ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE - lwj.edu.pl · Stanisław Brzozowski (1878 - 1911) - filozof, pisarz,...

52
ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ GIMNAZJUM i LICEUM im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 75 LIPIEC 2012, PISMO UKAZUJE SIĘ OD ROKU 2000 Stanisław Brzozowski , Aleksander Brückner Wprowadzenie do romantyzmu Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej 4 lata działalności: 2008 - 2012 Głośne czytanie nocą, Klasycy historiografii polskiej, Wielkie dzieła kultury Internetowy retro podręcznik do języka polskiego Urodzeni w niewoli - dzieciom Niepodległej. Polscy historycy literatury

Transcript of ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE - lwj.edu.pl · Stanisław Brzozowski (1878 - 1911) - filozof, pisarz,...

ZESZYTY

JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J AC I Ó Ł

G I M N A Z J U M i L I C E U M i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U

NR 75 LI P I E C 201 2 , P I SMO U KAZ U J E S I Ę OD RO KU 20 00

Stanisław Brzozowski, Aleksander Brückner

Wprowadzenie do romantyzmu

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej

4 lata działalności: 2008 - 2012

Głośne czytanie nocą,

Klasycy historiografii polskiej, Wielkie dzieła kultury

Internetowy retro podręcznik do języka polskiego

Urodzeni w niewoli - dzieciom Niepodległej. Polscy historycy literatury

2

MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCYM

IM. WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU

4 lata działalności: 2008 - 2012

Zajęcia prowadzi: Tomasz Zbrzezny

Opiekun Klubu: Wiesław Kopeć

Zapraszamy do współpracy nauczycieli i uczniów

z Gimnazjum i Liceum im. Władysława Jagiełły,

z innych szkół płockich, szkół Mazowsza

oraz z całego kraju. (sposób kontaktu podany w stopce redakcyjnej)

W tekstach źródłowych pisownię dawną nieznacznie uwspółcześniono.

Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego

im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku

Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http:// www. jagie l lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20

[email protected];

Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]

Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej. Redakcja numeru: Albert Walczak, absolwent szkoły z roku 2012.

3

Stanisław Brzozowski (1878 - 1911) - filozof, pisarz,

badacz literatury okresu Młodej Polski

Stanisław Leopold Brzozowski (1878-1911) – filozof, powieściopisarz, publicysta, krytyk teatralny i literacki epoki Młodej Polski. Zwolennik materializmu dziejowego, który wprowadził marksizm do myśli polskiej.

Twórca "filozofii pracy". Znany głównie jako autor Legendy Młodej Polski oraz "pierwszej polskiej powieści

intelektualnej", Płomieni. Znał kilka języków, m.in. niemiecki, francuski, rosyjski, angielski i włoski.

Pochodził z rodziny szlacheckiej. Więziony za działalność niepodległościową, oskarżany o współpracę

z carską Ochraną. Ze względu na pogarszający się stan zdrowia (gruźlica) na stałe wyjechał za granicę. Zmarł

we Florencji i tam został pochowany. Za najważniejsze jego dzieła uznaje się Legendę Młodej Polski (1910)

oraz Idee. Wstęp do filozofii dojrzałości dziejowej (1910).

Filozofia Brzozowskiego czerpała z myśli Fichtego, Marksa, Nietzschego, Sorela i Kanta. Przeciwstawiał się

XIX-wiecznemu pozytywizmowi i utylitaryzmowi. Stworzył oryginalną filozofię pracy. Zafascynowany

Marksem przyjął materialistyczny sposób widzenia rzeczywistości, od początku jednak wyciągając z niego

oryginalne, często odmienne od marksistowskich wnioski. W ostatnich miesiącach życia nawrócił się

na katolicyzm. Świadectwo tego nawrócenia można znaleźć na kartach Pamiętnika. Jako krytyk literacki Brzozowski wymagał od pisarza zaangażowania w najważniejsze problemy narodu

i ludzkiego społeczeństwa. Ganił wielu znanych pisarzy i poetów (m.in. Henryka Sienkiewicza)

za zaściankowość umysłu. Cenił zaś i wytrwale przypominał twórczość Cypriana Kamila Norwida.

"W literaturze polskiej XX wieku - pisał Czesław Miłosz - nie znajdzie się pisarza o takiej skali i powadze

zainteresowań. Górował on umysłowo nad wszystkimi sławami swego czasu i to przesądza o jego wyjątkowej

pozycji dzisiaj".

Twórczość: Pod ciężarem Boga (1901, powieść), Filozofia czynu (1903), Wiry (1904, powieść), Kultura

i życie. Zagadnienia sztuki i twórczości w walce o światopogląd (1907), Płomienie (1908, powieść), Legenda

Młodej Polski. Studia o strukturze duszy kulturalnej (1910), Idee. Wstęp do filozofii dojrzałości dziejowej

(1910), Sam wśród ludzi (1911, powieść), Głosy wśród nocy. Studia nad przesileniem romantycznym kultury

europejskiej (1912), Pamiętnik (1913), Widma moich współczesnych (1914), Książka o starej kobiecie (1914, powieść).

FILOZOFIA ROMANTYZMU POLSKIEGO (1907)

Pamięci Stanisława Szczepanowskiego

Romantyzm polski filozofię swoją posiada, gdyż jest wypływem — w części bezwiednym,

w części, w ostatnim i szczytowym swym okresie, pełną samowiedzę swą posiadającym — jednolitego i określonego w zasadniczych przynajmniej swych rysach światopoglądu.

Wydobycie i wyłuszczenie światopoglądu tego jest głównym zadaniem niniejszej pracy.

Charakter wydawnictwa, do którego jest przeznaczona oraz rozmiary, w jakich zamknięta być ma,

zmuszają mnie do pewnego, uznawanego zresztą przeze mnie i z innych względów za celowe, ograniczenia.

Oto zrzekam się całego historyczno-krytycznego aparatu. Całą uwagę swą skupiam na podaniu

treści samej tego, co za światopogląd romantyków naszych — posługuję się tu wciąż utartym terminem — uważam.

Uznaję to za słuszne i uzasadnione z tego jeszcze względu, że światopogląd ten z tego punktu

widzenia prawdy rozważany dziś nie bywa nigdy.

4

Wierzę zaś, że mamy w nim istotnie prawdziwe objawienie, przez naród nasz dla ludzkości

zdobyte — objawienie o istocie i przeznaczeniach człowieka.

Zdaję sobie sprawę z całej odpowiedzialności, jaką przyjmuję, wypisując na wstępie pracy t o w i e l k i e i s t r a s z l i w e s ł o w o: p r a w d a.

Nie mniemanie, nie pogląd, lecz prawda, rzecz obowiązująca, jedyna, trwała zdobycz ducha

ludzkiego, która utracona być nie może. Jeśli bowiem ustąpi, to tylko przed nowym rozjaśnieniem prawdy, które nie zniesie jej, lecz dopełni.

Dzieje romantyzmu polskiego, dzieje całej twórczej myśli polskiej tego okresu, szczególniej lat

1830—1848, są właściwie dojrzewaniem, samouświadomieniem się stopniowym prawdy.

Wysiłki ludzi pozornie odległych od siebie uzupełniają się i jednoczą. Mamy tu do czynienia z jednym z najwspanialszych objawów łączności duchowej epoki.

Nie będę w stanie poczynić tu wszelkich zestawień, do jakich przedmiot sam roztwiera pole.

Poza nawiasem pozostawić muszę twórczość myślową takiego Hoene-Wrońskiego — na przykład. Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Towiański, Cieszkowski, Norwid, taka jest, sit venia verbo,

duchowa topografia opracowanego tu obszaru.

Wydaje mi się, że w tych granicach zamknąć się da zasadnicza synteza myślowej i duchowej

treści romantyzmu polskiego. Rozumiem, że rozszerzenie tych granic pozwoliłoby mi niejeden punkt pogłębić, niejedno

zagadnienie pograniczne ukazać.

Tu jednak idzie mi o wyznaczenie poziomu, o upodstawowanie fundamentu. Zupełna zarówno pod względem historyczno-psychologicznym, jak i filozoficzno-treściowym synteza polskiego

romantyzmu jest przedsięwzięciem ponad miarę sił pojedynczego człowieka.

I

CHARAKTER DZIEJOWY ROMANTYZMU POLSKIEGO

Romantyzm polski nie jest odbiciem czy echem jakiegoś zachodnioeuropejskiego prądu kulturalno-literackiego. Poglądów wyprowadzających dzieła sztuki i literatury z wpływu innych

dzieł i żyć każących literaturze i twórczości jakimś upiornym życiem, z książek tylko czerpiącym swą

treść, zbijać tu nie mam czasu ni ochoty. W zastosowaniu do romantyzmu polskiego wystarcza przekazać je śmieszności. Romantyzm polski był wypływem zmiany, ruchu, przeistoczenia,

jakie zaszły w duszy polskiego społeczeństwa na początku ubiegłego stulecia. Zrozumieć

romantyzm to znaczy zrozumieć tę zmianę, ten ruch, to przeistoczenie. Zrozumiawszy zaś te wewnętrzne, psychiczne korzenie romantyzmu, pojąć możemy, dlaczego

w pierwszych okresach swojego rozwoju nawiązywał on swoje wysiłki do tego lub innego

nazwiska wsławionego na Zachodzie. Wtedy dopiero będziemy mogli mówić, czym był

dla romantyzmu naszego Byron, a czym Goethe. Dość zresztą zdać sobie sprawę z całej różnorodności dusz i dzieł obejmowanych tym jednym mianem: romantyzmu, aby zrozumieć, jak płytkimi, nic nie

mówiącymi są szablony historyczno-literackich, nie konfrontowanych z konkretną, bezpośrednią

treścią duchową definicji. Novalis obok Gautiera, Fryderyk Schlegel przy Wiktorze Hugo lub nasz Mickiewcz przy Mussecie! Nasz romantyzm zresztą po roku 1831 zrywał coraz bardziej związki

powierzchowne, nawet ze zjawiskami literacko-artystycznymi współczesnej sobie Europy

kulturalnej, szedł coraz bardziej w głąb siebie samego, urastał w czystość duchową i majestat,

wymagające dla niego zgoła innych kulturalno-historycznych perspektyw i oświetleń. Coraz bardziej, gdy wnika się w jego postępową ewolucję ku głębinom, spostrzega się, że ma się

do czynienia z czymś sięgającym poza jeden wiek, z czymś jak gdyby starszym, a i młodszym

jednocześnie od tych dzieł i twórców Zachodu, których względnie można, bez zrobienia im wielkiej krzywdy, traktować na tle dat urodzenia ich i śmierci. Rodzili się oni w określonym świecie i pomimo

wszystko przyjmowali przeważną część zastanych stosunków. Nasi poeci, jeżeli nie świadomą myślą

to duchem, patrzyli w te otchłanie, w których znikają wieki, w których cała teraźniejszość jest czymś tymczasowym pomiędzy przeszłością i przyszłością. A taką teraźniejszością tymczasową

stawała się dla nich cała historyczna, w ciągu dwu wieków ukształtowana i rozwinięta w pewien

charakterystyczny sposób Europa. Dla tego rytmu ducha, jakim żyli romantycy nasi, takie okresy

nie stanowiły czegoś niecofnionego, mieli oni w sobie moc pozwalającą wierzyć, że ludzkość zdoła nawet ten bezmiar pracy przezwyciężyć, że nawet w tym bezmiarze wysiłków nie wyczerpała się,

nie wypowiedziała.

5

Jesteśmy współczesnymi tych ludzi, z którymi pracę ducha prowadzimy; romantyzm nasz

wskutek tego bardziej niż Byrona, Novalisa, Hoffmana etc. współczesnym jest Sofoklesa,

Ajschylosa, mędrców jońskich, Buddy, Chrystusa. Rzec można w szczególności, że Chrystus dla

romantyków naszych jest zjawiskiem wczorajszym, dzisiejszym nawet, nieustannie obecnym.

Kto zresztą pojmuje prawdziwe znaczenie Chrystusa, ten zrozumie, że można być wobec Niego

w takim tylko stosunku lub nie jest się w żadnym. Chrześcijaństwo prawdziwe jest to życie

Chrystusa w ludzkości, a więc nieustanne objawianie się, wykwitanie, rozbłyskanie Jego istotnej

treści. Żywot Słowa w ludzkości jest nieustannym odsłanianiem się jego znaczenia. Gdyby było

inaczej, gdyby Słowo było już treścią przez ludzkość posiadaną, określoną, ludzkość spełniłaby

swe bytowe zadanie; dalszy bieg dziejów byłby bezużyteczny, niemożliwy. Cóż jest Słowo? W stosunku do Boga jest nieustannie rodzącą się i nieskończenie radosną Jego wiedzą o sobie.

W stosunku do ludzkości jest poznaniem siebie w tej wiedzy. Kto nie poznaje się w Słowie,

poznaje się w mrocznej otchłani tworzenia przez Słowo nie prześwietlonego, poznaje się w mocy Boga nie rozumiejąc jej, bo w Słowie nie uczestnicząc; poznaje się w przeznaczeniu i Gniewie

Bożym. Stąd ustanawia się jedyny, bezwzględny punkt widzenia podziałów historycznych —

punkt widzenia Słowa, życia jego w ludzkości. Słowo żyje w ludzkości przed Chrystusem, jak i po

Chrystusie, tylko inaczej w każdym z tych dwóch okresów.

Ludzkość przed Chrystusem to usiłowania zrozumienia siebie w sobie. Egipt pojmuje pracę

pokoleń, które przemijają, ale widzi tylko to przemijanie i straż nad życiem powierza śmierci. Śmierć jest właściwą wychowawczynią Egipcjan, władczynią ich najwyższą. Wychowuje ich

dla życia, gdyż przez nią rośnie wszystko, co Egipt wytwarza, ale sam Egipt nie wie o tym: z życia

rozumie tylko śmierć. Indie pojmują wielką moc, jaka jest w samowładzy człowieka nad sobą. Jest przecież tylko âtman-tchnienie, dusza ludzka. Wszystko inne wydaje się. Pojmują moc

przezwyciężenia życia, ale tylko właśnie przez przezwyciężenie wiary w nie.

A Grecja pojmuje samostwierdzenie ludzkiego ja, jest cała rozkwitem jednego słowa: jestem,

rozsłonecznieniem jego; ale poza krawędzią indywiduum rozpoczyna się otchłań mroczna, niezmierzona. Wyspiarzami są, dziećmi morza. Wiedzą, że radość każda, wszelkie szczęście, wszelkie

życie w nim tonie. Są poetami wybrzeża. Czym jest tragedia, jak nie cyplem stromym, w morze

wysuniętym, z którego nie ma już innej ucieczki, jak tylko w głębiny. A Rzym pojmuje wiązanie,

spój, siłę, organizację. Jest budowniczy. Jest cały państwem, niczym więcej. A wreszcie Żydzi są

cali, na przeciągu całych dziejów swych, świadomością do obłędnego przerażenia natężoną,

iż, kto jest narzędziem, orężem Prawdy, zwycięża. Są nieustanną tęsknotą, aby być taką wiecznie

zwycięską bronią w ręku Tego, który Jest. Żyją wiarą, że jest tylko Prawda. Ale nie znają jej,

a czują jej grozę. Czują coś wielkiego poza sobą, co gna ich jak znojny wicher pustyni, ale nie umieją

nazwać imienia Tego, który nimi włada, a kto by twarz Jego ujrzał, umiera. I całe dzieje ich są

gorączką, obłędem prawdy nieznanej. Są przekonani, że póki nie oparte jest życie człowieka

na Prawdzie, jest jak gmach budowany na piasku. Są więc wiecznym strachem

sprzeniewierzenia się prawdzie, rozpaczą, iż jest utracona, tęsknotą odzyskania. Zrozumiejmy,

czym jest życie narodu, który przez pokolenia całe żyje wiedzą, że jest tylko Prawda, że od posłuszeństwa jej zależy całe jego życie, a prawdy tej nie zna lub nakazy jej wydają mu się

zbyt okrutne. Zrozumiejmy to w całym natężeniu rozpaczy, pragnienia szczęścia, dumy, a pojmiemy,

czym jest naród żydowski. W stosunku do wszystkich innych narodów starożytności jest

znakiem zapytania. Gdy człowiek uczynił wszystko dla śmierci, nic dla siebie — wszystko uczynił. [Egipt]

Gdy wyrwał się sile życia, jego wielorakim omamom, gdy siebie w sobie ujął — jest

wszechwładny. [Indie] Gdy z siebie wszystko wydobył, gdy siebie wzniósł do wszystkich kresów wiedzą, pięknem, mocą

— przeznaczenie niech o reszcie rozstrzyga. [Grecja]

Jest tylko Państwo — miasto wieczne! Żyj dla niego. [Rzym] W stosunku do tego wszystkiego są Żydzi pytaniem, azali jest w tym prawda. Jeżeli nie,

zmiecie was Pan jako dym i proch. Ludu Izraela! Prawdzie bądź posłuszny, prawdzie pozostań

wierny, bądź tylko tęsknotą prawdy, jej pragnieniem, gotowością posłuszeństwa jej trwaj przez wieki,

a wyniesie cię Pan. Taki jest obraz — niepełny. Bo poza nim Chiny, Babilon, cała galeria ludów nieznanych.

A wszystko to jest, jest poza Słowem, a ma być w S ł o w i e.

Zrozumiejmy to.

6

Narody starożytności w swojej twórczości kulturalno-historycznej doszły do rozumienia

wartości i znaczenia pojedynczych stron życia ludzkiego. Ale tajemnicą, zagadką pozostawało

samo życie. Ważną rzeczą jest państwo, mocna i trwała budowa społeczna. Rozwój kultury, rozwój życia

nie da się bez niej pomyśleć. Ale po co życie samo?

To samo w Grecji. Indywidualność ludzka źródłem jest wszelkiego piękna i dobra. Ale dla kogo piękno to i dobro? Dla samej indywidualności. Ale w takim razie, na czymże opiera się

ona sama? I rozbrzmiewa głos tragedii greckiej, łącząc się z mądrością pierwszych filozofów:

indywidualność jest winą. Tylko rozwijając siebie, tworzy człowiek rzeczy wartościowe, tylko życie

do najwyższego napięcia doprowadzone, wyżyte, ma wartość. Ale ono też prowadzi do zetknięcia z tą krainą, gdzie się indywidualność kończy, gdzie się kończy cały znany świat Greka, a zaczyna

niezbadane i wiecznie chłonące: Los, Przeznaczenie, Ananke. I tylko w platonizmie rozbrzmiewa już

inny, nie grecki, światło z mroku wywieść usiłujący ton. Tam, gdzie dla Greka zaczyna się mrok, tam właśnie roztacza i ugruntowuje Platon państwo idei.

Gdy to pozostawić na stronie, styka się mądrość Greków z nauką proroków Izraela o żarliwym

i gniewnym Bogu. Póki człowiek nie wie, czym jest Bóg, widzi tylko znikanie, przekształcanie się

wszystkiego, do czego usiłuje się przywiązać, na czym oprzeć. Niezrozumiana twórczość Boża jest gniewem i płomieniem, bo wszystko chłonie. Ażeby zrozumieć, dokąd wiedzie, trzeba zrozumieć,

czym jest, żyć w Słowie.

Jakub Boehme, studiowany przez naszego Mickiewicza, potęgą jasnowidzenia odsłonił przed nami tę konieczność, w myśl której twórczość Boża przez Słowo nie prześwietlona staje się gniewem

Bożym. Bo gniew Boży, to tylko Bóg nie zrozumiany sam w sobie. Bóg jest nieskończoną radością,

gdyż nieustannie rodzi Słowo, tj. radosną wiedzę o sobie, i rodzi Ducha Świętego z Siebie i Słowa, który radosnym światłem tym przenika wszystkie głębie twórczości Bożej, która jest wieczna,

bez początku i końca, i głąb nieskończonej otchłani wznosi ku Słowu. Ale kto nie uczestniczy

w Słowie i nie uczestniczy w pełnym radości życiu Ducha Świętego, temu pozostaje jako jedyna

dziedzina — otchłań twórczości Bożej. Bo poza Bogiem nie może być nic, co jest, inaczej bowiem by nie było. W Bogu bowiem żyjemy i tworzymy. I wszystko życie jest z Niego. Ale, kto nie żyje

w Słowie i radości — żyje w Gniewie. Bo gniew Boży to jest twórczość Boża przez Słowo nie

rozświetlona. Wszystko więc, co jest, ma być w Słowie — w Słowie, Duchu Świętym ma się

narodzić, by żyć w swobodzie i radości. Wszystko, bo wszystko jest z Boga; i Bóg jest

we wszystkim i we wszystkim rodzi Słowo. Cała więc nieskończoność gniewu Bożego stać się ma

nieskończonością miłości. I to zwiastować zstąpił na ziemię Chrystus. To jest właściwa myśl Chrystusowa. Wszystko

ma się narodzić na nowo w Słowie.

Ludzkość przedchrystusowa rozwijała wszystko cenne, co miała w sobie. I miała w tym

słuszność. Bo we wszystkim jest Bóg, czyli doskonałość, czyli absolutna wartość. Ale samej siebie jako swobody Ludzkość przedchrystusowa nie pojmowała.

Ludzkość pochrystusowa miała za zadanie uczynić całą treść ludzkiego życia swobodną, to jest

w prawo swoje wierzącą, zadaniem jej jest więc samą siebie odrodzić w Słowie. Świat konieczności ma zaprzeczyć i świat swobody porodzić z siebie, i ten świat ma być równie nieskończony, jak

pierwszy. Bo Bóg w całej nieskończoności swej rodzi z siebie Słowo, a poza Bogiem nie ma nic,

więc jak wielkim jest mroczne Królestwo Gniewu Bożego, tak wielką jest dziedzina, którą zdobyć

mamy dla Słowa i Królestwem uczynić Chwały Bożej. Pierwotnie jednak chrześcijaństwo zostało pojęte czysto zaprzecznie. I takie w zasadzie trwa

po dziś dzień.

Zrozumiało ono słowa: „Królestwo moje nie z tego jest świata”, ale nie zrozumiało: „Bądź wola

Twoja, jako w Niebie, tak i na Ziemi”.

Świat ma być tylko zaprzeczony.

Świecki — znaczy żyjący poza Słowem, poza ciałem widomym Słowa — Kościołem, znaczyć

ma: mający być odrodzony w Słowie. Świat cały ma się stać ciałem Słowa, ma się stać Kościołem.

Kościół jest niewzruszony, bo jest oparty na Słowie, ale dla człowieka Kościół ma się rozrastać,

bo rozrastać się ma w człowieku samo Słowo, bo to jest żywot owego ziarna gorczycznego,

które cieniem swym okryć ma ziemię. Ale gdy Kościół wyklął, wyrzekł się świata, świat nie mógł wyrzec się siebie, bo miał w sobie

Boga i w sobie miał Słowo porodzić; ale wyrzekł się Kościoła, zbłądził, bo nie ten jest Kościół, który

jest, ale ten, który z siebie rodzimy, a rodzimy go, żyjąc w Swobodzie i Słowie.

7

Świat wyrzekł się swobody.

Próbuje żyć państwem, jak Rzym, ale już w to nie wierzy.

Próbuje żyć życiem nieodrodzonym, jak Grecja, ale już w to nie wierzy. Próbuje żyć zaprzeczeniem, jak Indie, ale już w to nie wierzy.

I gdy patrzę w świat, widzę pokłębienie idei, które ideami nie są, bo nie wierzą w siebie, bo już

o Słowie wiedziały i zrozpaczyły o Nim. I widzę Kościół, który rozumie, że Słowo jest śmierć, ale nie rozumie, że śmierć jest po to,

aby było życie.

I poza tym nic.

Rozterka, mrok, zwątpienie, siła brutalna, szał, szlachetność w siebie nie wierząca.

Ludzie nie są w stanie żyć prawdą i szaleją — bo Prawda od Prawdy oderwana jest

nonsensem, bo jeżeli nie jest Słowem — jest złudzeniem.

Nie są w stanie żyć pięknem, bo poza Słowem i jego blaskiem piękna nie ma, i świat, który zwątpił, pożyczać już tylko może od świata, który do Słowa jeszcze nie doszedł.

Ludzkość wielokrotnie próbowała i próbuje w jednostkach i państwach żyć, jakby Chrystus

nie był jeszcze przyszedł, stać się Grekami, Rzymianami lub Hindusami. I jest w tym tchnienie

prawdy, bo nie zaginąć mają Rzym, Grecja, Indie, lecz w Chrystusie, w Słowie się odrodzić. Bo kto myśli, że może wiary dochować Synowi, nie dochowując jej Ojcu, myli się, bo wszędzie,

gdzie jest Ojciec, jest i Syn, i nie masz Syna bez Ojca. A wszędzie, gdzie życie było, było z Boga,

bo w Nim wszystko żyje, oddycha i tworzy. I nie widzę na całym widnokręgu Ducha pełnego zrozumienia tej prawdy, nigdzie prócz tego

jednego miejsca: Romantyzm Polski. Poza nim są tylko przybliżenia, podpadające zwątpieniu,

ginące prędzej czy później w rozczarowaniu. Romantyzm polski nie poblakł. Świeci tym samym

czystym blaskiem, co i w godzinie narodzin. My tylko przestaliśmy patrzeć w tę stronę.

A gdy popatrzym — nie widzimy. Bo oko, które nie jest słoneczne, nie pozna słońca.

Boże! Dajże nam serce czyste!

*

* *

Takie jest stanowisko dziejowe Romantyzmu: jest on manifestacją Słowa. Nie wyczerpuje go,

bo Słowo jest wieczne i nieograniczony Jego żywot, lecz wprowadza w dziedziny, gdzie dotąd żyło

tylko zaprzeczenie Słowa lub bezwiedza o Nim, a więc Gniew Boży, mrok, martwota i smutek.

Jest więc Romantyzm Polski rozdziałem w żywocie ziemskim i ludzkim odwiecznej

Światłości.

II

WARUNKI POWSTANIA

Gdy zawiązki późniejszego romantyzmu polskiego w życiu niemal wcześniej niż w literaturze

objawiać się zaczęły, Jan Śniadecki trafnie uczuł nowość i odrębność duchową tych pierwszych

zapoczątkowań. Mylił się jednak w jednym: w tym mianowicie, że zbyt wielkie znaczenie

przypisywał w tych pierwszych objawach przemiany w duszy polskiej czysto umysłowym czynnikom.

Tomaszowi Zanowi i filareckiej gromadce niepotrzebne były teorie poznawcze, filozoficzne

argumenty na korzyść idealizmu; niepotrzebne jej były subtelne analizy, by wierzyć w ducha i serce

wbrew wszystkim zmysłom i logice faktów ustalonych. Nie potrzebowali dowiadywać się od Kanta o prymacie praktycznego rozumu ci, których całe wyznanie wiary streszczało i streszczać musiało

się w słowach: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. W rodowodzie polskiego

romantyzmu legioniści i Kościuszko zajmują to samo stanowisko, jakie w romantyzmie niemieckim przypada Kantowi, Fichtemu, Schleglowi. Szczytem w romantyzmie niemieckim był szczery

i głęboki w całej swej naiwności, szczery przynajmniej w pierwszym okresie — pozagrobowy

stosunek Novalisa do jego narzeczonej. Wyżej w swych manifestacjach życiowych romantyzm

niemiecki (jeżeli pozostawić na stronie Fichtego, który swą bohatersko patriotyczną działalnością

nie wywarł zresztą na romantyków żadnego poważniejszego wpływu) nie wzniósł się nigdy.

Romantyzm polski pierwsze swe manifesty spisywał lancami po wszystkich polach

napoleońskich bitew, męczeństwem szkolnej młodzieży wileńskiej, spiskami warszawskimi. W Niemczech romantycy próbowali w najlepszym razie żyć według teorii idealizmu filozoficznego.

8

W Polsce idealizm powstawał jako próba zrozumienia życia, zrozumienia czynów dokonanych.

Romantyzm polski nie był idealizmem we właściwym znaczeniu. Był on świadomością

bohaterstwa, ale bohaterstwo to nie było czczą marą czysto myślową, lecz najkonkretniejszą oczywistością. Nie zrozumie się romantyzmu polskiego, jeżeli się jego głęboko, szczerze życiowego

charakteru nie zrozumie; od początku nie chodziło tu o nic wymyślonego, o coś, co człowiek

najpierw pojmie, wykombinuje, a nawet zachwyceniem duchowym ujrzy. Romantyzm polski, za jednym wyjątkiem większego znaczenia, za wyjątkiem Z. Krasińskiego mianowicie, był tylko

świadomością życia i niczym więcej. Życie samo w swej niezbłaganej, okrutnej szarości

przetwarzało tych ludzi, brało na torturę serca ich i myśl — a twórczość ich była tylko naturalnym,

niewymuszonym gestem, była wprost wysiłkiem zachowania wśród najokrutniejszego ucisku

ducha i serca, gdy już nie tylko stopom brakło punktu oparcia, lecz i myślom, uczuciom nie stawało

powietrza, czystości, wiary w siebie. U Adama Mickiewicza, który jest typem zasadniczym

romantyzmu polskiego, występuje to szczególniej wyraźnie.

Logika rozwoju romantyzmu polskiego, skoro tylko zrozumie się jego założenia — jest

niezmiernie prosta. Jest on aktem wiary w ducha narodu, samoutwierdzeniem w duchu narodu,

któremu zbrakło oczywistości fizycznej. Patriotyzm ludzi tego typu, co Jan Śniadecki, ogólniej mówiąc, ludzi z epoki reform

i odrodzenia narodowego za Stanisława Augusta i Księstwa Warszawskiego, przyjmował

za podstawę stan rzeczy istniejący i dążył do lepszej przyszłości w drodze wyzyskiwania wszystkich

tych środków i zasobów żywotnych, jakie w narodzie odnajdywał. Odznaczał się trzeźwością, krzepkością, wielką jasnością myśli. Nie przyjmował w rachubę jednej tylko rzeczy: oto, że moc

żywotna narodu nie całkiem jest zawisła od warunków czysto zewnętrznych, że to, co zginęło

wskutek niewiary w siebie, zwątpienia o sobie, odzyskać tę wiarę musi, odzyskać źródło wiary żywej.

Spór pomiędzy romantykami i klasykami był w swych najgłębszych, nie uświadomionych

jasno uwarstwowieniach duchowych czymś więcej niż zderzeniem dwóch odmiennych

kierunków literackich. Zasada: „miej serce i patrzaj w serce”, występowała jako podstawa

świadomości i historiozofii narodowej. Rozum, by widzieć drogę, musi widzieć choćby okruch

rzeczywistości; ale oto bywają epoki, gdy ta rzeczywistość znika do szczętu, do ostatniego ułamka;

bywają momenty, gdy tą rzeczywistością jedyną staje się wiara w głębi serca zamknięta, wbrew oczywistości rozumu podtrzymywana. Nie stworzy rozum ani nawet zrozumieć nie zdoła: „miej

serce i patrzaj w serce”. Nie z rozumu i nie z wyrozumienia szła moc wewnętrzna Kościuszki,

legionistów, moc, która podtrzymywała romantyków, a przede wszystkim tego pośród nich, który

był filarem stropu — Mickiewicza oraz tego męża niepożytej wiary, który, gdy sam filar ten chwiał

się, wsparł go, męża cichej, a niewymownej w dziejach ducha polskiego zasługi — Andrzeja

Towiańskiego.

Był czas, gdy z narodu pozostał poćwiartowany, w kajdany zakuty trup i te niby pokutne duchy po wszystkich zakątkach Europy wśród niesnasek, zwątpienia, goryczy tułające się zastępy

emigracyjne. W takich warunkach rodziła się polska poezja romantyzmu, w takich warunkach

doszedł naród nasz do swej ostatecznej, nieprzemijającej samowiedzy. Gdy pozostał tylko proch stratowanych pobojowisk, gdy usta skuła śmierć, gdy dusze przygniotła

niewola, a pomiędzy krajem a garstką naród reprezentujących rozpostarło się wygnanie, czym żyć?

A przede wszystkim, na czym oprzeć wiarę w prawo do życia?

Żyć, bo żyje się jakoś, żyć z konieczności, z musu, ale przecież w sercu gra potrzeba życia,

bohaterstwa, walki. Żyć można tylko żyjąc narodem, stoma pokoleniami poza sobą,

nieskończonością rozwoju i przyszłości przed sobą. Ale przecież stratowano, wyrównano ślad po tym wszystkim, co było.

Rozum nie ma się czego chwycić, na czym oprzeć swej dźwigni archimedesowej. Twórczość

ducha na tym właśnie polega, że tworzyć trzeba tam, gdzie nie ma pod stopami oparcia. Z próżni wywieść wszystko.

Na istnieniu — na fakcie istnienia oprzeć się nie można. Narodu — nie ma! A ma być.

Ma być! Teraz naród ma poznać i stwierdzić prawo swe do bytu, ma z faktu stać się ideą i to

przeobrażenie ma się dokonać w ludzkiej piersi jednego pokolenia. I to jest romantyzm polski.

Polska ma być!

Lecz czym jest Polska?

9

To, co ma być, musi być święte, musi mieć samo w sobie nieskończone prawo do bytu czystości

swojej, bo człowiek, gdy wiary szuka w czystości tylko, w świętość uwierzyć może. Zwątpić muszą ci

nieszczęśni o Polsce, jeżeli nie odnajdą jej — szukając czystości własnej. Więc — by ocaleć,

zrozumieć Polska musi, po co istniała. Historia jej ze ślepej twórczości, z rozpętania sił siebie nie

rozumiejących, stać się ma objawieniem światła. Naród musi odrodzić się w Słowie. Dla Polski tak

została postawiona kwestia, jak dla pojedynczych jednostek stawiana była. By ocaleć, musisz

uwierzyć w siebie. Uwierzyć w siebie znaczy: w Bogu doskonałości Najwyższej się ugruntować,

znaczy: w Bogu życie ukochać, znaczy: poznać się i odrodzić w Słowie, które jest Boga wieczną

miłością ku sobie. I na innej drodze do tego dochodzimy rezultatu.

