SZUKAJĄC SARKOFAGU NERONA O POCHODZENIU … rem/adrem1 2008 druk.pdf · pisma AD REM. Już sama...

24
Nr 1/2008 Kwartalnik Akademicki NULLA DIES SINE LINEA SZUKAJĄC SARKOFAGU NERONA O POCHODZENIU TZW. BAB NIEBOROWSKICH POLSCY ROSE PRZEDSTAWIENIE PIOTRA VON WARTENBERGA Z TRYPTYKU UKRZYŻOWANIA GRECJA - SPEŁNIENIE MARZEŃ NAN MADOL - WENECJA PACYFIKU ISBN 978-83-916770-8-9

Transcript of SZUKAJĄC SARKOFAGU NERONA O POCHODZENIU … rem/adrem1 2008 druk.pdf · pisma AD REM. Już sama...

Nr 1/2008 Kwartalnik Akademicki

NULLA DIES SINE LINEA

SZUKAJĄC SARKOFAGU NERONA

O POCHODZENIU TZW. BAB NIEBOROWSKICH

POLSCY ROSE

PRZEDSTAWIENIE PIOTRA VON WARTENBERGAZ TRYPTYKU UKRZYŻOWANIA

GRECJA - SPEŁNIENIE MARZEŃ

NAN MADOL - WENECJA PACYFIKU

ISBN 978-83-916770-8-9

AD REM 1/20081

Kwartalnik Akademicki AD REM nr 1/2008Wydawca:Ośrodek Badań nad AntykiemEuropy Południowo-Wschodniej UWul. Krakowskie Przedmieście 3200-927 Warszawae-mail: [email protected]

Rada Naukowa:Prof. Piotr DyczekProf. Ewa Wipszycka-BravoProf. Zbigniew Bania

SPIS TREŚCI

Gesta et Homini :

Archeologia :

Historia :

Artes :

Mirabilia Mundi :

Prof. dr hab. Ludwika Pressprof. Piotr Dyczek

Prof. dr hab. Tomasz Mikocki dr Monika Rekowska

Nulla dies sine lineaPiotr Jaworski

Szukając sarkofagu Neronadr Radosław Karasiewicz-Szczypiorski

O pochodzeniu tzw. bab nieborowskich

Piotr Jaworski

Polscy RoseAngelika Dłuska

Przedstawienie Piotra von Wartenberga z Tryptyku Ukrzyżowania

Piotr Sypczuk

Grecja - spełnienie marzeń Anna Maria Kotarba

Nan Madol - Wenecja PacyfikuMaciej Marciniak

2

3

5

6

8

10

13

17

20

Z wielką przyjemnością pragnę zarekomendować Sza-nownym Czytelnikom pierwszy numer nowego czaso-pisma AD REM. Już sama jego nazwa jest znacząca. Za-wiera się w niej bowiem przewodnia myśl intelektualna przyświecająca twórcom Kwartalnika Akademickiego. AD REM, czyli do rzeczy, do głównego tematu, bez dygresji. I takie są też zawarte w czasopiśmie artykuły. Wszystkie one operują konkretem, przedstawiają kon-kretne problemy, prezentują konkretne wyniki badań przeprowadzonych przez młodych i trochę starszych badaczy. Skutecznie uniknięto pułapki, w którą czasem wpadają dużo bardziej doświadczeni naukowcy – roz-mycia tematu, przedstawienia źle osadzonych w materia-le hipotez, nadmiaru słów, przerostu formy nad treścią. Dobrze to wróży tym młodym, ambitnym i niewątpliwie świetnie zapowiadającym się autorom.

Dobór i forma zaprezentowanych materiałów pozwoli-ły na stworzenie nowej jakości. Skonfrontowano sposo-by analizy i myślenia, różne szkoły spojrzenia na trudną tematykę odnoszącą się tak do czasów antycznych, jak i recepcji antyku. Niemniej ważną sprawą jest szeroki wachlarz tematów. Obok tradycyjnych wątków i bardziej tradycyjnego ich przedstawienia, w AD REM odnajdu-jemy także nurt coraz mocniej obecny w naukach huma-nistycznych. Spojrzenie na różne tematy przez pryzmat nowych osiągnięć nauki - szczególnie technik wypraco-wanych przez nauki ścisłe. Różnorodność tematyczna powoduje, że każdy z Czytelników znajdzie w AD REM jakiś interesujący wątek, interesującą myśl, interesujące ujęcie tematu. Z drugiej strony forma artykułów, mimo że często odnoszą się one do skomplikowanej problema-tyki, czyni je zrozumiałymi nie tylko dla specjalistów.

Jeśli pierwszy numer Kwartalnika Akademickiego uznać za rodzaj „manifestu ideowego” jego twórców, to kolejne powinny przynieść jeszcze bardziej interesują-ce artykuły i opracowania. Jest też godne podkreślenia, że AD REM utworzyła grupa młodych pasjonatów, ak-tywnych absolwentów uniwersytetów, bardzo dobrych organizatorów nauki. Bez ich determinacji, ale także wiedzy i umiejętności, nie byłoby możliwe wydanie tego pierwszego numeru. AD REM jest niewątpliwe nowym, obiecującym zjawiskiem wśród czasopism naukowych. Miejmy nadzieję, że brutalne prawa rynku nie zaszkodzą tej cennej i ważnej inicjatywie.

prof. Piotr Dyczek

Zespół redakcyjny:Redaktor Naczelny – Piotr SypczukRedaktorzy Działów: Gesta et Homini – Joanna LasekArcheologia – Piotr Sypczuk Historia – Błażej Popławski Artes – Piotr Lasek Mirabilia Mundi – Monika Rubach

Skład: Łukasz CelińskiDruk: Autograf-Druk, ul. Rembielińska 6a 03-343 Warszawa

Redakcja nie zwraca materiałów nie za-mówionych oraz zastrzega sobie prawo do redagowania nadesłanych artykułów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publi-kowanych artykułów wymaga zgody re-daktora naczelnego i autora tekstu.

Wydanie publikacji dofinansowała Fundacja Uniwersytetu Warszawskiego

2

3

5

6

8

10

13

17

20

AD REM 1/2008 2

GESTA ET HOMINI

Prof. dr hab. Ludwika Press (1922–2006)

prof. Piotr Dyczek

Pani Profesor urodziła się w Prużanie, koło Brześcia nad Bu-giem, tam skończyła szkołę śred-nią (gimnazjum państwowe im. A. Mickiewicza). Wybuch woj-ny zastał ją we Lwowie. W Ka-zachstanie spędziła lata 1940-46, pracowała tam między innymi

jako nauczycielka w polskiej szkole 7-klasowej w Ajgu-zie, była też kierownikiem literackim polskiej sekcji arty-stycznej (AS) przy lokalnym oddziale Związku Patriotów Polskich.

Z Kazachstanu trafiła na krótko do Szczecina, potem do Wrocławia, gdzie zapisała się na Uniwersytet Wroc-ławski i studiowała anglistykę. Jednocześnie pracowała w redakcji dziennika „Naprzód Dolnośląski” (przekształco-nego później w „Kurier Wrocławski”) na stanowisku re-daktorki dodatku dla dzieci „Mały Ślązak” (1946-48). W tym czasie pisywała audycje radiowe dla dzieci i młodzie-ży. W 1949 skończyła studia, uzyskując dyplom magistra filologii angielskiej.

Jednak w trakcie studiów ujawniły się Jej zaintereso-wania archeologią klasyczną i historią sztuki, uczęszczała na seminaria prof. E. Bulandy oraz prof. W. Podlachy i zdawała u nich egzaminy cząstkowe. Po śmierci prof. E. Bulandy kontynuowała studia w zakresie archeologii kla-sycznej u prof. K. Majewskiego. W 1952 została magi-strem archeologii klasycznej na Uniwersytecie Wrocław-skim.

W 1952 otrzymała aspiranturę na Uniwersytecie War-szawskim, gdzie pod kierownictwem prof. K. Majewskie-go rozpoczęła pisanie pracy doktorskiej, której celem było zrekonstruowanie stosunków społeczno-ekonomicznych na dawnej Krecie, na podstawie zabytków osadnictwa i budownictwa. Stopień doktora uzyskała w 1958, od 1959

do 1967 była zatrudniona na stanowisku adiunkta arche-ologii. W latach 1958-61 prowadziła gościnne wykłady z archeologii śródziemnomorskiej na Uniwersytecie im. M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

W 1954 przeniosła się do Warszawy, w 1956 została starszym asystentem na Wydziale Historycznym UW w Katedrze Archeologii Śródziemnomorskiej oraz aktyw-nym uczestnikiem prac naukowych w Zakładzie Arche-ologii Antycznej Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN (aczkolwiek ta intensywna współpraca nie została nigdy sformalizowana w sensie zatrudnienia).

W 1957 wzięła udział w słynnym objeździe po Nad-czarnomorzu (razem z grupą innych archeologów), zwie-dziła wówczas Odessę, Symferopol, wzięła udział w bada-niach wykopaliskowych w Olbii, pod kierunkiem prof. Ł. Sławina. W 1959 podróżowała do Leningradu (Ermitaż) i muzeów w Kijowie i Moskwie. Plonem tych podróży była książka „Od Fanagorii do Apolonii. Z dziejów anty-cznych miast nad Morzem Czarnym” (Warszawa 1962). Między listopadem 1957 a kwietniem 1958 przebywała na stypendium w Egipcie (wymiana między Minister-stwem Spraw Zagranicznych a Ministerstwem Edukacji w Kairze). Wracając spędziła miesiąc w Grecji lądowej i na Krecie. W 1960 spędziła 3 miesiące we Florencji i zwiedziła Włochy. W 1964 odbyła kwerendę biblioteczną w Berlinie. Od 1960 zaczęła brać udział w wykopaliskach w Novae, kierowała wówczas odcinkiem IV, w 1976 była już wice-kierownikiem badań. W 1967 spędziła 2 miesią-ce w Anglii, w 1972 pojechała na IX kongres archeologów rzymskich do Rumunii.

Kolokwium habilitacyjne złożyła w 1967 (architektu-ra w ikonografii przedgreckiej), od 1968 została zatrudnio-na na etacie docenta. Profesorem nadzwyczajnym została w 1976, zwyczajnym w 1986. W latach 1981-84, 1984-87 była wicedyrektorem Instytutu Archeologii UW. Nato-miast w latach 1993-96 była Przewodniczącą Rady Na-ukowej Ośrodka Badań Archeologicznych w Novae. Była także członkiem Komitetu Nauk o Kulturze Antycznej i International Association for Classical Archaeology.

