Wrześniowe harce
-
Upload
slezanskie-harce -
Category
Documents
-
view
214 -
download
0
description
Transcript of Wrześniowe harce
Jeśli w jakimś środowisku wychodzi gazeta czy czasopismo,
świadczy to jedynie o sile tego hufca, chorągwi, okręgu.
Od tego numeru Ślężańskich Harców, wspólnie z nową redakcją,
która dopiero się krystalizuje, mamy zamiar tak naprawdę
stworzyć całą tę gazetę trochę od nowa. Według nas…
wrzesień 2014
Ślężańskie Harce mają być czasopismem przede wszystkim całej kadry instruktorskiej Okręgu Dolnośląskiego. Jako redakcja chcemy włączyć także włączyć do współpracy wędrowniczki i wędrowników, a także zamieszczać artykuły instruktorek i instruktorów innych chorągwi. Zamierzamy rozpocząć wydawanie ŚH w formie dwumiesięcznika, o całkowicie nowej szacie graficznej i technicznej (oprócz dokumentów .pdf polecamy aplikację ISSUU). Jednak jeśli będzie odzew ze strony czytelników, którzy sami będą angażować się i także pisać artykuły uda nam się przejść do formatu miesięcznika. Ślężańskie Harce mają stać się źródłem rzetelnej wiedzy i inspiracji. Chcielibyśmy, aby wniosły swój wkład w kształcenie nowej kadry instruktorskiej! Dzięki relacjom z różnych środowisk każdy powinien znaleźć ciekawy pomysł na rozwój własny czy też swojej drużyny lub gromady. Generalnie pismo będzie otwarte na każdy punkt widzenia, ponad wszystkimi podziałami. Chcielibyśmy też aby gazeta rozpoczęła w przyszłości animować współpracę między chorągwiami! Wciąż za mało się znamy jako kadry instruktorskie. Co więcej, to czasopismo pozwoli naszym środowiskom - często odizolowanym - na wzajemne poznanie się i uczenie od siebie!
Aby te wszystkie piękne idee miały szanse się ziścić, oprócz pracy redakcji musi
być reakcja odbiorców, czyli przede wszystkimi ktoś to musi czytać, odpisywać
a także samemu analizować i odpowiadać na artykuły innych. Jeśli więc
uważasz że z któregokolwiek artykułu wyciągnąłeś coś dla siebie poleć
to czasopismo dalej - swoim przybocznym oraz innym instruktorkom
i instruktorom. Nie bójmy się też napisać coś samemu! redaktor naczelny
pwd. Marcin Pluta HO
numer 3/2014
880 mil na morzu, czyli jak zostałem starszym zęzowym
/Historia w slajdach/
Bałtyk na przełomie kwietnia i maja jest kapryśny. Fale, stalowe chmury. I porywisty, zmienny, zimny wiatr. Przekonałem się o tym osobiście. W grudniu 2013 roku plan był taki: płyniemy na Alandy. Przygoda! Wsiadamy na jacht, potem 4 doby na falach z krótką przerwą na Gotlandii. A potem Marienhamina i przeszło 6 tysięcy wysepek. Ot! Piękno przyrody. W dodatku w gronie znajomych, większości harcerzy lub skautowych dinozaurów.
Mount Everest
Jednak Bałtyk zweryfikował nasze plany. Spotkaliśmy się w Gdyni. Przygotowaliśmy jacht. Wyszliśmy wieczorem, 30 kwietnia. Było cudnie. Zapach morza. I ogromny chłód, ale radość z wolności. Przestrzeni i morza. Wciąż jeszcze wierzyliśmy ze płyniemy na Alandy. Uszkodzona toaleta i przeciekający układ chłodzenia silnika nie były dla nas problemem. W końcu: "jeśli my nie damy rady, to kto?..." Zmieniło się drugiego dnia po południu. Morze nie było już równe. Nie dało się spać. Nie dało się siedzieć. Wszystko latało w górę i w dół. Łyżki, widelce, śpiwory i buty mieszały się w bezładnym locie. Świat nie był stabilny. Sztorm. Zmiana kierunku wiatru. Deszcz. Choroba morska... Kapitan zdecydował - zmieniamy kurs. Zawijamy do portu. Najbliższy - Kłajpeda. Odległość: 16 godzin żeglugi... Co z tego jednak, że w oddali majaczyła wizja portu i odpoczynku, gdy problemem było przejście kilku metrów. Gdy choroba morska dawała mocno znać o sobie. Świat wirował. A zaznaczenie na mapę kursu jachtu powodowało mdłości i zdawało się przeszkoda równą wejścia na Mount Everest.
Bałem się raz. Była noc. Wiatr słabł, wokół gęstniała mgła. Jedyny słyszalny dźwięk, to dudnienie wielkiego silnika statku, który z każdą sekundą zdawał się być coraz bliższy.
Starszy zęzowy phm. Daniel Rudnicki
-drud-
Bliskie spotkanie na morzu
Był sobie stół Był sztorm, noc, a Karol próbował zejść z pokładu do mesy. Bujało w prawo i lewo. Rzucało w górę i w dół. Łubudu, sru i trach. Kilku siedzących na pokładzie, chciało zobaczyć co się stało. I czy nie potrzeba pomocy. Z góry widać było połamany blat stołu i leżącego obok Karola. Na szczęście upadek nie zakończył się dramatem. Jak później opowiadał trzymał się mocno. Ale morze było silniejsze. Przyszła fala. Jachtem energicznie wstrząsnęło. Człowiek stał się pociskiem. A stół celem. Starcie człowiek - morze 0:1. Jeszcze pomyślałem, że to otępienie, skutek choroby morskiej. Że z Karolem jest źle. Jednak po kilkudziesięciu minutach sam musiałem zejść pod pokład. Chwila, moment, szarpnięcie. I sam, w niekontrolowany sposób znalazłem się obok połamanego stołu.
Tysiąc ubrań... Żeby wyjść na wachtę, trzeba się ubrać. Najlepiej tak, jak w góry: na cebulkę i w odzieży technicznej. Termiczne kalesony, spodnie polarowe i membranowe spodnie przeciwdeszczowe. Buty - lepsze trekkingowe, bo cieplejsze, choć wtedy łatwiej się poślizgnąć. Na grzbiet koszulka termiczna, druga koszulka, cienki polar, dwa grube polary. I jeszcze kurtka przeciwwiatrowa na wierzch. I wcale nie jest cieplej... A jeszcze rękawiczki. Proste "wampirki", albo neoprenowe. Albo obie na raz. Choć i tak po godzinie na deszczu nie na to znaczenia.