Co pozostało wygnańcowi Mickiewiczowi?

Słowo, które pisał. Słowo, które mówił.

Ale co jest słowo? Dźwięk pusty, co przemija, jeżeli nie jest wyrazem i sumieniem prawdy. Jakiej prawdy?

Prawda jest miejsce zjednoczenia ludzi.

W czymże mogły zjednoczyć się znękane, rozbite dusze polskie?

By móc żyć, by móc pisać, musiał Mickiewicz zrozumieć — czym Polska żyła i dlaczego żyć

ma, musiał zrozumieć Polskę jako Słowo i z tego Słowa czerpać całą moc.

III.

POSZCZEGÓLNE ZADANIA I DROGI

Dzisiaj, gdy rozpatrujemy tworzenie się romantyzmu polskiego, uderza nas rys głębokiej

jedności, objawiający się we współdziałaniu bezwiednym ludzi, którzy nieraz, nie czując tego,

nie zdając sobie z tego sprawy, wspierali się wzajemnie i dopełniali. Mickiewicz, Słowacki,

Norwid, Cieszkowski żyli każdy własnym swym życiem, z siebie, z własnej piersi czerpali treść twórczości swojej, lecz z pracy ich urastał ponad nimi jednolity gmach duchowy, w którym każdy

z nich zajmuje jakieś konieczne, z punktu widzenia całości, stanowisko. Podobnie jak w doskonałym

dziele artysty, w dziele, w którym zdołał się on nareszcie wypowiedzieć, zdołał dorobić się pełnego wyrazu swej istoty — odnajdujemy dążności, które dotychczas w życiu jego i tworzeniu ścierały się

i paraliżowały wzajemnie, teraz wspierającymi się, zharmonizowanymi, tak i w romantyzmie

polskim, jako całość rozważonym, zespalają się ze sobą i zestrzelają wysiłki i dążenia, które w świadomości samych twórców rozdzielały ich lub nawet czyniły sobie wrogimi. Dzisiaj

możemy, nie tracąc z oczu tego, co stanowi zasadniczą istotę romantyzmu naszego, co jest jego

ogniskiem duchowym, ku któremu wszystko grawituje i ciąży, z którego czerpie swoje światło,

określać te nie wiedzące o sobie współudziały. Ojczyzna — to czystość duchowa ludzi do niej należących. Polak, gdy czystym, wiernym

sobie pozostaje — tworzy Polskę, bo naród, by żyć, musi mieć prawo do życia; i to prawo, i jego

poczucie — stanowi prawdziwą zasadniczą moc rozstrzygającą o życiu. To, co ma być, to, co jest dobrem i siebie widzi, zaginąć nie może. Gdy Polska stanie się dla nas jednoznacznikiem

wszelkiego dobra i czystości: nie zaginie. Bo wyrzec się jej, znaczyłoby to: wyrzec się siebie.

Dlatego to źródłem życia i mocy narodu jest idea narodowa, to jest to dobro, ta wartość,

te zadania, dla stworzenia których naród jest powołany. Nie to, co jest, lecz to, co ma być, łączy. To zaś, co ma być — to obowiązek, żyjący w piersi każdego człowieka. W głębi sumienia więc

odnaleźć można tylko Polskę — i to jest jedność narodowa. Poza sumieniem Polaków nie ma Polski.

Zakryta jest więc dla wszystkich, którzy czystości wewnętrznej, zgody z samym sobą nie zachowują. To jest punkt widzenia Mickiewicza. Prosty, potężny, głęboki i czysty.

Jeżeli Polska ma prawo być, to zawsze je miała. Nie miała Słowa, lecz z Boga była,

więc Słowo miała porodzić z siebie. Słowo żyło w niej, choć ona nie wiedziała o tym. Ujrzeć w Słowie — znaczy ujrzeć w pięknie. Słowo już jest w nas i we wszystkim, tylko my nie wiemy

o tym. Wszystko jest piękne, wszystko, co zdoła ożyć i wzlecieć na skrzydłach pieśni, już żyje.

Piękno jest manifestacją życia i słowa, jest widzeniem Słowa. I od początku całej działalności swej

bronił Słowacki swobody swych widzeń, swobody i nieograniczoności piękna. Bo Słowo jest

we wszystkim, gdyż wiecznie rodzi je z siebie Bóg. I zachwyt, i blask, i chwała są jedyną prawdą,

z której nic nie może być wyłączone. Mickiewicz w czystości duchowej odnajdywał niewzruszoną

posadę życia narodowego, Słowacki dawał zachwycone widzenia Polski żywej i żyjącej w Słowie.

10

Od początku swej twórczości jest on, jak nikt, poetą aureoli, tęczy, blasku. Obojętna, odarta

z piękna rzeczywistość dla Słowackiego nie istnieje. Od początku żyje on w pięknie. Piękną staje

mu się każda rzecz, do której się zbliża. Każde zjawisko przyrody, każdy objaw duszy, gdy on je

ujmie, mienić się zaczynają tęczami, grać i śpiewać. Wspomniany już Boehme mowę traci, bełkotać

zaczyna, gdy chce mówić o tym blasku i o tej radości, jakimi rozświetla się, rozbłyskuje otchłań Boża,

gdy się w niej Słowo zrodzi. Słowacki jest cały tym rozpromienieniem. Można powiedzieć, że daje on rzeczy tylko widzenia tych mgnień rozjaśnienia wnętrznego. Nie sądzę, aby poezja Słowackiego

dała się pod tym względem porównać do jakiejkolwiek innej. Nie zrozumie jej nikt, komu nie stanie

się bezpośrednią rzeczywistością życie duchowe w jego najwewnętrzniejszych rozpromienieniach

i triumfach. Słowacki nie był myślicielem, był czymś więcej: był duchem mającym widzenia i wiarę,

że wszystko jest pięknem, że tylko piękno jest. Mickiewicz głosił: jest tylko czystość i czystość tylko

nie zawodzi. Odnaleźć w sobie czy w rzeczy jakiejś jej czystość, jej niezmierną wartość moralną,

jest to siebie i tę rzecz utrwalić, ugruntować na wieki.

Słowacki jest już radością odzyskanej czystości. Mickiewicz jest dorabianiem się, wysiłkiem,

skupieniem. Słowacki jest swobodny, jak radość, blask. Broniąc swojej swobody artysty, Słowacki

w gruncie rzeczy broni tej samej, co Mickiewicz, sprawy, tej samej myśli zasadniczej. Tylko to, co

jest absolutnie wartościowe, jest prawdą, istnieje naprawdę. We wszystkim więc żyje prawda

i piękno i we wszystkim ujrzeć ją, ujawnić potrzeba. Od czasu Z. Krasińskiego pamiętnej

rozprawki o Słowackim nikt już nie zrozumiał właściwego, duchowego stosunku, jaki łączył

poprzez przeciwieństwa Mickiewicza i Słowackiego. Są oni sobie wzajemnie niezbędni i gdyby

zabrakło jednego z nich, romantyzm polski byłby niezupełny. Powiedziałbym, że romantyzm

polski pozostałby tym, czym jest, gdyby nie stało nawet Krasińskiego lub Cieszkowskiego albo Norwida, chociaż ten ostatni wnosi pewien ton niemal zasadniczy. Co do tego jednak, co dali

romantyzmowi Cieszkowski i Krasiński, nie zachodzi wątpliwość, że to w każdej chwili pozyskane

być mogło, skoro zapewniona byłaby cała ta treść duchowa, jaka mieści się pomiędzy tymi dwoma

biegunami: Mickiewiczem i Słowackim. W nich, w twórczości ich wzajemnie dopełniającej się,

zamknięta jest prawdziwa, twórcza istota romantyzmu naszego, jego związek żywy i darzący

życiem. Cała twórczość, cała działalność Mickiewicza jest oparta na przeświadczeniu,

że czystość, że wierność sobie, dobru nie zawodzi, że zatem istnieje naprawdę i trwale tylko czystość i dobro. Skoro jednak tak jest, świat jest właściwie nieskończoną radością, jest bezmiarem

niezgłębionym blasku i chwały. Słowacki odczuciem jest bezpośrednim szczęścia i blasku prawdy,

w imię której Mickiewicz tworzy. Jest mu już obecna, swym radosnym odczuciem poręcza ją.

Właściwie Mickiewiczowi Słowacki jest niezbędny jako potwierdzenie i wniosek jego wiary.

Zachodzi pomiędzy nimi ten tajemniczy związek, jaki jest pomiędzy Łaską a Zasługą. Sprawdza

się na nich zasadnicze prawo żywota Słowa w człowieku. Dorobkiem ludzkim tylko objawia się,

lecz jest poza tym dorobkiem. Wysiłkiem może być utrzymany nawet wtedy, gdy jest zlewem cudownym.

Zachodzi więc pomiędzy Słowackim a Mickiewiczem tajemniczy i głęboki antagonizm, jaki

ma miejsce pomiędzy Łaską i Zasługą. Antagonizm ten, jak wszystkie, które w życiu zachodzą

— jest łącznością. Potrzebuje Zasługi łaska, by uwierzyć, że łaską jest, a nie złudzeniem

i urojeniem, nie upojeniem się czczym, na niczym nie opartym; potrzebuje Łaski zasługa, aby

zrozumieć, że zasługą jest, a nie wysiłkiem rozpaczliwego, w ślepym i głuchym bezmiarze

ginącego męstwa. Dla Słowackiego uznanie Mickiewicza musiało być w pewnych chwilach życia kwestią życia. Czym był Słowacki dla istotnej świadomości Mickiewicza, o tym nie mamy

pełniejszych i głębszych świadectw. Prawda jednak ich stosunku istotnego jest taka. Umotywowana

jest ona i założona w samych warunkach ziemskiego żywota Słowa. Sam antagonizm Mickiewicza

i Słowackiego jest świadectwem. Jest świadectwem stwierdzającym, jak dalece głęboko duchową,

szczerą, samoistną rzeczą był romantyzm polski. Antagonizm ten to dwa bieguny jednego i tego

samego duchowego aktu: wiary w Słowo. Wierzę — więc czynię, oto stanowisko Mickiewicza.

Słowackiego punkt widzenia dałby się streścić w dziękczynieniu: Dzięki Ci, Panie, że widzę.

Tym, co łączyło ich, wbrew ich wiedzy, była wiara. Toteż głęboko znamiennym jest, że pierwszy

raz połączenie ich dokonane zostało przez Towiańskiego. I tu pośpieszam powiedzieć: mogę sobie

wyobrazić romantyzm polski bez Krasińskiego, nie umiem go sobie wyobrazić bez Towiańskiego.

Towiański jest rękojmią, stwierdzeniem najgłębszej religijnej prawdy romantyzmu naszego.

Stanowczo i na wieki wyprowadza on go poza granice sztuki, literatury, związanych z pewną

11

epoką historyczną — w dziedzinę pozaczasowych, pozahistorycznych objawień religijnych; ginie

człowiek, staje się wcieleniem Słowa rodzonego przez Boga po wszystkie wieki. Mickiewicz

w całej twórczości swojej doszedł do pojęcia Słowa ugruntowanego na prawdzie. Na prawdzie

człowieka, jego wewnętrznej zgodzie z sobą, opierał swą twórczość. Wierzył on, że sobie

pozostając wiernym, człowiek pozostaje wierny Bogu, dobru najwyższemu. Towiański, ten

człowiek, który był niczym jak tylko Sługą Bożym, który zrzekał się wszelkich innych kwalifikacji, był stwierdzeniem tej prawdy, że osiągnięte już zostały te głębie czy te szczyty, na których już

tylko głos Boga, a więc prawdy wiecznej, bezosobistej rozlegać się może. I ten człowiek, który

sługą Bożym się nazywał, nie przyjmując żadnej innej ludzkiej, łatwiej z nałogami tak zwanego

zdrowego rozsądku godzącej się kwalifikacji, ten człowiek, który nie był ani poetą, ani mężem stanu, jeno sumieniem do zgody z Bogiem dążącym — głosił, że czyniąc Sprawę swą, naród czyni Sprawę

Boga, że dla Boga nie jest obojętny świat dziejów, polityki, walk międzynarodowych,

bo we wszystkim Słowo ma się narodzić i objawić, wszystkim władać. Towiański był zniesieniem martwotę wnoszącego przedziału pomiędzy Kościołem — ciałem

Słowa, a światem — martwą bryłą, poddaną tylko poznawanym i oznaczanym przez rachubę

prawom liczby i wagi. Świat cały ma być ciałem Słowa; więc żyć w Słowie jest to nie zrzekać się

świata, lecz pragnąć, aby ciałem Słowa, prawdy się stał. W sobie więc Słowo w czystości

zachowywać, od skażenia chronić, następnie zaś wcielać. Ile w nas jest już Słowa, ma być

wcielonym, bo o ile jest to Słowo, obowiązkiem naszym służyć mu. Tak się tłumaczy stanowisko

Towiańskiego wobec zachowania się Mickiewicza w roku 1848: „Jeżeli brata Adama czucie jest takie, niech w nim trwa i czyni!”

Towiański nie nauczał bierności i bezczynu. Tylko głęboka nieznajomość pism jego, pism,

w których znajdujemy nieustannie ustępy przeciw bezpłodnym ekstazom, przeciwko czysto myślowym uniesieniom „nie przepartym przez ciało”, przeciwko kłamstwu wzniosłych myśli, które są

tylko myślami, nie natchnieniem czynu, może być przyczyną głoszenia takich błędnych sądów.

Towiański mówił tylko to, że wszystkie czyny i wysiłki realizacji nie oparte na prawdzie są

przeciw prawdzie, są więc błędami, są w najlepszym razie pisaniem na piasku. Uczył dalej, że tylko

czystość wewnętrzna, tylko zrealizowanie prawdy w sobie może doprowadzić do poznania

prawdy. Nauka jego odznacza się pod tym względem, jak i w ogóle, w całości swej, zdumiewającą

duchową jednością. Bo realizacja prawdy w sobie, a więc i w całym życiu, czyni nas dopiero

zdolnymi do zrozumienia, poznania prawdy, a poznanie prawdy jest jedyną podstawą, na której

działalność nasza oparta być może. Nie ma postępu społecznego bez doskonalenia się

wewnętrznego człowieka, bez czynienia sprawy sprawiedliwości, sprawy Bożej naokoło siebie i w sobie. Bo i tu, i tam, i w nas, i w społeczeństwie idzie o jedno i to samo: o tworzenie ciała

dla Słowa. Mamy tu jedną z zasadniczych zdobyczy romantyzmu polskiego: kłamstwem jest

wszelka teoria o doskonaleniu człowieka przez postęp społeczny, bez udziału jednostki,

bez wznoszenia się jej w sobie samej dokonywany. Postęp jest dziełem człowieka, jest służbą jego w sprawie dobra, lecz jeżeli w sobie tego dobra nie ma, jeżeli nie jest sam w sobie czystością

i prawdą, jakże rozpozna Słowo i jego sprawę? Z drugiej strony zabójczym staje się zestawienie z Towiańskim dla ruchu etycznego, wierzącego

w czystość duchową wewnętrzną godzącą się z życiem wśród nie wytrzymujących bezwzględnej

miary moralnej stosunków społecznych. O ile są one przez nas przyjmowane, są naszym dziełem,

a nie wolno nam ani zaniedbywać słuszności, ani czynić czego innego prócz niej. Bo jest tylko Słowo,

ale ma być ono we wszystkim. W Towiańskim uzyskała utwierdzenie swe ostateczne działalność

Mickiewicza oparta na tej wierze w czystość Słowa, na tym przekonaniu, już od czasów filareckiej

przyjaźni z Zanem utrwalonym, że czyste Słowo, Słowo prawdy, nie może być wymysłem, czymś

sztucznie wytworzonym przez człowieka, żyjącego poza prawdą rzeczy, o których mówi. Słowo

nie znosi udania. Ma być prawdą, musi więc być zaiste objawieniem prawdy. Wolno mówić tylko

o tym, czym się jest, w gruncie rzeczy o tym tylko się mówi, a wolno mówić tylko o prawdzie. Chcesz

więc mówić, bądź prawdą — Sługą Słowa; to jest estetyka Mickiewicza, utożsamiająca się dla niego z głęboką etyką sztuki. I powiedzmy od razu: o ile sztuka jest przedmiotem świadomej

woli lub świadomej oceny naszej, wszelkie inne stanowisko wobec niej będzie kłamstwem.

To jest prawdziwa podstawa głębokiej prawdy żyjącej i objawiającej się w sztuce. I całe

dzieje sztuki są jej potwierdzeniem. Bo rozważana historycznie sztuka jest zawsze objawem

zasługi, nawet wtedy, gdy jest dziełem łaski. Bo łaska, gdy działa, przywdziewa kształt zasługi,

którą miała być zdobyta, a raczej którą obdarza. Inaczej nie byłaby łaską. Bo niczym innym jest

łaska, jak zasługą spływającą jako dar.

12

Słowackiemu dał Towiański tę pewność, że łaska jest łaską, że widząc piękno — widzi żywot

słowa. I dał mu przez to pewność wobec siebie, dał mu chęć dorobienia się czystości wewnętrznej,

godnej dokonywującego się w nim cudu. Ostatnie lata twórczości Słowackiego są istotnie jednym

z największych chyba we wszechświatowych dziejach poezji i sztuki rozdziałem. Był to czas

nieustannego rozczulenia wewnętrznego człowieka, który sam siebie na próżno usiłował zrozumieć,

wątpił o sobie, a teraz pojął, że dane mu było być zachwyconym okiem Słowa, że dokonywał się

w nim cud przerodzenia, odrodzenia w pięknie ojczyzny. Bo jest dziwna i bolesna ironia w tym,

że to odrodzenie w pięknie przeszłości, to usprawiedliwienie jej, jakie ogół nasz uznał i odczuł

w twórczości Henryka Sienkiewicza, dokonane zostało właściwie bez żadnych domieszek

przez Słowackiego. Słowacki dał prawdziwe piękno, kształt świętości i prawdy dziejów polskich. Dowodzi jakiejś niezmiernej ospałości i nieruchomości myśli polskiej fakt, że Słowacki nie stał się

natchnieniem historyków, bo przecież w nim pięknem przemówiło to, co jest słowem zagadki

dziejów Polski. Tych dziejów, które tym właśnie zdumiewają, że pozornie pozbawione są wszystkiego, co zdumiewać by mogło, że wydaje się, iż brak im wszelkiej głębi, tragizmu.

Od początku cechą najznamienitszą w dziejach Polski jest jakieś dziwne zaufanie: jest

we wszystkich bohaterstwach, wszystkich słabościach. Nim powodowany rusza, nie czekając na

wojska litewskie, Sobieski pod Wiedeń, piorunowym uderzeniem husarskich chorągwi roztrąca ciżbę turecką. Ono sprawia, że przez cały wiek XIX, od Kościuszki aż do Traugutta i poza niego,

Polacy wbrew światu i jego oczywistościom nie tracą nadziei, więcej, pewności zwycięstwa.

Ale ono jest także na dnie lenistwa polskiego, tej znienawidzonej przez Słowackiego rubaszności. I to jest właśnie charakterystyczne, że nienawidził jej ten sam Słowacki, który umiał jednak odczuć

całe piękno dziejów Polski, który nieustannie żył ich wizją. Czy nie odnajdujemy w całych dziejach

Polski jak gdyby przeświadczenia, że pozornie tylko świat może być smutkiem, a w gruncie

rzeczy jest radością, że pozornie tylko może być upadkiem, a w gruncie jest zwycięstwem? Przecież śmieszność u Fredry, tego rdzennie polskiego, tak zdumiewającego, tak jedynego

po wszystkie wieki twórcy, w gruncie rzeczy nie wiemy, aby mogła być śmiesznością: na dnie jej

tkwi przeświadczenie, że właściwie jest pięknem i jasnością, że wszystko inne jest tymczasowe i odleci za lada poruszeniem duszy; dlatego nie poniża ona, nie upokarza. Nie jest to śmiech przez łzy

humoru, lecz coś innego, jak gdyby poprzez śmiech przeczute uprawnienie śmiechu — radość

prawdy. Rzec by można, że Polska, gdy uwierzyła w Słowo, nie mogła uwierzyć już w realność świata. Przekleństwem jej jest, że, nie wierząc w świat, nie wierzy w konieczność wysiłku, upada

pozornie na dno, w zastój, martwotę, lecz skoro tylko ocknie się, wnet jest na szczycie. Poprzez

lekkomyślność tego narodu przezierać zdaje się głębia świetlana. Szkoła zaś Polski dziejowa na tym polegać się zdaje, aby uwierzyła w świat, przekonała się o realności świata i uwierzywszy

w nią, uczyniła z niej to, czym być ma: nieprzemijający kształt Słowa1.

Towiański stał się dla Słowackiego tym, czym w na wpół samowiednych, pomiędzy miłością a

nienawiścią wahających się marzeniach jego, miał być Mickiewicz: uzasadnieniem własnym, uzasadnieniem upodstawowanym całej twórczości jego zarówno w subiektywno-indywidualnym

fakcie jej istnienia, jak i w treści. Słowacki zrozumiał dzięki Towiańskiemu siebie, zrozumiał

prawdę dzieł swoich; nic dziwnego, że bronił tego swojego po tylu latach tęsknoty i upragnienia uzyskanego skarbu przeciwko wszelkim próbom odjęcia mu go.

Teraz podsumujmy wnioski:

Istnieje tylko prawda, tylko czystość, świętość, dobro najwyższe. A więc piękno jest kształtem prawdy.

Człowiek czyni sprawę Słowa.

By ją dobrze czynić, musi nie czynić żadnej innej, prócz tej sprawy, umieć rozpoznać,

co ze Słowa jest, od tego, co nie z Niego jest. To jest węzeł głębokiej tajemnicy łaski i zasługi,

tajemnicy, która niczym innym nie jest, jak właśnie żywotem Słowa. To tylko się ostoi, co jest

ze Słowa, aby to zaś ujrzeć, trzeba rozpoznawać Drgnienia Słowa, o zasługę kołatać, o łaskę.

1 To, co piszę, wyda się czytelnikowi współczesnemu głęboko odmiennym od tych dróg, po jakich dziś myśl

jego kroczyć przywykła. Niech jednak zestawi treść tego, co mówię, z historią Polski, niech wyrzeknie się

przesądu, że dzieje są pogmatwaniem przypadków, niech zrozumie, że nie ma prawdy poza światem, a zatem w

w świecie jest prawda, myśl, Słowo: niech zrozumie, że dzieje są — kształt prawdy i wysiłek ku jej poznaniu

i stworzeniu, niech wreszcie do dziejów Polski dołączy ich przeduchowienie — poezję, niech nie lęka się nade

wszystko myśleć, a wtedy sądzi. Dla mnie to, com pisał, jest wyrazem najgłębszej wiary o Polsce i w Polskę.

13

Nie ma nic, co by poza Słowem być miało, więc skoro sprawę Słowa czynimy, czyńmy ją

wszędzie: nie ma rozdziału na kościół i świat, życie polityczne i prywatne — wszystko ma się stać

żywotem Słowa i jego ciałem. Nic nie jest godnym pogardy, wszystko ma być uświęcone, odrodzone w swobodzie.

To tylko, co w Słowie żyje — żyć będzie na wieki.

Lecz nic z tego, co żyło, nie żyło na próżno, gdyż wszystko ma być kształtem Słowa.

By siebie ocalić, wyzwolić, zrozumieć, poznać się potrzeba w Słowie.

Polski odrodzenie musi być wcieleniem Słowa w świat dziejów.

I tak dopełnić się ma cykl dziejów Polski, która wierzyła w Słowo, ale w świat nie wierzyła

i dlatego o samym Słowie zwątpić musiała. Nie można czynić Sprawy Polski, nie czyniąc Sprawy Słowa, to jest tego, co myśl ludzka

najwyższego, najszczerszego, najświętszego pojąć zdoła. Nie można czynić Sprawy Słowa

w świecie, nie czyniąc jej w sobie. Bo Słowem jest to, co najświętszego najczystyszy, najświętszy

człowiek pojąć zdoła.

Bo zasługa jest jedyną ludzką drogą i łaska jest nie w nas lubo cieszy, objawiając nam to, co jest

wieczne: światłość, piękno.

Takie są zasadnicze prawdy romantyzmu polskiego przez trójcę duchów: Mickiewicza,

Towiańskiego, Słowackiego, zdobyte i ujawnione.

* * *

Teraz na jedną chwilę zapomnijmy o tych imionach, zapomnijmy o tym, że stanowisko

określone przez nas w poprzednim rozdziale sformułowane zostało, zapomnijmy, że Słowo zstąpiło

na ziemię i ciałem się stało. Rozważmy samego człowieka w jego działaniu, gdy tworzy on

prawdę, piękno, dobro.

Albo wartości te są wartościami i w takim razie uświadomieniem są tylko tego, co jest,

podniesieniem są bytu do swobody i samowiedzy, albo też tylko złudzeniami są. Inaczej mówiąc, wraz z zanikiem wiary w Słowo jako świadomość, blask i chwałę bytu, cała działalność ludzka

traci sens, znaczenie. Każdy czyn twórczy ludzkości jest objawem życia Słowa, bo to zrozumiejmy,

że niczym innym nie jest Słowo, jak Swobodą, Blaskiem i Pięknem bytu. Wierzyć w Słowo to nie znaczy zaprzeczać Świat, lecz, przeciwnie, najwyżej i najgłębiej go potwierdzać, to znaczy wierzyć,

że swoboda jest udziałem wszystkiego, bo wszystko jest z Boga i w Bogu, a Bóg nieustannie

Słowo rodzi. Jest to najszczerszy, najswobodniejszy pogląd na świat i człowieka, na jaki ludzkość

zdobyć się może: jest to prawda sama. Prawda wznioślejsza i szczersza od wszystkich mniemań za prawdę uchodzących. Bo skąd przypuszczenie, że mniemanie jakieś może być błędne, a jednak

od prawdy piękniejsze. Czy nie znaczyłoby to, że jest coś, co pomyśleć się daje, a czego Bóg,

nieskończoność twórcza, nie obejmuje. A przecież niczym innym nie jest Słowo Prawda, jak tylko

blaskiem, chwałą nieskończoności.

Gdy siebie i swobody swojej szuka człowiek, znajduje Słowo, bo Słowo jest swobodą

wszystkiego. Wszystkim utrudzonym i smutnym zaiste daje pociechę. Majestatem królewskim darzy marnotrawnych synów.

Od długiego już czasu dokonywa się w ludzkości żywot Słowa — bez samowiedzy własnej.

Światłość żyje w nich, jak gdyby była mrokiem.

Z epoką odrodzenia łączą nieraz pojęcie przebudzenia indywidualności. Weźmy ten proces w jego najrozleglejszych granicach — od Shakespeare'a i Leonarda da Vinci

przez Goethego i Byrona, aż do Ibsena i Nietzschego. W osnowie będziemy mieli dążenie

do swobody, nie wierzące w swobodę, bo nie uznające, ażeby swoboda była prawdą bytu. Swoboda jest tu tragicznym snem ludzkości, fatalnym ukochaniem, którego wyzbyć się ani którego

urzeczywistnić nie jest w stanie. W najlepszym razie jest to swoboda wbrew światu. Kościół, uznając

się za jedynego posiadacza Słowa, wyrzekł się świata i za nim poszła cała na tej podstawie oparta kultura tzw. chrześcijańska. Ale świat nie mógł wyrzec się siebie, powiedziałem, bo nie jest nic poza

Bogiem, i życie świata, życie ludzkości stało się rodzeniem Słowa w ciemności, rodzeniem światłości

wśród ślepoty, która porodzonej już światłości widzieć nie pozwala. I czyż w Nietzschem, Ibsenie nie

widzimy, że jest tu już blask, ale oka nie ma. I dlatego blask jeszcze jest, jakby go nie było. Ludzkość stoi w przededniu radosnego przebudzenia. Sądzi, że gdy wyrzekła się i wyzbyła Chrystusa

— odnajdzie wreszcie siebie, a gdy obudzi się, zrozumie, że siebie w Słowie i Słowo w sobie

odnalazła.

14

Romantyzm polski jest światłością widzącą, jest radosnym zachwyceniem tej wiedzy i tego

widzenia w Słowackim, jest ich spokojem w Norwidzie.

Norwid to otchłań światła, zbyt niezmącona, by już nawet wybuchem radości być miała; jest to jakieś zatopienie się światłości w sobie: niewzruszoność i cisza.

I znowu Norwid jest wielką rękojmią. Bo romantyzm polski byłby czymś nieskończonym,

jak gdyby nie zamkniętym i niedojrzałym, gdyby nie było w nim tej ciszy i tego spokoju. Skoro jest tylko swoboda, tylko prawda i piękno — cóż jeszcze?

Człowieka zadaniem jest prawdę tę czynić, wcielać, światłość wśród mroku utwierdzać.

Ale ona jest i nie przeminie.

Dziedzicem więc gmachu o niewzruszonych posadach jest człowiek. Norwidowi życie nie odmówiło goryczy i walki. W wielkich zarysach przedstawia się jego

twórczość jako gmach na fundamencie wiecznej, nieprzemijalnej prawdy zbudowany i niszczejący

wśród czasu, jako że przed czasem stanął. Murszeje, kruszy się — ale wie, że chociaż przeminie, będzie.

Jest Norwid jakby jeden z tych w kamień zaklętych rycerzy, których porasta mech, pleśń,

którzy w proch się rozsypią, zanim ich zbudzi triumf Słowa w świat wcielonego, jest on jak gdyby

rycerz ze straży Chrystusa, który śpi, zanim przebudzi się i stanie w orszaku idącego sąd czynić Pana.

W Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie odsłania się właśnie treść romantyzmu polskiego i żyje ona bezpośrednio w duszy ich, i oni samym życiem swoim, całą nieprzymuszonością swego tworzenia dają jej świadectwo. W Cieszkowskim i Krasińskim znajdujemy bardziej zewnętrzną

świadomość romantyzmu naszego i jego zdobyczy. Świadomość tego, czym romantyzm być ma,

jakie zadania ma spełniać, w jakim stosunku pozostaje do prądów umysłowych, i kulturalno-społecznych współczesnej Europy, góruje tu nad samą wewnętrzną treścią. Ta treść duchowa, która

bezpośrednio rozwija się i ujawnia w duszach Mickiewicza, Słowackiego, Norwida — zostaje tu

uświadomiona jako potrzeba. Rozmyślając nad tym, czego potrzebuje ludzkość, aby godną była

tego miana, aby rozwiązane w nim były wszystkie antagonizmy, sprzeczności i zagadnienia — dochodzą Cieszkowski i Krasiński do konstrukcji umysłowej naszego romantyzmu. To, co

dla Mickiewicza lub Słowackiego jest nie zawsze uświadomioną, szczególniej w swej zewnętrznej

doniosłości, treścią — tu zostaje poznane raczej przez myśl niż istotnie duchowo stworzone.

W Krasińskim, Cieszkowskim mamy do czynienia raczej ze świadomością romantyzmu niż jego

treścią. Przy tym stosunek zachodzący pomiędzy Cieszkowskim a Krasińskim jest taki,

że pierwszy daje zamkniętą i zupełną niemal konstrukcję zadania, jakie romantyzm ma

odgrywać w świecie; drugi wyraża stan duszy człowieka tęskniącego i pragnącego tego

odrodzenia, jakim jest treść duchowa romantyzmu, a nie mającego siły dopełnić go w sobie.

Bo romantyzm nasz jest odrodzeniem człowieka i świata, jest dopełnieniem zadań ludzkości,

które w dotychczasowym jej rozwoju historycznym dojrzały już i dopełnienia swego się domagają.

Cieszkowski przez rozważanie dziejów, przez badanie praw i dążeń rozwoju historycznego

świata, dochodzi do przekonania, że zagadnienia, rozsadzające współczesną budowę moralną i społeczną świata, rozwiązane mogą być tylko przez wyrobienie treści, której kontury umysłowo

przez Cieszkowkiego wypracowane, wydedukowane z samych zagadnień, koincydują z treścią

rozwijaną w duszach, dopełnianą przez naszych twórców. Niezależnie od Mickiewicza i Słowackiego,

nie zdając sobie sprawy z jasnej dziś dla nas duchowej doniosłości ich życia i tworzenia, szukając jedynie rozwiązania dla zagadnień rozdzierających, świat historyczny — Cieszkowski w rozwiązaniu

tym historiozoficznie wykreślonym daje zarys zewnętrzny tego, co żyje w dziełach naszych

wieszczów. Zwiastuje epokę, w której swoboda i światłość Słowa staną się udziałem życia

we wszystkich jego przejawach, w całym jego zakresie — zwiastuje epokę czynu, godzącego myśl

z bytem: dochodząc w tym do uświadomienia i sformułowania tego, co nazwałbym zasadą

węgielną światopoglądu romantyzmu polskiego; myśl bez czynu jest bezsilna nawet jako myśl,

gdyż to właściwie człowiek poznaje, co w sobie dopełnia. Pomimo to pozostaje praca

Cieszkowskiego konstrukcją intelektualną. Jest zdaniem sobie sprawy raczej z potrzeb świata niż

znalezieniem rozwiązania ich w sobie. U Mickiewicza lub Towiańskiego — rozwiązanie to,

znalezienie go w sobie i dopełnienie było punktem wyjścia i oparcia całej ich działalności.

Stworzywszy nowego człowieka w sobie i poczuwszy, czym jest, szli w świat go tworzyć.

