Fidel Castro. Prawdziwa historia - Norberto Fuentes - ebook

Post on 26-Mar-2016

224 views 5 download

description

 

Transcript of Fidel Castro. Prawdziwa historia - Norberto Fuentes - ebook

Frapujący bohater − arogancki, zabawny, pompatyczny, lubieżny, skupiony na sobie, okłamujący samego siebie.

New York Times

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Bookarnia Online.

FIDEL CASTROPrawdziwa historia

Carlos Fuentes

FIDEL CASTRO

Prawdziwa historia

Tytuł oryginalny: La autobiografía de Fidel Castro.

Libro Uno: El paraíso de los otros

Copyright © 2010, 2007, 2004 by Norberto Fuentes

Zdjęcia i taśmy, z których zrobiono kadry, pochodzą z prywatnej kolekcji autora. Prawa do zdjęć pozostają własnością fotografów i/lub mają innych, wskazanych właścicieli.

Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr PolskaSp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15

Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49

Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77

Redakcja: Joanna Zioło, Małgorzata Grudnik-ZwolińskaKorekta: Bronisława Dziedzic-WesołowskaProjekt okładki: David HighZdjęcie na okładce: Jose Goitia/The New York TimesRedakcja techniczna: Mariusz TelerRedaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka

ISBN: 978-83-7778-268-2

Skład i łamanie: KATKA, WarszawaDruk: Abedik SA, Poznań

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Wspominam, więc piszę 13

Na potrzeby niniejszego wydania 19

1. Sierpniowe huragany 27

2. Legowisko pośród traw 53

3. Solidna nieprzenikalność murów 89

4. Nikt nie umiera w przeddzień 121

5. Państwo a Rewolucja 157

6. Kosz moich żmij 193

7. Organizacja wojskowa

z dobrym aparatem propagandy 227

8. Władza przed jej zdobyciem 267

9. Ostatni raz Hawana 301

10. Ruchome lasy 333

11. Jak hartowała się stal 351

12. Nocni nomadzi 379

13. Republika i jej kapitał u stóp 421

Autor pominął wszelkie fakty, których weryfikacja, prócz jego własnego świadectwa,

nie byłaby możliwa.

13

Wspomnienia na tym etapie?Pisząc tę książkę, dokonałem pewnego odkrycia. Takiego

mianowicie, że przeszłość nie jest niczyją własnością, przy-najmniej dopóty, dopóki się jej nie opisze. I następnego, że Rewolucja jest niezłomną twórczynią przeszłości. I  jeszcze jednego, że do pewnego momentu Rewolucja nie poddaje się wnikliwym badaniom. Moment taki może nastąpić, gdy umrze ostatni z  jej bohaterów. Do tego czasu historia Re-wolucji i tworzących ją ludzi znajduje się w rękach jej wro-gów – tych, którzy uciekają – i w skrawkach informacji, jakie udało im się zdobyć.

Random House, Simon & Schuster, Giangiacomo Feltri-nelli, jak większość wydawnictw oraz wydawców z całego

14

świata, latami nie dawali mi spokoju, domagając się książ-ki takiej jak ta. Zwodziłem ich wszystkich, tak jak się to ro-bi, gdy chcemy odroczyć jakąś sprawę. Nawet przedstawio-ne wyżej racje nie zdołały mnie zmobilizować. Odpierałem pomysł napisania książki w  dużej mierze z  powodu poli-tycznej ceny, jaką przyszłoby zapłacić. A jeśli teraz się de-cyduję, to z czystych nudów. Po prostu nie mam ciekawsze-go zajęcia. Mówi się, że władzy towarzyszy samotność. To nieprawda. Nie było na świecie człowieka równie oblega-nego jak ja. Władza obdarzyła mnie w nadmiarze towarzy-stwem ludzi. Dokądkolwiek się ruszę, podąża za mną sta-do gawiedzi. Kiedy zmierzam w stronę wejścia do jakiegoś budynku – a  to jedyne trasy, jakie pokonuję pieszo  – spo-glądam na otoczenie z  wysokości ponad metra dziewięć-dziesięciu swojego słusznego wzrostu i zawsze widzę kręgi ludzi i czuję się jak na arenie wiejskiego cyrku, która prze-mieszcza się krok w krok ze mną. To dosyć nudne. A nuda mnie zabija. Dlatego pisanie zamienia się w  nieoczekiwa-ną przygodę. Moje kolejne odkrycie. Pisanie. Literatura, jak mówią, jest córką żalu, jeśli nie porażki. Bez żalu czy po-rażki nie mielibyśmy dzisiaj wielu doniosłych dzieł świa-towej kultury, a nawet, o hańbo, tych, które narodziły się ze skamlenia przed władcami o ponowne zatrudnienie – czym od pięciu stuleci prześladuje nas Machiavelli. Zawsze cho-dzi o  jakiś ostracyzm lub czarną listę. To nie mój przypa-dek. Ja piszę z  pozycji władzy absolutnej. Z  pozycji czło-wieka spełnionego.

Zamierzam teraz zrealizować ten projekt na moich wa-runkach. Spieszę z wyjaśnieniem. Nie istnieje idealna auto-

biografia, bo jeszcze żaden autor nie postawił ostatniej kropki w  tak doniosłym dziele z  chwilą własnej śmierci. A  ostat-nie tchnienie to rzecz wielkiej wagi, bo pozostaje poza moż-liwością opisu, tylko do osobistego przeżycia, kiedy widzisz światło u wylotu tunelu i próbujesz się podnieść, ale zdajesz sobie sprawę, że oto wszystko dobiegło końca. Projekt zakła-da, że te strony zostaną opublikowane w czasie sprawowania przeze mnie pełni władzy. Uruchomiony zostanie znany do-brze mechanizm. Korzystając z sekretnych kanałów kontak-towych przyjaciół i  najbardziej zaufanych funkcjonariuszy służb wywiadowczych – którzy są wyłącznie do mojej dys-pozycji – dotrę do największych wydawców na świecie i po-wiem: Oto jest książka! Ale chcę to zrobić w sposób przemy-ślany. Już wyjaśniam. Muszę uchwycić cugle czasu. Niech to nie wygląda na akt tchórzostwa  – wręcz przeciwnie – i  nie sprawia wrażenia, jakobym liczył na śmierć przed publikacją. Nie miejcie mi za złe, lecz chcę czerpać z tego przyjemność. Postanowiłem – wraz z  bliskim przyjacielem – że książka będzie wydana na kilka tygodni przed moim rozstaniem ze światem doczesnym (to znaczy gdy uznam, że został mi ty-dzień życia lub jasności umysłu), abym zobaczył, jak będzie przyjęta. Robię to z myślą o moich notowaniach pozadoczes-nych, bo jak nieraz mówiłem, wiążący osąd o  mojej osobie powinien zostać wydany za tysiąc lat. Bez względu na współ-czesny werdykt ta książka powinna w  sposób decydujący wpłynąć na osąd ostateczny.