O jachcie Jacht ma nieco ponad 14 metrów długości. Szeroki na około 3 metry. Pokład czyli deck plus to, co pod nim: mesa czyli stołówka, kambuz, czyli kuchnia oraz dwie kajuty z kojami. To mieszkanie dla 11 osób. Jest jeszcze kingston, gdzie można podumać w samotności. I kilka innych zakamarków. Spałem na dziobie. Górna koja po lewej burcie. Każdy przechył czy większa fala i odnosiłem wrażenie, że zostanę wystrzelony niczym z procy. W ograniczonej przestrzeni kajuty mogło to grozić zderzeniem z sufitem, który był 40 cm ponad głową. Albo upadkiem na maszt, który przechodził przez nasza kajutę. Większość istotnych dla żeglugi sprzętów znajduje się na pokładzie, czyli decku. Jest tam koło sterowe i maszty. Dziesiątki metrów lin i żagle. Gdy padał deszcz - woda lała się na głowę wachcie nawigacyjnej. Gdy był chłód - marzli ci, którzy byli na wierzchu.
Zachód słońca nad falochronem w Visby
Był sobie stół Łubudu, sru i trach. Był sztorm, noc, a Karol próbował zejść z pokładu do mesy. Bujało w prawo i lewo. Rzucało w górę i w dół. Kilku siedzących na pokładzie, chciało zobaczyć co się stało. I czy nie potrzeba pomocy. Z góry widać było połamany blat stołu i leżącego obok Karola. Na szczęście upadek nie zakończył
Woda w zęzie
Chlup. Plusk. I kap, kap. Chyba pod naszymi nogami coś się przelewa. I to nie za burtami. A w zęzie, między kadłubem i podłogą... Chwila niepokoju. Pospieszne podnoszenie gretingów. I... woda. Woda na pokładzie. Wiadro, przecięta butelka. I pospieszne przelewanie. Wyszło kilkadziesiąt litrów. Szybka wymiana myśli, konsultacje. I decyzja: wodę trzeba spróbować. Na szczęście okazuje się. że jest słodka. Czyli nie z morza. Skąd się wzięła - nie wiemy. Ale ja zostałem starszym zęzowym. Ot, nowa funkcja z racji wylania dziesięciu wiader wody z zęzy. Skąd jest woda okazało się po dwóch dniach, w kolejnym porcie. Przepompowywaliśmy wodę do pokładowych zbiorników. Ciekło z pompy. Wręcz się lało. Cóż - po kilku dniach na Warszawskiej Nike nikogo to nie dziwiło. Bo dzień bez naprawy, to dzień stracony...
Strach Bałem się raz. Była noc. Wiatr słabł, wokół gęstniała mgła. Płynęliśmy niedaleko toru wodnego. Takiej autostrady dla wielkich statków. Siedzieliśmy pod deckiem i śpiewaliśmy. Bylo wesoło. W pewnym momencie z góry doszedł krótki komunikat: "Cicho, coś płynie na nas!". Jedyny słyszalny dźwięk, to dudnienie wielkiego silnika statku. Z każdą sekundą zdawał się być coraz bliższy. Strach, napięcie. Pytanie "co teraz" odczuwało się przez skórę. Wiedziałem jedno - jeśli ktokolwiek spanikuje, pójdzie lawinowo. Więc spokój. Bez nerwów.
Zapach To było pod koniec rejsu. Poranna wachta od godziny 4.00 do 8.00. Wiało delikatnie, lekko i orzeźwiająco. Pachniało morzem. Słono-rybnym powiewem. Wtem delikatnie, trochę nieśmiało dało się wyczuć zapach lasu, sosny. Lekko piniowy, przenikał się z zapachem wody. Taka harcersko-żeglarska mieszanka...
Start rejsu - 30 kwietnia. Zakończenie 11 maja. Łącznie przepłynęliśmy 880 mil morskich.
Widok przez tubę - Andrzej przy sterze
Bornholm po raz drugi
Krótko o rejsie W rejsie na "Warszawskie Nike" wzięło udział 11 osób. Harcerzy, instruktorów i przyjaciół m.in. z Gdyni, Olsztyna, Kętrzyna i Wrocławia. Wystartowaliśmy z Gdyni, kierowaliśmy się na Alandy, jednak na wysokości Kłajpedy odpadliśmy z zaplanowanej trasy i wpłynęliśmy do litewskiego portu. Dalej popłynęliśmy na Gotlandię do Visby, potem wzdłuż Olandii do Kalmaru. A następnie przez Christianso do Svaneke na Bornholmie. Dalej zaś przez port na Helu do Gdyni.
Zabezpieczanie lin cumowniczych to praca zespołowa
Dlaczego po raz drugi? Bo pierwszy raz wyruszyliśmy tam w zeszłym roku, ale przeciwne wiatry i Thor sprzysięgły się przeciwko nam i zawiało nas do Kłajpedy. Też fajnie. W Kłajpedzie próbowaliśmy zjeść kołduny litewskie, ale kelner nie kumał, o co nam chodzi i w efekcie zjedliśmy coś, co je przypominało, ale znanymi kołdunami na pewno nie było. Mimo to było smaszniaste. Klątwa Thora trwała nadal i wychodząc z portu straciliśmy silnik więc wracaliśmy do Gdańska na samych żaglach. Jak Kolumb. Na szczęście wiało. W chwilach, gdy nie wiało siedzieliśmy na pokładzie czekając na wiatr. Ale w zasadzie duło i to nieźle, więc przybiliśmy do Gdańska o czasie. Bornholm nas ominął, ale w tym roku zawzięliśmy się i mimo trwającej nadal klątwy (tym razem w ogóle nie wiało) pyrkaliśmy całą noc ze Świnoujścia na północ. W końcu Thor odpuścił i coś tam się ruszyło. Na Bornholmie przed sezonem – opłat nie pobierali, w porcie tylko kilka jachtów pod polską banderą. Kto rozsądny pływa w maju po Bałtyku? My! Rozsądek nas opuścił, bo następnego dnia wypożyczyliśmy samochód i na dwie tury objechaliśmy wyspę zwiedzając wszystko, co się dało.
