Wciąż o tobie śnię

14

description

Ulubienica czytelników Fannie Flagg powraca – jak zwykle nieodparcie zabawna i w doskonałej formie – we Wciąż o tobie śnię, komicznej opowiastce o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości miasta Birmingham w stanie Alabama.

Transcript of Wciąż o tobie śnię

Fannie Flagg

Przeło˝ył Wojciech Szypuła

Warszawa 2010

FannieFlagg

Tytuł oryginału:I Still Dream About You

Copyright © 2010 by Fannie Flagg

Copyright for the Polish translation© 2010 by Wydawnictwo Nowa Proza

Redakcja:Joanna Figlewska

Korekta:Urszula Okrzeja

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:Bartosz Minkiewicz & Michał Gawlik

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.tel. (22) 721-30-00www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

ISBN 978-83-7534-029-7Wydanie I

Wydawca:Nowa Proza sp. z o.o.

ul. F. Znanieckiego 16a m. 9 03-980 Warszawa tel (22) 251 03 71

www.nowaproza.eu

Jonni Hartmann-Rogers,mojej przyjaciółce i agentce od ponad 35 lat,

z miłością i wdzięcznością

7

PrologWrzesień 1955

To zabawne, co człowiek pamięta po latach; co tkwi mu w pamięci, a co się w niej zaciera. Ilekroć wracał pamięcią do roku, w którym pracował w oddziale Western Union, przypominał sobie tę małą dziewczynkę.

Birmingham było wówczas otoczone wianuszkiem przedmieść, z których każde miało własną nazwę i osobne centrum handlowe. W większości z nich były także dwa lub trzy kościoły, apteka, szkoła podstawowa i średnia, bank, świątynia masońska, sklep z damską odzieżą J.C. Penney’s i kino.

W East Lake, gdzie pracował, kino Dreamland Thea-tre znajdowało się dokładnie naprzeciwko biura Western Union, pomiędzy salonem fryzjerskim i sklepem spożyw-czym. Siedział akurat przy biurku i wyglądał przez okno, kiedy zauważył śliczną małą dziewczynkę, szatynkę w zielo-nej sukience w kratkę. Była najwyższa spośród czterech czy pięciu uczennic wracających ze szkoły. O tej porze – było późne popołudnie – widok taki nie był niczym niezwykłym i jego również wcale nie zdziwił, ale kiedy dziewczynki mi-nęły zakład fryzjerski, najwyższa zatrzymała się przed ki-nem, pomachała koleżankom na pożegnanie, weszła przez dwuskrzydłowe szklane drzwi i zniknęła w holu.

8

W dni powszednie Dreamland otwierano dopiero o siód-mej wieczorem, zdziwił się więc, co taki dzieciak zamie-rza sam robić w ciemnym kinie. Przyszło mu nawet do głowy, żeby przejść na drugą stronę ulicy i sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Kiedy jednak po chwili zapaliło się światło w oknie na piętrze, obok ogromnego neonu z na-zwą kina, i zarysowała się w nim sylwetka kobiety chodzą-cej w tę i z powrotem po pokoju, doszedł do wniosku, że dziewczynka znajduje się we właściwym miejscu.

Niemniej jednak od tamtej pory w każde popołudnie, kie-dy nie miał za dużo pracy, wyglądał przez okno i sprawdzał, czy mała bezpiecznie dotarła do domu, ona zaś nauczyła się odwracać przed drzwiami wejściowymi kina i nieśmiało machać do niego. On też machał jej w odpowiedzi.

Jakieś trzy miesiące później został wysłany do Korei i za-nim wrócił do Western Union, Dreamland Theatre na do-bre zamknięto. Nigdy więcej już jej nie zobaczył.

Z czasem doczekał się sześciu wnuczek, ale po dziś dzień zastanawiał się, co się stało ze śliczną dziewczynką, która mieszkała na piętrze w budynku kina.

Wielki dzieńPoniedziałek, 27 października 2008

O tym dniu Maggie myślała obsesyjnie przez ostatnie pięć lat, kiedy jednak rzeczywiście nastał, zdziwiła się, że jest taka spokojna. Nie tak to sobie wyobrażała; z pewnoś-cią nie tak opisywano by jej stan w książkach i filmach.Nie było burzy uczuć, narastającej muzyki w tle, falowania

9

piersi... Niczego nie było. Po prostu zwyczajny koniec nor-malnego roboczego dnia – o ile pracę w nieruchomościach można nazwać normalną.

