Gdy się jest na ostatniej prostej maratonu, człowiek
zaczyna z nową, nagłą siłą biec ku mecie. Niezależ-
nie od miejsca które zajmie, przepełniony jest rado-
ścią, że podołał. Podołał wyzwaniu. A łatwo nie było:
wzniesienia, doliny, strome zbocza, niepewny grunt.
Mimo to maratończyk nie przestaje biec.
Kończy się rok. Dla każdego inny, utkany z róż-
norodnych wspomnień. Niepowtarzalny, pełen wzru-
szających uniesień , ale też niepewnych konsekwen-
cji często ryzykownych decyzji. Dla nas, jako zespołu
redakcyjnego, był to rok przełomowy – podjęliśmy
wyzwanie. Powstał „Kontrast”. Patrząc wstecz, wi-
dzę sześć numerów stworzonych przez ludzi z pa-
sją. Przed nami jeszcze dużo pracy, ale dzisiaj, je-
steśmy na ostatniej prostej tego roku. Przed Wami
natomiast kolejny, ostatni w 2009 roku, numer na-
szego miesięcznika. Jeszcze raz, w ten grudniowy
czas, zabierzemy Was w świat niezwykłej osoby Ady
Niewolańskiej, która mimo młodego wieku, ma od-
wagę realizować swoje marzenia, nie zabraknie też
miejsc, które udowadniają, że młodzi ludzie chcą
i potrafią zrobić wiele dobrego dla potrzebujących
dzieci, sprawdziliśmy też, jaka atmosfera panowała
na tegorocznych Promocjach Dobrej Książki, które
odbyły się w naszym mieście.
Różnorodnych światów, z których zbudowany
jest ten numer jest wiele. Sami sprawdźcie, czy któ-
ryś z nich na tej ostatniej, grudniowej prostej, okaże
się także Waszym.
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka
„Szukam odpowiedzi” 10
Biedny student, jeszcze biedniejszy 18
FAN 20
Samotność w Sieci 22
Fotoplastykon 24
kultura
Kevin sam w domu już 18. święta 26
„Z myśleniem mamy problemy” 28
Wrocław bardzo literacki 30
Recenzje 36
Felietony 42
sPort
Złota piłka 42
O brother, where art thou? 44
Przerwana lekcja futbolu 47
Street Photo 49
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Paweł Klimczak, Paweł
Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ola Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Grafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Michał Wolski
Rozmowa z Adrianną Niewolańską | Ewa Fita
Urszula Burek
Barbara Rumczyk
Ewa Fita
Damian Białek
Ola Nowak
Rozmowa z zespołem Low Ceiling | Urszula Burek
Paulina Dreslerska
Bocian, Mizgalewicz, Mordarska, Wieczorek, Orczykowska
Pazdyka, Pluskota, Wolski, Orczykowska
Aleksandra Michalska
Artur Karpiński
Grzegorz Frąc
...by na mecie ręce ku górze wznieść...
Spis treści
4
Jackson żyje! Żyje i nakręcił kolejny hit. Odpocząw-szy lat kilka po King Kongu, umoczywszy paluszki w produkcji Dystryktu 9, twórca kultowej ekraniza-cji trylogii Tolkiena, Peter Jackson (bo o nim oczy-wiście mowa) postanawia w nowym roku wycisnąć z nas trochę łez. W jego najnowszej historii brutal-nie zamordowana mała dziewczynka, siedząc już w tym lepszym świecie, opowiada nam o tym, jak po jej śmierci wygląda życie jej najbliższych. Opo-wieść to dramatyczna i koszmarna, a zarazem wzruszająca i pełna nadziei. Spodziewajmy się więc, poza Markiem Wahlbergiem, Susan Saran-don i Rachel Weisz w rolach głównych, happy endu i oczu szeroko otwartych ze zdumienia.
Zwycięzca tegorocznego Festiwalu Filmowego
w Wenecji z charakterystycznym dla naszego
kraju poślizgiem powinien w najbliższych tygo-
dniach pojawić się w repertuarach. Porównywa-
ny do Walca z Baszirem (reż. Ari Folman), kon-
flikt na Bliskim Wschodzie przedstawia jednak
z zupełnie innej perspektywy – z wnętrza, nie
tylko czołgu, ale i człowieka. Pomijając kon-
tekst polityczny, sięga po to, o czym świat zdaje
się zapominać – o tym, że na wojnie walczą tacy
sami ludzie, jak my. Reżyseria: Samuel Maoz.
Otwórzcie oczy, szukajcie tego filmu! Za ka-
merą stanął bowiem Marcin Wrona, a w roli
głównej, świeżo uhonorowany nagrodą im.
Zbigniewa Cybulskiego (za ten właśnie film),
typ niepokorny polskiej sceny filmowo-teatral-
nej – Eryk Lubos! A historia brzmi tak: młody
bokser Igor, dowiaduje się, że jest umierający.
Chce więc pozostawić coś na świecie coś po
sobie. Decyduje, że powinno być to dziecko.
Zaczyna więc szukać kobiety, która zgodzi się
mu je urodzić. Kobietę poznaje, ale nie jest to
zwykła kobieta. I tu zaczyna się film. Na hory-
zoncie na przełomie stycznia i lutego.
Jeżeli tytuł wydaje wam się dziwny, a nazwisko
reżysera (Grant Heslov) niewiele wyjaśnia, niech
reklamą tego filmu zostaną pojawiający się
w nim aktorzy. Iście męska będzie to rzecz, bo
zagrają między innymi Ewan McGregor, George
Clooney, Kevin Spacey i Jeff Bridges. Tło? Pro-
zaiczne – dziennikarz szuka tematu reportażu,
trafia na ciekawostkę i po przysłowiowej nitce
dochodzi do bardzo zamotanego kłębka. Gdzie
tu zatem miejsce na tytułowe kozy? Cóż, przeko-
nacie się sami, już w 2010.
Był na Nowych Horyzontach, był na Camerima-ge, w kinach będzie dopiero w… lutym. Przez jednych uważany za „przedawkowany”, przez innych – za nowoczesny manifest pokolenia rosyjskich „beztlenowców”. Film Iwana Wyry-pajewa jest ekranizacją eklektycznej sztuki, której celem wydaje się być poszukiwanie od-powiedzi na pytanie, jak żyć prawdziwie w dła-wiącym i tłamszącym uczucia i emocje kapi-talizmie. Korzystając z estetyki wideoklipu, graffiti czy komiksu, łącząc romans, dramat, horror i kryminał daje mieszankę, jak tlen, nie-możliwą do zignorowania. W rolach głównych: Karolina Gruszka i Aleksiej FIlimonow.
Moja krew
OxygenNostalgia anioła
Liban
The Men who Stares at Goats
Film
5
Vintage to nie tylko, wbrew wszelkim
pozorom, z jednej strony podziurawio-
ne spodnie, a z drugiej - ubrania z sza-
fy babci. Vintage to magnetyzm, który
w sukienkach, bluzkach czy dodat-
kach objawia się na wiele sposobów,
niezależnie od wieku elementu gar-
deroby.
I takie właśnie ubrania - przyciągają-
ce wzrok, czasami zwykłe, lecz w tej
zwykłości posiadające coś niezwy-
kłego – chcemy Wam oddać w do-
bre użytkowanie.
Martyna i Ewa
http://www.3rd-hand.pl
3rd HandVintage Store
Idee – Vintage
6
Trwają w Teatrze Polskim prace nad marcową premierą Snu
Nocy Letniej Szekspira w reżyserii Moniki Pęcikiewicz. W mię-
dzyczasie, 20 lutego, na Scenie Kameralnej pojawi się Berek
Joselewicz w reżyserii Remigiusza Brzyka. Absolwent wro-
cławskiej i krakowskiej PWST, szkolony pod okiem Krystiana
Lupy, jest uznawany za jednego z najciekawszych przedstawi-
cieli młodego pokolenia. Bazą dla nowej sztuki Brzyka stał się
Rok 1794 Zenona Parviego – historia żydowskiego pułkow-
nika, poległego w bitwie pod Kockiem. Biletów na premierę,
niestety, już brak.
Warszawa, jak na stolicę przystało, obfituje nie tylko w teatry,
ale i w około teatralne, postmodernistyczne wariacje. Jedną
z nich niewątpliwie jest Teatr Czarodziejskiej Kury – grupa
powiązana z czasopismem dla dzieci o analogicznej nazwie.
Spektakle, a jakże, również są dla dzieci. Jeśli więc posiadacie
w stolicy jakichś milusińskich, koniecznie zabierzcie je jeszcze
w grudniu na najnowszy spektakl tej grupy – opowieść o Kro-
wie Andżelajnie, która chce zrobić karierę w wielkim świecie.
Twórcy serdecznie zapraszają dzieci od lat czterech i mało wy-
brednych dorosłych.
15 stycznia oczy sympatyków i krytyków zwrócą się ku Teatrowi
Muzycznemu Capitol, bo tam – premiera! Spod skrzydeł Kon-
rada Imieli, w reżyserii Cezarego Studniaka wyfrunie w nowym
roku kolejna wersja kultowego musicalu Hair. Powstały pod
koniec lat 60., w dzisiejszych czasach nabiera nowej, ostrzej-
szej niż kiedykolwiek wymowy. I tu informacja dla wszystkich
niecierpliwych: na stronie Capitolu już można rezerwować bile-
ty na tenże spektakl na styczeń i luty. Lepiej się pospieszyć!
Pierwsze poniedziałkowe wieczory nowego roku wszyscy za-
interesowani szeroko pojętą kulturą wrocławianie powinni
spędzić aktywnie, czyli na Scenie Kameralnej Teatru Polskie-
go. W ramach „Czynnych Poniedziałków” 4 stycznia odbędzie
się magiel filmowy, którego gościem będzie Marcin Koszałka:
operator, reżyser i autor zdjęć do takich filmów jak Rewers,
Pręgi czy Rysa. Tydzień później (11 stycznia) Robert Gonera,
Cezary Harasimowicz i Bogusław Linda spotkają się na Scenie
Kameralnej, by pokazać Antygonę w Nowym Jorku (reż. Ja-
nusz Głowacki) w ramach wieczoru poświęconego Tadeuszowi
Szymkowowi. Obydwa spotkania rozpoczną się o 19.00 i są
bezpłatne.
TeatrMuzycznie w Nowy RokCo w Polskim?
Styczniowe maglowanieCiekawostka ze stolicy
7
…czyli polscy dżentelmeni w charytatywnym geście. Tegoroczny projekt to ko-
lejna odsłona akcji „Stop bosym stopom”. Tym razem postawiono właśnie na
muzykę. Fantastyczna trąbka Tomasza Stańko wprowadzi słuchaczy w wyjąt-
kowy nastrój, jaki zafundowali nam najbardziej pożądani polscy aktorzy w du-
etach z uznanymi wokalistami. Nazwiska wykonawców mówią same za siebie:
Piotr Adamczyk, Piotr Kupicha, Borys Szyc, Tomasz Karolak, Paweł Małaszyń-
ski, Marcin Dorociński, Mietek Szcześniak, Maciej Maleńczuk, Paweł Deląg.
Ten album po prostu trzeba mieć. Dla porządku dodam: kupując tę płytę ku-
pujesz dziecku buty.
Pojawiła się na półkach sklepowych pod koniec
listopada. W zalewie składanek około świątecz-
nych przeszła bez większego echa, a szkoda,
bo płyta z piosenkami pnącego się w ostatnich
miesiącach na szczyty popularności aktora chy-
ba warta jest uwagi. Feelin’ Good to mieszanka
znanych hitów (Purple Rain, Hit the Road Jack
czy I Feel Good) i autorskich piosenek Borysa,
wzbogacona gdzieniegdzie o featuring kobiecy
w postaci Justyny Steczkowskiej, Kasi Cerekwic-
kiej, Ewy Bem i Marysi Starosty. Szyc miłość do
muzyki deklaruje od maleńkości: „Chciałem
być Bono, ale jakiś kolo z Irlandii ukradł
mi ksywę i teraz podobno nieźle śpiewa”.
Czyż nie jest to wystarczająca reklama?
26 lat oczekiwania i wreszcie jest!
16 czerwca na warszawskim lotni-
sku Bemowo, na jednym koncer-
cie jednego dnia zagrają Mega-
deth, Metallica, Slayer i Anthrax.
Giganci rodem z lat 80. spotkają
się w ramach Sonisphere Festival.
Nic dziwnego, że informacja ta
wywołała olbrzymią euforię wśród
wszystkich fanów metalu i po-
chodnych. Nie mniej niż zestaw ze-
społów porażają jednak ceny bile-
tów – na najtańsze trzeba będzie
wyłożyć 189 złotych. Na zachętę
można dodać, że oprócz wielkiej
czwórki na Sonisphere pojawią
się Mastodon i Behemoth. …zespół o trudnej do wymówienia nazwie:
Muariolanza? Jeżeli jeszcze nie słyszeliście
o grupie rodem z Sosnowca, to nadarza się
świetna okazja, aby to zmienić! Wszystko
będzie inaczej – tak tytułuje się najświeższa
(pokazała się w grudniu) płyta ambient-
jazzowej ekipy. Grają od 2006 roku i, zgod-
nie z założeniem programowym, co roku
wydają jedną płytę. Na najnowszej do tra-
dycyjnych brzmień dorzucają m.in. reggae,
funk i noise, mantryczny wokal, a dodatko-
wo na koncertach – plastyczne wizualizacje.
Do sprawdzenia na MySpace.
MuzykaSzyc soloMegakoncert
Muzyka z serca
Ktokolwiek zna...
8
...liczy sobie niespełna 200 lat. Narodziła się w Paryżu,
a prawdziwy rozkwit przeżyła w Wiedniu. Była ulubioną
rozrywką tłumów, które odwiedzały teatry ogródkowe
i miejskie, by podziwiać sławne i uwielbiane primadon-
ny, rozkoszować się temperamentem i urodą tancerek
wykonujących kankana i walca, czardasza i slow-foxa.
I ta melodramatyczna fabuła, miłosna historia ozdo-
biona pięknymi ariami i duetami, scenami zbiorowymi
i baletowymi popisami wywoływała u widzów łzy wzru-
szenia i szybsze bicie serca.
Od 14 stycznia w Operze wrocławskiej zobaczymy naj-
bardziej znane dzieło Johanna Straussa (syna) operet-
kę – Zemsta nietoperza,która miała swoją premierę
5 kwietnia 1874 r. w Theater an der Wien w Wiedniu.
Autorami libretta według Henriego Mielhaca i Ludovica
Halevy’ego są Carl Haffner i Richard Genée. Przekładu
dokonał – Julian Tuwim.
Finansista Eisenstein za obrazę sądu ma trafić na trzy
dni do aresztu. Jego przyjaciel doktor Falke postana-
wia zabrać go – jako cudzoziemca bawiącego w mie-
ście przejazdem – na bal u księcia Orlofsky’ego. Tam
Falke zamierza zemścić się za kawał, jaki ongiś zrobił
mu Eisenstein. Kiedyś wybrali się obaj na bal: Falke
w przebraniu nietoperza, Eisenstein – motyla. Nad ra-
nem przyjaciel zostawił go pijanego na ławce w parku.
Mieszkańcy miasta mieli wyborną zabawę, gdy w rajtu-
zach i z uszami nietoperza wracał do swego domu.
Opera zagra pod batutą p. Ewy Michnik. Spektakl w re-
żyserii Heleny Kaut-Howson.
30 stycznia 2010 r. Opera Wrocławska zaprasza na premierę opery „Cho-
pin” Giacomo Orefice. Rozpoczynamy tym samym - jako pierwsza insty-
tucja operowa w Polsce - obchody Międzynarodowego Roku Chopinow-
skiego, ustanowionego z okazji 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina.
Opera „Chopin” oparta jest na zdarzeniach z życia wielkiego polskiego pia-
nisty i kompozytora. Swoją premierę miała 25 listopada 1901 r. w Teatro Li-
rico w Mediolanie. Dzieło zdobyło wielkie uznanie i przez następne 30 lat było
wystawiane w wielu krajach europejskich, a także w Australii i Argentynie.
Kult dla polskiego kompozytora sprawił, że Orefice podjął się napisania
dzieła operowego, które – składając się wyłącznie z utworów Chopina –
opowiadałoby o życiu genialnego Polaka. Libretto opery napisał Angelo
Orvieto do oryginalnej muzyki fortepianowej Fryderyka Chopina. Wyboru
ponad 100 fragmentów mazurków, ballad, sonat, scherzo, nokturnów
i etiud dokonał G. Orefice. Połączył je również w całość i zinstrumentował
Na treść opery składają się 4 obrazy z życia Fryderyka Chopina, które
odpowiadają czterem porom roku:
I – Lata młodzieńcze w Polsce
II – Pobyt w Paryżu – Salon Paryski
III – Pobyt na Majorce – burza
IV – Powrót do Paryża – śmierć kompozytora
W operze tej oprócz tytułowej postaci występuje siostra Chopina, jego
przyjaciółka George Sand, przyjaciel z lat młodzieńczych Elio i zakonnik.
We wrocławskiej inscenizacji zobaczymy Fryderyka Chopina w ostatnich
chwilach życia, po powrocie do Paryża z Majorki, a także przesuwające
się jak w filmie retrospektywne obrazy – wspomnienia kompozytora.
OperaOperetka – „lekkomyślna
siostra opery”Chopin Giacomo Orefice
9
Lutosławski Quartet Wrocław powstał w 2007 roku jako jeden z zespołów przynależących do Filharmonii im. W.
Lutosławskiego we Wrocławiu. Zespół tworzą młodzi, kreatywni i utalentowani artyści , liderzy orkiestry Filhar-
monii: Marcin Markowicz - II skrzypce, Artur Rozmysłowicz - altówka, Maciej Młodawski – wiolonczela, a I skrzyp-
kiem kwartetu jest jeden z najwybitniejszych wirtuozów wiolinistyki młodego pokolenia - Jakub Jakowicz.
Pomimo krótkiej działalności zespół wystąpił na wielu festiwalach, takich jak: Wrati-
slavia Cantans, Festiwal Ensemble, Musica Polonica Nova i Jazztopad. W tym roku go-
ścił także na Festiwalu Łańcuch VI poświęconemu muzyce Witolda Lutosławskiego.
Zespół wraz z zaproszonymi gośćmi - Krzysztofem Jakowiczem i Andrzejem Bauerem nagrał dla wytwórni CD Accord
pierwszą na świecie płytę prezentującą twórczość kameralną Witolda Lutosławskiego, która otrzymała nominację do
nagrody Fryderyk 2009.
