Zwrot 02/2009

50
2 2009 START NOWEJ RUBRYKI MłODZIEżOWEJ SKRZYDłA MłODOśCI

description

Magazyn regionalny. Wychodzi w Cz. Cieszynie, Rep. Czeska.

Transcript of Zwrot 02/2009

Page 1: Zwrot 02/2009

2 2009

star

t no

wej

rubr

yki m

łodz

ieżow

ej

skrz

ydła

mło

dośc

i

Page 2: Zwrot 02/2009

ilustrowana kronika miesiąca kstyczeń 20093 Zarząd MK PZKO Mosty Szańce zorganizował

w świetlicy na Szańcach „Szkuboczki“.

3 W MK PZKO Orłowa Poręba bawiono się na spotkaniu świąteczno-noworocznym.

3 Tradycyjne „Spotkanie z kolędą” zorganizo-wało MK PZKO Cz. Cieszyn Centrum. Wystąpił

chór Harfa i zespół saksofonistów PSA.

3 W kościele św. Marii Magdaleny w Stonawie koncertował polski zespół Golec uOrkiestraS

3-4 MK PZKO wraz z Urzędem Gminy Gró-dek zaprosiło na noworoczny turniej

tenisa stołowego, 3.1. dla młodzieży szkolnej, 4.1. dla dorosłych.

4 Podczas noworocznego spotkania z kolędą w kościele św. Jana Chrzciciela w Lutyni

Dolnej zaśpiewały chóry PZKO: Lutnia z Lutyni Dolnej, Hasło ze Skrzeczonia, Zaolzie z Orłowej Lutyni, Chór Nauczycieli Polskich z Cz. Cieszyna.

4 W kościele św. Józefa w Jabłonkowie kolędo-wał chór żeński Melodia z MK PZKO Nawsie.

4 Chór męski Hejnał-Echo z MK PZKO Karwi-na Frysztat zaprezentował się w koncercie

noworocznym w kościele św. Marii Magdaleny w Stonawie.

4 Na wymarsz noworoczny na Skałkę wybrało się 130 członków i sympatyków PTTS Beskid

Śląski.

4 W MK PZKO Sucha Górna odbyło się walne zebranie połączone z noworocznym spotka-

niem towarzyskim.

5 W Cz. Cieszynie spotkali się na pierwszym tegorocznym posiedzeniu członkowie Rady

Kongresu Polaków, omawiano głównie sprawy związane z wprowadzaniem dwujęzycznych nazw.

6 W Miejskim Domu Kultury w Karwinie odbył się wernisaż wystawy 15 plastyków zaol-

ziańskich, członków Polskiego Stowarzyszenia Artystów Plastyków: Edgara Barana, Władysława Ćmiela, Józefa Dronga, Renaty Humel, Edwarda Kaima, Barbary Kowalczyk, Dariny Krygiel, Aga-

ty Kubeczki-Kalety, Zbigniewa Kubeczki, Moniki Milerskiej, Oskara Pawlasa, Heleny Szawłowskiej, Romany Taszek, Waltera Taszka, Pawła Wałacha. Wystawa czynna jest do 25. 2.

6 W Klubie SMP Dziupla w Cz. Cieszynie odbyła się Szyndzielnia „Zwrotu” połączona z wigi-

lijką.

8 Pierwszym tegorocznym wykładowcą na za-jęciach Międzygeneracyjnego Uniwersytetu

Regionalnego ZG PZKO w Cz. Cieszynie był mgr Leszek Richter, który mówił o „Wołoskim dziedzic-twie Karpat”.

10 XXXI Bal Gorolski, organizowany przez MK PZKO Mosty k. Jabłonkowa i zespół

Górole, rozpoczął się od Międzynarodowego Przeglądu Kapel Ludowych oraz Zespołów Folklo-rystycznych w DK Trisia w Trzyńcu. Wzięły w nim udział zespoły ze Słowacji, Polski i RC, Zaolzie re-prezentowali Suszanie i Górole z kapelą Polynica. Biorące udział w przeglądzie kapele przygrywały potem do tańca na balu w Domu PZKO w Mostach k. Jabłonkowa.

10 Sekcja Historii Regionu ZG PZKO i MK PZKO Bystrzyca zorganizowały w Domu

PZKO w Bystrzycy seminarium historyczne „Wy-darzenia lat 1918-1920 na Śląsku Cieszyńskim”, na którym referaty przedstawili Stanisław Za-hradnik i Grzegorz Gąsior.

10 Na V Bal Cieszyński zaprosiło do Kasz-tanowego Dworu w Cieszynie Koło

nr 6 Macierzy Ziemi Cieszyńskiej, poprzedził go V Przegląd Kapel Karpackich, w którym Zaolzie reprezentowały Oldrzychowice.

10 Scena Polska TC w Cz. Cieszynie wystawi-ła pierwszą tegoroczną premierę. „Kalekę

z Inishmaan” Martina McDonagha reżyserowała Katarzyna Deszcz.

10 Bal „Pod gwiaździstym niebem” w sali bogumińskiej Bochemii zorganizowało

MK PZKO Skrzeczoń.

10 Tradycyjny Bal MK PZKO, szkoły i przed-szkola odbył się w Domu PZKO Milików

Centrum. Do tańca grał zespół Galax.

10 Zygmunt Stopa, prezes ZG PZKO, i Stani-sław Gawlik z Ruchu Politycznego Coexi-

stentia-Wspólnota byli m. in. przedstawicielami Zaolzia na zorganizowanej przez Coexistentię i organizację pożytku publicznego Koexistencia w Pradze konferencji międzynarodowej „Sytuacja europejskich mniejszości narodowych: historia i stan obecny Węgrów oraz Polaków w RC”.

10 Noworoczną zabawę konkursową zorga-nizował Klub Młodych MK PZKO Trzyniec

Łyżbice Wieś.

11 W drewnianym kościele św. Apostołów Piotra i Pawła w Olbrachcicach odbył

się zorganizowany przez MK PZKO Olbrachcice koncert „Pożenanie z kolędą” z udziałem chóru Olbrachcice i recytatorów teatrzyku Drops.

15 Konsulat Generalny RP w Ostrawie roz-począł nową doroczną tradycję spotkań

z duchownymi pochodzącymi z Polski, a pracują-cymi w parafiach RC na terenie podległym Kon-sulatowi.

16 W Domu Zdrojowym w Karwinie Darko-wie odbył się Tradycyjny Bal 2009 kar-

wińskiej filii Gimnazjum Polskiego.

16 Bal Maskowy PZKO, na którym obowiązy-wały maski nawiązujące do okresu 1950-

89, zorganizowało MK PZKO w Bystrzycy. Muzykę przygotował Andrzej Macoszek.

JIř

í BRZ

óSKA

Page 3: Zwrot 02/2009

ilustrowana kronika miesiąca kstyczeń 200916 Wernisaż wystawy portretów mieszkań-

ców Zaolzia autorstwa Moniki Bereżeckiej i Moniki Redzisz, znanych jako duet Zorka Project, „Tożsamość. Zaolzie”, miał miejsce w Śląskim Zamku Sztuki i Przedsiębiorczości w Cieszynie, który wraz z Ośrodkiem Karta i Domem Spotkań z Historią w Warszawie był jej organizatorem. Wystawa czynna jest do 28. 2.

17 MK PZKO Cierlicko Kościelec zaprosiło na bal towarzyski do Domu Polskiego im.

Żwirki i Wigury. Do tańca przygrywał zespół Fo-rum.

17 W restauracji Centrum zorganizowało bal MK PZKO Ropica i Macierz Szkolna przy

PSP w Ropicy.

17 W orłowskim Domu Kultury bawili się na Tradycyjnym Balu członkowie MK PZKO

Orłowa Lutynia. Tańczył zespół Suszanie, grał ze-spół Sonata.

17 Bal Maskowy dla dorosłych z paradą ma-sek zorganizowało w restauracji Manes

MK PZKO Łomna Dolna. Wystąpił zespół taneczny Rytmik.

18 W kościele parafialnym w Karwinie Frysz-tacie w koncercie kolęd wystąpił chór Lira

z MK PZKO Karwina Darków, organizator koncer-tu, i chór Zaolzie z MK PZKO Orłowa Lutynia.

18 W Domu PZKO w Olbrachcicach spotkali się członkowie i sympatycy PTTS Beskid

Śląski na członkowskim zebraniu sprawozdaw-czym. W ub. r. liczące 520 osób towarzystwo zorganizowało 53 wycieczki, w br. jedną z naj-ważniejszych imprez będą obchody 80-lecia schroniska na Kozubowej.

18 W kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Cz. Cieszynie koncertował chór

szkolny PSP Trallala, chór Ad Dei Gloriam i zespół instrumentalny.

18 Walne zebranie MK PZKO Milików Pasieki uświetnił występ uczniów PSP w Kosza-

rzyskach.

23 W Teatrze Cieszyńskim w Cz. Cieszynie Scena Polska zagrała premierowe przed-

stawienie sztuki „Biznes” Johna Chapmana i Jere-my’ego Lloyda w reżyserii Rudolfa Molińskiego.

24 W sali Domu Robotniczego swój Bal PZKO zorganizowało MK PZKO w Suchej Górnej.

24 MK PZKO Dąbrowa oraz MK PZKO Orłowa z siedzibą w Porębie zaprosiły na Trady-

cyjny Bal PZKO do Domu Narodowego w Dąbro-wej. Do tańca grała grupa Clasic. Wystąpił zespół MK PZKO Trzanowice.

24 Podczas Balu Gimnazjum, zorganizowa-nego przez Macierz Szkolną Gimnazjum

Polskiego w Cz. Cieszynie, który odbył się w trzy-nieckim DK Trisia, zagrała kapela Lipka oraz Ro-man Grygar i DJ Bartnicki S

24 Na Tradycyjnym Balu w Domu PZKO ba-wili się członkowie MK PZKO Hawierzów

Błędowice. Wystąpił zespół Błędowianie, grał zespół Forum.

24 W Koncercie Noworocznym, zorganizowa-nym przez MK PZKO Orłowa Lutynia i chór

Zaolzie, w kościele katolickim w Orłowej Mieście wystąpiły chóry Zaolzie oraz Lira z Rydułtów.

24 Pod hasłem „U bramy niebios” odbył się Tradycyjny Bal w Domu PZKO w Gródku,

zorganizowany przez Macierz Szkolną i MK PZKO. Do tańca grał zespół My Moment.

25 MK PZKO Stonawa i Koło Przyjaciół Stonawy zorganizowało Uroczystość

Wspomnieniową z okazji 90. rocznicy wydarzeń styczniowych 1919 r. Program obejmował rów-nież nabożeństwo ekumeniczne, spotkanie przy mogile i wystawę w Domu PZKO Q

29 W siedzibie Kongresu Polaków w Cz. Cieszynie odbyło się spotkanie robocze

autorów przyszłego podręcznika dla nauczycieli historii w szkołach czeskich „Poláci na Těšínském Slezsku”, który przygotowuje KP w ramach pro-jektu edukacji wielokulturowej „Wy pytacie, my odpowiadamy”.

29 O sytuacji prawno-własnościowej ostraw-skiego Domu Polskiego oraz o kondycji

miesięcznika „Zwrot” rozmawiano podczas spo-tkania MK PZKO Ostrawa, które z udziałem red. K. Kaszpera odbyło się w restauracji Sport.

30 Tradycyjny Bal w Domu PZKO w Lesznej Dolnej zorganizowało MK PZKO i Macierz

Szkolna przy 1. PSP w Trzyńcu. Zatańczył zespół Suszanie, grał zespół Mr.Baby.

31 W Domu Kultury na swoim tradycyjnym balu bawili się z zespołem Blaf członko-

wie MK PZKO w Boconowicach.

CZ

ESŁA

WA

RUDN

IK

W

OJTE

K RA

CZKO

WSK

I

Page 4: Zwrot 02/2009

miesięcznik regionalny

nr ewidencyjny MK ČR E 389

IČO 442771

Rok LX, nr 711

Wydawca: Polski Związek

Kulturalno-Oświatowy w Republice Czeskiej

przy wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

oraz Senatu Rzeczpospolitej Polskiej, za pośrednictwem

Fundacji Pomocy Polakom na Wschodzie

Redakcja: Kazimierz Kaszper redaktor naczelny

[email protected]

Czesława Rudnik redaktor

[email protected]

Anna Ludwinsekretariat

[email protected]

Rada Redakcyjna: Wanda Cejnar, Ewa Gołębiowska,

Ireneusz Hyrnik, Kazimierz Jaworski, Daniel Kadłubiec, Danuta Koenig, Bronisław Ondraszek, Władysław

Owczarzy, Zygmunt Rakowski, Kinga Iwanek-Riess, Wojciech Riess,

Jan Ryłko, Otylia Toboła, Mariusz Wałach

Adres redakcji: ul. Strzelnicza 28, P. O. BOX 97

737 01 Český Těšín (Czeski Cieszyn)tel. i faks: 558 711 582

www.zwrot.cz

Redakcja obrazu i skład: Marian Siedlaczek

[email protected]

Druk: FINIDR, sp. z o. o. Czeski Cieszyn

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania tekstów, zmiany tytułów, nie zwraca

materiałów niezamówionych.

Cena prenumeraty rocznej 360 Kc, do uiszczenia przekazem pocztowym

lub bezpośrednio w redakcji.

Wysyłka pocztowa na podstawie umowy nr 701 001/02 z Przedsiębiorstwem

Państwowym POCZTA CZESKA, oddział Morawy Północne.

Cena egzemplarza 30 Kc

Numer zamknięto 10. 2. 2009

Zdjęcie na stronie tytułowej Marian Siedlaczek

ISSN 0139-6277

2 2 0 0 94

Ostatnio wielką karierą robi na Zaolziu słowo „tożsamość”. Być tożsamym to tyle, co być sobą. Nie być nim, znaczy być kimś innym niż się w istocie jest. Kimś gorszym udającym lepszego. Sprzedawczykiem, sprzeniewiercą, może nawet zdrajcą. Czarną owcą w kierdlu rodzimości.

Narodowy podtekst kariery tego słowa jest tak oczywisty, że aż wstyd o nim wspominać. Wiadomo – na Zaolziu Polacy zbyt często, nagminnie można rzec, prowadzą ze swoją tożsamością niebezpieczną grę. Zakładają np., że wychodząc za Czecha czy wysyłając dzieci do czeskiej szkoły nie nadwerężają fundamentu swojej przynależności. A nawet wręcz przeciwnie – pozostają z nim w ideal-nej zgodzie, gdyż jako obywatele mieszanego pod względem narodowościowym regionu zachowują się zgodnie z jego językową i kulturową strukturą. A więc i z jego duchem tożsamościowym. W rezultacie rodzice rozmawiają ze sobą w domu jeszcze „po na-szymu”, ale z dziećmi już po czesku. Na ulicy zaś ze swoim dawnym nauczycielem dukają marnie po polsku. I żeby nie mieć żadnych wątpliwości – traktują ten swój żałosny za-olziański poliglotyzm jako powód do dumy. Jakże tu zatem mówić o zdradzie czy sprze-niewierzeniu?

Jak widać, mamy do czynienia z dwoma przeciwstawnymi, a nie bałbym się powie-dzieć antagonistycznymi, wyobrażeniami o znaczeniu słowa „tożsamość” – ideowym, reprezentowanym przez narodowców-teore-tyków, i praktycznym, wyznawanym na co dzień przez mieszkańców. I żeby było strasz-niej – obydwa są obiektywnie słuszne i jako takie mają rację bytu.

Na poczucie tożsamości, okazuje się, może mieć wpływ o wiele więcej czynników niż tylko język (chociaż jego rola nieza-przeczalna), praca, literatura czy polityka. Kapitalne znaczenie posiadają też obyczaj, system wartości i – ogólnie rzecz biorąc – filozofia bycia.

Pod koniec stycznia zdarzyło mi się po-dróżować z Ostrawy na Zaolzie. Wsiadłem do „pantografu”, który wedle rozkładu jazdy mógł mnie bez przesiadki zawieźć aż do Mo-stów. W okolicy Gruszowa konduktor poin-formował mnie jednak, że w Boguminie będę się musiał przesiąść. – Do polskiego składu na drugim peronie – dodał wymownie spusz-czając wzrok.

– To wielka nowość, sukces na miarę demokratycznej rewolucji – mieliby prawo krzyknąć trzymający się pod rękę teoretyk- -narodowiec z politykiem-ideowcem. – Przed 1989 rokiem żadne polskie składy po cze-chosłowackich torach nie miały prawa się poruszać. A teraz, proszę, jak pięknie runęły wszystkie bariery totalitaryzmu.

Wsiadam do ciemnego jeszcze i chłodne-go przedziału, pociągam z niedowierzaniem nosem – cuchnie. Zalatuje stęchlizną. Po chwili w świetle jarzeniówek przyglądam się temu zaodrzańskiemu cudowi techniki. Siedzenia są bardzo sympatyczne na oko – wyściełane gustowym materiałem, sprawiają wrażenie ekstraklasy. Przy moim brakuje jed-nak oparcia na łokieć. Ukradli? Nie. Po prostu projektant uznał, że siedzenia przylegające do ścian wejściowych pozostaną bez oparć, bo nie ma ich tam jak przymocować. Ot, drobna niedoróbka, którą się zrekompensuje szykowną wizualnie tapicerką. Albo wielce ugrzecznionymi komunikatami w rodzaju „Szanowny Kliencie, nie posiadasz ważnego biletu na przejazd, bądź uprzejmy…” etc.

Przed startem rozlega się sygnał dźwięko-wy, po czym z hukiem zatrzaskują się drzwi. Następuje szarpnięcie i leniwe rokręcanie się do powolnego biegu. Przedział rzuca się i drży, zapewne z powodu nie dość funkcjo-nalnych resorów. Przestrzeń wypełnia mono-tonny charkot systemu napędowego.

Dla pragmatycznego zaolziańskiego Pola-ka przesiadka z czeskiego składu do polskiego musi być tożsamościową katastrofą. Do jego wyobraźni nie przemawia wszak ani salono-wa stylistyka napisów, ani pałacowa wyściółka siedzeń. Dla niego liczy się przecież funkcjonal-ność, drożność systemu, czystość, staranność wykończenia, dbałość o szczegół. A to są, chce-my czy nie, wartości właściwe Czechom. To oni definiują się bowiem wobec rzeczywi-stości domu, kuchni, ogródka, gdy tymczasem Polacy wobec nierzeczywistości eterycznych idei. Za symbol pierwszych może uchodzić krzątająca się po obejściu i wyposażająca wnuków w mądrości życiowe babunia Něm-cowej. Symbolem drugich ciągle zaś pozostaje haftująca narodowe sztandary i błogosławią-ca idącym w ułany synom Matka Polka.

Oto z jakimi skrajnie różnymi wymiarami tożsamości wypada się mierzyć biednej zaol-ziańskiej duszy.

ADAM PTAK

p r o s t o z d r o g i

O czym się nie mówi

Page 5: Zwrot 02/2009

reportaż

w krainie dobrej wody 2

horyzonty

polityka 6

ciekawostki i sensacje

astronomia 7

wydarzenia

stonawskie memento 8

druga młodość weteranika 11

ślubnie chlubnie…dwie pary, jedno wesele 12

historie ze smakiem

ryż 15

szlakiem kół pzko

czeski cieszyn centrum 16

inspiracje

historia • architektura 20

literatura 21

spotkania ze wschodem

pasza nie składa broni 22

skrzydła młodości

facebook 26

zjazd gwiaździsty 28

salon sztuki

adam lipowski 30

ztf przedstawia

joanna kurzeja 32

polonijne okno na świat

liberalizm po białorusku 34

szyndzielnia zwrotu

współżycie czyli kompromis? 35

cieszyńskie panoptikum

lampy górnicze 36

recenzje

oswajanie zaolzia 38

jak nas widzą, tak nas piszą 39

kaleka z inishmaan 40

biznes 41

przędziwo pamięci

ze starą karwiną w tle 42

trybuna czytelników

adam ondruch • ewa sikora

zenon matuszek • komunikaty 45

prosto z drogi

o czym się nie mówi 48

konkurs • krzyżówka

© O

LA S

IKOR

A

s p i s t r e s c i Tajga dzieli się na ciemną, w której przeważają świerki, jodły i limby, i jasną, którą charakte-ryzują najbardziej kolorowe modrzewie i so-sny. Są to lasy pierwotne, nie ma tam cywili-zacji, żadnej drogi, żadnych siedlisk, jedynie przetarta ścieżka, ale pełna przeszkód.

członkowie grupy turystycznej „Gorole“ z Karwiny opowiadają o swojej wyprawie na Syberię – na str. 2.

z o d i a k o l a

Cała Białoruś była zniszczona. Z wyjątkiem je-dynego Grodna, wszystkie miasta są obecnie miastami sowieckimi. Miasta o 800-letniej historii są dzisiaj dzielnicami sypialnianymi, pozbawionymi krzty historii, tradycji. Czego można się nauczyć patrząc na blokowiska? Idąc Krakowem czy Warszawą można dowie-dzieć się, co działo się w tym miejscu przed laty. Miasto to zachowana w kamieniu trady-cja, kultura a także pewna świadomość.

paweł gienadijewicz usow przy pizzy i winie opowiada Agacie Szczuce o swoim kraju– na str. 22.

Krótki żywot zaznaczyły w naszym górnictwie lampy karbidowe, zwane „karbidkami”. Kie-dy na karbid oddziałuje woda, wydziela on gaz – acetylen, a ten się pali jasnym płomie-niem. W kopalniach z lampami karbidowy-mi można się było spotkać jeszcze w połowie XX w., ale raczej tylko na powierzchni, stoso-wano je też w domach.

władysław owczarzy zaprasza do swojego Panoptikum– na str. 36.

Waldi przygotował ponad 3 tys. matryc par-tytur muzycznych. Dla jego syna Włady-sława to powód do dumy i satysfakcji.

władysław kristen – syn Waldiego, przędzie nić wspomnień o swoich przodkach– na str. 42.

Page 6: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

2 2 0 0 96

r e p o r ta ż

NostalgiczNa metropoliaPo sześciu godzinach lotu samolotem z War-szawy do Irkucka „Gorole” nagle znaleźli się w zupełnie innym świecie. Licząca niemal 600 tys. mieszkańców metropolia południo-wo-wschodniej Syberii, punkt wypadowy wycieczek nad Bajkał, charakteryzuje się ni-ską zabudową, ze względu na częste trzęsie-nia ziemi – 12 tys. wstrząsów w roku – nie ma tam domów mających więcej niż dwa piętra.

To jedyne w tym rejonie miasto, w któ-rym można znaleźć ciekawe zabytki. Zacho-wały się m.in. murowany sobór Objawienia Pańskiego nad Angarą i perła syberyjskiego baroku, cerkiew Podniesienia Krzyża Pań-skiego. Ale historyczne centrum składa się przede wszystkim z domów drewnianych.

– Człowieka ogarnia nostalgia i budzą się wspomnienia – mówi R. Janusz – kiedy spa-ceruje ulicami i ogląda te drewniane domy, wielkie zabytki architektury syberyjskiej, pełne wykwintnych ornamentów, najczęściej w smutnym, zaniedbanym stanie. Wyjątek stanowi Dom Europy, czyli koronkowy dom, ze względu na ozdoby pięknie odrestauro-wany. Mieści się w nim biblioteka miejska.

Nad Angarą rozciągają się bulwary, po których można dojść na plac cara Alek-sandra III, budowniczego kolei transsy-beryjskiej. W niedzielę starsi mieszkańcy bawią się tu przy muzyce i śpiewie i wspo-minają dawne czasy.

Bez drogowskazówTranssyberyjska magistrala kolejowa cią-gnie się przez zamieszkałą Dolinę Tunkiń-ską. Turyści z Zaolzia wybrali trasę trud-niejszą, planując przejście przez grzebień Tunkińskich Golców do niezamieszkałej doliny rzeki Kitoj.

– Fascynują nas pojazdy, które z lekko-ścią pokonują drogi pełne dziur – mówi J. Franek.

Wołga, którą dojechali do wioski Niło-wa Pustelnia (Niłówka), będącej zresztą kurortem, wydawała im się komfortowa. Kuracjuszki poczęstowały ich prawdziwym barszczem rosyjskim. To w tamtejszych re-stauracjach najczęściej kupowane danie. Wynajęli izbę na jedną noc.

Rankiem wyruszyli w stronę gór. Od razu natrafili na świątynię buddyjską, jedną z najważniejszych w Republice Buriackiej. Tu przychodzili mężczyźni, żeby nabrać ma-gicznego piasku. Buriaci, pierwotni miesz-kańcy tych terenów, pochodzili z Mongolii i byli buddystami.

Zamierzali zmierzać w kierunku zachod-niego Sajanu i Bolszoj Sajanu, który leży na granicy z Mongolią. Nie umieli się jednak dogadać z rosyjskimi instytucjami i nie dano im przepustki do terenu przygranicznego, z przyczyn im nieznanych, a po doświadcze-niach z poprzednich lat nie mieli już odwagi pytać dlaczego. Zmienili więc trochę tra-sę, ale nie mieli opracowanych szczegółów

W krainiedobrej wody

Wielu przybywających do Irkucka turystów rozpoczyna zwiedzanie Syberii od posilenia się w leżącej przy ul. Marksa restauracji U Szwejka. A na pewno nie może tam zabrak-nąć przybyszów z Republiki Czeskiej. Twórca „Przygód dobrego wojaka Szwejka” Jaroslav Hašek spędził w Irkucku 18 miesięcy, był tam urzędnikiem, lokal U Szwejka upa-miętnia czeskiego pisarza. Restau-racja cieszy się dobrą opinią, można tam smacznie zjeść i wypić dobre piwo, mieszkańcy Irkucka sami za-praszają tam swoich gości.

Ale zaolziańscy wędrowcy, człon-kowie grupy turystycznej „Gorole”: Roman Janusz, Krzysztof Czerny, Michał Pastuszek i Jerzy Franek, postanowili, że U Szwejka odbędzie się stylowe zakończenie ich kolejnej wyprawy na Syberię. Tym razem zamierzali spenetrować dziewiczą tajgę leżących na granicy rosyjsko-mongolskiej łańcuchów górskich Sajany i zwiedzić wyspę Olchon na Bajkale. Wybrali wrzesień, prze-łom lata i jesieni, kiedy szlaki tury-styczne są już puste, jest jeszcze stosunkowo ciepło, a przyroda odsłania swe najpiękniejsze barwy.

zdjęcia romaN jaNusz

Page 7: Zwrot 02/2009

72 2 0 0 9

i nie wiedzieli, co ich czeka. Nie mogli li-czyć na drogowskazy, których tam po prostu nie ma.

Szli w kierunku przełęczy Szumak. Całe Sajany leżą w paśmie klimatu umiarkowa-nego, w południe możliwy był odpoczynek w promieniach słońca, natomiast w nocy było już zimno.

– Czasem rano trzeba było rozmrażać wodę w butelkach. Nam pomagała poranna rozgrzewka – wyjaśnia J. Franek.

W górach był już śnieg. Szli w śniegu aż do przełęczy, która leży na wysokości 2800 m. Nie musieli jednak używać żadnego specjalnego sprzętu turystycznego, raki zo-stały przypięte na plecakach, śnieg był dosyć świeży i sypki.

Pod nimi w dolinie tryskały szumackie źródła.

leczNicze źródłaW sezonie dolina pełna jest kuracjuszy. Bogaci Rosjanie przylatują do uzdrowiska własnymi śmigłowcami, dla nich powsta-ła ukryta za drzewami, niewidoczna dla przeciętnego turysty zamknięta baza z naj-nowocześniejszym wyposażeniem. Dla zwy-kłych ludzi wybudowano w lesie kilka chat. Po sezonie w pustych już chatkach można było przenocować za darmo.

– Było jak w rosyjskiej bajce – śmieje się R. Janusz. – Wybraliśmy jedną z chat, w środku znajdowały się łóżka i piecyk, na którym można było gotować.

Szumak to osobliwe miejsce, znajduje się tam ok. 100 źródeł o wyjątkowych właściwo-ściach leczniczych. Mają różną temperaturę, smak, zapach, niektóre przeznaczone są do

kąpieli, inne do picia. Co ciekawe, leżą bar-dzo blisko siebie, a mają różne właściwości. Leczą choroby serca, nerek, stawów, zębów, choroby cywilizacyjne itd. Przy każdym znajduje się wiele tabliczek z podziękowa-niami, wyrazami wdzięczności.

– Wygląda na to, że źródła mają cudow-ną moc – dodaje R. Janusz. – Nas zwabiły wysoko zmineralizowane źródła radonowe. Na tabliczkach ostrzegawczych napisano, że nie wolno się w nich kąpać dłużej niż 10 mi-nut, ale siedzieliśmy 20 minut, bo nie chcia-ło się wychodzić z ciepłej wody. Te kąpiele leczą przede wszystkim schorzenia stawów.

dziewicza tajgaPrzed zaolziańskimi turystami był najtrud-niejszy odcinek wędrówki.

– Mogliśmy wrócić do Niłówki – wyja-

śnia R. Janusz – ale uznaliśmy, że nie byłoby to ciekawe, i postanowiliśmy do następnego punktu cywilizacji, wioski Arszan, dotrzeć przez tajgę. Nie wiedzieliśmy, jaka będzie pogoda, bo temperatura była coraz niższa i często padał śnieg. Czy dojdziemy? Góry niekiedy zaproponują coś, czego człowiek się nie spodziewa. A droga przez tajgę to było coś zupełnie nieprzewidywalnego. Ale ta niewiadoma i czyhające niebezpieczeń-stwa nas nakręcały.

Tajga dzieli się na ciemną, w której prze-ważają świerki, jodły i limby, symbol Sybe-rii, i jasną, którą charakteryzują najbardziej kolorowe modrzewie i sosny. Są to lasy pier-wotne, nie ma tam cywilizacji, żadnej drogi, żadnych siedlisk, jedynie przetarta ścieżka, ale pełna przeszkód – wychodzi się na pa-górek, by za moment zejść i wdrapywać się na następny. Wilgotne poszycie jest bardzo śliskie, przeszkadzają przewrócone drzewa, korzenie, bagna.

– Niekiedy trzeba było zdjąć buty – uśmiecha się R. Janusz. – Brodzenie w wodzie, która ma tylko kilka stopni powy-żej zera, było naprawdę wielkim przeżyciem.