16

To żadna tajemnica. Czytelnicy wiedzą, że dysponuję ogrom-nym archiwum na użytek tych wspomnień. Dokumentacją, która stanowiła podporę mojego państwa, służyła mi do rzą-dzenia i  często do podejmowania decyzji na skalę global-ną, chodziło bowiem o podstawę moich relacji z innymi. Ale nie tylko miałem być informowany, chciałem posiadać ak-tualizowane dane o  przysługach, jakie zostały wyświadczo-ne, oraz należnych długach, które zostały jeszcze do spłace-nia. Nie zamierzam jednak powtarzać aktu szantażu, jakiego dopuścił się niegdyś finansista Robert Vesco – przeniewier-ca odbywający długoletnią karę więzienia – kiedy wystą-pił o wsparcie przy publikacji dwóch książek, jednej zawie-rającej portrety byłych wspólników i  klientów, opisanych pod zmienionymi nazwiskami, ale splamionych jakąś dema-skującą informacją, drugiej zaś z prawdziwymi nazwiskami i bezwstydnym donosem na tych, którzy po pierwszym tek-ście nie opróżnili kieszeni. Chodzi zwyczajnie o to, że chcę pierwszy zadać cios. Masa informacji, które przetrwają i, jak sądzę, w  którymś momencie ujrzą światło dzienne – jak u Czechów i Niemców, kiedy dokonali szturmu na siedziby swoich służb specjalnych czy otworzyli archiwa komitetów centralnych – nie trwoży mnie ani nie ma większego znacze-nia, bo mnie one nie dosięgną. Za życia nie jestem obiektem żadnego szantażu. Tam, gdzie się znajdę potem, nie będzie mnie nic obchodzić. Mam jednak na uwadze zobowiązania wobec swoich spadkobierców, a w szczególności Dalii, mo-jej towarzyszki, jak i tych, którzy będą nad nimi sprawować

opiekę. Jeśli chodzi o moje uprawnienia, postanowiłem zro-bić ostrożny i umiarkowany użytek z olbrzymiej liczby do-kumentów przechowywanych w  Ministerstwie Spraw We-wnętrznych oraz w  niektórych departamentach Komitetu Centralnego Partii. W pracy pisarskiej, jakiej się tu podjąłem, usiłuję obnażyć mechanizmy własnych działań – tych najbar-dziej znanych – możliwie najobszerniej, i  jako autor wspo-mnień nie chcę nadużywać dokumentacji, która okaże się pewnie ważniejsza dla historyków Rewolucji. I skoro tak czy inaczej będą o mnie mówić – o jakimś mnie, podczas gdy rze-czywisty ja będzie już nieuchwytny – i będą chłostać wedle uznania, po co komplikować sobie życie i ciskać kamieniami w niebo? Również po to, by szanse były wyrównane, jak w za-wodach wędkarskich albo w meczu koszykówki, zadowalam się prostą metodą pracy z pamięci, tej prawdziwej, w chwili pozbawionej, przyznaję, napięcia dawnych czasów, co stawia mnie – bez urazy – na poziomie zupełnie ludzkim i wyposa-ża lepiej na bój. I wystarczy, że naprawdę w niewielu wypad-kach skorzystam z wiedzy nagromadzonej w archiwach.

19

Pierwotny plan, by dopiero z  ostatnim tchnieniem al-bo tuż przed pozwolić na publikację tych wspomnień, oka-zał się złudzeniem. Już dwa lata temu zostały opublikowane oba tomy pierwszej wersji dzieła. Przeważyły nalegania wy-dawców i moja niecierpliwość, aby powalczyć w dziedzinie całkiem nowej: na rynku literackim. Kilkaset  tysięcy słów tworzących owe dwa tomy (329 778 – pierwszy i 490 238 – drugi), które zapełniły ponad 2500  stron, wciąż wprawia mnie w  osłupienie, gdy się przyglądam, jak leżą w  swej książkowej okazałości na stole. Powiedziałem jakiś czas te-mu, że zużyłem tony papieru i  tony dźwięku – posłużę się tym symbolicznym określeniem – na deklaracje, dyskursy, raporty, spotkania, wywiady i wszelkie inne możliwe formy wykorzystania słowa*. Otóż prawdziwa wykładnia przesłania znajduje się właśnie w tych dwóch tomach. Nie ważą aż to-ny, ale w sumie siedem funtów (trzy funty pierwszy, cztery

* Zob. dziennik „Granma” z 29 lutego 2008 r. (przyp. autora).

20

– drugi). Niemniej to, z  czego debiutujący autor może być dumny w chwili publikacji, nie powinno przesłaniać głównej pobudki jego działań. On pisał dla kogoś. W moim wypadku, co logiczne, pierwszy na liście pożądanych czytelników jest bojownik rewolucyjny. To on powinien skorzystać z mojego doświadczenia życiowego i wszelkiej wiedzy, jaka wyłoni się z  moich wspomnień. Tak też poprzednie wydanie Autobio-

grafii, której obie okładki mierzą 9 i ¼ cala wysokości i 6 ca-li szerokości, a grzbiety mają odpowiednio grubość 1 i ¾ cala (tom pierwszy) i 2 i ¾ cala (drugi), wydaje się mało przydat-ne do walki. Książki rewolucyjne nie mogą być dziełami ga-binetowymi, zdatnymi do czytania przy pulpicie. Muszą być łatwe do wyrzucenia w  razie policyjnej obławy, mieścić się w kieszeni munduru wojskowego i nie powinny ciążyć w ple-caku – oto ideał literatury rewolucyjnej. Teraz rozumiem, że moje wspomnienia okazały się zbyt obszerne jak na wymo-gi Rewolucji. A nie macie pojęcia, ile mi zostało w zanadrzu!

Przyjmując zatem, że rewolucje potrzebują lekkich środ-ków transportu, opracowałem nową wersję książki w objęto-ści umożliwiającej wydanie kieszonkowe, co ułatwi swobod-ne z nią wędrowanie i pozwoli zmieścić ją w plecaku wraz z tytoniem, amunicją i prowiantem.

