dziejów znawca miłujący, pisał swoje „Dzieje"
wśród szalejącej wojny i ważących się losów ojczystego kraju, przywalonego brutalną siłą krzyżacką,
lecz wierzył niezłomnie w sprawiedliwość, wierzył w zdeptanie wrażych sił i jasny świt wolności;
nie kierowała Nim żadna rachuba polityczna, tylko czyste, nad wszystko mocne, Ojczyzny ukochanie. Zapatrzony w ideał niepodległej Polski, snuł swą opowieść barwną, prostą a bezstronną i ścisłą
w tem przekonaniu, że niedalekie już wysłuchanie modłów naszych świętych i wieszczów, że słowo
wolne, głośno wyrzeczone, uderzy w ściany wolnego domu polskiego, wskrzesi „dawnych Polaków dumę i szlachetność" i chwalebnym ojców i dziadów przykładem do nowych zawoła czynów.
Dziś marzenie zgasłego Poety iści się i stawa. Niech więc idzie ta piękna w poczęciu
i wykonaniu książka w lud wolny, w masy najszersze; niech uczy jak przeszłość Polski miłować,
jak dla Jej szczęścia żyć i, gdy trza, umierać należy. A.D.1919 Henryk Mościcki
Podczas burzliwej elekcji po Henryku wpadli Tatarzy w ziemie ruskie i bezkarnie pognali w jasyr
dwadzieścia tysięcy ludu. Nikt ich nawet nie ścigał, bo cała szlachta wadziła się o przyszłego króla,
zaległszy pola wolskie. Ostatecznie Zamojski przeparł wybór Stefana Batorego, księcia siedmiogrodzkiego. Rozrodzony i przemożny dom Zborowskich niemało do tego dopomagał
przez wdzięczność, że Batory gościł na swoim dworze wygnanego Samuela.
Z krwi jagiellońskiej żyły wtedy jeszcze dwie siostry Zygmunta Augusta: w Szwecji,
za morzem, Katarzyna, wydana za tamtejszego króla Jana i w Polsce Anna, niezamężna. Była to wcielona dobroć, pobożność i miłosierdzie. Toteż naród kochał szanowną swą królewnę. Choć miała
już pięćdziesiąt lat, jednak Polacy, przez wdzięczną pamięć dla Jagiellonów, postanowili ją wynieść
na tron i przeznaczyć na małżonkę Batoremu, który ją poślubił niezwłocznie, acz był od niej młodszy o lat dziesięć.
Po niewieściuchu Walezym wybrała sobie Rzeczpospolita pana tak rycerskiego, że dorównywał
zaiste Chrobremu. Zaraz po koronacji chwycił za miecz, by poskromić bunt miasta Gdańska, które go królem uznać nie chciało. Gdańsk, ostro przyciśnięty, musiał uderzyć w pokorę. Stąd poszło stare
8
przysłowie, gdy słabszy sierdzi się na mocniejszego: „Pogniewał się, jak burmistrz gdański na króla
polskiego".
Iwan Groźny skorzystał, że wojska polskie zajęte są pod Gdańskiem i zagarnął całe niemal Inflanty. Ale Batory w herbie miał Wilcze Zęby i dobrze je sobie wyostrzył na Iwana. Wojskowe siły
Rzeczypospolitej wystarczały na burmistrza gdańskiego, lecz nie na moskiewskiego cara. Trzeba się
było na wojnę dobrze przygotować. Piechoty miała Polska niedość, bo szlachta nierada pieszo służyła: skoro iść na wojaczkę, to sobie już pohasać na tęgim bachmacie! Król Stefan utworzył więc doskonałą
piechotę chłopską. Co dwudziesty chłop z dóbr koronnych stawał pod bronią, za to rodzina takiego
„wybrańca" była zwolniona od wszelkich ciężarów i robocizny. Tę chłopską piechotę zwano
„wybraniecką" albo „łanową", jako, że była z wiejskich łanów. Batory, powołując lud kmiecy do walki za ojczyznę, podniósł tym samym chłopa i dał mu sposobność pokazania, że i lud wiejski nie
gorzej się bije od szlachty. Zaczem, kto się męstwem odznaczył w łanowej piechocie, tego król
n o b i l i t o w a ł, czyli uszlachcał. Jazdy było pod dostatkiem, a najstraszniejsza w natarciu była ciężka jazda, zwana h u s a r i ą.
Mąż w męża na schwał, każdy w zbroję zakuty i z hełmem żelaznym na głowie. To też i konie
mieli gromne i zwaliste. W ręku miał husarz kopię. Była to włócznia długa na sześć łokci, ozdobiona
w górze pod grotem barwną chorągiewką. Prócz włóczni mieli husarze u boku ciężkie miecze, zwane koncerzami. Od czasów Batorego przydano do zbroi husarskiej potężne skrzydła z piór, wetkniętych
w dwa drewniane kabłąki, które od bark sterczały wysoko ponad hełm. Wyglądali więc husarze jak
istny hufiec archanielski św. Michała. Gdy, pochyliwszy kopię, konie w cwał wypuścili na wroga, wszystko pokotem z nóg się waliło pod okrutnym ciężarem ich rozpędu. Nawet kopie kruszyły się
w takim natarciu. Rzucali je husarze, brali się do koncerzów i w pień wycinali rozbitego
nieprzyjaciela. Król Stefan oprócz tej ciężkiej jazdy husarskiej chciał mieć jeszcze obrotniejszą i lżejszą. Użył
do niej kozaków. Od wieków już w ukrainne stepy nad Dnieprem, w „Dzikie pola" uchodzili na
swobodę ludzie wszelkiego stanu z Rusi, Polski, nawet z Węgier i Wołoszczyzny: chłop uciskany
przez pana, szlachcic, który zadarł z prawem, wszelkie niespokojne duchy i zabijaki. Oni sami zwali się „kozakami", czyli wolnymi, a tworzyli rodzaj wojskowego bractwa za progami skalnymi - z ruska
„porohami", które sterczą z dna dnieprowego ostrokołem. Z dumą zwali się Zaporożcami od tego,
że siedzą za porohami. Na lotnych, wytrwałych koniach jeździli jak przyrośnięci do siodła, cudów dokazywali w robieniu lekką włócznią, a już nikt celniej od nich nie strzelał z samopałów, czyli broni
palnej. Zuchwałe junaki, nie używali żadnej zbroji: żupan, burka, barania czapa z czerwonym denkiem
- to cały przybór kozaka. Zwinni byli przeto jak ich strzała. Ich odwaga szalona granic nie miała. Na czajkach, długich a wąskich czółnach, obitych skórą, puszczali się z biegiem Dniepru aż na Morze
Czarne, podpływali znienacka pod sam Carogród i tam pod nosem palili i rabowali pałace baszów
tureckich, a z łupem znikali jak kamień w wodę. Kozacy dzielili się na pułki, czyli kurenie, sami
sobie wybierali starszyznę, a nad wszystkimi przewodził ataman. Posłuszeństwo było ślepe, ład panował surowy. Zaporożcy żyli bezżennie, kobiecie nie wolno się tam było nawet pokazać.
Rzeczpospolita miała z kozakami dość kłopotu; wprawdzie jedyni byli przeciw Tatarom, ale łupieskie
wyprawy robili na obcych w czasie pokoju, a częstokroć i swoim nie darowali. Zygmunt Stary, chcąc mieć ich w garści, mianował im atamanów: Przecława Lanckorońskiego, a po nim Ostafiego
Daszkiewicza. Zagnał się na Sicz spomiędzy panów polskich wygnaniec, Samuel Zborowski,
z kozactwem po stepach dokazywał, Tatarów podchodził i w głowie mu było atamaństwo siczowe.
Otóż kozaków teraz Batory ujął w karby, kazał ich po imieniu zaciągnąć w rejestr, a ci w ten sposób urzędowo spisani zwali się kozakami rejestrowymi i tworzyli niemal regularne wojsko.
Tak przysposobiony ruszył Batory na Moskwicina, a z królem Zamojski, którego Stefan wyniósł
na hetmaństwo koronne. Ciągnęli na Połock, utracony przed laty szesnastu, i po ciężkim oblężeniu zdobyli ten gród litewski. Potem hetman wtargnął w kraje carskie i spustoszył je ogniem i mieczem.
W ciągu wojny twierdze moskiewskie padały jedne po drugich: Wieliż, Uświata, i najwarowniejsze -
Wielkie Łuki. Tam prosty Mazur z piechoty łanowej, nazwiskiem Wieloch, okazał nadzwyczajne męstwo. Szturmowano w bramę. Ze strzelnicy obok Moskale okrutnie prażą naszych. Polakom udało
się pod strzelnicę podłożyć stos chrustu i słomy, by Moskali ogniem wykurzyć. Ale z podpałką
przystąpić ani rusz, bo Moskale rażą z góry. Wtem Wieloch porywa żagiew płonącą, dopada i zapala
chrust, choć kule świstają dokoła; król zaraz go nobilitował i nadał mu szlacheckie nazwisko Wielkołucki.
Zdawałoby się, że po tak świetnych zwycięstwach Batory z łatwością dostanie od sejmu wszelką
pomoc na dalsze prowadzenie wojny. Gdzie tam! Krzykacze i warchoły gardłowali, że szkoda
9
pieniędzy i ludzi na niepotrzebne walki, które król prowadził tylko dla swej próżnej chluby.
Na szczęście, Stefan wymógł przecie podatek na nową wyprawę i niezwłocznie ruszył pod Psków,
oblężony już przez hetmana. Iwan miał wojsk bez liku, ale go strach obleciał i zamiast iść na odsiecz Pskowa, pisał
do Batorego listy pełne obłudy, strofując go, że marnie przelewa krew chrześcijańską. Odpisał mu
Stefan, że skoro mu żal przelewu krwi, to niech sam stanie z nim, z Batorym, do walki w pojedynkę i ta niech o wojnie rozstrzygnie. Tchórzem podszyty moskiewski okrutnik ani myślał na szwank się
narażać, ale polskie zwycięstwa przeraziły go tak, że chciał się już tylko wyłgać jakoś od dalszej
wojny. Posłał tedy do papieża pismo, że sam z całym moskiewskim narodem powróci do wiary
katolickiej, byle Ojciec św. nakłonił króla polskiego do pokoju. Stolica Apostolska zawsze gorąco pragnęła nawrócenia schizmatyków i dała się Iwanowi oszukać. Pod Pskowem stanął przed Batorym
wysłannik papieski, jezuita Possewin z pośrednictwem pokojowym. Król Stefan byłby chętnie
odpowiedział: „Naprzód ja ich pobiję, a potem ich ty, księże, nawracaj, skoro wierzysz w carskie obietnice". Jeśli tak nie odpowiedział, to dlatego tylko, że tym razem trudno było pobić. Oblężenie
wlokło się bez końca, Pskowianie trzymali się z rozpaczliwym uporem, a ciężkie mrozy tymczasem
dawały się we znaki wojsku polskiemu, choroby grasowały w obozie i paszy już brakowało koniom,
Batory tedy wolał przyjąć pośrednictwo Possewina, niż potem z musu od oblężenia sromotnie odstąpić. Stanął więc pokój z Moskwą w r. 1582. Rzeczpospolita odzyskała całe Inflanty, Połock
i granice swoje posunęła na wschód aż poza Wieliż. Car Iwan oczywiście już ani wspomnieć sobie nie
dał Possewinowi o swym nawróceniu. Jan Kochanowski uczcił triumfy Stefana wspaniałą pieśnią zwycięską, w której Bogu dzięki
oddaje, natrząsa się z moskiewskiego cara, że „granic i zamków budownych odbieżał i miast
warownych", a potem zwraca się do Batorego:
Bóg pomóż, królu jedyny
Szerokiej polskiej krainy,
Umiesz ty hardym dogodzić Ani się im dasz rozwodzić;
Zdjąłeś maszkarę butnemu
Tyranowi moskiewskiemu, Okazałeś, że nie kąsa,
Chocia to porożem wstrząsa.
Znowu tedy, skąd był wyszedł, W ręce polskie Połock przyszedł
Za powodem szczęśliwego
Stefana, króla polskiego!
Batory nawet podczas wojny nie zaniedbywał spraw wewnętrznych. Okazał się równie mądrym
gospodarzem w domu, jak wielkim wodzem na wojnie. Szczególnie leżała mu na sercu oświata,
zwłaszcza wychowanie młodzieży, ale pragnął ją wychować w duchu katolickim, a przeto szkoły powierzał chętnie uczonemu zakonowi jezuitów, choć i różnowiercom nie zabraniał, żeby sobie szkoły
zakładali, bo równie jak Zygmunt August, nie chciał uciskać żadnej religii. Dla Litwy założył król
Stefan Akademię w Wilnie i oddał ją pod kierownictwo jezuitom, którzy w niej byli profesorami.
Często sam zwiedzał szkoły, wypytując o postępy uczniów i zachęcając ich do nauki. W jednej szkole okazało się, że z wszystkich najlepiej uczy się najuboższy chłopczyna. Król przywołał go do siebie,
pogładził po twarzy i powiedział po łacinie: „Ucz się, chłopcze, a ja cię zrobię mości panem!"
Od dawna już królewski trybunał najwyższy nie mógł podołać rozsądzaniu spraw, które napływały z całego tak rozległego państwa. Batory zaradził temu, zakładając trybunały
w Piotrkowie dla Wielkopolski, w Lublinie dla Małopolski i trybunał litewski, urzędujący
naprzemian to w Wilnie, to w Mińsku. Sędziów trybunalskich wybierała sobie szlachta sama. Chciał Batory w narodzie obudzić poszanowanie prawa, karcił więc i przykracał możnych
panków, którym się zdawało, że są wyżsi nad wszelakie prawa. Zdarzyło się, że starostę lwowskiego,
Herburta, Żyd zaskarżył do sądu. Pan Herburt wyśmiał się i odpowiedział, że mu ani w głowie stawać
przed sądem na żydowski pozew. Król jednak zmusił go do tego mówiąc, że „starosta czy Żyd, muszą zarówno słuchać prawa".
Gorzej było ze Zborowskim. Krzywili się na Batorego, że chociaż mu pomogli do tronu, król nie
odwołuje Samuela z wygnania, że Zamojskiemu, prostemu szlachcicowi, dał hetmaństwo a wnet
10
potem i kanclerstwo, ba, nawet spokrewnił go z nim, żeniąc go ze swą bratanicą, Gryzeldą Batorówną.
Najgorszy mądrala między braćmi Zborowskimi, Krzysztof, wyniósł się za granicę i uczepił się
cesarskiego dworu. Stamtąd pisywał do Samuela niegodziwe listy, z których się potem okazało jawnie, że bracia knują spisek na życie królewskie.
Nadokazywawszy się na Siczy między kozactwem, Samuel przyjechał do Polski wbrew
prawu, które mu zakazywało powrotu pod karą śmierci. Było pójść pod Połock albo Psków, tam się zasłużyć na wojnie, a król byłby z niego zdjął karę. Dumny magnat w oczy drwił sobie z władzy i
prawa, jeździł w odwiedziny do krewnych i przyjaciół, boć przecie Zborowskiemu wszystko wolno.
Kanclerz upominał go częstokroć, żeby wygnaniec nie lazł mu sam w ręce, bo będzie źle!
Miał Zborowski u siebie lutnistę, Wojtaszka. Nikczemnik ten ułakomił się na nagrodę, panu swemu skradł owe listy od Krzysztofa i wydał je Zamojskiemu. Tego już było za wiele. A właśnie
Samuel kanclerzowi pod sam bok zjechał w Krakowskie do swej siostrzenicy, Włodkowej. Zamojski
rozkazał w nocy dwór otoczyć. Zbrojni dworzanie kanclerscy wyłamali drzwi, pojmali Zborowskiego i przywieźli go do Krakowa, gdzie go zamknięto na wieży zamkowej. Przyszedł do więzienia sam
kanclerz, listy mu pokazał do oczu, badał go i przesłuchiwał, ale Samuel wszystkiego się wyparł.
Zamojski posłał do króla, bawiącego na Rusi, zapytując, jak ma postąpić ze Zborowskim. Batory
odpowiedział krótko: „Zabity pies nie kąsa". Gdy Samuel dowiedział się wieczorem, że rano ma głowę dać pod topór, uderzyły nań poty śmiertelne. Chodził i ręce łamał i tak opłakiwał swoje
grzechy, leżąc krzyżem, iż podłoga była od łez mokra. O świcie ubrał się paradnie w atłasowy kontusz
i czerwoną delię, podbitą rysiami. Szedł pod strażą na miejsce stracenia i po drodze kazał sobie
czytać psalmy pokutne. Zachodzi mu drogę Zamojski mówiąc: „Odpuść mi, Zborosiu, że cię każę
tracić!"
- Nie odpuszczę, bo mnie tracisz niewinnie. - Odpuść mi, panie Zborowski! - prosi kanclerz.
- Nie odpuszczę!
- Na żywy Bóg, proszę cię, odpuść mi!
- To mnie zagadłeś! - odrzekł Samuel. - Odpuszczam, ale cię pozywam na straszliwy sąd Boga żywego!
I tak się rozstali. Nieopodal od miejsca, gdzie zabity był Wapowski, za furtką podle murów
zamkowych czekał już kat. Zborowski poza murem spojrzał po świecie. „Gdzież moi bracia, gdzie przyjaciele, gdzie słudzy? Miewałem ich niemało, a teraz ginę sam!"
Ukląkł na rozesłanym suknie czerwonym i szyję pochylił, a gdy trzeci raz wymówił: Jezus! - kat
uciął mu głowę. Zwłoki odesłał kanclerz Zborowskim, którzy wyprawili pogrzeb z wielką pompą i mowami pogrzebowymi.
Straszny był krzyk na króla i na Zamojskiego, lecz oni sobie niewiele z tego robili, mając
prawo za sobą. Batory na sejmie najbliższym wytoczył Zborowskim proces o spisek i zdradę.
Głównym oskarżonym był Krzysztof, ale się nie stawił, wolał bezpiecznie siedzieć na dworze cesarskim. Długo toczyły się rozprawy przed sądem sejmowym. Listy Krzysztofa dowiodły winy jego
i Samuela. Wyrok skazywał Krzysztofa na wieczne wygnanie i utratę czci. Stronnictwo Zborowskich
wrzało. Jeden z ich popleczników przymówił królowi. Batory ostro wystąpił: - „Nie jestem służalcem, jeno wolnym człowiekiem i zanim w te kraje przybyłem, nie brakło mi strawy ni odzieży. Gdyście
mnie królem obrali, na wasze ja prośby i nalegania tutaj zjechałem i sami koronę włożyliście mi na
głowę. Jestem więc królem waszym nie na żarty, lecz naprawdę, i nie malowanym, ale prawdziwym.
Chcę panować i rozkazywać, i nie pozwolę, żeby mnie kto rozkazywał".