Bornholm po raz drugi
hm. Marek Kamecki Leśny Kot
Czekając na wiatr – Rudy, Japan, Kuba, Marta
Wyszło taniej niż wypożyczenie rowerów. Gdy druga czwórka na czele z Kapitanem i Klexem za kółkiem robiła popołudniowa rundę, tym razem Loki – bóg oszustwa zakpił sobie z nas, a raczej z kilku Norwegów, którzy przypłynęli z ojczyzny łososia powędkować u brzegów Bornholmu na najlepszą ponoć na świecie odmianę łososia bornholmskiego. Po całym dniu bezowocnego moczenia kija w morzu postanowili spróbować jeszcze raz i żartem zaproponowali Kapitanowi, żeby popłynął z nimi. Ten niewiele się ociągając wskoczył do motorówy. Odpłynęli kilkaset metrów od brzegu i Kapitan wyciągnął łososia o długości 1,5m. Norwegowie kleli po norwesku, a my przez następne trzy dni jedliśmy łososia – na śniadanie, obiad i kolację oraz w przerwach pomiędzy posiłkami. Zupa norweska z łososia, łosoś pieczony, łosoś smażony. Gdy trzeciego dnia zaproponowałem tatara z łososia załoga stanęła na granicy buntu. Po zwyczajowej chłoście na oczach załogi porządek został przywrócony i zjedliśmy resztę … zupy z łososia. Następnego popłynęliśmy na wyspę Christianso - takie duńskie Alcatraz – w XIX wieku było tam więzienie oraz cytadela. Wyspę można obejść w 10 minut. Kilkanaście domków jak z Tolkiena, Tysiące ptaków, latarnia morska, dwa polskie jachty i morska pustka do horyzontu. Pokusa żeby zostać na pustelni jak zwykle silna, ale to złudzenie – w sezonie przypływają tam setki turystów i zachwycają się surowością i oddaleniem od cywilizacji przedzierając się przez tłumy odwiedzających. Brre. No to wracamy do Szczecina. Zaczęło porządnie wiać – taka szósteczką w porywach do siedmiu. Na noc uciekliśmy do Szwecji. Prawie pusty mały port rybacki w Skillinge, dobrze, że chociaż jeden kibel z ciepłą wodą był otwarty. Wiadomo – przed sezonem… Ze Szwecji jednym halsem i wdzięcznym bajdewindem przecięliśmy rozhuśtany Bałtyk – wreszcie solidnie powiało! W drodze do Szczecina odwiedziliśmy Trzebież, gdzie pozdrowiliśmy żeglarzy pod czeską banderą i wypiliśmy kawę słuchając morskich opowieści dwóch wilków morskich – jeden z nich wypływa w przyszłym roku na samotny rejs dookoła świata, drugi był rok temu samotnie na Islandii. Jeszcze nam daleko do nich, ale zmierzamy – w przyszłym roku planujemy Norwegię, Szetlandy, Wyspy Owcze i Orkady. W tym roku obóz trzy tygodnie na Odrze i po drodze szkolenie żeglarskie.
Hej! Płyńmy w górę rzeki tam gdzie Liverpool…
Łosoś Bornholmski
Kapitan Stefan Reinhard i Klex Shire na Christianso
pwd. Marek Stefan
Zawsze gotowi,
czyli skauting i samoobrona
Tocząca się w różnych środowiskach w Polsce, dyskusja o sytuacji na
Ukrainie, nie ominęła także skautowych gremiów. Wśród najczęściej
poruszanych tematów, obecna była także kontrowersyjna kwestia
przygotowania i edukacji pro-obronnej ruchu harcerskiego. Kwestią
nierozerwalnie związaną z powyższym problemem jest m.in. sztuka
samoobrony, jako ciekawa i mam wrażenie nieco zakurzona forma
pracy z naszymi harcerzami.
Historia samoobrony w skautingu ma swój początek, nie gdzie indziej jak właśnie w Anglii początków XX
stulecia. Podczas ostatniego dnia obozu zorganizowanego przez B-P na wyspie Brownsea, obecny w tym
czasie na wyspach brytyjskich mistrz tradycyjnego ju-jitsu Sadakazu Uyenishi, zorganizował pokaz owej
sztuki samoobrony bez użycia broni. Skutkiem tego wydarzenia, było pojawienie się odznaki “Master-at-
Arms”, sprawności, w której skaut musiał wykazać się umiejętnościami, w co najmniej jednej dyscyplinie, z
następujących sportów: szermierka na palcaty lub kije, boks, zapasy i ju-jitsu. Kilka lat później, tuż po
powrocie z podróży dookoła świata, B-P wspominał, że w Japonii był świadkiem fizycznej edukacji
tamtejszej młodzieży, której ważnym elementem było właśnie judo/ju-jitsu. Co ciekawe w tym samym
czasie w dalekiej Nowej Zelandii żeńska organizacja skautowa „Skutki Pokoju” (scalona później z „Girl
Guides”), była prawdopodobnie pierwszą taką grupą, w której prowadzono szkolenia z zakresu ju-jitsu dla
dziewcząt i promowano sztukę samoobrony.
Umiejętność obrony siebie i otoczenia jest także
współcześnie istotną częścią wychowania
obywatelskiego. Oczywiście w obecnych czasach
znacznie rzadziej można znaleźć się w realnej
sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia ze strony
niebezpiecznego napastnika. Warto jednak spojrzeć
na samoobronę i naukę walki wręcz w ogóle, jako na
wartościowe pod wieloma względami ćwiczenia ogólnorozwojowe. Kto uważnie czytał „Skauting dla
Chłopców” ten pewnie nie raz zwrócił uwagę, że omawiając kwestie rozwoju fizycznego, B-P wymienia
„dżu-dżitsu” jako jedną z dobrych i ciekawych form ćwiczeń dla skautów. Zapasy, judo, ju-jitsu, rozwijają
ważne dla młodego ciała cech motoryczne: Koordynację ruchową, szybkość, zwinność, siłę, naturalną
muskulaturę. Od niemal dwóch lat uczęszczając na treningi judo, obserwuję chłopców i dziewczęta, którzy
hartują swoje ciała robiąc przy tym niesamowite postępy, zarówno w sferze fizycznej jaki i w rozwoju
własnego charakteru.
Umiejętność obrony siebie i otoczenia jest także współcześnie istotną częścią wychowania obywatelskiego.
Bezpośrednia fizyczna rywalizacja jest dla dorastających chłopców,
czymś niezmiernie istotnym. Już jako siedmiolatek toczyłem
bezpardonowe pojedynki szermiercze z moim tatą i kolegami.