9 stycznia w Filharmonii wrocławskiej wielkie wydarzenie pianistyczne – Jubile-
usz 55-lecia pracy artystycznej i pedagogicznej profesora Włodzimierza Obidowicza.
Profesor W. Obidowicz jest założycielem wrocławskiej szkoły pianistycznej. Podczas koncertu zostaną zaprezen-
towane utwory m.in.Jana Sebastiana Bacha, Fryderyka Chopina, Sergiusza Rachmaninowa, Paolo Canonica.
Podczas koncertu wystąpi Włodzimierz Obidowicz oraz absolwenci klasy Profeso-
ra (m.in. Grzegorz Kurzyński, Ewa Prawucka, Anna Gągola i inni Pedagodzy AM we Wrocławiu).
Wstęp na tę imprezę jest wolny.
15. i 16. stycznia w wykonaniu Filharmoników wrocławskich zabrzmią fragmenty z Zemsty nietoperza:
Dyrygent – Jacek Kaspszyk
Kierownictwo artystyczne – Agnieszka Franków-Żelazny
30.stycznia na zakończenie Festiwalu Noworocznego „Muzyczne Fascynacje” razem z Trio jazzowym:
Stefan Gąsieniec - fortepian, Stan Michalak – kontrabas,Kenny Martin – perkusja wystąpi Siggy Davis.
Jest to wybitna, amerykańska wokalistka, która przypomina o tym, jak powinien brzmieć dobry jazz.
W programie:
The First Ladies of Song
S. Romberg, O. Hammerstein II – Lover come back to me
B. Holiday, A. Herzog – God bless the Child
Carmichael/Mercer – Skylark
G&I Gershwin – Summertime
S. Davis – My brotha Myself
A. Franklin – If I loose this dream
E. McDaniels – Feel Like Makin Love
S. Gąsieniec – After brake
J. McHugh – I can’t give You anything but love
G. Marks – All of me Blues
FilharmoniaLutosławski Quartet Wrocław
10
Fot.
Mag
da O
czad
ły
11
największą wartością i zawsze
będzie na pierwszym miejscu
w Twoim życiu?
Na pierwszym miejscu na
pewno nie, bo ono jest zarezerwo-
wane dla rodziny. Ale na drugim
zdecydowanie jest i zawsze będzie
muzyka.
Jakiś czas temu wygrałaś II
Opolski Festiwal Talentów Wo-
kalnych i zrezygnowałaś z na-
grody, jaką było nagranie płyty.
W przypadku młodej wokalistki,
która dopiero zaczyna istnieć
w ludzkiej świadomości, to za-
skakująca decyzja. Dlaczego
w takim razie to zrobiłaś?
To nie był jakiś prestiżowy festi-
wal a jedynie konkurs, jakich w Pol-
sce jest bardzo dużo. Z nagraniem
płyty też wcale nie było tak różowo
– sprawa nie wyglądała tak, że do
współpracy zaprosiła mnie jakaś
wielka wytwórnie, jak np. BMG.
Wygranie tego konkursu wcale nie
dawało mi więc jakiś wyjątkowo
dużych możliwości – równie dobrze
mogłabym teraz znaleźć w Interne-
cie jakieś małe studio, do którego
mogłabym wejść płacąc powiedz-
Wspomniałaś, że kształcisz
głos we Wrocławskiej Szkole
Jazzu i Muzyki Rozrywkowej.
Jednak kiedy wybierałaś kieru-
nek studiów, zdecydowałaś się
na filologię polską. Dlaczego
nie Akademia Muzyczna?
Niestety w Polsce nie ma ta-
kich uczelni muzycznych, które by
mnie interesowały. Natomiast te
zagraniczne, które są oczywiście
bardzo dobre, są równocześnie nie-
samowicie drogie i w tym momen-
cie nie stać mnie na nie. Dlatego
też wybrałam inny kierunek. Filolo-
gia polska jest dla mnie alternaty-
wą, zostawiam sobie otwartą furt-
kę na wypadek, gdyby nie wypaliły
moje muzyczne plany.
Czyli nie jesteś pasjonatką
literatury?
Lubię czytać, natomiast nie
do końca podoba mi się wizja czy-
tania pozycji z góry narzuconych.
Uwielbiam literaturę antyczną, ale
sądzę, że mogę mieć problem ze
średniowieczem (śmiech).
Powiedziałaś kiedyś: „Mu-
zyka jest wszystkim tym, co
kocham najbardziej”. Czy rze-
czywiście jest ona dla Ciebie
Ewa Fita: Jak się zaczęła
Twoja przygoda z muzyką?
Ada Niewolańska: To zale-
ży jak na to spojrzeć. Moja przy-
goda ze śpiewaniem zaczęła się
cztery lata temu, kiedy trafiłam
do Młodzieżowego Domu Kultury
we Wrocławiu na Starym Mieście,
gdzie zaczęłam chodzić na zajęcia
wokalne. Natomiast cała historia
z muzyką rozpoczęła się trochę
wcześniej. Będąc w czwartej kla-
sie szkoły podstawowej, zaczęłam
grać na wiolonczeli. Trwało to trzy
lata, kolejne cztery grałam na kon-
trabasie. Potem poszłam do Wro-
cławskiej Szkoły Jazzu i Muzyki
Rozrywkowej, tym razem na to, co
chciałam, czyli na wokal. W zasa-
dzie od początku marzyło mi się
śpiewanie, ale wcześniej nie mo-
głam się kształcić w tym kierunku,
bo po prostu byłam za młoda. Mu-
siałam poczekać, ale nie chciałam
przez cały czas siedzieć i nic nie ro-
bić – stąd wiolonczela i kontrabas.
Granie na tych instrumen-
tach w ogóle Cię nie pociągało?
Nie (śmiech). To po prostu nie
jest moja bajka, nie odnajduję się
w tym.
Anioł. Tak przeważnie Adriannę Niewolańską nazywają ludzie, którzy słyszą ją po raz pierwszy. Mocny głos, niesamowita barwa i niebanalna osobowość sprawiły, że ta dziewięt-nastoletnia wokalistka podbiła serca widzów „Mam Talent”. O swojej wielkiej miłości do
muzyki, największych marzeniach i o kulisach TVN-owskiego show opowiedziała Ewie Ficie.
„Szukam odpowiedzi”
12
my 50 złotych za godzinę. Będąc
tam trzy godziny, mogłabym nagrać
sześć piosenek i to w zasadzie wy-
starczyłoby mi na płytę. Dokładnie
tak miała wyglądać też moja nagro-
da za zwycięstwo w tym festiwalu.
Ale było też kilka innych aspektów
przyczyniających się do mojej decy-
zji. Miałam bardzo duże zarzuty do
organizatora, który był bardzo nie
fair w stosunku do uczestników. To,
co działo się na tym konkursie, było
poniżej wszelkiej krytyki, dlatego
nie chciałam mieć nic wspólnego
z tym człowiekiem.
Oprócz wspomnianego fe-
stiwalu jesteś laureatką wielu
innych konkursów. Pozwól, że
wymienię tylko kilka przyzna-
nych Ci wyróżnień: Nagroda Pu-
bliczności na XXXIII Nocnych
Spotkaniach Literacko-Muzycz-
nych we Wrocławiu, Złoty Reflek-
tor w Koszalinie, czy chociażby
Grand Prix w VIII Ogólnopolskim
Przeglądzie Twórczości Agniesz-
ki Osieckiej „Bardzo Wielka
Woda”. Która z tych nagród jest
dla Ciebie najcenniejsza i który
konkurs wspominasz najmilej?
Są dwa takie konkursy. Pierw-
szy z nich to Nocne Spotkania Lite-
racko-Muzyczne, bo to od nich się
wszystko zaczęło. Tutaj do zdoby-
cia jest tylko jedna nagroda- przy-
znawana przez Publiczność. To,
że ją dostałam, było dla mnie na-
prawdę bardzo ważne. Byłam wte-
dy na początku swojej drogi, a ten
konkurs utwierdził mnie w przeko-
naniu, że na pewno chcę śpiewać
i chcę iść tą drogą. Zresztą do tej
pory bardzo lubię wracać do Im-
partu. Natomiast drugi konkurs to
Festiwal Piosenki Aktorskiej w Ko-
szalinie, w którym uczestniczyłam
dwa razy (w zeszłym i bieżącym
roku), i na którym dwa razy zdoby-
łam I miejsce. W tym roku w jury
był pan Zbigniew Zamachowski.
Do tego konkursu mam niesamo-
wity sentyment, ponieważ jest tam
naprawdę fantastyczna, rodzinna
atmosfera. Z czystym sumieniem
mogę zachęcić wszystkich, któ-
rzy chcą spróbować swoich sił do
uczestnictwa w nim. Naprawdę nie
znam innego konkursu, który od-
znaczałby się tak rodzinną atmos-
ferą.
A nie myślałaś o Przeglą-
dzie Piosenki Aktorskiej we
Wrocławiu?
Owszem, myślałam i bardzo
chciałabym wziąć w nim udział
w tym roku. Zdaję sobie sprawę, że
mam bardzo nikłe szanse na wy-
graną, ale mimo wszystko chcia-
łabym spróbować. Moim zdaniem
nie chodzi o to, żeby wygrywać każ-Fot.
Mag
da O
czad
ły
13
dy konkurs, w którym bierze się
udział, ale by móc się sprawdzić.
Jaka muzyka pociąga Cię
jako wokalistkę?
Są dwa takie gatunki – mu-
sical i coś na pograniczu piosenki
literackiej i aktorskiej.
A poezja śpiewana?
Nie do końca. Niestety, w zde-
cydowanej większości poezja śpie-
wana kojarzy mi się z ludźmi, któ-
rzy nie do końca wiedzą, co chcą
przekazać publiczności. Mówię
teraz o tych młodych wokalistach,
bo wiadomo – są zespoły jak np.
Czerwony Tulipan, które są abso-
lutnie fantastyczne. Jednak ludzie
młodzi, którzy zabierają się za po-
ezję śpiewaną, w moim odczuciu
nie do końca wiedzą, co robią.
Dlatego ja wolę mówić o piosence
literackiej.
Słuchasz tych samych ga-
tunków, które wykonujesz?
Nie do końca. Prywatnie je-
stem fanką soulu, r&b. Lubię moc-
ne, czarne głosy.
Masz jakieś muzyczne au-
torytety?
Są osoby, które mi imponują,
ale nigdy nie staram się ich na-
śladować, ponieważ wiem, że nie
jestem w stanie tego zrobić. Są to
ludzie na tyle charakterystyczni,
że nie ma najmniejszych szans
na ich skopiowanie. Mówię w tej
chwili o takich artystach, jak np.
Barbara Streisand, George Micha-
el czy Prince. Natomiast jeśli cho-
dzi o polską muzykę, bardzo cenię
sobie twórczość Renaty Przemyk.
Jej teksty bardzo do mnie przema-
wiają.
A może jest ktoś, komu
szczególnie dużo zawdzię-
czasz? Muzyczny mentor?
Od strony wokalnej najwięcej
niewątpliwie zawdzięczam mojej
pani profesor – Kasi Mirowskiej,
która pracuje między innymi w Te-
atrze Capitol.
Dzisiaj najwięcej osób koja-
rzy Cię dzięki występowi w dru-
giej edycji programu „Mam Ta-
lent”, gdzie doszłaś do półfinału.
Ale niewiele osób wie, że brałaś
udział już w pierwszej edycji.
Fot. Magda Oczadły
14
Rzeczywiście brałam, ale tam
nie było mi nawet dane stanąć
przed jury.
No właśnie. Powiedz w ta-
kim razie – jak jest możliwe, że
osoba, która dziś podbija serca
milionów przed telewizorami,
rok temu nie przeszła nawet
precastingów?
Program „Mam Talent” rządzi
się swoimi prawami. W precastin-
gach bierze udział mnóstwo ludzi,
którzy posiadają wielkie talenty i są
absolutnie fenomenalni, natomiast
niekoniecznie pasują do formuły
programu. W ubiegłym roku śpie-
wałam piosenkę, którą można na-
zwać właśnie literacką czy aktorską
i niestety ona nie dawała mi szans
na przejście do kolejnego etapu. To
po prostu nie był utwór, który nada-
wał się do tego programu. Niestety
– takie są tamtejsze realia. Poza
tym nie wszystko w tym programie
jest w rzeczywistości takie, jak po-
kazuje się w telewizji.
Pojawienie się na castingu
po raz drugi, po wcześniejszej
porażce, wymaga chyba spo-
rego samozaparcia i wiary we
własne siły?
„Mam Talent” cały czas trak-
towałam jako zabawę. Precastingi
były w sobotę i w niedzielę, a ja wła-
śnie w sobotę byłam w Stargardzie
Szczecińskim. Żeby zdążyć na nie-
dzielne przesłuchania, jechałam do
Wrocławia całą noc i poszłam na
nie prosto z pociągu. Przez ten cały
czas nie rozważałam, jak to wszyst-
ko będzie wyglądać, co się stanie,
jeśli się nie dostanę ani nic z tych
rzeczy. Przeciwnie – był nawet mo-
ment, kiedy zastanawiałam się,
czy na pewno dobrze robię startu-
jąc w tym programie. Ale stwierdzi-
łam, że co ma być, to będzie. Wie-
rzę w przeznaczenie i uważam, że
skoro los prowadzi mnie tak a nie
inaczej, to może coś z tego mojego
śpiewania wyjdzie.
Gdybyś mogła cofnąć czas,
zmieniłabyś coś w związku
z tym programem?
Fot. Magda Oczadły
15
Na pewno ponownie bym
w nim wystąpiła. Tego jestem
pewna na 100 procent. Jednak
faktem jest, że przez cały czas
trwania tego programu niezu-
pełnie mogłam się w nim odna-
leźć. Formuła towarzysząca temu
show, to nie do końca jest to, o co
mi chodzi. Ale niewątpliwie jest to
duża przygoda – i naprawdę miła.
A czy bym coś zmieniła? Tak, jed-
nak byłyby to rzeczy, które tak na-
prawdę nie były zależne ode mnie.
Ten drugi występ niestety nie był
taki, jak bym chciała. Muzyka
mnie zagłuszyła, a ja nie mogłam
nic zrobić. Przecież nie mogłam
przerwać i powiedzieć, że się nie
słyszę i musimy zacząć od nowa.
Na próbach wszystko szło dobrze.
Ale i tak jestem dumna z tego,
że udało mi się podnieść – że po
nieudanym początku wróciłam na
dobry tor, poszłam dalej, a nie za-
łamałam się.
Wspomniałaś, że nie
wszystko w „Mam Talent” jest
takie, jak widzimy to w telewi-
zji. Jak zatem wygląda ten pro-
gram od kuchni?
Zabiją mnie po tym wywia-
dzie (śmiech). Szczerze powie-
dziawszy niektórzy uczestnicy
maja tam łatwiej, a niektórzy
trudniej. Producentom chodzi
przede wszystkim o to, żeby zro-
bić show, dlatego tak naprawdę
niemożliwe jest w tym programie
pokazanie siebie. Nagle okazu-
je się, że ktoś ma na ciebie inny
pomysł. Na przykład w półfinale
bardzo chciałam zaśpiewać coś
z piosenki aktorskiej, ale powie-
dziano mi, że nie mogę wybrać
takiego repertuaru, bo to mają
być „pióra i cekiny” – co nie do
końca jest dla mnie zrozumiałe
w momencie, kiedy z założenia
mam pokazać widzom siebie. Ale
oczywiście nie mogłam powie-
dzieć kategorycznego „nie!”.
Którego z członków jury
wspominasz najmilej? Miałaś
w ogóle okazję z nimi porozma-
wiać?
W zasadzie nie miałam okazji
do rozmowy, ale najmilej wspomi-
nam Agnieszkę Chylińską. Z tego,
co udało mi się zaobserwować, to
bardzo sympatyczna osoba.
Po Twoim występie na fo-
rach internetowych pojawiło
się wiele szalenie miłych opinii
na Twój temat. Nadal spotykasz
się z dowodami sympatii?
Tak. Jeśli ktoś zaczepia mnie
na ulicy, to zawsze są to pozytywne
reakcje. Teraz, z racji tego, że już
jest po programie to trochę ucichło.
Tak naprawdę ta „popularność” to
taka pięciosekundowa sprawa. Co
nie zmienia faktu, że jest to szale-
nie miłe.
Zapytana o to, na co prze-
znaczyłabyś ewentualną wygra-
na powiedziałaś, że chciałabyś
się kształcić za granicą. Zresztą
dzisiaj też już o tym wspomnia-
łaś. Sądzisz, że w Polsce nie ma
perspektyw dla młodych woka-
listów? Przecież tutaj również
są fantastyczni nauczyciele –
wystarczy wspomnieć chociaż-
by Elżbietę Zapendowską czy
Annę Serafin.
Oczywiście masz rację, to są
wielkie nazwiska. Jeżeli chodzi
o panią Serafin, to dodatkowo
uwielbiam jej słuchać, bo to fan-
tastyczna wokalistka. Natomiast
fakt, że chciałabym kształcić głos
za granicą, nie jest nawet kwestią
perspektyw. Po prostu w Polsce
nie ma muzycznych uczelni, które
by mnie interesowały. Chciałabym
wykonywać określony rodzaj muzy-
ki, czyli tak jak mówiłam musical
i piosenkę aktorską, jednak szkoła
teatralna w moim przypadku odpa-
da. Nie widzę siebie w roli aktorki,
dla mnie istotą jest przekazywanie
emocji głosem, nie muszę do tego
jeszcze grać. Szkoły musicalowe
też niestety nie są dla mnie. Czasa-
mi mam wrażenie, że w Polsce, je-
żeli chodzi o musical, oczekuje się
samych Nataszy Urbańskich. Ludzi,
którzy wszystko robią super – su-
per tańczą, super śpiewają, super
grają aktorsko – ale w tym nie ma
duszy. Bo nie można być dobrym
we wszystkim. Można być dobrym
w dwóch, może w trzech rzeczach
– ale nie w ośmiu. To jest strasznie
trudne. Dać z siebie w ośmiu rze-
czach 300 procent - przynajmniej
na próbach, bo tyle trzeba z siebie
dać, żeby finalny efekt był na 100,
albo chociaż na 90. Dlatego to pol-
skie podejście w tej materii nie do
16
końca mi pasuje. Za granicą jest
trochę inaczej. Oczywiście, tam też
jest nacisk na wiele rzeczy, jednak
nikt cię nie odrzuci tylko dlatego,
że nie umiesz tańczyć.