Nic jednak nie przepadło. Bibliografia oraz część „histo-ryczna” treści, która zajmowała wiele stron pierwszego wy-dania, zostaje w miejscu jej przeznaczonym: w bibliotekach. Tam będzie do dyspozycji fachowców i wszystkich zaintere-sowanych.

Gdy kończyłem pracę nad książką, byłem zdrowym czło-wiekiem. Nie zrezygnowałem z  żadnego stanowiska, eme-

rytura zaś pozostawała bardzo odległą możliwością. Wigor, z  jakim pisałem, jest czytelny. Pisanie było dla mnie wów-czas poważnym wyzwaniem. Każde przypadkowo uży-te słowo mogło zagrozić nawet stabilności państwa. Ale to już historia; dziś jestem człowiekiem bliskim agonii, odse-parowanym od świata w pokoju szpitalnym z widokiem na dziedziniec otoczony murami. Fidel Castro jest ostatnim więźniem Fidela Castro. Nie oszukuję się. Odczytuję znaki i wiem, jak się sprawy mają. I wiem, że jestem w przedsion-ku śmierci. Ale zadanie polegało na tym, aby przetrwała mo-ja książka. I tylko to się liczy.

Spoglądam na zegarek i odczytuję datę – będę ją musiał umieścić pod tymi słowami – która przykuwa moją uwagę. Powinienem się wzruszyć? Zaniepokoić? Ja, który znam ar-bitralną moc przypadku? Dwa tysiące pięćdziesiąt dwa lata temu, w dniu jak ten dzisiejszy, w Rzymie zamordowano Ju-liusza Cezara. Idy marcowe w 44 roku p.n.e. Biedny rzymski senator, bez należnej mu eskorty. Sam się podał na tacy.

FIDEL CASTRO RUZ

15 MARCA 2008

GODZ. 16.17

24 listopada 1958 roku. Prowokacyjny billboard został umieszczony na skrzyżowaniu 36. Uli-

cy i 42. Alei w północno-zachodniej części Miami, nieopodal lotniska. Jest poniedziałek, w chwi-

li zrobienia zdjęcia Fidel Castro otacza główne miasta we wschodniej części pobliskiej wyspy,

o której mowa na billboardzie. Za 38 dni wygra wojnę. Stół do gry w ruletkę i tancerka rumby to

oczywiste nawiązanie do nieodległej przyszłości.

RAJ

INNEGO

Trzyletni Fidel w Biránie. 1929 r.

PRZYGODA

27

1.

Wszystkie trzy książki, które wręcza mi przyjaciel ja-ko dzieła wzorcowe – Autobiografia Alicji B. Toklas Gertrudy Stein, Pamiętniki Hadriana Marguerite Yourcenar i wspomnie-nia Benvenuta Celliniego – okazują się w  istocie kunsztow-nymi wersjami literackimi trzech rodzajów wspomnień. Dwie pierwsze ze względu na formę, w  jakiej mierzą się z  rzeczywistością, trzecia dzięki swej literackości, Cellini bowiem, jak mówią, wszystko lub prawie wszystko zmyślił. W moim wypadku, wiadomo, nie trzeba nadto silić wyobraź-ni, by zyskać czytelników. Poza tym, że miałem okazję oglą-dać siebie samego poprzez pryzmat autorów, którzy badali moje życie i  wydali stosowne traktaty – liczba moich bio-grafii idzie w setki – niniejsza książka może wzbogacić mnie o  spojrzenie na siebie własnymi oczami. Dysponuję boga-tym materiałem, który nie zawsze, wyznam, służy ukazaniu mojej osoby czy mojego postępowania w korzystnym świet-le. Nie wahałem się jednak – w  konfrontacji z  przeżytymi

Szynobus należący do don Angela Castro używany do przemieszczania się

po plantacjach trzciny cukrowej w regionie i podróży do Santiago.

29

zdarzeniami – wydobyć szczegółów, które mogą wydawać się śmieszne czy nawet godne ubolewania. Cokolwiek by mó-wić – a zrozumiałem to w trakcie pisania – owe negatywne szczegóły pozwalają oddać gamę niuansów i nie tylko czy-nią opowieść bardziej wiarygodną, ale też tworzą sympatycz-niejszy wizerunek jej bohatera. Podam przykład. Pewnego dnia moja żona Dalia, dwóch szefów ochrony, Mainé i  Ce-sáreo, a nawet mój syn Antonio, wówczas student medycyny, zatrwożyli się stanem mojego zdrowia, myśląc, że lada chwi-la dostanę zawału. Wściekłem się na samego siebie z powodu snu, w którym wypaliłem, po sam koniec, wyśmienite cygaro Cohíba. Jakże mi smakowało! Raczyłem się gęstym dymem na podniebieniu, upajałem wizją dostojnych, konfekcjonowa-nych na wymiar lansjerów z czasów, gdy jeszcze należałem do oddanych palaczy i  bez najmniejszych przeszkód radzi-łem sobie z  idealnym pierścieniem żaru. I  wtedy nagle się obudziłem. Był to chyba sen z udziałem największej liczby świadków w historii, najbardziej brzemienny w konsekwen-cje (przynajmniej w kręgu najbliższych), w wymiarze obiek-tywnym, materialnym, namacalnym, konsekwencje, któ-re wykroczyły poza doznania oniryczne. Darłem poduszki, w pokoju fruwało pierze, padłem bezwładnie na sofę, stłuk-łem o podłogę dwie szklanki. Wydarzyło się to dwa, trzy la-ta po tym, jak zerwałem z nałogiem, o czym w swoim cza-sie powiadamiałem każdego bez wyjątku dziennikarza, który zjawił się w Hawanie. Chyba nikt nie dokonał tak stanowczej i bezwzględnej introspekcji własnego zachowania jak ja owe-go poranka, kiedy to nieme oskarżenie siebie samego skłoni-ło mnie na początku do podwojenia podatku od papierosów

30

i cygar konsumowanych przez społeczeństwo. Oduczyć pale-nia – taki był cel. Najbardziej wkurzyło mnie to, że sam in-tensywnie doświadczyłem tej przyjemności i obudziłem się z satysfakcją zawodowego palacza, który właśnie delektował się do ostatniego macha cudem kreolskiej manufaktury. We-zwali Zelmana, mojego lekarza, Pepína Naranjo, mojego se-kretarza i  sąsiada z  chronionego kompleksu, i  dopiero gdy zjawił się kapitan Núñez Jiménez, typ naukowca w guayabe-rze z rolexem na ręku, który towarzyszył mi we wszystkich szaleństwach z  początku Rewolucji, zdołałem się uspokoić. „Ñaco – zwróciłem się do niego – masz pojęcie, z jaką frajdą wypaliłem to cygaro?”.