Tak to małoduszni krzykacze przez pychę, swawolę i prywatę zatruwali życie
największemu z naszych królów. On zaś razem z kanclerzem obmyślał zamiary ogromne. Właśnie
zmarł Iwan Groźny, a jego syn Fiodor był chorowitym niedołęgą. Batory chciał z tego skorzystać, Moskwę podbić i za pomocą nowej unii przyłączyć ją do Rzeczypospolitej. Wówczas miałby w ręku
potęgę niesłychaną, której by nic się oprzeć nie mogło. Z taką potęgą śmiało już można było Turków
rozbić w puch, wyrzucić ich z Europy i zająć Konstantynopol. Król Stefan wszystko rozważył dojrzale, zapewnił sobie poparcie papieża, króla hiszpańskiego i Rzeczypospolitej Weneckiej, poczem
zjechał do Grodna i przysposabiał wojnę z Moskwą. Lecz nagle, po kilkudniowej chorobie zabrała go
śmierć niespodziana. Dla Polski było to nieszczęście nieodżałowane, on bowiem jedyny mógł
Rzeczpospolitą zatrzymać nad brzegiem tej przepaści, która się przed nią wtedy już otwierała.
11
Józef Tretiak (1841 – 1923)
– historyk literatury, znawca twórczości Mickiewicza
Polski historyk literatury, krytyk literacki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego,
członek Polskiej Akademii Umiejętności. Ur. 28 września 1841 w Małych Biskupicach,
Wołyń, zm. 18 marca 1923 w Krakowie.
Pochodził z drobnej szlachty. Uczęszczał do gimnazjum w Równem, studiował filologię na
uniwersytetach w Kijowie, Zurychu i Paryżu. Brał aktywny udział w powstaniu styczniowym,
pełniąc funkcję zastępcy komisarza województwa kijowskiego i naczelnika Kijowa. Od 1867
r. przebywał we Lwowie; pracował jako nauczyciel języka polskiego w miejscowym II
Gimnazjum, stał na czele Związku Literackiego we Lwowie. W 1885 obronił doktorat na
Uniwersytecie Jagiellońskim; rozprawę doktorską Mickiewicz w Wilnie i Kownie. Życie
i poezja przygotował pod kierunkiem Stanisława Tarnowskiego. Od 1886 uczył języka
polskiego w żeńskim Seminarium Nauczycielskim w Krakowie. W 1890 habilitował się
(rozprawa Mickiewicz a Trembecki) i został docentem w Katedrze Historii Literatury
Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Habilitował się również z języka i literatury ruskiej
(1893). W 1894 r. otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego i objął kierownictwo Zakładu
Języka i Literatury Ukraińskiej UJ. Od 1898 r. był profesorem zwyczajnym. Bezskutecznie
ubiegał się o objęcie Katedry Historii Literatury Polskiej po odejściu Stanisława
Tarnowskiego. Od 1919 r. był profesorem honorowym UJ.
W 1888 został powołany na członka-korespondenta krakowskiej Akademii Umiejętności
(późniejszej PAU), od 1900 r. był jej członkiem czynnym; w latach 1898-1922 pełnił funkcję
sekretarza Wydziału I Akademii, był również sekretarzem (później przewodniczącym)
Komisji do Badań w Zakresie Historii Literatury i Oświaty w Polsce AU, przewodniczącym
Komisji Językowej AU, członkiem Komisji Języka Polskiego AU. Należał ponadto
do Towarzystwa Naukowego we Lwowie (od 1920). Dwukrotnie otrzymywał nagrodę
Akademii Umiejętności im. Barczewskiego (1904, 1915).
W pracy naukowej zajmował się głównie historią literatury polskiego romantyzmu
i historią literatury ukraińskiej i rosyjskiej. Był wielbicielem Mickiewicza, któremu
poświęcił kilkanaście publikacji. Krytycznie odnosił się do uznania, jakim cieszył się Juliusz
Słowacki - w głośnej pracy Juliusz Słowacki. Historia ducha poety i jej odbicie w poezji.
1809-1842 (1904, 2 tomy) oskarżył poetę o egoizm, żądzę sławy i pozerstwo; postawa
Tretiaka spotkała się ze sprzeciwem m.in. Piotra Chmielowskiego, Stanisława
Brzozowskiego, Wiktora Hahna i Wilhelma Feldmana (nazwał on Tretiaka
"pomniejszycielem olbrzymów"), poparł ją natomiast m.in. Juliusz Kleiner. Tretiak badał
ponadto wpływ Mickiewicza na twórczość Aleksandra Puszkina i Tarasa Szewczenki,
interesował się twórczością Kornela Ujejskiego i Adama Asnyka. Przygotował wybór poezji
Józefa Bohdana Zaleskiego (1921), określając w jego twórczości tzw. ukrainizm. Wśród
uczniów Tretiaka byli m.in. Tadeusz Lehr-Spławiński, Stanisław Pigoń, Roman Pollak.
Tretiak sam był również literatem. Ogłosił m.in. poemat liryczny Z pogańskich światów
(1870), poemat historyczny Królewska para (1871), powieść Pamiętniki Daniela (1873).
Niektóre prace naukowe: Słowo o Chopinie (1877), O bajronizmie w poezyi polskiej (1879),
O dramacie staroindyjskim (1879), Kalewala, epopeja fińska (1882), Tragiczność w życiu
Zygmunta Krasińskiego (1884), Poezja pomickiewiczowska (1885), Idea Wallenroda (1887),
Stosunki i pieśni miłosne Mickiewicza w Odessie (1887), Szkice literackie (1896-1901,
2 tomy), Kto jest Mickiewicz (1898), Młodość Mickiewicza 1798-1824 (1898, 2 tomy),
Obrazy nieba i ziemi w "Panu Tadeuszu" (1898), Mickiewicz i Puszkin (1906), Piotr Skarga
w dziejach i literaturze Unii Brzeskiej (1912), Bohdan Zaleski do upadku powstania
listopadowego. Życie i poezja. Karta z dziejów romantyzmu polskiego (1911)
Bohdan Zaleski na tułactwie. Życie i poezja. Karta z dziejów Emigracji Polskiej (1913-1914,
2 tomy), Adam Mickiewicz w świetle nowych źródeł 1815-1821 (1917).
12
Z dzieła Józefa Tretiaka „Historia wojny chocimskiej”
I. Klęska pod Cecorą
Ruszył tedy hetman do Wołoch, w pierwszych dniach września przekroczył Dniestr powyżej Soroki i bardzo prędko przekonał się, jak nieostrożną była jego wiara w pomoc mołdawską. Mołdawianie,
dowiedziawszy się, że hetman polski z nielicznem nadciąga wojskiem, zlękli się wojny z Turcją
i tłumnie zaczęli opuszczać swego hospodara, a i sam Gratiani, który na pierwszą wieść o wkroczeniu Polaków do Mołdawii sprawił rzeź Turkom, po niego wysłanym, i otwarcie podniósł znamię buntu,
teraz, widząc, że go poddani opuszczają, a słysząc o szczupłości sił polskich, chciał już tylko ratować
swoją głowę i uciekać do Polski i ledwie go Żółkiewski już uciekającego zdołał nakłonić do powrotu
i zwabić do swego obozu. Przybył Gratiani i zamiast 25.000 przyprowadził ledwie kilkuset wiernych sobie Mołdawjan. Stanęło wojsko polskie na polach cecorskich, na dawnem obozowisku Jana
Zamojskiego, niedaleko Jass, na lewym brzegu Prutu i tu oczekiwało na nadejście nieprzyjaciela,
o którego siłach nie miano jeszcze w polskim obozie dokładnego wyobrażenia i poczytywano je za znacznie mniejsze, niż były w istocie. Dnia 18-go września ze wschodem słońca ukazali się wreszcie
Turcy i Tatarzy na wzgórzach, obrzeżających równinę cecorską i tegoż dnia wszczęła się już bitwa,
której rezultat nie był dla Polaków niepomyślnym i nie odebrał im ufności w zwycięstwo, pomimo iż się przekonali, że mają do czynienia z nieprzyjacielem przynajmniej trzykroć od nich liczniejszym.
Dopiero bitwa następnego dnia, z powodu złego wykonywania obrotów wojennych,
przyniosła klęskę Polakom, osłabiła nadzieję zwycięstwa i skłoniła hetmana do próbowania układów
z naczelnym wodzem sił tureckich, Skinderbaszą. Jeśli dla wojska polskiego, liczącego już ledwie 8000, a rzuconego w obcym kraju na pustej równinie, bez nadziei posiłków, układy mogły być deską
ocalenia, Gratianiemu nie wróżyły one nic lepszego od najgorszej klęski: wiedział on dobrze, że Turcy
domagać się będą jego wydania i uczuwał dreszcz przerażenia na myśl, że może się stać ofiarą układów. On też to bez wątpienia, którego pomoc zwabiła wojsko polskie do Mołdawji, był zarodem
tego fermentu, jaki się zaczął w tem wojsku objawiać zaraz po niepomyślnej bitwie 19 września
i który w końcu sprowadził ostateczną jego zagładę. Chcąc sam uciekać, starał się namówić innych
do ucieczki i na nieszczęście udało mu się to w takim stopniu, że noc z 20 na 21 września przedstawiała obraz niesłychanego popłochu, zamieszania i rozluźnienia wszelkich węzłów karności
w obozie polskim. Gdyby Turcy skorzystali byli z tej chwili, przyspieszyliby o parę tygodni tragiczną
katastrofę wyprawy Żółkiewskiego. Jednakże ucieczka Gratianiego, - który, mówiąc nawiasem, uciekał od śmierci z okrutnych rąk
tureckich, ale znalazł ją w ucieczce, zabity przez własnych towarzyszy, Mołdawian, znęconych jego
skarbami - ucieczka Gratianiego choć osłabiała siły polskie, pociągając za sobą około tysiąca żołnierza polskiego, choć dodawała ducha wrogom, pod pewnym jednak względem ułatwiała
Żółkiewskiemu rozpoczęcie układów pokojowych. Znając szlachetny charakter hetmana polskiego,
można być pewnym, że nie zgodziłby się on na wydanie Turkom hospodara, a tego bez wątpienia oni
by się przede wszystkiem domagali. Teraz więc, gdy Gratiani uciekł, warunek ten nie mógł już stanowić przeszkody w układach. Atoli i pomimo tego ułatwienia trudno już było wówczas zawrzeć
układ z Turkami, którzy taką przewagę swoj czuli nad wojskiem polskiem. Podług historyka
tureckiego Naimy głównym przeciwnikiem układów był ognisty Kantemir murza, dowódca nogajskich Tatarów, którego wraz z innym baszą miał żądać Żółkiewski za zakładnika; inni zaś do-
wódcy turecko-tatarskiego wojska okazywali się jakoby skłonnymi do zawarcia ugody.
Jakkolwiekbądź, gdyby nawet układ jakiś, wówczas zawarty, mógł ocalić garstkę wojska polskiego, nie zdołałby on zapobiec dalszej wojnie, Rzeczpospolita bowiem nie mogłaby się była w żadnym razie
zgodzić na warunki, które by jej podyktował zwycięski Osman, a które bez wątpienia nie byłyby
łatwiejszemi do przyjęcia od tych, jakie przed rozpoczęciem wojny stawiano Otwinowskiemu w
Konstantynopolu. Być też może, że Żółkiewski nie liczył na powodzenie układów, chciał tylko zyskać kilka dni
czasu dla przygotowania się do obronnego odwrotu. W istocie pomimo wielkiego upadku ducha
i wielkiego niedostatku, jaki panował wówczas w wojsku polskiem, przygotowano się znakomicie. Wojsko zamknęło się w ruchomy tabor obronny, który 20 września ruszył się do odwrotu. Był to
rozpaczliwy odwrót. Wewnątrz taboru uczucie słabości sił własnych, niedostatek amunicji i żywności,
dokoła wróg potężny, który ze wszystkich stron oskrzydlając tabor, posuwał się za nim i czyhał
13
na sposobność, aby natrzeć i rozgromić cofających się; przed taborem droga daleka do granic polskich
przez puste równiny, moczary i rzeki. A jednak, pomimo tak rozpaczliwego położenia, odwrót przez
całe sześć dni wytężonego pochodu, przerywanego krótkiemi tylko odpoczynkami, odbywał się w takim porządku, tabor wyglądał tak groźnie, że nieprzyjaciel, chociaż go ciągle oskrzydlał, z rzadka
ośmielał się nacierać, a każde natarcie, jak o mur, rozbijało się o tabor. Gdyby jeszcze kilka godzin
pochodu w takim porządku, odwrót ten zajaśniałby w rzędzie najświetniejszych czynów wojennych. Na nieszczęście stało się inaczej. Na dwie mile przed Mohylowem, gdzie czekała strudzonych
wojowników ziemia ojczysta i większa łatwość obrony, w nocy z 6-go na 7-my października
powtórzyła się scena popłochu i ucieczki z 20 września. Zarzewie zdrady i popłochu, rzucone przez
Gratianiego, tylko przygaszone było, ale nie wygasło. Na wielu pachołkach ciążyły zarzuty, iż się owej pierwszej fatalnej nocy, korzystając z zamieszania i popłochu, dopuszczali rabunku
w opuszczonych przez Gratianiego i innych zbiegów namiotach, a nawet w namiotach rycerstwa,
które straż obozową trzymało. Nie ukarano ich, bo pora nie była po temu, ale niektórzy z rotmistrzów byli tak nieostrożni, iż się odgrażali: niechno Dniestr przejdzie wojsko, winowajcy będą ukarani. Było
więc wielu takich z czeladzi, którzy się bali przejścia za Dniestr w porządku, i ci za nadejściem nocy
dali hasło do popłochu i ucieczki, która wnet sprowadziła napad Tatarów i Turków na tabor. Wybiła
godzina ostatecznej zagłady dla wojska polskiego.
Wśród nocy, wrzasku, popłochu, zamieszania i ucieczki głos wodzów, Żółkiewskiego
i Koniecpolskiego, stracił siłę rozkazującą; garstka się tylko prawdziwie mężnych około nich
skupiła, aby zginąć z honorem, gdy inni ginęli w ucieczce i popłochu. Mała tylko część wojska, niewiele więcej nad tysiąc ludzi, uszła śmierci lub niewoli, w tej liczbie był i dowódca artylerii, Teofil
Szemberg, dziejopis smutnej wyprawy. Stary hetman, chociaż w ostatniej chwili pogromu jeden był
już tylko sposób ocalenia - ucieczka, wolał zginąć, niż wracać bez wojska, i legł w walce, oddając strudzoną głowę wrogom, których ta zdobycz wielkim triumfem napełniła. Z wyższych oficerów
zginął waleczny Denhof, dowódca zaciężnych rajtarów. Hetman polny, Koniecpolski i dwaj młodzi
Żółkiewscy, syn i synowiec hetmana wielkiego, ranni dostali się w niewolę, a wraz z nimi wiele
innych znacznych osób: książę Samuel Korecki, co brał udział w pierwszej ucieczce, Bałaban, Struś, Farensbach, Kazanowski, Mikołaj Potocki.
Podobnej klęski wojennej od niepamiętnych czasów nie doznała Rzeczpospolita. Całe
wojsko, nieliczne wprawdzie, ale stanowiące jedyną w owym czasie obronę - zniesione, hetman wielki i kanclerz koronny zabity, hetman polny w niewolę wzięty, granice Rzeczypospolitej na oścież
otwarte Tatarom, którzy też nie omieszkali skorzystać z tej sposobności i rozpuścili zagony swoje,
zapędzając się aż do Jarosławia, Wiśniowca, Dubna, Ostroga i Zasławia, obracając w popiół sioła i dwory możne i unosząc z sobą wielki plon ludzi, bydła i rozmaitej zdobyczy. Jedyną siłę zbrojną, jaką
można było przeciwstawić rozzuchwalonej powodzeniem dziczy tatarskiej, stanowiło kilka rot wojska,
rozstawionych w Gródku, Lwowie i Starem Siole, a nad któremi komendę miał pan krajczy koronny,
Stanisław Lubomirski, przebywający podówczas we Lwowie. Nic też dziwnego, że garstka ta niezdolną była nawet okolic Lwowa ochronić od spustoszenia.
___________________________
Lubomirski miał z sobą we Lwowie dwie roty; trzy stały w Gródku, jedna w Starem Siole. Pod Lwowem ukazały się ognie tatarskie już 15 października. O godzinie 6 dnia tego uderzono we
Lwowie na trwogę; jednocześnie z okolicy lud zaczął się sypać do miasta, szukając w murach obrony.
Ojcowie Karmelici bosi, wziąwszy Najśw. Sakrament, w procesji udali się do miasta; to samo
uczyniły panny zakonne od Wszystkich Świętych; szły parami, przed niemi kapłan z Najśw. Sakramentem. Miasto, jak nieraz potem, tak i teraz dzielnie zabrało się do obrony. Mieszczanie,
szlachta, chłopi i zakonnicy, jednem słowem wszystkie stany stanęły na wałach do obrony. P. krajczy
z wojewodą ruskim bronili nowej baszty od Bernardynów, szlachta krakowskiej, mieszczanie innej; Dominikanie z chłopstwem bronili miasta od strony Marii Magdaleny. Bernardyni szańce porobili
i sami z muszkietami straż odbywali. Tatarzy stali pod Lwowem do 18-go. Tego dnia przybyły 3 roty
z Gródka i p. krajczy posłał je na pomoc owej rocie, którą oblegali Tatarzy w Starem Siole. Udało się wtedy naszym napaść na śpiących Tatarów, pomimo jednak szczęśliwie rozpoczętej walki cofnąć się
musieli z powodu nadejścia świeżych sił z kosza tatarskiego. 21 października Tatarzy znowu
pod Lwów podstąpili i zdołali zachwycić wielu ludzi, którzy licząc na odejście Tatarów, powrócili
byli z miasta, a także z błot i lasów do swych chałup i na pogorzeliska. (Diarjusz wtargnienia tatarskiego po wołoskiej potrzebie etc. Dziennik liter. 1869, str. 256. Porównaj z Zimorowicza
Historją miasta Lwowa. Lwów 1835, str. 300).
14
II. Źródła obrony Wrażenie wywołane klęską. — Sejm 1620. — Zamach Piekarskiego. — Pobory wojenne i inne uchwały
sejmowe. — Pomoc kozacka. — Religijne stanowisko Kozaków. — Wpływ patrjarchy Teofana na stosunki
religijne na Rusi. — Zachowanie się dworu względem patrjarchy. — Sprawa religji greckiej na sejmie. —
Starania o obcą pomoc: poselstwa do papieża, cesarza, króla angielskiego i innych dworów.
Wieść o klęsce cecorskiej przerażeniem napełniła kraj cały. Wiedziano, że wojsko Skinderbaszy
to tylko jakoby przednia straż olbrzymiej armii, z którą miał sam cesarz turecki wyruszyć w roku następnym. Czegóż się spodziewać od starcia z całą potęgą turecką, skoro drobna tylko część tej
potęgi tak straszny cios zadała. Wojna, której się tak lękano i której przez tyle dziesiątków lat tak
starannie unikano, stawała przed Rzecząpospolitą w całej grozie, nieodwołalna i nieunikniona.