Masz jakieś pasje poza mu-
zyką?
Muzyka zajmuje mi bardzo
dużo czasu i niekoniecznie mam
czas na realizowanie innych pasji.
Ale bardzo interesuję się japońską
popkulturą.
Udało Ci się kiedyś odwie-
dzić Japonię?
Niestety nie. Chciałabym,
ale będzie z tym bardzo ciężko
(śmiech).
Jak wyobrażasz sobie swo-
ją przyszłość?
Bardzo chciałabym, żeby to
muzyka była moim zawodem, ale
wiem, że różnie może mi się w ży-
ciu ułożyć. Filologia polska to „plan
B” – nigdy tego nie ukrywałam.
Chociaż oczywiście bardzo mnie to
interesuje. Mogłabym zostać logo-
pedą i myślę, że również czułabym
się wtedy spełniona. Chciałabym
pomagać ludziom.
Planujesz wydanie płyty?
To nigdy nie było moim priory-
tetem. Chcę po prosty śpiewać to,
co chcę i jak chcę. Aktualnie szu-
kam muzyków, z którymi bym się
dobrze rozumiała i którzy pomo-
gliby mi przekazać publiczności
to, co czuję.
Po programie „Mam Talent”
jest Ci łatwiej? Ktoś się do Cie-
bie odezwał?
Prawda jest taka, że ten pro-
gram nie do końca cokolwiek daje.
Nie jest tak jak w bajce, nikt nie
dzwoni na drugi dzień po emisji
i nie błaga o podpisanie kontrak-
tu. Oczywiście, zdarzają się różne
propozycje, ale dotyczą one raczej
jednorazowych występów, na przy-
kład na jakiś imprezach charyta-
tywnych. Nie mam z tego korzyści
materialnych, ale mam szansę się
wypromować.
Tylko śpiewasz, czy zda-
rza Ci się również pisać teksty
i komponować?
Przyznam szczerze, że w kom-
ponowaniu jestem kiepska, ale
i tak jest z tym lepiej niż z pisa-
niem tekstów. Nie jest też tak, że
nigdy nie próbowałam – bo oczy-
wiście próbowałam. Ale wszystkie
teksty, które napiszę, mam ochotę
wyrzucić zaraz do kosza (śmiech).
Fot. Magda Oczadły
17
Wydaje mi się, że nie mam wystar-
czających środków, żeby przekazać
odpowiednie emocje.
Edyta Bartosiewicz powie-
działa kiedyś, że pisanie po
polsku obnaża z talentu. I że
jest to największe wyzwanie
dla artysty.
W pełni się z tym zgadzam.
Gdzie trzeba się udać, żeby
posłuchać jak śpiewa Adrianna
Niewolańska?
Póki co jest to możliwe tylko
na tych okazjonalnych imprezach.
Na stałe nigdzie nie występuję. Mu-
szę najpierw znaleźć ludzi, z któ-
rymi mogłabym grać. Muzyka na
żywo jest dla mnie naprawdę bar-
dzo ważna. Niestety jest to trudne.
Ja chciałabym pracować na swo-
je nazwisko, większość muzyków
chce natomiast występować pod
szyldem zespołu.
Jakie jest Twoje największe
marzenie?
Dokładnie to samo pyta-
nie zadano mi w „Mam Talent”
i wtedy popłakałam się jak bóbr
(śmiech). Ale w porządku. Muszę
tutaj rozdzielić kategorie marzeń,
ponieważ mam życzenia, które są
związane tylko i wyłącznie ze mną
oraz takie, które dotyczą innych
osób – i te zdecydowanie są więk-
sze. Co do tych pierwszych, to są
one typowe – chciałabym zajmo-
wać się muzyką, śpiewać i móc się
z tego utrzymywać. Zdecydowanie
większe pragnienie, które nie jest
związane bezpośrednio ze mną to,
że chciałabym kupić mamie dom,
ponieważ wszystko co mam, za-
wdzięczam właśnie jej. Dlatego
myślę, że fajnie byłoby spełnić rów-
nież jej marzenia.
A najbliższy cel do zrealizo-
wania?
Na pewno nie jest to żaden
konkurs. Nigdy nie wyznaczam
sobie tego typu celów. Nie muszę
wygrywać. Najbliższym celem jest
chyba, żeby dostać się na kurs
w Niemczech, gdzie mogłabym
szkolić głos.
Co powiedziałabyś, gdybyś
miała opisać siebie?
To chyba najgorsze zadanie
(śmiech). Tak naprawdę sama do
końca nie wiem, kim jestem. Na-
dal szukam odpowiedzi. Ale mam
jeszcze czas, żeby odnaleźć samą
siebie – w muzyce, w życiu. Na
pewno jestem zabiegana i mam
bardzo dużo pomysłów.
Ale jesteś szczęśliwa?
Tak… Tak, jestem.
Rozmawiała Ewa Fita
reklama
18
Instytucje państwowe mają to do sie-
bie, że albo popadają w zadłużenie,
albo działają na niskim poziomie.
Podobnie jest z polskimi uczelniami,
które ciągną się na szarym końcu
światowych rankingów. Problem ,jak
zwykle, tkwi w pieniądzach. Dlatego
02.12.2009 roku Konferencja Rek-
torów Akademickich Szkół Polskich
przedstawiła projekt, w którym
znajduje się propozycja rozwiązania
tej kwestii. KRASP uważa, że naj-
lepszym sposobem na uzdrowienie
wyższego szkolnictwa jest wprowa-
dzenie opłat za studia dzienne. Do
tej pory czesne musieli płacić tylko
studenci prywatnych uczelni lub stu-
diów zaocznych. Od 2015 roku ta sy-
tuacja miałaby się zmienić.
Pieniędzy brakuje zarówno na
wynagrodzenie dla profesorów, jak
i na wyposażenie uczelni, szczegól-
nie jeżeli chodzi o kierunki, wyma-
gające specjalistycznego sprzętu.
Studenci mieliby pokrywać ¼ rocz-
nych kosztów nauki. Dzięki temu
jakość nauczania znacznie by wzro-
sła, a uczelnie mogłyby zaopatrzyć
się w nowoczesne pomoce naukowe
i zatrudnić wysoko wykwalifikowaną
kadrę. Poza tym dodatkowe finanse
umożliwiłyby remonty budynków,
w których odbywają się zajęcia. Wy-
daje się więc, że taki projekt pozy-
tywnie wpłynąłby na rozwój polskie-
go szkolnictwa wyższego. Jednak
jak wiadomo, każdy medal ma dwie
strony.
I tu wracamy do punktu wyjścia,
czyli pieniędzy. Skąd studenci mieli-
by je brać? Już teraz osoby przyjeż-
dżające z małych miasteczek czy wsi
mają problem, żeby powiązać przy-
słowiowy koniec z końcem. Koszty
jakie obejmują wynajem mieszka-
nia, kupno artykułów spożywczych
i podręczników mogą spędzać sen
z powiek. Jeżeli do tego miałyby
dojść opłaty za studia, tylko najbo-
gatsi mogliby sobie pozwolić na luk-
sus, jakim byłaby nauka. Tylko czy
nie jest to cofnięcie się do czasów,
w których elita zdobywała wykształ-
Polskie szkolnictwo zawsze zostawiało wiele do życzenia. Już wielokrotnie podejmowano próby przywrócenia go do stanu świetności. Tym razem receptą na poprawę kondycji szkolnictwa wyższe-
go ma być wprowadzenie opłat za studia dzienne.
Fot. Magda Oczadły
Biedny student, jeszcze biedniejszy
19
cenie, a cała reszta edukację koń-
czyła po podstawówce?
Szanse na dorobienie paru gro-
szy w czasie roku akademickiego też
są niewielkie. Po pierwsze, tryb zajęć
umożliwia pracę prawie wyłącznie
w weekendy, a po drugie, ofert pracy
jest bardzo niewiele. Ale i na to rek-
torzy mają lekarstwo, jakim rzekomo
miałyby być kredyty studenckie o ni-
skim oprocentowaniu. Jednak kredyt
to kredyt i prędzej czy później trzeba
go spłacić. A kto da nam pewność,
że nawet z wyższym wykształce-
niem znajdziemy pracę i to nie taką,
w której miesięczna spłata kredytu
pochłonie połowę pensji?
Kolejnym argumentem rekto-
rów jest fakt, że w Ameryce płatne
studia dzienne to norma. Być może,
ale rodzice przyszłych studentów, od
ich najmłodszych lat odkładają spore
kwoty na naukę swoich pociech. Na-
wet jeżeli zmiany miałyby wchodzić
stopniowo, co zresztą zapowiada
KRASP, nie wszyscy mogą pozwolić
sobie na zakładanie lokat oszczęd-
nościowych. W kraju z wysokimi
cenami a małymi wynagrodzenia-
mi oszczędzanie jest raczej trudne.
W tych realiach inteligentni ludzie
z uboższych rodzin nie mieliby szans
na zdobycie wyższego wykształcenia.
Czy naprawdę o to chodzi?
Nie dalej jak w październiku
osoby zrzeszone w inicjatywie Stop
płatnym studiom zbierały podpisy,
aby nie dopuścić do wprowadzenia
opłat za drugi kierunek studiów.
Wcześniej ci sami ludzie walczyli
o przywrócenie 49% zniżki dla stu-
dentów na przejazdy PKP i PKS. Pol-
skie władze mają chyba mylne po-
jęcie o zamożności żaków i jak tak
dalej pójdzie, trudno będzie nadążyć
ze zbieraniem podpisów, które uda-
remnią próby uszczuplenia studenc-
kich portfeli.
Urszula Burek
Fot. Magda Oczadły
Fot. Magda Oczadły
20
Zaczęło się od fascynacji…siatków-
ką. Grupa miłośników tego sportu
utworzyła Klub Kibica Gwardii Wro-
cław. Jako członkowie Klubu pew-
nie nie spodziewali się, że słowo
„fan” nabierze dla nich ogromnego
znaczenia, stanie się również rozpo-
znawalną częścią nazwy ich własnej
organizacji. Nazwa to jedna z ostat-
nich formalności, jakie przyszło im
załatwić w 2005 roku, w którym
Stowarzyszenie Promocji Sportu
FAN rozpoczęło swoją działalność.
Na starcie było 17 osób, z Marcinem
Spitalniakiem na czele – pierwszym
i obecnym prezesem. Wstępne cele?
Dalsze tworzenie Klubu Kibica,
wspieranie innych klubów oraz akcji
związanych z rekreacją, ale przede
wszystkim rozwijanie wspólnych za-
interesowań w coraz szerszym gro-
nie. Obecnie FAN liczy 65 członków,
a lista aktywności, z jakimi jest zwią-
zane stale rośnie, tak samo jak licz-
ba osób, które je wspierają.
Ci, którzy słyszeli o Stowarzy-
szeniu, często nie mają pojęcia, że
jest ono silnie związane z siatkówką.
Pierwsze skojarzenie, które przycho-
dzi im najczęściej na myśl, to cho-
dzenie. Organizacja słynie bowiem
z Nordic Walking. Wystarczy tylko
zapisać się i przyjść w umówione
miejsce oraz być na tyle zdetermino-
wanym, by przebyć określoną drogę.
Trasy biegną przez największe wro-
cławskie parki. Spodziewający się
lekkiego spaceru, mogą być zdziwie-
ni. Spacer jest tu bowiem marszem,
który zaprzęga do pracy więcej
mięśni niż zwykły chód czy jogging.
Oprócz wygodnych butów i dobrze
dopasowanych kijków przyda się
odrobina chęci do wysłuchania cen-
nych wskazówek instruktora. Zalety
tego sportu, poza zdrowotnymi, to
łatwość w realizowaniu (nie jest zbyt
kosztowny) oraz możliwość treningu
w większej grupie. W bazie organi-
zacji zapisanych jest obecnie około
300 osób, które chcą z chodzić z FA-
N-em.
Przyznam się, że dzięki Sto-
warzyszeniu zetknęłam się z wyjąt-
kowym pojazdem – Trikke. Nowo-
czesny rydwan. Takie skojarzenie
pojawiło się w mojej głowie na jego
widok. Ów „rydwan” nie potrzebuje
koni, porusza się dzięki sile mięśni
i zasadzie zachowania pędu. Ten trój-
kołowy pojazd „poddaje się” ruchom
prowadzącego. Można nim na przy-
kład wjechać pod górkę bez dotyka-
nia stopami podłoża w sposób, który
znacznie różni się od podjazdu na
rowerze, trzeba tylko odpowiednio
manipulować ciałem, przechylając
się na boki. To doskonały sposób na
relaks oraz konkurencja dla fitness.
Niektórzy porównują Trikke do de-
skorolki, inni widzą w nim pochodną
hulajnogi, jeszcze inni nie zważają na
kształt, lecz na prędkość (można roz-
winąć nawet do 30km/h). Jedno jest
pewne – przejażdżki Trikke nie spo-
sób dobrze opisać, trzeba ją przeżyć.
FAN daje możliwość wypróbowania
pojazdu, z której niewątpliwie warto
skorzystać. Uwaga! Trikke uzależnia!
Organizacja promuje wiele in-
nych dziedzin sportu, takich jak
Freestyle Football czy treningi na
nartach biegowych. FAN nie tylko
rozbudza ciekawość do nowych
dyscyplin, pragnie też wzmocnić
świadomość i wrażliwość społeczną
na to, co od zawsze jest konieczne,
Nordic Walking? Tak, ale nigdy w pojedynkę. Taką zasadę wyznają członkowie Stowarzy-szenia Promocji Sportu FAN. Ustalają terminy treningów i próbują zachęcić jak najwięcej osób. Ktoś mógłby zapytać, co jest tak nadzwyczajnego w „chodzeniu z kijkami”? Nordic
Walking to coś więcej niż kijki, a FAN to znacznie więcej niż sam Nordic Walking. Zacznij-my od początku.
FAN
21
a o czym często zapominamy, dopó-
ki sami nie stajemy się świadkiem
wypadku. Pierwsza pomoc i propa-
gowanie szkoleń z metod jej udzie-
lania są na stałe wpisane w program
organizacji. Stowarzyszenie posiada
półautomatyczny defibrylator AED,
podarunek od Fundacji Wielkiej Or-
kiestry Świątecznej Pomocy. Dzięki
temu w listopadzie 2005 roku po-
wstała Grupa 3PiR, która uczy jak
poprawnie przeprowadzić akcję ra-
tunkową.
Oprócz stałej współpracy
z WOŚP, FAN ma swoje sposoby na
niesienie szczęścia dzieciom… FAN
udowadnia, że połączenie pluszu
z siatką jest możliwe. Nie mam na
myśli materaca, lecz Siatkarskie
Mikołajki, czyli zbiórkę zabawek
i odrobinę sportowego szaleństwa
dla najmłodszych. W tym roku, 20
grudnia w Hali Orbita, czeka nas
już V edycja Siatkarskich Mikołajek,
w którą zaangażowało się ponad 50
wolontariuszy spoza Stowarzyszenia.
Zbiórka zabawek dla milusińskich
z domów dziecka rozpoczyna się
wcześniej i prowadzona jest przede
wszystkim w szkołach na terenie
Wrocławia, ale włączają się w nią
także studenci. Również firmy dzie-
lą się swoimi gadżetami. To właśnie
ze szkół napływa najwięcej zabawek
od dzieci, które pragną podzielić się
radością z rówieśnikami. W zeszłym
roku zebrano tak dużo pluszaków, że
ledwo zmieściły się w jednej ze szkol-
nych sal gimnastycznych. Najmłodsi
mogą spodziewać się, że dzień 20
grudnia będzie obfitował w zabawy,
konkursy, spotkania z Olimpijczyka-
mi i wiele innych atrakcji. To Siatkar-
skie Mikołajki, więc nie zabraknie
też meczu z udziałem Impel Gwardii
Wrocław. Pytani o trudności podczas
organizowania Mikołajek, człon-
kowie FAN-u wymieniają przede
wszystkim fundusze i czas, a raczej
brak jednego i drugiego. Mimo tego
radzą sobie doskonale już kolejny
rok, na co pozwala im zapewne opty-
mizm, determinacja, a także wspar-
cie władz miasta i firm.
Dlaczego to robią? Mogliby przy-
łączyć się po prostu do jakiejś zbiór-
ki. Mogliby, ale ich cele sięgają wyżej.
Chcą się cały czas rozwijać, spełniać
marzenia, stawiać wyzwania własnej
kreatywności, a przede wszystkim
docierać do jak największej liczby
osób, by propagować zdrowy styl
życia, otwierać innych na to, co dzie-
je się dookoła, rozwijać wrażliwość
społeczną. Ludzie są dla nich naj-
ważniejsi. Nieistotne, czy to seniorzy,
maluchy, niepełnosprawni czy też za-
wodowi sportowcy. Najwięcej znaczy
uśmiech i zadowolenie tych osób.
Sport jest powodem do radości, ale
jeszcze większą radość sprawiają
emocje przeżywane razem. Dlatego
coraz częściej wolimy oglądać me-
cze w dużym gronie znajomych. FAN
wychodzi nam naprzeciw. Na stro-
nie www.fan.org.pl można dowie-
dzieć się więcej o Stowarzyszeniu.
Szczególnie warto zapamiętać ich
przewodnie hasło: „Sport tworzą lu-
dzie i ich myślenie”, które może się
przydać, gdy ktoś będzie twierdził, że
chodzenie jest nudne.
Barbara Rumczyk
P.S. Serdeczne podziękowania
dla Katarzyny Moskal za udzielenie
cennych informacji.
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
22
Ponieważ portale mnożą się jak grzy-
by po deszczu, nietrudno się domy-
ślić, że nie wszystkim udaje się na
stałe zagościć w internetowej świa-
domości Polaków. Moda na poszcze-
gólne serwisy mija, a posiadanie na
nich konta staje się z czasem powo-
dem do wstydu. Kilka lat temu praw-
dziwe oblężenie przeżywał serwis
fotka.pl, którego fenomenu nigdy
nie mogłam zrozumieć. Jest to miej-
sce, na którym świetnie odnajdą się
ludzie przejawiający narcystyczne
cechy – to właśnie tam najszybciej
usłyszą, jacy są piękni i wspaniali.
Dodatkowo mogą podnosić sobie
samoocenę dzięki wystawianym im
ocenom. Osobiście czułabym się
tam jak towar wystawiony na au-
kcję i - całe szczęście - coraz więcej
osób podziela moje zdanie. Popu-
larność fotki spada, dziś logują się
tam głównie nastolatki, a o samym
portalu większość ludzi wypowiada
się w prześmiewczym tonie. Mogę
nawet zaryzykować stwierdzenie, że
dziś fotka stała się dla większości
Polaków synonimem żenady.