Oryginalna wersja Autobiografii – na którą składały się dwa zeszyty z  trzynastoma rozdziałami w  każdym – była sporadycznie pisana na komputerze albo laptopie, w więk-szości zaś niezawodnym piórem wiecznym na lśniącej pre-zydenckiej papeterii przeznaczonej do mojego wyłączne-go użytku. Odkryłem, jak cudownie można wykorzystać czas na pokładzie starego zacnego iła-62, którym odbywa-łem polityczne wyprawy międzykontynentalne, jak w  cza-sie pisania zrobić użytek z rozkładanych stolików samoloto-wych, jak dać się ponieść na manowce wspomnień, a nawet czerpać natchnienie z odgłosu czterech znakomitych turbo-odrzutowych silników Sołowiew D-30  kW, nieustających w  metalicznym śrutowaniu. Przemieszczając się w  słusz-nym już wieku z  Hawany do dowolnego miejsca spośród moich dawnych obszarów konkwisty lub tam, gdzie obwo-ływano mnie bohaterem i jako takiego goszczono – w Afry-ce, Azji czy Ameryce – piszę. Tworzy się więź między

31

pamięcią a  słowami. Pamięć wytrwale przywraca mi prze-szłość i zachęca, bym ją chwytał i przenosił na ekran bądź papier. Udaję się do tych odległych scenerii, które już do mnie nie należą i gdzie starego i zwapniałego bohatera, ja-kim jestem, przyjmują młodzi prezydenci i dygnitarze jako swoiste kuriozum. Czasem silą się na uprzejmość, podając mi ramię, żeby pomóc mi zejść ze schodów pokładowych i  przez płytę lotniska poprowadzić mnie tam, gdzie cze-ka orkiestra, kompania reprezentacyjna wojska, ambasado-rowie, flagi i kwiaty. A ja rzucam wtedy ostatnie spojrzenie do wnętrza samolotu na stolik z porzuconym czasowo lapto-pem albo stertą kartek, które sprawny sekretarz Chomi skła-da i przezornie chowa do aktówki. Przede mną trzy, cztery dni zadań oficjalnych, zręcznych dowcipów dla uszu dzien-nikarzy, wyszukanych na poczekaniu słów podziwu i uzna-nia dla moich gospodarzy oraz kraju, a przez cały ten czas w głowie tylko jedna rozpaczliwa myśl, aby zasiąść z powro-tem do pracy nad książką. Właściwie tylko tym tak napraw-dę powinienem się zajmować, dobrze odziany, może w szalu na szyi, z filiżanką gorącej herbaty bez cukru w zasięgu ręki, tak by móc ją pić łyczkami lub w każdej chwili zażyczyć so-bie następnej. Dopóki będę pisał.

Tak więc niniejsze strony nie tylko odpowiadają temu, co inni autorzy nazwali – w dziedzinie literatury – podróżą sen-tymentalną, lecz powstawały w  czasie faktycznej podróży sentymentalnej mojego bytowania na tym świecie. Najczę-ściej towarzyszy jej dźwięk sowieckich silników Sołowiew i  chłodny, profesjonalny głos pilotów, który dobiega moich uszu z  ich kabiny, gdy łączą się z  wieżą kontrolną i  podają

32

pozycję CU-T1208  linii lotniczych Cubana z  VIP-em na pokładzie. Unoszę wtedy wzrok znad laptopa i  w  rutyno-wy sposób spoglądam ku wnętrzu kabiny pilotów. Tam wi-dać tylko cienie i co jakiś czas fosforyzujące światła zegarów na tablicy rozdzielczej. Cubana Airlines CU-T1208. Cubana

CU-T1208, With a VIP on board. VIP on board. I repeat. Na wyso-kości dwunastu kilometrów nad Oceanem Indyjskim wszy-scy moi towarzysze śpią. Ja piszę.

Pierwszy zeszyt dotyczy okresu od 13 sierpnia 1926 do 1  stycznia 1959  roku. Drugi – od 1  stycznia 1959  do 13 sierpnia 2001 roku. Pierwszy obejmuje czas od moich na-rodzin w posiadłości Manacas w Biránie do ucieczki dykta-tora Fulgencia Batisty. Drugi przybliża zniszczenie aparatu państwowego Republiki i ustanowienie tymczasowej władzy rewolucyjnej, następnie pełny okres Rewolucji. Na począt-ku pracy autor miał sekretny zamiar uwydatnić w konstruk-cji tekstu swoje przywiązanie do liczby 13 i jej wielokrotno-ści. To coś w rodzaju fatum porządku numerycznego, czemu dawałem wyraz w  rozmaitych wywiadach z  zagraniczny-mi dziennikarzami, ale co mogło się przeobrazić w  tour de

force, jako że ciężar narracyjny książki skupia się na drugiej jej części. W  obecnym wydaniu owa struktura nie tyle zo-stała zniesiona, ile dostosowana do wymogów szybszej lek-tury, zawsze jednak z myślą o podziale na siedem głównych podrozdziałów, tak by trzymać się liczby bliskiej naszej spra-wy. Wszak siedem, cudowna siódemka, jest liczbą, z  którą też się utożsamiam i która swego czasu była wykorzystywa-na w celach taktycznych do identyfikacji ruchu rewolucyjne-go. Ruchu Rewolucyjnego 26  Lipca. Siódemka widniała na

33

bransoletach partyzantów. Na graffiti. Wymawiano ją ściszo-nym głosem na potajemnych spotkaniach. M-26-7*.

Tutaj, w  swego rodzaju wstępie tłumaczącym, dlaczego postanowiłem spisać wspomnienia i  skąd jako odniesienie, przewodnik oraz inspiracja wzięła się autobiografia Benve-nuta Celliniego, dokonam pewnego spostrzeżenia. Celli-ni opisuje, a  także odzyskuje dla nas świat, w  którym nie istniały dzisiejsze sposoby komunikacji, w którym wszyst-ko spowijał nimb tajemnicy. Teraz mamy zdjęcia, nagrania wideo, za dużo jednego i drugiego. Odkąd pojawiła się fo-tografia, cały świat sztuki zrobił krok wstecz, został zmu-szony ustąpić pola. Mam na myśli pole sztuki narracyjnej. Gdy człowiek zdołał uchwycić światło, przenieść je na kart-kę papieru, a potem ów obraz uwiecznić, literaturze i ma-larstwu realistycznemu pozostało szukanie innych dróg. Co ja takiego mogę opowiedzieć, czego nie da się odnaleźć w  szufladzie biurka służb specjalnych czy w  którejś z  ga-zet? Otóż to, co zachowałem na swój użytek, a co dotyczy intencji i rozgrywek.