Kiedy rzeka Szumak, której starali się trzymać, zaczęła płynąć głębokim kanio-nem, musieli pojść kilkadziesiąt metrów wyżej. Było tak ciężko, że pokonywali tylko kilka kilometrów dziennie. Nagrodą za trud były przepiękne widoki gór. Na horyzoncie wznosiło się pasmo górskie Kitojskie Golce, do którego droga prowadziła przez Tunkiń-skie Golce, często nazywane Tunkińskimi Alpami.

W końcu dotarli do rzeki Kitoj, która pły-nie między tymi dwoma pasmami górski-

Page 8: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

2 2 0 0 98

r e p o r ta ż

mi. Wpada do niej Szumak i razem tworzą ogromną rwącą rzekę Kitoj, której nie da się już przebyć wpław. Toteż kontynuowali podróż po „swojej” stronie rzeki. Znajdowali się na północnych stokach, gdzie wilgoć była większa, ale i zieleń bardziej intensywna.

Po niemal 9 dniach wyprawy przez Tun-kińskie Golce znaleźli wreszcie właściwą drogę do przełęczy Arszan i… cywilizacji.

serce BajkałuDruga część wyprawy prowadziła nad Baj-kał. W drodze zatrzymali się w miasteczku Kiren, gdzie znajduje się jedna z najwięk-szych świątyń buddyjskich. Ze stacji Słu-dianki koleją transsyberyjską pojechali w kierunku Irkucka. Tak jak wszyscy turyści chcieli zobaczyć największą na Bajkale wy-spę Olchon, zwaną sercem Bajkału.

Wyspa leży w części zachodniej jeziora, ma ok. 70 km długości i 12 km szerokości. Cechuje ją niezwykły klimat, minimalna ilość opadów – ok. 200 mm rocznie. Zadzi-wia to tym bardziej, że kawałek dalej na kon-tynencie tych opadów jest o wiele więcej.

– W środku wyspy – opowiada J. Franek – jest miasteczko Chużir, od trzech lat jego mieszkańcy mają prąd. Zrobiliśmy zakupy i wyruszyliśmy na zachodnie wybrzeże. To bar-dzo fotogeniczne miejsce, raj na ziemi, piasz-czyste plaże z tzw. kroczącymi sosnami, gdyż wiatr wydmuchał piasek spod ich korzeni.

W tym miejscu łatwo dojść do wody. Tylko silny wiatr daje się we znaki. Można zaczerpnąć wody wprost z jeziora i napić się. Bajkał tworzy 20 proc. światowych zasobów wody pitnej. Żyje w nim skorupiak, który ją oczyszcza.

– Próbowaliśmy kąpać się w Bajkale – wspomina R. Janusz – i trzeba to było zrobić szybko, bo woda miała ok. 4 stopni ciepła. Ale nie można przecież być nad Baj-kałem i nie wykąpać się.

Page 9: Zwrot 02/2009

92 2 0 0 9

Oprócz przyrody na Olchonie warte obej-rzenia są miejsca o charakterze mistycznym, np. zatoka Burchan i półwysep Szamanka, według tradycji miejsce zakazane dla kobiet. Mogli tam przebywać tylko mężczyźni, któ-rzy znali się na szamanizmie.

– Nim doszedł tam buddyzm – wyjaśnia R. Janusz. – Dziś mieszają się trzy religie: szamanizm, buddyzm i oczywiście prawo-sławie. Stwarza to atmosferę, którą tylko tam można znaleźć i odczuć. Olchon znany jest na całym świecie jako jedno z miejsc z największą energią.

Żeby zwiedzić wyspę i obejrzeć krajo-brazy, trzeba zapewnić sobie transport. Nie ma wielkiego ruchu komunikacyjnego, toteż niemalże nie ma dróg,

– Przeżyliśmy olchońskie safari – opo-wiada R. Janusz. – Andrej, ojciec pewnej rodziny, z którą zaprzyjaźniliśmy się, zabrał nas swoim 30-letnim gazikiem na wyprawę. Nasz super kierowca trudni się na co dzień tym, co na wyspie przynosi mu najwięcej zysku, jest przewodnikiem, rybakiem, „biz-

nesmenem”. Zatrzymywał się po drodze w miejscach wartych zwiedzenia.

Pokazał im zatokę ze sterczącą z wody skałą, podziwiali największe formacje pia-skowe – 6 km wydm, przylądek, który wg legendy tworzą trzy skamieniałe sylwetki braci szamana, a także wyspy, na których

spotkać można jedyne na świecie foki słod-kowodne, zwane nierpami. Zobaczyli też miejsce, które napawa smutkiem, pozosta-łości po łagrze.

W środku wyspy leży otoczone wzgórza-mi przepiękne jezioro Szara-Nur z leczniczą wodą i fantastycznymi plażami.

– Wpadł nam do głowy szalony po-mysł – śmieje się R. Janusz – żeby rozbić tu na 14 dni obóz harcerski. Namiot nasz sta-nął jednak w końcu na zachodnim brzegu Olchonu. Wszyscy pukali się w głowę, po-nieważ w nocy było tam koło zera.

Zatoka w tym miejscu oddzielona jest wąską mierzeją, którą sprytni Rosjanie przekopali, i tak powstało jezioro Chanchoj, pełne ryb, nad którym kwitnie wędkarstwo. Ryby tam wpływają, ale nie mogą już zna-leźć drogi powrotnej. W porcie rybackim do niedawna działała jeszcze fabryka przetwór-stwa rybnego.

Bajkał jest tak samo bogaty w ryby jak za dawnych czasów. Rybacy łowią przede wszystkim endemiczną rybę o nazwie omuł, kiedy ma ok. 30 cm i 0,5 kg, ale może żyć i 20 lat i wtedy jest o wiele większa.

– Nasza gospodyni przygotowała nam omuła na jeden z tysiąca sposobów, z wa-rzywami z własnego ogródka, i to była super uczta na zakończenie naszego pobytu na Ol-chonie – wspomina R. Janusz.

W drodze powrotnej zwiedzili jeszcze jed-no znane na Bajkale miejsce, port Listwian-ka, skąd z Bajkału wypływa jedyna rzeka Angara. A wpada do Bajkału ok. 330 rzek i potoków. Ktoś kiedyś wyliczył, że gdyby do Bajkału nic nie wpływało, a wypływała An-gara, i tak trwałoby 380 lat, nim to najgłębsze jezioro świata zostałoby bez wody.

czesława rudnik

Page 10: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

polityka

10 2 2 0 0 9

h o r y z o n t y

afroamerykanin prezydentem UsaBarack Hussein Obama, syn Afrykanina

i białej Amerykanki, został pierwszym czarnoskórym prezydentem USA.

44 z kolei. „Przysięgam zachować, ochraniać i bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych, tak mi dopomóż Bóg” – tych słów dnia 20.1.2009 r. wysłuchało przed Kapitolem w Waszyngtonie ponad milion ludzi. Wielu płakało.

Nie tylko symBol rówNouprawNieNiaObama składający przysięgę na stopniach Kapitolu nie mógł nie myśleć o tym, że ten budynek, symbol USA, budowali w XIX w. m.in. niewolnicy. O tym, jak wielka to chwila, gdy władzę nad najpotężniejszym państwem świata obejmuje pierwszy nie-biały prezydent, przypominały tysiące razy wszystkie telewizje i gazety w USA. Obama powiedział o tym: „Na tym polega znacze-nie naszej wolności i wyznanie wiary – (…) gdy człowiek, którego ojciec niespełna 60 lat temu mógł nie zostać obsłużony w restaura-cji, dziś stoi przed wami, by złożyć najświęt-szą z przysiąg”.

Ale Obama, co już przed inauguracją podkreślali jego współpracownicy, starał się w przemówieniu jak najmocniej podkreślić, że nie jest jedynie prezydentem, którego wy-bór zwieńczył walkę o równouprawnienie w USA. Prawie całą swą mowę poświęcił temu, że chce Amerykę zjednoczyć i przygo-tować na wielkie wyzwania.

W pierwszym zdaniu stwierdził, że „stoi tu z pokorą wobec zadań, które nas czeka-ją”. Chwilami jego przemówienie było wręcz mroczne, gdy wymieniał: „Gospodarka jest bardzo osłabiona, wiele domów opuszczo-nych, jest mniej miejsc pracy, służba zdro-wia nie jest zbyt zdrowa, a szkoły zawodzą”.

Ale dodał, że „duch i wartości” Ameryki zwyciężą: „Mówię wam: wyzwania przed nami są poważne i liczne. Nie da się im sta-wić czoła łatwo i szybko. Ale wiedz to, Ame-ryko, stawimy im czoła!”.

wielki dar wolNościObama zapewniał świat „od wielkich stolic po małe wioski, jak ta, w której urodził się mój ojciec: wiedzcie, że Ameryka jest przy-jacielem każdego narodu i każdego czło-wieka”.

Podkreślał, że „poprzednie pokolenia pokonały faszyzm i komunizm nie tylko po-ciskami i czołgami, ale silnymi sojuszami”. Zapewnił, że pragnie „opartej na szacunku” „nowej wspólnej drogi” ze światem muzuł-mańskim.

Robiąc wyraźną aluzję do polityki od-chodzącego George’a Busha i obozu w Gu-antanamo, Obama oświadczył, że „wybór między naszym bezpieczeństwem a na-szymi wartościami jest fałszywy”. Ostrzegł jednak: „Tym, którzy chcą sięgać po terror i mordować niewinnych, mówimy: nasz duch jest mocniejszy, nie da się go złamać. Pokonamy was”.

44. prezydent USA zakończył: „Niech dzieci naszych dzieci powiedzą, że gdy pod-dano nas próbie, (…) z pomocą boską nieśli-śmy ten wielki dar wolności i przekazaliśmy go bezpiecznie następnym pokoleniom”.

John Lewis, jeden z przywódców ruchu równouprawnienia Murzynów z lat 60., dziś kongresman z Georgii, opowiadał: – Nigdy bym tego nawet nie wyśnił. Gdy w 1963 r. jechaliśmy do Waszyngtonu na wiec, na którym Martin Luther King mó-wił swe słynne: „mam marzenie”, my wszy-scy z Południa, z Georgii, Karoliny, Wirgi-nii, nie mogliśmy jechać autobusami dla białych. Groziło nam za to aresztowanie. A dziś? Minęło ledwie 45 lat. To prawie zbyt piękne, by było prawdziwe. PC

Źródło: Gazeta Wyborcza, Internet

Barack Hussein obamaurodził się 4.8.1961 r. w Honolulu na Ha-wajach jako syn czarnego imigranta z kenii i jego białej koleżanki-studentki z miejsco-wego uniwersytetu, ann durham. imię Ba-rack znaczy w języku suahili „błogosławiony przez Boga”. na Hawajach Barack skończył szkołę średnią, studia wyższe rozpoczął na occidental college w Los angeles i konty-nuował je na prestiżowym uniwersytecie columbia w nowym jorku, gdzie uzyskał dyplom bakałarza (Ba) z nauk politycznych.

w 1988 r. podjął studia prawnicze na uni-wersytecie Harvarda, gdzie został pierwszym w historii czarnym redaktorem naczelnym prestiżowego pisma „Harvard Law review”.

po obronie pracy dyplomowej wrócił do chicago, gdzie wykładał prawo konsty-tucyjne na uniwersytecie chicagowskim i pracował jako adwokat cywilista repre-zentujący przeważnie ubogich klientów z murzyńskich dzielnic. w 1997 r. został senatorem stanu illinois z ramienia partii demokratycznej.

w 2004 r. zdobył nominację demokra-tów na kandydata do senatu usa. już po dwóch latach zaczął się przygotowywać do ubiegania się o nominację prezydencką de-mokratów w wyborach w 2008 r.

tygodnik „time” wybrał obamę na li-stę 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie.

Page 11: Zwrot 02/2009

astronomiaciekawostkii sensacje

2 2 0 0 9

h o r y z o n t y

11

Europa w kosmosieDwa nowe teleskopy orbitalne, trzy sa-

telity, nowa rakieta i kolejne elementy stacji – to ambitne zamierzenia Euro-

pejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) na naj-bliższe 12 miesięcy.

Do najambitniejszych projektów ESA należy z pewnością wystrzelenie sateli-ty-teleskopu Herschel (oficjalna nazwa: Herschel Space Observatory). Ten teleskop będzie dysponował największym zwiercia-dłem (średnica 3,5 m), jakie kiedykolwiek umieszczono na orbicie. Herschel umożliwi m.in. zbadanie procesów tworzenia się ga-laktyk w młodym wszechświecie.

Herschel ma polecieć na pokładzie rakie-ty Ariane 5 w kwietniu. Obok niego znajdzie się inny satelita – Planck. Jego zadaniem jest mierzenie poziomu mikrofalowego promie-niowania tła – pamiątce po wczesnych eta-pach ewolucji wszechświata.

ESA zamierza również wysłać na orbitę satelity, które będą badać Ziemię. Cryosat-2 (pierwszy Cryosat rozpadł się w 2005 r. podczas startu rosyjskiej rakiety) ma pre-cyzyjnie mierzyć grubość pokrywy lodowej. Satelita SMOS z kolei przeanalizuje zasole-nie oceanów oraz wilgotność lądu. Wreszcie GOCE będzie badać ziemską grawitację.

ESA wykorzysta również własne pojaz-dy ATV do zaopatrywania Międzynarodo-wej Stacji Kosmicznej. Na orbitę zostanie dostarczony m.in. łącznik o nazwie Node 3 z najnowszym systemem podtrzymywania życia i recyrkulacji wody, a także przeszklo-ne obserwatorium Cupola. Załoga stacji ma też powiększyć się w tym roku z obecnych trzech do sześciu astronautów. Ich pierw-

szym europejskim dowódcą będzie Belg Frank De Winne. Poleci w ko-smos w maju na pokładzie Sojuza.

W grudniu przetestowana zo-stanie natomiast rakieta Vega, któ-ra uzupełni stajnię Ariane 5 oraz rosyjskich rakiet wykorzystywa-nych przez ESA. pk

Źródło: „rzeczpospolita”, internetQ Główne zwierciadło teleskopu Herschela powlekane cienką warstwą aluminium w komorze próżniowej w Obserwatorium Calar Alto w Hiszpanii.

szpieg z NasaW czerwcu NASA wyśle w przestworza bez-załogowe samoloty wyposażone w zestawy instrumentów do badania atmosfery.

Maszyny te to zaadaptowane do potrzeb naukowych szpiegowskie samoloty Global Hawk. Ich skrzydła rozpościerają się na ponad 35 m. Samoloty z ładunkiem ponad 900 kg osiągają pułap 20 km, prawie dwa razy tyle co pasażerskie odrzutowce. Mogą latać przez przez ponad 30 godzin.

Maszyny, które służyły w wywiadzie, NASA otrzymała od US Air Force w 2007 r. Teraz będą służyć do pomiaru warstwy ozo-nowej w atmosferze i weryfikacji danych przesyłanych przez satelitę Aurora.

Dzięki dedykowanemu systemowi łącz-ności podczas lotu naukowcy będą mieli sta-łą kontrolę nad urządzeniami badawczymi i dostęp do danych w czasie rzeczywistym.

Usuwanie ołowiu z krwiNaukowcy z Korei Południowej twierdzą, że wynaleźli skuteczne lekarstwo na ołowicę i potrafią usunąć niebezpieczne metale cięż-kie z krwi. Do tego celu użyli specjalnych magnetycznych receptorów. Wiążą one jony ołowiu, a wtedy mogą być łatwo usuwane z pomocą pola magnetycznego.

„Odtruwanie łatwo może być przeprowa-dzone, podobnie jak dializa: krew przepom-powana przez organizm może być przepusz-czona przez specjalną komorę zawierającą magnetyczne cząsteczki. Oczyszczona krew wraca do organizmu chorego” – pisze Jong Hwa Jung z Gyeongsang National University w artykule „Angewandte Chemie Interna-tional Edition”.

Przy użyciu tej metody naukowcom udało się usunąć 96 proc. ołowiu z krwi pacjenta.

Przetrwać daleką podróżZespół brytyjskich naukowców rozszyfro-wał zagadkę wędrówek jednego z gatunków ptaków – burzyka północnego.

Drogę ptaków naukowcy odtworzyli dzięki specjalnemu systemowi elektronicz-nych markerów, które zaaplikowano sześciu parom ptaków. Ptaki w swej podróży z wysp u wybrzeży Walii aż na południe Afryki po-konują ponad 20 tys. km. W czasie wędrówki urządzają regularne przerwy dla uzupełnie-nia pożywienia i nabrania sił.

Naukowcy chcieli się dowiedzieć, jakie strategie przetrwania stosują te małe ptaki (ważące ok. 400 g), aby pokonać tak gigan-tyczną odległość. Na podstawie tych i na-stępnych badań chcą opracować strategię ochrony zagrożonych gatunków.

Badania opisane zostały na łamach magazynu „Proceedings od the Royal So-ciety B”.

spacer na wzrokChcąc ustrzec dzieci przed krótkowzroczno-ścią, powinniśmy zachęcać je do spacerów – do takich wniosków doszli badacze z Au-stralia Research Council, którzy przebadali sześcio- i siedmiolatki z Australii i Singapu-ru (gdzie aż 90 proc. maturzystów nosi oku-lary). Podczas gdy niedowidzących małych Singapurczyków było aż 29 proc., Australij-czyków tylko 3,3 proc.

Powodem tego jest fakt, że dzieci w Azji spędzają dziennie średnio tylko pół godziny na świeżym powietrzu, a w Australii ponad dwie. Niedowidzenie małych Azjatów ba-dacze łączą z systemem szkolnictwa, który zmusza ich do wielogodzinnego ślęczenia w domu nad książkami i przy komputerze.

Źródło: „rzeczpospolita”, „polityka”

Page 12: Zwrot 02/2009

o godNość człowiekaUroczystości rozpoczęło nabożeństwo eku-meniczne w kościele św. Marii Magdaleny. Mszę św. celebrował proboszcz stonawski ks. Zbigniew Bukowski, kazanie wygłosił Vladislav Volný, biskup Śląskiego Kościoła Ewangelickiego A.W. Mówił o prawdziwych wartościach, takich jak ojczyzna, wolność wyznania, słowa czy sumienia, które stano-wią o godności człowieka. Męczennikami nazwał obrońców tych wartości, którzy od-dawali w ofierze własne życie. „W Stonawie – powiedział na zakończenie – żyją razem

jako bracia i siostry Polacy i Czesi, katolicy i ewangelicy. W tej rzeczywistości chcemy też błogosławieństwo tamtych ofiar do po-jednania, życia w zgodzie, szanowania god-ności ludzkiej”.

Uczestnicy uroczystości zgromadzili się następnie na pobliskim cmentarzu przy mogile żołnierzy polskich zamordowanych przez czeskich napastników 26. 1. 1919. Przy dźwiękach pieśni w wykonaniu chóru Stonawa pod batutą Marty Orszulik wieńce i kwiaty na płycie grobu złożyli m. in.: kon-sul generalny RP w Ostrawie Jerzy Kron-

hold, prezes Macierzy Szkolnej Jan Branny, który zrobił to również w imieniu fundatora tablicy pamiątkowej Jana Pyszki, wiceprezes Rady Kongresu Polaków Bogusław Chwa-jol, wójt gminy Stonawa Andrzej Feber, przedstawiciele ZG PZKO oraz MK PZKO w Stonawie i Olbrachcicach, delegacje Koła Polskich Kombatantów, Rodziny Katyńskiej, Coexistentii-Wspólnoty.

Druga część uroczystości miała miejsce w Domu PZKO, gdzie zainstalowana została wystawa „Trzy miesiące samostanowienia. Śląsk Cieszyński od października 1918 do

Stonawskie mementoDziewięćdziesiąta rocznica zbrodni stonawskiej,

popełnionej przez żołnierzy czeskich na Polakach, była okazją do przypomnienia sobie

tamtych tragicznych wydarzeń i uczczenia pamięci ofiar.

Uroczystości wspomnieniowe, których głównym organizatorem było Miejscowe Koło PZKO,

odbyły się 25 stycznia w Stonawie.

2 2 0 0 912

w y d a r z e n i a

Page 13: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9 13

stycznia 1919”, przygotowana przez Ośro-dek Dokumentacyjny Kongresu Polaków przy współpracy Książnicy Cieszyńskiej w Cieszynie. Wystawę uzupełniały 3 plan-sze poświęcone wydarzeniom w Stonawie. Głównymi punktami programu spotkania były referat tematyczny historyka Mariana Steffka z Ośrodka Dokumentacyjnego KP oraz dyskusja.

chłodNym okiemUczestników spotkania w Domu PZKO, wśród których nie zabrakło historyków z Polski, powitał wiceprezes MK PZKO w Stonawie Bohdan Prymus, który powie-dział m. in.: „Ludzie, którzy spoczywają w tej mogile, byli obrońcami polskich granic. Walczyli o ojczyznę. Przeciwko nim stali lu-dzie, którzy również walczyli o swoją ojczy-znę. To była wojna. Problem jednak w tym, że w czasie tych walk doszło do zdarzeń, któ-re nie mogą mieć miejsca nawet na wojnie. Doszło do zbrodni, wbrew wszystkim umo-wom międzynarodowym została w sposób brutalny przelana krew. Problemem jest również to, że część tej krwi spoczywała na rękach naszych stonawskich współobywateli, który wydali rannych żołnierzy czy wskaza-li, gdzie się chowają. Minęło 90 lat. To szmat czasu. Trzeba na to wszystko patrzeć oczami chłodnymi, rozsądnymi, ale pamiętać”.

Główny referat wygłosił Marian Stef-fek. Przypomniał podłoże polityczne, któ-re doprowadziło do wojny polsko-czeskiej w 1919 r., a następnie do podziału Śląska Cieszyńskiego w 1920 r. Jako ciekawostkę przytoczył fragmenty wspomnień dowódcy

sił czeskich płk. Josefa Šnejdárka pod na-zwą „Co jsem prožil”. Przeczytał wzmiankę o wydarzeniach stonawskich opublikowaną w „Śląskich Wiadomościach Wojennych” 6. 2. 1919 oraz fragment dokumentu zaty-tułowanego „Barbarzyńskie postępowanie żołnierzy czeskich z ludnością polską i żoł-nierzami polskimi”, zachowanego w cie-szyńskim oddziale Archiwum Państwowego w Katowicach. Opisał też historię mogiły i po-mnika ofiar stycznia 1919 r. na stonawskim cmentarzu oraz uroczystości, jakie odbywały się w kolejne rocznice tych wydarzeń.

W obszernej dyskusji poruszono tak te-mat zbrodni stonawskiej, jak i całego pol-sko-czeskiego konfliktu wojennego oraz jego następstw politycznych i mentalnych.

NiepotrzeBNa wojNa„Ta uroczystość ewokowała w nas nie tylko wspomnienia, ale zmusiła do przeprowadze-nia dosyć szczegółowej analizy wydarzeń 1919 r.” – stwierdził A. Feber.

„Agresorem nie była Polska – bronił pol-skich racji J. Kronhold. – Można było ten spór rozwiązać pokojowo. Spór przekształcił się w konflikt, a wojna położyła się cieniem na stosunkach czesko-polskich i odwrotnie. Nie siedzielibyśmy dzisiaj na tej sali, gdyby ten spór został rozstrzygnięty pokojowy-mi narzędziami. A tak te ofiary są pewnym testamentem i dziedzictwem, nad którym pochylamy się, żeby zrozumieć mechanizmy tamtych czasów i żeby zrozumieć, jakie to ma znaczenie na dzień dzisiejszy. Wynika z tego jedna konkluzja: Nie można rozstrzy-gać sporów w Europie drogą wojny. Nie wiem,

jakie przesłanki kierowały prezydentem Masarykiem, ale trzeba podkreślić, że jego decyzja spowodowała, iż dwóch ważnych przywódców krajów słowiańskich, Masaryk i Piłsudski, nigdy się ze sobą nie spotkało. Konflikt wojenny zdeterminował także póź-niejsze losy Europy. Polska patrzyła krytycz-nie na Czechosłowację, ciężar zostawał. I być może losy Europy potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby nie ta wojna 1919 r. Tę woj-nę wywołała strona czeska, ale ginęli w niej Polacy i Czesi, ofiary były po obu stronach, byli internowani Czesi i byli wysiedlani Po-lacy. Każda wojna oznacza ofiary, cierpienia, groby. Nigdy więcej wojny”.

koNflikt polsko-czeski 1918-192019.10.1918 powstała w cieszynie rada narodowa księstwa cieszyńskiego (rnkc). 30.10. rnkc proklamowała przyłączenie Śląska cieszyńskiego do polski. 5.11. rnkc zawarła z zemským národním výborem pro slezsko umowę o tymcza-sowym rozgraniczeniu i współdziałaniu lokalnych władz polskich i czeskich. cen-tralne władze czeskie nie zaakceptowały tego porozumienia. 26.1.1919 miały odbyć się wybory do sejmu ustawodawczego rzeczypospolitej, również na przyłączonym terytorium Śląska cieszyńskiego. władze czeskie nie chciały do tego dopuścić.21.1. czesi zażądali wycofania polskich wojsk za linię Białej do 48 godzin. 23.1. na rozkaz prezydenta t. g. Masaryka 16 tys. żołnierzy pod dowództwem płk. jo-sefa Šnejdárka zaatakowało z trzech stron: z Frydku cieszyn, z Morawskiej ostrawy zagłębie karwińskie i Bogumin, z czadcy przez przełęcz jabłonkowską trzyniec. strona polska miała do dyspozycji 1500 żołnierzy i oddziały Milicji. 26.1. dowódca wojsk polskich brygadier Franciszek ksawery Latinik wycofał swoje oddziały na linię wisły.28-30.1. w bitwie pod skoczowem zatrzymano czeskie natarcie. 3.2. podpisano zawieszenie broni. 28.7.1920 na mocy decyzji rady am-basadorów doszło do podziału spornego obszaru. polska otrzymała 44 proc. (1002 km2), czechosłowacja 56 proc. (1280 km2) z koleją koszycko-bogumińską, zagłębiem karwińskim i hutą w trzyńcu, terytorium to wg spisu ludności z 1910 r. zamieszkiwało ponad 139 000 osób narodowości polskiej.

Wieniec na mogile pomordowanych polskich żołnierzy złożył konsul generalny RP Jerzy Kronhold.

Page 14: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 914

w y d a r z e n i a

sprawiedliwość dziejowa„Nie ma potrzeby mówić o wydarzeniach stonawskich, to była zbrodnia wojenna” – apelował dyrektor Książnicy Cieszyńskiej Krzysztof Szelong, nawiązując do używane-go często eufemistycznego określania mor-du w Stonawie.

„Każda zbrodnia – podsumował pro-blem zbrodni i kary J. Kronhold – powinna być osądzona i zbadana z prawnego punktu widzenia. Dziś nie żyje już nikt ze świadków, mamy świadectwa z drugiej ręki, mamy fotografie, ale nie ma żadnego oficjalnego oświadczenia poza opinią historyków”.

„Šnejdarek pisze we wspomnieniach różne wymysły i anegdoty – odniósł się do pamięt-nika dowódcy czeskich wojsk historyk Grze-gorz Gąsior – ale jego spotkanie z Latinikiem w Cieszynie Pod Brunatnym Jeleniem miało miejsce. Czyli z jednej strony były drama-tyczne wydarzenia, zwykli żołnierze ginęli, a z drugiej strony dowódcy potrafili w restau-racji ze sobą rozmawiać, jakby nic się nie stało. W ostatnich latach podważa się, że ci żołnierze w Stonawie zginęli jako jeńcy. Są opinie, że nie ma czeskich źródeł wojskowych na ten temat, że świadkowie są niewiarygodni. Ale nie ma co oczekiwać, że w czeskich archiwach woj-skowych znajdzie się meldunek o zamordowa-niu żołnierzy. Takie sprawy raczej się przemil-cza. Moim zdaniem wspomnienia Šnejdarka bardziej świadczą na korzyść polskiej wersji wydarzeń, że ten mord miał miejsce, ponie-waż Šnejdarek w ogóle się do tego nie odnosi, a przecież musiał słyszeć o tej sprawie”.

prawda i wolNość„My starsi nie musimy przekonywać sie-bie nawzajem o tym, co było – nawiązał do tematu wiedzy o historii regionu Karol Recmanik. – Musimy się zastanowić, jak to zrobić, żeby naszych czeskich współmiesz-kańców przekonać o naszych racjach”.

„Trzeba więcej mówić do Czechów – po-parł go Józef Chmiel – żeby nas Polaków le-piej zrozumieli. Dzieci w czeskich szkołach chcą znać prawdę, bo tam są także dzieci z małżeństw mieszanych”.

„Jestem wójtem od 1990 r. – od historii do współczesności przeszedł A. Feber. – Nie potrafią sobie nawet państwo wyobrazić, jak łatwo mi się teraz oddycha i pracuje, a wiadomo, że Stonawa jest miejscowością z przewagą mieszkańców narodowości cze-skiej. Może podkreśliłbym tutaj rolę wspól-nej Europy, która ma olbrzymią biurokrację, ale z drugiej strony ma w swej preambule jedność, wolność osobistą, swobodę tożsa-mości, co widzimy na każdym kroku. Dzisiaj jesteśmy jedynie pod inną administracją niż mieszkańcy kraju za Olzą, ale żyjemy zupeł-nie tak samo, nawet nie mamy granic. I tylko od nas zależy, jak korzystać będziemy z tej wolności”.

tekst i zdjęcia czesława rudnik

stoNawa przed stu laty w 1910 r. żyło w stonawie 3876 polaków, 22 niemców i 18 czechów. na przełomie XiX i XX w. powstały pierwsze polskie orga-nizacje: ochotnicza straż pożarna (1894), stowarzyszenie spożywcze dla robotni-ków i rolników w stonawie (1896), które wybudowało w 1905 r. pierwszy na Śląsku cieszyńskim dom robotniczy, Macierz szkolna (1910), stowarzyszenie robotni-ków i robotnic „siła” (1912), związek pol-skich towarzystw gimnastycznych „sokół”. długie tradycje miało szkolnictwo polskie, nową szkołę otwarto w 1900 r.

wydarzeNia stoNaw-skie w styczNiu 191926.1.1919 podczas najazdu czeskiego poległo lub zostało zamordowanych w stonawie 20 żołnierzy polskich 12 pułku piechoty z wadowic oraz kilka osób cywil-nych. nazwisk 7 ofiar nie udało się ustalić. poległ wtedy także alojzy Friedel, 19-letni mieszkaniec stonawy, członek Milicji pol-skiej, i zginęła Magdalena klimsza, babcia józefa ondrusza.