Cieszkowski wychodził od zrozumienia, czego światu potrzeba. Tamci drogi swe wysnuwali

i wykrywali życiem, sercem walczącym i zmagającym się, tyle wiedzieli i widzieli,

15

ile zmogli w sobie i rozwiązali. Cieszkowski wiedział i widział myślą. Dlatego cechuje go pewna

optymistyczna powierzchowność, właściwa wszelkim czysto intelektualnym, nie wyłonionym przez

życie samo w walce i pasowaniu się z sobą rozwiązaniom. Cieszkowskiego znaczenie pomimo to jest olbrzymie: jest on jasnym, niezwalczonym

udowodnieniem, że treść romantyzmu polskiego nie jest czymś, wychodzącym poza szranki

wymagań życia narodowego, związanych z pewnymi historycznymi wymaganiami, lecz sprawą

odrodzenia ludzkości, że zatem Polacy w myśli swojej, w swoim najwyższym, szczytowym

dorobku duchowo-historycznym posiadają moc niezwyciężonej prawdy, że ludzkość,

aby ludzkością być i jako taka rozwijać się — prawdę tę dopełnić musi, że zatem romantyzm

nasz naród i życie jego istotnie ocalił i utożsamił z wieczystą sprawą ludzkości. Analiza świata kultury europejskiej przez Cieszkowskiego pozostała w całej swej sile;

co więcej, w wypadkach i objawach, które w czasach naszych zachodzą, w całym ukształtowaniu

kultury europejskiej, znajdujemy potwierdzenie jej przerażające swą dobitnością. Rozważmy całe znaczenie, całą doniosłość pojawienia się takich pisarzy, jak Wilde i Laforgue, pisarzy o wyższym

stopniu rozwoju umysłowego, o ogromnej potrzebie czystości i prawdy duchowej, którzy sami swą

działalność musieli oprzeć na przekonaniu, że w gruncie rzeczy jest nonsensem, i skierowali

wszystkie wysiłki, aby uczynić ją przynajmniej nonsensem świetnym lub przynajmniej nowym i zajmującym.

Artyści dziełami swymi stwierdzają tylko prawdy, jakimi ich społeczeństwa żyją. Wilde,

Laforgue i cały legion pisarzy, właściwie cała sztuka i literatura nowoczesna, o ile wyraża stan

dusz nowoczesnych, stwierdza na tysiąc sposobów: życie jest niedorzecznością, obłędem,

bezrozumnym szyderstwem. To samo odnajdujemy, gdy od sztuki zwrócimy się do myśli

filozoficznej lub życia społecznego. W filozofii pozytywizm naturalistyczny przez własny swój konsekwentny rozwój doszedł do zawieszenia, unicestwienia samego siebie. W życiu społecznym

zasadniczym punktem jest zwątpienie o rozumnej wartości społeczeństwa. Społeczeństwo,

organizacja swobody i sprawiedliwości, stało się mitem, naiwnością: wszystko zostało zredukowane

do takiego lub innego układu sił. Samą sprawę swobody uświadamiają sobie dziś ludzie, uważający się za jej przedstawicieli, w kategoriach przemocy. Tam więc, gdzie mamy świadomość,

gdzie odnajdujemy życie wartości — znajdujemy niewiarę w siebie, w rzeczywistość własną; tam,

gdzie mamy do czynienia z przekształceniami rzeczywistości, nie ma wiary w ich wartościowość, są one tylko wyrazem, wynikiem konieczności. Życie jest niedorzecznością narzuconą i ludzkość

nie ma wiary w siebie. Stan rzeczy więc za podstawę konstrukcji historiozoficznych

przez Cieszkowskiego przyjmowany jest więc aż nazbyt zgodny z obecną historyczną rzeczywistością.

Prawdą jest, że tylko w drodze dopełnienia i uświadomienia Słowa, swobody w sobie i świecie —

ludzkość dojść może do swego wyzwolenia. Prawdą więc pozostaje, że sprawa nasza, myśl polska

jest sprawą odrodzenia ludzkości, że jesteśmy Narodem-Urzędem, Narodem-Sługą Bożym;

a jeżeli my sami nie zdajemy sobie z tego sprawy, jeżeli żyjemy w stanie niebywałej depresji, zwątpienia, jeżeli w zwątpieniu nawet wydobywamy z siebie skargi, przy natężeniu których gasną

wszystkie pokrewne tony, z ducha ludzkości wydobywające się (Przybyszewski, Kasprowicz,

Żeromski), to we wszystkim tym jest głęboka logika. Prawda niedopełniona prowadzi do utraty

świadomości prawdy samej.

Kto u nas nie rozprawiał i nie rozprawia o przezwyciężeniu romantyzmu. Stan rzeczy ukazuje

co innego: przezwyciężenie nie wyradza rozpaczy, a prawdziwym stanem duszy naszej jest

rozpacz, zwątpienie lub cynizm. Prawda przez naszych poetów objawiona nie została

dopełniona, ale prawdą być nie przestała i z tego, że to jest prawda i że nie ma jej wszędzie poza

tym, zdajemy sobie w sposób mniej lub więcej mętny sprawę zawsze i wszyscy, a zdajemy ją sobie

jasno, ile razy stać nas na męstwo konsekwentnego myślenia. Pogrążyliśmy się więc dobrowolnie

w fałsz, myśląc, że od prawdy, gdy jest zbyt ciężka, zbyt trudna, uchylić się można. Naród nasz

jednak o tyle tylko odrodzony zostanie dla sprawy odrodzenia ludzkości, z którą sprawa własnego

naszego bytu jest w sposób nierozłączny i niecofniony związana, o ile Prawdę tę dopełni. Bo romantyzm nasz to nie szkoła literacka, nie kierunek artystyczny, nie coś przypadkowo

powstałego i powierzchownego, lecz objawienie prawdy. Nie jest to konstrukcja umysłowa ani

wizja poetycka — lecz prawda życia przez Słowo prześwietlonego.

I o ile spostrzegamy w społeczeństwie naszym symptomaty odrodzenia się, o tyle są one

dopełnieniem romantyzmu, o ile zaś nie są nim, o ile prawdzie w romantyzmie naszym odsłonionej

i ujawnionej przeczą lub nie uznają jej, o tyle są niepełne, niecałkowite, warunkowe tylko

i tymczasowe.

16

Świadomie więc i sumiennie pracować dla narodu w jakimkolwiek bądź zakresie można

jedynie na tej drodze: Słowo w sobie dopełniać, by je poznać, a poznawszy czynić w świecie.

Życie osobiste nie zostaje tu oddarte od społecznego: raz na zawsze zburzony zostaje fałsz,

że można prawdę czynić, nie mając jej w sobie. Prawda może być zlana na człowieka przez Łaskę.

Ale Łaska jest dostąpieniem zasługi bez pracy, gdy więc człowiek sam na siebie liczy, plan

działalności określa tu jedna mu droga; pozostaje: zasługa, ta jedyna metoda poznania prawdy — dopełnienie. Prawda rodzi się z pełności serca, z dojrzałości zasługi przez nich nagromadzonej.

Rozwiązania te są tylko prawdziwe, których się nie wymyśla, lecz w sobie, w dopełnieniu własnym

znajduje.

Całe dzieje duszy polskiej po romantyzmie są właściwie dziejami niedopełnionej i przez niedopełnienie utraconej prawdy. Gdy serce przestaje prawdę czynić i prawdy

uczynionej nie umie już kochać, myśl sama przestaje się rozumieć i zatraca samą wiedzę o niej.

Myśli bowiem potrzebne jest oparcie rzeczywistości, gdy więc idzie o prawdę ludzkości i jej zadań, tylko czyn, tylko dopełnienie w życiu własnym i sercu — dla myśli oparciem. Bez oparcia

rzeczywistości myśl traci wiarę w siebie, staje się w oczach własnych czczą marą, urojeniem, błędem.

Cóż zaś może się stać rzeczywistością dla myśli, gdy idzie o prawdę mającą być dokonaną?

Ponieważ ma być dokonana dopiero, nie odnajdziemy jej w tym, co jest dokonane, to jest w świecie — o tyle więc zabezpieczymy samo myślowe jej posiadanie, o ile dokonamy jej w sobie.

Miara dokonania jest miarą poznania samego. Cechą romantyzmu polskiego, zasadniczą podstawą

jego filozofii jest niewiara w myśl pozbawioną podstaw spełnienia. Romantyzm nasz jest pozbawiony intelektualistycznej powierzchowności. Jego wiara w światło — nie jest obojętnym

i chłodnym optymizmem myśli, gdyż jest to światło wysiłkiem własnym w mroku duszy rozpalone.

Jest tu rzeczą charakterystyczną, że myśl naszej poromantycznej epoki, a więc epoki

zatraconego przez niedopełnienie romantyzmu, uznała za najgłębszego i najświętszego

przedstawiciela romantyzmu naszego Zygmunta Krasińskiego, którego życie i twórczość jest

właściwie tragedią tego niedopełnienia.

Zygmunt Krasiński jest w poezji naszej i ogólnoeuropejskiej fenomenem psychologicznym niezmiernie ciekawym i niemal zatrważającym. Posiadał on jasne widzenie prawdy i nie mógł

zdobyć się na żaden wysiłek w kierunku ziszczenia jej w sobie. Gdy napotykał zjawiska takiego

całkowitego dopełnienia prawdy, stopienia, zlania w jedno myśli i życia, nie był w stanie ich wprost zrozumieć. Wydawało mu się wciąż na przykład, że Towiański przywiązuje do siebie dusze

i moc zyskuje nad nimi za pomocą jakiegoś tajemniczego działania, jakichś guseł; nie pojmował,

że tą niewytłumaczalną niepojętą dla niego mocą — była ta, która daje dopełnienie wiary swej w sobie, osiągnięcie jedności myśli i czynu, jedności, dzięki której myśl każda zostaje utrwalona

i staje się naprawdę zdobytym, owładniętym stopniem. Krasiński zna prawdę tylko intelektualnie

i nie jest w stanie poznać jej inaczej: spełnieniem. Życie jego całe jest spalaniem się tą niemocą,

czczością, ku wnętrzu własnemu zwróconym płomieniem tęsknoty. Światło niewcielone staje się

płomieniem, który nie jest w stanie rozproszyć mroku, lubo spala.

W zestawieniu z Mickiewiczem lub Słowackim wydaje się indywidualność Krasińskiego mroczną:

i ma w sobie coś z żaru tych płomieni, wśród których przechadza się Masynissa. Nie darmo krajobraz spalonej, spiekłej, spustoszałej Kampanii rzymskiej był dla Krasińskiego

krajobrazem, o którym się mówi: „paysage — l'état d'ame”.

Bardziej niż z Mickiewiczem lub Słowackim, spowinowacony jest Krasiński

z Chateaubriandem, a nawet z Baudelaire'em lub Przybyszewskim. W jego stosunku do ideału romantycznego, do prawdy przez romantyków objawionej jest głęboka rozpacz niemocy, ale jest też

coś z sadyzmu intelektualnego, który samą prawdę czyni usprawiedliwieniem swej bezsiły i w nie

wiodącym do ziszczenia upajaniu się nią znajduje rozkosz. Nazbyt łatwo odnaleźć u Krasińskiego przekształcenia, jakim poddawał on prawdę w kierunku takim — aby bierność, wyrzeczenie się czynu

wydawały się konsekwencjami wypływającymi z niej i przez nią usprawiedliwionymi. Przeduchawia

on, serafizuje ideał dotąd, aż ulatnia się z niego wreszcie ten pierwiastek ziemski: obowiązek czynu. Romantyzm europejski — niezadowolenia, tęsknoty à la Byron lub Chateaubriand — zlewa się

tu ze stanem duszy po wyrzeczeniu się, zatraceniu prawdy.

Poezja Krasińskiego w całości polskiego romantyzmu jest jak gdyby groźnym ostrzeżeniem

przed prawdą niedopełnioną. Głęboko symptomatycznym jest, że uczyniono z tego dzieła zwątpienia, goryczy, męki —

źródło wiary i pokrzepienia.

17

Obierając Krasińskiego za swego przewodnika, myśl polska wstępowała na drogę

niedopełnienia swej prawdy.

* * *

Teraz ukazuje się nam prawdziwe znaczenie romantyzmu polskiego: jest on dopełnieniem

i uświadomieniem Polski samej. W twórczości swych poetów Polska dochodziła do zrozumienia

siebie samej jako mocy dziejowej — dochodziła do zrozumienia posłannictwa swego. W sumieniu

własnym postrzegała klucz swojej przyszłości. Dochodziła do rozumienia, czym była i czym ma być

po wszystkie wieki, rozumieć uczyła się samą siebie w Słowie, wiekuistym przeznaczeniu i zadaniu

ludzkości i świata.

IV

ROMANTYZM POLSKI I FILOZOFIA NIEMIECKA

Zestawienie romantyzmu naszego z filozofią niemiecką początków ubiegłego wieku nakazane jest

przez głębsze niż czysto synchronistycznie historyczne względy.

Filozofia ta jest obok naszego romantyzmu najpoważniejszym wysiłkiem w kierunku swobody duchowej człowieka.

Dziś, gdy romantyzm nasz został przez nas w swym istotnym, głębokim znaczeniu zatracony,

gdy z wolna odradzać się zaczynają dopiero zmysł i rozumienie dla jego czysto estetycznej wartości,

wpływ niemieckiej myśli jest jedną z przeszkód, stojących na drodze do całkowitego myślowego

choćby tylko objęcia treści romantyzmu. Przeszkoda ta zaś jest tym poważniejsza, że działaniu jej

z natury rzeczy podlegać mogą tylko umysły o wielkim wyrobieniu i zdolności do niepospolitych wysiłków myślowych. Co więcej, tam nawet, gdzie nie mamy do czynienia z ludźmi, stojącymi

na takiej wyżynie filozoficznego uświadomienia, i tam przeciwdziałają ujęciu prawdy naszego

romantyzmu poglądy, uprzedzenia i nałogi myślowe, będące w gruncie rzeczy odległymi

wypływami i konsekwencjami przesłanek, na jakich opierał się rozwój filozofii niemieckiej i które w filozofii tej osiągnęły najwyższy stopień swojej samowiedzy. Przesąd o niezmierzonej

wyższości teoretycznej filozofii niemieckiej nad treścią myślową naszego romantyzmu jest tak

zakorzeniony, że dyskusja na ten temat nie bywa nigdy podejmowana i że ludzie nawet, którzy już doszli do dość poważnego wniknięcia w istotę naszego romantyzmu, skłonni są uważać sądy

Mickiewicza o filozofii niemieckiej za wynik jedynie niedostatecznego i powierzchownego

obznajomienia jego z dziełami i myślą Kanta, Fichtego czy Hegla. Niewątpliwie, Mickiewicz streszcza poglądy myślicieli niemieckich w sposób nieraz zbyt ryczałtowy i nieścisły: nie zmienia

to jednak faktu, że był on w posiadaniu zasady, nieuznanie której podminowuje cały rozwój

spekulacji niemieckiej, zasady, którą uznaliśmy za podstawową dla romantyzmu polskiego,

że jedynie dopełnienie prawdy — prowadzi do jej poznania.

I romantyzmowi naszemu, i filozofii niemieckiej idzie w istocie rzeczy o jedno i to samo:

o swobodę, o wyzwolenie człowieka.

Tylko że zasadniczym kierunkiem i celem, określającym cały rozwój naszego romantyzmu,

jest czynienie tej swobody, wywalczanie jej i urzeczywistnianie.

Filozofia niemiecka dąży do poznania swobody. Otóż swoboda człowieka poznana może być

tylko o tyle, o ile jest w nim urzeczywistniona. Swoboda jest to władza nad sobą, od nikogo

i niczego innego niezawisła, stwierdzona czynem.

Szukać jej na zewnątrz jest to szukać czegoś, co by obdarzyło nas swobodą,

czyli przez posłuszeństwo czemu mamy się stać swobodnymi — toteż swoboda w całym rozwoju

filozofii niemieckiej, za wyjątkiem jednego tylko Fichtego, i to wyjątkiem nie bezwzględnym — jest

uznaniem i przyjęciem pewnego rodzaju zależności.

U Kanta — od noumenalnej istoty człowieka w postaci kategorycznego imperatywu.

U Hegla — od powszechnego rozumu. U Marksa — od rozwoju warunków ekonomicznych.

Pociąga to następstwa ważniejsze niż błąd i nieporozumienie w abstrakcyjnej teorii swobody.

Gdy sprawa swobody dotyczy, teoria w ogóle, szczęśliwa czy nieszczęśliwa, na bardzo pośledni plan

schodzi. Jeżeli nie ma swobody w praktyce, w czynie — nie ma jej nigdzie. Otóż swoboda ma się stać według konsekwencji z założeń filozofii niemieckiej wypływających

— zdobyczą człowieka bez właściwego przyczynienia się z jego strony. Nie on ją urzeczywistnia,

lecz ona urzeczywistnia się w nim: on zaś tylko poznaje proces tego urzeczywistnienia się.

18

Po pierwsze więc, człowiek sam w sobie postępu nie czyni, nie rozwija, nie utrwala w sobie

dokonaniem, czynem czysto intelektualnych przeniknień w kraj swobody.

A oto, co następuje:

Powstają warunki, w których człowiek musi rozstrzygnąć sam, w jakim kierunku leży

swoboda, gdyż przedmiotowy bieg wypadków staje się nagle w zatrważający sposób wieloznaczny.

W czym teraz znaleźć dyrektywę? W biegu wypadków.

Lecz on właśnie odsyła nas do własnego wnętrza.

W sobie samych?

W sobie swobody nie wypracowaliśmy. Głębokie ugrząźnięcie spadkobierczyni filozofii niemieckiej — niemieckiej partii socjalno-

demokratycznej — w oportunizmie jest konsekwencją wypływającą w sposób nieunikniony,

z nieubłaganą surowością logiki, z założeń filozofii niemieckiej. Rozwój świata prowadzi do swobody. Przeświadczenie to opierać się może na stwierdzeniu

zgody pomiędzy tym, co się za kierunek świata uznaje, a tym, co się w danym momencie uznaje

za swobodę — pomiędzy pojęciami o kierunku rozwoju i wyobrażeniami o swobodzie, do powzięcia

których uzdalniało nas osiągnięte już w sobie samych urzeczywistnienie, dopełnienie swobody.

W miarę jednak, jak poznawanie procesu urzeczywistniania się swobody stawało się jedyną

naszą duchową czynnością, ku swobodzie tej zmierzającą i z nią związaną — szarzał i zacierał się

coraz bardziej sens rozwoju świata; jego wyzwalające znaczenie stawało się coraz bardziej czymś znanym ze słyszenia jedynie i przyjmowanym na wiarę.

Gdy więc zachodzić zaczynają coraz częściej wypadki, w których konieczną się staje

konfrontacja przedmiotowego biegu zdarzeń z własnym naszym przeświadczeniem, coraz częściej też okazuje się, że ta dyrektywa, jedyna przecież, gdy o swobodę, a więc samowładztwo

nasze nad sobą idzie, zanikła i dziwnie zmętniała i nie znajdujemy w sobie myśli, w imię których

biegiem zdarzeń zawładnąć i kierować byśmy mogli.

Nawoływania o powrocie do Kanta skazane są na najzupełniejszą jałowość. Kant uzasadnia tylko teoretycznie prawa nasze do swobody wobec przyrody —

przedmiotowego biegu rzeczy — stwierdza, że człowiek jest prawodawcą. Treść jednak tego

prawodawstwa, którą we własnej duszy tylko znaleźć możemy, takie teoretyczne uzasadnienie oczywiście samo przez się dać nie jest w stanie. Stąd wynika, że to, co ma być sprawdzianem

postępu społecznego, musi być w duszach indywidualnych rzeczywistością, dopełnieniem.

To dopełnienie w nas samych dokonane, zanim na cały obszar życia społecznego rozprzestrzenione zostanie, jest jedyną rękojmią, jedynym zabezpieczeniem ideału. Jeżeli nie jest

zabezpieczony w nas przez dokonanie, nie posiada żadnego zabezpieczenia swej trwałości.

Ponieważ bowiem ideałem jest tym, co przez nas ma być dokonane, nie może mieć bytu

w rzeczywistości, rozważanej jako przedmiot naszego czynu.2

Nie o powrót do Kanta tu idzie, lecz o zakwestionowanie samych podstaw całej myśli niemieckiej,

zakwestionowanie, wypływające z tej samej zasady, w imię której podawał tę myśl w wątpliwość

Mickiewicz. Nie wyczerpuje to jeszcze całej sprawy.

W filozofii niemieckiej XIX wieku odnajdujemy dwa cykle: jeden zupełny, zamknięty:

od Kanta poprzez Fichtego, Schellinga aż do Hegla; drugi, nierozwinięty, nie obejmujący ani

w świadomości swych założeń, ani w tym, co stanowi jego faktyczne zakończenie — całkowitej, istotnie w grę wchodzącej treści, rozpoczyna się od Feuerbacha, a kończy się na Marksie i Engelsie.

Drugi z tych cyklów pozostaje w stosunku przeciwstawienia do pierwszego: nie wystarcza sama

idea swobody; niezbędna jest swoboda rzeczywista: pełne i całkowite wyzwolenie rzeczywistego człowieka.

2 Dla ścisłości zaznaczyć należy, że mamy tu do czynienia z niezmiernie ciekawym i głęboko prowadzącym

zagadnieniem metafizycznym. W gruncie rzeczy bowiem wszystko, co może stanowić treść ludzkiego ideału,

istnieje, nie istnieje bowiem naprawdę nic innego, jak bezwzględna światłość. Prawda, Dobro, Piękno, Bóg

i urzeczywistnienie ideału jest właściwie tylko rodzeniem Słowa w sobie. Tu odsłania się nam prawdziwa

metafizyczna doniosłość zasady romantyzmu naszego: prawdę poznaje się przez jej dopełnienie. Mamy tu do

czynienia ze znaną Plotynowi i wszystkim mistykom prawdą, że poznanie wtedy jest tylko rzeczywiste, gdy

się na tożsamości opiera. Prawdą, którą formułuje się ze św. Dionizym Areopagitą najgłębszy umysł

nowoczesnej Francji, E. Hello, w słowach: „comprendre c’est égaler”.

19

Zagadnienie postawione jest trafnie: nie idea swobody, lecz wyzwolenie, realizacja wolności

w sobie, w czynie.

W dalszym jednak rozwinięciu zagadnienie zostaje wyjałowione, udaremnione przez zasadnicze założenie filozofii niemieckiej, któremu pomimo wszystko Feuerbach i Marks pozostali wierni.

Oto, gdy idzie o określenie owej realnej swobody, określają ją nie dopełnieniem, dokonaniem,

czynem, lecz poznaniem.

Stąd bierność, materia i jej odpowiedniki w człowieku: wrażenia nie zostają zniesione

przez przetworzenie ich w zadanie, przedmiot czynu, lecz uznana zostaje ich prawomocność

przy zachowaniu całego ich zasadniczego bezwładu.

Stąd zamiast światopoglądu swobody uduchawiającej, wyzwalającej, uskrzydlającej

wszystko: całego człowieka, całkowitą jego istotę — płaski, płytki i naiwny hedonizm.

Świat cały i cały człowiek ma być swobodny — nie znaczy to tu: Słowo rodzi się

we wszystkim, Jego Chwała, Jego Blask we wszystkim jaśnieć mają, lecz tylko: swoboda materii. Wiem bardzo dobrze, że treść żywotna, ukrywająca się poza marksizmem, jest wyzwoleniem

istotnym, choć bez samowiedzy własnej dokonywającym się, gdyż jest rozpromienianiem

i rodzeniem się Słowa, ale jest to znowu Blask nie widzący siebie.

Pora zaś już, aby przejrzał. Pora, aby marksizm przestał przesłaniać wielką i istotną treść wyzwolenia ludzkości. Będąc

wynikiem i sumą filozofii niemieckiej XIX wieku, marksizm nie stworzył aparatu pojęciowego,

za pomocą którego swoboda daje się pomyśleć. Chciał on wypowiedzieć tę wielką prawdę: jest tylko Słowo, jest tylko swoboda, chciał wygłosić oczywistą konieczność swobody, lecz zmylił drogę

i wypowiedział swobodę konieczności.

Chciał on swobodę pojąć bez swobody, pojąć swobodę przez konieczność, i w gruncie rzeczy konieczność tylko zrozumiał. Konieczność zaś jest kłamstwem; znaczy bowiem: świat bez czynu.

Kiedy zaś myślę tylko: „świat”, już to jest czynem.

Prawdziwie też płodnym i istotnie rozwiązującym zagadnienie, przeciwstawione

przez Feuerbacha filozofii Hegla, jest stanowisko, jakie wyznaczył i określił Cieszkowski,

przeciwstawiając myśli-poznaniu — czyn-spełnienie.

Cieszkowski wykreślił myślowo warunki rozwiązania zagadnień ścierających się w łonie

kultury europejskiej: Słowo we wszystkim rozbudzić, porodzić; świat cały uczynić ciałem Słowa,

jego kształtem.

Towiański i Mickiewicz — dają nam pozytywną metodę, drogę tego rozwiązania.

Gdy mówię: „metoda, droga”, nie znaczy to, abyśmy mieli siebie i swą swobodę naginać aż do koincydencji z drogami, po których faktycznie kroczyli Towiański i Mickiewicz.

Takie pojęcie wzoru, na nieszczęście zbyt często względem Chrystusa samego stosowane, jest

martwe i z duchem życia i swobody niezgodne. Nie. Znaczy to: we własnej swej duszy, wśród swych

własnych zagadnień przez życie stawianych — odnajdywać drogę Słowa i po niej iść.

Bo nic innego nie jest Słowo, jak tylko swoboda: i w sobie stwarzać mamy życie Słowa,

a nie zaś urabiać z siebie figurę woskową naśladującą wiernie jakieś dokonane już i przyjęte

za wzór urzeczywistnienie Słowa. Dziś, gdy znaczna część umysłów polskich pozostaje pod wpływem Marksa, gdy stał się

marksizm dla wielu katechizmem w wątpliwość nie podawanym, krytyce nie podlegającym,

gdy wreszcie w jego duchu i pod jego kierownictwem przystępuje się do odrodzenia Polski, z całą siłą

stwierdzić i przekonywać należy, że pod tym znakiem odrodzenie to się nie dokona.

My bowiem nieustannie rozstrzygać mamy, czym ma być Polska i jakie są drogi, które

do niej prowadzą. By zaś na te pytania odpowiadać, trzeba już mieć w sobie tę Polskę

odrodzoną, trzeba dorobić się jej zasługą przebudowania wewnętrznego.

Sprawę Słowa czynić może tylko ten, kto wie, w czym żyje Słowo, a aby to wiedzieć, trzeba to

mieć w sobie.

Mamy walczyć o kulturę i przyszłość Polski, przyszłość tę i kulturę stwarzać, a czyż

powiedzieć o sobie możemy, że wiemy, czym ta przyszłość być ma, że mamy w sobie ducha tej

przyszłej Polski? Tej Polski, jakiej chcemy, aby była?

Sprawę prawdy może czynić tylko ten, kto ma ją w sobie.

Sprawę Polski ten tylko, w kim ona żyje. Ta tylko Polska ma dziś prawo głosu, która być ma i być powinna, która sama w sobie,

w treści swej ma rękojmię swego bytu, która tą treścią prawa swe do istnienia stwierdza.

20

Bo sprawa Polski to nie sprawa konieczności lub przypadku. Polska z przypadku, „Polska

z dopuszczenia Bożego”, nie rozwiązuje niczego. O Polskę walczymy w sobie rękojmię bytu

swojego mającą, o Polskę odrodzoną w Słowie i przez Słowo. Jej sprawę tylko można czynić. Polskę z przypadku dać może przypadek. A będzie tym, czym

my będziemy.

V

TRAGEDIA I CHRYSTUS

Tragedia, tragizm nie są to formy sztuki — są to dziedziny duszy ludzkiej. Tragedia jest

prawdą duszy ludzkiej przed narodzeniem się w niej i dla niej Słowa. Tragedia to świat przed

Chrystusem lub bez Chrystusa. To świat, z wiedzą swą lub bez wiedzy, z wolą swą lub wbrew woli,

o Chrystusa dla siebie walczący.

Dusza walczy, zmaga się, potężnieje, lecz prawa swego nie zna: mrok ją otacza i mrok

chłonie. Gdy siebie zaprzeczy, ginie, bo nie ma w sobie mocy opierającej się mrokowi: wiecznego

źródła światła i życia — Słowa. Miłość, duma, żądza panowania, sławy, czynu, poznania — wszystko to jest dziedziną tragedii.

Dziś panuje mniemanie, że Chrystus i nauka Jego znosi tragedię przez zaprzeczenie: nie ma

tragedii, bo człowiek wyrzeka się całej duszy swojej, całej treści swojego życia. Jest to głębokie

niezrozumienie.

Tragedia kończy się nie dlatego, że człowiek zostaje unicestwiony, lecz dlatego, że zostaje

wyzwolony, odrodzony.

Chrystus to nie znaczy wyrzeczenie się zagadnień, z jakimi walczy dusza, lecz ich rozwiązanie. Chrystus to świadomość dana ludzkości, że wszystkie zagadnienia są rozwiązalne.

Ale to nie znaczy, że są rozwiązane przez samo uznanie Chrystusa. Byłby to fetyszyzm,

nie chrześcijaństwo.

Chrześcijaństwo to nie znaczy zabicie życia w całym jego bogactwie, to nie znaczy wyrzeczenie się wszelkiej treści, lecz rodzenie w sobie, we wszystkim, w całej duszy naszej — Słowa.

Kościół przedział ustanawiając między sobą a światem — stworzył marę bezcielesnego,

beztreściowego, nagiego i abstrakcyjnego, jak cela klasztorna, chrześcijaństwa. Jest to chrześcijaństwo niedopełnione. Klasztor, zaprzeczenie, wyrzeczenie się życia — są to środki,

nie zaś cel i istota.

Skoro zagadnienie życia, zadania życia stają się zbyt ciężkie, cofamy się w siebie, żyjemy tą myślą, że Słowo we wszystkim i wszystko zwycięża, i umocnieni wracamy ku życiu, ku duszy

własnej, by Słowo w niej czynić.

Klasztory mają być takimi zbiorniami i pracowniami energii chrześcijańskiej.

Ale nie są żywym, dopełnionym chrześcijaństwem, nie są chrześcijaństwem całym. Każdy ma krzyż swój, znaczy to: każdy ma indywidualność swoją. Krzyż i indywidualność

to równoznaczniki: indywidualność naszą, całego człowieka swego na krzyżu mamy odrodzić

i uczynić na wieki żyjącym w Słowie. To znaczy chrześcijaństwo. Nie wypieranie się indywidualności, lecz, przeciwnie, utwierdzanie jej najwyższe, wyzwalanie,

przeradzanie z wyniku przypadku w istność samoprawną.

Treść całego naszego duchowego życia jest walką o takie odrodzenie indywidualności, jest życiem Słowa w nas bez naszej wiedzy.

Ibsen, Nietzsche są wielkimi świadectwami, że Słowo w ludzkości żyje, walczy i pracuje.

Pora zakończyć z tymi katechizmowymi, zaściankowymi pojęciami o chrześcijaństwie, jakimi

operują ludzie skądinąd wykształceni.

Pora szczególniej dla nas, którzy jesteśmy w posiadaniu najzupełniejszego, jakie znają

dotychczasowe dzieje, zrozumienia treści chrześcijaństwa.

Rozdział pomiędzy kościołem i światem sprawił, że niejednokrotnie ludzie poza kościołem stojący sprawę Słowa reprezentowali i w imię jego walczyli.

Ale czym jest zasługa Chateaubrianda, który zwrócił uwagę na piękno wytworzone

przez chrześcijaństwo, w porównaniu do zasług Mickiewicza, Słowackiego, Towiańskiego,

Cieszkowskiego, Norwida, którzy wskazali na całe życie polityczno-społeczne i na całe życie

wewnętrzne człowieka z jego najgłębszymi walkami duchowymi jako na właściwy świat,

w którym Słowo ma się narodzić i żyć.

21

Myśl, że chrześcijaństwo nie zostało dotychczas dopełnione, że żyje wciąż ono jeszcze wśród

ruin obcych światów, z którymi nie wie, co począć, powraca nieustannie u Norwida, jest jedną

z najbardziej zasadniczych jego myśli.

Romantyzm polski w Norwidzie i Cieszkowskim dostąpił całkowitej świadomości swojego

powszechno-dziejowego znaczenia.

Do dziś dnia pozostał on najszerszą syntezą, na jaką ludzkość zdobyć się zdołała. Obejmuje i jednoczy największe przeciwieństwa: indywidualizm grecko-renesansowo-

nowoczesny z indywidualizmem chrześcijańskim, idącym od św. Pawła poprzez św. Augustyna,

Kanta, Fichtego; ukazuje, że jest to jedna i ta sama sprawa, jeden i ten sam proces — żywot Słowa.

Ducha łączy z ciałem, bo nie ma dla niego ducha, który czynem się nie objawia, i wszystko, co jest, ma się stać objawem czynu, ciałem swobody, słowa.

Z dziedziny poza dobrem i złem wywiedzione problemy Nietzschego rozwiązuje, ukazując,

że we wszystkim Słowo ma być narodzone. Podczas gdy teorie postępu dokonywującego się bez udziału człowieka poza nawiasem

pozostawiają najwewnętrzniejsze i najdroższe troski duchowe, najbardziej palące zagadnienia —

romantyzm nasz stwierdza, że póki one nie są rozwiązane — nic nie jest rozwiązane. A rozwiązane

mają być czynem istotnie, a niezaprzeczenie.