Rzeczą banalną, by nie rzec absurdem, jest próba roz-szyfrowania, a co gorsza osądzania kogoś takiego jak ja tyl-ko na podstawie pozorów. Z powodu niezrozumienia moich poczynań staję się łatwym celem obelg. Obraza zastępuje głębszy ogląd.

Pozostaje mi więc pisanie. To mój ostatni system propa-gandy rozumianej zgodnie z pierwotnym znaczeniem słowa „propaganda” od „propagować” („upowszechniać”), a nie jako

* Movimento 26 de Julio – Ruch 26 Lipca (przyp. tłum.).

34

tandetna (choć czasem bardzo potrzebna i  skuteczna) agit-

-prop („agitacja”) z jej kapitalistyczną wersją reklamową.Niezawodny jest system porozumiewania się zwierząt,

gdyż opiera się na ich czujnikach emocjonalnych, na ich wrażliwości, a nie na słowach. Słowa w równej mierze służą prawdzie jak kłamstwu, ale to słowa są środkiem komunika-cji dostępnym ludziom.

Tworząc pewne zdanie o moim ojcu pod koroną tamaryn-dowca, które znajduje się w dalszej części – prawdziwy po-czątek pierwszego zeszytu wspomnień – intuicyjnie odkry-łem to, co ktoś inny nazwał brakiem świadomości dwóch najbardziej transcendentnych faktów ludzkiej egzystencji: naszych narodzin i naszej śmierci.

W moim wieku jedynym doświadczeniem godnym zain-teresowania pozostaje śmierć. Na morzach, po których dziś żegluję, nic mnie już nie zadziwia. Wszystko, czym jestem teraz i czym będę w przyszłości, to historia. Swego czasu ów termin mnie onieśmielał, historia była pewną normą zacho-wań, później zdałem sobie sprawę, że nic takiego nie istnie-je, że najlepszym tworzywem historii jest władza. Chyba naj-lepiej to wyraziłem, powtarzając, że władza jest po to, by ją sprawować, ale jakie znaczenie może mieć dla mnie historia, której nie będę świadom.

Udowodniłem, że strategia – która należy do najtrwal-szych właściwości polityki – na nic się zdaje, że tylko taktyka jest warta zachodu. Zapoznałem się z wieloma poświęcony-mi mi biografiami, co ułatwiło mi pracę. Nie staram się więc w  tej książce odpierać argumentów ani przyjmować pozy-cji defensywnej, choć, owszem, zamierzam przedstawić sam,

35

własnymi słowami, moją interpretację faktów, których jestem bohaterem, a o których panuje wielce fałszywe wyobrażenie. To nie jest obrona, pragnę jeszcze raz podkreślić, lecz wyraz niezgody, by ludzie mający niewiele wspólnego z  wydarze-niami, których byłem inspiratorem, przeinaczali je lub ana-lizowali. Odtąd, przynajmniej wobec wydarzeń, o których tu mowa, trzeba się będzie odnosić do mojej interpretacji i mo-ich pobudek. Istotnie zwycięstw i  triumfów, medali i wiwa-tujących tłumów oraz wyrazów uwielbienia mi nie brakuje – kto wie, czy nie jestem najbardziej oklaskiwanym człowie-kiem w historii, goszczonym przez największą liczbę prezy-dentów, dygnitarzy, człowiekiem, który może sobie przypisać najwięcej bohaterskich czynów.

Ja, ja sam, najechałem więcej krajów niż Aleksander Wielki, do tego znacznie odleglejszych; rzuciłem wyzwa-nie dwóm imperiom po stokroć potężniejszym od Rzy-mu i  Egiptu i  wszystkich staro- i  nowożytnych potęg ra-zem wziętych, a moje imię przez niemal pół wieku na całym świecie pojawiało się jako informacja dnia znacznie częś-ciej niż jakiekolwiek inne wiadomości. Podpisana przeze mnie flaga powiewa na Antarktydzie (o ile może powiewać zamarznięta flaga). Na moją cześć wiwatowano w  tumulcie walk na wzgórzach Golan, na angolskiej pustyni Moçâmedes i w wenezuelskich górach Falcón. Wietnamski batalion przy-brał moje imię w czasie wojny przeciwko jankesom, otrzy-małem szablę marszałkowską Związku Radzieckiego. Ale.

Ale.Wolnego, ta książka nie jest pochwałą próżności, lecz

owocem wysiłku intelektualnego.

36

Doprawdy, jeśli na koniec, oprócz dowodzenia okrętem, pozostaje pisanie, nie powinienem przytaczać znanej senten-cji, że wszystkie zakończenia są złe. Bo tak nie jest.

Pisanie. Wielokrotnie zastanawiałem się nad nim. Chcia-łem się nawet wycofać z  życia publicznego i  poświęcić te-mu zajęciu. Wielu uczonych poczyniło wysiłek i  napisało o mnie; wśród nich byli Tad Zulk, Herbert Matthews, Ann Gayer, a także Robert E. Quirk i Anglik Hugh Thomas, któ-rego królowa Elżbieta uhonorowała orderem rycerskim za książkę o mojej Rewolucji. Che Guevara, umierając, myślał o mnie. Generał Arnaldo Ochoa poprzysiągł, że będzie miał mnie w  pamięci w  chwili, gdy go rozstrzelają. Tymczasem ja, zanim postawię ostatnią kropkę, czuję powinność, aby dedykować te strony zwykłemu żołnierzowi Rewolucji Ku-bańskiej, młodemu artylerzyście o  imieniu Eduardo García Delgado, który napisał moje imię – Fidel – palcem zamoczo-nym w kałuży z własnych trzewi, dogorywając po zdradziec-kim bombardowaniu naszej stolicy 15  kwietnia 1961  roku, w przeddzień desantu na Playa Girón. I nie chodzi też o dro-biazgowe spisanie całej historii, przedstawionej już w  set-kach, jeśli nie tysiącach książek – nie tylko mojej historii, lecz całej Rewolucji Kubańskiej, co w  zasadzie oznacza to samo. Wolę skoncentrować się na sprawach, które osobiście uważam za warte omówienia dlatego, że są nieznane, pod-dać je pewnej refleksji, wyjaśnić i  rzucić światło na fakt, iż często wydawałem się wyniosły, a bywa, że szydzę z innych. Tych bliskich mojemu sercu uformowałem. Innych, to praw-da, nie darzę szacunkiem. Gdyby jakiś czytelnik w  przy-szłości – pozostający z  dala od moich domniemanych czy

37

realnych manipulacji albo w  innej przestrzeni, której nigdy nie poznam, co na jedno wychodzi – znalazł tu wyjaśnienia przydatne jego interesom lub poczynaniom, takie, które po-służyłyby mu do planowania czy wszczęcia jakichś działań, cokolwiek by to było, może się zaliczyć do ludzi godnych mojego szacunku.

