Shreeve James - Zagadka Neandertalczyka
-
Upload
robert-piotrowski -
Category
Documents
-
view
295 -
download
3
description
Transcript of Shreeve James - Zagadka Neandertalczyka
JAMES SHREEVE
Zagadka
Neandertalczyka
$#guid{7B29F563 -B392 -43D1 -92 DE-D 202A4 BC54 20}#$
ROZDZIAŁ l
UNOSZĄC GARTEL
Inne zwierzęta mają cykle życiowe. Ludzie mają życiorysy.
GRAHAM RICHARDS
P
ierwszego neandertalczyka spotkałem w paryskiej kawiarni naprzeciw stacji metra Jussieu. Było
mokre majowe popołudnie. Siedziałem na wyściełanej ławie tyłem do okna. Kawiarnia była
zadymiona i niezbyt sympatyczna. Przy wejściu grupka uczniów tłoczyła się przy fliperze o nazwie
GE-NESIS!; maszyna obwieszczała głośno każdy zdobyty punkt. W sali roiło się od ludzi - francuskich
robotników, cudzoziemskich studentów, profesorów, yuppies, Arabów, Murzynów, a nawet japońskich
turystów, których także zapędził tu deszcz. Właśnie podano kawę i odkryłem, że kiedy unosząc filiżankę
do ust wykręcę łokieć w dół, mogę popijać gorący napój, nie dźgając pod żebra brodacza prowadzącego
gorącą dyskusję.
Przekrzykując odgłosy automatu do gier i gwar mnóstwa prywatnych rozmów toczonych w małym
lokalu, francuski antropolog Jean-Jacques Hublin opowiadał mi o anatomicznej jednorodności
ludzkości. Sam Hublin, oceniany z punktu widzenia anatomii, był krępy, dobrze umięśniony, z
ciemnymi kędzierzawymi włosami, wydatnym podbródkiem i wargami oraz szeroko rozstawionymi
brązowymi oczami, stale wpatrzonymi w osobę, do której się zwracał. To właśnie on przyniósł
neandertalczyka. Kiedy weszliśmy do kafejki, położył na stole przedmiot zawinięty w miękką szmatkę i
odtąd nie zwracał
nań uwagi. Jak zwykle, ostentacyjne ignorowanie obiektu sprawiło, że skupił na sobie moją
ciekawość.
Może to pana zainteresuje - powiedział wreszcie, rozwija
jąc szmatkę. Między filiżankami i strzępami opakowań cukru
pojawiła się spora ludzka żuchwa. Tkwił w niej komplet pożół
kłych, startych zębów. Poczułem, że cała klientela kawiarni
uniosła brew (niepisana etykieta paryskich kawiarń pozwala
się przyglądać współbiesiadnikom, ale bez okazywania zbyt
niego zainteresowania obiektem ciekawości). Gwar zauważal
nie przycichł. Twarze o obojętnym wyrazie zwróciły się w naszą
stronę. Mój brodaty sąsiad przerwał w pół zdania, spojrzał na
żuchwę, potem na Hublina, i podjął swoje wywody. Hublin de
likatnie przysunął kość na środek stolika i odchylił się do tyłu.
Co to jest? - spytałem.
Neandertalczyk ze stanowiska Zafarraya, na południu
Hiszpanii - odparł. Podniósł żuchwę, obrócił w dłoniach i prze
sunął palcem wskazującym wzdłuż dolnej krawędzi. - Mamy
tylko tę żuchwę i kość udową innego osobnika z tego samego
stanowiska. Ale, jak widać, żuchwa jest prawie kompletna. Nie
jesteśmy pewni, ale niewykluczone, że ta kość ma zaledwie
trzydzieści tysięcy lat.
„Zaledwie trzydzieści tysięcy lat" może się wydać dziwnym określeniem czasu, ale w ustach
paleoantropologa brzmi jak stwierdzenie, że zawodowy koszykarz ma tylko dwa metry wzrostu.
Hominidy - członkowie ludzkiej gałęzi drzewa rodowego naczelnych - żyją na Ziemi co najmniej od
czterech milionów lat. W zestawieniu z najwcześniejszymi przedstawicielami naszego rodu skamieniała
kość na stoliku była kwilącym noworodkiem. Była zadziwiająco młoda nawet w porównaniu z
innymi reprezentantami swego własnego gatunku. Sądzono, że neandertalczycy wymarli na dobre pięć
tysięcy lat przed narodzinami posiadacza tej żuchwy, a ja przybyłem do Francji, aby dowiedzieć się, co
właściwie się z nimi stało. Okaz ten stanowczo mnie zainteresował.
Neandertalczycy są najszerzej znanymi, a zarazem najsłabiej poznanymi spośród naszych ludzkich
praszczurów. Większość ludzi na dźwięk słowa „neandertalczyk" natychmiast
przywołuje obraz topornego brutala, wlokącego za włosy partnerkę. Taki stereotyp ukształtował się
niemal natychmiast po odkryciu pierwszego szkieletu w niemieckiej jaskini w połowie XIX wieku i odtąd
powtarzano go tak często w komiksach, powieściach i filmach, że stał się częścią zbiorowej
wyobraźni i potocznego słownictwa.
- Gdybym nazwał cię neandertalczykiem, wiedziałbyś od razu, że to nie komplement - powiedział
mi kiedyś antropolog David Frayer z Uniwersytetu stanu Kansas. Dla takich zawodowców, jak Frayer
czy Hublin, których praca polega na odkrywaniu znaczeń ukrytych w kopalnych kościach, nazwa ta
ma o wiele ściślejsze znaczenie. Bycie neandertalczykiem nie zależy od siły, rozmiarów czy wrodzonego
poziomu inteligencji, lecz od posiadania określonego zestawu cech anatomicznych, przeważnie
dotyczących czaszki. Na przykład, tak jak wszystkie żuchwy neandertalczyków, okaz leżący na stoliku
nie miał guzowatego wyrostka na dolnej krawędzi, czyli wyniosłości bródkowej, znanej potocznie
jako podbródek. Siekacze były mocne, ale bardzo zużyte, niemal do pieńków, obszary po zewnętrznych
stronach żuchwy zaś powiększone, co wskazywało na ogromną siłę zgryzu. Hublin pokazał
kilkumilimetrowy odstęp między ostatnimi zębami trzonowymi a pionowym wyrostkiem żuchwy -
udoskonalenie konstrukcyjne, dzięki któremu żucie przesunęło się dalej do przodu.
Pod tym i kilkoma innymi względami żuchwa była typowo neandertalska; żaden wcześniejszy ani
późniejszy przedstawiciel rodziny człowiekowatych nie miał takiego zestawu cech. Może go rozpoznać
nawet taki laik, po krótkim przyuczeniu, jak ja; dawniej zapewne przypuszczałbym, że eminentia
menta-fis
1
to raczej tytuł nadawany wielce uczonym kardynałom, a nie fachowa nazwa podbródka.
Prawdziwe znaczenie pojęcia „neandertalczyk" nie da się jednak sprowadzić tylko do cech fizycznych,
tak jak nie da się opisać miłosnego pożądania, wykrzykując wymiary obiektu uczuć. W minionych
miesiącach neandertalczycy stali się moją obsesją. W odróżnieniu od Hu-
blina, któremu doświadczenie pozwalało spokojnie sączyć kawę, podczas gdy żuchwa człowieka
sprzed trzydziestu tysięcy lat spoczywała w odległości ukąszenia opodal jego wolnej ręki, ja czułem się
tak, jakbym miał upaść i złożyć hołd.
Dwa lata wcześniej ukazał się numer „Newsweeka" z prowokującą okładką. Na tle cienistego lasu i
falujących łanów zbóż pod jabłonią stało dwoje ludzi. Smukli, piękni, o ledwie zaznaczonych
afrykańskich rysach, z miedziano połyskującą skórą i zdrową posturą wyglądali raczej na
mieszkańców ekskluzywnego kurortu niż wiecznego raju. Nie sposób było jednak pomylić się co do ich
tożsamości. Kobieta, skrywająca piersi pod rozpuszczonymi włosami, podawała partnerowi jabłko,
zachęcając go uśmiechem. Ów wyciągnął do niej otwartą dłoń, by przyjąć dar, a jego usta rozchyliły
się w niewinnym uśmiechu. Między obojgiem wokół pnia drzewa owijał się gruby zielony wąż,
błyskając żółtym okiem.
Adam i Ewa wrócili na pierwsze strony gazet po długiej nieobecności. Na okładkę „Newsweeka" trafili
za sprawą rzetelnej, poddającej się weryfikacji, zupełnie świeckiej nauki. Zespół biochemików z
Berkeley w Kalifornii na podstawie badań DNA z mitochondriów - mikroskopijnych organelli
komórkowych -doszedł do wniosku, że wszyscy ludzie mieszkający dziś na Ziemi mogą się wywodzić
od jednej kobiety, która żyła w Afryce zaledwie przed 200 tysiącami lat. Wszystkie żywe konary i gałązki
ludzkiego drzewa rodowego wyrosły z owej „mitochon-drialnej Ewy" i oplotły jak winorośl całą kulę
ziemską, łącząc ludzkość więzami bliskiego pokrewieństwa. W kategoriach genetycznych nie ma
większych różnic między nowogwinejskim góralem, południowoafrykańską Buszmenką z plemienia
IKung a gospodynią domową ze wzgórz Marina County po drugiej stronie zatoki San Francisco. Choćby
ludzie ci nie wiem jak różnili się wyglądem, ich geny po prostu nie miały czasu, by się zbytnio
zróżnicować.
„Hipoteza mitochondrialnej Ewy", jak zwykło sieją nazywać, była ważnym osiągnięciem w badaniach
nad ewolucją człowieka. „Newsweek" podejmował jednak spore ryzyko, umieszczając ją na okładce.
Ludzie rzadko tłoczą się do stoisk z prasą,
UNOSZĄC GARTEL • 17
by przeczytać artykuły pełne takich sformułowań, jak „DNA mitochondrialny" czy „odległość
genetyczna", nawet jeśli okrasi się okładkę aktami dwojga ludzi. W dodatku nie była to żadna sensacyjna
nowość. Grupa z Berkeley ogłosiła swe wyniki na łamach „Naturę" dokładnie okrągły rok wcześniej.
Kiedy zgłoszono ten temat, redaktor działu naukowego „Newsweeka" początkowo odrzucił go jako zbyt
zleżały, jednak ostatecznie redaktor naczelny zdecydował się udostępnić łamy pisma tej tematyce.
Instynkt go nie zawiódł. Tego samego roku obserwowaliśmy z napięciem ujawnienie afery
Iran-Contras i korozję Żelaznej Kurtyny. Epidemia AIDS dosięgła populacji heteroseksualnej,
najgorętsze lato w dziejach meteorologii uczyniło efekt szklarniowy zmorą całego świata. Wszystkie te
wstrząsy znalazły się na okładkach „Newsweeka". Kilka dalszych dotyczyło amerykańskiej kampanii
prezydenckiej. A jednak najlepiej sprzedającą się historią z okładki okazała się ta najodleglejsza od bie-
żących zdarzeń: o tym, skąd w ogóle wzięła się ludzkość.
Wydało mi się, że hipoteza Ewy jest zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Jeśli rodowód
wszystkich żyjących dziś ludzi da się wyprowadzić od pojedynczego przodka sprzed zaledwie 200
tysięcy lat, cała ludzkość okazuje się jedną wielką rodziną, wbrew wszelkim różnicom kulturowym i
rasowym. Tak więc owego majowego popołudnia paryska kafejka mogła gościć klientelę z trzech czy
czterech kontynentów, a zarazem być sceną jakby zaimprowizowanego zjazdu rodzinnego. Gdyby
wśród Afrykanów, Azjatów i rozmaitych Europejczyków kryjących się przed ulewą znalazły się jeszcze
miejsca przy stoliku dla kilku australijskich Aborygenów i stołki przy barze dla paru Indian
amerykańskich, nadal byłaby to wciąż tylko nieco większa impreza rodzinna. Gdyby udało nam się
wskrzesić kultury wyniszczone przez zbyt gorliwych europejskich kolonizatorów, na fliperze mogłaby
grać mieszkanka Andamanów, której szczęście przynosiłaby przywiązana do barku czaszka zmarłego
męża, aztecki kapłan wyglądający przez drzwi w deszczowy paryski krajobraz, czy może
Patagończyk Ona z Ziemi Ognistej przypatrujący się spod wydatnych wałów
nadoczodołowych trójce uczennic żegnających się pocałunkami w policzki. Jedna wielka rodzina.
Ewa była jednak również zwiastunem mroczniejszej nowiny. Wyniki zespołu z Berkeley wskazywały,
że od 100 do 50 tysięcy lat temu ludzie zaczęli się rozprzestrzeniać po Europie i Azji, a w końcu
zasiedlili obie Ameryki. Ludzie ci, i tylko oni, stali się przodkami wszystkich następnych pokoleń
ludzkości. Przybywszy do Europy, zastali jednak tysiące, a może miliony innych istot ludzkich,
mieszkających tu od dawna. Najbardziej znani spośród tych pierwotnych Europejczyków są neandertal-
czycy. Jeśli geny wszystkich współczesnych ludzi wywodzą się z jednej afrykańskiej populacji, to co się
stało z owymi nieafry-kańskimi genami? Odpowiedź Ewy była okrutnie jednoznaczna. Neandertalczycy
- w tym populacja z Zafarraya reprezentowana przez leżącą na blacie żuchwę - zostali wyparci,
pokonani we współzawodnictwie albo w inny sposób doprowadzeni do zagłady przez nowych
przybyszów z południa. Doszło do całkowitego zastąpienia genetycznego. Z hipotezy Ewy zdecydowanie
wynika, że nie dochodziło do krzyżowania się obu grup ludzkich - miejscowej i napływowej, a w każdym
razie nie zaowocowało to wydaniem na świat płodnego potomstwa. Jednym ruchem starto z tablicy
wszystkie geny oprócz tych przyniesionych z Afryki, przekreślając miliony lat rozwoju człowieka. Jeśli
spojrzeć pod tym kątem na hipotezę Ewy, okaże się, że nad przesłaniem o jedności ludzkości ciąży
świadectwo jej nieodłącznej brutalności - „naukowy wariant opowieści o Kainie", jak ujął to pewien
krytyk.
W losie neandertalczyków - będących tu odpowiednikami Abla - fascynuje mnie to, że -
paradoksalnie - tak dobrze się zapowiadali. Pojawili się w Europie ponad 120 tysięcy lat temu, radzili
sobie świetnie mimo coraz silniejszych mrozów nadchodzącego zlodowacenia i już 70 tysięcy lat temu
rozprzestrzenili się na znacznych połaciach Europy i zachodniej Azji. Wyglądem nie odbiegali zbytnio
od stereotypowego wyobrażenia muskularnego osiłka. Zdrowy grubokościsty neandertalczyk o
beczkowatej klatce piersiowej mógłby przerzucić nad głową zawodowego futbolistę NFL do
bramki. Jednakże -
wbrew zakorzenionej złej reputacji - mózgi neandertalczyków specjalnie się nie różniły od mózgów
ludzi współczesnych, z wyjątkiem tego, że były przeciętnie nieco większe. Po myślach ożywiających
te mózgi nie pozostał żaden ślad, więc nie wiemy, na ile były podobne do naszych. Duży mózg jest
jednak kosztownym wyposażeniem przystosowawczym. Ewolucja nie doprowadziłaby do jego rozwoju,
gdyby nie był używany. Połączenie potężnej siły fizycznej z inteligencją wydawało się predestynować
neandertalczyków do pokonania wszelkich przeszkód, jakie środowisko mogło postawić na ich
drodze. Byli pewniakami.
I oto nieoczekiwanie przegrali. Właśnie wtedy, gdy osiągnęli najwyższy poziom rozwoju, zniknęli z
powierzchni Ziemi. Ich zniknięcie podejrzanie zbiega się w czasie z przybyciem do Europy nowych ludzi:
wyższych, smukłej szych, o bardziej współczesnym wyglądzie. Pozostały po nich tylko szczątki kultury
materialnej: łupane i gładzone narzędzia, kościane paciorki
1 wisiorki, którymi ozdabiali swe ciała, oraz pełne zmysłowej
ekspresji, miękkie linie figurek zwierząt, wskazujące na poja
wienie się nie tylko nowego ludu, ale wręcz nowej formy świa
domości.
Zderzenie obu populacji ludzkich - naszej i przegranych par-weniuszy, skazanych na zagładę
gospodarzy kontynentu - jest epizodem tak potężnym i fascynującym, że może się równać ze wszystkim,
co się wydarzyło później. Jeśli macie wątpliwości, sprawdźcie dane o sprzedaży Klanu Niedźwiedzia
Jaskiniowego albo którejkolwiek z następnych powieści Jean Auel. Spotkanie pierwszych ludzi
współczesnych
2
z ostatnimi neandertalczykami odbiło się echem sięgającym znacznie dalej niż
zdarzenia z okresu paleolitu, toteż powieściopisarze dostrzegli tkwiący w nim potencjał. Było to w
końcu spotkanie między nami a innymi istotami rozumnymi. W paleofantastyce neandertalczycy
odgrywają w przeszłości podobną rolę jak kosmici w fantastyce zwróconej w przyszłość: ich inność
wyznacza naszą tożsamość,
ukazuje wyraźniej nasze własne ograniczenia i błędy niż cechy obcych. Ludzie współcześni przybywają i
zwyciężają, zwykle przemocą. Bohater Spadkobierców Williama Goldinga, neandertalczyk Lok, usiłuje
zrozumieć, co się dzieje, gdy jego pobratymcy są systematycznie eksterminowani przez najeźdźców; ich
zabójcza moc tak fascynuje Loka, że trudno mu nawet zdobyć się na żal po utraconych towarzyszach.
W powieściach Jean Auel należąca do naszej rasy Ayla szybko przewyższa neandertalczyków, którzy ją
przygarnęli i odchowali - ich umysły są przepełnione tradycją plemienną, nie pozostawiającą miejsca
na przyswojenie jej nowatorskiego sposobu myślenia. Dramatyzm tych powieści zasadza się jednak
nie na triumfie rasy zwycięzców, lecz na klęsce alternatywnej ludzkości.
Połówka żuchwy, spoczywająca przede mną na stoliku, nie była sama w sobie choćby w połowie tak
wymowna, jak zadziwienie Loka, ani tak seksowna, jak poczynania Ayli, ale i ona miała coś do
powiedzenia. Hublin oznajmił, że żuchwa z Zafar-raya ma, być może, zaledwie 30 tysięcy lat. Kilka
miesięcy wcześniej amerykański archeolog James Bischoff i jego koledzy ogłosili nowe datowania
niektórych hiszpańskich stanowisk jaskiniowych. Stosując nową metodę do badania znalezionych
tam artefaktów typowych dla człowieka współczesnego, uzyskali zaskakujący wiek 40 tysięcy lat.
Dotąd sądzono, że ludzie współcześni pojawili się w Europie 6 tysięcy lat później. Jeśli zarówno
datowania Bischoffa, jak i Hublina były poprawne, znaczyłoby to, że na hiszpańskiej ziemi przez 10 ty-
sięcy lat żyli obok siebie ludzie współcześni i neandertalczycy. Nie pasowało mi to.
Sprzed trzydziestu tysięcy lat? - spytałem Hublina. - Czyż
to nie najmłodsza znana żuchwa neandertalczyka?
Jeśli nie mylimy się w datowaniu, to tak - odparł - ale
mamy na razie tylko wstępne dane. Czeka nas jeszcze wiele
pracy, zanim będziemy mogli określić wiek tej żuchwy z dużą
pewnością.
Ale Bischoff twierdzi, że w Hiszpanii już dziesięć tysięcy
lat wcześniej żyli ludzie współcześni - upierałem się. - Mogę
sobie wyobrazić, że populacja dysponująca przewagą technicz-
na wkracza na pewien obszar i szybko go opanowuje kosztem mniej zaawansowanych tubylców. Ale
nawet w kategoriach ewolucyjnych trudno uznać dziesięć tysięcy lat za „szybko". Jak długo mogli żyć
obok siebie ludzie z dwóch różnych grup bez oddziaływania kulturowego ani wymiany genów?
Hublin wzruszył ramionami w typowo francuski sposób, mogący oznaczać równie dobrze
„Odpowiedź jest chyba oczywista", co „Skąd mam wiedzieć?".
- Nie zapominaj - powiedział - że stanowiska ludzi współczesnych, o których mówi Bischoff,
znajdują się na północy. Ten obszar mogli spenetrować ludzie wkraczający do Europy wzdłuż brzegów
Morza Śródziemnego. Ale na południu nie było takiej penetracji. Południowa Hiszpania to ślepy zaułek,
odcięty od świata.
Hublin naszkicował własną wizję losu neandertalczyków. Zgodnie z jego scenariuszem dawniejszych
mieszkańców Europy, których wielowiekowa izolacja wpędziła w wąską specjalizację trybu życia,
„wykończyła" nagła zmiana klimatu i nieoczekiwana konkurencja. Dalszy ciąg przypominał to, co
słyszałem od innych ekspertów: niegdyś wszędobylscy neandertalczycy byli spychani do kurczących
się enklaw, które z czasem zupełnie wygasły jak okruch żaru w porzuconym ognisku. Historia ta
brzmiała sensownie, ale jej zasadność zależała od prawdziwości datowań.
Kiedy mówił, pospiesznie notowałem z pochyloną głową. Gdy się w końcu rozejrzałem, ze
zdziwieniem zauważyłem, że nie jestem jedynym słuchaczem. Żuchwa najwyraźniej przełamała
niewidoczne bariery, dzielące kawiarniane stoliki. Zamiast enklaw prywatności pojawił się krąg
wspólnego zainteresowania, rozrastający się wokół skamieniałości: ludzie siedzieli lekko pochyleni, by
móc widzieć okaz i słuchać Hublina. Zażarta dyskusja brodacza i jego kompana rwała się coraz bar-
dziej, przerywana okresami ostentacyjnego wpatrywania się w kopalną żuchwę. Nawet les mecs
3
skupieni wokół flipera popatrywali w naszą stronę, czekając na swoją kolejkę.
Zanim Hublin schował kość do kieszeni, spojrzałem na nią raz jeszcze. Kiedyś była połączona
zawiasowo z górną szczęką, umocowana pasmami mięśni i opleciona koronką ożywiających ją naczyń
krwionośnych i nerwów. Wgryzała się głęboko w jeszcze ciepłe mięso i wciągała w płuca hausty
mroźnego powietrza, kiedy neandertalczyk z Zafarraya ścigał zdobycz albo uciekał przerażony. Chociaż
teraz spoczywała milcząco pośród kawiarnianej paplaniny, niegdyś sama mogła artykułować słowa,
spierać się ze współtowarzyszami, snuć wspomnienia i formułować plany na przyszłość. Ale okazało się,
że przyszłości nie było. Wbrew logice, ni stąd, ni zowąd pojawił się jakiś inny człowiek i ukradł
neandertalczykom przyszłość. Jak do tego doszło - oto najdawniejsze pytanie w dziejach badań nad
ewolucją człowieka. Ostatnio tradycyjne odpowiedzi, towarzyszące mi od czasów szkolnych, zostały
zmiecione przez lawinę nowych odkryć i nieodwołalnie odrzucone w całości. Neandertalczyków i ich
europejskich najeźdźców oplotła pajęczyna tajemnic, która rozpostarła się poza Europę i spowiła cały
glob.
Co to znaczy „człowiek współczesny"? Skąd się wziął?
Nasza pełna nazwa naukowa to Homo sapiens sapiens, rodzaj taksonomicznego powtórzenia,
znaczącego dosłownie „człowiek dwakroć rozumny". Owa redundancja podkreśla naszą
turbodoładowaną inteligencję, różniącą nas nie tylko od reszty zwierząt na Ziemi, lecz także od innych
członków rodziny człowiekowatych, którzy nas poprzedzili. Nazewniczo neandertalczyk jest tylko w
połowie tak rozumny, gdyż ma tylko jedno sapiens w swej etykietce: Homo sapiens neanderthalensis.
Nazwy wcześniejszych przedstawicieli rodzaju Homo, na przykład Homo erectus czy Homo habilis, nic nie
mówią o ich rozumności, choć przewyższali inteligencją wszystkie ówczesne istoty.
Dumny tytuł wydaje się uzasadniony, choć nieco ironiczny. To w końcu nasz gatunek wprowadził
na planetę miotacz oszczepów oraz łuk i strzały, a także nóż sprężynowy i inteligentne bomby; Platona
i Poi Pota, Mojżesza i Machiavellego. Po drodze wynaleźliśmy też: igłę, guzik, paciorki, harpun, sieci ry-
backie, uprawy wyhodowanych roślin, sztuki plastyczne, muzykę, gramatykę, około pięciu tysięcy
języków, przenośnię, sta-
tus społeczny, pomoc społeczną, religię i wojny religijne, prawa obywatelskie i wojny domowe, ironię,
sport, żarty, praworządność, giełdę, gospodarkę wypaleniskową, parki narodowe, dumę narodową,
filozofię polityczną, rafinację ropy naftowej, samochód, korki uliczne, telefony komórkowe, bary
szybkiej obsługi, powolne tortury, mikroprocesory, masowe rzezie, dziury ozonowe, wkładki
domaciczne, płaszcz dwutlenku węgla, własność prywatną i public relations, by wymienić tylko
niektóre po dwakroć rozumne osiągnięcia. Dwadzieścia tysięcy lat temu ludzie współcześni rzeźbili z
mamuciej kości słoniowej figurki Wenus; dziś siedzimy na kanapie i oglądamy planetę Wenus
przesuwającą się na ekranie telewizora.
Chociaż zasługujemy na to, by nazywać nas Homo sapiens sapiens, nazwa taksonomiczna jest zbyt
sucha i przydługa. Do niedawna uczeni powszechnie używali bardziej swojskiego, po-ręczniejszego
synonimu: kromaniończyk. Nazwa ta pochodzi od schroniska skalnego Cro-Magnon na południu
Francji, gdzie w 1868 roku odkryto kilka kopalnych szkieletów, nie różniących się od współczesnych.
Zapewne staje wam przed oczyma wyobrażenie kromaniończyka; widzieliście jego podobiznę wieńczącą
szereg chronologiczny przodków człowieka w jakimś kolorowym czasopiśmie lub muzeum.
Kromaniończyk, odziany w futro i paciorki, dzierżący w ręku starannie wykonaną włócznię, spieszy
dziarsko ku prawej krawędzi strony, jakby chciał czym prędzej pozostawić za sobą stłoczoną za jego
plecami procesję przygarbionych i włochatych prymitywnych osobników, tworzących kolejkę
przodków. Po piętach depcze mu neandertalczyk (dopiero niedawno twórcy tego typu ilustracji
dostrzegli, że do podtrzymania rozwoju potrzebne były obie płci). Neandertalczyk, z wysuniętymi
łukami brwiowymi i cofniętym podbródkiem, ma wielką głowę, ale dość tępe wejrzenie, jakby mgliście
się zastanawiał, jak też potoczy się jego ewolucja. Kromaniończyk tymczasem stoi prosto, smukły,
ja-snoskóry i prawie bezwłosy w porównaniu z przodkami, jeśli nie liczyć dobrze utrzymanej brody.
Podbródek ma śmiało uniesiony, a z oczu osadzonych pod krzaczastymi, poziomymi brwiami bije
szczerość i inteligencja.
Kromaniończyk z takich zestawień zawsze wydawał mi się dość nudnym typem. Wszystkie te
skóry, zadbane stopy, te atrybuty władzy nadawały mu wygląd ważniaka. Oto hominid, który przybył.
Ktoś kiedyś powiedział (a inni często powtarzali), że gdyby współczesnego kromaniończykowi
neandertalczyka ogolić i ubrać, mógłby jeździć metrem w godzinach szczytu, nie zwracając na siebie
uwagi. Gdyby rzeczywiście tak się stało, to wyłącznie dlatego, że pasażerowie komunikacji miejskiej
bardzo się starają, żeby nie zauważyć kogokolwiek wokół siebie. Natomiast w przypadku
kromaniończyka nie ma żadnych wątpliwości: niechby tylko zdjął skóry zwierząt i włożył garnitur od
Pierre'a Cardina, a nie wywołałby żadnych komentarzy w metrze, chociaż zapewne wygodniej czułby
się w taksówce. Stojąc na samym szczycie skali rosnącego doskonalenia, jest przez swą ogładę ciut
zbyt swojski. Można podziwiać jego włócznię, jego spokojne wejrzenie i godny sposób bycia, ale
nieuchronnie wzrok zboczy na lewo, przyciągany przez tajemnicze półmałpy i półludzi zwiastujących
jego nadejście.
Część problemu z kromaniończykami wynika z ich małej tajemniczości. Spośród wszystkich zdarzeń i
przekształceń w an-tropogenezie pochodzenie człowieka współczesnego było - do niedawna -
najłatwiejsze do wyjaśnienia. Mniej więcej przed 35 tysiącami lat oznaki nowej, prężnej kultury znaczą
w Europie początek okresu znanego jako górny paleolit.
4
Do śladów tej kultury należą bogate zestawy
narzędzi wykonanych z kamienia, a także z kości i poroży. Co ważniejsze, wytwórcy tych narzędzi
odkryli symboliczny wymiar egzystencji, o czym wymownie świadczą jaskinie obficie dekorowane
malowidłami, rzeźbione figurki zwierząt, paciorki i wisiorki służące do ozdabiania ciała.
Neandertalczycy zamieszkujący Europę od dziesiątków tysięcy lat nigdy nie zdobyli się na coś
porównywalnie skomplikowanego. Z tą eksplozją kulturalną zbiega się w czasie pojawienie się
anatomicznych wyróżników człowieka współczesnego: wydatnego podbródka, wysokiego, stromego
czoła bez wyraźnych wałów nadoczodołowych, wysoko sklepio-
nej puszki mózgowej oraz smuklejszego, lżejszego szkieletu, by nie wspominać o innych zauważalnych
dla specjalistów szczegółach.
Szkielety z jaskini Cro-Magnon, pochodzące zapewne sprzed 32-30 tysięcy lat, stanowiły doskonałe
świadectwo wspólnych narodzin nowej kultury i anatomii. Szkielety pięciu osobników, w tym małego
dziecka, wszystkie zdradzające typowe dla człowieka współczesnego cechy anatomiczne, odkryto we
wspólnej mogile. Towarzyszyły im setki przedziurawionych muszli morskich małży i zębów zwierząt -
najwyraźniej pozostałości naszyjników, bransolet i innych ozdób. Prawie jednoczesne pojawienie się
nowoczesnej kultury i nowoczesnej anatomii dostarczało gotowego wyjaśnienia ostatniego etapu w
odysei ludzkości. Skoro zdarzyły się w tym samym czasie, rozumowano, najwidoczniej jedno
spowodowało drugie. Miało to wyraźny darwinowski sens. Zamiast brutalnej siły przetrwanie zaczęła
ułatwiać doskonalsza technika, dzięki czemu zmniejszyło się zapotrzebowanie na masywną posturę i
potężny aparat szczękowy neandertalczyków. Voila\ Oto mamy bystrzejszego, smuklejszego
kromaniończyka. To, że pierwszy naprawdę nowoczesny człowiek był Europejczykiem, wprowadzało do
scenariusza dodatkowy wątek: człowiek współczesny powstał właśnie w tej części świata, gdzie kultura -
zdaniem Europejczyków - osiągnęła potem swój zenit. Prehistoria była zapowiedzią historii. Do
rozstrzygnięcia pozostało tylko to, czy kromaniończycy wkroczyli na kontynent skądinąd, czy
wyewoluowali z miejscowych neandertalczyków.
W ciągu ostatnich kilku lat nowe skamieniałości, nowe metody i nowe podejście do zagadnienia
zupełnie obaliły tę wygodną hipotezę. Najsilniejsze ciosy padły z Afryki i Bliskiego Wschodu, gdzie
Homo sapiens sapiens o nowoczesnej budowie anatomicznej pojawił się już co najmniej 100 tysięcy lat
temu. Zgodnie z hipotezą afrykańskiego rodowodu człowieka, znaną pod hasłem „Out of Africa"
5
, owi
najwcześniejsi ludzie współ-
cześni rozeszli się po świecie, zajmując terytoria zasiedlone przez pozostałe hominidy. Nie ma jednak
- przynajmniej na razie - żadnych dowodów na to, że ci superprzebojowi, nowocześni anatomicznie
ludzie wytwarzali skomplikowane narzędzia, malowali jaskinie albo robili inne „nowoczesne rzeczy".
Nie można już więc wyjaśniać anatomii nowoczesnym zespołem zachowań, gdyż wszystkie przesłanki
świadczą o tym, że nowa kultura miała się pojawić dopiero za 60 tysięcy lat. Nagle narodziny nowej
anatomii i nowej kultury przestały się ze sobą zbiegać w czasie. Równie dobrze można by tłumaczyć
powstawanie wiatru, odwołując się do żaglówek.
Jedną z konsekwencji tego braku synchronizacji jest niemożność stosowania nazwy
„kromaniończyk" w znaczeniu „wczesny człowiek współczesny". Kromaniończycy okazali się tylko
jednym z późniejszych przejawów fenomenu rozprzestrzenionego znacznie szerzej. W tej książce będę
więc używał tego określenia tylko w odniesieniu do najdawniejszych współczesnych anatomicznie
Europejczyków. Gdzie indziej pozostanę przy niezbyt zręcznym terminie „człowiek współczesny" na
określenie najbardziej zadziwiającej istoty, jaka pojawiła się dotąd na naszej planecie. Rozszczepienie
chronologii ma jednak znacznie poważniejsze skutki niż tylko nazewnicze. Zamiast eleganckiego
wyjaśnienia naszych początków mamy teraz dwie, równie trudne zagadki. Dlaczego budowa ludzkiego
ciała stała się nowoczesna, jeśli nie wpłynęła na to zmiana zachowań naszych przodków? I dlaczego
dopiero co najmniej po 50 tysiącach lat te nowocześnie zbudowane ciała zaczęły się zachowywać „po
ludzku"? Jaka to dwuręka moc sprawcza powołała nas do istnienia?
W starych dobrych czasach, zanim narodził się człowiek współczesny nazwiskiem Karol Darwin,
można było usłyszeć mnóstwo odpowiedzi na to pytanie. W Księdze Rodzaju. Bóg lepi mężczyznę z gliny
i stwarza kobietę z męskiego żebra; oboje zjadają zakazany owoc i oto ludzkość rusza w przyszłość. A to
tylko jedna z wielu opowieści o stworzeniu. Tysiące lat przed napisaniem Biblii inni Adamowie i inne
Ewy odnajdywali się nawzajem w legendach ludów rozproszonych od Bliskiego
Wschodu po wyspy południowego Pacyfiku. Gdzie nie spojrzeć, nasi prarodzice albo powstają z
płynnego ognia, albo zostają wyciosani z topniejących bloków lodu, albo wyskakują z brzucha, głowy,
nogi lub spod pachy jakiegoś uśpionego bóstwa. Eskimoska legenda głosi, że pierwszy człowiek
wydostał się ze strąka grochu. Okrutni brazylijscy Indianie Yanomamó wierzą w mit, zgodnie z którym
ich przodkowie powstali z kropel krwi uronionej przez rannego boga przelatującego nad Amazonią.
Majowie Quiche z Gwatemali mieli boga zwanego Twórcą, który najpierw usiłował zrobić człowieka z
błota, a potem z drewna. Kiedy te próby się nie powiodły, zdołał ugnieść ludzi z żółtej i białej kukurydzy
z dodatkiem wody, żeby ich rozpulchnić. Gdybyś żył w Chinach około 600 roku p.n.e, przyjąłbyś na
wiarę, że zaczęliśmy swą egzystencję jako pchły na skórze Wielkiego Stwórcy, Phan Ku.
W porównaniu z innymi religiami świata tradycja judeo-chrześcijańska wytycza szczególnie ostrą
granicę między tym, co ludzkie, a tym, co zwierzęce. Wiele religii przypisuje posiadanie duszy
zwierzętom, ptakom, a nawet źdźbłom trawy. W Biblii jednak tylko istoty ludzkie mają dusze i mogą
być zbawione. Dla lwa, tulipana czy wirusa HIV nie istnieje problem grzechu pierworodnego.
Oczywiście, ewolucja nie zważa na takie rozróżnienia. W poprzednim stuleciu Darwin przedstawił
teorię mogącą wyjaśnić, w jaki sposób ludzkość powstała z prymitywniej szych przodków,
podobnie jak wszelkie pozostałe gatunki. W naszym stuleciu jego pogląd został potwierdzony przez
bogate żniwo skamieniałości znalezionych na afrykańskich sawannach i gdzie indziej. Aż do niedawna
dało się jednak godzić pełną akceptację ewolucji z wyraźnym rozdziałem między zwierzętami a ludźmi.
Nie trzeba było ręki Stwórcy do ulepienia człowieka ze zwierzęcej gliny. Potrzeba było tylko czasu.
Mnóstwa czasu.
Muszę się przyznać, że przepadam za tablicami chronologicznymi antropogenezy. Na lewym skraju
- najdalej od szpa-nerskiego kromaniończyka - szereg chronologiczny zaczyna się od niskiego, idącego
na ugiętych kolanach małpiopodobnego stworzenia z wydatnymi szczękami. Na razie nazywamy tego
pierwszego dobrze znanego przedstawiciela rodu ludzkiego Au-stralopithecus afarensis; jest to gatunek
reprezentowany przez słynny szkielet Lucy. (Jesienią 1994 roku naukowcy pracujący w Etiopii donieśli
o znalezieniu skamieniałych szczątków jeszcze starszego hominida, żyjącego w czasie bardzo bliskim
domniemanego momentu rozdzielenia się linii rozwojowych człowieka i małp człekokształtnych).
6
Na
prawo od A. afarensis garstka włochatych form pośrednich kroczy nieporadnie ku nieuchronnej
przyszłości: każdy osobnik trochę postawniejszy i z nieco większym mózgiem od pozostawionego z
tyłu. Po drodze dokonuje się fascynująca przemiana. Widać, jak ludzkość rozwija się niczym kwiat, a
każdy z przodków kryje w sobie dojrzałą zapowiedź następcy.
W ten sposób pojedynczy gwałtowny epizod opowiedziany w mitach o stworzeniu został
rozciągnięty na miliony lat. Ostateczny wynik jest jednak taki sam. Ewolucyjna procesja stała się
postdarwinowską, unaukowioną wersją linii rozgraniczającej ludzkie życie od egzystencji zwierząt.
Prawdziwe zwierzę kryje się za lewym skrajem diagramu - przed A. afarensis i jeszcze
prymitywniejszym hominidem, odkrytym ostatnio w Etiopii. Dzisiejszy człowiek - taki jak ty - stoi
poza prawą krawędzią schematu, domyślny następca kromaniończyka. Chociaż rysunek ukazuje,
jak rozwinęliśmy się z niższych stworzeń, oddziela nas od zwierzęcych początków komfortowym
dystansem co najmniej czterech milionów lat. Umysł ludzki po prostu nie potrafi sobie wyobrazić
takiej otchłani czasu. Można podzielić ją na odcinki i ozdobić każdy z nich inną podobizną włochatego
małpoluda, ale choćby nie wiem jak szatkować ten okres, cztery miliony lat wystarczą z nawiązką, by
ocalić w nas poczucie odrębności ludzkiego losu i uspokoić kryjącego się w każdym z nas utajonego
kreacjonistę.
Chociaż przepadam za oglądaniem takich schematów rozwojowych, zastanawiam się, czy mówią
prawdę. Zacznijmy od początku. Od lat pięćdziesiątych, kiedy Louis i Mary Leakey-owie zaczęli
wydobywać szczątki hominidów z tanzańskiego
wąwozu Olduvai, najmodniejszym zagadnieniem dotyczącym ewolucji człowieka stało się ustalenie
odległego w czasie momentu, w którym ludzka linia rodowa oddzieliła się od małpiej. Niewielu
naukowców używa jeszcze pojęcia „brakujące ogniwo", ale gdyby podrążyć głębiej w duszy
współczesnego łowcy skamieniałości, okazałoby się, że to właśnie nadzieja odkrycia czegoś takiego
motywuje ich do tego trudu, podnieca sympatyków i otwiera trzos sponsorów. Prowadzone w odległych
zakątkach świata, nieraz pośród niebezpieczeństw, poszukiwania łączą ekscytację polowaniem na
skarby z poczuciem uczestnictwa w słusznej pogoni za mitycznym ideałem.
Oto jak na przykład kończy swą znaną relację z odkrycia Lucy Donald Johanson, oczekujący
powrotu do bogatych w skamieniałości odsłonięć, gdzie znalazł jej szkielet: „To, co tam znajdujemy,
może wstrząsnąć wszystkim - pisze - bo nauka nie wiedziała, i do dziś nie wie, jak i kiedy doszło do
decydującej przemiany małpy człekokształtnej w hominida. To największe z wyzwań, jakie stoją jeszcze
przed paleoantropologią".
Słowem kluczowym jest tu „decydująca". Australopithecus afarensis to niewątpliwie ważna postać w
naszej ewolucji. Zespół Johansona odkrył zadziwiającą obfitość szczątków kostnych tego gatunku w
połowie lat siedemdziesiątych, a jeszcze więcej w obecnym dziesięcioleciu, w odciętym od świata trój-
kącie rejonu Afar. Niedawno odkryta czaszka A. afarensis jest datowana mniej więcej na 3 miliony
lat. Przypomina ona inną czaszkę, odkrytą wcześniej w Etiopii, liczącą sobie zapewne 3,9 miliona lat, a
pozostałe okazy sytuują się pomiędzy tymi wartościami. Tak więc ów gatunek ma zasięg czasowy około
miliona lat, podczas którego nie uległ znaczniejszym przekształceniom.
A. afarensis różni się od małp człekokształtnych wieloma cechami, lecz w oczy rzuca się jedna
właściwość - dwunożny chód. Dowodzi tego nie tylko niewątpliwie przystosowany do postawy
wyprostowanej szkielet Lucy oraz pewne pozaczaszko-we szczątki jej pobratymców, lecz także
niesamowite, liczące sobie 4 miliony lat ślady stóp, zachowane w popiele wulkanicznym w Laetoli, gdzie
pod koniec lat siedemdziesiątych odkrył
je zespół Mary Leakey. Dwunożność i wyprostowana postawa od czasów Darwlna uchodziły za główny
wyznacznik człowieczeństwa, jedną z niewielu cech nie tylko określających nasz swoisty kierunek
ewolucyjny, ale także mogących go wyjaśnić. Przez lata tłumaczono nam, że hominidy stanęły na
tylnych kończynach, bo używały narzędzi i potrzebowały do tego wolnych rąk, albo że były
myśliwymi i rozglądały się ponad wysoką trawą sawanny, albo prowadziły rodzinny tryb życia i
potrzebowały rąk do przynoszenia żywności żonie i dzieciom. Każde z tych wyjaśnień dwunożności
odwołuje się do jakiegoś uogólnienia szczególnie ludzkiego zwyczaju, który miał podlegać dalszemu
doskonaleniu na wyższych gałęziach drzewa rodowego. Nic dziwnego, że przemianę tę nazwano
„decydującą". Od razu bowiem przesądziła ona o wielu sprawach.
Lucy bez wątpienia należała do gatunku hominidów poruszającego się w pozycji dwunożnej. Czy jednak
cokolwiek w budowie lub trybie życia A. ąfarensis nieuchronnie wiedzie go ku ludziom współczesnym?
Mózg Lucy był tylko nieznacznie większy od szympansiego. Jej gatunek nie wytwarzał narzędzi kamien-
nych - podobnie zresztą jak inne hominidy -jeszcze co najmniej przez pół miliona lat. Mając niewiele
ponad metr wzrostu, nieznacznie tylko górowała nad sawannowymi trawami, kiedy odrywała ręce od
ziemi. Wstępne doniesienia wskazują, że odkryty niedawno jeszcze prymitywniej szy przodek Lucy, starszy
od niej o 800 tysięcy lat, już chodził na dwóch nogach, chociaż dopiero czekało go wyjście z lasu na
otwartą sawannę. Nie ma żadnych dowodów na to, że A. ąfarensis czy nowo odkryty hominid
7
polował na
dużą zwierzynę ani że dzielił się żywnością z członkami rodziny nuklearnej.
8
Choć chód Lucy był
niewątpliwie dwunożny, niektórzy antropolodzy - na przykład Randall Susman z uniwersytetu
stanowego w Stony Brook - wskazywali, że cechy budowy kończyn A. ąfarensis sugerują, iż gatunek ten
spędzał wiele czasu na drzewach, jak małpy. Inni naukowcy to kwestionują. Tak czy owak,
australopiteki pozostawały dwunoż-
ne i wyprostowane przez ponad milion lat, nie zdradzając zarazem najmniejszej skłonności do
zyskiwania na inteligencji, zręczności czy człowieczeństwie.
Sama dwunożność nie znamionuje i nie znamionowała inteligencji. Beznogi delfin i czworonożny słoń
są stanowczo inteligentniejsze od dwunożnych skoczków pustynnych czy wróbli. Niewątpliwie
dwunożność Lucy jest świadectwem jakiejś przemiany, ale niekoniecznie „decydującej". Było to raczej
przesunięcie środka ciężkości niż przebudzenie ludzkiego ducha. Płynąca stąd nauka brzmi wręcz
wywrotowo: nasi przodkowie pozostawali po prostu zwierzętami - dwunożnymi szympansami - jeszcze
długo po oddzieleniu się naszego rodu od pozostałych małp człekokształtnych. Owo stwierdzenie tym
bardziej odnosi się do wcześniejszego „brakującego ogniwa" z samych rozstajów dróg, prowadzących
do ludzi i szympansów. Gdyby nie to, że wiemy, jak potoczyła się dalej ewolucja, samo takie
rozwidlenie drzewa rodowego nie mogłoby zapowiadać, inicjować mechanizmu powstawania, ani nawet
wskazywać drogi ku istocie ludzkiej.
W nowych wersjach ludzkiego drzewa rodowego gałąź rodowa A. ąfarensis rozwidla się wyżej, mniej
więcej dwa i pół miliona lat temu. Jedno odgałęzienie prowadzi do Homo, drugie gdzieś w bok. Owa
boczna gałąź zrodziła fascynujące owoce, ale trzymajmy się na razie głównego pnia. Pierwszym gatun-
kiem zasługującym na włączenie do naszego rodzaju jest tam Homo habilis (czasem między nim a A.
ąfarensis tkwi jeszcze jeden gatunek australopiteka). Łatwo rozpoznać tego hominida w szeregu
ewolucyjnym - zwykle pierwszy dzierży w ręku narzędzie kamienne. Nazwą, oznaczającą „człowiek
zręczny", jego odkrywca Louis Leakey chciał uhonorować domniemanego wynalazcę techniki, którą
posługują się ludzie. Po pierwszych odkryciach w wąwozie Olduvai na początku lat sześćdziesiątych
szczątki H. habilis znaleziono także w innych stanowiskach na obszarze Afryki Wschodniej i
Południowej, datowanych na dwa do półtora miliona lat temu. Homo habilis, dwakroć młodszy od Lucy,
miał nieco większy od niej mózg. Wielkość mózgu jest jednak co najwyżej bardzo przybliżonym
wskaźnikiem inteli-
gencji. Prawdziwym tytułem do przynależności do tego samego rodzaju, co na przykład Stephen
Hawking, jest zdolność wytwarzania narzędzi kamiennych - prymitywnych, z gruba obłupywanych
brył (znanych jako przemysł oldowajski), ale jednak narzędzi.
Zdolności manualne H. habilis stały się pod koniec lat sześćdziesiątych podstawą nowej hipotezy
uczłowieczenia. Jej zwolennicy twierdzili, że tym, co naprawdę zapoczątkowało karierę człowieka, nie
była dwunożność, wytwarzanie narzędzi ani sam rozrost mózgu, lecz swoiście ludzka działalność, która
stała za tymi innowacjami: zbiorowe łowy na grubego zwierza.
„Narzędzia umożliwiają człowiekowi polowanie, ale oznacza to znacznie więcej niż technikę, czy
nawet kilka różnych technik łowieckich - napisali Sherwood Washburn i C. S. Lanca-ster w książce
Mań the Hunter (Człowiek towca) z 1968 roku. -To sposób życia i sukces tego przystosowania (...)
zaważyły na biegu ewolucji przez setki tysięcy lat. W bardzo konkretny sposób nasz intelekt,
zainteresowania, uczucia i podstawy życia społecznego są ewolucyjnymi wytworami sukcesu
przystosowania łowieckiego".
H. habilis jako pierwszy twórca narzędzi był oczywiście uznawany za pierwszego prawdziwego
myśliwego. Następne dziesięciolecie przyniosło dalsze podkreślenie „decydującego" charakteru tego
gatunku, a to za sprawą hipotezy wymyślonej przez Glynna Issaca z Berkeley i spopularyzowanej przez
jego kolegę po fachu, Richarda Leakeya. Wykopaliska Leakeyów w Afryce Wschodniej ujawniły kilka
stanowisk, gdzie pośród narzędzi kamiennych walały się porozrzucane i porozbijane kości ssaków,
noszące ślady nacięć takimi narzędziami. Isaac doszedł do wniosku, że nagromadzenia te są
pozostałościami „baz" - obozowisk hominidów. Samce H. habilis przynosiły z polowań zdobycz do
podziału pomiędzy członków grupy społecznej. Jeśli tak było - a dzięki bestsellerom Leakeya pogląd
Isaaca szybko nabrał blasku prawdy historycznej - to już prawie dwa miliony lat temu nasi przodkowie
wykształcili społeczny model rodziny nuklearnej, cechujący właściwie wszystkie współczesne
społeczności ludzkie.
Tak skomentował to Leakey: „Człowieczeństwo naszych przodków sięga znacznie głębiej niż
neandertalczycy, zapewne do samego zarania kultury".
Hipotezy te, choć fascynujące, nie ostały się pod naporem nowych danych i starannego
sprawdzenia dotychczasowych. W roku 1986 zespół Donalda Johansona odkrył w wąwozie Ol-duvai
pierwszy szkielet Homo habilis, w którym oprócz czaszki zachowały się inne kości - połączenie
nieodzowne do dokładnego określenia proporcji ciała u tego gatunku (miałem szczęście uczestniczyć w
tym odkryciu i napisałem o nim książkę z Johansonem). Mierzący około 1,1 metra wzrostu „wielki my-
śliwy" nie był wyższy od Lucy. Samce tego pierwszego gatunku człowieka, nawet uzbrojone w narzędzia
i taktyki wspólnego polowania, nie wyglądałyby imponująco na sawannie rojącej się od lwów i
wielkich tygrysów szablastozębnych. W dodatku, podobnie jak Lucy, H. habitis miał ręce prawie tak
długie jak nogi. Jeśli wierzyć takim specjalistom od anatomii funkcjonalnej, jak Randall Susman,
również H. habilis spędzał znacznie więcej czasu, kryjąc się w koronach drzew, niż ścigając przerażoną
zwierzynę.
Zamiast potwierdzić człowieczeństwo H. habilis, szkielet dostarczył solidnego wsparcia mniej
romantycznej wizji tego gatunku, przedstawianej we wczesnych latach osiemdziesiątych, zwłaszcza
przez Lewisa Binforda, wówczas na Uniwersytecie Nowego Meksyku. Binford przyjrzał się tym samym
danym, które Isaac lansował jako dowody swej hipotezy o podziale pożywienia, ale całkiem inaczej je
zinterpretował. Nagromadzenia kości i narzędzi kamiennych, takie jak w wąwozie Olduvai, nie były
świadectwami polowań hominidów, lecz tylko stertami materiału nagromadzonego wskutek działania
sił naturalnych albo przyniesionego przez drapieżniki, na przykład hieny. Inni archeolodzy wskazywali na
fakt, że ślady praludziach narzędzi kamiennych nakładały się na ślady wcześniejszego ogryzania kości
przez drapieżniki. Nawet jeśli H. habilis miał coś wspólnego z tymi zespołami szczątków, to nie on grał
główną rolę w ich powstaniu. Hominidy nadciągały do łupu pozostawionego przez prawdziwych
myśliwych i żerowały na resztkach padliny.
„Twórca narzędzi oldowajskich nie był potężnym myśliwym, polującym na grubego zwierza -
konkluduje Binford. - Był naj-podlejszym z padlinożerców".
Większość archeologów uważa dzisiaj, że Binford posunął się za daleko, umniejszając zdolności
wczesnych hominidów. H. habilis zapewne łączył w swym jadłospisie padlinę z mięsem okazjonalnie
upolowanych niedużych zwierząt. Tak czy owak, najprawdopodobniej wytwarzał narzędzia kamienne i
używał ich. Okazuje się jednak, że nie był chyba jedynym zręcznym człowiekiem w okolicy.
Powróćmy do bocznej gałęzi drzewa rodowego, wyodrębniającej się powyżej Lucy mniej więcej dwa i
pół miliona lat temu. Znajdziemy na niej szereg ociężałych grubokościstych istot, zaliczanych, podobnie
jak Lucy, do australopiteków, ale noszących nazwy gatunkowe ąfricanus, robustus i boisei. Od dawna
uważano je za mniej rozgarniętą alternatywną formę Homo, skazaną na zagładę z racji swych
ograniczonych możliwości intelektualnych i rosnącej specjalizacji pokarmowej ku bezmięsnej diecie.
Australopiteki masywne rzeczywiście wymarły mniej więcej milion lat temu. Jak się jednak okazuje,
pozostawiły po sobie dowody posługiwania się narzędziami. W ostatnich latach Robert Brain z
Muzeum Transvaalu w Pretorii znalazł sporo prymitywnych kościanych narzędzi, służących do kopania.