AD REM 1/20083

GESTA ET HOMINI

Prof. dr hab. Tomasz Mikocki (1954-2007)

dr Monika Rekowska-Ruszkowska

Profesor Mikocki był niezwykłym Człowiekiem, wielkim naukowcem i miłośnikiem życia. Nie sposób w kilku zdaniach, ani nawet na kilku stronach opisać tak złożonej i barwnej postaci, której wpływu na obecny kształt Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszaw-skiego nie można przecenić.

Począwszy już od 1973 r. rozwój zawodowy i karie-ra Profesora związane były z Uniwersytetem Warszaw-skim, gdzie w 1978 r. ukończył studia w Instytucie Ar-cheologii, uzupełnione w 1979 r. studiami w Instytucie Historii Sztuki. W 1981 r. obronił doktorat opublikowa-ny później w dwóch książkach: Najstarsze kolekcje sta-rożytności w Polsce (Warszawa 1990) oraz À la décou-verte de l’art antique. Les voyageurs polonais en Italie dans les années 1750-1830 (Warszawa 1988). W 1987 r. uzyskał tytuł doktora habilitowanego po opublikowaniu rozprawy Sub specie deae. Rzymskie cesarzowe i księż-niczki jako cesarzowe (wydanej po polsku i we francu-skiej, poprawionej wersji w 1995 r.).

Właśnie te dwie rozprawy określiły Jego zawodowe zainteresowania – rzeźbą klasyczną oraz zagadnieniami związanymi z recepcją antyku. Nieustannie dawał się poznać, zarówno w Polsce, jak i zagranicą, jako niezwy-kle aktywny i efektywny archeolog klasyczny, obecny na wielu kongresach i konferencjach – w Kolonii, Berli-nie, Palermo, Pradze, Los Angeles, Cambridge, Atenach,

Marburgu itd. Regularnie uczestniczył w wykopaliskach w Bułgarii, Francji, Szwajcarii, Niemczech, czy na Cy-prze. W 1998 r. doceniono Jego dokonania naukowe i uzyskał tytuł profesora zwyczajnego.

Właściwie już od końca lat 70-tych, gdy podjął pra-cę jako asystent w Instytucie Archeologii, Jego aktyw-ność zawodowa ściśle była związana z losami Instytu-tu, gdzie kolejno pełnił funkcję adiunkta (1983-1990), a potem profesora (od 1991 r.). Wyrazem uznania dla Jego umiejętności organizacyjnych był wybór w 1991 r. na stanowisko dyrektora Instytutu Archeologii, którą to rolę pełnił kolejno przez 4 kadencje. Dzięki Jego sta-raniom, odwadze i dalekowzroczności Instytut, w nie-zwykle trudnych czasach transformacji, rozwinął się w nowoczesną instytucję naukową, kształcącą corocznie dużą grupe studentów w kilkunastu specjalnościach. De-terminacji i sile Profesora zawdzięczamy nową siedzibę w Szkole Głównej.

Od 1992 (aż do śmierci) Profesor był kierownikiem Zakładu Archeologii Klasycznej. W latach 2002-2003 był dyrektorem Krajowego Ośrodka Badań i Dokumen-tacji Zabytków. Mimo tak wielu obowiązków, nie traciła na tym Jego działalność dydaktyczna – prowadził ćwi-czenia, wykłady i seminarium, na którym wypromował kilkunastu magistrantów.

W ostatnim dziesięcioleciu podejmował wciąż nowe wyzwania, m.in. rozpoczął badania rezydencji rodziny von Rose w Dylewie, a ostatni etap jego badań skoncen-trowany był wokół Libii. W 2001 r. zainicjował wyko-paliska w starożytnym mieście Ptolemais (Cyrenajka). Jako kierownik Polskiej Misji Archeologicznej i kierow-nik Pracowni Badań Archeologicznych IA UW w Libii corocznie, lub nawet dwa razy w roku, organizował kolejne kampanie wykopaliskowe, które każdorazowo przynosiły sensacyjne znaleziska (malowidła zachowa-ne na wysokości bez mała 2 m, doskonale zachowanych kilkanaście mozaik, rzeźby, skarb monet antycznych itp). W badaniach propagował nowoczesne, nieinwa-zyjne metody, zapraszając do współpracy specjalistów z różnych dziedzin.

AD REM 1/2008 4

GESTA ET HOMINI

Zawsze pełen niespożytych sił, niezwykłej energii. Działał z pasją i ta pasja udzielała się innym. Potrafił najpierw przekonać do swoich wizjonerskich pomysłów i idei, a potem umiał idee te wcielać w życie. Inicjował nowe badania, angażował młodych ludzi, stwarzał im perspektywy i wskazywał sposób ich osiągnięcia.

Z Profesorem zetknęłam się po raz pierwszy jako studentka III roku. Decydując się na studiowanie arche-ologii nie byłam pewna czym miałabym się zajmować, jednak po cyklu zajęć z Archeologii Starożytnego Rzy-mu, dzięki sile przekonywania, wyrazistości i barwności narracji prowadzącego, taką pewność zyskałam. Jeszcze w trakcie studiów dzięki Profesorowi uwierzyłam, że „nie święci garnki lepią” i zaczęłam poważnie myśleć o doktoracie, którego tematyka była częściowo wyni-kiem moich własnych zainteresowań archeologią Galii, a częściowo wynikała z poczucia, jak ważne dla polskiej tożsamości kulturowej są zagadnienia dotyczące tradycji antycznej. Własna intensywna praca, a jednocześnie wy-sokie wymagania, które Profesor stawiał zarówno sobie jak i innym, mobilizowały bardziej niż pospolite przy-

woływanie do porządku i odpytywanie z poczynionych postępów. Za zaszczyt sobie poczytuję, że byłam jedną z pierwszych jego magistrantek i pierwszą doktorantką. Profesor zawsze mnie inspirował i zarażał swoimi wizja-mi. Dzięki Niemu poznałam prawdziwe znaczenie takich pojęć, jak pasja i zaangażowanie. Podczas dyskusji z Nim wszystkie stawiane przeze mnie problemy naukowe wydawały się proste i oczywiste w rozwiązaniu.

Gdy jesienią 2005 r. dowiedziałam się o chorobie Profesora, nagle czas zatrzymał się w miejscu. Dzięki Jego sile i wierze w wyzdrowienie uwierzyłam i ja, że wszystko musi być dobrze, że ciągle ma przecież tyle rzeczy do zrobieniu, że to jeszcze nie czas...

Do wiosny 2007 r. wszyscy mieliśmy nadzieję, że będzie tak, jak chciał Profesor, bo przecież zawsze prze-prowadzał do końca to, co zamierzał. Ale tym razem się nie udało.

26 maja odszedł Człowiek, ktoś wyjątkowy, mój Mentor i Przyjaciel. Będzie Go nam wszystkim bardzo brakować, a archeologia, Libia i Ptolemais już nigdy nie będą takie same.

Wykopaliska w Ptolemais (fot. M. Bogacki, www.fotostacja.pl)

AD REM 1/20085

archeologia

Jeżeli w archeologii klasycznej w Polsce miano „ojca” dyscypliny zwykło się nadawać Stanisła-wowi Kostce Potockiemu, to za jego odpowiednik w zakresie archeologii ziem polskich uznać nale-ży Józefa Ignacego Kraszewskiego. Legendarna jest płodność i pracowitość tego polihistora, który za motto swej twórczości uznał postawę greckie-go malarza Apellesa, wyrażoną znanym cytatem z Pliniusza Starszego: „Nulla dies sine linea” („Ani dnia bez kreski”: Pliniusz Starszy, Naturalis Histo-ria, XXXV 10,84).

Jak wspominał towarzysz pisarza z czasów po-bytu w Dreźnie, hrabia Wincenty Łoś: „Nie było rzeczy w dziedzinie sztuki i archeologii, na której by się nie znał, której by nie lubił, nie zbierał.” Był członkiem Towarzystwa Historii i Starożytności w Odessie, Towarzystwa Starożytności Północnych w Kopenhadze, a także Akademii Umiejętności w Krakowie, z ramienia której reprezentował polską naukę na międzynarodowych kongresach archeo-logicznych w Bonn (1871) i Sztokholmie (1874). Był pomysłodawcą stworzenia mapy archeolo-gicznej krajów słowiańskich i twórcą „Projektu Słownika Starożytności Polskich”. Dziełem życia autora „Starej baśni” w zakresie archeologii ziem polskich była kilkukrotnie przywoływana synteza pradziejów Słowiańszczyzny – „Sztuka u Słowian, szczególnie w Polsce i Litwie przedchrześcijań-skiej” (1860).

Za przykład nowoczesnego podejścia Kraszew-skiego do archeologii, niech posłuży jego refleksja na temat zabytków archeologicznych: „Szczątki starożytne pozbawione tego komentarza, którym jest to wszystko, co je otacza, nie mówią do nas, pozostają okruchami”. Nie szczędził Kraszewski krytyki innym badaczom, szczególnie niemieckim;

po wizycie w Pompejach z satysfakcją mógł zauwa-żyć: „Najbardziej wyczerpującym i najpełniejszym może dziełem, opisującym Pompeję jest wydane przez Overbecka w języku niemieckim. Cóż by to u nas powiedziano, gdyby kto opisywał zabytki wcale ich nie widząc?”. Równie krytycznie rozpra-wiał się z metodą badań H. Schliemanna w Troi: „Dr Schliemann, jeśli co umie, starał się swą naukę tak obwinąć i ukryć, iż jej dostrzec niepodobna”. Godne uwagi są specyficzne poglądy Kraszewskie-go na sztukę starożytną, w której najbardziej cenił sztukę grecką i wczesno-chrześcijańską, marginali-zując dziedzictwo artystyczne imperium rzymskie-go: „W Rzymie jeśli spytacie o najstarszy pomnik z czasów królów, wskażą wam więzienie i kloakę [Cloaca Maxima – P.J.]; rzeczpospolita zostawiła gościniec [Via Appia – P.J.] a cesarstwo górę czere-pów potłuczonych [Monte Testaccio – P.J.]”.