Skoro obracałem się w  świecie zamieszkanym przez osobników bojaźliwych i  słabych, jak miałbym się nagiąć do tych, których sam zniewalałem. Muszę pisać dla istot wyższych.

Pozwolicie teraz, że opowiem, co się wydarzyło owej burzliwej sierpniowej nocy w  1926  roku, kiedy się urodzi-łem, o godzinie drugiej w nocy w domu na palach w posiad-łości Manacas, i  podzielę się wspomnieniem o  moim ojcu. Moim ojcu w cieniu tamaryndowca.

Palił pod tamaryndowcem, podczas gdy kobiety oprawia-ły zwierzęta albo obierały jukę. Biedaczysko. Widzę go, jak zażywa chłodu pod drzewem, które górowało nad patiem, ze swoim grubym pniem (dobre siedem metrów w obwodzie), z gronami małych kwiatów w koronie, z gęstym i  lśniącym listowiem napełniającym dom rześką aurą. To dwudziesto-metrowe, wiecznie zielone drzewo znaczyło swoim cieniem teren nawet w suszę. I bujnie obradzało pięciolistnymi kwia-tami w zwartych kiściach, żółtopomarańczowymi z czerwo-nymi prążkami, i fiołkowymi pąkami.

38

Rozumiem więź, jaka może zaistnieć między człowie-kiem a otoczeniem. Myślę, że widok ojca obok starego ta-maryndowca, którego wiek szacowano na ponad sto lat, jest pierwszym sprawdzalnym doświadczeniem w moim życiu. Pamiętam nieomylne znaki lata. Zbiór trzciny cukrowej do-biegł końca, zastępy maczetników opuszczają okolicę, gas-ną kominy pobliskich cukrowni w  Marcané. Wówczas tamaryndowiec rozkwita, a  mój ojciec opuszcza swoje zi-mowe schronienie na domowym strychu i pod drzewem od-daje się długim procesom trawiennym, z cygarem w dłoni i szeroko rozłożonymi grubawymi nogami. Patrząc na roz-kwitły tamaryndowiec, można być pewnym, że lato czai się tuż za rogiem. Gorączka, jak nazywają tę porę miejscowi wieśniacy. Potem, z  początkiem lipca, odbywa się kolejny rytuał w wykonaniu ojca. W każdym razie tak to pamiętam. Zachwyty nad płodnością drzewa i nieustanne powtarzanie, ile to funtów owoców udało mu się zebrać.

Drewniane ławki, na których dawnymi laty przesiady-wał mój ojciec, ustawione wokół grubego pnia drzewa, we-dług mnie wyznaczały cztery strony świata. Nieco z  tyłu, po lewej, jest zbiornik z  wodą, umieszczony na czterech cementowych podnóżkach, a  jeszcze dalej widać poczer-niałe pale z  drzewa caiguarán, na których stoi mój dom. Jak mówiłem, oto mój ojciec. Widzę go z cazadorem de pi-ta, z  solidnym brylantem na prawej dłoni, w  której właś-nie trzyma cygaro, nie pozwalając mu zgasnąć i  nie usu-wając banderoli do chwili, aż niemal dosięgnie ją żar, tuż przy jego ustach. Cazador de Pita była jego ulubioną mar-ką cygar. Carreros, wozacy, jak mówiliśmy na obwoźnych

39

sprzedawców, dostarczali je masowo pod same drzwi po-siadłości. Potem, gdy ojciec otworzył sklepik po drugiej stronie drogi naprzeciwko domu, to tam składowano tytoń i resztę towarów.

Poza tym ojciec ma na nogach wysokie gumiaki i  jest w guayaberze, na której da się zauważyć plamy po kawie.

Widzicie go teraz? Dobrze, a  więc to jest ów sielski i do cna kubański pejzaż, który ja za trzydzieści lat znisz-czę. Nie do wiary. Wszędzie, gdzie tylko napotkam podob-ny klimat, dosłownie wszędzie, zniszczę go. Nie żebym go nienawidził czy uważał, że na to zasługuje, albo cokolwiek zakładał z góry, lecz dlatego – będę wierzył do samego koń-ca – że to jest wynik pewnego procesu. Ja sam naruszę po-rządek i  z  czasem, żeby zachować nad tym kontrolę, nie pozostanie mi nic innego, jak przyłączyć się do wyzwolo-nej przeze mnie siły. Bo tak po prawdzie, nie mogę powie-dzieć, żeby tam, wśród tego pejzażu, było mi źle. A właśnie w  tym punkcie niemal wszyscy moi biografowie zawodzą. Gdy doszukują się w moim dzieciństwie w Manacas w Bi-ránie przyczyn Rewolucji Kubańskiej, jakby obserwowali zachowanie psa Pawłowa. Nie chcą przyznać, że Rewolucja była procesem intelektualnym. Po pierwsze dekantacji. Po drugie funkcjonowania. Po trzecie kontroli. I  nie pojmują, iż żaden z mechanizmów, które uruchomiłem, albo przynaj-mniej pobudziłem, nie ma nic wspólnego z  dzieciństwem szczęśliwego dziecka.

Sytuacja czy epizod, który opisuję – mam pięć lat, kie-dy ojciec, niczym jakiś kacyk pod tamaryndowcem, wy-ciąga pulchną dłoń z  połyskującym na palcu diamentem

40

i zwraca się do mnie „synku” albo „chłopie” – ogranicza się do obserwowania pejzażu, świata. To jest to, co widzę. Ca-ły świat. I choć teraz nie umiem tego w pełni wyjaśnić, od-bieram go jako nienaruszalny. To cały krajobraz, jaki istniał. I przyznam, że dla mnie był wystarczający. Średniowieczny krajobraz, który musiał wówczas trwać, niezmienny, odkąd ojciec, by założyć kolonię cukrową, przedarł się przez gó-ry i wyciął lasy porośnięte drzewami ácana i caiguarán, ma-honiowcem i hibiskusem. Mam wrażenie, jakbym przemie-rzał go, kręcąc się wokół własnej osi, lecz w  zwolnionym tempie. Skrzynia na lód znajduje się przy szopie, w której trzyma się garnki i  zboże, gdzie stoi długi stół, przy któ-rym kobiety zajmujące się domem (moja matka, starsza siostra Angelita, służąca) oprawiają skórę czy, jak mówią, rozbierają świniaka, i gdzie w jednym z kątów postawią po-tem młynek do kukurydzy, a stół ma wydrążony kanał, któ-rym wprost do wiadra postawionego na podłodze spływa krew zwierzęcia. I  ponieważ nikt nie wie, co znajduje się w  skrzyni na lód, wciąż możemy tu mówić o  krajobrazie średniowiecznym.