Kolejnym powszechnie znanym
serwisem, który przez jakiś czas
królował w internetowych rankin-
gach jest grono. Dzięki temu, że aby
załogować się na tej stronie potrze-
bowaliśmy zaproszenia od kogoś
z aktywnych użytkowników, poziom
całego przedsięwzięcia był do przy-
jęcia. Tutaj Internauci zapisują się
do grup łączących ludzi o wspólnych
zainteresowaniach, dzięki czemu
mogą prowadzić interesujące dys-
kusje. Jednak z czasem gronowskie
fora zaczęły być dominowane przez
wątki w stylu „Czy podoba ci się oso-
ba wyżej ?”, przez co znaczna część
użytkowników zrezygnowała z kont
na tym portalu. Doszły mnie słuchy,
że obecnie grono proponuje nam
wiele nowych opcji, jednak nie zano-
si się na renesans serwisu.
Coraz większą popularnością
cieszy się za to last.fm. To prawdzi-
wa gratka dla melomanów. Serwis
ten, jak wiele innych, pozwala nam
stworzyć własną sieć kontaktów
oraz zapisywać się do interesują-
cych nas grup tematycznych, a przy
tym jest szalenie pożyteczny przy
wyszukiwaniu muzyki. Na podsta-
wie naszych playlist last.fm określa
nasz gust muzyczny i proponuje nam
nowych, często nieznanych jeszcze
wykonawców. Z własnego doświad-
czenia mogę powiedzieć, że dzięki
tej opcji użytkownikom portalu czę-
sto udaje się znaleźć prawdziwe pe-
rełki. Kolejną użyteczną funkcją jest
też informowanie zarejestrowanych
użytkowników o mogących ich zain-
teresować imprezach muzycznych.
Każdy z nas może później zamieścić
na laście recenzję z danego wyda-
rzenia oraz wymieniać komentarze
z innymi osobami biorącymi w nim
udział. W moim własnym rankingu
portali internetowych last.fm jest
w niekwestionowanej czołówce.
Absolutną królową Internetu
jest dzisiaj w Polsce nasza-klasa.
Niestety portal początkowo trzy-
mający poziom, dziś coraz bardziej
przypomina fotkę. Założenie było
dobre – użytkownicy mieli możli-
wość odnowienia starych, szkolnych
W ciągu ostatnich lat w Polsce dało się zaobserwować prawdziwy wysyp serwisów społecz-nościowych. Grono, facebook, nasza-klasa, hi5, myspace, last.fm czy fotka to tylko niektóre z nich. Z dnia na dzień liczba zarejestrowanych użytkowników rośnie, dlatego wzbudzają one coraz więcej kontrowersji. Media coraz częściej pytają, czy korzystanie z nich jest bezpieczne, natomiast użytkownicy zaczynają się zastanawiać, czy rzeczywiście są one tak fantastyczne,
jak im się pierwotnie wydawało.
Samotność w Sieci
23
znajomości. Ale kiedy w grę zaczęły
wchodzić naprawdę duże pieniądze,
założyciele nastawili się głównie na
zyski. Obecnie nasza-klasa bombar-
dowana jest reklamami skierowany-
mi bezpośrednio do użytkowników.
Pojawiające się u góry strony obra-
zy coraz częściej krzyczą do mnie:
„Ewa! Załóż u nas konto”, „Ewa! Za-
dbaj o swoją cerę!”, a nawet „Ewa
na prezydenta!”. I niezależnie od
tego, że konto od lat mam w jednym
banku, z którego jestem zadowolo-
na, na cerę nie narzekam, a kariery
politycznej nie planuję, reklamy na
naszej-klasie coraz częściej wołają
moje imię. Natomiast sam Portal
staje się coraz bardziej skomercja-
lizowany. Zaczęło się niewinnie - od
powiadomień o akcjach znajomych
i możliwości wysyłania im prezentów
– oczywiście odpłatnie. Potem poja-
wiła się opcja „Goście”, dzięki której
możemy dowiedzieć się, kto oglą-
dał nasz profil. Punktem zwrotnym
w nastawieniu internuatów do na-
szej-klasy było pojawienie się ocen
pod zdjęciami, a następnie Śledzi-
ka. I choć administratorzy dają nam
możliwość zablokowania większości
nowych opcji, coraz więcej osób de-
cyduje się na usunięcie swoich kont.
Ale co z tego, skoro liczba zarejestro-
wanych w tym serwisie użytkowni-
ków ciągle wzrasta? Doszło do tego,
że na naszej-klasie mają swoje pro-
file nawet pierwszoklasiści, którzy
ledwo potrafią pisać. Bombardują za
to swoje galerie zdjęciami kotków,
piesków, wymarzonych lalek czy sa-
mochodów. Patrząc na to wszystko
mam ochotę powtórzyć za Jackiem
Karczmarskim „Co się stało z naszą
klasą?”.
Kolejnym, bardzo popularnym
portalem jest dzisiaj facebook,
który skupia na całym świecie już
300 000 000 użytkowników. Tutaj
poziom żenady jest jeszcze w mia-
rę niski. Zarejestrowane w tym ser-
wisie osoby mogą się rozerwać,
znaleźć swoich z znajomych całego
świata (co jest szczególnie przydat-
ne, w momencie gdy wymiany mię-
dzy szkołami na całym świecie są
tak popularne) oraz interesujące ich
imprezy. Dodatkowo możemy udo-
stępniać naszym znajomym ulubio-
ną muzykę i filmy, a także podawać
linki do ciekawych stron www.
Na facebooku nie spotkamy się
też że spamem, tak powszechnym
między innymi na naszej-klasie.
Ponieważ większość tych porta-
li wymaga od nas, abyśmy przy reje-
stracji podali swoje dane osobowe
- od imienia i nazwiska, przez adres
e-mail i szkoły, do których chodzimy,
a na miejscu zamieszkania kończąc,
musimy zachować ostrożność. Swe-
go czasu głośno było w mediach
o wielkiej akcji, mającej na celu
sprawdzenie, czy nasze dane są tam
bezpieczne. Mimo, że wynik był zado-
walający, nie powinniśmy całkowicie
ufać serwisom internetowym. Wy-
starczy przypomnieć sobie sprawę
kobiety, której zabrano dodatek cho-
robowy, kiedy zamieściła na facebo-
oku swoje zdjęcia w bikini - ponieważ
otrzymywała go ze względu na cięż-
ką depresję, która uniemożliwiała jej
podjęcie pracy. Urzędnicy argumen-
towali to faktem, że na dostępnych
w Internecie zdjęciach absolutnie
nie wyglądała ona na osobę, która
cierpi na depresję. Nie wiadomo, jak
uzyskali oni dostęp do galerii, która
powinna być dostępna tylko dla zna-
jomych. Jednak jest to praktyka co-
raz bardziej powszechna – potencjal-
ni pracodawcy i wszelkiego rodzaju
instytucje coraz częściej sprawdzają
nas na portalach społecznościowych
i otwarcie się do tego przyznają.
Przytłaczający jest również fakt,
że statystyczny internauta poświęca
tym serwisom ponad 10% całego
czasu, jaki spędza w sieci. Coraz czę-
ściej młodzi ludzie przenoszą swoje
życie w wirtualny świat. Więc może
kiedy następnym razem będziecie
chcieli kliknąć myszką na „zareje-
struj”, zastanówcie się najpierw, czy
naprawdę warto.
Ewa Fita
24
Zdjęcia: Damian Białek
25
26
Boże Narodzenie to piękny i wyjątkowo zrytualizowany czas. Większość z nas rokrocznie przy-straja bombkami tę samą, sztuczną choinkę, przygotowuje dwanaście świątecznych potraw według
przepisów niezmiennych od lat i co roku tak samo łaskawym spojrzeniem obrzuca mięsne dania niemal natychmiast po powrocie z Pasterki. Kiedy chcemy odpocząć od tych wszystkich bożona-rodzeniowych rytuałów, machinalnie włączamy telewizję. I odpoczywamy, oglądając to samo, co
zwykle – już od dobrych dziesięciu lat.
Statystyczny Polak spędza przed te-
lewizorem świąteczne 4 godziny i 43
minuty – to mniej niż jeszcze dzie-
sięć lat temu, kiedy to sprzed odbior-
nika wstawał po długich 5 godzinach
i 45 minutach, ale wciąż więcej niż
każdego powszedniego, nieświątecz-
nego dnia. Odpowiedzialne za taki
stan rzeczy jest typowo świąteczne
rozleniwienie, skutkujące później
w przekazywanych z pokolenia na
pokolenie takich „prawach natury”
jak choćby to, że „na zimę zawsze
się tyje”. Świątecznym telemania-
kom nie przeszkadza nawet fakt, że
telewizyjna ramówka zaskakująca
mogła być dobrych parę lat temu
i doskonale wpisuje się w konwen-
cję dogmatycznych rytuałów Bożego
Narodzenia.
Niekwestionowanym nume-
rem jeden w każdym świątecznym
rankingu jest oczywiście Kevin sam
w domu, na perypetiach którego –
w obowiązkowym klimacie roziskrzo-
nych, choinkowych lampek – dora-
stać już niebawem będzie mogło
drugie pokolenie młodych widzów.
Film powstał dobrych dziewiętnaście
lat temu i,dzięki corocznym emisjom
w okresie Bożego Narodzenia, stał
się z czasem symbolem porówny-
walnym do choinki czy opłatka, bez
których święta prawdopodobnie by
się odbyły, ale bez których każdemu
trudno jest je sobie wyobrazić. Dwa
lata temu Polsat zaskoczył swoich
widzów – projekcja Kevina… oczywi-
ście się odbyła, ale bardziej w okoli-
cach Sylwestra niż Wigilii, co skazało
najbardziej rozmiłowanych fanów
tej produkcji na przedświąteczne
uruchomienie DVD. Trochę mniej-
szą popularnością cieszy się druga
część przygód rezolutnego chłopca
pt. Kevin sam w Nowym Jorku, co
łatwo wytłumaczyć można słabszym
uwarunkowaniem tradycji – film po-
wstał w 1992 r., jego dystrybucja
do Polski przypadła na rok 1993 r.,
więc emitowany w święta mógł być
dotychczas zaledwie 14 razy, pod-
czas gdy prawdziwie kultowy film to
taki, którego liczba emisji nieubła-
ganie zbliża się do drugiej dziesiątki.
Takim filmem z pewnością jest
nieśmiertelna produkcja z cyklu:
„W Krzywym Zwierciadle” pt. Witaj,
święty Mikołaju!, która jest formą
przestrogi przed tym całym złem, ja-
kie dopaść może człowieka w okre-
sie bożonarodzeniowym. Zaniedbano
natomiast w ostatnim czasie fanów
kolejnego typowo gwiazdkowego fil-
Kevin sam w domu już osiemnaste święta
27
mu o tytule: Książę w Nowym Jorku,
w którym w główną rolę wciela się
Eddie Murphy. Onegdaj emitowany
rokrocznie z regularnością pojawia-
nia się pierwszej gwiazdki na wigi-
lijnym niebie, przez kilka ostatnich
lat pojawia się w telewizji średnio
raz na dwa lata, co przypłacił srogą
deklasacją w rankingu najbardziej
nierozerwalnych z okresem Boże-
go Narodzenia filmów w historii.
O niekwestionowaną emisję w świą-
tecznej ramówce dopiero walczy To
właśnie miłość – film stosunkowo
młody, bo z 2003 r., za to niezwy-
kle klimatyczny, a w oczach fanów
angielskiego humoru i miłośniczek
urody Hugh Granta z pewnością
zasługujący na miano przedświą-
tecznej pozycji obowiązkowej. Jego
droga do regularnego pojawiania się
w naszych odbiornikach będzie jed-
nak długa, trudna i związana z ko-
niecznością wygryzienia z programu
telewizyjnego kilku „świątecznych
tytanów” małego ekranu: między
innymi Arnolda Schwarzeneggera,
który już dwunastu lat zwykł wpro-
wadzać pod postacią marnotrawne-
go ojca Świąteczną gorączkę. O ile
wyżej wymienione filmy podlegać
mogłyby różnorodnym dywagacjom,
wartościującym ich szeroko pojmo-
wane walory artystyczno-technicz-
ne, ich „obecność” w odbiornikach
telewizyjnych wydaje się być uza-
sadniona i w pełni zharmonizowana
z grudniową, przedświąteczną porą.
Prawdziwym kinematograficznym
fenomenem, cieszącym się nie-
zmiennie dużą popularnością wśród
widzów, jest natomiast „świąteczny”
film, w którym rolę stajenki odgrywa
biurowiec w samym centrum Los
Angeles, największym problemem
bohaterów okazuje się być nie zakup
świątecznych podarków, a walka
z terroryzmem, a rolę św. Mikołaja
odgrywa Bruce Willis, biegający po
ulicach w przepoconym podkoszul-
ku. Szklana pułapka od prawie dwu-
dziestu lat wprowadza za wigilijny
stół tę dawkę akcji i adrenaliny, któ-
rej – pomimo szczerych chęci – nie
potrafią nam zapewnić nam ani Gri-
swoldowie, ani wiecznie zagubiony
Kevin - nawet razem wzięci.
Przeciętna długość jednego spo-
śród tych filmów to 90 minut – po-
zostałe 180, które statystyczny czło-
wiek przed telewizorem odsiaduje ze
wzrokiem wbitym w szklany ekran,
poświęca pozycjom, które pochła-
niają jego czas na co dzień, z tym,
że w mniej spektakularnej, bo nie
świątecznej, wersji. Oglądamy więc
seriale – czy to cudownie zsynchro-
nizowane z rzeczywistym czasem na
świecie perypetie losy Lubiczów, czy
to irytujących nas wakacyjną bez-
troską Mostowiaków; obserwujemy
gwiazdy tańczące na lodzie do ame-
rykańskich pastorałek, pseudoama-
torów kolędujących w ramach akcji
udowadniającej, „jak oni śpiewają”,
wysłuchujemy świątecznego dowcipu
Karola Strasburgera, przebranego za
świętego Mikołaja, a w międzyczasie
rozważamy zakup coca-coli, którą
konwojem (czy aby na pewno z Lapo-
nii?) zwożą renifery, oraz błyskawicz-
ny wypad do Tesco, w którym – jeśli
wierzyć reklamom, jest teraz bar-
dziej świątecznie niż u nas samych.
Jednak to, co nas w święta uszczę-
śliwia, to przecież nie program tele-
wizyjny, a fakt, że zapoznajemy się
z nim w gronie bliskich osób, których
kochamy i na których możemy pole-
gać – i oby zostało tak przynajmniej
dopóki, dopóty telewizja emitować
będzie w święta Kevina….
Ola Nowak
28
Na początku graliście w innym ze-
spole, w trochę innym składzie.
Jak narodził się Low Ceiling?
Bartek: Właściwie ciężko po-
wiedzieć. Na początku mieliśmy ze-
spół Otwieracze bez Otwieraczy, ze
względu na intensywne picie piwa
Carlsberg. To znaczy… może bez
kryptoreklamy, ale graliśmy różne
covery. Tworzyliśmy zespół trzyoso-
bowy, potem doszedł do nas Paweł,
odszedł jeden gitarzysta, doszedł
Duży i tak właśnie powstało Low Ce-
iling.
A czy nazwa Low Ceiling ma
coś wspólnego z waszym miej-
scem prób?
Paweł: Tak, z naszą salką. Sal-
ka ma bardzo niski sufit i Duży, który
ma 2,08 m, po prostu się tam nie
mieści i musi stać na podłodze, a nie
na scenie.
To was zainspirowało do
nadania takiej nazwy zespołowi?
Bartek: To znaczy, to był tytuł
totalnie roboczy. Byliśmy w takim
śmiesznym programie katolickim,
„Raj”…
Bartek: Przyjechała do nas tele-
wizja i musieliśmy coś zapowiedzieć,
wymyślić i padło na Low Ceiling, tak
kompletnie spontanicznie.
Śpiewacie tylko po angiel-
sku. Planujecie w przyszłości
śpiewać także polskie piosenki,
czy angielskie brzmienie bardziej
wam odpowiada?
Bartek: Wydaje mi się, że żeby
pisać po polsku, trzeba być totalnie
utalentowanym. Bo słowa dobrze
brzmią w języku angielskim. To
słychać w jakichś zespołach zagra-
nicznych: nawet trywialne i banalne
rzeczy brzmią niesamowicie mądrze
i inteligentnie. Żeby pisać po polsku,
trzeba mieć niesamowity warsztat
i niesamowitą wiedzę, więc na razie,
w naszym przypadku, nie zapowiada
się na to.
Na pewno macie swoich mu-
zycznych idoli. Czym się inspiru-
jecie, pisząc muzykę?
Duży: Jeśli o mnie chodzi, to głów-
nie Sonic Youth – jest to kapela, która
dużo eksperymentuje z gitarami. Na
przykład wsadzają śrubokręty za stru-
ny i grają młotkiem, w sumie bardzo
fajnie to brzmi. Parę takich ekspery-
mentów przeprowadziłem w domu
i spodobało mi się to, co słychać na
naszych nagraniach. Takie ogólno ze-
społowe inspiracje, to myślę, że czer-
piemy z At the Drive-In, Jeff Buckley,
Radiohead, Dinosaur Jr i Bauhaus.
Bartek: Ogólnie muzyka indie
rock jest dla nas dosyć inspirująca.
Eksperymentujecie z muzy-
ką, czy raczej trzymacie się jed-
nego nurtu?
Bartek: Bywa różnie, bo to za-
leży także od piosenki. Mamy tutaj
człowieka, który się nazywa Duży
i naciska bardzo na eksperimental…
Duży: Przepraszam (śmiech).
Bartek: Ale niejednokrotnie
dobrze to wychodzi. Staramy się ra-
czej nie wpasowywać w jakąś kon-
wencję, bo to raczej nie wypala i nie
o to nam chodzi. Nie zależy nam na
graniu czegoś, co się sprzedaje, albo
jest dobrze odbierane.
Paweł: Coraz częściej zaczyna-
my teraz eksperymentować.
Duży: Ale to raczej na próbach.
Jeszcze żadnego kawałka stricte
eksperymentalnego, może oprócz
jednego, nie gramy...
A muzykę traktujecie jako
przygodę, czy myślicie, że zajmie-
cie się nią w przyszłości?
Bartek: To znaczy… z my-
śleniem ogólnie mamy problemy
(śmiech).