Rano jak zwykle przyszła do biura, przygotowała ogło-szenia o niedzielnych dniach otwartych w wybranych do-mach, zgodziła się uwzględnić w cenie jednej z ofert koszt zmywarki, suszarki i ohydnego pająkowatego żyrandola (chociaż nijak nie mogła pojąć, dlaczego przyszli właścicie-le tak się przy nim uparli), załatwiła kilka telefonów... Nie wydarzyło się nic szczególnego. Od dłuższego czasu spo-dziewała się, że ta chwila nadejdzie, ale nie mogła się na-dziwić, że wypadła akurat dzisiaj, w tym konkretnym dniu, a nie, na przykład, w zeszłym miesiącu albo w przyszłym tygodniu. Tymczasem, przed niespełna dwiema minutami, kiedy przejeżdżała obok różowego neonowego szyldu kwia-ciarni przy Park Lane, niespodziewanie zorientowała się – to jest ten dzień. Obyło się bez fanfar, bez fajerwerków – po prostu siedząc w samochodzie i czekając na zielone światło, nagle uświadomiła sobie prosty fakt. Skręciła z Highland Avenue pod czarną bramę z kutego żelaza, wstukała kod na klawiaturze i wjechała na szeroki brukowany dziedziniec. Na pierwszy rzut oka – widząc migoczące latarnie gazowe przy ścieżkach i bluszcz wspinający się po murach – ktoś mógłby pomyśleć, że znalazła się w jakimś cichym lon-dyńskim zaułku, a nie w Mountain Brook, pięć minut od centrum Birmingham. Mountain Brook bardziej przypo-minało Anglię niż amerykańskie Południe, co zawsze zdu-miewało zamiejscowych klientów, ale wynikało to z faktu, że większość żelaznych, węglowych i stalowych potentatów, którzy się w nim osiedlili, przybyła właśnie z Anglii lub

10

Szkocji. Crestview, jej ulubiony dom, który ze szczytu Red Mountain górował nad miastem, był dziełem Szkota i wier-ną kopią jego edynburskiej rezydencji.

Odstawiła nowego jasnoniebieskiego mercedesa na swo-je miejsce parkingowe, zabrała torebkę i kluczyki i weszła po schodach na górę. Kiedy z ulgą zamknęła za sobą drzwi, drażniący uszy zgiełk popołudniowych godzin szczytu ścichł do znośnego poziomu. Mieszkała w jednym z wielu dostojnych szeregowców z czerwonej cegły wybudowanych w latach dwudziestych, które sześćdziesiąt lat później, kiedy wszyscy w okolicy dostali hyzia na punkcie luksusowych mieszkań, przerobiono na szykowne apartamentowce. Urządzony ze smakiem piętrowy dom znajdował się w ele-ganckiej enklawie Avon Terrace. Zawsze panował w nim idealny porządek. Ciemne parkiety były wypastowane i wy-froterowane, dywany odkurzone, kuchnia i łazienki wypu-cowane na wysoki połysk. Inaczej być nie mogło. Maggie była agentką odpowiedzialną za cały Avon Terrace, i to właśnie po jej mieszkaniu – jako wzorcowym – inni agenci oprowadzali potencjalnych kupców.

Tym razem nie sprawdziła poczty wyłożonej na srebrnej paterze na stoliku w przedpokoju, tylko poszła wprost do zacisznego gabinetu obok salonu i usiadła przy biurku.

Musiała to napisać odręcznie, bez dwóch zdań. Wydruk z komputera byłby z pewnością zbyt bezosobowy i w złym guście. Z prawej górnej szuflady biurka wyjęła pudełko za-wierające opatrzoną monogramem papeterię: dziesięć ar-kuszy cienkiego błękitnego papieru i dopasowane do nich koperty. Wyjęła kilka kartek i jedną kopertę i zaczęła grze-bać w piórniku z brązowej skórki ze złotymi tłoczeniami,

11

w którym trzymała przybory do pisania. Wypróbowując kolejne tanie plastikowe długopisy, pożałowała, że nie za-chowała chociaż jednego przyzwoitego pióra wiecznego i buteleczki brązowego atramentu firmy Montblanc, któ-ry chomikowała przez lata. Wszystkie stare czarne mazaki wyschły i była zmuszona użyć jedynego długopisu, który jeszcze jako tako pisał. Westchnęła ciężko. Życie bywa takie dziwne... Kiedyś do głowy by jej nie przyszło, że mogłaby napisać tak ważny list na dziesięcioletniej papeterii grubym czerwonym długopisem, ozdobionym srebrnym brokatem i reklamą „Ed’s Crab Shack: Najlepsze krabowe ciasteczka w mieście”.