Piaskownica na podwórku, niejednokrotnie stawała się gladiatorską
areną, zaciętych walk rówieśników z okolicy. Nie bez przyczyny ktoś
kiedyś zauważył, że dwie najważniejsze chłopięce potrzeby to bójka
i dobre jedzenie. Wykorzystajmy ten drzemiący w naszych młodych
wojownikach potencjał ducha walki. Zorganizujmy na biwaku lub
obozie zapaśnicze walki, sędziowane przez drużynowego,
z określonymi zasadami. Nie raz byłem świadkiem niesamowitych,
zaciętych walk moich harcerzy. Chwała zwycięzcy i łzy pokonanego
kształtują i umacniają młode charaktery. Uczą szacunku i walki fair
play. Może warto zorganizować zbiórkę „zz - tu” na specjalistycznej
macie z instruktorem, który zademonstruje i nauczy umiejętności
bezpiecznego upadku i odstawowych technik walki. Powróćmy do
korzeni i stwórzmy sprawność na wzór tej z dwudziestowiecznej
Anglii.
Nie jeden drużynowy prowadząc pracę wychowawczą popada w
przeróżne schematy. Metodą wyjścia z tego problemu jest otwieranie
się na inne, czasem przykryte kurzem historii formy, które bez
problemu możemy zastosować współcześnie. Czujnie obserwujmy
naszych harcerzy, a kiedy poznamy ich naturalne potrzeby otworzą
się przed nowe perspektywy, a pomysły same zaczną napływać głowy.
St. Trop. Marysia Jonik Harcerze i harcerki połączyli miasto
Relacja ze zlotu „Jutro Powstanie”
Wiadome jest, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Wiele osób może się nie zgodzić z moją
opinią, pomimo tego, że byłam uczestniczką zlotu, czułam się trochę pominięta. Słyszałam o intensywnym
planie dnia innych drużyn harcerskich, a ja i mój patrol- będąc na zlocie w mniejszości- bo w drużynie
wędrowniczej, miał momenty kompletnej laby. Przerwy pomiędzy różnymi akcjami trwały naprawdę
długo, tym bardziej wtedy gdy nie wiedziało się do końca, co robić i gdzie się udać. Z jednej strony te parę
godzin to było za mało, żeby pojechać do Muzeum Powstania Warszawskiego, z drugiej, za dużo, żeby po
raz kolejny zwiedzać Stare Miasto.
Od zlotu „Jutro Powstanie”, w momencie kiedy piszę ten artykuł minął ponad miesiąc, pomimo tego, że nie wywarł on na mnie szczególnego wrażenia, to i tak wciąż mam go w pamięci.
Oczywiście były też chwile warte świeczki, jednak zdecydowanie nie tyle, ilu się oczekiwało. Zapierająca dech w
piersiach była przeprawa tratwami dla wędrowników, kiedy dookoła nas była tylko woda
i kompletna ciemność, którą gdzieniegdzie przejaśniały pochodnie. Minuta ciszy z okazji 70 rocznicy wybuchu
Powstania i ustawianie się w znak Powstania Warszawskiego na placu Zamkowym- to również było „coś”.
Lecz reszta wydarzeń np. kiedy pierwszej nocy musiałyśmy do 3 nad ranem rozwieszać plakaty, roznosić ulotki,
robić zdjęcia pod pomnikami czy ustawiać znicze przy włazach do kanałów z Powstania- to nie było coś czego
oczekiwałyśmy. Oczywiście, rozumiem całą ideę przedsięwzięcia- przypomnienie o rocznicy, która powinna być
naprawdę ważna dla narodu polskiego. Jednak dla mnie, kiedy prawie, od razu
z 3tygodniowego obozu pojechałam na zlot to nie było miłe doświadczenie. Wiele osób dobrze wspomina
również całodzienną grę z 2 sierpnia, która dla nas jako wędrowniczek nie była przewidziana.
Niejednokrotnie zdarzało mi (pewnie niesłusznie) się też porównywać zlot „Jutro powstanie” ze Zlotem
„Wicek” z 2013r., i niestety ten tegoroczny wypadł gorzej. Chciałam mimo wszystko zaznaczyć,
że nieważne jaki ten zlot był, jak go widzą inni to i tak jestem pełna podziwu dla organizatorów- za chęci,
pomysły i zapał. Teraz trzymam kciuki żeby później było już tylko lepiej!
Marzeniem o przejściu Camino zaraził mnie rok temu mój Tata…
pwd. Marcin Pluta Camino znaczy droga
W sumie gdyby nie właśnie Tata, to nie wiedziałbym prawie nic o Camino, a na pewno nie myślałbym żeby się
tam wybrać. No ale w końcu wspólnie podjęliśmy tę decyzję i razem wybraliśmy się na ponad dwa tygodnie
do Hiszpanii, na średniowieczne drogi tego szlaku pielgrzymkowego.
Czym jest Camino?
Jest to pielgrzymka do grobu św. Jakuba Apostoła, jednego z trzech najbliższych uczniów Jezusa. Ano tak,
nie każdy o tym wie, ale grób jednego z apostołów znajduję się właśnie w północno zachodniej Hiszpanii. I to
tam od IX wieku zdążają pielgrzymki z całej Europy. Od XII wieku papieski akt uznał Santiago obok Rzymu i
Jerozolimy za trzecie najważniejsze miejsce pielgrzymkowe świata! W wieku XIV do Santiago
pielgrzymowało blisko milion ludzi co w sumie dawało więcej osób niż do Jerozolimy i Rzymu. Wtedy też
symbolem Camino stała się muszla – zabierana znad Oceanu Atlantyckiego już po przejściu Camino aby była
dowodem na dotarcie do celu. Przez tysiąclecie Camino wywarło taki wpływ na nasz świat, że Johann
Wolfgang Goethe napisał kiedyś „Szlaki św. Jakuba ukształtowały Europę”.
W czasach generała Franco cała trasa obumarła i doszło do sytuacji, ze nikt realnie nią nie szedł (w 1977 było
to 13 spisanych pielgrzymów). Do odnowienia szlaku przyczynił się św. Jan Paweł II, który zorganizował
Światowe Dni Młodzieży w Santiago w 1989 a wcześniej po jego wizycie w 1982 Rada Europy uznała Camino
za drogę o znaczeniu szczególnym dla kultury Europy i rozpoczęto odnowę szlaków oraz schronisk. Akcja się
udała, bo w zeszłym roku pielgrzymów było ponad 215 000, a w tym roku mówili na trasie że jest jeszcze
więcej ludzi, więc powinno dojść do 250 000. Raz na kilka lat, gdy święto św. Jakuba, czyli gdy 25 lipca
wypada w niedzielę ludzi jest zawsze dużo więcej.