Towarzyszyły one szczątkom kostnym należącym nie do H. habilis, lecz do rzekomo bezmyślnego
Australopithecus robustus. Wraz z Susmanem Brain zbadał skamieniałe kości palców tego
au-stralopłteka i stwierdził, że wykazują one wszelkie oznaki zręczności niezbędnej do wytwarzania
narzędzi i posługiwania się nimi. Dalej na północ australopiteki masywne zasiedlały wąwóz Olduvai i
inne wschodnioafrykańskie stanowiska równocześnie z H. habilis. Któż mógłby dziś rozstrzygnąć,
który z tych hominidów wytwarzał narzędzia oldowajskie? Może oba gatunki były ludźmi zręcznymi.
Sama obecność tych reprezentantów bocznej gałęzi hominidów ramię w ramię z Homo stanowi
wyzwanie pod adresem „wyjątkowości" naszego rodu. Jeszcze przed dwudziestu laty coś takiego
uważano za teoretycznie wykluczone. Dwa gatunki
hominidów nie mogły żyć obok siebie w tym samym czasie i miejscu. Podstawą hipotezy jednego
gatunku, autorstwa Mil-forda Wolpoffa i Loring Brace z Uniwersytetu Michigan, była powszechnie
przyjmowana ekologiczna zasada „konkurencyjnego wykluczania się", głosząca, że w danym środowisku
może istnieć wiele gatunków tylko wtedy, gdy każdy wykroi sobie własną niszę ekologiczną,
nastawiając się na korzystanie z określonego wycinka zasobów. Jeśli dwa gatunki zbyt silnie
współzawodniczą o ten sam pokarm i inne zasoby - innymi słowy, próbują wepchnąć się do tej samej
niszy - jeden z nich szybko doprowadzi do eliminacji drugiego.
Hipoteza jednego gatunku zakładała, że wyjątkową niszą hominidów była kultura. Dziś żadne inne
zwierzę nie polega w swym przetrwaniu na kulturze w takim stopniu, jak czyni to człowiek, i z
pewnością było tak również dawniej. Gdyby jakiś gatunek starał się zająć ową niszę, zostałby z niej
niezwłocznie wyparty przez zadomowionego tam wcześniej hominida. Zatem ród ludzki był klubem tak
ekskluzywnym, że mógł naraz pomieścić tylko jednego członka.
„Ze względu na tę cechę przystosowawczą hominidów mało prawdopodobne jest trwałe
współwystępowanie różnych gatunków hominidów" - napisał Milford Wolpoff w 1971 roku.
Thomas Huxley, wczesny zwolennik Karola Darwina, stwierdził, że tragedią nauki jest „zarzynanie
pięknych hipotez przez wstrętne fakty". W latach siedemdziesiątych piękną hipotezę jednego gatunku
podcinał stały napływ wstrętnych fakcików, ujawnianych w obfitujących w skamieniałości rejonach
Afryki Wschodniej. Wiarygodność hipotezy zależała od postrzegania całej zmienności anatomicznej
szczątków hominidów z danego okresu jako naturalnej zmienności populacji pojedynczego gatunku. W
miarę gromadzenia coraz liczniejszych czaszek hominidów - niektórych z grubymi sklepieniami i
grzebieniami kostnymi nad małym mózgiem, innych z większymi mózgami i delikatniejszymi kośćmi,
zwłaszcza części twarzowej - stawało się coraz bardziej jasne, że mniej więcej przed dwoma milionami lat
afrykańską sawannę zamieszkiwały przynajmniej dwa gatunki hominidów.
W 1975 roku, gdy zespół Richarda Leakeya odkrył zaawansowaną ewolucyjnie czaszkę hominida z
dużym mózgiem - Homo erectus sprzed 1,6 miliona lat, kiedy to na pewno żył także AustrolopitheciLS
boisei ze stosunkowo małym mózgiem - hipoteza jednego gatunku upadła na dobre. Razem z nią
przyszło pożegnać się z poczuciem, że nasz ród był przez ewolucję popychany naprzód jak w rurze
poczty pneumatycznej, w oderwaniu od sił wpływających na inne gatunki. Niektórzy uczeni, jak łan
Tattersall z Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, twierdzą, że półtora miliona lat temu istniały
nie dwie, lecz trzy - a może jeszcze więcej - gałęzi ludzkiego drzewa rodowego. Cóż mogłoby dobitniej
zaprzeczyć wyobrażeniom o wyjątkowości człowieka niż widok rozmaitych gatunków hominidów krę-
cących się w tej samej scenerii?
- To zapewne najdalej idący wniosek paleoantropologii w minionych dwóch dziesięcioleciach
- mówi Robert Foley z Uniwersytetu w Cambridge - gdyż wreszcie uprzytomnia, że ewolucja
człowieka przebiega tak samo, jak ewolucja innych gatunków, i że można być hominidem na różne
sposoby.
Spośród rozmaitych ówczesnych hominidów tylko jednemu udało się jednak dotrwać do naszych
czasów. Następny w szeregu ewolucyjnym po H. hobilis jest Homo erectus. To między nimi mogła się
dokonać „decydująca" przemiana. Mózg H. erectus był o 20 procent większy od mózgu poprzednika.
Także jego ciało było większe i wysokością prawie dorównywało naszemu. W odróżnieniu od wszystkich
innych istot Homo erectus zapewne umiał obchodzić się z ogniem i wykorzystywać go do własnych
celów. Jego pojawieniu się towarzyszy też w zapisie archeologicznym nowy, bardziej złożony zestaw
narzędzi kamiennych, tzw. przemysł aszelski. U tego gatunku słabiej niż u jakichkolwiek
wcześniejszych hominidów zaznaczał się dymorfizm płciowy -mężczyźni byli tylko umiarkowanie więksi
od kobiet, jak wśród dzisiejszych ludzi. Może to wskazywać na zastępowanie rywalizacji samców męską
współpracą w społeczności, co miało kluczowe znaczenie w rozwoju złożonej organizacji społecznej dzi-
siejszej ludzkości. Na poparcie tej tez\ archeolodzy przytaczają przykłady stanowisk ze śladami dużych
schronień budowanych
przed setkami tysięcy lat przez Homo erectus. Inne związane z tym gatunkiem stanowiska
archeologiczne interpretowano jako świadectwa rzezi słoni oraz pawianów, co przemawiałoby za
współdziałaniem dziesiątków myśliwych.
Co więcej, tradycyjne geograficzne przydomki Homo erectus - człowiek pekiński i człowiek jawajski -
świadczą o tym, że był to pierwszy hominid, którego szczątki znaleziono poza Afryką. Migracja H. erectus
z Afryki jest nieźle udokumentowana. Gatunek ten rozprzestrzenił się przez umiarkowanie ciepłe obszary
śródziemnomorskie na Eurazję i sięgnął aż do Indonezji 700 tysięcy-milion lat temu.
9
Cóż bardziej
przemawiałoby za jego człowieczeństwem - zwłaszcza z zachodnioeuropejskiej perspektywy, leżącej
u podstaw tradycyjnej paleoantropologii - niż zdolność do podboju nowych terenów o surowszym
klimacie?
Chociaż ta pierwsza diaspora ludzkości robi wrażenie, nie była ona czymś wyjątkowym. Alan Turner
z Uniwersytetu w Li-yerpoolu wykazał, że w tym samym czasie tą samą drogą co praludzie wędrowało
wiele innych gatunków ssaków - między innymi lwy, lamparty, hieny i wilki - popychanych naprzód
imperatywami ekologicznymi, nie mającymi nic wspólnego z inteligencją. Tak więc albo
przypiszemy takie same wybitne talenty kolonizacyjne czworonożnym podróżnikom, albo musimy uznać,
że Homo erectus, jak wcześniejsze hominidy, nie podążał za żadnym szczególnym ludzkim
przeznaczeniem, lecz tylko - podobnie jak wiele innych dużych drapieżników - reagował na zmiany
zachodzące w jego środowisku. Zarazem ostatnie dziesięciolecie zmusiło do ponownego
rozpatrzenia i podania w wątpliwość, jeśli nie wręcz odrzucenia, właściwie wszystkich dowodów
świadczących o tym, że H. erectus budował złożone siedziby, urządzał zbiorowe polowania, a nawet w
sposób kontrolowany posługiwał się ogniem.
Pozostaje też kwestia narzędzi. Poprzednicy H. erectus posługiwali się tylko ostrymi odłupkami albo
nieforemnymi oto-
czakami, z których obtłuczono nieco kamienia, by uzyskać ostrzejsze krawędzie. Tymczasem H.
erectus wytwarzał rozmaite bardziej pracochłonne narzędzia, jak choćby symetryczny aszelski pięściak.
Takie kwarcowe lub krzemienne przedmioty w kształcie kropli pojawiają się w zapisie archeologicznym
około półtora miliona lat temu, równolegle z pierwszymi czaszkami i szkieletami H. erectus. Problem - z
punktu widzenia hipotezy o „decydującej" przemianie - polega na tym, że gatunek ten przez następny
milion lat poprzestaje na wytwarzaniu takich samych płęściaków i innych narzędzi kamiennych. W tym
ujęciu cały okres aszelski związany z H. erectus nie tyle świadczy o nastaniu bujnej i niezłomnej
inteligencji, co - jak wyraził się pewien archeolog - o „niewyobrażalnej monotonii".
- Nęka mnie myśl o tym, że w całym tym ogromnym przedziale czasowym mogę udać się w dowolne
miejsce na świecie i wszędzie zastać tych typków robiących to samo i tak samo -mówi Tim White z
Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. -Przez setki tysięcy lat nic się nie dzieje. To normalne u zwie-
rząt. Ludzie się tak nie zachowują. Można u nich liczyć przynajmniej na jedno: że się zmieniają.
Podczas chasydzkich obrzędów wierni przewiązują się w talii przepaską z czarnego jedwabiu lub
wełny, zwaną gartel Ma im to przypominać o podziale na fizyczną, zwierzęcą naturę poniżej owej
przepaski i na rozumną, duchową stronę człowieka - powyżej. Gdzie moglibyśmy umieścić gartel na
drzewie rodowym człowieka? Która twarz w szeregu ewolucyjnym jest już nasza, a nie zwierzęca?
Tradycyjny pogląd, że oddzieliliśmy się od reszty stworzenia w bardzo zamierzchłej przeszłości, przyj-
dzie chyba odłożyć do lamusa. Zaczynamy rozumieć, że nasi wcześni przodkowie żyli, ginęli i
ewoluowali jak pozostałe gatunki: poddani czysto biologicznym nakazom doboru naturalnego, nie
kierowani przez żadne szczególne przeznaczenie, co byliśmy im skłonni nieświadomie przypisywać.
Jeśli przyjrzeć się bliżej, Australoptthecus afarensis, Homo habilis czy Homo erectus wyglądają
nieco mniej człowiecze, mniej szlachetnie, niż dotąd sądziliśmy. Oczywiście, hominidy te nie były po
prostu zwierzętami jak wszystkie inne. Ale także
małpa, lew czy rzekotka nie jest „po prostu" zwierzęciem jak wszystkie inne. Każdy gatunek ma
niepowtarzalne cechy i tańczy własny taniec na parkiecie ewolucji. Ponieważ ceną opuszczenia tańca jest
śmierć, Ziemia roi się od zapamiętałych pląsów. W toku ewolucji nasi przodkowie niewątpliwie
tańczyli coraz inteligentniej. Nie czyni to ich jednak wyjątkowymi ani nie mówi nic o nas samych.
Tamte hominidy były zwierzętami. Znajdują się poniżej gartla. A kim my jesteśmy?
Najprościej w ogóle odrzucić gartel i uznać, że współcześni ludzie też są po prostu tylko zwierzętami.
Nie ma nic nadzwyczajnego w takim stanowisku, od stuleci uczeni - Kopernik, Darwin, Freud -
zasypywali przepaść między człowiekiem a resztą stworzenia. Niedawno biolodzy molekularni
wykazali, że ponad 98 procent naszych genów jest identyczne jak u afrykańskiego szympansa.
Socjobiolodzy tropią ukryte motywy ewolucyjne wszelkich aspektów ludzkich zachowań, od
homo-seksualizmu poprzez bicie dzieci aż do upodobania do lodów, i znajdują ich odpowiedniki u
małpiatek czy zebr. Z punktu widzenia biologii przeciętnego człowieka oddziela od przeciętnego
szympansa tak cienka przegroda, że w zasadzie mogliby się przez nią pocałować.
Tymczasem zwierzęta same naruszają tę barierę. Po przyuczeniu szympansy i goryle mogą się
porozumiewać za pomocą symboli, uczyć się nawzajem języka migowego, a nawet -według pewnych
relacji - omawiać ze swymi opiekunami własne uczucia czy ideę śmierci. Wiadomo, że nawet na
swobodzie koczkodany tumbili wydają zróżnicowane okrzyki ostrzegawcze w zależności od rodzaju
zagrożenia - co może stanowić zaczątek języka. Nie tylko naczelne nie chcą pozostać po swojej stronie
przepaści. Lwy polują zbiorowo, wilki dzielą się łupem, słonie często okazują głębokie uczucia, znacznie
przewyższające pod tym względem choćby niektórych ludzi współczesnych z Wall Street. Nie tak
dawno czytałem o słoniu z zoo w San Diego, który wziął się za malarstwo. Trzyma pędzel trąbą. Po-
dobno jego obrazy nieźle się sprzedają.
Świetnie czyta się takie historie w porannej gazecie. Nie przekonują mnie ani trochę; słonie nie
różnią się od ludzi tylko
stopniem rozwoju. Nie widziałem dzieł słonia z San Diego, ale założę się, że nawet za najlepsze z jego
prac nikt nie zapłaciłby 82,5 miliona dolarów, a tyle wyłożył ostatnio anonimowy japoński inwestor za
van Gogha. Wątpię zresztą, by słoń mógł powiedzieć „dzieło", nie wspominając nawet o poprawnej wy-
mowie. Nie wynalazłby też komputera zmieniającego za jednym naciśnięciem klawisza krój czcionki na
kursywę, co często robię, wystukując te rozważania.
Pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że ludzie - współcześni Homo sapiens sapiens - bardzo
odbiegają zachowaniem od „zwykłych zwierząt". To, gdzie, kiedy i jak dokonała się w nich ta
przemiana, stanowi zagadkę. Odpowiedzi nie znajdziemy w długiej, zamierzchłej historii hominidów
na naszej planecie. Gartel zawiązano wyżej. Wprawdzie nastąpiła decydująca przemiana, ale zaszła tak
niedawno, że wciąż nie możemy złapać równowagi. Gdzieś w przedsionku historii, zaraz przed tym,
zanim zaczęliśmy zapisywać nasze dzieje, wydarzyło się coś, co zmieniło nad wyraz rozwinięte zwierzę w
istotę ludzką. Musiał być jakiś przodek pnący się ku nam, jakiś prawie-człowiek, nie w mrocznych
otchłaniach czasu, lecz tuż poza zasięgiem spisanych dziejów naszego gatunku.
W klasycznym szeregu ewolucyjnym pozostała tylko jedna postać stojąca między Homo erectus a w
pełni ludzkim kroma-niończykiem: zagadkowy neandertalczyk. Ludzie głowili się nad nim od dawna.
ROZDZIAŁ 2
WSZYSTKO ZOSTAJE W RODZINIE
Włochaty i straszny, z wielką twarzą przypominającą maskę, wydatnymi wałami
nadoczodołowymi i właściwie bez czoła, dzierżący kawał krzemienia i biegnący
z głową pochyloną naprzód jak u pawiana, a nie dumnie podniesioną, jak przystało
na człowieka, musiał być stworem wywierającym przerażające wrażenie
na naszych praojcach, kiedy się na niego natknęli...
HERBERT GEORGE WELLS O NEANDERTALCZYKU (1921)
Gdyby [neandertalczyk] mógł się dziś odrodzić i znaleźć się w nowojorskim metrze
- gdyby go wykąpać, ostrzyc i ubrać we współczesny strój — zapewne nie zwracałby na
siebie więcej uwagi niż niektórzy inni współpasażerowie.
WILLIAM STRAUS I A. J. E. CAVE (1957)
R
obotnicy wydobywający wapień w dolinie niedaleko Diisseldorfu w Niemczech w 1856 roku
natrafili łopatami na kości należące - jak pomyśleli w pierwszej chwili - do prehistorycznego
niedźwiedzia. Kości tkwiły w grubej warstwie namułu jaskiniowego, mniej więcej 20 metrów powyżej dna
doliny. Dolinę tę nazwano Neanderthal
1
na cześć zapomnianego później siedemnastowiecznego poety i
kompozytora, który mieszkał w pobliżu i tworzył pod nazwiskiem Joseph Nean-der
2
. Kamieniarze nie
mieli pojęcia o Neandrze. Mało ich też obchodziły kości. Wraz z resztą wypełniska jaskini wyrzucili je
na zewnątrz, gdzie stoczyły się pod nogi komuś, kto zadał sobie trud, by je z ciekawości podnieść i
przyjrzeć im się z bliska.
Gdyby wówczas neandertalczyk mógł przewidzieć zamieszanie, jakie wywoła, wolałby zapewne czym
prędzej wrócić do jaskini i zagrzebać się w niej na zawsze. Opinia naukowa miała odtąd pomiatać
neandertalczykiem, to widząc w nim naszego przodka, to znów spychając go na boczny tor. Z
początku uznano go za nazbyt zwierzęcego i topornego, by mógł aspirować do miana protoplasty
szlachetnej ludzkości, później za nazbyt szlachetnego, by obciążać go naszą brutalnością, aż wreszcie
poddano go dalszemu śledztwu, wyciągając stare zarzuty. Czasami był ucieleśnieniem pierwotnej cnoty
człowieka nie zdeprawowanego przez cywilizację. Częściej zarzucano mu zbytni prymitywizm, nie
pozwalający doszukiwać się więzi z nami, to znów zbytnią specjalizację w ślepym zaułku przysto-
sowawczym lub - co gorsza - zbytnią pierwotność pewnych cech i zarazem nadmierną specjalizację
innych. Choć był bardziej ludzki niż jakikolwiek dawny hominid, prymitywna toporność jego wyglądu i
uboga kultura prowokowała do zaskakująco wrogich reakcji, jakby to on ponosił winę, że nie udało mu
się bardziej upodobnić do nas.
- Jeśli to jest szkielet najstarszego człowieka - oświadczył pewien wybitny niemiecki anatom
wkrótce po pierwszym odkryciu - to człowiek pierwotny był dziwolągiem.
Neandertalczyk miał kiepski start.
Moim ulubionym mitem o stworzeniu jest ten opowiadany przez indiańskie plemię Czarnych Stóp z
Dakoty. Ich Pierwszy Poruszyciel nazywa się Starcem, wędrownym bóstwem, które po prostu „jest,
przechadza się wszędzie i stwarza różne rzeczy". Wędrując Starzec kierował się ku północy,
pozostawiając za sobą ślady stworzenia. Z radosną rozrzutnością powoływał do istnienia zarośla i
prerie, ptaki i ssaki, rzeki i wodospady. Czasem przystawał, by się zdrzemnąć, potykał się o kopczyk,
który nieoczekiwanie wyrósł mu na drodze, i podążał dalej, znacząc swój szlak gatunkami zwierząt i
obiektami geograficznymi jak papierkami po cukierkach.
Kiedyś przyszło mu do głowy, by stworzyć ludzi - matkę i dziecko. Potem we trójkę zeszli ku
rzece. Kiedy stanęli nad wodą, kobieta zwróciła się do Starca i spytała bez ogródek:
Jak to będzie z nami, ludźmi? Będziemy żyć wiecznie czy
wszyscy pomrzemy?
Wiesz, właściwie nie pomyślałem o tym - odparł. - Musi
my to po prostu rozstrzygnąć.
Starzec próbował posłużyć się odpowiednikiem rzutu monetą. Powiedział kobiecie, że wrzuci do rzeki
odchody bizona. Jeśli ekskrement popłynie - ludzie będą żyli wiecznie, jeśli utonie -czeka ich śmierć.
Oczywiście zeschły bizoni placek zaczął unosić się na wodzie. Kobieta zażądała jednak elegantszego
sposobu rozstrzygania niż zaproponował Starzec - zamiast łajna miał on się posłużyć kamieniem, przy
zachowaniu pozostałych warunków. Kamień poszedł na dno, i odtąd czeka nas to samo.
Mając przed oczyma Starca igrającego ze światem i miejscem człowieka w nim, nie mogę oprzeć
się refleksji nad tym,
0 ileż łatwiej mogłyby się potoczyć losy neandertalczyka, gdyby
bóg jego odkrywców był równie nonszalancki. Trudno sobie
•wyobrazić, by Jahwe, Bóg z Księgi Rodzaju, zaniedbał kwestię
tak istotną, jak śmiertelność człowieka. W judeochrześcijań-
skiej wizji stworzenia nie ma miejsca na improwizację. Jahwe
zbudował swój świat jak doskonały scenograf, ustanawiając
fundamenty czasu i przestrzeni przed wzniesieniem tła gór
1 dolin i dodaniem roślinnych rekwizytów. Zwierzęta były
umieszczane na scenie kolejno - wielkie potwory morskie,
ptactwo skrzydlate, bydło, zwierzęta pełzające, każde według
swego rodzaju. Wreszcie, kiedy wszystko znalazło się na swoim
miejscu, Jahwe wprowadził głównego bohatera i niezwłocznie
przekazał mu całą resztę we władanie.
Zachodnia tradycja teologiczna, wyrastająca z tego mitu (wzbogaconego szczodrą domieszką
idealizmu rodem ze starożytnej Grecji), traktuje rośliny, zwierzęta i ludzi, podobnie jak służący im za
scenę świat fizyczny, jako niezmienne składniki Boskiego planu. Gatunki to ustalone byty, których
cechy przekazywane są bez zmian z pokolenia na pokolenie, odkąd ich „esencja" została ustanowiona
w chwili stworzenia. Świat nie zawiera bytów, celów ani możliwości zmian, które nie byłyby już weń od
początku wprowadzone z woli Bożej. To, że przyrodę stworzył Wielki Konstruktor, jest oczywiste samo
przez się: wy-
starczy spojrzeć na cudowną złożoność jej przejawów. Jakaż czysto naturalna siła byłaby zdolna
utworzyć tak zróżnicowane i uporządkowane bogactwo? Każde zwierzę, od naj nędzniej sze-go ślimaka
poczynając, jest ogniwem wielkiego łańcucha stworzenia, rozciągającego się w górę do wspaniałego
dzieła - Człowieka - a przezeń dalej, do samego Stwórcy. Człowiek zajmuje w owym łańcuchu miejsce
szczególne. Spośród Bożych stworzeń tylko on ma duszę niezależną od fizycznego ciała i żywot
rozciągający się poza doczesne bytowanie. To on nosi gartel
„Zważywszy na nieskończoną potęgę i mądrość Stwórcy -napisał John Locke w 1690 roku - mamy
powody mniemać, że cudowna harmonia Wszechświata, wspaniały projekt i nieskończona dobroć
jego architekta wymagają, by różne gatunki stworzeń także stopniowo wznosiły się od nas ku Jego
nieskończonej doskonałości, tak jak stopniowo schodzą po coraz niższych szczeblach w stosunku do
nas".
Na pozór trudno wyobrazić sobie scenariusz bardziej wrogi idei ewolucji od wspólnych przodków niż
biblijny. Dwa podstawowe założenia zachodniej teologii - że życie jest zdeterminowane celem
wykraczającym poza nie samo oraz że Człowiek zajmuje inną płaszczyznę bytu niż pozostałe zwierzęta
- należało odrzucić, jeszcze zanim można było pomyśleć o fizycznym wyjaśnieniu powstania życia na
Ziemi. Jak na ironię jednak odkrycie przez Karola Darwina fizycznych praw odpowiadających za
ogromną różnorodność przyrody i umieszczenie gatunku ludzkiego bezpośrednio wśród niej nie
byłoby możliwe w społeczeństwie wierzącym w Starca, który nonszalancko powołał świat do istnienia.
Trzeba wierzyć w to, że przyroda została stworzona zgodnie z pewnym planem, by świat mógł stać się
dostępny racjonalnym dociekaniom.
Między Oświeceniem a dziełem O powstawaniu gatunków znajduje się twórcza - choć coraz mniej
kojąca - tradycja nauk przyrodniczych, zmierzających do zrozumienia cudownej złożoności Boskiego
planu, która stopniowo, choć nieumyślnie, kładła podwaliny pod osiągnięcia podważające potrzebę
Jego istnienia. Na przykład zasada ewolucyjna, że każdy gatunek jest przystosowany do swego
środowiska, była początkowo ro-
zumiana jako kolejny przejaw Bożej dobroci - dzieło jakby Boskiego Kwatermistrza, wyposażającego swe
stworzenia w pióra, pazury czy inne niezbędne akcesoria, które pozwolą im przetrwać. Podobna religijna
inspiracja stała za pierwszymi poszukiwaniami szczątków najdawniejszych łudzi. Na długo przed
odkryciem neandertalczyków, już w 1726 roku, szwajcarski lekarz Johann Scheuchzer obwieścił o
znalezieniu skamieniałych resztek „Człowieka świadka potopu i Boskiego posłańca" [Homo difuuii
testis...] na wzgórzu we Frankonii. Chociaż „przedpotopowy człowiek" okazał się zwykłą kopalną
salamandrą
3
, zapoczątkowane przez Scheuchzera podejście - że wykopaliska starych kości to dowody na
istnienie naszych dalekich przodków - pomogło ostatecznie pogrzebać właśnie te prawdy, które ów
uczony miał nadzieję potwierdzić.
W połowie XIX wieku niektóre spośród bardziej ulotnych poglądów chrześcijańskiej tradycji spotkały
się z poważnymi zarzutami. Angielski geolog Charles Lyell udowodnił, że Ziemia liczy sobie znacznie
więcej niż sześć tysięcy lat, na jakie szacowali planetę komentatorzy Biblii. W dodatku wykazał on, że da
się wyjaśnić jej stan obecny, odwołując się do naturalnych, ob-serwowalnych procesów - działania
lodowców, wulkanów, trzęsień ziemi itp. - zachodzących przez setki tysięcy lat. Tymczasem odkrycia
skamieniałości wymarłych form życia sprawiły, że nie sposób było dłużej racjonalnie akceptować
wiary w statyczny, z góry uporządkowany Wszechświat. Jeśli istniały niegdyś rzeczy, których dziś nie
ma, to oczywiście świat nie może być taki sam, jak w dniu stworzenia.
Świadectwa zmienności życia wciąż jednak dawały się pogodzić z ideą Wielkiego Konstruktora, jeśli
postrzegać zmiany po prostu jako część ogólnego planu, wyraz nieustannego pędu do doskonalenia.
Postęp form życia widocznych w zapisie kopalnym można było, na przykład, uważać za analogiczny
do rosnącej złożoności rozwijającego się zarodka. Celem takiego rozwoju, zadanego od początku, był
nadal Człowiek, istota najbliższa Bogu.
„Celem oraz warunkiem stworzenia jest człowiek - napisał w 1842 roku szwajcarsko-amerykański
przyrodnik Louis Agassiz. - Zapowiada go pojawienie się pierwszych organizmów; każda zaś ważna
modyfikacja w całym ciągu tych istot była krokiem ku ostatecznemu celowi - rozwoju życia orga-
nicznego".
Agassiz wyobrażał sobie taki historyczny postęp na wzór rozwoju zarodkowego -jako szereg
kolejnych kroków, stopniowo coraz bardziej uorganizowanych i złożonych od poprzednich. Najbardziej
wpływowy paleontolog europejski z początków XIX wieku, francuski uczony Georges Cuvier, nie
potrzebował „modyfikacji" przekształcających jedne formy w inne do wytłumaczenia, czemu
przeszłość jest usiana tyloma wymarłymi gatunkami. Widział dzieje Ziemi jako ciąg wielkich wymierań,
niszczących jeden zestaw organizmów, który był później zastępowany przez nowy, przychodzący z
zewnątrz. Inny wygląd organizmów kopalnych stał się więc argumentem nie za, lecz przeciw ewolucji.
Zmiany widoczne w zapisie kopalnym nie wyglądały jak naturalny proces rozwoju, lecz jak skutek
wielu kataklizmów wywołanych przez Boga, całkowicie rozgraniczających każdą epokę od
poprzedzającej i następnej. Cuvier był żarliwym katolikiem i mocno wierzył w biblijny wiek Ziemi, uznał
więc, że człowiek istniał tylko w najmłodszej epoce.
Cuvierowska teoria katastrofizmu zdominowała paleontologię, zwłaszcza we Francji, i przetrwała
długo po śmierci autora w 1832 roku, choć nie bez uszczerbków. W latach czterdziestych XIX wieku
Jacąues Boucher de Perthes, nadzorca podatkowy, archeolog, ekonomista polityczny, autor
romansów i poeta w jednej osobie, odkrył w dolinie Sommy cały zestaw narzędzi kamiennych, które
musiały być wytworem człowieka, przemieszanych z osadem kryjącym szczątki wymarłych ssaków. Odle-
gła starożytność człowieka stawała się niepodważalna.
„Bóg jest odwieczny, ale Człowiek jest bardzo stary" - podsumował Boucher de Perthes w przebłysku
intuicji, który wydaje mi się zaskakująco banalny. Chociaż znacznie przecenił wiek znalezionych przez
siebie artefaktów, zrobił wyłom w nie-
przebytych Cuvierowskich barierach czasowych, zapewniając człowiekowi współczesnemu łączność z
przeszłością. Brakowało tylko pradawnego człowieka, który dałby się tam na stałe umieścić, a przede
wszystkim - teorii, pozwalającej wyjaśnić, jak człowiek współczesny mógłby powstać z zasadniczo od-
miennej istoty.
Neandertaczyk miał się okazać próbą rozwiązania pierwszego problemu. Karol Darwin zabrał się za
drugi.
Kości pierwszego neandertalczyka trafiły z jaskini do pracowni niemieckiego anatoma Hermanna
Schaafhausena. W przeciwieństwie do większości ówczesnych uczonych Schaafhausen był pod
większym wrażeniem rosnącej liczby dowodów na rzecz ewolucji niż Cuvierowskiego katastofizmu.
Przeanalizował gru-bościenne sklepienie czaszki neandertalczyka z masywnymi wałami nadoczodołowymi
i innymi małpimi cechami, dochodząc do wniosku, że ma naprawdę do czynienia ze szczątkami pier-
wotnego człowieka, zamieszkującego Europę przed Celtami ł Germanami, „najpewniej wywodzącego
się z dzikich ludów pół-nocno-zachodniej Europy, wzmiankowanych przez starożytnych autorów".
Inni, bardziej wpływowi luminarze nauki nie byli tak skorzy do uwierzenia w starożytność okazu.
Kościom ludzkim nie towarzyszyła żadna fauna kopalnych ssaków, mogąca potwierdzić ich wiek, nie
wiedziano nawet, z którego właściwie poziomu jaskini pochodzą skamieniałości. Uczeni mogli badać tylko
kości. Puszka mózgowa, choć dziwacznie ukształtowana, była dość duża, by pomieścić mózg wielkości
naszego. Kości nóg były wygięte i bardzo masywne, ale anomalie te dawały się wyjaśnić bez odwoływania
się do obrazoburczych poglądów o małpich przodkach człowieka, przemierzających kontynent. Pewien
antyewo-lucjonista wysunął przypuszczenie, że kości należały do osobnika upośledzonego psychicznie,
cierpiącego w dzieciństwie na krzywicę. Przez całe życie boleśnie marszczył brwi, udręczony chorobą,
toteż nic dziwnego, że miał tak wystające łuki brwiowe. Niemiecki anatom A. F. Mayer rzucił okiem na okaz
i orzekł, że chodzi o szczątki mongolskiego Kozaka, dezertera z armii rosyjskiej, ścigającej w 1814 roku
wojska napoleońskie.
Znakomity patolog Rudolf Yirchow uznał, że krzywica w dzieciństwie tłumaczy większość
osobliwości szkieletu poza-czaszkowego. Później nieszczęśnik ów musiał często obrywać w głowę, a
wreszcie dopadł go reumatyzm. To, że takiemu ciężkiemu przypadkowi udało się dożyć późnego wieku,
dowodziło, zdaniem Yirchowa, absurdalności przypisywania mu prymitywizmu. Kaleka mógł przeżyć
tylko dzięki pomocy innych, a to można sobie wyobrazić tylko w cywilizowanej, osiadłej, w pełni ludzkiej
społeczności.
Nie trzeba dodawać, że bohater tych kontrowersji nie miał okazji ustosunkować się do tych ocen ani
wyrazić swojego zdania na temat współczesnych ludzi, bez ustanku szturchających jego szczątki i
wygłaszających swoje opinie. Ponieważ jednak wszyscy krytycy byli zażartymi antyewolucjonistami,
odrzucanie przez nich statusu neandertalczyka jako przodka człowieka współczesnego nie kryło
żadnej osobistej niechęci wobec niego. Usiłowali tylko rozprawić się z samą ideą, że ludzkość powstała
w wyniku ewolucji. W roku 1859, zaledwie trzy lata po formalnym pojawieniu się neandertalczyka,
Karol Darwin wydał O powstawaniu gatunków i w ten sposób uwiarygodnił jego istnienie. Darwinowi
często mylnie przypisuje się (albo zarzuca) wymyślenie „teorii ewolucji". Ewolucja nie jest teorią; to
obserwowany fakt biologiczny. Prawdziwą zasługą Darwina (lub herezją, zależnie od punktu widzenia)
było teoretyczne uzasadnienie tego, w jaki sposób mogą zachodzić zmiany w przyrodzie, a jedne gatunki
rozwijać się z innych bez jakiejkolwiek nadprzyrodzonej interwencji. Anegdota głosi, że wkrótce po
opublikowaniu książki Darwina pewien duchowny wytykał go palcem na ulicy, krzycząc: „Oto idzie
najniebezpieczniejszy człowiek w Anglii!" Z zawodowego punktu widzenia miał niewątpliwie rację.
Zręby koncepcji doboru naturalnego zaskakują swą prostotą, poczynając od powszechnie uznanego
spostrzeżenia, że osobniki każdego gatunku są przystosowane do swych warunków życia. Chociaż
wszyscy przedstawiciele danego gatunku mają wspólne cechy i mogą się ze sobą krzyżować, w każdej
populacji nieuchronnie występuje spora zmienność. Zmien-
ność ta ma charakter dziedziczny. Jeśli moi rodzice mieliby, powiedzmy, długie dzioby, zapewne i ja
miałbym długi dziób, natomiast mój bliźni obdarzony krótkim dziobem wywodziłby się raczej z
krótkodziobych rodziców. Ta zmienność osobnicza jest podłożem działania doboru naturalnego.
Członkowie każdej populacji konkurują ze sobą o ograniczone zasoby, głównie pożywienia i partnerów
do rozrodu. Osobniki lepiej przystosowane do wykorzystywania tych zasobów {a zarazem do tego by
unikać wykorzystywania przez drapieżniki) mają większą szansę dożycia do wieku rozrodczego i
przekazania potomstwu tych cech, którym zawdzięczają swe przetrwanie. Jeśli żyję w siedlisku, w
którym długi dziób zapewnia skuteczniejsze zdobywanie pokarmu, to długodziobe osobniki, takie
jak ja, osiągną prawdopodobnie większy sukces rozrodczy niż krótko-dziobe i w następnym pokoleniu
może nastąpić nieznaczny wzrost średniej długości dzioba.
Oznacza to, że przeobrażenia biologiczne w obrębie gatunku są wynikiem współzawodnictwa o
zasoby, które jest tym bardziej zażarte, im są one trudniej dostępne. Według Darwina gatunki
powstają wtedy, kiedy populacja zostanie odizolowana - zwykle barierami geograficznymi - od innych
populacji swego gatunku. Z czasem środowisko izolowanej populacji może sprzyjać przetrwaniu
innego zespołu cech niż siedlisko wyjściowe. Wpływ różnic siedliskowych może - wraz z pojawia-
niem się kolejnych pokoleń - doprowadzić do powstania populacji na tyle odmiennej od macierzystej, że
gdyby nawet obie się spotkały, będą zanadto się od siebie różnić, by wydać płodne potomstwo. Chociaż
podobieństwa wyglądu i zachowania nadal zdradzają ich wspólne pochodzenie, nie można ich już
uważać za jeden gatunek.
Proces ten, powtarzający się przez miliony pokoleń, może odpowiadać za powstanie całego
bogactwa życia na Ziemi z różnicujących się potomków jednej formy wyjściowej. Darwin święcie
wierzył, że jego teoria tylko wtedy okaże się poprawna, jeśli będzie dotyczyła człowieka tak samo, jak
pozostałych gatunków. Mimo to w dziele O powstawaniu gatunków prawie nie wspomniał o ewolucji
człowieka, obawiając się, że bezboż-
na natura i małpie pochodzenie ludzkości okażą się nie do przełknięcia dla większości jego
wiktoriańskich czytelników. Dopiero „pies łańcuchowy Darwina", Thomas Huxley, spróbował
przerzucić most nad przepaścią oddzielającą ludzi od zwierząt. W cyklu słynnych publicznych odczytów
w Wielkiej Brytanii oraz w książce Miejsce cztowieka w przyrodzie, wydanej w 1864 roku, ze swadą
wyjaśniał, że człowieka mniej dzieli od jego najbliższych krewnych, szympansa i goryla, niż dzieli owe
małpy człekokształtne od niższych małp. Skoro więc człowiek mniej się różni od zwierząt niż jedne
zwierzęta od innych, jak można wątpić, że za jego powstanie odpowiadają te same siły przyrody, co za
resztę żywych istot?
Aby potwierdzić istnienie więzi ewolucyjnej między człowiekiem a małpami człekokształtnymi,
potrzebne były jednak skamieniałości o cechach pośrednich między nimi. Na pierwszy rzut oka
neandertalczyk zaspokajał to zapotrzebowanie. Po dokładnej analizie Huxley orzekł jednak, że
skamieniałość ta nie nadaje się na „brakujące ogniwo". Widziana w kontekście zakresu zmienności
czaszki ludzi współczesnych, czaszka neandertalczyka jawiła się Huxleyowi jako w pełni ludzka, „skraj-
ny człon ciągu prowadzącego stopniowo do najwyższych, najpełniej rozwiniętych mózgoczaszek
ludzkich".
A gdzie pojawiły się owe najwyżej i najpełniej rozwinięte mózgi? Oczywiście w Europie. W roku 1864
w całej Europie, a już w Anglii szczególnie, panował duch kolonializmu. Można było czuć wyższość
względem tylu nowo odkrytych ludów: okrutnych wyspiarzy z Andamanów, prostodusznych
Buszmenów i bezbożnych Jaganów. Najbliżsi neandertalczykowi mieli być współcześni australijscy
Aborygeni, których cofnięte czoła i wydatne łuki brwiowe zdradzały ich morfologiczną
pierwot-ność, podobnie jak w wypadku prostych kultur narzędzi kamiennych, które świadczyły o
zacofaniu behawioralnym tych „najprymitywniejszych dzikusów". Takie poglądy w pełni zasługują na
miano rasistowskich, ale nie świadczą szczególnie źle akurat o Huxleyu. Właściwie wszyscy
Europejczycy przyjmowali wówczas za pewnik, że biała rasa jest najwyższym przejawem ludzkości;
większość wiktoriańskich Anglików ła-
twiej mogłaby dopuścić odległe pokrewieństwo z małpami człekokształtnymi niż uwierzyć w to, że
Aborygeni czy Murzyni są takimi samymi ludźmi, jak oni. Pewien angielski przyrodnik, porażony
upiornym widokiem dziko gestykulującego, wyjątkowo odrażającego mieszkańca Ziemi Ognistej,
stojącego w czółnie, napisał:
„Gdy patrzy się na takich ludzi, trzeba się zmusić, by uwierzyć, że to nasi bliźni i mieszkańcy tej samej
ziemi. Częstym tematem dociekań jest pytanie, jaką przyjemność życiową mogą odczuwać zwierzęta; o
ileż rozsądniej byłoby postawić to pytanie w odniesieniu do tych barbarzyńców!"
4
Przyrodnikiem tym był młody Karol Darwin.
Tak więc pod koniec XIX wieku neandertalczyka niechętnie przyjęto do klubu ludzkości, nie tyle
jednak z racji jego szczególnych zasług, ile ze względu na niewiarygodnie niskie wymogi obowiązujące
przy przyjmowaniu członków, czego dowodził dotychczasowy skład klubu. Jeśli Aborygen albo Hotentot
jest człowiekiem, to czemu nie i ta nowa kreatura? Niewielu Europejczyków wierzyło jednak, by
neandertalczyk mógł być ich własnym ewolucyjnym poprzednikiem. W roku 1886 w jaskini Spy, w
belgijskiej prowincji Namur, odkryto dwa kolejne szkielety neandertalczyków. W odróżnieniu od
pierwszego okazu ich starożytność nie budziła zastrzeżeń. Tkwiły w osadzie zawierającym kości
wymarłych ssaków i odłupkowe narzędzia kamienne. Wieku i autentyczności szkieletów już nie
kwestionowano. Nadal jednak można było uważać neandertalczyków za członków starożytnej,
„niższej" rasy, którą wyparli nowi przybysze z Azji, właściwi przodkowie współczesnych Euro-
pejczyków.
Idea kolejnych fal „aryjskich" najeźdźców z Azji cieszyła się popularnością już przed czasami Darwina
i jeszcze długo miała być popularna. W pierwszej połowie XX wieku za najbardziej prawdopodobną
kolebkę ludzkości wciąż uważano Azję: tylko jej surowy klimat i otwarte przestrzenie stwarzały warunki
wy-
starczające trudne, by ewolucja wykuła tak oszałamiający twór - Człowieka. Podobnie jak
Cuvierowska doktryna katastrofizmu, wiara w aryjski ideał pozwalała uznać istnienie w zapisie
kopalnym następstwa form bez konieczności przyjęcia, że poszczególne formy kopalne (czy nawet
współczesne rasy) są ze sobą biologicznie powiązane. Jeszcze w roku 1910 niemiecki anatom
Hermann Klaatsch zapewniał, że biali pochodzą od kaukaskich najeźdźców, wywodzących się od azja-
tyckiego orangutana. Czarni Afrykańczycy mieli natomiast wy-ewoluować z neandertalczyka, który z
kolei był potomkiem afrykańskiego goryla.
„Zauważmy, że praczłowiek nie był zwierzęciem leśnym -napisał w 1923 roku amerykański
przyrodnik Henry Fairfield Osborn - gdyż na obszarach leśnych ewolucja człowieka jest nadzwyczaj
powolna, a w istocie wręcz wsteczna, czego liczne dowody można znaleźć wśród dzisiejszych leśnych
plemion".
W roku 1891 młody Holender Eugene Dubois wyruszył do Azji na poszukiwania „brakującego
ogniwa", i to - wbrew oczekiwaniom - udane. Pod koniec sezonu prac terenowych Dubois odkrył
sklepienie czaszki człekopodobnej istoty na brzegu ja-wajskiej rzeczki. Wydatne, sterczące wały
nadoczodołowe, zgrubiałe ściany puszki mózgowej i pojemność znacznie mniejsza od mózgoczaszki
człowieka współczesnego nadawały czaszce wygląd jeszcze bardziej prymitywny niż
neandertal-skiej. Co więcej, pochodziła ona z warstwy zawierającej szczątki ssaków wymarłych na
długo przed pojawieniem się neandertalczyka. Dubois wrócił tam następnego roku i, oprócz innych
skamieniałości, znalazł kość udową niedaleko miejsca odkrycia czaszki. O ile czaszka uderzała swymi
prymitywnymi cechami, o tyle kość udowa wyglądała bardzo podobnie do swego odpowiednika u
człowieka współczesnego. Dubois, przekonany, że znalazł prawdziwe brakujące ogniwo, wrócił do Eu-
ropy, spodziewając się natychmiastowego uznania.
Tymczasem, podobnie jak pierwszy człowiek z Neandertalu, jego Pithecanthropus erectus
(„małpolud wyprostowany") napotkał zrazu zdziwienie, potem wątpliwości, a wreszcie został
odrzucony. I znów część uwag krytycznych była zasadna.
Czaszka i kość udowa zostały znalezione podczas dwóch sezonów wykopaliskowych i w odległości
kilkunastu metrów od siebie, co podważało śmiałą hipotezę Dubois, że należały do tego samego
osobnika. Jeśli pominąć kość długą, anatomowie byli na ogół skłonni przypisywać czaszkę albo
wymarłej małpie człekokształtnej, albo wymarłej rasie ludzkiej, jak w przypadku neandertalczyka.
Tylko w Niemczech ciepło przyjęto człowieka jawajskiego. Wielki ewolucjonlsta Ernst Haeckel,
którego teorie pchnęły Dubois do poszukiwań właśnie w Azji Południowo-Wschodniej
5
, wychwalał
znalezisko jako ostateczny dowód, że człowiek rozwinął się z niższych istot. Zainspirowany odkryciami
Dubois, niemiecki anatom Gustav Schwalbe podjął się ponownego przeanalizowania znanych
szczątków neandertalczyka i doszedł do wniosku, że wbrew powszechnemu przekonaniu stanowi on w
istocie odrębny gatunek, nazwany przezeń Homo primigenius. Chociaż zarówno neandertalczyk, jak i
człowiek jawajski mogli być zaledwie bocznymi odgałęzieniami głównego pnia ewolucji człowieka,
Schwalbe wolał inny wariant, zgodnie z którym pitekantrop był bezpośrednim przodkiem
neandertalczyka, a ten dał początek dzisiejszym ludziom.
Gdzie indziej interpretacja Dubois wywoływała jedynie zbiorowe wzruszenie ramion. Zawiózł on pudło
z kośćmi do Anglii, by pokazać je ambitnej wschodzącej gwieździe brytyjskiej pale-oantropologii,
Arthurowi Keithowi, z nadzieją, że przekona go, iż rzeczywiście znalazł brakujące ogniwo. Keith doszedł
jednak do wniosku, że nie była to ani małpa człekokształtna, ani forma pośrednia, lecz tylko odmiana
człowieka - prymitywna, ale w pełni ludzka. Głęboko rozczarowany, Dubois schował swe cenne okazy
i przez prawie trzydzieści lat odmawiał do nich dostępu.
Droga do wyczekiwanego nadejścia prawdziwego przodka człowieka współczesnego wciąż była
otwarta. W kręgach naukowych zapowiadano go pod nazwą „presapiens" {Homo sa-
piens praesapiens), by wskazać na jego bezpośrednie i szczególne związki z dzisiejszym Homo sapiens.
Z czasem zaślepienie żądzą odnalezienia jedynego przodka, godnego stania się człowiekiem, w
połączeniu z brytyjskimi ambicjami narodowymi miało zaowocować jedną z najgłośniejszych
kompromitacji nauki. Tymczasem we Francji obsesja na tle wyimaginowanego „presapiens"
doprowadziła do wykreślenia z naszego rodowodu prawdziwego, grubokościstego neandertalczyka i
odłożenia go do najciemniejszych zakamarków ewolucyjnego lamusa.
Jest we francuskiej duszy jakieś zamiłowanie do eleganckich, czystych podziałów. Widać to w
wystroju wnętrz i w polityce, w murach oddzielających dom od domu i podwórko od ulicy, w
staranności opakowań i kompozycji potraw na talerzu. To zamiłowanie do rozgraniczeń nadaje życiu we
Francji estetyczny urok. Trzeba kochać rozgraniczenia, albo przynajmniej umieć je wyczuwać, by
odróżniać miriady aromatów wina, rozkoszować się układaniem owoców i jarzyn na wystawie sklepowej
w ładne, choć całkiem nienaturalnie wyglądające wzory. O ile ogrody Wersalu reprezentują coś w
rodzaju nieskrępowanej erupcji umiłowania ostrych rozgraniczeń, o tyle nawet zwykły przydomowy
francuski ogródek sprawia, że jego angielski odpowiednik wydaje się nie dopracowany, a amerykański
wygląda jak zapuszczone chaszcze. W swym najlepszym wydaniu francuskie upodobanie do ładu
wprowadza porządek ułatwiający rozeznanie się w beznadziejnie zawikłanej rzeczywistości. Czasem
jednak skłonność do szukania granic sama wyzwala się z ograniczeń i podziały stają się celem samym
w sobie, przesłaniając wszelkie odniesienia do kryjącej się za nimi rzeczywistości.
Francuskie podejście do paleoantropologii na przełomie stuleci sprowadzało się do
przeświadczenia, że dana istota albo jest człowiekiem, albo nie, a między jednym a drugim można
wytyczyć wyraźną granicę. Marcellin Boule, największy francuski paleontolog pierwszych dziesięcioleci
naszego wieku, był głęboko przekonany o tym, że neandertalczyk znajduje się po drugiej stronie owej
granicy. Jego zdaniem neandertalczyk był „podwójną skamieliną", zarówno z racji swej przynależności
do
zamierzchłej epoki geologicznej, jak i dlatego, że reprezentował odrębny gatunek, skazany na zagładę -
zapewne z rąk ludzi będących prawdziwymi przodkami współczesnej ludzkości. Nielitościwa
charakterystyka wystawiona temu „zdegenerowa-nemu gatunkowi" przez Boule'a była pierwszym z
ciosów, które rychło wyrzuciły neandertalczyka z rodowodu ludzkości, tworząc paradygmat, jaki miał
na pół wieku zdominować badania ewolucji człowieka.
Materialistyczne teorie ewolucji, zwłaszcza Darwinowska teoria doboru naturalnego, przyjmowały
się tu znacznie wolniej niż w Anglii. Restauracja monarchii i stale obecne wpływy Kościoła katolickiego
gwarantowały, że to antyewolucyjnie nastawieni uczniowie wielkiego Cuviera wyznaczali kierunki badań
w głównych instytucjach, takich jak Muzeum Historii Naturalnej czy Akademia Nauk. W roku 1859 -
kiedy to Darwin wydał O powstawaniu gatunków - rząd francuski zezwolił anatomowi Paulowi Broce
założyć Towarzystwo Antropologiczne (Societe d'Anthropologie de Paris) tylko pod warunkiem, że na
wszystkich zebraniach będzie obecny umundurowany żandarm. Miał on gwarantować, że na
zebraniach nie będą wygłaszane żadne poglądy heretyckie, niemoralne ani politycznie
nieprawomyślne.
Mimo takich restrykcji, a może właśnie z ich powodu, w drugiej połowie XIX wieku powstała
rozpolitykowana, wy-wrotowo nastawiona grupa młodych naukowców, zwanych „wojującymi
antropologami". Owi darwiniści z Ecole d'Anthro-pologie, pod przywództwem Gabriela de Mortilleta,
traktowali ortodoksyjnych przyrodników ze starszych instytucji jak powietrze, a Kościół mieli za siłę
uprawiającą moralne i intelektualne represje. Jawnie odrzucając przekonanie o niezmienności gatunków,
Mortillet i jego koledzy utrzymywali, że ludzkość powstała wprost z neandertalczyków, w toku płynnego,
liniowego postępu ewolucyjnego. Ani neandertalczycy, ani żadni inni ludzie prehistoryczni nie wymarli;
wstąpili jedynie na kolejny szczebel drabiny ewolucyjnej. Prehistoria człowieka to dzieje postępu
napędzanegoprzez te same materialistyczne siły, które powodują ewolucję pozostałych gatunków. Postęp
na-
uki zaś da się osiągnąć jedynie dzięki przemianom społecznym i ustawicznej walce z Kościołem oraz
jego sojusznikami.
Poglądy wojujących antropologów na temat liniowej ewolucji nigdy nie przyjęły się szerzej we
francuskiej społeczności naukowej, po części z racji radykalnej politycznej otoczki, jaka im towarzyszyła.
Jak zauważył Michael Hammond, socjolog z Uniwersytetu w Toronto, ironia losu sprawiła, że zaciekły
antykle-rykalizm Ecole d'Anthropologie pozbawił ją właśnie tych dowodów, jakich potrzebowała na
poparcie swego stanowiska w kwestii ewolucji człowieka. W 1908 roku paru katolickich księży
odkryło szkielet neandertalczyka w jaskini opodal La Chapelle-aux-Sałnts. Był to najbardziej
kompletny szkielet z dotąd znalezionych, zachowała się nawet znaczna część kręgosłupa. Gdyby nie
bezkompromisowa wrogość Ecole d'An-thropologie wobec Kościoła, cenna skamieniałość trafiłaby do
analizy w ręce jednego z następców Mortilleta. Uzbrojona w ten argument, linearna szkoła francuska
mogłaby zyskać większe wpływy i zmienić dalsze losy całej paleoantropologii. Tymczasem jednak, za
radą ojca Henri Breuila, kolejnego duchownego, który miał w przyszłości wywrzeć ogromny wpływ na
francuską archeologię, „starzec z La Chapelle" został doręczony Marcellinowi Boule'owi z
konkurencyjnego - o wiele bardziej konserwatywnego politycznie - Muzeum Historii Naturalnej.
Boule wierzył w ewolucję, ale nie widział w niej miejsca dla darwinizmu ani dla znienawidzonych
koncepcji Mortilleta, które określał jako „doktrynalny miraż". Musiała go do głębi uradować okazja
wykorzystania nowego znaleziska do zamanifestowania własnych, całkiem odwrotnych poglądów na
bieg ludzkich pradziejów. Uważał, że - w przeciwieństwie do drabiny rozwojowej autorstwa wojujących
antropologów - ewolucja zachodzi poprzez złożony układ rozgałęzień, wymierań i nagłych przekształceń.
Boule miał już za sobą szczegółowe opracowanie szczątków człowieka z Grimaldi, kopalnego człowieka
znalezionego we Włoszech, zdradzającego łudzące podobieństwa do współczesnych Europejczyków.
Do podbudowania swego poglądu o dychotomii potrzebował człowieka, który by takich podobieństw nie
wykazywał. I oto nadarzył się neandertalczyk.
Powołując się głównie na materiał z La Chapelle, Boule uznał, że wcześniejsze opisy
neandertalczyka jako prymitywnego dzikusa nie były dostatecznie krytyczne. Przyznając, że mózgi
neandertalczyków dorównywały wielkością współczesnym, Boule oświadczył, iż były jednak „gorszej
jakości" - nie miały wystarczająco dużej objętości akurat w takich okolicach, jak płaty czołowe,
uważanych za odpowiedzialne za wyższe funkcje umysłowe. Nic więc dziwnego, że mózgi te zdołały wy-
tworzyć tylko najbardziej „zaczątkową i nędzną" kulturę materialną.