Gdybyż przynajmniej można było wszystkie siły wytężyć w jedną stronę; ale nie, niebezpieczeństwo groziło i od strony Moskwy, niezadowolonej z traktatu dywilińskiego i czyhającej na sposobność
pomszczenia strat i klęsk swoich, i od Szwecji, z którą rozejm, zawarty przed dwoma laty, w tym
właśnie czasie upływał, i od Węgier, skąd dochodziły wieści o wrogich względem Polski zamiarach Betlema. Szukano winowajców nieszczęścia, znajdując w term pewną ulgę: atoli tragiczna, bohaterska
śmierć hetmana zamykała usta najbardziej niechętnym dla niego i nie pozwalała zwalać nań winy;
szemrano więc tylko na politykę królewską, upatrując główną przyczynę wojny z Turcją w posłanych na pomoc Ferdynandowi Lisowczykach. Po kościołach rozlegały się modły publiczne, nakazane przez
biskupów ku odwróceniu grożących nieszczęść. Jednocześnie obawa wielkich katastrof zwracała
umysły zabobonne ku śledzeniu nadzwyczajnych zjawisk przyrody i upatrywaniu w nich złej wróżby.
Jednem z takich zjawisk było trzęsienie ziemi, które pod koniec roku dało się uczuć na Rusi i zdawało się być najwyraźniejszą zapowiedzią nieuchronnych a bliskich klęsk i przewrotów.
Wśród takich smutnych widoków, szemrań, obaw i przeczuć zebrał się w Warszawie
w pierwszych dniach listopada zwyczajny sejm walny, przyśpieszony nieco z powodu grożącego niebezpieczeństwa wojny, a scena, jaka się w pierwszych dniach obrad sejmowych odegrała w tem
mieście, rzuciła jeszcze bardziej ponure światło na tę groźną chwilę dziejową. Dnia 15-go listopada,
w niedzielę, król, jak zwykle, w orszaku dygnitarzy duchownych i świeckich udał się na mszę
do kościoła św. Jana Chrzciciela. Kościół roił się ludźmi, pomiędzy którymi, przyczajony za drzwiami z czekanem w ręku, stał nieszczęsny obłąkaniec Piekarski. W chwili, gdy król wchodził do kościoła,
mając po jednej stronie arcybiskupa lwowskiego Próchnickiego, po drugiej biskupa przemyskiego
Wężyka, a idący za nim królewicz zatrzymał się we drzwiach, aby odczytać przybite na odrzwiach tezy, Piekarski, który od 10 lat, tj. od zabójstwa Henryka IV miał się nosić z królobójczym zamiarem,
pchnął przed siebie połowę drzwi, za którą stał ukryty, i uderzył króla czekanem po głowie. Czekan,
pośliznąwszy się po lisim kołpaku, z lekka tylko zranił głowę i prawą stronę twarzy królewskiej, król jednak pod tym ciosem zachwiał się i padł na ziemię. Zamach wywołał straszliwe zamieszanie
w kościele. Podczas gdy niektórzy bliżsi dobyli szabel, aby rozsiekać królobójcę, czemu ledwie
zapobieżono, dalszych, którzy nie widzieli, co się stało, a słyszeli tylko wrzawę i błysk szabel,
ogarnęło niesłychane przerażenie. Ci, co byli tchórzliwszego usposobienia, zaczęli uciekać z kościoła tak, że »aż ich rysie i sobole spadały«, a uciekając do zamku ze swoją służbą »bardzo lud szkodzili,
ałabartami pchając i miejsce sobie czyniąc«. I wśród całej ludności warszawskiej rozszedł się
ogromny popłoch. Pewien ksiądz, Włoch rodem, wypadłszy na ganek kościelny, przerażony zamachem na króla, miał zawołać donośnym głosem po włosku: traditore! traditore!, a lud stojący
przed kościołem, mając głowę nabitą wieściami o klęsce cecorskiej, a nieświadomy wrzawy
i zamieszania w kościele, chwycił te słowa księdza prędko wymówione, jako okrzyk zwiastujący napad Tatarów na Warszawę. Przez parę godzin panowała w całej Warszawie ogromna trwoga: furtki
wszystkie pozamykano, cechom nakazano gromadzić się w chorągwie do obrony i dopiero wtedy
ochłonęli Warszawianie z przestrachu, gdy po ulicach i placach otrąbiono, że żadne
niebezpieczeństwo nie grozi miastu. Ponieważ niebezpieczeństwo zmuszało do spiesznego przygotowania obrony, odłożono więc
na bok inne sprawy, które miały wejść na tok obrad sejmowych i zajęto się niemal wyłącznie obroną.
Najważniejszą rzeczą było uchwalenie podatków na wojnę. W Rzeczypospolitej stałych podatków nie było, toteż skarb jej zwykle bywał pusty. Tylko dochody z kwarty wpływały co roku stale na zamek
rawski i były przeznaczone na obronę granic podolskich, ale te wynosiły wszystkiego około 100.000
złp., tj. sumę, za którą można było utrzymać nie więcej jak parę tysięcy żołnierza. Inne dochody stałe
z dóbr królewskich, jako też z ceł i myt, szły do skarbu nadwornego, który ledwie wystarczał na zaspokojenie potrzeb dworu królewskiego. Dopiero wtedy, gdy wojna była w zanadrzu, albo gdy
15
skonfederowane wojsko domagało się zaległego żołdu i samo sobie wybierało kontrybucje,
odwoływał się król do sejmu, żądając uchwalenia podatków, zastosowanych do potrzeby. Ten brak
skarbu stałego w najwyższym stopniu krępował działalność rządu, nie pozwalał ani na wczesne przygotowanie obrony, ani na zapobieżenie zniszczeniu, jakie konfederacje wojskowe zrządzały, a już
najbardziej utrudniał wszelką wojnę zaczepną, której szlachta nigdy nie pragnęła.
Ponieważ podatki stosowano do chwilowej potrzeby, panowała tedy pod względem miary podatkowej wielka rozmaitość. Były lata, w których nie płacono podatków wcale, były inne,
w których płacono jeden, tak zwany pobór łanowy, to jest po złotemu z łanu, były takie, w których
płacono po trzy i po sześć złotych, jak np. w latach 1613 i 1614, kiedy szlachta pragnęła się co rychlej
uwolnić od wewnętrznego nieprzyjaciela, jakim były konfederacje wojskowe, domagające się zaległego żołdu. A nie tylko rok do roku nie był podobnym pod względem stopy podatkowej:
w jednym i tym samym roku nie wszystkie województwa jednakie ponosiły ciężary i podczas
gdy jedne ofiarnością swoją prześcigały ogół, posłowie innych, zasłaniając się instrukcjami sejmików, nie chcieli przyzwolić na ciężary, na które się większość godziła.
Wszelako ciężary te padały na szlachtę i duchowieństwo tylko pośrednio. Szlachta, której
swobód ekonomicznych używało i duchowieństwo, nie płaciła wcale podatku z dworskich łanów,
a i pod względem pośrednich opłat miała rozmaite ulgi i przywileje. Podatki ciążyły na stanie kmiecym i mieszczańskim, a po części na szlachcie zagrodowej, która zwykle płaciła ze swej roli
połowę tego co kmiecie. Ta wolność podatkowa szlachty znajdowała jakoby uzasadnienie w tem, że
ten tylko stan obowiązany był bronić ojczyzny własnym kosztem, stając w pospolitem ruszeniu. Ale pospolite ruszenie było już od dawna machiną zardzewiałą i niedołężną, kosztowną, a mało
pożytku przynoszącą, o czem już współcześni dobrze wiedzieli, dlatego też machina ta coraz rzadziej
bywała wysuwaną i w ruch wprawianą. A przecież szlachta wciąż ani grosza nie płaciła ze swojej roli na wojnę. Jeżeli pomimo to niechętnie zwykle pozwalała na podatki wojenne, których ciężar przede
wszystkiem przygniatał chłopów, to czyniła to widocznie z obawy, że chłop, przeciążony podatkami,
nie będzie się mógł uiszczać z rozmaitych danin, jakie od niego pobierała.
Groza niebezpieczeństwa nakłoniła szlachtę do uchwalenia podatków wojennych w rozmiarach dotąd niebywałych: uchwalono ośm poborów rolnych, tj. ośm złotych podatku od łanu
kmiecego i mieszczańskiego, a cztery od łanu szlachty zagrodowej; dalej ośm szosów, czyli zwykłych
poborów z domów miejskich, i podwójną opłatę od wyrobu i szynkowania napojów, zwaną czopowem, opłatę, która była ważnem źródłem dochodu. Tym razem między województwami
panowała pod względem miary podatkowej większa, niż kiedykolwiek, jednomyślność. Kilka tylko
województw, między temi krakowskie i poznańskie, okazało się mniej chętnemi do wspólnego niesienia ciężarów, ponieważ przyzwoliły na jedno tylko czopowe. Posłowie pruskich województw
wcale na sejm nie przybyli, ponieważ województwa te z powodu panującej zarazy nie mogły odprawić
sejmiku przed zebraniem się sejmu. Dopiero po sejmie mieli się zebrać obywatele tych województw w
Chełmnie i tam uchwalić podatki wojenne. Mniej więcej stosownie do podwyższenia podatku rolnego podwyższono i podatki, nakładane
na przemysł wiejski i miejski, a także pogłówne na obcych kupców i Żydów. W ogóle przy tem
opodatkowaniu nie zapomniano o żadnem zajęciu, dochód niosącem, o żadnej warstwie społecznej, nawet najuboższej. Dość powiedzieć, że nawet dudarze i skomoroszy, tj. wędrowni grajkowie,
kuglarze niedźwiednicy, winni byli zapłacić podatek, i to dość znaczny, bo 4 zł. wynoszący od osoby;
nawet najubożsi z wieśniaków, komornicy, nie mający ani roli ani bydła, powołani byli do złożenia
ośmiogroszowego podatku na utrzymanie wojska, co miało odeprzeć najpotężniejszą armię w Europie. Wreszcie dodać należy, że starostowie i dzierżawcy dóbr królewskich zobowiązali się zapłacić
podwójną kwartę, czyli duple, duchowieństwo zaś, zgromadzone na synodzie w Piotrkowie,
dobrowolne złożyło dary. Na tym synodzie biskup krakowski, Szyszkowski, z prawdziwie patrjotycznym wystąpił wnioskiem, aby każdy z duchownych magnatów złożył na ołtarzu ojczyzny
w tej nagłej potrzebie połowę swego dochodu rocznego. Ale inni biskupi oświadczyli, iż obawiają się,
żeby tak wyraźnie oznaczona miara ofiary nie stała się szkodliwym na przyszłość dla wolności duchowieństwa przykładem, i zgodzono się na zdanie Pawła Wołuckiego, biskupa władysławskiego,
ażeby dobrowolnym darom żadnej nie oznaczać miary. Biskup ten dał dowód, że nie chodziło mu o
usunięcie się od ofiary, wystawił bowiem własnym kosztem stukonną chorągiew husarską, którą brat
jego Filip, kasztelan rawski, dowodził, ale nie mamy śladów, żeby inni biskupi poszli za jego przykładem.
16
Wiktor Czermak (1863 – 1913) – historyk Polski XVII wieku, edytor
Historyk polski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ur. 10 sierpnia 1863 r. w Janowie
koło Lwowa, zm. 14 marca 1913 r. w Krakowie.
Uczęszczał do szkoły powszechnej w Drohobyczu i gimnazjum we Lwowie; w latach 1882-
1887 studiował historię na Uniwersytecie Lwowskim, m.in. pod kierunkiem Ksawerego
Liske. Na podstawie pracy Sprawa Lubomirskiego w roku 1664 obronił na Uniwersytecie
Lwowskim doktorat (1887). W latach 1889-1891 prowadził badania naukowe w archiwach
w Berlinie, Rzymie i Wenecji. Od 1891 r. był związany z UJ. Początkowo kierował
Biblioteką Seminarium Historycznego (1891-1897), w 1895 r. obronił pracę habilitacyjną
Plany wojny tureckiej Władysława IV i został docentem w Katedrze Historii Powszechnej;
od 1899 r. był profesorem nadzwyczajnym i kierownikiem Katedry Historii Austrii
(do 1904), następnie kierownikiem Katedry Historii Polski (1904-1910), profesorem
zwyczajnym (1906).
Zajmował się historią nowożytną powszechną, historią polityczną Polski XVII wieku,
edytorstwem. W ośrodku krakowskim zainicjował regularne badania nad stosunkami polsko-
szwedzkimi w XVII i XVIII wieku. Dokonał krytycznej analizy korespondencji króla Jana III
Sobieskiego do Marii Kazimiery oraz korespondencji Marii Leszczyńskiej. Zajmował się
sprawą równouprawnienia schizmatyków na Litwie w XV i XVI wieku. Opracował historię
Polski do X wieku dla wydawnictwa Dzieje powszechne ilustrowane (1905), interesował się
dziejami UJ. Przygotował wydania wielu dzieł historycznych, m.in. Polonia... Marcina
Kromera (1901).
Najważniejsze z ogłoszonych publikacji: Przeprawa Czarnieckiego na wyspę Alsen (1884),
Szczęśliwy rok. Dzieje wojny moskiewsko-polskiej w roku 1660 (1886-1889), Polska, Francja
i Szwecja XVII i XVIII wieku (1887), Francja i Polska w XVII i XVIII wieku (1889), Próba
wyprawy za Jana Kazimierza (1891), Ostatnie lata Jana Kazimierza (1892), Z czasów Jana
Kazimierza (1893), Uniwersytet Jagielloński w czterech ostatnich wiekach (1900), Studia
historyczne (1901).
Batory, Władysław IV, Sobieski
wobec wojny w Turkami
Z dzieła prof. W. Czermaka pt. „Plany wojny tureckiej Władysława IV”
Najlepsi pośród naszych królów elekcyjnych, Stefan Batory, Władysław IV i Jan Sobieski, tak
różniący się między sobą wzajem co do pochodzenia, rodzaju zdolności i usposobień, mieli przecież jedną wielką wspólność w przewodniej myśli i w zasadniczych celach życia. Przedmiotem tej myśli -
walka z półksiężycem ottomańskim, celem - zgnębienie go ku chwale i dobru Rzeczypospolitych:
polskiej i chrześcijańskiej. Wszyscy trzej sięgający pragnieniami i zamiarami poza granice Polski, wszyscy trzej żywiący
w głębi duszy rozległe plany wojenne - choć w różnych czasach i w różnych warunkach powołani
do królowania - wszyscy trzej zdają się ci monarchowie jednomyślnie upatrywać w wymarzonym
tryumfie nad potęgą ottomańską najbardziej pożądany kres swoich dążeń i to uwieńczenie publicznej działalności, o którem rozumieli, że zdolne było i mocne wynagrodzić trudy całego życia.
Że zamysł wojny z Turcyą zaczepnej i zaborczej, i to nie tylko polskiej, ale poniekąd
i współeuropejskiej, leżał na dnie planów politycznych Batorego, o tem wiemy od króla samego. Drogę do Stambułu wytknął on sobie na Moskwę i w ostatnich latach życia wyciągnął rękę po carską
koronę, aby na czele zdwojonych sił, z podniesioną powagą władzy dwóch mocarstw, łatwiej i liczniej
skupić około siebie panów postronnych do walnego na Wschód pochodu. Że Sobieski żył myślą
walki z pogaństwem i głównie dla niej, na to dowodów nie potrzeba; głośne, znane fakta mówią za siebie. Podobnie i dla Władysława IV nie było szerszego, trwalszego i dalej posuniętego celu nad
17
wielki plan federacyjnej wyprawy tureckiej, miała ona — w rozumieniu twórcy — opłacić się korzy-
ściami nie tylko domowej potędze Wazów i nie samym tylko interesom Rzeczypospolitej, ale i całej
chrześcijańskiej Europy. Spełnienia, wcielenia w czyn ulubionej myśli doczekał się między trzema owymi królami tylko
jeden, i to nie w takiej mierze jak pragnął.
Jednemu Sobieskiemu danem było mierzyć się na polach bitew z potęgą turecką, co więcej, stać się jej pogromcą, jej postrachem. Jeden Jan III dożył tego zbiegu zdarzeń, który na czas krótki
wyniósł go na czoło całego zastępu książąt, aby „ratował Wiedeń i chrześcijaństwo". On jeden
wreszcie zdołał dokonać czynu, który związał jego imię w oczach współczesnej i w pamięci potomnej
Europy z jednym z największych tryumfów krzyża nad półksiężycem. Więc choć nie mógł o sobie powiedzieć, żeby stanął kiedykolwiek u szczytu swych pragnień — bo potęgi tureckiej nie złamał,
przeciwnie, po Wiedniu musiał nieraz jeszcze uginać się pod jej ciężarem, a Kamieńca nie odzyskał
— to przecież nie umierał z uczuciem, że wraz z nim gaśnie całkiem nieziszczony jeden z głównych celów jego życia.
Inaczej dwaj jego poprzednicy. Ani Batory ani Władysław IV nie zdołali urzeczywistnić
żywionych dozgonnie wielkich planów wojny tureckiej; żadnemu z nich odmienne zrządzenie losu
nie pozwoliło ani razu w ciągu całego królowania stanąć osobiście do próbnej choćby walki z tym „odwiecznym wrogiem chrześcijaństwa", którego pragnęli widzieć u stóp swoich bezsilnym
i zwyciężonym.
Przez czas rządów Stefana trwał pokój z Portą niczem niezmącony; panowanie Władysławowe zaczęło się wprawdzie wojną z Turcyą, ale sam król, bawiący pod Smoleńskiem, nie
wziął w niej czynnego udziału; a gdy pod koniec lata roku 1634 podążył do Lwowa, aby objąć
dowództwo nad wojskami i wyruszyć w pole przeciw nadciągającemu Murtezie paszy, zgłosili się Turcy z tak korzystnymi warunkami zgody, że wobec kończącego się rozejmu ze Szwecyą nie godziło
się ich odrzucać — i do ponownej rozprawy orężnej nie przyszło ani wtedy, ani później, po koniec
życia Władysława.
O Batorym wiemy, że sam starał się pilnie o utrzymanie przyjaznych stosunków z Portą, nie wyrzekając się w duchu zamysłów wojennych, owszem, wyglądając tylko chwili do ich spełnienia
sposobnej, i szukając środków odpowiednich. Śmierć porwała go wśród prac przygotowawczych,
pełnego wiary w realną przyszłość zamierzonych krzyżowych przedsięwzięć, niezłamanego, usuwającego wytrwale z drogi przeszkody, postępującego ciągle naprzód ku z dawna upatrzonemu
celowi, — podczas gdy najmniej szczęśliwy Władysław sam jeden doznał przed śmiercią tej goryczy,
że musiał patrzeć na klęskę, na rozbicie i upadek mozolnie przygotowywanego dzieła, oddalony w chwili zgonu od kresu swoich planów o wiele bardziej, aniżeli w dniu, kiedy na tron wstępował.
Wielkie myśli Batorego zamarły, ponieważ zabrakło ich twórcy; Władysław IV skończył może
przedwczesnym przyśpieszonym zgonem, ponieważ przed nim zamarły jego śmiałe myśli...