„Śląskie wiadomości wojenne” (6.2.1919) przyniosły następującą relację:

„we wtorek dnia 28 stycznia grzebano na cmentarzu w stonawie 21 żołnierzy polskich padłych w bitwie 26 stycznia. tylko 2 z nich zginęło prawdziwą śmiercią na polu bitwy, 19 rannych z nich zaś czescy żołnierze dobili. czescy żołdacy poobdzie-rali z martwych żołnierzy polskich ubranie, obuwie i bieliznę, zostawiając ich nagich. kobiety obmyły ich, a ks. krzystek wystarał się dla nich o bieliznę z impregnowanego papieru. złożono ich we wspólnym grobie na cmentarzu w stonawie”.

już w 1919 r. wzniesiono na mogile zbiorowej krzyż z tablicą, na której w 1934 r. umieszczono cytat: „przechodniu, powiedz polsce, tu leżym jej syny, posłusz-ni jej prawom do ostatniej godziny”. Mimo wielu zawirowań dziejowych mogiła nigdy nie została zapomniana. 22.10.1995 obok odsłonięta została nowa tablica pamiątko-wa, ufundowana przez dr. jana pyszkę z Bazylei, rodaka z zaolzia. na co dzień o mogiłę troszczą się najczęściej stanisława kokotkowa i stefania piszczkowa. zaś prowadzący klub przyjaciół stonawy władysław gałuszka jest głównym moto-rem działań mających na celu dokumen-tację dziejów stonawy i organizowanie uroczystości wspomnieniowych.

Historycy Krzysztof Nowak (z lewej) i Grzegorz Gąsior oglądają wystawkę najnowszych publikacji o Zaolziu.

Page 15: Zwrot 02/2009

152 2 0 0 9

w y d a r z e n i a

W 1986 r. ówczesne „roczniki pięć-dziesiąte“, nadal żądne pląsów i krotochwil, acz niemile już wi-

dziane przez balową młódź, nie miały by-najmniej zamiaru oddawać pola studenterii. Powstała „nowa świecka tradycja“ pod nazwą Weteranik. Do 1999 roku odbyło ich się 12… i potem nastąpiła niewytłumaczalna prze-rwa, jakby z obawy przed feralną trzynastką. W międzyczasie niepostrzeżenie starzało się kolejne pokolenie. Wypadało tylko cze-kać, kiedy czmychnie z Akademika z nosem spuszczonym na kwintę. Zjawisko to dotknę-ło je już w 2007 r. Rozdzwoniły się telefony, sieć zachłysnęła się mailami, przysłowiowe ogary poszły w niemniej umowny las.

Rewitalizacji Weteranika podjęła się grupka przyjaciół, związanych głównie z poważnymi firmami, jakimi niewątpliwie są Finclub i Equus: Tomasz i Daniel Bu-rawowie, Maryla Klimas, Ryszard Legierski

oraz Andrzej Suchanek. Po rozmowie kwa-lifikacyjnej ekipa ta otrzymała w dzierżawę copyright Weteranika, będący w dożywot-nim i nienaruszalnym posiadaniu Ojców Założycieli, których nazwisk z pewnych powodów nie przytoczę. Koła Weteranika mogły potoczyć się dalej…

Pierwsza edycja neo-Weteranika odbyła się rok temu na Strzelnicy w Cz. Cieszynie. I od razu stało się jasne, że pomysł ponownie chwycił. 7 lutego br. w tejże Strzelnicy mia-ło miejsce kolejne spotkanie akademików młodych inaczej. O ile przed rokiem ważona średnia wieku balowiczów oscylowała koło lat 30, latoś na sali brylowali już także danse-rzy o aparycji mężów stanu. I tak ma być…

…I będzie: za rok organizatorzy zapo-wiadają rozmach i fajerwerki programowe. Panie i panowie, imć Weteranik XV nadcho-dzi!

tekst i zdjęcia marian siedlaczek

druga młodość weteranikadzisiejsi trzydziestolatkowie czują się młodo, ale nie wszędzie.

akademika – bal sekcji akademickiej „jedność“ – muszą już odpuścić.

Gwiazdy zawsze błyszczały na Weteranikach. W tym roku Przemek Branny śpiewał także dla swoich uroczych kuzynek: Agnieszki i Teresy.

Tomasz Burawa: Za rok będzie bomba!

Page 16: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 916

~ ślubni e c h lubni e , a l b o durni e ~

Dwie panny młode przed jednym ołtarzem? I taki scenariusz jed-

nego z najważniejszych dni w życiu jest możliwy. Choć wiele osób przestrzega przed tym. Wspólny ślub nie wróży dobrze na przy-szłość. Helena Koterla i Janina Cienciała usiadły jako panny młode przy wspólnym stole weselnym. Helena wychodziła za mąż za Jana Kajzara, Janina za jej brata Józefa Koterlę.

historia paNi heleNy– Najpierw ja brałam ślub w kościele w Trzycieżu. Na-stępnego dnia mój brat Józef żenił się w Gutach. Potem było wspólne wesele u nas w domu – tłumaczy pani Helena. Pisał się rok 1954. – Chciałam już wyjść z domu. Wiadomo było, że brat się będzie żenił, przyprowadzi sobie do domu żonę. Rodzice mi powiedzieli, że w tym sa-mym roku dwu wesel zrobić nie mogą. Po prostu brakowało pieniędzy. Nie ma co się dziwić, w 1953 r. wymiana pieniędzy skurczyła oszczędności wielu osób.

Rodzice pani Heleny swoje dzieci wychowywali w wierze katolickiej. Co niedziela wy-bierali się pieszo do kościoła w Trzycieżu, niezależnie od tego, czy śnieg padał, czy

z nieba lał się słoneczny żar. W drodze dołączali do ol-drzychowian gucanie. To nie była krótka przechadzka. W zimie ten marsz trwał na-wet dwie godziny. Kandydat na męża pani Heleny Jan Kajzar, był ewangelikiem. Dla jej ojca bariera nie do przeskoczenia. Żeby mogli się pobrać, musiał przejść na wiarę katolicką. – Przeszedł, mieliśmy ślub w kościele katolickim w Trzycie-żu – wspomina pani Helena.

Tydzień przed ślubem obie pary brały ślub w urzędzie gminy. Bez żadnych specjal-nych uroczystości. Za to przed ślubem kościelnym, po którym odbywało się przyjęcie weselne, piekło się kołacze. – Roznosili-śmy je po całej wsi – opowiada pani Hela – A od Jośka poży-czaliśmy talerze i szklanki. Bo zaproszonych było około setki osób. Josiek był wtedy jednym z bogatszych gospodarzy we wsi. Stoły i krzesła pożyczono z miejscowej gospody.

Do ślubu państwo mło-dzi pojechali samochodami. - Mieliśmy pożyczone z huty tatraplany. Pamiętam nawet, że w dzień ślubu brata Józefa któremuś z gości weselnych nie przyjechał samochód, więc je-chał naszym a myśmy czekali w domu, aż auto po nas przy-jedzie – opowiada pani Hele-na. Wtedy było zaledwie kilka samochodów w wiosce. Konie

publikujemy dziś pierwszy „reportażowy” odcinek uruchomionej w styczniu nowej rubryki. jego autorka wysłuchała zwierzeń heleny koterli z oldrzychowic,

która w 1954 r., w wieku 20 lat wychodziła za mąż za jana kajzara z oldrzychowic, oraz janiny cienciały z gutów, która jako 24-latka w tym samym roku wyszeptała swe „tak”

józefowi koterli z oldrzychowic.

Dwie pary, jedno wesele

Helena z domu Koterla i Jan Kajzarowie z drużyczkami.

Page 17: Zwrot 02/2009

172 2 0 0 9

~ ślubni e c h lubni e , a l b o durni e ~

automatyczne miały podobny urok wyjątko-wości jak te ciągnące dziś kolasę.

Trzycieski kościół katolicki jest położony na wzniesieniu i w wietrzne dni trudno za-palić świeczkę na okalającym go cmentarzu. Kiedy panna młoda wyszła po ślubie przed kościół, zerwał się mocny wiatr. – Mama Ko-terlino płakała, że to ni ma dobre, że jóm tyn wiater chcioł zebrać. Za chwile se wiater uspokoił, jakby se nic nie stało – wspomina pani Ja-nina. Z kościoła pojechano na gościnę do Oldrzychowic, do domu Koterlów. Gościna od-bywała się w dwu izbach. Bez muzyki. W gospodzie u Juran-ka miała zorganizowaną „cza-kaczke” tylko Emilia, najstarsza siostra pani Heleny.

Po ślubie pani Helena za-mieszkała w domu rodzin-nym swego męża Jana Kajzara w Oldrzychowicach. Mał-żeństwo nie trwało długo, po trzech latach się rozpadło z powodu alkoholu. Pani Hele-na później szczęśliwie ułożyła sobie życie, wyszła ponownie za mąż za Karola Smelíka, któ-ry jako wdowiec wniósł do ro-dziny dwie córki, 5-letnią Jarkę i 8-letnią Wierkę. Pani Helena urodziła syna Władysława. Ten po szkole podstawowej przeniósł się do Pragi, gdzie zdał maturę i skończył studia ekonomiczne. Obecnie pracuje jako dyrektor firmy. Jego wielką pasją jest nurkowanie i robie-nie zdjęć pod wodą, niedawno wydał kalendarz ozdobiony swoimi zdjęciami. Zamiłowa-nie do fotografii odziedziczył po mamie, która jako młoda dziewczyna była członkiem trzynieckiego klubu fotografa. – Pamiętam jak wyjeżdżaliśmy na zgrupowania. W domu mam jeszcze stary sprzęt do robienia zdjęć – chwali się pani Helena.

historia paNi jaNiNyPani Janina brała ślub następnego dnia w guckim kościele. Pogoda dopisała. – To było w listopadzie, baby szły w sukniach, a w krótkim rynkowie. Tak było dobrze. A sama panna młoda? Już nie w stroju ślą-skim, jak jej mama, ale w białej sukience.

Skąd ją miała? – Na Pnioczcze Milka mi jóm szyła, a czosała mnie Workowa z Nieborów. Óna eszcze żyje.

Nie znaczy to jednak, że zrezygnowano z pięknego zwyczaju czepienia. Ale czepie-nie bez stroju śląskiego nie mogło się odbyć. Pani Janina przywdziała więc strój ludowy na samo wesele. – Toch miała suknie isto od

ciotuszki Karłowej, moji potki. Gości wesel-nych było bardzo dużo, po ślubie udali się do domu rodzinnego pani Janiny w Gutach. – Wtedy było tak fajnie, że my mieli w ogród-ku pod gruszkóm ławki nabite a na tych ław-kach sie siedziało – wspomina. – A w izbie byli ci żynisi a ci nejbliżsi.

Wesele nie mogło się obyć bez wystaw-nego jadła. Jakie dania wtedy królowały na stole? - Świnię się zabiło, gęsi były, pięć kur się zabiło na polywkę. Potem była świnia, to się dowało miynso pieczóne. Były jelita, to

było ostatni jedzyni. Dowało się przezwórszt, świyczkę. Gorzołke se ludzie przinoszali sami na wiesieli. Piyrwsze, se mi zdo, warzónkóm se czynstowało – pani Janinie wiele szczegó-łów na zawsze utkwiło w pamięci. Podobnie zresztą pani Helenie: – Pamiętam, że byliśmy strasznie głodni na tym weselu – mówi. Jak to możliwe? Ano z pierwszym jedzeniem czeka-

no zawsze na księdza. A że ten się spóźniał, goście musieli sie-dzieć przed pustymi stołami.

W poniedziałek odbyło się wspólne wesele w domu w Ol-drzychowicach.

Pani Janina siedząc w przy-tulnej kuchni opowiada, dlacze-go przeprowadziła się po ślubie do Oldrzychowic. – Mój ojciec strasznie chcioł, cobym została w Gutach na tym numerze. Bo piyncioro mojigo rodzyństwa już było na swoim, tak jo miała zostać w domu. Roz ale prziszła do nas, z kościoła w niedziele, mama Kotyrlino, że Józek, mój chłop, ni może tu do Gutów iść, że tam mo ojcowiznę. I skyrz matczynych łzów zostoł tam na tym numerze. A jo ś nim.

Po chwili zadumy dodaje: – Mama Kotyrlino mówiła,

że już roz im chcioł pónść z cha-łupy, jak robił na hawiyrni. Pan Józef tuż po odbyciu obowiąz-kowej służby wojskowej zaczął pracować na kopalni. Zrezygno-wał z tej pracy z powodu nale-gań rodziców. – Potem ta ha-wiyrnia wybuchła. I tam, kaj ón przedtym robił na tej szychcie, to wszyscy zabici byli – pani Jani-na opowiada, jak to ojcowizna uratowała jej męża – Wżdycki mi mówił, że to matczyne łzy uchróniły go od śmierci.

Jak się żyło na nowym? Pani Janina nie narzeka, nie przyznaje się do tego, żeby jej było tęskno. – My tam też tak żyli, jak tu. Z gospodarki. Nie tak, jak teraz. Okropnie człowiek musioł drzić a robić. Jo ni mógła nigdzi se iść, boch musiała robić.

Zamieszkali w pokoju na piętrze. Pani Janina oczywiście dostała z domu wybawę. Jednym tchem wymienia: – Kuchenne me-ble, krowa, świnia. Kury ni, bo by gospodarke rozgrzebały. Cychi, pierziny, zogłówki, płach-ty. To mi tu potym kóniym prziwiyźli.

Janina z domu Cienciała i Józef Koterlowie z drużyczkami i drużbami.

Page 18: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 918

~ ślubni e c h lubni e , a l b o durni e ~

mijały lata…Oldrzychowice i Guty, dwie gra-niczące ze sobą wioski leżą pod stopami Jaworowego. Obie słyną dorocznymi dożynkami. Korowód, którym żeńcy przyjeżdżali do Do-mów PZKO wielokrotnie otwie-rała kolasa albo wóz drabiniasty ciągnięte przez konie. Najczęściej były to konie Józefa Koterli. Jedy-ne w całej okolicy. – Mąż całe życi na dożynki z tymi kóniami jeździł. Powiadał pezetkaowcom: Pokiyl be-dym żył, tak wóm bedym jeździł.

Kolektywizacja, która w latach 50. zlikwidowała wielkie gospo-darstwa rolne w całej republice, nie ominęła Koterlów. Gospodarzom zabrano również konie. Jak to się stało, że ostatecznie dwójka dorod-nych zwierząt została? – Komuni-ści nam chcieli wszystko pozbierać. Przyjechali i na siłę chcieli nam te konie wydrzeć. Ostatecznie je od-kupiliśmy – zdradziła pani Janina. Oczywiście rodzina musiała się z tego powodu zapożyczyć.

– Pięćdziesiąt cztery lata było na jesień, jak my sie pobrali – pani Janina ponownie zatapia się we wspomnieniach. Mało brakowało, a dożyli by złotych godów. Poznali się w Nieborach „U Sojki”. Akurat odbywała się tam jakaś zabawa. – Wtedy strasznie chcioł ze mną chodzić inny. Ale jo mu razym z koleżanką uciekła. I tam wtedy był

Koterla. Od tego czasu zaczół do nas przichodzić – ze śmiechem opowia-da pierwsze spotkanie ze swoim przyszłym mężem.

Pani Janina urodziła później piątkę dzieci, w tym najmłodsze bliźniaki. – Mańka ze Zośką urodzi-ły sie dóma, bo wtedy prywatnego do szpitola nie zebrali – opowiada. Kolejne urodziły się już w szpitalu. – Maria i Janusz ukończyli średnią szkołę rolniczą, Bronek został przed niedawnem inżynierem. Zosia uczyła się w szkole rodzinnej a Józia skończyła trzyniecką zawodówkę – przytacza.

Kilka miesięcy przed 50. roczni-cą zawarcia ślubu pani Janina wraz z mężem brali udział w spotkaniu w Domu PZKO w Oldrzychowi-cach. Złote gody obchodziło tam łącznie osiem miejscowych par małżeńskich. Wtedy jeszcze stała u boku swego męża, ale rzeczywi-stej „pięćdziesiątki” razem już nie doczekali. Pan Józef miał poważne problemy zdrowotne i wkrótce po tym spotkaniu zmarł. Wcześniej obiecał jeszcze pojechać z końmi na Dożynki do Gutów. – Przisz-li tu w niedziele powiedzieć, coby o piyrwszej był z kóniami w Gutach na Kónecznej, a ón w sobotę uż był umrzity… Tak żywot uciyk. Ani sie mi nie chce wierzyć, że uż tela roków tu ni ma.halina sikora-szczotka

Czar miłości, zgryz dojrzałości

Zawarcie ślubów małżeńskich i założenie rodziny to bodaj najważniejsze decyzje w życiu człowieka. Tak się jednak składa, że są podejmowane w czasie, kiedy nie każda ze stron w pełni do nich dojrzała. I bywa, że dopiero po eufo-rii związanej z przyjęciem weselnym i po okresie miłosne-go zauroczenia następuje trudne dorastanie do roli męża i żony, ojca i matki. Wtedy młodzi ludzie naprawdę się po-znają, odnajdują cel swego życia i przystępują do budowa-nia gmachu swego szczęścia i pomyślności swojej rodziny.

Porozmawiajmy o tych sprawach. Otwórzmy albumy na stronach ze zdjęciami ślubnymi i pozwólmy przemawiać wspomnieniom. Dajmy się porwać urodą tamtych chwil. Przywróćmy zetlałym już może uczuciom świeżość tam-tej wiary, nadziei i miłości. A potem usiądźmy i napiszmy o tym do „Zwrotu”. Może w ten sposób podszepniemy ko-muś, jak może wyglądać przyjęcie weselne, pożycie mał-żeńskie, szczęście rodzinne…

W tym celu urchomiliśmy w styczniowym nume-rze nową rubrykę pt. „Ślubnie chlubnie, albo durnie”. Na jej zawartość powinny się złożyć fotografie ślubne oraz wspomnienia i refleksje związane z przyjęciem weselnym i życiem małżeńskim. Rubrykę oddaliśmy do dyspozycji naszych Czytelników, a to oznacza, że oczekujemy od Pań-stwa nie tylko sugestii i podpowiedzi, ale też i zwierzeń, opowieści, refleksji.

Dla ułatwienia podajemy zakresy tematyczne.

wesele Gdzie zawierałem(am) ślub? (Urząd Stanu Cywilnego, kościół, imię i nazwisko urzędnika, księdza) Czy ślub został poprzedzony okresem narzeczeństwa i na czym on polegał? W co byłem(am) ubrany(a) do ślubu? Jakie obrzędy towarzyszyły mojej ceremonii ślubnej? (błogosławieństwo rodziców, rozbijanie talerzy, sypanie soli, wprowadzanie do domu…) Komu zleciłem(am) przygotowania do przyjęcia wesel-nego? (rola starosty, drużbów, druk zaproszeń, pieczenie kołaczy, fotograf, transport, lokal, menu, orkiestra, wodzi-rej…) Jak przebiegało moje wesele? (opowieść Pana Młodego, Panny Młodej)

małżeństwo Jakie nadzieje wiązałem(am) z zawarciem małżeństwa i czy zostały one spełnione? Gdybym się miał żenić (miała wychodzić za mąż) po raz drugi, jakich błędów chciałbym (chciałabym) uniknąć, a na co zwróciłbym (zwróciłabym) większą uwagę?

Czekamy więc na Państwa listy i telefony!Zdjęcie z archiwum rodzinnego - Wesele Franciszki Łukowej i Józefa Koterli,

rodziców Heleny Koterli i Józefa Koterli.

Page 19: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9 19

HA

LA S

IKOR

A

Chociaż Chińczycy uważają ryż za swoje zasadnicze pożywienie a wszystkie inne dania są dla nich tylko dodatkiem, to

ich pierwsze osady rolnicze powstały wokół pól pszenicy i prosa. O starszeństwie prosa świadczą także starożytne chińskie miary objętości, które określają ilość tego ziarna w danym pojemniku. Przez długi czas ryż w Chinach północnych był o wiele droższy od zboża i traktowany jako produkt luksu-sowy, niemal egzotyczny. Dlaczego? Bowiem ryż zaczęto uprawiać tysiące kilometrów na południe od Syczuanu – w delcie Jangcy. I nie była to trawa rodzima, tylko przywędrowała tam z Indii. Znalezione w wykopaliskach w pobliżu Szanghaju ziarna ryżu sprzed trzech tysięcy lat świadczą, że w ciągu kilku-nastu wieków starań i doświadczeń udosko-nalono te dziko rosnące odmiany.

Chociaż ryż posiada ok. 20 gatunków (np. w Kenii rośnie tzw. „ryż górski”, któ-rego ziarna są różowe), to w południowo-wschodniej Azji wszystkie jego odmiany uprawia się na polach zalanych wodą, za po-mocą narzędzi, które od 5 tysięcy lat prawie się nie zmieniły. (Ryż rośliną półwodną stał się przez mutację, pierwotnie była to rośli-na sucha.) Ryż wysiewa się ręcznie wiosną, na pole zalane ciepłą już wodą. Dwa lub trzy dni po siewach opuszcza się stopniowo wodę z pól, żeby słońce dobrze ogrzało ziar-na i przyspieszyło kiełkowanie. Po pojawie-niu się pierwszych listków ponownie zalewa się pola na 10-15 cm. Na hektar ryżowiska potrzeba 10 tys. m sześc. wody. Ten stan trzeba utrzymać za wszelką cenę i zmieniać wodę raz na tydzień. Ryżowiska osusza się na czas zbiorów, które następują po czterech miesiącach od siewów. Z jednego nasionka ryżu może wyrosnąć do 3 tys. kolejnych zia-ren. Jeżeli chodzi o nawozy, to wzdłuż dróg czekają na przechodnia szalety…

Do Japonii ryż trafił znacznie później niż do Chin, dokładnie nie wiadomo kiedy, ale było to w epoce Jayoi (300 lat p.n.e. – 300 lat n.e.). Do Europy zachodniej, a konkret-nie do mieszkańców Mezopotamii i Persji, ryż przywędrował z Chin już ok. V w. p.n.e. w następstwie kontaktów handlowych i dy-plomatycznych króla Dariusza. Przez na-stępnych 200 lat uprawa ryżu przyjęła się w Egipcie i Syrii. Teofrast ok. 300 r. p.n.e. wymienia oruzon jako roślinę egzotyczną (czyli mniej więcej wtedy, kiedy ryż dotarł do Japonii). Dobroczynne uczynki wywaru ryżowego przy zaburzeniach jelit potwier-dzali tak Horacy, jak Pliniusz. Arabowie oraz hinduscy kupcy w X w. przywieźli ryż na Madagaskar. Przez długi czas ryż stamtąd uchodził za najlepszy. Południe Hiszpanii zawdzięcza swoje ryżowiska Maurom. Na samym początku średniowiecza próbowa-no zakładać ryżowiska także Włoszech, a w delcie Rodanu ryż pojawił się dopiero za panowania Henryka IV.

Do Ameryki Południowej ryż dotarł na początku XVI w. dzięki Portugalczykom i Hiszpanom, jednak dopiero dwa wieki póź-niej uprawy przyjęły się na szerszą skalę i już na początku XIX w. do portów europejskich ruszyły pierwsze amerykańskie statki wyła-dowane ryżem. Swoistym paradoksem jest fakt, że chociaż niemal cała roczna produk-cja ryżu pochodzi z Azji (jeden mieszkaniec Azji zjada w roku od 100 do 200 kg ryżu), to Stany Zjednoczone są jego największym eksporterem.

Otoczka ziarna ryżu zawiera wysoką zawartość witaminy B. Jednak my, Europej-czycy (jak Amerykanie) przyzwyczailiśmy się do jedzenia białego polerowanego ryżu – powszechnie dostępnego w sklepach. Czyli takiego bez powłoki, który owszem, posiada witaminę B, tyle tylko, że syntetyczną…

izabela kraus–żur

ORUZON W 15 MINUT

h i s t o r i e z e s m a k i e m

Page 20: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9

s ł o w o p r e z e s a

sztućce za strójW związku z III Festynem Krajowym PZKO w niedzielę 20 lipca 1952 w parku Sikory w Cz. Cieszynie ogłasza Zarząd Główny PZKO konkurs na najoryginalniejsze stroje śląskie. Liczymy, że wszystkie kobiety, po-siadające stroje śląskie, wezmą udział w tym konkursie, aby pokazać społeczeństwu całe bogactwo naszego stroju. Konkurs rozpocz-nie się o godzinie 17 na głównym podium – na boisku. Komisja sędziowska, która bę-dzie się składała ze znanych rzeczoznawców śląskich strojów, zadecyduje o wyniku kon-kursu, poczem rozdzielone zostaną nagrody wartościowe za najoryginalniejsze stroje śląskie. I nagroda – komplet przyborów do jedzenia, II budzik w marmurze, III serwis do kawy, IV materiał na fartuch i chustę ślą-ską, V wazon kryształowy.

(Konkurs strojów śląskich. GL nr 85, 20.7.1952)

Brygada w muzeumW poniedziałek 21 lipca 1952 rozpoczną się prace wykopaliskowe na starym Cieszyni-sku w Podoborze. Badania przeprowadzo-ne zostaną przez muzeum cz.-cieszyńskie, które w związku z tym wzywa ochotników, głównie studentów i emerytów, do pomocy. Prace potrwają około 2 miesięcy. Brygadni-cy będą wypłacani według obowiązujących norm. Zgłoszenia na piśmie (kartka kore-spondencyjna) przyjmuje Muzeum w Cz. Cieszynie, ul. Lenina.(Do prac wykopaliskowych w Podoborze po-trzebni są brygadnicy. GL nr 85, 20.7.1952)

światło dla kulturyCoraz więcej się w Polsce mówi i pisze o folklorze. I to jest zjawiskiem pozytywnym. Warto na marginesie tego wciąż wzrastają-cego zainteresowania folklorem zacytować ustęp z obszernego, interesującego artykułu, jaki ukazał się w jednym z numerów „Tu-rystyki”, organu Ministerstwa Komunikacji. „Od trzech lat Istebna posiada dogodną ko-munikację autobusową. Do chat i chatynek,

20

mNożeNie przez podziałKoło zostało założone w 1947 r. Istniało tuż pod bokiem ZG PZKO, rozrastało się i na początku lat 70. liczyło ok. 1200 członków. Po rozpatrzeniu sugestii ZG rozpoczęto prace nad jego podziałem na mniejsze li-czebnie jednostki. I tak od 1974 r. na tere-nie miasta zaistniały oprócz MK Centrum także MK Osiedle i MK Park Sikory. Jak donosiła prasa, ilość członków wbrew po-czątkowym obawom wzrosła i na początku lat 80. wynosiła łącznie ok. 1500 osób.

Z perspektywy lat, kiedy szczuple-ją statystyki liczebności pezetkaowców, a w niektórych miejscowościach już doszło do połączenia kilku MK, ciekawie brzmi argumentacja za i przeciw ówczesnego kie-rownictwa Związku. W mniejszym Kole, sądzono m.in., możliwe jest usprawnienie działalności poprzez lepszą komunikację

między zarządem i zwykłymi członkami, lepsze dotarcie do ich zainteresowań, ocze-kiwań i zaspokojenie ich potrzeb. Obawia-no się natomiast, że zmniejszenie liczby członków odbije się niekorzystnie na do-chodach Koła. Argumentowano też, że duże Koło więcej znaczy na terenie miasta.

Dziś MK Centrum liczy ok. 300 osób, dwa pozostałe Koła są jeszcze mniejsze i powoli zaczyna kiełkować myśl o ponow-nym połączeniu. Jednak na razie jest jesz-cze na to za wcześnie.

„Boimy się – mówi prezes Koła Mał-gorzata Rakowska – że przy ponownym scalaniu możemy stracić niektórych człon-ków. Był pomysł wyremontowania Domu PZKO w Cz. Cieszynie Mostach dla wszyst-kich Kół. Bo MK Osiedle nie ma żadnej siedziby, pozostałe dwa Koła wynajmują pomieszczenia. Ale Koła nie chciały się po-

Blisko Polskisz l a ki e m kół pz ko

Miejscowe Koło PZKO Czeski Cieszyn Centrum działa w środku

miasta i regionu. Kiedyś, jako zbyt duże, zostało sztucznie podzielo-

ne na trzy części, dziś zaczyna powoli przymierzać się do myśli

o ponownym scaleniu. Bliskość Polski ułatwia współpracę

z rodakami za Olzą w celu wzajemnego poznania,

zrozumienia i integracji.

PZKO Czeski Cieszyn Centrum w Strasburgu, 2008 r.

Page 21: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9

w których tlił się ogarek lub łojówka, zawitał niezwykły gość – światło elektryczne. Z naj-dalszych stron dociera tu głos z eteru, wieś bowiem została niemal całkowicie zradiofo-nizowana. Czy oznacza to, że piękna gwara istebniańska ma ulec zagładzie? Czyż „ciosk” mógłby ustąpić miejsca jakiemuś tam po-grzebaczowi, „nimoc” – chorobie, w „ży-wobyci” – życiu? Czyż rozlecieć się ma jak bańka mydlana świeży urok „chudobny dzi-weczky”, a „fojtowo cera” ma już koniecznie przyoblec miejskie „szatki”? Nie. Zła jest ta cywilizacja, która tłumaczy się niszczeniem tego, co stanowi źródło naszej kultury – lu-dowości. Czyżby te „roztomaite pieśniczki” miały być przepędzone przez wrzaskliwe jazzy? Czyżby „szumne”, „przeszumne” gaj-dów stękanie miało zapaść się pod ziemię? … Nie i nie! Cywilizacja niesie nowe życie. Ale nie oznacza to, że niszczy ona ludową kulturę. Ma ona dać człowiekowi lepsze wa-runki życia i przeżycia, ale nie odbiera mu tego, co stanowi w tym człowieku wartość, będącą wynikiem wielowiekowych tradycji.(Cywilizacja i folklor… GL nr 98, 19.8.1952)

Hutnik i społecznikNajstarszy pisarz śląski Jan Wantuła z Ustro-nia odznaczony został ostatnio złotym krzy-żem zasługi za swe zasługi położone wokół rozwoju kultury na Śląsku. Jan Wantuła był od lat 50 czynnym współpracownikiem wie-lu pism, w których zamieszczał artykuły i no-tatki o charakterze postępowym. W tym też czasie rozwinął szeroką działalność społecz-ną, walcząc z wyzyskiem, obskurantyzmem, zacofaniem, występując przeciw pijaństwu. Wantuła przez całe swoje bardzo trudne ży-cie był wielkim miłośnikiem książek. Dziś posiada on wspaniały księgozbiór, w którym znajduje się wiele „białych kruków”, szcze-gólnie w dziale tzw. „silesiaków”. Znaczną część swego życia Jan Wantuła przepracował jako hutnik w Ustroniu i Trzyńcu.