Dom jest zwrócony frontem do drogi. Droga prowadzi do Cueto, pół godziny jazdy konno, dziesięć minut autobusem. Okna wychodzą na północny wschód, a na Kubie okna od tej strony otwierają się pod warunkiem, że budowniczy napraw-dę znał się na swojej robocie. To stamtąd, niesieni przez pa-saty, przypłynęli Hiszpanie. Ojciec popala cygaro, woła mnie do siebie i mówi, że kończę pięć lat, więc podaruje mi jed-no peso. „W tym roku to ścierwo dało mi trzysta pięćdziesiąt funtów”, dodaje.

41

Trzysta pięćdziesiąt funtów tamaryndy.Teraz swoim cygarem wskazuje koronę tamaryndowca,

z  której znikły już, do kolejnej wiosny, wszystkie kwiaty i owoce.

Pytam go, ależ, ojcze, dlaczego nie dostanę pięciu peso. Pięć peso. Jedno za każdy rok. A  ojciec na to, ożesz ty, ło-buzie, jedno peso to pięć peset. Jakie znowu pięć peso? Taki mały, a już taki cwany.

Najmłodsze kobiety – moja siostra Juanita i  nie wiem, może Emma i jakaś inna Murzynka, córki najemnych robot-ników z Haiti, którzy zostali w okolicy po zbiorze trzciny cu-krowej – obierają naprzeciwko ojca jukę, a  dalej, na górze w kuchni, ktoś, nie wiem kto, przygotowuje congrí, ryż z faso-lą. Któraś z ciotek, może babka, może służąca. Małego Rauli-ta jeszcze nie ma na scenie. Albo śpi w kołysce, albo się jesz-cze nie urodził. Później to obliczę.

Wspominam, że kuchnia była na górze, bo dom został zbudowany na palach o wysokości ponad dwóch metrów. Także budynek poczty, który widać było sprzed bramy ma-jątku, i szkoła stały na palach. Dopiero po latach odkryłem, dlaczego tyle domów i  budynków publicznych na kubań-skiej wsi stawiano na drewnianych palach albo betonowych słupach. Chodziło o to, by oszczędzić sobie wybierania zie-mi pod fundamenty i nie wydawać fortuny na cement. Nie był to wymysł skąpego Galisyjczyka, jak twierdzą niektórzy, chcąc przyganić mojemu ojcu. Był to rozsądny zwyczaj bu-dowlany, rządził się swoją logiką i na wsi stosowano go dość powszechnie. W pobliskim Banes na przykład domy potenta-tów z United Fruit w tak zwanej dzielnicy amerykańskiej też

42

budowano na betonowych słupach. Nikomu jednak nie przyj-dzie do głowy nazywać tych jankesów szczwanymi sknera-mi. Jedyne, co się rzucało w oczy, to zwierzęta, które chowały się pod domem, najróżniejsze stworzenia, prawie wszystkie uparcie nazywane przez ojca „domowymi”. Klasyfikacja ta obejmowała krowy, kury, indyki, owce i kaczki. Ale nie świ-nie. Świnie miały chlew. Była w  tym pewna racjonalizacja podziału przestrzeni, jaką sam obmyślił. Nie tylko zaoszczę-dzono na cemencie, lecz dzięki wykorzystaniu nieco dłuż-szych pali niż zazwyczaj oszczędzało się na stajni.

Idziemy dalej. Okno kuchenne, które wychodzi na stro-nę przeciwną do kierunku wiatru, żeby zapachy i  opa-ry znajdowały naturalne ujście, ma wspórkę podtrzymują-cą uniesione skrzydło po to, by wyrzucać resztki kuchenne, które z  wysokości dziewięciu metrów spadają wprost do szerokiego cebrzyka. Gromadzona w  ten sposób jadalna i wodnista substancja, z  chwilą gdy wyląduje w cebrzyku, zwie się zupką i  trafia do świńskich koryt. A  tamaryndo-wiec przydaje uroku całemu patiu. Wkoło pachnie czystym powietrzem, gdy utrzymuje się wiatr, i  jeśli nie umilknie, można nigdy nie poznać woni krwi ofiarnej, a  kwiaty, jak mawia moja matka, tworzą klimat, i  to jest coś, co zapisu-je się w świadomości. Są też gliniane cegły tworzące cem-browinę wokół grubego pnia tamaryndowca, przywiezione z małej cegielni w Cueto, identycznie jak w każdym mia-steczku na Kubie, z  takim samym piecem, takimi samymi wózkami, takimi samymi czarnymi robotnikami zlanymi potem, z  łopatami w dłoniach i okazałymi nagimi torsami lśniącymi jak po deszczu.

43

„Nie ma mowy o pięciu peso”, mówi ojciec.Przygląda mi się uważnie, a  ja dostrzegam szelmow-

ski błysk w jego oczach. Wiem, że jest w dobrym humorze, bo łagodnieje na twarzy i zniża głos, tak żeby kobiety, któ-re obierają jukę dwadzieścia kroków od nas, nie usłyszały tego, co chce mi powiedzieć, a mówi coś, na co nie jestem jeszcze przygotowany, nawet żeby to zrozumieć, ale dzięki czemu wyczuwam, że istnieją jakieś drzwi i że te drzwi mo-gą się otworzyć, a dalej za progiem jest przestrzeń i możli-wości, których znaczenia nie potrafię jeszcze pojąć, i w tym nierozumieniu po raz pierwszy w życiu odczuwam niepokój i nawet zapominam o czterech peso straconych w źle popro-wadzonej rozgrywce.

„Czyżby paniczyk potrzebował pieniędzy na dziewczyn-ki? Hm? Może ptaszek już się pali do wylotu z  gniazdka? Czekam na wieści i  sam ci do tego poszukam fachowej pa-nienki, która nie zedrze ze mnie więcej jak cztery pesety”.

W głębi dziedzińca jest chatka, w której ojciec trzyma ra-dio RCA Victor i czasem ucina sobie sjestę, i gdzie mój naj-starszy brat Ramón słucha meksykańskiej muzyki, ale ojciec nastawia tylko radiowe powieści, gdy tylko uda mu się coś złapać.