Książę Jeremi Wiśniowiecki
Z książki Wiktora Czermaka „Z czasów Jana Kazimierza”, Lwów 1893
„Kto prócz niego wielką myśl rozumie? i kto wykonać ją może? On jeden — nikt więcej! Do niego
idzie szlachta, do niego ściągają wojska, w jego ręku miecz Rzeczypospolitej!" H. Sienkiewicz
Wiśniowiecki był typem pana polskiego w najświetniejszem tego słowa znaczeniu, nie wolny
także od jego stron ujemnych. Przed rokiem 1648 uchodził za jednego z najbogatszych ludzi w Rzplitej. Przyszedł do olbrzymiego mienia dzięki rozumnej i starannej gospodarce w rozległych
dobrach na Ukrainie i Zadnieprzu. Tam bowiem, w dorzeczu Suły, aż do ujścia Supoja, od miasta
Czehryna po Konołop, rozciągały się jego posiadłości. Pan takiej fortuny, Wiśniowiecki uważał się
prawie za udzielnego księcia. Miał dwór wspanialszy nieledwie od królewskiego. Cudzoziemcy nie mogli się nadziwić wystawności i przepychowi przyjęć, jakie dawał u siebie. Carowie moskiewscy,
sułtani, chanowie krymscy wyprawiali doń umyślnych posłów. Miał całą armię na zawołanie: w razie
wojny mógł postawić kilkanaście tysięcy wojska i opatrywać je we wszystkie potrzeby... Nadciągnęła burza kozacka. Straszna zawierucha wojenna ogarnęła Rzplitą od końca do
końca. Zadnieprze stało się jednem z głównych ognisk buntu. Cała dziedzina Wiśniowieckiego
18
zapełniła się tłuszczą chłopów i Kozaków, spragnionych łupów i zemsty. Nieprzeliczony kordon
nieprzyjaciół odciął go naraz od całego prawie majątku. Owoc kilkunastoletniej wytrwałej,
niestrudzonej pracy poszedł na marne... I w takim czasie powszechnego i własnego zubożenia wypadło ratować ojczyznę. Wiśniowiecki nie wahał się ani chwili: mimo wszelkich przeciwieństw
wystąpił do walki. Oczywista, że mu potrzeba było do tego pieniędzy. Sięgnął naprzód do własnej
szkatuły, a że był szczodry i grosza na dobro publiczne nie szczędził, więc wkrótce ją do dna wyczerpał. Tymczasem potrzeby nie malały, lecz owszem, rosły z dnia na dzień. Wtedy przyszła
konieczność obejrzenia się za przyjaciółmi i poszukania u nich pomocy, i odtąd rozpoczyna się okres
najsmutniejszy i najbardziej ciężki w życiu wojewody ruskiego: okres walki ze stronnictwem w
narodzie przeciwnem jego planom wojennym, okres tytanicznych zapasów z rozzuchwalonym buntownikiem, okres ustawicznych kłopotów o środki do życia, o zapewnienie chleba powszedniego
dla siebie, rodziny i wojska; czas gorzkich trosk i niepokojów, próżnych wyczekiwań, nie-
przewidzianych zawodów, czas próby prawdziwej przyjaźni i doświadczeń niewdzięczności. Sejm elekcyjny, który obrał Jana Kazimierza królem, powierzył Wiśniowieckiemu
regimentarstwo. Mimo pokojowych oświadczeń Chmielnickiego, wziął się nowy wódz niezwłocznie
do przygotowań wojennych, sposobiąc się do zaciekłej walki, której koroną miała być obrona
Zbaraża... Mimo ugody zborowskiej i nastania chwilowego, bardzo niepewnego pokoju, nie poprawiły się
stosunki materialne Wiśniowieckiego. Formalnie wrócił on do posiadłości swych na Ukrainie; ale cóż
mu było z majątków, zniszczonych do gruntu, skoro ludzi do roboty brakło zupełnie? Czyż można było myśleć o jakiejkolwiek pracy gospodarskiej, kiedy nie miano wiary w utrzymanie i trwałość
pokoju? Ugodę zborowską uważano powszechnie za niewykonalną; widział to i rozumiał najlepiej
Wiśniowiecki. Ziemia paliła się pod nogami, trudno było liczyć na jej płodność...
Złożywszy w 1651 roku do wiecznego spoczynku skołataną publicznemi i domowemi
troskami głowę, Wiśniowiecki zostawił synowi w spuściźnie, przy znacznie uszczuplonym majątku,
wielkie imię, którego urok miał w kilkanaście lat później wynagrodzić sowicie księciu Michałowi brak
dostatków domowych, torując mu drogę do największego skarbu Rzplitej: klejnotu polskiej korony. KSIĄŻĘ JEREMI WIŚNIOWIECKI, magnat ukraiński, zasłynął za czasów Jana Kazimierza w walkach
kozackich. Był on przedstawicielem partii wojennej w narodzie, wrogiem bezwzględnym Kozaków, dążącym do
złamania ich buntów środkami najostrzejszemi, „ogniem i mieczem”. Imię jego budziło postrach na Ukrainie,
nienawidzono go i obawiano się jednocześnie. Klęski wojenne przyprawiły go o stratę olbrzymiej fortuny.
Naród, wynosząc jego syna Michała na tron polski, okazał w ten sposób wdzięczność i uznanie dla zasług, jakie
położył ojciec w czasie straszliwych klęsk, nie szczędząc dla ojczyzny w chwilach najgroźniejszych sił swych ani mienia.
Juliusz Kossak, Jarema Wiśniowiecki w czasie bitwy pod Beresteczkiem
19
Ludwik Kubala (1838 – 1918) – wybitny
historyk, patriota, nauczyciel z powołania, źródło wiedzy dla „Trylogii” Sienkiewicza
Polski historyk, ur. 9 września 1838 r. w Kamienicy koło Nowego Sącza, zm. 30 września
1918 r. we Lwowie. Do szkoły powszechnej uczęszczał w Starym Sączu, a w latach 1849-
1855 do gimnazjum w Nowym Sączu. Klasę VIII przerabiał w Gimnazjum św. Anny
w Krakowie. W 1857 r. zdał egzamin dojrzałości i zapisał się na Wydział Prawa
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Już jednak po roku nauki w Krakowie przeniósł się
na Uniwersytet w Wiedniu, gdzie rozpoczął studia na Wydziale Filozoficznym (1858-1861).
Brał udział w pracach organizacyjnych powstania styczniowego. Był szefem policji
powstaniowej w Krakowie, za co uwięziono go na dwa lata w więzieniu w Josephstadt
(15 grudnia 1863 - 18 listopada 1865). W 1869 r. z wielkimi trudnościami, mimo
posiadanego doktoratu, rozpoczął pracę jako suplent w III gimnazjum im. Franciszka
Józefa we Lwowie. Dopiero w 1872 r. zdał egzamin na nauczyciela, co opóźniło pisarstwo
historyczne rozpoczęte podczas uwięzienia. W latach 1880-1881 opublikował dwa tomy
Szkiców historycznych, które przyniosły mu sławę i popularność. Pod ich wpływem Henryk
Sienkiewicz odstąpił od pisania powieści o Władysławie Warneńczyku i stworzył
Trylogię. Bogata twórczość Ludwika Kubali liczy kilkaset pozycji.
Ludwik Kubala, którego całe życie pełne było żaru miłości i oddania dla Ojczyzny, nie
doczekał się, niestety, jej wyzwolenia z niewoli. Zmarł miesiąc przed jej zmartwychwstaniem,
30 września 1918 r. we Lwowie. Miasto uczciło jego pamięć, nadając ulicy w centrum
Lwowa imię cenionego historyka. Został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim.
Ważniejsze dzieła: „Szkice historyczne” (a w nich m.in. tomy: "Wojna moskiewska 1654-
1655", "Wojna szwedzka 1655-1656", "Wojna brandenburska i najazd Rakoczego 1656-1657"
oraz "Wojny duńskie i Pokój Oliwski 1657-1660"), „Stanisław Orzechowski, rzecz
historyczno-literacka”, „Jerzy Ossoliński”
Z dzieła Ludwika Kubali „Szkice historyczne”:
Oblężenie Zbaraża
Zgliszcza spalonych miast, które się poddać
nie chciały, i ciała wyrżniętych mieszkańców znaczyły drogę zbliżającej się ordy tatarskiej.
Zewsząd nowiny straszne przeciągały
przez obóz zbaraski, jak wicher nadchodzącej burzy przez mały lasek dębowy,
i przejmowały niepokojem garstkę Polaków.
Stary Firlej listem 6 lipca pożegnał króla w imieniu wojska i w imieniu swoich kolegów,
oświadczając, że czekają śmierci w okopach
pod Zbarażem i że nie pozwolą nieprzyjacielowi dalej iść, chyba po głowach
swoich.
Wielu żołnierzy, którzy pierwszy raz
do boju stawali, nie miało wyobrażenia o grożącem niebezpieczeństwie; drudzy, jak
Koniecpolski, Marek Sobieski i inne młode
lwy, wychowane w tradycyach Kircholmu i Chocima, czekały nań z upragnieniem. Stary
20
żołnierz czekał rozkazów — a jednak wszyscy mieli nadzieję prędkiej odsieczy ze strony króla,
a nawet nadesłania posiłków do obozu. Sami regimentarze, chociaż wiedzieli, że na posiłki już za
późno, choć się już byli zdeklarowali bronić z tern, co było pod ręką, wołali o pomoc przez zbawienie ojczyzny nawet wtedy jeszcze, kiedy już tłumami nieprzyjaciół otoczeni, szalonym nazwać takiego
byli mogli, kto by się do Zbaraża w kilka tysięcy ludzi zbliżyć odważył. Ale nadzieja jest większa, niż
świat, a gdzie chodzi o życie, chętnie się wierzy w niepodobieństwa. Wieczorem tegoż samego dnia, w którym Wiśniowiecki wjechał do obozu, wrócił podjazd,
złożony z 15 chorągwim z doniesieniem, że pod Czołbańskim kamieniem, pięć mil od obozu, spotkał
się z nieprzyjacielem i prowadzi go za sobą.
Rzucili się wszyscy bez wyjątku do rydlów i do motyk tak, że wkrótce okopy i kwatery każ-demu do obrony zlecone stanęły. Podzielono cały obszar na pięć części, a całe wojsko na pięć
dywizyi, pod dowództwem Firleja, Lanckorońskiego, Ostroroga, Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego.
Każdy z nich miał jedną część obozu do obrony oddaną. O świcie wyborowy komunik (jazda, konnica) tatarsko-kozacki w liczbie 30.000 ludzi,
zaszedłszy z tyłu od Wiśniowca, zagarnął 150 pachołków i 28 towarzyszy, wysłanych w nocy po siano
i na czaty. Wszystkich w pień wycięto, poczem komunik zbliżył się do obozu. Był to rekonesans
nieprzyjaciela, który miał rozpatrzyć położenie i, zwyczajem tatarskim, spróbować szczęścia. Wojsko polskie wyszło za okopy i stanęło w szyku bojowym. Właśnie w tym czasie zbliżał się
od starego Zbaraża (ćwierć mili od miasta i obozu) mały taborek wozów ks. Wiśniowieckiego,
mieszczący w sobie 200 piechoty i dwie lekkie chorągwie. Pospieszał, aby się co prędzej schronić do głównego obozu, kiedy go cały nawał tatarski uganiał. Wysłano mu na ratunek chorągwie
Koniecpolskiego i Wiśniowieckiego, które; świeżemi tłumami ordy oskoczone, wydobyć się z matni
nie mogły. Dopiero atak trzech husarskich chorągwi ulżył osaczonym, i taborek księcia wśród huku armat szczęśliwie w okopy zemknął.
Rozpierzchły komunik rozrzucił mnóstwo harcownika i z daleka opasywał obóz, podczas gdy
coraz nowe tłumv ordy nadchodziły.
Z zachodem słońca ujrzano w kilku miejscach na horyzoncie czarne chmury, które w kierunku Zbaraża sunęły. Wieczorny zmrok przypadł na nie i nie dozwolił ujrzeć, jak się
nieprzyjaciel obozem rozkładał.
Noc była ciepła i spokojna. Z miasta na wieże i dachy, na mury zamku i wały obozu, cisnęli się ludzie z niewysłowionem uczuciem ciekawości i niepokoju.
Po wszystkich stronach, jak daleko okiem zasięgnąć, paliło się ogni tysiące i tysiące, które
malejąc i niknąc, gubiły się w oddali. Zdawało się, że gwiazdy gromadami z nieba spadły i na ziemi płonęły. Głuchy szmer kilkuset tysięcy głosów dochodził z oddali.
W tym samym czasie na zamku zbaraskim Wiśniowiecki wyprawiał ucztę. Wszystkie okna
zajaśniały od świateł, zagrzmiały moździerze, trąby i kotły na wiwaty, a cały obóz i miasto
wychwalały rezolucyę wodza, który nie tylko sam serca nie tracił, ale i wojsku swemu otuchy dodać potrafił.
W rzęsiście oświetlonej sali marszałek księcia, stojąc przy drzwiach, czytał z regestru osoby,
które po starszeństwie zasiadały złotem tkane taburety. Przy odgłosie muzyki i brzęku srebrnych talerzy dobyli biesiadnicy sztućców zza pasa; łyżki srebrne rogowe i drewniane migały w powietrzu.
Po pierwszym i ostatnim toaście na cześć króla i spieszną a szczęśliwą odsiecz, wstał książę
i ze swobodną twarzą, na której by nikt troski nie dojrzał, odczytał, dawnym obyczajem hetmanów
polskich, punkta, którymi oficerowie nazajutrz żołnierzy swoich zagrzać byli obowiązani: — Jak ciężar na lancy, tak w boju dobra sprawa przeważa. Im większe niebezpieczeństwo, tem większa
sława i nagroda. Pogarda śmierci i nieugięty animusz wzbudza w nieprzyjacielu uszanowanie, i ten, co
nas dziś nienawidzi, jutro ugnie karku przed nami. Czyż tylko na koniach umieją być Polacy mężnymi? Czyż w nogach czworonożnego latawca odwagę swą oparli? Dodajmy do olbrzymich
tryumfów w polu bohaterską obronę okopów. Nie nowina to naszemu narodowi: świadkiem stolica
Moskwy, którąśmy przez dwa lata bronili. Cośmy zdziałali naówczas, aby zatrzymać cudze, to dla sławy narodu i zbawienia własnego nie powinno nam się trudnem wydawać. Zbliża się król, śpieszy
ojczyzna cała na ratunek, byleśmy małą chwilę wytrzymali. Inaczej, jakiemże czołem wyszlibyśmy
na spotkanie zbliżającego się z odsieczą Majestatu? Jakżebyśmy się z bracią naszą powitali?...
21
SZTURM I OBLĘŻENIE
Kozacy i orda rozłożyli się obozem w półkole. Hetman kozacki nie robił żadnych przygotowań
do oblężenia; czekał nadejścia taboru, spodziewając się jednym szturmem rozrzucić zamek, obóz i miasto na wszystkie strony świata, a Polaków samym widokiem potęgi swojej porazić.
I rzeczywiście, gdy z brzaskiem następnego dnia ujrzano z wałów takie mrowisko ludu i koni, że cała
okolica zdawała się poruszać; kiedy po południu przy odgłosie 30 armat Kozacy i wszystkie okiem nieprzejrzane ordy z przeraźliwym wrzaskiem do szturmu przystąpiły, strach wielki i niebywały na
oblężonych nastąpił, i dopiero procesye z Najśw. Sakramentem, około wałów chodząc,
przestraszonych otrzeźwiły. W milczeniu, z bijącem sercem, z wytężoną uwagą, czekali na
nieprzyjaciela, który, hucząc i wyjąc, jak fale wzburzonego morza, uderzał tu i owdzie w wały fałszywymi atakami, chcąc zrekognoskować teren (zbadać grunt), obejrzeć szańce, fosy i okopy,
i wymiarkować siłę odporną oblężonych. Chmielnicki w towarzystwie murzów tatarskich objeżdżał
obóz, wesoły był i obiecywał Tatarom, że jutro wieczorem w zamku nocować będą. W poniedziałek nadciągnął tabor kozacki i rozłożył się ćwierć mili od obozu polskiego
od Werniaków, za Legowiskiem, aż ku Dębinie, całą milę wzdłuż. W nocy usypano trzy szańce
i zatoczono w nie 40 armat, z których zaraz o świcie strzelać zaczęto.
We wtorek 13 lipca wieczorem przypuszczono szturm generalny, jeden z najgwałtowniejszych. Kozacy ruszyli z okropnym wrzaskiem z czterech stron na okopy. Sam
Chmielnicki na czele jednego pułku prowadził swoich żołnierzy, którzy, nie znając jeszcze
niebezpieczeństwa podobnego ataku, ani waleczności polskiej, lecieli naprzód na stracenie. Cisnął się pułk za pułkiem, orda, jak chmura wilków, biegała dokoła wałów.
Na prawem skrzydle obozu, gdzie były kwatery Wiśniowieckiego, odparto kilka szturmów tak
szczęśliwie, że Kozacy z niczem wrócić musieli; natomiast szturm, skierowany na lewe skrzydło, przeciw kwaterom Firleja, trudniej było odeprzeć.
Tutaj nieprzyjaciel pędził przed sobą mnóstwo jeńców, bez różnicy płci, z worami piasku;
w mgnieniu oka zasypał fosę, jednym atakiem dostał się na wały i zatknął swoje chorągwie.
Szczęściem, że już wtedy z prawej strony obozu Kozacy byli ustąpili, a Wiśniowiecki mógł przysłać pomoc, która nadbiegła jeszcze na czas, i nadludzkim wysiłkiem udało się wyprzeć z wałów
kozactwo. Wypadł za okopy Marek Sobieski z kilku chorągwiami jazdy zajeżdżał z boku
nieprzyjaciela. „Co jazda zajechała wszyscy w staw topili się, że mało wody znać było, a co nie potonęło, pchało się znów zaciekle na nasz okop, i lgnęli tam, jak muchy w mazi”.
Wreszcie Chmielnicki kazał zatrąbić na odwrót. Chorągwie polskie rzuciły się za uciekającymi,
a siekąc po drodze i goniąc aż do okopów kozackich, szaniec jeden wzięły i kilka chorągwi zdobyły.
W tym czasie szturm od strony stawu wschodniego groził oblężonym wielkiem niebezpieczeństwem. Stały tam nie dokończone jeszcze okopy, a obrońców prawie porachować było
można. Uderzył na nich pułkownik Burłaj na czele zadnieprzańskich Kozaków, obszedłszy znienacka
prawe skrzydło obozu. Piechota węgierska, której obronę tego miejsca zlecono, uciekać zaczęła, i nieprzyjaciel byłby stąd opanował całą kwaterę Firleja, gdyby nie nadbiegł Przyjemski. Dobytym
orężem przebił chorążego węgierskiego, porwał za sztandar, wstrzymał uciekających i rzucił się
z nimi na Burłaja. Nadbiegło wkrótce kilka rot piechoty cudzoziemskiej, i wszystkich Kozaków, którzy już do środka byli wtargnęli, do nogi wycięto.
Burłaj cofał się w porządku i w wielkich był opałach, bo musiał obchodzić całe skrzydło obozu,
aby się złączyć ze swoimi, którzy po skończonym szturmie do taboru wracali. Lada chwila groziło mu
odcięcie. Chmielnicki wysłał Mrozowickiego z jazdą kozacką, aby go stamtąd ratował. Ledwie się połączyli, zastąpiła im drogę dywizya Koniecpolskiego i odcięła obu od taboru.