"Nulla dies sine linea..."Piotr Jaworski

AD REM 1/2008 6

archeologia

W XIX w. w podwarszawskiej Bażantarni, bo tak wtedy nazywał się tutejszy majątek, na terenie dawnego zwierzyńca królewskiego zorganizowano park krajobrazo-wy. Inicjatorami zmian byli przedstawiciele rodu Potockich rezydujący w Wilanowie, do których należały także tutejsze dobra. Stanisław Kostka Potocki przeprowadził przebudowę pałacu, a zmiany w otaczającym parku były dziełem jego syna i synowej: Aleksandra Potockiego i Anny z Tyszkiewiczów.

Dzięki nim powstał park z szeregiem zdobiących go bu-dowli. Dziś spacerując pośród drzew można nadal podziwiać część z nich: świątynię dorycką, akwedukt rzymski, most mauretański, pomnik Natalii z Potockich Sanguszkowej (uko-chanej córki fundatorów). Pierwotnie w parku istniało jeszcze kilka innych budowli. Do najbardziej znanych należy pawilon zwany „holendernią”. Znacznie mniej wiadomo o innym za-ginionym obiekcie, czyli o tak zwanym „grobowcu Nerona”.

Aktualnym użytkownikiem zespołu pałacowo-parkowe-go jest „Centrum Europejskie Natolin”. Fundacja systema-tycznie prowadzi program rewitalizacji zachowanej substan-cji zabytkowej. Renowacji poddano dotychczas pałac, zabu-dowania folwarku, a także świątynię dorycką. Trwają prace przy moście mauretańskim i pomniku Natalii. Dalsze plany uwzględniają odbudowę przynajmniej niektórych z dziś nie zachowanych zabytków architektury ogrodowej. Takie za-mierzenia oprócz kwerendy źródłowej muszą także uwzględ-niać odsłonięcie i inwentaryzację pozostałości zniszczonych obiektów. Dla tego wiosną 2007 r. tropem zaginionego sarko-fagu ruszyła interdyscyplinarna ekspedycja kierowana przez autora niniejszego artykułu.

Zachowany plan wyraźnie wskazywał, że poszukiwania należy skoncentrować na terenie tzw. Górnego Parku, na pół-noc od pałacu. Podczas kwerendy udało się znaleźć zdjęcie obiektu z lat 50. XX w. Dzięki temu można było upewnić się, że przetrwał w dość dobrym stanie zawieruchę wojenną. Nie udało się natomiast wyjaśnić okoliczności jego zniknięcia. Fotografia potwierdzała lokalizację nieistniejącego zabytku

na niewielkim kopcu pośród starych dębów. Miejsce to jest do dziś wyraźnie czytelne na skraju obszernej polany w po-bliżu pałacu.

Po tych wstępnych ustaleniach przystąpiono do realiza-cji archeologicznych badań nieinwazyjnych, w wytypowanej części parku. Wykonano m.in. plan warstwicowy oraz bada-nia geofizyczne metodą elektrooporową. Na tej podstawie ustalono, że wspomniany kopiec nie jest jedynym nasypem w tej części założenia ogrodowego. Jest on flankowany trzema wałami, z których każdy uformowano na planie półokręgu. Dzięki poszukiwaniom geofizycznym możliwe było minima-lizowanie zniszczeń, jakie niosą ze sobą wykopaliska. Wyty-powano szereg anomalii oporności, które należało zweryfiko-wać w terenie. Największą uwagę badaczy zwróciła wyraźna anomalia po środku kopca, dokładnie tam gdzie powinien znajdować się sarkofag. Niska oporność w tym miejscu wska-zywała raczej na negatyw po fundamencie, niż pozostało-ści podziemnej części budowli.

Niestety na tym etapie pojawiły się przeszkody nie do pokonania. Na kopcu rosną dęby - pomniki przyrody. Rozmieszczenie wiekowych drzew wokół korony pagór-ka pozwala domyślać się, że sadzono je w czasach bu-dowy sarkofagu. Konsultacje prowadzone z osobami od-powiedzialnymi za opiekę nad drzewostanem ostatecznie wykluczyły możliwość otwarcia wykopu na kopcu, a także w jego najbliższym otoczeniu.

Szukając sarkofagu Nerona…Badania na terenie Górnego Parku w Natolinie

dr Radosław Karasiewicz-Szczypiorski

„Grobowiec Nerona” w Natolinie

AD REM 1/20087

archeologia

Nie mogąc badać miejsca gdzie stał sarkofag, ekspedycja postanowiła dokładniej poznać inne pozostałości założenia ogrodowego w Górnym Parku. Zdecydowano o podjęciu wykopalisk weryfikujących szereg anomalii na wspomnianej wyżej polanie w sąsiedztwie kopca. Sondaże otwarto też przy ruinach murowanej ławki parkowej oraz w poprzek jednego z wałów sąsiadujących z obsadzonym dębami wzniesieniem.

Nową przeszkodą okazał się całkowity brak znalezisk ru-chomych w otwartych wykopach. W tej sytuacji nieoceniona okazała się pomoc geologa, architekta oraz fachowca od in-wentaryzacji starodrzewów. Wyniki wykopalisk oraz wnioski wymienionych specjalistów były na bieżąco konsultowane z geofizykiem, który wykonywał pomiary w parku.

Wspólna praca ze-społu badawczego po-zwoliła wychwycić po-zostałości piaszczystej alei parkowej i rosną-cych wzdłuż niej starych drzew. Ujawniono też ślady niwelacji, w wyni-ku której z polany została usunięta część pierwot-nego humusu. Kopiec i pobliskie wały okazały się być nasypami humu-sowymi. Pod rozpadającą

się ławką, wymurowaną po wojnie z przypadko-

wo zebranych detali architektonicznych, udało się natrafić na starsze relikty architektury ceglanej. Analiza tych pozostałości wskazuje, że są to fundamenty dwóch filarów. Być może łą-czących się w części nadziemnej w formę bramy lub furty.

Kilka lat wcześniej, podczas porządkowania Górnego Parku, obok ruin ławki znaleziono blok kamienny z wier-szowaną inskrypcją z datą 3 maja 1807 r. Nasze prace przy ławce przyczyniły się do pozyskania jeszcze jednego detalu – długiej płyty kamiennej ze śladami po metalowych klam-rach mocujących.

Badania interdyscyplinarne przeprowadzone na terenie

Górnego Parku ujawniły szereg śladów urządzania parku kra-jobrazowego w XIX w. Biorąc pod uwagę dzieje zespołu pała-cowo-parkowego w Natolinie większość, jeśli nie wszystkie, odkryte pozostałości należy odnieść do działalności Aleksan-dra i Anny Potockich (rodziców Natalii urodzonej w 1807 r.).

W części Górnego Parku, na północ od pałacu, zmie-niono ukształtowanie terenu. Powierzchnię przyszłej polany wyrównano usuwając część oraniny. Ze zgromadzonego pod-czas niwelacji humusu usypano kopiec oraz wały zamykające perspektywę za kopcem. Nowe, wypukłe formy terenu ob-sadzono dębami. Wydaje się, że celem tych zabiegów było wyeksponowanie w krajobrazie elementu architektonicznego jakim był Grobowiec Nerona. Wytyczono także piaszczystą aleję, z której można było kontemplować całe założenie.

Niestety na obecnym etapie badań nie można stwierdzić, czy i jakie relikty poszukiwanego Grobowca kryje wnętrze kopca. Być może więcej informacji przyniosą dalsze bada-nia prowadzone metodami nieinwazyjnymi. Nasz zespół w sprawozdaniu końcowym sugerował m.in. ponowne zastoso-wanie geofizyki (tym razem metody magnetycznej), użycie georadaru oraz wykonanie wierceń.

Dotychczasowe badania nie rozstrzygnęły w jakiej relacji do założenia z sarkofagiem pozostają relikty dwóch filarów odkryte pod murowaną ławką. Nie wiemy również gdzie była pierwotnie wyeksponowana kamienna płyta z inskrypcją z 1807 r. Najprawdopodobniej kamienny blok z napisem, jak również dwie inne (znane wcześniej) inskrypcje stanowią ele-menty większej koncepcji upamiętniającej w krajobrazie na-rodziny Natalii Potockiej. Wydarzenie to było zbieżne w cza-sie z wyzwoleniem Warszawy spod panowania Prus i próbą odbudowy państwa w duchu Konstytucji 3-go Maja. Biorąc pod uwagę wyniki analizy architektonicznej, dwa filary od-kryte pod ławką w Górnym Parku, mogły stanowić elementy tej samej koncepcji, zrealizowanej w 1807 r.

Wydaje się, że jedyny materialny ślad poszukiwanego sarkofagu może stanowić kamienna płyta wmurowana we wspomnianą ławkę powstałą po II wojnie światowej. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że postument ławki wznoszono w tych samych latach kiedy z ogrodu zniknął (w niewyjaśnionych okolicznościach) Grobowiec Nerona.

Płyta kamienna z inskrypcją, odkryta obok ławki w Górnym Parku

(fot. R. Karasiewicz-Szczypiorski)

AD REM 1/2008 8

archeologia

O pochodzeniu tzw. bab nieborowskich �

Piotr Jaworski

W roku bieżącym mija 60 lat od pierwszej publi-kacji poświęconej słynnym „babom nieborowskim” – czterem, wykonanym w zbitym piaskowcu karpackim, kultowym rzeźbom Połowców datowanym na XII-XIII w., które stoją w pobliżu pałacu w Nieborowie (od stro-ny parku). Autorem artykułu zamieszczonego w „Głosie Plastyków” (nr 8/1947) był wybitny warszawski archeo-log – prof. Włodzimierz Antoniewicz. Od tamtego czasu nieborowskie pomniki stały się obiektem zainteresowa-nia ze strony archeologów; niejednokrotnie były też in-spiracją dla poetów i malarzy. Ich pochodzenie tymcza-sem, do dziś nie zostało w pełni wyjaśnione.