(Odznaczenie Jana Wantuły z Ustronia. GL nr 98, 19.8.1952)

21

łączyć. Staramy się natomiast współdzia-łać. Zapraszamy się nawzajem na wyciecz-ki. Wspólnie napełniliśmy salę na koncert Zbigniewa Wodeckiego. Teraz np. MK Osiedle zaproponowało turniej w kręgielni dla wszystkich Kół cieszyńskich. Musimy się wzajemnie wspierać, bo jest nas mało”.

Na wyciągNięcie rękiCzeskocieszyńscy pezetkaowcy mają wspa-niałe warunki do pielęgnowania i umac-niania swojej polskości poprzez kontakty z rodakami z drugiego brzegu Olzy. Polskę mają bowiem na wyciągnięcie ręki.

„Była taka tradycja – mówi były prezes MK Centrum Józef Štirba – że nasze Koło brało aktywny udział w programie Święta Trzech Braci, podczas „Śpiewania na mo-ście” mieliśmy własne stoisko na rynku”.

„W obecnej fazie bardzo pomogła nam sytuacja polityczna, wejście do stre-fy Schengen – uzupełnia M. Rakowska. – W zeszłym roku przygotowaliśmy rok schengenowski. W grudniu 2007 byliśmy na moście, kiedy likwidowano granicę, a potem, w maju, pojechaliśmy do Schen-gen, a z nami również osoby z Polski, które bywały na naszych imprezach”.

„Kontakt z Polską – kontynuuje pani prezes – postrzegamy jednoznacznie jako ścisłą współpracę z Cieszynem. Bardzo często kontaktujemy się z Kołem nr 6 Macierzy Ziemi Cieszyńskiej, zapraszamy ich na nasze imprezy, które odbywają się w świetlicy przy ul. Bożka, a oni zaprasza-ją nas na swoje. Chodzimy na wystawy do Zamku Sztuki i Przedsiębiorczości. Także z promocją „Zwrotu” wchodzimy na tam-

tą stronę, nie możemy go tam oficjalnie sprzedawać, ale cała masa naszych człon-ków bierze go na swój adres, a potem przy-nosi do Polski”.

Koło może się pochwalić, że wśród swoich członków ma osoby mieszkające w Polsce. Zapisały się do niego nauczyciel-ki, które uczą w PSP w Cz. Cieszynie. Także w chórze Harfa śpiewają dwie osoby z Pol-ski, a i dyrygent stamtąd się wywodzi.

tradycje śpiewaczeChór mieszany Harfa pod batutą Tomasza Piwki i kierownictwem organizacyjnym Ewy Sikory nawiązuje do najlepszych tra-dycji śpiewactwa przedwojennego, kiedy w mieście pracowało 7 chórów. Jako pierw-szy powstał w 1949 r. chór męski Harfa, pod kierownictwem Karola Hławiczki śpiewał do 1954 r. W 1958 r. ponownie zabrzmiał w MK śpiew zbiorowy, tym razem chór pod nazwą Harfa założyły panie, które do współpracy namówiły dyrygenta Alojzego Kaletę. Męska Harfa odrodziła się w 1964 r., dyrygował Edward Kaim. W 1971 r. prowa-dzenie męskiego chóru objął na 8 lat Aloj-zy Kaleta, potem Ewa Przeczek, Krystyna Suszka, a w 1987 r. Alojzy Kopoczek. Żeńską Harfą natomiast dyrygował A. Kaleta nie-przerwanie do 1990 r. Zespoły występowały często razem, aż w końcu w 1993 r. doszło do ich połączenia. Pod koniec ub. r. chór zorganizował koncert z okazji 80. rocznicy urodzin A. Kalety i 50. rocznicy rozpoczęcia jego współpracy z Harfą. Chór działa pręż-nie, ale starzeje się i topnieją jego szeregi, różnica pokoleniowa sprawia, że młodzież nie jest zainteresowana.

c z e ski c i e sz yn c e n t rum

W Parlamencie Europejskim z polskimi europosłami Jerzym Buzkiem i Janem Olbrychtem, 2008 r.

Page 22: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9

s ł o w o p r e z e s a

Gorol i „pracujący”W niedzielę 17 sierpnia 1952 odbyła się w Ostrawie na lotnisku w Hrabówce wielka okręgowa uroczystość KPCz, w której wzięło udział przeszło 20 tys. pracujących, budow-niczych Nowej Huty Kl. Gottwalda, hutni-ków, górników. Na uroczystości tej wystąpił zespół regionalny PZKO „Gorol” z Jabłonko-wa. Żywy i barwny program tańców i śpie-wek ludowych, werwa wykonawców oraz dowcipna konferansjerka „Jury spod grónia” i gawędy „Michoła” zjednały zespołowi go-rące sympatie publiki, która burzliwie okla-skiwała każdy punkt programu, domagając się powtórzenia. 70 wykonawców zespołu „Gorola” wraz z własną orkiestrą góralską podbiło serca ostrawskich pracujących. W dowód uznania za piękny występ „Gorola” gospodarze uroczystości wręczyli zespołowi piękny upominek, statuę górnika, odlaną z pierwszego spustu Nowej Huty. Występ „Gorola” spopularyzował naszą sztukę lu-dową wśród tysięcy pracujących z całej re-publiki, budujących stalowe serce republiki Nową Ostrawę, przyczyniając się jednocze-śnie do zacieśnienia więzów przyjaźni, jakie łączą nasze bratnie narody w walce o pokój i socjalizm.

(Zespół regionalny „Gorol” podbił serca pracujących Ostrawy. GL nr 98, 19.8.1952)

z parku do laskuNa tegorocznym Święcie Góralskim w Ja-błonkowie zobaczymy bratni zespół góral-ski z Wisły. Na czele tego zespołu stoi Adam Niedoba, brat znanego z jabłonkowskiego zespołu Władysława Niedoby. Kilka grup góralskich z naszych groni przybędzie z wła-sną kapelą, ażeby pokazać licznym gościom z nizin typową „czakaczkę” góralską. Ponie-waż park miejski w Jabłonkowie nie mógł pomieścić licznych uczestników Święta Gó-ralskiego, organizatorowie postanowili im-prezę tę urządzić w lasku na tzw. Szygle, gdzie będzie o wiele przestronniej i wygodniej.

(GL nr 98, 19.8.1952)

22

W latach 1970-80 istniał też mały ze-spół śpiewaczy pod nazwą Remini, śpie-wał pieśni ludowe opracowane przez Marię Cienciałę, program zespołu prze-platany był recytacją. Pod kierownictwem literackim Józefa Krzywonia powstały widowiska: „Gorolska ballada o Janku ze Śląska” i „O Jankowej Kozubowej”. Grała też w Kole orkiestra Zbigniewa Brzuski. Zespół muzyczno-wokalny Parafraza, kierowany przez Edwarda Kaima, po podziale Koła Centrum znalazł się w Kole Osiedle.

towarzystwa kluBowiczówKoło Centrum rozwija bogatą działalność w klubach. Ciekawostką jest Klub Taroka-rzy, dawniej Klub Hobbystów, w którym spotykają się zainteresowani grą w karty. Nie ma w tej chwili Klubu Młodych, bar-dzo aktywnego na przełomie lat 70. i 80. pod nazwą Sęk, który propagował zajęcia sportowe, siatkówkę, ringo, kometkę, tenis stołowy.

Założony w 1955 r. Klub Kobiet od po-nad 30 lat prowadzi Halina Branna, w tej chwili w swoim gronie spotyka się 9 pań, nie garnie się tam młodzież – jest on do-meną osób w wieku zaawansowanym, któ-re podejmują interesujące ich tematy. Klub przygotowywał popularne Wystawy Majo-we, potem Wystawy Wiosenne.

„Często organizowano wystawy na 1 maja – wspomina J. Štirba – po obowiąz-kowym pochodzie wszyscy szli do Klubu PZKO przy ul. Bożka, tam było coś do zje-dzenia, np. bigos, a przy okazji zwiedziło się wystawę. Wystawy Wiosenne miały

różną treść: hafty, robótky ręczne, wyroby kulinarne, ciasta, stołowanie, nakrycia, nu-mizmatyka, starocie, stare lampy naftowe, fajki. Bardzo dobrym pomysłem okaza-ła się wystawa zdjęć ślubnych „Ach, co to był za ślub”, najstarszy eksponat pochodził z 1909 r.”

Panie były też mocno zaangażowane w przygotowanie Śledziówek na zakończe-nie karnawału. Dziś zarząd MK zastanawia się, czy nie powrócić do tej tradycji. Przed kilkoma laty przerwano ją, bo impreza sta-ła się nieopłacalną. „Okazało się – wyjaśnia J. Štirba – że nasi ludzie nie chcą na nią przychodzić, nie chcą się bawić. Przycho-dzili ludzie z Polski, ale przynosili własny alkohol i jedzenie”.

Daleko poza Cz. Cieszynem znany jest Klub Propozycji. Pierwsze spotkania w la-tach 70. zaczął organizować Karol Polak. Skupił wokół siebie grupkę osób, która schodziła się raz w miesiącu bez względu na temat prelekcji. Ale to towarzystwo już się wykruszyło. Od 1995 r. kierownikiem Klubu Propozycji jest Władysław Kristen, którego niespożyta energia zaowocowała wieloma interesującymi akcjami. Oprócz wykładów tematycznych, prezentacji i spo-tkań okazyjnych (np. stulecie urodzin Ema-nuela Guziura) oraz spotkań z ciekawymi ludźmi (np. ze Stanisławem Hadyną) od-bywają się imprezy wyjazdowe. Największą frekwencją cieszyła się wycieczka z kolędą i opłatkiem po drewnianych kościółkach, wyprawa śladami A. Mickiewicza na Bia-łoruś i Litwę i oczywiście rajdy do źródeł Olzy pod Gańczorką, organizowane od

sz l a ki e m kół pz ko

Chór Harfa w trakcie wycieczki do Wieliczki, Krakowa i Krzesławic, 2007 r.

Page 23: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9

kolektywna nauka polskiegoW myśl hasła Lenina: „Uczyć się” zor-ganizował KNV w Ostrawie kurs języka polskiego dla nauczycieli polskich szkół średnich w Karniowie. Uczestników kursu jest 30, przy czym przeważa płeć piękna. W ciągu tych 3 tygodni współży-cia i współpracy wytworzył się wzorowy kolektyw, bowiem nigdy nie doszło do jakiegoś rozdźwięku wśród tego zespo-łu. A na czym polega nasze zajęcie? Otóż jest gimnastyka poranna, chór mieszany, hasło dnia i komentarz do niego, wiado-mości polityczne i gospodarcze, wykłady – 4 godz. dziennie – naszych profesorów gimnazjalnych tow. Niemca, Folwarcznego, Zieliny, Onderkówny, Kotasa, Dymczuka i Dr Siwka. Uczymy się literatury polskiej, czeskiej, radzieckiej i światowej, gramatyki i stylistyki. Wykłady stoją na wysokim po-ziomie naukowym. Po południu jest praca w 5 kółkach, a potem żywa dyskusja, co-dziennie 8 godz. zajęć. Nie zapominamy o świetlicy, zwiedzaniu miasta, kąpaniu się, brygadach żniwnych, kinie itp. Po-byt na kursie jest przyjemny i jesteśmy wdzięczni Ministerstwu Szkolnictwa oraz KNV w Ostrawie, a szczególnie krajo-wemu inspektorowi tow. Folwarcznemu, który włożył najwięcej pracy do zorgani-zowania tego kursu, za umożliwienie dal-szego kształcenia się i poszerzenia naszych wiadomości na najważniejszym odcinku naszej pracy szkolnej – języku polskim. Uważam, że nikt z uczestników kursu nie pożałuje, że poświęcił 3 tygodnie wakacji.

(Kurs języka polskiego. GL nr 99, 21.8.1952)

Wieczne tematy„Język polski na Śląsku – historia i współ-czesność” – to temat kolejnego spotkania Klubu Propozycji z drem D. Kadłubcem w Klubie PZKO.

(GL nr 61, 25.5.1982)

23

10 lat. Co roku wiosną jadą tam rowerzyści, zaś 9.9. z okazji Święta Źródła odwiedzają to miejsce turyści autokarami i piechotą.

Nowe pomysły w starych murachKoło wynajmuje lokal na 2 piętrze Klubu PZKO przy ul. Bożka. Po hotelu Piast do 1961 r. i Teatrze Cieszyńskim do 1970 r. to jego trzecia siedziba. „Jesteśmy zrozpaczeni – mówi M. Rakowska – że ZG PZKO bie-rze od nas tak dużo pieniędzy za wynajęcie takiego małego lokalu. Uważam, że należy zarabiać na kimś innym, nie na swoich spo-łecznikach. Staraliśmy się ostatnio odnowić trochę naszą salkę i kuchenkę, wymienili-śmy okna. No i wyremontowaliśmy schody, które były już bardzo niebezpieczne”.

Małgorzata Rakowska została prezesem Koła w 2007 r. Przed nią przez 10 lat pro-wadził MK Józef Štirba, a jego poprzedni-kami byli m.in. Marian Fajkus, Jan Mucha, Edwin Macura, Tadeusz Gojniczek, Adam Kubala (pierwszy prezes). Nowa pani pre-zes chwali swoich najbliższych współpra-cowników: „Zarząd jest wspaniały, są to ludzie, którzy naprawdę pracują, pomagają, nie siedzą pasywnie. To ogromna przyjem-ność wejść do takiego zarządu, gdzie wszy-scy chcą coś robić”.

Trafionym pomysłem Wiesławy Bran-nej okazała się wystawa fotografii ślubnych członków Koła i ich rodzin „Ach, co to był za ślub”, której towarzyszył pokaz mody ślubnej. Był to temat, który zaciekawił mnóstwo osób. I być może będzie jej dal-szy ciąg, bo zwrócili się do MK cieszyniacy z drugiej strony Olzy, którzy też chcieliby

dać zdjęcia ślubne na wystawę. Jest również pomysł na prezentację oznajmień ślubnych oraz wystawę starych fotografii Cieszyna.

„W tym roku będzie w marcu sześcio-dniowa wycieczka do Brukseli – mówi M. Rakowska. – Przekazując w czerwcu legitymacje 5 nowym członkom, zapowie-działam, że mają pierwszeństwo w dostaniu się na tę wycieczkę. Tym młodym trzeba coś zaserwować, zrobiłam z nimi kiedyś spo-tkanie, ale oni sami nie wiedzą, co chcieliby robić. Każdy ma inne zainteresowanie, są już zaangażowani w innych organizacjach. Ale zapraszamy ich i na nasze imprezy.”

Problemem jest też średnie pokolenie. „Lecz trudno się dziwić – usprawiedliwia jego bierność M. Rakowska. – Średnia ge-neracja z jednej strony ma pracę zawodo-wą, która w dzisiejszych czasach wymaga większego zaangażowania, z drugiej dzieci, które trzeba wychowywać. Toteż to pokole-nie przyjdzie na wystawy, na bal, poogląda, pobawi się, ale nie za bardzo działa”. „Także wolny czas spędza się dziś inaczej – uzu-pełnia J. Štirba. – Nastała ogromna zmiana stylu życia. Ludzie nie czują potrzeby, by pracować społecznie.”

„Zmieniła się kultura bycia – podsu-mowuje M. Rakowska. – Nie możemy działać tak, jak przed 40 laty, kiedy były inne warunki i było nas dużo. Staramy się pracować, inną kwestią jest, jak tę naszą działalność ludzie przyjmują. Może nie umiemy swoich akcji dobrze rozreklamo-wać. W każdym razie naszym celem jest, żeby mieszkańcy Cz. Cieszyna polskiej na-rodowości chcieli się spotykać, chcieli być razem”. czesława rudnik

c z e ski c i e sz yn c e n t rum

„Ach co to był za ślub“ – wystawa z pokazem sukien ślubnych z salonu „Barbara“, 2007 r.

Page 24: Zwrot 02/2009

historia

2 2 0 0 924

Ukazał się polski przekład książki bry-tyjskiego historyka Orlando Figes’a „Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji”.

Zdaniem Daniela Passenta z „Polityki” to jedno z najbardziej poruszających oskarżeń stalinizmu i totalitaryzmu, gdyż inne książ-ki opisują świat władzy, polityki, łagrów, a Figes opisuje życie i zagładę zwykłych ludzi z imienia, nazwiska, fotografii, łamanie karier i charakterów, porzucanie dzieci, wypieranie się rodziców, rozpad małżeństw i rodzin, pie-kło wspólnych mieszkań-komunałek.

Figes przytacza w książce opinię rosyj-skiego historyka Michaiła Geferta, że naj-większą siłą systemu nie było zło państwa ani kult Stalina, lecz to, że „stalinizm tkwił w każdym z nas”. – Posłużyłem się cytatem, gdyż nie chciałem czynić uogólnień kulturo-wych, wolałem, żeby tę myśl wypowiedział Rosjanin – mówi Figes. – Dotyczy ona sa-mego sedna mojej książki – jak dyktatura sowiecka formowała kolejne pokolenia ludzi i co oni myśleli o swoich postawach.

Materiały do książki były gromadzone od połowy lat 80. XX w. przez Figes´a i jego zespół. – Przeprowadziliśmy 400 wywiadów, połowa naszych rozmówców zmarła, zanim zakończyliśmy projekt „Szepty” – mówi Fi-ges. – Dla wielu ludzi rozmowa z nami była doświadczeniem traumatycznym, odchoro-wywali to, nie mogli spać, nie chcieli konty-nuować, potem wracali.

Oto co na temat stalinizmu i jego metod stwierdził O. Fibes.

utopia „Nowego człowieka”Człowiek, którego chcieli stworzyć komu-niści miał być kolektywny, wrażliwy spo-łecznie, posłuszny wobec partii i systemu. Bolszewicy uważali, że odziedziczyli społe-czeństwo indywidualistyczne, egoistyczne, w którym chłopi byli przywiązani do swo-jego spłachetka ziemi i pracowali na rzecz swojej rodziny, społeczeństwo zacofane, religijne, pełne przesądów, patriarchalne – wszystko to w ich oczach było złe. Pierw-sze pokolenie bolszewików wierzyło w uto-pię nowego człowieka. Zmiany społeczne były tylko środkiem, a nie celem. Celem była zmiana natury ludzkiej. W latach 30. reżim zaczął się z tego wycofywać, tolerować natu-rę człowieka, ale kontrolować ją.

rewolucja w rodziNieRodzina była areną, na której rozgrywała się rewolucja. Bolszewicy pozwalali mieć rodzinę, a na wsi – gdzie mieszkało 80 proc. ludności – do czasu kolektywizacji rodzina pozostawała podstawową komórką produk-cyjną. Ale elita, awangarda, miała podpo-rządkować rodzinę państwu. Reszta społe-czeństwa miała do tego dojść w następnych pokoleniach.

dzieci karaNe za rodzicówW 1935 r. Stalin wygłosił przemówienie, w którym powiedział, że dzieci nie odpowia-dają za rodziców, ale to było wielkie kłam-stwo. Dzieci były aresztowane, karane za rodziców, wysyłane do sierocińców. Oficjal-nie odpowiedzialności zbiorowej nie było, w praktyce rodziny „wrogów ludu” były usu-wane z pracy, z mieszkań, z uczelni, a nawet aresztowane. Jeżeli żona nie odcięła się od poglądów męża, to znaczyło, że albo myślała podobnie jak on, albo nie była dość czujna, żeby męża zadenuncjować. Stawiała męża ponad partią, więc była winna. To jest esen-cja totalitaryzmu. Stalin uważał członków rodziny za potencjalne niebezpieczeństwo. Jeżeli ojciec jest aresztowany, to dzieci i żona będą rozgoryczeni, trzeba więc profilaktycz-nie ich także aresztować, wysłać do sierociń-ców, żeby nie zasilili opozycji. Fala terroru pociąga za sobą następną. Jak się aresztuje milion kułaków, to tworzy się milion wyalie-nowanych rodzin. Opr. ap

Źródło: „polityka”

Bolszewizm na co dzień

orlando Figes (ur. 1959) – brytyj-ski historyk rosji, profe-sor uniwersy-tetu Londyń-skiego, autor znakomitych książek prze-łożonych na 15 języków i wielokrot-nie nagradza-nych, m.in. „szepty. Życie prywatne w rosji stalina”, „taniec nataszy. Histo-ria kultury rosyjskiej” i „people’s trage-dy” (rewolucja rosyjska 1891-1924).

Niezaak-ceptowany wizjoner

W 2007 r. jego nazwisko nie scho-dziło z łamów czeskiej prasy, było wymieniane we wszystkich przy-

padkach przez radiowych i telewizyjnych komentatorów. Jan Kaplický. Wizjoner czy szarlatan? Artysta o przekraczających „nor-malne” bariery poznawcze horyzontach czy hochsztapler prowokujący tanimi chwyta-mi? Człowiek zasłużonej czy przypadkowej sławy? Każda z tych opinii znajdowała nad Wełtawą swoich wyznawców, żaden z na-gannych epitetów nie został temu człowie-kowi oszczędzony.

Na czeskim nieboskłonie pojawił się sto-sunkowo późno – na początku 2007 r., kiedy jego projekt budynku Biblioteki Narodowej zdobył I nagrodę w prestiżowym konkursie (wpłynęło 354 projektów). Wcześniej był już jednak doskonale znany w świecie ar-chitektury. Po 1968 r., kiedy wyemigrował do Wielkiej Brytanii, rozpoczął współpracę z ugrupowaniem Denis Lasdun and Part-ners, później w atelier Renzo Piano i Richard Rogers uczestniczył w projektowaniu Centre Georges Pompidou w Paryżu. W 1979 został współzałożycielem studia Future Systems, dzięki któremu powstał m.in. słynny Selfrid-ges Building. Za projekt trybuny prasowej na londyńskim stadionie do krykieta zdobył nawet w 1999 r. Nagrodę Stirlinga.

Zaprojektowany prez Kaplickiego niety-powy, przypominający ośmiornicę obiekt Biblioteki Narodowej miał stanąć na Letnej w Pradze. Był pilnie potrzebny, jako że w 2007 r. biblioteka w Klementinum pękała w szwach i przestała pełnić przypisane jej funkcje. Tymczasem rozpoczęcie budowy nie-oczekiwanie zaczęło się ślima-czyć.

architekturai n s p i r a c j e

Page 25: Zwrot 02/2009

literatura

2 2 0 0 9 25

i n s p i r a c j e

Ta panorama XX-wiecznej poezji czeskiej może wprawić w konfuzję tych czytel-ników, którzy kojarzą ten obszar euro-

pejskiej literatury z figurą wojaka Szwejka. Antologia Leszka Engelkinga to obszerny zapis przygód tłumacza z liryką częstokroć ciemną i pesymistyczną, wymagającą i de-presyjną

Engelking sięgnął po klasyków, których książki są znane w Polsce, jak Jakub Deml, Ivan Blatný czy noblista Jaroslav Seifert, ale także poetów znanych jedynie z rozproszo-nych publikacji w czasopismach.

Ważną część antologii stanowi twórczość poetów określanych mianem Grupy 42 (Skupina 42). Jej najgłośniejszym reprezen-tantem był bez wątpienia Blatný, zmagający się z chorobą psychiczną autor doskonałych sonetów, często ulepionych z „językowych gotowców” – wypowiedzi maksymalnie spro zaizowanych. Kolaże, obniżenie tona-cji wiersza i uczynienie z liryki trybuny, z której wypowiada się rzeczywistość, a nie abstrakcja, była charakterystyczna dla po-zostałych członków grupy: Jiřígo Kolářa, Jiřiny Haukovej i Josefa Kainara. Poeci bez-pośrednio wstępujący do literatury czeskiej po Grupie 42 w mniej lub bardziej jawny sposób mierzyli się z wypracowanym przez nią modelem poezjowania „w pobliżu rze-czywistości”, w grozie życia w architekturze wielkomiejskiej (jeden z najgłośniejszych wierszy Egona Bondego nosi tytuł „Realizm totalny”).

Jednak najbardziej intryguje Jakub Deml. Ten żyjący w latach 1878-1961 katolicki duchowny odkrył dla literatury czeskiej obszary zbliżone do wizjonerskiej ekstra-wagancji surrealizmu. Jego gatunkowo róż-norodne dzieło (także pisma o charakterze religijnym) w żaden sposób nie daje się jednoznacznie sklasyfikować. Jego sylwicz-ne poematy prozą to osobna jakość – da-lekie asocjacje, skłonność do filozoficznej medytacji i penetracja różnych obsesji (od uniesienia liturgicznego po uniesienie sek-sualne, gwałtowne rozwiązania słowne oraz nonszalancki panteizm). Deml pomógł cze-skiej liryce łamać konwencjonalne granice wiersza tworzonego z tradycyjnych poety-zmów – melancholii, miłosnych egzaltacji i dyskretnej erotyki.

B y ć może naj-g ł o ś n i e j -szym z ze-branych tu poetów był Egon Bondy. Te k ś c i a r z l e g e n d a r-nej forma-cji Plastic People of

the Universe był zjawiskiem; funkcjonując w opresji politycznej, w zamkniętym środowi-sku dysydentów i kontestatorów, wprowadzał do liryki obscenę, ludyczny żywioł zabawy i nihilistyczne diagnozy. Jego wiersze, pełne niekontrolowanej konfesji, bliskiej poezji Amerykanów Roberta Lowella czy Anne Sexton, nie stronią od doraźnej publicystyki. A jednak brzmią do dziś przekonująco. Być może dlatego, że „czas marny” jest w nich je-dynie tłem, na którym wyraziście odbija się duchowa autonomia ich autora. Nawet jeżeli jej manifestacją jest ukochana przez Cze-chów figura radykalnego piwosza: „Dzisiaj wypiłem dużo piw, / więc mnie nie chwyci żaden syf / I wyczytałem z „Rudego Prava”, / że rośnie naszej partii sława”.

Bondy doczekał się godnych kontynuato-rów. Znany w Polsce przede wszystkim jako prozaik Jáchym Topol podobnie jak Bondy współpracuje z muzykami, a jego wiersze, uwolnione już z jarzma cenzury, krytykują zupełnie nową rzeczywistość: wielką kon-sumpcję po latach głodu wolności.

Topol zamyka antologię Leszka Engel-kinga, co wydaje się gestem wysoce arbi-tralnym. Być może zabrakło w niej poetów pokoleń najmłodszych. Chociażby świetne-go Petra Hruški. Ale „Maść przeciw poezji” to książka wyjątkowa. Ułożona przeciw stereotypom „przaśnych Czechów”, przypo-mina często pomijaną prawdę: w dziedzinie poezji sąsiedzi Polski byli i są całkiem do przodu. Zwłaszcza kiedy poświęcają urojo-ne, a uświęcone w Polsce „wieszczenie” na rzecz rozsądnej gry ze światem pozorów, be-stialstwa i banału. Taka „maść” zrobi dobrze polskiej poezji.

krzysztoF siwczykŹródło: „gazeta wyborcza”

„maść przeciw poezji”

Najpierw ówczesny minister kulturty oświadczył, że sprawę blokują nierozwią-zane kwestie własnościowe działek, później coraz to nowe kruczki prawne zaczął stoso-wać praski magistrat. Jak się z upływem cza-su okazało, o tym, że projekt nie ma absolut-nie żadnych szans na realizację zadecydował jednak najwyższy w kraju autorytet – zresztą nie tylko w zakresie architektury – profesor ekonomii, prezydent republiki Václav Klaus. To po jego wypowiedzi w maju 2007 r. rzą-dzący stolicą prominenci ODS zaczęli wyco-fywać swe poparcie dla projektu.

W tym kontekście kpiną z przyzwoito-ści było udzielenie Kaplickiemu w 2008 r. nagrody państwowej „za wyjątkowy wkład w architekturę w kraju i za granicą”. Archi-tekt odmówił jej przyjęcia.

Dnia 14.1.2009 r. 71-letni Jan Kaplický zasłabł na ulicy w Pradze i wkrótce potem zmarł. – To dalsza postać czeskiej kultury

zamęczona przez czeską małość – powie-dział b. dyrektor Biblioteki Narodowej

Vlastimil Ježek, gorący orędownik budowy „ośmiornicy” na Letnej.

kk

Page 26: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

2 2 0 0 926

do polski jak do mekkiskąd się wziąłeś w Warszawie?Zza Buga, z Białorusi.W jaki sposób?Pociągiem, jechałem ponad 10 godzin.dlaczego?Ponieważ nie kursują bezpośrednie autobu-sy między Mohylewem i Warszawą (śmiech). A na serio, to dlatego, że moje życie tak się ułożyło, a właściwie nie ułożyło w moim kraju, że zmuszony byłem szukać szczęścia gdzie indziej. Za granicą.U was mawiają, że „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”.Ludzie dużo różnych, dziwnych nieraz rze-czy mówią. Dla mnie Polska zagranicą jest. Już od roku 1995, kiedy to po raz pierwszy w życiu przekroczyłem granice Białorusi. Było to z okazji spotkania wspólnoty Taizé we Wrocławiu. Było zimno, szaro, Wrocław nieodremontowany, na dodatek w ząb nie znałem polskiego. Porozumiewałem się po angielsku. Za to kilka dni później trafiłem

do Krakowa i oszalałem. Ta architektura… Dziedzictwo historyczne, jakie Polakom udało się zachować, mnie powaliło. Przeży-wałem to niestety sam, bo moi rodacy roz-pierzchli się po supermarketach.może szukali przewodnika po zamku królewskim na Wawelu?Raczej jedzenia i ubrań. Generalnie Biało-rusini są zdania, że w Polsce można zdobyć wszystkie produkty dostępne na Zachodzie, tyle że taniej. Jest to poniekąd dziedzictwo z lat komunizmu, kiedy to mnóstwo Biało-rusinów żyło z handlu z Polską. Ale teraz nie jest już tak radośnie: wprowadzono restryk-cje, które pozwalają wwieźć na Białoruś naj-wyżej 10 kg jadła.Jakie zachowałeś wspomnienia z wizyty?Cóż, w związku z tym, iż duszy polskiej nie mogłem badać z racji nieznajomości języka, skoncentrowałem się na duchu. A ściślej du-chu miast, takich jak Częstochowa, Zielona Góra… Moim zdaniem nawet Warszawa po-siada duszę, chociaż była odbudowana.

oBlicza historiiNa Białorusi jest inaczej?Diametralnie. Cała Białoruś była zniszczo-na. Przez reżim komunistyczny, wojnę, bol-szewików… Z wyjątkiem jedynego Grodna, wszystkie miasta są obecnie miastami so-wieckimi. Miasta o 800-letniej historii są dzisiaj dzielnicami sypialnianymi, pozba-wionymi krzty historii, tradycji. Czego moż-na się nauczyć patrząc na blokowiska? Idąc Krakowem czy Warszawą można dowiedzieć się, co działo się w tym miejscu przed laty. Miasto to zachowana w kamieniu tradycja, kultura a także pewna świadomość. Jestem przekonany, że na Białorusi nie ma demo-kracji, ponieważ wszystkie miasta były zruj-nowane. Co Niemcy zostawili, to zniszczyli bolszewicy.skończyłeś historię i anglistykę. dlaczego wybrałeś właśnie te kierunki?Kocham historię, urodziłem się z książką hi-storyczną w dłoni. Natomiast anglistykę ot tak, po prostu, była w kombinacji z historią.

s p o t k a n i a z e w s c h o d e m

pasza nie składa broniWarszawa. Miasto podobno bez duszy: szare, bure, nudne.