Na Boga... Nigdy nie była u Eda. Nieważne, nic na to teraz nie poradzi. W prawym górnym rogu kartki starannie wpisała jutrzejszą datę i zaczęła się zastanawiać, co dokład-nie chce powiedzieć i jak dobrać słowa. Zależało jej na tym, żeby od razu uderzyć we właściwe tony, zabrzmieć niezbyt oficjalnie, ale i nie za swobodnie; rzeczowo, lecz zarazemosobiście. Przemyślawszy sobie wszystko dokładnie, zaczę-ła tak:

Do wszystkich zainteresowanych,dzień dobry albo dobry wieczór – zależy, jak to wy-

padnie. Kiedy będziecie czytać te słowa, mnie już wśród Was nie będzie. Istnieje wiele różnych powodów mojej decyzji. Zawsze starałam się być człowiekiem, z którego mój stan mógłby być dumny, mam jednak wrażenie, że moje odejście w tym konkretnym momencie nie zwróci aż tak powszechnej uwagi, jaką mogłoby przyciągnąć w przeszłości.

12

Nie zamierzam niepokoić przyjaciół, sprawiać kło-potu współpracownikom ani nikogo przyprawiać o nie-potrzebne zdenerwowanie. Zapewniam, że dokonałam wszystkich niezbędnych przygotowań. Z góry przepra-szam za ewentualne niedogodności wynikłe z mojej decy-zji i proszę, żebyście nie próbowali mnie szukać. Możecie być pewni, że choć...

Komórka w rzuconej na podłogę torebce zaczęła nagle wygrywać melodię I’m Looking over a Four-Leaf Clover. Nie odrywając się od listu, jedną ręką sięgnęła w dół, chwilę pogrzebała w torebce i w końcu wyjęła telefon. Odebrała. Dzwoniła Brenda, z pracy i bardzo podekscytowana.

– Widziałaś gazetę?– Jeszcze nie. A co?– Nie zgadniesz. Do Birmingham przyjeżdżają tańczący

derwisze!– Kto? – Maggie nie chciała być nieuprzejma, ale nie

chciała też zgubić wątku listu.– Tańczący derwisze z Turcji! Tacy goście w takich wy-

sokich stożkowych czapkach i długich spódnicach, którzy stają w kręgu i kręcą się w kółko. W gazecie jest zdjęcie, w dodatku kulturalnym.

– Serio? Prawdziwi derwisze?– Najprawdziwsi! Dadzą jeden jedyny występ w Alaba-

ma Theatre. Chór mnichów z Chin, Tybetu czy skądś tammusiał odwołać zaplanowany koncert, ale w ostatniej chwi-li udało się na ich miejsce ściągnąć derwiszów.

– To się nazywa szczęście.

13

– I wiesz co? Mogę nam załatwić dwa darmowe bilety, przez Cecila. Powiedz, nie chciałabyś ich zobaczyć?

– Kiedy przyjeżdżają? – spytała Maggie, wciąż skoncen-trowana na swoim liście.

– Drugiego listopada. Zajrzyj do kalendarza.– W tej chwili?– Tak, poczekam. Zdajesz sobie chyba sprawę, że pół

miasta będzie się zabijało o te bilety?O rany... Maggie dobrze wiedziała, że Brenda będzie jej

wiercić dziurę w brzuchu, więc dla świętego spokoju sięg-nęła po firmowy kalendarz Red Mountain Realty, ozdobio-ny wspólnym zdjęciem całej ekipy. Przerzuciła kartkę na listopad.

– Kotuś, ale to jest niedziela – powiedziała. – Nie dam rady. Szlag by to... A tak bym chciała ich zobaczyć. Może weź Robbie?

– Robbie?– Pewnie, spodoba się jej.– Dobrze wiesz, że mojej siostry nie da się nigdzie wy-

ciągnąć wieczorem. A już na pewno nie na tańczących der-wiszów. Maggie, nie wygłupiaj się, musisz ze mną iść. Kiedy będziesz miała drugą szansę zobaczyć derwiszów? Nie wy-bierasz się w najbliższym czasie do Turcji, prawda?

– No... niby tak, ale...Brenda nie dała jej dojść do słowa.– Nie masz nic do gadania, idziemy i już. Rano zadzwo-

nię do Cecila. Na razie!Rozłączyła się, zanim Maggie zdążyła odmówić.O rety...

14

Maggie odruchowo zaczęła oddzwaniać, żeby powiedzieć, że naprawdę nie może z nią pójść, ale się zawahała. Jak miała się wyłgać? Nie lubiła kłamać. Mogłaby chyba powiedzieć, że wyjeżdża – zwłaszcza że naprawdę wyjedzie, ale, jak znała Brendę, ta zaraz zaczęłaby się dopytywać, dokąd wyjeżdża, z kim i po co. Rany... Po co w ogóle odbierała ten telefon? Skoro już podjęła decyzję, chciała ją wprowadzić w życie. Im szybciej, tym lepiej. I tak dostatecznie długo zajęło jej dotarcie do punktu, w którym się teraz znalazła.