Pewne wątpliwości musi bowiem budzić przypisy-wanie sprowadzenia ich do położonej nieopodal Arkadii twórczyni ogrodu – Helenie z Przeździeckich Radziwił-łowej. Zdarzenie to miałoby mieć miejsce około 1815 r., kiedy to z okazji ślubu jej syna, Michała Gedeona Ra-dziwiłła z Aleksandrą ze Steckich, właścicielką znane-go ogrodu w Szpanowie na Wołyniu, księżna zwiedziła pokaźny obszar Kresów. Podstawowa wątpliwość wyni-ka z braku związku tzw. bab kamiennych z programem artystycznym opracowanym przez księżną dla Arkadii, zgodnie z którym dzieła sztuki antycznej i ich kopie, umieszczone we wnętrzach budowli ogrodowych, czy rozrzucone wśród roślinności, czynić miały wiarygodną starożytność miejsca, zaś przypominając minioną świet-ność Grecji i Italii, budzić refleksję nad przemijaniem. Jednocześnie miejsce to stanowić miało dla swej właś-cicielki, zgodnie z antyczną symboliką Arkadii, krainę szczęścia. Rzeźby „bab” musiałyby już wtedy pełnić funkcje rzeźb ogrodowych, nie zaś elementów lapida-rialnych, czy wystroju wnętrza (wśród tych ostatnich znane są obiekty średniowieczne pozyskane przez księż-ną z rozbieranego wówczas Zamku Prymasowskiego w Łowiczu), sprawiałyby zatem wrażenie dość osobliwe

pośród antycznego i antykizującego wyposażenia ogro-du. Pamiętać również należy, że w 1816 r. uwagę Heleny Radziwiłłowej i jej męża – Michała Hieronima Radzi-wiłła, pochłaniało przede wszystkim kupno i wyposa-żanie nowo zakupionej posiadłości w podwarszawskiej Królikarni, którą uczynili odtąd swą główną rezydencją i do której przewieźli z Arkadii i Nieborowa część wy-posażenia artystycznego. Dalsze wątpliwości musi tak-że budzić brak śladów obecności omawianych czterech figur kamiennych w obfitych dla tego okresu źródłach archiwalnych i bibliograficznych. Pierwsza wzmianka o nich pochodzi dopiero z wydanych przez S. Pruszako-wą-Duchińską w 1856 r. „Rozrywek dla młodocianego wieku”: „Przy wejściu do wielkiego zacienionego stulet-nimi drzewami parku, widać leżące na trawniku kamien-ne figury czterech bogów pogańskich, każdy zwrócony do strony świata z której ma pochodzić.”

Data zamieszczenia pierwszej wzmianki na temat obecności tzw. bab kamiennych w Arkadii nie wydaje się być przypadkową. W latach 1855-1859 trwały bo-wiem w Arkadii prace przy budowie willi dla owdowiałej Aleksandry Radziwiłłowej, która jeszcze za życia męża – generała Michała Gedeona Radziwiłła – troszczyć się musiała o jego interesy. Datowane na 1856 r. projekty willi autorstwa Franciszka Marii Lanciego przedstawia-ją charakterystyczne dla tego architekta połączenie neo-renesansowych form architektonicznych z eklektyzmem rzeźb przewidzianych jako ozdoba tarasu wschodniego. Wykorzystane w projekcie elementy egiptyzujące, an-tykizujące, renesansowe i barokowe, pochodzić mia-ły głównie z obiektów należących do dawnej kolekcji Heleny Radziwiłłowej. Wcześniej, w latach 1842-1844, w podobnym duchu opracował Lanci (przy współpracy Teofila Schüllera) dla Aleksandry Radziwiłłowej projekt przebudowy budowli ogrodowych w Królikarni. Attykę

∗ Autor wyraża ogromną wdzięczność Pani Marzenie Woźny z Archiwum Muzeum Archeologicznego w Krakowie za życzliwość i okazaną pomoc.

AD REM 1/20089

archeologia

klasycystycznego budynku kuchni, wzorowanego na rzymskim grobowcu Cecylii Metelli, pokryto kawałka-mi rudy i kamieni analogicznymi do tych, które wmuro-wano niegdyś w sztuczne ruiny Arkadii. Na odcinku at-tyki od strony pałacu ustawiono trzy barokowe w formie rzeźby kamienne, upozorowane na sztuczne destrukty o tematyce mitologicznej. Ponad wejściem do kuchni od strony parku umieszczono inskrypcję Caeciliae Cretici, mającą zapewnić prawidłową identyfikację budynku z antycznym pierwowzorem. Kilka lat wcześniej wokół kuchni ustawiono 12 marmurowych „figur”. Projekty zrealizowane przez Lanciego w Królikarni i Arkadii, choć odpowiadające panującej modzie, rozmijały się z pierwotną, klasycystyczną koncepcją tych założeń.

W spuściźnie po wybitnym krakowskim archeologu przełomu XIX/XX w. – prof. Włodzimierzu Demetry-kiewiczu, w jej części przechowywanej w Archiwum Muzeum Archeologicznego w Krakowie, znajduje się fotografia ukazująca „baby nieborowskie” stojące przed dziedzińcem willi Aleksandry Radziwiłłowej w Arkadii od strony tarasu wschodniego. Odręczny podpis prof.

Demetrykiewicza informuje, że fotografia przedstawia „figury »bab kamiennych« zdjęte z kurhanów na Ukra-inie i ustawione w ogrodzie dworskim”. Jest to jedyne, nie publikowane dotychczas, świadectwo ich obecności w Arkadii przed 1893 r., kiedy to Michał Piotr Radzi-wiłł odkupił ogród od rodziny Adlerbergów i przewiózł większość ocalałych tam rzeźb (w tym „baby”) do Nie-borowa. Cztery figury kamienne Połowców (3 żeńskie, 1 męska) stoją w parach na osi willi, przedzielone in-nym znanym zabytkiem – znajdującą się dziś (podobnie jak „baby”) w pobliżu pałacu w Nieborowie – kolumną cmentarną zwierającą inskrypcje w językach greckim i tureckim, pochodzącą przypuszczalnie z Krymu i dato-waną na 1709 r. Nie można wykluczyć, że widziane w Arkadii w 1856 r. „leżące na trawniku kamienne figury”, zostały sprowadzone przez Aleksandrę Radziwiłłową i czekały na wykorzystanie w najbliższym otoczeniu wznoszonej dla niej willi. Trafić zatem musiały do ogro-du nieco wcześniej – okazji do ich przetransportowania z Wołynia zapewne księżnej nie brakowało.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na dodatko-

Baby kamienne w Arkadii

AD REM 1/2008 10

historia

Polscy RoseNieznany epizod z dziejów

niemieckiej rodziny kolekcjonerów

Angelika Dłuska

Poruszany w niniejszym tekście temat jest echem wykopalisk przeprowadzonych pięć lat temu przez Instytut Archeologii Uniwersytetu Warszaw-skiego w Dylewie. Badania te zaowocowały liczny-mi publikacjami naukowymi autorstwa prof. Toma-sza Mikockiego, dotyczącymi dziejów majątku oraz kolekcji rodziny von Rose.

Majątek rodziny von RoseDylewo to niewielka miejscowość w granicach

gminy Grunwald, w województwie warmińsko-ma-zurskim, oddalona ok. 15 km na południowy-za-chód od Ostródy. Przed 1945 r., Doehlau (Dylewo) znajdowało się na terenie Prus Wschodnich, w od-ległości ok. 30 km od granicy z Polską. Od 1860 r., majątek w Doehlau, wraz z kilkoma mniejszymi, okolicznymi folwarkami, tworzył klucz dóbr nale-żący do Doris i Ludwiga Rose. Największy rozwój majątku datuje się na okres, kiedy opiekunem i po-wiernikiem majoratu został ich syn, Franz von Rose (1901-1912). W tym czasie rodzina otrzymała tytuł

Siedziba rodziny Rose w Doehlau

wą wartość informacyjną, którą dostarcza wspomniana fotografia Arkadii sprzed 1893 r. Otóż na postumentach wieńczących schody prowadzące na wschodni taras willi Aleksandry Radziwiłłowej dostrzec można dwa popiersia. Szczegółowa analiza fotografii ujawniła, że rzeźby te są znanymi obiektami z kolekcji radziwiłłowskiej: popiersie widoczne po prawej stronie to głowa typu Afrodyty Caeta-ni na obcym biuście, popiersie po lewej stronie zaś to biust Rzymianki z okresu panowania Sewerów. Obie rzeźby, ze-stawione ze sobą w podobny sposób, widnieją na fotogra-fii z ok. 1915 r., ustawione po obu stronach schodów przed tarasem pałacu w Nieborowie. Musiały one trafić tu wraz z innymi rzeźbami po odzyskaniu Arkadii przez M.P. Ra-dziwiłła w 1893 r. Projekty aranżacji elewacji wschodniej willi A. Radziwiłłowej w Arkadii autorstwa F.M. Lancie-go z 1856 r., przewidywały ustawienie na obu postumen-tach nie popiersi, lecz rzeźb statuarycznych. Fotografie z ok. 1930 r. przedstawiają postumenty wschodniego tarasu willi pozbawione jakiejkolwiek dekoracji rzeźbiarskiej.

„Baby nieborowskie” (arkadyjskie) stanowią inte-resujący przykład świadomego wykorzystania tzw. bab kamiennych w nowożytnym ogrodzie z antykami. Wyko-rzystanie czterech figur kamiennych identyfikowanych z rodzimymi bóstwami pogańskimi w pełnym odniesień do Antyku arkadyjskim krajobrazie stanowi modelowy przy-kład stopniowego wypierania z polskich kolekcji prywat-nych, funkcjonujących w warunkach porozbiorowych, sztuki antycznej na korzyść starożytności „słowiańskich” (także tych, które słowiańskimi nie były, ale w powszech-nym mniemaniu za takie uchodziły). Podobną zmianę akcentów obserwować można w rozwoju wielu ówczes-nych dziedzin nauki i kultury: w naukach historycznych i archeologii, muzealnictwie i sztukach pięknych. Było to z jednej strony wynikiem wpływu ogólnych przemian zachodzących w świadomości Europejczyków, z drugiej strony w naturalny sposób odpowiadało zwiększonemu wyczuleniu Polaków na sprawy narodowej przeszłości i kultury.

AD REM 1/200811

historia

eksponatów z kolekcji rodziny Rose, a także rzeź-by Wildta, do tej pory uważane w literaturze za za-ginione. Materiał pochodzący z wykopalisk w Dy-lewie jest obecnie konserwowany i opracowywany. Wyniki tych prac pozwolą na zrekonstruowanie pełnego obrazu zarówno rodzinnej kolekcji, groma-dzonej w Doehlau na przestrzeni 75 lat, jak i życia codziennego w tej szlacheckiej rezydencji w XIX i pierwszych dziesięcioleciach XX w.