Tworzą muzykę, eksperymentują, bo właśnie to kochają najbardziej. Bartek, Duży, Gruby i Paweł opowiedzieli nam
o wspólnej pasji i początkach Low Ceiling.
„Z myśleniem mamy problemy”
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
29
Duży: Trudno wiązać z tym przy-
szłość, jeżeli przyszłości nie ma. Albo
idziemy i sprzedajemy się w całości
i śpiewamy: „jaka piękna i cudow-
na”, albo...
Paweł: Albo gramy dla siebie.
Niedawno ukazała się wasza
EP-ka. Chcielibyście w przyszło-
ści nagrać płytę?
Bartek: Ja myślę, że każdy
z nas chciałby w przyszłości nagrać
płytę.
Duży: Z tym się zgodzę.
Paweł: Zdecydowanie.
Bartek: Pełną płytę, nie EP-kę.
To znaczy, i tak byliśmy zadowoleni
z naszego demo i z tego, co udało
nam się stworzyć razem z panem
Radkiem, który nam pomagał. My-
ślę, że każdy z nas ma takie marze-
nia, żeby nagrać płytę, nawet dla sie-
bie, na własny koszt – żeby mieć coś
takiego.
Zazwyczaj koncertujecie
z Echoe i Chris June. To przypa-
dek, czy współpracujecie ściślej
ze sobą?
Duży: Współpraca z Chris June
jest raczej przypadkowa. To jest
kapela, która ma swoje początki
na Klecinie, tam gdzie mieszkam
i znam po prostu tych ludzi. Tylko
raz było tak, że potrzebowaliśmy
kapeli, która by zagrała wspólnie
z nami koncert, więc napisaliśmy
właśnie do nich, bo z nimi mamy
kontakt. Nasze pozostałe wspólne
koncerty zdarzały się dość przypad-
kowo. Z Echoe jest sytuacja nieco
inna: to jest kapela, która gra za-
jeb***e technicznie. Muzycznie
są na bardzo wysokim poziomie.
Graliśmy z nimi pierwszy koncert
w „Wagonie”, potem oni nas zapro-
sili na support do Teatru „Versus”
i jakoś tak się potem potoczyło, że
graliśmy razem, bo potrzebowali ta-
kiego właśnie składu jak my, żeby
gdzieś pojeździć, coś pograć.
Ale chyba więcej koncertów
dajecie w czasie wakacji. Trudno
jest wam pogodzić naukę, co-
dzienne obowiązki z koncertowa-
niem?
Bartek: Poniekąd one właśnie
przyczyniły się do tego, a poniekąd
spowodowane to było tym, że aby
wyjść z jakimś materiałem, musie-
liśmy na odpowiednim poziomie to
zrobić, nagrać pewną ilość piosenek.
I to właśnie wypadało tak w okoli-
cach czerwca, dlatego tyle koncer-
tów nazbierało się w wakacje.
Duży: Teraz mamy przerwę.
Bartek: Myśleliśmy, żeby zrobić
przerwę, żeby stworzyć nowy mate-
riał. Bo jednak ludzie, którzy przycho-
dzą na nasze koncerty, to albo nasi
znajomi, albo znajomi znajomych
i ten materiał, który gramy na czwar-
tym koncercie z rzędu, po prostu jest
już przejedzony totalnie. Nie chcemy
cały czas sprzedawać tego samego,
bo też nie o to nam chodzi.
Współpraca w grupie na pew-
no jest ciężka. Czy zdarzały się
wam do tej pory jakieś większe
kłótnie, nieporozumienia?
Bartek: Oprócz tego, że powie-
działem Pawłowi, że „niepewnie jeź-
dzi Skodą Felicią” (śmiech), to nie
było czegoś takiego, że nie mogli-
śmy się dogadać. Wiadomo, są tam
jakieś sporne tematy. Jeden chce
grać ostrzej, drugi lżej, ale zawsze
podchodzimy do tego spokojnie.
Duży: Zazwyczaj wychodzi po
prostu na to, że Paweł robi swoje
napier…, Bartuś swoje spokojne
”claptonowskie plumkanie”, ja tam
zapieprzam czym popadnie w stru-
ny, a Gruby... Gruby gra na basie
(śmiech).
Gruby: I tak tego nie słychać.
Co do tej pory uważacie za
swój największy sukces?
Bartek: Ja myślę, że jakbyśmy
uważali coś za swój największy suk-
ces, to by się nie opłacało dalej żyć,
więc ja nie mam czegoś takiego.
Duży: To zabrzmiało tak… po-
ważnie.
Na pewno macie jakieś osią-
gnięcia…
Bartek: Największym moim
osiągnięciem było pierwsze miejsce
w konkursie recytatorskim, ale to
było w drugiej klasie podstawówki
(śmiech).
A muzycznie?
Duży: Myślę, że fajnie jest, że
ludzie nas znajdują, piszą, że można
coś wspólnie zrobić. Ja to traktuję
jako sukces – to że jesteśmy jakoś
tam zauważalni.
Rozmawiała Urszula Burek
30
Wrocławskie Promocje łączą targi
książek i cykl spotkań autorskich.
W budynku Muzeum Architektury
mieściły się stoiska wydawnictw,
na których przez cały okres trwania
WPDK można było kupić książki
w promocyjnej cenie i otrzymać au-
tografy od swoich ulubionych pisa-
rzy. Miejscem spotkań z pisarzami
stała się po raz drugi Galeria BWA
Awangarda. Prestiżu nadało impre-
zie wręczenie trzech nagród literac-
kich: Literackiej Nagrody Europy
Środkowej „Angelus”, „Pióra Fredry”
oraz Nagrody Księgarzy „Witryna”.
W tym roku statuetkę Angelusa
otrzymał czeski pisarz Josef Škvo-
recky za powieść Przypadki inżynie-
ra ludzkich dusz. Niestety sam pisarz
z powodu choroby nie mógł przybyć
na galę. Przesłał jednak list z podzię-
kowaniami: „Jesteśmy sąsiadami,
moje rodzinne miasto Nachod leży
tylko 120 kilometrów od Wrocławia.
Mam wciąż nadzieję, że stan mojego
zdrowia na tyle się poprawi, że będę
mógł odbyć choć jeden transatlan-
tycki lot i odwiedzić moje rodzinne
strony. Bardzo chciałby przy tej oka-
zji odwiedzić również Wrocław”. Na-
groda dla najlepszego tłumacza tra-
fiła w ręce Andrzeja Jagodzińskiego,
który przetłumaczył zwycięską książ-
kę. Jagodziński podziękował za do-
cenienie pracy translatorskiej, któ-
rej się zazwyczaj nie zauważa. „My
tłumacze stanowimy przecież jakieś
ogniwo pośrednie między autorem
a czytelnikiem” – dodał.
„Pióro Fredry” – przyznawane
wydawcom za książki wyróżniające
się wysokim poziomem edytorskim
i szczególnymi walorami literackimi,
przypadło wydawnictwu BOSZ za
książkę Ach! Plakat filmowy w Pol-
sce autorstwa Doroty Folgi-Januszew-
skiej. Zaś Nagrodę Księgarzy „Witry-
na” otrzymała książka Przed Świtem
Stephenie Meyer. Wybór uzasadniła
Bożena Wójcik, Prezes Izby Księga-
rzy, tłumacząc, że „Książka Stepha-
nie Meyer zainspirowała do czytania
kilka pokoleń kobiet. Sagę tę czytają
córki, matki i babcie”.
Przez cały czas trwania WPDK
na ulicach Wrocławia, w tramwa-
jach, w Galerii Dominikańskiej moż-
na było spotkać sympatyczne Mole
Książkowe ubrane w czarne długie
płaszcze z kapturem i białe maski
z długimi nosami. Zachęcały do czy-
tania i zapraszały do ciekawej roz-
mowy, a także proponowały kupony
konkursowe, spośród których na
zakończenie Promocji rozlosowano
nagrody książkowe.
Sukcesem organizatorów była
na pewno szeroka rozpiętość te-
matyczna proponowanych spotkań.
Było ich na tyle dużo, że każdy mógł
wybrać coś dla siebie. Dyskusje na
Początek grudnia minął pod znakiem 18. Wrocławskich Promocji Dobrych Książek. To już ostatnie wydarzenie literackie w stolicy Dolnego Śląska w roku 2009, a także kolejna impreza kulturalna na stałe wpisana w krajobraz Wrocławia. WPDK razem z Festiwalem Opowiadania, Kryminału i Portem Literackim przyciąga do naszego miasta pisarzy nie tylko z Polski, ale tak-
że z całej Europy.
Wrocław bardzo literacki
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
31
temat aktualnych problemów pra-
wa autorskiego przeplatały się ze
spotkaniami z kulturą arabską, opo-
wieściami o Pradze i rozmowami na
temat współczesnego teatru. Orga-
nizatorzy zaoferowali czytelnikom
nowe, ciekawe sposoby nawiązania
dialogu, w którym literatura często
staje się punktem wyjścia do dysku-
sji na temat kondycji współczesnego
człowieka, spraw kulinarnych, a cza-
sem nawet piłki nożnej.
Już pierwszego dnia Targów
można było wziąć udział w wieczorze
autorskim tegorocznego laureata
Nike – Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyc-
kiego.
Dużą popularnością cieszyło się
też spotkanie z pisarzem nominowa-
nym do Literackiej Nagrody Europy
Środkowej Angelus – Krzysztofem
Vargą. Autor Gulaszu z Turula opro-
wadził publiczność po współczesnym
Budapeszcie, wspominając czasy
swojego dzieciństwa, węgierską
kuchnię, a nawet piłkę nożną. Opo-
wiedział, dlaczego stolica Węgier
może być prawdziwym rajem dla
pisarzy i czym różni się od Warsza-
wy. „Budapeszt to jest czuła miłość”
– zauważył. „Warszawa to brudny
seks”.
Motyw miasta przewijał się tak-
że na innych spotkaniach z finalista-
mi Angelusa. W sobotę o Mińsku
opowiadał Ihar Babkou, zaś książka
Bambino Ingi Iwasiów stała się pre-
tekstem do dyskusji o Szczecinie.
Dużą dozę poczucia humoru i opty-
mizm w poważną tematykę spotkań,
wniosła Monika Szwaja autorka Go-
sposi prawie do wszystkiego, przybli-
żając uczestnikom liczne anegdotki
z własnego życia.
Nie obyło się także bez wątków
budzących wśród publiczności duże
kontrowersje. Takim tematem oka-
zała się tragedia na Wołyniu, którą
opisał Ryszard Kłosiński w książce
Wołyńska golgota oczami dziecka. Na
spotkaniu z autorem zastanawiano
się nad współczesnym kontekstem
tragedii sprzed blisko siedemdzie-
sięciu lat, nad stanowiskiem obec-
nego rządu ukraińskiego i pamięcią
potomnych. Na sali obok siebie pa-
dały słowa oskarżenia i przebacze-
nia. Dyskusja była żarliwa i trwałaby
zapewne do późnych godzin, gdyby
nie napięty grafik WPDK.
Tym sposobem 18. Wrocław-
skie Promocje Dobrych Książek do-
biegły końca. Na kolejne cztery dni
prawdziwej literackiej uczty przyjdzie
nam czekać cały rok. Tymczasem nie
pozostaje więc nic innego jak wziąć
się za czytanie… dobrej książki.
Paulina Dreslerska
Źród
ło: w
ww
.wpd
k.pl
32
Nie przekonywały mnie wtedy za-
pewnienia, że chodzi o podzielenie
historii opowiadanej na płytach na
cztery części, o odpowiednie rozgra-
niczenie przełomowych punktów fa-
buły. Skoro można było trzy pierwsze
części Controlling Crowds wsadzić
na dysk pierwszy, dlaczego nie moż-
na było upchnąć tam jeszcze części
czwartej?
Kiedy jednak dostałem w swoje
ręce Part IV, zostałem kilkakrotnie
pozytywnie zaskoczony. Po pierw-
sze, za rozsądną cenę dostajemy
pełnowymiarową, trwającą prawie
pięćdziesiąt minut płytę, a nie jakąś
rozszerzoną EP-kę z odrzutami. Dru-
gim zaskoczeniem był sam początek
Controlling Crowds Part IV. Otwie-
rającej kompozycji Pills (która no-
tabene jest porywająca) nie śpiewa
bowiem główny wokalista Archive,
Dave Pen, lecz pojawiająca się na
płytach zespołu jako drugi głos, Ma-
ria Q. Potem zaś mamy rewelacyjny
misz-masz hip-hopu i muzyki alter-
natywnej w Lines, z zachwycającym
swą rytmiką refrenem. I gwarantuję,
że tych przeskoków stylistycznych na
Part IV jest dużo więcej. To zresztą
właśnie konstrukcja utworów na
tej płycie sprawiła, że zrozumiałem
celowość wydania jej w oderwa-
niu od poprzednich części. Control-
ling Crowds Part IV jest bowiem
od swojej poprzedniczki znacząco
odmienna. Mamy tu bowiem albo
niestandardowe w wypadku Archive
rozwiązania, jak w dwóch otwierają-
cych utworach, albo również coraz
rzadsze w obecnej twórczości tego
zespołu powroty do stylistyki z ich
najlepszych płyt, czyli You All Look
the Same to Me i Noise (tutaj naj-
lepszym przykładem będzie bodaj
Come On Get High).
W każdym razie, cieszę się, że
Archive rozwiali moje wątpliwości
co do części czwartej Controlling
Crowds. Dostaliśmy bowiem pełno-
wartościowy album, muzycznie róż-
niący się od poprzednika i w wielu
momentach bardzo pozytywnie za-
skakujący.
Kuba Bocian
Kilka miesięcy
temu miałem przyjem-
ność recenzować dla „Kontrastu”
wydaną na początku tego roku płytę
Controlling Crowds zespołu Archive,
której nie szczędziłem pochwał. Ja-
kiś czas później dowiedziałem się,
że zimą Brytyjczycy planują wydanie
czegoś, co nazywają „muzycznym
suplementem” do owego albumu –
Controlling Crowds Part IV.
Przyznam, że średnio mi się
wówczas ten pomysł spodobał. Oba-
wiałem się, że Archive spodziewają
się tak spektakularnego sukcesu
swojego najnowszego wydawnic-
twa, że chcą po prostu zarobić na
swoich fanach, wciskając im po pół
roku odrzuty z Controlling Crowds.
Archive – Controlling Crowds Part IV
33
Z tymi całymi supergrupami to czę-
sto bywa tak, że kilku młodych, ale
już bardzo sławnych i (zasłużenie
bądź nie) uwielbianych muzyków
schodzi się w studiu, bo ich macie-
rzyste formacje akurat mają wolne,
albo zawiesiły działalność i tam gra
sobie niezobowiązującą, ale przyjem-
ną muzykę w dość „oldschoolowym”
stylu. I zazwyczaj wychodzi to jak naj-
bardziej fajnie, tylko dość odtwórczo,
bo „młodzi”, grając muzykę dawną,
naśladują tylko to, co stworzyli wcze-
śniej „klasycy”. Dlatego też, ocze-
kując niejakiej odmiany, miłośnicy
muzyki z ogromną niecierpliwością
wypatrywali płyty Them Crooked
Vultures – kapeli, którą tworzą Dave
Grohl (Nirvana, Foo Fighters), Josh
Homme (Queens of the Stone Age,
Kyuss) i… John Paul Jones (dopisek
niepotrzebny). Wszyscy liczyli, że sta-
ry wyga, który wziął pod swoje skrzy-
dła dwóch młodych, ale zasłużonych
twórców, pokaże światu, na czym po-
lega wciąż żywy rock and roll.
Uważam, że na płycie zatytuło-
wanej po prostu Them Crooked Vul-
tures, wymienieni trzej dżentelmeni
znakomicie się z postawionego za-
dania wywiązali. Mimo, że zrobili to
dość przewrotnie – przy pierwszym
słuchaniu może się wydawać, że al-
bum (trwający bagatela sześćdzie-
siąt sześć minut) jest jednolity, jak-
by stanowił niepodzielny muzyczny
kloc. Zbłądzi jednak, kto przyjmie
takie stwierdzenie za dobrą monetę.
Them Crooked Vultures to płyta tak
zróżnicowana, jak tylko w hard roc-
ku się da (no, może poza brakiem
jakiejś wyrazistej ballady, ja tam jed-
nak nad tym nie ubolewam). Przy do-
kładnym wsłuchaniu się w muzykę
dostrzegamy, że praktycznie każdy
utwór na tej płycie prezentuje nam
inną stylistykę. Mamy zabójczo prze-
bojowe No One Loves Me & Neither
Do I czy Elephants, mamy porywają-
cą galopadę w Mind Eraser, No Cha-
ser czy też świetnie połamane rytmy
(brawo Grohl!) w New Fang i Dead
End Friends. Do tego jeszcze przy-
jemne kołysanie w Bandoliers, kilka
fajnych pa-
tentów w Ca-
ligulove, dyskotekowe wręcz zaba-
wy w Gunman i wiele, wiele innych
rewelacyjnych zabiegów.
Them Crooked Vultures nie gra-
ją wtórnego hard rocka rodem z lat
70. Niezwykły pomysł na skład tej
kapeli zaowocował wybuchową mie-
szanką tego, co najlepsze w Zeppe-
linowej klasyce i nowoczesnym gita-
rowym graniu. I nawet początkowy
zarzut wobec przesadnej długości
tego albumu po kilku przesłucha-
niach musi zostać wycofany.
Kuba Bocian
Them Crooked Vultures
34
nych świat zostaje wyidealizowany
- drogie restauracje, urlop na Hawa-
jach, solarium raz w tygodniu, te spra-
wy. Tak samo z historią – poznają się,
później jakaś losowa sytuacja (połą-
czona z głupotą bohaterów) powoduje,
że nie mogą być razem, by na koniec
się zejść. W dziele Marka Webba też
łączyłby takie bogactwo pomysłów,
z których każdy jest nakręcony i zmon-
towany po prostu perfekcyjnie. Może
Amelia? To porównanie wydaje mi się
najtrafniejsze.
A jednak 500 dni... podoba mi
się bardziej niż Amelia, chociażby
ze względu na świat przedstawiony.