Nasza trasa
Przeszliśmy przeszło 250 km szlakiem Camino Frances, czyli Drogą Francuską. Aby zaliczono pielgrzymkę i w
katedrze wydano czyli specjalną Compostellę trzeba przejść 100km pieszo albo 200 km na rowerze. Camino
Frances jest najbardziej znanym szlakiem i zaczyna się w Pirenejach na granicy z Francją. Takich szlaków jak
Frances jest wiele, ciągną się z całej Europy, także z Polski, ale porządnie oznaczone i posiadające zaplecze w
postaci np. schronisk znajdują się tylko w Hiszpanii i częściowo w Portugalii (na Camino Portugues).
Zaczynaliśmy przed Ponferradą, jeszcze w Kastylii, gdzie jest w miarę płasko a na nielicznych wzgórzach
położone są winnice. Generalnie jednak idzie się w ogromnym Słońcu polami zbóż. Dziennie idzie się ok. 25-
30km, ale każdy sam dopiero sobie swój własny dystans na dany dzień. Można tak gdyż w prawie każdej
miejscowości (co ok. 5-10km) położone są schroniska dla pielgrzymów – Albergue. W nich można się za
‘nieduże’ pieniądze (ok. 5 euro) przespać oraz umyć. Tuż przed Galicją, regionem w północno-zachodniej
Hiszpanii zaczynają się Góry Kantabryjskie i wędrówka zaczyna się bardziej uciążliwa ze względu na deszcz,
podejścia i zejścia, a całość zaczyna bardziej przypominać wędrówkę po górach niż bardziej znaną z Polskich
krajobrazów pielgrzymkę po nizinach na Jasną Górę.
Buen Camino
Wędruje się najczęściej samemu, albo w grupach do kilku osób.
Większych grup się nie spotyka, a wszystko tak naprawdę
organizuje się samemu. Co do intencji pielgrzymki, to nie każdy
idzie w celach religijnych. Gdy wypełnialiśmy ankietę
popielgrzymkową w Santiago to bardzo wiele osób zaznaczało
opcję „kulturalną” pielgrzymki, a nie „religijną” jak my. Jednak
klimat całej drogi, spotykanych osób, rozmów, historii i zwykłego
odpowiadania „Buen Camino” czyli „Dobrej Drogi” stwarza
naprawdę specyficzny i ciekawy klimat. Najwspanialsze dla mnie
były właśnie opowieści innych osób, m.in. Francuza który wracał już
z Santiago po przejściu prawie 3000km oraz historie o
wyglądającym jak bezdomny Węgrze z Budapesztu. O tym drugim
którym krążyły legendy na trasie, że idzie w dwóch różnych butach i nie ma nic pieniędzy a zarabia na
jedzenie i nocleg sprzedając pielgrzymów z drutu.
Muszla—symbol pielgrzymów i całego szlaku
Jedni mówili że widzieli go przed katedrą w
Burgos jak właśnie majstrował te druciane
ludziki, inni że nikt tak istnieć nie może bo
pewnie by go spotkali. Jakie więc było nasz
zdziwienie, gdy w końcu, przed samym
Santiago go spotkaliśmy, a wyglądał iście jak
kloszard. I nie mówił praktycznie w żadnym
języku poza węgierskim. Ale idzie od
kwietnia, pieniędzy nie ma nic, a daje radę!
Pielgrzymka z Ojcem
Większość osób pielgrzymuje samemu.
Część ze znajomymi, przyjaciółmi albo np.
narzeczoną czy mężem. Ojca z synem
spotkaliśmy w sumie tylko jeszcze tylko
jednych. Mark Twain powiedział kiedyś “I
have found out that there ain't no surer way to find out whether you like people or hate them than to travel
with them.” Co znaczy mniej więcej “Dowiedziałem się że nie ma pewniejszego sposobu aby dowiedzieć się czy
się kogoś lubi czy nienawidzi jak tylko pojechać z nim w podróż”. I jest w tym jakaś prawda. Ja co prawda nie
sprawdzałem z Tatą czy się nawzajem lubimy, ale na pewno taka podróż, a szczególnie pielgrzymka wpłynęła
na nasze wspólne relacje i więzi. Naprawdę polecam wszystkim chłopakom, szczególnie tym którzy jeszcze
rodziny nie założyli, a dopiero np. studiuje i szuka swojego miejsca w życiu zaproponować jakąkolwiek wspólną
wycieczkę własnym ojcom. Spróbujcie, bo relacje z rodzicami, a zwłaszcza z własnymi ojcami są bardzo ważne.
Ja nie żałuję.
Każdemu życzę, aby choć raz w życiu pojechał na drugi koniec Europy i przeszedł tę pielgrzymkę.
Będzie się chciało wrócić.
Mapa ze strony www.pepscamino.wordpress.com
W sumie nasze jedyne zdjęcie. Proszę mi wierzyć, że za nami jest Katedra w Santriago. Szkoda, że ten jej nie ujął w obiektywie.
hm. Stanisław Stawski STO LAT SŁUŻBY
HARCERZY OSTRZESZOWSKICH
Rok 2014 jest już setnym rokiem wiernej służby ostrzeszowskiej braci skautowo-harcerskiej.
Na podstawie wywiadów przeprowadzonych w latach siedemdziesiątych XX w.-z żyjącymi jeszcze wówczas-
pierwszymi ostrzeszowskimi skautami- Romanem Małyszką, Teofilem Grafem i dr Zdzisławem
Czechanowskim ustalono, że już w latach 1912 – 1914 działały w Ostrzeszowie grupy skautów w strukturach
Tow. Gimn.”Sokół”. Zrzeszały one kilkunastu młodych chłopców przeważnie terminatorów rzemieślniczych.
Do zakotwiczenia idei skautowej w Ostrzeszowie przyczynili się zdecydowanie księża wikariusze miejscowej
parafii, m.in. ks. Walenty Dymek (późniejszy metropolita poznański) oraz ks. Józef Schulz. Pierwszą drużynę
skautową ,liczącą ok.30 członków zakłada w 1914 Witold Modrzejewski, uzyskując zrozumienie i poparcie
osób dorosłych Zbiórki i szkolenia odbywały się w sposób nie jawny, kształtują postawę moralną i
patriotyczną. Przygotowywały do oczekiwanych działań niepodległościowych. Ważnym dowodem na
powyższe informacje są autentyczne podpisy: Gwiździela, Tomczaka Mieszały, Brockiego i Domagały na
okładce zachowanej książeczki pt. ”Musztra zastępu, plutonu i drużyn skautowych” z biblioteki
Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej, wydanej w 1914 roku. Dlatego rok 1914 przyjęliśmy jako „rok startowy”
harcerstwa ostrzeszowskiego. W latach 1918/1919 ostrzeszowscy skauci włączają się czynnie do Powstania
Wielkopolskiego, pełniąc służbę gońców, dyżurną, transportową i sanitarną. Miesięcznik HARCMISTRZ z
roku 1919 w wykazie drużyn zarejestrowanych w Wielkopolsce, wymienia również drużynę z Ostrzeszowa.