Dzieje pokoleń von RoseNie poruszanym dotychczas w literaturze (a

niezwykle interesującym) epizodem w dziejach ro-dziny Rose jest życie i działalność kilku jej przed-stawicieli, którzy mimo niemieckich korzeni czuli się Polakami i całe swoje życie poświęcili działal-

szlachecki, unowocześniano folwarki, prowadzono prace nad aranżacją parku otaczającego rezyden-cję, rozbudowywano pałac. Również w tym okresie ukształtowała się zasadnicza część rodzinnej kolek-cji sztuki. Franz von Rose objął mecenatem kilku młodych artystów, w tym mediolańskiego rzeźbia-rza Adolfo Wildta. Na podstawie zawartego w 1894 r. kontraktu, przez kolejnych 18 lat przekazywał on mecenasowi pierwszy egzemplarz każdego swojego dzieła. W efekcie tej współpracy do Doehlau trafiło kilkadziesiąt rzeźb tego artysty. Poza kolekcją sztu-ki artystów współczesnych i wykonywanymi przez nich kopiami dzieł renesansu i symbolizmu, w pała-cu rodziny Rose znajdowała się kolekcja numizma-tów, broni, szkła, ceramiki i biżuterii artystycznej, sztuki dalekowschodniej oraz zbiór oryginalnych starożytności egipskich.

Zimą 1945 r., rodzina Rose uciekła przed wkra-czającą na teren Prus Wschodnich, Armią Czerwo-ną. Wkrótce pałac został podpalony przez żołnierzy radzieckich. W jego wnętrzach spłonęła znaczna część kolekcji malarstwa i grafiki oraz wyposażenie pałacu. Ruiny zawalonej, centralnej części budowli, gdzie niegdyś znajdowała się galeria sztuki, pogrze-bały kolekcję rzeźb Adolfo Wildta.

Archeolodzy w Dylewie W lipcu i pierwszej połowie sierpnia 2002 r. w

Dylewie, na terenie dawnej siedziby rodziny Rose, przeprowadzono prace archeologiczne. W trwają-cych 6 tygodni wykopaliskach, przeprowadzonych pod kierunkiem prof. T. Mikockiego, wzięli udział pracownicy Instytutu Archeologii UW, grupa kon-serwatorów z Muzeum Narodowego w Warszawie oraz trzydziestu studentów archeologii. W wyniku badań odsłonięto piwnice pałacu oraz wydobyto setki przedmiotów życia codziennego, dokumentu-jących ostatni okres funkcjonowania pałacu przed 1945 r. W trakcie wykopalisk odnaleziono część

Franz Rose, kolekcjoner z Doehlau

AD REM 1/2008 12

historia

ności dla dobra nowej ojczyzny. Założycielem pol-skiej linii rodu był Carl („Charles”) Georg Christian Heinrich Rose (1829-1864), którego z założycielem dylewskiej linii rodu – Ludwigiem Rose – łączy-ły bliskie więzi pokrewieństwa: ojciec Ludwiga – Christian Friedrich Martin (1771-1830) był jed-nocześnie dziadkiem „Charlesa” i Franza Rose. Tak więc Franz Rose był bratem stryjecznym Charlesa.

Charles był kupcem działającym przede wszyst-kim w Sankt Petersburgu. W 1863 r. ożenił się z córką warszawskiego kupca, żydowskiego po-chodzenia – Franciszką („Fanny”) Brüner. W tym samym roku w Petersburgu urodził się jego syn, Charles (Karol) William Stanislaus Rose. On sam zmarł w Carskim Siole rok później. Karol wzrastał w patriotycznej, polskiej atmosferze, z rodziną ojca nie utrzymywał kontaktów. Do 1918 r. utrzymywał obywatelstwo niemieckie, które uważał za dogod-niejsze od rosyjskiego. Po zakończeniu edukacji najpierw we Wrocławiu, a następnie w alzackiej Miluzie, powrócił do Warszawy, gdzie w 1893 r., po przejściu z luteranizmu na katolicyzm, poślu-bił Annę Leo, córkę znanego prawnika i redaktora „Gazety Polskiej”. Oprócz działalności handlowej, Karol zajmował się publicystyką społeczną oraz do-broczynnością. Warszawski dom rodziny Rose stał się miejscem regularnych spotkań elity intelektu-alnej stolicy. W 1902 r. ze względu na działalność handlową przeniósł się do Berlina, gdzie poświęcił się pracy społeczno-organizacyjnej i politycznej w środowisku kolonii polskiej. Był właścicielem i wydawcą polskiego „Dziennika Berlińskiego”. W latach 1908-1914 utrzymywał z własnych środków szkołę przy ul. Hożej w Warszawie. Stał na czele berlińskiego Towarzystwa Opieki nad Robotnikami Sezonowymi, które po wybuchu I wojny światowej objęło opieką blisko 600 tys. polskich robotników, którzy nie mogli w tym czasie powrócić do Króle-stwa Polskiego. Po wojnie w dalszym ciągu sprawo-

wał opiekę nad Polakami na terenie Niemiec jako pierwszy konsul generalny RP w Berlinie. Funkcję tą pełnił do 1924 r. W 1932 r. opublikował „Wspo-mnienia berlińskie”, w których zawarł ostrą krytykę nowych, hitlerowskich władz niemieckich. Zmarł w Warszawie w 1940 r. i został pochowany na cmenta-rzu Powązkowskim. Karol Rose miał trzech synów: Edwarda, Adama i Jerzego, który poległ w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r.

Prof. Edward Rose (1893-1969) był wybitnym ekonomistą w zakresie górnictwa, publicystą i dy-plomatą. W czasie II wojny światowej, prowadził wykłady z ekonomii i polityki gospodarczej na kom-pletach tajnej Wolnej Wszechnicy Polskiej w War-szawie. W 1946 r. został członkiem rady Naukowej dla Ziem Odzyskanych. Zmarł w Katowicach. Był odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta.

Prof. Adam Rose (1895-1951), także ekonomi-sta, brał udział w powstaniu wielkopolskim i woj-nie polsko-bolszewickiej. Pełnił tak przed II wojną światową, jak i bezpośrednio po niej, funkcję wi-ceministra przemysłu i handlu. Od 1940 r. był nie-oficjalnym konsulem RP w Tuluzie. Następnie zo-stał mianowany generalnym sekretarzem Polskiego Czerwonego Krzyża w Vichy, a później w Grenob-le. Z ramienia tej organizacji opiekował się uchodź-cami polskimi we Francji. Po wojnie powrócił do kraju lecz w 1949 r. z przyczyn politycznych emi-grował ponownie do Paryża, gdzie zmarł dwa lata później. Pochowany został na cmentarzu Levallo-is pod Paryżem. Odznaczony był Orderem Polonia Restituta, francuską Legią Honorową, belgijskim orderem Leopolda i jugosławiańskim Orderem św. Stefana. Syn Adama – Martin (ur. 1922), był w cza-sie II Wojny Światowej lotnikiem Polish Air Force w Wielkiej Brytanii.

AD REM 1/200813

artes

Tryptyk Ukrzyżowania, znajdujący się obec-nie w Muzeum Narodowym w Warszawie, został ufundowany przez kanonika Piotra von Wartenber-ga w 1468 r. Pierwotnie obiekt był przeznaczony do kaplicy pod wezwaniem św. Leopolda (obec-nie św. Kazimierza) w katedrze wrocławskiej. Otwarty ołtarz przedstawia scenę Ukrzyżowania z wizerunkiem Marii, św. Jana Ewangelisty oraz fundatora. Donator został przedstawiony z lewej strony obrazu, u stóp krucyfiksu, w pozie klęczą-cej na obu kolanach, o wyprostowanych plecach i dłoniach złożonych do modlitwy. Fundator ubrany jest w czerwony płaszcz i białą pelerynę, podbitą gronostajowym futrem. Tekst modlitwy, wygrawe-rowany na wstędze, wznosi się ku ukrzyżowanemu Chrystusowi.

Forma pozy klęczącej, w jakiej przedstawiono kanonika Wartenberga, pojawiła się w sztuce w XIII w. i stała się typową postawą modlitewną w późnym średniowieczu. Występowała ona powszechnie rów-nież w sztuce XV wieku, a dla przykładu można po-dać inne dzieła z Wrocławia: Epitafium Katarzyny Lindner z kościoła Bernardynów (1405 r.), czy Poli-ptyk Zwiastowania (1470 r.) i Ołtarz Ukrzyżowania (1498 r.) z kościoła św. Elżbiety.

Ze względu na charakter zagadnienia porusza-nego w niniejszym artykule, pożądane wydaje się prześledzenie (choćby w zarysie) różnych form klęczenia, które zmieniały się w poszczególnych okresach. W toku wywodów przedstawione zosta-ną różne wymowy ideowe gestu klęczenia, co po-zwoli na uzyskanie pełniejszego obrazu problemu badawczego i bardziej wyczerpujące zinterpreto-wanie przedstawienia kanonika Wartenberga.

Postawa ciała i gest mogą być odczytywane jako znak, który wyraża pewne intencje, myśli, uczucia. Do takich znaków niewątpliwie należy klęczenie, które znane było w niemal wszystkich kulturach i które tak często występowało w śred-niowiecznej sztuce. Podejmując próbę uchwycenia zasadniczego sensu pozy klęczącej, warto powo-łać się na wypowiedź św. Tomasza w Akwinu (In epistola ad Ephesios, III, 4). Zgodnie z poglądem średniowiecznego teologa dominikańskiego i filo-zofa, osoba przyjmująca taką postawę ukazuje swą małość, w stosunku do tego przed kim klęczy. Jed-nak badacze zajmujący się powyższym zagadnie-niem zwracają uwagę na polisemantyczny charak-ter tej pozy, która wyróżnia się bogactwem znaczeń szczegółowych, w związku z czym jej prawidłowe i pełne odczytanie wymaga wnikliwych studiów. Padanie na kolana mogło być zarówno znakiem klęski (błaganie pokonanego o darowanie kary), poczucia winy (prośba grzesznika o łaskę), jak i wyrazem najgłębszej czci, czy całkowitego odda-nia z miłości. Ponadto istotne jest przed kim wyko-nywana jest taka forma demonstracji uczuć.