„Prawdopodobny brak jakichkolwiek śladów troski o porządek moralny czy estetyczny pasuje do
brutalnego wyglądu ciężkiego, krzepkiego ciała - pisał Boule - (...) potwierdzając przewagę czysto
wegetatywnych, zwierzęcych funkcji nad intelektem".
Jeszcze gorzej niż czaszka wypadł w jego ocenie szkielet po-zaczaszkowy. Szczegółowa, z górą
stustronicowa analiza Boule'a przekonywała, że neandertalczyk nie przypominał żadnego z dzisiejszych
ludzi, będąc istotą chodzącą na ugiętych kolanach i szurającą stopami z małpio odstającym paluchem.
Brak ludzkiej krzywizny kręgosłupa dowodził, że neandertalczyk nie mógł stanąć prosto, lecz chodził z
wysuniętą w przód głową, osadzoną na krępym karku. Każdy fragment analizy Boule'a powiększał
dystans dzielący neandertalczyków od jakiegokolwiek ze współczesnych ludów - w tym Aborygenów,
Eskimosów, Buszmenów, mieszkańców Ziemi Ognistej czy Polinezji - i wszelkich innych form znanych z
zapisu kopalnego.
„Jakiż kontrast w porównaniu z ludźmi późniejszego okresu geologicznego i archeologicznego -
ciągnął, zbliżając się do kulminacji swego wywodu - z ludźmi typu kromaniońskiego, mającymi
elegantszą sylwetkę, delikatniejszą głowę, dającymi tyle dowodów zręczności, bogactwa twórczego
ducha, zainteresowań artystycznych i religijnych, zdolności do abstrahowania -pierwszymi
zasługującymi na zaszczytne miano Homo sapiens!"
Boule chciał za wszelką cenę uwydatnić ów kontrast. Kiedy skończył swe dzieło, granica
morfologiczna i moralna między
neandertalczykami a ludźmi współczesnymi była nie do obalenia. A jednak, jak sądził Boule, oba
gatunki żyły w okresie tzw. kultury mustierskiej. Nie zostawiało to neandertalczykowi czasu, by mógł
wyewoluować w kromaniończyka. Narzucało się więc inne wyjaśnienie: kronianiortczycy musieli
przywędrować do Europy z wcześniejszych siedlisk. Tymczasem neandertalczycy wymarli
bezpotomnie. Równie dobrze Boule mógł dodać: „I krzyżyk im na drogę".
Zważywszy na konserwatyzm francuskiej nauki, nic dziwnego, że wizja Boule'a, przesycona duchem
Cuvierowskiego katastroficznego zastępowania, szybko wzięła górę nad radykalnym darwinizmem
Mortilleta. We wszystkich swych pracach Boule starannie zresztą unikał drażliwych implikacji ewolucji,
ani razu nie rozważając mechanizmów, mogących wyjaśniać, jak gatunki ewoluują lub w jaki sposób
jeden gatunek człowieka zastąpił drugi. Zamiast drażnić Kościół rozważaniami teoretycznymi, Boule
ograniczał się do opisów, kolejnych tomów opisów. Jego uczoność wydawała się wówczas tak
przytłaczająca, jego proza tak napuszona, a wnioski tak nieuniknione, że nikt nie ośmielił się spojrzeć
inaczej na szkielet z La Chapelle przez prawie półwiecze.
Hipoteza Boule'a przetrwała tak długo nie dlatego, że tak ją poważano, lecz dlatego, że wiara w nią
była na rękę większości ludzi, nie tylko paryskim spadkobiercom Cuviera. Co innego dopuścić
możliwość, że ludzkość jest bezpośrednio spokrewniona z małpami, a poprzez nie z najniższymi
stworzeniami, co innego zaś ujrzeć tę abstrakcyjną więź wcieloną w twardą kość, poczuć jej ciężar
na głębokich przekonaniach, nadających sens własnemu istnieniu. Neandertalczyk był - a dla wielu
jest nadal - ciężką zniewagą. Jeśli coś tak odmiennego, co jednak żyło tak niedawno, było naszym
bezpośrednim przodkiem, to wszystko, co wyróżnia człowieka spośród zwierząt -sztuka, moralność,
przemyślność, wspaniała ekspresja samo-świadomej duszy - kurczy się do mieszanki pospiesznie
upichconej w ostatnich paru godzinach ewolucji. Tak krótkotrwałe przejście od neandertalczyka do
Homo sapiens wymagałoby, jak ujął to Boule, „mutacji zbyt znaczącej i zbyt szybkiej, by
nie wydawała się absurdalna". Może i Biblia nie ukazywała całkiem dokładnie sposobu i czasu
naszego powstania, ale odstawienie neandertalczyka na boczny tor dawało ludzkości otchłań czasu, aby
móc dostojnie się wyłonić. Wygnaniu neandertalczyka z naszego rodowodu towarzyszyło podobne
wykluczenie przez Boule'a jeszcze bardziej małpiego pitekantropa, odkrytego przez Dubois. Mogło się
więc zacząć ponowne polowanie na właściwego przodka - „presapiens" - który byłby odpowiednio
dawny, wyjątkowy i ludzki. Jednak poszukiwania człowieka pierwotnego właściwie same skazywały się
na niepowodzenie: wszystko, co było dość prymitywne, by kwalifikować się do roli przodka, nie nadawało
się na przodka, bo było zbyt prymitywne.
Może neandertalczykom udałoby się jakoś ominąć ten „paleo-paragraf 22", gdyby nie zadziwiający zbieg
okoliczności. Kilka miesięcy po tym, jak Boule formalnie wyklął neandertalczyka, pojawił się wymarzony
kandydat do zajęcia jego miejsca. W pobliżu angielskiej miejscowości w hrabstwie Sussex amatorski
łowca skamieniałości, Charles Dawson, znalazł kawałki czaszki i fragment żuchwy, wraz z zębem
mastodonta i innymi szczątkami kopalnej fauny, świadczącej o wielkiej starożytności znaleziska.
Dawson wezwał przyjaciela, renomowanego paleontologa Arthura Smitha Woodwarda, do pomocy w
poszukiwaniach. W przeciwieństwie do czaszki neandertalczyka oraz pitekantropa tu czoło było
strome i nie zniekształcone przez wały nadoczodołowe ani żadne inne oznaki „niskiego" pochodzenia.
Pod większością względów czaszka przypominała współczesną czaszkę ludzką, ale, o dziwo, żuchwa była
bardzo prymitywna, bardziej małpia niż u jakiegokolwiek znanego dotąd praczłowieka. Tylko zęby,
spłaszczone i bez sterczących kłów, zdradzały szlachetniejszy ród. Miejscowość, niedaleko której
znaleziono okaz, nazywa się Piltdown.
W początkach XX wieku brytyjski ewolucjonizm podupadł. Materialistyczne poglądy Darwina były
znacznie mniej popularne niż w poprzednim pokoleniu. Pod wpływem Francuzów brytyjscy
anatomowie, tacy jak Smith Woodward, Arthur Keith czy Grafton Elliot Smith, porzucali ewolucyjne
drabiny i w ślad
za swymi francuskimi kolegami podkreślali wielość linii rodowych i ostrą różnicę między Homo sapiens
a tak podejrzanymi praszczurami jak neandertalczyk. Nie mieli jednak zbyt wielu oryginalnych
argumentów w dyskusji. Europejscy praludzie pojawiali się wyłącznie pod nazwami o zdecydowanie
kontynentalnym brzmieniu: Neandertal, La Chapelle-aux-Sałnts, Le Moustier, La Ferrassie, Heidelberg.
Anglia potrzebowała własnego, odpowiednio odległego w czasie „pierwszego Anglika".
Zmaterializował się on w postaci człowieka z Piltdown, ku ostatecznej goryczy wyspiarzy.
Na razie jednak wydawał się wprost wymarzoną skamieniałością. Towarzyszące mu kopalne szczątki
zwierząt i narzędzia kamienne kazały lokować go aż w dolnym plejstocenie, czyli -według dzisiejszych
datowań - przed dwoma milionami lat. Kiedy jednak Keith zrekonstruował mózgoczaszkę z kawałków,
okazało się, że mózg człowieka z Piltdown miał objętość bardzo zbliżoną do średniej dla ludzi
współczesnych. W tym jednym okazie aż trzech czołowych brytyjskich antropologów mogło widzieć
ucieleśnienie swych hipotez. Keith wierzył w bardzo dawny wiek ludzkości i oto przyszło potwierdzenie.
Elliot Smith bronił poglądu o rozroście mózgu jako sile napędowej ewolucji człowieka, a mózg
człowieka z Piltdown był najbardziej zaawansowaną częścią jego anatomii. Jaskrawy kontrast między
puszką mózgową a żuchwą potwierdzał też głoszoną przez oks-fordzkiego anatoma Williama Sollasa
koncepcję „ewolucji mozaikowej", polegającej na nierównomiernym tempie przeobrażeń różnych
aspektów organizmu, podążających niezależnymi trajektoriami ewolucyjnymi. Ogólnie rzecz biorąc, okaz
był doskonale skrojony, by móc zakorzenić rodowód człowieka na długo przed neandertalczykiem, a
nawet pitekantropem; w zasadzie przypominał nas, ale miał małpią domieszkę akurat tam, gdzie
najmniej to godziło w naszą gatunkową dumę. Istnienie tego „niewiarygodnego monstrum", napisał
Sollas, „w istocie od dawna przewidywano jako niemal nieodzowne stadium rozwoju człowieka".
I, na Jowisza, znalezisko pochodziło z ziemi angielskiej. W Anglii człowieka z Piltdown
okrzyknięto jednogłośnie „Najstarszym Człowiekiem". Marcellin Boule także, choć niezbyt ochoczo,
potwierdził jego status przodka. Gdzie indziej, zwłaszcza za oceanem, przyjęto znalezisko z Piltdown z
większym dystansem. Aleś Hrdlićka i Gerrit Miller ze Smithsonian Institution podkreślali, że czaszka
jest tak ludzka, a żuchwa tak małpia, iż obie kości raczej nie mogły należeć do jednego osobnika.
Niestety, nie zachowały się powierzchnie stawowe, które mogłyby pomóc rozstrzygnąć tę kwestię. Tak
czy owak, stanowisko Amerykanów zostało poważnie zagrożone, kiedy w 1915 roku odkryto opodal
drugiego człowieka z Piltdown, znów łączącego w sobie cechy ludzkie i małpie. Choć wydawał się
bardzo zagadkowy, trudno było zaprzeczyć jego istnieniu.
Aleś Hrdlićka był niemal jedynym przyjacielem neandertalczyka. Urodzony w Czechach w 1869 roku,
Hrdlićka wyemigrował do Stanów po studiach w paryskiej Ecole d'Anthropologie, ostoi antyklerykalnego
darwinizmu. Stał się tam oddanym wyznawcą idei następstwa stadiów ewolucji człowieka, napędza-
nej podstawowymi Darwinowskimi motorami przystosowań i doboru. Hrdlićka nie widział w
neandertalczyku nic potwornego ani nienormalnego - dla niego był on po prostu „człowiekiem kultury
mustierskiej", etapem rozwoju biologicznego powiązanym z tym poziomem techniki narzędziowej.
Masywne twarzoczaszki i krępa postura zachodnioeuropejskich przedstawicieli neandertalczyków, na
przykład z La Chapelle i La Ferrassie, odzwierciedlają po prostu przystosowanie do rodzaju pokarmu i
mroźnego klimatu. Dalej na wschód, gdzie klimat w plejstocenie był łagodniejszy, odkryto pozostałości
nie tak masywnie zbudowanych neandertalczyków. Nie trzeba przywoływać inwazji nadludzkich
„presapiens", by wyjaśnić powstanie kromaniończyka. Przodkowie dzisiejszych Europejczyków byli już
obecni na kontynencie jako europejscy neandertalczycy, a kiedy zmieniły się warunki, zmienili się i oni.
„Moje przeświadczenie, że typ neandertalski jest tylko jedną z faz mniej lub bardziej stopniowej
ewolucji człowieka do stanu dzisiejszego, stale się umacnia - napisał Hrdlićka w 1916 roku. - Z jednej
strony stwierdzam, mimo wszelkich luk, jedynie stopniową ewolucję i inwolucję, z drugiej zaś - brak
wyraźnych przerw, przynajmniej od czasów najwcześniejszych okazów neandertalczyków do dziś".
W 1927 roku Hrdlićka udał się do Londynu, by wygłosić wykład im. Huxleya, mając nadzieję
przekonać na tym prestiżowym forum swych brytyjskich kolegów o prawie neandertalczyka do
zaliczenia go w poczet przodków. Równie dobrze mógł nie ruszać się z Waszyngtonu. W najbliższym
numerze „Naturę" Grafton Elliot Smith wyraził zdziwienie, dlaczegóżby ktoś miał w ogóle
kwestionować status neandertalczyka, „sprawę, którą większość anatomów uważała za definitywnie
rozstrzygniętą" przez Boule'a i innych. Elliot Smith przynajmniej zdobył się na komentarz. Inni nie
raczyli nawet zniżyć się do tego, przekonani, że jeżeli miałby się w Europie znaleźć jakiś prawdziwy
przodek, to byłby nim nie neandertalczyk ze swymi sterczącymi brwiami, lecz Pierwszy Anglik, człowiek
z Piltdown.
W miarę upływu czasu wokół człowieka z Piltdown zaczęło przybywać znaków zapytania, co z
każdym rokiem oddalało go
od statusu brakującego ogniwa i czyniło zeń coraz większą „plątaninę sprzeczności i niepewności",
jak to ujął pewien uczony w 1945 roku. Mimo to, wspierany przez Boule'owski portret ułomności
neandertalczyka, człowiek z Piltdown skutecznie przez prawie pół wieku eliminował innych pretenden-
tów do statusu przodka ludzkości. Dopóki człowiek z Piltdown funkcjonował jako fakt, nie spełniona
obietnica domniemanego „presapiens" wisiała w powietrzu, blokując uznanie nie tylko
neandertalczyków, lecz także wielu skądinąd wiarygodnych kandydatów do roli przodka człowieka.
Spośród wszystkich tych potencjalnych brakujących ogniw jednym z bardziej sensacyjnych
kandydatów był pierwszy Au-stralopithecus africanus („południowa małpa afrykańska"). Nie znany
wówczas szerzej anatom Raymond Dart oznajmił w 1925 roku o znalezieniu młodocianego
„małpoluda" w południowoafrykańskim kamieniołomie wapienia Taung. Jego mózg był wprawdzie
mały, ale wysoki i zaokrąglony
6
, różniący się wyraźnie od spłaszczonego mózgu małp. Zęby miał także
zadziwiająco ludzkie jak na skądinąd wyraźnie prymitywną istotę. Poważne poszlaki przemawiały na
rzecz wyprostowanego chodu tego małpoluda. Dart przypisał mu nawet używanie narzędzi.
Wbrew przekonaniom Darta, Keith, Elliot Smith i inni najbardziej wpływowi członkowie brytyjskiej
elity antropologów podejrzewali, że „dziecko z Taung" było tylko wymarłą formą małp człekokształtnych lub
co najwyżej kolejnym bocznym odgałęzieniem drzewa rodowego człowieka. Do zawikłania problemu
przyczyniał się młody wiek osobnika. Młode małpy człekokształtne często wykazują cechy
upodobniające je do homini-dów, toteż Darta mogły zwieść zaobserwowane właściwości okazu. Na
domiar złego odkrył brakujące ogniwo na „niewłaściwym" kontynencie - płaskowyże Azji uchodziły za
znacznie odpowiedniejszą kolebkę dla ludzkości niż mroczna i wilgotna Afryka. Co zaś jeszcze
ważniejsze, Austrdloplthecus Darta nie
ewoluował tak, jak przystało na prawdziwego praczłowieka. Jego mózg pod względem ewolucyjnym
pozostawał w tyle za uzębieniem i szczękami, zamiast torować drogę przemianom.
W roku 1931 Dart, jak wcześniej Eugene Dubois, wybrał się ze swym znaleziskiem w podróż do
Anglii, najwyraźniej z zamiarem przekonania Keitha i innych o tym, że jego mała skamieniałość
należała do linii prowadzącej do człowieka. Daremnie. „Człowiek jest tym, czym jest, dzięki swemu
mózgowi -napisał Keith. - Kwestia ewolucji człowieka to kwestia mózgu". Drobnomózgie dziecko z Taung
zostało odprawione z kwitkiem.
Tymczasem w pewnej jaskini w Chinach odkryto istny skarbiec nowych skamieniałości. W jaskini
położonej niedaleko Pekinu prowadziła wówczas wykopaliska bogato wyposażona międzynarodowa
ekipa pod kierunkiem Kanadyjczyka David-sona Blacka. Sinanthropus
7
Blacka - znany potocznie jako
człowiek pekiński
8
- dzięki właściwemu adresowi, dowodom posługiwania się ogniem i poszlakom
wskazującym na kanibalizm miał o wiele większe szansę zyskania akceptacji w roli prawdziwego
przodka człowieka. W 1924 roku sam Dubois przerwał wieloletnie milczenie i ujawnił nie znaną
wcześniej skamieniałość z jawajskiego stanowiska, z którego pochodził jego Pithecanthropus erectus.
Podobieństwa między człowiekiem j awajskim a pekińskim były zbyt oczywiste, by dało sieje pominąć.
Do wzorca pitekantropa i sinantropa pasowała też żuchwa odkryta jeszcze w 1907 roku w pobliżu
Heidelbergu w Niemczech. W końcu wszystkie trzy grupy skamieniałości połączono wspólną etykietą
Homo erectus. Najwyraźniej na długo przed pojawieniem się na świecie neandertalczyków czy
współczesnego Homo sapiens inny hominid o sporym mózgu, zdolny wytworzyć dość złożoną kulturę,
zasiedlił większość Eurazji (z czasem szczątki H. erectus znaleziono też w Afryce). Jednak utrzymujące
się wciąż zwodnicze nadzieje na znalezienie formy „presapiens" sprawiały, że większość antropologów
wolała widzieć w pitekantropie kolejną „boczną gałąź" drzewa genealogicznego.
„Ani człowiek pekiński (...), ani neandertalski nie mają potomków w dzisiejszym świecie - orzekł w
1943 roku słynny
francuski antropolog i duchowny Pierre Teilhard de Chardin, bliski współpracownik Boule'a. - Zmiótł
ich Homo sapiens".
To zadziwiające, jak skutecznie widmowy przodek, zbudowany prawie wyłącznie z uprzedzeń, z góry
powziętych założeń ł ślepej wiary, zdołał usunąć na bok cały fizyczny zapis ewolucji człowiekowatych,
obejmujący trzy kontynenty i dwa miliony lat. Po II wojnie światowej jednak dni „presapiens" były już po-
liczone. Pojawiło się nowe podejście do ewolucji człowieka, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. O
ile koncepcja „presapiens" stawiała wymogi, którym nie mogły sprostać właściwie żadne zwykłe
zestawy skamieniałości, o tyle nowy paradygmat serdecznie i bez zastrzeżeń witał je w rodzinie.
Lata trzydzieste były w paleoantropologii „dekadą Indiany Jonesa".
9
Poszukiwacze i poszukiwaczki
przygód wystawiali się na spiekotę, niewygody i ryzyko napaści rozbójników, by spenetrować nie
odkryte dotąd tereny i wrócić ze skamieniałymi skarbami - a także z malarią i wieloma innymi
chorobami. W Afryce Wschodniej Louis Leakey załadował cały swój dobytek na zdezelowaną
ciężarówkę i ruszył w kierunku wąwozu Olduvai, a później dalej, by powrócić z kośćmi, które -jego
zdaniem - dowodziły pradawnego afrykańskiego rodowodu ludzkości. Holender G. H. R. von
Koenigswald podążył śladem Dubois w dżungle Jawy. Zanim przepadł w japońskim obozie jenieckim
podczas wojny, nie tylko odkrył więcej szczątków pi-tekantropa ze stanowiska Sangiran, lecz także
bardziej zaawansowane ewolucyjnie czaszki nad rzeką Solo na wschodniej Jawie, które uznał za formę
przejściową między pitekan-tropern a człowiekiem współczesnym.
W tym samym czasie Brytyjczycy wykopywali skarby na Bliskim Wschodzie ł na własnym podwórku.
W 1935 roku w żwirowni niedaleko Swanscombe nad Tamizą odkryto fragment czaszki, po roku
następny. Chociaż kości pochodziły tylko z potylicznej części mózgoczaszki, okaz ze Swanscombe
został
entuzjastycznie przyjęty w obozie „presapiens". Arthur Keith umieścił go wyżej niż człowieka z Piltdown
- na grubym, głównym pniu ewolucji człowieka, wiodącym ku „pierwotnemu białemu". W Palestynie
rozpoczęła eksploatację fantastycznie bogatych jaskiń na górze Karmel Dorothy Garrod, która sama
skrywając się przed palącym słońcem w cieniu parasola, trzaskała z bata i pokrzykiwała na robotników:
„Szybciej kopać! Szybciej kopać!" Z kolei archeolog amator Francis Turville-Pe-tre kontynuował
poszukiwania, które wcześniej zaowocowały odkryciem neandertaloidalnego okazu w galilejskiej
jaskini Zuttiyeh. Renę Neuville, główny urzędowy przedstawiciel Francji w Jerozolimie, podpisywał
korespondencję jako „Radca i Prehistoryk", przy czym do drugiego z tych tytułów uprawniało go
znalezienie ludzkich szkieletów w grocie Qafzeh pod Nazaretem.
W przeciwieństwie do znaleziska ze Swanscombe żadne z bliskowschodnich odkryć nie wydawało
się świadczyć o tym, że istnieje prosta droga do człowieka współczesnego bez udziału neandertalczyków.
Wręcz przeciwnie. Z jaskini Tabun na górze Karmel Garrod wydobyła szkielet wyglądający na
nean-dertalski. W sąsiedniej jaskini Skhul znalazła czaszki i inne kości dalszych dziesięciu osobników.
Ludzie ci reprezentowali osobliwą mieszankę cech prymitywnych i współczesnych, a wielu z nich
robiło wrażenie celowo pogrzebanych -jeden ze szkieletów dzierżył nawet w dłoni żuchwę dzika.
Właśnie tego szukał Aleś Hrdlićka ze Smithsonian Institu-tion: dowodu wyraźnych powiązań
ewolucyjnych neandertalczyków z ludźmi współczesnymi. Hrdlićka gorączkowo pragnął osobiście zająć
się szczegółowym przebadaniem szczątków, a ponieważ wyprawa Garrod była wspólnym
przedsięwzięciem brytyjsko-amerykańskim, miał powody, by na to liczyć. Zadanie opisania hominidów z
góry Karmel powierzono jednak Ar-thurowi Keithowi i młodemu absolwentowi Berkeley, Theodo-re'owi
McCownowi, który wprawdzie skłaniał się ku poglądom Hrdlićki, ale został zdominowany przez
cieszącego się o wiele większym autorytetem Anglika. Keith uznał szczątki z obu jaskiń za należące do
jednej populacji, ale ludzie z góry Karmel
byli nie tyle formami przejściowymi między neandertalczykami a ludźmi współczesnymi, co raczej
mieszańcami - lokalną „skundloną" populacją, powstałą wskutek krzyżowania się kromaniończyków
z neandertalczykami. Być może zachwiało to jego wiarą w model „presapiens", ale jej nie obaliło.
Kiedy Garrod trzaskała z bata w Palestynie, a Louis Leakey grzązł w błotach Tanzanii, inny, nieco
mniej bojowo nastawiony antropolog nazwiskiem Franz Weidenreich przejął prace na słynnym stanowisku
Zhoukoudian (Czukutien), skąd pochodziły szczątki człowieka pekińskiego. Ten niemiecki Żyd zdołał
wcześniej uniknąć poważniejszych niebezpieczeństw niż te, jakie mu groziły podczas wykopywania
skamieniałych kości, i przyjął posadę na Uniwersytecie w Chicago. Chińskie wykopaliska, prowadzone pod
jego kierownictwem w latach 1935-1939, dostarczyły zadziwiająco obfitych nowych materiałów
dowodowych. Odkryto szczątki co najmniej 45 sinantropów - czaszki, kości kończyn, setki zębów, a
także narzędzia, pozostałości palenisk i posiłków. Niestety, przedsięwzięcie w Zhoukoudian zostało
gwałtownie przerwane, kiedy w 1939 roku armia japońska zajęła pobliską wioskę.
Dwa lata później, z obawy o bezpieczeństwo okazów, miejscowe władze chińskie spakowały je i
wysłały pociągiem pod eskortą żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej do portu, gdzie miały
zostać załadowane na parowiec odpływający do Stanów. Nigdy tam jednak nie dotarły. Wraz z innymi
materiałami skamieniałości przybyły do portu obsługującego Pekin w dniu japońskiego ataku na
Pearl Harbor. Marines zostali wzięci do niewoli, a skamieniałości przepadły na zawsze. Na szczęście
Weidenreich zrobił z nich wcześniej odlewy doskonałej jakości.
Weidenreich, podobnie jak Hrdlićka, przypuszczał, że ewolucja człowieka przebiegała stopniowo
przez wiele stadiów pośrednich. Odkrycia dokonane przezeń w Chinach umocniły go w tym
przeświadczeniu. Dzięki bliskiej współpracy z von Koenigswaldem przekonał się, że chiński
Sinanthropus David-sona Blacka i Pithecanthropus Dubois to regionalne warianty jednego z tych
stadiów, i zaproponował objęcie ich wspólną
nazwą Homo erectus. Jednocześnie, tak jak Hrdlićka, widział w neandertalczykach po prostu
europejską wersję następnego głównego stadium, przedostatniego przed Homo sapiens. Nie było
wyraźnego rozdziału, czy choćby granic między tymi stadiami, ani też żadnego zarysu widma
„presapiens", oczekującego na odkrycie.
„Uważam, że wszystkie formy naczelnych wyróżniane jako hominidy (...) można uważać za jeden
gatunek" - Weidenreich napisał w roku 1947.
W stopniowym przebiegu ewolucji człowieka Weidenreich widział jednak znaczące różnice
międzyregionalne. Jako jeden z pierwszych uczonych, którzy pokusili się o powiązanie danych
paleoantropologicznych w skali globu, podzielił znane ówcześnie skamieniałości na cztery odmiany
geograficzne, z których każda rozwijała się płynnie ku jednej ze współczesnych ras ludzkich:
australijskiej, mongolskiej, afrykańskiej i eurazjatyckiej. Współcześni Aborygeni wykazują charaktery-
styczne cechy anatomiczne kopalnych form z Azji Południowo--Wschodniej, na przykład cofnięte czoło i
wyraźnie zarysowane wały nadoczodołowe; cechy te da się prześledzić wstecz aż do odkrytego przez von
Koenigswalda człowieka z Solo i jeszcze głębiej w przeszłość do jawajskich pitekantropów, liczących
może miliony lat. Dzisiejsi Chińczycy mają drobne twarze, płaskie kości policzkowe i zaokrąglone
czoła, odpowiadające szczególnym właściwościom szczątków sinantropa wydobywanych przez
Weidenreicha z chińskiej ziemi. Podobne oznaki „regionalnej ciągłości" można było zaobserwować
w innych częściach świata. Na przykład nic nie stało na przeszkodzie, by zachodnioeuropejskich
neandertalczyków uważać za przodków kromaniończyków. Wszystkie te typy regionalne spajała usta-
wiczna wymiana genów między regionami. Drzewo rodowe według Weidenreicha miało więc nie tyle
postać krzewu, co raczej ogrodowego treliażu: równoległych linii pionowych, połączonych ze sobą
poziomymi liniami przepływu genów.
Wyobrażenie stale rosnącego treliażu było równie mało popularne w latach czterdziestych, jak
analogiczna idea drabiny stadiów antropogenezy głoszona przez Hrdlićkę dwadzieścia lat
wcześniej. Dane kopalne wydawały się jednak coraz lepiej do niej pasować. Odkrycia Garrod z góry
Karmel właściwie same wskakiwały na odpowiednie miejsce w schemacie. Typ nean-dertalski z Tabun
stopniowo i lokalnie wyewoluował w populację przejściową reprezentowaną przez ludzi ze Skhul, a ta z
kolei we współcześnie wyglądających ludzi typu kromaniońskie-go, których szczątki także odkryto na
Bliskim Wschodzie. Tylko jedna skamieniałość nijak nie dała się pogodzić z taką genealogią: człowiek
z Piltdown. Weidenreichowi starczył tylko jeden rzut oka na żuchwę i zęby Pierwszego Anglika, by
stwierdzić, że należą one do orangutana. Nie mógł tylko zrozumieć, jak tropikalna małpa człekokształtna
trafiła nad Tamizę, a tym bardziej jak doszło do tego, że znaleziono ją opodal innych szczątków,
należących niewątpliwie do współczesnego człowieka. W każdym razie był to na pewno orangutan.
Weidenreichowi zabrakło kilku lat, by dożyć potwierdzenia trafności swej opinii. Cała sprawa
człowieka z Piltdown była, oczywiście, fałszerstwem. Ktoś, być może sam „odkrywca", Charles
Dawson, z pomocą bardziej kompetentnego wspólnika
10
przemieszał części współczesnej czaszki
ludzkiej z żuchwą współczesnego orangutana, starannie barwiąc okruchy
kości na ciemno, żeby je postarzyć. Zęby żuchwy spiłowano, by nadać im nieco bardziej ludzki wygląd.
Nawet pod niewielkim powiększeniem widać było wyraźnie ślady pilnika. Ów kopalny kolaż tak celnie
wpasował się jednak w oczekiwania znalezienia bardziej szlachetnego przodka, że aż do lat
pięćdziesiątych nikomu nie przyszło do głowy, by wziąć okaz pod mikroskop i przyjrzeć mu się
uważniej. Kiedy tylko to zrobiono, fałszerstwo od razu wyszło na jaw. Człowiek z Piltdown - połowa
kleszczy „presapiens", które ściskały neandertalczyka od pół wieku - odszedł w niebyt.
Wkrótce to samo czekało drugą połówkę owych kleszczy. Do końca lat czterdziestych pojawiło się już
dosyć skamieniałości, by trudno było je wszystkie zbyć jako „boczne gałęzie", niespo-krewnione ze
współczesnymi istotami ludzkimi. Nawet Arthur Keith - wówczas już sir Arthur - przed śmiercią zdążył
się przyznać do porażki i uznał, że australopitek Darta i pitekan-trop należą do głównego pnia
rozwojowego ludzkości. Nagle neandertalczycy, zważywszy na ich mózgi dorównujące wielkością
współczesnym i dość zaawansowany poziom kultury, zaczęli wyglądać podejrzanie jako jedyni banici.
W latach pięćdziesiątych Henri Yallois, były uczeń i następca Marcellina Boule'a w Muzeum
Człowieka w Paryżu, przypuścił ostatnią próbę obrony hipotezy „presapiens". Uważał, że nowa, frag-
mentarycznie zachowana czaszka z Fontechevade we Francji i angielska ze Swanscombe dowodziły
istnienia w Europie przed neandertalczykiem człowieka o bardziej współczesnych cechach. Inni
naukowcy wskazali jednak na to, że jeżeli w ogóle można coś powiedzieć o tych zagadkowych
fragmentach kostnych, to tylko tyle, że bardziej przypominają ówczesnych neandertalczyków niż ludzi
współczesnych.
Co ważniejsze, zaczęto patrzeć przychylniejszym okiem na samych neandertalczyków. W roku
1957 dwaj amerykańscy anatomowie, William Straus i A. J. E. Cave, poddali ponownym oględzinom
okaz, który stanowił główną podporę pierwotnej krytycznej opinii Boule'a o człowieczeństwie
neandertalczyka: La Chapelle-aux-Saints. Okazało się wówczas, że jego opis był od stóp do głów
chybiony. Pochylona postawa nie była
świadectwem zwierzęcej natury, lecz zaawansowanego gośćca. Boule zauważył objawy schorzenia, ale zaślepiony
chęcią ukazania neandertalczyków w jak najgorszym świetle, nie wziął pod uwagę skutków zmian artretycznych. W
rzeczywistości nic w szkielecie dolnej połowy ciała nie wskazywało, by Stary Człowiek z La Chapelle-aux-Saints - ani
jakikolwiek inny neandertalczyk - chodził z ugiętymi nogami, na zewnętrznych krawędziach stóp ani z odstającym
paluchem. Straus i Cave doszli do szokującego wniosku, że pod względem morfologicznym neandertalczyk
właściwie nie różnił się zbytnio od człowieka współczesnego. To oni pierwsi zasugerowali, że ogolony, wykąpany i
przebrany w świeżą odzież typowy neandertalczyk mógłby podróżować incognito nowojorskim metrem.
Ostatecznie metro to miało dowieźć go do samego centrum ludzkiej rodziny. W tym samym czasie kiedy Straus i
Cave zajmowali się okazem z La Chapelle, młody amerykański paleo-antropolog Clark Howell wskrzeszał
kompromisową teorię pochodzenia człowieka, zwaną teorią preneandertalską. Howell -podobnie jak dziesięć lat
wcześniej włoski paleontolog Sergio Sergi - nie wierzył, by niedawni geologicznie zachodnioeuropejscy
neandertalczycy, na przykład z La Chapelle czy La Fer-rassie, mogli stanowić część rodowodu współczesnego człowie-
ka. Owi późni, „klasyczni" neandertalczycy, o niesamowicie wielkich twarzach i wydatnych nosach, stanowili
raczej pozostałości wymarłych populacji. Z drugiej strony, wcześniejsza grupa „progresywnych"
neandertalczyków, odkryta głównie w zachodniej Azji i na Bliskim Wschodzie, nie była aż tak daleko posunięta w
rozwoju swoiście neandertalskich cech. Okazy takie jak z Tabun czy ogromny zespół skamieniałości z chorwackiej
jaskini Krapina reprezentowały pulę genową, z której powstali zarówno późniejsi zachodnioeuropejscy neandertal-
czycy, jak i współcześni ludzie. Howell nie musiał szukać daleko od Tabun, by wskazać najstarszych przedstawicieli
współczesnego Homo sapiens. Leżeli tuż obok, w jaskini Skhul.
Inny Amerykanin dopełnił przyjęcia wszystkich neandertalczyków na łono rodziny. Antropolog C. Loring Brace z
Uniwersytetu Michigan od początków swej kariery miał opinię rady-
kała. Na początku lat sześćdziesiątych Brace opublikował serię artykułów broniących pozycji
neandertalczyków jako naszych przodków z pasją polemiczną rzadko spotykaną na łamach pism
naukowych. To głównie za sprawą ślepego przyjmowania argumentów Marcellina Boule'a neandertalczykom
rzadko oddawano sprawiedliwość, twierdził. Jeśli nawet ktoś przeprowadził uczciwą analizę -jak w swoich
pracach Hrdlićka, Weiden-reich czy niemiecki anatom Hans Weinert - to odbiorcy byli głusi na
argumenty, bo zatykał im uszy Boule.
Brace nie szczędził gorzkich słów angielskim uczonym, ta
kim jak Arthur Keith, ani swoim rodakom, na przykład Wil-
liamowi Howellsowi czy Clarkowi Howellowi. Najcięższe in
wektywy zachował jednak dla Francuzów. Kłopoty z tym
narodem datowały się jeszcze sprzed czasów Boule'a, bo aż
od Cuviera. Francuzi po prostu nie wierzyli w ewolucję. Wpły-
- wy Cuviera tak skutecznie zagłuszyły posiew ewolucjonizmu
we Francji, że na Starym Kontynencie uczeni zajęli się odtąd
ni mniej, ni więcej, tylko „pokrętnym i jałowym powstrzymywaniem" prawd ogłoszonych przez Darwina.
„Być może jednym z powodów konsekwentnie antyewolucyjnego stanowiska zajmowanego przez
francuską antropologię fizyczną -pisał Brace w 1964 roku -jest to {...), że usunęli ze swego myślenia
ludzkie przystosowania, a bez ich zrozumienia trudno oczywiście interpretować zapis kopalny
człowiekowatych z ewolucyjnej perspektywy".
Myślenie Brace'a, podobnie jak wielu innych amerykańskich
antropologów fizycznych, znajdowało się natomiast pod silnym
wpływem „nowej syntezy" zasad darwinizmu ze współczesną
genetyką populacyjną. Biolodzy ewolucji, tacy jak Theodosius
Dobzhansky, Julian Huxley, Ernst Mayr i George Gaylord
Simpson, na nowo ukazali dobór naturalny jako twórczą siłę
ewolucji. Paleontologia skupiła odtąd uwagę nie tylko na tym,
jakie zachodziły zmiany ewolucyjne, ale przede wszystkim na
tym, jak to się działo. Nie wystarczało już przypiąć skamienia
łości etykiety, opisać jej anatomię i umieścić ją na schemacie
wśród innych okazów. Trzeba było dogłębnie zrozumieć, jak
ł doszło do powstania różnic między jedną formą a drugą.
Brace był przeświadczony, że neandertalczycy wyewoluowali wprost w kromaniończyków, i miał
pomysł, jak mogło dojść do tej przemiany. Wbrew pogardliwej ocenie neandertalskich mózgów i
szkieletów przez Boule'a, nie było w nich nic jakościowo różnego od mózgów i ciał dzisiejszych ludzi. W
istocie różnice między nimi a nami dotyczyły głównie twarzy. Masywne wały nadoczodołowe, wielkie
nosy i olbrzymi, wystający środek twarzy niewątpliwie wyróżniały neandertalczyków. Najbardziej od-
biegały od naszych „ogólne wymiary" zębów, zwłaszcza przednich. Właściwie wszelkie subtelne
osobliwości architektury twarzoczaszki neandertalczyka sprowadzają się do zintegrowanego układu,
przenoszącego olbrzymie obciążenia przednich zębów. Żeby neandertalczyk zmienił się we
współczesnego człowieka, wystarczyłoby więc, by zmalał nacisk selekcyjny na ów masywny aparat
żucia.
Jakie przystosowania mogłyby sprawić, że superszczęki neandertalczyków stałyby się zbędne?
Podobnie jak współcześni łowcy i zbieracze, zapewne także ludzie kultury mustier-skiej przeżuwali
mieszaninę mięsa i pokarmu roślinnego. Jadłospis nie miał tu jednak decydującego znaczenia.
„Należy zwracać uwagę nie tyle na sam pokarm - pisał Brace - co na jego obróbkę przed spożyciem".
Przyczyn zmiany należałoby poszukać w zapisie archeologicznym. Według Brace'a coraz
staranniej obrobione i coraz bardziej zróżnicowane narzędzia pojawiające się w Europie w okresie
mustierskim i później, w górnym paleolicie, przejęły funkcje spełniane dotąd przez zęby
neandertalczyków, takie jak cięcie surowego mięsa czy oskrobywanie skór. Równie ważny postęp
techniczny dotyczył coraz szerszego stosowania ognia. Układ popiołu w mustierskich „paleniskach"
pozwolił Brace'owi wydedukować, że neandertalczycy piekli pożywienie w płytkich jamach
ziemnych, obrzeżonych rozgrzanymi w ognisku kamieniami i przysypanych ziemią. „Najwyraźniej
mustierscy neandertalczycy piekli swe posiłki tak, jak do dzisiaj robią to Polinezyjczycy - napisał
niedawno. - Tak pieczone mięso może rzeczywiście bardzo zmięknąć, a wtedy wymaga znacznie
krótszego żucia przed połknięciem niż surowe".
Postęp kulturowy w postaci pojawienia się nowych narzędzi i nowych metod wykorzystania ognia to
wszystko, czego trzeba było do przekształcenia twarzy neandertalczyka we współczesną ludzką twarz.
Żadna biologiczna granica, żadne katastrofalne wydarzenie nie podzieliło obu form na dwa gatunki -
różnica wynikła tylko ze stopniowego postępu technicznego. Jeśli ktoś upierałby się przy pozostawieniu
neandertalczyków na bocznym torze, musiałby też powiedzieć, że damy i dżentelmeni epoki
wiktoriańskiej należeli do innej rasy niż dzisiejsi Europejczycy, bo nie wynaleźli kuchenki mikrofalowej.
Nareszcie tajemniczy los neandertalczyków wydawał się wyjaśniony.
„Neandertalczykowi przeznaczone było rozwinąć się w człowieka współczesnego - podsumowywał
Brace w 1964 roku -i, jak to często bywa udziałem starszego pokolenia w szybko zmieniającym się
świecie, zostać skarykaturowanym, ośmieszonym i odrzuconym przez własne potomstwo, Homo sa-
piens".
Wiele z tego, co przedstawił Brace, Hrdlićka powiedział już pół wieku wcześniej. Ale tym razem
ludzie chcieli słuchać. Wcześniej mogło sobie krążyć po świecie widmo „presapiens", ale w latach
sześćdziesiątych duch czasów nie był już zbyt skory do akceptowania pomysłów opartych na
tworzeniu biologicznych podziałów między jednymi osobami a innymi, choćby podziały te dotyczyły
najdalszej przeszłości. Nagle ludziom zaczęło się wydawać, że neandertalczycy wcale tak bardzo się od
nich nie różnili. Wystarczy tylko przestać czepiać się ich osobliwości anatomicznych, a w zamian
przyjrzeć się temu, co po sobie pozostawili. Może ich narzędzia kamienne nie były tak wyszukane, jak
narzędzia kromaniończyków, ale trudno je uznać za całkiem prymitywne. Do ich wyrobu
neandertalczycy używali tak skomplikowanych metod, że dziś tylko garstka archeologów potrafi
dorównać im biegłością w tej dziedzinie. Narzędziami tymi posługiwali się najwyraźniej tak samo jak
kro-maniończycy, polując na mamuta, tura i inną niebezpieczną zwierzynę.
Prawdziwie ludzką naturę neandertalczyków zdradzają jednak dopiero przejawy ich duszy. Na
stanowisku Hortus na po-
łudniu Francji, datowanym na 50 tysięcy lat, w 1972 roku odkryto połączone stawami kości lewej
łapy i ogona lamparta. Ich układ wskazywał, że były to szczątki całej skóry lamparta noszonej jako
kostium. Liczne pokruszone kości ludzkie znalezione w Hortus, a zwłaszcza w Krapinie, świadczyły o
rytualnym kanibalizmie. Dziesięć lat wcześniej inny francuski archeolog odkrył na stanowisku
Regourdou domniemane miejsce kultu niedźwiedzia sprzed 80 tysięcy lat. Starannie ułożone kości
niedźwiedzia brunatnego umieszczono w jamie wyłożonej kamieniami, obok szkieletu neandertalskiego
młodzieńca. Naj-dobitniejsze chyba świadectwo rytuałów neandertalskich odkryto już kilkadziesiąt
lat wcześniej. W 1939 roku na Monte Circeo, niedaleko Rzymu, podczas prac budowlanych
odsło-nięto jaskinię od 50 tysięcy lat zablokowaną osypiskiem. Wewnątrz znajdowała się czaszka
neandertalczyka, otoczona jakby kręgiem kamieni. Podstawa czaszki była zmiażdżona,
przypuszczalnie po to, aby ułatwić wyjedzenie mózgu. Rytuały neandertalczyków wydają się może
makabryczne, ale także bardzo ludzkie.
Co jednak najważniejsze, znalezienie z biegiem lat tak wielu szkieletów neandertalczyków
wskazywało na ich celowe pochówki. W Le Moustier na południu Francji odkryto zwłoki młodego
mężczyzny pogrzebanego w skurczonej pozycji jak podczas snu i posypane czerwoną ochrą. Pod
głową miał poduszkę z krzemieni, a wokół leżały porozrzucane osmalone kości dzikiego bydła, jakby
złożonego w ofierze. W niedalekim schronisku skalnym La Ferrassie odkryto pochówek zapewne całej
rodziny: mężczyzny, kobiety, czworga dzieci i noworodka. Dalej na wschód, w radzieckiej Azji
Środkowej
11
odnaleziono innego chłopca, pochowanego przypuszczalnie aż 100 tysięcy lat temu w
otoczeniu wieńca rogów koziorożca, okalających parami jego zwłoki. Przykłady można by mnożyć.
Celowy był pochówek w Tabun. Podobnie w Spy w Belgii. Starzec z La Chapelle, chociaż opisywany
przez Boule'a jako niewiele wznoszący się ponad poziom zwierząt, został jednak złożony w gro-
błe wykopanym przez współtowarzyszy - być może tych samych, którzy długo troszczyli się o niego,
odkąd jego powykręcane przez reumatyzm ciało nie mogło już samo zapewnić sobie środków do życia.
Zaiste, mało zwierzęcy kres żywota.
Apoteozę duchowości neandertalskiej przyniosły odkrycia w olbrzymiej jaskini w irackich górach
Zagros. Jaskinia Szani-dar, w której wykopaliska prowadził w latach pięćdziesiątych Ralph Sołecki z
Uniwersytetu Columbia, dostarczyła szczątków dziesięciorga neandertalczyków sprzed około 60
tysięcy lat. Jeden z nich doznał poważnych urazów głowy i ciała, co sprawiło, że oślepł na jedno oko i
miał bezwładne ramię.
12
Podobnie jak Stary Człowiek z La Chapelle, mógł przeżyć tylko dzięki cudzej
pomocy. Grupa okazała także pośmiertne oddanie innemu swemu członkowi. Francuska archeolog
Arlette Le-roi-Gourhan odkryła obfite ślady pyłku kwiatowego wokół grobu innego młodego
neandertalczyka w jaskini. Analiza pyłkowa wykazała, że zmarłego ułożono na wielobarwnym po-
słaniu z kwiatów, w tym prawoślazu i innych roślin wykorzystywanych dziś w ziołolecznictwie.
„Można się domyślać, że [osobnik ten] był nie tylko ważną osobistością w grupie, przywódcą, ale
mógł być też znachorem czy szamanem" - napisał Sołecki.
Swą książkę, wydaną w 1971 roku, gdy wojna wietnamska osiągnęła apogeum, zatytułował Shanidar:
The First Flower Pe-ople (Szanidar: pierwsi ludzie-kwiaty). Minęło niewiele więcej niż sto lat od chwili,
gdy neandertalczyk wytoczył się z jaskini w dolinie Josepha Neandra, a już święcił triumfy. Udało mu
się zerwać z obrazem brutala, kierującego się wyłącznie żądzą przemocy i instynktem, i objawić jako
jedno z dzieci-kwiatów lat sześćdziesiątych, jako nareszcie w pełni ludzki gatunek, na pewno okazujący
więcej człowieczeństwa niż ten ostentacyjnie bezlitosny, który odziedziczył po nim ziemię.
I wtedy, znienacka, znów wszystko się zawaliło. W latach osiemdziesiątych, kiedy już się zdawało,
że neandertalczyk ma
pewne miejsce po naszej stronie gartla, jego człowieczeństwo doznało gwałtownego uszczerbku. Paru
anatomów przyjrzało się elementom jego toru głosowego i uznało, że nie mógł posługiwać się w pełni
ludzką mową. Paru archeologów poszukało niezaprzeczalnych dowodów na posługiwanie się przezeń
symbolami i okazało się, że zostali z pustymi rękami. Zaczęto kwestionować umiejętności łowieckie
neandertalczyków, ich zdolności organizacyjne, a nawet zwyczaj grzebania zmarłych.
Co gorsza, znowu znaleziono tego właściwego przodka współczesnej ludzkości, którego samo
istnienie spychało neandertalczyków w mrok zapomnienia. Tym razem nie chodziło o widmowego
„presapiens", skleconego z uprzedzeń i pobożnych życzeń. Stały za nim nowe, konkretne dane. Nie był
skamieniałością i właściwie nie można nawet mówić o nim „on". Nowy przodek miał na imię Ewa.
ROZDZIAŁ 3
PRZEMÓWCIE, MITOCHONDRIA
To wszystko Afryka i jej cudowne dzieci w nas. SIR THOMAS BROWNE
B
yła królową nauki roku 1989. Minął rok, odkąd trafiła do szerokiej publiczności na okładce
„Newsweeka", dwa lata, odkąd narodziła się w laboratorium w Berkeley, a wszyscy wciąż rozprawiali o
tej afrykańskiej matce rodzaju ludzkiego. Johnny Carson wplótł ją w swój monolog rozpoczynający The
Tonight Show. Pojawiła się w żartach rysunkowych w piśmie „The New Yorker" i w „The Far Side".
1
Wspomniano o niej nawet w bardzo popularnym programie telewizyjnym Po trzydziestce. W kręgach
naukowych kwestia pochodzenia człowieka współczesnego zdominowała wszystkie dyskusje na temat
ewolucji człowieka, a pochodzenie człowieka współczesnego -chwilowo - sprowadzało się do Ewy.
Sprawa sięga korzeniami lat sześćdziesiątych. Chcąc się wtedy czegoś dowiedzieć o pochodzeniu
człowieka, trzeba było pojechać na wykopaliska. Przy odrobinie szczęścia i cierpliwości można było
wrócić z konkretnymi dowodami - jakąś starą czaszką czy narzędziami. I oto wówczas Allanowi
Wilsonowi i jego koledze z Berkeley Yincentowi Sarichowi przyszło do głowy, by poszukać śladów
ludzkiej przeszłości nie na afrykań-
sklej sawannie, lecz wśród białek żyjących dziś ludzi i innych naczelnych. Próbowali znaleźć
odpowiedź na zasadnicze pytanie: kiedy ludzka linia rodowa oddzieliła się od linii naszych krewnych,
małp człekokształtnych? Szukali wśród białek, gdyż wiedzieli, że białka - tak jak dzioby, czaszki i inne
części anatomiczne w skali makro - ewoluują wskutek nagromadzenia mutacji. Wiedzieli też, że
podobnie jak dzioby czy czaszki różnych organizmów, białka pokrewnych gatunków nieco się między
sobą różnią, gdyż po oddzieleniu się gatunków od wspólnego przodka zachodziły w nich różne mutacje.
Ludzka albumina jest podobna do szympansiej, ale nie identyczna. Podobieństwo to maleje w
przypadku albuminy królika czy żaby, które są odległej z nami spokrewnione. O ile trudno jest
mierzyć i porównywać zmienność widocznych gołym okiem szczegółów anatomicznych - na przykład czy
pewien gatunek ma o 60 procent więcej nosa niż inny albo cztery razy bardziej brązowe futro - o tyle
różnice między białkami dają się wyrażać ilościowo.
Nie było w tym nic kontrowersyjnego, dopóki Sarich i Wil-son nie oznajmili, że mutacje zachodzą w
stałym tempie w skali tysiącleci, tworząc jednostajnie tykający zegar molekularny. Gdyby tak istotnie
było, różnica budowy danego białka między dwoma gatunkami nie tylko określałaby ich stopień
pokrewieństwa, lecz także pozwalałaby ocenić czas, jaki upłynął, odkąd miały ostatniego wspólnego
przodka. Albuminy dwóch gatunków naczelnych, których przodkowie rozeszli się 20 milionów lat
temu, powinny się różnić dwukrotnie bardziej niż albuminy gatunków, które rozdzieliły się przed 10
milionami lat. Koncepcja ta sama w sobie nie wydawała się groźna - zasugerowali ją już kilka lat
wcześniej dwaj inni biochemicy, Li-nus Pauling i Emile Zuckerkandl. Kłopoty zaczęły się dopiero
wtedy, kiedy Sarich i Wilson zastosowali zegar molekularny do oszacowania czasu dywergencji pewnego
przedstawiciela wyższych naczelnych.
Kilka lat wcześniej amerykański antropolog Elwyn Simons natknął się w szufladzie kolekcji
muzealnej Uniwersytetu Yale na fragment skamieniałej żuchwy rodzaju Ramapithecus. Po dokładnych
oględzinach orzekł, że należała do hominida. Po-
nieważ pochodziła sprzed 14 milionów lat, reprezentowała odtąd najstarszego przedstawiciela ludzkiej
linii rodowej. Wprawdzie nie wszyscy zgodzili się z opinią Simonsa, ale w czasie kiedy Sarich i Wilson
ogłosili swoje wyniki, ramapitek ostentacyjnie prezentował swój status „najwcześniejszego człowieka"
w podręcznikach antropologii i gablotach muzealnych na całym świecie, a także pewnym krokiem
stąpał na stronach książek serii Time-Life Illustrated, rozłożonych na stolikach do kawy w tysiącach
amerykańskich domów.
Z punktu widzenia biochemików ramapitek był jednak bezczelnym samozwańcem. Analiza białek
wykonana przez Sari-cha i Wilsona wskazywała, że wspólny przodek ludzi i małp człekokształtnych
żył zaledwie 5 milionów lat temu. Nawet po uwzględnieniu wszelkich możliwych źródeł błędu w
obliczeniach obaj naukowcy nie dopuszczali, by rozejście się dróg małp i ludzi mogło nastąpić
wcześniej niż 8 milionów lat temu. Ramapitek nie mógł więc być hominidem, skoro żył co najmniej 6
milionów lat przed pojawieniem się pierwszych homi-nidów.
„Ujmując rzecz dobitniej - pisał później Sarich - nie można odtąd uznać za hominida żadnego okazu
kopalnego liczącego sobie ponad 8 milionów lat, bez względu na jego wygląd".
„Wygląd" skamieniałości jest oczywiście dla paleoantropo-logii warunkiem sine qua non. Sarich i
Wilson nie tylko atakowali ramapiteka; podawali w wątpliwość metodologię całej dziedziny nauki,
uznając, że w paleoantropologii jest tyle naukowości, ile we wróżeniu z fusów. Nic więc dziwnego, że
specjaliści od skamieniałości nie mieli zamiaru puścić płazem próby odebrania im racji istnienia przez
paru aroganckich biochemików.
- Wielu dopiekliśmy do żywego - wspomina Yince Sarich. -Nie mogę dosłownie przytoczyć tego, co
radzili nam zrobić. W zasadzie chodziło o to, żebyśmy udali się w pewne odległe miejsce.