W 1920r.starsi harcerze
walczą, jako ochotnicy, w
wojnie polsko-bolszewickiej i
w obronie Lwowa. Młodsi
samorzutnie organizują
zbiórki i wycieczki.
W tragicznym wrześniu 1939
harcerze „Granatowej
Czwórki”(4DW) i Czarnej
Czternastki” zgłaszają się
ochotniczo do
Ostrzeszowskiego Batalionu
Obrony Narodowej i wraz z
nim biorą udział w walkach.
Druhowie Henryk Więcek i
Wacław Sobczak dostają się
do niewoli sowieckiej w Ostaszkowie. W latach
okupacji harcerze ostrzeszowscy włączają się do
ruchu oporu biorąc udział w tajnym fotografowaniu, małym sabotażu, kolportażu prasy podziemnej,
udzielaniu pomocy jeńcom wojennym osadzonym w obozach jenieckich w Ostrzeszowie. Prowadzą również
działalność sportową i kulturalną; działa konspiracyjny zastęp „Wilki”i patrol Szarych Szeregów (m.in. Józef i
Alojzy Ślęk, Eugeniusz Zawielak) oraz klub sportowy „Grom”.
Apel drużynowych w zbudowanym w środku miasta obozie harcerskim na zakończenie zlotu.Fot. Sławomir Brdęk.
W obliczu ideowego zagrożenia po 1945 godną postawę wykazali również druhowie z Januszem
Prusinkiewiczem ,którzy utworzyli grupę nastawioną na antykomunistyczną działalność
propagandową i zaczepną. W lipcu 1949. aresztowano wszystkich członków grupy. Po
kilkumiesięcznym ciężkim śledztwie w UWBP w Poznaniu odbył się pokazowy proces w
Ostrzeszowie. Zapadły wyroki: J.Prusinkiewicz-szef grupy-12 lat więzienia, jego z-ca
H.Kaczorowski -10 lat, pozostali po 8,7,6 i mniej. Po wyjściu z więzienia traktowano ich jak
obywateli drugiej kategorii. Nie mogli znaleźć pracy a nawet szkoły.
Pierwszy powojenny obóz zorganizowano w lipcu 1945r. Dobra i efektywna praca powstałych
drużyn zaowocowała powołaniem -po 12 letniej przerwie- Ostrzeszowskiego Hufca Harcerzy
(rozkazK.CH. z 14.01.1946) z hufcowym ks. phm. Januszem Popławskim. Sternicy
ostrzeszowskiego harcerstwa w latach 1945-49 doceniali znaczenie szkolenia przyszłych kadr.
Zorganizowano 30-godzinny kurs zastępowych, skierowano na kurs podharcmistrzowski -na II
CAS, nad Turawę dwóch druhów, a na kurs drużynowych – k/Kurowa Starego-13 druhów. Ta
dalekowzroczna polityka kadrowa zapewniła odrodzenie harcerstwa ostrzeszowskiego w
1989roku. W latach 1949-1956 „czerwona mgła” zasłoniła polskie harcerstwo W 1949 rozwiązano
hufiec harcerzy. W Ostrzeszowie. Ale o harcerstwie nie zapomnieliśmy; utworzyliśmy Ludowy
Zespół Sportowy „Czuwaj”, graliśmy w piłkę nożną, siatkówkę itp. tworzyliśmy zgrany zespół
harcerskich przyjaciół, wiernych Prawu Harcerskiemu.
Po Zjeździe Działaczy Harcerskich w Łodzi(8-10.12.1956) zaświtała nadzieja na...HARCERSTWO
Niestety... Nie wywiesiliśmy jednak „białej flagi”. Mimo ciasnego gorsetu nakazów, zakazów i
gróźb zdrowa część ostrzeszowskiego harcerstwa ignoruje założenia ideowe „harcerstwa
powstałego w Łodzi „ w 1956r. „robi swoje” jako „NIEPOKORNI” m.in. później zgłasza akces do
Kręgów Instruktorów Harcerskich Andrzej Małkowskiego.
Poczet sztandarowy Ostrzeszowskiego HH-y na tle największego w Europie Pomnika Lilijki. Fot. Sławomir Brdęk.
Nie zmieniając azymutu na służbę Bogu, Polsce i bliźniemu dotrwaliśmy do 1989 roku
i WRÓCILIŚMY DO KORZENI. W Ostrzeszowie powstały w 1989 dwie ideowo tożsame
organizacje : ZHP (rok zał.1918) i ZHR składające się z drużyn Szczepu „Watra” i członków szczepu
„Wigry”. Z zaproszenia „do szeregu odrodzonego harcerstwa” nie skorzystała znaczna część
ostrzeszowskiego ZHP-56. Po zjednoczeniu (2.X.1992)pracujemy wspólnie dla Polski i jej młodego
pokolenia z pełnym zaangażowaniem.
Rok 2014 jak setny rok działalności uczciliśmy obchodami Jubileuszowymi w dniach 05.- 07.
września, akcentując 30-lecie poświęcenia pomnika harcerskiego, które odbyło się w tajemnicy
przed władzami PRL w dniu 26 sierpnia 1984r -w święto M.B. Częstochowskiej oraz 25-lecie
powrotu ostrzeszowskiego harcerstwa do korzeni, do etosu polskiego harcerstwa powstałego
w 1911r.w polskim Lwowie, tzn. powstania ZWIĄZKU HARCERSTWA RZECZYPOSPOLITEJ.
Na ten Harcerski Jubileusz serdecznie zaprosiliśmy wszystkich noszących harcerskie mundurki
dziś i kiedyś. Gorąco, po harcersku zaprosiliśmy społeczeństwo naszego miasta. Szczególnie
serdecznie witaliśmy w naszym jubileuszowym w kręgu Szanowną Panią Prezydentową
hm. Karolinę Kaczorowską, żonę ś.p.hm. Rzyszarda Kaczorowskiego b. prezydenta R.P.
na uchodźctwie, który zginął w tragedii Smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku.