W teoriach postępu, nie liczącego się z człowiekiem, bez jego udziału dokonywującego się,

tkwi cały bezmiar utajonego masowego egoizmu.

Romantyzm nasz jedną myślą ogarnia bóle i zagadnienia najbardziej duchowe i najbardziej doczesne.

Jest jedną tylko sprawa Słowa w nas i poza nami. Póki jeden choćby człowiek w sobie

nie dokonał odrodzenia wewnętrznego, w całej ludzkości odrodzenie to jest niezupełne. W samej rzeczy: albo zagadnienie, z którym zmaga się ten człowiek, rozwiązaliśmy już, i w takim

razie sprawę Słowa czyniąc dążyć musimy do rozwiązania go w tym człowieku,

albo nie rozwiązaliśmy go jeszcze w sobie, i w takim razie pracować nad nim w sobie musimy.

Taką jest bowiem jedność Słowa w ludzkości, że gdziekolwiek bądź jest zagrożone — jest zagrożone we wszystkich. I dlatego, że Słowo jest jedno w sobie, niepodzielne, ludzkość nie jest

zbiorem pojedynczych jednostek, lecz kościołem, to jest żywym zespoleniem duchów w miłości

i prawdzie.

VI

KOŚCIÓŁ

Wiem dobrze, że sam wyraz ten wytwarza w umyśle czytelnika tysiące uprzedzeń.

Ale kto się wyrazów boi, ani pisać, ani czytać o romantyzmie naszym nie powinien.

Kościół znaczy to: wszystkie duchy zespolone są w prawdzie, gdyż prawda jest jedna

i gdy jeden ją znajduje, zabezpieczona jest dla wszystkich, gdy w kimś jednym jest zagrożona —

zagrożona jest dla wszystkich.

Wszystkie duchy zespolone są w pięknie, bo jest jedno dla wszystkich i we wszystkich.

Wszystkie duchy zespolone są w dobru, które jest jedno we wszystkich i dla wszystkich.

Wszystkie duchy zespolone są w jedności Słowa.

I dlatego kościół jest nie urządzeniem ludzkim, lecz założeniem wiekuistym w Słowie

uwarowanym.

Jest jeden, bo jedna jest prawda, piękno, dobro.

Jest powszechny, bo nikt od prawdy, piękna i dobra wyłączony być nie może.

Odpaść od kościoła nie można. Można tylko pracować dla niego, nie wiedząc o tym.

Bo wszelka twórczość, o ile jest tworzeniem prawdy, dobra, piękna, wznosi gmach kościoła. Kościół jest zespoleniem ludzkości w tworzeniu.

Kościół jest ustaleniem związku pomiędzy najwyższym szczytem duchowym a ostatecznym

upośledzeniem i pewnością, że związek ten zerwany być nie może. Bo prawda, piękno, dobro jest wszystkich współudziałem.

Są to wszystko prawdy proste i pewne aż do oczywistości.

To tylko bowiem mówią, że świat jest wyrazem jedności, że prawda, piękno i dobro są jedną

duszą świata, żyjącą we wszystkim.

Romantyzm polski jest zwycięskim i jasnym prawdy tej zrozumieniem.

Jest zrozumieniem, że po wszystkie wieki Bóg rodzi Słowo z siebie i nie może być nic,

co by poza Słowem było.

22

Aleksander Brückner (1856 - 1939) - historyk literatury i kultury polskiej

Biogram uczonego w 31. i 44. numerze "Zeszytów Jagiellońskich". Teksty Aleksandra Brücknera w ZJ:

nr 31 i nr 44:

C h a r a k t e r y s t y k a ś w i a t a s t a r o s z l a c h e c k i e g o

Z rozprawy prof. Aleksandra Brücknera „O br azk i s t a r o sz lac he ck ie ”

(w numerze 31.)

Dzieje literatury polskiej, Tom II, WARSZAWA 1903 POWIEŚĆ. OD KRASZEWSKIEGO DO SIENKIEWICZA. JÓZEF IGNACY

KRASZEWSKI. ELIZA ORZESZKOWA. POWIEŚĆ NAJNOWSZA

(w numerze 44.)

__________________________________________

Tło ogólne kultury polskiej w latach 1795-1863 Znaczenie tego okresu. – Dwa pierwsze dziesięciolecia. – Królestwo Kongresowe. – Powstanie listopadowe. –

Emigracja. – Zabory: austriacki. pruski, rosyjski. – Rozkwit poezji i muzyki; mesjanizm. – Zacofanie materialne

i naukowe; wyczerpanie kultury szlacheckiej i ideologii marzeniowej. – Wschód kultury mieszczańskiej. –

Bibliografia.

Sto dwadzieścia lat niewoli narodowej objęło dwa okresy, bardzo równe co do ilości lat,

zupełnie odmienne co do treści. Pierwsze sześćdziesięciolecie wyczerpało zupełnie swe zasoby,

moralne i materialne; okazało się bezsilnym dla rozwiązania wielkich zadań; mogło zerwać się

do czynu, ale nie mogło go dokonać, bo brakło przygotowania własnego, ręki żelaznej, pomocy

obcej, warunków realnych, których nie zastąpiły marzenia romantyczne, wiara mistyczna, poświęcenia osobiste. Ostatecznym wynikiem okresu było widoczne zacofanie, odstanie od Europy moralne,

a szczególniej materialne, brak naukowego życia, ruchliwości przemysłowej, zdrowych

ekonomicznych stosunków. Żeby wyjść z koła błędnego, należało nastawić na nowo, całkiem

odmiennie, siły i dążenia narodowe, co dokonał okres następny. Niedobory zastąpił, nie pokrył, nadzwyczajny wzlot sztuki polskiej; ten okres stworzył wielką literaturę narodową; iskry z udarów,

bolów i trudów, osobistych i patriotycznych, buchnęły jasnym płomieniem, co oświecił

i zapoteozował cały naród, jego przeszłość i przyszłość, wytrawił, co marne i słabe. W walce na pióra

osiągnięto, czego szablą nie zdobyto: niezłomną siłę oporu i tężyznę moralną, co przetrwać miały

wszelkie pokusy i upadki. Niezrównane znaczenie okresu polega na tym wyposażeniu narodu

w zasoby moralne, co mu ułatwiły przebyć drogę cierniową niewoli bez załamania się, poniżenia

i upadku. Różniły się zaś te lata jarzma obcego od dawnych lat państwowości własnej i tym, że nie znały

jednolitego rozwoju; że po różnych zaborach, śród coraz odmiennych warunków i widoków, układały

23

się stosunki inaczej; że raz ta, drugi raz inna dzielnica, dzięki owemu osobliwemu układowi,

wybijała się na czoło, prowadziła niby naród; że po raz pierwszy na obcej ziemi powstały owe

dzieła, co miały krzepić upadających, wróżyć im śród najcięższych losów przyszłość wielką i radosną. Tak zmieniała się stale widownia; przenosił się główny ruch umysłowy to do Warszawy,

to do Paryża, to do Poznania, i należy wedle tego rzecz przedstawiać i rozrywać jej ciągłość

bezsprzeczną, wedle okresów w czasie i miejscu, wedle dziesięcioleci i dzielnic.

***

„Finis Poloniae” stało się hasłem mocarstw rozbiorczych, tym pewniejszych swego łupu, że ich trzech się nim dzieliło, więc wzajem go sobie poręczało. Państwo przestało istnieć.

Gdyby cały naród był dostał się pod jedno jarzmo rosyjskie, jak to się niegdyś zapowiadało,

zagrażałoby to nierównie mniej jego samoistności i odrębności, ale przez rozerwanie ginęła

jednolitość odporu; należało się bronić na trzy fronty, a napór wrogi był tym

niebezpieczniejszy, że na każdym froncie odmienny.

Najbezwzględniejszy i najdokuczliwszy był na austriackim, najmniej przygotowanym

do walki o narodowość. Narzuciwszy swym łupom węgierskie zmurszałe tytuły „Galicji

i Lodomerii”, uważała je stara Austria jedynie za przedmiot wyzysku; wydobyć z nich jak

najwięcej mienia i krwi, narzucić im tandetę wiedeńsko-praską, towarową i urzędniczą,

nie troszczyć się o potrzeby krajowe, na tym zakładała się polityka biurokracji wiedeńskiej, gotowej nawet w danym razie wymienić „Królestwo” na coś dogodniejszego, bo otwarty kraj,

bez granic przyrodzonych, niełatwo dał się utrzymać.

Całkiem inaczej Prusacy; im były ziemie polskie niezbędne, bo nimi łączyli z marchiami Prusy Wschodnie i zapełniali olbrzymi klin między Śląskiem a Prusami. Nierównie opatrzniej

i systematyczniej zabierali się więc do istotnego ich wcielania w swój organizm; wobec

brutalności austriackiej, stawiającej drugie kroki przed pierwszymi; uważającej Polaków

i „nowo odkrytych Ruśniaków” za rasę podrzędną, którą uszlachetnić by należało (koloniści szwabscy istotnie tym się szczycili), uwzględniali Prusacy poniekąd wymagania „tubylców”,

dostarczali im np. łatwego kredytu (o czym żebracza Austria ani myślała), nie usuwali ze szkół

języka polskiego, zezwolili na założenie Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie. Formy ich rządów, nie treść, były bardziej ucywilizowane, gładsze i niebezpieczniejsze.

Rosja wcale nie występowała w roli zdobywcy, bo niby przyłączyła tylko odwieczne

rurykowskie dzielnice, oderwane „podstępnie” od macierzy kijowskiej; narzuciła wprawdzie zabranym krajom administrację swoją, tj. czynowników-łapowników i garnizony; rozgrabiła

dobra rządowe między swoich dygnitarzy, ale nie rusyfikowała, wcale nie dbała o szkoły,

nie niszczyła autonomii, pozostawiła sądownictwo, statut litewski, sejmiki szlacheckie,

co wszystko Austriacy i Prusacy od razu znieśli, wprowadzając: Austria swój nieład mnóstwa cyrkularzy, dekretów, nakazów, Prusacy – nierównie jednolitsze i sprężystsze porządki. Rządy,

rosyjskie były równie niebezpieczne dla samoistności narodowej, bo słowiańskie, nie raziły tyle

„tubylców”, co niemieckie, więc Litwa, mniej uświadomiona narodowo, mniej odczuwała jarzmo, szczególniej gdy młody monarcha zapowiadał nową epokę, zamierzał uszczęśliwiać

poddanych; odetchnięto więc swobodniej, i car znajdował wiele sympatii, opartej i o znaczny

wpływ, jakiego zażywał w najbliższym jego otoczeniu światły patriota, książę Czartoryski.

Cóż przeciwstawiała Polska nowym, obcym porządkom? O oporze czynnym na razie

nie było i mowy; wojsko rozpuszczono albo wcielono do obcych szyków; co najdzielniejsze,

uszło na daleki zachód i południe, tworząc pod egidą francuską legiony, przelewające krew za obce im sprawy, w nadziei wystawianej coraz na najcięższe próby, tą drogą okólną

czy wywalczyć, czy przygotować wyjarzmienie ojczyzny. Nie było w kraju samym widocznego

biernego oporu: zdawało się, że Polacy, ogłuszeni zamachem, pogodzili się z losem. Raziło to np. w Galicji, odpadłej już w roku 1772, tj. przed reformą wychowania publicznego

i przed konstytucją majową, a nie biorącej znaczniejszego udziału w powstaniu

Kościuszkowskim, które ją tylko chwilowo rozruszało.

Naród nie posiadał już państwa, ale posiadał kulturę, wcale jednolitą mimo wszelkich różnic etnograficznych. Te dzieliły tylko warstwy najniższe; nie znały ich stany: miejski

i szlachecki; były jednolite temperamentem, językiem, tradycją, wiarą (katolicką czy unicką),

ogładą towarzyską, literaturą, nawet ubiorem i całym ładem zewnętrznym. Teraz miało się

24

rozstrzygnąć, czy ta kultura wykaże tyle spoistości i siły, aby przetrwała próbę czyśćcową

i odrębność narodową zachowała nienaruszoną. Byli małoduszni, co o tym zwątpili,

którym się zdawało, że będzie przeznaczeniem Polski rozpłynąć się w obcych żywiołach; najwięcej z tych, co kraju nie rzucali, rzucali, zdawało się, wszelką myśl o przyszłości, żyli

z dnia na dzień, nieraz nawet lekkomyślnie trwoniąc zasoby materialne. Ale nie brakło i takich,

co nie zakładali rąk nieczynnie, co w granicach uzdolnienia i nawyczki, jak Krasicki i kilku obok niego, nie dali zamierać językowi i myśli.

1795-1805

Najcięższe było pierwsze dziesięciolecie, 1795-1805; naród był niby uśpiony; ruchliwym

okazał się jedynie teatr narodowy, gdy trupa wędrowna Bogusławskiego, po kraju krążąc,

we Lwowie, Poznaniu, Warszawie ze sceny polskiej do widzów nieraz z aluzjami politycznymi przemawiała. Dzienników, oprócz paru nikłych warszawskich, nie było; prasy

tłoczyły same drobiazgi; nauki polskiej nie było wcale, nawet początkowa bardzo chromała,

najbardziej w Galicji, gdzie szkoła tylko niemczyła, dla niczego polskiego miejsca nie miała.

Lecz niejeden fakt zapowiadał jednak odmianę na lepsze. W Warszawie ludzie dobrze myślący, patrioci, oświeceni, wytworzyli ze schadzek i posiedzeń, prowadzonych celowo,

Towarzystwo Przyjaciół Nauk, z biblioteką; z odczytami i pracami członków, ogłaszanymi

w „Rocznikach”; z konkursami, rozpisywanymi dla budzenia myśli i pracy. Głównym zadaniem było nie zrywać tradycji, nawiązywać do przeszłości, przedstawiać świetne jej dzieje

w pracy zbiorowej, służyć potrzebom krajowym, skupiać siły całkiem rozproszone.

Jeszcze płodniejszym w skutki okazało się przekształcenie wychowania publicznego, dokonane na Litwie przez kuratora okręgu naukowego i oddany jego starannej opiece

Uniwersytet Wileński3. Siły wybitne, rodzime i obce, starsze i młodsze, stworzyły w Wilnie

środowisko nauki4; szkoła, jezuicka niegdyś, stała się europejską, funkcjonowała prawidłowo

w fakultetach świeckich i zaćmiła zupełnie niemieckie, wcale słabymi siłami obsadzone uniwersytety: lwowski i krakowski

5. Obok piastowania nauki, nadzorowała rada

uniwersytecka całe wychowanie publiczne „krajów zabranych”6, a niebawem starał się

i Krzemieniec wołyński, lecz w znacznie skromniejszych rozmiarach, wypełniać podobne zadanie. I za granicą, śród legionów, kiełkowało życie umysłowe; od nich wyszła pieśń

bojowa, pełna otuchy i wiary.

1805-1815-1825-1830

W następnym dziesięcioleciu (1805-1815) nie było czasu dla pracy kulturalnej,

wymagającej pokoju, bo w wirze wojennym, we zwycięstwach i klęskach, w przemarszach i odwrotach siły polskie, zasoby materialne, uległy zupełnemu wyczerpaniu, a moralne –

nadzwyczajnemu naprężeniu. Zmienne losy widziały upadek Nowej Galicji austriackiej

i Nowych Prus Południowych i Wschodnich; wyłoniło się z nich najpierw małe Księstwo

Warszawskie pod królem Sasem, a później nierównie większe, lecz dla Prus znacznie

na zachodzie obcięte, Królestwo Kongresowe pod carem rosyjskim, z widokiem połączenia

z „krajami zabranymi”; z kodeksem Napoleonowym, z uwolnieniem włościan, z rządami

konstytucyjnymi, administracją własną, szkołą, skarbem i wojskiem polskim. Dopiero w następnym dziesięcioleciu (1815-1825) miało się to wszystko rozwinąć.

Ludzie, co dokonali tego wielkiego dzieła, co ocalili kraj od bankructwa , napełnili

skarb publiczny, zaprowadzili ład w sądownictwie i administracji, szkoły dziesięciokrotnie pomnożyli, Uniwersytet Aleksandrowski

7 założyli, okazałe wojsko narodowe wystawili,

do uprzemysłowienia kraju walnie się przyczynili, należeli do generacji starszej, co brała udział

w sejmie wielkim, co wychowanie zawdzięczała wiekowi oświecenia, jego duchem

3 W latach 1803-1824 kuratorem wileńskiego okręgu naukowego był Adam Jerzy Czartoryski. 4 Profesorami byli m.in.: L. H. Bojanus, J. Frank, G. E. Groddeck, S. B. Jundziłł, J. Lelewel, M. Oczapowski,

M. Poczubutt-Odlanicki, E. Słowacki, bracia Jan i Jędrzej Śniadeccy. 5 Tzn. do lipca 1809, tj. do wyzwolenia miasta przez wojska ks. Józefa Poniatowskiego. 6 Tak nazywano po rozbiorach Litwę i Ruś. 7 Uniwersytet warszawski zwany Aleksandrowskim powstał w r. 1816. W 1831 został zamknięty w dobie

ucisku popowstaniowego.

25

humanitarnym i postępowym była przejęta. Wszyscy wybitniejsi byli wolnomularzami;

nie znali przesądów, bigoterii, fanatyzmu religijnego, pokutującego jeszcze tu i ówdzie śród

duchowieństwa; światli, przezorni, umiarkowani, pouczeni doświadczeniami życiowymi, umiejący cenić uzyskane z takim poświęceniem zdobycze, dbali trwożliwie, aby nic z nich

nie uronić, aby je w całości przekazać następnym, szczęśliwszym pokoleniom. Wierzyli ślepo

w inteligencję, postęp nieustanny, zapewniający szczęście ludzkości; starali się opanować przeszkody rozumną, wytrwałą pracą, dalecy od marzeń, na razie nieziszczalnych, chłodni

na pozór i susi, ostrożni i oględni. Zapatrzeni we Francję, podziwiając jej rządy i literaturę,

smak i ogładę, dumni z wytrwałego, ofiarnego towarzystwa broni, posuwali ten kult

do jednostronności. Szczególnie kobiety były nim opętane, myślały i modliły się nawet po francusku, przekonane, że z jedynego Paryża wychodzą na świat mody i myśli, salony

i tańce, style i gusty, książki i wykształcenie. Niepodzielnie panował wzór francuski

w literaturze, przepisy Boileau'a i Laharpe'a w estetyce i krytyce, racjonalizm romański, przeciwny wszelkiej metafizyce i mistyce. Ubóstwiając wszystko francuskie, nie znano

najbliższego sąsiedztwa. Rosję przedstawiali tylko Konstanty i Nowosilcow; o Niemcach

dowiadywano się coś niecoś z książek pani Staël; o Anglii było głucho. W domu walczono

z obskurantyzmem i, jak niegdyś książę biskup „monachów”8, tak teraz ośmieszał minister

oświaty „Ciemnogród”9, a inny dostojnik wypowiadał w obszernym dziele wojnę sprzymierzonym

tyranom duchownym i świeckim10

. Warszawa, miasto prowincjonalne za czasów pruskich, zajaśniała

ponownie jako stolica Królestwa, wywierała urok na młodzież garnącą się do szkół, urzędów, pisemnictwa, dziennikarstwa, teatru; stawała się ponownie wyrocznią życia i ducha.

Zawodniczyło z nią jedyne Wilno. Kraków wprawdzie zażywał pozornej niezawisłości,

ale środków nie miał; jego uniwersytet był znowu polski, ale brakło mu sił wybitniejszych; był pomnikiem świetnej przeszłości, ale wtedy mniej to doceniano. Lwów był gniazdem niemczyzny

w szkole i rządzie, w sądzie i wojsku, nawet w kościele brakło tonu polskiego wobec wszelakich

Czechów w nim się rozpierających, a „stany galicyjskie” były parodią parlamentaryzmu,

zwoływane dla wysłuchania orędzia wiedeńskiego i parady po ulicach w czerwonych frakach galowych. W Poznaniu bawiła się szlachta w salonach namiestnika, spokrewnionego

z Hohenzollernami, a duch narodowy zamierał; polityki ukłuć szpilkowych i tępienia języka rząd nie

uprawiał, a podjął się najważniejszego zadania (zaniedbanego niestety w szlacheckim Królestwie; nie istniejącego dla Galicji i „krajów zabranych”, gdzie pańszczyzna po dawnemu kwitła),

tj. uregulowania stosunków włościańskich, uwłaszczenia chłopa, usunięcia najważniejszej przeszkody

we współżyciu szlachty i ludu. Na Śląsku i w Prusiech, zdawało się, zamarła narodowość zupełnie, odzywała się słabo w Kościele jedynym; nie było jej w szkole, nawet początkowej.

Wilno więc jedynie zawodniczyło z Warszawą, chociaż z powodu rządów generał-

gubernatorskich politycznego znaczenia żadnego nie miało; łudzono się, że te rządy tylko przejściowe,

szczególniej gdy wydzielono korpus litewski w wojsku rosyjskim. Był uniwersytet, o tradycji dawniejszej, a siłach wybitniejszych nowszych; były czasopisma i druki; nie było jednostronności

warszawskiej, bo i Rosję bliżej znano, i Niemcy, a francuszczyzna mniej pochłaniała towarzystwo.

Duch był zresztą ten sam, patriotyczny a umiarkowany; uznawano jedynie bożyszcze racjonalizmu, odżegnywano się od metafizyki królewieckiej jeszcze nierównie silniej niż w Królestwie. Idee

postępowe górowały; wytykano śmielej niż w Warszawie wady szlacheckie, chociaż

z Kościołem mniej wojowano, skoro zawsze jeszcze zakony, dominikanie i bazylianie,

utrzymywały szkoły, lecz poddane nadzorowi uniwersyteckiemu; dla wolnomularstwa były

tu, jak i w Kongresówce lata 1815-1820 szczytem rozwoju; zanosiło się nawet, przynajmniej

w warszawskim Wielkim Wschodzie Narodowym, na uchylenie przestarzałej obrzędowości

i silniejsze podkreślanie ducha narodowego, co w innych nowo powstających lożach (przeważnie wojskowych, Łukasińskiego i in.) polityczny przybierało charakter. Jedyną

przeciwwagę liberałom wileńskim stanowili obskuranci połoccy; jezuitom bowiem, co ocaleli

pod rządami rosyjskimi w Białej Rusi, powiodło się uzyskać w Petersburgu podniesienie ich

kolegium połockiego do stopy akademii11

(uniwersytetu o trzech wydziałach, z dozorem

8 Ignacy Krasicki, autor Monachomachii (1778), poematu heroikomicznego. 9 Stanisław Kostka Potocki, minister i wielki mistrz masonii i Wielkiego Wschodu Narodowego, autor Podróży

do Ciemnogrodu, wydrukował w „Pamiętniku Warszawskim” artykuł o „akademii smorgońskiej” przeciw

Akademii Połockiej. 10 Fryderyk Skarbek, pisarz, od r. 1818 prof. Ekonomii politycznej w Uniwersytecie Warszawskim. 11 Akademia była w rękach jezuitów od r. 1814-1820, po jezuitach, do r. 1833, prowadzili ją pijarzy.

26

nad innymi kolegiami jezuickimi). Akademia, otwarta z wielkim szumem, wydająca nawet

pseudonaukowy miesięcznik12

, wychowywała głównie tylko duchownych, próbujących mierne

bardzo siły i w literaturze; była wyrazem ducha klerykalnego, co nie uleciał jeszcze zupełnie z zapadłych kątów białoruskich, obywających się wyłącznie tradycją, obcych zmianom

oświatowym. Żyła więc Litwa spokojnie, walki kół postępowych (w „Wiadomościach

Brukowych”) z zacofaniem nie przybierały ostrzejszych tonów; chyba śród młodzieży

uniwersyteckiej nurtowały dążenia patriotyczne, tj. nie godzące się, jak śród starszych,

z niewolą obcą. Praca kulturalna doznała nagłej przerwy zza kordonu.

U schyłku panowania Aleksandrowego, po r. 1821 szczególniej, występowały coraz widoczniej plamy na słońcu pogodnej pracy kulturalnej Kongresowej: atmosfera polityczna

zaczynała się zgęszczać w Warszawie, a objawy niepokoju, niezadowolenia, zapowiedzi

odmiany rychłej mnożyły się stale. Oczekiwania na łaskę ubóstwianego monarchy, na spełnienie obietnic, na włączenie „krajów zabranych” do Królestwa, okazywały się coraz

wątpliwszymi; wzrastał duch opozycyjny i trybem czasu skupiał się w towarzystwach

tajnych, w końcu spiskowych między cywilnymi i wojskowymi. Zawiało od Petersburga

samego silną reakcją; wprawdzie wydalono jezuitów z całej Rosji, ale z czasem zniesiono

wolnomularskie i wszelkie inne tajne związki; cenzura zaczęła się srożyć, a dozór

policyjny stawał się coraz nienawistniejszy. Wobec nieobliczalnych wybryków księcia-

despoty, wobec prowokacji Nowosilcowa i innych szpiegów-ajentów, wobec jawnego ucisku

głosu wolnego w Sejmie i prasie, wobec prześladowań, rozszalałych nad młodzieżą

litewską, obniżających natychmiast poziom uniwersytecki wileński, a zakończonych

usuwaniem profesorów i złożeniem kuratorstwa przez ks. Czartoryskiego, wobec spisków rosyjskich, z którymi zaczynały się polskie znosić, możliwość groźnego wybuchu nasuwała

się coraz bliżej, trwożyła starszych, a podniecała młodych.

Oliwy do ognia dolał romantyzm. W przeciwieństwie do międzynarodowej niemal

literatury klasycznej, wzorującej się na rzymskiej i francuskiej, uwydatniającej cechy wszechludzkie, podkreślał romantyzm wszystko, co oryginalne, co odrębne w osobniku

i narodzie; zwracał się ku średniowieczu, otaczając zniesławiane szczególną sympatią;

wystawiał przeciw suchemu racjonalizmowi i powolnemu, umiarkowanemu postępowi porywy czucia, serca, entuzjazmu; jego patriotyzm i nacjonalizm wybuchał z siłą

żywiołową, a usuwał przed namiętnością wszelkie zapory, nie licząc się z siłami realnymi.

Zwyciężył w literaturze, pogruchotał obowiązujące „przepisy”, wysunął na czoło wzory niemieckie i angielskie, ku przerażeniu starszych, zaskoczonych znienacka, nie broniących

energiczniej sprawy straconej, a niebawem wymknął się im z rąk i ster nawy politycznej,

sprawy narodowej.

Nie zdołali wypełnić całego zadania; załatwili tylko połowicznie najważniejsze, kwestię

włościan, bo zdjęli im z nóg nie tylko kajdany, ale i buty; kwestię żydowską poruszali

w literaturze, nie w życiu; po raz pierwszy wytoczyli kwestię słowiańską, przypomnieli

łączność szczepową, wysuwali odrębność tego świata przeciw Germanem i Romanom, interesowali się odnajdywanymi zabytkami starymi, fałszywymi czeskimi i prawdziwymi ruskimi,

pieśnią ludową południowych Słowian; odnajdywali skwapliwie wszelkie cechy wyróżniające

Słowian-rolników od zdobywców germańskich i romańskich; wobec rosnącej nieufności przed

rządami rosyjskimi nie zdołali porwać ogółu; sympatie słowiańskie nie nabierały nigdy wybitniejszego znaczenia, a niebawem miały zamrzeć na długo.

Zelektryzowały bowiem młodzież wypadki polityczne. Powstanie greckie odbiło się u nas

słabo, tym silniej francuskie lipcowe i belgijskie, oba zwycięskie. Wiara romantyczna

w możliwość cudu, niecierpliwość młodzieży, ohyda rządów policyjnych, zawód nadziei

pokładanych niegdyś w cesarzu Aleksandrze, królu polskim, wznieciły pożar, który, nie tłumiony

w początku wobec bezradności starszych, rozszalał gwałtownie. Powstanie listopadowe przerwało i uniemożliwiło na długo pracę kulturalną, której świeże nabytki po przegranej wojnie zawisły

w powietrzu. Powstanie, nie ujęte silną ręką, zmarnowawszy wiele drogiego czasu, nie ogarnęło

całego narodu, było głównie wojskowe, ale armia, acz świetna, dzielna, ofiarna, nie wydołała siłom

przeważnym wrogim, którym sprzyjały Prusy, zawiodły nadzieje fantastyczne na interwencję obcą;

12 Czasopismo Akademii miało nazwę „Miesięcznik Połocki”; ogółem ukazało się 9 zeszytów w 3 tomach.

27

na masowy ruch włościański, na udział wybitny „krajów zabranych”. W końcu kapitulowała

Warszawa; sprawa narodowa była przegrana.

Skutki katastrofy wojskowej i politycznej były nadzwyczajne. Mściwość carska nie znała granic, pozorna amnestia kryła wobec Europy istotne prześladowania winnych i niewinnych; znikły

rządy konstytucyjne, zastąpione „statutem organicznym”, będącym ich zaprzeczeniem; nałożono

kontrybucję olbrzymią; konfiskowano majątki pańskie i szlacheckie masami; zniesiono

uniwersytet, Towarzystwo Przyjaciół Nauk i wywieziono ich zbiory. Naród pobity sam obarczył

się jeszcze cięższym brzemieniem: przedstawiciele jego wojskowi i cywilni opuścili dobrowolnie kraj,

skazali się na wygnanie, i opustoszała nagle Warszawa. Gwałtowny upust najlepszej krwi

wycieńczył ją doszczętnie; wojskowi (oficerowie i żołnierzów wiele), posłowie, urzędnicy wybitni, profesorowie, dziennikarze, literaci obrali sobie gorzki chleb tułaczy. Widziała Europa nieraz podobne

masowe ruchy-protesty, rzucali ojczyznę prześladowani za wiarę arianie, hugonoci, protestanci

salzburscy; uchodzili rojaliści francuscy na emigrację; Ale tym razem cały naród w swoich

najwybitniejszych mężach, bez różnicy wiary, wieku, zasad (republikanie czy monarchiści),

powołania i zatrudnienia, stanu i majątku, zaprotestował uroczyście przeciw dokonanemu

gwałtowi. Walczył za wolność własną i obcą, i gdy pokonany, ojczyznę, dom i wczasy, pracę i trudy

na niepewną, dokuczliwą przyszłość wymieniał, gorzkie losy sobie gotował, wsparła go sympatia

ludów europejskich, nie tak pobratymców Czechów, jak Niemców południowych, Szwajcarów

i Francuzów. Witano w emigrantach-egzulantach obrońców wolności, co czynem najofiarniejszym

stwierdzili, że są dobra, dla których wszelkie doczesne wygody poświęcać należy; są powikłania, z których tylko samozaparciem zupełnym wyjść można z honorem; że zwyciężony w nierównej walce,

mimo to przemocy brutalnej zwycięzcy nie uzna; że moralne zwycięstwo jemu przypadnie.

1831-1841

Następne dziesięciolecie (1831-1841) było najcięższą dla Warszawy próbą; zeszła znowu, jak

za czasów pruskich, na jakąś gubernialną rezydencję, cichą i szarą. Przerwała się praca kulturalna; oniemiały sale uniwersyteckie, wypróżniły się pracownie uczonych i literatów, przestały

wychodzić dzienniki i czasopisma poważniejsze. Rwały się wszelkie poczynania; wobec braku

ruchu umysłowego, przygnębienia ogólnego, baczności cenzury, nie mogło się utrzymać nawet wydawnictwo jedynego pisemka literackiego, „Tygodnika Polskiego”, szamocącego się bezskutecznie

z brakiem prenumeratorów, zastępowanego przez marne „Magazyny Powszechne” albo „Mód”

i „Muzea Domowe” z przeważnie obcą treścią. Szkolnictwo upadło zupełnie; gimnazja poznoszono albo odmieniono w szkoły realne (jedyne warszawskie ocalało „klasyczne”); zamiast

uniwersytetu (wrogiem ich osobistym był car) urządzano kursy dodatkowe dla wykształcenia

nauczycieli i urzędników, ale istotne kursy prawne miała Moskwa i Petersburg dla Polaków,

a medycy Dorpat głównie nawiedzali; i Akademia Duchowna była tylko rodzajem seminarium dla księży. Miasto samo rosło tymczasem, przyciągało obcych zwłaszcza Niemców, którzy

i w Łodzi dzieło uprzemysłowienia kraju, rozpoczęte i popierane przez Lubeckiego, dalej

prowadzili; ruchu wielkiego nie było, bo granica cłowa oddzielała Królestwo od caratu; kolei

nie było; kraj wystarczał sobie sam, a na przedmioty obcego przemysłu marnował krocie.

Miejsce Warszawy i Wilna zajął Paryż; tu skupiły się najwybitniejsze siły,

po chwilowym pobycie w Dreźnie, które mimo tradycji dworskich, wobec zawisłości od łaski carskiej, nie nadawało się na stalszy pobyt; dopiero w Paryżu i po różnych „dépôts”

na prowincji rozwinęła emigracja swoją czynność. W pierwszej chwili, nim się rozejrzano

naokoło, panowała zgoda jaka taka, gdyż emigracja była przekonana o najbliższym nadejściu nowych walk, rewolucji europejskiej powszechnej, gdzie na nią wypadnie kierownictwo ruchu.

Rozwiały się szybko te ułudy i wypadło się pogodzić z myślą, że pobyt zagraniczny zamiast

chwilowego przeciągnie się znacznie. Wobec takiej zmiany zarysowały się od razu silniej wszelkie sprzeczności, co już w kraju rozrywały jednolitość frontu obronnego. Badano

przyczyny niepowodzenia; stronnictwa oskarżały się o to nawzajem; na porządku dziennym

stawały spory o coraz nowe programy działania; nadzwyczaj silny ruch polityczny francuski

porywał emigrantów, którzy, wobec chwiejnego, ale mało przyjaznego stanowiska rządu, na jakim już ze względów polityki zagranicznej stawać musiał, z opozycją się łączyli i stan swój

pogarszali.