Dzieło Webba jest zanurzone w rzeczy-
wistości bliskiej nawet polskiej mło-
dzieży. Bohaterowie pracują w mar-
ketingu, do pracy przychodzą jak na
pokaz mody, wieczory spędzają na
szalonych imprezach. Słuchają The
Smiths i Pixies (koniecznie płyty Do-
olittle) na designerskich słuchawkach
firmy WeSC. To są po prostu młodzi lu-
dzie, w których można uwierzyć. Spora
w tym zasługa wielkiego uroku dwójki
głównych wykonawców. Zooey De-
schanel, czyli ładniejsza wersja Katy
Perry, ma tu co prawda rolę drugopla-
nową, ale jej Summer nie pozostawia
wątpliwości, że jest dziewczęciem nie
tylko pięknym, ale też inteligentnym,
zabawnym i wyzwolonym. Pierwszy
plan należy do Toma, czyli Josepha
Gordona-Levitta. To jest super postać.
Znałem twarz Gordona-Levitta, zna-
łem nazwisko, ale nie spodziewałem
się, że ta rola będzie na nim tak do-
brze leżała. Powstała kreacja, którą
osobiście jestem zachwycony. Po wyj-
ściu z kina od razu pobiegłem do skle-
pu kupić sobie kamizelkę w romby...
i to w sumie nawet nie jest żart.
Paweł Mizgalewicz
http://filmowelowy.blox.pl
Inteligentna kome-
dia romantyczna. Nie,
serio! Jedno z piękniej-
szych przeżyć tego roku. Od pierwszej
sceny nie ma się wątpliwości, że to
rzecz wyjątkowa.
Człowiek zdaje sobie sprawę,
jak nieprzyzwoicie wtórny stał się
gatunek komedii romantycznej. On
i ona, piękni, młodzi, ale coś im nie
wychodzi – najczęściej wykorzysty-
wany schemat we współczesnym ki-
nie, bez dwóch zdań. A jednocześnie
schemat, od którego najtrudniej jest
twórcom odchodzić. Patrząc choćby
na ostatnie premiery (Amerykańskie
ciacho, Nowszy model itp.) człowiek
zaczyna wręcz błagać: wrzućcie jeden
dobry dialog! Jedno oryginalne ujęcie!
Zmieńcie chociaż kolor włosów bo-
haterom! Niech się spotkają w bud-
ce z gyrosem! Cokolwiek! Nic z tego.
Czy żaden scenarzysta filmowy nigdy
się nie zakochał? Czy ten sztywny ka-
non to jedyny sposób na romantycz-
ne kino? Okazuje się, że jednak nie.
Trójka debiutantów z Kalifornii zrobiła
film na podstawie przeżyć jednego
ze scenarzystów. Skupili się na uczu-
ciach. Efekt? Wielki sukces kasowy,
ale przede wszystkim - pierwsza od
dawna historia miłosna, które przej-
dzie do klasyki. A przynajmniej – po-
winna.
Fabuła 500 dni... to świetna
rzecz, ale tym, co zwraca tu uwagę
najbardziej, jest świat przedstawiony.
Tradycyjnie w komediach romantycz-
jest jakoś podejrzanie pięknie, ale...
to „wyidealizowanie” jest pozbawione
wszelkiej sztuczności i nadętości. Tom
i Summer to jednostki mające w życiu
tylko jeden cel – nie przynudzać widza.
Żadnych dramatów, taniego chwy-
tania za serce. 500 dni... to zupełnie
zwyczajny związek dwojga ludzi. Cała
wartość filmu opiera się na tym, żeby
to ciekawie pokazać. I jest ciekawie.
Poczynając od nieliniowej struktury
(po tytułowych 500 dniach przemiesz-
czamy się bez żadnej chronologii),
przez liczne aluzje do klasyków, po
różnorodność konwencji upchanych tu
w całkowicie strawny sposób. Jest tu
zabawa formą, jest gra z konwenansa-
mi, trafi się też kilka zagrań typu „no
tak, tak właśnie jest w życiu, czemu
przez 100 lat istnienia kina nikt tego
nie pokazał właśnie tak?”. Dawno nie
widziałem obrazu, który z taką gracją
500 dni miłości
35
no jednak powiedzieć, żeby narracje
cechowały jakieś istotne różnice.
Poza ironią charakterystyczną dla
Jofaniela, czy cytatami z Hachame-
la, którymi posługuje się Nith- Ha-
iach, nie dzieję się tu nic, co mogłoby
świadczyć o odmienności stylów wy-
powiadania. Warto w tym miejscu za-
znaczyć, że dla anielicy Ilmuth w ogó-
le nie przewidziano osobnego głosu.
Kobieta jest w tej powieści prawie nie-
ma. Resztę postaci kobiecych określa
się poprzez ich relacje z płcią przeciw-
ną. Zastanawiają się, dlaczego zo-
stawił je mężczyzna lub dlaczego nie
odwiedza ich syn. W ostateczności
bywają narzędziem do zaspokajania
męskich fantazji erotycznych.
Aby wiedzieć, jak pomóc czło-
wiekowi w odejściu z tego świata,
i jak ukoić ból tych, którzy pozostali,
aniołowie mają w krótkim czasie zo-
rientować się w sytuacji konkretnych
osób. Najwartościowsze momenty
w książce to te, mówiące nam o ludz-
kim podejściu do sprawy śmierci czy
potencjalnego drugiego życia. Niektó-
rzy nie przyjmują do wiadomości, że
rzeczone tematy mogłyby ich kiedyś
dotyczyć. Śmierć może być tylko „na-
stępstwem jakiegoś błędu - na przy-
kład fatalnej niewiedzy, złego trybu
życia, albo nadmiernej szybkości”.
Jedna z postaci, Estera, „żyje śmier-
cią” swojego męża. W owej śmierci
nie dostrzega niczego cennego, do-
brego, właściwego, wzbudzającego
Dlaczego autorzy wciąż podejmują
się pisania książek o aniołach? Wy-
dawać się może, że to temat całkiem
wyczerpany. Viewegh ma na ten te-
mat inne zdanie, więc proponuje nam
opowieść o aniołach nie-aniołach.
Pomysł to dość hollywoodzki i banal-
ny. Główni bohaterowie Aniołów dnia
powszedniego zdają się być bardziej
ludzcy niż człowiek. Ich ciągłe pytania
o byt i egzystencję, o Boga i jego na-
turę, ich kłótnie i ironiczne żarty nie
pozwalają myśleć o aniołach jako
istotach nadprzyrodzonych. Jofaniela,
Hachamela, Nith – Haiacha przysła-
no na ziemię, aby pomagali ludziom
odchodzić z tego świata i uspokajali
tych, którzy za odchodzącymi płaczą.
Trzem głównym bohaterom to-
warzyszy młoda anielica Ilmuth. Jest
ona właściwie całkiem bierna. Aktyw-
nie działa tylko w sytuacji, gdy trzeba
namówić jedną z postaci do nierzą-
du. Ilmuth jest obiektem westchnień
aniołów- mężczyzn, którzy widzą
w niej tylko jakiś rodzaj infantylizmu:
„Ilmuth wzdycha ze smutkiem. To jej
pierwsza akcja. Do pewnych pikant-
nych sfer ludzkiego doświadczenia
nie mamy, niestety, dostępu, ale i tak
wygląda na to, że jej młodość i niewin-
ność przybliżają mnie do zrozumienia
słowa lubieżność”.
Wielogłosowość tej opowieści
jest czytelna tylko na poziomie tytu-
łów kolejnych rozdziałów- w każdym
z nich wypowiada się inny anioł. Trud-
nadzieję. W po-
wieści przewi-
dziano osobne
rozdziały poświęcone historii Estery,
jednak to nie ona jest w nich narrato-
rem. Nie wiemy nawet, czy jest nim
jeden z aniołów. W powieści wielo-
krotnie sugeruje się, że anioły są, wy-
glądają jak dobrzy ludzie. Nic nie stoi
na przeszkodzie, aby przypuszczać,
że Estera w niczym nie jest odmien-
na od reszty aniołów. Jest i wygląda
jak dobry człowiek. Jedynym, co ją
odróżnia, są jej bezpośrednie wypo-
wiedzi o niewierze w Boga.
Mam wrażenie, że historia, któ-
rą opowiada Viewegh, jest już do-
brze znana. Napisano wiele książek
o tym, iż każdy z nas ma w sobie
jakiś pierwiastek boski czy anielski.
Nie bardzo rozumiem po co znowu,
ostatecznie w mało oryginalny spo-
sób, o tym pisać. Viewegh epatuje
tu często odbiorcę scenami ero-
tycznymi. Na szczęście momenty
te nie przysłaniają całej konstrukcji
fabularnej, bo trzeba przyznać, że
użycie w nich mowy pozornie zależ-
nej pozostawia wiele do życzenia.
Czytelnikom pozostaje mieć tylko
nadzieję, że anioły są nieco bardziej
mistyczne i mniej zmaterializowane,
niż te przedstawione w Aniołach dnia
powszedniego.
Marta Mordarska
Aniołowie, którzy nie wierzą w Boga
36
zwartej. Mam tu na myśli poziom
edytorski publikacji – jest WZORO-
WY. Album szyty, w twardej oprawie
ze specjalnie zaprojektowaną obwo-
lutą został uzupełniony o dodatkowe
grafiki z „universum Wilqa”. Poziom
edytorski zaskakuje tym bardziej, iż
regularnych czternaście dotychczas
wydanych tomów cechuje się raczej
ekonomicznością i pozorowanym
niechlujstwem strony technicznej.
Z komiksem zdecydowanie po-
winien się zapoznać każdy, kto chce
z czystym sumieniem dyskutować za-
równo o poziomie polskiego komik-
su jako takiego, jak też o problemie
upadku kultury masowej, niemocy
opisu współczesnej rzeczywistości
przez literaturę oraz artystów w szer-
szym rozumieniu. Wilq jest wulgarny
i obsceniczny, obraża wszystkie gru-
py społeczne, nie słyszał o pojęciu
poprawności politycznej, ale w tym
wszystkim cechuje go autentyzm
graniczący z heroizmem. Niektórzy
widzą w nim krzywy obraz frustracji
polskiego społeczeństwa po prze-
mianach ustrojowych
lat dziewięćdziesiątych,
inni, interpretując przy-
gody dzielnego obroń-
cy Opola, podkreślają
tęsknotę za prostotą
życia, autorytetami i,
dziś już można chyba
tak powiedzieć, arche-
typicznym superboha-
terem. Niezależnie od interpretator-
skich skłonności czytelnika – warto
zapoznać się z najstarszymi przy-
godami Wilqa, Alcmana, Entobeta,
Mikołaja, Jura i innych mieszkańców
opolskiej rzeczywistości wymyślonej
oraz narysowanej przez braci Minkie-
wiczów. Ich poziom absurdu śmiało
równa się historiom znanym z Mon-
thy Pythona, celność obserwacji
przypomina Dzień świra, lecz wciąż
zachowuje silną autonomię, dzięki
której Wilq funkcjonuje nieco poza
głównym nurtem polskiej twórczo-
ści komiksowej. Niewątpliwie seria
ta przyczynia się do powolnej reha-
bilitacji sztuki komiksu w Polsce
– ciemne wieki średniowiecza („ko-
miksy niszczą wyobraźnię i psują
słownictwo”, „komiks jest kolejnym
przykładem amerykanizacji” itp.)
mamy już chyba za sobą.
Jan Wieczorek
PS. Zainteresowani przemy-
śleniami braci Minkiewiczów mogą
śmiało chwytać za telewizyjny doda-
tek do „Gazety Wyborczej”, w którym
co dwa tygodnie ukazuje się felieton
autorów Wilqa.
PS. 2. W styczniu nakładem Kul-
tury Gniewu ukazać się ma zbiorcze
wydanie serii „Osiedle Swoboda”
Michała „Śledzia” Śledzińskiego. My-
ślę, że każdy miłośnik Wilqa uzna tę
pozycję za obowiązkową.
Komiksy z se-
rii „Wilq Super-
bohater” zdoby-
ły w 2003 roku
podczas Międzynarodowych Dni Ko-
miksu w Łodzi cały zestaw nagród
przewidzianych dla dzieł polskich
autorów. Zdarzenie to nie miało
w dodatku charakteru incydentalne-
go, ponieważ sukces został potwier-
dzony następnymi trofeami. Trudno
się więc dziwić, że właśnie pierwsze
cztery albumy tejże serii uchodzą
dziś za białe kruki a na serwisach
aukcyjnych osiągają nieprzyzwoite
wręcz ceny przyprawiające o ból gło-
wy polskich, nie tak znowu nielicz-
nych, fanów komiksu. Na szczęście
ojcowie sukcesu – bracia Minkiewi-
czowie – zaradzili temu niemiłemu
zjawisku w szybki i jakże pocieszają-
cy sposób, postanowili wydać tomy
1. Wilq Superbohater, 2. Historie,
których wolałbyś nie znać, 3. Żółw,
Tuńczyk i jaskinia Krokodyla oraz
4. Powrót na basen w Suchym Bo-
rze w formie zwartej, nawet bardzo
Wilq 1234
37
ją we współczesność. Duży dystans
dzieli Franciszka od początków XXI
wieku. Z pomocą przychodzi nam
wielowiekowa tradycja motywu oni-
rycznego. We śnie może zdarzyć się
wszystko: Ty możesz wygrać milion
dolarów, a święty Franciszek może
zostać skopany przez grupkę bloker-
sów, bo nie chciał poczęstować ich
chlebem. We śnie możesz pogadać
z gościem w habicie i dowiedzieć się,
jak wiele was łączy. Od stuleci ludzie
boją się, rozczarowują i mają proble-
my. Nawet ci, przed których zacnymi
imionami widnieje teraz tytuł „św.”.
Franciszka, snu everymana nie
nazywałabym jednoznacznie spek-
taklem. To określenie zbyt mocno
obrośnięte jest siecią kulturowych
skojarzeń, które w żaden sposób nie
obrazują tego, co zobaczyć można na
deskach Wrocławskiego Teatru Lalek.
Reżyser Jolanta Denejko, być może
niezamierzenie, pokusiła się o rodzaj
socjologiczno-psychologicznego, pa-
rateatralnego eksperymentu. Mnożą
się w nim i piętrzą
poziomy znaczeń,
a po obejrzeniu
w niejednym mózgu
otworzy się dawno już nieużywana
szufladka. Franciszek… mówi pro-
stym językiem, pokazuje autentycz-
ne dylematy młodzieży, unikając
przy tym nachalnego dydaktyzmu
czy pseudo rodzicielskiego puento-
wania. W którym momencie młody
człowiek staje się swoją własną ma-
rionetką? Kiedy traci kontrolę? To
Franciszek, niezmiennie w tym śnie
z krwi i kości, zadaje nam te pyta-
nia. Każdy z oglądających odpowie-
dzi na nie udziela sobie sam.
Niebagatelną rolę w przedsię-
wzięciu odgrywa, a jakże, otoczka
wizualna. Mantryczna, niepokojąca
muzyka Pawła Hendricha, scenogra-
fia Barbary Hanickiej i lalki – drugie
„ja” bohaterów, powodują w gło-
wach zamęt. Bo przecież w tytule
jest Franciszek, ten, co to w szkole
mówili, że kochał zwierzęta. Zburzyć
kawałek rzeczywistości, po drodze
podcinając nogi kilku mitom – to
Franciszkowi… niewątpliwie się uda-
ło. I mimo dramatyzmu całej historii,
o wiele łatwiej, a na pewno „fajniej”
się z nim teraz zaprzyjaźnić.
Ewa Orczykowska
Nie jest potrzebny cud ani ingeren-
cja boska, aby młodego widza za-
interesować tak z pozoru anachro-
niczną formą rozrywki, jaką jest
teatr. W myśl zasady „jeśli wejdziesz
między wrony…”, wystarczy tylko
odpowiednio donośnie i zrozumiale
zakrakać. Ubrać nawet najsolidniej
obwarowaną nudą i sztampą, bez-
barwną postać czy historię w błysz-
czące, modne piórka, jest wówczas
bardzo łatwo. Zrobić to tak, by całość
z jednej strony nie była zbyt tandet-
na, z drugiej zaś nie nadbudowywała
kolejnego poziomu mało odkryw-
czych znaczeń – jest zadaniem nie-
co trudniejszym. W przypadku okle-
panych z każdej strony motywów,
najrozsądniej jest więc wypracować
kompromis. A że nic nie sprawdza
się lepiej, niż uniwersalność, a za-
pożyczenia z angielskiego ciągle są
w modzie – stworzyć everymana. Na
przykład ze świętego Franciszka.
Skoro wybraliśmy już postać,
należałoby jakoś sensownie wrzucić
Franciszek też był ziomem
38
Apogeum nastąpiło w grze,
w której Kevin, który kolejny raz
został sam w domu, udzielił wywia-
du podczas konferencji prasowej.
Z morza pytań i odpowiedzi wynik-
nął jeden epokowy wniosek: on się
puszcza co roku dwa razy i to jesz-
cze sam!
To może tak po wierszyku….
Święta to czas nostalgii, ra-
dości, nieraz zadumy. Niejednemu
zjadaczowi chleba przyszło na myśl:
a może by tak napisać świąteczny
wiersz?
Choinka, pisuar, rude koty?
Zima, podest kolejowy, beton?
Stado pędzących imadeł, zim-
na galareta, ciepłe kluchy?
10 grudnia kolejny raz zawitał, tym
razem w progach Teatru Muzycz-
nego CAPITOL, i znowu porządnie
Kwiknął.
KWIK – Kameralna Wielka
Improwizacja Kabaretowa to cu-
downi, młodzi ludzie, z ogromnym
poczuciem humoru i wrodzonym
„luzem”, który bez najmniejszych
problemów pozwala im bezkarnie
i przede wszystkim skutecznie im-
prowizować.
A skoro, jak sami powiedzieli:
„nasza świnka wygryzła Rudolfa
i w tym roku poprowadzi renifery
w zaprzęgu św. Mikołaja”, nie pozo-
stało nam – widzom – nic innego,
jak pozwolić zaistnieć im na świą-
tecznej scenie. Tym bardziej, że po-
wstały domysły, iż „św.” przed imie-
niem Mikołaj to… skrót od świnki,
co nam wiecznie kwika.
Konwencja ta sama, nieznisz-
czalna, czyli odgrywanie impro-
wizowanych scenek przy ścisłej
współpracy z publicznością, która
jest medium nieobliczalnym, a cza-
sem bezlitosnym.
Nie straszne to KWIKowi; co
ma KWIKnąć – KWIKnie!
Wreszcie dowiedzieliśmy się,
co stało się w fabryce świętego. Po-
tem przyszła kolej na bożonarodze-
niowe zatrucia – KWIKowa rada:
czym się strułeś/aś, tym się lecz!
Fantazja publiki w propozy-
cjach do improwizacji nie znała gra-
nic. Ale co to dla KWIKa, co przez
cały rok poetycko KWIKa?! Jednym
słowem: zrób „se” wiersz z czego
chcesz!