Wspólne harcerzy zdjęcie na tle bramy obozu po zakończeniu zlotu. Fot. Sławomir Brdęk.
ćw. Piotr Lizak Relacja ze zlotu hufca Gniazdo
Początek września – dla niektórych to czas ponownego przyzwyczajania się do rytmu szkolnego, inni jeszcze
zastanawiają się jak spędzić ostatni miesiąc wakacji. Dla kolejnych (to im powinniśmy współczuć najbardziej)
jest to tylko kolejny miesiąc, nic nie znaczące słowo.
Jednak dla harcerzy I Dolnośląskiego Hufca Harcerzy "Gniazdo" im. bł. ks. Stefana Wincentego
Frelichowskiego pierwszy weekend września jest czasem wyjątkowym. To właśnie wtedy, nieprzerwanie od 16
lat w obozie koncentracyjnym "Gross Rosen" w Rogoźnicy spotykają się starzy przyjaciele i ludzie, którzy po
raz pierwszy widzą się w tym miejscu na oczy. Jest to okazja do podsumowania obozów, skategoryzowania
drużyn i zdobycia stopni. Każdy z tych powodów jest ważny, ale to dwie rzeczy przyciągają jak magnes
harcerzy z całego Dolnego Śląska. Są nimi oczywiście chęć oddania czci ofiarom obozu koncentracyjnego oraz
walka o miano drużyny sztandarowej hufca!
Od tego roku do "Gniazda" dołączyły drużyny z rozwiązanego Sudeckiego Związku Drużyn – "Virtus"
ze Świebodzic, "Victoria" z Jeleniej Góry oraz patrol wędrowniczy "Radix" z Mieroszowa, który na zlocie
połączył się z "Rosomakami" z Białej, tworząc 27 Drużynę Wędrowników "Vigilantia". To właśnie wędrownicy
byli w tym roku odpowiedzialni za dostarczenie emocji uczestnikom zlotu i zadbali o to doskonale.
Mogło by się wydawać, że w miejscu o takiej przeszłości historycznej jedyna słuszną tematyką byłaby ta
związana z wydarzeniami historycznymi z ostatniego stulecia. Nic bardziej mylnego! W tym roku każdy
z uczestników odział się strój sprzed tysiąclecia, w dłoń chwycił topór i stał się wikingiem. I pomimo tego, że
na zlocie stawiły się tylko cztery z sześciu drużyn, a ponad połowa kadry organizującej z mniej lub bardziej
logicznych powodów w Rogoźnicy się nie zjawiła, to wędrownicy stawali na rzęsach, żeby wszystko dopięte
było na ostatni guzik. Wszystko zaczęło się zwyczajowo w piątek. Od godziny 16,00 oboźny przyjmował
meldunki drużyn na miejscu biwakowym. Prezentowały one swoja nazwę i okrzyk – już od początku tworzony
był iście wikingowy klimat i trzeba przyznać, że to również wędrownikom się udało.
Do godziny 21.00 drużyny miały czas na przygotowanie swoich obozowisk i w porównaniu do lat poprzednich
nie było to wiele czasu. Wszyscy jednak wznieśli się na szczyt swoich możliwościach i dla drużyny dali z siebie
wszystko i każdy potrzebny element pionierki był gotowy na czas. Trzeba przy tym wspomnieć, że oboźny
bardzo dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków i przede wszystkim – tutaj rada dla każdego oboźnego
– był zabójczo wręcz punktualny. Komenda szybko sprawdziła efekty naszej pracy, zabrzmiał róg i rozpoczęło
się przygotowywanie do ogniska.
Już na samym początku organizatorzy zostali postawieni przed naprawdę trudną sytuacją. Co roku ognisko
układają przedstawiciele wszystkich obecnych drużyn, tym razem jednak nie stanęli oni na wysokości zadania
i na pięć minut przed wyznaczonym czasem każdy, najmniej doświadczony ogniowiec widział, że z tego nic nie
będzie. Samo więc nasuwa się pytanie – co teraz? Przesunąć ognisko? Odwołać je? Nic z tych rzeczy!
To przecież nordycki bóg lasu w swym gniewie na złe przygotowanie drużyn nie pozwolił płomieniowi
zapłonąć. Szybki okrzyk – "Wdziać stroje"! W kilka minut wszyscy znaleźli się na miejscu ogniskowym w swych
budzących grozę strojach i tym razem stos (naprędce zmodernizowany) rozpalił się jasnym płomieniem.
Plemiona przedstawiły swoje historie i rozeszli się zmęczeni, ale wyczekując już zmagań dnia następnego.
I tym razem organizatorzy wyszli naprzeciwko oczekiwaniom ogółu i zamiast do rana, harcerze czekali
zaledwie do drugiej w nocy. Wtedy to całe zgrupowanie zostało zbudzone dźwiękiem rogu! Okazało
się, że drużyny powykradały nawzajem sobie wodzów i uwięzili ich w lesie. Dalej, do broni! Gra była
wartka, ciekawa, a jednocześnie dosyć krótka – po prostu było tak, jak powinno być na każdym
nocnym harcowaniu. Po zaledwie pół godziny wszyscy znów byli pogrążeni w głębokim śnie.
W dniu następnym przewidziany był najważniejszy i najbardziej oczekiwany punkt rywalizacji
– WIELKA GRA. I tu kolejne kłopoty, tym razem kadrowe, ponieważ niespełna połowa Vigilanti zjawiła
się w Rogoźnicy. Ale tutaj z pomocną dłonią wystąpili drużynowi i funkcyjni, którzy obsadzili wszystkie
punkty – gra mogła się odbyć! Punkty nie były sztywne – każdy wymagał oprócz wiedzy stricte
harcerskiej także wyobraźni i umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Most linowy,
przenoszenie ognia, sterowanie niszczycielskim robotem – takie zadania pozostaną na długo
w pamięci wszystkich druhów i druhen. Ktoś mógłby pomyśleć, że to już koniec emocji związanych
z walką o sztandar, ale nadal pozostała ostatnia, ale na pewno nie najgorsza z atrakcji. Najzwyklejsza
na świecie walka na miecze. Jednak i w tej kwestii wszystko stało na wysokim poziomie
organizacyjnym – na głowach kaski futbolowe, trzonki od toporków obłożone gąbką budowlaną
i taśmą izolacyjną. Bezpieczniej być nie mogło, choć własnoręcznie sprawdziłem, że celny cios mógł
pozbawić na jakiś czas czucia w dłoni. Każda walka, od starcia zuchów przez pojedynek drużynowego
ze swoją prawą ręką aż po popis szermierczych umiejętności druha hufcowego. Ciężko w słowa opisać
jak cudowna jest taka prosta, bezpośrednia rywalizacja. A po turnieju chwilę odpoczynku, ale tylko
chwilę bo udaliśmy się na górę, do samego Gross-Rosen w celu przygotowania uroczystości, które
miały nastąpić w niedzielę. Po powrocie do obozowiska był czas, żeby odsapnąć, przygotować ognisko
(tym razem jak najbardziej poprawne) oraz zjeść wieczorny posiłek. Dzień zakończyliśmy bez żadnych
specjalnych wydarzeń, a noc minęła spokojnie.