Okazało się w końcu, że dalszy materiał kopalny wykazał, iż ramapitek nie był wcale
najwcześniejszym człowiekiem, lecz czymś w rodzaju pierwotnego orangutana. Większość
paleoantropologów zgadza się dziś z poglądem, że linia człowiekowa-tych oddzieliła się od małp
człekokształtnych 7-5 milionów lat temu. Nowy gatunek hominidów, odkryty w 1994 roku
2
, ma prawie
4,5 miliona lat i anatomię na tyle małpią, na ile to tylko możliwe, by można go jeszcze nazywać
hominidem. Wygląda więc na to, że Sarich i Wilson mieli rację. Niektórzy twierdzą jednak, że mieli
rację niesłusznie.
- Ramapithecus był problemem paleoantropologicznym rozwiązanym przez paleoantropologów
metodami paleoantropolo-gicznymi - ofuknął mnie jeden z ich krytyków, paleoantropo-log, kiedy
poruszyłem ten temat. - Biochemikom nic do tego.
Kiedy Sarich i Wilson niesłusznie dochodzili do prawdziwych wniosków, inni naukowcy badali w
swych laboratoriach białka, starając się odtworzyć znacznie nowsze dzieje współczesnych grup
etnicznych: zbadać, jak bardzo się między sobą różnią, jak blisko każda z nich spokrewniona jest z
innymi, a wreszcie -jak wygląda układ rozgałęzień drzewa rodowego dzisiejszej ludzkości. Pierwsze
usiłowania odtworzenia takiej genetycznej historii ludzkości skupiały się na chemii krwi. Każdy
człowiek jest nosicielem genów determinujących grupę krwi: A, B, O lub AB. Krew ludzka zawiera także
inny antygen, występujący w dwóch postaciach, Rh+ i Rh-. Znajomość grupy krwi i obecności czynnika
Rh mają bardzo duże znaczenie, kiedy trzeba przetoczyć krew. Genetycy populacji używają ich jednak do
czegoś całkiem innego.
Już w 1918 roku wiedziano, że pewne grupy krwi występują z różną częstością u przedstawicieli
różnych grup etnicznych. Właściwie wszyscy Indianie mają grupę O. Krew Rh- jest spotykana prawie
wyłącznie u Europejczyków, a najczęściej występuje wśród zachodniopirenejskich Basków. Ponieważ
grupy krwi są wyznaczane przez konkretne geny i nie wydają się podlegać wpływom środowiska,
znacznie lepiej nadają się do oceny pokrewieństw populacji niż powierzchowne cechy anatomiczne,
jak na przykład kolor skóry. Sądząc po barwie skóry, Murzynów wypadałoby uznać za bliskich
krewnych Aboryge-
nów. Chemizm ich krwi wykazuje jednak, że są tak od siebie oddaleni, jak to tylko możliwe; ciemna
karnacja jest po prostu wspólnym przystosowaniem do życia pod słońcem tropików. Cechy
morfologiczne używane niegdyś do wyróżnienia „ras" nakładają się na siebie w tak bezładny sposób,
że większość genetyków nie przypisuje temu pojęciu niemal żadnego naukowego znaczenia.
W latach sześćdziesiątych włoski genetyk populacji Luigi Cavalli-Sforza, pracujący obecnie na
Uniwersytecie Stanforda, zaczął wraz z kolegami gromadzić i porządkować dane o lokalnych częstościach
występowania czynników grupowych krwi, układając na ich podstawie drzewo rodowe całej
ludzkości. Wynikało z niego, że kaukazoidzi (biali) są bliżej spokrewnieni z negroidami (czarnymi) niż
każda z tych ras z trzecią wielką grupą - mongoloidami (żółtymi). (Do tej ostatniej grupy zaliczyli też
Indian i Aborygenów, gdyż Australię i obie Ameryki zaludnili stosunkowo niedawno emigranci z Azji).
Później Caval-li-Sforza zbierał podobne dane na temat setek innych znaczników genetycznych -
wariantów ludzkich genów rozróżnianych pośrednio, na podstawie kodowanych przez nie białek, na
przykład enzymów. Zestawiwszy ze sobą wszystkie te dane, zasugerował, że korzeni ludzkości
prawdopodobnie należy szukać w Azji, a afrykańscy negroidzi i europejscy kaukazoidzi oddzielili się
później.
Pod koniec lat siedemdziesiątych szybki postęp biologii molekularnej umożliwił naukowcom
przesunięcie uwagi z produktów genów (białek, enzymów, czynników grupowych krwi) na samo sedno
sprawy: sekwencję materiału genetycznego. Porównywanie rzeczywistych genów jest o wiele bardziej
bezpośrednią i jednoznaczną metodą pomiaru różnic między populacjami. Badanie genów zamiast białek to
jak przyglądanie się czyjejś twarzy zamiast jej odciskowi w glinie. Geny nie tylko tworzą matrycę do
syntezy białek, lecz także szybciej mutują, dzięki czemu różnice między populacjami są o wiele
wyraźniejsze.
W roku 1986, na rok przed słynnym debiutem Ewy, oks-fordzki genetyk James Wainscoat
skoncentrował się na pewnym odcinku genu beta-globiny, kodującym część hemoglobiny
krwi. Jak inne geny, gen p-globiny składa się ze ściśle dopasowanych nici DNA, połączonych
precyzyjnie parami zasad, które są ułożone jak paciorki w podwójnej helisie DNA. Gen ten występuje u
ludzi w rozmaitych wariantach, nazywanych ha-plotypami, różniących się między sobą za sprawą
drobnych, nieszkodliwych mutacji, jakie zdarzały się w poszczególnych parach zasad na przestrzeni
wielu pokoleń. Wainscoat i jego koledzy z Oksfordu przebadali haplotypy ośmiu różnych populacji
ludzkich z Europy, kontynentalnej Azji, Nowej Gwinei, Południowego Pacyfiku i Afryki. Ich wyniki
świadczyły o tym, że dwie z postaci genu były bardzo pospolite w Afryce, a rzadkie lub nieobecne u
ludzi spoza tego kontynentu. W Europie i w powiązanych genetycznie populacjach Azji i wysp
Pacyfiku pojawiły się za to często trzy inne haplotypy. Ogólnie rzecz biorąc, wyniki Wainscoata
sugerowały, że kolebką wszystkich współczesnych ras był jeden kontynent, ale nie Azja, jak twierdził
Cavalli-Sforza.
„Nasze dane pasują do modelu - pisali Wainscoat i współpracownicy - w którym populacja
założycielska wyemigrowała z Afryki, a następnie dała początek wszystkim populacjom
po-zaafrykańskim". Z badań Wainscoata wynikało w istocie, że każdy - Europejczyk, Azjata, Indianin,
wyspiarz z mórz południowych - pochodzi z grupy Afrykanów, mogącej liczyć nie więcej niż kilkaset
osób.
Wniosek ten był wprawdzie intrygujący, ale dane dotyczące tylko jednego genu jądrowego, w tym
przypadku p-globiny, mogą dostarczyć jedynie „zgrubnych" danych o miejscu zajścia jakiegoś zdarzenia
ewolucyjnego. Nie mówią też nic o tym, kiedy do niego doszło. Jest jednak inny rodzaj DNA,
znajdującego się poza jądrem komórkowym, który ma szczególne właściwości, wprost wymarzone dla
przedsiębiorczego ewolucjonisty molekularnego. Właśnie stamtąd bierze swój początek Ewa.
Pewnego jasnego czerwcowego poranka 1989 roku szedłem ulicą w kalifornijskim Berkeley, wciągając
głęboko w płuca powietrze pachnące eukaliptusami, uszczęśliwiony, że prowadzi się tu tak wiele badań
nad pochodzeniem człowieka, którym muszę się osobiście przyjrzeć. Przybyłem do tego raju w poszu-
kiwaniu Ewy, a przynajmniej kogoś, kto mógłby mi o niej więcej opowiedzieć. Artykuł z „Naturę", który
wywołał całe zamieszanie, był sygnowany przez troje ludzi: młodych absolwentów, Rebekę Cann i Marka
Stonekinga, oraz ich opiekuna naukowego, słynnego Allana Wilsona. Niestety, Rebecca Cann, która była
głównym autorem artykułu, objęła posadę na Uniwersytecie Hawajskim i niełatwo było do niej dotrzeć.
Wilson uchodził za odludka chorobliwie unikającego prasy, ł zasłużenie, jako że przekazywał moje
listy sekretarce, która przesyłała mi sterty nadbitek, ale nie umawiała na spotkanie. Został więc
Stoneking - jako jedyne dostępne źródło informacji z pierwszej ręki. Umówiliśmy się u niego w domu o
dziesiątej. Mówiono mi też, że powinienem odnaleźć Linde Vigilant, nową gwiazdę w Wilsonow-skiej stajni
młodych talentów, która odważnie rozbudowywała hipotezę Ewy w skrajnej postaci. Tak się złożyło, że
Stoneking i Yigilant - nazwiska, które, chcąc nie chcąc, budzą zaufanie
3
-byli partnerami nie tylko w
laboratorium, ale i w życiu, i zajmowali bungalow w zachodniej części Berkeley, który próbowałem
odnaleźć. Kiedy wreszcie trafiłem pod właściwy adres, Yigłlant akurat wychodziła. Wymieniliśmy uścisk
dłoni, kiedy obchodziła stertę sprzętu biwakowego na werandzie, szturchnęła przyjaźnie wyglądającego
kota i zgodziła się porozmawiać kiedy indziej. Stoneking posadził mnie na sofie, a sam zaparzył kawę.
Był szczupły, o miłej twarzy, którą lekka asymetria ratowała przed banalną urodą blond przystojniaka.
Zapytałem go o wcześniejszą karierę naukową. Odparł, że trafił do pracowni Wilsona po zrobieniu
magisterium na Uniwersytecie Stanowym Penna, gdzie badał genetykę populacyjną pstrąga źródlanego.
Z początku miałem opory, by zabrać się za ludzi - powie
dział z wahaniem. - Teraz jednak widzę, że ludzie, przy wszyst
kich swych uciążliwościach, mają też sporo zalet.
Na przykład?
Choćby publiczne zainteresowanie. Nie miałbym w końcu
okazji gościć popularyzatorów nauki, gdybym wciąż zajmował
się pstrągami.
Nieśmiałość Marka zdradzała, że nie zależy mu na rozgłosie. Jak wielu naukowców, postrzega on
ludzkie zainteresowanie jako narzędzie, chochlę ułatwiającą czerpanie nowych porcji surowych
danych. Ponieważ ludzie bardziej interesują się sobą niż pstrągiem źródlanym czy antylopą gnu,
dysponujemy ogromną liczbą informacji na temat cech współczesnych populacji ludzkich. To z kolei
czyni je atrakcyjnymi dla kolejnych badaczy i zasób danych rośnie lawinowo. Większość groma-
dzonych danych genetycznych dotyczy genów zawartych w jądrze komórkowym. Jest to normalne, gdyż
to właśnie tam mieści się większość naszego materiału dziedzicznego. Ale maleńki ułamek DNA,
zaledwie 37 genów, trwa poza jądrem, w strukturach wewnątrzkomórkowych, zwanych
mitochondriami. I to właśnie szczególne właściwości tego DNA mitochondrialnego sprowadziły
popularyzatora nauki do salonu Marka, czy mu się to podobało, czy nie.
Mitochondria występują prawie u wszystkich organizmów: glonów, bodziszków, brzóz, muszek
owocowych, węgorzy, zamarzniętych mamutów na Syberii, pstrągów źródlanych, popularyzatorów
nauki - słowem, u wszystkich żywych istot, z wyjątkiem tych, które nie mają jądra komórkowego,
jak bakterie i wirusy. Fakt, że każde mitochondrium ma własną nić DNA liczącą 16 tysięcy par zasad,
odrębną od DNA jądrowego, skłonił biologów do przypuszczeń, że miliardy lat temu mitochondria były
wolno żyjącymi bakteriami, które nawiązały symbiotyczne związki z pierwotnymi komórkami
żywicłel-skimi i spełniały jakąś ważną funkcję w zamian za pewne korzyści. W końcu samodzielne
niegdyś bakterie zostały włączone w cykl życiowy żywiciela i się z nim zjednoczyły. Poszczególne
gatunki organizmów mogą mieć w każdej komórce od jednego mitochondrium (np. glon Microsterios)
do pół miliona {np. olbrzymi pełzak Chaos chaos). Wyższe naczelne, jak my, goszczą w komórce
bardziej umiarkowaną liczbę mi-tochondriów, około 1700. Pełnią one ważną funkcję metaboliczną.
Działają niczym mikroskopijne piece, w których spalanie węglowodanów dostarcza energii
napędzającej procesy życiowe komórki.
Jednak to nie ze względu na zasługi dla komórki DNA mito-chondrialny (w skrócie mtDNA) jest tak
cenny dla genetyków takich jak Mark Stoneking. Po pierwsze, jak mi powiedział, mtDNA mu tuj e
dziesięciokrotnie szybciej niż jądrowy, toteż stanowi bardziej wiarygodny wskaźnik zmian w czasie.
Podobnie jak zegarek z sekundnikiem umożliwia dokładniejszy pomiar czasu niż zegarek ze
wskazówką minutową, fragment DNA z dziesięciokrotnie wyższym tempem mutacji stanowi do-
kładniejszy zegar molekularny. Druga zaleta - stanowiąca podstawę modelu Ewy - to bardzo prosty
sposób dziedziczenia. Podczas zapłodnienia geny jądrowe ojca, zawarte w plemniku, mieszają się z
genami matczynymi w jaju, tworząc genom - zespół chromosomów - nowego osobnika. Geny jądrowe są
zre-kombinowanym spadkiem po obojgu rodzicach, którzy z kolei odziedziczyli je po czworgu
dziadkach, ci po ośmiorgu pradziadkach i tak dalej. Cofając się w przeszłość jeszcze o kilka pokoleń,
stwierdzimy, że w każdym z nich aż setki ludzi mają udział w naszym genomie jądrowym. Ten patchwork
zrekombi-nowanych odcinków DNA, odziedziczonych po wszystkich przodkach, uniemożliwia
ustalenie, po kim odziedziczyliśmy poszczególne cechy - niebieskie oczy, kręcone włosy czy znamię na
szyi.
Tymczasem geny mitochondrialne dziedziczymy tylko po matce, która otrzymała je od własnej
matki, ta od swej matki i tak dalej w dół łańcucha matek. Mitochondria ojca, zawarte w szyjce
plemnika, pozostają na zewnątrz błony komórki jajowej podczas zapłodnienia i przez to nie przechodzą
do historii. Jeśli jesteś mężczyzną, twoja linia mitochondrialna wygaśnie na tobie, choćbyś spłodził nie
wiadomo ile dzieci, chyba że masz siostrę, która urodzi córkę i w ten sposób zapewni kontynuację rodu.
DNA mitochondrialny, nie zaburzany przez tasowanie genów zachodzące w jądrze komórkowym w
każdym pokoleniu, stanowi jakby pocisk smugowy, rozświetlający drogę w przeszłość.
- Cofając się w przeszłość zaledwie o pięć pokoleń, stwierdzisz, że na twoje geny jądrowe złożyło się
trzydziestu dwóch przodków - wyjaśnia Mark. - Jednak spośród tych trzydziestu
dwóch osób tylko jedna wniosła swój DNA jądrowy - kobieta z linii matczynej. To samo dotyczy
przodków sprzed dziesięciu, stu lub tysiąca pokoleń. Wciąż będzie wśród nich tylko jedna kobieta
niosąca całe dziedzictwo mitochondrialne. Pozwala to prześledzić bezpośrednio mitochondrialne
genealogie. Nie da się tego zrobić w przypadku DNA jądrowego ani grup krwi.
Mimo tego linearnego dziedziczenia, mój mtDNA nie jest identyczny z tym, jaki miała moja
praprababka sprzed tysiąca pokoleń. W tym czasie zdążyły się bowiem pojawić zmiany, mutacje. Nie
mają one charakteru radykalnej przebudowy całości struktury genetycznej, są to raczej przypadkowe
zmiany w kolejności par zasad składających się na genom mitochon-drialny: tu jakaś para zasad
zamieniła się na inną, ówdzie zamiast jednej są dwie, a gdzie indziej pewna para wypadła. Zdaniem
Stonekinga i jego kolegów większość tych mutacji jest obojętna z punktu widzenia doboru
naturalnego. Nie wpływają one na funkcjonowanie mitochondriów, a więc żadna z moich prababek po
kądzieli nie była z ich powodu silniejsza, słabsza, mniej ani bardziej płodna.
Jeśli dobór naturalny nie sprzyja pewnym wariantom kosztem innych, wówczas jedynym powodem,
dla którego czyjeś mitochondria różnią się od mitochondriów kogoś innego, jest upływ czasu. Oto
sedno hipotezy Ewy. Ja i ty mogliśmy mieć wspólnego żeńskiego przodka dwadzieścia pokoleń temu.
Od tego czasu twoja linia mtDNA mutowała sobie, a moja - sobie. Gdybyśmy mogli zmierzyć dystans
genetyczny między nami -innymi słowy, policzyć pary zasad, którymi różnią się między sobą pętle
naszego mtDNA - musielibyśmy tylko dowiedzieć się, w jakim tempie nagromadzały się te różnice, a
wówczas bez trudu obliczylibyśmy, jak dawno temu mieliśmy ostatniego wspólnego przodka w linii
żeńskiej. Jeśli dokonać takich obliczeń dla odpowiednio wielu ludzi z różnych grup etnicznych,
dojdziemy do wspólnego przodka nas wszystkich: mitochon-drialnej Ewy.
Ani ty, ani ja nie potrafimy mierzyć odległości genetycznych między ludźmi, ale potrafią tego
dokonać dobrze wyposażeni i wyszkoleni biolodzy molekularni. Metoda stosowana do
pierwszych pomiarów zmienności ludzkich genów mitochon-drialnych nosi nazwę mapowania
restrykcyjnego; wykorzystuje enzymy do cięcia DNA na długie i krótkie odcinki, z których można ułożyć
„mapę" czyichś genów mitochondrialnych. Można potem porównać ze sobą dowolne dwie takie mapy,
żeby zobaczyć, ile przypadkowych mutacji odróżniło je od siebie, od czasu kiedy obaj osobnicy mieli
wspólnego przodka mitochon-driałnego.
Pod koniec lat siedemdziesiątych genetyk z pracowni Caval-lego-Sforzy na Uniwersytecie Stanforda,
Douglas Wallace, i jego koledzy zapoczątkowali stosowanie map restrykcyjnych do odtwarzania drzewa
rodowego ludzkości, zebrawszy mtDNA z próbek pochodzących od ponad dwustu osobników należą-
cych do pięciu grup etnicznych z różnych kontynentów (Murzynów Bantu, Buszmenów, Azjatów,
białych i Indian). Wallace pierwszy wykazał, że ludzki mtDNA dziedziczy się tylko po kądzieli, a wkrótce
jego badania przyniosły zaskakujące wyniki. Po pierwsze, okazało się, że korzenie drzewa rodowego się-
gają zaskakująco płytko. Różnice między mtDNA dowolnych dwojga ludzi były bardzo niewielkie, co
świadczyło o tym, że ostatni nasz wspólny przodek żył całkiem niedawno. Po drugie, rozkład
zmienności mtDNA pięciu badanych populacji często pasował do pochodzenia geograficznego i
narodowościowego. Po trzecie, populacje Starego Świata rozpadały się na dwie odrębne podgrupy:
afrykańskie i pozaafrykańskie, przy czym podgrupa afrykańska odznaczała się większym wewnętrznym
zróżnicowaniem.
Potraktowane całościowo wyniki Wallace'a sugerowały niedawny, jeden początek współczesnej
ludzkości. Miejsce owego początku można było próbować określić na dwa sposoby, dające sprzeczne
wyniki. Jeśli mutacje w ludzkich mitochondriach zachodziły w stałym tempie, a w Afryce nagromadziło
się ich więcej niż gdziekolwiek indziej, to właśnie Afryka powinna być praojczyzną wszystkich populacji.
Wallace stwierdził jednak, że typ mitochondriów najbliżej spokrewnionych z mitochondriami innych
naczelnych pojawia się najczęściej wśród Azjatów, co wskazywałoby, że kolebką ludzkości była jednak
Azja. Ów dru-
gi sposób lokalizowania praojczyzny ludzkości zgadzał się z wynikami badań grup krwi prowadzonych
przez Cavallego-Sforzę. Kiedy w 1983 roku Wallace ogłosił swoje wyniki drukiem, skłaniał się ku
azjatyckiemu rodowodowi ludzkości, ale zostawił sobie otwartą furtkę, dopuszczając wariant afrykański.
- Wyrażałem się niejednoznacznie, bo nie znam odpowiedzi
- powiedział mi później. - Bóg jeden wie, jak było.
Bóg, a może i Allan Wilson. W roku 1979 Rebecca Cann zjawiła się w pracowni Wilsona ł zaczęła
kontynuować rozpoczęte wcześniej badania nad ludzkim mtDNA. Dwa lata później dołączył Mark
Stoneking. To dzięki ich wysiłkom, pod wszechobecnym kierownictwem Wilsona, słowo „mitochondria"
zagościło na łamach „Newsweeka".
Zaczęli od zebrania samego mtDNA człowieka - niełatwego zadania.
- Potrzebowaliśmy wielu próbek - wspominał Stoneking. -
We krwi jest za mało mitochondriów, a ze zrozumiałych wzglę
dów serca i wątroby nie wchodziły w rachubę. Najlepiej było
więc wykorzystać łożyska płodów.
Wiele łożysk ofiarowały okoliczne szpitale. Cann spędzała wiele czasu, indagując przyszłe matki i
namawiając je, by ofiarowały swe popłody dla dobra sprawy. Zapewnienie odpowiedniej podaży łożysk
europejskich i azjatyckich było względnie łatwe, natomiast kłopoty polityczne i finansowe ze
zdobyciem świeżych łożysk z populacji afrykańskich okazały się nie do przezwyciężenia, toteż Cann
zdecydowała się posłużyć łożyskami czarnych Amerykanek jako przedstawicielek ludności pochodzenia
afrykańskiego. Miało to jej potem przysporzyć wielu zgryzot. Tymczasem Stoneking organizował
dostawy łożysk z rejonu Południowego Pacyfiku, koordynując ich zbieranie przez kolegów z Australii
i Nowej Gwinei. Do roku 1986 oboje zebrali próbę losową reprezentującą 147 osobników z populacji
azjatyckich, europejskich, afrykańskich, australijskich oraz nowogwinejskich. Z każdego okazu
ekstrahowano mtDNA i cięto na kawałki za pomocą dwunastu różnych enzymów restrykcyjnych.
Następnie porównywano ze sobą ułożone z nich mapy.
Z owych „tekstów" genetycznych wyłamała się fascynująca historia. Spośród 147 próbek 14 miało
identyczne odpowiedniki. Natomiast 133 typy mtDNA okazały się niepowtarzalne, a przy tym
układały się w szczególny wzór zmienności. Po pierwsze, były do siebie zadziwiająco podobne. Różnice
w sekwencjach par zasad między dowolnymi dwiema próbkami sięgały średnio zaledwie 0,3 procent. Po
drugie, z jednym istotnym wyjątkiem trudno się było w nich doszukać geograficznej spójności. Okazało
się, że mtDNA Europejki może przypominać mtDNA Murzynki bardziej niż innej Europejki. Obie te ob-
serwacje potwierdzały jeden z zaskakujących wniosków Wallace^: ludzie z różnych stron świata są do
siebie bardziej podobni genetycznie niż dwa podgatunki goryla, żyjące w Afryce w odległości zaledwie
kilkuset kilometrów od siebie.
Cann wprowadziła swe dane do programu komputerowego, służącego do obliczenia najprostszego
sposobu ułożenia 133 typów ludzkiego DNA mitochondrialnego w drzewo filogene-tyczne. Najbardziej
podobne do siebie typy DNA skupiały się na końcowych rozwldleniach gałązek drzewa, te łączyły się
w gałęzie z nieco mniej podobnymi i tak dalej, aż do konarów u nasady. Wreszcie w połowie drogi
między dwoma najodleglejszymi wariantami wypadł „korzeń" drzewa: hipotetyczny typ mtDNA, z
którego wywodzą się 133 warianty współczesne. Takie zakorzenienie drzewa ujawniło zaskakujący,
asymetryczny układ jego rozgałęzień. Wszystkie typy - z wyjątkiem siedmiu -tworzyły wielki, bujnie
rozgałęziony konar, obwieszony wielorasowymi owocami ze wszystkich pięciu badanych regionów.
Wspomniane siedem wariantów tworzyło odrębną grupę z długimi gałęziami biegnącymi w dół do pnia
drzewa, a wszystkie były afrykańskiego pochodzenia. Korzeń wygenerowanego komputerowo drzewa
rodowego wyrastał więc w Afryce (patrz: rysunek otwierający ten rozdział).
Sekwencje siedmiu „głęboko ukorzenionych" linii afrykańskich wykazywały aż dwukrotnie więcej
mutacji niż te z większego konaru. Jeśli liczba mutacji była funkcją czasu, owa czysto afrykańska
grupa musiała istnieć dwa razy dłużej od reszty. Narzucało się najprostsze wyjaśnienie: wszystkie
rasy
powstały w Afryce, z tym że niektórzy ludzie później wyemigrowali, a inni zostali na ojczystym
kontynencie. Ostatecznie wszystkie linie zbiegały się w jednym punkcie - musiała istnieć afrykańska
kobieta, której mitochondria dały początek wszystkim typom występującym współcześnie u ludzi. Owa
kobieta nie musiała się wyróżniać niczym szczególnym, na pewno też nie była jedyną, jaka wówczas
żyła. To akurat jej linia mito-chondrialna miała szczęście przetrwać do dziś, a mitochondria jej
rówieśnic wymarły po drodze.
Gdyby badacze z Berkeley na tym poprzestali, po prostu zapewniając technicznie wyrafinowane
poparcie poglądowi o afrykańskim rodowodzie ludzkości, mogliby nawet zyskać wyrażane
półgębkiem uznanie antropologów. Zamiast tego ściągnęli na siebie gromy, a to dlatego, że ich Ewa
była za młoda. Cann, Stoneking i Wilson wykalkulowali, że od czasów Ewy ludzkie mitochondria
zmutowały i zróżnicowały się między sobą o niespełna 0,6 procent. Wcześniej oszacowali, że ludzki
DNA mitochondrialny mutuje w tempie od 2 do 4 procent na milion lat. W tym tempie do
nagromadzenia całej obserwowanej dziś zmienności typów mitochondriów trzeba było 140-290 tysięcy
lat jednostajnego mutowania. Gdyby dało się nastawić zegar mitochondrialny wstecz, można by ujrzeć,
jak rozmaite typy mtDNA coraz bardziej się do siebie upodabniają, aż wreszcie zbiegają się w
mitochondrialnej Ewie, jakieś 200 tysięcy lat temu.
Mówienie o kobiecie liczącej 200 tysięcy lat jako o zaskakująco młodej może być poczytane za
impertynencję, ale czas ewolucyjny płynie dostojnie i na miano naprawdę starych zasługują dopiero
ci, których wiek wyraża się sześcioma czy wręcz siedmioma zerami. W czasach kiedy miała żyć
Ewa, a więc 200 tysięcy lat temu, migracja Homo erectus z Afryki była już zamierzchłą historią -
ośmiokrotnie dawniejszą, jeśli nowe datowania okazów z Jawy są poprawne. Jeszcze młodsza od Ewy
musiała być kobieta, która dała początek wszystkim nie-Afrykanom. Populacja, do której należała
Ewa, mogła zacząć się rozprzestrzeniać z Afryki już 135 tysięcy lat temu, ale bardziej prawdopodobne
jest, że pozostawała tam przez tysiące
lat, odizolowana genetycznie od pozostałych. Później, być może zaledwie przed 50 tysiącami lat, ta grupa
potomków Ewy musiała opuścić Afrykę, udając się na północ i wschód.
I to właśnie sprawiło, że tlący się wciąż konflikt między genetykami a antropologami zmienił się
w otwartą wojnę. W przeciwieństwie do wcześniejszych emigrantów, pitekantro-pów, potomkowie
Ewy nie przybywali do bezludnych krain. Ktoś oszacował, że przed 50 tysiącami lat na Ziemi żyło około
1,3 miliona przedstawicieli naszego rodzaju, z których wielu zamieszkiwało Eurazję. Tamtejsi
pradawni tubylcy nie byli na wpół małpimi stworzeniami, spędzającymi połowę czasu na drzewach.
Znajdowali się wśród nich nasi dobrzy europejscy znajomi, neandertalczycy, a także pewni
mieszkańcy Azji o sporych mózgach, którzy posługiwali się ogniem, wyrabiali dość skomplikowane
narzędzia kamienne i na jeszcze inne sposoby wykorzystywali swoją inteligencję do przetrwania ko-
lejnych tysiącleci w trudnych warunkach. Oczywiście, tamte dawniejsze Europejki i Azjatki tak samo
przekazywały swe geny mitochondrialne z pokolenia na pokolenie - poprzez swe córki i wnuczki. I
nagle absolutnie wszystkie te linie genetyczne się urwały, a w każdym razie nie ma po nich śladu we
współczesnych ludziach. Po prostu zniknęły z dziedzictwa ludzkości. Tak przynajmniej twierdził
zespół z Berkeley.
- Jeśli populacje reprezentujące wcześniejszych mieszkańców Eurazji wniosły wkład w pulę genową
człowieka współczesnego, należałoby oczekiwać pięciokrotnie większego zróżnicowania wśród
współczesnych typów mitochondrialnych -powiedział mi później Stoneking. - Wygląda na to, że ich
po prostu nie ma.
Jak na solidnego naukowca przystało, nakreślił on alternatywne wyjaśnienia braku starszych
nieafrykańskich linii, zanim przeszedł do tego, w którego prawdziwość wierzył. Być może 147 osób
przebadanych w pierwotnym opracowaniu było zbyt małą próbą i prędzej czy później natrafi się na
łożysko na przykład z Nowej Gwinei czy New Jersey, którego typ mtDNA będzie genetycznie bardzo
odległy od pozostałych spoza Afryki. Jeśli jednak owych 147 osób stanowiło próbę losową całej
ludzkości, prawdopodobieństwo pojawienia się takiego nowego typu mitochondrialnego jest znikome i
spada prawie do zera w miarę kontynuacji badań. Dotąd różne zespoły genetyków przebadały już
tysiące łożysk i nie stwierdziły istnienia jakiegokolwiek starego typu nieafrykańskiego.
Pozostaje też możliwość, że ludzie spoza Afryki wprawdzie przekazali swe mitochondria następnym
pokoleniom, podobnie jak emigranci z Afryki, ale z jakiegoś powodu wszyscy nosiciele owych starszych
eurazjatyckich typów mtDNA z czasem wymarli bezpotomnie. Jest to koncepcja intrygująca, ale
sprzeczna z jednym z podstawowych założeń całej hipotezy: tym mianowicie, że różnice między
typami ludzkich mitochondriów są obojętne selekcyjnie. Jeśli konkretna sekwencja ge-nomu
mitochondrialnego nie wpływa na przeżywalność ewolucyjną, to czemu miałyby wygasnąć akurat
wszystkie stare typy eurazjatyckie, nie zaś afrykańskie?
- Najlepszym wyjaśnieniem braku tych pradawnych nieafry-
kańskich mitochondriów jest to, że wcale nie weszły do dzie
dzictwa współczesnej ludzkości - wnioskuje Stoneking. - Inny
mi słowy, emigranci z Afryki zastąpili tubylców, nie krzyżując
się z nimi.
Chwileczkę - przerwałem. - Rozumiem, że tubylcy nie
wnieśli swych genów mitochondrialnych. Ale to tylko maleńki
ułamek naszego genomu. A skąd wiadomo, że nie przekazali
nam genów jądrowych?
Tego nie wierny na pewno. Wiemy jednak, że kiedy roz
przestrzeniająca się populacja, która dysponuje pewną prze
wagą kulturową, natyka się na ludność tubylczą, zwykle to
mężczyźni najeźdźców współżyją z tubylkami, a nie odwrotnie.
A przecież tylko kobiety przekazują mitochondria. Skoro więc
nie widać żadnych nieafrykańskich mitochondriów, wygląda
na to, że nie dochodziło do pożycia między miejscowymi
kobietami i przybyszami - a w każdym razie nie do takiego, po
którym zostałaby trwała genetyczna spuścizna.
Czemu nie? - spytałem. - Ludzie uchodzą za niezbyt wy
brednych w doborze partnerów seksualnych. Zwłaszcza męż
czyźni z dala od domu.
Mark poprawił się na fotelu. - Nie wiem, może za duże były różnice fizyczne między obiema
populacjami, by mogły się ze sobą krzyżowć.
To znaczy, że były to odrębne gatunki?
Niewykluczone. A może ludność tubylcza została wybita.
Moje pytania nie były całkiem fair. Chociaż mitochondria
dostarczają mnóstwa informacji, nie mówią nam nic o tym, jak ł dlaczego doszło do tej kompletnej
wymiany populacji, ani nawet, kim byli zwycięzcy. Można się wpatrywać bez końca w mapę
restrykcyjną mtDNA, a i tak nie da się z niej wyczytać, jak wyglądała Ewa, czy miała sterczące wały
nadoczodołowe ł wystające kości policzkowe, czyjej potomkowie byli wojowniczy, czy też całymi
dniami uśmiechali się do siebie przy ognisku. Nie wiadomo nawet, czy Ewa była morfologicznie współ-
czesnym człowiekiem; mogła reprezentować pierwotniejszy wariant Homo sapiens, który dopiero
potem wyewoluował w kierunku całkowicie nowoczesnej anatomii. Jak jednak Stoneking i jego
koledzy zauważyli w swym artykule na łamach „Naturę", istnieją ciekawe dane kopalne, wskazujące,
że najwcześniej współczesna ludzka anatomia pojawiła się w Afryce, co sugeruje, iż ów końcowy epizod
w liczącej 5 milionów lat historii naszego rodu miał miejsce właśnie tam. Najprostsze wyjaśnienie
zakłada więc, że albo Ewa, albo jej czysto afrykańscy potomkowie wyewoluowali w Homo sapiens
sapiens, zanim opuścili ojczysty kontynent.
Niezależnie od tego, na czym polegała przewaga tych nowoczesnych Afrykanów, sprawiła ona, że
okazali się lepsi we współzawodnictwie, w walce, dzietności, myśleniu i pod innymi względami od
całej reszty istot ludzkich, jakie napotykali, rozprzestrzeniając się po świecie. Nic więc dziwnego, że
antropolodzy poczuli się dotknięci. Gdyby ów zadziwiający scenariusz był prawdziwy, można by
spokojnie odłożyć ad acta cały stuletni spór o los neandertalczyka. Neandertalczycy nie mogli w żaden
liczący się sposób być przodkami jakiejkolwiek dziś żyjącej populacji. To samo dotyczyło wszystkich
innych kopalnych typów ludzkich, które żyły poza Afryką przed domniemaną migracją, a więc na
przykład człowieka jawajskiego, pekiń-
skiego i wielu innych muzealnych skarbów, drogich sercu każdego antropologa. Wszyscy ci praludzie
musieli wymrzeć, bez względu na to, jak wyglądali. I tym razem, podobnie jak w przypadku
ramapiteka, argumenty genetyków w sposób wyraźny i bezwzględny spolaryzowały problem. Jeśli z
badania mitochon- driów wyciągnięto prawidłowe wnioski, wszelkie teorie na temat ewolucji
człowieka współczesnego, które zakładały jego pozaafrykański rodowód, były po prostu ostatecznie i
nieodwołalnie błędne. A wspomnienie wcześniejszego sukcesu dawało laboratoryjnym naukowcom
poczucie pewności siebie graniczące z arogancją.
„Niektórzy ludzie niechętnie się odnoszą do naszych wniosków - sarkał w »Science« Allan Wilson -
ale podejrzewam, że znowu okaże się, że nie mają racji".
Akurat w tym wypadku słowo „niektórzy" oznaczało między innymi większość żyjących
antropologów. Zapytałem Stone-kinga, czy był równie pewien zwycięstwa, jak jego mentor.
Nie widzę powodu, by patrzeć na to w kategoriach walki -
odpowiedział. - Nie chcę wytykać innym, że się mylą. Próbuję
tylko sprawdzić zasadność pewnej hipotezy na temat zróżnico
wania mitochondriów.
I jak zasadna się okazuje?
Poprawił się nerwowo, przyparty do muru.
Uwzględniliśmy później z Becky wszystkie źródła błędu, ja
kie przyszły nam do głowy, i uzyskaliśmy dla Ewy zakres cza
sowy od 50 tysięcy do 500 tysięcy lat temu. Jestem tego pe
wien na 95 procent. A najnowsze badania jeszcze utwierdzają
mnie w moim przekonaniu.
Ale to daje rozpiętość 450 tysięcy lat - powiedziałem. - Co
z tego, że ma się pewność co do tak rozmytych danych?
Zawsze mówiłem, że datowanie to najdelikatniejsza część
całej hipotezy.
Przecież właśnie o datowanie w niej chodzi, nieprawdaż?
Niezupełnie. A żeby zobaczyć, co to naprawdę znaczy „roz
myty", trzeba porozmawiać z antropologami. Pewnego razu
w Cambridge podczas sesji na temat rodowodu współczesnego
człowieka ktoś wyciągnął diapozytyw skamieniałości i prze-
szedł się po sali, pytając: „Czy to człowiek współczesny, czy nie?" Odpowiedzi było tyle, ilu
uczestników. Taki jest los paleo-antropologów. Oto z czym muszą sobie radzić.
Z drugiej strony, większość owych antropologów dowodziła, że wiara w Ewę prowadzi do
absolutnego nieprawdopodo-bieństwa: totalnej, całkowitej wymiany populacji dwóch kontynentów
przez ludzkich najeźdźców, którzy w jakiś sposób nie ulegli pokusie seksu z równie ludzkimi
mieszkańcami tych kontynentów od tysięcy lat. Ponieważ to nie mogło się zdarzyć, argumenty
genetyków muszą być niewłaściwe, niezależnie od tego ich niezwykle wyrafinowanego sposobu badań,
które dowodzą, że tak się stało.
Podziękowałem Stonekingowi i wróciłem na wzgórze, do campusu w Berkeley. Kilka tygodni
później odwiedziłem Erika Trinkausa na Universytecie Nowego Meksyku - będącego jednym z
największych autorytetów w badaniach skamieniałości neandertalczyka - i zapytałem go, co myśli o
pracy genetyków w Berkeley.
- Drzewo genealogiczne, które opublikowali w „Naturę", przypomina różany treliaż - powiedział. -
I tak właśnie jest. Świadectwa mitochondrialne wyglądają z daleka przepięknie, ale jeśli przyjrzeć się
im z bliska - widać same kolce.
Po raz pierwszy zasmakowałem całej ciernistości Ewy, siedząc nad hamburgerem i frytkami w
towarzystwie Milforda Wolpoffa, paleoantropologa z Uniwersytetu Michigan i zarazem głównej postaci
ruchu przeciwników Ewy. Zapamiętałem ten lunch, gdyż był niezwykle sury: ogromne płaty tłustej
wołowiny na puszystych bułkach, frytki spiętrzone jak sterta drewna na ogromnym talerzu, a nad tym
wszystkim wielka, szeroko uśmiechnięta twarz Wolpoffa i rwące potoki jego wymowy. Wol-poff jest
chyba najczęściej cytowanym antropologiem na świecie, na co z jednej strony zasłużył sobie głębią i
rozległością swych badań, z drugiej zaś - witalnością, uporem i samą liczbą wypowiedzi. Ostatnio
cytowano go częściej niż kiedykolwiek. Wspierana przezeń hipoteza „ciągłości regionalnej" pozostaje
w ostrej opozycji do hipotezy „Pożegnania z Afryką", tak elegancko wspieranej przez dane
mitochondrialne. Kiedy potrzeb-
na jest kontrowersyjna opinia dla prasy, Wolpoff chętnie służy soczystym określeniem. To on ukuł
kąśliwy termin „plejstoceń-ski Holocaust", opisując wnioski płynące z hipotezy Ewy.
W jednym ze swych artykułów Rebecca Cann stwierdziła,
że jej opracowanie dowodzi, iż wszyscy ludzie są braćmi - po
wiedział mi, wgryzając się w swojego hamburgera. - To mnie
naprawdę wkurzyło. Ona przybiera pozę osoby bardziej tole
rancyjnej od innych, a pomija fakt, że jej scenariusz jest moż
liwy tylko w drodze przemocy. Sprowadza się do tego, że mor
derczy Afrykanie, dysponujący lepszą techniką niż Rambo,
przewalili się przez cały świat i unicestwili każdego, kto im się
nawinął. Nie bardzo mi to pasuje do idei powszechnego bra
terstwa.
Nikt z sympatyków modelu afrykańskiego nie twierdzi, że
zastępowanie jednej populacji przez drugą musiało być brutalne
- zaoponowałem. - Podkreślają wręcz, że określenia takie jak
„plejstoceński Holocaust" celowo wypaczają ich stanowisko.
To nie jest wypaczenie. To po prostu logiczne doprowadze
nie ich rozumowania do końca. Znamy nasz gatunek. To gatu
nek Poi Pota i Adolfa Hitlera. Sam powiedz, jak takie całkowite
zastąpienie mogło się dokonać pokojowo?
Myślałem, że to retoryczne pytanie, i czekałem - z ołówkiem w lewej ręce i frytką w prawej - na dalszy
ciąg. On jednak zdawał się liczyć na odpowiedź. W samolocie próbowałem się zapoznać z jednym z
wyjaśnień zastąpienia populacji, zaproponowanym przez demografa Ezrę Żubrowa Uniwersytetu stanu
Nowy Jork w Buffalo. Żubrów wykazał statystycznie, że nowe populacje przybywające do Europy w
górnym plejstocenie mogły łatwo zastąpić neandertalczyków, wcale ich fizycznie nie eksterminując.
Wystarczyło, by przybysze żyli nieco dłużej. Gdyby umieralność ludzi współczesnych była tylko trochę
niższa niż neandertalczyków, ci ostatni bezkrwawo, za sprawą matematyki odeszliby w niebyt w
ciągu zaledwie tysiąclecia.
- No cóż, a koncepcja Żubrowa? - zapytałem, potrząsając
frytką i powracając do uprzednio poruszonego tematu.
Moją sugestię Wolpoff zbył machnięciem ręki. - Żubrów ma prosty model komputerowy, który
zakłada, że dwie populacje
ludzkie żyjące obok siebie nie wchodzą we wzajemne interakcje. Bardzo to dziwne zachowanie, jeśli ktoś
spytałby mnie, co o tym myślę.
Przecież wiele populacji zwierzęcych wypiera się nawzajem
bez użycia krwawej przemocy - powiedziałem. - Wystarczy
spojrzeć na wiewiórki w Europie. Tam, gdzie w latach dwudzie
stych wprowadzono szare wiewiórki, miejscowe rude wiewiórki
zostały przez nie zupełnie wyparte i nikt nie nazywa tego Holo
caustem.
W jednej okolicy, jednym regionie, zgoda. Ale na całym
świecie? Analogie z wiewiórkami nie mają zastosowania w ska
li globu.
A gdyby ludzie współcześni z Afryki byli nosicielami jakie
goś zarazka?
Uwierzę w to, jeśli zobaczę przypadek całkowitego wytępie
nia populacji miejscowej przez patogen, który zawlokła popu
lacja napływowa. Ale nie da się wskazać takiej sytuacji. Eski
mosi zostali zdziesiątkowani przez ospę wietrzną, ale wciąż
żyją i krzyżują się z przybyszami - Wolpoff potrząsnął głową. -
Mogę się zgodzić na patogeny, gdyby towarzyszyła im maczu
ga. Ciężka maczuga. Spójrzmy prawdzie w oczy. Wilson i jego
ludzie są skazani na przemoc jako narzędzie swojej hipotezy.
Cieszę się, że nie jestem na ich miejscu.
Wolpoff owi chodziło nie o to, by mnie przekonać, że migracja z Afryki pociągnęła za sobą masową
zagładę, lecz o to, że w ogóle jej nie było. Jego zdaniem kopalny zapis ewolucji człowieka wyraźnie
dowodzi, że dzisiejsze rasy ludzkie żyjące w różnych regionach pochodzą nie z Afryki, lecz od swych
przodków, którzy zasiedlili owe regiony już milion lat temu. Dzisiejsi Azjaci przypominają praludzi
znajdowanych tylko w Azji, australijscy Aborygeni mają zaś charakterystyczne cechy, znane ze
skamieniałych czaszek z Indonezji, skąd wywodzą się ich przodkowie. Rasa biała wywodzi się od
neandertalczyków, którzy wobec tego wcale nie wymarli, lecz mają się świetnie i zajadają się
hamburgerami w Ann Arbor w stanie Michigan. Gdyby wszystkich praludzi poza Afryką zmiotły mi-
grujące z Afryki hordy pomiotu Ewy, wszelkie regionalne oso-
bliwości anatomiczne musiałyby zniknąć. Ponieważ jednak owe dawne różnice międzyregionalne
wyraźnie widać u populacji współczesnych, wygląda na to, że migracji przewidywanej przez hipotezę
„Pożegnania z Afryką" nie było, bez względu na to, jak wyglądają mitochondria.
Oto streszczenie poglądów Wolpoffa, aktywnie przezeń głoszonych. Poglądy te przypominają modele
regionalnej ciągłości ewolucji człowieka, przedstawione wcześniej przez Franza Weidenreicha i
harwardzkiego antropologa Carletona Coona. O ile Wolpoff chętnie przyznaje się do korzystania z
idei Weidenreicha, o tyle na mą wzmiankę o Coonie skrzywił się z niesmakiem. W 1962 roku w
swej popularnej książce The Origin ofRaces (Pochodzenie ras) Coon zasugerował, że poszczególne
rasy ludzkie przekraczały wiodący do współczesnego człowieczeństwa „próg sapiens" w różnym czasie,
przy czym jako ostatni uczynili to czarni, co tłumaczy ich kulturowy prymitywizm.
- Carleton Coon uważał, że rasy ludzkie ewoluowały od pite-kantropa we wzajemnej izolacji - wyjaśnił
Wolpoff. - My wcale nie jesteśmy tego zdania i bardzo nas irytuje, kiedy przypisuje się nam poglądy
Coona.
Wolpoffowska wersja ciągłości regionalnej zakłada, że rasy wprawdzie były odrębne, ale nie całkiem
od siebie odizolowane. Już od czasów Homo erectus istniał jakiś przepływ genów między populacjami
regionalnymi, do pewnego stopnia scalając równoległe gałęzie rasowe. Wspólne zmiany zachowania
-na przykład wynalezienie doskonalszych narzędzi, dzięki czemu masywny aparat żucia nie był już
tak bardzo potrzebny -ł ów przepływ genów prowadziły do stopniowej „sapientyzacji" wszystkich ras,
chociaż nadal utrzymywały się odrębne lokalne cechy, wynikłe z przystosowania do miejscowych
warunków.
Nie trzeba dodawać, że jednoczący przepływ genów między populacjami zupełnie nie przystaje do
wizji najazdu ludu wywodzącego się z konkretnego miejsca, którą narzuca hipoteza Ewy. Właściwie są
to modele przeciwstawne, jeśli spojrzeć na nie w szerszej perspektywie. Wśród ewolucjonistów od
dwu-
dziestu lat toczy się spór między zwolennikami poglądu o stopniowym zachodzeniu zmian ewolucyjnych
w czasie, bez wyraźnych granic między gatunkami, a zwolennikami poglądu, że długie okresy zastoju
(staży) są przerywane nagłymi przejściami międzygatunkowymi. Obrońcy tego drugiego modelu, zwa-
nego modelem równowag przestankowych
4
, na przykład Ste-phen Jay Gould z Harvardu, przyjęli
hipotezę Ewy z otwartymi rękami. Nic dziwnego: idea punktowych narodzin ludzkości w Afryce i
zastąpienia pozostałych populacji świetnie przystawała do przewidywań ich teorii. Przekonanie Wolpoffa
o tym, że ludzie współcześni wyewoluowali stopniowo w warunkach przepływu genów w światowej puli,
ściśle wiąże się z przeciwnym, gradualistycznym modelem ewolucji. Jego zdaniem hipoteza Ewy pasuje
do modelu równowag przestankowych tylko dlatego, że obie te idee mają równie wątłe podstawy.
- Ewa to tylko kolejne pochyłe drzewo, na które wszyscy skaczą. Takie drzewa pojawiają się i
znikają. Niektóre się zakorzeniają, a inne okazują się zupełnie spróchniałe - mówi.
Wolpoff upodobał sobie wynajdywanie próchna w drzewie Ewy. Pierwszym jego celem stało się tempo
domniemanego „zegara molekularnego". W artykule z „Naturę" grupa Włlsona przyjęła do określenia
wieku Ewy tempo mutacji na poziomie od 2 do 4 procent na milion lat, wykalibrowane na podstawie
dat kolonizacji Nowej Gwinei, Australii i Nowego Świata według zapisu archeologicznego. W chwili
publikacji tego artykułu zgadzano się powszechnie, że zapis kopalny wskazuje, iż ludzie skolonizowali
Australię około 40 tysięcy lat temu. W takim razie wszystkie typy mitochondrialnego DNA spotykane
dziś u australijskich tubylców musiały zróżnicować się w ciągu ostatnich 40 tysięcy lat. Genetycy
znali stopień zróżnicowania mitochondriów wśród Aborygenów ze swych map restrykcyjnych, toteż
wystarczyło podzielić liczbę mutacji przez 40 tysięcy, by uzyskać tempo mutacji. Wyliczenia oparte na
danych z Nowej Gwinei i obu Ameryk dały podobne wyniki.
Brzmiało to dobrze w ustach Marka Stonekinga, ale Wolpoff pogardliwie traktował te wyliczenia.
- Ich kalkulacje roją się od założeń - powiedział. - Nie wie
my, kiedy naprawdę ludzie pojawili się w Australii i na Nowej
Gwinei, zapewne jednak znacznie wcześniej niż 40 tysięcy lat
temu, może już przed 100 tysiącami lat. (Ostatnie datowania
najwcześniejszego zasiedlenia Australii oscylują wokół 60 ty
sięcy lat). Nie wiadomo, czy wszyscy przybyli jednocześnie ani
czy niektórzy z nich nie wędrowali z powrotem do Azji. Wszyst
ko to może zachwiać ich interpretacją tempa zegara.
Wolpoff oznajmił mi, że inny genetyk, Masatoshi Nei z Uniwersytetu stanu Teksas, znacznie
staranniej zbadał tempo mutacji ludzkich genów mitochondrialnych. Wyliczone przezeń tempo zmian
było o wiele wolniejsze - około 3/4 procent na milion lat, zamiast średnio 3 procent. Jeśli ewolucja
mitochon-driów ludzkich przebiega w tym wolniejszym tempie, to zmienność stwierdzona przez zespół
z Berkeley musiałaby się nawarstwiać znacznie dłużej, mniej więcej przez 850 tysięcy lat. Wolpoff
byłby skłonny przystać na takie datowanie.
- Oznaczałoby to, że Ewa była afrykańską przedstawicielką
Homo erectus - wyjaśnia. - Po co więc cały ten rwetes? Mito-
chondria potwierdzają tylko to, co i tak powszechnie wiadomo:
że ludzkość, w postaci Homo erectus, opuściła Afrykę mniej
więcej milion lat temu. Nikogo nie zastąpiła, bo nie miała kogo
- poza Afryką nie było żadnych hominidów, których trzeba by
wypierać, używając przemocy czy nie. Gdyby nie ludzie z grupy
Wilsona, w ogóle nie byłoby hipotezy Ewy. Żadni inni genetycy
się z nimi nie zgadzają.
„Żadni" to lekka przesada. Przed przybyciem do Michigan rozmawiałem z innymi genetykami, w
tym z samym Nei, którego ustalenia tempa mutacji wcale tak bardzo nie różniły się od wyliczeń
Wilsona. Tempo 3/4 procent uzyskane przez Nei było miarą mutacji zachodzących średnio w sekwencji
genomu mi-tochondrialnego podczas miliona lat. Średnie tempo 3 procent na milion lat, które skłoniło
grupę z Berkeley do datowania Ewy na 200 tysięcy lat, stanowiło miarę dywergencji między dwiema
liniami rodowymi. Nic więc dziwnego, że było wyższe.
Tempo podane przez Nei odpowiada pomiarowi odległości przebytej przez samochód jadący ze stałą
prędkością w pewnym kierunku. Pracownia Wilsona mierzyła zaś jakby odległość między tym
samochodem a innym wyruszającym z tego samego miejsca, ale w przeciwną stronę. Właściwe
porównanie wymaga więc podwojenia liczby podanej przez Nei.
- Przerabiałem to z Wolpoffem wiele razy - mówił mi Mark
Stoneking. - Po prostu nie przyjmuje tego do wiadomości.
Jeśli podwoimy wynik Nei, wiek Ewy wynosi około 430 tysięcy lat. To wprawdzie nieco bardziej
odpowiadałoby Wolpof-fowi niż wynik Wilsona, ale jest to wciąż zbyt mało, by umieścić Ewę wśród
emigrantów Homo erectus, którzy wyszli z Afryki co najmniej pół, a może nawet półtora miliona
lat wcześniej, jeśli wierzyć najnowszym datowaniom skamieniałości z Jawy. Kiedy wskazałem
Wolpoffowi, że mieści się to w przedziale od 50 do 500 tysięcy lat, podanym przez Stonekinga i
Rebekę Cann, pozostał niewzruszony.
- Tak rozległy przedział jest bezużyteczny - zauważył. - Kto
regulowałby swój zegarek, posługując się zegarem chodzącym
z dokładnością do 450 tysięcy lat?