Mikołaj nie lokomotywa, nie za-
wsze musi dyszeć. A co jak nie dy-
szy? „Się depresi”.
Co go uleczy z depresji? Publi-
ka: tunning renifera! No ba, oczywi-
sta oczywistość!
Skarpeta nie śpi, skarpeta czu-
wa, z tekstem śmiesznym po sali
zasuwa…
Przez cały występ między zakwi-
czaną publicznością krążyła skarpe-
ta, do której trafiały kwestie do ko-
lejnych improwizacji. Gdy skarpeta
ta przemówiła, padło krótkie, acz
treściwe zawołanie: Mikołaju, Miko-
łaju wewaluowany (?) szczebrzeszyń-
ski płetwalu!
I można by tak wymieniać bez
liku, co się działo 10 na KWIKu…ale
po co? Przyjdźcie sami
i sprawdźcie, co tam w KWIKu
kwika.
Na koniec świnkowe życzenia
rodem ze skarpety: a niech wam
choinka spłonie!
Kwik, kwik…
Paulina Pazdyka
Coraz bliżej... świnia!
39
Nie ma po prostu bata, żeby w dzi-
siejszych czasach coś takiego prze-
szło. Po prostu no way! Teoretycznie
WYSOKA KULTURA NAJWYŻSZA po-
siada przerażającą i graniczącą z hi-
sterią awersję do „kupy” i podobnych
spraw. Takie można odnieść wraże-
nie. Zgromadzone dane pokazują,
że najprawdopodobniej żaden z wiel-
kich myślicieli nie używał tego słowa
ani nie korzystał z toalety, można
się jednak zastanowić, czy powiedz-
my taki Arystoteles na pewno nie
myślał o „siuśkach”? Nawet jeżeli
rozważał fekalia, to po cichu, scho-
wany za jakąś kolumną. Oficjalnie
to tylko „metafizyka” i „etyka”, żad-
nych społecznie nie akceptowalnych
nieprzyzwoitości. Czy Jezus myślał
o TAKICH rzeczach? Biblia nic o tym
nie mówi, musimy więc przyjąć, że
głowę Zbawiciela przenikała tylko
transcendentna troska i miłość do
ludzi. Można i tak.
Wracając jednak do „kupy” –
problem stanowi Gargantua i Panta-
gruel Rabelais’a. Sprośna historyjka,
która miała szczęście zostać przyjęta
do KANONU wielkich ksiąg intelektu-
alnych. Hektolitry atramentu zużyto,
by komentować i naukowo badać
owo dzieło. Intelektualny świat wy-
chwalał trafną satyrę, wyśmienitą
grę z konwencją i przenikliwość ana-
lizy społecznej autora, zapominając
albo celowo pomijając meritum –
Francois Rabelais – XVI-wieczny sa-
tyryk, duchowny i lekarz całą swoją
umysłową potęgę wykorzystał do
napisania książki o „kupie” i „morzu
siuśków”. Te mocno zakorzenione
w gminie tematy wyglądają śmiesz-
nie pośród nieprzyzwoicie mocar-
nych i nieskończenie ważnych idei
krążących wśród pisarzy od stuleci.
Idea nie babra się w gnoju. Zawsze
unosi się parę centymetrów nad zie-
mią.
Jak zauważono we wstępie, dziś
nie byłoby najmniejszej możliwości
powtórzenia takiego sukcesu. Był
to wiekopomny i jednorazowy rzut
na taśmę zakończony powodze-
niem. Prawda jest taka, że obecnie
gdziekolwiek „kupa” się pojawi, kazi
swoją przykrą semantyką wszystko
wkoło (5 akapitów w górę, 5 akapi-
tów w dół), siła wielkich myśli gdzieś
uchodzi, a czytelnik przestaje trak-
tować książkę POWAŻNIE. Nikt nie
chce być traktowany niepoważnie,
zwłaszcza nasączeni mądrością pi-
sarze. Tak jak ideom, mądrości nie
wypada babrać się w gnoju. Czy
wyniesionoby na ołtarze Pana Tade-
usza, gdyby „świątynia dumania” Te-
limeny spełniała odmienną rolę? Czy
Lem uzyskał by taki szacunek, gdyby
pokrył Solaris inną substancją? Jak
zareagował by świat, gdyby Proust
podmienił magdalenkę? Odpowiedź
jest prosta: dzisiejszy KANON byłby
chudszy od nigeryjskiej krowy.
Od maleńkości poznaje się te-
mat dogłębnie, załóżmy więc, że
młodość zaczynamy z tym samym
pakietem wiedzy. Z czasem wszy-
scy zaczynają się tematu wstydzić.
Kwestia ewolucji poglądów jest tutaj
kluczowa. Owszem, wielu umiera
z nietkniętą „kupą” w głowie, jednak
nie wszyscy. Pewna grupa poświęca
swoje życie walce z niewygodnym
tematem. Negowanie, oskarżanie,
piętnowanie, wyszydzanie, zapomi-
nanie, obrażanie – szykanom nie ma
końca.
Niewątpliwy mózgowiec Rabe-
lais wzniósł się na wyżyny myśli i mą-
drości, udało mu się jednak zachować
w swojej głowie wyniesiony z kołyski
fundament. Nobilitacja „kupy” zosta-
ła dokonana, a intelektualny świat
przyjął ją na swe łono. Nieważne, że
nie wygrzewa się ona w ciepłych pro-
mieniach kaganka oświaty. Kaganek
jest tak ustawiony, by „kłopotliwy te-
mat” pozostał w półcieniu, niewąt-
pliwie jednak „kupa” odcisnęła swój
ślad na wielkim pergaminie wiedzy.
Jestem fanem każdego policzka wy-
mierzonego nadętym mózgowcom.
Bravo panie Rabelais!
Marcin Pluskota
„Kupa” w służbie mądrości
40
Czesi to są szczęśliwi. Ich pogoda du-
cha, beztroska, spokój i dystans do
siebie są już niemal przysłowiowe.
Zawsze weseli, zawsze błogo usto-
sunkowani do życia, czasem lekko
wcięci... są dla nas od zawsze i chyba
na zawsze dowodem na to, że świat
może być piękny. Od dawna poku-
tuje też stwierdzenie, że ich rzeczy-
wistość faktycznie jest piękniejsza;
w myśl złotej i nieobalanej zasady,
że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma.
Obok standardowej i stereotypowej
sympatii do Czechów, zgodnie z na-
szym – polskim – postrzeganiem
wizerunku tego narodu, często też
pojawia się rysa zazdrości.
Ostatnio obraz ten został pory-
sowany kluczem, i to francuskim.
Świat, a zwłaszcza Polskę, obiegła
wieść, o której wiedziano od dawna,
że nadejdzie. Nikt jakoś nigdy nie
uświadamiał sobie jednak jej wagi.
Czechy legalizują miękkie narkotyki!
Nie no, to być nie może! Toż to już
szczyt wszystkiego! Jakim prawem?
Jak to jest możliwe, że u nich można,
a u nas nie? Wałęsa nam obiecał, że
kiedyś tu będzie Japonia („kiedyś tu
będzie Rumunia” – poprawił Kacz-
marski). To nie fair. U nas Japonii czy
nawet Rumunii jak nie było, tak nie
ma, a Czechy stają się drugą Holan-
dią!
Albo nie. Ludzie! Cieszcie się
i radujcie, albowiem bramy raju się
przed nami otwarły. Eden leży tuż-
tuż, zaraz za naszą południową gra-
nicą. Wszak z Wrocławia bliżej do
Pragi niż do Warszawy. A Czesi na
pewno nas przyjmą, na przykład na
Sylwestra, kiedy – wraz z odtrąbie-
niem Nowego Roku – otworzą się
stragany z marihuaną, a świat na-
gle stanie się piękniejszy. Na czeską
modłę i podobieństwo. Raj jest na
wyciągnięcie ręki. A nasi czescy przy-
jaciele na pewno podzielą się swoim
szczęściem.
Nie podzielą się. A to z tej przy-
czyny, że handel narkotykami wciąż
jest w Czechach zabroniony. Poza
tym sama legalizacja ogranicza się
do zwiększenia dozwolonej ilości po-
siadania marihuany na tzw. użytek
własny. Zresztą Czesi mogą wcale
nie widzieć powodów, aby dzielić się
z Polakami. Dlaczego? Rok 1968
– agresja wojsk Układu Warszaw-
skiego – a więc i polskich – na Cze-
chosłowację. Rok 1938 – zajęcie Za-
olzia. Niby to już historia, ale ta sama
historia sprawiła, że polsko-czeskie
stosunki dyplomatyczne ustabilizo-
wały się dopiero w 1994 roku. Czesi
aż za dobrze wiedzą, że jeśli historia
zatoczy koło, to nie będzie między
nami tak różowo. I jak tu się mają
dzielić z nami swoim szczęściem?
Zresztą zastanówmy się: czy na-
prawdę Czesi są szczęśliwsi od Pola-
ków? Świat wokół nich zmienia się
równie szybko, jak wokół nas, a jego
tempo jest jednakowo deprymujące
dla obu nacji. Czesi też są zdolni do
gniewu i agresji, ich politycy również
podejmują błędne decyzje, a skala
problemów społecznych jest rów-
nie duża, jak w Polsce, tylko kraj
mniejszy. Do tego dochodzi świado-
mość śmieszności swojego języka
w uszach innych Europejczyków i na
tym punkcie wielu Czechów żywi
swoisty kompleks. Ratują się więc
używkami, zabawą i dystansem
do życia, przez co wydają się nam
znacznie mniej sfrustrowani. Ale na
pewno nie szczęśliwsi?
„Ludzki czas nie toczy się po
kręgu, ale biegnie naprzód po linii
prostej. To jest powód, dla którego
człowiek nie może być szczęśliwy,
ponieważ szczęście jest pragnieniem
powtarzalności.” Taką – bez wątpie-
nia trafną – obserwację wysnuł nie-
jaki Milan Kundera. Czech.
Michał Wolski
Czeskie szczęście
41
Potwierdza się, niestety, ironicznie
przemycana przy różnych okazjach
teoria mówiąca, iż wszystko, co w na-
zwie ma „polskie” i/lub „państwo-
we”, należy obśmiać, opluć i spisać
na straty. Tym razem, między dwa
magiczne słowa, wsadzamy, jakże
metaforycznie brzmiące – „koleje”.
Jak byłam mała, to podobno dużo
jeździłam pociągami i nawet to lubi-
łam. Teraz jestem duża i nie lubię.
Polskie Koleje Państwowe to,
technicznie rzecz ujmując, sieć zre-
strukturyzowanych spółek z ogra-
niczoną odpowiedzialnością. Owo
ograniczenie, praktycznie rzecz bio-
rąc, nabiera innego, pozaprawnego,
można powiedzieć: ludzkiego, zna-
czenia. Bo kto może ponosić odpo-
wiedzialność za te wszystkie cuda
i dziwy, jakich doświadczyć może
przeciętny użytkownik pociągu?
Przeklinanie i wołanie o pomstę do
nieba odbija się echem, człowiek
zahacza o nerwicę i przy odrobinie
wysiłku wyrzuca z pamięci to przykre
podróżnicze doświadczenie. Nieste-
ty, tylko do następnego razu.
Podróż pociągiem zawsze pełna
jest niespodzianek, które – zmikso-
wane z ludzką głupotą – wylewają
się na nas od momentu, w którym
decydujemy się przekroczyć próg
jednego z dworców. Zresztą dworzec
sam w sobie uruchamia ciąg skoja-
rzeń dość pojemny: slalomem prze-
ciskamy się pomiędzy ludźmi, którzy,
również slalomując, starają się omi-
jać kolejno: podejrzanie pachnących
ludzi o twarzach seryjnych morder-
ców, moherowe kapelusze z religij-
nymi czasopismami, sztuczne tłumy,
tworzone przed ludność rumuńską,
sosy pikantne i ziołowe, niebezpiecz-
nie łypiące z kebabów. W drodze do
kas biletowych zaleca się uskutecz-
nienie (asekuracyjnie) przeczącego
ruchu głową, w ramach odpowiedzi
na ewentualne zapewnienie o głę-
bokim szacunku, połączone z „pani
da na wódkę”. Przydatne okazuje
się być również stworzenie bezpiecz-
nej przestrzeni: w tym celu unosimy
prawy i lewy łokieć, po czym – wy-
glądając z zewnątrz może odrobinę
jak, nie przymierzając, okaz drobiu
– zmierzamy w kierunku kas bileto-
wych.
Błogosławieni przezorni, którzy
mogą tylko spojrzeć z politowaniem
na owe kasy i od razu udać się na pe-
ron, z biletem w kieszeni; większość
z nas maluczkich zajmuje miej-
sce w jednym z uroczych ogonków.
Z nadzieją, że przecież każdemu się
spieszy, stoimy przez pierwsze kilka
minut. Gdy ze zniecierpliwieniem
spoglądamy w końcu kierunku ma-
gicznego okienka, ze zdumieniem
stwierdzamy, że ciągle stoi przy nim
jedna i ta sama osoba, rozważająca
aktualnie poważny, życiowy problem,
związany z wyborem odpowiedniego
pociągu. Biernym uczestnikom tego
procesu pozostaje nerwowo tupać
nogami, przybrać dezaprobującą
minę i pogardliwe spojrzenie. Gdy
decyzja w końcu zostaje podjęta
i znienawidzona przez ogonek po-
stać oddala się z biletem w łapie,
najczarniejszy scenariusz przewiduje
zamknięcie się magicznego okienka
poprzez użycie magicznego słowa:
przerwa!. Bądźmy jednak optymi-
styczni i załóżmy, że bilet posiada-
my. Pozostaje dostać się na peron
(proces analogiczny do zmierzania
w kierunku kas biletowych) i wsiąść
do pociągu. Niebylejakiego!
c.d.n.
Ewa Orczykowska
No to jedziem!Część I
42
Messi otrzymał 473 punkty, co jest
wynikiem rekordowym. Przypo-
mnijmy, że zeszłoroczny zdobywca
nagrody, Cristiano Ronaldo, zdobył
wówczas 446 punktów. Leo Mes-
si natomiast od trzech lat sukce-
sywnie zmierzał po to wyróżnienie:
w zeszłym roku był drugi, a dwa
lata temu – trzeci. Tuż za Argentyń-
czykiem w tym roku uplasowali się
wspomniany już wcześniej Cristiano
Ronaldo (Portugalia i Real Madryt)
z 233 punktami, Xavi ze 170 punkta-
mi, Andrés Iniesta ze 149 punktami
(obaj Hiszpania i FC Barcelona) oraz
Samuel Eto’o (Kamerun i Inter Me-
diolan), który zgromadził 75 punk-
tów.
Dziwi fakt, że Messi jest pierw-
szym reprezentantem Argentyny,
który zdobył Złotą Piłkę. Jest to za-
skoczenie z uwagi na to, że najlepszy
piłkarz w historii, Diego Maradona,
nigdy tej nagrody nie otrzymał. Stało
się tak dlatego, że początkowo (aż do
roku 1995) wyróżnienie to przyzna-
wano jedynie graczom pochodzącym
z Europy. Pierwszym pozaeuropej-
skim zawodnikiem, który otrzymał
to trofeum jest George Weah repre-
zentujący Liberię- został wyróżniony
za znakomitą grę w AC Milan.
Dzięki Messiemu Barcelona
zrównała się z Juventusem Turyn
i AC Milanem w ilości zawodników,
którzy grając w danym klubie, otrzy-
mali Złotą Piłkę. Przed Argentyńczy-
kiem byli to Luis Suárez, Johan Cru-
ijff (dwukrotnie), Christo Stoichkov,
Rivaldo i Ronaldinho.
Wciąż krajem, z którego pocho-
dzi najwięcej laureatów tego prestiżo-
wego plebiscytu, są Niemcy, których
reprezentanci cieszyli się Złotą Piłką
aż siedmiokrotnie, a byli to: Gerd Mül-
ler, Franz Beckenbauer (dwa razy),
Karl-Heinz Rummenigge (dwa razy),
Lothar Matthäus i Matthias Sam-
Lionel Andrés Messi zdobył tegoroczną Złotą Piłkę. Gracz FC Barcelony został zwycięzcą w 54. plebiscycie tygodnika „France Football” i tym samym pierwszym Argentyńczykiem, który otrzymał
to wyróżnienie.
Złota Piłka
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
43
mer. Wśród piłkarzy rekordem nadal
jest trzykrotne zdobycie w karierze
Złotej Piłki (dokonali tego Johann
Cruijff, Marco van Basten i aktualny
prezydent UEFA, Michel Platini). Ich
rekord jest wciąż niezagrożony, bo
z jeszcze aktywnych sportowo gra-
czy tylko Ronaldo zdobył dwie tego
typu nagrody, jednak aktualnie gra
on w Corinthians São Paulo, a jak
wiadomo, Złotą Piłkę przyznaje się
tylko zawodnikom występującym na
co dzień w europejskich klubach.
Dodatkowo, w 54-letniej historii ple-
biscytu France Football, tylko sied-
miokrotnie wyróżniany był zawodnik,
który przekroczył 30 lat, natomiast
Ronaldo Luís Nazário de Lima ma
aktualnie 33 lata.
Żaden z Polaków nigdy nie się-
gnął po Złotą Piłkę. Dwukrotnie nasi
zawodnicy plasowali się w ścisłej
czołówce tego rankingu: w 1974
roku Kazimierz Deyna był trzeci,
w 1982 roku Zbigniew Boniek zajął
to samo miejsce. Przypomnijmy tyl-
ko, że w roku sukcesu Kazimierza
Deyny reprezentacja Polski zajęła
trzecie miejsce na Mundialu w RFN,
identycznie jak na mistrzostwach
w Hiszpanii w roku sukcesu Zbignie-
wa Bońka. Zatem, przy aktualnej
grze naszej reprezentacji, nieprędko
któryś z Polaków uplasuje się w eu-
ropejskiej czołówce.
Trzeba przyznać, że w tym roku
Barcelona, zdobywając pięć pucha-
rów, zdeklasowała wszystkie kluby
i tym samym otworzyła drogę swoim
zawodnikom do zdobywania wyróż-
nień indywidualnych. Pozostawała
tylko kwestia, któremu z liderów
zespołu je przyznać. Messi był nie-
wątpliwie najbardziej błyskotliwy,
zdobył dla swojego klubu najwięcej
bramek w zeszłym sezonie (36).
Według mnie jednak, Xavi i Iniesta
wciąż nie są dostatecznie doceniani.