28

Długi, jakie zaciągnęła niegdyś Francja wobec wiążącej się z nią Polski, wypłacała teraz

sowicie, utrzymując w poważnej mierze emigrację własnymi środkami, świadcząc jej

gościnność na długie lata. Rozeszły się wprawdzie we Francji właśnie drogi emigracji. Jedni,

konserwatywni, stronnicy i wielbiciele Konstytucji 3 Maja, opierający się na traktatach

kongresowych wiedeńskich, poręczonych przez wielkie mocarstwa europejskie, liczyli na te

mocarstwa, na ich konstelacje polityczne, wciągali emigrację do czynnej służby obcym, choćby do legionów cudzoziemskich w Algerze; zgrupowali się około księcia Czartoryskiego

monarchiści, w nim upatrując przyszłego króla polskiego. Drudzy, liczniejsi i czynniejsi, nie

na rządy liczyli ani traktaty, lecz na ludy, demokrację i republikę, i utworzyli w końcu, po

wszelakich próbach, Towarzystwo Demokratyczne, liczące na spólność interesów wszelkich narodów wobec zakusów egoistycznych klas rządzących, podtrzymujące wytrwale hasła

wielkiej rewolucji, ale coraz stawało się pewniejszym, że istotnie liczyć można tylko na siły

własne, tj. na lud, który oswobodzić i uświadomić należało. Wobec swobody ruchu i słowa, możliwej jedynie na emigracji, poczuwała się emigracja rzeczniczką całej Polski,

przygotowywała sobie rządy nie tylko dusz, lecz i polityki; wysyłając stale emisariuszów

do kraju, a przemycając swoją literaturę, wpływała rozstrzygająco na usposobienie nie tylko,

ale nawet na taktykę, jaką w kraju uprawiać miano; o celowości i skuteczności tej polityki można było i wątpić, co jednak było niewątpliwe: na emigracji stworzyli największe zasoby

kulturalne właśnie emigranci.

Nie dopiero emigracja ich wypiastowała; weszli w nią już zmężniali , lecz do pełnej swobody koncepcji, myśli i słowa doszli wśród niej dopiero, ona zapewniała im twórczość, nie

skrępowaną żadnymi ubocznymi względami. Nie było na emigracji cenzury, wobec której

należało błyskawicę ukrywać w biurku; liczyć się trwożliwie z każdym słowem, imieniem, aluzją; nie wyzwać do walki z krzyczącą przemocą, niewolą. Emigracja występowała

przez nich jako piastunka zbawczego słowa; uczyła i karciła, pocieszała i podnosiła,

wzruszała i koiła, przeklinała i błogosławiła, tłumaczyła przeszłość, a odkrywała przyszłość.

Dzięki niej powstawały dzieła: Pana Tadeusza stworzyła tęsknota emigranta za ziemią obiecaną, za rajem dziecięctwa utraconym. Na bruku paryskim wykołysano tę skarbnicę ducha

narodowego i tradycji szlacheckich, chociaż już Konrad Wallenrod mógł powstać tylko

na zsyłce, gdy groźną potęgę caratu poeta sam poznał. Dziady urodziły się w Wilnie i Kownie, obrazując losy i zawody osobnika, ależ na emigracji (drezdeńskiej tym razem) powstała ta część,

co stała się najżywotniejszą księgą narodową, gdzie myśl uciemiężonego poety wzbiła się nad światy.

A „ewanielia” Mickiewicza, rozchwytywana nie tylko po dépóts, ale i w Europie, idealizowała przeszłość, a wskazywała narodowi, specjalnie zaś emigracji, najszczytniejszą przyszłość,

najgórniejsze powołanie, nie schlebiając tylko próżności narodowej, lecz stawiając najwyższe

wymagania etyczne. Nigdy pełniej, nigdy szczytniej ani piękniej nie wyraził się duch narodowy

niż w tych trzech nawzajem się uzupełniających dziełach, dowodzących, jaki poziom kultura narodowa osiągnęła, bo to nie były tylko emanacje osobnika-artysty genialnego. Tu cały naród jego

ustami o sobie świadczył, o swej wierze i lojalności, o gotowości do ofiar i poświęceń, „za naszą

i waszą wolność”, o swym trybie i życiu, o swych skłonnościach i nałogach, tworząc „księgi

prawdy” o sobie. A Mickiewicz nie był jedyny; tylko na emigracji, chociaż emigrantem

nie był, mógł Krasiński przyszłe walki społeczne malować, granice czynom i celom

patriotycznym naznaczać, ideały mesjaniczne piastować; Słowacki świadomie ducha

narodowego w narzuconej walce swoimi utworami podtrzymywał; do nich dostroił się godnie

geniusz muzyczny Chopina.

W tym dziesięcioleciu skupiła się praca umysłowa polska w emigracji; rząd dusz

do niej należał i znakomicie się z nim sprawiła, bo stworzyła dzieła, co wieki przetrwają, co natychmiast obcy naśladowali i tłumaczyli, po raz pierwszy daleko rozniosły sławę ducha

polskiego. Płody jego dotychczasowe, nie mijając Kochanowskiego ani Krasickiego, grzęzły

w domowym zaciszu, bo mimo wszelkich zalet i zasług nie przekraczały miary talentu; geniusze zjawili się dopiero teraz, a bez geniuszów nie ma wielkiej literatury. Imiona i dzieła

tych geniuszów zabłysły na ciemnym nieraz tle emigracyjnym; łzy i bóle, trwogi i rozpacze,

wzgarda i nienawiść wydały je, a opromieniała je miłość i ufność, wiara i serce, sława

przeszłości i nadzieja przyszłości; stawiano cele najwyższe i wskazywano drogi do nich, a kunszt nadzwyczajny ucieleśnił godnie nadzwyczajne pomysły. Z nędzy padołu, z głębi

otchłani wyprowadzała ta sztuka na szczyty świetlane i dzięki niej, mimo spółzawodnictwa

29

rosyjskiego, stanęła poezja polska na czele słowiańskiej, wypowiedziała, jak żadna inna,

najpełniej, najwznioślej ideały słowiańskie.

Ale powstanie listopadowe i ciąg jego dalszy, emigracja, nie tylko rozbudziły po raz pierwszy i najbardziej stanowczo interes i sympatię Europy dla sprawy polskiej. Ta była

zagłuchła; świat przywykł do krzyczącego niegdyś gwałtu rozbiorów, sumienie jego stępiało;

krwawy protest rozdarł zabliźnioną już ranę. Nie tylko za granicą, ale i w kraju samym; Galicja przynajmniej ocknęła się ze snu beockiego dopiero po roku 1830 i wskutek niego.

Nie było w niej dotąd wcale jawnego życia polskiego; ukrywało się dotąd po dworach

i dworkach szlacheckich, bardziej świadome; mniej świadome, po miastach i miasteczkach,

śród duchowieństwa i młodzieży, których jeszcze różnice etnograficzne nie dzieliły; szkoły i nauki, literatury polskiej jakby nie było. Arystokracja, uhrabiona po austriacku, bawiła się

między sobą, używała życia, przestrzegała etykiety i szczyciła się łaskami dworskimi, choćby

u arcyksięcia-namiestnika; baron Krieg, radca Pressen, garnizon wojskowy czuwały nad nieprzerwaniem snu; chłop stękał w niewoli pańszczyźnianej; kraj ubożał. Były jednostki:

Dzieduszycki, Ossoliński, Skarbek, co piastowały ideały, służyły ojczyźnie, gromadziły skarby

narodowe: tym ciemniejsze było tło, od którego odbijały. Na prowincji panowało głuche

milczenie; jedynie we Lwowie tworzyło się około nowo otwartego Ossolineum jakieś kółko

zajęć umysłowych, a nowy teatr, wspierany funduszami Skarbka, pracą Kamińskiego

a utworami Fredry, bronił polskości, jak niegdyś teatr Bogusławskiego; niewinne

„Rozmaitości” zastępowały wszelką literaturę, nawet kalendarze bywały niemieckie. Błogi ten sen przerwało raz na zawsze powstanie listopadowe . Już raz, w r. 1809,

za wkroczeniem Poniatowskiego, obudził się był duch rycersko-patriotyczny, ale zamarł

przy wkroczeniu Rosjan; teraz udział był żywszy i trwalszy, szczególniej, gdy po przegranej tysiące schroniło się na ziemi galicyjskiej. Ci żywi świadkowie sprawy polskiej, a dalej

emisariusze, nasyłani od obu partyj paryskich, budzili i podtrzymywali ducha. Rząd

wprawdzie, po przejściowym wahaniu, po patrzeniu pobłażliwym na emigrantów, zaczął ich

ostro prześladować, a tępić pilnie wszelkie próby spisków i związków między młodzieżą, wytwarzając długotrwałe procesy i wymierzając srogie kary, zapełniając Szpilberg i Kufstein

patriotami, ale haseł demokratycznych, przemycanych ustnie i pismami paryskimi, zagłuszyć

już nie zdołał. Myśl narodowa przybrała w Galicji, nierównie silniej niż w Kongresówce albo w Poznańskiem, odcień ludowy; przyczyniło się do tego niechybnie spółistnienie dwóch

narodowości słowiańskich, a odcień ludowy pociągnął za sobą nieodzownie sympatie

słowiańskie. Interesowano się więc w Galicji i fantastyką starosłowiańską Chodakowskiego, i Słowem Igorowym, i rękopisami staroczeskimi, ale poznano się i na pięknościach Marii

Malczewskiego rychlej we Lwowie niż w Warszawie. Tu najpierw zajęto się pieśnią ludową

i pokaźny jej zbiór wydał Wacław z Oleska (Zaleski, r. 1833) z muzyką Karola Lipińskiego;

za nim poszedł Żegota Pauli, znakomity antykwariusz (jak Ambroży Grabowski w Krakowie), nieznużony zbieracz wszelakich dawnych zabytków, a Wójcicki w Warszawie korzystał

z galicyjskich zbiorów. W tym dziesięcioleciu przerósł Lwów Warszawę na polu

umysłowym; kółko „czerwonoruskich” pisarzy: Bielowski, obaj Borkowscy, Nabielak i in. noworocznikiem „Ziewonią” (wedle mniemanej bogini słowiańskiej) wyprzedzili o wiele

podobne próby warszawskie. Zbiorowe pismo „Haliczaniu” Chłędowskiego, nawet całkiem

popularne „Rozmaitości” Kamińskiego służyły literaturze; walczono z cenzurą, co np.

drugiego rocznika „Ziewonii” już nie przepuściła; wydrukowano go w Pradze. Życie gospodarcze stało nisko, rządziło się dawnym trybem; chłop był ubogi, chaty jego

i bydło raziły zaniedbaniem, obok schludnych domków i lepszej rasy bydła kolonistów

niemieckich, rozsianych po kraju i nie zlewających się z „tubylcami”. W miastach kupcy byli

również Niemcy; polski kupiec należał do wyjątków; przemysłu większego w kraju nie było,

rząd utrudniał celowo jego powstanie; ani kolei żelaznej, ani banku ziemskiego nie można się

było u niego doprosić. Gospodarka lasowa (racjonalniej tylko przez „Kamerę” uprawiana, zresztą raczej samo niszczenie lasów) wyrównywała braki budżetu szlacheckiego.

Ale z zupełnym zastojem, cechującym Galicję lat dwudziestych, zerwano ostatecznie;

w dawnym stanie pozostała, niestety, kwestia włościańska i żydowska. Śród Żydów nabierali

większego znaczenia ortodoksyjni husyci z rabinami cudotwórcami; zresztą żyli po swojemu, jak i w Królestwie, i nie poczuwali się do żadnego spółobywatelstwa, wysługując się rządowi

wyłącznie jako najlojalniejsi poddani; za to nie przeszkadzano im w rozpajaniu chłopów.

30

Rzeczpospolita. Krakowska wiodła dalej żywot zaściankowy , nadzorowany

przez obcych rezydentów. Wszechnica nie świeciła wybitnymi siłami, oprócz jedynego

historyka, Michała Wiszniewskiego; złączone z wszechnicą Towarzystwo Naukowe dla braku środków żadnej wydatniejszej nie podejmowało pracy; wydawało wprawdzie „Roczniki”,

ale i te w końcu dla braku funduszów zawiesiło. Próbowali rozbudzić ruch A. Z. Helcel

wydawaniem „Kwartalnika Naukowego”, L. Zienkiewicz wydawaniem „Powszechnego Pamiętnika Nauk i Umiejętności”, a L. Łukaszewicz „Pamiętnika Naukowego”; wszystko

upadło dla braku poparcia, chociaż przewyższało doborem artykułów i dążeniem

do oryginalności wszelkie inne pisma polskie. Miasto zyskało wiele zniesieniem murów

i urządzeniem plant; teatr był niezły, chociaż było jeszcze mu daleko do rozkwitu późniejszego; i sztuki piękne doznawały lepszej pieczy niż we Lwowie czy Warszawie;

już zaznaczał się charakter Krakowa, jako gniazda nowej sztuki polskiej.

W Poznańskiem pogorszyły się po r. 1830 znacznie stosunki; polityka nowego prezydenta (co zastąpił miejsce namiestnika), Flottwella, dążyła celowo do zniemczenia kraju,

i już kładziono tamy wszelkim poczynaniom kulturalnym polskim Raczyńskich i Działyńskich.

Ład był nierównie większy niż w Galicji; podnosił się dobrobyt krajowy, ale po miastach

górowała niemczyzna, a wykupywanie dóbr ziemskich z rąk szlachty polskiej (czego w Galicji ani próbowano) przybierało znaczne rozmiary. I wyróżniał się zabór pruski walnym

postępem śród innych dzielnic. Sprawę włościańską załatwiono tu najpierw „regulacją”

stosunków między „dworem” a chłopem, przy czym szlachta czyniła nieraz ofiary i nie było śladu tego przeciwieństwa między obu warstwami, co miało niebawem w Galicji doprowadzić

do tragedii 1846 roku. Chłop poznański był nierównie kulturalniejszy niż wszelki inny; już

zakładano dla niego szkółki niedzielne, kółka rolnicze, myślano o tanim kredycie, o postępowym gospodarstwie: przykład niemiecki naśladowano wszędzie. I obywatelstwo

korzystało ze szkół, górujących nieskończenie nad galicyjskimi, a szczególniej

nad kongresowymi, pozostającymi w stanie zupełnego upadku; kończono nie tylko gimnazja,

ale Berlin, Wrocław, Królewiec udzielały nauki uniwersyteckiej, której na razie dla samego Wielkiego Księstwa nie otwierano, chociaż koła rządowe w zasadzie nie byłyby temu

przeciwne, skoro by tylko niemiecki charakter kraju i uniwersytetu był zapewniony.

Tak wyprzedzało Poznańskie wzorową administracją, dobrobytem materialnym, rozwiniętym szkolnictwem (nie tępiącym jeszcze języka) inne dzielnice; tylko duchowieństwo, nierównie

patriotyczniejsze niż galicyjskie, wobec protestanckich dynastyj i rządu (zlewały się tu niemal

pojęcia protestant i Niemiec) zachowywało wielką ostrożność, inaczej niż w Galicji, gdzie protestant i śród Niemców bywał wyjątkiem, a dynastia arcykatolicka: na tym tle

przyszło w Poznańskiem niebawem do ostrego starcia.

*** Katastrofa 1831 r. rozstrzygnęła o losach „krajów zabranych”, gdzie rząd carski zabrał się

teraz celowo do tępienia polszczyzny. Poznosił najpierw szkoły polskie; Uniwersytet Wileński,

Liceum Krzemienieckie zniknęły od razu; ich miejsce zajął w r. 1834 nowy, Włodzimierski Uniwersytet Kijowski, rozsadnik rosyjskości uprzywilejowany, wyposażony zbiorami zniesionych

zakładów; tak samo zastąpiła szkoła rosyjska polską w Humaniu, Winnicy itd., nie mówiąc

o Wilnie, gdzie jednak istniała dla celów praktycznych jakiś czas (do r. 1850) Akademia Medyczna

i Duchowna, przeniesione w końcu do Petersburga. Czasopisma upadły, jedyny „Kurier Wileński” (dawniej „Litewski”) nie miał działu literackiego; zamiast czasopism pojawiały się, jak w Królestwie

i Galicji, ulubione w całej Europie almanachy, noworoczniki, pisma zbiorowe z wierszami i prozą,

bez jakiejkolwiek wybitnej cechy literackiej czy politycznej, „Znicze”, „Biruty” itd. Z nimi zawodniczyły poniekąd wydawane w Wilnie, nakładem księgarza Zawadzkiego, jedynego na Litwie,

„Wizerunki i Roztrząsania Naukowe”, zapełniane pierwotnie streszczeniami rozpraw obcych, później

materiałami z historii lokalnej, co szerszą publiczność mało zajmowało; Zawadzki wydawnictwo zawiesił. W Petersburgu od r. 1830 „Tygodnik Petersburski” Przecławskiego wyrastał na jedyny

rządowy organ dla „krajów zabranych”.

Ruch umysłowy ustawał tu zupełnie; dla braku krajowych uczelni wyzbywała się młodzież

obywatelska nauki, którą pielęgnowali byli wychowańcy szkoły wileńskiej, przeważnie w dziedzinie historii krajowej pracując. Panował tryb tradycyjny staroszlachecki, patriarchalny, ubożsi stawali się

dzierżawcami albo żyli komisją radziwiłłowską, skromnie aż nadto. Inaczej na Podolu i Ukrainie,

które zasłużyły na sławę, odkąd handlowa Odessa zapewniła odbyt dla zboża i bydła. Tu ocalały

31

fortuny magnackie Branickich, Potockich, Rzewuskich, Jabłonowskich, a obok nich majątki

obywatelskie prosperowały znakomicie, i kontrakty kijowskie słynęły obrotami pieniężnymi,

przypominając dawne świetne dubieńskie. Zbijano albo trwoniono krocie; skala życiowa była bardzo wysoka, ale nie było w niej miejsca dla zajęć umysłowych; młodzieży nie pociągał ani Uniwersytet

Włodzimierski, ani nieco starszy Charkowski, przy którym niegdyś Seweryn Potocki się zasłużył,

ani służba rządowa czy wojskowa. Energia jej wyładowywała się w tych na poły dzikich krajach całkiem dziko, hulaszczo, w karciarstwie, opilstwie, roztrucharstwie, i wygórowała ekscesami

w tzw. bałagulstwie, wyprawiającym skandale, godne „furmanów” (bo to nazwa żydowska

oznaczała). Dla tych dzielnic południowych z ich niewyczerpanymi bogactwami stała się Odessa

magnesem, miasto o mieszanej aż nadto ludności (Greków, Wołochów itd.), odpowiednich orgiach i awanturach; ludzie tu byli jakby pierwobytni, o fantazji szalonej, wyuzdani moralnie, a obniżeni

kulturalnie; rząd patrzył na to przez palce, śledząc trwożliwie a mściwie za najmniejszym ruchem

innego rodzaju; złote były to czasy w kraju mlekiem i miodem płynącym, straconym dla kultury; były to istotnie „Dzikie Pola”, w wieku dziewiętnastym żywy anachronizm; wyjątki prawdziwie kulturalne

bywały aż nadto nieliczne.

Katastrofa r. 1831 polityczna była zarazem i kulturalna; dotychczasowa kultura polska

miała cechę szlachecką, arystokratyczną niemal, i tę wtedy ostatecznie utraciła. Odsunięto szlachtę od razu od rządów; co w Galicji i w Poznańskiem praktykowało się już dawniej, nastąpiło

teraz i dla Królestwa; odebrano jej wszelkie wpływy, ograniczając ją do gospodarki, do roli. Obok

niej występowało powoli mieszczaństwo, w znacznej części obce, urzędnicy i kupcy: rodziny urzędnicze, przynajmniej w Galicji, polszczyły się łatwiej niż kupieckie, i nierzadko synowie tępicieli

polskości zaciągali się w szeregi powstańcze. Teraz podcinano zewsząd korzenie tej kultury; tak

zniesiono na Wołyniu i Białej Rusi unię, i duchowieństwo unickie, zasilające nieraz szeregi polskie, stało się teraz prawosławnym i wrogiem polszczyzny. Zagrożono podstawie materialnej tej kultury;

konfiskatami majątków szlacheckich poderwano jej zasoby, uszczuplane nieraz przez nadmierne

trwonienie; i emigracja przerzedziła szeregi szlacheckie. Teraz nie wstępowała już szlachta

ani do urzędów, ani do wojska, pozostała istotnym „ziemiaństwem”, utrzymującym się na razie jeszcze z darmochów pańszczyźnianych. Ziemiaństwo w dalszym ciągu przestało zasilać liczbę

piszących i politykujących; zaczynał się proces zupełnej demokratyzacji jednych i drugich.

Kulturę szlachecką wyróżniała wybredność w ruchach, mowie i myśli, „białorączka” ona, i dlatego zdobywała łatwo sympatie obce jej wykwintność; i patrzył na to pedantyczny Niemiec i prostaczy

Rosjanin albo z niekłamaną wzgardą, albo z niekłamanym podziwem. Nasuwało się powoli, u nas

później niż na Zachodzie, panowanie kapitalizmu, wszechwładza pieniądza i interesów ekonomicznych, jawny materializm; i one od dawna trzęsły światem, ale ukrywały się

pod wszelakimi płaszczykami: szło niby o podtrzymanie splendoru rodowego, o przewietrzenie

polityki, o interes Kościoła i wiary, czy jakie tam hasła wystawiano; to teraz, jako zbyteczne,

usuwano i „zarobek” dla zarobku sławiono, nawet pod hasłem (dawniej niemożliwym) „nie honorowo, ale zdrowo”, tym bardziej, że poziom życia stale się wznosił i coraz nowe potrzeby

(nieraz zbytku, gry, kosztownych sportów itp.) nowych środków wymagały.

Piętnaście lat dzieliło oba fakty, najważniejsze w życiu polskim wieku XIX, nie tylko

politycznym, ale i kulturalnym: traktat wiedeński, co wzniósł Królestwo, i powstanie

listopadowe, co je zniosło. Pierwszy fakt dowiódł naocznie, do czego Polacy zdolni, jakie w nich

niewyczerpane zasoby mądrej myśli politycznej, zdolności organizacyjnej, ofiarności, wytrwałości,

subordynacji: jak świetnie przedstawiało się wojsko narodowe, bitne, karne, ofiarne! Innymi słowami, nieustanne późniejsze skargi polityków i policjantów rozbiorczych, wydające Polaków

za niepoprawnych wichrzycieli, niespokojniczków, buntowników, były nieuzasadnione, jak wykazało

Królestwo Kongresowe, co mimo niekorzystnych warunków zewnętrznych finanse, szkolnictwo, wojsko, administrację uporządkowało. Powstanie listopadowe zaś dowiodło mylności twierdzenia

(a wrosło to wielu późniejszym politykom i stronnictwom w ich krew i kość), jakoby wielki naród

mógł istnieć szczęśliwie i bez państwowości własnej. Myślano, że jeżeli się narodowi dozwoli własnych urzędników i własnego języka w sądzie i wojsku, w rządzie i szkole (nie mówiąc

o Kościele); jeśli mu użyczy się skarbu i sejmu dosyć skrępowanego; jeśli nie przeszkodzi handlowi

i przemysłowi, że to już wystarczy dla swobodnego rozwoju sił twórczych wielkiego narodu.

Najmylniej! Panowało podobne przekonanie np. u szlachty litewskiej z początku wieku, wcale zadowolonej ze swego losu, z rządów uwielbianego cara – za miskę soczewicy wyzbyto się prawa

pierworodztwa, zapominając, że i „miska” wcale problematyczna, bo jak ją car dał, tak mógł ją

i odebrać, co się też niebawem spełniło. I ludzie rządzący w Królestwie niedaleko od tej

32

krótkowzroczności odstali (a nie mówimy o późniejszych jej adeptach w Galicji i Kongresówce).

Przeciwnie, tylko własna państwowość zaręcza i stwarza wolne pole do rozwoju wszelkich sił,

do korzystania ze wszelkich nadarzających się sposobności. O tym w Królestwie i mowy nie było. Czy byłaby np. ówczesna cenzura warszawska kiedykolwiek dozwoliła. na druk Ody do młodości

czy Konrada Wallenroda – zabroniła przecież dyskusji o poemacie, wydanym w lojalnym

Petersburgu! Ale nawet nierównie niewinniejsze Śpiewy historyczne sędziwego pseudoklasyka wycofano rychło z obiegu. Tak się mściło, że król polski był carem rosyjskim, a ten najpierw, jeśli

nie wyłącznie, o carstwie i jego interesach myślał. Polska, wpleciona w tę unię, więcej niż tylko

personalną, swobody do rozwoju wszystkich sił nie miała. Powstanie listopadowe mimo dzielnego

wojska upadło, bo wojsko nie porwało narodu do wielkiego czynu, a naród nie zerwał się do niego, bo brakło mu samouświadomienia. Któryż rząd zaborczy byłby na samouświadomienie

zezwolił? Austria i Rosja szczuły raczej lud przeciw szlachcie zamiast ich godzić; ujawniła

to między innymi tragedia r. 1846. Otóż powstanie listopadowe przerwało to powolne wwiercanie się oków w ciało narodowe, te narastające z czasem nałogi niewolnicze, to przedawnienie doznanej

krzywdy, i przez to samo zasłużyło się około bytu i kultury narodowej; że przemocy uległo;

że kajdany niewolnictwa po roku 1831 jeszcze głębiej się wpijały, to rzecz osobna. Ale protest był

konieczny, jeśli naród nie chciał na zawsze zrzec się prawa do własnego bytu.

Powstanie listopadowe, zemsta zwycięzcy, wychodźstwo inteligencji, pociągnęły za sobą to,

co się dopiero w następnych dziesięcioleciach pełniej rozwinęło, chociaż jego główne kontury już

teraz się zarysowały. Najpierw ukazała się już teraz, przed r. 1846, bezowocność pracy politycznej emigracyjnej. Wszelkie jej pisma, programy, odezwy, związki (pod najróżnorodniejszymi nazwami)

nie wydały niczego trwałego, tylko jej poezja stworzyła dla kultury narodowej, dla jej

samouświadomienia, skarby najdroższe: brylanty tej poezji świecą dziś jako przed (niemal) stoma laty; kilka tych brylantów (Beniowski; Przedświt; Skargi Jeremiego) należą jednak do następnego

dziesięciolecia. Jakie były skutki tej poezji, dodatnie i ujemne, wykazało się później; przed r. 1840

kraj za mało jeszcze znał ową poezję, której dostęp do kraju był surowo wzbroniony; przemycano ją

silnie. Upadek powstania przygnębił kraj; zalęknieni obawiali się wszelkiej odmiany, wszystkiego, co byłoby nowe, a więc niezwykłe, nieznane; ślimak cofnął się do swej skorupy. Od nędzy

spółczesnej odbijała przeszłość wielka i świetna; ceniono więc wszystko, co ją przypominało, nawet

to, co było. bez wartości lub raczej szkodliwe. Tradycja i literatura jej poświęcona już nabierały nadzwyczajnego znaczenia, przecież już przed r. 1840 wyszły i Pan Tadeusz, i Opowiadania p.

Winnickiego (Polowe), i Pamiątki Soplicy, i Pasek; już zaczęto apoteozę przeszłości bez różnicy,

i taki Panie Kochanku, co zakrawał raczej na bałagułę niż na wojewodę wileńskiego, wraz z godną jego bandą albeńczyków, doczekali się całkiem niezasłużonych honorów. Już wtedy zaczynał się

zwrot ku tradycji (choćby nędzy saskiej!) i upadał samokrytycyzm; w imię zagrożonych interesów

narodowych już zaczęto się obawiać śmiałej krytyki, i narażał się na zarzuty choćby braku

patriotyzmu, kto o przeszłości sądził wedle prawdy, nie wedle urojeń i marzeń. Ale niesympatyczne rysy samochwalstwa i samoułudy pogłębiły się dopiero później.

I w obu następnych dziesięcioleciach jak w poprzednim, nie ma mowy o jednolitym przedstawieniu dziejów kultury i ich tła: one coraz się zmieniały i różniły nie tylko między sobą

wedle rządów rozbiorczych, lecz nawet w obrębie jednej dzielnicy ulegały zmianom. Spólną zasadą

wszystkich trzech rządów było teraz wcielić jak najzupełniej i najrychlej ludność polską

we własny organizm narodowy, rosyjski czy niemiecki, i drogi do uzyskania tego celu bywały spólne; prześladowanie albo co najmniej utrudnianie wszelkiej narodowej pracy kulturalnej.

W Austrii i Prusiech narzucano coraz silniej niemczyznę już w szkole początkowej;

nie dopuszczano publicznie polszczyzny, nawet ubioru, lub ograniczono ją ad minimum; usuwano resztki autonomicznych urządzeń, niwelowano wszelkie różnice. Rosja nie mogła własnego języka

narzucać Królestwu, lecz starała się również o podobne niwelowanie i, ani zamierzając coś

podobnego, przyczyniła się zniesieniem granicy cłowej, co Królestwo od Cesarstwa oddzielała,

do nadzwyczajnego wzrostu przemysłu polskiego (który miał teraz drogi otwarte na wschód),

do bogactwa więc Warszawy, do iście amerykańskiego rozwoju Łodzi, która z zapadłej mieściny

stawała się, co prawda już za rządów Lubeckiego i za jego wydatnym poparciem, centrum

fabrycznym. W Austrii i Prusiech prowincje polskie niczym już nie różniły się od niemieckich; w Rosji zachowało Królestwo znaczną odrębność, nie było jeszcze „krajem przywiślańskim”,

i książę-namiestnik czuwał zazdrośnie nad tym, żeby się biurokracja petersburska zbyt nie mieszała

do jego rządów, ale już były znaczne szczerby w tej odrębności. Nie było wojska, szkół wyższych –

33

dla prawników polskich kursy w Moskwie i Petersburgu istniały (z wykładem polskim prawa

polskiego, tj. kodeksu Napoleonowego); nawet akademie duchowne przeniesiono; senat petersburski

był ostatnią instancją i dla sądów Królestwa.

Wobec tej narzuconej rozbieżności pozostały najżywszym łącznikiem język, literatura,

tradycja; one zastępowały każdą inną spólność, i stąd ich nadzwyczajne znaczenie. Pielęgnują je

i wszelkie inne narody, rozumie się to samo przez się, ale w Polsce należał się im kult osobliwy, bo stanowiły palladium narodowe, i dlatego domagały się nawet potulne stany galicyjskie, chociaż

nadaremnie, nauki w narodowym języku w szkołach początkowych, a od niższych urzędników

znajomości języka polskiego, gdy się rząd dla swoich „bernaków” zadowalał znajomością byle języka

„słowiańskiego”.

Sympatie słowiańskie opadły do zera; w Galicji przyczyniali się do tego ci „bemacy”, wszelacy

Precliczki, jak ich Lam w nieśmiertelnym typie odmalował; w Królestwie wywoływały odrazę

paskudne pomysły wprowadzenia cyrylicy-grażdanki do druku polskiego i wrogie stanowisko panslawistów moskiewskich przeciw polskości, której znienawidzonego katolicyzmu i szlachetczyzny

przebaczyć nie mogli. Godzili się raczej na Czechów, gdzie szlachetczyzny nie było, a przeciw

katolicyzmowi husytyzm wysuwano. Samowolnie łączono ten husytyzm, przeciw wyraźnym świadectwom historycznym, z misją Cyryla i Metodego morawską, jakoby husyci wynosili jej

tradycję, a i u nas starano się wykazać koniecznie jakiś znaczniejszy udział tej misji

w uchrześcijanieniu Polski, wywlekając gwałtem niebywałe świadectwa. Panslawizm wylewał łzy

krokodylowe nad losem Polski, oświadczył się z gotowością chronienia jej „popiołów”, ale oczekiwał zrzeczenia się łaciństwa, jako odstępstwa od jedynie zbawiennego prawosławia, jako

sfałszowania przyrody słowiańskiej, szczerej i otwartej, wierzącej i czystej, kornej i rządnej – przeciw

anarchii, zgniliźnie, krętactwu i sobkostwu Zachodu; nawet Kopernik bywał dla niego raczej tylko Pokornikiem. Że wobec tych faktów krzyczących nikt nie dał się zwabić tym ponętom, że wszelkie

oznaki sympatyj słowiańskich potępiano w czambuł, jako zdradę narodową (nawet Mickiewicz

napiętnował tak Maciejewskiego), łatwo zrozumieć.

Nie zapierano się i u nas przynależności do słowiaństwa, już choćby dla silniejszego oporu Niemcom, ależ nie utożsamiano słowiaństwa ani z tatarszczyzną moskiewską,

ani z bizantynizmem średniowiecznym. Owszem, właśnie w Polsce upatrywano wierną piastunkę

gminowładztwa słowiańskiego, chociaż ograniczonego do warstwy szlacheckiej, co tłumaczono naśladownictwem feudalnego Zachodu albo nawet powstaniem państwa polskiego drogą podboju

ludu słowiańskiego przez jakichś obcych, np. przez północnych Waregów (niby wedle analogii

ruskiej). Sympatie nasze (i pomoc czynna) były po stronie Madiarów13

, gdy ci wojnę absolutyzmowi i Habsburgom wypowiedzieli, i nie pytaliśmy, jak się oni przeciw Serbom i Słowakom sprawują, były

sympatie ku uciemiężonym Słowianom bałkańskim, ale nie było żadnej sympatii dla ciemiężycieli

rosyjskich. Nie zapominało się nigdy, że my ludzie Zachodu, że odrębna nasza od rosyjskiej kultura,

związana tysiącem nici z Zachodem; że etnograficzne pierwiastki same nie rozstrzygają; że nasze tysiącletnie dzieje, mimo wszelkiej późniejszej ekspansji na Wschód, toczyły się w kolei zachodniej;

że byliśmy zawsze przedmurzem Zachodu i właśnie na nas wypadło zadanie pogodzenia

Zachodu z Słowiaństwem, wypiastowania jego ideałów na obcym, słowiańskim podłożu. Dla mrzonek rosyjskiego panslawizmu nie było więc miejsca ani uznania; na tym tle wyrosła później

teoria Duchińskiego, przecząca Rosji słowiańskości, jego „turanizm”.