Według Wolpoffa nie ma zresztą sensu spierać się o tempo, bo wcale nie ma samego zegara.
Koncepcja zegara opiera się na założeniu, że mutacje zachodzą jednostajnie i są jedynym źródłem
zmienności mitochondriów. Wolpoff dostrzega co najmniej dwie porcje piasku w trybach zegara; obie
obniżają zmienność wśród genów mitochondrialnych, co powoduje, że wspólny przodek wydaje się
młodszy, niż jest w rzeczywistości.
Pierwsza przeszkoda to dobór naturalny, który sprzyja pewnym mutacjom, eliminuje zaś inne.
- Jeśli jeden z typów mitochondriów jest nieco bardziej ko
rzystny od innych, może rozprzestrzenić się na całą populację
- twierdzi. - To oznacza eliminację pozostałych typów, a więc
mniejszą zmienność, przez co cała populacja mitochondriów
wygląda młodziej.
Ludzie z Berkeley obstawali jednak przy tym, że zmierzone przez nich mutacje zachodziły w takich
miejscach genów, które są obojętne selekcyjnie. Nie obejmują sekwencji kodujących
białka, nie wpływają zatem na przystosowanie osobnika do środowiska. Co więcej, stwierdzony
poziom mutacji statystycznie odpowiadał oczekiwanemu, przy założeniu ich niepodatno-ści na dobór.
Wolpoff odrzucił ten argument.
- Jest mnóstwo schorzeń, o których dziś wiadomo, że wiążą
się z zaburzeniami mitochondriów - powiedział. - Atakują one
tkankę mięśniową, serce, nerwy, nerki, wątrobę. Znajduje się
wśród nich odmiana padaczki i upośledzenie nerwu wzrokowe
go powodujące ślepotę w młodym wieku. I przy całej tej patolo
gii według nich mitochondria nie mają wpływu na przeżywal-
ność osobnika. Daj pan spokój.
Kolejna garść piachu, jaką Wolpoff sypnął w tryby zegara, to zjawisko, zwane losowym wygasaniem
linii. W każdym pokoleniu część kobiet ma samych synów albo pozostaje bezdzietna. Ich linie
mitochondrialne wówczas kończą się na nich samych. Z czasem musi dojść do sytuacji, w której
pozostanie tylko jedna linia. Wolpoff chętnie ilustruje to zjawisko analogią z nazwiskami. Podobnie jak
mitochondria, nazwiska też są dziedziczone tylko po jednym z rodziców - w tym wypadku po ojcu.
- Powiedzmy, że jest pan archeologiem z przyszłości - powie
dział, kiedy jedliśmy deser. -Jedzie pan do zachodniej dzielni
cy Chicago i znajduje tam półtora tysiąca rodzin nazwiskiem
Gablinski i wywodzących się od imigrantów z Gdańska. Wyda
wałoby się, że te tysiące Gablinskich są potomkami jednej pa
ry Gablińskich, która przyjechała z Polski. Ciężką pracą odnie
śli sukces, mnożyli się z pokolenia na pokolenie, z czasem
wypierając wszystkich sąsiadów. A gdyby do West Chicago tra
fili nie tylko Gablińscy, ale tysiące Polaków o różnych nazwi
skach? Za każdym razem, kiedy w danym pokoleniu rodzina
nie ma synów, nazwisko wygasa, tak? W końcu zostanie tylko
jedno: Gablinski. Jeśli uwierzy się w teorię „Pożegnania
z Gdańskiem", jak robią to ludzie próbujący się załapać na
„Pożegnanie z Afryką", wypada uznać, że wszyscy pochodzą
tylko od tej jednej pary. Ale to błąd.
Analogia Wolpoffa nie jest czysto hipotetyczna. John Avise, genetyk z Uniwersytetu Georgia
zajmujący się też mtDNA, wskazał na przypadek wyspy Pitcairn na południowym Pacyfi-
ku. W roku 1790 sześciu buntowników z okrętu Jego Królewskiej Mości Bounty dotarło na maleńką
wysepkę w towarzystwie trzynastu Tahitanek. Od tego czasu mało kto tam zamieszkał. Ostatnio
pięćdziesięcioro mieszkańców Pitcairn nosiło tylko cztery nazwiska, z których jedno należało do
wie-lorybnika, który osiedlił się na Pitcairn później. Tak więc spośród wyjściowych sześciu nazwisk
połowa zanikła w ciągu zaledwie sześciu czy siedmiu pokoleń. Za kilka pokoleń zostanie zaś tylko jedno.
Pod tym względem dziedziczenie nazwisk i mitochondriów jest jednakowe. Genetycy tacy jak
Stoneking chętnie widzą miejsce w swych rozważaniach dla zaniku linii - to właśnie dzięki temu
zjawisku można prześledzić przeszłość każdego z nas aż do pojedynczego przodka. Nie sądzą oni
jednak, by wpływało to na oszacowanie wieku owego mitochondrialnego przodka. Z kolei według
Wolpoffa hipoteza Ewy traci przez to sens. Aby odczytać właściwy czas na zegarze mitochondrial-nym,
trzeba odjąć zubażający wpływ losowego wygasania linii od wzbogacającego wpływu nowych mutacji.
Nie można jednak określić, jak duży wpływ miało losowe wygasanie linii, nie znając całych dziejów
populacyjnych danego gatunku - a więc nie wiedząc, ilu osobników rozmnażało się w każdym
momencie jego historii. Oczywiście, nie dysponujemy takimi informacjami. Cała hipoteza Ewy
sprowadza się więc do pewnego typu genów mitochondrialnych, który miał szczęście przeżyć losowe
wygasanie linii i rozpowszechnić się po całym świecie, nie w drodze migracji osobników, lecz
trwającego tysiącleciami przepływu genów.
Kiedy lunch miał się ku końcowi, z pochyłego drzewa Ewy zostały drzazgi. Wolpoff zarzucił Rebece Cann
posłużenie się amerykańskimi Murzynami zamiast rdzennymi Afrykanami.
- Większość Afroamerykanów ma sporo europejskich genów - stwierdził. - Według niektórych ocen
ich genom jest biały aż w dwudziestu procentach. Jak dokładnie mogą więc reprezentować prawdziwe
linie afrykańskie?
Podważył więc przyjętą przez zespół z Berkeley metodę ukorzenienia drzewa, zakładającą
jednakowe tempo mutacji
wszystkich typów mitochondriów - co może nie być prawdą. Miał pretensje do Rebeki Cann za
niewłaściwy wybór enzymów restrykcyjnych do uzyskania surowych danych. Zanim dostaliśmy
rachunek, moja wiara w Ewę się skurczyła, jakbym wysłuchał czyichś relacji z podejrzanych sprawek
kobiety, którą mam niebawem pojąć za żonę.
- Chcę przez to powiedzieć, że hipoteza Ewy jest równie prawdopodobna jak śnieżka w piekle -
oznajmił Wolpoff, wkładając płaszcz. Poklepał mnie po ramieniu i szeroko się uśmiechnął. - Jeśli chce
się pan dowiedzieć, skąd się wzięli ludzie współcześni, niech pan obejrzy trochę skamieniałości.
ROZDZIAŁ 4
SPÓR O KOBIETĘ
Znasz moją metodę. Polega na obserwacji drobiazgów. SHERLOCK HOLMES w Zagadce Doliny Boscombe
N
iech pan obejrzy trochę skamieniałości!" Brzmiało to tak prosto. Jeśli nawet wyschłe kości
umarłych kryją w sobie rozwiązanie zagadki pochodzenia człowieka współczesnego, wydobycie z nich tej
tajemnicy nie będzie łatwe. Gdybym mógł umieścić to proste polecenie Wolpoffa w jakiejś składniowej
wirówce, najpierw otrzymałbym trzy rozmyte frakcje. Po pierwsze, rozważmy dopełnienie tego zdania:
„trochę skamieniałości". Ale których? Kopalny zapis pochodzenia człowieka współczesnego jest o wiele
bogatszy niż ten, jakim dysponujemy dla wcześniejszych okresów ewolucji człowieka, i obejmuje
dziesiątki czaszek pochodzących ze stanowisk rozrzuconych od południowego krańca Afryki po
północne Chiny i Australię. Każda rzetelna próba odpowiedzi na pytanie o pochodzenie nowoczesnej
ludzkości musi uwzględnić ten zbiór danych z całego świata.
Wszyscy są zgodni co do tego, że pochodzimy od pierwotniej szych przodków znanych ze
skamieniałości i tradycyjnie nazywanych Homo erectus.
l
Spory zaczynają się w momencie, *dy
przychodzi do rozstrzygania, gdzie, kiedy i jak do tego do-
szło. Z decydującego okresu - mniej więcej sprzed 400-100 tysięcy lat - pochodzi niejednoznaczny
zespól kości, które uczeni zgodzili się, aczkolwiek niechętnie, objąć łącznym określeniem „archaiczny
Homo sapiens", ponieważ nie znaleźli lepszej nazwy. Bardzo rzadko się zdarza, by formalną
dwuczłonową nazwę łacińską systematycy musieli poprzedzać zwykłym przymiotnikiem, który jak
pług śnieżny ma przetrzeć szlak do zgromadzenia i zdefiniowania grupy okazów. Zaliczane do tej
grupy skamieniałości wykazują niektóre prymitywne cechy H. erectus, takie jak wydłużone, niskie
czaszki o grubym sklepieniu, szerokiej podstawie i wydatnych wałach nadoczodoło-wych. Zdradzają
one jednak zarazem tendencję upodabniania się do czaszek współczesnego człowieka. Najważniejszy
jest wzrost pojemności puszki mózgowej. Zwiastunami nowoczesności jest też sporo innych
szczegółów anatomicznych mózgo-i twarzoczaszki.
Niestety, mozaika cech pierwotnych i współczesnych jest tak nierówno rozmieszczona u
poszczególnych okazów i na poszczególnych obszarach, że prawie niemożliwe staje się traktowanie
„archaicznego Homo sapiens" jako prawdziwego takso-nu - jednostki systematycznej w sensie
biologicznym, odgraniczonej od innych wyraźnymi barierami na francuską modłę. Jest to raczej
worek, do którego wrzuca się wszystko, co nie jest ani typowym H. erectus, ani zdecydowanie
nowoczesnym H. sapiens. Sytuację jeszcze bardziej gmatwa zwyczaj dokładania do worka wszystkich
neandertalczyków pod nazwą „późnych europejskich archaicznych", mimo wielu cech, które po-
zwalają zasadnie odróżniać ich od wszystkich pozostałych archaicznych ludzi rozumnych,
rozproszonych na pozostałym obszarze Starego Świata. Niektórzy naukowcy mają specjalną
przegródkę na bardziej podobne do nas skamieniałości z tej grupy, co zaowocowało wyśmienitym
oksymoronem: „archaiczni nowocześni".
Tyle o prostym dopełnieniu polecenia Wolpoffa. A teraz czasownik: „obejrzy". Po oględzinach kilku
czaszek każdy z nas zauważy oczywiste różnice między nimi. Jedna może mieć sterczące wały
nadoczodołowe, inna - słabo zaznaczone łuki
brwiowe. Twory te mogą różnić się także kształtem: u jednych okazów będą to proste poziome
wypukłości w poprzek czoła, u innych zaś dwa masywne łuki ocieniające oczodoły. Uprawianie
paleoantropologii polega w dużej mierze na wpatrywaniu się w szczegóły kości martwych hominidów i
porównywaniu ich z innymi martwymi hominidami. Co jednak oznaczają owe różnice? Czy dwie
czaszki wyglądają inaczej, bo reprezentują odrębne gatunki człowiekowatych? A może tylko inne płci lub
osobników z tej samej populacji, którzy akurat nie byli do siebie podobni? Dziś ludzie bardzo się
różnią wzrostem i wyglądem. Skąd mamy wiedzieć, kiedy różnice anatomiczne u form kopalnych
oznaczają przynależność do całkiem innego gatunku człowieka?
Specjaliści starają się uporządkować te kwestie za pomocą rozmaitych metod badawczych ł podejść
teoretycznych, które mają przede wszystkim odkryć ewolucyjną logikę, prowadzącą do powstania danej
czaszki. Metody te posługują się wzajemnym układem cech okazu, dostarczającym wskazówek co do je-
go pochodzenia i pokrewieństw z innymi skamieniałościami, podobnymi wiekiem. Oczywiście, sposób
analizy wpływa na to, czego specjalista się dopatrzy w konkretnym okazie. Niektóre metody uwydatniają
różnice, toteż obserwator dostrzega większe zróżnicowanie między okazami, wyodrębnia więcej gatun-
ków i zauważa wyraźnłejsze granice między nimi. Inne podkreślają podobieństwa, a wtedy odnosi się
wrażenie, że jedna forma hominida przechodzi płynnie w drugą w czasie i przestrzeni. Naukowców ze
skłonnością do scalania grup systematycznych przyjęło się nazywać lumpers (scalaczami), a tych,
którzy wolą wytyczać granice - splitters (rozdzielaczami). Skrajny lumper zaliczy wszystkich od Lucy po
własną prababkę do jednego gatunku. Radykalny splitter nadawałby natomiast odrębną nazwę
gatunkową każdej znanej skamieniałości.
Najbardziej nieostrą częścią nakazu Wolpoffa jest podmiot -obserwatorzy. Kiedy mówił: „niech pan
obejrzy trochę skamieniałości", formalnie chodziło mu o mnie. W istocie jednak miał na myśli co
innego: „obejrzyjmy trochę skamieniałości - pan i ja". To właśnie zrobiliśmy w j ego przestronnej
pracowni, gdzie
półki, pełne skamieniałości i odlewów, piętrzą się aż pod sufit, pilni magistranci pochylają się w
skupieniu nad swą pracą, a włączone komputery czekają gotowe do pomocy w analizie. Jednak - co
powinno już być oczywiste w świetle dotychczasowych dziejów paleoantropologii - ten sam okruch
skamieniałej kości może mówić zupełnie co innego różnym specjalistom
0 równie wysokich kwalifikacjach. Tak się złożyło, że miałem
już wcześniej do czynienia z niektórymi skamieniałościami,
które figurują w zagadce rodowodu współczesnego człowieka.
Z punktu widzenia Wolpoffa nie mogłem wybrać gorszej osoby
do zapoznania mnie z nimi.
Latem 1971 roku, kiedy Ewa kojarzyła się tylko zjedna z opowieści biblijnych, Christopher
Stringer, 23-letni londyń-czyk z East Endu, wyruszał na kontynent swym minimorri-sem. Postanowił
zapolować na kilka skamieniałości. Miał w kieszeni 350 funtów, sumę raczej nie wystarczającą na
cztery miesiące pobytu w hotelach. Był jednak gotów zatrzymywać się w schroniskach młodzieżowych,
nocować na ławce w parku czy na tylnym siedzeniu samochodu. Jadł mało, oszczędzając na benzynę do
morrisa, którym miał przejechać 5 tysięcy kilometrów po obu stronach Żelaznej Kurtyny. Była to
wyprawa jego marzeń.
Kiedy Stringer miał 9 lat, audycja radia BBC Jak to się za-częio wzbudziła w nim fascynację
neandertalskimi „jaskiniowcami". Wkrótce wprosił się na wypady z nauczycielem w poszukiwaniu
skamieniałości i rysował czaszki. Jego rodzice, prości robotnicy, uważali to za dziwactwo, ale
widząc, że jest bystry, uważali, iż z czasem zainteresuje się czymś poważniejszym.
- Jako szesnastolatek myślałem o akademii medycznej -opowiadał później Stringer. - I wtedy ktoś
pokazał mi informator college'u, w którym znalazłem kurs antropologii. Nigdy wcześniej nie przyszło
mi do głowy, że mógłbym z tego żyć.
Ku zaskoczeniu rodziców porzucił plany kariery medycznej
1 niezwłocznie zapisał się na Wydział Antropologii w University
College w Londynie. Sześć lat później trzymał już w rękach
oryginalne sklepienie czaszki^ neandertalczyka.
Program podróży Stringera był modelową ilustracją absol-wenckich ambicji. Zamierzał on zmierzyć
swym cyrklem ka-błąkowym jak najwięcej okazów związanych z pochodzeniem człowieka
współczesnego, a po powrocie do Londynu wykorzystać modną wówczas metodę analizy
wieloczynnikowej do rozwikłania najstarszej zagadki w dziejach badań nad ewolucją człowieka. Czy
neandertalczycy byli bezpośrednimi przodkami Europejczyków, jak elokwentnie dowodził Loring Brace? A
gdyby istniał jakiś człowiek „presapiens", wciąż spoczywający w zakamarkach muzealnych
magazynów, który dowodziłby, że linia prowadząca do współczesnego człowieka miała znacznie starsze
korzenie? A może prawda leży gdzieś pośrodku? Zważywszy na salomonową mądrość rozstrzygnięć
analizy wieloczynnikowej, Stringer był pewien, że odpowiedź znajduje się w zasięgu ręki.
- Musiałem tylko zebrać dane, wprowadzić je do komputera
po powrocie i prawda miała objawić się niezawodnie - wspo
mina.
Zaopatrzony w wyświechtane listy polecające, Stringer pojechał z Brukseli do Bonn, stamtąd do Brna,
do Wiednia i dalej na południe do Zagrzebia, a potem przez greckie góry Pindos do Włoch. W Rzymie
złodziej włamał się do jego samochodu i ukradł odzież, okulary i świeżą czaszkę ludzką, wożoną w ce-
lach porównawczych. Na szczęście złodzieja nie zainteresowała sterta danych, którą Stringerowi udało się
już zgromadzić, toteż mógł on kontynuować podróż. Wprawdzie jego długie włosy, broda i niezbyt
schludny wygląd nie wywierały najlepszego wrażenia, zwłaszcza w Europie Wschodniej, ale większość
kustoszy przyjmowała go życzliwie. Dawali się namówić na otwarcie swych szaf i pozwalali mu obejrzeć,
dotknąć, a nawet zmierzyć okazy pozostające w ich pieczy.
Jak każdy ówczesny student antropologii o liberalnych poglądach, Stringer uważał, że
neandertalczykom wyrządzono krzywdę.
- Artykuły Loringa Brace'a wywierały na ludzi potężny
wpływ i z początku bez zastrzeżeń wierzyłem w ideę naszego
pochodzenia od neandertalczyka powiedział. - Chciałem
jednak zachować otwarty umysł. Im więcej oglądałem skamieniałości, tym bardziej stawałem się świadomy
istnienia znacznych, dających się łatwo zmierzyć różnic między neandertalczykami a współczesnymi
Europejczykami. Po pewnym czasie umysł zaczął mi się zamykać.
Stringer nie znajdował argumentów na poparcie tezy o udziale neandertalskich przodków w
rodowodzie współczesnych Europejczyków, bez względu na to, czy badał okazy ze Spy w Belgii, z Krapiny w
Jugosławii, czy też czaszkę z kamiennego kręgu w Monte Circeo pod Rzymem. Nie znajdował jednak też śladów
człowieka „presapiens". We Francji protegowany Marcellina Boule'a, Henri Yallois, powoływał się na czaszki
z Fontechevade i Swanscombe jako dowody istnienia odrębnego, nieneandertalskiego ogniwa, łączącego nas z
przeszłością. Chłodna ocena nowej metody analitycznej pozwoliła jednak uznać te skamieniałości za zbliżone
do neandertalskich albo za zbyt uogólnione, prymitywne formy, nie mogące przesądzić o słuszności ani jednej,
ani drugiej koncepcji. Zmęczony Stringer dotarł do Paryża, swego ostatniego przystanku, i tu się dowiedział,
że pewnych skamieniałości, na których zależało mu najbardziej, nie może obejrzeć. Codziennie chodził do Mu-
zeum Człowieka i za każdym razem kustosz mówił mu, że skamieniałość, którą chciałby zbadać, jest akurat
preparowana, używana do wykonania odlewu albo badana przez innego uczonego. Przez cały dzień badał
okruchy, które mu oferowano, i wracał spać do parku. Zbliżała się zima i był gotów zrezygnować.
Wśród okazów w depozycie Muzeum Człowieka była tajemnicza czaszka, znaleziona niedawno w jaskini,
zwanej Jebel Ir-houd (wym.: Dżebel Irhud) na wybrzeżu Maroka. Inni naukowcy określali ją jako
„afrykańskiego neandertalczyka", więc Stringer chciał się jej przyjrzeć. Kustosz zbiorów oznajmił mu jednak,
że czaszka została odesłana do Maroka. I oto pewnego ranka, pod nieobecność kustosza, francuski
paleoantropolog Yves Coppens podszedł do stołu, przy którym pracował Stringer, i położył mu przed nosem
czaszkę z Irhoud. Przez cały czas spoczywała w sejfie za ścianą.
- Masz - szepnął Coppens. - Na dwie godziny.
To spotkanie zadecydowało.
- Od razu się zorientowałem, że wcale nie wygląda na nean-
dertalską, przynajmniej sądząc po twarzy - opowiada Stringer.
- Twarz była szeroka i płaska, z krótkim nosem.
Innymi słowy, czaszka wpatrująca się w zaskoczonego Stringera była znacznie bardziej podobna do
współczesnej niż do którejkolwiek neandertalskiej, z jaką miał wcześniej do czynienia. Kiedy jednak czaszkę tę
obrócił, ujrzał jej sklepienie, które nie wyglądało ani na współczesne, ani na neandertal-skie, lecz na bardziej
prymitywne od obu. Stanowisko Jebel Irhoud nie było jeszcze wtedy dokładnie datowane, więc Stringer nie umiał
się zdecydować, co począć z tak dziwną mieszanką starych i nowych cech. Dopiero po latach zorientował się,
jakie zgniłe jajko trzymał w rękach. Złapał już jednak bakcyla.
- Gdyby Coppens nie pokazał mi wtedy tej czaszki, może ni
gdy nie doszedłbym do wniosku, że to Afryka kryje klucz do
zrozumienia początków współczesnego człowieka.
Kiedy prawie dwadzieścia lat później poznałem Stringera, miał już od dawna za sobą dopraszanie się o
możliwość obejrzenia skamieniałości. Wciąż brodaty, ale krótko ostrzyżony, był wówczas głównym
paleontologiem w ówczesnym Muzeum Brytyjskim - obecnie przemianowanym na Muzeum Historii Naturalnej
- i zawiadywał jedną z najwspanialszych kolekcji ludzkich skamieniałości na świecie. Dzisiaj, kiedy ktoś
chce badać hominidy z Muzeum Brytyjskiego, musi zwracać się z prośbą do Stringera, co przyczynia się do
tego, że uczony ten jest ciepło przyjmowany we wszystkich zachodnich placówkach naukowych. Chociaż
obecnie cieszy się powszechnym uznaniem i szacunkiem, niegdyś uważano, że jego poglądy na pochodzenie
człowieka współczesnego balansują na granicy nauki. I wtedy niebiosa pobłogosławiły mu, zsyłając Ewę. Kiedy
spotkałem go po raz pierwszy, szykował się do poprowadzenia seminarium na Uniwersytecie stanu Nowy Jork.
Otaczał go wianuszek studentów, z podziwem przyglądających się, jak pomaga pracownikom oznaczyć skrzynkę
z nie podpisanymi odlewami, którą znaleziono gdzieś na zapleczu. Niemal słyszałem
ochy i achy towarzyszące odkurzaniu okazów i przywracaniu im zagubionej tożsamości, kiedy z lekkim
nalotem cockneya
2
nadawał im imiona: „A tego tu nazywamy Egbert, znaczy się chłopiec z Ksar'Akil".
Stringer twierdzi, i słusznie, że głoszony przezeń od lat scenariusz afrykańskiego rodowodu
człowieka miał solidne podstawy nawet bez hipotezy Ewy. Nie zaszkodziło mu jednak nieoczekiwane
wsparcie ze strony zupełnie innej dziedziny nauki - ponoć bardziej obiektywnej - przedstawione przez
laureata stypendium MacArthura dla „geniuszy" i rozpropagowane okładką „Newsweeka". Rok przed
naszym spotkaniem Stringer ze swym kolegą z Muzeum Brytyjskiego, Peterem Andrewsem, opublikował
artykuł w „Science", który odbił się szerokim echem na świecie. Na podstawie zarówno danych
genetycznych, jak i kopalnych artykuł ustanawiał model „Pożegnania z Afryką" jako nowy
paradygmat w dziedzinie badania pochodzenia człowieka współczesnego. Jeśli Milford Wolpoff jest naj-
częściej cytowanym paleoantropologiem na świecie, to Chris Stringer niewiele mu ustępuje, zwykle
pojawiając się w następnym akapicie. A kiedy wypowiadał się Stringer, Wolpoff aż się jeżył.
- Milfordowi przeważnie nie odpowiada mój sposób odczytywania zapisu kopalnego - wyjaśnił mi
Stringer w typowo angielski, oględny sposób.
- Od lat stosunki między nami są zaognione - stwierdził Wolpoff. - I albo on się wycofa, albo
konflikt zaostrzy się jeszcze bardziej.
Punktem wyjścia tej wrogości jest typowe pole bitwy paleo-antropologów: obaj naukowcy zadają te
same pytania, czerpią z tej samej puli danych, a jednak dochodzą do całkiem przeciwstawnych
wniosków. Stringerowski scenariusz „Pożegnania z Afryką" to najnowsze wcielenie koncepcji
pochodzenia człowieka współczesnego, którą harwardzki antropolog William Ho-wells nazwał modelem
Arki Noego. Homo sapiens powstał tylko w jednym miejscu - według Stringera w Afryce - skąd następ-
nie się rozprzestrzenił, zastępując wszystkie archaiczne populacje. Według tej koncepcji zróżnicowanie
rasowe dzisiejszej ludzkości powstało bardzo niedawno, być może w ciągu ostatnich 20 tysięcy lat. Jeśli
Stringer ma rację, ogólny wzorzec nowoczesnej anatomii człowieka powinien najpierw pojawić się w
Afryce, a w pozostałych częściach świata dopiero po domniemanej migracji z Afryki, poczynając zapewne
od około 50 tysięcy lat temu. Podobnie formy pośrednie, ogniwa łączące współczesnych ludzi z
archaiczną przeszłością, występowałyby tylko w Afryce. Gdzie indziej zapis kopalny powinien ujawniać
nagłą zmianę, odzwierciedlającą wymarcie tubylców i pojawienie się na danym obszarze
niespokrewnionych z nimi ludzi z Afryki. Tak więc w Europie oznaczałoby to nagłe zniknięcie
neandertalczyków i pojawienie się kromaniończyków; nie byłoby żadnych okazów kopalnych
obrazujących przejście między nimi.
Hipoteza Wolpoffa, wariant koncepcji określanej przez Ho-wellsa jako model kandelabrowy,
zajmuje w większości tych kwestii przeciwstawne stanowisko. Człowiek współczesny powstał nie w
jednym miejscu, lecz jednocześnie na całym obszarze Starego Świata; ani Afrykanie, ani żadni inni
ludzie nie musieli wędrować, by wnieść nowoczesność do jakiegoś regionu, bo ona od dawna już tam
była, rozwijając się na miejscu z archaicznego pnia. Tak więc formy pośrednie między ludźmi
archaicznymi a nowoczesnymi powinny występować wszędzie, a nie tylko w Afryce. Nikogo nie
zastąpiono, nie było żadnej „migracji", lecz tylko przepływ genów oraz kultur, podtrzymujący jedność
„wielkiej ludzkiej rodziny" mimo różnic rasowych między regionami, które da się prześledzić aż do
czasów Homo erectus.
To, co większość naukowców potraktowałaby jako okazję do ożywionej dyskusji, w przypadku obu
oponentów przerodziło się w zażarty konflikt osobisty. Wolpoff podejrzewa, że kłopoty mogły się zacząć
na początku lat osiemdziesiątych, kiedy poproszono go o zrecenzowanie artykułu Stringera przed pu-
blikacją.
- W pewnym miejscu chciałem napisać: Stringer's disparate analysis - powiedział mi. - Ale wyszło:
Stringer's desperate
analysis.
3
To była tylko literówka. Naprawdę chodziło mi o odmienność! Chrisa to jednak bardzo
zirytowało.
W ślad za tym nastąpiła wymiana zjadliwych listów. Wolpoff wystąpił z publicznym atakiem na
konferencji w Zagrzebiu, poświęconej pochodzeniu człowieka współczesnego. Było to w 1988 roku,
wkrótce po ukazaniu się artykułu Stringera i An-drewsa w „Science". Stringer miał wygłosić tego dnia
ostatni referat, po Wolpoffie.
- Milford był wściekły, że zostałem umieszczony w harmono
gramie na końcu i będę miał ostatnie słowo - powiedział mi
w Nowym Jorku Stringer. - Jeden z organizatorów podszedł
więc do mnie i spytał, czy nie miałbym nic przeciwko zamianie
kolejności naszych referatów. Powiedziałem, że nie ma sprawy,
jeśli to tyle dla niego znaczy. Nigdy już tego nie zrobię. Chodzi
ło mu tylko o to, by wyciąć mi numer.
W swym referacie Stringer przedstawił nowe argumenty na rzecz teorii zastąpienia form tubylczych,
po czym zasiadł z powrotem na widowni. Na podium wszedł Wolpoff. Jedno z pierwszych jego
przezroczy przedstawiało człowieka z Pilt-down, fałszerstwo, które przez czterdzieści lat wodziło
czołowych angielskich antropologów na manowce.
Muzeum Brytyjskie od dawna wnosi swój wkład w paleoan-
tropologię - powiedział sarkastycznie. - Następny slajd, proszę.
Myślę, że to był naprawdę cios poniżej pasa - wspominał
Stringer. Wolpoff upierał się jednak, że miał to być tylko żart,
a co najwyżej łagodna przestroga. W artykule z „Science"
Stringer i Andrews twierdzili, że model ciągłości regionalnej
opiera się na założeniu „paralelizmu ewolucyjnego", po to, by
wyjaśnić niezależne pojawienie się nowoczesnych anatomicz-
nie ludzi w różnych regionach, i nie poświęcili większej uwagi
znaczeniu przepływu genów dla scenariusza Wolpoffa. „Parale-
lizm ewolucyjny", czyli ewolucja równoległa, to mechanizm, ja
ki przywoływał Carleton Coon do wyjaśnienia przyczyn nieza
leżnej ewolucji ras ludzkich w różnym tempie. Użycie tego
pojęcia rozzłościło Wolpoffa i jego kolegów, którzy sądzili, że
dołożyli wszelkich starań, by odciąć się od wszelkich skojarzeń z obalonymi, rasistowskimi przesłankami
Coona.
- Przypominając Piltdown, chciałem tylko zasygnalizować, że Chris zbytnio się zagalopował i
powinien przestać przedstawiać naszą hipotezę w fałszywym świetle - zarzeka się Wolpoff.
Stringer zaprzecza, jakoby cokolwiek przedstawiał „w fałszywym świetle". Uważa, że Wolpoff będzie
musiał po prostu stawić czoło implikacjom swego własnego stanowiska, w tym pewnemu udziałowi
równoległej ewolucji.
Mimo całej zapiekłej wrogości ich kontakty nie polegały wyłącznie na ustawicznym obrzucaniu się
błotem. Na konferencji w Zagrzebiu przyszedł moment, kiedy sam Stringer znalazł się na krawędzi
wymarcia. Wygłaszał referat na temat słynnej czaszki z Petralony, odkrytej w Grecji skamieniałości
archaicznego Homo sapiens, datowanej wcześniej przez pewnego grec-
kiego paleoantropologa na ponad 700 tysięcy lat. Stringer, sam delikatnej postury, przedstawiał
nowe dane, z których wynikało, że wiek czaszki nie sięga nawet połowy dotychczasowego oszacowania.
Ów grecki naukowiec był na sali i z każdym usłyszanym słowem ożywiał się coraz bardziej, aż
wreszcie z krzykiem rzucił się w stronę mównicy. Po drodze przechwyciła go jednak niedźwiedziowata
postać - Wolpoff.
- Można chyba powiedzieć, że na konferencji w Zagrzebiu ujawniły się oba skrajne aspekty
mojego nastawienia do Chri-sa - powiedział mi.
Na ogół jednak ich kontakty były bliższe jednej z tych skrajności - gniewne listy, nieudane kolacje i
przekrzykiwania się, po których obaj byli wyczerpani i coraz bardziej okopywali się na swoich
stanowiskach. Dlaczego? Co się dla nich tak liczy? Może to tylko pechowy dobór osobowości, a może
kolejny akademicki spór żyjący własnym bezwładem. Może zaś rywalizacja wynika nie tyle z cech
rywali, co raczej z natury zagadnienia, które ich powiązało wspólnym jarzmem, zagadki, która obu
wciągnęła. Na pozór proponują oni tylko interpretacje zapisu kopalnego ludzi współczesnych. Po
drodze jednak niechcący złapali ogon większej bestii, która miota nimi teraz niemal na przekór ich
woli. Z początku wyczuwałem istnienie tej bestii tylko dzięki gniewnym ruchom jej ogona.
Niewątpliwie jednak spór między ciągłością a zastępowaniem, między zastojem a zmianą
wykracza poza kłótnię o stare kości. Podskórnie wiąże się on z głębszym konfliktem między dwoma
przeciwnymi nastawieniami do samej istoty bytu. Zobaczmy, jak ujmują ten konflikt Wolpoff i jego
kolega, australijski antropolog Alan Thorne na łamach „Scientific American"
4
:
Według modelu ewolucji policentrycznej mamy do czynienia z sytuacją przypominającą kąpiel kilku
osób w różnych narożnikach basenu; chociaż przez cały czas kąpiące się grupy zachowują swą
odrębność, mają wpływ na pozostałe za pośrednictwem wywoływanych przez siebie fal (ich
rozchodze-
nie się jest odpowiednikiem przepływu genów między różnymi populacjami). Natomiast spełnienie
warunku całkowitego zastąpienia (leżącego u podstaw hipotezy „Ewy") wymaga, by nowy pływak
wskakując do basenu wywołał falę zatapiającą wszystkich pozostałych. Jedna z tych dwóch wizji po-
chodzenia człowieka musi być błędna.
Czy jesteśmy pływakami pluskającymi się w wolnym wirze genów i czasu, czy zrodziła nas jakaś
gwałtowna katastrofa?
Obejrzyjmy trochę skamieniałości.
Po raz drugi spotkałem Chrisa Stringera w jego londyńskim gabinecie. Był w dobrym nastroju.
Przetrwał niedawną falę redukcji personelu w Muzeum Brytyjskim i został awansowany na kierownika
Zespołu Badań Pochodzenia Człowieka w przemianowanym Muzeum Historii Naturalnej, obejmując tym
samym jedno z najbardziej prestiżowych stanowisk w dziedzinie antropologii w Anglii. Poza tym
właśnie wrócił z konferencji w Rzymie, na której ujawniono rewelacyjne informacje o neandertalczyku z
Monte Circeo - odkrytej w 1939 roku czaszce domniemanej ofiary ludożerstwa, otoczonej jakoby
kamiennym kręgiem. Nowe dane przedstawione w Rzymie wykazały, że w Monte Circeo wcale nie
grasowali kanibale. Uszkodzenia podstawy czaszki, długo uważane za rezultat wydłubywania mózgu
w celu jego zjedzenia, okazały się być dziełem zębów głodnych hien, które zapewne wygrzebały
czaszkę z płytkiego grobu gdzieś w okolicy i zawlekły do swej jamy. Co do „kamiennego kręgu", inny
uczestnik rzymskiej konferencji wskazał na fakt, że jeśli usunie się jeden z ciasno upakowanych
elementów - w tym wypadku czaszkę - spośród rumoszu kamiennego zalegającego na dnie jaskini,
nieuchronnie pojawi się puste miejsce, a otaczające je przypadkowe kamienie rzeczywiście ułożą się
w coś na kształt kręgu.
- I w ten sposób możemy odłożyć ad actó kolejne świadectwo nowoczesności neandertalczyków -
powiedział Stringer z ledwie skrywaną satysfakcją. Degradacja Monte Circeo z ofiary rytualnej do
żeru hien to w istocie tylko jedna z wielu niedawnych korekt, obniżających nasze mniemanie o zacho-
waniach neandertalczyków. Ponowne przyjrzenie się dawnym dowodom wskazywało na to, że
neandertalczycy nie pozostawili po sobie żadnych bezspornych świadectw czynności rytualnych w
postaci kręgów kamiennych czy czegokolwiek innego. Mówili prymitywnie (o ile w ogóle mówili),
brakowało im umiejętności wybiegania myślą w przyszłość, planowania, zdolności organizacyjnych,
skutecznych sposobów wykorzystania ognia, biegłości łowieckiej i głębi emocjonalnej. Jeśli wierzyć
Robowi Gargettowi, młodemu archeologowi z Berkeley, może nawet wcale nie grzebali zmarłych.
Taka nagonka na neandertalczyków, obojętnie - słuszna czy nie, stanowiła wodę na młyn
Stringera, gdyż ukazywała ich jako populację zdecydowanie nadającą się do zastąpienia. On sam nie
zamierza dowodzić, że neandertalczycy byli obdarzeni mniejszymi zdolnościami, wyobraźnią czy
uczuciowością, niż dotąd sądzono. Pragnie natomiast dowieść, że nie byli naszymi przodkami. Do tego
celu zaś jeszcze lepiej nadawały się wieści, jakie nadeszły z Bliskiego Wschodu. Nowe metody
datowania skamieniałości ludzi współczesnych, które odkryto w izraelskich jaskiniach Skhul i
Qafzeh, dały wynik około 100 tysięcy lat, więcej niż w przypadku niektórych okolicznych znalezisk
neandertalczyków. Jeśli współcześni ludzie dotarli na Bliski Wschód przed neandertalczykami, to
oczywiście nie mogą być ich potomkami, tak jak ja nie mogę być dzieckiem własnych prawnuków.
- Pod względem morfologii neandertalczycy i ludzie współ
cześni bardzo, ale to bardzo się od siebie różnią - powiedział mi
Stringer. - Nie przypuszczam, by dało się jednych przekształcić
ewolucyjnie w drugich. Pokażę panu, co mam na myśli.
Weszliśmy do pracowni, w której piętrzyły się starannie podpisane pudełka, kryjące część
olbrzymiej muzealnej kolekcji odlewów. Wyjął kilka z nich ł otworzył wieczka.
- Milford zawsze zarzuca mi ilustrowanie moich poglądów
skrajnymi przykładami - powiedział. - Dlatego weźmy całkiem
przeciętny okaz neandertalczyka - położył na stole plamisty,
zielonkawo-brązowy odlew. - To dorosły mężczyzna z La Fer-
rassie na południowym zachodzie Francji. Pojemność puszki
mózgowej wynosi 1600 mililitrów, więcej niż u większości dzi-
siejszych ludzi. Ale czaszka ta ma całkiem inny kształt. Z tyłu jej zarys jest kulisty, a nie bochenkowaty
- podobny do chleba z formy - z równoległymi ściankami bocznymi, jaki jest typowy dla czaszek
współczesnych.
Dla porównania wyjął dobrze znaną skamieniałość wczesnego człowieka współczesnego, odlew
czaszki Starego Człowieka z Cro-Magnon, i położył ją obok neandertalskiej. Przyklękiem, żeby czaszki
znalazły się na poziomie moich oczu, i od razu zobaczyłem różnice: neandertalska z puszką mózgową en
bombę, jak mówią Francuzi, kromaniońska zaś - niczym bochenek formowy.
- Najłatwiej zauważyć różnice w części twarzowej - powiedział. - Jak pan widzi, twarz osobnika z La
Ferrassie jest wydęta pośrodku, jakby ktoś złapał go za nos i pociągnął. Policzki są odchylone do tyłu, a nie
ułożone poziomo, jak u ludzi współczesnych, brak też zagłębienia w kości policzkowej, zwanego dołem
nadkłowym.
5
Żuchwa jest długa i wąska, z charakterystycznym odstępem za ostatnim trzonowcem.
Przednie zęby są wielkie i silnie starte. Słowem, klasyczny neandertalczyk.
Stringer pomógł mi umieścić czaszkę - pochodzącą sprzed około 70 tysięcy lat, z neandertalskiej
belfe epoąue - w szerszym schemacie ewolucyjnym. Jeśli argument o ciągłości regionalnej w Europie
ma się ostać, powiedział, to powinniśmy dostrzegać stopniowe zmiany w skamieniałościach z poszcze-
gólnych epok, tak by tworzył się łańcuch spinający najstarsze okazy ze współczesnymi Europejczykami.
Najstarszą pozostałością po człowieku z Europy jest dość zagadkowa żuchwa
6
z okolic Heidelbergu w
Niemczech, licząca sobie ponoć 500 tysięcy lat.
7
Później pojawiają się bardziej kompletne skamieniałości
wczesnych archaicznych Homo sapiens, takie jak czaszka
z Petralony w Grecji, z Arago we Francji czy wspaniała nowa kolekcja czaszek i innych kości z
Atapuerca w północnej Hiszpanii. Zdaniem Stringera i innych pochodzą one mniej więcej sprzed 300
tysięcy lat.
Stringer przyniósł odlew czaszki z Petralony. - Ma parę cech, które można by uznać za
neandertalskie, ale jako całość jest o wiele zbyt prymitywna, by dało się ją określić jako nean-dertalską.
Większość uczonych określa dziś takie skamieniałości jako „preneandertalskie", wskazując na
przyszły kierunek ich ewolucji. Można je elegancko powiązać z grupą prawdziwych wczesnych
neandertalczyków, którzy pojawili się mniej więcej 130 tysięcy lat temu, i dalej z mnóstwem
późniejszych form rozproszonych po całym kontynencie. W zapisie kopalnym z Europy istotnie widać
stopniową tendencję ewolucyjną, tyle że raczej nie prowadzi ona do współczesnych Europejczyków. W
miarę upływu czasu ewolucja wyciskała natomiast coraz silniejsze neandertalskie piętno na
skamieniałościach, tak że ostatni neandertalczycy najdobitniej manifestują oznaki swej przynależności -
wydętą twarz, wielki nos itd. W Europie Zachodniej nie było żadnych form przypominających jej
dzisiejszych mieszkańców aż do nagłego pojawienia się ewidentnie współczesnego kromaniończyka
przed mniej więcej 30 tysiącami lat. Stringer przyznaje jednak, że w Europie Wschodniej dowody
raptownego zastąpienia nie są tak wyraźnie widoczne w zapisie kopalnym - łuki brwiowe pewnych
skamieniałości z terenów byłej Czechosłowacji i Jugosławii wskazują na możliwość powiązania
ewolucyjnego, stopniowej zmiany neandertalczyków w ludzi współczesnych.
- Zwolennicy ewolucji regionalnej znajdują tam pewne wsparcie dla swych poglądów - powiedział.
Jego zdaniem jednak, jeśli nawet owe skamieniałości wskazują na krzyżowanie się między obiema
grupami, tamtejsze populacje i tak później wymarły.
Pomijając kwestię skamieniałości wschodnioeuropejskich, właściwie wszyscy zgadzają się co do
tego, że w Europie mamy do czynienia z najmocniejszymi przesłankami na rzecz zastą-
pienia jednej populacji przez drugą: pojawiają się kromanioń-czycy, neandertalczycy zaś znikają. Jeśli
jednak prawdziwy jest model „Pożegnania z Afryką", Stringer musi wykazać, że do takiego samego
nagłego zastąpienia doszło także wszędzie poza Afryką: współcześni nadchodzą, inni znikają bez śladu
stopniowego przejścia od jednych form do drugich. Musi on także udowodnić, że to Afryka była
kolebką ludzi, którzy zastąpili wszystkich tubylców. Skamieniałości mogą posłużyć do tego drugiego
celu w dwojaki sposób: ujawniając wystąpienie oznak nowoczesnej anatomii w Afryce wcześniej niż
gdziekol-
wiek indziej oraz wykazując, że współczesny Homo sapiens nie zjawił się w Afryce ni stąd, ni zowąd, lecz
rozwijał się z Homo erectus stopniowo, poprzez szereg form pośrednich.
Stringer uważa, że może powołać świadków na obie powyższe okoliczności. Wśród
najpoważniejszych pretendentów do miana „najstarszego człowieka współczesnego" są dwa okazy z
południowoafrykańskich jaskiń: Klasies River Mouth i Bor-der Cave. Skamieniałości znad ujścia rzeki
Klasies są wiarygodnie datowane na mniej więcej 100 tysięcy lat, i choć to tylko fragmenty kostne,
zdaniem Stringera zachowało się wystarczająco wiele cech morfologicznych, by uzasadnić ich
nowoczesność anatomiczną. Z kolei czaszka z jaskini Border jest „tak nowoczesna, że aż ciarki
przechodzą". Niestety, została znaleziona w latach czterdziestych nie przez zawodowych archeologów,
lecz robotników wydobywających z jaskini guano nietoperzy na nawóz, i, co za tym idzie, jest bardzo
mgliście datowana. Jeśli pochodzi z poziomu, który przypisują jej Stringer i inni, ma od 80 tysięcy do
100 tysięcy lat. A więc i ona jest
0 wiele starsza od europejskich kromaniończyków, długo uwa
żanych za pierwszych przedstawicieli Homo sapiens sapiens.
Stringer jest jeszcze bardziej przekonany, że istnieją dowody obecności w Afryce przejściowych
hominłdów, łańcucha skamieniałości od H. erectus do naprawdę nowoczesnych ludzi.
- Zapis tej transformacji jest w Afryce przejrzysty - powiedział mi. - Nie kwestionują tego nawet
zwolennicy ciągłości.
Afrykański łańcuch skamieniałości jest zakotwiczony w dwóch zadziwiająco podobnych
czaszkach z Broken Hill
1 Bodo. Pierwsza pochodzi z Zambii (niegdyś Rodezja Północ
na), druga z Etiopii. Stringer miał akurat w gabinecie oryginal
ną skamieniałość z Broken Hill, toteż ostrożnie wyjął czaszkę
z pudełka i położył na stole obok odlewów. W 1921 roku, kiedy
ją znaleziono, wszyscy praludzie byli określani jako neander
talczycy, a każdy wiedział, że neandertalczycy nie wyewolu-
owali na tyle, by stać prosto. Tak więc osobnikowi z Broken
Hill nadano przydomek „pochylonego człowieka z Rodezji",
chociaż nie było żadnych poszlak w szkielecie pozaczaszko-
wym wskazujących na to, że rzeczywiście chodził w przykur-
czonej postawie. Później Carleton Coon wykorzystał go w swej niesławnej teorii, jakoby ewolucja ku
Homo sapiens zachodziła w Afryce wolniej niż gdziekolwiek indziej. Coon uważał, że człowiek z Broken
Hill był współczesny europejskim kromanioń-czykom, ale sterczące łuki brwiowe i inne pierwotne
cechy nadawały mu wygląd bardziej zbliżony do Homo erectus. Tak więc, podczas gdy w Europie
ewolucja posuwała się naprzód wielkimi skokami, Afryka była wciąż siedzibą „zmęczonych
niedobitków pradawnej i żywotnej rasy bardzo prymitywnych ludzi".
Obok lśniącego odlewu czaszki z Cro-Magnon ta z Broken Hill istotnie wygląda bardziej
prymitywnie. Porównanie takie jest jednak nieuczciwe. Skamieniałość okazała się dziesięciokrotnie
starsza niż przypuszczał Coon; właściwym europejskim rówieśnikiem tego osobnika był nie
kromaniończyk, lecz grecki okaz czaszki z Petralony. To samo dotyczy czaszki z Bodo w Etiopii.
Jeżeli te afrykańskie okazy przypominają Homo erectus, to dlatego że są prawie tak stare jak on, a nie
dlatego że ewolucja w Afryce pozostała w tyle za Europą. Obie czaszki mieściły jednak większe mózgi i,
widziane z tyłu, wykazują spłaszczenie boków, tak charakterystyczne dla późniejszych ludzi
współczesnych, a także wiele innych oznak nowoczesnej anatomii. Krótko mówiąc, stanowią
wiarygodny pomost między H. erectus a następnym ogniwem afrykańskiego łańcucha form
przejściowych, wiodącego ku człowiekowi współczesnemu.
Stringer wyjął kolejne pudełko i podał mi następny odlew, tym razem łososiowej barwy, twarzą w
dół. - A ten to okaz z Jebel Irhoud - powiedział. - Widziany z tyłu, jak teraz, wygląda bardzo
prymitywnie. Ale proszę go obejrzeć z przodu.
Obróciłem czaszkę, odsłaniając twarz, która przed dwudziestu laty w Muzeum Człowieka pchnęła
Stringera na afrykańską ścieżkę.
- Twarz odznacza się pewną masywnością i trochę wystaje w dolnej części. Ale jest w zasadzie
płaska i szeroka, z dołem nadkłowym. Mniej więcej tak samo wygląda czaszka z Ngaloby w Tanzanii -
Stringer poszedł wyszperać następny odlew
w stercie pudełek. - Ja widzę w niej typową formę przejściową. Jest wciąż prymitywna, ale jeśli ktoś
chciałby otrzymać w efekcie człowieka współczesnego, byłby zadowolony, gdyby mógł zacząć od
takiego poziomu morfologii. Proszę ją porównać z La Ferrassie. Neandertalczycy rozwijali się w zupełnie
innym kierunku anatomicznym.
Okazy ze stanowisk Irhoud i Ngaloba dołączyły do innych skamieniałości na stole. Zrobiło się na
nim za ciasno, więc przenieśliśmy odlewy na podłogę i przykucnęliśmy wśród nich. Stringer ilustrował
swoje wywody kolejnymi czaszkami i wkrótce otoczyło nas mnóstwo kości. Chociaż Stringerowi
brakowało niedźwiedziowatej siły Wolpoffa, dorównywał mu niezachwianym przekonaniem o własnej
słuszności, zarzucając mnie lawiną skamieniałości mających rozproszyć wszelkie wątpliwości, jakie
mógłbym żywić. Odnosiłem wrażenie, że gdybym nie zaakceptował hipotezy „Pożegnania z Afryką" na
podstawie dowodów już rozrzuconych pod nogami, Stringer zawsze mógłby otworzyć jeszcze jedno
pudełko, przeczesując jedną muzealną półkę za drugą, aż przywołałby cały zapis dziejów ludzkości.
Zasadniczą kwestią jest wiek „późnych archaicznych" Afry-kanów. Żeby skamieniałości z Irhoud czy
Ngaloby mogły być ewolucyjnym ogniwem pośrednim między podobnym do H. erectus
człowiekiem z Broken Hill a typowymi ludźmi współczesnymi, powinny mieć także pośredni wiek.
Początkowo datowano Irhoud na mniej więcej 40 tysięcy lat, o wiele za mało, by tamtejsze
skamieniałości nadawały się na prekursorów nowoczesności, jako że już wcześniej ludzie współcześni
pojawili się na Bliskim Wschodzie i w Afryce Południowej. Nowe datowania sytuują jednak szczątki z
Irhoud przed 90 tysiącami lat, a może znacznie dawniej, natomiast Ngaloba datowana jest na jakieś 130
tysięcy lat. Z podobnego okresu pochodzi zapewne inna, jeszcze bardziej nowoczesna czaszka z Omo
w Etiopii. Jeśli skamieniałości te są istotnie tak stare, to można w nich widzieć prawdziwych przodków
współczesnych istot ludzkich. Stringer i inni wyznawcy teorii zastępowania dostrzegają wyraźne
powinowactwa anatomiczne między grupą zbliżonych do
nas form północno- i wschodnioafrykańskich a niewątpliwie nowoczesnymi szkieletami z Qafzeh i
Skhul w Izraelu.
To ostatnie ogniwo afrykańskiego łańcucha dowodów nadaje mu rangę pełnego scenariusza, choć
usianego niejasnościami. Coś (co?) zaszło w Afryce mniej więcej 130 tysięcy lat temu, sprzyjając
ewolucji bardziej nowocześnie wyglądających ludzi (dlaczego akurat ta anatomia uzyskała
przewagę?). Między 130 tysiącami a 100 tysiącami lat temu ci właściwi przodkowie ludzkości
rozprzestrzenili się na północ i wschód ze swej ojczyzny do Lewantu (dlaczego?), a inna, być może
odrębna populacja powędrowała na południe, dając początek szczepowi z Klasies River Mouth i
Border Cave. Jaki by nie był powód ich wędrówki na północ, populacje lewantyńskie, dotarłszy na
Bliski Wschód, ugrzęzły tam na dobre (dlaczego?). Po upływie kolejnych 40 tysięcy lat nowocześni
ruszyli znowu, w końcu zastępując wszędzie miejscowe populacje (jakimi sposobami, dzięki jakiej
przewadze?). Ustanowiwszy swe panowanie w różnych częściach świata, przystosowali się do
miejscowych warunków, dając początek dzisiejszemu zróżnicowaniu rasowemu.
Oto, w najogólniejszym zarysie, scenariusz „Pożegnania z Afryką", wsparty danymi
genetycznymi, ale sformułowany zupełnie niezależnie od nich. Krytycy widzą w pozostających bez
odpowiedzi pytaniach otwarte rany, którymi teoria wykrwawia się do reszty. Nie przeszkadzają one
jednak zbytnio Stringerowi.
Ale dlaczego tak się stało? - zapytałem, gdy wyszliśmy na
herbatę. - Jak może jakaś grupa ludzi po prostu zebrać się
i podbić świat?
Oczywiście, to wielka tajemnica i spotka pan wielu, którzy
połamali sobie na niej zęby - odparł. - Na innym poziomie nie
ma to jednak większego znaczenia dla naszej hipotezy. Zaczy
nają mnie już trochę męczyć ludzie, którzy jak Milford żądają,
żebyśmy najpierw wyjaśnili, jak przebiegało zastępowanie, za
nim zechcą przyznać, że w ogóle nastąpiło. Chodzi mi o to, iż
od stulecia wiadomo, że dinozaury nagle wymarły, a dopiero
od niedawna zaczynamy wyjaśniać, jak to się stało.
Przetrawiałem to sobie, kiedy Stringer nalewał herbatę. Wtedy wszedł jego kolega i współautor
artykułu w „Science", Peter Andrews. Zwęszyłem okazję zaatakowania Wielkiej Tajemnicy.