Moim zdaniem nie istnieje aktualnie
zawodnik, który widzi na boisku tak
wiele jak Xavi Hernandéz, który jest
organizatorem gry Barcelony i bez
niego nie byłoby tylu sukcesów.
Andrés Iniesta natomiast nie jest
chyba wystarczająco medialny, aby
doceniono jego nieprawdopodob-
ny talent. Mam jednak nadzieję, że
w ciągu najbliższych kilku sezonów,
przy odpowiednio dobrej passie Ba-
rçy, również tych dwóch Hiszpanów
doceni tygodnik „France Football”.
Aleksandra Michalska
Źródło: Wikipedia Commons
44
nie nie traci bramek. Pod względem
szczelności defensywy plasuje się na
szóstym miejscu. Trzecim Kolumbij-
czykiem, nadal grającym w piłkę,
jest Antony de Ávila, który wznowił
karierę w wieku 46 lat w Américe de
Cali i wpisał się nawet na listę strzel-
ców, o czym wspominał jakiś czas
temu Sergiusz Bober na futbolinie.
W reprezentacji Canarinhos
figurowało również trzech wciąż ak-
tywnych graczy. Figurowało, bo wy-
stępowało jedynie dwóch: Romário
i Viola. Legendarny zawodnik Barce-
lony i reprezentacji kraju postanowił
wspomóc klub, niegdyś ulubiony
przez jego ojca, América z RioW
ten sposób rzekomy strzelec tysią-
ca bramek trafił do drużyny, która
dwa lata temu spadła z trzeciej ligi,
a nawet w rozgrywkach stanowych
nie ma pewnego miejsca w czołów-
ce. O ile można zrozumieć rodzinne
motywacje Romário, to trudno dojść
do tego, na jakiej zasadzie kluby wy-
biera sobie Viola. Otóż ten zawodnik
w najwyższej klasie rozgrywkowej
występował ostatnio pięć lat temu,
gdy mimo strzelania 10 bramek
nie uratował przed spadkiem druży-
ny Guarani. Rok później dogorywał
w drugoligowej Bahii, by nagle tra-
fić do… wielkiego Flamengo, gdzie
oczywiście nie zagrał żadnego me-
czu. Później co chwilę zmieniał klu-
by, grając to jeden, to dwa mecze.
Ostatnio zakotwiczył w Resende,
grającym o klasę rozgrywkową wy-
żej niż klub Romário. Zespół byłego
gracza Barcelony jednak awansował
i w sezonie 2010, jeśli nie zakończą
obaj kariery, być może staną na-
przeciwko siebie. Tym trzecim, który
jedynie figurował w kadrze Cana-
rinhos, był pewien młodzieniaszek,
który na mecze przyjeżdżał z mamą,
a w wieku 18 lat nadal nosił aparat
na zęby. Mimo usilnych próśb, selek-
Jako że żyjemy w ohydnych czasach wszechkomercjalizacji wszystkiego wokoło, a piłkarze z guy-s-next-door stali się celebrities, często wracam pamięcią do początków mojej futbolowej pasji. Umowną linią graniczną, kiedy piłka przestała być piłką, jest rozpoczęcie tworzenia nowotworu
pod nazwą Galacticos w Realu Madryt. Głównym ambasadorem fekaliofutbolu zaś był David Bec-kham, a obecnie schedę po skrzydłowym reprezentacji Anglii przejął Cristiano Ronaldo, nie ujmując żadnemu z nich umiejętności czysto piłkarskich. Można by narzekać godzinami na stęchły zapach rozkładającego się sensu tej pięknej gry, jednak skupmy się na dobrych wspomnieniach. Te zaś
najżywsze są z Mistrzostw Świata z USA, rozegranych w roku pańskim 1994. To właśnie ten turniej pamiętam najlepiej i to właśnie wówczas futbol przeżywałem najbardziej emocjonalnie. Dziś posta-nowiłem przypomnieć zawodników, którzy grali na tamtym mundialu i nadal są aktywni oraz tych,
którzy już odeszli z naszego świata.
Wśród reprezentacji grających na
amerykańskim mundialu, trzy z nich
mogą pochwalić się aż trójką nadal
aktywnych graczy. O ile w przypad-
ku Kolumbii są to dwaj bramkarze
(długowieczni z natury) i jeden za-
wodnik z pola, to wśród Brazylijczy-
ków i Norwegów golkiperów nie ma.
Wspomniani dwaj łapacze z kraju
kojarzonego głównie z narkotykowy-
mi kartelami i Shakirą to Óscar Cór-
doba, który w lutym skończy 40 lat,
oraz o półtorej roku młodszy Faryd
Mondragón. Córdoba był podczas
amerykańskiego mundialu golkipe-
rem numer jeden, a Mondragón je-
dynie rezerwowym, obecnie jednak
role się odwróciły. Co prawda obaj
bramkarze nie grają już w reprezen-
tacji swojego kraju, ale właśnie Mon-
dragón nadal występuje w czołowej
lidze europejskiej. Jego 1.FC Köln
mimo tego, że zajmuje odległe miej-
sce w tabeli, słynie z tego, iż praktycz-
O brother, where art thou?
45
cjoner Carlos Alberto Parreira nie
wpuścił tego zawodnika ani na mi-
nutę. Mowa oczywiście o Ronaldo.
Tym prawdziwym. Kto wie, czy gdy-
by nie liczne kontuzje, nie byłby to
zawodnik stawiany na równi z Diego
Maradoną? Jedno jest pewne – jest
to jeden z najlepszych napastników
ostatnich dwudziestu lat. W końcu,
po perypetiach ze zdrowiem i nad-
wagą, dochodzi do siebie. Mimo 33
lat znów jest wielki i strzela bramki
na zawołanie w Corinthians. Czy po-
jedzie na mundial w RPA? Na pewno
byłoby to przepiękne ukoronowanie
jego kariery. Póki co Dunga chyba
o nim zapomniał…
Jako że piłkarze z początko-
wych roczników lat 70-tych są już
rzadkością na światowych boiskach,
tym bardziej cieszy obecność aż
trzech Norwegów reprezentujących
rok 1970, 1971 i 1972 w naszym
zestawieniu. Najstarszy z tej trójki,
oprócz wieku i doświadczenia, dzier-
ży cechę niespotykaną praktycznie
wśród młodszych graczy. Przywiąza-
nie do klubu. Niektórym trudno so-
bie to wyobrazić, jednak Roar Strand
koszulkę Rosenborga Trondheim
przywdziewa od… 1989(!) roku. Miał
jedynie rok przerwy, gdy został wy-
pożyczony do Molde. Rok młodszy
od Roara jest Erik Mykland, znany
z zarostu rodem z epoki Wikingów
oraz charakterystycznych „cieszy-
nek”. Ten znakomity niegdyś po-
mocnik jednak nie występuje już
w najwyższej klasie rozgrywkowej,
a jedynie kopie piłkę dla przyjem-
ności w trzecioligowym Drammen.
Najmłodszy z nordyckiego tria jest
Sigurd Rushfeldt, który nadal nie
spuszcza z tonu i na każdym kroku
potwierdza swój snajperski instynkt.
W zakończonym niedawno sezonie
był najlepszym strzelcem Tromsø.
Jeśli chodzi o reprezentacje
afrykańskie grające na amerykań-
skim mundialu, to wciąż aktywnymi
zawodnikami są obrońcy z Kameru-
nu i Nigerii. Nieposkromiony Lew to
Rigobert Song, wujek bardziej zna-
nego młodszym kibicom Alexandre
z Arsenalu. Starszy z Songów do
dziś prezentuje dobrą formę i lide-
ruje defensywie Trabzonsporu. Jeśli
chodzi zaś o Nigeryjczyka, to mowa
o graczu, który w reprezentacji nie
występuje od 11 lat, a sam dawno
przekroczył czterdziestkę. Urodzony
w 1967 roku Uche Okechukwu to
prawdziwa legenda tureckiego Fe-
nerbahçe, a obecnie ostoja świeżo
upieczonego mistrza Nigerii – Bayel-
sa United. Może tytuł ten ma mniej-
szą wartość niż mistrzostwo Turcji,
ale jednak dla 42-letniego gracza to
na pewno olbrzymi sukces.
Jak już wspominałem, archety-
picznym przykładem długowieczno-
ści są bramkarze, toteż nie dziwota,
iż poza wspomnianymi dwoma Ko-
lumbijczykami jeszcze czterech in-
nych golkiperów z World Cup 1994
stoi pomiędzy słupkami swoich bra-
mek. Tym najlepszym z pewnością
jest Edwin van der Sar, jednak on na
amerykańskim mundialu był jedynie
zmiennikiem pewnego słynnego gol-
kipera, którego nazwisko wstydził się
wymówić każdy komentator w Pol-
sce. Oprócz bramkarza Mancheste-
ru United, w Premiership broni także
Brad Friedel z USA – również rezer-
wowy, który musiał oglądać wyczyny
Tony’ego Meoli z ławki. Koreańczyk
Lee Won-Jae z kolei wybrany został
jeszcze rok temu najlepszym nie tyl-
ko golkiperem, ale piłkarzem w ogó-
le, grającym w lidze koreańskiej.
Zestawienie zawodników występu-
jących na tej pozycji zamyka naj-
bardziej chyba legendarny strażnik
dwóch słupków i poprzeczki w Azji
– Mohammed Al-Deayea, który wy-
stąpił w barwach Arabii Saudyjskiej
181 razy, a do dziś jest kapitanem
swojego klubu – Al-Hilal. Gdyby nie
restrykcyjne przepisy prawa pracy
w Wielkiej Brytanii, Al-Deayea był-
by zapewne wymieniany dziś wśród
najlepszych na świecie, gdyż to on
był numerem jeden na liście życzeń
Alexa Fergusona po odejściu Petera
Źródło: Wikipedia Commons
46
Schmeichela. Niestety, nie otrzymał
pozwolenia na pracę…
Poza wymienionymi już gra-
czami, wciąż aktywni są: obrońca
reprezentacji Szwecji Teddy Lučić,
obecnie grający w Elfsborgu, jeden
z moich ulubionych graczy wszech
czasów – Argentyńczyk Ariel Arnal-
do Ortega, który powrócił po latach
do River Plate i znów czaruje swą
niebywałą techniką, dogorywający
od paru lat w lidze… luksembur-
skiej Marokańczyk- Mustapha Hadji
oraz grający w lidze amerykańskiej
gwiazdor reprezentacji Boliwii- Ja-
ime Moreno. Do tego grona zaliczał
się do niedawna jeszcze legendarny
obrońca Wimbledonu i Manchesteru
City – Terry Phelan – jednak ten peł-
niący przez ostatnie cztery lata funk-
cję grającego trenera Otago United
w Nowej Zelandii Irlandczyk, został
zwolniony i zakończył karierę.
Nie ma już na tym świecie
także pięciu piłkarzy, grających
podczas World Cup 1994: dwóch
Kolumbijczyków, dwóch Boliwijczy-
ków i jednego Kameruńczyka. Na
swoje nieszczęście, Andrés Escobar
poznał dosłowne znaczenie słów
“bramka samobójcza” i zginął za-
strzelony przez mafię kilka dni po
meczu. Równie nieprawdopodobna
śmierć przydarzyła się jego koledze
z reprezentacji – Hernánowi Gavirii,
którego… trafił piorun na boisku.
Legenda głosi, iż przed wyjściem
na trening powiedział do jednego
ze zmartwionych przyjaciół “prze-
cież nie zabije mnie jakaś burza”.
Ot, ironia losu. Wszyscy pamiętamy
relację na żywo z półfinałowego me-
czu Pucharu Konfederacji Kamerun
– Kolumbia w 2003 roku i tragiczną
śmierć Marka-Viviena Foé, którego
agonię pokazały wszystkie telewizje
świata. Autopsja wykazała kardio-
miopatię przerostową i tym samym
ruszyła dyskusja na temat zdrowia
zawodników, standardów badań,
oskarżenia o doping i zaniedbanie.
Jak czas pokazał, śmierć Foé nie
była ostatnią tego typu. Obrońca re-
prezentacji Boliwii – Óscar Carmelo
Sánchez – przez ponad dekadę był
pewnym punktem swojej drużyny
narodowej, kiedy wykryto u niego no-
wotwór nerki. Mimo poważnych pro-
blemów ze zdrowiem i operacji, pod-
jął pracę trenera w The Strongest La
Paz. W tej roli szło mu znakomicie,
jednak nasilające się dolegliwości
zmusiły Sáncheza do ustąpienia ze
stanowiska. Miesiąc po rezygnacji
legendarny defensor zmarł. Historia
innego Boliwijczyka – Ramiro Castil-
lo – przypominać może niedawną
śmierć Roberta Enke. Oto w 1997
roku Castillo rozgrywał turniej życia,
kiedy to występująca w roli gospo-
darzy Boliwia doszła do finału Copa
América. Gdy już przygotowywał się
do ostatecznego starcia z Brazylią
w finale, dotarła doń wiadomość
o śmierci syna. Castillo nigdy nie po-
godził się ze stratą dziecka i wkrótce
popełnił samobójstwo.
Pięciu piłkarzy i jeden trener
spośród uczestników Mistrzostw
Świata w USA nie żyje. Dwudziestu
nadal gra w piłkę. Niestety, ta druga
grupa zmniejsza się w zastraszają-
cym tempie. Oby jednak ta pierw-
sza się nie powiększała za szybko…
Wspomnienia o jednych i drugich
nigdy nie zagasną, choćby futbol
na zawsze stał się tylko biznesem
i środkiem promocji gwiazd ekranu
i kolorowych czasopism. Na pohybel
nowym czasom!
Artur Karpiński
http://underdogfootball.wordpress.com
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
47
Dean zaczynał karierę w Crew
Alexandria, następnie grał w Nor-
Zdarza się, że powodem opuszcze-
nia futbolowych salonów jest kon-
tuzja. Alf Inge Haaland nigdy nie
pozbierał się po brutalnym faulu
Roya Keana, dlategoi ostatecznie
spasował. Dario Silva stracił nogę
w wypadku samochodowym. Do
grona karier przerwanych przez
uraz trzeba dopisać Deana Ashto-
na. Mimo nieprzeciętnego talentu,
Anglik osiągnął niewiele. W trakcie
wielomiesięcznych rehabilitacji zro-
zumiał, że w wieku 26 lat przesta-
nie biegać po zielonej murawie.
Dean Ashton spadł z szeroko
pojętego futbolowego piedestału
na początku grudnia. Napastnik,
który zaliczył jeden występ w repre-
zentacji Anglii, zakończył karierę
z powodu przewlekłej kontuzji kost-
ki. Snajper West Hamu ostatni raz
pojawił się na boisku 3. września
2008roku.
wich City. W barwach „Kanarków”
wyróżniał się na tyle, że wzbudził
Bergkamp, Shearer czy Rui Costa – wydaje się, jakby dopiero co odeszli. Jakby na butach mie-li jeszcze drobinki murawy, a na koszulce pot. Słychać jeszcze echa ich wyczynów w piłkarskim
wszechświecie, a już kolejne gwiazdy i gwiazdeczki znikają z futbolowej konstelacji. Nie wszyscy piłkarze żegnają się ze sportem, będąc na ustach całego świata. Nie każdy kończy czerwoną kart-ką w finale mundialu. Wielu odchodzi cicho, wręcz bezszelestnie. Nie umierają na Estadio Ramón
Sánchez Pizjuán, ani na torach kolejowych pod Hannoverem. Wieszają buty na kołku, tak po prostu – zwyczajnie.
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
Przerwana lekcja futbolu
48
zainteresowanie West Hamu Uni-
ted. Ostatecznie do drużyny z Upton
Park trafił za 7,25 mln £.
Dean znalazł się w Londy-
nie przed rundą wiosenną sezonu
2005/2006. W jej trakcie Ashton
zagrał w 16 meczach w lidze i pu-
charze, podczas których zdobył
sześć bramek. Na zgrupowaniu re-
prezentacji Anglii, przed sezonem
2006/2007, Dean złamał nogę
w kostce, po starciu z kolegą z ze-
społu Shaunem Wright-Phillipsem.
Opuścił drużynę i nie grał przez cały
nadchodzący sezon. Jak się okaza-
ło, właśnie uraz kostki ostatecznie
sprowadził Ashtona na ziemię i po-
grzebał marzenia o podboju Pre-
miership.
Ashton wrócił do gry 14 lip-
ca 2007 roku. Zagrał 45 minut
w towarzyskim meczu przeciw Da-
g&Red. W wywiadach stwierdził, że
miał wątpliwości, czy kiedykolwiek
uda mu się wrócić na najwyższy po-
ziom. Tego dnia był jednak pewien,
że w sezonie 2007/2008 nie będzie
w Premiership piłkarza bardziej
spragnionego gry niż Dean Ashton.
W 35 meczach sezonu
2007/2008 Ashton zdobył 11 bra-
mek. Wśród nich był niezapomniany
gol przeciwko Manchesterowi Uni-
ted, strzelony nożycami. Dean pod-
pisał nowy 5-letni kontrakt z londyń-
czykami. Zaliczył imponujący debiut
sezonu 2008/2009 przeciw Wigan,
który okrasił dwoma bramkami.
Cztery mecze tego sezonu były jego
ostatnimi w karierze. Podczas jed-
nego z treningów odnowił mu się
uraz kostki; przez ponad rok próbo-
wał dojść do zdrowia. Na początku
grudnia pożegnał się z futbolową
publicznością, ogłaszając koniec
kariery.
Alan Curbishley – były trener
WHU, mówił w BBC: „Widziałem
wystarczająco dużo i wiem, że gdy-
by nie kontuzja, Ashton byłby w re-
prezentacji przez wiele lat”. Dario
Gradi, były trener Ashtona w Crew,
stwierdził: „Był najlepszym piłka-
rzem wykańczającym akcję, z jakim
kiedykolwiek pracowałem”.
Ashton nie zostawił po sobie
wiele. Futbolowy wszechświat zapo-
mniał o nim już dawno temu, zanim
Anglik zdołał choćby pomyśleć o za-
kończeniu kariery. Dean uczył się
futbolu… Nie oszukiwał, nie ucie-
kał z lekcji. Tak nieuchronne wśród
sportowców zakończenie kariery,
w jego przypadku jest czymś więcej.
Ashton nigdy nie dowie się, jak do-
brym graczem mógłby być. To prze-
rwana historia piłkarza. Przerwana
lekcja futbolu, której Dean Ashton
nie ukończy już nigdy.
Grzegorz FrącŹród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
49
street photo
Fot. Mariusz Rychłowski
Top Related