Nad małą rzeczką, koło Łubianki, bronili się zaciekle. Mnóstwo ich wysieczono, resztę Tatarzy
obronili. Zginął Burłaj, stary żołnierz, pułkownik kozacki, sławny z wypraw swoich na Czarnem Morzu. Pod jego dowództwem Kozacy Synopę, emporium (rynek, targ; miejsce uprzywilejowane,
szczególnie miasto, gdzie przewożący towary musieli się jakiś czas zatrzymać, by wystawić swe
towary na sprzedaż) handlu azyatyckiego, dobyli i wiele przeważnych czynów za jego powodem dokonali. Godniejszy lepszego losu, gdyby nie był z ojczyzną wojował.
Był to gorący dzień, ale skończył się niemałą klęską Kozaków. Leżał trup na trupie w niektórych
miejscach na chłopa wysoko. W stawie zostało mnóstwo ciał ludzkich, że później dla tych trupów
i robactwa niepodobna było brać wody i głęboko studnie kopać musiano.
22
Firlej, Ostroróg i Wiśniowiecki bronili się potężnie. Ten ostatni, widząc zaraz z początku, że
się żołnierze trwożyć zaczynają, wydał rozkaz, aby się nikt, pod gardłem, na Tatarów strzelać nie
ważył. Dziwny ten rozkaz dodał niemało odwagi wojsku, rozeszła się bowiem wieść, że się regimentarze z chanem porozumieli. Wytrzymali Polacy 17 szalonych ataków, w czasie których z 40
dział ustawicznie do obozu strzelano.
Dzień ten przekonał wodzów, że w tak obszernym obozie bronić się dłużej niepodobna. Kopano zatem całą noc i z brzaskiem dnia ścieśniono obóz niemal o trzecią część tym sposobem, że część
wałów nie dokończonych na lewem skrzydle, na które nieprzyjaciel najbardziej nacierał, opuszczono,
a nowy okop bliżej linii wschodniego jeziora usypano. Wązkie przejście między wsią Łubianką
a wałami obozu, przerżnięte małym strumykiem, rozszerzyło się na odległość tego strumyka do jeziora.
Chmielnicki, widząc, że się szturm nie udał, pomimo iż krwi kozackiej nie żałował, postanowił
rozpocząć oblężenie. Przede wszystkiem zamknął obóz i miasto i zajął wszystkie przejścia, któremi Polacy uciekać, albo paszę dla koni w nocy sprowadzać mogli. Zajął więc drogę ku Załościcom i ku
Wiśniowcu, wieś Bażarzyńce, Załuże i Zbaraż stary. Kazał budować szesnaście wielkich machin, po
kozacku hulaj-horodyna lub hulaj-grody nazwane. Były to niby ruchome zamki drewniane, z grubych,
potężnych bierwion spojone, które na walcach i kołach naprzód pomykać się mogły. Pomiędzy nimi posuwano gotowe mosty do przebycia fosy, wielkie drabiny i inne narzędzia do szturmu. Ku okopom
polskim kazał kopać poprzeczne, wężem idące fosy. Fosy te przykrywał ziemią, skąd Kozacy
bezpiecznie strzelać i roboty podziemne prowadzić mogli. Z każdym dniem byli bliżej obozu, stawiając po drodze szańce, skąd armatami bronili dalszej roboty. Mnożyły się te kretowiska z każdym
dniem coraz bliżej i stanęły tak blisko reduty, że jeden z drugim rozmawiać mogli.
*****
W kilka dni potem, kiedy król stał pod Sokalem, przywiedziono lepsze języki, które zeznały, że chan jest, że Kozacy kopią się pod obóz i tak się zbliżyli do okopów, że można by kamieniem dorzucić.
I znowu na podstawie tych wiadomości król złożył tajną radę wojenną w sokalskim klasztorze
Bernardynów: czy między Sokalem i Lwowem pozostać i czekać na nadejście pospolitego ruszenia.
Po tej naradzie król, wbrew zdaniu wszystkich, postanowił iść na odsiecz, bo nie wierzył, iżby Chmielnicki miał przy sobie dużo Tatarów, skoro zagonów (podjazdów rabujących) nie widać.
Kanclerz obiecywał, że na samą wieść o przybyciu królewskiem strach przejmie buntowników,
a miasta ruskie wyślą posłańców z poddaniem. Z Litwy donoszono, jako rzecz pewną, że Radziwiłł z wojskiem litewskiem ku Kijowu pomyka i już bajdakami (łodziami) piechotę na Dnieprze spuścił.
Wiadomości przyniesione od jeńców były coraz pomyślniejsze i pomimo że niektórzy z nich zaręczali,
iż chan ze wszystkiemi ordami znajduje się przy Chmielnickim, nie wierzono im, bo wszyscy byli już
jak najmocniej przekonani, że Tatarzy wrócili, a Chmielnicki o miłosierdzie prosić będzie. Przywiedziono też Kozaka do obozu, który zeznał, że przy Chmielnickim niewiele wojska i że tam
wszyscy w trwodze, bo ich doszły wieści o Radziwille. Słuchano go z uwagą, bo każdy chętnie wierzy
w to, czego sobie życzy. Tak schodził dzień po dniu, wieści przychodziły coraz liczniejsze, a coraz bardziej sprzeczne,
a król i wojsko posuwało się, można powiedzieć, machinalnie naprzód, myśląc ciągle, czyby nie lepiej
nawrócić. Podziwiać trzeba energię, spryt i ostrożność Chmielnickiego, że mając pod Zbarażem tak ogromne wojsko i takie niesforne ordy sprzymierzeńców, tak się ścisnął, że żadnego zagonu nie
wypuścił i dopiero w ostatniej chwili pokazał się królowi z całą potęgą, niesłychaną i niebywałą
w tym kraju. Swe własne wojsko i ordy tatarskie trzymał pod Zbarażem, jakby w oblężeniu. Tatarom
żywności z własnego obozu dodawał, a oddziałom, którymi się sam otoczył, nie dozwalał żadnego stosunku z głównym obozem pod Zbarażem. Pomagały mu tu niemało zawziętość i nienawiść
chłopstwa na stan szlachecki, że nie tylko żadnej nie można było mieć wiadomości, ale i owszem
ciągła zdrada, której się ustrzec nie było można, otaczała wojsko królewskie. Chłopstwo, przywożąc żywność do obozu, wyszpiegowawszy, co było można, zaraz Kozakom znać dawało. Złapani
albo za szpiegów poznani, lubo im obiecywano przebaczenie i brano na męki, Polakom prawdy nie
powiedzieli. Dopiero pod Toporowem zjawił się w namiotach królewskich żebrak, bardziej do cienia niż
do człowieka podobny, i oddał listy od regimentarzy spod Zbaraża. Był to dzielny towarzysz
pancerny, Jan Skrzetuski, wysłany od Firleja do króla. Przeprawił się w nocy przez wielki staw,
całą noc w trzcinie leżał, w dzień w chróstach się czołgał, manowcami się przemykał i, w błocie się topiąc, nieprzyjacielskie omylił straże i przyniósł listy, a co król w piśmie wyczytał, to wszyscy z jego
23
oblicza wyrozumieli. Pisał Firlej, że już w mieście i zamku się bronią, mięso końskie jedzą, połowa
koni wyzdychała, prochu na 6 dni tylko zostaje, a wielu żołnierzy od samego niespania umiera; że
proszą o ratunek, bo dłużej nad 6 dni nie wytrzymają. Król posłańca udarował i pierwszy wakans (stopień w wojsku) obiecał. Kanclerz dał
pieniądze, konia, czapkę i szaty ze siebie; a towarzysz zapytany, czy zechce zanieść nazad królewskie
listy do Zbaraża, podjął się tego, ale co się z nim potem stało, nie wiadomo. Co skłoniło króla, że otrzymawszy niewątpliwe wiadomości spod Zbaraża, postanowił ruszyć na odsiecz z całym
taborem wozów, mając nie więcej jak 15.000 wojska?
Bytność Skrzetuskiego pod Toporowem z listami od regimentarzy nie podlega żadnej
wątpliwości; stwierdzają ją dowodnie oba urzędowe dyaryusze wyprawy zborowskiej. Listu, który regimentarze pisali, nie posiadamy w oryginale, ale rozum ludzki każe przypuścić, że donieśli
wszystko, co tylko wiedzieli, tak o ilości wojska Chmielnickiego, jak o bytności chana. Kto się
znajduje w takiem niebezpieczeństwie, nie zmniejsza, raczej powiększa siły nieprzyjaciela. Jeśli o to chodziło, aby król, mając za mało wojska, nie obawiał się z pomocą pospieszać, to regimentarze taką
nędzną i zdradziecką rachubą kierować się nie mogli. Nie mogli też wiedzieć, jakiem siłami król
rozporządza i czy nie ma dokładniejszych wiadomości o nieprzyjacielu, niż oni. Głoszono w obozie,
jakoby Skrzetuski powiedział, że tylko kilka tysięcy ordy znajduje się przy Kozakach, ale te głosy mogą tylko dowodzić, że nie chciano wojsku odbierać odwagi rozgłoszeniem listu od oblężonych.
Opis pospolitego ruszenia
pod Sokalem za Jana Kazimierza
W kilka dni po przybyciu króla do obozu zaczęły ściągać pojedyncze oddziały pospolitego
ruszenia. Dzień po dniu nadciągały strojno i huczno województwa, ziemie i powiaty, bogate półki wielkich panów, zaciężne chorągwie, z tłumami sług i taborami wozów.
Chmara przekupniów ciągnęła zewsząd do Sokala. Tłumy ludzi, niezliczony ogrom wozów i
koni zalegały doliny i wzgórza do koła. W okręgu kilkunastu mil pasły się konie stadami o kilkunastu
tysiącach sztuk: jak okiem dosiągł, wszystko było jednem pastwiskiem. Zdawało się, jak gdyby cały naród polski zabierał się do założenia nowej stolicy państwa.
Szopy dworskie, drewniane kancelarye ministrów, baraki kwarcianych, otoczone dokoła szańcami,
tworzyły środek tego płóciennego miasta; przyległe wzgórza, zastawione namiotami i szałasami pospolitego ruszenia, otoczone niezliczoną liczbą wozów, wydały się przedmieściami.
Złociste karoce przebiegały doliną, w namiotach ministrów załatwiano bez przerwy interesy
publiczne, mnóstwo interesowanych nadjeżdżało i wyjeżdżało z obozu; kurjery, pastuchy, straże i
podjazdy wbiegały i wybiegały za wały; masy przejezdnych widzów i gości, roje ludzi około bud, szałasów i straganów... wszędzie targ, ciżba, wrzawa, ruch, jakiego nigdy nie było w Warszawie.
Wieczorem kiedy ognie zapłonęły na wzgórzach, czeladź rozbiegła się z końmi na paszę,
słyszałeś zewsząd surmy i wiwaty po namiotach wielkich panów, którzy po zwyczaju młodszą bracie hojnie u siebie gościli. Rankami odbywały się przeglądy, które przepychem olśniewały
cudzoziemców, ożywiały wojsko i zdolne były obudzić zaufanie w niezwyciężone siły
Rzeczypospolitej. Występowały wtedy pułki, jeden za drugim. Szedł naprzód dwór królewski strojny i świetny
pod złotohaftowanemi chorągwiami, konno, piórno i bogato. Chorągwie pancerne lśniły się
od skrzydeł białych, rycerstwo w półkirysach złotem szmelcowanych — tygrysy i lamparty
na grzbiecie. Za nimi pachołcy w kapach półszkarłatnych, na których wisiał orzeł Królestwa haftem złocistym ozdobiony. Proporce husarskie różnobarwne w szachownicę z białym i błękitnym ogonem,
wesoło drgały w powietrzu. Na chorągwiach i dardach u hajduków, w rajtaryi i pieszych dworskich
lśnił się złocisty herb króla. Tuż za dworskiemi chorągwiami ujrzałeś czoło, rdzeń wojska polskiego, sławę i pychę
Rzeczypospolitej: husaryę w całej okazałości. Kipiały od strusich piór kity na głowach końskich, na
hełmach i skrzydłach rycerzy: pędziły roty szumno i rzeźko jak orszak aniołów w zbrojach srebrnych: szumiały i brzęczały skrzydła na żelaznych ramionach; lśniły od drogich kamieni końskie wywroty,
24
pancerze, pałasze, perskie i tureckie hafty na siedzeniach, rzucały się w podskokach konie arabskie,
sekle i dzianety jedne w czaprakach frandzlistych, w czołdzach kwiatu bogatego, inne w sakabantach
opinanych i drogo haftowanych, w dyftykach szkarłatnych. Każda chorągiew inaczej strojna i zbrojna; w kirysach szmelcowanych lub polerowanych, przy tarczach różnobarwnych, w kitach rarożych,
strusich i innych piórach zamorskich, w skórach lamparcich, w czubach niedźwiedzich, kilimach
pstrych i czerwonych. Pod hełmami posuwał się las kopii, strojnych w różnobarwne proporce, lśniących ostrymi
groty. Za husaryą pomykali petyhorcy, lżejsi i mniejszego proporca, z dzidą przy łopie czarnym,
lub z drzewcem równym kopii, w pancerzach z nitu, w kolczugach misternie wycinanych. Dalej szły
chorągwie z różną strzelbą: jedne pancerne, inne lekkim łukiem zbrojne, w misiurce i karwaszach; włoskie, multańskie, tatarskie, czemeryskie... wszystko zaciąg z różnych narodów, a wszystkie do czat
i podjazdów. Skrzydło każdej roty zawodził towarzysz weteran z chorągwią w ręku.
Za tymi chorągwiami ciągnęło pospolite ruszenie: województwa, ziemie i powiaty, słowem Rzeczpospolita we własnej osobie; strój barwny we wszystkie kolory tęczy, każden inaczej zbrojny,
inaczej strojny i na przeróżnych strojach…
Nikt nie może mieć wyobrażenia, jakie rasy, jakie krzyżowania maści i własności koni mogą
istnieć na świecie, kto nie widział pospolitego ruszenia. Siedzieli kawalerowie na skocznych koniach, wysmukłych sekielczykach, wspaniałych
dzianetach, chybkich arabczykach ostrouchach, na zdrowych polskich wałachach, na fryzach
hupklaporckich, na sprawnych i wytrzymałych podolskich, na trzęsących pomorczykach, na gibkich czerkiesach... Ten na hołupie podunajskim, ów na ukraińskim się uwijał. Tu jakiś biedny szlachcic
ciągnął na prześlagowatym, co woził botry i suckie ryby, drugi wlókł się na tłustoleniwym, jak gdyby
jagły lub zgniłki przywiózł ze sobą do obozu, ten wyrwał się z boku na żmudziastym litwinie, ten sunął na tumie mieszańcu. Była to wystawa koni całego świata.
Najwięcej jednak ujrzałeś koni podolskich. Wielkie stadniny, jakie tam Rzeczpospolita
posiadała, zaopatrywały nie tylko wojsko ale i kraj, gdzie jako sprawne i wytrzymałe najbardziej były
poszukiwane. Na obszernych polach zrodzony koń, co to, jak mawiano, „z kopyta wbliż zająca a na moc i wilka doszedł", mógł mieć dużo pięknych współzawodników, ale sprawniejszego
i wytrzymalszego nie było potrzeba. Widziałeś lepszych i piękniejszych od niego, np. węgra z sarnią
kostką, żelaznej maści, widziałeś z Nahaj bachmaty niepokaźne ale najlepsze do bitwy, sprawione po tatarsku, co 30 mil bez wytchnienia ulecieć mogły, widziałeś wielu pyszniących się na dobruckim
rumaku, na jakim według podania, Bolesław Chrobry wjechał do Kijowa — miałeś przed sobą
najpiękniejsze araby, czerkiesy to wszystko było drogie i wyszukane, podczas gdy podolczyk pełnił wszystkie usługi zupełnie dostatecznie, a na polskiej ziemi zrosły, do jej słońca i do ziemi jej
przywykły, łatwy do nabycia, nie wymagał zbytecznej opieki, a szlachcic, który często bardziej się bał
o konia niż o siebie, łatwiej się mógł pocieszyć po jego stracie.
Za pospolitem ruszeniem szła rajtarya z Ubaldem, przy strusich piórach w kapeluszach z wysokim grzebieniem. Konie w kapturach i derkach pstrych poważnie prowadzono. Nie lubiła
szlachta wojska cudzoziemskiego ani łanowej piechoty, jak to widać z współczesnego opisu: „Oficer
dmie się jak bąk, ogon roztoczon jak u pawia, łeb w pudle, nogi żurawie. Kapitanowie rapiry gołe w rękach prezentują przed królem; pludry na wszystkie strony połyskują. Siedzą na fryzach lub
pomorczykach kusych i bez uszów. Następnie infanterya — marsz! marsz! wołają oberszei, fort! fort!
— oficerowie. — Starszyzna na pomorskich koniach w górę się podnosi albo pieszo trzciną
na żołdakach porządku pilnuje. Idzie naprzód piechota królewska w czerwonych, królowej w żółtych koletach, płaszcze nowopstro obłoczyste. Za nimi polskie łanowe regimenty z węgierska przebrane.
Oficerowie z postawą górną przy długim ogonie. Dmie się każdy jak indyk, ogon rozpuszczon jak
u dropia, głowa ostrouszna, nogi bocianie, ale myśl chłopia. Tak rotmistrz jak pachołek fuczą i krzyczą, a jak do bitwy — to ze skruchą. Chorążowie chorągwie wielkie w krąg srebrne wywijają,
muszkiety połyskują, walą w bębny i szałamaje"…
Za łanową piechotą szły armaty, dalej prochy, granaty, ogniste kule w osobnych wozach, dalej wozy na rydle i motyki, a przy nich żołnierze z pikami. Występowały pułki, regimenty i
chorągwie jedne po drugich, a z powrotem do obozu spisywał je przy moście na Bugu, Zygmunt
Przyjemski generał artyleryi i pisarz wojskowy, odbierając od każdego rotmistrza raport na piśmie,
który królowi oddawał. Cała ta masa pyszna i strojna była nadzwyczaj pobożnie usposobiona.
W obozie odprawiało się nieustannie nabożeństwo, a szopa królewska, w której stał cudowny
obraz Matki Boskiej z Chełma przywieziony, napełniona była dzień i noc pobożnymi. Jakiś nerwowo
25
mistyczny nastrój owładnął wojskiem. Szukano wszędzie cudów i zjawisk nadzwyczajnych, a te, jak
zwykle w podobnych razach nie dały długo na siebie czekać.
Liczne zjawiska, które sobie rozogniona wyobraźnia żołnierzy tworzyła, utrzymywały umysły
jednych w gorączkowem naprężeniu, a u drugich osłabiły energię i męstwo aż do dewocyi lub
zupełnego zwątpienia. Kiedy się wieść rozeszła, że nieprzyjaciel zbliża się do obozu, strach ogarniał
najwaleczniejszych żołnierzy i zaraz ogólne zdanie było, aby się nie ruszać z miejsca, ale bronić w warownym obozie. Skoro jeden i drugi dzień nieprzyjaciela widać nie było, albo inna wieść coś
pomyślnego przyniosła, zaraz wesołość i ochota ruszenia naprzód.