Przedstawienie Piotra von Wartenberga z tryptyku UkrzyżowaniaRozważania nad przemianą wymowy ideowej pozy klęczącej

od późnej starożytności do końca XV w. Piotr Sypczuk

Tryptyk Ukrzyżowania (fot. P. Sypczuk)

AD REM 1/2008 14

artes

W literaturze przedmiotu wielokrotnie zwraca-no uwagę na fakt, że w późnej starożytności po-wszechną praktyką była modlitwa na stojąco. Oby-czaj ten znalazł wyraz w sztuce wczesnochrześci-jańskiej, gdzie donatorów przedstawiano niemal wyłącznie jako orantów. Potwierdzenie tego stwier-dzenia odnajdujemy w źródłach pisanych, bowiem już Tertulian (Liber de oratione, 25) pouczał, że modlić należy się z pokorą, stojąc z rękoma niezbyt wysoko uniesionymi do góry. Wierny modlący się w ten sposób zwracał się całym ciałem ku niebu, by usłyszeć głos Boga. Ale dalsze wypowiedzi apolo-gety chrześcijaństwa dowodzą, że również klęcze-nie było znane i praktykowane wśród chrześcijan. Autor napominał wiernych, żeby przynajmniej raz dziennie padali na kolana przed Bogiem. Zachodzi zatem pytanie o przyczynę niechęci do ukazywania pozy klęczącej w sztuce wczesnochrześcijańskiej. Dla powyższych rozważań nie bez znaczenia po-

zostaje fakt, że w sztuce starożytnego Rzymu na klęczkach ukazywano pokonanych barbarzyńców, ludzi którym władza została narzucona siłą. Po-nadto owa niechęć miała uzasadnienie teologiczne, postawa ta wiązana była z popadaniem w grzech i poczuciem winy. Na taką interpretację zdają się wskazywać wypowiedzi Pseudo – Justyna (Que-stiones et responsiones ad ortodoxos, 25), czy św. Bazylego (Liber de Spiritu Santo, 27).

Należy zauważyć, że już w późnej starożytności zwyczaj klęczenia był szeroko rozpowszechniony w kręgach cenobickich. Właśnie w tych środowiskach nastąpiła zmiana w wymowie pozy klęczącej, która przestała być jedynie krótkotrwałym gestem ozna-czającym upadek moralny. Pod wpływem ducho-wości kultywowanej w klasztorach iroszkockich, o nastawieniu wybitnie pokutnym, klęczenie stało się postawą długotrwałej medytacji, pomagającą w wewnętrznej przemianie i odpuszczeniu winy. Ob-serwacja rzeczywistości spowodowała zmianę de-sygnatu pozy klęczącej, która zaczęła się pojawiać w sztukach plastycznych w IX, a w X w. wystę-powała już powszechnie. Masowość występowania przedstawień sugeruje, że oprócz tradycyjnej sym-boliki klęczenie pełniło też inne funkcje ideowe. Pogląd ten zdaje się potwierdzać fakt, że klęczenie występowało w takich tematach jak hołd Magów. W tym przypadku powyższa poza nie mogła być interpretowana jako postawa pokonanego barba-rzyńcy, czy upadłego grzesznika, a była wyrazem najgłębszej czci dla Marii i Dzieciątka.

W ikonografii IX – XII w. spotykamy rozmai-te warianty pozy klęczącej, wśród których przede wszystkim należy rozróżnić przyklęknięcie na jed-no kolano i klęczenie pełne. Wymowa obu z nich była odmienna, bowiem pierwszą interpretowano jako gest dworskiego pozdrowienia, natomiast dru-ga była zawsze postawą żarliwej modlitwy i głę-bokiej adoracji. Dokładne objaśnienie tej różnicy

Przedstawianie Piotra von Wartenberga (fot. P. Lasek)

AD REM 1/200815

artes

odnajdujemy w tekstach źródłowych z połowy XIII w., a więc z czasów gdy w ikonografii obowiązy-wała już forma klęczenia, w jakiej ukazano Piotra von Wartenberga. Jednak oprócz pewnych analogii występujących między przedstawieniami z różnych okresów, dostrzegalne są także wyraźne odrębno-ści, które dotyczyły głównie górnej partii ciała. Do XII w. pozę klęczącą ukazywano bowiem w sztu-kach plastycznych jako prostratio, czyli klęczenie w połączeniu z pochyleniem korpusu lub głowy. Wydaje się, że te rozmaite gesty były naturalnym uzupełnieniem klęczenia, a różnice były bardziej formalne niż semantyczne. Także analiza źródeł pisanych pozwala założyć, że prostratio (w róż-nych wariantach) było właściwą formą klęczenia, praktykowaną aż po schyłek XII w.

Jak już zostało wspomniane, w XIII w. nastąpiła

zmiana formy klęczenia, która stała się powszech-nie obowiązującą w późnym średniowieczu. Do-skonałym przykładem tej postawy jest przedsta-wienie Piotra von Wartenberga. Przy porównaniu pozy XV – wiecznego donatora z wcześniejszymi, XII – wiecznymi przedstawieniami, nasuwa się pytanie, czy zmiany formalne nie pociągnęły za sobą zmian treści ideowych. Postawa klęcząca o wyprostowanym tułowiu nie musiała przestać być nośnikiem znaczeń tradycyjnych, ale mogła wzbo-gacić się o nowe, które istotnie zmieniły jej wy-mowę. Patrząc na kanonika widzimy człowieka o wyprostowanej pozie, złożonych do modlitwy rę-kach i podniesionej wysoko do góry głowie. Trud-no oprzeć się wrażeniu, że nie mamy tu już do czy-nienia z upadłym grzesznikiem wyznającym swe winy. W pozie naszego donatora nie dostrzegamy nic z dramatycznego w swym wyrazie prostratio, którego ekspresja wynikała z sensu przybieranej pozy. Pokora i uniżenie w tym przedstawieniu zo-stały zastąpione przez spokój oraz pełne miłości uwielbienie.

Na podstawie analizy źródeł pisanych (Sic-cardus e Cremona, VI, 5) wiadomo, że już w XIII – wiecznych tekstach wprowadzono rozróżnienie na pozę klęczącą i prostratio, które wyrażać mia-ły odmienne stany ducha. Ponadto argumentem potwierdzającym tezę o zmianie sensu ideowego klęczenia jest fakt, że w XIII w. zaczęto ukazy-wać Marię na klęczkach w scenie Sądu Ostatecz-nego. Nie ulega wątpliwości, że w tym konkret-nym przypadku klękanie jest wyrazem prośby w intencji grzeszników. Poza Marii nie mogła być traktowana jako wyznanie skruszonego grzeszni-ka, choćby nawet miało mu przynieść błogosła-wieństwo odpuszczenia. Najwyraźniej w XIII w. nastąpił przełom, w wyniku którego w następnych stuleciach poza ta była przede wszystkim wyrazem

Przedstawienie orantki z katakumb Pryscylli w Rzymie (koniec III w. n. e.)

AD REM 1/2008 16

artes

uwielbienia i oddania w miłości. Warto przypomnieć, że zgodnie z powszechnie

przyjętą opinią taka forma pozy klęczącej zapo-życzona została ze świeckiego rytuału hołdu. W średniowiecznej Europie hołd wasalny był formą obopólnej umowy, na mocy której wasal oddawał się całkowicie seniorowi. Na akt hołdu składały się trzy elementy (słowa, gest, inwestytura), z których na szczególną uwagę zasługuje gest, dokonywany przez złożenie dłoni wasala w ręce seniora. Posta-wa, a także symbolika związana z klęczeniem w rycie wasalnym, została przejęta dla wyrażania w modlitwie stosunku do Boga. Można to odnieść do przedstawienia Piotra von Wartenberga, któ-ry występuje tu w roli wasala zwracającego się do boskiego seniora. Kanonik ukazany został w pozie całkowitego oddania w miłości. Zgodnie z ceremonią hołdu taki ryt musiał poprzedzać nada-nie inwestytury, którą w tym przypadku jest łaska boża.

Jednocześnie ta poza, pełna pokory, ale i miło-ści oraz ufności w boskie miłosierdzie, nawiązuje do duchowości w typie świeckich bractw religij-nych, jakie w XV stuleciu licznie powstawały na terenie Cesarstwa i w północnych Niderlandach. Religijność w optyce devotio moderna nie była już zbiorowym aktem pokuty, czynionym wobec wszechpotężnego Sędziego i Króla, lecz indywi-dualnym kontaktem z Bogiem, który jest przede wszystkim miłością. To właśnie miłość dopro-wadziła go do oddania samego siebie za grzechy ludzkości, i ta ofiara przebłagalna Syna Bożego staje się w późnośredniowiecznej Europie centrum pobożnych rozważań. Nowa duchowość poszukuje dulcedo Dei szczególnie w przestrzeganiu rygo-rystycznych konwencji pobożnego, acz prostego żywota oraz w modlitwie, często przeradzającej

się wręcz w ekstatyczne doznania, wynikające z rozważań (np. cyklów pasyjnych). Stąd też, wzra-stająca od połowy XIV w. rola przedstawień pasyj-nych w sztuce.

Wobec tych zjawisk (religijnych i społecz-nych), przenikających być może także i do XV – wiecznego Wrocławia, postawa klęczenia u ka-nonika Wartenberga nie jest już wołaniem upadłe-go grzesznika, lecz modlitwą człowieka świado-mego swej grzesznej natury, ale pełnego chęci na przezwyciężenie złych przyzwyczajeń. Donator ze spokojem i całkowitą ufnością spogląda na mękę Chrystusa, która w duchowości devotio moderna była źródłem mistycznych objawień i nadziei na zbawienie. W tym kontekście utrzymane są rów-nież słowa jego modlitwy, rozpoczynające się od aklamacji „Tibi, rex vitae...”. W tym przypadku poza klęcząca powinna być rozumiana jako uwiel-bienie poprzez uniżenie i jest postawą dziękczyn-ną za pokonanie zła.

Reasumując należy uznać, że przedstawienie Piotra von Wartenberga stanowi ciekawy doku-ment duchowości swoich czasów. Dośrodkowy charakter tej pozy, pozostaje w związku z ówczes-nymi praktykami religijnymi – uczuciową dewocją indywidualną. Niezwykle interesująca wydaje się zmiana wymowy ideowej klęczenia, które z poni-żającego znaku upadku w grzechu, stała się wyra-zem dobrowolnego rozpoznania własnej słabości, a z czasem bardziej spontanicznym odzwiercied-leniem stanów uczuciowych. Jednocześnie warto zauważyć, że w XV w., w wyniku swoistego od-wrócenia znaczeń, poza stojąca w czasie modlitwy (w późnej starożytności zalecana m.in. przez Ter-tuliana) interpretowana była jako dowód oziębło-ści religijnej.