Niektórzy pańscy krytycy zarzucają scenariuszowi „Poże
gnania z Afryką" głoszenie idei: „czyńcie wojnę, nie miłość" -
powiedziałem, kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni. - Jak ina
czej niż przemocą jedni ludzie mogą, ot tak, zebrać się i bez
apelacyjnie zwyciężyć wszystkich innych?
Dlaczego w was, Amerykanach, budzi takie opory sama
idea zastąpienia? - spytał Andrews. - Jedne gatunki zastępują
z czasem inne w zapisie kopalnym bez dokonywania masakry
poprzedników. Dlaczego z ludźmi miałoby być inaczej?
To znaczy, że, pana zdaniem, neandertalczycy to inny ga
tunek?
Być może - odparł. - Ale scenariusz „Pożegnania z Afryką"
tego nie wymaga. Mogli się krzyżować, chociaż nie potwierdza
ją tego dane genetyczne. W każdym razie nie musieli zostać
wymordowani, żeby być zastąpieni. Może doskonalsza popula
cja po prostu zepchnęła neandertalczyków na gorszy teren. Ta
kie rzeczy zdarzają się stale wśród zwierząt.
Ale to właśnie idea wrodzonej wyższości jednej grupy ludzi
nad drugą nie podoba się bardzo wielu Amerykanom - wska
załem. - Trąci to Marcellinem Boule'em, czyż nie? Niższy, zwie
rzęcy neandertalczyk zepchnięty na bok przez wyższą rasę
ludzką?
Scenariusz „Pożegnania z Afryką" nie ma nic wspólnego
z Boule'em - odezwał się Stringer. - On był europocentrycz-
nym rasistą. Według nas kolebką była Afryka. Boule nigdy by
tego nie powiedział.
Wróciliśmy ze Stringerem do jego gabinetu, gdzie wciąż czekało na nas sporo mniejszych zagadek.
Jeśli naprawdę doszło do zastąpienia, Stringer powinien potrafić wykazać, że wszyscy pozaafrykańscy
archaiczni ludzie, nie tylko europejscy neandertalczycy, zostali zastąpieni przez nową rasę z Afryki.
Poza Europą będzie z tym więcej kłopotów. Na przykład trzeba przekonać wszystkich, że za
zastąpieniem przemawia zapis kopal-
ny z Chin. Do sceptyków zaliczają się właściwie wszyscy chińscy antropolodzy. - W Chinach kult
przodków traktuje się dosłownie - stwierdził. - Jest on wpisany w tamtejszą kosmologię. Mówiąc, że
chińskie formy H. erectus nie są przodkami Chińczyków, można ich obrazić.
Tradycyjne argumenty na rzecz ciągłości w Azji wywodzą się z obfitującej w skamieniałości jaskini w
Zhoukoudian niedaleko Pekinu, siedziby człowieka pekińskiego. Przez dziesiątki lat jaskinia dostarczała
czaszek, narzędzi, resztek posiłków, śladów używania ognia i być może kanibalizmu, dokumentują-
cych, że miejsce to przez 250 tysięcy lat zamieszkiwali praludzie. Franz Weidenreich był przekonany,
że już szczątki sinantropów sprzed pół miliona lat z najniższych poziomów Zhoukoudian zdradzają
charakterystyczne „mongoloidalne" cechy, widoczne u dzisiejszych Azjatów: drobne delikatne twarze,
płaskie, wystające na boki policzki i niewielkie nosy, przypłaszczone u nasady. Często dzisiejsi Azjaci
mają także osobliwie wklęsłe od tyłu siekacze, o szuflowatym kształcie. (Dotyczy to też populacji
amerykańskich Indian, wywodzących się od Azjatów, którzy przywędrowali zapewne przez Cieśninę
Beringa). Jeśli regionalne cechy występujące u człowieka pekińskiego sprzed około 500 tysięcy lat można
i dziś napotkać u przechodniów tłoczących się na ulicach Pekinu, jest raczej niemożliwe, by
populacja afrykańska czy jakakolwiek inna znienacka wskoczyła do basenu i zatopiła dawny szczep.
Na pewno tak sądził Weidenreich. Narzekał jednak na ubóstwo zapisu kopalnego po człowieku
pekińskim - form mogących stanowić ogniwa łączące go z dzisiejszymi Chińczykami. W innej części
Zhoukoudian znalazł trzy czaszki wczesnych ludzi współczesnych, żadna jednak nie miała
poszukiwanych przezeń cech regionalnych.
Od czasów Weidenreicha znaleziono nowe kości i chociaż Chińczycy zazdrośnie strzegą do nich
dostępu, paru zachodnich naukowców miało okazję im się przyjrzeć. Jednym z nich jest Geoffrey Pope,
dawniej, kiedy go poznałem, pracownik Uniwersytetu stanu Illinois w Urbana, a obecnie związany
z William Paterson College w New Jersey. Mając za sobą dzie-
ciństwo spędzone w ambasadzie na Tajwanie, Pope jest jednym z nielicznych zachodnich
paleoantropologów mówiących biegle po chińsku, co pomaga mu przebrnąć przez biurokratyczne
ceregiele, stojące na drodze do oryginalnych skamieniałości w chińskich muzeach. Jego zdaniem
niewiele jest dowodów zastąpienia populacji wschodnioazjatyckich.
W Chinach znajduje się sporo przejściowych skamieniało
ści, co jest dosyć kłopotliwe dla Chrisa - powiedział mi. Najlep
szy okaz, odkryty w 1978 roku, pochodzi ze stanowiska Dali;
jest też niezwykle dobrze zachowany, choć równie zagadkowy,
szkielet z Jinniu Shan (Góry Takina), odkryty w 1984 roku.
Skamieniałości te, oprócz tradycyjnych dowodów ciągłości
w Azji, ukazują wiele nowych cech regionalnych, głównie w ob
rębie twarzy. Tak przynajmniej uważa Pope.
Dobrym przykładem jest małe wcięcie w kości policzkowej,
zwane incisura malaris - powiedział mi, wskazując na odlew
czaszki człowieka pekińskiego. - Można je znaleźć na okazie
z Dali, u wczesnych ludzi typu współczesnego z Zhoukoudian,
i dalej aż po współczesnych Azjatów.
Pokazał mi też poziomy przebieg krawędzi kości policzkowych u Azjatów, podczas gdy u
Europejczyków i Afrykanów opada ona faliście. W linii chińskiej kość szczękowa (mcudlla) jest niższa
niż u mieszkańców innych regionów. Nie każda czaszka z Azji wykazuje obecność wszystkich cech
azjatyckich, ale są one tam znacznie częstsze niż gdzie indziej, co wystarcza, by przekonać Pope'a.
- Mogę wejść do sali i powiedzieć, która czaszka jest azjatyc
ka, a która nie - powiedział. - Nie wiem, po czym to poznaję,
ale wiem, że potrafię to zrobić.
W Londynie, kiedy wróciliśmy ze Stringerem do jego gabinetu, przeczytałem mu niektóre swoje
notatki z wcześniejszej rozmowy z Pope'em. Spochmurniał i zanim skończyłem, zostawił mnie i
zaczął otwierać pospiesznie pudełka, szperając w kartotekach w poszukiwaniu zdjęć, aż porozkładał
na podłodze kontrargumenty. Pope uznał wcięte, poziome kości policzkowe i niskie szczęki za oznakę
„azjatyckości" od człowieka pekińskiego po współczesnych mongoloidów. Kontrargument
Stringera polegał na wykazaniu obecności tych cech także poza Azją.
- Geoff opiera wszystko na tej szczęce z Zhoukoudian - powiedział Stringer, wyciągając własną kopię
człowieka pekińskiego. - Tu jest wcięcie, o którym mówił, i niska kość szczękowa - można to zobaczyć
także u wczesnych ludzi współczesnych z Górnej Jaskini Zhoukoudian. Ale proszę spojrzeć na ten
okaz z Broken Hill. Też ma wcięcie i niską szczękę, a pochodzi z południowej Afryki. Część jakoby
mongoloidalnej morfologii okolicy policzkowej ma też okaz z Jebel Irhoud, a także część
współczesnych Australijczyków. Jak można nazywać cechy azjatyckimi, jeśli spotyka sieje na całym
świecie?
Stringer wyjaśniał, że podobieństwa anatomiczne między dwiema skamieniałościami nie muszą
wynikać tylko ze wspólnego pochodzenia. Pewne cechy mogły zostać odziedziczone po bardzo odległych
przodkach wszystkich ludzi współczesnych i zachować się u niektórych, a nie muszą być znacznikami
regionalnymi. Nawet Geoffrey Pope przyznał, że szufelkowate siekacze, długo uważane za wyróżnik
Azjatów, ujawniono w ważnym szkielecie Homo erectus z Kenii.
Trudniejsze wyzwanie dla hipotezy „Pożegnania z Afryką" czai się dalej na południe. Co najmniej
60 tysięcy lat temu pierwsze istoty ludzkie dotarły do Australii. Poziom morza był wówczas o wiele
niższy niż dzisiaj. Australia, Tasmania i Nowa Gwinea należały do wielkiego lądu, zwanego Sahul.
Większość naukowców uważa, że ludzie zasiedlili Sahul z kontynentu azjatyckiego przez Jawę,
łańcuch ośmiu wysepek, a następnie przez kilkudziesięciokilometrową cieśninę. Pokonanie takiego
akwenu wymagało użycia jednostki pływającej zdolnej utrzymać się na wodzie przez kilka dni - być
może bambusowej tratwy. Same tratwy oczywiście dawno zbutwiały, ale pozostały ślady kultury
narzędzi kamiennych i kłopotliwy zestaw skamieniałości.
Zapis pochodzenia człowieka współczesnego nigdzie nie jest tak fatalnie zagmatwany jak w Australazji.
W centrum tego węzła tkwi dwoistość samego zapisu kopalnego. Niektórzy wcześni ludzie typu
współczesnego wyglądają podobnie do dzisiejszych,
jednak inni mają wszelkie cechy masywniejszej odmiany człowieka, o grubokościstych czaszkach,
zgrubiałych wałach nado-czodołowych i wielkich zębach, u niektórych osobników większych nawet niż u
Homo erectas. Wszystko pasowałoby do teorii Stringera, gdyby owi prymitywnie wyglądający osobnicy
najpierw pojawili się, a następnie zostali zmieceni przez niosących nowe afrykańskie cechy przybyszów z
Azji Południowo-Wschod-niej. Ze skamieniałości jednak wyłania się inna historia.
Muszę przyznać, że Australia stanowi poważny problem
dla scenariusza „Pożegnania z Afryką" - powiedział Stringer.
Jasne, że stanowi - potwierdził Milford Wolpoff, kiedy
wkroczyłem do jego siedziby w Ann Arbor kilka miesięcy póź
niej. - Gdyby Chris uważniej przyjrzał się temu, o czym mówi,
zauważyłby, że dane z Australii kompletnie obalają jego hipote
zę. Może to tłumaczy, dlaczego w ogóle się temu nie przygląda.
W roku 1978, siedem lat po tym, jak Chris Stringer wyruszył na poszukiwanie neandertalczyków,
w podróż udał się Milford Wolpoff. Podobnie jak Stringer, znalazł się w punkcie zwrotnym swej kariery
i uznał, że tylko oryginalne skamieniałości mogą mu wskazać właściwą drogę. Nie potrzebował listów
polecających, które otwarłyby przed nim dostęp do kolekcji, ani nie musiał spać w samochodzie. W
wieku 36 lat był już jednym z najbardziej liczących się w świecie paleoantropolo-gów, słynącym
bardziej z żywiołowości opinii niż z taktownego ich wyrażania. Podróż sfinansował dzięki czteroletniemu
gran-towi z National Science Foundation, opiewającemu na ćwierć miliona dolarów, jednemu z
najhojniejszych, jakie przyznano w tej dziedzinie nauki na podróże. Pieniądze przeznaczone były na
kompleksowe opracowanie uzębienia hominidów, ale Wolpoff miał ambitniejsze plany.
- Skorzystałem z tych pieniędzy, żeby obejrzeć wszystko -
powiedział mi. - Przez cztery lata obejrzałem każdą cholerną
skamieniałość, jaka była wówczas znana, co do jednej.
Spośród z górą tysiąca okazów, jakie Wolpoff przebadał po drodze, jeden odmienił jego karierę
zawodową. Wraz z Lorin-giem Brace'em stał za „hipotezą jednego gatunku", głoszącą, że w każdym
momencie na Ziemi mógł istnieć tylko jeden gatunek
hominida. Koncepcja ta, wytyczająca kierunek teorii ewolucji człowieka przez dziesięć lat, przyblakła w
świetle nowych odkryć, zwłaszcza odkrycia przez Richarda Leakeya Homo erectas w Koobi Fora; gatunek
ten pochodził sprzed półtora miliona lat, a więc żył równocześnie z australopitekami. Wolpoff był pod
wrażeniem nowych danych, ale wciąż uważał, że szczep ludzki rozwijał się stopniowo przez szereg
jednorodnych stadiów: od australopiteków przez wczesnego Homo i dalej przez Homo erec-tus do
archaicznych form Homo sapiens - takich jak neandertalczycy - aż ku człowiekowi współczesnemu.
Tkanka tego ewoluującego szczepu spojona była ujednolicającym przepływem kultur i genów. Tak więc
w każdym momencie praludzie z jednego regionu przypominali mieszkańców innych obszarów.
Dwa lata wcześniej Wolpoff spotkał Australijczyka Alana Thorne'a, który lansował inny pogląd.
Zamiast doszukiwać się poziomych podobieństw w czasie, zestawiając skamieniałości z tego samego
okresu, Thorne twierdził, że ważniejsze są więzi pionowe. Przedstawiciele Homo ewoluujący w
poszczególnych regionach zachowywali charakterystyczny zespół cech swoistych dla miejscowej
populacji, tak jak sądził Weidenreich. Wówczas Wolpoff nie zwracał na nie uwagi. Każda różnica mię-
dzy, powiedzmy, afrykańskim Homo erectus a sinantropem z Zhoukoudian była dla niego tylko
pozorem, wynikiem nieistotnych lokalnych przystosowań, nie mających większego znaczenia dla
wielkich zdarzeń ewolucyjnych.
- Kiedy się widziało jednego pitekantropa - powiedział Thor-ne'owi - to tak, jakby się widziało
wszystkie.
Wolpoff bobrował w muzealnych szufladach czterech kontynentów i nie znalazł niczego, co zachwiałoby
jego wiarą, aż pewnego dnia w pracowni na Jawie wziął do rąk świeże znalezisko ze stanowiska Sangiran,
badanego już czterdzieści lat wcześniej przez Holendra G. H. R. von Koenigswalda. Nowa skamieniałość,
nazwana Sangiran 17, była uważana za najbardziej kompletną czaszkę Homo erectus, jaką dotąd
znaleziono. Jednak mimo wielkiego naukowego znaczenia, okaz ten pozostawał dotąd niemal niedostępny,
z racji konfliktu między dwoma jawaj-skimi badaczami, zazdrośnie strzegącymi swych ukochanych
skarbów. Dostąpiwszy przywileju rzucenia okiem na skamieniałość, Wolpoff z zaskoczeniem ujrzał część
twarzową przymocowaną do puszki mózgowej gumkami, tak że była ona ruchoma, jakby w czole
znajdował się zawias. Skamieniałości wystarczająco trudno zinterpretować, kiedy ich cechy są stabilne,
ale okaz o ruchomej anatomii był zupełnie nie do ogarnięcia.
- Zobaczyłem to, tak nieporadnie zrekonstruowane - wspo
mina Wolpoff - i powiedziałem: „Posłuchajcie, czy mogę spró
bować zrobić to od nowa?"
Zamiast używać recepturek, Wolpoff zbudował rusztowanie z wykałaczek i po kilku godzinach
przykleił dopasowaną twarz. Dopiero odczekawszy pół godziny, aż klej stężeje, wziął okaz w ręce i
obrócił profilem.
- Omal nie padłem trupem. Zamiast kolejnego pitekantropa
miałem przed sobą wielkiego, masywnego australijskiego Abo-
rygena. W tym momencie zrozumiałem, że Thorne miał rację,
a ja się myliłem.
Tym, co zdumiało Wolpoffa, była twarzoczaszka skamieniałości, a zwłaszcza kąt jej ustawienia.
Ukończywszy wykałacz-kową rekonstrukcję, Wolpoff zorientował się, że stercząca twarz nie
przypomina żadnego z afrykańskich okazów Homo erectus ani odlewów sinantropa spod Pekinu, które
oglądał zaledwie parę dni wcześniej. Chociaż czaszka liczyła sobie około 700 tysięcy lat, jej twarz była
niesamowicie podobna do znacznie młodszych skamieniałości człowieka współczesnego z Australii.
Wprawdzie „masywni" australijscy H. sapiens mieli mózgi równie duże jak inni przedstawiciele tego
gatunku, ale ich twarz tak samo sterczała, miała takie same grube wały nado-czodołowe, grube kości,
pochyłe czoło i potężne zęby trzonowe, jak u Sangiran 17. Wielu australijskich Aborygenów do dziś
wykazuje takie cechy.
Dziesiątki lat wcześniej Weidenreich zasugerował istnienie więzi między kopalnymi jawajskimi
pitekantropami a współczesnymi australijskimi Aborygenami. Weidenreich dysponował jedynie
sklepieniami czaszki, na przykład człowieka z Solo.
8
Twarz
okazu z Sangiran dostarczała brakującego uzasadnienia Wełdenreichowskiej koncepcji szczepu
australijskiego. Inny uczony sugerował, że anatomia australijskich Aborygenów „naznaczona jest
pradawnym jawajskim piętnem". Według Wolpoffa, Sangiran dostarczył nieodpartego dowodu. Alan
Thorne, spierając się z Wolpoffem, przekonywał go, że cechy regionalne powinny się pojawić na
dalekich skrajach zasięgu hominidów, najdalej od afrykańskiej praojczyzny pierwszych hominidów. I
oto teraz Wolpoff patrzył na Sangiran 17 sprzed trzech czwartych miliona lat, z tak daleka od
afrykańskiego „centrum" jak to tylko możliwe - na australijskiego tubylca pełną gębą.
Z Jawy Wolpoff podążył dalej na wschód, podekscytowany i gotów odszczekać swe zastrzeżenia
przed obliczem Thorne'a w Australijskim Uniwersytecie Narodowym w Canberze. Przez następne parę
tygodni obaj naukowcy siedzieli razem, oglądając skamieniałości. Kości ludzi współczesnych z Australii
należą do dwóch różnych grup. Niektóre były bardzo masywne, wyraźnie „naznaczone pradawnym
jawajskim piętnem". Typowe dla tej grupy są czaszki ze stanowiska Kow Swamp w prowincji Wiktoria,
datowane na zaledwie 10 tysięcy lat, oraz nowe znalezisko - masywna czaszka z całkiem białej,
opalizującej kości -nazwana Willandra Lakes 50. Zdaniem Wolpoffa i Thorne'a te masywne czaszki
ewidentnie należały do potomków H. erectus z Jawy. Z zamierzchłą przeszłością Sangiran łączył je
zbiór sklepień czaszkowych z Solo. Owe skamieniałości bez twarzy, zajmujące wygodne miejsce na
pograniczu między H. erectus a archaicznym H. sapiens, miały większą pojemność puszki mózgowej
niż okaz z Sangiran, ale taki sam zestaw cech regionalnych, jak okazy z Kow Swamp i inni masywni
Australijczycy. Ostatnio datowane są na mniej więcej 100 tysięcy lat.
Wolpoff i Thorne musieli także uporać się z innym australijskim zestawem ludzi współczesnych, o
bardziej delikatnych, „gracylnych", kościach twarzy i puszki mózgowej. Był wśród nich poddany
kremacji szkielet znad jeziora Mungo, położonego kilkaset kilometrów buszu na północ od Kow
Swamp. Tak lekką budowę czaszki zwykle uznaje się za znak rozpoznawczy zaawansowanych H.
sapiens. Te skamieniałości były jednak
starsze od większości masywnych okazów, m.in. tych z Kow Swamp. Okaz znad jeziora Mungo
sprzed 30 tysięcy lat był najstarszym wiarygodnie datowanym szkieletem hominida z Australii i
zarazem najdawniejszym świadectwem kremacji ludzkich zwłok.
Thorne miał już wyjaśnienie tej dziwnej dychotomii, doskonale mieszczące się w ramach koncepcji
regionalnej, głoszonej odtąd przez obu specjalistów. Uznał, że nie było jednej migracji na kontynent,
lecz co najmniej dwie. Smukłe formy, jak okaz znad jeziora Mungo, w ogóle nie należały do szczepu
jawajskie-go, lecz były pozostałościami innej wędrówki, z północnej Azji, przynoszącej ze sobą „piętno
pradawnych Chin" przez Filipiny. Kiedy obie populacje zasiedliły już Australię, krzyżowały się
między sobą i wymieniały geny z późniejszymi przybyszami z zachodu. Z tej skomplikowanej
mieszanki genetycznej wywodzą się współcześni Aborygeni.
Wyjaśniwszy dwoistość australijskiego zapisu kopalnego, Wolpoff i Thorne uznali, że dysponują
najlepiej jak dotąd udokumentowanym świadectwem regionalności ewolucji człowieka. W obszernej
pracy, opublikowanej w 1981 roku wspólnie z Wu Xinzhi z pekińskiego Instytutu Paleontologii
Kręgowców i Paleoantropologii Chińskiej Akademii Nauk, uporządkowali argumenty na rzecz
ciągłości także w innych częściach świata, wplatając w nie Wolpoffowską koncepcję przepływu
genów i uzupełniając hipotezą Thorne'a o najwcześniejszym pojawianiu się cech regionalnych na
obrzeżach zasięgu geograficznego hominidów. Z tej mieszanki zrodziła się teoria ciągłości
multi-regionalnej (policentrycznej ewolucji człowieka), najbardziej prawdopodobne i popularne
wyjaśnienie powstania człowieka współczesnego aż do pojawienia się hipotezy Ewy. Na początku lat
osiemdziesiątych scenariusz zastąpienia wszystkich praludzi przez przybyszów z Afryki, autorstwa
Chrisa Stringera, blado się tlił na obrzeżach głównego nurtu nauki.
- Cokolwiek mówił czy robił, nie wywierało to na nikim wrażenia - opisuje sytuację Wolpoff. Nawet
dziś Wolpoff uważa, że idea „Pożegnania z Afryką" na gruncie australijskim więdnie i zamiera jak
afrykański fiołek przesadzony do buszu. Wśród
australijskich skamieniałości nie może się dopatrzeć jakichkolwiek śladów afrykańskości.
- Jeśli Chris ma rację, cały ten regionalnie swoisty zespół
cech - wydatne łuki brwiowe, prognatyzm twarzy i wielkie zęby
- widoczny już na okazie z Sangiran, musiałby zostać zniszczo
ny przez przybywających do Australii Afrykanów, a potem jesz
cze raz wyewoluować w jakiś cudowny sposób.
Wolpoff tłumaczył mi to wszystko na zapleczu swej pracowni, podając mi odlew Sangiran 17 albo
innej skamieniałości, by mi go wyrwać z rąk i przejść do kolejnego okazu, kolejnego argumentu,
kolejnego gwoździa do trumny Ewy. Po skamieniałościach australijskich przeanalizowaliśmy jeszcze
raz chińskie, a potem europejskie, wśród których Wolpoff pokazał mi czaszki z Europy Wschodniej,
uważane przezeń za dowód mieszania się neandertalczyków z ludźmi współczesnymi. Jego występ
był co najmniej równie przekonujący, jak Stringera w Londynie. Starałem się atakować słabsze
miejsca w jego zbroi, ale moje uwagi były nie tyle odparowywane, co rozbijane w puch zastępami
kontrargumentów.
Wszyscy, którzy zadali sobie trud obejrzenia oryginalnych
skamieniałości, zgadzają się ze mną - podsumował. Tak się
składało, że za kilka miesięcy w Nowym Orleanie miało się od
być seminarium zorganizowane przez Wolpoffa dla American
Association for the Advancement of Science (Amerykańskiego
Towarzystwa Krzewienia Nauk). Oprócz Wolpoffa mieli się na
nim pojawić wszyscy, którzy „obejrzeli skamieniałości", przy
wożąc ze sobą wystarczający bagaż wiedzy, by pogrzebać Ewę
i stojącego po jej stronie Chrisa Stringera pod lawiną kości.
Niech pan przyjedzie do Nowego Orleanu - gorąco zachęcał
mnie Wolpoff. - Ręczę, że warto.
Obiecałem przyjechać. Zaczynałem się jednak zastanawiać, dokąd zaprowadzi mnie to wałkowanie
kości. Widziałem ich już tyle, a wciąż rozumiałem tak mało.
ROZDZIAŁ 5
DO NOWEGO ORLEANU
Cóż, może rzeczywistość jest niesprawdzalna. ERIK TRINKAUS
K
iedy odlatywałem z Ann Arbor tego wieczora, bezmyślnie wertowałem gazetę pokładową. Nagle
zesztywniałem w fotelu, przeszyty nieoczekiwaną myślą: „A jeśli Wolpoff ma rację?" Nie zdawałem
sobie dotąd sprawy, że miałem nadzieję opuścić Ann Arbor z niezachwianą wiarą w Ewę. Moje motywacje
były żałośnie oczywiste: uważałem, że historia ta nieźle brzmi. Cały materiał kopalny, widziany
oczyma Chrisa Strin-gera, prowadzi w jedno miejsce i do jednej epoki. W jego poglądy idealnie
wpasowywały się genetyczne przesłanki na rzecz afrykańskiej pramatki. Pozostawało tylko rozwiązać
wspaniałą zagadkę, jak doszło do tego, że wszędzie zatriumfował Homo sapiens rodem z Afryki.
Wystarczy jednak przestawić się na optykę Wolpoffa, by znikła harmonia genów i skamieniałości.
Skamieniałości mówią o ciągłości, nie o nagłej zmianie. Trudniej byłoby napisać książkę o pochodzeniu
człowieka współczesnego, jeśli ludzie współcześni nie mają konkretnego początku, jeśli oblicze
ludzkości ewoluowało z powolną nieuchronnością dzięki synchronizującemu globalny postęp prze-
pływowi genów, rozchodzących się między populacjami jak łagodne fale i wiry w basenie kąpielowym.
Wolałbym wielki plusk. Zarazem jednak chciałem dotrzeć do prawdy. Coś się w końcu zdarzyło, coś,
co ukształtowało człowieka z innego
zwierzęcia, w rzeczywistym czasie, z krwi i kości. Tylko jedna teoria tłumacząca to zdarzenie mogła być
prawdziwa.
Po raz kolejny przypomniałem sobie argumenty. Bez względu na to, czy nowoczesna ludzka anatomia
najpierw pojawiła się w Afryce, większość specjalistów zgadza się, że tamtejszy zapis kopalny ukazuje
dość wyraźny szlak form przejściowych. Nie kwestionują tego nawet zwolennicy ciągłości regionalnej;
uważają, że dzisiejsi Afrykanie powinni móc prześledzić swój rodowód w obrębie własnego regionu,
podobnie jak inni ludzie. Siła modelu zastępowania lansowanego przez Stringera opiera się na połączeniu
tej ciągłości w Afryce z raptownymi zmianami w Europie - od szczątków neandertalczyków do
kromanioń-czyków - w ciągu najwyżej paru tysięcy lat. Czasu było raczej za mało, by z jednych mogli
wyewoluować drudzy. Zapis kopalny jest w Europie najpełniejszy, toteż hipoteza Stringera najlepiej
prezentuje się tam, gdzie występuje najlepszy materiał dowodowy. W Azji i Australii brak dowodów
nagłej zmiany. Stringer powiedziałby, że nie może wykazać zastąpienia populacji pozaeuropejskich z
braku wystarczającej liczby skamieniałości. Wolpoff powiedziałby, że nie ma czego wykazywać. Jeśli
potomkowie Ewy opuścili Afrykę, by zaludnić planetę na nowo, to wszędzie najstarsi nowocześni
Homo sapiens powinni wyglądać jak Afrykanie. A nie wyglądają.
Jeśli wcześni ludzie współcześni z Europy i Azji mają ce
chy afrykańskie, to niech Chris mi je pokaże - dopominał się
Wolpoff. - Gdzie one są? Gdzie są konkrety?
To śmieszne, i Milford o tym świetnie wie - odparł Strin
ger, kiedy mu to powtórzyłem. - Przedstawiciele Homo sapiens,
którzy pozostali w Afryce, mieli 100 tysięcy lat na wykształce
nie cech, które ich dzisiaj wyróżniają, podobnie jak inne popu
lacje. Musimy wyzbyć się syndromu „Newsweeka" i przestać
wyobrażać sobie wspólnego przodka wyglądającego jak współ
czesny Afrykanin.
Zamiast tego, zdaniem Stringera, powinniśmy rozglądać się za bardziej ogólnymi cechami
najwcześniejszych ludzi współczesnych, zarówno w Afryce, jak i w innych regionach; za czymś w
rodzaju nie zapisanej tabliczki sapiens. Do cech tych
zaliczają się: wysokie, pionowe czoło, zaokrąglona mózgoczasz-ka, zredukowane łuki brwiowe, krótka
spłaszczona twarz, bródka żuchwy i lekko zbudowany szkielet. Innymi słowy, afrykańska jest
właśnie nowoczesna anatomia człowieka, a jej późniejsze pojawienie się poza Afryką to dowód słuszności
scenariusza zastępowania. Wolpoff ripostuje, wskazując na większe podobieństwa współczesnych ludzi
z Chin i Australii do miejscowych praludzi niż do afrykańskich. I tak spór toczy się dalej, przybrawszy
postać wojny pozycyjnej. Zwolennicy zastępowania zdobywają chwilową przewagę, kiedy udaje im się wy-
kazać, że pewna cecha regionalna -jak łopatkowate siekacze -występuje dość często także poza
regionem, dla którego miała być charakterystyczna. Z kolei Wolpoff i jego sprzymierzeńcy ruszają do
kontrofensywy wówczas, gdy Stringer ma gdzieś -na przykład w Australii - kłopoty z uzasadnieniem
swej hipotezy.
Kiedy impet Stringera słabnie, jego hipoteza obrasta kłopotliwymi implikacjami. Wystarczy
przypomnieć opały, w jakich się znalazł, kiedy spróbował podać roboczą definicję człowieka
współczesnego i, zdaniem Wolpoffa, okazało się, że wyklucza ona spośród naszego gatunku tysiące
żyjących dziś Aboryge-nów. Wolpoff twierdzi, że w podobne tarapaty Stringer wpędził się artykułem na
łamach „Science" w 1988 roku, kiedy próbował wspólnie z Peterem Andrewsem na siłę dopasować
złożony australijski zapis kopalny do swego modelu „Pożegnania z Afryką". Pisali wówczas, że
jednym ze sposobów wyjaśnienia uporczywie pokutujących prymitywnych cech, takich jak wydatne łuki
brwiowe czy niskie czoła, jest przyjęcie całego systemu „ewidentnych rewersji ewolucyjnych", które
prowadziły wstecz do stanu pierwotnego już po przyjęciu się nowej anatomii na tym kontynencie tysiące
lat wcześniej.
„Nie godzimy się na określanie żadnych australijskich Abo-rygenów ani ich bezpośrednich
przodków jako przypadków ewidentnych rewersji ewolucyjnych - napisali w odpowiedzi do »Science«
Wolpoff i jego koledzy - a tego rodzaju sformułowania i płynące z nich implikacje są niefortunne".
Sprowadzało się to do zawoalowanego oskarżenia brytyjskich naukowców
określanie żyjącej dziś rasy ludzkiej jako cofniętej w ewolucji.
Stringer, kiedy odwiedziłem go w Londynie, miał na to ciętą
odpowiedź.
- Jeśli chce pan kogoś nazwać rasistą, to raczej Milforda -powiedział. Na podłodze u naszych stóp
leżał odlew czaszki z Sangiran, masywnego H. erectus z Jawy, wyglądającego jeszcze bardziej dziko z
racji ciemnego zabarwienia. Podniósł go nad głowę. - Oto współcześni Australijczycy Milforda! Piętno
pradawnej Jawy!
Żaden z nich nie oskarża rywala wprost o obłudę. Obaj jednak podkreślają, że ten drugi musi stawić
czoło wszystkim implikacjom własnej teorii, także tym, które można wykorzystać do brudnych celów.
Niewątpliwie jakiś nowy Hitler chętnie zaakceptowałby teorię całkowitego zastąpienia, z której wynika-
łoby, że jedna z grup ludzkich miała kiedyś wrodzoną przewagę nad innymi. Jak zauważył pewien
archeolog: „Ta koncepcja jest obciążona niefortunnym bagażem. Umacnia stare, stworzone przez
cywilizację Zachodu, wyobrażenie drzewa życia, gdzie jedne grupy ludzi są ważne, a inne marginalne".
Multiregionaliści w rodzaju Wolpoffa taszczą własny „niefortunny bagaż", w większości
dziedzictwo Carltona Coona. Jego pogląd, że rasy ludzkie są od siebie nawzajem oddzielone
biologicznie milionem lat ewolucji, niewątpliwie ucieszyłby ra-sistę i byłby mu na rękę. - Mój model
zakłada, że ludzka zmienność ma pewną składową historyczną - wyjaśnił mi Wolpoff. - Może pan to
nazwać rasą, jeśli pan woli. Zarazem jednak gatunek jako całość był połączony i krzyżował się,
ewoluując jako jedna wielka rodzina przez setki tysięcy lat. Nie zajmowałbym się badaniem tej
problematyki, gdybym uważał, że może to być woda na młyn rasistów. Rzuciłbym to
1 wziąłbym się za australopiteki.
Wolpoff jest przekonany, że wprawdzie korzenie ludzkich różnic rasowych sięgają głęboko, ale nie
sądzi, iż rasy były przez ten czas izolowane. Jego zdaniem idea przepływu genów zabezpiecza
współczesną teorię multiregionalną przed Co-onowskimi konotacjami. Przepływ genów może oznaczać
przemieszczanie się ludzi z jednego terenu na inny, przy jednocze-
snym krzyżowaniu się przedstawicieli poszczególnych grup, lub polegać tylko na przygranicznej
wymianie partnerów między sąsiadującymi plemionami. Geny wprowadzone do populacji przez
wymianę partnerów na jednym skraju jej zasięgu z czasem rozprzestrzenia się do przeciwległej
granicy. Tam zostaną przekazane następnej populacji i tak dalej, przez całą rozległą materię ludzkości,
czy będziemy ją nazywać Homo erectus, archaicznym H. sapiens, ludźmi współczesnymi czy
jakkolwiek inaczej. Pozbądźmy się naszej obsesji nadawania nazw, wytyczania granic wokół żyjącego,
niedookreślonego bytu, a wszystko to zabrzmi politycznie neutralnie, bez rasowej stronniczości i, co
najważniejsze, prawdopodobnie.
Wszystko to będzie brzmiało prawdopodobnie przynajmniej tak długo, jak długo ostanie się teza, że
przepływ genów istotnie może utrzymać jedność całej materii ludzkości. Niektórzy genetycy populacji
twierdzą jednak, że geny nie mogły przepływać z jednego regionu do drugiego w taki sposób, jak wyobra-
ża to sobie Wolpoff.
- Teorię tę dobijają problemy natury logicznej - powiedział mi Steven Jones z University College w
Londynie. Uważa on, że geny po prostu nie miałyby dość czasu na przepływ przez cały rozległy areał
występowania Homo erectus, by wpłynąć na zmiany anatomiczne typowe dla ludzi współczesnych.
Kolega Jonesa, Shahin Rouhani, opracował model teoretyczny do wyliczenia przepływu genów między
populacjami H. erectus przy założeniu, że dynamika tych populacji przypominała sytuację wśród
dzisiejszych społeczności zbieracko-łowieckich. Przyjął on, że łączna efektywna wielkość populacji H.
erectus wynosiła milion osobników, zgodnie z powszechnie uznawanymi oszacowaniami innych
uczonych. Jeśli wielkość i zagęszczenie klanów H. erectus były podobne jak u dzisiejszych
łowców-zbieraczy, na świecie żyłoby około 10 tysięcy plemion tego gatunku, mniej więcej po 500
osobników każde.
1
Ponownie zakładając, że częstość związków międzyplemiennych była taka jak wśród
dzisiejszych plemion, w każdym pokoleniu około 5 procent genów danego plemienia podlegałoby
wymianie z sąsiadami. W tym tempie trzeba by 20 tysięcy pokoleń - czyli około 400 tysięcy lat - na
rozprzestrzenienie się korzystnego genu na cały zasięg geograficzny H. erectus, i to w idealnych
warunkach. Przepływ byłby bowiem bardzo spowolniony przez bariery kulturowe i geograficzne. Co
więcej, za spore różnice morfologiczne między H. erectus a H. sapiens nie może odpowiadać jeden, dwa,
trzy, ani nawet dziesięć genów.
Jeśli wstawi się do modelu całą pulę genów od Afryki Po
łudniowej do Azji, okaże się, że to zwyczajnie niemożliwe - po
wiedział mi Jones. Wolpoff jednak odrzuca jego krytykę.
Jones i Rouhani po prostu nie rozumieją teorii multiregio-
nalnej - wyjaśnił. Twierdzi, że ich oceny odnoszą się do prze
pływu nowych mutacji przez populację, natomiast fluktuacje
przez granice terytoriów plemiennych z częstością, z jaką od
bywa się to w przypadku istniejących już genów, wystarczyły
by do synchronizacji ewolucji H. erectus.
I tak w mojej głowie na wysokości 10 tysięcy metrów nad jeziorem Ontario toczył się bój między
dwoma modelami narodzin naszego gatunku - zupełnej wymiany lub całkowitej stałości - aż w końcu
oba zdały mi się równie trudne do przyjęcia. Nagle przyszła mi do głowy nowa, odkrywcza myśl:
„Oczywiście, ani Stringer, ani Wolpoff nie mają racji". Jeśli skamieniałości nie potwierdzają
jednoznacznie teorii żadnego z nich, to czyż nie należałoby szukać prawdy gdzieś pośrodku?
Wielu paleoantropologów chętnie przystałoby na scenariusz pośredni między Stringerowskim a
Wolpoffowskim. Od ponad dziesięciu lat niemiecki paleoantropolog Giinter Brauer proponuje
złagodzoną wersję scenariusza „Pożegnania z Afryką", nazwaną przez niego modelem afrykańskim
hybrydyzacji i zastępowania. Podobnie jak Stringer, Brauer uważa, że Afryka odegrała zasadniczą
rolę w procesie powstania wszystkich żyjących dziś ludzi. Właśnie tam bowiem uformował się zespół
cech nowoczesnej anatomii człowieka, a kodujące go geny rozprowadzili po całym świecie przybysze z
Afryki, którzy zastępowali tubylców. Jednak zastępowanie w wersji Brauera nie jest
tak totalne, jak według Stringera. Emigrację ludzi współczesnych z Afryki spowodowało postępujące
wysychanie tego kontynentu; w poszukiwaniu dogodniejszych warunków wkroczyli oni na terytoria
plemion azjatyckich i europejskich. Chociaż odbiegali od nich wyglądem, należeli do tego samego
gatunku co napotkani tubylcy, mogli się więc z nimi krzyżować w mniejszym lub większym stopniu. Owe
krzyżówki odpowiadają za świadectwa mieszańcowości w postaci okazów kopalnych spoza Afryki oraz
za spotykane do dziś w pewnych populacjach reminiscencje lokalnej anatomii. Na przykład współcześni
Europejczycy często mają z tyłu czaszki wypukłość, zwaną guzowatością potyliczną. Cecha ta
występowała też u wielu neandertalczyków - o czym świadczą skamieniałości - i Brauer wierzy, że to po
nich ją odziedziczyliśmy.
Mimo wszystko jednak wizja Brauera jest daleka od ciągłości postulowanej przez teorię
multiregionalną. Brauer uważa, że zasadniczy wzorzec człowieka współczesnego wywodzi się tylko z
jednego miejsca - Afryki. Wzbogacił się on jedynie o regionalne akcenty, kiedy tu i ówdzie przybysze
mieszali się z wypieraną ludnością tubylczą.
- Ewolucja człowieka współczesnego z archaicznego jest procesem bardzo złożonym - powiedział
mi, kiedy spotkaliśmy się w Londynie. - Jak mogłoby do tego dojść w tylu różnych miejscach naraz i
doprowadzić do tego samego rezultatu końcowego, czyli nas?
Odpowiednikiem Brauera po stronie multiregionalistówjest Fred Smith, który pracował na
Uniwersytecie Tennessee, kiedy spotkałem go po raz pierwszy, a potem przeniósł się na Uniwersytet
Północnego Illinois. Smith, były uczeń Wolpoffa, pozbył się najbardziej radykalnych elementów teorii
swego mentora. Uznał, że zmiany genetyczne, które uruchomiły rozwój nowoczesnej anatomii, musiały
się zacząć w jednym miejscu. Zgodził się z poglądem, że skamieniałości wskazują na Afrykę jako punkt
wyjścia. Jego „teoria asymilacji" nie obejmuje jednak tezy, że nową anatomię rozprzestrzeniły po świecie
wędrujące ludy, które konsekwentnie zastępowały napotkanych po drodze neandertalczyków i innych
tubylców. Chociaż musiało
dochodzić do wędrówek ludów, prawdziwe dzieje „Pożegnania z Afryką" to wędrówka genów
kodujących nowoczesną anatomię, wchłanianych przez pozaafrykańskie populacje, ponieważ ułatwiały
przetrwanie swym nosicielom.
Takim ułatwieniem, paradoksalnie, było to, że współcześni ludzie stali się słabsi. Archaiczna
anatomia jest bardziej masywna, krzepka, zwłaszcza w obrębie części czaszki, stanowiących przyczep
mięśni żujących, i w szkielecie pozaczaszko-wym. Tak krzepka postura neandertalczyków
wyewoluowała, bo była konieczna do sprostania trudom życia w surowym, mroźnym klimacie.
Dodatkowa masa kostna i mięśniowa pociągała jednak za sobą koszt energetyczny, zwiększając zapo-
trzebowanie na pokarm i wysiłek potrzebny do jego zdobycia. Gdyby powstały innowacje behawioralne,
zmniejszające presję
na rozbudowę muskulatury i kośćca, to szybko pojawiłyby się i rozprzestrzeniły geny warunkujące
lżejszą budowę ciała, gdyż lżej zbudowani ludzie mogliby przetrwać, zadowalając się mniejszą ilością
pokarmu. Nie ma większego znaczenia, gdzie ani dlaczego geny te powstały; chodzi o to, że zostały
włączone w trwające w Europie i Azji linie rozwojowe, gdy tylko okazały się korzystne. Teoria asymilacji
Smitha jest więc przeciwieństwem hipotezy Brauera. Zasadniczym jej wątkiem jest ciągłość,
wzbogacona o motyw delikatniejszej budowy, która pojawiła się u regionalnych szczepów, kiedy
okazało się to użyteczne. Wyjaśniałoby to, dlaczego neandertalczycy byli ostatnimi z archaicznych
ludzi.
- Współczesny wzorzec ludzki nie mógł się przyjąć w Europie, dopóki neandertalczycy dysponowali
lepszymi kulturowymi sposobami przystosowania się do mrozu - powiedział mi Smith. - Wiemy, że
ludzie z górnego paleolitu robili lepsze paleniska, narzędzia i więcej odzieży. Nie jestem tego pewien, ale
może ma to jakiś związek.
Według jego teorii ludzka anatomia we współczesnej postaci wywodzi się wyłącznie z Afryki. Nie
zakłada zarazem jakiejkolwiek wrodzonej wyższości wczesnych Afrykanów nad innymi ludami, która
zadecydowałaby o tym, że opuścili oni swą ojczyznę i wyruszyli, by zastępować mieszkańców
wszystkich innych kontynentów. Tłumaczy możliwe ślady ciągłości między neandertalczykami a ludźmi
współczesnymi na wschodzie Europy, nie przecząc temu, że współczesna postać człowieka jest
namacalnym rezultatem rzeczywistej zmiany genetycznej, nie zaś tylko -jak utrzymywał Wolpoff-
mglistym „stanem ducha", który jakoś zapanował na całej Ziemi. Nie wyjaśnia, dlaczego doszło do tego
przesunięcia genetycznego, ani dlaczego stało się to w Afryce - ale także żadna inna teoria tego nie tłu-
maczy.
Zanim mój samolot z Ann Arbor wylądował, uznałem, że teoria asymilacyjna Freda Smitha jest
najbardziej przekonującym z dostępnych rozwiązań. I wtedy przypomniałem sobie Ewę. To właśnie
rewelacje genetyków z Berkeley na temat mi-tochondriów sprawiły, że rozpocząłem tę podróż, i jeśli
są
słuszne, to rozumowanie Freda Smitha na temat ciągłości musi być fałszywe. Dotyczy to zresztą
wszelkich teorii zakładających częste płodne krzyżówki między współczesnymi ludźmi rodem z Afryki a
napotkanymi przez nich ludami, w tym także koncepcji hybrydyzacji Brauera. W istocie nawet prace
Chrisa Stringera były właściwie bez znaczenia. Z punktu widzenia genetyków żaden argument oparty na
badaniu kości nie mógł się obronić przed zarzutem subiektywizmu interpretacji, który nękał
paleontologię człowieka od jej zarania. Nic dziwnego, że specjaliści od skamieniałości byli
poirytowani Ewą. Za jej sprawą sami mogli stać się skamielinami.
- Naprawdę nie spieramy się z Chrisem Stringerem - ujął to Wolpoff. - Naszym wrogiem publicznym
numer jeden jest Allan Wilson.
Po powrocie do domu zastałem na biurku pękatą kopertę z Wydziału Biochemii w Berkeley.
Miałem nadzieję, że zawiera odpowiedź na moją prośbę o wywiad z Wilsonem, ale kiedy ją otwarłem,
znalazłem tylko plik odbitek publikacji i sugestię porozmawiania z kimś spośród „współpracowników
prof. Wil-sona". Wciąż słysząc echo słów Wolpoffa gromiącego Ewę, odpisałem Wilsonowi, że już
rozmawiałem z niektórymi jego współpracownikami i chętnie porozmawiam z kolejnymi, ale
ponieważ to on jest intelektualnym motorem tych badań, czy nie byłoby godne pożałowania zupełne
pominięcie jego opinii? Tym bardziej że oponenci zasypywali mnie kontrargumentami. Mój list wrócił z
adnotacją, zrobioną czerwonym atramentem w narożniku: „Rozpaczliwie staram się uprawiać naukę i
posuwać naprzód wbrew wszelkim przeciwnościom, ale skoro Pan nalega, spróbuję znaleźć dla Pana
parę minut".
Oprócz perspektywy spędzenia paru minut w towarzystwie wroga publicznego numer jeden
antropologii miałem więcej powodów, by ponownie odwiedzić Berkeley. Tempo badań w pracowni
Wilsona gwałtownie wzrosło za sprawą nowej, wysoce wydajnej metody analitycznej.
- Sprawy potoczyły się tak błyskawicznie, że można teraz badać mitochondria z pojedynczych
włosów ludzkich - powiedział mi przez telefon Chris Stringer.
Włosy te układały się w zadziwiającą historię: „Na podstawie nowych danych ustaliliśmy, że Ewa żyła
w Afryce 142 tysiące lat temu - powiedział Wilson wysłannikom »Los Angeles Times*. - Wszyscy
wywodzimy się od jednego ze szczepów IKung".
Wywołało to podwójny szok. Po pierwsze, znaczyło, że Ewa była o 60 tysięcy lat młodsza (początkowo
sugerowano 200 tysięcy lat), a przecież nawet to początkowe datowanie było dla antropologów
bluźnierstwem. Na dodatek była Buszmenką z plemienia !Kung. Powszechnie znani dzięki
burleskowej prezentacji ich niewinności w filmie The Gods Must Be Grozy [Bogowie są szaleni), IKung
są najdokładniej zbadaną grupą łowców i zbieraczy na świecie. W związku z tym ich zachowania były
używane - niekiedy nadużywane - do budowy uogólnionych modeli zachowań naszych pierwotnych
przodków. Okazywało się teraz, że mają oni także najprymitywniejsze mitochondria. Taka
podejrzana zgodność tradycyjnej etnografii i najnowocześniejszej genetyki molekularnej
wydawała się wręcz niewiarygodna.
Sądząc po odbitkach w kopercie, grupa Wilsona posuwała się szybciej niż kiedykolwiek. Motorem tego
odrodzonego wigoru badań była łańcuchowa reakcja polimerazy, w skrócie PCR.
2
Ta metoda
laboratoryjna, wynaleziona w 1983 roku przez Kary'ego Mullisa z Cetus Corporation, pozwala wyizolować
dowolny fragment DNA, jaki przyjdzie komuś ochota zbadać, i namnożyć go w hurtowych ilościach.
Kiedy odcinek DNA zostanie już w ten sposób „zwielokrotniony", naukowiec może odczytać sekwencję
jego materiału genetycznego litera po literze. Ponieważ tą metodą można szybko uzyskać „genetyczny odcisk
palca" danego osobnika, znalazła zastosowanie w kryminalistyce do identyfikacji lub wykluczania
podejrzanych o gwałt lub morderstwo (prokuratura porównała w ten sposób próbki krwi zabezpieczone na
miejscu zbrodni i na posesji O. J. Simpsona oskarżonego o zabójstwo).
3
PCR nadaje się też do wykrywania AIDS i wielu innych chorób, identyfikacji zarazków w wodociągach
miejskich, może nawet przyspieszyć postęp badań nad rakiem. Dziesięć lat po opracowaniu przyniosła
Mullisowi Nagrodę Nobla.
Choć personel laboratoryjny Wilsona używał PCR do bardziej ezoterycznych celów, okazała się ona
równie skuteczna. Zacząłem pobyt w Berkeley od wizyty u Svante Paabo, młodego naukowca
szwedzkiego, zatrudnionego w pracowni Wilsona i biegłego w tej nowej biochemicznej sztuce. - PCR
to jakby genetyczna kserokopiarka - wyjaśnił mi Paabo. Biały fartuch laboratoryjny, wąska, dociekliwa
twarz i okulary w stalowych oprawkach nadawały mu wygląd sondy analitycznej w ludzkiej postaci. -
Bierze się jakikolwiek strzęp DNA i wytwarza tysiące jego dokładnych kopii. Przypomina to
klonowanie, ale jest
0 wiele szybsze i dużo precyzyjniejsze.
Kopiowanie następuje za sprawą enzymu polimerazy, naturalnie występującego białka, którego
zadaniem jest odbudowa uszkodzonego DNA w komórce. Potrzeba także paru „starte-rów" DNA,
krótkich jednoniciowych fragmentów o znanej sekwencji par zasad. Składniki te dodaje się do probówki
zawierającej badany dwuniciowy DNA, który rozplata się w miarę ogrzewania roztworu. Oba startery
przyłączają się do rozplecionych nici badanego DNA w określonych miejscach, wyznaczając końce
kopiowanego odcinka. Przyłączenie starterów aktywuje enzym, polimerazę, która dobudowuje
dopełniające zasady do badanego DNA między obydwoma starterami. Zamiast jednej dwuniciowej
cząsteczki DNA mamy teraz dwie. Ponowne podgrzanie spowoduje rozplecenie tych podwójnych nici.
Znów doczepiają się startery, wkracza do akcji polimeraza
1 otrzymujemy cztery kopie. Dwudziestokrotne podgrzanie roz
tworu owocuje milionem kopii wyjściowego DNA, który prze
staje być tak tajemniczy, jak wcześniej.
Kiedy naukowiec powieli już DNA milion czy więcej razy, odczytanie kolejności zasad za pomocą
standardowych metod to właściwie fraszka. Ponieważ PCR może wyłowić nawet drobne okruchy
zachowanego DNA z masy fragmentarycznego lub uszkodzonego materiału, .nadaje się szczególnie do
badania resz-
tek DNA w dawnych tkankach. Sam Paabo użył już PCR do wydobycia DNA z mózgu Paleoindianina sprzed
7 tysięcy lat, zachowanego w bagnach Florydy, a także ze skóry wytępionego wilka workowatego. A to był
dopiero początek. Później Paabo zbadał metodą PCR między innymi geny Ótziego, człowieka sprzed 5
tysięcy lat, którego znaleziono w alpejskim lodowcu Similaun.
Kiedy Paabo badał te pradawne cząsteczki, jego koledzy z laboratorium Wilsona przyjęli PCR jako
„metodę z wyboru" do porównywania DNA mitochondrialnego dzisiejszych ludzi. W tej grupie była
też Linda Yigilant, żona i współpracownica Marka Stonekinga. Wilson, mówiąc o buszmeńskim
wspólnym przodku ludzkości, oparł się właśnie na badaniach prowadzonych przez Yigilant.
- Jesteśmy już w zasadzie pewni afrykańskiego rodowodu współczesnego człowieka - powiedziała
mi Yigilant w tym samym bungalowie, w którym spotkałem się kilka tygodni wcześniej ze Stonekingiem.
- I bardziej niż kiedykolwiek utwierdziliśmy się w przekonaniu, że narodził się on całkiem niedawno.
Zatem liczne wcześniejsze zarzuty, które nam stawiano, tracą zasadność.
Yigilant i jej koledzy najdobitniej rozprawili się z zarzutem stawianym wcześniej Rebece Cann w
związku z posłużeniem się Murzynami amerykańskimi w zastępstwie rodowitych Afry-kanów. Cann
udało się po wielu wysiłkach zdobyć zaledwie dwa łożyska Afrykanek, a Yigilant mogła się w ogóle
obejść bez polowania na łożyska. Uzyskała wszelkie niewątpliwie afrykańskie mitochondria, jakie były
jej potrzebne - w tym próbki Buszmenów IKung, pasterzy Herero, Pigmejów wschodnich i
zachodnich, łowców-zbieraczy Hadza z Tanzanii i nigeryj-skich Jorubów - z pojedynczych
wyrwanych włosów. Badała również materiał pochodzący od Papuasów, Azjatów, czarnych
Amerykanów, Europejczyków i jednego australijskiego Abory-gena. Jak zresztą podejrzewała Rebecca
Cann, okazało się, że zbadanie afrykańskich tubylców zamiast ich amerykańskich potomków nie
sprawiło większej różnicy: najstarsze linie mito-chondrialne w doświadczeniach Yigilant były bez
wyjątku afrykańskiego pochodzenia.