Pokazało się później, że ani wojsku ani szlachcie na odwadze nie brakło. Ale i najodważniejszy
człowiek, choćby najmniej dbał o własne życie, uczuje niepokój i trwogę za zbliżeniem się chwili,
która rozstrzygnąć ma o przyszłym losie jego, jeśli na nią czeka w tych warunkach, w jakich się szlachta wówczas znajdowała. Z domu od Nadwiśla, z Wielkopolski, z województwa lubelskiego
i ruskiego dochodziły ją wieści o buntach chłopskich, grożących wyrżnięciem ich rodzin; Rakoczy
groził napadem od Krakowa; przed sobą mieli liczną czerń Kozactwa i chłopów, którym cała orda na pomoc nadciągała: Turek i Moskal mógł lada chwila korzystać z nieszczęścia; obrona całego państwa
leżała na barkach zachodnich województw, które zaledwie jedną trzecią część stanowiły, bo Litwa
w domu bronić się musiała; w obozie pod Sokalem znajdowały się wszystkie siły i ostateczne resursa
Rzeczypospolitej — w razie przegranej nie było ratunku, nie było po co wracać do domów.
Wiedząc o tem wszystkiem, stali bezczynnie, podczas gdy nieprzyjaciel gromadził się i rósł
w potęgę; i mieli dosyć czasu i słusznych powodów krytykować czynności swoich wodzów i oddać
się przeczuciom, trwodze i zwątpieniu. Brakło człowieka, któryby te masy ujął silną ręką, porwał je za sobą, natchnął wiarą w siebie i wzniecił nadzieję zwycięstwa.
Cóż więc dziwnego, że w takim stanie rycerzy, ludzie bali się o swą przyszłość, że ich strach ogarniał
na samą wieść o zbliżaniu się nieprzyjaciela i że potrzebując nadziei zwycięstwa i uspokojenia,
szukali zjawisk i garnęli się do cudownego obrazu, który im dawał choć na krótki czas to, czego im
nikt inny dać nie był w stanie.
Król nie miał żadnego zaufania w zdolność swoich oficerów, a ci ostatni czernili się
nawzajem i kłócili się ciągle ze sobą. Kiedy przyszło do rady, podawano jak najsprzeczniejsze zdania
i zdawało się, że nikt nie wiedział, po co przybył do obozu, bo wszyscy raczej do traktatów, niż do bitwy byli skłonni.
Bitwa pod Beresteczkiem, rysunek Verniera.
26
Szczęściem, że w wojsku królewskim znajdowało się dwóch ludzi, którzy w danym razie, całą
Rzeczpospolitą z ostatecznej toni wyprowadzić byli zdolni. Pierwszy z nich wojewoda ruski,
ks. Jeremi Wiśniowiecki, ulubieniec całego narodu, „za którego piersiami cała ojczyzna spokojnie oddychać by mogła", trzymał się skromnie na uboczu, ale słowa jego w stanowczej chwili
powiedziane, były zawsze hasłem i rozkazem dla wszystkich, i nie było wątpliwości, że w razie
potrzeby, cała szlachta bez wahania oddałaby się w ręce księcia, który „w sławie się kochał i w niej jak po słońcu chodził". Drugim był mało znany wówczas porucznik hetmana, wielki koronny
Stefan Czarniecki, który jednak z każdym dniem rósł we wpływy i znaczenie u króla. Toteż dla
pierwszego z nich bitwa pod Beresteczkiem była pysznym odblaskiem zachodzącego słońca, dla
drugiego zorzą wschodzącej sławy bohatera.
Pierwsze l iberum veto
Działo się to na sejmie w roku 1652... Posłowie widząc, że król nie ustąpi a senatorowie popierać ich
nie myślą, już dalszej rozmowy z senatem prowadzić, ani w izbie obradować, ani z górą się łączyć nie
chcieli. Było widoczne, że opozycya na żadną uchwałę w izbie nie zezwoli i przeczekawszy do dnia 8 marca, w którym to dniu sejm skończyć się był powinien, rozjedzie się do domu. Tymczasem
Rzeczypospolitej groziła wojna z Moskwą, z Kozakami i z Tatarami... Stronnictwa osłabione, znużone
i znudzone bezowocną walką, spocząć już chciały, ale ustąpić nie myślały. Ciągnął się dzień za dniem, 3, 4, 5 i 6 marca, z niezadowoleniem wszystkich; proponowano rozmaite kwestye, na żadną nie było
zgody. Wniesione sprawy przerywano, tamowano i proponowano co innego. Było przy końcu tego
sejmu tak, jak w kilkadziesiąt lat później przedstawiał pewien Holender w Warszawie sejm polski,
wysypawszy w publicznym teatrze wór ptactwa, z których każde swoje szczebiocząc, naświegotawszy się, rozleciały się drzwiami i oknami na wszystkie strony.
Zostawały same sprawy prywatne, które ciągle zerwaniem sejmu groziły. Zawziętość
przeciw królowi podniecali obaj równie niebezpieczni Radziwiłłowie: hetman polny dlatego, że król po śmierci hetmana Kiszki, który dogorywał, Sapiesze buławę wielką obiecał; kanclerz dlatego, że mu
król województwa mścisławskiego odmówił. Nowe prądy zaczęty się pokazywać w izbie: poza
sejmem i w sejmie słyszano tylko same narzekania i skargi wszystkich na wszystkich i ciągłe prorokowania ostatniego upadku Polski. Wszyscy założyli ręce, jak gdyby oczekiwali, aby się ich
przepowiednie sprawdziły…
Dwór nie tracił nadziei, że w ostatnim dniu sejmu, prośbami, obietnicami, namowami
senatorów, a nade wszystko pod presyą grożącego niebezpieczeństwa, wymoże i wyprosi od znużonych posłów pieniądze. Tak się zwykle działo, to była znana polityka dworu: odraczać na sam
koniec sejmu najważniejsze sprawy, aby je nagle, w ostatniej niemal godzinie przeprowadzić...
Na żądanie króla izba zgodziła się na jeden dzień sejm prolongować... Nikt się nie sprzeciwił, żadna frakcya nie chciała brać na się odpowiedzialności za sejm niedoszły wobec
grożącego Rzeczpospolitej niebezpieczeństwa. Zresztą, pozwolić na prolongatę, nie znaczyło jeszcze
uchwalić podatki. Było dosyć sposobów, aby kontradykcyą, długimi wywodami, coraz nowymi wnioskami, zatamować każdą uchwałę, a gdyby się to wszystko nie udało, można było sejm zerwać...
Nazajutrz, było to 9 marca 1652 r., weszli posłowie umyślnie późną godziną do senatu.
Ze strony króla podniesiono natychmiast żądanie nowych podatków. W odpowiedzi na to uderzyli
posłowie koronni „srodze" na Prusaków, domagając się zrównania przeszłych podatków… Spór przeciągał się długo. Gruby zmierzch zapadł, w izbie senatorskiej nie widać było ani króla, ani
senatorów, ani posłów, ani widzów. Na tronie, na krzesłach senatorskich, na ławach i za ławami
ministrów widać było tylko cienie, które dużo i głośno rozprawiały. Posłowie wołyńscy skarżyli się, że w paktach z Kozakami żadnej wzmianki o restytucji
kościołów katolickich nie uczyniono... Bronił paktów Janusz Radziwiłł, a gdy rzecz miała się ku
końcowi i znów przystąpić miano do podatków, zażądał głosu Magdaleński i odświadczył, że nie
pozwala na dalszy bieg obrad, dopóki mu starostwa nie oddadzą... Ani obietnicami, ani prośbami zmiękczyć go nie było można, stał jak słup kamienny przy swoich pretensyach, obietnicom nie dawał
wiary, a nie bał się, bo czuł, że za jego protestem stoi większość izby poselskiej.
27
Dochodziła jedenasta godzina i niepodobna już było zebrać deklaracyi poszczególnych
województw na podatki, bo by i cała noc na to nie wystarczyła. Trudno było rozprawiać, nikt się nie
widział, prawo bowiem zabraniało wnosić światła do sali sejmowej, okrom jednej świecy dla marszałka poselskiego, gdy odczytywał w senacie uchwały izby. Ta świeczka teraz przed krzesłem
Fredry migotała.
Wśród ogólnej ciszy wniesiono ze strony króla żądanie nowej prolongaty do poniedziałku. Powstała wrzawa między posłami, odzywały się rozmaite głosy, wnoszono rozmaite propozycye:
jedni przystawali, drudzy wołali, aby marszałek natychmiast żegnał króla i kończył sejm. W tej
wrzawie dał się słyszeć gromki głos jakiegoś posła, który senatorów i ministrów Katylinami
i Klaudyuszami zowiąc, radę senatu na wygnanie wysyłał i wołał: „ja nie pozwalam na
prolongacyę". Ktoś doręczył jego protest marszałkowi wołając, że prolongacyi uchwalić nie można,
skoro się jeden poseł sprzeciwia. Zaraz potem wielu posłów z senatu tłumnie wychodzić zaczęło.
Stronnicy królewscy i senatorowie porwali się za nimi, chcąc ich perswazyami powstrzymać. Dowiedziano się teraz, że to Syciński protestował. Kazano go szukać w izbie i w zamku, wysłano za
nim na miasto, ale go nigdzie znaleźć nie było można. Wymknął się, korzystając z ogólnego
zamieszania i zaraz za Wisłę się przeprawił.
Tymczasem w senacie „wszczęła się kwestya", czy sejm może się rwać za kontradykcyą jednego posła. Były racye za i przeciw i tak się rozeszli po północy, zalecając pozostałym, aby starali
się Sycińskiego w poniedziałek do senatu przyprowadzić.
Niedziela zeszła na namowach Sycińskiego, którego odszukano na Pradze. Obiecał, wrócić — tymczasem w nocy z niedzieli na poniedziałek odjechał do domu, a wraz z nim niemal wszyscy
koronni posłowie: mazowieccy, kaliscy, poznańscy, sandomierscy, krakowscy i inni. Sejm był
zerwany. W poniedziałek rano, gdy Sycińskiego zawezwano do laski marszałkowskiej i ani echo nie
odpowiedziało, przystąpił Fredro do tronu i ze łzami w oczach pożegnał króla. Nie chcąc oskarżać
nikogo, ubolewał nad daremnie straconym czasem, nad trudami, wydatkiem i szkodą wszystkich.
Podkanclerzy protestował od tronu, że jeśli co złego na Rzeczpospolitą przypadnie, nie król będzie przyczyną, ale zbytnia wolność i bezowocność zerwanego sejmu. Kilku senatorów protestowało
w imieniu senatu. Kanclerz litewski powstawał na Sycińskiego, że wymknąwszy się złodziejskim
sposobem, całą Rzeczpospolitę na igrzysko losu pozostawił, a jeden z senatorów kończąc swoją kondolencyę powiedział: „Bodajś z piekła nie wyszedł, któryś zrządził takie nieszczęście!" — na co
obecni odpowiedzieli: Amen! Amen!
„I tak sejmowi requiem zaśpiewano, ale bodaj nie cum requiem Polski" - pisze korespondent z Warszawy. „Trudno się cieszyć — pisze drugi — trudno się łudzić w tak oczywistym upadku,
w ostatniem niemal igrzysku losu, kędy nas pcha przeznaczenie, a jako niegdyś powiedziano: „kogo
Bóg chce zatracić, temu rozum odbiera".
Taki był przebieg osławionego sejmu, który otworzył wrota tylu nieszczęściom i klęskom... Trwoga i niepokój ogarnęły stolicę, bo sejm zerwany został niemal w obecności posłów kozackich
i moskiewskich, którzy na tę niezgodę patrzyli. Obawiano się rokoszu i ciężkich zawikłań
zewnętrznych z powodu Radziejowskiego, który miał silne stronnictwo w kraju, a sam wyjechał za granicę z zamiarem szkodzenia królowi. Strach przejmował, że Rzeczpospolita w tak
niebezpiecznych czasach została w rękach niedołężnego sternika, a sejm, który miał zaprowadzić
porządek i zaradzić złemu, rozszedł się bezowocnie. Przerażał wreszcie rozkład w ciele
Rzeczypospolitej, który się objawił przy wyborze posłów, w braku energii i patryotyzmu u szlachty i senatorów, a który odbierał wiarę w możebność skutecznej naprawy.
Opinia publiczna przypisywała zerwanie sejmu Radziwiłłowi, którego Syciński był sługą,
choć wniesiony przez tego ostatniego protest żadnego na współczesnych nie zrobił wrażenia i nie byłby rozerwał sejmu, gdyby sobie tego znaczna część izby nie życzyła... Cały przebieg ostatniego
posiedzenia dowodzi, że i bez protestu Sycińskiego sejm byłby nie doszedł..., zgromadzenie nic robić
nie chciało, cóż więc za znaczenie mógł mieć ten, co pierwszy powiedział „jedźmy do domu!" Dopiero w późniejszych czasach, kiedy sejmy raz po raz rwać zaczęto, kiedy temu liberum veto
przypisano wszystkie nieszczęścia Polski, wtedy dopiero odgrzebano pamięć Sycińskiego,
przeklętego posła z Upity i powstało podanie, według którego stracił on wkrótce ojca, matkę i siostrę
od pioruna. W ostatnim wieku, pod wpływem nieszczęść kraju, nemezis w podaniu widocznie rosła. Już nie rodzina Sycińskiego, ale on sam, wróciwszy z sejmu, w dzień Bożego Narodzenia, padł rażony
piorunem z pogodnego nieba. Zamek jego zapadł się, gruzy pokryło bagno, ród Sycińskich zaginął,
a ciało jego siedm razy ziemia wyrzuciła.
28
Lud uosobił w Sycińskim nierząd i prywatę szlachty, i stworzył z niej „Upiora z Upity", bo
mu się widocznie zdawało, że Syciński nie umarł jeszcze, ale się ciągle po Polsce włóczy. Dobyto z
grobu jego trupa, włóczono po cmentarzach, poniewierano nim po drogach, po żydowskich karczmach, rzucano na progi złych ludzi. Po latach dopiero zlitowano się nad nim, podjęto z drogi i
pozostawiono w spokoju. W kościółku drewnianym w Upicie, w szafie umieszczonej przy drzwiach
wchodowych, stoi „upiór z Upity" wyprostowany, pół-nagi, w zgrzebnej koszuli. Głowa schylona na piersi, oczy zamknięte, ręce na krzyż złożone, ciało zżółkłe jakby skamieniałe, czaszka łysa, z tyłu
gęste kępy siwiejących włosów, twarz wklęsła, nos garbaty, usta zaciśnięte ...
Uczeni ludzie i poważni statyści zeszłego wieku twierdzili, że Syciński był pierwszy, co jedną
protestacyą sejm zerwał i że od tego czasu, za jego przykładem, sejmy tymże sposobem zrywać zaczęto, a zwyczaj ten żadnem prawem nie objęty, jako prawo uznany i źrenicą wolności nazwany.
To twierdzenie nie zgadza się z prawdą. Syciński nie był ojcem liberum veto, bo dawno
przed nim sejmy tym sposobem zrywano... Nie należy też mniemać, aby protestacya pojedynczego posła mogła była rwać sejmy w Polsce. Przodkowie nasi w XVII wieku nie byli pozbawieni rozumu,
aby dobro całej ojczyzny robili zależnem do zachcenia jednego lada jakiego człowieka. Słowo „nie
pozwalam" w ustach pojedynczego posła nie miało żadnego znaczenia, jeśli poza nim nie stała silna
frakcya, która protest uznała. Veto było wyrazem mniejszości, a poseł, który to słowo wymawiał, wypełniał przyjętą formalność.
Zrywano sejmy od r. 1536, i od tego czasu do rozbioru 70 kilka sejmów nie doszło.
Rwano je z początku rzadziej, potem częściej; nastały wreszcie takie czasy, kiedy ludzie
doszłych sejmów nie pamiętali. Zrywano sejmy dla coraz błahszych przyczyn, bo i najgorsze
grzechy, kiedy w zwyczaj pójdą, małymi się wydają. Rwały się dla frakcyi, dla potężnych
magnatów, z emulacyi, dla poniżenia drugich, dla pokazania potęgi i wpływów
możnowładców, wreszcie pod groźbą, za cudzoziemskie pieniądze, a nawet z lenistwa
i z obawy wydatków..., ale zawsze, zrywano je za porozumieniem jawnem lub tajemnem,
zawsze zrywali sejm ci, którzy, veto uznali i do domów się rozjechali, a nie ten, co veto
zawołał. Jeśli pojedynczy poseł lub drobna frakcya zaprotestowała, starano się oponentów
zmiękczyć prośbą, groźbą lub datkiem, a jeśli to nie skutkowało, nie zwracano na nich uwagi.
Ileż to razy zawołano „nie pozwalam, a bez skutku...
Veto zrośnięte było z istotą konstytucyi Rzeczypospolitej, było naturalnem
następstwem prastarego zwyczaju dawania instrukcyi posłom i niepodobna go było wyrwać
bez naruszenia fundamentalnych praw państwa. Dlatego też tykać go nie dozwolono.
„W tę moc rwania sejmów — mówił Leszczyński — mieli ludzie tak wielką wiarę, jak
w zabobon; nie godziło się nic mówić przeciwko temu, byłoby to, jakby muzułmanin
z chrześcijaninem wdawał się w dyskurs o fałszach Alkoranu". Każdy widział w tem prawie
swoją korzyść; szlachta dumna zeń była i zwała go „źrenicą wolności", możnowładcy bronili
się niem wobec władzy monarchy, król, jeśli nie potrzebował pieniędzy, mógł za pomocą
liberum veto rządzić bez sejmu.
Dlatego to, mimo tylu skarg, ostrzeżeń, projektów zwyczaj ten w pełnej sile pozostał.
Były czasy, kiedy tysiące polityków temu prawu zgubę i upadek kraju przypisywało
i wszelkiemi siłami starali się je usunąć. Zdawało się, jakby im nie tyle o to chodziło, że się
sejmy rwą, jak o to, że je takim sposobem zrywają. Zamykali oczy na przyczyny a chcieli
walczyć ze skutkami, podobni do ludzi, co śnieg zmiatają, który ciągle pada. Dopóki
Rzeczpospolita miała dobrych obywateli, rosła i kwitła pomimo liberum veto — ale gdy tych
zabrakło, wówczas veto wystąpiło jak wrzód, na chorem ciele Rzeczypospolitej, jako widomy
znak zepsucia i choroby, którym się jednak, więcej zajmowano, niż samą chorobą…
A chociażby się udało usunąć liberum veto, czyż przez to sejmy byłyby dochodziły? Odbierz
graczowi karty, będzie grał w kostki, wynajdzie sobie grę inną. Nie ma jednego parlamentu
w Europie, którego by nie można prawnie zerwać, zagadać, zdekompletować, jeśli groza praw
i opinii publicznej ustąpi, a miłość ojczyzny osłabnie. A jeśli to veto drga i dziś jeszcze
w piersiach naszych, to powinniśmy wiedzieć, że szkodliwość jego nie leży w złej woli,
w uporze i zarozumiałości jednostek, nie w zaciekłości stronnictw, ale w braku dobrej
woli i energii większości.