AD REM 1/200817

mirabilia mundi

Grecja – spełnienie marzeńAnna Maria Kotarba

Henry Miller w „Kolosie z Maroussi” napisał: „W Grecji przytrafiają się cudowne rzeczy, które nie mogą się przytrafić nigdzie indziej na ziemi”. I zga-dzam się z nim. W kraju, w którym na każdym kroku zabiegany turysta słyszy – „Siga-siga” (czyli powoli, na luzie, bez nerwów, tak jak robią to Grecy), o dziwo wszystko całkiem sprawnie funkcjonuje. Dziwne? I to bardzo! Zauważymy to już po kilku chwilach. A to że cała maszyneria jakoś się kręci, wyda nam się być niezgodne z wszelkimi prawami natury, gospodarki i porządku. Oczywiście tutejsze „poprawne funkcjo-nowanie” ma się absolutnie nijak do tego jak to po-jęcie rozumieją mieszkańcy Europy Środkowej. Na rozkładzie jazdy nie znajdziesz dokładnych godzin

odjazdu, a informację że autobus kursuje między 6:00 a 24:00 co ok. 7 – 15 min.

Mimo, że Ateny generalnie są brudnym, hała-śliwym i bez przerwy zakorkowanym miastem, to można tu znaleźć kilka naprawdę świetnych muze-ów. Akropol wymusza już z daleka pokorę, przytła-cza wręcz swą wielkością i dominującą pozycją. Za Pauzaniaszem powiem: „Dostrzec można jeszcze na skale Akropolu, trójzębem uczynioną rysę, mówią ze zrobił ją Posejdon, gdy spierał się z Ateną o władzę nad krajem”. Zapierający dech w piersiach widok z

Likavitosu oddaje w pełni ogrom 4,5 milionowego miasta (dane nie są pewne z powodu niezliczonej ilości nielegalnych imigrantów, których rzesza bez przerwy się powiększa) o chaotycznej zabudowie, niekończących się ulicach zabudowanych takimi samymi domami, wciśniętego miedzy błękit Morza Egejskiego i brunatną masę gór. Ateny, które jeszcze na początku ubiegłego wieku liczyły sobie 100 tys. mieszkańców, dziś są zatłoczone, w ciągłym pędzie i pośpiechu, dlatego niełatwo je polubić.

Za to Grecja, z którą stykamy się po wyjeździe z Aten ... Grecja jest piękna! A przede wszystkim ofe-ruje bardzo wiele. Można tu dostać wszystko czego tylko dusza turysty zapragnie, jest morze i góry, po-marańcze i jabłka, ryby i mięso, bizantyńskie klasz-tory i antyczne świątynie, nowoczesne kompleksy wypoczynkowe i małe rodzinne hoteliki. Wszędzie góry wpadające do morza, błękit nieba, usypiający szum fal i moja nieodstępna książka Herberta „La-birynt nad morzem” - wspomnienia z podroży do Grecji. Każde zdanie jest dla mnie jak obcowanie z kolejnym zabytkiem. Małym arcydziełem literackie-go szkicu. „Jest dobrym prawem arcydzieł, że bu-rzą naszą zarozumiałą pewność i kwestionują naszą ważność. Zabierały one cześć mojej rzeczywistości, nakazywały milczenie, zaprzestanie mysiej krzątani-ny wobec spraw nieważnych i głupich. [...] (Arcy-

Światynia Posejdona na półwyspie Sunion (fot. A.M. Kotarba)

Cytadela na Astypalii (fot. A.M. Kotarba)

AD REM 1/2008 18

mirabilia mundi

dzieła) za pokorę i uciszenie dawały mi w zamian „miód i światło” jakiego w zamian nie potrafiłbym tworzyć...”.

Herbert napisał jeszcze: „W istocie każdy kon-takt z przeszłością wymaga wysiłku, pracy, jest przy tym trudny i niewdzięczny, bo nasze małe „ja” skrzeczy i broni się przed nim”. Kiedy raz za razem wchodzę na Akropol (okaleczony przez wieki, po-zbawiony na pewien czas pięknej świątyńki Ateny Nike), żeby poczytać szkice o nim, wydaje mi się, że nigdy nie uda mi się naprawdę nauczyć Grecji, nauczyć się Greków. Zrozumieć ich mentalności, ich zranionej przez wielowiekową okupację tożsamości, ich leniwego „siga-siga”... Nie wiem czy uda mi się nauczyć sposobu w jaki hałaśliwie zamawiają 10 po-traw na raz w dzielnicowej tawernie, czy przekonam się do kupowania na targu pod domem 3 kilogramów pomidorów zamiast 3, które mi są potrzebne, czy uda mi się tak jak im dostrzec każdą mijaną kapliczkę, żeby 3 razy się przeżegnać, czy przyzwyczaję się do ich absolutnego braku punktualności i porządku, do chaosu i dezorganizacji, do niedającego się niczym zastopować optymizmu.

Wiem jednak na pewno, że przyzwyczaję się do słońca. Wiem, że przyzwyczaję się (i już nie będę się

Wyspa Simi (fot. A.M. Kotarba)

mogła odzwyczaić) do widoku gór gładko zagłębia-jących się w błękit morza, do przepysznego jedzenia, do smaku pomarańczy prosto z drzewa, do brzmienia muzyki, do pastelów kolorów całkiem innych niż u nas, szczególnie do niebieskiego morza i bieli koś-ciołków, złocistej patyny pentelickiego marmuru, do zapachów, dźwięków ...

Muzyka towarzyszy Grekom przy każdej okazji. Śpiewają, grają i tańczą w chwilach radości i smutku. Grecję możemy podzielić pod względem muzycz-nym na: wyspy (Kreta, wyspy jońskie, Cyklady), Epir, Mani i Kazamata, Tracja i Macedonia. Każdy region ma swoją własną melodykę, używa się w nim specyficznych instrumentów. Grecy chętnie tańczą swoje ludowe tańce wieczorem, w lokalnej tawernie, zawsze gorąco zapraszając gości. Kultywowanie tra-dycji jest też bardzo powszechne wśród młodzieży, np. cotygodniowe spotkania Stowarzyszenia Studen-tów z Krety w Atenach to przede wszystkim okazja do wspólnego śpiewania, grania i tańczenia utworów, które każdy Kreteńczyk zna z dzieciństwa. Zawsze jest niesamowicie głośno, duszno od papierosowego dymu, atmosfera przesiąknięta jest zapachem czer-wonego wina Kritikos, a na każdej obracającej się w naszą stronę twarzy widać uśmiech zainteresowania, życzliwości i gościnności.

Ciekawym zjawiskiem w greckiej muzyce jest Rembetiko. Przez wielu uważane za muzykę niż-szych sfer. W końcu XIX w. rozwinęło się w Atenach, Konstantynopolu, Smyrnie, Ermupolis i Aleksandrii wśród biedniejszej części społeczeństwa. Tęskne słowa opowiadają o niespełnionej miłości, trudach życia, nędzy, goryczy i marzeniach, których nigdy nie uda się zrealizować. Poważny rozwój Rembeti-ko obserwujemy od 1922 r., kiedy to przesiedlono ponad milion Greków z Azji Mniejszej. Większość z nich osiadła w Atenach, zakładając dzielnice ta-kie jak Nea Smyrni (Nowa Smyrna), czy Nea Ionia (Nowa Jonia).

AD REM 1/200819

mirabilia mundi

Kuchnia Grecka to nie tylko ogromna radość wspólnej rozmowy i wspólnego biesiadowania, ale także jedzenie, którego smaku, zapachu i wyglądu nie zapomni się nigdy. Termin „gastronomia” znaczy przecież w starożytnej grece tyle co „prawo brzucha”. Choriatiki (sałatka grecka) ze świeżą fetą, z oliwek, pomidorów, ogórków, czerwonej cebuli i papryki ze-branych przed chwilą z ogródka przed domową ta-werną, nigdzie nie będzie smakowała tak samo jak na Peloponezie. Ryby i owoce morza będą nam się już zawsze kojarzyć, z którąś ze słonecznych wysp. Tzatzików zrobionych przez przyjaciół z Kefalonii, o znakomitych proporcjach ogórka, jogurtu i czosn-ku, nigdy już nie przebiją żadne inne. A win takich jak Kritikos, Makedonikos, czy tego pochodzącego z Santorini, staniemy się na pewno gorącymi fana-mi. Warto też na pewno spróbować żywicznego wina zwanego Retsina, na początku zaskakujący smak, później kiedy się doń przyzwyczaimy, świetnie kom-ponuje się z wieloma potrawami. Z zasady kuchnię grecką dzieli się na wyspiarską – lekką, złożoną z ryb i owoców morza oraz kontynentalną – bogatą w proteiny, wiejską, z dużą ilością mięsa i warzyw. Dla obu tych odmian wspólna jest oliwa z oliwek, a także same oliwki.

Tajemnica długowieczności Greków kryje się właśnie w drzewie oliwnym. Małe, okrągłe owoce zrywane czasem z kilkusetletnich drzew, a także tło-czona z nich na zimno oliwa (ta robiona 24 godziny po zerwaniu owoców jest podobno najlepsza) kry-ją w sobie według Kreteńczyków tajemnicę życia, zdrowia i prawdziwej miłości, a przede wszystkim wspaniałe wartości dietetyczne. Te niepozorne owo-ce zawierają w sobie aminokwasy, tłuszcze, olejek eteryczny i mnóstwo mikroelementów. Zmniejszają zły cholesterol, pomagają na astmę i niszczą wiele alergenów. Pewnie też dlatego w starożytności za ścięcie drzewa oliwnego groziła kara śmierci.

Bohater sławnej powieści „Grek Zorba”, roz-

sławionej filmem w reżyserii Michaela Kakojanni-sa i kreacją Anthoeny’ego Quinna, urodzonego na Krecie pisarza Nikosa Kazatzakisa tak zachwyca się swoim pięknym krajem: „Morze, słodycz jesie-ni, wyspy skąpane w świetle, przezroczysty welon drobniutkiej mżawki, powlekający nieśmiertelną na-gość Grecji. Myślałem, jak szczęśliwy jest człowiek, któremu dane było w życiu żeglować po Morzu Egejskim. Wiele rozkoszy kryje ten świat - kobiety, owoce, idee. Ale pruć to morze w czas cichej jesie-ni, szepcząc imię każdej wyspy - to rozkosz, która zdolna jest przenieść serce człowieka wprost do raju. Niegdzie tak łatwo i łagodnie nie przechodzi się od rzeczywistości do marzenia. Zacierają się granice, a maszty najstarszych okrętów obrastają owocami jak pędy winogron. Można powiedzieć, że tu w Grecji, cud rodzi się na zawołanie …”. Jedyne co mogę na-pisać na koniec, to powtórzyć za Byronem: Grecja to kraj, w którym jestem zadowolona ...