Rzekomo bez serca: nieprzyjazne, zwłaszcza dla przyjezdnych.

Zgroza. A pomimo tego pociągi zdążające w jej kierunku zawsze

są przepełnione. Autobusy zresztą też, a nawet samoloty.

Kilka razy dziennie wyruszają z dworców i lotnisk polskich i zagranicz-

nych. Przywożą setki, tysiące osób.

Kim są ci ludzie? Co ich skłoniło do przyjazdu? Wylądowali tutaj przy-

padkiem, z przymusu, z premedytacją? Jak się tutaj odnajdują?

– zachodziłam niejednokrotnie w głowę, słysząc na ulicy dziwne

akcenty, widząc rozbiegane spojrzenia lub zastanawiając się nad tym,

czy rzeczywiście w Warszawie chcę doczekać emerytury

– trafiłam tu poniekąd rykoszetem.

Pasza wyróżnia się. Nie tylko w tłumie. Jest po prostu „inny”. Zwraca

na siebie uwagę nie tylko akcentem (wschodnim), ale także powierz-

chownością (przypominającą XIX-wiecznego poetę) oraz zachowa-

niem (nad wyraz kulturalnym). Pasza zwrócił również moją uwagę,

wskutek czego zaprosiłam go na rozmowę i wino. On postawił pizzę.

Page 27: Zwrot 02/2009

272 2 0 0 9

czy wkuwaliście życiorysy sowieckich promi-nentów?Nie, w 1993 było już inaczej. Nie studiowali-śmy tez Lenina ani treści Międzynarodówki. Przeważała tematyka o narodowej historii Białorusi. Dawniej niektóre jej aspekty były pomijane, uczono wyłącznie historii Związ-ku Sowieckiego, co wiązało się z historią Rosji.zmieniły się w związku z tym materiały dydaktyczne?Podręczniki o historii Białorusi zostały na-pisane po białorusku. A do nauki historii Rosji i świata zostały te stare, sowieckie, z cytatami Marksa i komentarzami pro-pagandowymi. Wykładowcy ignorowali te złote myśli i skupiali się na treści, chociaż i treści w podręcznikach sowieckich trzeba było długo szukać.a oni się zmienili?Nie, nie było żadnych rewolucji. Wykładow-cy zostali. Większość z nich pamiętała zresz-tą Aleksandra Łukaszenkę, który mieszkał w miejscowości Aleksandria, w obwodzie mohylewskim.studiował historię?Tak.z anglistyką?Nie, z moim wujkiem. (śmiech)z jakimi wynikami?Mizernymi. Jechał na samych trójach, ale w związku z tym, że mieszkał w kołchozie, traktowano go pobłażliwie.a jak go traktowano, kiedy objął najwyższy urząd w państwie?Na początku, czyli w latach 1994-1995, na pewno nie pobłażliwie. Wykładowcy chętnie opowiadali o jego niespecjalnie wysokich ocenach, o tym, że na niewiele się nada-je. Później system zaczął ulegać zmianom, Łuka zakorzeniał się w pałacu prezydenckim i wiadomo było, że zamierza zostać na dłu-żej. Wtedy zmieniała się retoryka. Obecnie w muzeum historii uniwersytetu Łukaszen-ka zajmuje centralne miejsce. Ponadto po-kój w akademiku, w którym mieszkał, został odremontowany i przyozdobiony w tablicę upamiętniającą te znakomite czasy.

fala czyli diedowszcziNaco ty chciałeś robić po ukończeniu studiów? Chciałem zostać prezydentem. (śmiech) Żartuję. Tak naprawdę zawsze interesowa-ła mnie polityka. Uprawiałem ją i – tutaj poniekąd odpowiedź na pytanie – dlate-go wylądowałem w Warszawie. Ale nie tak od razu. Przedtem uczestniczyłem w de-

monstracjach, rozdawałem ulotki, co nie spodobało się władzom uczelni. Aczkolwiek uprzednio miałem zgodę na pozostanie na uniwersytecie jako pracownik naukowy, podziękowano mi za współpracę w związku z moją działalnością opozycyjną. A niedługo potem wzięto mnie do wojska.tam już odechciało ci się pewnie ciągot opozycyjnych… Poddano cię obróbce ideologicznej?Nawet nie. W wojsku bardzo nie lubią ludzi wykształconych. Ciężko tam takim, którzy mają własny pogląd nie tylko na polity-kę, ale na życie w ogóle. Armia to państwo w państwie, rządzi się totalitarnymi reguła-mi mającymi na celu całkowite podporząd-kowanie człowieka. Trafiając tam musisz się podporządkować, zaszeregować. Jeżeli tego nie zrobisz, sam sobie tworzysz piekło. Padasz ofiarą diedowszcziny (fali, szykan)?Taaaaaa.media czasami donoszą o straszliwych rze-czach dziejących się w wojsku rosyjskim. czy w białoruskim wygląda to tak samo?Podobnie, ale trochę lepiej. Zjawiska die-dowszcziny nie da się zlikwidować, ponie-waż to na nim trzyma się wojsko. To nie oficerowie tresują nowych szeregowych, to starsi szeregowi zajmują się nowymi w opar-ciu o system inicjacji.tobą jak się zajęli?Jak wspominałem wcześniej, wykształceni są w armii „innymi”, stanowią odrębną ka-

stę. Od samego początku traktowani są ina-czej. Jak trędowaci. Nikt się ich generalnie nie czepia z obawy, żeby przypadkiem wy-kształciuchowi nie przyszło do głowy złożyć skargę do jakiejś międzynarodowej organi-zacji pozarządowej.a więc mają łatwiej?Powiedziałbym, że mają ciężko inaczej. Cierpisz na niesamowitą samotność, nie je-steś „swój” dla nikogo: ani dla szeregowych, ani dla naczalstwa, które ciężko znosi fakt, że przy samym wejściu dostajesz stopień sierżanta, oni zaś musieli doń dochodzić stopniowo.a inni „inteligenci”?Oprócz mnie był taki jeden z drugim, ale oni byli w wojsku już od pół roku, trzymali się razem, ja byłem dla nich zbędny.zostałeś więc sam, ze swoimi myślami. Jakie cię wtedy nachodziły?O żarciu i spaniu. Byliśmy wiecznie niedoje-dzeni i niedospani, zestresowani i rozdraż-nieni. Niektórzy tego nie wytrzymują, zda-rzają się samobójstwa. kolejna patologia wojskowa – plaga samo-bójstw.Tak. Ale to dotyczy nie tylko wojska. Z ostatnich badań wynika, że Białoruś zaj-muje trzecie miejsce pod względem popeł-nianych samobójstw na świecie – zaraz po Litwie i Rosji. Ludzie żyją w depresji, mają zwichrowane nerwy, co powoduje irracjo-nalne pobudki, zachowania nieadekwatne

Paweł Gienadijewicz Usow Urodzony w Mohylewie, mieście na wschodzie Białorusi, w 1975 r. Z wykształcenia historyk, z natury poeta. Lubi podróże i rock, nie cierpi hipokryzji, bigosu, zakupów i biurokracji. Wierzy w wejście Białorusi do UE.

Page 28: Zwrot 02/2009

do wydarzeń. Ostatnio słyszałem o Białoru-since, która targnęła się na życie, ponieważ jej córka nie wróciła z dyskoteki do domu. Nie zaginęła, po prostu nocowała u koleżan-ki. Przypomina mi się film o drzewie, które rozprzestrzeniało specyficzny pył wywołu-jący fale samobójstw. Przesłanie tego filmu było takie, że natura zwalcza szkodniki.czyli ludzi?Czyli Białorusinów.Nijak ma się to do słynnego dowcipu o tym, jak powieszono przedstawicieli dwóch nacji oraz Białorusina. dwóch pierwszych zeszło, ostatni wciąż pozostaje przy życiu. zapyta-ny, jak to możliwe, odpowiada: „Przyzwy-czaiłem się”.Przyzwyczaić się można do wszystkiego, przed depresją nie uciekniesz. czołowe miejsca w samobójczych rankin-gach z reguły należały do Węgrów, szwedów… skąd ta zmiana?Ostatnie pięć lat przed kryzysem to był okres stabilizacji. Sytuacja materialna Bia-

łorusinów poprawiła się. Nie musieli już lę-kać się, jak dawniej, o dzień następny, było mniej przypadków targnięcia się na własne życie. Zaczęli wreszcie szukać swego miejsca w życiu i nagle przyszło znowu zamiesza-nie… Ale to należy jeszcze przeanalizować. Zajmę się tym w swoim czasie.Wróćmy więc do koszar. twoje myśli krążyły rzeczywiście wyłącznie wokół potrzeb fizjo-logicznych? Nie zastanawiałeś się nad przy-szłością, nie wracałeś do przeszłości?Nie. Człowiek ucieka od tego rodzaju myśli, ponieważ wiodą one do nostalgii albo fru-

stracji. Dowództwo wie o tym dobrze, dlate-go listy z domu czy od dziewczyn mogliśmy trzymać tylko jeden dzień, potem były kon-fiskowane. Ale i tak ten jeden dzień wystar-czył, by chłopaki zalewali się łzami, czytając doniesienia z domu – ciepłego, spokojnego, radosnego…czy nie pomagało uświadamianie sobie, że ta męczarnia kiedyś się skończy?Skąd! Nasuwało myśli o ucieczce. czyli tylko: jedzenie, spanie, spanie, jedzenie?…A propos jedzenia, menu koszarowe spro-wadzało się do dwóch dań: kaszy, którą na-zywaliśmy sieczka, oraz czegoś, co szumnie nazywano bigosem. Kiedy był dzień bigoso-wy, wszyscy chodziliśmy głodni, bo to coś na talerzach cuchnęło niczym silas. Z czasem jednak przyzwyczaiłem się w pewnym sen-sie do kilku godzin snu, diedowszcziny wo-kół mnie a nawet do tej kaszy. Do „bigosu” nigdy.

od poezji do politykii wtedy pozwoliłeś myślom poszybować ciut wyżej.Owszem, zacząłem pisać wiersze. Smutno-liryczne. Na przykład:

Когда вдруг ко мне приходит печаль,Я тихо сажусь за стол.Чернила беру, беру я тетрадьТебе я пишу письмо…Когда вдруг ко мне приходит печаль,Я просто смотрю в окно,Там даль разделяет наши сердца,И зимняя ночь за стеклом…

Odkryli to zwierzchnicy. Spodobały się. Zaczęli je przepisywać i wysyłać do swych dziewczyn. Z upływem czasu pewnemu oficerowi znudziło się kopiowanie i zaczął odsyłać swe dziewczyny do mnie, żebym im sam wiersze deklamował.Nie będę wnikać w szczegóły. Powiedzmy, że odrobinę ci się polepszyło i wtedy…Wtedy wyszedłem z wojska. Zdałem na po-litologiczne studia doktoranckie na Białoru-skim Uniwersytecie Państwowym w Mińsku, gdzie również wykładałem. Fascynowała mnie tematyka kondycji białoruskiej opinii publicznej. Jednakże był rok 2000 i wtedy nie można już było naukowo zajmować się polityką. To znaczy można było, tylko że z właściwego ideologicznego i politycznego punktu widzenia. Ja na przykład pisałem o opinii publicznej jako takiej, ogólnie, teoretycznie – białoruskiej nie ruszałem. W 2003 r. wróciłem na uniwersytet macie-rzysty do Mohylewa, ale nie zabawiłem tam zbyt długo. Do głosu doszła bowiem Pani Polityka.W jaki sposób zajmowałeś się polityką?W bezwzględny. Zostałem przewodniczącym miejscowej opozycyjnej Białoruskiej Partii Socjaldemokratycznej (Narodnaja Groma-da) i w 2004 r. zgłosiłem swoją kandydaturę do Parlamentu Białoruskiego. Administra-cja uniwersytecka postawiła mnie przed dylematem: polityka albo praca. Wybrałem pierwszą opcję i przez półtora roku nie mo-głem znaleźć pracy. Całą energię wkładałem w działalność opozycyjną. Byłem członkiem ekipy sztabu wyborczego Milinkiewicza w Mohylewie, poza tym organizowałem pry-watne tajne zajęcia, najpierw dla studentów, później dokooptowali inni. Odbywały się one w prywatnych mieszkaniach a dotyczy-ły zagadnień politycznych, historycznych, religijnych, psychologicznych… Czasami byli na te spotkania zapraszani przedsta-wiciele różnych partii opozycyjnych, którzy opowiadali o wizjach i programach swoich partii. Spotkania te miały na celu otwarcie oczu młodzieży na niektóre sprawy oraz ewentualne aktywizowanie ich podczas wy-borów w 2006 r.Udało się?Skąd. W 2006 okazało się, że tak zwana opo-zycja nie nadaje się do niczego. Przed wy-borami kilka partii, nazwijmy je opozycyj-nymi, wraz z organizacjami pozarządowymi założyło Zjednoczone Siły Demokratyczne. Po niesmacznych intrygach i przekupywa-niu głosów kandydatem na prezydenta pod-

s p o t k a n i a z e w s c h o d e m

2 2 0 0 928

Generalnie Białorusini pochylają się raczej nad sprawami bardziej przyziemnymi niż nad polityką.

Page 29: Zwrot 02/2009

czas Kongresu Sił Demokratycznych został Milinkiewicz, Alaksandar Uładzimierawicz. kim był ten człowiek?Osobą znaną raczej za granicą niż na Bia-łorusi. W latach 90. pracował w Urzędzie Miejskim w Grodnie jako zastępca mera do spraw kultury i sportu. Był założycielem i kierownikiem słynnej w Grodnie orga-nizacji pozarządowej „Ratusz”. Mówi się, że NGO-sy „zrobiły Milinkiewicza”, albo-wiem lobby, które wspierało finansowo jego kampanię, wywodziło się właśnie ze środowisk pozarządowych. Trzeba jednak pamiętać, iż zaważyło to negatywnie na jego wizerunku, ponieważ NGO-sy na Białorusi mają zszarganą opinię. Są „czarnymi dziu-rami” pochłaniającymi niesamowite sumy pieniędzy z Zachodu.a kim jest?Człowiekiem całkowicie pozbawionym zdolności przywódczych. Udowodnił to 19 marca 2006 r., kiedy to ludzie zgroma-dzeni na placu w Mińsku byli gotowi pójść za przywódcą na koniec świata, demon-strować przeciwko sfałszowanym wyborom i w ogóle systemowi na Białorusi. W po-wietrzu się czuło, że coś się wydarzy, coś wielkiego, historycznego, doniosłego. Lu-dzie, głównie młodzi, przyjechali z całego kraju. Ja także przyprowadziłem swoich podopiecznych, chociaż niektórych rodzice nie wypuścili z domu. „Dżinsowa rewolucja” wisiała na włosku. Czekaliśmy na przywód-cę ponad trzy godziny. Napięcie rosło, nie wiadomo było, jak się wydarzenia potoczą. W końcu zjawia się Milinkiewicz. Prowadzi wraz z Kazulinem tłumy na sąsiedni plac, bierze mikrofon, dziękuje demonstrantom za liczne stawienie się, po czym prosi, by… poszli grzecznie do łóżeczek i przyszli po-nownie jutro.Przyszliście?Przychodziliśmy jeszcze przez tydzień, choć nie miało to już żadnego znaczenia. Niczego nie osiągnięto, tylko reputacja opozycji się-gnęła dna. W końcu pojechałem do Polski. Bo co niby miałem robić na Białorusi?a co robisz w Polsce?Kończę doktorat o reżimie białoruskim. Nazwałem go systemem neoautorytarnym, który odróżnia się od innych systemów krajów byłego Związku Sowieckiego swą zręcznością, efektywnością i sprytem. Nie miałbym szans obronić tej pracy na Biało-rusi. Ponadto piszę artykuły dla międzyna-rodowych centrów analitycznych, dla biało-ruskich niezależnych stron internetowych

i czasopism. Mam też swój cykl programów analitycznych w radiu Polonia dotyczą-cy historii dyktatur i dyktatorów w XX w. w Afryce, Azji, Ameryce Południowej. Nie do przecenienia są też znajomości, jakie tu-taj ustawicznie nawiązuję. Słowem: przyje-chałem do Warszawy w celu wybudowania sobie kapitału politycznego.Gdzie i kiedy zamierzasz zużytkować ten kapitał?Ma się rozumieć, że na Białorusi. Kiedy? Nie wcześniej niż za 5-10 lat. Jest to uwarunko-wane kadencjami Łukaszenki. Obecna skoń-czy się w 2011 r. Do tej pory nie dopuści on do żadnych zmian, by nie zaszkodziło mu to w kolejnych wyborach. Do kryzysu ekono-micznego ludzie bardziej niż polityką zaj-mowali się zakupami, remontami, następny-mi remontami, kolejnymi zakupami… Jeżeli obecny kryzys nie uderzy bardzo mocno w społeczeństwo, to nie dojdzie do żadnych buntów. Łuka wystawi ponownie swoją kan-dydaturę i opozycja nic nie wskóra – społe-

czeństwo nie darzy jej zaufaniem. Zawiodła w 2006 r., kiedy można było wykorzystać energię rewolucji na Ukrainie i w Gruzji. Obecnie, kiedy Białorusini widzą, co dzieje się w tych krajach, za nic nie chcą rewolucji. Wolą święty spokój. Podsumowując: w 2011 przełomu nie będzie – co do tego nie mam wątpliwości. Ciekawiej może być później, w 2016. Alaksandr Ryhorawicz będzie miał 57 lat i cztery kadencje za sobą. Zmęczenie może dawać już mu się we znaki…za to w pełni sił na pewno będzie jego syn.Tak, Wiktar skończy wtedy 41 lat i tym sa-mym przekroczy wymagany próg wiekowy do startowania w wyborach na urząd prezy-dencki. tymczasem Pasza…Będzie śledził i analizował wydarzenia na Białorusi z Polski, z Warszawy.do kiedy?Do czasu.

rozmawiała agata szczukazdjęcia autorki

292 2 0 0 9

Nadal księżycowy krajobraz – pokłosie katastrofy nuklearnej w Czarnobylu z 1986 r.

Fala samobójstw zalewa nie tylko koszary.

Page 30: Zwrot 02/2009

Zjazd Gwiaździsty to nie tylko sportowcy, lecz także ich zaplecze. O tegorocznym Zjeździe piszemy na następnych stronach.

Facebook to internetowy serwis społecznościowy, który w ciągu niespełna 5 lat „zwabił“ ponad 150 mln użytkowników. Umoż-liwia kontakt ze znajomymi ze świata realnego, tak więc wir-tualnie można być ze swoimi przyjaciółmi w kontakcie przez 24 godziny na dobę. Facebook

to również ogromny album zdjęć, w którym codziennie pojawia się ok. 14 mln nowych zdjęć wgranych przez jego użytkowników. Facebook jest też świetną platformą integra-cyjną dla klubów, organizacji i stowarzyszeń różnej maści, oferując niezłe możliwości do organizowania spotkań lub informowania o nadchodzących imprezach.

Z usług serwisu można korzystać dopiero po uprzedniej rejestracji i każdy użytkownik

występuje na Facebooku wyłącznie pod swo-im własnym nazwiskiem (albo ksywą, o ile w środowisku jest bardziej rozpoznawalna). Tak więc Facebook to również ogromna baza danych osobistych.

Pokaż swoją prawdziwą twarzPodczas rejestracji każdy użytkownik musi podać imię, nazwisko, płeć oraz datę uro-dzenia. Imię i nazwisko to podstawowe informacje, natomiast datę urodzenia trzeba podać „w celu zapewnienia bezpieczeństwa

danych, jak i zachowania ich spójności w serwisie“. W każdym razie swojego wieku ani płci nie trzeba ujawniać innym użytkow-nikom Facebooka.

Niemniej jednak ujawnienie (czy też raczej ujawnianie na bieżąco) aktualnych informa-cji o sobie jest jedną z kluczowych funkcji usługi. Warto przy tym pamiętać, że na po-czątku Facebook był przeznaczony tylko dla studentów uniwersytetu Harvarda. Później w ramach ekspansji najpierw umożliwiono korzystanie z serwisu studentom innych uni-wersytetów w USA i Kanadzie, później także studentom szkół średnich a w końcu we wrze-śniu 2006 roku udostępniono usługę wszyst-kim (z wyjątkiem osób poniżej lat 13).

Popatrz tato, to nasz syn…W chwili, kiedy Facebook otworzył się na świat, sprawa prywatności swoich danych dla wielu użytkowników stała się nagle kwestią bardzo zasadniczą. Co innego, kiedy imprezowe zdjęcia z beczką piwa i basenem rodziców w roli głównej oglądają koledzy ze studiów, a co innego, kiedy te same zdjęcia obejrzą sami rodzice.

Publikacja zdjęć jest o tyle kłopotliwa, że zdjęcia danej osoby mogą zobaczyć także ludzie, którzy nie są jej „znajomymi“ – wy-starczy, że „znają“ osobę, która te zdjęcia wgrała na serwer. W środowisku Facebooka szczególnie łatwo „potknąć się“ o zdjęcia

Różne oblicza Facebookakonkretnej osoby, dzięki funkcji, która umożliwia „znacznikowanie“ zdjęć przez użytkowników i wyświetlaniu aktualnych zdjęć na specjalnej stronie. W ustawieniach usługi każdy użytkownik może ograniczyć zakres ludzi, jednak w wersji wyjściowej zakres ten jest dosyć szeroki i obejmuje nie tylko własnych znajomych. Podobnie zresztą jak w wypadku innych funkcji Facebooka, np. różnego rodzaju informacji o sobie czy też „tablicy postów“ (krótkich wiadomości tekstowych).

Twój szef (też) patrzyJedną z najbardziej eksponowanych i wy-korzystywanych funkcji Facebooka jest „status“, czyli krótka informacja o tym, co dana osoba aktualnie robi. Oczywiście, nie trzeba się ograniczać tylko do informowa-

nia innych. Pod „status“ można swobodnie podczepiać komentarze, więc często jest wykorzystywany do składania ofert czy też do zwracania się o radę w przeróżnych spra-wach. Łatwe to i szybkie a przede wszystkim bardzo skuteczne, bo Twój „status“ czytają Twoi znajomi a nie anonimowi użytkownicy jakiegoś forum.

Czasem jednak głównie przez własną bez-myślność niektórym udaje się wpakować sie-bie lub swoich znajomych w niezłe tarapaty. Po Internecie krąży wiele historii na ten te-

mat. Jedna z najbardziej znanych to historia o człowieku, który będąc na zwolnieniu cho-robowym zostawił na Facebooku informację, że idzie na basen. Jego szefowi, który był wśród jego znajomych, oczywiście nie bardzo się to spodobało i amator pływania zmu-szony został podobno do znalezienia sobie nowej pracy. O tym, że niełatwo sobie uświa-domić prawdziwego zasięgu zamieszczanych „informacji“ mówi też sytuacja, kiedy na niewinne poranne westchnienie „No i znów się zaczyna…“ dobrze poinformowana przy-jaciółka zareagowała komentarzem: „Nie przejmuj się, że masz szefa idiotę”. Niestety nie uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka rzeczywiście ma wśród swoich znajomych również swojego szefa idiotę.

Poprzez Facebook można się również do-wiedzieć o tym, że ktoś jest z kimś innym w związku czy też już się zaręczył albo wszedł w związek małżeński (na razie są jednak dozwolone tylko związki monogamiczne). Można się też dowiedzieć o tym, że ktoś się rozwiódł, np. właśni rodzice.

W obliczu śmierci Prawdziwym problemem w przypadku nie-anonimowych serwisów socjalnych jest jednak śmierć użytkownika. Problem ten ma kilka wymiarów, ale główny kłopot polega w tym, że po swojej śmierci użytkownik nie zaloguje się już do swojego konta i nie po-

informuje o tym wydarzeniu innych. Wiem, cynicznie to ujęte, ale dokładnie „tylko“ na tym polega cały problem.

Tak więc zdarzają się życzenia urodzinowe składane na „tablicy“ osób, które już nie żyją. O ile o śmierci użytkownika wiedzą tylko najbliżsi i nie poinformują administra-torów Facebooka, to profil zmarłego długo „żyje“ jeszcze swoim własnym życiem…

Jeszcze bardziej kłopotliwa sytuacja mia-ła miejsce na początku 2008 r. Na Facebooku stworzona została specjalna grupa poświę-cona wpisom kondolencyjnym z powodu śmierci nastolatka zamordowanego w Toron-to, a w jednym z wpisów pojawiło się też imię i nazwisko zamordowanego. Tak więc, po-mimo iż rodzina zmarłego nie życzyła sobie, by policja ujawniała tę informację mediom, imię zmarłego i tak trafiło do prasy.

Twarz popularna, choć kontrowersyjnaFacebook wzbudza wiele kontrowersji i kry-tyki – na Wikipedii nawet istnieje specjalna strona poświęcona temu tematowi. Więk-szość krytyki dotyczy ochrony prywatności danych osobistych użytkowników, przy czym nie chodzi tylko o przedstawiony w artykule aspekt socjologiczny, ale o kwestie czysto technologiczne. Zastrzeżenia dotyczą głównie osób trzecich, które mogą uzyskać dostęp do takich danych np. przez aplikacje (aplikacje

to bardzo popularny dodatek do podstawo-wych funkcji, jednak każdy użytkownik musi zezwolić na dostęp do swoich danych przy ak-tywowaniu aplikacji na swoim koncie). Oprócz tego nie gasną spekulacje, w jakim stopniu Facebook udostępnia dane użytkowników swoim partnerom biznesowym. Aczkolwiek regulamin usługi zawiera dość obszerne usta-lenia na ten temat, to i tak nie wiadomo, jak jest naprawdę, bo Facebook to przecież głów-nie poważny biznes (wartość spółki Facebook Inc. szacuje się na 4-5 mld dolarów).

Pomimo tego popularność Facebooka świadczy o tym, że usługa, którą oferuje, trafia do gustu dużej liczby użytkowników. O ile więc administratorzy serwisu będą rów-nież w dalszym ciągu dążyć do zapewnienia odpowiedniego poziomu prywatności, to Facebook na pewno nie będzie tylko hitem kilku sezonów i może stać się nawet jedną ze standardowych form komunikacji w świecie Internetu, tak jak np. poczta elektroniczna. Istnieją już pewne przesłanki – w grudniu 2008 r. Sąd Najwyższy w Australii uznał Face-book za regularny środek do przekazywania pozwów i orzeczeń sądowych.

Zaolziański „fejzbuk“Nie byłoby tego artykułu, gdyby Facebook stopniowo nie podbijał też Zaolzia. Grupa Zaolziacy liczy obecnie 263 członków, spo-krewniona grupa Zaolzie 371 (dane z końca stycznia 2009). Jak na razie z Facebooka korzysta głównie młodsza generacja, ale z pewnością nie potrwa długo, kiedy Facebo-ok odkryją również przedstawiciele starszych pokoleń. Tak więc na Zaolziu, gdzie nawet bez Facebooka prawie wszyscy znają wszyst-kich, może być jeszcze bardziej „ciekawie“.

CZESŁAW PRZYWARAŹRódŁA: en.wikipedia.org, www.theregister.co.uk,

www.facebook.com, www.lupa.cz, www.reflex.cz.

Skrzydła młodości To tytuł nowej rubryki, której gospodarzami są młodzi adepci sztuki dziennikarskiej, wywodzący się głównie z zaolziańskiego środowiska

akademickiego. Zakładamy, że docelowo będzie ona prezentować całokształt problematyki życia organizacyjnego, in-telektualnego i towarzyskiego zaolziańskiej młodzieży, zanim to jednak nastąpi, musi przejść próbę ognia – doświad-czyć warsztatowych i czytelniczo-rynkowych pułapek. Prosimy więc uzbroić się w pełną wyrozumiałości cierpliwość.

Page 31: Zwrot 02/2009

Sporty zimowe są popular-nym zajęciem młodzieży na Zaolziu. Taki wniosek moż-na wysnuć już z samego położenia naszego terenu otoczonego Beskidami. Wielu z nas od najbliższe-go wyciągu narciarskiego dzieli zaledwie niedługi

dojazd pociągiem lub autobusem, niektórzy mogą wręcz wyjść w butach narciarskich przed próg swojego domu. Taka sytuacja wręcz prosi się o spędzenie wolnego popo-łudnia lub weekendu na stoku narciarskim. Czy tak jest naprawdę?

Z tym pytaniem udałem się do Polskiej Szkoły Podstawowej w Trzyńcu 1, organizato-ra tegorocznego 38. Zjazdu Gwiaździstego, największej imprezy narciarskiej między pol-skimi szkołami na naszym obszarze. Na miejscu okazało się jednak, że w pierwszej kolejności należy znaleźć odpowiedzi na py-tania: kim jest przeciętny uczestnik Zjazdu i jak rozpoczyna się jego przygoda z nartami? Tego dowiedziałem się na przykładzie dwóch dziewiątoklasistów z trzynieckiej podsta-wówki. Uzupełnieniem ich opowieści była rozmowa z Romanem Gryczem, nauczycielem wychowania fizycznego i pionierem sportów zimowych wśród swoich podopiecznych.