Za chlewem stoją traktory, fergusony i caterpillary.W  historyjkach, które powstaną za sześćdziesiąt lat  –

po to, by mnie odmalować jako produkt bandyckiej rodzi-ny – ludzie z United Fruit, z zarządcą Hodgkinsem na czele, wpadają niczym piorun gniewu tam, gdzie stoją zaparkowa-ne maszyny, i oskrobują blachę, szukając śladów oryginalne-go lakieru, co odkrywa ich wczorajszy właściciel, czyli sam

44

don Hodgkins z  kieszonkowym scyzorykiem, zbawiennym i  karzącym ostrzem, którym wygraża teraz mojemu ojcu. O  posiadłości Manacas, którą ojciec wykarczował własny-mi rękami i na której dorobił się jedynych luksusów w swo-im życiu (doprowadził do domu elektryczność, zadbał, żeby nie brakowało mu ulubionych cygar, i nabył brylant na ser-deczny palec swojej prawicy), powstało wiele kłamstw bio-grafów, którzy nie wiedząc, jak obsmarować dziecko, uderza-ją w człowieka oddanego pracy. Biedny ojciec. Jeśli w ogóle przywołujemy w rodzinie don Hodgkinsa – a rzadko mamy okazję się spotkać na taką sesję wspominkową – to jako pija-czynę, który był żywym dowodem na istnienie sporej rezer-wy koniaku w Biránie i z którym ojciec zawsze wdawał się w dyskusje o zatopieniu pancernika Maine. Ojciec, który do-tarł na Kubę jako żołnierz, czuł się w  obowiązku obwiniać Amerykanów o zatopienie własnego okrętu, co miało stwo-rzyć pretekst do wypowiedzenia wojny Hiszpanii. Hodgkins, rzecz jasna, bronił stanowiska przeciwnego. Owe posiedzenia przy koniaku z wojną amerykańsko-hiszpańską w tle robiły wrażenie, jakby te dwa kraje miały znowu wypowiedzieć so-bie wojnę. Ojciec podnosił dagerotyp – a może była to pocz-tówka? – z widokiem szczątków pancernika Maine w Zatoce Hawańskiej, który specjalnie na tę okazję trzymał pod ręką w  jadalni, i pozwalał sobie na drwiący ton, jakiego nie sły-szałem u niego w żadnej innej sytuacji: „Nie zaprzeczy pan, don Joquins, że ktokolwiek ten dynamit podłożył, nasi, nie nasi, wiedział, co z tego będzie. Widzi pan, moim zdaniem to świadczy o  jednym, o zatopieniu statku z pełną świadomo-ścią popełnionego czynu. Niech pan na to spojrzy, na miłość

45

boską. Całkowicie zatopiony”. Chociaż później, a  to pamię-tam doskonale, gdy zataczający się don Hodgkins oddalał się do swojego samochodu, ojciec rzucał takie zdanie do mojego brata Ramóna: „Wciąż nie traktują mnie serio”. Jak łatwo ode-brać ziemię Amerykanom, burząc ich graniczne mury. Nikt nie potwierdzi prawdziwości tej historii. Rozciągnąć swoje osiemset hektarów kosztem United Fruit, przesuwając gra-nice, do tego nocą – to przekracza nawet moją wyobraźnię. Chociaż na dobrą sprawę moim zdaniem jest coś godnego w legendzie o rekrucie w hiszpańskiej armii, który wygrywa wojnę po wojnie. „Świniak dla pań”, krzyczy do wszystkich kobiet, które krzątają się po kuchni, obierają juki albo ćwiar-tują zwierzaka. „Ale fabada* dla mnie”.

„Słyszycie? Kobiety, do jasnej cholery. Świniak dla was. Fabada dla mnie”.

Na górze w  domu stoją drewniane obite skórą meble, ogromne i mocne, a na końcu patia jest toaleta. Pod łóżkiem umieszcza się miednicę służącą do opróżniania pęcherza no-cą, której zawartość wylewa się przez okno. Nadjeżdża po-wóz z lodem ciągnięty przez muła. To powóz don Hildema-ra. Zawsze w pobliżu znajdzie się też jakieś porzucone koło od wozu, zawsze dzieciak albo wuj – gdy tylko zakosztuje al-koholu – wzywa wołu.

Niedziela 16  sierpnia 1931  roku. Będziemy świętować moje urodziny, z  trzydniowym opóźnieniem, bo wypad-ły akurat w  dzień roboczy. Odpust, mówi ojciec, tak to się

* Fabada – danie o rodowodzie asturyjskim z północnej Hiszpanii przygo-towywane z białej fasoli z dodatkiem wędlin (przyp. tłum.).

Fuentes pokazuje obsesje i wybujałe ego kubańskiego przywódcy. Jego manie i filozoficzne zapędy są przykrywką dla obojętności i wyszukanych manipulacji.

Washington Post

Biografia mądra, barwna, napisana z ikrą. Castroopowiada o wszystkim,począwszy od morderstwa pierwszego rywala politycznegoi kampanii przeciwko Batiście, poprzez kryzys w Zatoce Świń, kryzys kubański aż po dzień dzisiejszy. Opowieść, choćjest nafaszerowana plotkami i dygresjami, pozostaje dosadnai przez cały czas bardzo wciągająca.

Publishers Weekly

Norberto Fuentes przedstawia w jaskrawym świetle najintymniejsze szczegóły z życia dyktatora. Autor stworzył fascynujący portret tej niezwykle enigmatycznej i bardzo kontrowersyjnej postaci historii współczesnej oraz drobiazgowy, oparty na dokumentach opis rewolucji kubańskieji jej dziedzictwa.

– dziennikarz, autor książek, laureat licznych nagród literackich, chwalony przez takich pisarzy jak Italo Calvino, William Kennedy czy Gabriel García Márquez. Był przyja-cielem, jednym z najbliższych współpracowników Fidela Castro i uczestnikiem rewolucji kubańskiej. Po zaostrzeniu reżimu w latach 90. zabroniono mu opuszczać Kubę i poddano nadzorowi policyjnemu.Udało mu się wyjechać na Florydę,gdzie obecnie mieszka. KsiążkiFidel Castro. Prawdziwa historia i Fidel Castro. Władza absolutna, lecz niewystarczająca napisałw formie autobiografii.

Poznaj historię Fidela Castro, na którą składają się nie tylko fakty, ale przede wszystkim motywacje i cele kubańskiego przywódcy.

9 788377 782682

ISBN 978-83-7778-268-2

Patron medialny:

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Bookarnia Online.