29
Tadeusz Korzon (1839 – 1918)
– historyk, powstaniec styczniowy
Polski historyk, uczestnik powstania styczniowego, wykładowca Uniwersytetu Latającego,
ur. 9 listopada 1839 w Mińsku, zm. 18 marca 1918 r. Po ukończeniu mińskiego gimnazjum,
udał się do uniwersytetu w Moskwie na studia prawne (1855-1859), które ukończył
w dwudziestym roku życia ze stopniem kandydata. Zdolności, których dowody m.in. złożył
w napisanej w 1859 po rosyjsku rozprawie, pt. "Pogląd porównawczy na procedury karne:
francuską i angielską", zwróciły nań uwagę osób wpływowych, które chciały mu utorować
drogę do objęcia katedry profesora, ale Korzon nie zdecydował się pozostać w Moskwie
i osiadł w Kownie, gdzie w tamtejszym gimnazjum przez dwa lata (1859-1861) wykładał
historię. Brał udział w powstaniu styczniowym. Został skazany na przymusowe osiedlenie
w Rosji. W końcu roku 1863 wyjechał do Ufy, potem do Orenburga, gdzie przebywał
do sierpnia 1867 r.. Tam wypełniały mu czas zajęcia umysłowe, prace malarskie oraz pisanie
"Historii wieków średnich". Wróciwszy do kraju w 1867 r., z początku osiadł
w Piotrkowie, jako pedagog, skąd w 1869 r. przeniósł się do Warszawy. Tu niepodzielnie
oddał się historii, już to nauczając jej w tutejszych zakładach naukowych, już to wzbogacając
literaturę sumiennymi i cennymi dziełami. Od razu zajął stanowisko jednego
z najpoważniejszych i najpoczytniejszych pisarzy, umieszczając swe rozprawy oraz recenzje
i sprawozdania w "Tygodniku Ilustrowanym", "Bibljotece Warszawskiej", "Kłosach",
"Ateneum", "Kwartalniku Historycznym" (lwowskim), "Muzeum", "Niwie", "Tygodniku
literackim" (lwowskim) i książkach zbiorowych "Charitas", (1894); "Dla Śląska" (1895).
W kwietniu 1897 powołany na posadę bibliotekarza w bibliotece Ordynacji hr. Zamojskich.
Korzon zajmuje jedno z najpoważniejszych miejsc w gronie historyków polskich.
Wytknął nowe drogi dla badań historycznych: jako pierwszy zaczął uwzględniać w swych
pracach historycznych warunki administracyjne, ekonomiczne, finansowe, ludnościowe,
w jakich się naród w opowiadanej przez niego chwili przeszłości znajdował. W uznaniu jego
działalności naukowej Akademia Umiejętności w Krakowie powołała go na swego członka.
Dzieła: Kurs historyi wieków średnich (Warszawa, 1871), Nowe dzieje starożytnej
Mezopotamii i Iranu (1872), Historycy pozytywiści i Poranek filozofii greckiej (Bibl.
Warszawska), Ludzie prehistoryczni (Tygodn. Illustrow.), Historyja starożytna (Warszawa,
1876), Stan ekonomiczny Polski w latach 1782—1792 (Ateneum, 1877), O życiu umysłowym
Grecyi (Tygodn. Illustrow.), Historyk wobec swego narodu i wobec ludzkości (1878),
Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta, 1764—94, badania historyczne ze
stanowiska ekonomicznego i administracyjnego (Kraków, tom I, 1882; tom II, 1883; tom III,
1884; tom IV, część 1., 1885; tom IV, część 2. i zamknięcie, 1886; wydanie drugie w 7
tomach z zamknięciem, Warszawa, 1897-1899), "Grunwald, ustęp z dziejów wojennych
Polski" (Warszawa, 1910), "Dzieje wojen i wojskowości w Polsce" (Kraków 1912)
Bitwa pod Chocimiem w 1673 roku Z dzieła Tadeusza Korzona „Dola i niedola Jana Sobieskiego”
Noc dżdżysta była, zimna i długa — listopadowa; ale wszystkie pułki stały w sprawie mimo głodu
i niewczasu. Piechota i artylerzyści ciągnęli armaty po przepaścistych parowach i lepkiem błocie na nowe pozycye i kopali ziemię pod baterye, które urządzono już w odległości muszkietowego
strzału pod wałami nieprzyjacielskiemi, a jak tylko ukończono ustawianie dział, zaraz zaczynała się
kanonada. Strzelali i Turcy na oślep. Huku było dosyć. Sobieski przysiadał się na lawecie lub chodził dla rozgrzania się.
Nareszcie zaświtał dzień św. Marcina, 11-ty listopada, sobota. Przy bladem jego świetle oglądał
Sobieski fortyfikacye i stanowiska tureckie, obchodząc je pieszo. Dostrzegł, że na wałach przerzedziła
30
się piechota, chociaż powiewała ta sama liczba chorągwi. Rzekł więc do swojej świty: „Turcy są
wrażliwsi na zimno i niewczasy wojenne, aniżeli Polacy. Teraz czas uderzyć".
I rozesłał rozkazy „na wszystkie poczty", do wszystkich pułków. Był pewny, że się żaden nie spóźni.
Sobieski dobył szabli i przemówił w krótkich lecz dosadnych słowach o pomszczeniu
zbezczeszczonych świątnic Pańskich i podźwignieniu osłabionej Ojczyzny: „A więc żołnierzu, bij poganina i zwyciężaj! Przepowiada mi dusza, że krótka chwila wystarczy do zwycięstwa. Szyję mi
uciąć, jeśli ich za kwadrans nie wezmę".
I stanąwszy na czele swego regimentu dragonów, poprowadził go do fosy. Ale podbiegli
do niego oficerowie i zaklinali, aby nie narażał swojej osoby przez wzgląd na los wojska, stojącego na obcej ziemi przed obliczem potężnego nieprzyjaciela. Zapewniali, że każdy z nich gotów jest
umrzeć, lecz wódz powinien dbać o ratowanie ich wszystkich i o dobro powszechne. Usłuchał ich,
wsiadł na konia i wrócił do swej czynności hetmańskiej. Jego brawura żołnierska wywarła już pożądane wrażenie: niesłychanie ochotnie i odważnie
skoczyły regimenty do boju, młódź litewska obok polskiej darła się na stoki. W kwadrans czy w pół
kwadransa tj. prawie „w mgnieniu oka" ukazały się sztandary polskie na szczycie wałów. Ośm tysięcy
janczarów legło pod ciosami berdyszów i pik lub od ognia muszkietów... Był to pomyślny początek, ale jeszcze nie zwycięstwo. Sobieski kazał rozkopywać wał
i zapełnić fosę ziemią oraz układaniem pomostu z wywracanych pali, aby utorować drogę dla jazdy.
Ale wpierw wyleciała jazda turecka przez bramę południową z okrzykiem: „Ałłach! Ałłach!" Przepuściła ją piechota, ponieważ wielu żołnierzy rozbiegło się na łupy i chorągwie bardzo
zeszczuplały. Szczęściem Turków zatrzymała husarya, wparła na powrót i na ich karkach wjechała
do obozu. Za nią pośpieszył Sobieski. Zdawało się, że nieprzyjaciel został już złamany, gdy z drugiej strony gromili go litewscy
hetmani. Hussein basza opuścił plac boju i uchodził przez most ku Kamieńcowi. Lecz basza Bośnii
Soliman zgromadził kilka tysięcy koni i leciał na orszak hetmański. I tu wszakże znalazły się cztery
chorągwie usaryi, po zaciętej walce Bośniacy zostali zepchnięci do fosy, która wkrótce zapełniła się ich trupami.
Teraz dopiero nastąpił pogrom zupełny. Reszta jazdy bośniackiej, po ciałach towarzyszy swoich
przebywszy fosę, leciała ku Dniestrowi nieprzytomna ze strachu, czy ogarniona rozpaczą, wpadła na skaliste urwisko i skakała w jar na złamanie karku. Największa masa uciekała na most, który się
rozerwał, więc tysiące utonęło w Dniestrze. Niepodobna obliczyć ilu było zabitych i utopionych, ilu
rozbiegło się po polach wołoskich. Oprócz ogromnej straty w poległych i rannych, wiele znakomitych osób dostało się do niewoli. Starszyzna prawie wszystka zginęła. Trupy ziemię i wody okryły, ostatek
salwował się do Kamieńca. Zwycięstwo zupełne było i stanowcze. Wojsko tureckie w ciągu dwóch
do trzech godzin znikło, istnieć przestało. Nazajutrz po kilku wystrzałach poddał się zamek chocimski,
w którym było kilkunastu Turków, a reszta „żydzi i inne hultajstwo”... Wszystkie buńczuki i sztandary w liczbie przeszło 400 stały się trofeami zwycięzcy. Cesarska zielona chorągiew razem z walecznym
jej chorążym znalazła się w rękach Sobieskiego. W namiocie prawowiernego Husseina ustawiono
ołtarz Jezusowy dla odprawienia mszy św. i dziękczynnego nabożeństwa... Komuż zawdzięcza Rzeczpospolita polsko-litewska to walne zwycięstwo? Od Sobieskiego
dowiemy się, że „resolutia extraordynaryjna i sprawa dobra, osobliwie usarskich chorągwi, otrzymała
i zwyciężyła. I piechota, której wielkie męstwo i wielką każdy przyzna resolutią, przez kilka dni nie
mając co w gębę włożyć, teraz sobie w nieprzyjacielskim odpoczywają obozie, przeszłych wetując głodów i niewczasów".
Ale kto tę usaryę do „dobrej sprawy" wdrożył przez umiejętne ćwiczenia w obozie i w
marszu na sposób Rzymian starożytnych? Kto tę głodną piechotę doprowadził do „wielkiego męstwa" i „wielkiej rezolucyi", a właściwie do nadzwyczajnej egzaltacyi? Kto potrafił nakłonić równego sobie
a niechętnego hetmana wielkiego litewskiego do współdziałania, prawie do posłuszeństwa przez parę
tygodni? Dla dzisiejszego badacza, chociażby był przeciwnikiem wielkich ludzi, a wyznawcą działania
mas bezimiennych, nie masz wątpliwości, że czyn narodowy chocimski był dziełem Sobieskiego.
Sejm uchwalił liczbę, rodzaje wojsk, stosunek piechoty do jazdy; jego umiejętność spoiła różnorodne
zaciągi i wyprawy w jednolitą armię; jego patryotyzm, skromność i ofiarność udzieliła się tej armii, ożywiła ją duchem gorącym; jego talent strategiczny budził w całem wojsku ufność tam, gdzie
należało się spodziewać zniechęcenia i demoralizacyi; jego wytrwałość i odwaga usposobiła oficerów
i żołnierzy do bohaterstwa.
31
Władysław Łoziński (1843 – 1913)
– powieściopisarz i historyk
Polski powieściopisarz i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej, sekretarz
Ossolineum, kolekcjoner dzieł sztuki, pseudonimy: Wojtek ze Smolnicy, Władysław Lubicz,
ur. 29 maja 1843 w Oparach pod Samborem, zm. 25 maja 1913 we Lwowie.
Studiował na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Lwowskiego. Był redaktorem wielu
lwowskich i galicyjskich gazet i czasopism literackich (Dziennik Literacki, Przegląd
Powszechny, Gwiazdka Cieszyńska), przede wszystkim jednak Gazety Lwowskiej (redaktor
naczelny w latach 1873-1883), którą zreformował i rozbudował. Był pierwszym
sekretarzem naukowym Fundacji im. Ossolińskich, wiceprezesem Towarzystwa
Historycznego, prezesem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, członkiem Akademii
Umiejętności (od 1891). Był posłem do wiedeńskiej Rady Państwa, następnie członkiem Izby
Panów.
Napisał m.in.: Skarb watażki : powieść z końca XVIII wieku (1875), Madonna Busowiska
(1886), Nowe opowiadania jmć pana Wita Narwoya rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej :
(1764-1773) (1884), Oko proroka, czyli Hanusz Bystry i jego przygody: powieść historyczna
z XVII w. (1899), Opowiadania imć pana Wita Narwoja rotmistrza Konnej Gwardji
Koronnej: a. d. 1760-1767 (1873), Patrycyat i mieszczaństwo lwowskie w XVI i XVII wieku
(1890), Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku
(1903), Sztuka lwowska w XVI i XVII wieku : architektura i rzeźba (1889), Złotnictwo
lwowskie w dawnych wiekach : 1384-1640 (1889), Życie polskie w dawnych wiekach (1907),
Był bratem pisarza, zmarłego młodo w wyniku ran odniesionych w pojedynku -
Walerego, prawnika Bronisława, a także kuzynem Karola Szajnochy. Pochowany na cmentarzu Łyczakowskim.
Z dzieła Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem”:
Ziemia lwowska
Było to zawsze cechą Polski, że więcej w niej ważył człowiek, niż instytucja, więcej znaczyła moc osobistości, niż moc społecznych urządzeń. Wypływało to zapewne z bujności indywidualizmu
w naturach polskich, które niełatwo dawały się uskromić rozkazem prawa, ale łatwo ulegały żywej,
bezpośredniej sugestii, czy też przewadze silniejszej, energiczniejszej, wyższej duszy. I nie omylimy się też pewnie, jeżeli fakt, że ziemia lwowska w pierwszych dziesiątkach lat XVII w. była
najspokojniejsza ze wszystkich ziem województwa ruskiego, wytłumaczymy zbawiennym wpływem
kilku przezacnych rodów polskich, które w niej osiadły: Żółkiewskich, Sieniawskich, Daniłowiczów,
i kilku światłych cnotą i rozumem jednostek, jak arcybiskup Zamoyski, jak Jan Swoszowski i inni. Ale przed wszystkimi i nad wszystkimi — Stanisław Żółkiewski. Gdyby innych wcale nie było,
on sam jeden wystarcza, aby odkupić grzech i sromotę czasów. Jest on dla nas czymś więcej jeszcze,
niż wielkim mężem, jest wielkim Polakiem, bo jest syntezą i krystalizacją wszystkiego, co było świetnego, dobrego i wzniosłego w naturze specjalnie polskiej. Wojownik, dziejopis, statysta,
orator, uczony, gospodarz, na wszystkich polach swojej działalności znakomity, na niektórych
niezrównany, zawarł w swoim charakterze i w swoich zdolnościach całe bogactwo polskiej duszy, całą bujność polskiego geniuszu. Czym był dla Polski, mówić nie potrzeba, a gdyby nawet potrzeba,
nie byłoby to na miejscu w tej pracy, która poświęcona życiu i obyczajom jednej tylko dzielnicy
polskiej, z konieczności traktować musi wielkie nawet postacie pod małym horyzontem — czym był
32
jednak dla województwa ruskiego, a specjalnie dla ziemi lwowskiej, tego nie dotknąć krótkimi choćby
słowy, byłoby krzywdą, wyrządzoną czasom, odjęciem wszelkiego światła z ich posępnego obrazu.
Na samym prawie wstępie pory, którą objęło nasze opowiadanie, wyrasta nagle, powiedzielibyśmy dziś, że z amerykańską prawdziwie szybkością, cały gród murowany, obronny, jak
na owe czasy i na ruską ziemię monumentalnie wspaniały, wyrasta na miejscu Winnickiego sioła
Żółkiew z swoim potężnym zamkiem, z niepospolitym architektonicznie kościołem, z murami i bramami, których szczątki do niedawna jeszcze nadawały miastu jakoby coś z malutkiego Krakowa,
a i po dziś dzień budzą tyle wielkich wspomnień cnoty, ofiarności, heroizmu, że chciałoby się całować
tę ziemię, którą deptały stopy całego pokolenia bohaterów. Żółkiew staje się dla ziemi lwowskiej
ogniskiem kultury, przybytkiem cnót patriotycznych, przykładem i światłem. Jej mury są tarczą dla tysięcy ludu przeciw zagonom ordyńców, ale jej pan, dziedzic i twórca, jest mieczem całej Polski.
Z tego dumnego zamku, z tego kwitnącego miasta, które samo jedno świadczy już o twórczej
energii, o wielkości i sile charakteru, najmniej pociechy ma ten, którego wolą i pracą jakby wyrosło spod ziemi. Żółkiewski jest gościem tylko w swojej ulubionej Żółkwi, gościem tylko u domowego
ogniska, gościem u swojej Reginy, «małżonki sercem ukochanej i wieczyście miłej». On, co 44 razy
wyruszał na pola walki, bo sam powiada o sobie, że «czterdzieście cztery obozy złożył», nie mógł
nawet marzyć o cichym szczęściu domowego życia, o ziemiańskich sprawach, które tak cenił i na których się znał doskonale, o swoich studiach uczonych i klasycznych, które tak ukochał —
Horacjusz, którego umiał na pamięć, był mu towarzyszem w obozie, a nie wśród wczasów
żółkiewskich. Ale choć zawsze prawie nieobecny swoją osobą, obecny był zawsze jakby duchem, jakby niewidzialnym, a przecież zawsze skutecznym wzorem, jakby magiczną siłą wielkiego imienia
i wielkiego przykładu, jakby jasnym refleksem, który z dalekiej wojny, z odległych kresów
ojczyzny, znad Bałtyku, z Moskwy, z Wołoszy biegł powrotną falą do Żółkwi. Wróg swawoli, wierny aż do abnegacji sługa obowiązku, lojalny stronnik tronu bez egoizmu
i służalczości, magnat bez prepotencji, prawdziwy apostoł karności i posłuszeństwa prawom
ojczystym — Żółkiewski jest antytezą wszystkich tych krnąbrnych, hardych, samolubnych
charakterów, w które tak obfitowała pora naszego opowiadania. Samą siłą etyczną wywiera on wpływ zbawienny na swoje otoczenie, na całe województwo ruskie, a w szczególności na ziemię lwowską;
rzec by można, że oczyma złe rozgania. Ludzie bez wszelkiego respektu dla prawa, z respektu
dla niego poskramiają swoją zuchwałość, poddają się jego mediacji, szanują jego polubowne wyroki. Uciskani przemocą biegną do Żółkwi po ratunek, zagrożeni prywatną wojną wzywają tam protekcji
i rozjemstwa, spory rodzinne, bliskie już tragicznego przesilenia, tam znajdują zażegnanie. Hetman
jest protektorem miasta Lwowa, dobrodziejem jego instytucyj, hojnym szafarzem ksiąg uczonych dla młodzieży i bibliotek klasztornych, obrońcą przed swawolą żołnierza lub szlacheckiego
oczajduszy. On jeden umie poskromić swawolę żołnierską; gdzie już mandaty królewskie są bezsilne,
jego ordynansy znajdują jeszcze posłuszeństwo. Moc to człowieka, któremu każdy wierzy, o którym
każdy wie, że tak mówi, jak myśli, tak robi, jak mówi. Wszyscy się w tym czasie pieniali i zajeżdżali: w aktach procesowych poniewierają się
najdostojniejsze i najszanowniejsze skądinąd nazwiska polskie — nazwiska Żółkiewskiego w aktach
procesowych nie znajdziesz, świeci ono wiekuistym blaskiem tylko na kartach dziejowych, na najpiękniejszych i najbardziej triumfalnych. Buntownicza dewiza: «prawem i lewem» budziła
w nim wstręt i oburzenie — każdy wybryk pychy i awanturniczej ambicji potępiał surowo; wiemy,
z jaką indygnacją patrzył na wyprawy Mniszchowskie z Samozwańcem, jak go gniewały lekkomyślne
ekspedycje «panów zięciów Mohiłowych» po hospodarstwo wołoskie, jak bolał nad wojnami prywatnymi bratanka swojej żony, Jana Szczęsnego Herburta, którego synowi swemu wskazywał jako
odstraszający przykład, do czego prowadzą anarchiczne zachcianki. Na tle swego czasu i swojego
środowiska mąż cnoty prawdziwie legendarnej, nie dziw, że zostawił po sobie pamięć, opromienioną nimbem poetycznych legend. Zaraz po tragicznej, a tak bohaterskiej jego śmierci pod Cecora,
opłakiwanej szczerymi łzami we Lwowie, urosły te podania jak polne kwiaty na świeżej mogile.