Oczywiście nie była to decyzja z rodzaju tych, jakie po-dejmuje się codziennie, ale po sporządzeniu niezliczonych list wszystkich „za” i „przeciw” i dogłębnej analizie wszelkich możliwych rozwiązań stało się boleśnie oczywiste, że inne-go wyjścia nie ma. Naturalnie, najłatwiej byłoby rozpiąć suwak spinający jej czaszkę, wyjąć mózg, przytrzymać go nad zlewem w kuchni i spłukać wszelkie stare żale, krzywdy i upokorzenia, a potem zacząć wszystko od nowa – ale to akurat było niemożliwe. Pozostało jej tylko wycofać się, i to teraz, bezzwłocznie, dopóki ma dość energii i hartu ducha. Na szczęście, szczegółowe plany tego, jak to zrobić – czyli wybór sposobu, opracowanie logistyki i tak dalej – miała już dawno za sobą. Musiała jeszcze tylko rano podjechać na chwilę do Walmartu, żeby dokupić niezbędny sprzęt, i mogła jechać.

Nadal jednak nie wiedziała, co zrobić z Brendą. Powinna oddzwonić? A może po prostu do niej wpaść? Brenda nie była jakąś przypadkową koleżanką z pracy, tylko jej praw-dziwą partnerką w biznesie; wiele razem przeszły, zwłaszcza po śmierci Hazel. W innych okolicznościach Maggie z ra-dością poszłaby z nią do teatru, zwłaszcza że Brenda nie raz

15

i nie dwa okazała jej wiele dobroci. O, chociażby w zeszłym miesiącu, kiedy dopadła ją ta paskudna grypa: Brenda upar-ła się, że będzie przyjeżdżać i jej gotować. I tak czule się nią zaopiekowała. Boże, naprawdę nie chciałaby sprawić jej za-wodu – ale teraz, przez to, że jak ostatnia idiotka odebrała ten przeklęty telefon, będzie musiała ją zawieść.

Z westchnieniem spojrzała w kalendarz. Wolałaby to za-łatwić jutro, najdalej pojutrze, tak byłoby najłatwiej – ale Brenda była taka podekscytowana, a ostatnio przechodziła ciężkie chwile... Do drugiego listopada zostało raptem sześć dni. Biorąc pod uwagę, że wszystko jest dopięte na ostat-ni guzik, może nie musi się aż tak bardzo śpieszyć? Może poczekać z realizacją planu do trzeciego listopada rano? Co to za różnica? Najważniejsza była decyzja, żeby w ogóle to zrobić; wystarczy, że w niej wytrwa, dokładna data nie jest najważniejsza. Bo zdania na pewno nie zmieni, co to, to nie. A ta mała zwłoka pozwoli jej dodatkowo uporządko-wać sprawy i jeszcze raz wszystko przećwiczyć, żeby nic jej nie zaskoczyło w ostatniej chwili. W końcu to była jedna z tych rzeczy, które muszą od razu wypaść idealnie.

Poza tym, Brenda miała rację: to by była straszna szkoda, przegapić takich derwiszów.

Miała jedenaście lat, kiedy w jednym z należących do ojca egzemplarzy „National Geographic” znalazła zdjęcie tańczących derwiszów. Wyglądali jak żywcem wyjęci z Baśni tysiąca i jednej nocy – byli tacy egzotyczni w tych wysokich stożkowych czapach i szerokich spódnicach. A zobaczenie ich na żywo w noc przed odejściem dałoby jej dodatko-wy impuls i podkreśliło doniosłość okazji. Poza tym, każdy wie, że należy wspierać artystów. A nade wszystko chciała

być miła dla Brendy – to byłby dla niej prezent pożegnalny. Chociaż tyle mogła dla niej zrobić, jako przyjaciółki.

Sięgnęła po telefon i wybrała jej numer.– Posłuchaj, Brenda... Kiedy będziesz rozmawiała z Ce-

cilem, zapytaj, czy mógłby nam załatwić miejsca w środku rzędu. Najlepiej gdzieś z przodu, żebyśmy mogły dobrze obejrzeć te ich stroje.

– Nic się nie bój. Jak Cecil się dowie, że idziesz ze mną, załatwi najlepsze miejscówki. Na wszelki wypadek wezmę lornetkę, to się im przyjrzymy.

– Świetnie.– Jestem taka podekscytowana! Maggie, a jak myślisz, co

oni noszą, kiedy nie ubierają się w te stroje sceniczne?– Rany, nie mam pojęcia...– Ja też nie. Już nie mogę się doczekać drugiego listopa-

da! A ty? Tak się cieszę!Maggie się uśmiechnęła.– A ja... ja się cieszę, że ty się cieszysz.– Do zobaczenia jutro.– Z pewnością.