Kapitel joński na drodze procesyjnej w Delfach (fot. A.M. Kotarba)

AD REM 1/2008 20

mirabilia mundi

W 2007 r. szerokim echem odbiło się na arenie mię-dzynarodowej rozstrzygnięcie konkursu na listę „Sied-miu nowych cudów świata”. Przedsięwzięcie koordy-nowała szwajcarska firma New Open World Corpora-tion (NOWC). W wielu krajach wybory uważane były za sprawę narodową, wobec czego na dłuższy czas stały się jednym z głównych tematów w tamtejszych me-diach. Władze Peru uruchomiły na głównych placach miast terminale komputerowe, aby zwiększyć szanse Machu Picchu w głosowaniu, w Brazylii w promowanie pomnika Chrystusa Zbawiciela w Rio de Janeiro zaan-gażował się prezydent, a w Jordanii do oddania głosu na Petrę nawoływała rodzina królewska.

Siedem jest liczbą symboliczną, jednak nie da się w niej zawrzeć przekroju osiągnięć konstrukcyjnych wszystkich kultur. Jednym z „cudów świata”, który nie znalazł się na liście jest Nan Madol. Kompleks budowli określany mianem „Wenecji Pacyfiku” znajduje się na wyspie Pohnpei, należącej do Archipelagu Karolinów Wschodnich. Nan Madol jest dzisiaj jedną z głównych atrakcji turystycznych tego regionu, jednak ze względu na swoje położenie, nie jest odwiedzane tak często jak inne słynne zabytki dawnej architektury.

Zgodnie z lokalną tradycją, Pohnpei miała powstać na skutek pewnego tragicznego rejsu. Załogę statku,

liczącą 333 osoby, nawiedziła choroba, w wyniku któ-rej wielu ludzi zmarło. Kapitan rozkazał zatrzymać się i usypać z kamieni stos, na którym złożono zwłoki. Tak też uczyniono, a miejsce to nazwano „na stosie kamie-ni” („na kamiennym ołtarzu”) – Pohnpei. Tak utworzona sztuczna wyspa miała zostać zasiedlona w ciągu siedmiu mitycznych podróży, a w czasie ostatniej z nich przybili do jej brzegów dwaj bracia - Olsipa i Olsopa. Jak poda-ją legendy dotarli oni na Phonpei szukając dogodnego miejsca na zbudowanie ołtarza ku czci boga rolnictwa i urodzaju. Po wielu próbach w końcu znaleźli odpowied-nią lokalizację i stworzyli miejsce kultu, które nazwa-li Nan Madol. Olsopa po śmierci swego brata stał się pierwszym władcą tego regionu, przyjął tytuł Sau Deleur (w dosłownym tłumaczeniu „władca okolicy”), stając się protoplastą przyszłej dynastii. Wtedy też rozpoczęło się wznoszenie kompleksu budowli nazywanych dzisiaj „Wenecją Pacyfiku”.

Jak wynika z badań początek tego procesu należy datować na około 500 r. n.e., jednak intensywna roz-budowa założenia przypadła na lata 1000 – 1300 n.e. Wznoszone stopniowo przez stulecia Nan Madol stało się największym zabytkiem architektury przed-kolonial-nej na Pacyfiku. Obecnie rozpoznany jest zaledwie mały fragment kompleksu, choć dzisiejszy stan badań pozwa-la odtworzyć część historii tego niezwykłego stanowi-ska, a także zinterpretować funkcję niektórych obiektów. Nan Madol składa się z 92 sztucznie utworzonych wysp, które wzniesiono na lagunie zalewanej przez pływy oce-anu. Miejsce to zostało nazwane Soun Nanleng, - „Nie-biańską Laguną”. Nan Madol (nahn·ma·tol) w dosłow-nym tłumaczeniu znaczy „miejsce pomiędzy”. Nazwa ta odnosi się do kanałów dzielących poszczególne sztucz-ne wyspy kompleksu, obecnie w większości porośnięte lasem mangrowym. Budowle ciągną się na przestrzeni 1,5 km z południowego-zachodu na północny-wschód i 0,5 km z południowego-wschodu na północny-zachód,

Nan Madol, stan z 1956 r. (fot. M. Ashman)

Nan Madol – Wenecja Pacyfiku. Zapomniany „Cud Świata”Maciej Marciniak

AD REM 1/200821

mirabilia mundi

co daje powierzchnię około 75 ha. Stanowisko jest podzielone na dwa sektory. Pierw-

szy z nich, nazwany Madol Pah, stanowi południowo-zachodnią część stanowiska i zajmuje 34 wyspy. Tu znajdowały się domy arystokracji. Drugi sektor nazywa się Madol Powe, znajduje się w północno-wschodniej części kompleksu, a w jego skład wchodzi 58 wysp. Za-mieszkiwali go kapłani, a sam zespół pełnił funkcje re-ligijno-pogrzebowe, tu trzymano święte węgorze, przy-rządzano żółwie na rytualne uczty, a także produkowano olej kokosowy.

Większość wysp została wzniesiona na rzucie pro-stokąta. Konstruowano je głównie z bazaltowych blo-ków oraz koralowego żwiru, choć stosowano także i inne dostępne rodzaje kamienia. Fundamenty tworzono z du-żych, nieobrobionych bloków, następnie na wypoziomo-wanej podstawie układano bazaltowe bloki, a pomiędzy powstałe w ten sposób ściany wsypywano pokruszony koral. Większość konstrukcji została otoczona murem, co miało zapewnić użytkownikom spokój i bezpieczeń-stwo, a w przypadku miejsc o znaczeniu religijnym wy-dzielić także sferę sacrum.

Uwagę badaczy przyciągają przede wszystkim dwie sztuczne wyspy kompleksu – Nan Douwas i Pahn Ka-dira. Pierwsza z nich (nazwa oznacza „miejsce wysokich murów”) położona jest w północno-wschodniej części Madol Powe, na samej krawędzi „Niebiańskiej Lagu-ny”. Wyspa ma wymiary około 65 na 80 m, a od oceanu odgradzają ją dwa mury, które miejscami osiągają wyso-kość 5 m i grubość 11 m. Na Nan Douwas znajdowały się grobowce Sau Deleurów. Największa spośród tych budowli była zadaszona ośmioma, bazaltowymi bloka-

Nan Douwas. Widok z głównego wejścia na grobowiec Sau Deleurów

Plan Nan Madol (za H.N. Morganem, Prehistory Architecture in Micronesia, 1988)

AD REM 1/2008 22

mirabilia mundi

mi o około 5,8 m długości, a każdy z nich waży ponad tonę. Wewnętrzne pomieszczenie ma wymiary 3,2 na 4,16 m i wysokość 2,25 m. Wśród wyposażenia grobo-wego odkryto liczne przedmioty z muszli (min. siekier-ki, bransolety, naszyjniki, błystki do haczyków na ryby, pektorały), świadczące o wysokiej pozycji społecznej pochowanych tu osób.

Pahn Kadira znajduje się w środkowej części Ma-dol Pah. To największa sztuczna wyspa skonstruowana w Nan Madol, jej powierzchnia jest dwukrotnie większa niż Nan Douwas i odpowiada rozmiarami trzem boiskom piłkarskim. Na Pahn Kadira znajdowała się rezydencja Sau Deleura, którą otaczał mur o wysokości około 5,25 m. W centralnej części wzniesiono trzystopniową plat-formę, która u szczytu ma wymiary 20 na 38,5 m. Miej-scowa ludność nazywa ją Nan Kedor, co znaczy „miejsce objawień”. Jak podają legendy znajdowało się tu miej-sce kultu boga grzmotów i sztormów - Nan Zapue. Na podstawie zachowanych elementów architektonicznych (narożne podpory, ława bazaltowa) archeolodzy zdołali zrekonstruować rozmiary świątyni (około 10,5 na 25,3 m). Na wyspie znajdowały się ponadto platformy miesz-kalne dla członków królewskiej rodziny oraz basen ze słodką wodą. Na zachód od świątyni wytyczono plac z

Nan Douwas, stan z 1956 r. (fot. R. Wenkam)

kompleksem innych platform mieszkalnych, nazywany „aneksem zarządcy placów”.

Po rządach Olsopa wyspą władało jeszcze szesnastu królów z dynastii Sau Deleurów. Kres ich panowaniu po-łożył przybyły z wyspy Kosrae - Isohkelekel, syn śmier-telniczki oraz boga Nan Zapue. Wraz z 333 wojowni-kami pokonał ostatniego Sau Deleura i ustanowił nową władzę, przyjmując tytuł Nahnmwarki. To właśnie Iso-hkelekel wzniósł opisaną wyżej świątynię ku czci swo-jego ojca. Lokalizacja przybytku nie była przypadkowa, bowiem na wyspie Pahn Kadira znajdowała się uprzed-nio rezydencja Sau Deleura. Nowy władca był uważany za osobę „świętą”, dlatego z poddanymi komunikował się tylko za pośrednictwem człowieka nazywanego Nah-nken. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku dyna-stii Sau Deleurów, Nahnmwarki był właścicielem całej ziemi, którą rozdysponowywał pomiędzy tzw. „władców ziemi”. Ci zaś przekazywali ją pod uprawę ludowi, który w zamian składał trybut w postaci ryb i owoców. Po Iso-hkelekelu rządziło jeszcze kolejnych sześciu władców, którzy porzucili swoją rezydencję około 1700 r. Sam kompleks był zapewne wykorzystywany jeszcze przez krótki okres, po czym całkowicie opuszczony zaczął po-rastać lasem mangrowym.

Przedstawiony powyżej opis daje zaledwie mgliste wyobrażenie o wielkości i liczbie budowli wzniesionych na „Niebiańskiej Lagunie”. Obecnie przed współczesny-mi mieszkańcami Karolinów stoi wyzwanie, nie mniej trudne od tego z którym zmagali się ich przodkowie. Pohnpei jest jednym z najwilgotniejszych miejsc na Ziemi, roczna suma opadów wynosi około 762 cm na m2. Roślinność porastająca (a co za tym idzie niszczą-ca) kompleks staje się coraz większym problemem dla archeologów. Uznanie Nan Madol za jeden z „cudów” pomogłoby ocalić to wspaniałe miejsce przed zniszcze-niem. Z całą pewnością „Wenecja Pacyfiku” zasługuje na takie wyróżnienie i choć nie znalazła się na liście sta-rych, ani nowych „Siedmiu cudów świata”, niewątpli-wie jest jednym z nich.