Od dziecka na stokuDaniel Chodura jest wszechstronnym spor-towcem niemalże od urodzenia. Ma wrodzo-ny talent, szybkość i dynamikę. Na nartach pierwszy raz stanął już w wieku 4 lat. Jest nieodłącznym uczestnikiem szkolnych tur-niejów w piłce nożnej, co udało mu się udo-wodnić zdobywając 2. miejsce w Memoriale Alojzego Adamka w Cz. Cieszynie. W dodatku nieobce są mu takie dziedziny jak florbal, squash i atletyka – wspiera swoją szkołę również na letnich igrzyskach w sprincie lub w skoku w dal.

Nic więc dziwnego, że Daniel jest stałym uczestnikiem Zjazdu Gwiaździstego – od pierwszej klasy wziął w nim udział już 9 razy! Za każdym razem uczestniczył w biegach, 2 lata temu udało mu się zdobyć 5. miejsce. Uważa, że na Zjeździe panuje wielka konkurencja, chociażby ze strony by-strzyckiej podstawówki. Ma jednak ambicje stanąć na stopniach zwycięskich.

Wtajemniczenie w piękno biegów nar-ciarskich zawdzięcza swemu nauczycielowi gimnastyki, prywatnie jednak jego ulubioną zimową zabawą jest snowboard, na którym

XXXVIII Zjazd Gwiaździsty, czyli doroczne zawody uczniów zaol-

ziańskich polskich szkół podsta-wowych w biegach i slalomie,

odbył się 7.2.2009 na nartostra-dzie SKI Mosty w Mostach

k. Jabłonkowa. do udziału zgło-siło się 441 zawodników,

rzeczywiście uczestniczyło 422, ale sklasyfikowanych zostało 380.

Reprezentowali oni 24 szkoły. Sędzią głównym slalomu był

Tadeusz Lipa, sędzią w biegach Stanisław Marszałek, kierowni-kami tras byli Alojzy Martynek (slalom) i Władysław Martynek

(biegi). Organizacja imprezy przypadła w tym roku PSP Trzy-niec I (dyr. Tadeusz Szkucik).

W klasyfikacji łącznej na I miejscu uplasowała się

PSP Jabłonków, II zajęła PSP By-strzyca, III – Trzyniec I.

jeździ i skacze już od 4. roku życia z kilkoma rówieśnikami. Ciekawe, że tak on, jak i jego koledzy przed pierwszymi próbami na desce nie mieli do czynienia z nartami. Czy wziął-by udział w Zjeździe, gdyby w programie była dyscyplina snowboardowa? Bez zasta-nowienia.

Natura w rozterce W przeciwieństwie do Daniela Lenka Tomi-czek jest świeżo upieczonym biegaczem, i to również za sprawą nauczyciela Grycza. To taki fenomen, który stanął na nartach i okazało się, że może spokojnie wziąć udział w zawo-dach. Dla samej Lenki to wielka zmiana ży-

ciowa. Jej humanistyczna natura zaprzątana na co dzień językami francuskim i rosyjskim, a także grą na fortepianie doznała wielkiego wstrząsu gdy okazało się, że ma się oswoić ze stokiem narciarskim. Dzięki temu Lenka poznała technikę biegu na nartach. Ten sport, z którym Lenka spotkała się dopiero w dziewiątej klasie, okazał się być jej przy-szłym hobby i doskonałą receptą na ruch w wolnym czasie.

Zimowa przygoda Narty muszą mieć śnieg(Rozmowa z Romanem Gryczem)

Ile dzieci wystawiacie w tym roku?Regulamin Zjazdu Gwiaździstego pozwala wystawić po trzy osoby w każdej kategorii. Kategorii jest 20. Pięć podziałów wiekowych w biegach i slalomie, dla chłopców i dziew-czyn. Szkoła może więc wystawić 60 zawod-ników, nam udało się w tym roku wystawić ok. 55, czyli sporo. Osobiście wolę biegi niż slalom, dlatego cieszy mnie, że mamy kom-plet biegaczy – pełną trzydziestkę. Chociaż akurat nadchodzi epidemia, dzieci zaczy-nają chorować, nie wiadomo więc, ile z nich ostatecznie stanie na starcie.Od kiedy przygotowujesz dzieci do zawodów?Tutaj zawsze było pod dostatkiem nauczy-cielek lub rodziców, którzy angażowali się w slalomie. Od czasu kiedy przyszedłem do tej szkoły, zacząłem pracować z biegaczami.

Czy twoi podopieczni są przyzwyczajeni do biegówek?Absolutnie nie. Przez te lata udało mi się zgromadzić sprzęt. Dzięki środkom finan-

sowym przyznanym przez dyrektora, udzie-lonym przez Macierz Szkolną lub innych darczyńców posiadamy kilkadziesiąt par starych i nowych nart. Wszystkie są rozpo-życzone. Dzieci, które dysponują własnymi nartami należą do wyjątków. Najczęściej idzie o członków klubów turystycznych, pozostali ćwiczą na terenie szkoły. Nie ma tu zawodowców, którzy by trenowali we wła-snym zakresie.

Czy zauważyłeś u dzieci tendencję do przechodzenia na snowboard?Nie jest to zjawisko masowe. Ci, którzy jeżdżą na snowboardzie, umieją przeważ-nie jeździć również na nartach. Fakt, że snowboard nie przedarł się jeszcze na Zjazd Gwiaździsty, skłania ich do powrotu do nart. I robią to bardzo chętnie. Zauważyłem, że nawet ci, którzy jeżdżą w wolnym czasie na snowboardzie, na Zjeździe uczestniczą w slalomie.

Jak trenujecie?Jak się da. Trening biegowy to prosta rzecz, ale pod warunkiem, że jest śnieg. A teraz akurat śniegu nie ma. Chociaż w tym roku napadały już 24 centymetry. Kiedy spadnie trochę śniegu, mogę wyjść na boisko na Borku i zrobić tam ślad. Mam takie zezwo-lenie. To idealne rozwiązanie. Boisko jest blisko, możemy tam sobie spokojnie przez godzinę pobiegać i wrócić. Jak był śnieg, to chodziliśmy tam praktycznie codziennie. Maluchy biegają też na boisku szkolnym, gdzie też można zrobić kółko. Poza tym kil-ka razy przed Zjazdem wyjeżdżamy do Mo-stów, żeby obejrzeć trasę. Bywa tam jednak trochę ciasno, więc warunki nie są optymal-ne. Ale przynajmniej jakieś są – bo zawsze można liczyć na sztuczny śnieg. Ostatnio spotkały się tam aż trzy szkoły, wyglądało to bardziej na cyrk, niż na trening.

Jakie obowiązki ma szkoła w związku z organizacją Zjazdu?Musi zorganizować całe zaplecze: przygo-tować ceremonie otwarcia i zakończenia, zapewnić nagrody i ich wręczenie, zadbać o sprawy kulinarne, zabezpieczyć warunki techniczne. W tym roku założyliśmy, że szkoła nie będzie się wtrącać do spraw sportowych – przebieg zawodów zapewnia

firma Ski Beskidy Mosty. Inna firma zajmie się komputerowym opracowaniem wyników – ale to już tradycja. Tak więc największy bagaż problemów poniesie szkoła. Oczywi-ście najbardziej przygniatają nas kwestie finansowe, z czym musi sobie poradzić sama dyrekcja szkoły.

TOMASZ RYŁKOzdjęcia MIChAŁA WALAChA

Page 32: Zwrot 02/2009

30

Adam Lipowski, ur. w 1982 r. absolwent Średniej Szkoły Artystycznej w Ostrawie ze specjalizacją malarską oraz kierunku edu-kacja artystyczna i malarstwo na Uniwer-

sytecie Śląskim w Katowicach. Współpracuje z Grupą twórczą OCOCHODZI z Siemianowic Śl., w ramach tej współpracy uczestniczył w ekspedycji India 2008, zamierza wziąć udział w kolejnej ekspedycji przygo-towywanej przez grupę, Azja 2009.

Zajmuje sie malarstwem, rysunkiem i notowa-niem smaku płynącego wokół życia.

Tyle mówi sam o sobie. Może dlatego akty, które maluje, mają tak intensywne czyste kolory? Ulubio-ne, jak się zdaje, kolory Lipowskiego to żółty i niebie-ski. Jaskrawe, świetliste, namiętne – jak u Van Go-gha. Kształty oddaje przy pomocy barwnych plam, kompozycja jest na ogół statyczna, dramatyzm uzy-skuje artysta niemal wyłącznie przy pomocy koloru. Czy to pobyt pod słońcem Indii jest odpowiedzialny za to połączenie niezwykłej intensywności kolorów z nieruchomością kompozycji? Autor unieruchamia postaci modelek aby nic nie przeszkadzało w kon-templacji szlachetnych żółci i błękitów. amr

adam lipowski

s a l o n s z t u k i

M

ARIA

N SI

EDLA

CZEK

2 2 0 0 9

Page 33: Zwrot 02/2009

312 2 0 0 9

Page 34: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a zaolziańskie towarzystwo fotograficzne

32

M

ARIA

N SI

EDLA

CZEK

j o a n n a k u r z e j a

Urodziła się w Cieszynie. W 2006 r. ukończyła Artystyczne Studium Fotografii w Bielsku-Białej. Jako fo-tograf amator pracuje nad różnymi

tematami: architekturą, pejzażem, portre-tem. Jest członkiem Cieszyńskiego Towarzy-stwa Fotograficznego oraz Zaolziańskiego Towarzystwa Fotograficznego.

Tutaj autorka prezentuje, jak zwykle w tym miejscu, zaledwie próbkę swej twórczości. Wszystkiego po trochu: pejzaż, architektura, portret. Pejzaż jest zimowy, biało-biały, zamglony, bezludny i nierucho-my. Architektura to też miejsca opuszczone, samotne, zapomniane. Wydaje się, że ar-tystka specjalnie wyszukuje takie miejsca, pory dnia, roku, warunki oświetlenia, które pozwalają jej uzyskać właśnie taki nostal-giczno-refleksyjny nastrój. W zimowym pejzażu wszystko trwa w bezruchu, ciche i uśpione. Nie ma tu żadnych cieni, światło jest maksymalnie rozproszone, jest jasno, bo wszędzie leży śnieg, ale żadnego źródła światła nie widać. Inaczej w fotografiach fragmentów architektonicznych. Tutaj od-wrotnie: światło z cieniem bije się o lepsze miejsce. Próbka portretów, to już z kolei nie tylko światło, ale i kolor, kwintesencja świa-tła, przeciwieństwo pejzażu z jego brakiem ruchu, koloru, kontrastów: intensywność, żywiołowość i ekspresja. amr

Page 35: Zwrot 02/2009

33

n o m i n o w a n e w p l e b i s c y c i e p r z e d s t a w i a

Page 36: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

2 2 0 0 934

p o l o n i j n e o k n o n a ś w i a t

Wciąż pozostaje aktualne zagadnienie uruchomiania nauki języka polskie-go w poszczególnych jednostkach

administracyjnych obwodu brzeskiego. Gwarantuje to białoruska konstytucja (art. 14, 15, 50), dająca możliwość mniejszościom narodowym, w tym Polakom (27000 w ob-wodzie brzeskim wg ostatniego spisu ludno-ści z 1999 r.), pielęgnowania swojego języka, tradycji, kultury narodowej, a także rozwija-nia działalności ekonomicznej, społeczno-politycznej i kulturalnej. Działalność taka jest pożądana również z uwagi na dokonu-jący się proces integracji Białorusi z Zacho-dem. Polska i Polacy mają tu do odegrania bardzo ważną rolę, dlatego że kultura mate-rialna oraz duchowa Polski i Białorusi mają wiele punktów stycznych, co stwarza wielką szansę dla ludzi biznesu, nauki i kultury.

A jednak zdrowy sens liberalizacji biało-ruskiej, o której mówi się ostatnio w środ-kach masowego przekazu, widocznie jeszcze nie dotarł do władz miejscowych obwodu brzeskiego, którzy stawiają różne przeszko-dy na drodze rozwoju polskich inicjatyw edukacyjnych miejscowych społeczności.

szkolNa uroczystośćNa zaproszenie nauczycielki języka polskiego Heleny Uściłowskiej i działaczki Ireny Bogusz z Berezy, które prowadzą kurs fakultatyw-ny języka polskiego (kurs jest odpłatny dla uczniów) w Szkole Średniej nr 2 w Berezie, 12.1.2009 r. przybyli konsul generalny RP w Brześciu Jarosław Książek wraz z małżon-ką, przedstawiciele obwodowego oddziału ZPB oraz miejscowi aktywiści. Dla uczniów i nauczycieli przywieziono prezenty książko-we, kalendarzy polskie na rok 2009, słowniki języka polskiego, encyklopedie i podręczniki a także wielki tort. Uczniowie przygotowali film-prezentację o swoich sukcesach zwią-zanych z opanowaniem języka polskiego. Nauczycielki zaplanowały zabawę, wspólne śpiewanie polskich piosenek i tradycyjne dzie-lenie się opłatkiem i składanie życzeń. Zwykła praca edukacyjno-wychowawcza w celu za-chowania i przekazania polskich tradycji na-rodowych, stworzenia szansy dla chętnych do nauki języka polskiego. Nic więcej.

Ale atmosfera nacisku stworzona przez władzę utrzymywała się przez kilku dni. Do nauczycielek zadzwoniono z urzędu rejono-

wego 9 stycznia, w piątek, z zarzutem, że nie zaproszono władzy rejonowej, chociaż kie-rownik rejonowego oddziału edukacji otrzy-mał zaproszenie. Potem poinformowano, że dzieci nie będą uczestniczyć w imprezie, a scenariusz i lista gości muszą być dostar-czone do urzędu. Dalej przedstawiono własny scenariusz spotkania: Konsul RP pojedzie do rejonowego urzędu i tam odbędzie się rozmo-wa. Powiedziano także podniesionym głosem, że władza nauczy jak organizować tego typu imprezy. Ale 10 stycznia władze zmieniły swą decyzję i impreza doszła do skutku!

państwowy NadzórPo przybyciu do szkoły w Berezie Konsul Generalny RP w Brześciu został zaproszo-ny do gabinetu dyrektora, gdzie na niego czekała rozmowa. Dyrektor cały czas prosił o zaczekanie na przybycie przedstawiciela władzy. Impreza rozpoczęła się godzinę póź-niej. Uczniowie i gości byli zdezorientowani i przerażeni. Pojawiła się miejscowa telewi-zja. Postawa i przemówienie przedstawiciela władzy, pana Tarasiuka, zdradzały brak ak-ceptacji wobec tego, co odbywało się na sali. Kilka razy spoglądał na zegarek i sprawdzał, czy jeszcze ma czas dla zebranych. Po skoń-czeniu oglądania filmu szybko zamknął spo-tkanie. Na pytanie nauczycielki, czy możemy jeszcze zostać i podzielić się opłatkiem, po-wiedział: - Dzielcie się! Jakby ten zwykły świąteczny gest był czymś nadzwyczajnym.

Po imprezie zwrócono się do nauczy-cielek z urzędu ze stanowczym poleceniem szczegółowego sprawozdania z tego, kto był zaproszony, jakie książki przywieziono itd.

Osobiście dziwi mnie, że troska spo-łeczna z jaką polskie środowiska pragną rozwijać nauczanie języka polskiego i krze-wić polskie tradycje wywołuje taką burzę w urzędach białoruskich. Przecież nie ma żadnych ograniczeń dla nauczania innych języków obcych w naszym kraju, niemiec-kiego można nauczyć się nawet według państwowego programu szkolnego, ale z nauczaniem języka polskiego ciągle mamy sztucznie robione przeszkody.

Moim zdaniem, takie stanowisko władzy miejscowej nie sprzyja dialogowi międzyna-rodowemu i dobrze demonstruje współcze-sny stopień białoruskiego „liberalizmu”.

hanna paniszewa

ps. Niestety, jest gorzej. Kilka tygodni po napisaniu powyższej relacji, dnia

31.1.2009 r. z Brześcia zostali deportowani polscy nauczyciele Piotr Boroń i Halina Zaj-kowska. Obydwoje pracowali w firmie „AKC Most”, na bazie której istnieje Polska Szko-ła Społeczna im. Ignacego Domeyki przy Związku Polaków na Białorusi. Specjaliści zajmowali się nauczaniem języka polskiego i historii Polski w grupach uczniów star-szych klas. Nauczyciele byli legalnie zareje-strowani, pracowali już drugi rok, otrzymali od władzy zezwolenie na pracę edukacyjną.

Przyczyną deportacji była zmiana miej-sca zamieszkania nauczycieli, którzy prze-nieśli się z wcześniej wynajmowanego mieszkania w bloku do udostępnionego im domu. Do pełnej przeprowadzki w zasadzie jeszcze nie doszło, ale służby specjalne, któ-re, jak się okazało, wszystkiemu bacznie się przypatrywały, zadziwiająco szybko wykry-ły naruszenie prawa. Okazało się, że trzeba było w określonym terminie zameldować się na nowym miejscu zamieszkania.

Słusznie! Ale następne działania władzy można uznać za kolejny atak na inicjatywy miejscowej społeczności związane z szerze-niem i rozwojem edukacji w języku polskim w Brześciu. Zamiast uprzedzić i wytłuma-czyć, co i jak trzeba zrobić w zaistniałej sy-tuacji (gospodyni domu w tym czasie znaj-dowała się w S. Petersburgu), na nauczycieli skierowano 7-osobową grupę przedstawi-cieli milicji, władz mieszkaniowych i służb specjalnych. Gościom naszego kraju, bez należnego szacunku, a wręcz jak bandytom, przedstawiono oskarżenie, wzięto odciski palców i ogłoszono wyrok: deportacja na 5 lat. Szczególnie perfidnie zachowywał się kierownik ROSW rejonu moskiewskiego miasta Brześć Wasyl Weramiejczuk, który potraktował nauczycieli jak ludzi złej woli.

Rodzą się pytania: komu jest potrzebny skandal i na co liczą jego organizatorzy? Od-powiedź jest prosta: wchodzi w grę scenariusz z 2005 r., związany z zastraszaniem i dezorien-tacją miejscowej polskiej społeczności, która szykuje się do VII zjazdu Związku Polaków na Białorusi. Zjazd odbędzie się 14-15.3.2009 r. w Baranowiczach w obwodzie brzeskim. Na-silenie represywnych metod ze strony władzy można tłumaczyć stosowanymi od dawna na Białorusi praktykami typowymi dla władzy radzieckiej, skierowanymi na niszczenie wszyst-kiego, co polskie w naszym kraju, na uniemożli-wienie Polakom korzystania z praw zagwaran-towanych przez Konstytucję RB. Hp

Liberalizm po białorusku

Page 37: Zwrot 02/2009

352 2 0 0 9

Nietypowy przebieg miała szyndzielnio-wa Wigilijka „Zwrotu” (6.1.2009, Dziupla Cz. Cieszyn). Po złamaniu się opłatkiem i złożeniu sobie życzeń uczestnicy za-miast do śpiewania kolęd zabrali się do… przetrząsania stosunków polsko-czesko-zaolziańskich. Wymianie poglą-dów na ten temat sprzyjał nietypowy tym razem skład gości, przy wspólnym stole zasiedli bowiem zarówno przed-stawiciele zaolziańskich Polaków i Cze-chów, jak Cieszyniaków z prawobrzeżnej części regionu.

perfidia uNikówMotywami wiodącymi dyskusji były kwestie winy i przebaczenia, a więc warunków i moż-liwości współistnienia na ziemi zaolziańskiej dwóch konkurujących ze sobą w przeszłości nacji – Polaków i Czechów. Zdaniem histo-ryka Józefa Szymeczka, przewodniczącego Kongresu Polaków w RC, harmonijne współ-istnienie wymaga nie tylko dobrej woli obu podmiotów, ale przede wszystkim konkret-nych działań ze strony władz, tak państwo-wych, jak samorządowych.

Tymczasem pod tym względem cią-gle jeszcze niewiele dobrego się dzieje. Na krytyczne uwagi zasługuje np. sposób (nie)informowania czeskich współobywateli o historycznych uwarunkowaniach polskiej obecności w regionie i wkładzie Polaków w jego rozwój cywilizacyjny. Zasadniczy sprzeciw powinna też budzić fałszywa in-

terpretacja szowinistycznych aktów zama-zywania polskich napisów, polegająca na wykrętnym obarczaniu winą anonimowych wandali. Podobnie na żadne usprawiedli-wienie nie może zasługiwać postawa trzy-nieckiego ratusza, który po mistrzowsku żonglując przepisami prawa skutecznie blokuje wprowadzenie napisów dwujęzycz-nych. Kpiąc przy okazji w żywe oczy z posta-nowień ministerstwa i niechcący obnażając ich – ciekawe, czy tylko przypadkowe – luki prawne.

– Jak wobec tych faktów mają się zacho-wać ludzie pokroju obecnej tu Wandy Cejnar, którzy przeżyli koszmar wynaradawiania za drugiej republiki, za okupacji hitlerowskiej i komunistycznej? – pytał retorycznie Szy-meczek.

mądrość doświadczeNiaWbrew oczekiwaniom wątek podjął Józef Swakoń, wieloletni radny Cieszyna, obecnie przedsiębiorca prywatny i przewodniczą-cy Koła nr 6 Macierzy Ziemi Cieszyńskiej. – Tamte doświadczenia są naszym dobrem – mówił – nie tylko narodowym, przede wszystkim ludzkim. Bo jako ludzie wyposa-żeni w trudną historyczną wiedzę, świadomi ułomności człowieczej natury i perfidii poli-tyków możemy dziś o wiele mądrzej, a więc i skuteczniej zagospodarowywać przestrzeń, jaką przed nami otwarła Unia Europejska.

Innymi słowy J. Swakoń reprezentował stanowisko nie tyle pojednawcze, co dyplo-

matyczne, uwzględniające zarówno trudny bagaż przeszłości, jak i budzącą nadzieję perspektywę rozwojową regionu w zjedno-czonej Europie.

Jego opcję poparła Eva Hamadejová, po-chodząca z Mostów k. Jabłonkowa Czesz-ka, jedna z laureatek konkursów „Zwrotu”. – Mnie osobiście bardzo interesuje życie Po-laków – mówiła. – Wydaje mi się, że mamy sobie wiele do powiedzenia o współczesnym świecie i niekoniecznie musimy ciągle spo-glądać w przeszłość. Dlatego m.in. prenu-meruję „Zwrot”.

doBre duszkiPodczas spotkania ogłoszono nazwiska lau-reatów nagrody Dobrego Duszka „Zwrotu” za 2008 r. Otrzymali je: inż Bronisław On-draszek (na zdjęciu) – za ofiarne wprowa-dzanie prenumeraty do sieci bibliotekarskiej i samorządowej oraz za zorganizowanie re-klamy wizualnej pisma; dr. inż. Waldemar Wałach – za bezinteresowne wspieranie rzeczowe i finansowe inicjatyw społeczno-kulturalnych pisma; inż. Józef Swakoń – za doskonale opracowaną i konsekwentnie prowadzoną promocję kultury i sztuki Zaol-zia w prawobrzeżnej części Cieszyna.

Przyznająca nagrody Kapituła Pucharu Przyjaźni zamierza w przyszłości urucho-mić w redakcji „Zwrotu” galerię portretów osób szczególnie zasłużonych dla rozwoju pisma i kultury Zaolzia.

kazimierz kaszper

s z y n d z i e l n i a „ z w r o t u “

współżycie czyli kompromis?

M

ARIA

N SI

EDLA

CZEK

Nagrodę Dobrego Duszka „Zwrotu” z rąk redaktora naczelnego odbiera inż. Bronisław Ondraszek.

Page 38: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

36 2 2 0 0 9

LAMPY GÓRNICZEc i e s z y ń s k i e p a n o p t i k u m

łuczywo i kagaNekPodstawą pierwotnego światła był ogień – chociaż nie dawał zbyt dużo światła, a w dodatku dymił, wywołując np. gryzienie w oczy. Już w prehistorycznych kopalniach, zwłaszcza łupków i rud metali, używa-no otwartego ognia, który aż do początku XIX w. dawał względne oświetlenie. Korzy-stano z łuczywa z zażywiczonych sosnowych gałęzi. Jak wiemy z opowiadań starszych ludzi, łuczywo w celach oświetleniowych było wykorzystywane w wiejskich i górskich chatach jeszcze w 1. połowie XX w. O tym, że stosowano je już 30 tys. lat p.n.e. świadczą wykopaliska w jurajskich kopalniach kredy w Anglii.

Pierwszymi niejako już lampkami były otwarte gliniane kaganki (miseczki), do których wlewano zwierzęcy tłuszcz – łój, a knoty wykonywano z sierści zwierzęcej, następnie z suszonych mchów i traw. Naj-starszym przykładem są greckie kaganki w kształcie miseczki, przekształcone później w pękate zbiorniczki z lejkowatymi dziob-kami na knot. Takie gliniane lampki wyko-rzystywano np. w kopalniach krzemionki (w Polsce ok. 2000 lat p.n.e. w Krzemion-kach Opatowskich k. Kielc), a następnie rud. W XIV w. pojawiły się pierwsze kaganki metalowe, które wykonywali kowale. Zaopa-trzone były już w uchwyty umożliwiające przenoszenie, czy też zawieszanie na drew-nianych obudowach.

Szło o kaganki otwarte, zamknięte poja-wiły się dopiero w XVI w. – niektóre z de-koracyjnymi elementami z żelaza lub mo-siądzu. Od XVII w. stosowano też kapliczki, czyli lampy wykonane z drewna, w których wnętrzu znajdował się kaganek łojowy lub świeca. Jeszcze w 1. połowie XX w. lamp ta-kich używano w gospodarstwach, oświetla-no nimi drogę podróżnym itp.

„ByNziNki” i „karBidki”Trochę inaczej miała się rzecz przy wydoby-waniu węgla, który w trakcie spalania tworzy trujące tlenki. Na niewielkich głębokościach,

czy też w sztolach (korytarzach wydobyw-czych), gdzie nie występowały zbyt często łatwopalne i wybuchowe gazy, stosowano jeszcze wspomniane wyżej kaganki. Dopie-ro w połowie XIX w., najpierw w kopalniach ostrawskich (szyb Henryk w 1859 r.) zasto-sowano pierwsze bezpieczne, a w każdym razie bezpieczniejsze od kaganków, lampy systemu „Müsseler”. Lampę ową wynalazł angielski fizyk Humphrey Davy w 1815 r. Dopiero jednak wynalezienie przez Carla Auera von Welsbacha tzw. siatki żarowej (1892) (siatka z tlenków toru i ceru; rozża-rzona do białości w płomieniu gazowo-po-wietrznym, wysyła silny strumień świetlny) dało początek konstrukcji pierwszej lampy. Substancją palną w takich lampach był naj-pierw olej, którego starczało na 8-10 godzin. Od 1895 r. zaczęto używać benzyny. Dziś „bynzinki”, jak nazywano te lampy, używane są już tylko z okazji najróżniejszych uroczy-stości, np. przez członków straży honoro-wych przy pogrzebach. W 1929 r. na terenie Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego lampy te zostały zastąpione bezpieczniejszymi aku-mulatorowymi lampami elektrycznymi.

Specjalnością były tzw. lampy wskaźni-kowe, zwane też niekiedy lampami bezpie-czeństwa, które dziś określają w wyrobi-sku obecność tlenu, względnie dwutlenku i tlenku węgla. Obecność w atmosferze ko-palnianej niebezpiecznego metanu wykry-wana jest innymi przyrządami.

Krótki żywot zaznaczyły w naszym gór-nictwie lampy karbidowe, zwane „karbidka-mi”. Do ich zastosowania przyczyniło się od-krycie przez niemieckiego fizyka Friedricha Wöhlera węgliku wapnia (połowa XIX w.), czyli karbidu, co pozwoliło z kolei kanadyj-skiemu inżynierowi Thomasowi L. Wilso-nowi rozwinąć w 30 lat później produkcję tej substancji na skalę przemysłową. Kiedy

bardzo ważnym elementem pracy górniczej już od pradawna było oświetlenie

podziemnych wyrobisk. panująca tam ciemność nie tylko utrudniała,

czy wręcz uniemożliwiała pracę, ale w sensie kulturowym

była siedliskiem złych duchów, złej mocy,

które tylko światło mogło wypędzić.

Lampa naftowa – „petrolejka” z płaskim kno-tem, której używał personel techniczny – po-

przedniczka lamp na benzynę, czyli „bynzinek“.

Page 39: Zwrot 02/2009

372 2 0 0 9

na karbid oddziałuje woda, wydziela on gaz – acetylen, a ten się pali jasnym płomieniem. Lampa składała się ze zbiorniczka na karbid i zbiornika wody, które były różnej konstruk-cji i różniły się wyglądem zewnętrznym. W kopalniach z lampami karbidowymi można się było spotkać jeszcze w połowie XX w., ale raczej tylko na powierzchni, sto-sowano je też w domach.

Józef Chmiel przy swojej kolekcji lamp górniczych .

Lampa akumulatorowa i benzynowa (ostrawskiego typu 16620) – ta służyła do pomiarów metanu (z otwartą obudową)

z drugiej połowy lat 50. ub. wieku.

Jedna z pierwszych lamp akumulatorowych, które nosił personel techniczny (np. sztygar).

Lampa akumulatorowa typu 16621 z metalową obudową, tzw. „urzędnicza”.

BezpieczNy prąd Pierwsze przenośne lampy akumulatoro-we pojawiły się najpierw w górnictwie nie-mieckim ok. 1900 r. Były to jednak lampy ciężkie, ważące ok. 7 kg i trzeba było trochę czasu, by ciężar obniżyć do 4,5 kg. Oświetle-nie nagłowne, jakie stosuje się dziś w gór-nictwie (lampa umocowana jest na hełmie ochronnym górnika, z akumulatorem łączy ją kabel), pojawiło się najpierw w kopalniach amerykańskich w latach 20. XX w. Używanie lamp akumulatorowych w naszych kopal-niach zagrożonych występowaniem metanu nie powoduje niebezpieczeństwa wybuchu.

Podobnie jak osobiste oświetlenie elek-tryczne górnika, długi proces rozwoju prze-szło oświetlenie podziemnych wyrobisk i korytarzy. Powszechnie stosuje się dziś w podziemiach żarówki, chociaż próbowano zastosować również świetlówki (ośw. lumine-scencyjne), ale wycofano je m.in. ze względu na występowanie zjawiska stroboskopowego. W niektórych miejscach stosuje się żarówki rtęciowe i sodowe. Kable i wszystkie połącze-nia muszą być odpowiednio zamknięte, by iskra, która może powstać z najróżniejszych powodów, nie spowodowała wybuchu me-tanu. Schodząc bowiem do coraz większych głębokości, gdzie z reguły pojawiają się me-tan i wyrzuty dwutlenku węgla, kopalnie sta-ją się coraz bardziej niebezpieczne.