1841-1850

W nowym dziesięcioleciu (1841-1850) utracała emigracja powoli swój wpływ, do niedawna

tak przeważny. Jej energia wskazywała drogi całemu społeczeństwu, z którym jednak traciła coraz bardziej spójność, więc z dalekiej, obcej ziemi przeliczała się nieraz dotkliwie w nowych rachubach

i planach. Nastąpiło nawet w niej chwilowe rozdwojenie, gdy Towiański, zdawało się, miał ją

na nowe tory wprowadzić; ale rozdwojenie rychło znikło, gdyż tylko garstka (prawda, że najwybitniejszych mężów) pozostała wierna nowemu „mistrzowi”.

Towianizm nie był ani obłędem, ani obłudą; wypłynął z wymagań religijnych, lecz się

sprzeciwiał wymaganiom wyznaniowym. Kultura szlachecka była na wskroś nie religijna tylko,

lecz katolicka, szczególniej od XVIII wieku, gdy się różnowierców wyzbyła. Tymczasem ten sam wiek, wiek oświecenia, zadał i w Polsce, acz tu najpóźniej, ciężkie rany katolicyzmowi, z których się

13 Zachowujemy pisownię Brücknera.

34

jeszcze w r. 1841 nie wyleczył. Znaczenie Rzymu i duchowieństwa upadło nadzwyczaj,

wystąpienie Grzegorza XVI przeciw powstaniu gorszyło niepomiernie, a do niedawna sami

wolnomularze byli w obozie rządzącym. I byłaby się inteligencja może odwróciła od Kościoła, gdyby silne wstrząśnienia r. 1831 wielu z pozornej równowagi duchowej, z obojętności wyznaniowej,

z racjonalizmu nie wytrąciły albo wręcz nawróciły do wiary. Już przed r. 1841 szerzyła się

na emigracji właśnie propaganda katolicyzmu; zagorzali niedawno ateusze i wolnomyśliciele łączyli się w związkach katolickich, z których miał później powstać nowy zakon zmartwychwstańców.

Ależ nie każdemu wystarczała wiara naiwna, dziecięca; nie darmoż przechodziło się przez ciężkie

cierpienia moralne, a nieraz i bolesne zwątpienia. Przeważała bowiem w Kościele urzędowym

obrzędowość, dobra dla maluczkich, niezgodna z dorosłymi, co wymagali większej spójni Kościoła z teraźniejszością, więcej ducha chrześcijańskiego, więcej miłości bliźniego, a mniej respektu

przed każdą władzą, choćby nieprawą. Powstawali i w łonie samego Kościoła niejedni (np. taki abbé

Lamennais, w emigracji dobrze znany), co parli do uspołecznienia Kościoła, do odegrania żywej roli w walkach nadchodzących, rozdzierających społeczeństwo. Przyczyniał się do tych zamieszek nowy

mistycyzm, co jak romantyzm wypowiadał wojnę suchemu racjonalizmowi: mistycyzm

najrozmaitszych odcieni, zaczepiający i o Swedenborga, o mistyków niemieckich dawniejszych,

a choćby i o kabałę. Na takim to podłożu duchowym urósł i Towiański, skupiony w sobie nadzwyczaj, człowiek hartownej woli, odczuwający jakiś głos wewnętrzny – powołanie

do naprawy świata, do przygotowania nowego objawienia, podnoszącego ludzkość na wyższy

stopień doskonałości, osiągany przez zgodę wewnętrzną każdego poczynania z duchem własnym, przez wydobywanie tonu właściwego, co kierowałby osobą, bo do osób, nie do masy, zwracała się

nauka „mistrza”, w niejednym wcale postępowa, humanitarna; mglista w innym.

W kulturze duchowej Polski była dotąd niby luka; brakło jej mistycyzmu, zatapiania się

w tajnikach bytu, wiary w możność odkrycia związków między twórcą a stworzeniem, osiągania

doskonałości przez stopniowe podniecenie religijne, dokonywane przez pobożne praktyki, gorące

modły i rozmyślania tajemnic wiary i zbawienia. Przyroda polska okazywała dotąd najmniej te

skłonności; wyjątki były nadzwyczaj rzadkie, taki np. Grabianka w XVIII wieku; pokrewne szczepy, czeski i rosyjski, bywały nierównie częściej i głębiej nastrojone mistycznie. Umysł jasny, pogodny,

przypominający raczej francuską lekkość niż niemiecką ociężałość, nie nadawał się

do spekulacji, wierzył kornie, naiwnie, a unikał stałego zatapiania się i zgłębiania praw i prawd nie z tego świata, metafizycznych. Nie przypadkowo też na kresach, nie w rdzennej Polsce, pojawiali

się przepowiadacze słowa zbawiennego, np. na Rusi Białej, skłonnej ku marzeniu i ekstazie religijnej,

na Litwie bliskiej, śród jej „modlących się” (maldininkai). Tę lukę zapełnili spółcześnie niemal, ale po całkiem odmiennych torach kroczący Towiański i Hoene-Wroński; ów średniej inteligencji,

głębokiej wiary, sugerujący ją nowym zwolennikom pewnością wystąpienia, prostotą rzewną słów

i czynów, osobistością, nie nauką-pismem; ten wiedzy nadzwyczajnej, umysłu bystrego, wyszkolony

filozoficznie, posiadacz niby tajnego słowa, prawdy absolutnej, którą odsłaniał poniekąd w obszernych swych dziełach. Obaj stykali się w kulcie Napoleona; prosty patriotyzm i szowinizm

był im obu obcy; były sędzia litewski zwracał się ku ziomkom, bo innej nie znajdował drogi; eks-

oficer rosyjski tylko Francuzom, Niemcom i Rosjanom przypisywał rolę znaczącą w urzeczywistnieniu ideału „mesjanistycznego”, co odrodzi i uszczęśliwi świat; pisał też wyłącznie

po francusku, chociaż słuchaczy znajdował śród ziomków, którzy nawet przenieśli jego termin,

mesjanizm, dla swoich celów, dla posłannictwa narodu polskiego właśnie.

Ani jeden, ani drugi nie zdołali przyciągnąć masy emigracyjnej, która dalej politykowała trzeźwo albo hołdowała romantycznemu socjalizmowi francuskiemu wszelkich odcieni, od Saint-

Simona do Bazarda, Fouriera, L. Blanca, zaufana w swą wiarę-posłannictwo, w istocie tracąca

z każdym rokiem na znaczeniu, wobec wyemancypowania się kraju spod jej wpływów.

Królestwo bowiem obudziło się na koniec z głębokiego snu i apatii, a zewnętrznym tegoż

wyrazem było choćby pojawienie się „Biblioteki Warszawskiej” r. 1841 i „Przeglądu Naukowego” r. 1842, pierwszych czasopism naukowo-literackich, opartych na znaczniejszych zasobach

finansowych i umysłowych. Naokoło wprawdzie nic nie zapowiadało zmiany; szkoły wyższej

nie było, nie zastąpiły jej „kursy dodatkowe” przy liceum dla przygotowywania nauczycieli szkół

realnych (bo klasycznych z jednym wyjątkiem gimnazjum warszawskiego wcale nie było). I po wszelkich innych dziedzinach, zdawało się, stary tryb panował, ale pozór łudził. Ideami

postępowymi, demokratycznymi, wolnościowymi, przejęli się teraz wybitniejsi działacze;

nie daremna była praca emisariuszów emigracyjnych i ich pism i odezw; przybywało mieszczaństwa

35

zamożnego i tworzył się po raz pierwszy w Polsce stan średni, trzeci, bo mieszczaństwo

cudzoziemskie rychło polszczało, szczególnie w Warszawie, nierównie mniej w Łodzi; ten sam stan

tworzył się w Poznańskiem i w Galicji; lekarze, prawnicy, urzędnicy, kupcy nieliczni nań się

składali. Byli to ludzie umiarkowani, wolnomyślni, liberalni; pod nimi zaś wyrastała młodzież,

nierównie bardziej demokratyczna, republikańska z przekonań, ludowości silnie hołdująca. Wciągnąć

lud do samowiedzy narodowej było ich upragnieniem, czego nie mogli inaczej dopinać, niż schodząc do ludu, zbierając jego podania i pieśni, kreśląc jego życie i potrzeby. Dawali i na zewnątrz upust

swemu demokratyzmowi, zaniedbując, nieraz ostentacyjnie, wymagań etykiety i mody, i przezwano

ich, acz niesłusznie, za przykładem paryskim (w gruncie odmiennym), cyganerią warszawską, która,

choć kilka lat tylko kwitła, ślady wyraźnie zostawiła. Żaden inny okres literacki nie uprawiał z równą wytrwałością motywów ludowych; nie brakło surowych oskarżeń „panów”, wystawianych z najmniej

pochlebnej strony; obok tego ceniono bałwochwalczo natchnienie, losy i zadania wieszcza, entuzjazm

młodzieńczy; chociaż się „cygani” wcześnie porozchodzili, Warszawę i kraj nieraz na zawsze opuścili, nie odstąpili od swych ideałów. I emisariusze emigracyjni, acz coraz mniej liczni, zwracali

się do ludu i próbowali, obok nich siły domowe (ksiądz Ściegienny!), wciągnąć go do „sprawy”.

Ten zwrot do ludu nie był chłopomaństwem tylko, którego luźne okazy powtarzały się

na Ukrainie od końca XVIII wieku do r. 1863, nawet śród arystokracji (Jabłonowski; kozakomania Emira Rzewuskiego), a które na początku XX wieku w ukrainomanię Lipińskiego i in. zbyt

poniewczasie się odrodziło. Nie było to też wybrykiem kilku młodych zagorzalców, boć wtórowano

mu śród kół zachowawczych; taki np. Kraszewski tworzył spółcześnie najpiękniejsze swoje

powieści „chłopskie”: Ulanę, Ostapa Bondarczuka, Budnika itd., apoteozując niemal postaci ludowe.

Był to raczej krzyk obudzonego po wiekach sumienia, co dawne krzywdy naprawić chciało; było

i przekonanie, że bez podniesienia i uświadomienia ludu sprawy ojczyzny z miejsca się nie ruszy; był i objaw demokratyzacji, co z szlachecką przeszłością stanowczo zrywała. Posiew emigracyjnej

propagandy pisemnej i ustnej wydawał na koniec owoce w tej Polsce, co murem chińskim cenzury

i żandarmów zdawała się zabezpieczona przed nowymi ideami. Dawni „węglarze” i inni spiskowcy

wciągali do swej podziemnej roboty tylko osobników, nieraz zbyt niedojrzałych, lekkomyślnych, co próby nerwów nie wytrzymywali i załamywali się pod grozą doświadczonego śledztwa; teraz,

w jasny dzień, szerzyła się, niby w szrankach lojalności, dążność w istocie rewolucyjna. Obok tajnej

i jawnej propagandy politycznej i społecznej stawiała i nauka pierwsze kroki; zjawiali się pisarze z wyższym wykształceniem, obeznani z nową filozofią niemiecką, którą ze źródeł czerpali (młody

Dembowski, wydawca „Przeglądu Naukowego” i in.), i powoli mnożyły się wydawnictwa

naukowe, przeważnie treści historycznej; i krytyka literacka się wypowiadała. Martwota poprzedniego dziesięciolecia ożywiła się nagle, a duch życia umysłowego był tak dalece liberalny,

że jedyna Warszawa oparła się skutecznie urokowi, wywieranemu przez Henryka Rzewuskiego.

Zarysowały się bowiem wyraźnie przeciwieństwa między zachowawcami a postępowcami. Były one

i dawniej, w ostatnich latach przed powstaniem listopadowym przeniosły się do emigracji, a wróciły teraz do kraju. Były wszelakie odcienie: nie brakowało skrajności po jednej i drugiej stronie;

do najskrajniejszych należał właśnie Rzewuski, co w jedynej arystokracji rodowej upatrywał ludzi

Opatrzności, odpowiedzialnych przewodników narodu, i odmawiał Polakom prawa bytu samoistnego, skoro utracili władzę i znaczenie oligarchowie. Przeczył wszelkiemu postępowi i wyszydzał go

nielitościwie, upatrując w jedynej tradycji możliwość istnienia, ją podając za zbawczynię ludzkości

przed wymysłami burzącymi ład społeczny (o politycznym nie było i mowy). A znajdował ludzi,

co mu wierzyli. W Warszawie spóźniony legitymizm Rzewuskiego najmniejszego życzliwego przyjęcia nie doznał; zdrowa część społeczeństwa nie dała się ani na chwilę złowić wywodom, nieraz

wcale bystrym i dowcipnym, wołyńskiego pana, wychowanka jezuitów, wroga Konstytucji majowej.

Życiu umysłowemu Warszawy nadało szczególną cechę pierwsze jawne wystąpienie świata kobiecego. Dotąd była kobieta ograniczona do ogniska domowego; rządziła mężem, nie krajem –

wyjątki, jak Bona lub obie Marie, były obce, Włoszki to czy Francuzki. Druga połowa XVIII wieku

widziała pierwsze kobiety czynne w polityce, np. śród barzan albo na dworze Stanisława Augusta, ale to były wyjątkowe jednostki, co siłą woli i żywością umysłową celowały nieraz nad mężczyznami,

lecz z czynnością swoją raczej się ukrywały, niż afiszowały; trzy Elżbiety i inne panie nie zadowalały

się występami i znaczeniem w towarzystwie, imponując strojami i zbytkiem, lecz odgrywały i rolę

polityczną, miewały misje dyplomatyczne albo przynajmniej ciętymi zwrotami (np. pani Kossakowska) oświecały ludzi i czasy; zresztą tłumaczyły romanse francuskie, starały się, jak Anna

Jabłonowska, o wprowadzenie ładu i postępu do gospodarstwa; wyjątkowa zupełnie była czynność

księżny Czartoryskiej, co ze wszech sił tradycji narodowej i patriotyzmowi służyła. Ucichły

36

w następnych burzach wojennych, nie stawały wyraźnie ani za Napoleonem, ani za Aleksandrem

i nie zaważyły niczym w losach Królestwa. Zmieniło się to dopiero w latach czterdziestych,

szczególnie w Warszawie, co na tym polu prym wiodła. Zacierała się bowiem dawna różnica intelektualna między kobietą a mężczyzną.

On, pozbawiony wyższego wykształcenia w braku szkół krajowych, spadał coraz niżej, zadowalał

się codziennością, wyższych celów nie znał ani uprawiał, przywiązany do deptaka wcale nie wysokiego życia towarzyskiego, nie mógł kobiecie niczym imponować, najmniej wiedzą. Ona,

dotychczas zupełnie zależna, nieśmiała, utraciła wiarę w przewodnictwo mężczyzn, nie celujących ani

wiedzą, ani pracą życiową, zaczęła się wyzwalać, zdobywając sobie prawa i swobody wszelakie,

choćby na razie powierzchowne, zewnętrzne; pojawiły się pierwsze „emancypantki”, „lwice”; pani Sand je wypiastowała w salonach warszawskich. Ale obok nich wystąpiły kobiety, co o naprawie

wychowawczych i innych stosunków swej płci radziły. Zamiast dotychczasowego obyczaju,

co pannom francuszczyznę, tańce, muzykę i robótki ręczne przypisywał, żądały udzielania istotnej, nauki, co by kobiecie drogę samoistności torowała, żądały zmiany przepisów prawnych

upośledzających kobietę, żądały, żeby kobieta z dotychczasowego zamknięcia w roli matki

i gospodyni wyszła na swobodę życia publicznego, w którym by, równouprawniona, przyczyniać się

mogła do sprawiedliwszego układu społeczeństwa. Te kobiety podzielały z ową młodzieżą warszawską, szczytne mniemania o powołaniu i zadaniu wieszcza, o wszechpotędze entuzjazmu

(dlatego „entuzjastkami” zwane), jedna z nich (Żmichowska) wybiła się na czoło literatury ojczystej,

inne kobiety, czynne jako autorki, np. Paulina Wilkońska, wydające czasopisma, np. Eleonora Ziemięcka z „Pielgrzymem”, dowodziły że dawna zupełna bierność kobiety polskiej należała już

do przeszłości. Nie zdradziła kobieta swego powołania, wychowywała dalej pokolenie w zasadach

wiary i miłości ojczyzny, równoważyła więc wpływy destrukcyjne, z zewnątrz coraz silniej działające, ale starała się dla siebie o większą swobodę ruchów, o nabywanie wiedzy, co by jej

spełnianie zaszczytnego głównego zadania ułatwiała, skoro dom i jego życie wewnętrzne stawały się

coraz bardziej ostoją życia narodowego, podkopywanego zewsząd.

Dziesięciolecie samo, jedno z najburzliwszych w Europie, nie odbiło się w Kongresówce, pilnie strzeżonej, jawnym protestem w imię wolności; były spiski, prześladowane srogo, w zarodku

nieraz tępione, ale do jawnego wyzwania brutalnej przemocy nie przyszło; spokoju, inaczej niż

w innych dzielnicach, nie zakłócono. Po strasznym upływie krwi najlepszej w r. 1831 i latach

następnych naród powoli znowu tężał; areszty, wysyłki, konfiskaty, Sybir przerzedzały zasoby

materialne i moralne, obniżały przez to poziom kulturalny, ale do jawnej apostazji, do zrzeczenia się

praw narodowych dochodziły tylko najrzadsze wyjątki, napiętnowane natychmiast przez głos publiczny. Nie na Warszawę i Kongresówkę przypadło w tym dziesięcioleciu przodownictwo

w ruchu narodowym i pracy kulturalnej.

Najpomyślniej ułożyły się warunki kulturalne dla dzielnicy poznańskiej, która, raz jedyny w nowszych swoich dziejach, na czoło polskości się wysunęła. Związek nieprzerwany z Zachodem

wydał swoje owoce. Dziś jeszcze różnica między wsią wielkopolską a mazowiecką, cóż dopiero

wołyńską, nadzwyczajna, a początki tej różnicy należą do tego okresu. Rząd pruski, inaczej niż

austriacki i rosyjski, dbał o dobrobyt kraju; koleje żelazne, kredyt tani, szkoły dobre, cenzura

uczciwsza, większa swoboda inicjatywy prywatnej, nierównie mniej hamowany obieg książki

polskiej, choćby paryskiej, umożliwiły ten postęp, przybierający coraz wyraźniej cechy

demokratyczne; mieszczanie, lekarze, uczeni, publicyści stawali na czele ruchu, obznajamiali publiczność w czasopismach lub wykładach, co miały zastąpić brak uniwersytetu, z wynikami nauki,

z filozofią Heglową, z dziejami krajowymi, z estetyką, po raz pierwszy u nas fachowo traktowaną.

Na razie górowało stronnictwo postępowe, ale wcale umiarkowane; skrajności Dembowskiego, co się z Warszawy do Poznania przeniósł, szczególniej zaś pp. Wojkowskich (Antoniego i Julii) chyba

wśród młodzieży się przyjmowały. Marcinkowski, lekarz, założyciel Towarzystwa Pomocy

Naukowej, co wypielęgnowało długi szereg pracowników na każdym polu; Libelt, pierwszy nasz filozof-publicysta; głęboki myśliciel August Cieszkowski (przesiedlony w Poznańskie), nadawali

kierunek nowemu ruchowi. Uczniowie uniwersytetów niemieckich, przekonani patrioci, stawali

do służby krajowej, ułatwionej w Poznańskiem przez mądre uregulowanie stosunków włościańskich.

Tak odegrało ono najpoważniejszą rolę w tym dziesięcioleciu, zakończoną zbrojnym wybuchem, co jednak rozmiarów katastrofalnych nie przyjął. Książki naukowe (np. dzieła naszego filozofa

Bronisława Trentowskiego, gorąco wyznawanego przez entuzjastki warszawskie), poezje i in.,

niemożliwe w innych zaborach, tu wychodziły, chociaż i tu cenzura nieraz mieszała się, a niektóre

37

wydawnictwa paryskie konfiskowała. Wydawano nierównie więcej poważnych czasopism;

niejedno pozaczynano już w poprzednim dziesięcioleciu, np. popularny „Przyjaciel Ludu”

(w Lesznie, zwrócony swą treścią do przeszłości dziejowej); demokratyczny „Tygodnik Literacki” (Wojkowskich, co z czasem skrajny przybrał kierunek), zachowawczy „Orędownik Naukowy”

(Łukaszewicza, historyka różnowierstwa i szkoły polskiej, wroga jezuitów); „Rok” Moraczewskiego

(bez beletrystyki, ruchowi politycznemu i społecznemu służący); „Przegląd Poznański” (braci Koźmianów). Życie polityczne, o którym w Królestwie jawnie ani słychano [sic!], wrzało tu w całej

pełni, zawikłane poniekąd przez walkę wyznaniową, którą rząd wytoczył arcybiskupowi (z powodu

małżeństw mieszanych), a podniecało wystąpienie ks. Czerskiego, wyłamującego się spod dyscypliny

rzymskiej, nawodzącego na tory późniejszego „starokatolicyzmu”. Wielkich własnych talentów samo Poznańskie nie wydało, ale wielu bardzo pożytecznych pracowników, godnych przedstawicieli

wysokiego poziomu kulturalnego W. Księstwa. Dopiero wypadki r. 1848 i 1849 ukołysały wezbrany

ruch polityczny, gdy wszelkie nadzieje, pokładane na „wiosnę narodów”, zawiodły. Odznaczyło się to dziesięciolecie obudzeniem narodowości na Śląsku i w Prusiech. Na Śląsku

księża katoliccy zaczęli wydawać „Tygodnik Katolicki” i „Gazetę Wiejską”; nauczyciel ludowy

Józef Lompa odznaczył się szczególniejszą ruchliwością i wytrwałością na tym polu, śród Mazurów

pruskich ksiądz Herman Gizewiusz wydawał „Przyjaciela Ludu Łeckiego”, zwracając się i do włościan. Początki były skromne, przystępowano niebawem do zbierania pieśni ludowych, ale to

wszystko, jak i prace popularne oryginalne, np. Kościół w Miechowie14

, były tylko zadatkami

pierwszymi ruchu późniejszego, który zresztą i dla przyczyn wyznaniowych rozmaite dawał wyniki. Protestanccy Mazurzy pozostali przy państwie protestanckim; katoliccy Ślązacy je porzucili.

Ani u Mazurów, ani u Ślązaków nikt o tym nie myślał, żeby narzecze przeciwstawiać językowi

pisemnemu; zadowalano się próbami humorystycznymi w drobnych rozmiarach, tylko materiały ludowe, (pieśni i klechdy) w nim wydawano – dla celów umiejętnych. Inaczej z Kaszubami. U nich

już w XVI i XVII wieku pastorowie ewangeliccy, Krofej, Pontanus, wydawali pieśnioksiąg

i katechizmy polskie, z mniejszą lub liczniejszą domieszką kaszubskich „słowieńskich” słówek.

W XIX wieku, kiedy wskrzeszano wszelkie możliwe i niemożliwe narodowości, i o nich nie zapomniano; rodowity Kaszub, dr Ceynowa z Pucka, występował na piśmie i ustnie jako wskrzesiciel

kaszubszczyzny, podkreślając to, co ją od polszczyzny dzieli, posługując się osobną ortografią: on,

demokrata z panslawistycznym odcieniem, więc Polsce szlacheckiej niechętny, bruździł świadomie na tym polu i znalazł niejednego następcę, co narzecze chciał koniecznie wyśrubować na język.

Powstała więc malutka literatura kaszubska, w której humorystyczne epopeje p. Derdowskiego

(O panu Czorlińscim i in.) naczelne miejsce zajęły, obok prób lirycznych itp. Separatyzm kaszubski nie miał nigdy widoków powodzenia; pole jego właściwe, ograniczone aż nadto; językowi

pisemnemu nie przeciwstawiony nigdy15

.

W Galicji odbiło się to dziesięciolecie silniej niż w którejkolwiek innej dzielnicy katastrofami i triumfami (co prawda przejściowymi tylko). Po r. 1840 zaczęły się rządy nowego

powstania obawiać, rosło przekonanie, że prędzej czy później przyjdzie do wybuchu. Obawiano się

go najbardziej w tchórzliwej Austrii i zaczęto przygotowywać się do jego zduszenia, wysforowując

lud na szlachtę. Udawano, że rząd cesarski, ojcowski, ma interesy ludu na pieczy, ale panowie mu

wadzą, dobrych jego zamiarów urzeczywistniać mu nie dają. I wrzała między „Mazurami”,

szczególniej w Tarnowskiem pod okiem p. starosty Breinla, agitacja między chłopami i gdy się

rozniosła wieść, że „panowie” się buntują, porwali się chłopi, nie powstrzymywani przez rząd,

do haniebnej „rabacji”, plądrując dwory szlacheckie, wiążąc panów do „becyrku”, mordując innych

(rodzinę Bohuszów) – hajdamaczyzna Szeli, miniaturowego jej wodza wobec Gonty i Żeleźniaka,

bunt szlachecki uskromił podpułkownik Benedeck, któremu Austria równo dwadzieścia lat później te jego triumfy opłaciła Königgrätzem. Wrażenie w Europie sprawiła „rabacja” najfatalniejsze;

strasznie zażenowany rząd uniewinniał się, jak mógł, i spychał winę – nie na głównych winowajców.

Rabacji emigracja, prąca do czynnego wystąpienia, ani nie przypuszczała, rojąc o możliwości poruszenia tłumów, co się właśnie przeciw „sprawie” z nożami w ręku oświadczyły; była

14 Dotyczy kościoła w Miechowicach, dzisiaj dzielnica Bytomia. Jak wiadomo, ks. Robert Bonczyk (Bontzek)

jest autorem najlepszego dzieła epickiego w literaturze górnośląskiej pt. Stary kościół Miechowski, obrazek

obyczajów wiejskich w narzeczu górnoszląskim, Bytom 1883, s. 259. 15 Dziś Cenowę ocenia się inaczej; zob. hasło w 2. tomie Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN,

Warszawa 1963.

38

to katastrofa, oświecająca błyskawicznie ciemną noc istotnych stosunków między szlachtą a ludem:

w tej przepaści runęło na razie hasło „z szlachtą polską polski lud”, jakim się emigracja wielce

łudziła. A niebawem rozwarła się i druga przepaść, do dziś nie zasklepiona, groźniejsza dziś niż

kiedykolwiek indziej. Że Galicję zamieszkują dwie narodowości, odrębne językiem, wiarą,

tradycją, bytem całym, wiedziano o tym, ale nie zdawano sobie sprawy, tym bardziej, że duchowieństwo ruskie, jedyna warstwa inteligentna śród Rusi, nie stroniło bynajmniej od Polski,

mówiło (nawet kazania) i pisało po polsku, a alumni ruskich seminariów duchownych w Przemyślu

i Lwowie dostarczali polskim związkom rewolucyjnym jeszcze liczniejszych członków niż polskie

seminaria. Ta zgoda, tj. zupełna przewaga polszczyzny, zachwiała się po r. 1830, a rozwiała całkiem w r. 1848 i następnych. Nie było przecież możliwe, żeby ruch narodowościowy nie tknął właśnie

Rusinów, obudził się więc między starszymi, a udzielił się niebawem młodzieży seminarialnej.

Nie od razu zerwano węzły braterskie, i później jeszcze była zawsze między Rusinami garstka polonofilska, uważanych jednak przez Rusinów za odstępców i jako takich pozostawianych

bez wpływu i znaczenia. Teraz domagali się Rusini równouprawnienia, uwzględnienia ich języka

w sądzie, urzędzie i szkole, mianowania Rusinów urzędnikami. Skromny zrazu ruch przybierał

następnie coraz większe rozmiary, następowało powoli zupełne wyodrębnienie się, nawet materialne, nie tylko moralne. Ale ci Rusini, późniejsi „starorusini”, oświadczali się z jednej strony z największą,

lojalnością, wobec rządu, któremu ich wystąpienie, osłabiające jednolity front polski, było bardzo

na rękę, z drugiej strony, musiał się ich wzrok mimo woli kierować ku „matuszce Rosji”, co o swoich niegdyś Haliczanach rzewnie przez Pogodina i innych slawofilów wspominała, chcąc ich spod jarzma

lackiego wyswobodzić. Tak odpadła Ruś Czerwona od Polski, objawiło się to już w r. 1848,

a z każdym rokiem pogłębiało.

W r. 1846 skorzystała Austria z „rewolucji” krakowskiej, aby za zgodą, obu innych

zaborców zaścianek krakowski włączyć do Galicji, przeciw traktatom wiedeńskim, ale zachodni

ich gwaranci, Francja i Anglia, ani pomyśleli o skutecznym proteście; tak znikł ostatni ślad

niepodległej Polski, z korzyścią dla Krakowa samego, któremu otwierały się szersze widoki promieniowania na Wschód, tamowane dotąd przez ścisły kordon. Nadszedł tymczasem rok 1848,

a rewolucja lutowa paryska, zmiótłszy z tronu episjera, wstrząsnęła Europą. Włochy, Węgry,

Niemcy austriaccy, syci Metternicha i policji, Niemcy Rzeszy, syci swych małych autokratów, improwizowali rewolucje, przepędzali najnienawistniejszych, żądali konstytucji, parlamentu,

republiki nawet, i to wrzenie porwało i Galicję, gdzie rząd tymczasem zniósł pańszczyznę, chociaż

stosunków obopólnych (dworu, „obszaru”, i gminy) nie uregulował tak dokładnie, jak w Prusiech. Po raz pierwszy poczuły się słowiańskie ludy austriackie do spólnoty plemiennej, i zjazd

wszechsłowiański w Złotej Pradze miał wypracować spólny program działania. Wyniki tego zjazdu

(bez Rosji i Słowian bałkańskich) były minimalne, tym bardziej że nie mógł, rozegnany

przez Windischgraetza, prac swych dokończyć; wykluwały się i wszelakie nieporozumienia – mimo to był to fakt doniosłości kulturalnej, myśl „słowiańska” odtąd już nigdy nie zamierała doszczętnie,

manifestacja praska stworzyła precedens, na który się później coraz odwoływano.

„Wiosna ludów” zawiodła zupełnie: Włochów, Węgrów rozbito; rewolucje marcowe

wiedeńskie, drezdeńskie, berlińskie zgnieciono, parlamenty rozpuszczono, absolutyzm wracał

w moc prawa. Polacy brali udział w tych walkach, szczególnie szczytny w Węgrzech (Bem

w Siedmiogrodzie!), sami dla siebie nie wywalczyli nic, ale imię ich wsławiło się i we Włoszech,

i w Paryżu (wydawnictwo dziennika, broniącego praw ludów ciemiężonych). W Galicji samej odznaczyło się to dziesięciolecie wzmożeniem życia umysłowego i demokratyzowaniem ogółu,

szczególniej Lwowa.

Dopiero od r. 1839 mogło Ossolineum prawidłowo funkcjonować. Nowy dyrektor, A. Kłodziński, wydawał „Bibliotekę Naukowego Zakładu im. Ossolińskich” (z rozprawami

umiejętnymi, szczególniej z dziedziny historii), urządzał wieczorki literackie, skupiające siły

lwowskie literackie, a w małej czytelni na pięterku umiano młodzieży szkolnej, okarmianej wyłącznie nauką, niemiecką, podawać rzeczy polskie i uzupełniać braki wychowania narodowego. Okazała się

potrzeba pisma literackiego, a że cenzura nie dopuściłaby wydawcy o imieniu znanym, więc wzięto

się na fortel. Pierwszy krawiec lwowski, T. Kulczycki, otrzymał pozwolenie na (dwutygodnik, potem

tygodnik) „Dziennik Mód Paryskich” r. 1840; dodatek jego literacki zszedł na pismo, w którym mody stanowiły dodatek; tu umieszczali swe prace Bielowski, Borkowscy, Magnuszewski i in., wyróżnił się

Leszek Borkowski satyryczną, Parafiańszczyzną, drukowaną naturalnie nie we Lwowie, chłoszczącą

wszelką safandulszczyznę, zarozumiałość, bigoterię, modniarstwo i inne przywary wielkiego świata

39

galicyjskiego, które hrabia znał doskonale. Spośród pisarzy „czerwonoruskich: przysłużył się

Lucjan Siemieński, wtedy jeszcze postępowiec, najlepiej kulturze ojczystej, bo dał w Wieczorach

pod lipą znakomite streszczenie dziejów ojczystych w pięknej a popularnej formie; żadne inne podobne z nim nie zrównało. Ruch był nierównie większy i doborowszy niż spółczesny warszawski

czy poznański: brały w nim udział i kobiety, ale te nie dorównały entuzjastkom warszawskim,

mianowicie Żmichowskiej, co wszystkich całym niebem przewyższała. Nadzwyczajny rozgłos zdobył powieściopisarz Józef Dzierzkowski, czerpiący swe tematy z salonu i bruku lwowskiego,

zaprawiający obrazki z życia niemałą dozą żółci, lubujący się w drastycznych sytuacjach i zawiłych

wymysłach. On i Jan Dobrzański, znakomity redaktor-publicysta, ożywili ów „Dziennik Mód

Paryskich”, zdobyli mu niesłychaną jak na Galicję liczbę odbiorców, a gdy w r. 1848 runął chwilowo terror cenzurowy, wydawali „Gazetę Narodową”, naczelny organ demokracji lwowskiej; to wolne

słowo musiało jednak rychło zamilknąć, bo po zbombardowaniu Lwowa wróciło wszystko

do dawnego nieładu. Lwów stał się rozsadnikiem demokracji, obywatele jego, z Fr. Smolką na czele, i w domu,

i w Wiedniu czy Kromieryżu odgrywali w nowym życiu parlamentarnym wybitną i zaszczytną rolę,

uznaną jeszcze po wielu latach, gdy Smolkę przewodniczącym Rady Państwa stale obierano.