Opowiadano, że jak do św. Franciszka, tak i do niego garnęli się niebiescy ptaszkowie, że odbieżonego w dzieciństwie przez piastunkę na łące osłaniał przed skwarem słonecznym potężnymi
skrzydły ptak jakiś nieznany, tajemniczy; że wśród zgiełku zwycięskiej bitwy pod Kłuszynem ptaszek
białopióry usiadł przy nim na koniu, że słowiki wlatywały do jego komnaty w zamku żółkiewskim
i cieszyły mu serce swym słodkim, jemu osobno poświęconym śpiewem.
Drugim dobrym duchem ziemi lwowskiej, a poniekąd i całego województwa ruskiego był
Jan Zamoyski, Grzymalita, «ksiądz lwowski», bo jak np. kasztelana krakowskiego zwano pokrótce
«panem krakowskim», tak arcybiskupa lwowskiego tytułowano «księdzem lwowskim”. Arcybiskup
33
Zamoyski był przyjacielem serdecznym hetmana Żółkiewskiego, a ponad przytoczenie tego faktu nie
potrzebuje większej pochwały. «D a ł nam Pan Bóg w ten kraj księdza arcybiskupa lwowskiego —
mawiał i pisał Żółkiewski o Zamoyskim, i rzeczywiście był to pasterz boską opatrznością ludziom zesłany. Jemu w testamencie swoim oddaje Żółkiewski w opiekę swojego syna, do jego przyjaźni się
odwołuje, «bo z nim żyjąc z młodszych lat, znał zawdy stateczną przeciw sobie łaskę».
Arcybiskup Zamoyski łączył w sobie dziwnie wszystkie cnoty i zalety, aby być powagą, mediatorem, rozjemcą, apostołem zgody i spokoju w powiecie, w ziemi, w województwie. Surowy dla
siebie, dobrotliwy dla drugich, głęboko uczony, a pełen prostoty, dyplomata zaprawiony na legacjach
do papieża i sułtana, znawca doskonały serc ludzkich, a przede wszystkim polskich szlacheckich,
spokojny i łagodny, ale kiedy trzeba, cięty i krewkiego słowa, imponujący powagą osobistą i hierarchiczną, a przecież wesoły i jowialny — kochany był i wysoce szanowany przez magnatów,
szlachtę i mieszczaństwo, i wywierał najdobroczynniejszy wpływ na najszersze koła. Poskramiał
i jednał groźbą i prośbą, ferworem i humorem, pokonywał najuporniejszych Chrystusem i Seneką. Bo jak Żółkiewski ukochał Horacego, tak dla Zamoyskiego świecką ewangelią był Seneka,
którego według znanej tradycji uważał stanowczo za chrześcijanina. Siła arcybiskupa polegała na tym
samym, co siła hetmana Żółkiewskiego. Charakterem swym, cnotą obywatelską, całym sposobem
życia stwierdzał to, czego chciał, czego uczył drugich; działał mocą osobistego przykładu, mógł śmiało mówić: Czyńcie jako ja. Nie było lepszego i ofiarniejszego obywatela i patrioty nad niego;
towarzysz i świadek jego działalności na stolicy arcybiskupiej, ks. Pirawski, opowiada o nim, że na
wieść o każdej publicznej klęsce, o każdym niebezpieczeństwie Rzeczypospolitej, płakał rzęsistymi łzami. Płakali także inni, może równie szczerze; ale on nie tylko sam płakać, ale i cudze łzy ocierać
umiał. Kiedy po klęsce Stefana Potockiego na Wołoszczyźnie kwiat młodzi szlacheckiej dostał się
do niewoli pogańskiej, on pierwszy dał 1000 dukatów na jej wykupno z jasyru. Przytoczyć by można długi szereg wypadków, w których Zamoyski zdeptał w zarzewiu płomień
nienawiści, buntu i zemsty, pogodził zaciętych wrogów, zapobiegł wojnie prywatnej. Póki on żył
i Żółkiewski, nie było w ziemi lwowskiej żadnej takiej wojny, podczas gdy w ziemi halickiej
i przemyskiej bijano się, zajeżdżano, zabijano. Ale nie tylko na ziemię lwowską i na całe województwo rozciągał się jego wpływ dobroczynny. Interwencja i słowo jego bywały zawsze jakby
oliwą wśród burzących się fluktów sejmikowych w Sądowej Wiszni; w najrozpaczliwszych
momentach prywatnej wojny strony uciekały się do niego; dość przypomnieć jego pośrednictwo między Diabłem Stadnickim a Konstantym Korniaktem, między Szczęsnym Herburtem a Stanisławem
Stadnickim z Leska. Że nie zawsze udawała się jego pokojowa misja — nie dziw; w tych czasach
powszechnego zaburzenia w kraju i rozpasania się samowoli prywatnej i namiętności politycznej trzeba było miecza, a nie pastorała, a skuteczne Quos ego mogło było zagrzmieć chyba z paszcz
armatnich.
Ziemia lwowska szczęśliwszą była od innych ziem województwa ruskiego, bo możnowładcze
jej rody, jak Sieniawscy, Daniłowicze, Sobiescy, nie nadużywały prawa i nie uciekały się do lewa. Prawie żadna z wielkich familij tej ziemi nie miała swojej wojny prywatnej. Tego ideału, do którego
tęsknił przytaczany przez nas w jednym z poprzednich rozdziałów szlachcic-anonim, kiedy mówi,
że „już by rad potem umarł zaraz, by się tego tylko doczekać mógł, aby się w powiecie choć dziesięć osób godnych a cnotliwych na to udało, żeby niżeli nadejdzie trybunał, wszystkie sprawy doma
porównali, pojednali” — tego ideału daleko bliższą była ziemia lwowska, niż cała reszta
województwa, oprócz bowiem tak znakomitych mężów o wielkim a zbawiennym wpływie osobistym
i hierarchicznym, jak hetman Żółkiewski i arcybiskup Zamoyski, posiadała w najlepszym czasie całe grono poważanych i kochanych przez szlachtę mediatorów, między którymi obok dwóch
Leśniowskich, podczaszego lwowskiego Jakuba i wojskiego żydaczowskiego Krzysztofa, jedno
z pierwszych miejsc, a może i najpierwsze należy się Janowi Swoszowskiemu, pisarzowi ziemi lwowskiej, założycielowi miasteczka Janowa, hojnemu dobroczyńcy lwowskich dominikanów,
którego piękny alabastrowy pomnik nagrobny, o rysach twarzy oddanych z portretowym realizmem,
uszedł szczęśliwie zniszczeniu i zdobi dotąd kościół tego zakonu. (…)
Niewola tatarska miała swoją romantykę: cudowne ocalenia fantastyczne przygody, wzruszające
przykłady poświęcenia lub heroizmu, niespodziewane powroty w ojczyste progi jeńców już
opłakanych przez rodziny itp. — wszystko to dziś stanowi obfite źródło dla powieściopisarzy i poetów, ale w swoim czasie otwierało także pole przebiegłym oszustom, którzy niegodziwie
wyzyskiwali strapione rodziny pod pozorem, że mają środki uwolnienia jeńca, o którego miejscu
pobytu wcale nie wiedzieli, albo który już dawno nie żył. Najzuchwalszy, a dlatego też i najrzadszy
34
rodzaj oszustwa polegał na przybieraniu nazwiska dawno nie żyjącego już jeńca i odgrywaniu roli
jakiejś znakomitej osobistości, niby to szczęśliwie ocalonej. Jeden taki wypadek zapisały akta
lwowskie. W siedm lat po śmierci Stanisława Daniłowicza, wojewodzica ruskiego, który w r. 1637 wzięty przez Tatarów do niewoli, zamordowany został w okrutny sposób przez synów Kantymira,
zaczęły nadchodzić do Żółkwi i do dóbr żółkiewskich listy, niby od tegoż Daniłowicza, które
donosiły, że ocalał, że powraca do kraju i obejmuje na powrót dobra swoje dziedziczne, znajdujące się już w ręku Sobieskich. Wrzekomy Daniłowicz w listach tych swoich wzywał poddanych, aby czekając
rychłego powrotu jego, odmawiali posłuszeństwa nieprawnym okupatorom dóbr, i aby nie płacili im
czynszów, które on sam za powrotem swoim odbierze, a zarazem czynił różne obietnice łaski pańskiej
i zapewniał hojne donacje rozmaitym osobom. Równocześnie pojawił się w Krakowie jakiś samozwaniec, który wydawał się był najprzód za Teofila Paca a następnie za owego nie żyjącego już
Stanisława Daniłowicza. Bawił wtedy właśnie w Krakowie były długoletni sługa Daniłowiczów, który
znał doskonale Stanisława; ten dowiedziawszy się o samozwańcu, pojmał go i stawił przed sądy marszałkowskie.
Schwytany tak na gorącym kłamstwie, samozwaniec porzucił rolę Daniłowicza i utrzymywał
przed sądem, że jest Teofilem Pacem, synem pisarza ziemskiego, Jana i Barbary Sapieżanki, siostry
wojewody wileńskiego Leona. Na nieszczęście oszusta znalazł się w Krakowie dworzanin królewski, Krzysztof Pac, podkanclerzyc litewski, któremu według tej genealogii samozwaniec miałby być
bratem stryjecznym. Ten Pac wykazał cały fałsz zeznań oszusta, który przyparty przez marszałka,
Adama Kazanowskiego, z płaczem przyznał się do winy. «Dla Boga, Mości Panowie — mówił ze skruchą — przyznawam błąd i winę swoją, żem ja nie jest ani Daniłowicz, ani Pac, ale z defektu
głowy swojej, która mi się pomieszała, z namowy i poduszczenia niektórych osób, osobliwie księdza
Jana, wikarego w Gródku pode Lwowem, takem się był udawał. Jam jest szlachcic imieniem Wojciech Bolkowski, prawdziwy, ze wsi Witkowic spode Mstowa. Zaczem proszę o miłosierdzie
i o przepuszczenie, a ja obiecuję już tak nigdy nie zwać się i żywota swego poprawić. O co i po wtóre
z płaczem proszę». Ponieważ strona oskarżająca nie domagała się kar kryminalnych, skończyło się na
tym, że samozwańca odwieziono najpierw do Żółkwi, gdzie go przez trzy dni pokazywano ludowi jako tego, który śmiał udawać pana i dziedzica na żółkiewskich dobrach, następnie ten sam proceder
powtórzono na rynku we Lwowie, po czym osadzono Bolkowskiego na 6 miesięcy in fundo wieży
zamku lwowskiego. (…)
Plagi żywota
Wydawanie lekkomyślne «listów przypowiednich» na rotmistrzostwa, tj. autoryzacji do formowania rot konnych lub pieszych na posługi Rzeczypospolitej, było prawdziwą fabryką swawolnych kup
żołnierskich. List przypowiedni zawierał surowe napomnienie, aby rotmistrz z zaciągiem swoim szedł
do obozu przystojnie i bez czynienia szkód ludności — ale była to tylko czcza formułka, zwłaszcza, jeśli się zważy, że często taki list przypowiedni był mieczem w ręku szalonego, patentem na rozbój
publiczny. Dawano listy przpowiednie ludziom, którzy się ledwie co otrząśli z zadekretowanej na nich
infamii, i to nie drogą prawnego uczynienia zadość sprawiedliwości, ale drogą tzw. sublewacji, dawano je znanym już i głośnym gwałtownikom i burzycielom publicznego spokoju, jak np.
Zygmuntowi i Stanisławowi Stadnickim, synom Diabła, dawano nawet szczerym opryszkom jak np.
w r. 1619 infamisowi Rapackiemu. Przyszło nareszcie do tego, że wystawiano listy przypowiednie
z okienkami, w które wpisać mógł swoje nazwisko pierwszy lepszy łotrzyk i infamis, jak to wiemy z użalania się szlachty na sejmiku w Sądowej Wiszni w r. 1666. Gorzej jeszcze bywało z listami
przypowiednimi, wydawanymi cudzoziemskim kapitanom, zawodowym przekupniom krwi ludzkiej,
rozłajdaczonym landsknechtom niemieckim, awanturnikom szkockim i francuskim, którzy formować mieli dragonie lub piechotę niemieckiego autoramentu z chłopów polskich na usługi wojenne
Rzeczypospolitej. Taki cudzoziemiec, nie przywiązany niczym do kraju, wiedziony tylko chciwością
zysku, starał się o list przypowiedni głównie na to, aby okradać skarb Rzeczypospolitej
i nieszczęśliwego żołnierza. Okradał Rzeczpospolitą, bo nie miał nigdy tyle głów pod chorągwią, za ile mu płacił skarb publiczny, okradał żołnierza, bo nie dawał mu ani części tego, co brał na jego
utrzymanie. Ćwierć (tj. koszt utrzymania przez jeden kwartał) wynosiła na dragona 33—39 zł, z czego
i trzeciej części nie wydawał nań rotmistrz. Starowolski nie przesadza, utrzymując, że rotmistrze
35
cudzoziemscy dawali chłopom po szóstaku albo po orcie, tj. po trzy grosze na miesiąc; reszta tonęła
w ich własnym mieszku.
Czytając ciągle o pułkach «cudzoziemskich», o piechocie niemieckiej», o dragonach i rajtarach (Reiter), uniformowanych po niemiecku lub szwedzku, dowodzonych przez Szkotów,
Francuzów, Włochów, a najczęściej Niemców, słuchających komendy w języku niemieckim, odnosi
się wrażenie, jak gdyby to rzeczywiście zawsze były wojska zaciężne obce, werbowane w Niemczech, na Węgrzech lub Śląsku — tymczasem byli to najczęściej chłopkowie polscy. Dragonów i rajtarów,
formowanych w województwie ruskim przez oficerów Niemców nazywają akta wyraźnie: Ruthenos
et agrestes, habitu vero Germanos. Gdyby kapitanowie cudzoziemscy, którym król dawał listy
przepowiednie na takie formacje, byli uczciwymi ludźmi, a nie należeli przeważnie do klasy profesyjnych awanturników, szukających fortuny po najciemniejszych niekiedy ścieżkach, zaciągany
przez nich chłop polski byłby doskonałym żołnierzem — ale i tak przecież, jak było, pułki i chorągwie
regularne cudzoziemskiego autoramentu, a zwłaszcza te, w których przeważał chłop polski, ćwiczone w służbie polowej, w obrotach i władaniu bronią, słuchające ślepo komendy, posłuszne, karne
i zaprawne do tworzenia taktycznych jednostek, oddawały nieocenione usługi, zwłaszcza
w nieszczęsnych latach wojen kozackich i szwedzkich, biły się walecznie, a zmuszone do odwrotu, nie
uciekały bezładnie, ale i w odwrocie zachowywały szyk i zwarcie odporne. Nie miały może fugi i fantazji chorągwi szlacheckich, które wichrem wpadały na szeregi nieprzyjacielskie, ale których
w razie niepowodzenia ten sam wicher rozmiatał w nieładzie i rozsypce — były one grzbietem
wojska, terra firma wśród nie ujętych w brzegi dyscypliny fluktów pospolitego ruszenia. Ile razy czytamy o tych rajtarach polskich, przychodzi nam na myśl bezimienny rajtar-bohater
i akt heroicznej cnoty żołnierskiej przekazany potomności przez dwóch świadków naocznych,
Daleyraca i Diakowskiego: pod Parkanami. Szyki polskie złamane przemocnym naciskiem Turków uchodzą z pola. Panika. Król Jan III po rozpaczliwych a daremnych próbach powstrzymania
zdemoralizowanych hufców, prawie ostatni z ostatnich zwraca konia do odwrotu. Opuszczają
go wszyscy, tylko jeden Czerkies i koniuszy kor. Matczyński towarzyszą mu wiernie w najwyższym
niebezpieczeństwie. Król otyły, zmożony trudem boju, nie może uchodzić szybko, koń pod nim słabnieje, ledwie go unieść może przez pola poorane, rozgrzęzłe. Zgiełk uciekających taki, że król ma
kolana i ramiona pogniecione od koni i zbrój uchodzących żołnierzy. Pościg turecki już go dopada,
dzidy spahisów godzą już w głowę bohatera spod Wiednia. Jak huragan mijają go husarze, pancerni, towarzysze chorągwi szlacheckich, nikt z nich nie spieszy z pomocą. Życie króla wisi na włosku.
Daremnie woła Matczyński: «Mości panowie! Widzicie, kto jest! Wstrzymajcie konie, salwujcie
króla!» Nikt się nie zatrzymuje; jedni odpowiadają: «I nam życie miłe!», drudzy jeszcze gorzej, bo niepoczciwie — wszyscy pędzą dalej, myśląc tylko o sobie. W tej chwili, ostatniej
i najgroźniejszej, kiedy już król czuje gorący oddech koni tureckich za sobą, mija go uchodzący rajtar
polski. Matczyński woła: «Panie rajtar, wstrzymaj konia, pilnuj nas!» I oto rajtar w jednej chwili
wstrzymuje konia i staje po zadzie króla. Tymczasem Turek jeden z dzidą sadzi z boku na króla. Matczyński woła: «Zmiłuj się, panie rajtar, obróć się na tego Turczyna! Żołnierz zwraca się
natychmiast w wskazaną stronę i powala Turka na ziemię wystrzałem z bandoletu. Następują dwaj
inni Turcy, rajtar stoi murem, zwiera się z nimi, walczy, słychać strzały i szczęk szabel — król uratowany! Co się stało z rajtarem, nie wiadomo; nikt nie wiedział, czy poległ, czy też dostał się do
niewoli, nie można się też było dowiedzieć jego nazwiska. Ten rajtar-bohater, godzien spiżowego
pomnika, to był prosty chłop polski.
36
W Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły
działa jedyny w Płocku
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej
Zajęcia prowadzi Tomasz Zbrzezny
Zajęcia w każdą środę o godz. 17.00 w sali nr 17 na parterze szkoły
Zapraszamy młodzież płockich szkół
Ten oraz poprzednie numery
„Zeszytów Jagiellońskich” znajdują się na stronie internetowej szkoły:
www.jagiellonka.plock.pl