Ciekawą wystawę górniczego oświetlenia przygotowano w Muzeum Górnictwa Wę-glowego w Zabrzu, u nas zaś ciekawą kolek-cję lamp posiada Józef Chmiel. Część z nich posłużyła w charakterze ilustracji do niniej-szego tekstu.

tekst i zdjęcia władysław owczarzy

Page 40: Zwrot 02/2009

reCe

nzje

2 2 0 0 938

oswajanie zaolziaKsiążka o Zaolziu wydana w Warszawie,

do tego równolegle w wersji czeskiej, to wydarzenie niecodzienne. Prze-

strzegałbym jednak przed optymistycznym stwierdzeniem, że jest to efekt zmniejszenia dystansu metropolii do cieszyńskich kresów południowych. Gdyby Zaolzie nie przyszło do Warszawy, Warszawa nie przyszłaby na Zaolzie. By ostatecznie przekonać ją do tego, potrzebny był decydujący wkład dobrze już znanego młodego historyka z Karwiny, doktoranta Uniwersytetu Warszawskiego, Grzegorza Gąsiora. Przybliżenie enigma-tycznego ciągle Zaolzia Polsce, jak również – nareszcie! – Czechom, ma być raczej na-stępstwem publikacji, będącej pierwszym książkowym podsumowaniem projektu „XX wiek na Zaolziu”, prowadzonego przez Ośrodek Karta. Warto zauważyć, że inicja-tywa wydania publikacji nie spotkała się z przychylnym przyjęciem władz polskich, które chciały uniknąć jątrzenia starych ran, w sytuacji, gdy stosunki polsko-czeskie są być może najlepsze w całej historii.

Ponad połowa pracy znana jest już czy-telnikowi zaolziańskiemu z prezentowa-nych wcześniej numerów „Karty” (53/2007 i 55/2008). W najnowszej publikacji obraz konfliktu czesko-polskiego dotwarzają przede wszystkim wydarzenia roku 1938. Podobnie jak w przypadku „Stawiania gra-nicy” (1918-20), chodzi o chronologicznie ułożone pasmo materiałów źródłowych – w dużej mierze opublikowanych po raz pierwszy. Ich wybór jest pod każdym wzglę-dem reprezentatywny. W celu uniknięcia konieczności użycia pojęcia wartościują-cego, z góry zakładającego jakąś interpre-tację dziejów, sięgnięto po ostrożny, nie budzący emocji termin „rektyfikacja”. Ze zrozumiałych względów w części tej szerzej reprezentowane są wspomnienia żyjących świadków historii, których uratowanie od niebytu, drogą licznych nagrań, należy do największych zasług Gąsiora.

potrzeBa wzajemNego wyBaczeNiaNiewątpliwą zaletą publikacji jest fakt, że nie jest ona podporządkowana żadnej ten-dencji ideowej. Zazwyczaj, gdy krytycznie ocenia się książki, poświęcone polsko-cze-skim sporom o Zaolzie, zwraca się uwagę

na stronniczość i nieobiektywność ujęcia. Polacy krytykują Czechów, Czesi Polaków. Tradycjonalistyczna interpretacja pro-blemu Zaolzia charakteryzuje się prze-milczaniem win własnego narodu. Kiedy niedawno temu czeski historyk Jiří Friedl, zapytany przez „Rzeczpospolitą” o miejsce roku 1938 w pamięci zbiorowej Czechów, odpowiedział: „Myślę, że już dawno wam wybaczyliśmy”, podrażniony tym polski po-litolog Paweł Hut ripostował: „W świetle hi-storycznych faktów Czesi w sprawie Zaolzia nie mieli i nie mają niczego do wybaczania Polakom. Wręcz winni są sami przeprosin”.

Podobnie funkcjonuje to w drugą stronę. Po lekturze omawianej książki chyba każde-mu stanie się wreszcie jasne, że powody do wybaczania znalazłyby obie strony. Należy docenić wyważone ujęcie Gąsiora, który nie waha się powiedzieć wprost: „Ciemną stro-ną polskich rządów na Zaolziu były bez-względne represje wobec ludności czeskiej, stanowiące akt krótkowzrocznego odwetu”, co wydatnie ilustrują przytoczone źródła, podobnie jak wcześniejszy ucisk ze strony czeskiej.

Na Zaolziu dobrze znany jest fakt, że okres rządów czeskich charakteryzował się brakiem swobody w posyłaniu dzieci do polskich szkół, natomiast prawie nigdy nie wspomina się o zamknięciu szkół czeskich po październiku 1938. Nasi historycy czę-sto wybierają drogę niedomówień, wspo-minając np. że w szeregu miejscowości nie otwarto czeskich szkół, bo nikt się do nich nie zapisał lub że zasadniczą przesłanką do wyjazdów nauczycieli w głąb republiki był brak uczniów czeskich, zapominając dodać, że gdzieniegdzie zamykano szkoły czeskim uczniom i nauczycielom prosto przed no-sem. Publikacja nie boi się pokazać obu stron medalu.

Ciekawie jest obserwować, jak różni się podejście polskich historyków, broniących zazwyczaj poczynań państwa polskiego, od reakcji społeczeństwa polskiego na hasło wywoławcze „Zaolzie”. Uczestnicy deba-ty warszawskiej (patrz „Zwrot” 11/2008) wspominali, jak mieszkańcy stolicy sypali sobie popiół na głowę, czy wręcz przepra-szali za coś, co w ich mglistym odczuciu oznaczało fatalny współudział w rozbio-rze demokratycznej Czechosłowacji ramię

w ramię z Hitlerem. Czasem podobnie rozumie to i publicystyka polska (patrz „Zwrot” 10/2008). Jakże inaczej postrzega-li „powrót na łono Ojczyzny po sześciuset latach niewoli” ówcześni Polacy z Zaolzia, o tym najlepiej świadczą entuzjastyczne re-lacje, zamieszczone w omawianej książce.

maNkameNtem Brak komeNtarzaZgodnie z metodą wydawniczą Karty, współczesnemu historykowi przyznano je-dynie niewielką przestrzeń do komentarza. To czasem skutkuje negatywnie. Nie zajmuje on stanowiska odnośnie czeskiej interwencji zbrojnej z 1919 r. i nie opisuje jej przyczyn, nie wyjaśnia zagadnienia plebiscytu, o któ-rym tak często mowa jest w źródłach, nie wspomina o tym, że Polacy na Zaolziu są ludnością autochtoniczną. Pisze co prawda, że „kilkusetletnia przynależność do ziem ko-rony czeskiej (…) nie zmieniła etnograficz-nego charakteru kraju”, lecz nie przypomina, jaki on właściwie był przed XX w. Podając dane narodowościowe z początku XX w. za-uważa, że Polacy we Frydeckiem to przede wszystkim przybysze z Galicji, nie równo-ważąc tego jednoznacznym wskazaniem, że na samym Zaolziu było inaczej. To, co dla autora było oczywistością, nie musi nią być dla czytelnika (zwłaszcza czeskiego). Gdy jest mowa o tym, że Czesi powoływali się po I wojnie światowej na prawo historyczne, brak wskazania głównego polskiego kontr-argumentu, czyli prawa samostanowienia narodów.

Wydawca przyznaje co prawda, że w czę-ści nazwanej „Tożsamość”, gdzie przedsta-wiono problem Zaolzia oczyma kilku jego współczesnych mieszkańców, mamy do

Page 41: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9 39

reCenzje

jak nas widzą, tak nas piszą

Pod koniec ub. roku ukazała się w Polsce publikacja cze-skiego historyka literatury,

krytyka literackiego i wykła-dowcy historii literatury czeskiej w Uniwersytecie Śląskim w Opa-wie, tłumacza poezji polskiej i poety Libora Martinka pt. „Ży-cie literackie na Zaolziu 1920-1989. Wybrane zagadnienia”.

Jak wynika z tytułu, praca ta nie jest kompletnym kom-pendium wiedzy o literaturze zaolziańskiej. Autor dosyć szcze-gółowo przedstawia wybrane za-gadnienia, wychodząc z licznych prac na ten temat Zdzisława Hie-rowskiego, Edmunda Rosnera, Kazimierza Kaszpera, Władysła-wa Sikory i in.

Całość składa się z dwu roz-działów: „O życiu literackim na Zaolziu w latach 1920-1945” oraz „O życiu literackim na Zaolziu w latach 1945-1989”. W zakończeniu Bo-nifacy Miązek przedstawia autora książki; czytelnik znajdzie tu także przegląd litera-tury podmiotowej i przedmiotowej oraz, co jest istotne, indeks osób.

Rozdział pierwszy poświęcony jest re-gionalizmowi w literaturze oraz działal-ności społeczno-kulturalnej na Zaolziu w okresie międzywojennym. Najwięcej miejsca autor poświęca jednak twórczości Pawła Kubisza, jego postrzeganiu gwary, przede wszystkim jednak krytycznemu stosunkowi do twórczości Petra Bezruča i Ondry Łysohorskiego.

W rozdziale drugim Martinek porusza sprawę „Szyndziołów” (dodatek „Głosu Ludu”) oraz problematykę literacką na łamach „Zwrotu” – tu także jeszcze sporo o P. Kubiszu. Kolejne tytuły rozdziału do-tyczą powojennej krytyki literackiej u nas, pokolenia almanachu „Pierwszy lot”, wy-miany pokoleń literackich oraz sytuacji po 1989 r.

Książkę czyta się z zaciekawieniem, zwłaszcza kiedy człowiek troszeczkę „ma-czał w tym palce”. Zorientowany co nieco

w literaturze naszego regionu czytelnik znajdzie tu sporo informacji mniej zna-nych, ale przede wszystkim na podstawie lektury może w pewnym stopniu zrozu-mieć całokształt zjawiska zwanego polską literaturą zaolziańską.

Autor próbuje też nakreślić rangę, kształt i uwikłania tej literatury i jej poszczegól-nych twórców na podstawie wybranych zagadnień, które jednak sporo wnoszą w całokształt życia literackiego na Zaolziu. Zostały tu zasygnalizowane pewne zjawi-ska i cechy naszych twórców i społeczno-ści mniejszościowej, które acz niezupełnie pokazane i przeanalizowane budzą pewien niedosyt, czasami nawet niesmak, ale to już nie wina autora.

Jak nas widzą, tak nas piszą, a widzą nas tak, jak się prezentujemy, a nie jakimi chce-my być. kazimierz jaworski

Libor Martinek: Życie literackie na zaolziu 1920-1989. wybrane zagadnienia. oficyna wydawnicza ston 2, kielce 2008, s. 178 (tłum. joanna czaplińska).

czynienia niejednokrotnie z głosami „nie-sprawiedliwymi i nieobiektywnymi”, nie wykorzystuje jednak sposobności do tego, by mity i stereotypy choć częściowo spro-stować. Bez reakcji pozostawiono oskarże-nie Kongresu Polaków oraz zaolziańskiej prasy o nacjonalizm, prawdopodobnie na podstawie jedynego (jakże niereprezenta-tywnego!) serwisu internetowego, noszące-go nazwę naszego regionu. Nieprawdą jest również, jakoby „Ślązaczka”, stojąca u stóp cieszyńskiej góry zamkowej „groziła” w kie-runku czeskim, albo że kwestia narodowo-ściowa na naszym terenie pojawiła się już w XVIII w. Wobec faktu częstego poru-szania w mediach czeskich problemu mniejszości węgierskiej w kraju sąsiednim (w porównaniu z nieporuszaniem pro-blemu mniejszości polskiej we własnym kraju), dziwi, że ktoś może nam dawać za przykład Węgrów na Słowacji, „którzy nie walczą tak o szkoły, jak nasi Polacy”. Wręcz odwrotnie, gdybyśmy walczyli, jak „bratan-ki”, obawiam się, że Zaolzie nie byłoby taką „wsią zaciszną, wsią spokojną”.

mielizNy przekładuPod względem językowym pewne zastrze-żenia może budzić chyba jedynie wer-sja czeska, na której nieco odbił się fakt, że publikacja została oddana do druku w ostatniej chwili. Jest kilka polonizmów (np. został dyrektorem – zůstal ředitelem) i literówek. Termin „Zaolzie“ tłumaczono nazbyt swobodnie (raz jako Zaolzí, gdzie indziej jako Zaolší; „całe Zaolzie” – „celé Těšínské Slezsko“), nazwa Dąbrowy tłu-maczona jest w trzech miejscach odmien-nie (Doubrava – Dombrova – Dombrová), w trzech wersjach występuje też określenie gwary („po našemu – po našymu – po na-šimu“; poprawna jest ta środkowa), czasem zbytecznie zczechizowano końcówkę pol-skiego nazwiska żeńskiego (Kowalská).

Obu mutacji językowych nie dostoso-wano do odmiennych odbiorców: czeskie-mu nie trzeba tłumaczyć, co oznaczało dzwonienie kluczami w 1989 r., za to może on nie wiedzieć, czym był proces „taterni-ków”. A kim byli „pałkarze”? Czytelnik się nie dowie.

To wszystko są jednak tylko drobne plamki na publikacji o niepodważalnej wartości. bohdan małysz

zaolzie. polsko-czeski spór o Śląsk cieszyń-ski 1918-2008. / zaolzí. polsko-český spor o těšínské slezsko 1918-2008. warszawa 2008, s. 172 (s. 168).

Page 42: Zwrot 02/2009

reCe

nzje

2 2 0 0 940

Wystawiony w Scenie Polskiej TC „Kaleka z Inishmaan” Martina McDonagha jest wzruszającą opo-

wieścią o potrzebie bliskości drugiego czło-wieka i akceptacji siebie samego, o dążeniu do osiągnięcia stanu, które górnolotnie zwą szczęściem, o zwykłych radościach i smut-kach, które składają się na życie człowieka niezależnie od szerokości geograficznej i czasu historycznego, i o pragnieniu wyrwa-nia się z miejsca przeznaczenia w nadziei, że gdzieś indziej, tam, gdzie nas nie ma, bę-dzie pod każdym względem lepiej.

Martin McDonagh, okrzyknięty niedaw-no najczęściej granym w Polsce dramatopi-sarzem i cieszący się powodzeniem także w Czechach, urodził się w 1970 r. w Londynie z irlandzkich rodziców i niemal całą swoją dotychczasową twórczość poświęcił Irlan-dii, chociaż zna ją jedynie z wyjazdów wa-kacyjnych. Akcja jego dwóch trylogii odgry-wa się na irlandzkich wyspach na zachodzie kraju, trylogia leenańska czy też galwayska składa się ze sztuk „Królowa piękności z Le-enane”, „Czaszka z Connemary” i „Samotny Zachód”, trylogia arańska to „Porucznik z Inishmore”, „Kaleka z Inishnaam” i „Sądny dzień w Coney”. W 2003 r. odbyła się lon-dyńska premiera „mrocznego” dramatu „Pan Poduszka” („Pan Jasiek”).

„Kalekę z Inishmaan” w Polsce po raz pierwszy wystawiono w warszawskim Te-atrze Powszechnym w reżyserii Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego, a za-olziańscy teatromani mieli okazję obejrzeć ten świetny spektakl podczas Festiwalu Teatralnego „Na Granicy” w 2000 r. Było to jedno z tych przedstawień, które stanowią dla widza niezapomniane przeżycie.

Bardzo dobrze się stało, że sztuka trafiła również do repertuaru Sceny Polskiej. Po-etycka konwencja dramatu, mimo pozornej szorstkości czy wręcz brutalności i zaskaku-jących zwrotów akcji, znalazła tu podatny grunt, a wspaniale napisane dialogi wiary-godnie zabrzmiały w ustach aktorów, którym udało się zbudować szereg przejmujących charakterów. Reżyserii podjęła się gościnnie Katarzyna Deszcz. Ustrzegła się taniego sen-tymentalizmu, próby nadmiernej czułostko-wości natychmiast rozładowywane są przez humor z domieszką ironii. Wrażliwy widz, co rusz łapiący się na tym, że przeżywa déjà vu, słysząc tak wiele tekstów „z życia wziętych”, ma okazję i do wzruszeń, i do uśmiechu.

Spektakl, który około premiery wyda-wał się nieco przydługi, zwłaszcza w części drugiej, po kilku kolejnych pokazach na-brał rumieńców. Jedna tylko drobnostka przeszkadzała w spokojnym przeżywaniu opowieści scenicznej, na szczęście tylko tym, którzy wcześniej obejrzeli książeczkę z programem do przedstawienia. Całkiem niepotrzebnie znalazły się w niej dane na temat wieku osób dramatu, w większości wypadków niezgodne z tym, co widz zoba-czył na scenie.

Przestrzeń sceniczna podzielona została przez scenografa Andrzeja Sadowskiego na cztery miejsca akcji. Głównym jest sklep, który prowadzą opiekujące się tytułowym bohaterem ciotki, o surowym wystroju, z ladą, półkami i stołem. Na proscenium po bokach stoją łóżka, jedno w mieszkaniu matki miejscowego plotkarza, drugie w po-koju w amerykańskim hotelu. Oddzielająca aktora od widza rampa przełamana zosta-ła przez sięgający aż na widownię pomost, przy którym rozgrywają się wydarzenia na przystani.

Rzecz dzieje się na irlandzkiej prowincji w latach 30. XX w. Wielu jej mieszkańców chciałoby wyrwać się stamtąd w świat, kie-dy to się nie udaje, zapewniają się wzajem-nie, że Irlandia przecież nie jest taka zła. W polskich realizacjach dramatu podkre-ślane są podobieństwa irlandzkiej i polskiej mentalności, najcelniej ujęte w zdaniu: „Każdy Irlandczyk daje kiedyś odpór cie-miężcom”.

Tytułowy kaleka, z nieruchomą prawą ręką i nogą, Billy (Jakub Tomoszek) jest sierotą. Opiekują się nim Kate (Halina Pa-seková) i Eileen (Małgorzata Pikus). Ich rozmowy toczą się głównie wokół Billy’ego, który zabija czas czytaniem tych samych w kółko książek i spacerami, podczas których gapi się na krowy. Dla Kate Billy jest całym światem i po jego wyjeździe ciotka zaczyna rozmawiać z kamieniami. Eileen odkurza bez przerwy półki z mnóstwem puszek groszku i ladę z pudełkami amerykańskich cukierków, które sama podkrada. Na cu-kierki przychodzi popatrzeć chłopak Bar-tley (Maciej Cymorek), jego siostra Helen (Anna Konieczna) przynosi do sklepu jajka na sprzedaż. W powtarzające się czynności i dialogi wnosi powiew dalekiego świata Johnny Pattenmike (Mariusz Osmelak). Opiekujący się starą matką pijaczką (Lidia

znajomi z inishmaan

Page 43: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9 41

reCenzjeChrzanówna), razem z lekarzem (Ryszard Malinowski), miejscowy plotkarz przycho-dzi zazwyczaj z nic nieznaczącymi nowina-mi, w zamian żądając jajek.

Ale pewnego dnia jest inaczej. Ame-rykański filmowiec Robert Flaherty kręci niedaleko dokument o życiu rybaków na wyspie Aran (widzowie teatralni oglądają potem film „Człowiek z Aran” razem z po-staciami scenicznymi). Poszukuje aktorów. Billy podstępem zyskuje przychylność Bab-bybobby’ego (Tomasz Kłaptocz), który za-wozi go do reżysera. Billy dostaje się aż do Ameryki, ale tam wolą „zdrowych, którzy potrafią zagrać kalekę, niż kalekich, którzy nic nie potrafią”. Trudny jest jego powrót do swoich, zwłaszcza kiedy dowiaduje się prawdy o swoich rodzicach. Finał jednak każe przypuszczać, że znajdzie motywację do dalszego życia.

Warto pójść na ten spektakl, by ujrzeć galerię pokręconych postaci, świetnie za-granych przez aktorów Sceny Polskiej z Jakubem Tomoszkiem na czele. Jego Billy, wyciszony, nieruchomo zapatrzony w dal czy nerwowo przestępujący z nogi na nogę, ciężko doświadczony przez los, walczący o prawo do godnego życia, jest ich głównym reprezentantem. Warto pójść, by zobaczyć tam siebie. czesława rudnik

Co roku, zazwyczaj w okresie karnawa-łu, przygotowuje Scena Polska TC dla swoich wiernych widzów pozycję roz-

rywkową. Takie przedstawienie komediowe najlżejszego kalibru, często farsa autorów angielskich, mistrzów tego gatunku, służy wyłącznie relaksowi. Nie należy analizować go pod kątem filozoficznym czy psycholo-gicznym ani pod żadnym pozorem doszu-kiwać się w nim treści wychowawczych czy wartości etycznych. Należy się po prostu bawić. Po takim spektaklu widz może od-czuwać spowodowany wybuchami śmiechu ból brzucha, wszak trzy minuty śmiechu to podobno to samo co 15 minut gimnastyki, lecz absolutnie niedopuszczalny jest ból głowy wywołany kacem moralnym.

„Biznes” Johna Chapmana i Jeremy’e-go Lloyda – obydwaj maczali palce m. in. w scenariuszu znanego tak czeskim, jak i polskim telewidzom serialu angielskiego „Allo, allo” – wyreżyserował Rudolf Moliń-ski, którego mariaż ze współczesną wnucz-ką Talii zaowocował już niejedną udaną premierą. Reżyser twierdzi, że czytanie sce-nariuszy takich komedii wcale nie jest za-bawne. Nim w wyobraźni powstanie obraz sytuacji scenicznych, które potem muszą zaistnieć realnie, trzeba się sporo namę-czyć. Dla widza ważny jest efekt końcowy. To, jak reżyser umie swoją wizję przekazać aktorom i jak potrafi wykorzystać ich em-ploi. Bo w tym gatunku scenicznym dobra gra aktorów jest podstawą sukcesu. Inne składniki przedstawienia mają charakter służebny.

Fabuła „Biznesu” jest prosta. Żonaci angielscy biznesmeni Stanley (Ryszard Pochroń) i Norman (Janusz Kaczmarski) w apartamencie hotelowym mają doko-nać transakcji, sprzedać firmę transpor-tową obcokrajowcom, Niemcowi Kurtowi (Grzegorz Widera) i Szwedowi Svenowi (Dariusz Waraksa). Zbicie ceny powinien ułatwić alkohol oraz panie do towarzystwa. Nieoczekiwanie jednak zamiast dziewczyn zjawiają się w hotelu żony wyspiarzy, któ-re cudzoziemcy biorą za nieco bardziej dojrzałe panienki z agencji. Hilda (Anna Paprzyca) i Rose (gośc. Joanna Litwin-Wi-dera) postanawiają pomóc mężom w ubi-ciu interesu i udawać nienasycone wampy, co ku zdumieniu małżonków nie sprawia im wielkich problemów, a daje satysfakcję. Sytuacja zmienia się, kiedy na scenę wkra-

czają również zamówione wcześniej Sa-brina (Katarzyna Wojczyk) i Valerie (gośc. Anna Jędrzejak). Wierność małżeńska już teraz obustronnie zostaje wystawiona na ciężką próbę. Przetasowania partnerów mimo pozorów okazują się niewinną gier-ką, kontrakt zostaje podpisany na warun-kach sprzedających, korek od szampana może wystrzelić.

W sztuce występuje osiem postaci, ale najważniejsze są dwie pary małżeńskie. I to wielka zasługa grających ich aktorów, że widz przez dwie godziny zaabsorbowany jest ich wzajemnymi relacjami w nowym przypadkowym układzie. Obserwuje, jak z pewnego siebie i swoich kroków w bizne-sie Stanley’a staje się zatroskany o opinię, zażenowany starszy pan, natomiast z nie-zdarnego księgowego Normana alkohol robi pogromcę niewieścich serc. Jeszcze większa przemiana zachodzi u żon, na co dzień nie-docenianych przez małżonków gospodyń domowych. Pod pożądliwym spojrzeniem cudzoziemców poczują się piękne, zgrabne, dowartościowane i budzą się w nich lwice. Pozostałe postacie tworzą dla głównych bo-haterów tło, nieco krzykliwe, ale potrzebne, by uwypuklić różnice, jakie je dzielą.

Reżyser postanowił dodatkowo utrud-nić aktorom zadanie i kazał im się poruszać głównie na niewielkiej przestrzeni koło sto-lika między kanapą i fotelami, gdzie niekie-dy robi się naprawdę tłoczno i trzeba grać drobnymi gestami, mimiką. A najlepsza scena? Kiedy udało się już panie rozebrać (same to zrobiły) i pozostały w negliżu, panowie na chwilę gdzieś znikają, a one, wszystkie cztery, siadają w tej bieliźnie i po prostu po kobiecemu zaczynają plotkować.

czesława rudnik

Martin Mcdonagh: „kaleka z inishma-an”. przekład Małgorzata semil, reży-seria katarzyna deszcz, scenografia andrzej sadowski. premiera: scena pol-ska teatru cieszyńskiego, cz. cieszyn 10.1.2009.

john chapman, jeremy Lloyd: „Biznes”. przekład elżbieta woźniak, reżyseria rudolf Moliński, scenografia i kostiumy izabela dzidowska. premiera: scena polska teatru cieszyńskiego, cz. cie-szyn 23.1.2009.

u boku męża

KA

TEřI

NA C

ZERN

á

Page 44: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s ap r z ę d z i w o p a m i ę c i

2 2 0 0 942

w amerykańskiej kopalNi„Wesele dziadków Jana Kristena i Agnieszki, z domu Balon – kontynuuje opowieść wnuk Władysław – odbyło się w 1905 r. Dziadek pracował w jednej z karwińskich kopalni, a mieszkał w kolonii górniczej. Wkrótce urodziła się córka.

Wśród górników Karwiny, Orłowej i Ła-zów szerzyła się wieść o organizowanym wyjeździe do pracy w Ameryce. Była to dla młodych ludzi wyjątkowa szansa na lepszy start życiowy”.

Jan Kristen znalazł się wśród tych, którzy postanowili szukać szczęścia za oceanem. Wyjechał sam, żonę wraz z córką zostawił w Karwinie.

„W 1907 r. przyszły pieniądze na bilet dla nich. Babcia opowiadała, że musiała na stat-ku podpisać oświadczenie, iż w razie śmierci dziecka pochówek będzie w falach oceanu”.

Jan pracował w kopalni węgla koło De-nver jako maszynista. Wśród niewielu pa-miątek rodzinnych zachowała się fotografia

osiedla domków dla górników z napisem Cokedale Colo, w drugim rzędzie drugi z prawej to dom, w którym zamieszkał Jan z rodziną.

„W 1909 r. w tym domu urodził się pierwszy syn, któremu dano na imię Alfred, mój ojciec.

Radość wkrótce zakłóciła olbrzymia ka-tastrofa w kopalni. Straszliwy wybuch meta-nu uśmiercił prawie wszystkich pracujących na tej zmianie górników. Szczęśliwym zbie-giem okoliczności dziadek był w lokomo-tywie za potężnymi drzwiami izolacyjnymi i niszczycielska siła wybuchu go nie dosię-gła. Jednak fala depresji pootwierała i te drzwi izolacyjne i płomienie ognia dopadły lokomotywę dziadka. Cudem uratowanemu, lecz ze straszliwymi poparzeniami twarzy, rąk i reszty ciała, lekarze nie dawali wielkiej nadziei. Szpital i lekarstwa były za drogie. Pomogła kobieca intuicja karmiącej matki,

która wyjałowionym piórkiem maczanym we własnym mleku odciąganym do szklan-ki smarowała popaloną skórę, co okazało się lekarstwem wprost rewelacyjnym. Naj-gorsza była wysoka gorączka i majaczenia, a kiedy młody organizm poradził sobie i z nią, lekarze niedowierzająco kręcili gło-wami. Dziadek powoli powracał do zdrowia”.

Z tytułu poniesionych cierpień dziadko-wie z ubezpieczenia otrzymali pewną sum-kę pieniężną. Postanowili wykorzystać ją na podróż, by odwiedzić swoich krewnych w Karwinie. Tęsknota za rodzinnymi stro-nami wzięła górę nad poprawą sytuacji ma-terialnej w Ameryce. Pech jednak chciał, że sytuacja polityczna w Europie była bardzo zła i schylało się ku pierwszej wojnie świa-towej. W tej sytuacji o powrocie do Ameryki nie było już mowy.

Kristenowie pozostali w Karwinie. W okresie międzywojennym Jan anga-

żował się w działalność społeczną, był m. in. członkiem zarządu Stowarzyszenia Robot-ników Katolickich „Praca” w Karwinie.

Za polskość oddał w końcu życie. W pierwszych dniach II wojny świato-

wej Niemcy zabrali Jana na przesłuchanie, chcieli mu udowodnić, że należy do narodu niemieckiego.

„Przodkowie dziadka byli kiedyś fak-tycznie Niemcami, ale dziadek powiedział, że czuje się Polakiem. Karą był obóz koncen-tracyjny Mauthausen i praca w kamienioło-mach, tam kazano go ukamieniować. Miał 67 lat. Było to 9. 12. 1940, miałem wtedy do-kładnie 10 miesięcy.

O śmierci dziadka opowiadał mi jego współwięzień w obozie koncentracyjnym Mauthausen ks. Józef Nowak, który był pra-łatem w Karwinie”.

ze starą karwiną w tleT ę przygarbioną sylwetkę rowerzysty, pedałującego naprzeciw nowym wyzwa-

niom, pełnego pomysłów i propozycji, znają dobrze nie tylko mieszkańcy obu Cieszynów. Jego inicjatywy doceniają także w Trójwsi pod Gańczorką.

Tylko stara Karwina, z której pochodzi i którą przemierza w poszukiwaniu śladów swoich przodków, pozostaje niema.

„Przeróżne były losy rodzin na Zaolziu – rozpoczyna swoje reminiscencje Władysław Kristen – jak złożone są dzieje tego skrawka ziemi. Świadectwem tej różnorodności stały się też koleje życia rodziny Kristenów. Świadkowie sprzed stu lat odpoczywają na cmentarzach, a sędziwi już wnukowie próbują ratować od zapomnienia historię, relacjonując nigdzie dotąd niepublikowane zdarzenia”.

A właściwie strzępy zdarzeń, bo wiele szczegółów zatarło się w pamięci, a do wielu niechętnie się powraca.

„Babcia raczej opowiadała nam bajki, niż o tej gehennie, którą przeżyła”. Alfred Kristen (1909-1966), ojciec Władysława.