Następnego dnia obudziliśmy się dość wcześnie, aby złożyć obozowisko – o 11,00 mieliśmy być gotowi
do zniknięcia z zajmowanego przez nas terenu. Udało się to bezproblemowo i wyżej wspomnianej
godzinie rozpoczął się apel końcowy. W tym roku, po trzyletniej dominacji harcerzy z Białej i Chojnowa
sztandar powędrował do 85 Strzegomskiej Drużyny Harcerzy "Rota". Zwycięzcom gratulujemy
i doradzamy, żeby się do niego nie przyzwyczajali.
Zaraz po apelu nadszedł czas na najważniejszy punkt programu – uroczystości w obozie
koncentracyjnym. Co roku przybywają na nie byli więźniowie i ich rodziny, kombatanci i wiele innych
osób, które historia w jakiś sposób związała z tym miejscem. Msza przebiegła bez zakłóceń, a zaraz po
niej odczytany został przez harcerzy apel poległych. Gdy po raz trzeci z rzędu rozbrzmiały słowa
"Odeszli na wieczną wartę!", uroczystości dobiegły końca... ale zlot jeszcze nie. Tradycyjnie udajemy się
zawsze pod pomnik Floriana Marciniaka i tam łącząc się w kręgu z harcerzami wszystkich organizacji
puszczamy iskrę i żegnamy się pozdrowieniem Czuwaj!
W tym roku stojąc przy nim i obserwując z góry lasy i pola okalające Rogoźnicę, naszła mnie smutna
refleksja – nigdy nie spotykamy się tutaj w tym samym składzie dwa lata z rzędu. Ludzie przychodzą i
odchodzą, części z nich pewnie już nigdy nie zobaczę. Ale zawsze mogę być pewien, że gdy zjawię się
w Rogoźnicy w pierwszy weekend września, spotkam tam przyjaciół.
Dobrze jest mieć taki punkt oparcia.
ćw. Łukasz Raczyński Co warto wiedzieć o śpiworach?
Dobry sen na obozie czy biwaku to podstawa. A istotą dobrego snu może być śpiwór. Oto kilka
informacji i porad, jaki śpiwór wybrać i jak o niego dbać.
Śpiwory pod względem wypełnienia dzielą się na puchowe i syntetyczne. Każda z tych grup ma swoje
wady jak i zalety. Puchowe mają lepsze parametry termiczne, dzięki dużej kompresyjności zajmują dwa
razy mniej miejsca w plecaku niż śpiwory syntetyczne, puch jest znacznie lżejszy od wypełnień
syntetycznych. Główną wadą jest cena, śpiwory puchowe potrafią kosztować dwa-trzy razy więcej niż
podobnej klasy termicznej śpiwory syntetyczne. Drugą wadą jest znaczna utrata ciepła przy kontakcie
z wilgocią, czego nie można powiedzieć o śpiworach z wypełnieniem syntetycznym.
Czy zdarzało się, że na zimowisku twój sen zakłócany był przez ciągłe drgawki z zimna?
Może czas pomyśleć o śpiworze zimowym, którego zakres temperatur komfortowych pozwala na
spokojne spanie przy -20 stopniach na zewnątrz. Ważnym kryterium przy wyborze śpiwora jest jego
przeznaczenie, jeżeli chcemy wyprawiać się na zimowe biwaki pod namiot bądź z noclegiem w szałasie
powinniśmy zastanowić się nad zakupem cieplejszego śpiwora. Warto zwrócić uwagę na zakresy
temperatur, każdy z nich powinien posiadać cztery: górną granicę komfortu, temperaturę komfortowa,
dolną granicę komfortu, temperaturę ekstremalną. Pierwszej i ostatniej polecam nie brać pod uwagę,
natomiast dwie środkowe są wyznacznikiem, przy jakich warunkach powinniśmy spokojnie spędzić noc.
Co zrobić by śpiwór służył nam jak najdłużej?
Należy pamiętać, że wypełnienie śpiworów przechowywanych w worku transportowym znacznie
szybciej traci swoją sprężystość, co powoduje zmniejszenie komfortu termicznego. Zarówno śpiwory
syntetyczne jak i puchowe najlepiej jest przechowywać w postaci rozłożonej. Aby zwiększyć
długotrwałość po każdym użyciu należy otworzyć śpiwór i pozwolić mu „odetchnąć”, zapobiegnie to
nieprzyjemnym zapachom podczas późniejszego użytkowania. Nie należy rolować śpiwora i wkładać go
za każdym razem tak samo gdyż skutkować to będzie zaginaniem się materiały wypełniającego, co
spowoduje obniżenie komfortu cieplnego. Powinno się wpychać śpiwór do worka kompresyjnego, a dla
wygody użytkownika robić to zaczynając od dołu śpiwora, dzięki czemu przy wyjmowaniu będziemy
mogli szybciej korzystać z jego walorów cieplnych.
Należy pamiętać o dobrej izolacji od podłoża, ponieważ w przypadku śpiworów puchowych wypełnienie
ulega częściowemu zgnieceniu, co powoduje zmniejszenie ochrony termicznej od spodu.
Jeżeli dobrze zadbamy o nasz śpiwór będzie służył w zależności od materiału wypełnienia 15-20 lat.
Ślężańskie Harce są pismem
Instruktorek i Instruktorów Okręgu
Dolnośląskiego Związku Harcerstwa
Rzeczypospolitej.
(wciąż tworząca się) Redakcja:
pwd. Marcin Pluta HO - Naczelny
st. trop. Marysia Jonik
pwd. Łukasz Poznański HO
ćw. Piotr Lizak
Michał Gadowicz HO
Jeśli jesteś Druhno lub Druhu zainteresowana opublikowanie swojego tekstu
lub tez nawiązaniem współpracy z naszym pismem pisz śmiało na naszego maila:
[email protected] lub też bezpośrednio do członków redakcji.