Łatwość pozyskiwania mitochondriów z włosów zamiast z łożysk to tylko jedna z korzyści
płynących ze stosowania metody PCR. Ponieważ daje ona rzeczywiste sekwencje par zasad, Yigilant
mogła skupić się na dwóch maleńkich wycinkach rni-tochondrialnego DNA, każdego długości
zaledwie około 400 par zasad, i uzyskać więcej informacji, niż mogła zdobyć Cann stosująca metodę
mapowania restrykcyjnego całego genomu mitochondrialnego. Badane przez Yigilant fragmenty
stanowiły część pętli mtDNA, zwaną obszarem kontrolnym.
- Wybraliśmy obszar kontrolny, ponieważ wiedzieliśmy, że nie koduje on żadnych białek ani innych
produktów - wyjaśniła. - Zachodzące tam mutacje nie zakłócają funkcjonowania cząsteczek, toteż
mogą się gromadzić znacznie szybciej.
Szybsze tempo mutacji przekłada się na większą dokładność pomiaru różnic między mtDNA
różnych osób. Z porównania wszystkich typów mtDNA wyłonił się globalny portret, fenomenalnie
spójny geograficznie. Wśród zbadanych osobników identyczne typy mtDNA występowały tylko w
obrębie tych samych grup etnicznych. Nawet wschodni i zachodni Pigmeje ze środkowej Afryki,
rozdzieleni 1500 kilometrami dżungli, choć zapewne blisko spokrewnieni, nie mieli ani jednego
wspólnego typu mitochondriów. Najbliższym mitochondrialnym krewnym wschodniego Pigmeja
okazywał się zawsze inny wschodni Pigmej, i to samo dotyczyło zachodnich Pigmejów. Podobne - choć
niejednakowe - typy mtDNA również wykazywały tendencję do grupowania się w obrębie
poszczególnych populacji lub obszarów geograficznych.
Dzięki PCR można było także porównać ludzki mtDNA z szympansim, czego wcześniej nie
dawało się zrobić bezpośrednio. Włączenie szympansa do analizy znosiło zasadność co najmniej
dwóch zarzutów, stawianych pierwotnej hipotezie Ewy. Pierwszy dotyczył sposobu zakorzenienia
przez Rebeccę Cann ludzkiego drzewa mitochondrialnego w Afryce. Jej metoda „zakorzeniania w
połowie drogi" opierała się na założeniu, że wszystkie szczepy ludzkiego mtDNA mutowały w jednako-
wym tempie. Bez wątpienia największą różnorodność wykazuje mtDNA Afrykanów. Jednakże Doug
Wallace, który wówczas
lansował azjatycki rodowód człowieka, zwrócił uwagę, że większe zróżnicowanie w obrębie linii
afrykańskich wynikać może z tego, że ulegały one częściej mutacjom.
Zastrzeżeniu temu kładło kres włączenie szympansa jako wspólnego zewnętrznego punktu
odniesienia. Z definicji, szympans! mtDNA w badaniach Yigilant musiał być tak samo odległy od
wszystkich typów ludzkich, z Afryki i spoza niej, gdyż wszystkie szczepy ludzkie wywodzą się z tego
samego źródła - od małp człekokształtnych. Używając tego niezaprzeczalnego faktu jako układu
odniesienia, Yigilant przepuściła dane przez program komputerowy zaprojektowany do wyszukiwania
najbardziej prawdopodobnego - najoszczędniejszego - sposobu ułożenia ich w drzewo rodowe. I znów
komputer „wypluł" drzewo wyraźnie zakorzenione w Afryce. Właściwie układ rozgałęzień po pierwszym
uruchomieniu programu prowadził prosto do Buszmenów IKung - stąd teza Wilsona ogłoszona na ła-
mach gazety „Los Angeles Times".
Nawet Yigilant nie była jednak pewna pochodzenia właśnie od IKung. Kiedy na stoliku do kawy
rozłożyła wydruk najnowszego drzewa genealogicznego, większość różnych typów mtDNA skupiała się po
prawej stronie, a na lewo odchodziły tylko boczne odgałęzienia. Długość gałęzi odpowiadała
nasileniu różnic między danym typem a sąsiednim, powstałych wskutek mutacji, jakie zaszły od czasu,
kiedy oba typy miały wspólnego przodka. Jeśli liczba mutacji była istotnie funkcją czasu, to bardzo
zróżnicowane typy mtDNA, o długich gałęziach, musiały być najstarsze.
Jeszcze raz przeanalizowaliśmy dane za pomocą bardziej
rozbudowanego programu - wyjaśniła Yigilant. - Najdłuższe
gałęzie tego nowego drzewa prowadzą do Pigmejów. Potem na
stępuje kilka typów IKung.
Czy to znaczy, że pochodzimy od pigmejskiego, a nie od
buszmeńskiego przodka? - spytałem.
Niekoniecznie. Do komputera można wprowadzić dane o ze
branych przez nas typach mtDNA i uzyskać mnóstwo rozma
itych drzew, nie różniących się od siebie w sposób statystycznie
istotny. To akurat jest najprostsze wyjaśnienie wzajemnych po-
wiązań szczepów. Jeśli jednak zażądalibyśmy od komputera stworzenia drzewa z próbką IKung jako
wspólnym przodkiem, to okaże się ono niemal równie oszczędnie zbudowane.
- A co by się stało, gdyby zamiast tego zakorzenić je w Azjacie czy Nowogwinejczyku? - dopytywałem
się.
Kazaliśmy komputerowi tworzyć drzewa zakorzenione
również w próbkach spoza Afryki. Wygląda jednak na to, że
wszystkie najbardziej oszczędnie zbudowane drzewa mają ko
rzenie w Afryce. Czego zresztą należało się spodziewać, skoro
mitochondrialna matka pochodziła stamtąd.
Nawet jeśli Ewa jest na pewno Afrykanką - drążyłem dalej
- to co z chronologią?
Ach, chronologia. Tu także przyszedł nam na ratunek szym
pans.
Wyjaśniła, że małpa pomogła wyznaczyć tempo tykania zegara mitochondrialnego - a tym samym
tak ważny wiek Ewy -w inny, bardziej wiarygodny sposób. Cann, Stoneking i Wilson wykalibrowali
swój zegar na podstawie czasów zasiedlenia Australii, Nowej Gwinei i obu Ameryk. Jak podkreślał w
rozmowie ze mną Milford Wolpoff, taka metoda kalibracji roiła się od przyjętych z góry założeń.
Ponieważ metoda PCR umożliwiła bezpośrednie porównanie sekwencji mtDNA człowieka i szympansa.
Yigilant mogła obliczyć tempo mutacji na podstawie czasu oddzielenia się hominidów od małp
człekokształtnych. Właściwie wszyscy są zgodni, że rozdział obu linii ewolucyjnych nastąpił 7-5
milionów lat temu. Znając liczbę mutacji nagromadzonych w ciągu tego długiego czasu, Yigilant
uzyskała tempo zmian mtDNA, które mogła następnie zastosować do podobnych podziałów w obrębie
linii ludzkiej.
- Dwieście osiem tysięcy! - wykrzyknęła, wyrzucając w górę
pięść w udawanym geście triumfu. - Oto mój najnowszy wynik!
Mówiąc w skrócie: badania Yigilant, wsparte techniką PCR, umożliwiły przeanalizowanie większej
liczby danych, bardziej szczegółowo i pod innym kątem - a jednak przyniosły te same rezultaty na temat
rejonu wyjściowego wieku Ewy.
4
Tymcza-
sem inna doktorantka w pracowni Wilsona, Anna Di Rienzo, uzyskała wynik sytuujący Ewę jeszcze
bliżej współczesności -142 tysiące lat, na którą to liczbę powołał się Wilson. Yigilant nonszalancko
potraktowała tę różnicę.
- Datowanie pozostaje najsłabszym ogniwem całej procedu
ry - oznajmiła. - Potrzebujemy więcej danych o genach jądro
wych, żeby się z tym naprawdę uporać.
Przyszła pora na moje spotkanie z wrogiem publicznym numer jeden. Podziękowałem Yigilant i
pomaszerowałem pod górkę. Żadne z nas nie zdawało sobie w tym momencie sprawy z istnienia jeszcze
jednego słabego ogniwa w procedurze, ogniwa tak ważnego, że miało ostatecznie zagrozić krachem całej
hipotezie Ewy.
O Allanie Wilsonie słyszałem dotąd same skrajne opinie, jako o „jednym z prawdziwych geniuszy nauki"
albo „najbardziej aroganckim facecie, jakiego można spotkać". Kiedy dotarłem do jego gabinetu, zaskoczył
mnie widok delikatnego człowieka z sięgającymi ramion pasmami siwych włosów. Podczas gdy jego
główny krytyk, Wolpoff, robi wrażenie wielkością i masywno-ścią, Wilson wydawał się reprezentować
przeciwną skrajność fizyczną, jak nasionko dmuchawca, które zaraz uniesie wiatr. Ta wątłość była jednak
tylko cielesna. Przeprosił za tak długie zbywanie mnie i szczerze wyjaśnił, że powodem był brak zaufania.
- Martwi mnie rola popularyzatorów nauki w tej dziedzinie
- powiedział. - Antropologiczna perspektywa ewolucji straciła
już zasadność, została obalona. A jednak popularyzatorzy,
którzy domagają się rozmowy ze mną, przychodzą przesiąknię
ci poglądami antropologicznymi i właściwie nie ma sensu z ni
mi rozmawiać. Szczerze mówiąc, obawiam się, że i z panem bę
dą kłopoty.
Cóż jest złego w perspektywie antropologicznej? - spyta
łem, niepewny, czy jestem nią przesiąknięty, czy nie.
Paraliżuje. Zapobiega zadawaniu pewnych pytań i zmusza
do zadawania innych. Cała ta dyscyplina zniechęca do samo
dzielnych dociekań.
W ujęciu Wilsona antropologiczny punkt widzenia obezwładnia zwłaszcza „problem wyjątkowości" -
tradycja wyjaśniania
y
ewolucji człowieka procesami behawioralnymi i kulturowymi, które są swoiste tylko dla nas. Wilson
natomiast poświęcił swój dorobek mocnemu osadzeniu ewolucji naszego gatunku w kontekście zasad
biologii molekularnej, które mają zastosowanie do każdej istoty żywej. W rym celu napisał sam lub jako
współautor przeszło 200 prac na temat ewolucji molekularnej, w których scharakteryzował całą
menażerię gatunków oprócz człowieka, w tym gęsi, muszki owocowe, salamandry, wymarłe torbacze
i wymarłe konie, śluzice, myszy, żaby, bażanty, bakterie i sosny. W pracach Wilsona dużą rolę odgrywali
też ludzie, ale na pewno nie jako ich główny temat. Badania te wyraźniej ukazały molekularne podstawy
ewolucji, a Wilsonowi zapewniły finansowanie laboratorium przez wiele lat, stypendium Mac-Arthura
„dla geniuszy", głęboki szacunek kolegów i studentów oraz natrętne molestowanie przez
popularyzatorów nauki i dziennikarzy.
Tę ostatnią grupę dodatkowo nęciła jego skłonność do doprowadzania swych poglądów do skrajności
na forum publicznym, nierzadko na prestiżowych spotkaniach. Kilka miesięcy przed moją wizytą Wilson
obwieścił na dorocznym posiedzeniu American Association for the Advancement of Science - które jest bez
wątpienia spotkaniem gromadzącym najwięcej popularyzatorów nauki - że neandertalczycy musieli ustąpić,
bo nie umieli mówić. Teza ta sama w sobie nie była ani nowatorska,; ani skrajna. Jeśli współcześni ludzie,
przywędrowawszy do Europy, doprowadzili do wyginięcia neandertalczyków, to wypada uznać, że kryła
się za tym jakaś istotna przewaga przystosowawcza, a mowa bywa często za nią uważana. W swym
wystąpieniu Wilson poszedł jednak znacznie dalej, sugerując, że szczególny gen, warunkujący zdolność
posługiwania się językiem, mógł być zawarty w mito-chondriach. Ponieważ należy uznać za bardziej
prawdopodobne, że mężczyźni najeźdźców współżyli z tubylczymi kobietami, nie zaś odwrotnie, dzieci
zrodzone na skutek kontaktów płciowych między obiema grupami byłyby „głuchonieme językowo" jak ich
neandertalskie matki. Tak upośledzonych „wioskowych głupków" czekał ten sam los co ich matki:
wymarcie. Tylko dysponujące zdolnościami językowymi szczepy afrykańskie przetrwały.
Koncepcja genu odpowiadającego za mowę, a zwłaszcza niefortunne określenie „wioskowe głupki",
sprowokowały ostre napaści ze strony obozu przeciwników Ewy i przysporzyły trosk kolegom
Wilsona.
Nie chciałbym o tym mówić - odpowiedział Mark Stone-
king, kiedy poprosiłem go o komentarz na ten temat.
Tak, wszyscy twierdzili, że pomysł jest szalony - powiedział
mi Wilson. - Ludzie poczuli się urażeni. Mówili, że Uniwersytet
Kalifornijski znalazł się przez to w niezręcznej sytuacji.
Przez chwilę spoglądał przez okno, po czym odwrócił się do mnie i zaczął wyjaśniać. Koncepcja
pojedynczej decydującej mutacji, która legła u podstaw nowej organizacji połączeń nerwowych
koniecznej do powstania języka, nie jest nowa. Zakładano, że mutacja ta pojawiłaby się w genomie
jądrowym, a nie w stosunkowo maleńkim odcinku DNA mitochondrialnego. Jednak mimo swych
niewielkich rozmiarów genom mitochon-drialny koduje białka wpływające na czynności układu nerwo-
wego - znane są choćby wspomniane przez Wolpoffa defekty, ślepota i epilepsja. Nie ma więc nic
specjalnie szalonego w tezie, że mutacja mtDNA mogłaby wywrzeć również korzystny efekt
przystosowawczy w postaci położenia podwalin rozwiniętego języka, będącego przecież funkcją układu
nerwowego.
- Jeśli byłoby to dziedziczone po kądzieli, mielibyśmy wyja
śnienie, czemu jedna z populacji rozrastała się kosztem dru
giej, nawet pomimo krzyżowania się ich przedstawicieli - po
wiedział Wilson. - Cavalli-Sforza ostatnio wskazał, że do
niedawna, jeszcze około stu lat temu, głuchoniemi rzadko
mieli dzieci, bo podlegali społecznemu ostracyzmowi. Jeśli ję
zyk był funkcją genomu mitochondrialnego, podobny los mógł
stać się udziałem mieszanego potomstwa neandertalczyków
i ludzi współczesnych. Tak czy owak, to tylko hipoteza. Ludzie
okrzyknęli to „marną nauką", ale wciąż myślę, że pomysł nie
jest taki absurdalny. Na razie skłonił nas do poszukiwania
swoiście ludzkich kodujących odcinków genomu mitochon-
driałnego i już się okazało, że one istnieją. Dlatego jeśli nawet
hipoteza ta jest błędna, stała się użyteczna. Co jest właściwo
ścią dobrej nauki, a nie marnej.
Skoro jednak mutacje genów mitochondrialnych mogą stać za tak korzystnym przystosowaniem jak
język, czyż można uważać te same mutacje za obojętne dla doboru, kiedy konstruuje się zegar
molekularny? Kiedy o to zapytałem, Wilson uśmiechnął się i wydawało mi się, że jego wątłym
ciałem wstrząsnął dreszcz.
Nigdy nie twierdziliśmy, jakoby cały genom mitochon-
drialny był neutralny selekcyjnie - odparł. - To byłoby niepo
ważne. Większość mutacji zdaje się jednak zachodzić w rejo
nach DNA nie kodujących żadnych białek, a więc nie wywiera
żadnego wpływu na przeżywalność organizmu. Oczywiście,
ten, kto skupi się, jak Linda, tylko na rejonach nie kodują
cych, zyska jeszcze większą pewność. Tak naprawdę, nie ma to
jednak większego znaczenia. Wolpoff powiada, że my zakłada
my, iż mutacje są neutralne. To ordynarny blef. Stałe tempo
zegara to fakt empiryczny. My je obserwujemy, a nie zakłada
my. Czy jemu zależy na zrozumieniu naszego toku myślenia,
czy tylko na zdobyciu punktu w sporze?
Ale zegar mitochondrialny nawet w pana laboratorium
najwyraźniej pokazuje dwa różne czasy zaistnienia wspólnego
przodka - zaprotestowałem. - Jakiż jest więc naprawdę wiek
Ewy?
Nasze datowania wprawdzie nadal są niepewne, ale boję
się, że idziemy w kierunku, który ściągnie na nas jeszcze więk
szy ostrzał. Dolną granicą może być nie 140 tysięcy lat, lecz
130 tysięcy, a nawet 120 tysięcy lat. Robimy, co możemy, żeby
nie przesadzić i jeszcze bardziej nie wyalienować antropolo
gów. Nie bardzo jednak wiem, jak tego uniknąć.
Kiedy słuchałem Wilsona, a później jego doktorantki Anny Di Rienzo, uświadomiłem sobie, że
czekają mnie kolejne kłopoty. Nowe, młodsze datowania uzyskiwane przez Di Rienzo były coraz dalsze od
miliona lat, czyli wieku Ewy, jakiego oczekiwaliby antropolodzy, tacy jak Wolpoff czy Fred Smith. Wyniki
te były jeszcze bardziej „wybuchowe" z innego względu. Di Rienzo zbadała mitochondrialny DNA z
łożysk i włosów 117 białych osobników z Sardynii i Bliskiego Wschodu. Chodziło jej nie tyle o datowanie
wspólnej pramatki, co raczej o ustalenie daty dru-
giego przełomowego wydarzenia postulowanego przez hipotezę Ewy: opuszczenia Afryki po raz pierwszy
przez jej potomków, którzy mieli z czasem zaludnić resztę świata. Kiedy Di Rienzo i Wilson zbudowali
drzewo genealogiczne mitochondriów owych przedstawicieli białej rasy, zauważyli nagły przyrost
odgałęzień, jaki nastąpił mniej więcej przed 60 tysiącami lat. Taką eksplozję nowych typów
mitochondrialnych można wyjaśniać na kilka sposobów, ale najbardziej prawdopodobną przyczyną był
gwałtowny przyrost demograficzny. Tego właśnie należałoby oczekiwać, jeśli populacja rozprzestrzeniła
się na nowe tereny. Innymi słowy, badanie to być może odkryło w mitochondriach to, czego
archeologom nie udawało się wykopać z ziemi: materialny ślad emigracji ludzi współczesnych z Afryki.
- Tak więc początki rasy białej zbiegają się z upadkiem neandertalczyków - zauważył beztrosko
Wilson, od niechcenia wbijając jeszcze jeden sztylet w brzuch każdej hipotezy widzącej w
neandertalczykach przodków Europejczyków.
Jeśli młodszy wiek Ewy uzyskany przez Di Rienzo był poprawny, wówczas inne fascynujące zjawisko
domagało się wyjaśnienia. Ludzki DNA mitochondrialny ewoluował przypuszczalnie szybciej niż DNA
innych gatunków, wbrew wszelkim oczekiwaniom. - Jestem zaskoczony, że ludzki zegar wydaje się
chodzić szybciej - powiedział Wilson. - Jeżeli jednak tak jesl w istocie, to gatunek ludzki dostarcza
wyjątkowej okazji, żeby się dowiedzieć, jakie czynniki w ogóle wyznaczają tempo ewolucji
molekularnej. Ale, naturalnie, antropologów to zupełnie nie obchodzi.
Wilson miał hipotezę tłumaczącą przyspieszenie ludzkiego zegara mitochondrialnego, którą zaczął
rozwijać przede mną, sam przyspieszając coraz bardziej w miarę zgłębiania jej subtelności. Miał
delikatny głos, chwilami opadający niemal do szeptu, ale siła i rytm, z jakim wygłaszał swe idee,
wciągnęły mnie tak, że zasłuchany zapomniałem o dalszych pytaniach. Czynnikiem, który
przyspieszał ewolucję ludzi i innych istot o wielkich mózgach, był sam mózg, umożliwiający
innowacjom szybkie rozprzestrzenianie w populacji. Sprzyjało to nie tylko osobnikom o mózgach
zdolnych do wynajdywania innowacji,
ale także tym, którzy byli zdolni się na nie „załapać". W mózgu musi więc istnieć mutacja warunkująca
zdolność „załapywa-nia się" - rozpoznawania pobratymców, którzy coś wynaleźli, i naśladowania
ich, jeżeli wynalazek okazał się użyteczny. Wśród owych naśladowców są tacy, którzy zawdzięczają
swą zdolność posiadaniu większej liczby neuronów, co z kolei prowadzi do zwiększenia przeciętnych
rozmiarów mózgu w następnym pokoleniu. I tak powstaje pętla dodatniego sprzężenia zwrotnego,
napędzającego coraz szybszą ewolucję.
Takie odkrycia przekonują mnie, że biologia molekularna
zapoczątkowała nowe rozumienie procesów ewolucyjnych - po
wiedział Wilson. - Jednak to nie przeszłość staramy się zrozu
mieć, lecz przyszłość: tempo i kierunek zmian.
I jak pan widzi przyszłość?
Nie przeraża mnie. Przyszłość będzie wspaniała. Ale
i kompletnie inna od teraźniejszości. Siły życiowe mogą prze
nieść się gdzie indziej. Na przykład poza ludzkie ciało.
Wilson popatrzył ponad miasteczkiem uniwersyteckim w Berkeley w kierunku zatoki San
Francisco. Po chwili spojrzał jakby zaskoczony tym, że wciąż jeszcze siedzę naprzeciw niego. - No cóż -
rzekł i jak gdyby nigdy nic wyszedł bez podania ręki ani pożegnania. Wymykając się przez drzwi i
sunąc korytarzem, stopniowo malał i rozpływał się, jeszcze zanim zniknął za rogiem.
Półtora roku później Allan Wilson zmarł na ostrą białaczkę.
Parę tygodni po mojej powtórnej wizycie w Berkeley zadzwonił do mnie Wolpoff, ponownie
zachęcając do wzięcia udziału w dorocznym spotkaniu American Association for the Advan-cement of
Science w Nowym Orleanie. - Powiemy panu wszystko, czego trzeba, by pana przekonać, że z hipotezą
Ewy koniec - zapowiedział.
Tak się złożyło, że miałem już wykupiony bilet. Był luty 1990 roku i kwestia pochodzenia
człowieka współczesnego wciąż należała do najgoręcej dyskutowanych problemów naukowych. Na
dorocznej konferencji AAAS przewidziano na ten temat dwa posiedzenia: zgromadzenie obrońców teorii
ciągłości multiregionalnej pod wodzą Wolpoffa oraz seminarium zor-
ganizowane przez Erika Trinkausa z Uniwersytetu Nowego Meksyku, eksperta od neandertalczyków.
Alan Thorne miał przylecieć z Australii na seminarium Milforda, a Chris Stringer wybierał się z
Londynu na sesję Trinkausa. Także Linda Vigi-lant zamierzała się pojawić w Nowym Orleanie, wraz z
Markiem Stonekingiem. Nie mogłem więc przegapić takiej okazji.
Oba seminaria zaplanowano na ten sam dzień, przy czym Stringer rozpoczynał przedpołudniową
sesję Trinkausa, a grupa Wolpoffa występowała po obiedzie. Milford zorganizował też poranną konferencję
prasową i kiedy przybyłem, sala była już wypełniona do ostatniego miejsca. Na stole przy wejściu pię-
trzyły się równo ułożone materiały prasowe i stos błyszczących zdjęć Milforda formatu 20 na 25 cm,
„dzięki uprzejmości działu informacyjnego Uniwersytetu Michigan", na których prezentował się solidnie i
autorytatywnie na tle stelażu z czaszkami. Za stołem na końcu sali już siedzieli obrońcy ciągłości:
Geoff Pope, Fred Smith, Alan Thorne, David Frayer i genetyk James Spuhler, a pośrodku sam Milford.
Chris Stringer znalazł się na widowni. Spytałem, czy ma w zanadrzu jakieś niespodzianki.
- Właściwie nic, o czym bym już panu nie mówił - odparł -chociaż myślę, że dla wielu reporterów na
tej sali byłaby to nowość. Oczywiście, będą musieli wybierać między zadowoleniem się gotową, przeżutą
papką, jaką dostaną tutaj, a wybraniem się na drugi koniec hotelu na mój bardziej specjalistyczny refe-
rat. Nieźle to urządziłeś, Milford.
Seminarium Trinkausa było dość wyważone, z udziałem zarówno zdecydowanych zwolenników
„Pożegnania z Afryką", jak Stringer, jak i genetyka opowiadającego się za ciągłością, nazwiskiem Ken
Weiss, a także samego Trinkausa z koncepcją hybrydyzacji. Trinkaus nie widział wielkiego
zastosowania dla Ewy, ale nie poświęcał też zbytnio uwagi poziomowi „człowieczeństwa"
neandertalczyków. - Zarówno Chris, jak i Milford zarzucają mi zdradę - powiedział z wymuszonym
uśmiechem.
Zależało mi na wysłuchaniu referatu Ceoffreya Longa, kolegi Trinkausa z Uniwersytetu Nowego
Meksyku, mającego przedstawić nowe badania genu p-globiny - tego samego odcinka DNA jądrowego,
który skłonił Jima Wainscoata z Oksfor-
du do wskazania na Afrykę jako kolebkę ludzkości. Nawet entuzjaści mitochondriów przyznawali, że
właściwych odpowiedzi na pytania o pochodzenie współczesnych ludzi należałoby szukać gdzieś w
jądrze komórkowym, mieszczącym większość naszych genów. To było zaś terytorium badawcze Longa.
Może miał do powiedzenia coś, co przyniosłoby wyjście z patowej sytuacji.
Przeprowadzona przez Longa analiza ponad 800 różnych osobników - Senegalczyków,
Nigeryjczyków, Brytyjczyków, Włochów, Tajów, Indian, Polinezyjczyków i przedstawicieli innych nacji
- ujawniła, że wśród różnych populacji geograficznych występuje 16 pospolitych wariantów genu.
Najpospolitsze występowały w Afryce znacznie częściej niż gdzie indziej. Typy te teoretycznie powinny
być najstarsze, toteż wyniki wskazywały na afrykańskiego praprzodka. Co zaś jeszcze bardziej intry-
gujące, częstość występowania pewnych haplotypów wśród populacji afrykańskich i nieafrykańskich
bardzo się różniła.
- Aż połowa Afrykanów jest nosicielami postaci tego genu,
której nie znalazłem u żadnego z dwustu przebadanych Euro
pejczyków - powiedział mi po swej prezentacji. - To świadczy
o czymś naprawdę ważnym.
Naprawdę ważnym, ale nie rozstrzygającym. Long sądził, że gdyby obie populacje pozostawały
oddzielone co najmniej przez pół miliona lat, jak zakładała teoria regionalnej ciągłości, to przepływ
genów stopniowo zatarłby głęboki kontrast między nimi. Występowanie takiego kontrastu do dziś
przemawia za bliższym nam w czasie wspólnym przodkiem z Afryki. Long nie podjął się jednak
określenia jego wieku; uważał wręcz, że nikt nie potrafi tego rzetelnie zrobić. Informacje potrzebne do
określania czasu dywergencji za pomocą analiz genu (3-globiny są beznadziejnie pogmatwane z powodu
zmian wielkości populacji oraz rozmaitych migracji na przestrzeni wieków. To samo dotyczy
podejmowanych przez zespół Wilsona prób wyznaczenia wieku Ewy na podstawie danych o genach
mitochondrial-nych.
- Intuicja podpowiada mi, że przodek taki żył niedawno -
stwierdził Long. - Ale tak naprawdę nie mam po temu solid-
nych podstaw. Mogę właściwie powiedzieć tylko tyle, że prawdopodobnie doszło do migracji, ale nie
potrafię orzec kiedy.
Po obiedzie zaczęło się zebranie bojowników Wolpoffa. Fred Smith wziął na warsztat pewną jakoby
dokumentację kopalną najwcześniejszego pojawienia się ludzi współczesnych w Afryce i po jego
wystąpieniu nie wyglądała ona już tak pewnie. Geoff Pope i Alan Thorne zaprezentowali regionalne
skamieniałości z Chin i Australazji. Dave Frayer bronił neandertalczyków w roli przodków Europejczyków.
Wolpoff i Spuhler wprost zaatakowali Ewę, podważając przesłanki funkcjonowania zegara molekularnego.
Mark Stoneking nerwowo wiercił się na widowni.
Naprawdę zdumiewają mnie wszystkie te nieścisłości
w twoim wystąpieniu, Milfordzie - powiedział po referacie. -
Samo ich wyliczenie zajęłoby cały czas przeznaczony na dys
kusję po wykładzie...
Jeśli masz jakieś pytanie, Mark, to je zadaj - przerwał mu
z mównicy Wolpoff.
Później zasugerowałem Wolpoffowi, że niedopuszczenie krytyka do głosu mogło być nieuczciwe, lecz
potrząsnął głową.
- Jako organizator seminarium dostałem wyraźne wytyczne,
żeby nie dopuszczać do wygłaszania przemów w czasie prze
znaczonym na pytania i odpowiedzi. Mark miał zamiar wygło
sić przemowę, a to nie było odpowiednie miejsce.
Pod koniec seminarium, o piątej, miałem mózg tak nafasze-rowany cechami regionalnymi i
argumentami przeciw Ewie, że ledwo mogłem myśleć. Szklisty wzrok innych słuchaczy zdradzał
podobny stan ich umysłów.
Znajomy porównał seminarium Wolpoffa do spotkania
promocyjnego podczas sprzedaży udziałów we wspólnych rezy
dencjach letniskowych - powiedziała mi potem Linda Yigilant.
- Sprowadza się tam facetów, którzy jeden po drugim wałkują
to samo, aż ludzie mają dość i z samego zmęczenia podpisują
się w wy kropkowanym miejscu.
To miała być zorganizowana promocja - potwierdził Wol
poff. - Zaplanowaliśmy wszystko, przećwiczyliśmy, pracowali
śmy nad każdym słowem. Czuliśmy, że musimy to zrobić, bo
staliśmy się ofiarami złożoności naszych poglądów.
Najgorętsze orędzie promocyjne wygłosił Dave Frayer, kolejny protegowany Wolpoffa, pracujący
obecnie na Uniwersytecie stanu Kansas. Frayer zrobił karierę jako obrońca bezpośrednich związków
rodowych między europejskimi neandertalczykami a dzisiejszymi Europejczykami. Dowodził, że
odruchowe przedkładanie „sensacyjnego katastrofizmu nad przyziemny gradualizm" przez
paleoantropologów doprowadziło większość jego kolegów do przyjęcia nowych danych genetycznych
na rzecz zastępowania praludzi bez wcześniejszego krytycznego przyjrzenia się skamieniałościom. „Nie
narodzeni jeszcze historycy paleoantropologii - oznajmił swym słuchaczom - będą się kiedyś dziwić
gorliwości, z jaką pewni paleontolodzy człowieka pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku wykluczali
bogaty zapis form człowieka przedwspółczesnego z jakiegokolwiek udziału w ewolucji ludzkości".
Sam Frayer odczytywał w zapisie kopalnym wiele przeoczonych wcześniej cech, które wyraźnie i
jednoznacznie łączą neandertalczyków z kromaniończykami. Jedną z nich jest kształt ujścia
kanału nerwu w żuchwie, miejsce, gdzie dentyści aplikują zastrzyk znieczulający. U wielu
neandertalczyków otwór ten był od góry osłonięty szerokim występem kostnym, podobnie jak u
części kromaniończyków. Cechy tej nie miał jednak żaden z domniemanych „przodków nas
wszystkich" z Afryki, a u współczesnych ludzi spoza Europy zdarza się ona bardzo rzadko.
Najprostsze wyjaśnienie musi zakładać, że kromaniończycy odziedziczyli ją wprost po swoich
neandertalskich przodkach. Frayer oczywiście jest świadom, że nie wystarczy jedna, trudno
zauważalna cecha -ani nawet większy ich zespół - by przekonać ludzi o tym, iż neandertalczycy
zasługują na umieszczenie w naszym rodowodzie. Nie zamierza jednak ustawać w swych
wysiłkach. „Jeśli jest jakieś neandertalskie niebo, może uśmiechają się teraz do mnie z góry
życzliwie - zakończył - ale nikt oprócz nich".
Po swym wystąpieniu Frayer odpowiadał na pytania. I znów z widowni podniósł się Mark Stoneking.
Jeśli omawiane cechy morfologiczne są zdeterminowane genetycznie, zapytał, to czy
Frayer mógłby powiedzieć, które geny odpowiadają za poszczególne cechy?
- Oczywiście, że nie mogę tego panu powiedzieć, kimkol-
iyiek pan jest - odparował Frayer. - Nikt tego nie potrafi.
Zdumiało mnie, że publicznie wyparł się znajomości ze Sto-nekingiem, choć obaj niewątpliwie
musieli się na siebie natykać podczas wielomiesięcznych sporów o Ewę. Kiedy popołudniowe spotkanie
dobiegło końca, spytałem Frayera, czy się zgrywał.
- Dobrze wiedziałem, z kim mam do czynienia, jeśli o to pa
nu chodzi - odparł. Przycinek był odwetem za to, co odebrał ja
ko celową złośliwość ze strony Stonekinga: ledwie zawoalowa-
ny zarzut jałowości wyciągania jakichkolwiek wniosków na
podstawie samej morfologii. - Mam nadzieję, że wyszedł na
głupka.
Frayer miał się spotkać z kolegami przy kieliszku i poprosił, bym mu towarzyszył. Antropolodzy
zebrali się w hotelowym barze wśród palm w donicach nad sztuczną sadzawką. Zastałem wszystkich
ludzi od ciągłości regionalnej, w tym młodą żonę i zarazem koleżankę po fachu Wolpoffa, Rachel Caspari.
Zaskoczyła mnie obecność w tej grupie także Marka Stonekinga i Lindy Yigilant, ściśniętych na ławce
między Fredem Smithem a Alanem Thorne'em. Był tu także Chris Stringer, walczący o miejsce z
niesfornym liściem palmowym. Milford roznosił napitki i niańczył maleńkie dziecko. Obecność
niemowlęcia pomogła rozładować nastrój. Razem oglądaliśmy mecz baseballowy na ekranie wysoko
podwieszonego telewizora. Powoli zacząłem myśleć, że może zbliża się pojednanie, i choćby nie
wiadomo jak zażarte spory się toczyły, u schyłku dnia okażą się tylko akademickie. Wszyscy ci ludzie
byli w głębi serca członkami tego samego bractwa poszukiwaczy prawdy. Tylko ja byłem naprawdę
obcy w tym towarzystwie. I wtedy znów spojrzałem na Marka i Linde. Nic nie mówili, tylko siedzieli
przyciśnięci jedno do drugiego, jakby szukając u siebie nawzajem wsparcia i sztywno trzymając swe
piwa. Wyglądali jak para misjonarzy ze starego filmu, zaproszonych na ucztę przez tubylców, ale
niepewnych, czy sami nie mają być głównym da-
niem. Także Stringer wyglądał, jakby wolał pić na osobności. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, oboje
genetycy wyszli pod jakimś pretekstem. Wprawdzie pozostałe towarzystwo wybierało się na kolację,
aleja miałem już dosyć.
Uporczywe starania Wolpoffa o znalezienie posłuchu dla swych poglądów przyniosły skutki,
przynajmniej w środkach przekazu, gdzie przez pewien czas dał się zauważyć przechył opinii ku jego
stanowisku. I oto niespodziewanie opracowanie Lindy Yigilant z wykorzystaniem metody PCR,
opublikowane na łamach „Science" latem 1991 roku, nadało nowy impet hipotezie Ewy. Triumf był
jednak gorzki; artykuł poświęcono pamięci Allana Wilsona. Hipoteza Ewy przeżyła kolejny kryzys
tożsamości pół roku później, z powodu, którego nie przewidział nawet Wolpoff. Śledziłem te zmiany opinii,
czytałem doniesienia, a nawet uczestniczyłem w kilku kolejnych spotkaniach. Istniał jednak kres tego,
czego mogłem się dowiedzieć, przyglądając się obserwatorom, i dotarłem do tego kresu w Nowym
Orleanie. Niecierpliwie czekałem, by usłyszeć inny głos, oderwać się i od kości, i od genów, i podejść do
zagadki od całkiem innej strony. Ani skamieniałości, ani DNA nie mogą nam powiedzieć, co właściwie
nasi przodkowie robili podczas owych milczących wieków. Cokolwiek pozwoliło nam przekroczyć
ostateczny próg człowieczeństwa, musiało dotyczyć życia neandertalczyków i ludzi anatomicznie
współczesnych, którzy kiedyś żyli wspólnie na innym świecie. Opowieść ta, jak każda porządna
opowieść, traktować musi w końcu o ludzkich zachowaniach.
ROZDZIAŁ 6
WITAMY W EPOCE KAMIENIA
Podstawowa zasada antropologii mówi, że jeśli wszyscy wierzą w to,
co mówisz, zapewne nie masz racji.
OWEN LOYEJOY
W
rogu biurka mam ołtarzyk przodków. W stronę mojej kartoteki z flszkami kroczy ufnie rodzina
australopite-ków. Odlane z tworzywa sztucznego figurki maszerują po podstawie pomalowanej na
intensywnie zielony kolor typowy dla pory deszczowej. Samica tuli w ramionach pulchnego oseska.
Przed nią, nieco z lewej, muskularny samiec dzierży w wyciągniętej dłoni toporne narzędzie kamienne.
Obok tych wczesnych hominidów trzymam parę prawdziwych narzędzi kamiennych. Jedno, z
czarnego obsydianu, kształtem przypomina kroplę długą na 7 centymetrów i mającą 5 centymetrów w
najszerszym miejscu. Ktokolwiek je wykonał, dobrze wiedział, o co mu chodzi. Narzędzie jest niemal
doskonale symetryczne, z krawędziami zbiegającymi się w ostry szpic. Drugi okaz natomiast można by
określić jako kamień o ostrych krawędziach. O połowę większy od tamtego, jest odeń o dwie trzecie
szpetniej szy - nieforemny odłamek szarawego krzemienia, nie różniący się zbytnio od czegoś, na co
można się natknąć na podjeździe do garażu. Kamień ten dobrze leży w dłoni i ma ostrą krawędź, którą
można rozcinać papier albo, jak przekonała się moja dociekliwa córka, skaleczyć się w palec.
Przedmioty te znalazły się w moim posiadaniu pewnego letniego popołudnia w Cambridge w stanie
Massachusetts, na
cisznym dziedzińcu na tyłach harwardzkiego Muzeum im., Peabody'ego. Towarzyszył mi John Shea,
doktorant i biegły łu/ pacz kamieni, który przez większość życia zajmował się wyrobefi narzędzi
kamiennych (obecnie pracuje na wydziale archeologii w uniwersytecie stanowym w Stony Brook). Shea
zaczął obt^u-kiwać kamienie w wieku siedmiu lat, „bo dzięki temu było co zrobić z rękami". Zajmował
się tym podczas skautowskich treningów przetrwania i dopiero później odkrył, że kamienie, które łupał
od tak dawna na podwórku, wpisują się w szerszy kontekst intelektualny; z tych niepozornych i
niewinnych form wyrastają tradycje akademickie, szkoły naukowe, mody, zażarte dyskusje. Shea jest
brodaty, niebieskooki, o krzepkim ciele drwala - łatwo go sobie wyobrazić w mundurze, obszytym licz-
nymi sprawnościami. Jego sposób uprawiania nauki ma w sobie coś skautowsko bezpośredniego i
szczerego.
- Omal mnie nie wywalili z Harvardu za rzucanie oszczepami w martwego jelenia - wyznał,
nawiązując do serii doświadczeń, podczas których sprawdzał, jakim uszkodzeniom ulegają kamienne
ostrza przy trafieniu w skórę, mięśnie lub kości. -Bali się, że eksperyment wywoła protesty obrońców
praw zwierząt. - Również zwyczaj wyprawiania skór za pomocą moczu, czym Shea zajmował się na
dachu gmachu wydziału antropologii, budził zastrzeżenia administracji. Jeszcze jako student
przeprowadził z kolegą doświadczenie mające wyjaśnić, jakie ślady powstawały, kiedy porzucone
narzędzie było tratowane i kopane przez przechodzące zwierzęta. Aby skomasować tysiące lat
przypadkowych kopnięć do paru godzin, wypełnili skrzynię ziemią, wrzucili kilka zrobionych
własnoręcznie narzędzi krzemiennych i przez jakiś czas je udeptywali, wzbijając kurz zasypujący
gabinety doktorantów i budząc przedszkolaków piętro niżej, w wydziałowym ośrodku dziennej
opieki nad dziećmi.
Odwiedziłem go, by się dowiedzieć, jak neandertalczycy wytwarzali narzędzia. W Europie i na
Bliskim Wschodzie ze środkowym paleolitem najściślej wiąże się technika lewaluaska, nazwana tak
od paryskiego przedmieścia Levallois, gdzie w trakcie prac przy rozbudowie metra odkryto liczne
prehisto-
ryczne narzędzia. Wielu archeologów podkreśla, że narzędzia lewaluaskie reprezentują skok
technologiczny w porównaniu z pięściakami, jakie wyrabiano od miliona lat. Skoki bywają jednak
większe i mniejsze.
- Narzędzia środkowopaleolityczne były dość proste - powiedział mi Shea. - W zasadzie chodziło o
to, żeby z jednego rdzenia otrzymać więcej ostrych krawędzi.
Przyniósł swój zestaw do łupania kamieni, który mieścił się w sakwie przewieszonej na sznurku.
Wybrał miejsce w cieniu klonu, rozłożył brezent i zaczął nań wykładać narzędzia najstarszego z
rzemiosł: mocno zużyte tłuki kamienne do odbijania odłupków z krzemiennego rdzenia, miękkie
tłuczki z bukszpanu i poroży, uniwersalne drzewce, którym przeznaczenie nadadzą dopiero
przymocowane do nich ostrza lub wióry kamienne, gładziki do ścierania krawędzi, kościane retuszery
naciskowe do załuskiwania krawędzi narzędzia, metalowe pilniki („No dobra, czasem trochę
oszukuję"), skórzane ochraniacze na kolana i ręce. Ostatnim przedmiotem wyjętym z torby było
metalowe pudełko plastrów z opatrunkiem.
Brakowało tylko surowca. Shea rozgarnął rosnący nieopodal mirt i wrócił z zakurzoną bułą
obsydianu. To szkliwo wulkaniczne nie jest naturalnym składnikiem polodowcowego krajobrazu
wschodniego Massachusetts; John sam je schował w mircie. Właściwie całe podwórze wokół nas
było usiane ukrytymi bryłami krzemienia i obsydianu. Inni łupacze kamieni gromadzą może swój
surowiec w starej skrzynce po pomarańczach w kącie pracowni, Shea natomiast porozrzucał go. na
terenie Harvardu. Za każdym razem rozpoczynał sesję łupania od zminiaturyzowanej wersji pierwszego
zadania prehistorycznego wytwórcy: spaceru w poszukiwaniu kamienia.
- Łupanie krzemieni to coś więcej niż metoda badawcza -powiedział mi, siadając na brezencie. - To
sposób wczuwania się w sytuację gościa, który robił to samo, bo od tego zależało jego życie.
Zaczął obrabiać kawał obsydianu, komentując każde uderzenie. Widziałem już wcześniej mnóstwo
rysunków pokazujących kolejne etapy powstawania narzędzi lewaluaskich, toteż
wiedziałem - teoretycznie - ku czemu zmierza. Charakterystyczną cechą tej kultury było
kontrolowanie procesu technologicznego.
Zamiast obtłukiwać surową bryłę kamienia do pożądanego kształtu narzędzia, lewaluaski
wytwórca formował z niej rdzeń, z którego następnie uzyskiwał odłupki określonej formy i grubości.
Zazwyczaj robi się to, oddzielając najpierw od bryły drobne odłupki odpadkowe, zwane debitage
1
,
przez co rdzeń przybiera w zarysie postać żółwiego pancerza - jest bardziej spłaszczony z jednej, a
wypukły z drugiej strony. Następny krok polega na przygotowaniu „pięty", tj. płaszczyzny, która
przyjmie silne uderzenie oddzielające pożądany odłupek od wspomnianej wypukłej powierzchni
rdzenia - „odłupni". Obie płaszczyzny - pięty i odłupni - położone są względem siebie pod kątem
ostrym. Po odbiciu tego odłupka można przemodelować rdzeń paroma zręcznymi stuknięciami,
przygotowując go do pozyskania kolejnego. We wprawnych rękach rdzeń może dostarczyć kilku
mocnych, cienkich odłupków, co znacznie zwiększa długość krawędzi tnącej uzyskiwanej z danego
kawałka surowej skały. Każdy odłupek może podlegać dalszemu „retuszowi", zmieniającemu go w
określony produkt końcowy. W miarę jak John mówił, kawałek obsydianu kurczył się pod kolejnymi
ciosami tłuczka. Wybrał „miękki" tłuczek z poroża, szybko uderzał nim kilkakrotnie w wybrane
miejsce, obracał rdzeń i stukał dalej. Objaśniał, co robi, przyglądał się malejącemu kamieniowi,
pocierał wybrane miejsce gładzikiem. Miałem wrażenie, że sprawne łupanie i objaśnianie nie idą w
parze. Choć chciał, by jego wyjaśnienia były przejrzyste, a krawędzie ostre, ręce ł głos konkurowały ze
sobą o uwagę. Nie mogąc się skupić, skaleczył się w palec, pospiesznie nakleił plaster i wrócił do
roboty. Szło mu jednak kiepsko.
- Cała sztuka łupania polega na tym, żeby mieć zawsze dwa rozwiązania, na wypadek gdyby jedno
zawiodło - powiedział. Popracował jeszcze przez chwilę, ale skała była oporna. Z iry-
tacją wyrzucił niedoszłe narzędzie w mirt. Na jego twarzy znów pojawił się skautowski uśmieszek. -
Wiesz, na niektórych stanowiskach archeologicznych można znaleźć braki - złamane groty strzał,
nieudane rdzenie - odległe od stosu odłupków właśnie o rozeźlony rzut kamieniem.
Shea znów zrobił wypad w poszukiwaniu surowca i wrócił z kolejnym kawałkiem obsydianu. Tym
razem obróbka kamienia poszła mu lepiej. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami, położył rdzeń na udzie,
obtłukiwał go, wygładzał i znów obtłukiwał, zmieniając przybory w miarę potrzeby. W końcu nadał mu
pożądany kształt dysku ze stromymi krawędziami. Ujął rdzeń lewą ręką - pięta była wystawiona na
przyjęcie ciosu.
Od tego ludzie prehistoryczni dostawali wrzodów żołądka
- powiedział. - Teraz albo nigdy. - Uderzył raz a mocno. Kiedy
rozchylił lewą dłoń, odłupek, o który mu chodziło, oddzielił się
od spodu rdzenia. Po kilku delikatnych stuknięciach w krawę
dzie stał się kroplowatym ostrzem, które później wylądowało
na blacie mego biurka. Podkasawszy nogawkę, Shea jednym
pociągnięciem zgolił włosy na łydce.
Masz - powiedział, podając mi narzędzie. - Ruszaj na ma
muta.
Spodnia strona odłupka była gładka jak szkło. Na tępym końcu zobaczyłem z bliska
podręcznikowy „sęczek" udarowy -wypukłość spowodowaną uderzeniem podczas odłupywania od
rdzenia. Palcem sprawdziłem ostrze.
- Uważaj - ostrzegł John. - Krawędź świeżego odłupka ob
sydianu może mieć grubość pojedynczej cząsteczki.
Opowiedział, jak kilka tygodni wcześniej harwardzkiego antropologa Irvena DeVore'a czekało
chirurgiczne usunięcie z twarzy drobnych ognisk czerniaka skóry. Poprosił, by skalpel dla chirurga
wykonał Shea. John odłupał kilka niewielkich wiórów z obsydianu, zanurzył je wraz z drewnianą
rękojeścią w płynnej żywicy sosnowej, złączył mocno i obwiązał ścięgnem. Zabieg De-Vore'a się udał, a
chirurg powiedział potem twórcy narzędzia, że jego skalpel z obsydianu okazał się lepszy od metalowego.
Nikt jednak, nawet Shea, nie upiera się, że już w środkowym paleolicie neandertalczycy
produkowali skalpele jakości
chirurgicznej. Ale jest on przekonany, że osadzali swe kamienne ostrza na drzewcach.
- Tradycyjnie uważa się, że neandertalczycy nie umieli osa
dzać narzędzi - powiedział. - Jeśli spytamy, dlaczego, odpo
wiedź brzmi: „bo nie byli wystarczająco inteligentni". A jeśli
spytamy, po czym poznać, że nie byli dość inteligentni, usły
szymy odpowiedź: „bo nie umieli osadzać narzędzi na drzew
cach".
Samo umocowanie narzędzia do drzewca to jeszcze nie to samo, co sporządzenie oszczepu,
którym można celnie rzucać na większą odległość. Nie wszyscy zgadzają się z poglądem, że
mustierskich ostrzy używano do miotania, jak chce Shea. Wielu uważa, że były na to za ciężkie.
- Jeśli przymocowałby pan jedną z tych rzeczy, które nazy
wają ostrzami mustierskimi, do kija i spróbował zabić zwierzę,
to ośmielę się przypuścić, że wcześniej zwierz zabiłby pana -
mówi Randy White z Uniwersytetu Nowy Jork. Inne zastrzeże
nia dotyczą tępego końca narzędzi. Podczas łowów ostrza
oszczepów nieuchronnie ulegają stępieniu lub wykruszeniu.
Myśliwy ceni i zachowuje drzewce, a nie ostrze, podobnie jak
zachowujemy maszynkę do golenia, a co jakiś czas wyrzucamy
żyletki. Ostrza oszczepów, podobnie jak żyletki, powinny mieć
standardowy kształt nasady, by dawały się bez kłopotu dopa
sować do drzewca. Nie widać, by ostrza ze środkowego paleoli
tu były standaryzowane. Ich neandertalscy twórcy nie trosz
czyli się o usunięcie sęczka udarowego - a w nietkniętej
postaci utrudniałby dopasowanie ostrza do końca drzewca.
Shea zauważył jednak, że wykonanie skośnego wcięcia w zakończeniu drzewca i przyłożenie do niego
przeciwnej, wklęsłej powierzchni ostrza umożliwia bardzo ciasne dopasowanie. Może więc
neandertalczycy modyfikowali drzewce, by dostosować je do nieporęcznego kształtu ostrzy. - Chlapnij
na to trochę sosnowej żywicy, mocno obwiąż rzemieniem albo ścięgnem i będziesz miał świetną broń
miotaną, zwłaszcza jeśli akurat jesteś neandertalczykiem, przy którego sile mięśni tułowia i ramion
olimpijski mistrz w rzucie oszczepem wyglądałby żałośnie -wyjaśnia.
Wykazanie, że narzędzia mogły być osadzane na drzewcach, nie dowodzi jeszcze, że naprawdę tak
było. By uzasadnić swą tezę, Shea musiał sprawdzić, co działoby się z odtworzonymi ostrzami
przymocowanymi do drzewcy i trafiającymi w ciało ofiary; stąd właśnie wzięły się doświadczenia z
miotaniem oszczepów w tusze kóz i koni. Shea używał też wyłupanych przez siebie rozmaitych
typów narzędzi do dzielenia mięsa, żłobienia kości, ciosania i oskrobywania materiału roślinnego,
obróbki drewna, kopania w ziemi i dziesiątków innych czynności, które mogli wykonywać
neandertalczycy za pomocą swoich narzędzi. Kolekcja doświadczalnie użytkowanych narzędzi została
następnie poddana oględzinom pod mikroskopem w poszukiwaniu mikrośladów -
charakterystycznych zagłębień, rys, spękań i wygładzeń, zdradzających, przynajmniej teoretycznie,
do czego służyło narzędzie.
Wyposażony w katalog znanych funkcji i wynikających z nich mikrośladów, Shea skierował
obiektyw swego mikroskopu na zbiór narzędzi ze słynnego stanowiska neandertalskiego z izraelskiej
jaskini Kebara. Spośród przebadanych ponad siedmiu tysięcy narzędzi, około 7 procent nosiło ślady
użytkowania; najczęściej służyły do obróbki drewna. Ostrza broni miotanej stanowiły niespełna pół
procent. Aż połowa z przebadanych traseologicznie ostrzy lewaluaskich wykazywała jednak
charakterystyczne złamania, powstałe podczas zderzenia z celem, i starcie na styku z drzewcami.
Tak przynajmniej uważa Shea. Inni archeolodzy indagowani przeze mnie na ten temat podkreślają, że
nawet staranna interpretacja mikrośladów jest problematyczna. Jak mi ktoś powiedział, pięć minut
wyprawiania skór może pozostawić na narzędziu ślady podobne jak minuta obróbki kości.
Opowiadając o schodkowych złamaniach i uszkodzeniach powstających przy zderzeniu ostrza z celem,
Shea cały czas przygotowywał następny rdzeń z perłowoszarego krzemienia, wyszperanego pod tylnym
podestem Wydziału Zoologii. Albo krzemień był łatwiejszy w obróbce, albo Shea się rozgrzał, w każdym
razie rdzeń niemal topniał w oczach, a na skórzany fartuch padał grad odłupków. Rozbudzone ręce zaczęły
jakby żyć własnym życiem,
podczas gdy reszta posuwała się na niższym biegu. Widząc radość emanującą z jego rąk,
pozazdrościłem mu przyjemności. Coś w mojej postawie musiało mnie zdradzić.