Kolonia górnicza w USA przed stu laty.

Page 45: Zwrot 02/2009

432 2 0 0 9

metrem i tuszem„Ojciec, kiedy zmarła jego siostra, został naj-starszym z rodzeństwa. Młodszy był Emil, fryzjer i najlepszy charakteryzator aktorów amatorów, którzy odgrywali przedstawienia w Karwinie i okolicy. Leopold został kraw-cem. Najmłodszy Alojzy po wojnie wyjechał do Wałbrzycha, poznał tam dziewczynę z Lwowskiego i ożenił się, dziś żyje już tylko ta sędziwa ciocia Władka.

W 1928 r. ojciec ożenił się z Marią z karwińskiej rodziny Gasiów, babcia ze stro-ny mamy pochodziła z rodziny Potyszów. Z tego małżeństwa urodziło się pięcioro dzieci. Najstarsza Jadwiga zmarła, 9. 2. 1940 urodziłem się ja, pod ko-niec wojny siostra Anna, w 1949 r. Fredzio, a najmłodszym był Stani-sław, który zmarł przed 3 laty”.

Podczas wojny Kristenowie mieszkali w Dąbrowej koło dworca. Alfred stracił pracę, w domu się nie przelewało. Pomocną dłoń wycią-gnął wtedy do niego inżynier Guziur. Alfred został mierniczym, pracował razem z Franciszkiem Świdrem. Jako Polak z narażeniem życia jeździł do szkoły geodezji do Bytomia.

Alfreda nazywano Waldim i taki podpis widnieje na matrycach wie-lu partytur nutowych, rozsianych po domach amatorów śpiewactwa chó-ralnego i archiwach muzycznych nie tylko na Zaolziu.

„W czasach, kiedy ojciec chodził do szkoły, podstawą była nauka ta-

bliczki mnożenia i kaligrafii. Ojciec miał przepiękny rękopis. Ks. Leopold Biłko na-mówił go, żeby przepisywał nuty. Przepisy-wanie odbywało się tuszem na kalce. Rozli-czał sylaby, by były dokładnie pod nutami, starał się, by wszystko było czytelne i by można było według tego śpiewać. Pamię-tam, jak jako dziesięciolatek jeździłem do drukarni Orion w Ostrawie z matrycami. Do Cieszyna przez granicę przenosili potem te nuty studenci szkół muzycznych”.

Waldi przygotował ponad 3 tys. matryc partytur muzycznych. Dla jego syna Włady-sława to powód do dumy i satysfakcji.

„Kiedy czeskocieszyński chór mieszany Harfa był w Warszawie z rewizytą u znanego męskiego chóru Harfa im. Wacława Lach-mana, moje nazwisko wydało tam się dziw-nie znajome. Zaprowadzono mnie wtedy do archiwum chóru, gdzie zobaczyłem matryce ojca i listy, które wysyłał do profesora Lach-mana.

Ojciec działał w stowarzyszeniu rodzi-ców, pomagał budować salę gimnastyczną w orłowskim gimnazjum. Dokładnie wte-

dy, kiedy była gotowa, przeniesiono gimnazjum do Łazów. Ojciec był już w tym czasie bardzo schorowany, zmarł w 57 roku życia, 20 marca br. miałby sto lat”.

spłacić dług wdzięczNościNajstarszy przedstawiciel następ-nego pokolenia, Władysław Kri-sten urodził się w Karwinie Solcy w domu swoich dziadków. Solca była jednym z najpiękniejszych miejsc, które znał.

„Dziadkowie mieszkali nad Czornym Chodnikiem, pod którym płynął potok Strzybnioczka. Woda ze Strzybnioczki była wspaniała, warzono z niej kiedyś karwińskie piwo. Koło Strzybnioczki stały domy

Wydział Stowarzyszenia Robotników Katolickich „Praca” w Karwinie (1919-1921), drugi z lewej

siedzi Jan Kristen, dziadek Władysława

Rok 1942, półtoraroczny Władek Kristen z rodzicami, z tyłu stoi babcia.

Page 46: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 944

p r z ę d z i w o p a m i ę c i

rodzinne, na wzgórzu soleckim fińskie domki, a w części północnej był wielki park, kiedyś z zamkiem Larischa. Zamek spłonął 6. 12. 1944, mówiono, że został podpalony”.

Każdy człowiek czuje sentyment do miejsca swego urodzenia, ale karwiniacy, których krajobrazy dzieciństwa pochłonęła kopalnia, są na tym punkcie szczególnie uczuleni.

„To chyba ks. Emanuel Grim po-wiedział, że czym był dla Polski przed-wojenny Lwów, tym była dla Zaolzia Kar-wina. Pojechałem kiedyś do Karwiny na wycieczkę z cze-ską przewodniczką, która stwierdziła, że tu było pustkowie, a oni tu wybudują miasto. A tu prze-cież było miasto, chociaż tylko 25 lat. Larisch w 1924 r. podniósł wioskę targową, która mia-ła ten przywilej od 1909 r., do rangi miasta. Składało się z trzech części: Karwiny, Sol-cy i Sowińca, liczyło 25 tys. mieszkańców. W 1949 r. XIII-wieczne miasteczko Frysztat przyjęło nazwę Karwina, a właściwa Karwi-na stała się dzielnicą tego miasta. Dzisiaj jest tu księżycowy krajobraz”.

Żeby zachować pamięć o starej Karwinie, W. Kristen organizował spotkania dawnych solczan, wycieczki po dawnym mieście oraz akcje wspomnieniowe, z których najwięk-

szą była „Ballada o starej Karwinie”.

„„Balladą o starej Karwinie, mieście, które-go już nie ma” spłacałem swój dług wobec rodzin-nego miasta. W imprezie wzięło udział ponad 200 osób. Były przepiękne poczty sztandarowe gór-ników. Wilhelm Prze-czek został mianowany poetą karwińskim, bo o Karwinie napisał ponad 120 wierszy. Rudolf Ny-

tra przywiózł sztandar z 1894 r. z napisem „Święta Barbaro, patronko górników, módl się za nami””.

ślady i źródłaWładysław Kristen od wielu lat mieszka w Cz. Cieszynie. Tam też miała miejsce „Ballada o starej Karwinie”, która była jedną z większych imprez Klubu Propozycji. Zalą-

żek takiego klubu powstał zdaniem Kristena w okresie przedwojennym w Karwinie.

„Ludzie byli tam naprawdę oczytani, wiedzieli tyle, jak pisze Gustaw Morcinek, co profesorzy albo jeszcze więcej. Prelegenci opracowywali tematy, które były im bliskie. Ktoś np. hodował gołębie, to musiał przy-gotować referat o gołębiach. Niełatwo było

stanąć tak przed ludźmi, opanować tremę, uczyło to odwagi, prowadzenia imprez. Nie nazywano tych spotkań wtedy jeszcze klubem propozycji, ale idea była podobna.

W latach 60. pomysł Klubu Propozycji wprowadził w życie w Cieszynie redaktor Władysław Oszelda, Cieszyński Interklub Społeczny (CIS) prowadził aż do swej śmier-ci. Były to najczęściej spotkania z różnymi ciekawymi ludźmi. W Cz. Cieszynie Klub Propozycji powstał w latach 70., prowadził go Karol Polak. Miał wspaniałą publiczność, do sali w klubie przy ul. Bożka przychodzi-li stali bywalcy, spotykali się przy herbatce. Ja przejąłem prowadzenie Klubu Propozycji dopiero w 1995 r.

Odbyło się dużo najróżniejszych imprez. Mieliśmy także spotkania wyjazdowe, np. z kolędą i opłatkiem po drewnianych ko-ściółkach. Ale taką naprawdę wielką impre-zą była wyprawa śladami Adama Mickiewi-cza na Białoruś i Litwę, w dwusetną rocznicę urodzin Mickiewicza. Tą wyprawą spłaciłem dług z młodości poloniście prof. Józefowi

Niemcowi. Ukoń-czyłem orłowskie gimnazjum, a było to w czasie, kiedy uczyli tam jeszcze tacy profesorowie jak Józef Niemiec, Antoni Demczuk, Franciszek Mech, Emil Jędrzejczyk i przychodzili młod-si, Rudolf Wygrys, Tadeusz Błanik”.

Od dziesięciu lat dwa razy w roku or-ganizuje W. Kristen wycieczki do źródeł Olzy.

„W ramach Klubu Propozycji wyjeżdżaliśmy do Trójwsi, do doliny

Kosarzyska w Istebnej, w wigilię nocy świę-tojańskiej i tam zrodziła się myśl, by po-szukać źródła Olzy. W 1999 r. dotarłem do źródełka pod Gańczorką. Od tej pory odwie-dziły już to miejsce tysiące ludzi. Jeździmy tam corocznie wiosną na rowerach, a 9. 9., w Święto Źródła, autobusami i piechotą, są to spotkania turystów z różnych stron”.

olga gorgolzdjęcia z archiwum rodzinnego

władysława kristena

Władysław Kristen.

Chórzysta Alfred Kristen (Waldi), autor tableau, trzeci z lewej w drugim rzędzie od góry.

M

ARIA

N SI

EDLA

CZEK

Page 47: Zwrot 02/2009

2 2 0 0 9 45

TryBUnA czyteln

ików

W ostatnich miesiącach pojawiały się na łamach zaolziań-skich pism krytyczne artykuły związane z karwińskim gimnazjum. Opublikowane poglądy „aktywistów spo-

łecznych” sprowokowały mnie do napisania odpowiedzi. Szanowni panowie, pozwólcie mi na krótką apologię naszego

„gimpla”. Twierdzicie, że u nas jest niski poziom nauczania. Skąd te bzdury? Uczą u nas przecież ci sami profesorzy, co w Cieszynie. Mniejsza ilość studentów w klasach zapewnia lepsze stosunki po-między nimi a uczącymi. Praca w małych grupkach jest bardziej efektywna, a indywidualne podejście profesorów do uczniów bar-dzo przypomina usługi, które zapewniają szkoły prywatne. Lepsze wyposażenie klas cieszyńskich jeszcze z nikogo nie zrobiło geniu-sza. Wasze wyobrażenia mogły obrazić niejednego profesora i stu-denta – że uczy, czy też jest uczony na niskim poziomie. Prawie że wszyscy absolwenci, których pamiętam z lat ostatnich, zdali bez problemów egzaminy na uczelnie wyższe i kontynuują swą eduka-cję, a niektórzy nawet poza granicami kraju.

W czasach, w których przyrost naturalny w Europie i krajach za-chodnich jest niewielki, a wszystkie szkoły, nie tylko te polskie, wal-czą o każdego ucznia, wasze artykuły mają charakter destrukcyjny. Odbierają one naszemu gimnazjum potencjalnych kandydatów do pierwszej klasy. Jakże ważnych kandydatów, którzy we wrześniu 2009 będą nowym, młodym pokoleniem, rozpoczynającym drugą setkę historii naszej szkoły. Bowiem po Łazach Karwina jest kon-tynuatorem tradycji Polskiego Gimnazjum Realnego im. Juliusza Słowackiego na Obrokach w Orłowej.

Wbrew poglądom sceptyków, którzy twierdzą, że naszą alma mater pochłonął węgiel już z pierwszą przeprowadzką, musimy my, młodzi, udowodnić, że „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”.

adaM ondrucH Karwina

szok i horrorJestem prenumeratorem „no-wego” „Zwrotu” od samego początku i zawsze mówiłam o nim w samych superlatywach (pomijając termin wydawania kolejnych numerów – wkurza mnie, jak chyba większość czy-telników fakt, że numery uka-zują się pod sam koniec mie-siąca). Jednak to, co zaserwował nam styczniowy „Zwrot” kom-pletnie mnie zaszokowało. Jak można do mądrego czasopima o ciekawej szacie graficznej do-łączyć tak kiczowaty bubel jak „Kalendarz 2009“?! Używając jednego z delikatniejszych po-równań – pasuje jak kwiatek do kożucha. A strona merytorycz-na – horror.

Wg „Kalendarza“ Ostatki przypadają w środę, a Popielec w czwartek, Święto Wniebowstą-pienia w sobotę 23. 5. zamiast w niedzielę, niektóre święta ko-ścielne są uwzględnione a inne nie, tak samo święta państwo-we Polski i Republiki Czeskiej – jedne są, a inne pominięto…

Poza tym ciekawe, według jakiego klucza wybierano „Sponsorów nagród…“, bo wymieniono zaledwie połowę. Trzeba było napisać przynaj-mniej „Niektórzy sponsorzy…“ albo „Najbardziej zasłużeni“.

Mam nadzieję, że była to pierwsza i ostatnia wpadka na taką skalę. W nowym roku życzę Redakcji samych błysko-tliwych pomysłów, sił do ich realizacji, hojnych sponsorów i… oby tak dalej, byle bez „pere-łek“ typu kalendarz.

ewa sikoraCzeski Cieszyn

mierNa grafikaWczoraj w skrzynce poczto-wej znalazłem kolejny numer „Zwrotu” i ucieszyłem się z nie-go. Jak zawsze bardzo popraw-nie wykonany pod względem treści, a także pod względem grafiki i składu.

Niestety nie mogę tej samej opinii powtórzyć spoglądając na „Kalendarz 2009”. Chociaż się mówi „darowanemu konio-wi nie patrz na zęby”, to jednak muszę zwrócić uwagę na bar-dzo mierną jakość kalendarza, szczególnie pod względem opracowania graficznego:niespójność grafiki z logo „Zwrotu” zaraz na pierwszej stronie,mnóstwo kolorów w prze-różnych odcieniach sprawia wrażenie niedojrzałości, ama-torstwa i bezmyślności całego przedsięwzięcia,użycie takiego mnóstwa ko-lorów wraz z osobliwym skła-dem samego kalendarium spra-wia wrażenie chaosu, co budzi niesmak i każe odruchowo od-rzucić również treść przekazu,niektóre logotypy w części marketingowej kalendarza są wkładane do druku w wersji ra-strowej, co w połączeniu z nie-dużą wielkością logo jest nie do zaakceptowania,w samym tekście w części mar-ketingowej nie zadbano o jedno-lite odstępy między znakami, co jest wielkim mankamentem i bardzo rzuca się w oczy, podob-nie jak użycie czcionki mniejszej wielkości w nawiasach.

W samym zaś kalendarium brakuje czeskich świąt, np. Jana Husa, Cyryla i Metodego, 17 listopada, a także polskich, np. Bożego Ciała.

W gruncie rzeczy jestem jednak bardzo zadowolony z „nowego” „Zwrotu” i pozostaję nadal uważnym czytelnikiem.

zenon MatuszekBrno

od redakcji Podzielamy opinie naszych Czytelników. na swe uspra-wiedliwienie możemy powiedzieć tyl-ko tyle, że w procesie opracowania au-torskiego, redaktorskiego i graficznego kalendarza zespół redakcji „zwrotu” nie uczestniczył. Firmując jednak ten bubel, czujemy się zobowiązani do przeproszenia Czytelników.

Bubel nie kalendarz

przejścia Na przejściachInformujemy, że ogłoszony w marcu 2008 r. przez redakcje „Zwrotu” i „Gło-su Ludu” konkurs na wspomnienia i anegdoty związane z przekraczaniem przejść granicznych między Polską a Czechami nie został jeszcze rozstrzy-gnięty. Ostateczny termin nasyłania dowolnych pod względem gatun-kowym prac (anegdoty i kuriozalne wydarzenia, osobiste wspomnienia i doświadczenia, artykuły historyczne…) mija 30.6.2009 r. Prace należy przesyłać pod adresem redakcji „Zwrotu”, ul. Strzelnicza 28, 737 01 Czeski Cieszyn, [email protected].

Formuła konkursu zakłada, iż zwycięskie prace zostaną zakwalifikowa-ne do wydania książkowego i będą wyceniane według podwyższonych sta-wek honorariowych. Wydawcą „Przejść na przejściach” jest Zarząd Główny PZKO, redaktorem Czesława Rudnik. Książka ukaże się pod koniec 2009 r.

szyNdzielNia „zwrotu”Kolejne spotkanie w ramach Szyndzielni „Zwrotu” odbędzie się w piątek 27. 2. 2009 o godz. 17.00 w Klubie Dziupla w Cz. Cieszynie. W programie przewidziano m. in. wykład dr. Józefa Szymeczka „Bratem albo katem. Polacy i Czesi na Śląsku Cieszyńskim”. Po wykładzie zwycięzcom ostatnich konkursów „Zwrotu” zostaną wręczone nagrody. Organizatorem spotkania jest Klub Dziupla – Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej.

komunikaty

Gimnazjum jeszcze żyje

Page 48: Zwrot 02/2009

s ł o w o p r e z e s a

46 2 2 0 0 9

pytanie 1 ile dokładnie lat upłynę-ło od zaprzysiężenia unii Lubelskiej do zawarcia unii Hadziackiej? pytanie 2 podaj imiona i nazwisko autora dzieła „o poprawie rzeczypo-spolitej”. pytanie 3 podaj imię i nazwisko polskiego kompozytora, który żył w latach 1810-1849.

Odpowiedzi z zaznaczeniem KONKURS POLSKA można przesyłać pocztą i w formie elektronicz-nej na [email protected]. Termin ich nadsyłania mija 5. 3. 2009.

l i t e r a t u r a

Był autorem słynnych rozważań „O po-prawie Rzeczypospolitej”, które zade-dykował królowi Zygmuntowi Augu-

stowi. Przetłumaczone na kilka języków dzieło przyniosło autorowi rozgłos w całej Europie, ale dwie ostatnie

księgi („O Kościele”, „O szkole”) uznano w Polsce za heretyckie. W końcu nawet papież Paweł IV wszystkie jego utwory

kazał umieścić na indeksie ksiąg zakaza-nych. Sam pisarz (1503-1572) nie doznał jed-nak żadnych prześladowań. Pok koniec życia otrzymał nawet od Zygmunta Augusta misję pojednania kalwinów z antytrynitarzami w sporze o Trójcę Świętą.

Pytanie nr 1: na łotwie.Pytanie nr 2: Franciszek karpiński.Pytanie nr 3: justus decjusz.nadesłano 28 prawidłowych rozwiązań wyłącznie w kat. c. nagrodę wylosowała władysława Vito-šowa z Karwiny.Losowanie z udziałem red. red. Czesławy rudnik i Kazimierza Kaszpera odbyło się 9.2.2009 r. nagrody zostaną wręczone laureatom podczas spotkania Szyndzielni „zwrotu” dnia 27.2.2009 o godz. 17.00 w Klubie Dziupla w Cz. Cieszynie. Uczestników kon-kursu prosimy o podawanie wraz z rozwiązaniem swojego nr. telefonu.

m u z y k a

W 1831 r., mając 21 lat, zamieszkał na sta-łe w stolicy Francji. Należał do najbardziej znanych Polaków w XIX-wiecznym Paryżu. Często grywał w salonach polskiej emigra-cji, której przedstawiciele namawiali go do komponowania oper narodowych. Zwykł wówczas odpowiadać, że ojczysta nuta silniej dźwięczy w jego mazurkach niż w niejednej operze. Przez współczesnych ceniony był przede wszystkim jako nauczyciel gry i wir-tuoz, choć już wówczas jego utwory zyskiwa-ły entuzjastyczne recenzje innych kompo-zytorów, m.in. Schumanna. Zmarł w wieku zaledwie 39 lat, skomponował dwa koncerty fortepianowe, trzy sonaty, kilkadziesiąt ma-zurków, 17 polonezów, liczne nokturny, sche-rza, wariacje, preludia. W 1927 r. odbył się w Warszawie I międzynarodowy konkurs jego imienia.

k o n k u r s p o l s k a

h i s t o r i a

W wyniku unii lubelskiej doszło do połą-czenia ziem Królestwa Polskiego i Wielkie-go Księstwa Litewskiego (zaprzysiężenie 1.7.1569). Powstało największe w ówczesnej Europie państwo, które zajmowało powierzch-nię niespełna 1 mln km kw. i posiadało ok. 8 mln mieszkańców. Rzeczpospolita Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego, zwana też Rzeczpospolitą Obojga Narodów, była kon-glomeratem narodów, religii i wyznań, z prze-wagą Polaków – 40%. 20% ludności stanowili Rusini, którzy później zyskali świadomość narodową, stając się narodami ukraińskim, białoruskim i rosyjskim. Kilkanaście procent to Litwini, 10% Niemcy, 5% Żydzi, dalej Łoty-sze, Ormianie, Szkoci i in. Była to jednak unia realna – państwo miało jednego króla, jeden sejm i senat. Jednocześnie zachowano nazwę Wielkie Księstwo Litewskie i odrębne urzędy, w tym kanclerza i hetmana. Unia przetrwała do końca Rzeczpospolitej.

Niespełna 100 lat później ten organizm państwowy miał szansę przekształcić się w Rzeczpospolitą Trojga Narodów, podnosząc do rangi trzeciego równoprawnego członu opanowaną przez Kozaków Zaporoskich Ruś (obecnie ziemie zachodniej Ukrainy, wte-dy część Królestwa Polskiego). 16.9.1658 r. unia taka istotnie została zawarta i przeszła do historii pod nazwami Ugody polsko-ukraińskiej w Hadziaczu lub Unii Hadziac-kiej. Pomimo iż tekst podpisanego traktatu przyznawał narodowi ruskiemu „osobnych Pieczętarzów, Marszałków i Podskarbich, godności senatorskie i inne urzędy narodu ruskiego”, Unia Hadziacka nie przetrwała

nawet 10 lat. Jednym z powodów mogło być wyniosłe trak-towanie Kozaków przez polskich pa-nów, dla których cią-gle pozostawali oni „jako włosy albo pa-znokcie, które przy-strzygać trzeba”.

Jak już zapowiadaliśmy, kontynuujemy w tym roku Konkurs Polska. Jego zakres tematyczny pozostaje taki sam – obejmuje zjawiska zwią-zane z Polską, jej historią, kulturą, nauką, lite-raturą, sztuką, sportem itp. Zmianie ulegają natomiast warunki udziału w konkursie: żeby wziąć udział w losowaniu nagród należy po-prawnie odpowiedzieć na wszystkie 3 pytania. Zwycięzca otrzyma książkę wartości 600 kc, nagrodę rzeczową watości 1000 kc oraz pre-numeratę „Zwrotu” (dla siebie lub wskazanej osoby) na 2009 r. Nagrody książkowe finansują Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” oraz Fun-dacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”.

rozWiązaNiE EdycJi styczNioWEJ

Page 49: Zwrot 02/2009

Wśród autorów prawidłowych rozwiązań rozlosowane zostaną nagrody książkowe.

Rozwiązanie dodatko-we prosimy przesyłać na adres pocztowy lub [email protected] do 5 marca 2009 r.

Rozwiązanie krzyżówki z nr. 1 / 2009:PESYMISTA? KTOŚ, KTO UWAŻA, ŻE WSZYSCY SĄ TACY WREDNI JAK ON, I ZA TO ICH NIENA-WIDZI.

Nagrody książkowe wylosowali:Leszek Łakota z Hawierzowa i Witold Stonawski z Pragi.

Gratulujemy!

472 2 0 0 9

POZIOMO:1 suchy kijek7 ludowy instrument dęty10 napój orzeźwiający11 dmuchanie12 część marynarki13 sztuka G. B. Shawa18 dziwak21 Winnetou24 cienka w pasie25 najcięższy z metali27 Akademicki Związek Spor-

towy28 hipotetyczna cząstka ele-

mentarna29 befsztyk Anglika31 lita skała32 francuski przedstawiciel

naturalizmu34 jedna z najdłuższych rzek

Azji36 najsłynniejszy z piłkarzy37 dba o jak najlepsze wa-

runki pracy38 czepia się psiego ogona39 „papieskie“ imię41 spokrewniona z leszczem43 ogłoszenie w gazecie

44 plakat47 wyspa w Zatoce Saroń-

skiej48 dawny tygodnik studencki50 „rada” dla Niemca51 antylopa jak krowa52 farba wodna55 myśli tylko o sobie 59 przesadnie ostrożny61 T-3462 zły duch arabski63 rzecznik praw obywatel-

skich64 dolna część głowicy do-

ryckiej65 wino rodem z Węgier

PIONOWO: 1 chybiony strzał 2 ze znanym browarem 3 gumno 4 idol Tomka Wilmowskiego

5 związek państw 6 przełożony żydowskiej

gminy 7 załoga twierdzy 8 płynie przez Alaskę 9 obszar pokryty wodą14 wpływa do Dolnej Odry 15 w ręku Skolimowskiej16 stolica Peru17 patetyczny utwór poe-

tycki19 równolatek20 tam wódkę produkują22 bukiet ozdobi23 chroni przed przepięciem26 miasto w środkowej Hisz-

panii29 Capreolus capreolus z na-

szych lasów30 żarówkę osłoni33 Beenhakker35 imię Destinowej

40 przyprawa stosowana przy kiszeniu ogórków

42 przystępuje do spowiedzi45 uroczysty wieczorowy

strój46 nadaje statkowi kierunek49 „re” o pół tonu obniżone51 okres godowy danieli52 papiery wartościowe53 sąsiad Szwajcara54 obszerna sukienka56 rodzaj promieniowania

elektromagnetycznego57 dawna gra w karty58 góry w Azji Środkowej60 element końskiej uprzęży

Podpowiedź do rozwiązania dodatkowego: sentencja wojciecHa Bogusławskiego

opr. BIKI

k r z y ż ó w k a

Page 50: Zwrot 02/2009

HA

LA S

IKOR

A

PRZED WIElKIM POSTEM

Ś w i ę t a z w y C z a j e o b r z ę d y

Kilkadziesiąt dni przed Świętami Zmartwychwstania ludzie żyjący w kulturze chrześcijańskiej, a więc zdecydowana większość Europejczyków, zaczynają się kierować kalendarzem… księżycowym. Z okresem tym związane są bowiem uroczystości i zwyczaje, które przypadają na dni obliczane od pierwszej pełni księżyca po równonocy wiosennej 21 marca. Ta magiczna pełnia w pierwszej kolejności wyznacza termin Wielkanocy (pierwsza niedziela po owej pełni), od niego zaś liczone są wstecz i w przód terminy innych

ważnych świąt. Idzie o tzw. święta ruchome, do których zaliczane są m. in.: Niedziela Palmowa (7 dni przed przed Wielkanocą), Środa Popielcowa (46 dni przed Wielkanocą) czy Boże Ciało (60 dni po Wielkanocy). Przed Wielkanocą – dokładnie od Środy

Popielcowej do Wielkiego Czwartku – trwa 40-dniowy okres Wielkiego Postu.

Źród

ło: I

nter

net, „

Doro

czne

zwyc

zaje

i obr

zędy

na Ś

ląsk

u Ci

eszy

ński

m” J

ana S

zym

ika,

„Pły

nies

z Olzo

” pod

red.

Dan

iela

Kad

łubc

a. Środa Popielcowa

Pierwszy dzień Wielkiego Postu, zwany też Popielcem lub ze staropolska Wstępną Środą. Wg obrzędów katolic-kich tego dnia kapłan czyni popiołem znak krzyża na głowie wiernego, mówiąc jednocześnie „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” lub „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Tradycja po-sypywania głów popiołem pojawiła się w VIII w., w XI w. papież Urban II wprowadził ją na stałe do obrządku kościel-nego.

Na Śląsku Cieszyńskim jadano tego dnia na śniada-nie wodę z chlebem, na obiad żur z nieokraszonymi ziem-niakami lub ziemniaki z solo-nym śledziem i surową kiszo-ną kapustą, a na kolację pla-cek z pszennej żarnówki z niesłodzoną czarną kawą zbożową. Gospodarze po powrocie z kościoła posypy-wali popiołem pola obsiane żytem, a gospodynie grządki kapusty – co miało zapewnić dobre plony. adam waszut

Tłusty Czwartek52 dni przed Wielkanocą, w tygo-dniu poprzedzającym Środę Popiel-cową, obchodzony jest Tłusty Czwar-tek. W tym roku przypada na 19 lute-go. Nie jest świętem kościelnym, lecz dniem tradycyjnie rozpoczynającym ostatni tydzień karnawału.

W polskich domach królują tego dnia zwłaszcza pączki (krepliki) i faworki (chrust). Ktoś obliczył, że współcześni Polacy spałaszują w ów czwartek aż 100 mln pączków! Na Śląsku Cieszyńskim pączkowe obżarstwo związane jest raczej z Ostatkami. Józef Ondrusz stwier-dza w „Płyniesz Olzo”: „Na Ostatki smażyły gospodynie krepliki, czyli pączki, z marmoladą lub powidłami. W rodzinach liczących po kilkanaście osób musiała gospodyni usmażyć kopiaty przetak kreplików”.

Pączki nie zawsze były słodkie i miękkie. W średniowieczu np. robione były z chlebowego ciasta, nadziewane słoniną i smażone na smalcu. Podawano je z tłustym mięsiwem i suto zakrapiano wódką. Dopiero w XVI w. twarde pączki zaczęto napełniać marmoladą i przekształcać w giętką i pulchną potrawę.

OstatkiTo ostatnie trzy (cztery) dni (niedziela, poniedziałek, wtorek, czasami sobota) przed Środą Popielcową, czyli ostatecznym zakoń-czeniem karnawału. Okres permanentnej zabawy i obżarstwa (ludowa nazwa Ostat-ków to „mięsopust”) przed nadchodzącym Wielkim Postem.

Jan Szymik pisze, że przywilej w urządza-niu zabawy czy balu „na ostatki” miały u nas kobiety. „Na takich zabawach tanecznych nigdy nie ogłaszano białych walców, a ko-biety przez cały czas trwania takiego balu zapraszały mężczyzn tak do tańca, jak do bufetu na wódkę”.

Z Ostatkami wiąże się zwyczaj „pochowa-nia basy”. Przed północą podczas zabawy ostatkowej „wodzirej wchodził między mu-zykantów i jednemu z nich z basetli odpinał jedną strunę, po chwili drugą itd. Gdy odpiął czwartą strunę, zabierał basiście smyczek. W tej chwili cała kapela przestawała grać, a na salę czterech na czarno ubranych mło-dzieńców wnosiło mary, na które basista z udawanym płaczem kładł swoją basetlę z odpiętymi strunami. Wodzirej stawał na krześle i wygłaszał tragikomiczną „mowę pogrzebową” na zakończenie „mięsopustu”, po czym schodził, skrapiał wódką basetlę i nakrywał ją czarnym płótnem. Młodzieńcy podnosili mary z basetlą i w takt marsza obchodzono dookoła salę” – pisze J. Szymik.