Arystokracja na razie odchyliła się od spółrządów; śród ziemiaństwa przeważały dążenia zachowawcze, i udało się mu przeciągnąć na swą stronę wybitnych „demokratów”: jak L.

Siemieński, a przede wszystkim Wincenty Pol. Wypiastował Lwów i znakomite pióra historyczne,

mianowicie Karola Szajnochę, co u nas pierwszy sztukę dziejopisarską francuską (Thierry i in.) naśladował, żywo i barwnie dzieje minione przedstawiał, gdy A. Bielowski raczej do ścisłej pracy

umiejętnej, wydawniczej się gotował. Tylko pod względem materialnym nie wzmagał się dobrobyt

krajowy, chociaż w końcu i pierwszą kolej żelazną, i towarzystwo kredytowe w Wiedniu wykołatano. Gospodarstwo było zawsze jeszcze wcale prymitywne, a wyższego przemysłu własnego nie było.

Podobnie było w „krajach zabranych”. Wprawdzie ustały wybryki bałagulskie, ale

próżniactwo i nieuctwo szlachty, jedynej warstwy wyższej, kwitło po dawnemu; i chociaż fortuny pańskie mnożyły się dzięki wywozowi surowców, dostarczanych przez pańszczyznę, do Odessy,

gdy na ubogiej Białorusi i tego brakło, o hulaszczym życiu szlachty ukraińskiej mowy nie było.

Szkoły wyższe zastąpiły uniwersytety kijowski i charkowski, bardzo licho „umeblowane”, jedyny

Dorpat był istotnym przedstawicielem nauki europejskiej, ależ nie każdego pragnącego nauki stać

było na koszty pobytu dalekiego (o zagranicy nikt nie pomyślał), a generał-gubernatorowie

(np. Bibikow kijowski) patrzyli przez palce na wybryki młodzieży, byle tylko w politykę się nie bawiła. Czasopisma na całym tym olbrzymim obszarze i teraz nie było ani jednego; zastępowały

je wszelakie noworoczniki, pisma zbiorowe (np. „Ateneum” Kraszewskiego i in.) i „Tygodnik

Petersburski” Przecławskiego (organ dla Królestwa Polskiego). Skupiły się w nim najzacniejsze siły

umysłowe, wojujące pod znakiem wstecznictwa, kroczące torami hr. Rzewuskiego, gardzące nauką, szczególnie filozofią, postępem, chrzcząc go materializmem, wierni religii, tj. obrzędom,

zrezygnowani ze wszelkich ambicyj patriotycznych; jakiś czas należał do tych wsteczników i proteusz

Kraszewski. Nie ścierpiała młodzież tych wycieczek przeciw rozumowi, czasowi, nauce, i występowała, zrazu nieśmiało, dalej coraz ostrzej, przeciw paradoksom hrabiego, co się osławił

szczególnie Mięszaninami [ ... ] Jarosza Bejly i niepotrzebnymi, wyzywającymi przypiskami

do najlepszej swej powieści (Listopad); ich pismo zbiorowe kijowskie „Gwiazdę” w końcu cenzura

zawiesiła. I na Litwie znaleźli się ludzie wstecznych przekonań, chociaż nie wypowiadanych w formie tak

jaskrawej, np. Ignacy Chodźko, co apoteozował tradycje litewskie i wielkiego zażywał rozgłosu

(serie jego Obrazów litewskich). Przeciwdziałał poniekąd Kraszewski, co z koterią Tygodnikową rychło zerwał, w obrazkach satyrycznych (np. Latarnia czarnoksięska i in.) wady spółczesne trafnie

wystawiał, za uciśnionym ludem gorąco przemawiał (w licznych powieściach), ale przy końcu

dziesięciolecia kierunek odmienił, nachylając się ku bardzo zachowawczym ideałom. Brakło ludzi: gorętszych czekała zsyłka na daleką północ; zdolniejsi pracowali poza krajem (np. inżynier Kierbedź,

twórca mostu Mikołajowego nad Newą16

); inni uczniowie byłego uniwersytetu oddawali się pracom

historycznym (Narbutt, Baliński i in.); wyróżnił się śród nich Szymon Dowkont, co pierwszy

16 Stanisław Kierbedź (1810-1899) budowniczy. W kraju zbudował w l. 1861-1863 żelazny most na Wiśle

w Warszawie, znany pod nazwą mostu Kierbedzia, zniszczony w 1944 r. Obecnie w tym samym miejscu jest

most śląsko-dąbrowski.

40

na większą skalę literaturę w litewskim języku uprawiał, o starym bycie litewskim opowiadał,

podręczniki (np. o pszczelarstwie) pod różnymi nazwiskami pisywał, chociaż narzecze, w jakim pisał,

żmudzkie, od potocznej litewszczyzny odmienne, separatyzm litewski chętnie go wspomina i wielbi. I na Białej Rusi zaczęły się objawiać pierwsze próbki w białoruskim narzeczu; szlachcice polscy

i czynownicy zabawiali się takimi wierszami (np. przenicowaniem Eneidy; Rypińskiego powiastki

wierszowane) w celach humorystycznych (tak zaczęła się i literatura ukraińska Kotlarewskiego przenicowaniem Eneidy); około r. 1863 uprawiano i propagandę polityczną w narzeczu za i przeciw

Rosji, dopiero przy końcu wieku i Pana Tadeusza tłumaczono, i lirykę, potem i komedię

(dla widowisk amatorskich) uprawiano. Tak zgłaszały się do życia nowe warstwy ludowe, a literatura

litewska i białoruska miały w końcu silnie podkopać wpływy i znaczenie polszczyzny: na razie było to wszystko tylko w najdalszej perspektywie, nieaktualne. Żandarmi zapewnili nie zamącony niczym

spokój w „krajach zabranych”; Litwa i Ukraina były najlojalniejszymi prowincjami caratu; najlżejsze

pokusy, np. bractwa cyrylo-metodiowego w Kijowie, zgnieciono brutalnie, a spólne prześladowanie ukoiło nieco nienawiść przeciw Polsce takiego Szewczenki.

***

1851-1861

Ostatnie dziesięciolecie całego okresu (lata 1851-1861) odznaczyło się tym, że u jego schyłku społeczeństwo nasze za wzorem obcym porzuciło stanowisko, na jakim w latach

początkowych, do r. 1856 lub 1857, ustrzęgło [utkwiło, uwięzło]. Po Wiośnie Ludów,

po przedmarcowych i marcowych rewolucjach i walkach, chwyciły Europę silne przymrozki; reakcja zapanowała wszechmożnie; przygnębienie, cisza, martwota ogarnęły wszystkich, tylko

wstecznicy triumfowali. Ale ich zwycięstwo było ułudne; jeszcze koniec tego dziesięciolecia

widział pogrom austriackiego absolutyzmu rządowego i wstecznictwa ogólnego: Magentą

i Solferinem zapłaciła Austria za to, że naczelne dowództwo w wojnie francusko-włoskiej oddała, zamiast jedynemu zdolnemu generałowi-protestantowi, niedołędze, ale katolikowi (rys znamienny

i nam nie obcy!); ale jej pogrom stał się zwycięstwem dla Galicji.

W pierwszych jednak latach, zdawało się, zapomniało nasze społeczeństwo wszystkich trzech zaborów zupełnie o zdobyczach poprzedniego okresu i wróciło na tory lat trzydziestych, lat apatii

i rezygnacji. Jedynym ożywczym środkiem okazały się tradycja i jej kult; one służyły istotnie

pokrzepieniu serc, ale i ukróceniu myśli. Odrywały wzrok od nędzy i niewoli obecnej, prawiły o Polsce niepodległej, budziły drogie wspomnienia i przeciwdziałały mimo woli prostracji moralnej,

duchowi niewolniczemu, zrzeczeniu się wymagań większych, zadowoleniu drobnymi okruchami

jakiegoś własnego istnienia. Szkodziły jednak swą treścią, bezmyślnością, brakiem wszelkiej krytyki.

Mądrych słów Hoffmanowej-Tańskiej, co po przeczytaniu Pamiątek Soplicy zawołała: „jeśli tacy byli, cóż za dziw, że ich rozebrali” – nikt już nie powtarzał. Używano na dawnej tężyźnie szlacheckiej,

na jej wybitkach i wypitkach, na fortelach sejmikowych (zdjęcia niższego ubrania itp.), na łowach

i biesiadach, żartach gruboskórnych, autorytecie rodzinnym (ojcowskim) i familijnym (rodowym), na czystości klejnotu, na nabożeństwie przesądnym, na zaskorupieniu ślimaczym, na wstręcie

do obczyzny i nowizny, słowem, na owych „cnotach” staroszlacheckich; nie bacząc, co wszystko

pod nimi się kryło: sobkostwo, obłuda, sprzedajność, próżniactwo, pogarda niższych a służalczość

wyższym, upadek wiedzy i smaku, ucisk poddanych. O wielkich czynach i śmiałych, myślach, o poświęceniu ofiarnym, o triumfach istotnych i zasługach znacznych raczej milczano, wysławiając

drobiazgi i anegdoty.

Ten smak obudziła i jemu, dzielnie służyła w prozie i wierszu literatura Pola, Kondratowicza, Kaczkowskiego, Romanowskiego i innych wielu, dziś słusznie zapomnianych;

nawet tacy wytrawni znawcy ludzi i czasów, jak Korzeniowski i Kraszewski, składali ofiary

na ołtarzu hucznej-buńczucznej szlachetczyzny. Kaczkowski pisywał przecież ciekawe, pouczające powieści o spółczesnych ludziach i kierunkach, ale popularność zdobył Bitwą o Chorążankę

(trzykrotnie w jednym roku przedrukowaną) i opowiadaniami staroszlacheckimi Imci P. Nieczui,

rywalizującego z Soplicą. Pol silił się na coraz większe obrazy, a spadał coraz niżej;

Kondratowicz zachował sobie więcej krytycyzmu i ujmował się za krzywdą chłopską i drobnoszlachecką. Gawęda niewybredna w stylu i treści zatapiała literaturę; próby

wydobycia innych tonów, heroicznych naprawdę, zawodziły; wyidealizowano czasy,

co najmniej na to zasłużyły. Utracono po prostu miarę; chwalono wszystko, co dawne, domowe,

41

choć niemądre albo wręcz brzydkie. A z tego braku krytycyzmu wynikł inny, gorszy brak:

zarozumiałość, gardzenie nowym a obcym, strojenie się w jakieś cnoty urojone, potępianie

postępu, wyrzucanie Zachodowi odstępstwa od wiary, zupełnego zmaterializowania, upadku moralności i honoru, wszechwładzy złota, zgnilizny jednym słowem, gdy u siebie, doma,

pocieszano się wszelkimi cnotami patriarchalnymi w zamian za nędzę, nieuctwo, nierząd

wszelaki. Szczególniej Kraszewski bił w swych powieściach Zachód, a sławił Słowiaństwo i starą Polskę: prawda, nie chwalił wszystkich, robił wyjątki, karcił np. szlacheckim zwyczajem

magnatów, oskarżając ich o wszelkie możliwe wykroczenia; jego tyrady o moralnej wyższości

Słowiaństwa mogliby Chomiakow i Aksakowy podpisać, co z nierównie głębszą wiedzą

i wymową świetniejszą wyrok śmierci na Zachód ferowali. Lecz ta jednostronność, ten wstręt

przeciw demokracji, liberalizmowi, postępowi nie mogły długo panować.

Odmienił się najprędzej Kraszewski: gdy „Europę” po raz pierwszy naocznie poznał,

uderzyło go nasze zacofanie na każdym polu i nauczył się cenić nawet materializm zachodni, uznając, na co wszystko złoto się przydaje. Społeczeństwo nie dało się tumanić;

gdy np. Rzewuski w swoim znakomicie redagowanym i znakomicie prosperującym „Dzienniku

Warszawskim” umieścił artykuł Cywilizacja i religia, w którym potępił naszą „skażoną” cywilizację, nikczemny rozum ludzki, co ją wydał, i nie wahał się polecić choćby „powrotu

do barbarzyństwa”, byle wierzącego ślepo, poderwał od jednego razu kredyt dziennika

na zawsze, tak, że go w końcu zwinął.

Zacofanie w Królestwie i w „krajach zabranych” było istotnie przerażające, nierównie

gorsze niż w Poznańskiem, a nawet i w Galicji. Ze szkół choćby niemieckich wychodzili

przecież ludzie nieobcy myśli i wiedzy Zachodu; przenosili się już zdolni Poznańczycy, np. Małecki, do Galicji, a niebawem mieli Poznańczycy (Przyborowski, Mierzyński,

Węclewski, Plebański i in.) potężnie wesprzeć Szkołę Główną warszawską; nawet szkoły

rosyjskie były lepsze niż nasze; można się o tym przekonać, porównywając np. nasz gruby miesięcznik jedyny, „Bibliotekę Warszawską”, z grubymi miesięcznikami rosyjskimi: „Sowriemiennikiem” i „Ruskim Wiestnikiem”. Nie myślę o beletrystyce, świecącej wtedy

właśnie w Rosji gwiazdami pierwszorzędnej wielkości, ależ artykuły historyczne, ekonomiczne Czernyszewskiego, Dobrolubowa i in., co też tylko rosyjskie szkoły pokończyli, stały nierównie

wyżej niż nasze, chociaż i w Rosji, jak u nas, miejsca dla myśli filozoficznej nie było.

Zresztą obok gawęd i powieści, schlebiających próżności narodowej, była inna

powieść, pouczająca, moralizatorska, jaką szczególnie Korzeniowski uprawiał; i komedia, również głównie Korzeniowskiego, służyła nieraz pedagogii obywatelskiej. Zaczął on

obrazkami z prowincji, zaprawionymi i komizmem, ale rozszerzył niebawem pole spostrzeżeń

w największym i najlepszym romansie (Krewni, 1857 r.) nie zawahał się potępić przesądy

szlacheckie17

przeciw uczciwej pracy, choćby rzemieślniczej, wysławiając losy dwu braci

z „dobrego”, ale zubożałego rodu: jeden z nich chwycił się stolarstwa i wyszedł na uczciwego,

zacnego człowieka; drugi, żachający się przed „poniżającą” ręczną pracą, spadał coraz niżej i byłby został nicponiem, gdyby nie ocaliła go służba wojskowa (rosyjska!), co odmieniła,

zahartowała człowieka. Rozsądny autor zwalczał wszelkie „fumy”, a wysławiał korzyści

rzetelnej pracy i kazał liczyć się trzeźwo z warunkami życiowymi; daleki od bigoterii

podkreślał jednak potrzebę wychowania religijnego.

Największe zasługi zdobył Kraszewski: on stworzył czytelnictwo i książkę polską;

rzucając rokrocznie kilka tomów powieściowych obok wszelkich innych artykułów, dostarczał czytelnikom upragnionego materiału. Przed nim książki polskiej jakby nie było; poezja

emigracyjna nie istniała dla kraju i nie starczała na chleb powszedni; w kraju wychodziło

niewiele, rzeczy przeważnie słabe, i zaczytywano się obcymi, tłumaczonymi bez wyboru – bardzo poczytne były np. powieści pani Bremer (Szwedki; u nas z niemieckich przekładów),

chociaż zalety ich artystyczne wcale niewielkie (długie to opowiadania o rodzinnym szczęściu,

ale służyły i myśli emancypacji kobiety); tłumaczono wiele z francuskiego, z romansów bardzo

niewybrednych, za to głośnych (Eug. Sue np.). Pierwszy Kraszewski zaspokajał głód książki

polskiej, opowiadając żywo a barwnie, zawsze o rzeczach swojskich, nigdy nie przekraczając

granic krajowych. Jego powieść ówczesna była niemal wyłącznie szlachecka, bo toczyła się

17 Częsty błąd Brücknera – biernik zamiast dopełniacza przy przeczeniu, choć sam pisze: „wszyscyśmy [...]

winni [...] szacunek dla języka [...], strzegąc się tromtadratycznego accusativus (ja ją nie widziałem)”. Zob.

Początki i rozwój języka polskiego, Biblioteka Filologii Polskiej, seria A, Językoznawstwo, s. 4.

42

na wsi (tj. we dworze czy dworku), jako w głównej, jedynej ostoi życia naszego; do miasta

zaglądał rzadko; uzupełniał go znakomicie Korzeniowski, co właśnie do miasta, do Warszawy

schodził, nawet rzemieślników i ich życie cechowe przedstawiał, śród urzędników i emerytów, artystów (malarzy i in.) i kupców się przechadzał i mądrze a trzeźwo radził. Nie znał

skrajności, w jakie Kraszewski nieraz, szczególnie w tym okresie, popadał, piorunując

na zmaterializowanie świata, wszechwładzę Izraela, zanik cnót i poezji; w idealizowaniu

przeszłości przeholował tak, że w Ładowej pieczarze (1852) uważał poddaństwo chłopa

za „dobrodziejstwo raczej niż przymus”, los wieśniaczy za najszczęśliwszy, a „lepszego wzoru

społeczności nad ową słowiańską nigdzie nie widział”. Jeszcze w Metamorfozach (1857 r.) grzeszył podobną przesadą; twierdził, że poza Słowianami nie ma już przywiązania

do narodowości, ziemi, wiary, zastąpionego przez miłość grosza, wiarę, w nieomylność

rozumu, zatarcie wszelkich różnic plemiennych. Jeszcze w powieściach, pisanych między r.

1857 a 1859, wysławiał idee wiejskie i staropolskie, ale już w r. 1859 i 1860 w znakomitej

alegorii Historia kołka w płocie uwydatnił konieczność reformy włościańskiej i przechodził na nowe tory liberała-demokraty, których już nie miał więcej opuszczać. Popularność jego była

nadzwyczajna, i słusznie powierzył Kronenberg redakcję „Gazety Codziennej”, zupełnie

podupadłej, Kraszewskiemu, co z niej zrobił „Gazetę Warszawską” i od razu cyfrą abonentów

każdą inną wyprzedził. Dziennikarstwo rozwinęło się ostatecznie; początek dał „Czas” krakowski r. 1848

i „Dziennik Warszawski” Rzewuskiego z r. 1851; powiększono format, ulepszono szatę

zewnętrzną, wystarano się o korespondencje, o felietony, o artykuły wstępne, i przybrały na koniec nasze dzienniki wygląd europejski; dawały stale powieści, przeważnie tłumaczone,

a w „Dodatkach” rzeczy literackie; krytyka obejmowała nie tylko sprawozdania teatralne,

ale prawiła o nowościach literackich.

W każdym zaborze układały się stosunki odmiennie. Poznańskie utraciło doszczętnie

niedawną rolę przewodniczącą; upadły wszelkie pisma postępowe, ostał jedyny „Przegląd

Poznański”, co z organu zachowawczego przekształcił się w reakcyjny, ultramontański, jezuicki; wydawcy, obaj bracia Koźmianowie, synowie Kajetana (wolnomularza swego czasu!),

okazali się wstecznikami czystej wody. Innych czasopism nie było; ruch piśmienniczy ustał

zupełnie; wprawdzie założono jeszcze Towarzystwo Przyjaciół Nauk, ale ono zaczęło ogłaszać swe prace dopiero po r. 1860. Skurczył się więc nadzwyczaj wpływ W. Księstwa,

za to zeskupiło ono swą czynność w obronie ziemi, w gospodarce intensywniejszej,

w podniesieniu włościaństwa. Dobrobyt jego rósł, a trzymało się tak solidarnie,

np. tak kupowało u swoich, że już zaczęli żydzi opuszczać prowincję, przenosić się do Berlina i na zachód, bo tracili grunt pod nogami wobec wszelkich możliwych spółek czy kółek

gospodarczych i kredytowych, i wyprzedziło Poznańskie każdą inną dzielnicę w pracy

cichej, mrówczej; rosła, też przewaga duchowieństwa, strzegącego pilnie swych praw, i klerykalizm brał górę. Trentowski zamilkł zupełnie, a literatura własna zamarła prawie

doszczętnie. W ziemiach sąsiednich ruch narodowościowy bardzo słabo się wzmagał:

rozszerzał się teraz i na Śląsku austriackim, bo w Cieszyńskiem pracowali wytrwale dwaj nauczyciele ludowi, P. Stalmach i A. Cinciała, wydając, po wszelakich innych próbach,

przerywanych przez rząd, od r. 1853 „Gwiazdkę Cieszyńską”, co między Ślązakami,

zagrożonymi nie tylko przez Niemców, ale i przez Czechów, pierwsza zbudziła uczucia

narodowe i wyprowadzała biedny ludek z zawisłości ekonomicznej, pomagając wszelkim towarzystwom i spółkom.

Natomiast w Galicji poprawiły się znacznie stosunki; były i tu dotkliwe przerwy

w rozwoju, tak np. zgermanizował rząd Uniwersytet Krakowski i oddalił profesorów

Polaków (Pola i in.), ale to były przeszkody chwilowe. Uniwersytet Lwowski był teraz

twierdzą niemiecką, gdzie zresztą siły wybitne (jurysta Brunner, później historyk Zeissberg)

niedługo popasały, a Małecki zaczął swoje czynności jako pierwszy wybitny historyk

literatury; Krakowski wrócił niebawem w ręce polskie. Polski charakter Krakowa uwydatniał się coraz pełniej; już mógł Niemiec w sklepie krakowskim spotkać nie umiejącego,

czy nie chcącego mówić po niemiecku subiekta, co we Lwowie byłoby niemożliwe. Poprawiły

się na koniec stosunki literackie; „Dziennik Mód Paryskich” odmienił się w „Tygodnik Polski”, a gdy go reakcja zawiesiła, przyszły na jego miejsce najpierw „Nowiny”, potem

„Dziennik Literacki”, ze znakomitymi nieraz przyczynkami w wierszu i prozie; dziennikarstwo

43

polityczne również krzepło. Do grona pisarzy należeli: J. Zachariasiewicz, co obierał tematy

aktualne, np. germanizację, grożącą Kresom albo, demokrata z przekonania, zwalczał bigoterię

i inne wady; Kaczkowski, co mu dzielnie sekundował; Ujejski, Romanowski, Pol,

Szajnocha (historyk-beletrysta zasłużony), Walery Łoziński (autor aż nadto efektownych

powieści), T. Szujski (Portrety przez Nie Van Dyka, 1861, ostra krytyka wszelkiej

„kołowacizny”) i in. Zmierzch panowania „huzarów bachowskich”, organów absolutyzmu, co nawet za strojem narodowym u nas i na Węgrzech węszyły, zbliżał się szybko; życie

polityczne, przerwane i zgnębione r. 1849, przy końcu okresu już się znacznie wzmagało,

aby w następnym zupełnie krajem owładnąć. Tylko ekonomiczna strona zostawiała wiele do życzenia; jedynej kolei żelaznej nie doprowadzono nawet do Lwowa; przemysł domowy,

z wyjątkiem cukrownictwa i gorzelni, był zawsze jeszcze w początkach, zabijał go eksport

tandety wiedeńskiej. Sprawa ruska (którą Zachariasiewicz w Świętym Jurze się zajął) zaogniła się przez niedorzeczny pomysł narzucania łacinki Rusi: jeżeli naród sam podobnej reformy

nie przeprowadzi, jak np. Rumuni, gdy po kongresie paryskim dawną cyrylicę na łacinkę

odmienili, to nie wolno pod żadnym warunkiem o coś podobnego obcym się kusić; tak

próbowała później Rosja Litwę grażdanką uszczęśliwić; bierny opór usuwa podobne paskudztwa.

W Królestwie i „krajach zabranych” na razie nic się nie odmieniło i lata 1851-1855

świeciłyby pustkami, gdyby nie wydatna czynność powieściopisarska Kraszewskiego i Korzeniowskiego; wzmagał się dobrobyt krajowy, gdy po zniesieniu szranki cłowej r. 1850

eksport z Warszawy i Łodzi zdobywał rynki wschodnie. Ludzie postępowi, taka Żmichowska ,

milczeli onieśmieleni, dawni „cygani” przeważnie poopuszczali Warszawę (Lenartowicz, obaj

Norwidowie i in.); spośród nowych sił wyróżnił się Adam Pług chłopomaństwem pewnym i nienawiścią przeciw wielkim panom w swoich powieściach, a A. Wilczyński obrazkami

żartobliwymi Kłopotów starego komendanta. Punkt zwrotny nastąpił z katastrofą wojskową

i spowodowaną przez nią śmiercią cara-profosa, a wstąpieniem na tron Aleksandra II, witanego jak niegdyś Aleksander I. Na razie niby nic się nie zmieniło, ale powiał od Newy

wiatr nowy, i złudzeniom i marzeniom u nas nie było końca: r. 1858 Album Wil1eńskie

Odyńca, Chodźki, Malinowskiego zgrzeszyło nadmiarem lojalności i pochlebstwa. Jak to było przedwczesne, dowodziły ciosy, co spadły na czasopisma i dzienniki: „Tekę Wileńską”

zawieszono po krótkim czasie, a „Słowo” petersburskie, co zajęło miejsce podupadłego

zupełnie „Tygodnika Petersburskiego”, utrzymane na wysokim poziomie, zamilkło na półtora

miesiąca! Były pewne złagodzenia, np. w cenzurze; zniesiono 1857 r. wysokie koszty paszportowe, co z góry myśl o podróży zagranicznej usuwały; urządzono r. 1857

w Warszawie Akademię Medyko-Chirurgiczną; korzystali emigranci z amnestii i wracali

do kraju; i zesłańcom sybirskim losu ulżono; szczególnie zaś zapowiedź uwłaszczenia chłopów (a w Rosji i ich uwolnienia) zakrzątała umysły i pióra. Lecz gdy na znaczniejsze reformy

daremnie czekano, rosło wrzenie w kraju i już zaznaczały się odmienne kierunki „białych”

(szlachty i umiarkowanych) i „czerwonych” (radykałów); na razie nie przeszkadzały te różnice brataniu się stanów wobec wspólnego wroga.

A w stanach tych występowało coraz wybitniej mieszczaństwo; ów stan trzeci tworzył się

z wolna i po innych zaborach; lekarze i adwokaci stanowili obok właścicieli realności

miejskich główny zrąb, z nielicznymi kupcami, a fabrykantami jeszcze rzadszymi; przybywały rodziny urzędnicze, bo wstępowanie w służbę publiczną krajowców szerzyło się nadzwyczaj,

stan nauczycielski np. widział ich przeważnie, a w urzędach miejskich innych nie było.

I szlachta, jako stan osobny, pominąwszy wielkich właścicieli ziemi, traciła ziemię pod nogami, przenosiła się ze wsi przy złym gospodarstwie do miasta, i zacierały się powoli

różnice; już były domy miejskie, np. dom pp. Łuszczewskich, co kulturą istotną celowały

nad wszelkimi szlacheckimi. Warszawa świeciła znakomitym przykładem; tylko w „krajach zabranych” utrzymywały się siłą, faktów (brakiem bogatszych miast, gospodarką, wyłącznie

wiejską) dawne stosunki, ale i tu demokratyzowało się społeczeństwo.

Emigracja utraciła zupełnie znaczenie; przerzedzały się jej szeregi, a nie wzmocnili ich silniej nowi (po r. 1848) przybysze. Już nie był Paryż jej jedynym środowiskiem;

Centralizacja (Towarzystwo Demokratyczne) przeniosła się do Londynu, jak wszelkie inne

towarzystwa rewolucyjne, węgierskie, włoskie, rosyjskie (gdzie się Hercen zaprzyjaźnił

z Worcellem i innymi Polakami, korzystając z ich pomocy typograficznej i związków z krajem dla przemycania swej „Gwiazdy Polarnej” i „Kołokoła”). Tylko „biali” (monarchiści)

44

grupowali się nadal około Hotelu Lambert (ks. Czartoryskiego). Organ jego, „Wiadomości

Polskie”, zebrał po r. 1856 znakomitych współpracowników, W. Kalinkę i J. Klaczkę

(z Żydów wileńskich); szczególniej Klaczko okazał się znakomitym stylistą, jego artykuły

(a wojował na wszystkie fronty) pisane żywo i lekko, z francuska, bywały zarazem wzorem

polemiki ciętej, ironii, satyry, i było stratą dla kraju, że rozchodziły się tylko za granicą, (bo pismo emigracyjne wstępu do kraju nie miało). Z jego krytyką, nieraz zabójczą, nie mogła krajowa,

uprawiana przeważnie przez dyletantów, zawodniczyć, ale u niego chodziło głównie o cele moralno-

narodowe, nie o jakieś inne, np. estetyczne; on oceniał również ostro np. pisma Mierosławskiego rewolucyjne czy lojalność „Teki Wileńskiej” („Odstępcy”) i Krewnych Korzeniowskiego. Wybitne

siły wracały teraz do kraju, np. okulista Szokalski i in. Nie emigracja, ale jej wielka literatura

obejmowała ponownie rząd dusz; jej twory, wobec surowego zakazu ich obiegu, wsiąkały powoli

w świadomość kół większych, szczególniej młodzieży; Krasińskiego Przedświt stał się dopiero teraz

jej katechizmem i zasłonił sobą, Słowackiego zupełnie, a częściowo i Mickiewicza. Wpływ tej

literatury romantycznej był niekoniecznie tylko dodatni, odrywając od materializmu i wskazując

wysokie cele, ale rozmarzał, kusił do lekceważenia sił i środków, do rojeń fantastycznych, i przyczyniał się walnie do wrzenia umysłowego, tym niebezpieczniejszego, że nie mogła mu się

jawnie opierać trzeźwość i doświadczenie starszych, bo nie wolno było, przynajmniej w Królestwie

i „krajach zabranych”, żadną jawną wzmianką tych rzeczy dotykać. Brak krytyki dał się odczuwać

na każdym polu. Tak np. były to lata wirowania stolików, pukania duchów i ich materializacji, somnambulizmu: popłacały one i za granicą, ależ tam spotykały się z rzeczową krytyką,

i nie wywoływały większego spustoszenia umysłowego, jak u nas.

Zacofanie nasze, izolacja od kultury europejskiej, od nowej wiedzy ścisłej i nowych

zdobyczy myśli, przekonanie o jakiejś mniemanej wyższości moralnej, miały się ku końcowi; lata

1851-1855 to ich kres ostateczny. Związki z zagranicą i jej oświatą były nadto luźne; obieg książek zagranicznych nadzwyczaj ograniczony. Rządzono się domorosłą wiedzą, aż nader skromną, obcą

wszelkim porywom; dogorywało życie patriarchalne, oparte na wsi i pańszczyźnie; zaściankowość,

parafiańszczyzna bywały wykładnikiem tej kultury. Nauki było bardzo mało; po zniesieniu uniwersytetów ustała niemal zupełnie; dzieł, jak Teoria jestestw organicznych Jędrzeja

Śniadeckiego, poszukiwalibyśmy daremnie. Jeżeli się zjawiało dzieło naukowe, to odnosiło się

do historii narodowej, ale poprzestawało przeważnie na gromadzeniu surowego materiału,

dokumentów, pamiętników itp. Olbrzymia wiedza i niezmordowana praca J. Lelewela posługiwała się językiem francuskim i tematami ogólniejszej natury; bardzo pożyteczne były

prace J. Łukaszewicza, poświęcone dziejom naszego różnowierstwa i szkolnictwa; prace

Wiszniewskiego i Maciejowskiego obejmowały nadzwyczaj szeroko dzieje literatury i oświaty. Trentowski, Kremer, Libelt, Cieszkowski piastowali filozofię Heglową głównie

metodą, nadając jej zastosowanie społeczne, zrywając z wyłączną abstrakcją; estetykę

pielęgnowali Kremer, Libelt; krytykę M. Grabowski i Tyszyński, ale wszelkie inne dziedziny świeciły pustkami; brakło nieraz najpospolitszych podręczników, jakie jeszcze Jan

Śniadecki wydawał; dzieła oryginalne nie znalazłyby ani wydawcy, ani publiczności. U nas

nie wiedziano po prostu, na co się za granicą zdobywano; popularna całkiem „Księga Świata”

warszawska dorywczo tylko o postępach, wynalazkach, odkryciach informowała. Książek wychodziło ogółem niewiele, stanowczo za mało w porównaniu do liczby narodu; brakło

przede wszystkim żywej spójni z nauką zagraniczną, jaką uniwersytety utrzymywać winne.

W dziedzinie materialnej nie było wiele lepiej. Sprowadzano wiele z zagranicy, jakby nie ufając przemysłowi domowemu; kraj produkował głównie zboże, ale tak prymitywnie,

że gdzie gleba nie bywała bogata, nie starczało na potrzeby własne; komunikacje lądowe

i wodne bywały zaniedbywane, chociaż niejeden projekt rozbijał się i o niechęć czy obojętność rządów zaborczych. Sieć kolejowa była najniklejsza, pozostawał za nią jeszcze zawsze Lwów.

Banki były żydowskie (Kronenberg, Bloch i in.); handel, przeważnie drobny, spoczywał

również w rękach Żydów, których nędza wzrastała, bo ich nadmiar nie miał odpływu do Rosji, gniótł i dusił się na miejscu.

Brakło żywej wymiany ludzi, ksiąg i myśli w dzielnicach rządzących się po niewoli

trybem ściśle regionalnym. Uderzało to nawet w literaturze, powołanej przecież

do przedstawiania całego narodu; byli np. poeci czerwonoruscy, do których wyjątkowo zaplątał się warszawianin (Magnuszewski i in.); albo poeci krakowscy (wygnańcy i in.).

Jedyna emigracja hodowała wytrwale myśl ogólną i żachała się, że Pan Tadeusz ojczyznę

45

Litwą nazywał. Ale już opadały mury, co dzielnice rozłączały; dowodem tego było

np. przyjęcie, jakie Wielkopolska „Litwinowi” (Kondratowiczowi) zgotowała; już

pomieszczały czasopisma, dawniej całkiem na siły prowincjonalne skazane, prace ze wszystkich dzielnic. Mimo to nie stały wysoko, nawet pod względem technicznym; dopiero

w r. 1859 począł wychodzić „Tygodnik Ilustrowany” warszawski, ustępujący daleko

zagranicznym; księgarze: warszawscy Merabach i Unger, wileński Zawadzki, lwowski

Wild, poznański Żupański, podtrzymywali jako tako ruch literacki. Książek wychodziło

niewiele, nakład się nie opłacał należycie, gdyż nie można było liczyć na odbyt w całym kraju,

bo co np. uchodziłoby w Poznańskiem, było niemożliwe w Królestwie; dalej brakowało z góry

walnej pozycji dochodowej, książek szkolnych, bo w trzech czwartych Polski szkół polskich nie było. Nieświetne były więc widoki ani autora, ani nakładcy; obce książki, szczególniej

niemieckie (i czasopisma najobskurniejsze!), rozchodziły się po kraju ze stratą dla własnych;

Galicja w nie opływała. Zeszczuplał obszar języka polskiego; na wschodzie wdzierał się rosyjski, na Ukrainie,

Podolu i in. w warstwy, co dawniej jedyny polski piastowały; w Galicji niemiecki się szerzył,

jeszcze bardziej niż w Poznańskiem. Te straty (w Galicji niebawem powetowane) równoważyły

się poniekąd zdobyczami na kresach zachodnich, gdzie na Śląsku i Prusiech zatamowano zalew niemczyzny, bo świadomość narodową powoli rozbudzano, tak że do nowych strat już

nie przychodziło. Miejscami kaził się język potoczny, we Lwowie germanizmami, w Wilnie

i na Wołyniu rusycyzmami, czego Kraków i Warszawa nie znały. I wybijała się Warszawa

ponownie na czoło miast polskich; celował jej teatr i wypełniał misję kulturalną mimo

dokuczliwej cenzury, ale nabrał jeszcze większego znaczenia dopiero następnie. Zresztą słabł

każdy ruch kulturalny przez to samo, że z góry rozpraszał się na trzy lub cztery łożyska. Każde poczynanie popłacało niby na partykularzu; nie ogarniało nigdy całej Polski.

*** W cały ten okres dziejów swojej kultury wstąpiła Polska o kulturze szlacheckiej, katolickiej,

sielskiej, znacznie już uszczerbionej przez zeświecczenie szkoły, jakiego dokonała Komisja

Edukacyjna; przez równouprawnienie wyznań i podniesienie mieszczaństwa, jakiego dokonała

Konstytucja 3 Maja; przez pierwszorzędne znaczenie, jakiego nabrała Warszawa. Z tego okresu

wyszła jako kraj kultury niemal już mieszczańskiej, nie bez znacznego wpływu państw

zaborczych.

One dokonały zupełnego zeświecczenia szkoły, rugując z niej duchowieństwo, któremu polecono wyłącznie naukę religii, przez zniesienie mnóstwa klasztorów, zagarnięcie ich posiadłości

i kapitałów, zamianę ich budowli na koszary i więzienia, szkoły i urzędy. Unię katolicką (w „krajach

zabranych”) odmieniono w schizmę prawosławną. Usunięto szlachtę od urzędów; pozbawiono ją

wpływów politycznych; nasłano urzędników obcych, nieraz wcale wątpliwej kwalifikacji moralnej; szlachta zagrzebała się na wsi; w zaborze rosyjskim podcięto jej stan posiadania konfiskatami

i kontrybucjami; sprawę włościańską uregulowały rządy i zniosły zawisłość chłopa – gminy od dworu

– obszaru. I wysuwały się miasta na czoło narodu, górując nad „obywatelstwem” i wykształceniem,

i zamożnością; proces polszczenia odbywał się wśród nich w rychłym tempie; nawet między

zamożnymi Żydami o europejskim wykształceniu poczynała się asymilacja, wychodzili Żydzi

z dotychczasowej izolacji. Uświadomienie narodowe nie objęło jeszcze ludu, chyba gdzie różnice wyznaniowe na to naprowadzały, jak w Poznańskiem; rozbrat między szlachtą a ludem był jeszcze

zupełny, tak mściły się krzywdy dawne. Magnaci wycofali się z życia publicznego, oddając się

nadzorowi swych dóbr; Andrzej Zamoyski, Zygmunt Wielopolski w Królestwie, Raczyński i Działyński w Poznańskiem, Ossoliński i Dzieduszycki w Galicji, należeli do wyjątków. Również

i biskupi przestali odgrywać rolę polityczną, ograniczeni do swych właściwych obowiązków, jak

i całe duchowieństwo, które szczególniej w Galicji nie stało na wyższym poziomie; księża

liberalniejsi, jak ks. Chołoniewski, byli arcyrzadcy, przeważał taki typ jak arcybiskup Hołowiński;

nawet nauka teologiczna nie stała. wysoko; zamiast prac oryginalnych szerzyły się tłumaczenia

z francuskiego, szczególniej w latach 1850-1855; piastowano dzieje kościelne polskie, lokalne, krakowskie i in.: ks. ks. Juszyński (bibliofil), Siarczyński (historyk), Łętowski, Barącz; ks. ks.

Jucewicz na Litwie i Wołonczewski, protektor Dowkonta, Hołowiński wreszcie byli wyjątkami.

Wybitne osobistości, wymowne, jak Woronicz, były arcyrzadkie; w Galicji brakło ich zupełnie.

Katolicyzm sam był silnie ugruntowany; wiarę łączono z narodowością, upatrywano w niej jedną podporę więcej dla polskości zagrożonej; ustały więc wszelkie napady na „Ciemnogród”, bigoteria

46

panowała dosyć niepodzielnie, choć może raczej tylko zewnętrznie, okazowo. Nieufnie, trwożliwie

spoglądano na wszelkie nowości, na wszystko, co by groziło dawnym nawyczkom; mniej

konserwatywne bywało mieszczaństwo. Kult tradycji, trybu ojców, nie znosił krytyki; łudzono się, nie rozróżniając należycie stron dodatnich i ujemnych, chwaląc zazwyczaj wszystko dawne

w czambuł. Niewola, prześladowania polityczne, odbijały się niekorzystnie; narzucały jednym

skrytość, tajenie się z myślami i planami, dwulicowość pewną; inni, słabsi, płaszczyli się przed mocą,

wyrzekali się ideałów, gnuśnieli w nierównej walce. Nie brakło jednak ofiarnych, dzielnych,

stanowczych wyznawców-patriotów i martyrologia polska pełna ich nazwisk, od Łukasińskiego

do Wiśniewskiego, od ofiar warszawskich i wileńskich Nowosilcowa do więźniów karmelickich lwowskich; Poznańskie najmniej ich dostarczyło; emigracja, starsza (Worcell, Lelewel i tylu innych)

i młodsza (T. T. Jeż i in.), imponowała hartem charakterów, chociaż ją partyjność rozrywała.

Był to czas przejściowy; nie brakło małodusznych, zwątpiałych; znalazł się nawet jeden i drugi odstępca (Gurowski), co i na prawosławie przechodził (ku zgrozie samego cara). Ludzie, jak

Albertrandi, Jan Potocki, Henryk Rzewuski, byli przekonani, że z r.1795 zawarły się na zawsze dzieje

Polski; i słusznie, jeśli o Polskę szlachecką (właściwie oligarchiczną) chodziło; ale na jej miejscu

miała wzejść nowa, demokratyczna, i należało ją przygotować i kształtować; co się dopiero za naszych dni dopełniło. Otóż w tym zadaniu podzieliły się oba okresy niewoli; następny (1861-

1918) wziął na siebie i wywiązał się chwalebnie z tego, czemu pierwszy nie podołał. Zadowolił

się przechowaniem tradycji, spuścizny wiekowej; wzbogacił kulturę najcenniejszymi płodami sztuki, ale nie dorównał postępowi europejskiemu, pozostał za nim daleko w tyle – niby to

„czasy saskie” XIX wieku, i należało się otrząść z tego zacofania, przystąpić do współżycia

duchowego i materialnego z Europą. Nie obeszło się to bez tarć i zgrzytów, ale zwycięstwo

odniesiono w końcu. Że nie zmarnował spadku, nie wymienił go na „miskę soczewicy”,

że zaprzeczył r. 1830 i 1831 niewoli i jej w emigracji nigdy nie uznał, w tym polega znaczenie

tego okresu.

Kultury własnej nie posunął znaczniej naprzód, bo znakomitą pracę lat 1815-1830

nagle przerwała noc listopadowa; wymieniała potem inteligencja Warszawę na Paryż,

niektórzy (Lubecki, R. Hube, Sękowski) na Petersburg, wyjątkowo na Poznań (Morawski,

generał i literat, Cieszkowski), albo zagrzebała się na wsi (Koźmian i in.). Gdy światło w Królestwie zagasło, rozbłysła na emigracji, a zapłonęło w Poznańskiem; powoli rozwidniało

się i w Galicji. Tak zmieniała się rola dzielnic. Rozrywały je dotkliwie obce granice; słabło

wobec nich poczucie jedności, piastowane najgłośniej na emigracji, nie uznającej tych granic, lecz nigdy nie zamarło; jedność języka, wiary, tysiąclecie wspólnych dziejów,

zatriumfowały nad żandarmami, cenzurami, sądami doraźnymi; typ Polaka i jego kultury,

co go wyróżniał od sąsiadów wszystkich, nie zatarł się i w tym okresie, ale wzniósł, w dziedzinie sztuki przynajmniej na szczyty, jakich w całym Słowiaństwie nie osiągnięto

więcej; niemoc polityczna nie przeszkodziła wzlotowi artyzmu, najpiękniejszego kwiatu

kultury narodowej.

Literatura przedmiotu Tło kultury dla całego okresu podmalował starannie Piotr Chmielowski (tomy III-VI, ten do s. 190 Historii

literatury polskiej, Warszawa 1899 i 1900); obszerniej omówił jeden epizod w książce Liberalizm i obskurantyzm na Litwie i Rusi (Warszawa 1898). Zupełną bibliografię dla dziejów szkolnictwa (liczne rozprawy i materiały) dał St. Kot w Historii wychowania (Warszawa 1924, s. 653-656, tam i dzieje Uniwersytetu Wileńskiego i Aleksandrowskiego J. Bielińskiego). A. Kraushar wyczerpał dzieje warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół

Nauk w 8 tomach (Warszawa 1901 i n.). Pomijamy dzieje reformy włościańskiej, której np. drugi tom Pamiętników T. Bobrowskiego poświęcony (pierwszy zawiera najciekawsze szczegóły do dziejów obyczajowości na Ukrainie szlacheckiej). Dla znaczenia, jakiego nabrały dzieła H. Rzewuskiego, wymienić wypada najnowsze wydanie jego Pamiątek Soplicy, wedle oryginału (Kraków 1928). Dzieła o literaturze i autorach pomijamy, odsyłając do osobnego o nich rozdziału; podobnie dla dziejów sztuk plastycznych i muzyki. Z pamiętników wyróżniamy jeszcze Ewy Felińskiej Pamiętniki z życia (5 tomów), doprowadzone do r. 1821 i bogate we wszelakie szczegóły (1856-1858); życiu wileńskiemu poświęcone pamiętniki dr St. Morawskiego (Kilka lat w Wilnie itd., 1818-1825, 1924, i W Petersburku, 1827-1858, 1927); dalej Gabrieli Puzyniny (Wilno 1928). Tom I Pamiętników

Wł. Mickiewicza objął lata 1843-1861, 1926; inne (np. liczne serie opowiadań i szkiców dr A. J. Rollego z dziejów „krajów zabranych”) pomijamy, odsyłając do Bibliografii pamiętników polskich i Polski dotyczących E. Maliszewskiego, (Warszawa 1928, s. 103 - 244). Co do słowianofilstwa por.: Z. Klarnerówna, Słowianofilstwo w literaturze polskiej lat 1800-1848 (Warszawa 1926). Szczegółów dla życia poznańskiego dostarczają K. Jarochowski, Literatura poznańska w pierwszej połowie bieżącego stulecia (Poznań 1880) i S. Wojtkowski, Towarzystwo Przyjaciół Nauk, 1857-1927 (Poznań 1928); dla galicyjskiego – Wł. Zawadzki, Literatura w Galicji (Lwów 1877); por. tegoż Pierwsi Galicjanie (Lwów 1874).

47

MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCYM IM. WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU

PROGRAM ZAJĘĆ W LATACH 2008 - 2012

Lista tekstów, które stały się przedmiotem lektury i dyskusji w czasie zajęć:

2008 - 2009:

Robert G. Hazo – Wykształcenie wszechstronne (prezentacja struktury organizacyjnej i metod kształcenia w College′u Św. Jana w Annapolis w stanie Maryland w USA, które

stanowią wzór dla metody pracy w Międzyszkolnym Klubie Myśli Polskiej).

Cyprian Kamil Norwid (1821-1883) – Znicestwienie narodu (1871). Roczniki, czyli Kroniki sławnego Królestwa Polskiego. Dzieło czcigodnego Jana Długosza

[1415-1480], kanonika krakowskiego, gorliwego badacza dziejów swego narodu zestawione

z największą starannością i dbałością o prawdę historyczną (Dedykacja dla Zbigniewa Oleśnickiego);

Tytus Liwiusz (59 p. Chr.-18 r. po Chr.) – Dzieje Rzymu od założenia Miasta (Przedmowa).

Paweł Włodkowic (ok.1370/-ok. 1435/6) – Traktat o władzy papieża i cesarza w stosunku

do pogan (Saevientibus olim prutenis…), w: Pisma wybrane Pawła Włodkowica, 1968. Stefan Świeżawski (wybitny mediewista, znawca filozofii św. Tomasza; 1907-2004) –

Słowo wstępne, w: św. Tomasz z Akwinu, Summa teologiczna (fragm. o mistrzostwie św.

Tomasza w zakresie budowy artykułu scholastycznego w Summie teologicznej). Teodor Jeske-Choiński (1854-1920), Na zamku rycerskim, Czytanka z przedwojennego

podręcznika do języka polskiego „Mówią Wieki”.

Andrzeja Frycza Modrzewskiego [1503-1572] rozważań przed królem, senatem, biskupami,

kapłanami, szlachtą, narodem Polski i całej Sarmacji o poprawie Rzeczypospolitej; Księga

I. O obyczajach.

Adam Krokiewicz (polski znawca kultury antycznej, 1890 – 1977) – Moralność Homera

i etyka Hezjoda (o cnocie wielkoduszności w rozumieniu Arystotelesa). Platon (427-347 przed Chr.) – Państwo, fragm. ks. I. (o zadaniach władzy w państwie).

Bolesław Prus (1847-1912) – W szkole lubelskiej (w: Fr. Bielak, J. St. Bystroń, Życie

polskie. Wypisy polskie dla kl. IV gimnazjalnej, 1936 r.) – piękny tekst o potrzebie samokształcenia w rozwoju młodego człowieka.

Jan Kochanowski (1530-1584) – Szachy (poemat) oraz rekonstrukcja partii szachowej

opisanej przez poetę.

Włodzimierz Jarosz (1874-1948) – Młodość Hetmana [Opowieść o hetmanie Janie Tarnowskim], w: Opowiadania z dziejów ojczystych dla klasy V szkoły podstawowej

drugiego i trzeciego stopnia, Ossolineum, Lwów 1937.

Jan Tarnowski (1488-1561) – Consilium rationis bellicae (Rada sprawy wojennej), 1558 (rozdziały: Wojska ciągnienie, Nauka kładzenia obozu).

Andrzeja Frycza Modrzewskiego rozważań przed królem, senatem, biskupami, kapłanami,

szlachtą, narodem Polski i całej Sarmacji o poprawie Rzeczypospolitej; Księga II.

O prawach.

Platon – Państwo (fragment opisujący mit o pierścieniu Gygesa – materiał do rozważań

o fundamentach prawa moralnego i stanowionego, o źródłach ludzkiej przyzwoitości).

Józef Piłsudski (1867-1935) – Jaką mamy przed sobą drogę?, w: Juliusz Balicki, Mówią wieki, część IV dla przedwojennego 4-letniego gimnazjum, wyd. rok 1937 (ostatnia

czytanka w przedwojennym gimnazjum przed pójściem ucznia do liceum).

Andrzeja Frycza Modrzewskiego rozważań przed królem, senatem, biskupami, kapłanami, szlachtą, narodem Polski i całej Sarmacji o poprawie Rzeczypospolitej; Księga IV.

O Kościele.

Breviarium fidei. Wybór doktrynalnych wypowiedzi Kościoła (fragmenty Dekretów Soboru

Trydenckiego).

48

Melchior Wańkowicz (1892-1974) – Biblioteki domowe, w: Karafka La Fontaine’a, t. 2.

(Tekst w nr. 51. "Zeszytów Jagiellońskich")

Roman Ingarden (1893-1970) – O dyskusji owocnej słów kilka (1961), w: Książeczka o człowieku.

Witold Doroszewski (1899-1976) – Zasady dyskusji naukowej, Studia Filozoficzne, nr 1 (40) 1965.

Ks. Maciej Kazimierz Sarbiewski (1595-1640, jezuita), Charakterystyka Polaków.

Faust Socyn (1539-1604, pisarz ariański) – Wykłady rakowskie (fragm.: Czy wolno brać

udział w wojnie?, Nie należy ludzi karać śmiercią), wyd. Delio Cantimori, Per la storia

degli Eretici Italiani del secolo XVI in Europa, Roma 1937, s. 247-249. Jonasz Szlichtyng (1592-1661, pisarz ariański) – Apologia pro veritate accusata (fragm.

o odmiennych funkcjach Kościoła i państwa).

Katechizm rzymsko-katolicki z lat 70. XIX wieku (hasło: kara śmierci). Aleksander Bocheński (1904-2001) – Rzecz o psychice narodu polskiego (fragment), PIW

1986.

Edmund Lewandowski (socjolog, UŁ, ur. 1946) – Polski charakter narodowy, w: W kręgu

religii i historii, 1987. Platon – Państwo (Opowieść o jaskini, fragment początku VII. księgi).

Ks. Piotr Skarga (1536-1612) – Kazania sejmowe (1597): Kazanie trzecie – O drugiej

chorobie Rzeczypospolitej, która jest z niezgody domowej (w wersji z przedwojennego podręcznika „Mówią wieki” J. Balickiego i S. Maykowskiego: Z Kazań sejmowych.

O niezgodzie domowej).

Ks. Piotr Skarga – Kazania sejmowe (1597): Kazanie szóste – O monarchijej i królestwie

abo o czwartej chorobie Rzeczypospolitej, która jest z osłabienia królewskiej dostojności i władzej.

Guy Debord (francuski filozof, pisarz, 1931-1994) - Społeczeństwo spektaklu.

Hugo Kołłątaj (1750-1812), O mowie polskiej.

Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera (1845-1910), t.1-4, 1900-1903, Sejmiki, sejmy.

Łukasz Opaliński (tzw. młodszy,1612-1662) - Polonia defensa contra Joannem

Barclaium (Obrona Polski przeciw Janowi Barclayowi, Gdańsk, 1648).

Andrzej Maksymilian Fredro (1620-1679), O obronie liberum veto, Od czego zależy

trwałość Rzeczypospolitej, Przestrogi polityczno obyczajowe, O wyższości Rzeczypospolitej

nad monarchią, Warunki potęgi narodu, Gdańsk 1660.

2009-2010:

Założenia ideowe szkoły ogólnokształcącej z okresu XX-lecia międzywojennego.

Karl Jaspers (1883-1969) – Zróżnicowanie niemieckiej winy, 1946 (lektura tekstu z okazji

70. rocznicy wybuchu II wojny światowej).

Ks. Stanisław Kleczewski (1714-1776, franciszkanin, pisarz), O wydoskonalenie języka,

w: O naukach wyzwolonych, Rzym 1780.

Antoni Wiśniewski [1718-1774, pijar, rektor Collegium Nobilium w l. 1759-1761]), Mowa

o korzyściach, jakie spłyną na Polskę z warszawskiej Akademii Szlachetnych Umiejętności (Projekt utworzenia Akademii Nauk), 1753.

Jan Bakałowicz (1740-1794, inżynier wojskowy, kartograf) - O wojnie i potrzebie uczenia

się teoryi, w: Czynności wojenne, 1771.

Mapa szkół Komisji Edukacji Narodowej.

Kurdesz, wiersz z II p. XVIII wieku, prawdopodobny autor: Celestyn Czaplic (1723-1804),

łowczy wielki koronny.

Hugo Kołłątaj, Stan oświecenia w Polsce w ostatnich latach panowania Augusta III

(1750-1764), w: Porządek fizyczno-moralny.

Hugo Kołłątaj, Prawodawstwo przyrodzenia, czyli zbiór przyrodzonych należytości

i powinności człowieka, w: j.w.

Ignacy Krasicki (1735-1801), Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki, księga II.

Roman Wołoszyński, Ignacy Krasicki. Utopia i rzeczywistość, Ossolineum 1970.

Andrzej Grzegorczyk (ur. 1922, filozof) – U podstaw prakseologii bezgwałtu.

o. Józef Maria Bocheński (1902-1995) – O patriotyzmie [pierwodruk: Szkocja 1942, w 19.

numerze czasopisma „Nauka Chrystusa”, w 1953 r. w tomie „Szkice etyczne” w Londynie].

49

Stanisław Staszic (1755-1826) – Przestrogi dla Polski, 1790 (rozdział: Prawo człowieka,

czyli o związkach człowieka z światem, z sobą samym i z innymi ludźmi).

Stanisław Staszic, Narodowość (1818).

Stanisław Staszic, Człowiek i historia, z dzieła Ród ludzki (1819-20).

Piętnaście prawideł postępowania dla Młodzi należącej do zgromadzenia Przyjaciół

pożytecznej zabawy ułożonych przez Józefa Jeżowskiego [1796-1855, filolog klasyczny,

współzałożyciel Towarzystwa Filomatów].

Przemówienie P. Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego prof. dr.

Wojciecha Świętosławskiego [1881-1968, rektor Politechniki Warszawskiej 1928-29]

do młodzieży szkolnej wygłoszone przez radio dnia 5 września 1938 roku.

Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), Myśli o zadaniu narodowym (1872), w: Wiek XIX.

Sto lat myśli polskiej, pod red. Bronisława Chlebowskiego, Ignacego Chrzanowskiego, Henryka Gallego, Gabriela Korbuta, Manfreda Kridla, tom VIII.

Jan Śniadecki (1756-1830) – O języku polskim.

Jan Śniadecki, O rachunku losów. Rzecz czytana na sesji literackiej Uniwersytetu

Wileńskiego 15 listopada 1817 roku. (pierwszy polski traktat o rachunku

prawdopodobieństwa).

Jan Jakub Rousseau (1712-1778) - List o Opatrzności, w Genewie w r. 1759.

Barbara Skarga (1919-2009) - Przemówienie („Nie jestem politykiem, nie powinnam więc

zabierać głosu…”).

Bohdan Urbankowski (ur. 1943) – Zamiast wstępu: propozycja Nowego Romantyzmu,

w: Myśl romantyczna.

Kazimierz Brodziński (1791-1835) – O klasyczności i romantyczności tudzież o duchu

poezji polskiej („Pamiętnik Warszawski”, 1818) - tekst czytany w całości.

Maurycy Mochnacki (1803-1834):

a) O charakterze polskiej emigracji, b) O rewolucji w Niemczech,

c) O rewolucji społecznej w Polszcze,

d) O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym, 1830. Tom I (fragmenty).

2010-2011:

Karl Mannhein (1893-1947) - Człowiek i społeczeństwo w dobie przebudowy (część II:

Społeczne przyczyny współczesnego kryzysu kultury).

Mieczysław A. Krąpiec (1921-2008): Ja – człowiek. Zarys antropologii filozoficznej

(rozdz.: Śmierć jako osobowe przeżycie).

Pia Górska (1878-1974, poetka, malarka), Ze wspomnień o Chelmońskim, Mówią wieki, cz. IV.

Jacek Fuksiewicz, Anatomia telewizji w USA (cz. IV. Etos przemocy. Środki przekazu

a przestępczość), 1973.

Adam Mickiewicz (1798-1855): (Dzieła. „Wydanie Narodowe dzieł Adama Mickiewicza”

na mocy uchwały Krajowej Rady Narodowej z dnia 5 maja 1945 r., Czytelnik 1950) a) O duchu narodowym,

b) Księgi narodu polskiego, c) Księgi pielgrzymstwa polskiego (w całości). d) O dążeniu ludów ku nowemu systematowi podatkowania (tudzież o ekonomistach,

kameralistach, statystykach, administratorach),

e) O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych,

f) Grabież polskich bibliotek.

Stanisław Wasylewski (1885-1953), Dola i niedola Antoniego Tyzenhauza, Mówią wieki,

Aleksander Świętochowski (1849-1938), Co to znaczy być Polakiem, w: J. Balicki,

S. Maykowski, Miej serce, cz. III Gimnazjum Młodszego. – z okazji 11 listopada 2010 roku.

Karol Libelt (1807-1875) – O miłości ojczyzny (fragmenty rozdziałów II, VIII, IX),

w: Samowładztwo rozumu.

50

Fryderyk Skarbek (1792-1866) – O polityce, rzecz czytana na uroczystym posiedzeniu

Królewsko-Warszawskiego Uniwersytetu, w przytomności władz krajowych, Rektora

i członków tegoż uniwersytetu, przez Fryderyka hr. Skarbka, doktora filozofii, profesora

stałego Nauk administracyjnych w Kr. Warsz. Uniw., pierwodruk w 1820 roku w „Orle Białym” (t. VIII, nr. 5 i 6), przedruk w: Etyka i polityka.

Józef M. Hoene-Wroński (1776-1853) – Popularne przedstawienie obecnego stanu

ludzkości, w: 700 lat myśli polskiej. Filozofia i myśl społeczna w latach 1831-1864,

Warszawa 1977, s. 133-136.

Józef M. Hoene-Wroński – Społeczność powszechna, czyli federacja państw, w: j.w.

Juliusz Słowacki (1809-1849) – Do emigracji: o potrzebie idei.

August Cieszkowski (1814-1894): Ojcze-Nasz, pierwodruk: Poznań 1906 (wydał A.

Cieszkowski – syn).

a) Królestwo Boże na ziemi jako rozwiązanie kwestii narodowej, t. 3, rozdz. XII-XIV (Kościół

ludzkości. Spełnia ludów. Stosunek ludów do ludzkości. Przejście z dotychczasowego stanu

natury społeczeństw do stanu społeczeństwa społeczeństw). b) Królestwo Boże na ziemi jako rozwiązanie kwestii społecznej, t. 3, (urywek Czwartej prośby),

c) XII: Świat Ducha wystąpi z Czynem Zbawienia. Hasłem jego: Ewolucja, nie Rewolucja.

d) XIII: Czym jest Ewolucja? – Jej konieczność. – Odezwa do uciśnionych. e) XIV: Odezwa do dzierżących władzę.

August Cieszkowski, O izbie wyższej i arystokracji w naszych czasach (Potrzeba władzy

substancjalnej w państwie), pierwodruk: 1844; wydał A. Cieszkowski – syn, Poznań 1908.

Ignacy Chrzanowski, Ojcze nasz Augusta Cieszkowskiego, wyd. III, Warszawa-Kraków.

Adam Jerzy Czartoryski (1770-1861) – O systemie politycznym, który winna stosować

Rosja. Przedstawione i odczytane tegoż roku cesarzowi Aleksandrowi (1803), rozdz. I, III

(Polska), VI.

Adam Jerzy Czartoryski, Głos w połączonych Izbach sejmowych w dniu 30 stycznia r.

1831 (za: „Kuryer Polski”, 1831, nr 411), za: Wiek XIX. Sto lat myśli polskiej, t. VI.

Rezolucja przyjęta na zebraniach rodziców uczniów klas VIIa i Va Gimnazjum im. Jana

Zamoyskiego w Warszawie, odbytych w dniach 4 i 7 kwietnia 1927 r., w: Smolna 30. Gimnazjum im. Jana Zamoyskiego, pr. zbior., PIW 1989.

Stanisław Krzemiński (1839-1912), Żywot J. U. Niemcewicza, Paryż 1860, w: Wiek XIX.

Sto lat myśli polskiej).

Adam Mickiewicz – Prelekcje paryskie (kurs II):

a) Wykład XI (1 lutego 1842 r.), b) Wykład XIII - XIV (11 i 18 lutego 1842 r.).

Ludwik Królikowski (1799-1878):

a) Patriotyzm (artykuł umieszczony w „Polsce Chrystusowej” – roczniku wydawanym

na emigracji w Paryżu), b) Ojczyzna matka do swoich dzieci (rozdziały „Demokracja” i „Stronnictwa” oraz fragment

rozdziału „Jedność”),

c) Niebezpieczeństwo i absurdalność praw pisanych, Ostateczna reforma: projekt

do przedstawienia suwerenności narodowej (teksty wchodzące w skład cyklu artykułów „System braterstwa”).

Karol Libelt:

a) Charakterystyka filozofii słowiańskiej, w: Samowładztwo rozumu,

b) Grzeczność, w: Wiek XIX. Sto lat myśli polskiej (wypis 785).

Louis Althusser, Etiènne Balibar, Czytanie “Kapitału”, Paris 1968: Przedmowa.

Od Kapitału do filozofii Marksa.

Adam Mickiewicz – Prelekcje paryskie (kurs III):

a) Wykład II (13 grudnia 1842) – o mesjanizmie,

b) Wykład XXIV (20 czerwca 1843) – o Ludwiku Królikowskim, c) Wykład XXV (27 czerwca 1843).

Adam Mickiewicz – Prelekcje paryskie (kurs IV): Wykład VII (27 lutego 1844) –

o zadaniach Słowian wobec filozofii zachodu.

51

2011-2012:

Stanisław Staszic – Myśli o równowadze politycznej w Europie czytane w Wydziale

Literatury Towarzystwa Przyjaciół Nauk w roku 1815 w miesiącu sierpniu.

Ludwik Krzywicki (1859-1941), Obrzęd uobywatelnienia młodzieży męskiej i jego

rozmieszczenie;

Michał Wiszniewski (1794-1865), Charaktery rozumów ludzkich (Wstęp, rozdziały:

Głupstwo i rozmaite jego odcienie, Przywary i niedoskonałości rozumów), 1837.

Bronisław F. Trentowski (1808-1869): Rząd moralny narodu, Posłannictwo narodowe

historyka i filozofa, w: Urywki publiczne. I. Rzecz o wyjarzmieniu ojczyzny, 1845.

Karol Libelt – O posłannictwie dziejowym narodów, w: Pisma pomniejsze, Poznań 1850;

pierwodruk w "Przeglądzie Naukowym" 1844, t.1, nr 1.

Józef Ignacy Kraszewski – Program Polski. Myśli o zadaniu narodowym (fragmenty),

Drezno 1872.

Helena Witkowska i Ludomir Sawicki, Nauka o Polsce współczesnej (cz. VI: Ważniejsze

zagadnienia Polski współczesnej), 1920.

Roman Dmowski (1864-1939) – Myśli nowoczesnego Polaka, 1903 (w całości).

Seweryn Goszczyński (1801-1876) – Stanowisko poetów w społeczności, Poznań 1843;

w: Wiek XIX, sto lat myśli polskiej (wypis 785).

Stanisław Brzozowski (1878-1911) – Filozofia romantyzmu polskiego (w całości),

w: Kultura i życie. Zagadnienia sztuki i twórczości w walce o światopogląd (1907).

Wytłuszczone zostały tytuły tekstów głównych. Pozostałe dzieła to teksty stanowiące kontekst pomocny

w odczytaniu tekstów głównych albo stanowiące podstawę do osobnej dyskusji.

SEMINARIUM: HISTORIA I POLITYKA (w roku szk. 2011-2012):

o Andrzej Kasia, Platona ideał wolności ascetycznej, w: Antynomie wolności.

Z dziejów filozofii wolności, 1966.

o Adam Sikora, Książę polityki (o Machiavellim); w: Spotkania z filozofią, 1967.

o Paweł Jasienica, Rzeczpospolita Obojga Narodów, t. 2: Calamitatis Regnum, 1969.

o Bronisław Baczko, Rousseau. Samotność i wspólnota, fragm.: Stan natury

a osobowość, 1964.

o Ks. Stanisław Witold Kowalczyk, Liberalizm i jego filozofia, (tu: Koncepcja

społeczności i państwa, Koncepcja człowieka), 1995.

o Edmund Osmańczyk, Sprawy Polaków, 1946;

o Paweł Śpiewak, Dobro wspólne u Arystotelesa, w: W stronę wspólnego dobra,

1998;

52

MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCYM

IM. WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU

4 lata działalności: 2008 - 2012

Zajęcia prowadzi: Tomasz Zbrzezny

Opiekun Klubu: Wiesław Kopeć

Zapraszamy do współpracy nauczycieli i uczniów

z Gimnazjum i Liceum im. Władysława Jagiełły,

z innych szkół płockich, szkół Mazowsza

oraz z całego kraju.