Pozwolę ci dokończyć ten - powiedział, wręczając mi rdzeń
i mocno zużyty tłuk kamienny. Prawdziwa praca została już
wykonana. Miałem tylko walnąć pod właściwym kątem w pła
szczyznę udarową. Okazało się to jednak trudniejsze, niż my
ślałem. Najpierw nie mogłem jej zlokalizować. Odebrawszy mi
rdzeń, Shea wyjął mazak i zaznaczył mi czerwonym krzyży
kiem, gdzie uderzyć. Potem źle ująłem tłuk.
Złap, jakbyś rzucał piłkę baseballową - powiedział Shea. Ob
jąłem dwoma palcami gładki kamień i opuściłem gwałtownie na
zaznaczone miejsce na rdzeniu, używając głównie nadgarstka.
Musiałem powtórzyć cios kilkakrotnie, aż rozległ się trzask i po
czułem w dłoni oddzielający się odłupek. Uniosłem rdzeń i oto zo
baczyłem narzędzie - może niezbyt eleganckie, ale i tak zdatne do
użycia, chłodne i gładkie w zgięciu palca, nadające się do kroje
nia świeżego mięsa i nacięcia leżącej pod nim kości. Zaskoczył
mnie niespodziewany dreszcz dumy z własnego dokonania.
Gratulacje - uśmiechnął się John. - Witamy w epoce ka
mienia.
Gdybyż to mogło być tak proste. Kłopot ze zrozumieniem zachowań neandertalczyków, powód, dla
którego nie potrafimy dotrzeć do całej złożoności ich życia, bierze się stąd, że możemy ich porównywać
tylko ze sobą. Gdy się nad tym zastanowić, widać, jak niebezpiecznie ograniczony jest taki punkt od-
niesienia; otwiera gniazdo os - poglądów na to, jak dalece neandertalczycy zbliżali się ludzi
współczesnych lub od nich odstawali pod takim czy innym względem. Paradoksalnie, mamy mniej
takich kłopotów, kiedy przyglądamy się bardziej odległym od nas hominidom: australopitekom czy
wczesnym przedstawicielom rodzaju Homo, którzy przetrwali tysiąclecia po drugiej stronie gartla.
Analogii - choćby niedokładnych - do interpretacji ich zachowań dostarczają oprócz nas samych
małpy człekokształtne i rozmaite inne, a także polujące zespołowo drapieżniki, jak wilki czy lwy. Tak
jak nasze oczy nadają głębię temu, co widzimy, dostarczając nakładających się obra-
zów z dwóch punktów, owa dwoista perspektywa patrzenia na zachowania wczesnych
człowiekowatych - czysto biologiczna i z wysokości kultury - nadaje obrazowi naszych dalekich
przodków złudzenie trójwymiarowości. Z neandertalczykami jest inaczej. Ich rozwinięte cechy
ludzkie i natrętna niedawna obecność napierają na nas tak blisko, że nie widzimy ich ostro.
Żeby zobaczyć neandertalczyków, trzeba spojrzeć na nich pod pewnym kątem. Tradycyjnym
sposobem jest przyglądanie się z bliska ich narzędziom. Tydzień po rozmowie z Johnem Shea
szedłem zalesionym stokiem, osiem tysięcy kilometrów dalej w epokę kamienia. Śliska ścieżka pięła
się stromo pod górę. Żeby nie zsunąć się po zboczu, przytrzymywałem się poskręcanych gałęzi dębu i
bukszpanu. Gdzieś w dole płynęła rzeka Ceou, wpadająca do Dordogne. Ceou, jej dolina i pobliski
obszar bytu politycznego, zwanego Francją, tonęły w porannej mgle, gęstej jak wata. Mgła skryła
wszystkie ślady popaleoli-tycznego świata, z wyjątkiem jednego: bladych konturów ruin zamku
Castelnaud, różowo zabarwionych promieniami wschodzącego słońca i majaczących po przeciwnej
stronie doliny jakby wprost z kart komiksu fantasy.
Oto dobre, klasyczne miejsce do poszukiwań neandertalczyków. Dawno temu obfitość jaskiń
wydrążonych w wapiennych skałach nad rzekami Dordogne i Yezere oraz ich dopływami
magnetycznie przyciągała tu neandertalczyków, tak jak wcześniej ich poprzedników, a później
następców - kromaniończy-ków. W promieniu 50 kilometrów można znaleźć dosłownie setki
stanowisk archeologicznych ze środkowego paleolitu, w tym takie, których nazwy sprawiają, że
serca paleoantropo-logów biją żywiej. Le Moustier, tuż na północ od Yezere, dało nazwę kulturom
mustierskim, typowym dla środkowego paleolitu Europy i Azji, i było miejscem znalezienia pochówku
nean-dertalskiego chłopca.
2
Kilka kilometrów na zachód leży
La Ferrassie, wspólny grób dwojga dorosłych neandertalczyków i sześciorga dzieci, bogaty w wytwory
ich rąk. Dalej w górę rzeki - kolejne słynne stanowisko z pochówkiem i domniemane miejsce
neandertalskiego kultu niedźwiedzia jaskiniowego -Regourdou. Na południowym brzegu Dordogne -
Pech de l'Aze i Combe Grenal, z grubo nawarstwionymi pokładami wieków. Dalej na wschód - La
Chapelle-aux-Saints, gdzie Marcellin Boule zapoczątkował kłopoty neandertalczyków. Jeśli dodać
do tej uświęconej litanii kilka nazw wybranych spośród licznych stanowisk górnopaleolitycznych z
tego samego trójkąta -Cro-Magnon, Abri Pataud, La Madeleine i ukryty cud Lascaux - łatwo ulec
wrażeniu, że ewolucja człowieka jest wydarzeniem, które zaszło gdzieś tu nad Dordogne.
Przede mną wspinali się ścieżką moi gospodarze, Jean-Phi-lippe Rigaud, kurator Zabytków
Pradziejowych Departamentu Akwitanii (stanowisko odpowiadające dyrektorowi ds. Węgla w
Newcastle) oraz Jan Simek z Uniwersytetu Tennessee. Rigaud to tubylec, dorastał w Bergerac, o
kilka kilometrów stąd na południowy zachód. Chadzał po tych urwiskach od czasu, kiedy jako
chłopiec odwiedzał gospodarstwo dziadków, później zaś został studentem, asystentem i wieloletnim
kolegą wielkiego francuskiego archeologa Franęois Bordesa. Simek był tu elementem
napływowym - urodzony w czeskiej rodzinie w Great Neck na Long Island, wychowany w górach
Kalifornii, a obecnie dumny posiadacz pięciu hektarów lasu w Tennessee. Obaj nosili niebieskie
robocze bluzy i dżinsy, ale o ile Rigaud wyglądał jak uczony dżentelmen przebrany w strój roboczy, o
tyle Simek był okazem wiejskiej krzepy, o twarzy jak wykutej z kamienia i wygładzonej przez czas.
Za Rigaudem kroczył swobodnie trzeci mężczyzna, siwy, niższy, w okularach, ubrany w koszulę z
krótkim rękawem, bermudy, czarne skarpety i tenisówki - letni strój gabinetowego naukowca
podczas wyprawy w teren. Henry Schwarcz z Uniwersytetu McMastera w Ontario to zasłużony
innowator w dziedzinie datowania metodą szeregu uranowego i rezonansu spinu elektronów, być może
najważniejsza postać dokonującej się właśnie rewolucji w datowaniu początków człowieka współcze-
snego. Zajęty i wszędobylski, nieustannie udoskonalający metodykę, żarłocznie wręcz oznaczający
stanowiska z Europy, Afryki i Bliskiego Wschodu - gdziekolwiek jego biegłość i usługi są potrzebne.
Słyszałem plotki, że Schwarcz datuje stanowisko każdemu, nawet nie proszony.
Trawersowaliśmy właśnie wapienne skały zwane Massif du Conte, ciągnące się wzdłuż Ceou na
odcinku blisko dwóch kilometrów i usiane jaskiniami. Ślady prehistorii musiały pozostać w wielu
spośród ponad dwudziestu pieczar, ale tylko dwie okazały się warte poważniejszych wykopalisk. Ponad
nami, przesłonięte osypiskiem, otwierało się wejście do Grotte 15, znanej szerzej jako Grotte Yaufrey,
w której Rigaud prowadził prace w latach 1969-1982, obecnie nieczynnej. Dalej przy ścieżce leży
Grotte 16, czynne stanowisko wykopaliskowe Rigauda. Razem obie groty obejmują zakres czasowy
odpowiadający większości okresu zasiedlenia kontynentu przez człowieka. Najniższe poziomy w
Yaufrey zawierają narzędzia aszel-skie, sprzed jakichś 400 tysięcy lat, wyżej znajdują się najstarsze z
kiedykolwiek znalezionych warstw mustierskich, datowane obecnie - przez Schwarcza - na 250 tysięcy
lat, co podwaja tradycyjne oszacowanie trwania kultury mustierskiej. Najgłębsze osady w Grotte 16,
zaledwie kilka kroków dalej wzdłuż grzbietu skalnego, nakładają się czasowo na najmłodsze osady w
Yaufrey (około 60 tysięcy lat temu), a wyżej występują w nich kolejno ślady rozmaitych kultur górnego
paleolitu, aż do neolitycznych. Wszystko to zwieńczone jest przez rem.an.ie
3
bezczasowych szczątków,
naniesionych przez wodę, wygrzebanych przez gryzonie i owady oraz porozrzucanych przez ludzi. W
tych archeologicznie bezwartościowych szumowinach można znaleźć wszystko - od mustierskich
odłupków do potłuczonych butelek po winie i papierków po cukierkach.
Po kilku minutach doszliśmy do miejsca wykopalisk - jamy w kształcie rękawicy z jednym palcem,
wokół której przykucnął międzynarodowy tłumek archeologów i studentów, spoglądających w górę pod
światło na nowo przybyłych. Rigaud od-
prowadził nas w głąb mrocznego kciuka rękawicy, gdzie dwaj koledzy, Roy Larick i Todd Koetje,
usuwali bloki trawertynu z obfitego poziomu magdaleńskiego - najpóźniejszej części górnego paleolitu.
Do wyznaczenia górnej granicy wieku poziomu magdaleńskiego potrzebne było datowanie trawertynu
przez Schwarcza metodą szeregu uranowego. Larick podał bryłę, w której znalazł kieszonkę
zwęglonego materiału, co umożliwiało również datowanie metodą radiowęglową. Schwarcz wobec
perspektywy datowania próbki dwiema niezależnymi metodami był wniebowzięty.
- Nie pakuj - wykrzyknął. - Zjem na miejscu.
Podczas gdy Rigaud i Schwarcz dyskutowali nad geologią w głębi jaskini, Simek poprowadził
mnie do głównej części, gdzie pracowała większość studentów. Chciał mi pokazać, gdzie znaleziono
palenisko, niemal w spągu profilu, jeszcze w poziomie mustierskim - z czasów neandertalczyków
(później warstwę tę datowano na 58 tysięcy lat).
Czy mustierskie paleniska nie są rzadkością? - spytałem.
- Niektórzy mówili mi, że są w ogóle nie znane.
Niektórzy tak mówią. Ja natykam się na nie wszędzie.
Inny archeolog powiedział mi, że na neandertalczyków można patrzeć na dwa sposoby: albo się ich
kocha, albo nienawidzi. Jan Simek niewątpliwie należał do miłośników i jako taki był skory do obrony
ich osiągnięć, a irytowały go wszelkie próby umniejszania ich zasług. Przyznaje, że neandertalczyków
zastąpili w Europie ludzie o bardziej nowoczesnej anatomii, ale ci pierwsi zdążyli wcześniej wnieść swój
wkład w pulę genową i na pewno nie ustąpili dlatego, że byli głupi. Ideę, że neandertalczyków wyparli
ludzie wyżsi biologicznie, uważa natomiast za antyewolucyjną, politycznie podejrzaną i zwyczajnie
fałszywą. Jego zdaniem na początku górnego paleolitu nie widać wyraźnych dowodów na rzecz
„wielkiego skoku naprzód". Nastanie ludów oryniackich - reprezentujących najstarszą kulturę górnego
paleolitu w Europie Zachodniej - było tylko jednym z wielu wydarzeń migracyjnych, a każde z nich
przynosiło własną kulturę: grawecką, solutrejską, magdaleńską i tak dalej, aż do rolniczej rewolucji
neolitycznej. Dla wędrówek kultur nie
ma większego znaczenia, czy jakaś grupa ludzi ma wydatniejsze łuki brwiowe, czy większą masę mięśni,
sądzi Simek.
Teraz niechętnie stawia się znak równości między biologią
a kulturą - powiedział mi.
Przecież jeszcze przed kilku laty wszyscy właśnie w ten
sposób wyjaśniali gwałtowność przejścia od środkowego do
górnego paleolitu.
Pewnie. A niewiele wcześniej wieszali Murzynów za zada
wanie się z białymi kobietami.
W terenie wiara Simka w człowieczeństwo neandertalczyków wyraża się dostrzeganiem ciągłości
behawioralnej po obu stronach przejścia, nawet tam, gdzie inni widzą ostrą granicę. Stąd podniecenie
znalezieniem paleniska w Grotte 16, tam gdzie kto inny mógłby ujrzeć jedynie trochę węgla
drzewnego, wyżarzonej ziemi i popiołu. Rozróżnienie to jest właściwie tylko kwestią semantyki i zależy od
tego, co się uważa za palenisko. Jak wyjaśnił Simek, tego rodzaju bezkształtna wkładka popiołu i
zwęglonego drewna bardziej fachowo nosi nazwę obszaru spalania (combustion area). Nikt nie podważa
faktu, że neandertalczycy posługiwali się ogniem, natomiast spór dotyczy tego, jak dobrze się nim
posługiwali w porównaniu ze swymi kromaniońskimi następcami. Niektórzy archeolodzy dopatrują się
pozostałości prawdziwych palenisk - jam wyłożonych kamieniami, udoskonalonych tunelami
zwiększającymi ciąg itp. - w oryniackich stanowiskach z samego początku górnego paleolitu, na
przykład w Abri Pataud. Inni (do tych zalicza się wielu miłośników neandertalczyków, w tym Simek)
sądzą, że tak zorganizowane struktury pojawiły się - na przykład na stanowisku Pincevent - znacznie
później, bo zaledwie 12 tysięcy lat temu. W takim ujęciu rozróżnienia między organizacją społeczności
neandertalczyków a ludzi współczesnych, dokonywane na podstawie struktury stanowiska, zaczynają się
zacierać. W archeologii fakty rzadko mówią same za siebie. Każdy zauważa to, czego szuka.
- Jestem dzieckiem lat sześćdziesiątych - oświadczył Si
mek. - Nie szukam różnic, jak oni. Ja szukam podobieństw.
Podobieństwa sięgają aż do ich własnych głów.
Nie musiałem się zbytnio wysilać, by dociec, kogo ma na myśli mówiąc: „oni" - z wieloma
rozmawiałem w wysokich gmachach Berkeley czy podziemiach londyńskiego Muzeum Historii
Naturalnej. Ale czy przeciwieństwem miłośnika neandertalczyków rzeczywiście jest ziejący
nienawiścią ich wróg, a ściślej mówiąc, czy sposób, w jaki decydujemy się traktować przeszłość, zależy
od głębszych przekonań politycznych? Jestem, jak Simek, dzieckiem lat sześćdziesiątych. Czy jednak
moja wiara w ludzką równość musi się rozciągać na wymarłych bliźnich, jeśli neandertalczycy
rzeczywiście wymarli bezpotomnie? Czy ktoś, kto uważa, że neandertalczycy nie byli w pełni ludźmi,
jest koniecznie kryptorasistą? A może pytanie należy odwrócić: czy prawdziwymi rasistami nie są ci,
którzy nie mogą sobie wyobrazić świata zamieszkanego przez dwa rodzaje ludzi; ci, którzy nie mogą się
pogodzić z tym, że wymarła wersja wzbogacała przeszłość w zupełnie odrębne, zamknięte już ludzkie
doświadczenie?
Simek zszedł do jaskini pomóc studentom nanieść jakieś znalezisko na plan wykopalisk, a ja
zawróciłem samotnie do Yaufrey. Wiedziałem, że jedynym sposobem osiągnięcia zamierzonego celu
jest nauka, ale musiałem się od niej na chwilę oderwać. Wspiąłem się niemal pionową percią,
skrajem stwardniałego osypłska, wyglądającego jak jęzor zwieszony z wlotu jaskini. Wejście do
jaskini było najeżone drutem kolczastym i łańcuchami zagradzającymi wstęp dzikim poszukiwaczom
zabytków. Za przegrodą ziała zakurzona jama, którą ożywiały tylko piski szybko nurkujących jaskółek.
Miejsce wydawało się nienaturalnie puste, jak porzucony, wypatroszony zewłok. Archeologia zmieniła
„Yaufrey" z nazwy jaskini w zbiór danych, opublikowanych w opasłym tomie monograficznym, na
drogim, kredowym papierze. Ta opustoszała dziura, nieco zatęchła i upstrzona ptasimi odchodami, już
nie była Yaufrey, lecz tym, co zostało po jej metodycznym usunięciu.
A jednak to właśnie tu schodzili się pradawni, pojawiając się kolejno w epoce kamienia, ugniatając
bosymi stopami dawno wygasłe popioły ognisk swych poprzedników. Bez względu na to, co sobie
myślimy, przeszłość wydarzyła się naprawdę i nic
jej nie zmieni. Przycupnąłem na kamieniu przed jaskinią i spojrzałem poprzez drzewa na dolinę.
Zamku nie było w polu widzenia, a smutna, splądrowana i zagrodzona jaskinia znajdowała się za moimi
plecami. Przed moimi oczami rozciągał się więc widok, jaki ujrzałby neandertalczyk siedzący w tym sa-
mym miejscu 100 tysięcy lat temu: powykręcane pnie, jaskółki, kożuch rzednącej mgły w dole i czysty
błękit nieba nade mną.
- Nie ulega wątpliwości, że prawda istnieje - powiedział mi wcześniej Simek. - Jedyny sposób, żeby
do niej dotrzeć, to ubabrać się tu po łokcie w ziemi.
Siedem kilometrów na wschód leży Combe Grenal, wciśnięte w suchy wąwóz odległy o trzysta
metrów od rzeki Dordogne. W roku 1953 Fran9ois Bordes zaczął tam prowadzić jednosezonowe w
zamierzeniu prace wykopaliskowe. Tymczasem po trzynastu latach mógł już spoglądać w górę z dna
wielkiej dziury w ziemi, głębokiej na dobre trzynaście metrów - wykopu, w którym odsłonięte 65
poziomów archeologicznych obejmujących 100 tysięcy lat zasiedlenia tego miejsca przez ludzi. W
każdym z poziomów Bordes starannie zaznaczył położenie poszczególnych artefaktów, a stanowisko to
dostarczyło ich ogółem mniej więcej 19 tysięcy. Połączenie ogromnej ilości informacji z Combe Grenal i
tego, czego dowiedział się już z wcześniejszych wykopalisk na stanowiskach mustierskich, pozwoliło mu
spojrzeć zupełnie nowym okiem na narzędzia z epoki kamienia.
Przed Bordesem widziano w ludzkich pradziejach liniowy ciąg stadiów, z których każde było
egzemplifikowane przez szczególny dla niego typ narzędzia -Jossile directeur.
4
Bordes odrzucił ten
uproszczony sposób klasyfikacji narzędzi skupiający się na „gwiazdach" (kolejno: pięściak, odłupek,
wiór itd.), zastępując go bardziej realistycznym postrzeganiem stanowisk archeologicznych jako całych
zespołów narzędzi, będących rezultatem określonej ludzkiej działalności. Kiedy spojrzeć na to w ten
dynamiczny sposób, różnice między zespołami narzędzi stają się ważnym źródłem informacji o ludzkich
zachowaniach
i ewolucji. W zapisie archeologicznym środkowego paleolitu w Europie Bordes wyróżnił ponad 60
typów narzędzi: zgrzeblą boczne i poprzeczne, przekłuwacze, noże, topornie wrębione narzędzia zwane
zębatymi, ostrza itd., uwzględniając w swej klasyfikacji nie tylko kształt narzędzi, lecz także technikę
ich wyrobu, na przykład lewaluaską. Zauważył, że zespoły z różnych stanowisk i warstw nie były tylko
zbieraniną odłupków i narzędzi, ale układały się w intrygująco powtarzalny wzorzec. Cały okres
mustierski, rozciągający się co najmniej na 100 tysięcy lat, da się sprowadzić do czterech
zasadniczych zestawów narzędzi (tool kits), różniących się względnym, procentowym udziałem
występujących w nich typów wytworów.
Na przykład „musterien z tradycją aszelską" cechuje duża liczba pięściaków, przypominających
wcześniejsze dwustronne narzędzia kultury aszelskiej. Takie pięściaki są rzadkie lub nieobecne w
zestawach „musterienu typowego", odróżniających się za to licznymi zgrzebłami i starannie
obrobionymi ostrzami. W zestawie „La Quina-Ferrassie" przewaga zgrzebeł jest jeszcze wyraźniejsza -
dochodzi do 80 procent całego zespołu - natomiast „zębaty" zestaw mustierski zawdzięcza nazwę
piłkowanym brzegom niektórych odłupków, a brak w nim wielu typów narzędzi występujących w
innych zestawach: nie ma pięściaków ani noży tylcowych, ostrza i zgrzebła są nieliczne i do tego
pośledniej jakości.
Gdyby nawet Bordes poprzestał na wyróżnieniu tych wariantów, i tak stanowiłoby to bardzo ważny
wkład w archeologię. Pokusił się jednak dodatkowo o interpretację znaczenia różnic między
wariantami. Jego zdaniem cztery zestawy narzędzi odpowiadały czterem szczepom neandertalskim,
które zamieszkiwały równocześnie południową Francję, przy czym miały odrębne pochodzenie, dzieje
i tradycje. Na obszarze porównywalnym ze stanem New Jersey
5
te cztery grupy etniczne przez dziesiątki
tysięcy lat przychodziły i odchodziły, na poszczególnych stanowiskach żyjąc albo kolejno po sobie,
albo po sąsiedzku, a jednak nigdy się ze sobą nie mieszając kultu-
rowo. Na przykład przez 20 tysięcy lat trwania wczesnej, mroźnej fazy ostatniego glacjału - Wurm I
6
-
mieszkańcy Combe Grenal posługiwali się narzędziami „typowo mustierskimi", a niespełna dziesięć
kilometrów stamtąd, po drugiej stronie Dordogne, ludzie z Pech de l'Aze pozostali przy kulturze
„mu-stierskiej zębatej". Inna zaś grupa „typowo mustierska" żyła w Le Moustier, choć z Combe Grenal
było do nich trzy razy dalej niż do Pech de l'Aze.
Bordes uważał, że tym, co na przekór odległości łączyło obie grupy „typowo mustierskie", była ta
sama potężna siła, która utrzymywała odrębność sąsiadów z Combe Grenal i Pech de l'Aze: tożsamość
plemienna. Ludzie z Pech de l'Aze nie dlatego wytwarzali narzędzia „mustierskie zębate", że nadawały
się one lepiej do użytku w warunkach, w jakich przyszło im żyć, ale dlatego, że tak kazały zwyczaje
szczepu. To samo dotyczy pozostałych szczepów. Chociaż sam Bordes ograniczał się w swych
interpretacjach do południowej Francji, inni uczeni zastosowali jego metody i sposób odczytania zapisu
archeologicznego do neandertalczyków żyjących w innych częściach Europy i na Bliskim Wschodzie.
Widziani z tej perspektywy neandertalczycy nabrali cech pełnowymiarowych ludzi, przynajmniej
dzięki posiadaniu grupowego poczucia stylu, przynależności własnego „ja" do większej wspólnoty
społecznej. Grubo ciosany monolit ich życia rozpadł się na populacje ludzkie obdarzone
charakterystycznymi „osobowościami". Zarazem trudno przyjąć interpretację Bordesa, nie
zakładając, że neandertalczycy musieli żyć w sposób zasadniczo odmienny niż dzisiejsi
łowcy-zbieracze. Jak przez setki i tysiące lat mogą istnieć koło siebie różne szczepy i nie zapoznać się
ze sobą na tyle, by dały się zauważyć wzajemne wpływy kulturowe? Martin Wobst, archeolog z
Uniwersytetu Massachusetts, wykazał, że grupy zbieracko--łowieckie regularnie zmierzają do
zacieśnienia kontaktów z sąsiadami. Neandertalczycy Bordesa wiedli natomiast żywot w niemal
zupełnym odosobnieniu. Łatwiej w to uwierzyć,
uświadomiwszy sobie, że względna liczebność i małe rozmiary stanowisk neandertalskich przemawiają za
bardzo małą gęstością zaludnienia. Całą Akwitanię mogło wówczas zamieszkiwać paruset ludzi.
„Człowiek mógł spędzić całe życie, spotkawszy zaledwie kilka razy przedstawicieli innego szczepu
- napisał Bordes -a kontakty takie, jeśli już do nich doszło, zapewne nie zawsze były pokojowe i
owocne".
Kulturowe wyjaśnienie zmienności środkowopaleolitycznej przez Bordesa wywarło ogromny wpływ na
metodologię archeologów, nie tylko tych zajmujących się okresem mustierskim, ale i innych. Nie bez
znaczenia była tu osobowość Bordesa: człowieka niespożytej energii i prawdziwego uczonego, który
znajdował wielkie upodobanie w intelektualnych dysputach, gestykulując i podnosząc głos, co
pomagało mu przytłoczyć adwersarza siłą własnych poglądów i rozległą wiedzą faktograficzną.
- Pod koniec dyskusji z Bordesem człowiek czuł się zadowolony, jeżeli choć raz miał rację - wspominał
Jean-Philippe Ri-gaud w obozowisku pod Grotte 16.
Któż mógł być godniej szym intelektualnym przeciwnikiem takiego człowieka niż Lewis Binford? W
połowie lat sześćdziesiątych, na długo zanim zdecydował się zniszczyć wyobrażenie człowieka z
wczesnego plejstocenu jako potężnego myśliwego, Binford wraz ze swą ówczesną żoną Sally rzucił
wyzwanie poglądom Bordesa na kultury mustierskie. Binford docenił wyróżnienie przezeń
powtarzalnych wzorców, zestawów narzędzi, ale zinterpretował je zupełnie inaczej. Różne zestawy nie
były pozostałościami różnych szczepów, lecz tylko różnych rodzajów działalności. To nie ludzie byli
inni, lecz czynności, które wykonywali w danym miejscu, co mogło się wiązać ze zmianami pór roku i
klimatu. Zmienność zespołów narzędzi odzwierciedlała więc przystosowanie ludzi do środowiska, a nie
trwającą mimo upływu czasu tożsamość kulturową. Zespół bogaty w narzędzia zębate może na
przykład odpowiadać miejscu, gdzie ktoś okorowywał drzewo, strugał narzędzie lub zajmował się innym
rodzajem obróbki drewna, podczas gdy nagromadzę-
nie zgrzebeł może świadczyć o przygotowywaniu pożywienia czy wyprawianiu skór.
Nic dziwnego, że Bordes był rozeźlony wtargnięciem Amerykanów na jego poletko. Debata Bordesa z
Binfordem stała się jednym z najgłośniejszych i najbarwniejszych konfliktów w dziejach
archeologii. Sally Binford opisała pierwsze spotkanie obu mężczyzn jako „taniec dwóch psów,
okrążających się i obwąchujących, żeby ocenić intencje potencjalnego przeciwnika". Lew Binford
nigdy nie umniejszał dramatyzmu tej sceny i tak ją wspominał:
Spieraliśmy się dobrą godzinę, coraz bardziej podnosząc głos, wstając i siadając, robiąc krok do
przodu i cofając się, pochylając się nad diagramami, wśród gęstych kłębów dymu z jego fajki i
moich papierosów [...] Nagle Bordes przyskoczył do mnie twarzą w twarz. Niemal odruchowo zerwa-
łem się na nogi. Położył mi rękę na ramieniu, spojrzał prosto w oczy i wycedził: „Binford, jesteś
zawodnikiem wagi ciężkiej; ja też".
Obaj zawodnicy latami jeszcze wzniecali ogniste spory w czasopismach naukowych, a
spotkawszy się podczas sezonu wykopaliskowego w terenie, wdawali się w zażarte dyskusje do
upadłego. Mimochodem nawzajem zapładniali swoje idee, choć każdy potępiał poglądy przeciwnika.
- Bordes odwoływał się do faktów, by okiełznać fantazję Binforda - wspomina Rigaud - a ten
wzbogacał suche fakty Bordesa swą wyobraźnią. Bordes zaprosił w końcu Binforda do współpracy nad
dwutomowym opracowaniem Combe Grenal, którego każdy tom miał być napisany przez jednego z
nich. Zanim doszło do realizacji planów, Bordes niespodziewanie umarł. Dla Binforda było to
„jedno z najsmutniejszych wydarzeń w życiu".
A kto miał rację? Większość archeologów po obu stronach Atlantyku zgodziłaby się, że odpowiedzi
należy chwilowo szukać gdzieś w trójkącie, którego wierzchołkami są: „obaj", „żaden" i „trudno
powiedzieć". Uczniowie Bordesa we Francji wy-
kazali, że w geograficznie określonych regionach utrzymują się tradycje kulturowe, wyrażone bardziej w
technice wytwarzania narzędzi niż ich ostatecznym kształcie. Hipoteza szczepów nie potrafi jednak
wyjaśnić, co przez tysiące lat podtrzymywało izolację kulturową grup, oddzielonych od siebie co
najwyżej łatwym do przebycia nurtem Dordogne. Bardziej prawdopodobnie brzmi hipoteza
„czynnościowa" Binforda, ale analiza mikrośladów, wiążąca poszczególne narzędzia z konkretną
funkcją, nie dostarcza argumentów na jej poparcie. Wręcz przeciwnie, badania mikrośladów,
prowadzone między innymi przez Johna Shea, wykazały, że narzędzia mustierskie bez względu na
kształt wykazują ślady zużycia związane zazwyczaj z obróbką drewna.
Ćwierć wieku później debata Bordesa i Binforda wciąż budzi emocje. Być może sprawa, której
dotyczy, jest szczególnie wyrazistym przykładem szerszego sporu. Bordes, wywodzący się z francuskiej
tradycji paleontologicznej, widział w różnych zestawach narzędzi mustierskich odzwierciedlenie
odrębnych bytów z ich własną historią. Nie mogły się mieszać i łączyć, tak samo jak odrębne gatunki
nie mogą się ze sobą swobodnie krzyżować, dając magmę dziwnych między gatunkowych hybryd.
Tymczasem częścią etosu „amerykańskiego tygla" jest przekonanie o możności zacierania różnic
między różnymi kulturami, ich krzyżowania, a czasem zaniku. Dla Binforda, który wyrósł polując na
piżmowce w Wirginii, to, kim ktoś jest, zawsze będzie znaczyło mniej niż to, co ten ktoś robi. Liczą się
zachowania przystosowawcze, sposoby, w jakie poszczególne osobniki radzą sobie w warunkach, w
jakim przyszło im żyć -właśnie tego należy więc szukać w zapisie archeologicznym.
Kiedy obaj mistrzowie wagi ciężkiej, francuski i amerykański, rozgrywali między sobą walkę wokół
tych wielkich tematów przewodnich, archeolog brytyjski Paul Mellars proponował inne wyjaśnienie.
Jego zdaniem niewidzialną ręką stojącą za zróżnicowaniem kultur mustierskich nie były ani styl,
ani funkcja, lecz czas. Jeśli odrzuci się zespoły „worki", zdefiniowane głównie na podstawie
negatywnej - braku zgrzebeł z tylcem, braku pięściaków itp. - wzór się upraszcza i pozosta-
ją tylko trzy kolejne przemysły, czyli kultury techniczne: La Ferrassie, La Quina i mustierska z
tradycją aszelską.
- Zawsze trochę mnie irytowało, że spoglądano na problem jako na „wojnę olbrzymów" - powiedział
mi Mellars, kiedy odwiedziłem go w Anglii, w Cambridge. - Wszystko zasadzało się na fałszywej
przesłance: że zmienność, o której mówili Bordes i Binford, była synchroniczna. Ja jednak zauważyłem
sekwencję chronologiczną. Jeśli ma się piętnaście stanowisk i w każdym powtarza się ten sam wzorzec
stratygraficzny, wcale nie trzeba być geniuszem, żeby się połapać, o co chodzi.
Ostatnio datowania termoluminescencyjne - nowa, skuteczna metoda określania wieku wytworów
ludzkich - zdecydowanie potwierdziły rozumowanie Mellarsa. Żeby jednak dało się przypisać
zmienność wyłącznie czasowi, na każdym stanowisku powinna się pojawiać ta sama sekwencja
przemysłów, a jak dotąd nie dało się tego jednoznacznie potwierdzić. W dodatku hipoteza Mellarsa ma
jeszcze jedną wadę - trywialność. Jeśli zmiany przemysłów były tylko funkcją czasu, to cała sprawa
przestaje być problemem naukowym, gdyż sprowadza się do oczywistej konstatacji, nic nie
wnoszącej do poznania ludzkich zachowań: że zmieniają się one w czasie. Taki wywód niewiele
wyjaśnia.
- Cóż, wytłumaczenie całej sprawy chronologią było nudne
- przyznaje Mellars. - Dlatego moje pomysły nigdy nie znalazły
należytego posłuchu. Ale nowe datowania je potwierdziły.
Jeśli koncepcja Mellarsa stanowiła kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy uczestników sporu
Bordesa z Binfordem, to hipoteza młodszego, bardziej radykalnego archeologa grozi pogrzebaniem
całej kwestii raz na zawsze. - Pora dać sobie spokój z tą sprawą - mówi Harold Dibble z Uniwersytetu
Pensylwania.
- Ani Bordes, ani Binford nie mieli jakichkolwiek danych na
poparcie własnych poglądów. Obaj ugrzęźli w sporze za sprawą
fatalnego założenia: że ludzie wykonywali narzędzia poszczegól
nych typów rozmyślnie, że celem ich twórców był taki, a nie in
ny kształt. Jeśliby tak było, to zmienność musi wynikać albo ze
stylu, albo z przeznaczenia. Nie ma innej możliwości. Ale co bę
dzie, jeśli wyjściowe założenie okaże się mylne?
Tam, gdzie Bordes i Binford w kamiennych narzędziach widzieli zgrzebła, ostrza itd., Dibble każe
nam widzieć to, czym były w istocie: anonimowe śmieci. Jeśli dawne populacje zachowywały się
podobnie jak dzisiejsze, większość artefaktów w zespole archeologicznym to nie świeżo wykonane,
dopiero co zaostrzone narzędzia, które zagłębiały się w mięso czy strugały drewnianą dzidę, lecz
porzucone okazy reprezentujące końcowe stadia długiej historii użytkowania. Narzędzie mogło być
użyte najpierw do roztłuczenia bulwy na miazgę, następnie po zaostrzeniu jednej krawędzi - do
skrobania skór, a wreszcie, kiedy krawędź się stępiła, poddane retuszowi w celu uzyskania ostrza do
wydobycia szpiku z kości. W ciągu swego „cyklu życiowego" dany kawałek kamienia przybierał
różnoraką postać, z których każda mogła okazać się ostatnią - a więc tą, która sto milleniów później
trafi w ręce archeologa, przekonanego, że kryje się w niej jakiś wewnętrzny formalny sens. Jak na ironię,
może to być akurat ta część kamienia, która jako jedyna nie nadawała się już na żadne narzędzie.
7
Dibble postanowił przyjrzeć się pod tym kątem typologii Bordesa. Spośród wyróżnianych przezeń
ponad sześćdziesięciu typów narzędzi odłupkowych jedną trzecią stanowiły rozmaite odmiany zgrzebeł
- racloirs. Dzieliły się one na cztery główne kategorie: zgrzebła pojedyncze, retuszowane wzdłuż
jednej krawędzi; zgrzebła podwójne, retuszowane wzdłuż obu krawędzi; zgrzebła zbieżne, których obie
retuszowane (zaostrzone) krawędzie zbiegały się we wspólnym wierzchołku; oraz zgrzebła
poprzeczne, w których zaostrzony był nie bok, lecz krawędź przeciwległa do resztki płaszczyzny
udarowej.
Przebadawszy narzędzia pochodzące zarówno ze stanowisk francuskich, jak i lewantyńskich Dibble
odkrył, że wszystkie zgrzebła dawało się umieścić w jednej z dwóch sekwencji redukcyjnych.
Zgrzebła pojedyncze ostrzono ponownie z drugiej strony, zmieniając je w podwójne, i dalej, aż obie
krawędzie zbiegały się ze sobą. Czasem zgrzebła pojedyncze retuszowano stale wzdłuż jednej
krawędzi, aż narzędzie przekształcało się w zgrzebło poprzeczne. W obu przypadkach narzędzia
interpretowane przez Bordesa jako rzeczywiste, odrębne klasy przedmiotów, w ujęciu Dibble'a
stawały się epizodami nieprzerwanego continuum. Grupowanie artefaktów w plemienne zestawy
narzędziowe ma sens nie większy, niż przeprowadzenie w jakiejś okolicy spisu powszechnego i
zaliczenie wszystkich przedszkolaków do jednego plemienia, nastolatków do drugiego, dorosłych do
trzeciego itd. Równie jałowe jest doszukiwanie się w zespołach narzędzi śladów odmiennych form
aktywności ludzkiej, jak chciałby to robić Binford.
Nie trzeba dodawać, że hipoteza Dibble'a nie przysporzyła mu sympatyków po żadnej stronie
Atlantyku. - Kiedy pierwszy raz wyłożyłem argumenty na rzecz sekwencji redukcyjnych na konferencji
w Liege w 1986 roku - opowiadał mi - pewien francuski archeolog zerwał się z fotela i zawołał:
„Kimże jest ten groteskowy okaz amerykańskiej archeologii, który śmiał tu przyjechać i urągać
Franęois Bordesowi?" To wciąż boli.
Binford odpowiedział mniej emocjonalnie, acz równie ciepło: - Gdybym chciał zabawić się w
archeologiczny żart sytuacyjny, nie mógłbym zrobić nic lepszego niż wynaleźć Harolda Dib-ble'a.
Przesłanie Dibble'a nie jest ani obelgą, ani żartem, lecz ostrzeżeniem. Większość materialnych
dowodów ludzkich zachowań - nie tylko z okresu mustierskiego, ale większości naszego trwania na
Ziemi - sprowadza się do obrobionych okru-chów kamienia. Nic dziwnego, że archeolodzy chcą z
tych pradawnych wytworów wycisnąć jakieś znaczenia do ostatka. Spragnieni danych posuwają się
być może za daleko. Zastanówmy się choćby nad kwestią, czy neandertalczycy porozumiewali się w
pełni ludzką mową. Często spotykanym argu-
mentem na rzecz ich zdolności językowych jest rozmaitość ich narzędzi. Jeśli „zgrzebła zbieżne
asymetrycznie", „naprzemienne dzioby rylcowa te", „mustierskie ciosaki" i inne przybory w kuchni
Bordesa reprezentują arbitralne formy nadane kamieniowi, wynikałoby z tego, że umysły ich twórców
mogły działać i porozumiewać się w arbitralnym kodzie abstrakcyjnych symboli językowych. Trudno
sobie wyobrazić, jak inaczej młody neandertalczyk mógłby nauczyć się odróżniania zgrzebła
podwójnego dwuwklęsłego od dwuwypukłego, gdyby jakiś starszy neandertalczyk mu tego nie
powiedział.
Argument ten upada jednak, jeśli oba artefakty są tylko bezimiennymi produktami ubocznymi
ostatniej próby uzyskania jeszcze jednego kawałka krawędzi tnącej z danego kamienia. W takim bowiem
przypadku neandertalskie potrzeby jeży-
kowe mogą być znacznie skromniejsze. Parafrazując Gertrudę Stein: narzędzie jest narzędziem jest
narzędziem.
8
- Nie twierdzę, że neandertalczycy nie umieli mówić - prote
stuje Dibble. - Twierdzę tylko, że nie da się tego wykazać na
podstawie narzędzi kamiennych. Typologia tych narzędzi od
zwierciedla nasz język, nie neandertalski.
Harolda Dibble'a spotkałem w Bordeaux, gdzie prowadził seminarium na uniwersytecie. Rumiany,
jasnobrody, wszędzie rozpychał się wesoło. Wykładał płynną francuszczyzną, ale trzymał się
konsekwentnie ojczystej fonetyki; jeśli jakieś słowo było wspólne obu językom, wymawiał je twardo, po
amerykańsku: uparte spółgłoski wyskakiwały ponad gęstwę samogłosek. Wśród słuchaczy było pełno
„neo-bordeańczyków", do których można by zaliczyć archeologa Jacques'a Pelegrina, chyba
naj-wprawniejszego, a zarazem najbardziej uczonego łupacza krzemieni na świecie. Wychowywał się
dosłownie na kolanach Bor-desa, zaczynając jeszcze jako szesnastolatek. Dibble zbywał wszelkie
otwarte złośliwości Pelegrina pogodnym humorem.
- Dobra, nadszedł czas na pytania - powiedział po wykła
dzie - ale tylko od osób, które się ze mną zgadzają. A Jacąues
w ogóle nie ma prawa głosu.
Pelegrin miał jednak okazję podyskutować, Dibble odpowiadał na zarzuty; inni dorzucali swoje
wypowiedzi. Ja siedziałem w głębi sali, która dzieliła się na ogniska lokalnych debat i traciłem nadzieję
na to, że uda mi się wyłowić choćby okruch informacji o prawdziwym życiu neandertalczyków spośród
takiej gmatwaniny punktów widzenia i sprzecznych tradycji. Żaliłem się na to później Simkowi w
Grotte 16.
- No cóż, może to nie na kształty narzędzi kamiennych trze
ba patrzeć - odparł wzruszając ramionami, z zadziwiającym
stoicyzmem u człowieka, który spędza większość czasu wła
śnie na ich oglądaniu.
Istotnie, kształt narzędzia to nie wszystko. Większość dzisiejszych archeologów traktuje gotowy
artefakt jako zaledwie
część systemu: procesu, zaczynającego się od podniesienia brudnej bryły krzemiennej przez kogoś,
kto ma zamiar przerobić ją na coś dla siebie użytecznego. System obejmuje sposoby zdobywania
surowców, różne etapy wytwarzania narzędzi, ich transport w dawnym krajobrazie, pierwotne
zastosowanie, powtórne ostrzenie, używanie, ostrzenie i tak dalej, aż do ostatecznego wyrzucenia.
9
Ściśle rzecz biorąc, dzieje narzędzia na tym się nie kończą, jako że zostaje ono zagrzebane w osadzie,
wyerodowane, jest przemieszczane przez wodę i inne czynniki naturalne, aż wreszcie, przy odrobinie
szczęścia, może być wydobyte na światło dzienne przez przykucniętego adepta archeologii, omiecione z
brudu, oznaczone na planie, zapakowane, zaklasyfikowane, sfotografowane, narysowane tuszem, prze-
tworzone w obraz komputerowy lub wykorzystane w inny jeszcze sposób.
Przez całą historię użytkowania narzędzi ludzie zostawiają ślady świadczące o swym trybie życia.
Weźmy zdobywanie surowca. Jak wiadomo każdemu hominidowi, najlepszym minerałem do wyrobu
narzędzi są drobnoziarniste skały bogate w krzem, jak czert i krzemień, które pod wpływem
uderzenia dają eleganckie, ostre krawędzie. Neandertalczykowi zamieszkałemu w okolicy Dordogne
nietrudno było znaleźć taki materiał; trzeba by specjalnie nadkładać drogi, by się na niego nie natknąć.
To samo dotyczy innych regionów Francji. Spacerując wzdłuż szeregowych domków nad stacją
kolejową koło Amiens widziałem krzemienne odbojniki drzwi, krzemienne murki ogrodów, wielkie
buły krzemienne okalające grządki, sterty krzemienia bez widocznego powodu spiętrzone na gankach.
Mój czteroletni syn regularnie wracał z zabaw w Lasku
Fontainebleau z paroma bryłami, które rozbijał na chodniku, powodowany być może jakimś
pierwotnym odruchem, wyzwalanym przez gładką obietnicę krzemienia.
Nie jest więc problemem zdobycie krzemienia; pozostaje kwestia jakości. Krzemień podłej jakości -
drobne okruchy lub skałę za mało spoistą, by uderzona dać mogła równy, czysty przełom -znaleźć można,
wędrując wzdłuż koryt rzecznych. Lepszy jakościowo surowiec występuje natomiast tylko w niektórych
miejscach. Przydymiony, różowawy krzemień widuje się w okolicach Bergerac. Z Gór Świętokrzyskich
pochodzi słynny krzemień barwy czekoladowej. Aszelskie obozowiska położone były zwykle w pobliżu
złóż krzemienia, co zapewniało materiał do wyrobu narzędzi, lepszy czy gorszy. Tymczasem w
środkowym paleolicie zaczynają się też wędrówki w poszukiwaniu krzemienia.
- Ludzie środkowego paleolitu nie wychodzili po prostu przed jaskinię, aby podnieść pierwszy
lepszy kawał kamienia, zrobić narzędzie i ruszyć dalej - mówi Jean-Michel Geneste, kolega Rigauda
z Bordeaux. - Wytwarzanie narzędzi zaczęło wymagać nie tylko czasu, ale i pokonania odległości.
Wnikliwe badania Geneste'a dotyczące transportu surowca w obrębie Dordogne wykazały, że
krzemień najwyższej jakości (np. z Bergerac) pokonywał znacznie większe odległości, tak że znajduje
się go na stanowiskach mustierskich w promieniu nawet stu kilometrów. Owe „egzotyczne"
krzemienie spotyka się nie w postaci rdzeni, lecz lewaluaskich odłupków i wykończonych zgrzebeł,
ostrzy i narzędzi dwustronnych - narzędzi z zasady wymagających dużego nakładu pracy. Surowiec
najwyższej jakości rezerwowano więc na te narzędzia, o które zamierzano dbać najstaranniej.
Tymczasem porzucone na stanowiskach mustierskich rdzenie krzemienne pochodzą z odległości
niespełna kilometra. Ten miejscowy materiał niskiej jakości wystarczająco nadawał się do wyrobu
bezkształtnych narzędzi zębatych i o nieforemnych krawędziach, które można było łatwo uzyskać na
miejscu: mustierski odpowiednik plastikowych widelców i innych j ednorazówek.
Według Geneste'a przejście do nowego systemu, obejmującego transport kamienia, reprezentuje
skok poznawczy, „nowy
stan wiedzy". Podobnie jak technika lewaluaska zaświadcza o zdolności wyobrażania sobie przyszłego
narzędzia przez jego wytwórcę, zanim jeszcze zaczął kształtować rdzeń, tak krzemienie znajdowane
wiele kilometrów od ich źródła zdradzają, że ludzie wyobrażali sobie przyszłe potrzeby w
wystarczającym stopniu, by nosić narzędzia ze sobą, mimo że nie było dla nich bezpośredniego
zastosowania w danym momencie. Chociaż neandertalczycy przemieszczali krzemień częściej niż ich
aszel-scy poprzednicy, nie dorównywali z kolei pod tym względem swym następcom. W czasach
kultury oryniackiej, otwierających górny paleolit w Europie, nie powiększa się maksymalna odległość,
na jaką transportowano krzemień w obrębie systemu. Gwałtownie wzrasta natomiast udział
transportu długodystansowego. O ile w stanowiskach mustierskich krzemienie z odległości ponad 30
km występują bardzo rzadko, stanowiąc zaledwie l procent danego zespołu, o tyle w zespołach
oryniac-kich ich udział sięga 20 procent. Żadne stanowisko mustier-skie nie może się poszczycić
choćby zbliżonym odsetkiem egzotycznego krzemienia. Przedmioty nie mające wartości użytkowej -
dziwacznego kształtu skamieniałości czy muszelki, które ktoś dla kaprysu podniósł i przez jakiś czas
nosił ze sobą - wędrowały jeszcze rzadziej i na mniejsze odległości.
Ta różnica ma zasadnicze znaczenie. Jeśli surowiec wędrował po okolicy, to oczywiście za sprawą
ludzi. Gdy częściej wędrowali ludzie, rosło prawdopodobieństwo napotkania przez nich innych grup
ludzkich. Nie ma większego znaczenia, czy grupy się spotykały, pozyskując krzemień, czy też zbierały
trochę szczególnie atrakcyjnego kamienia, wybierając się na poszukiwanie kontaktów społecznych,
czy może natrafiano na krzemień i sąsiadów przy okazji wykonywania jakiegoś innego bieżącego
zadania - na przykład tropienia broczącego krwią tura lub sprawdzania, co też mogło zwrócić uwagę
trójki krążących po niebie myszołowów. Jaki by nie był powód nasilenia takich wędrówek, przy
zachowaniu stałej gęstości zaludnienia oznaczało to nasilenie kontaktów społecznych.
I przeciwnie, dominacja krzemienia pochodzenia miejscowego w stanowiskach mustierskich
przemawia za izolacją spo-
łeczną grup neandertalskich. Każda horda kręciła się bowiem tylko we własnym rewirze. Oczywiście,
między poszczególnymi grupami dochodziło do jakichś kontaktów i może wymiany osobników; w
końcu neandertalczycy płodzili nowych neandertalczyków przez setki tysięcy lat. Nie pozostawili oni
jednak po sobie niczego, co wskazywałoby na istnienie uporządkowanej siatki społecznej na
określonym obszarze, systemu przymierzy i rozproszonych powiązań, tak typowego dla wszystkich
współczesnych społeczeństw ludzkich. Żyjąc w Perigord przed 50 tysiącami lat można było wiedzieć o
istnieniu ludzi za górami czy w dole rzeki, ale wiedza ta nie miała najwyraźniej zasadniczego znaczenia
dla przetrwania. Społeczności współczesne, żyjąc w tak radykalnej izolacji, podupadłyby oczywiście i
sczezły.
- Sądząc po gospodarce surowcowej, ludy mustierskie albo odznaczały się silniejszym
terytorializmem, albo kręciły się po okolicy, nie zostawiając po sobie narzędzi - mówi Lewis Bin-ford. -
Tak czy owak, na pewno nie zachowywali się podobnie do nas.
Sympatycy neandertalczyków nie darzą sympatią Lew Bin-forda. Gdziekolwiek w obrębie
przemysłu kamiennego próbuje się wykuć okno na życie neandertalczyków, wszędzie tam już czeka
Binford, gotów wykazać, jak mało ci praludzie przypominali nas pod danym względem. Większość
archeologów, zdaniem Binforda, zaczyna od przyjęcia założenia, że neandertalczycy byli „rozwodnioną
wersją nas samych" i stosownie do tego formułuje swe hipotezy. Ten sposób rozumowania doprowadza
tylko do punktu wyjścia i „udowodnienia" przyjętego z góry założenia, że neandertalczycy byli w gruncie
rzeczy ludzcy. Jedynie czynnie demontując tego rodzaju założenie można mieć nadzieję na dotarcie do
prawdziwej natury środkowopaleolitycznych ho-minidów.
Natknąłem się na Binforda jeszcze w początkach moich podróży, w jego gabinecie na Uniwersytecie
Nowego Meksyku, przypominającym zadymioną kwaterę Dowództwa Demontażu. (Od tego czasu
Binford przeniósł się do Południowego Uniwersytetu Metodystów). Przystojny, z siwiejącą brodą, mocno
zbu-
dowany i nieco otyły, siedział za biurkiem zawalonym dokumentami, jak starzejący się generał
rozważający, na którym froncie ruszy teraz do natarcia. Binford oczywiście nie żywił nienawiści do
neandertalczyków, ale ich wizerunek, który ukształtował w duchu swego sceptycyzmu, jest tak
bezlitosny, jak tylko można sobie to wyobrazić w nauce. Tym, czego najbardziej brakowało
neandertalczykom i innym archaicznym formom Homo sapiens, jest według niego „głębia planowania".
Ludzie współcześni nieustannie podejmują działania, które mają przynieść korzyści dopiero w
przyszłości. Społeczności rybackie zakładają na przykład obozowiska nad rzekami, którymi łososie
płyną na tarło, jeszcze zanim dotrą tam ryby. Gdy zjawiają się łososie, rybacy już czekają na nie z
przygotowanym sprzętem połowowym, a gdy schwytają mnóstwo łososia, suszą lub wędzą ryby w
ilościach wystarczających do wykar-mienia grupy przez nadchodzące miesiące. Wszystkie te działania
świadczą o ludzkiej zdolności planowania z uwzględnieniem potrzeb, które dopiero mają się pojawić.
Tymczasem środkowopaleolityczne hominidy - Binford celowo unika nazywania ich ludźmi - żyły
raczej chwilą dzisiejszą. Niektóre narzędzia mogły być przenoszone kawałek, jak wykazały badania
Geneste'a, ale nie w ilościach świadczących o tym, że ich zachowanie (curation) było systematyczne.
Zapis archeologiczny może wskazywać, że narzędzia takie noszą oznaki ponownego użycia, dla
Dibble, ale nie znaczy to, by musiały one być „rozmieszczane" po okolicy z zamiarem ponownego ich
wykorzystania. Binford widzi w tym najwyżej świadectwo tego, że „słabo wyposażone grupy"
hominidów przybywały w miejsca wielokrotnie już odwiedzane i tylko w miarę potrzeb sięgały po
nadające się do podostrzenia odpadki, porzucone przez równie kiepsko wyposażonych poprzedników.
Ponieważ współcześni łowcy i zbieracze o wiele bardziej troszczą się o swoje narzędzia - dbając o nie
z myślą o przyszłym użyciu - pozostawiają w opuszczonych obozowiskach o wiele mniej narzędzi niż
kości zwierzęcych z posiłków. W stanowiskach mustierskich proporcja jest odwrócona: na przykład
neandertalczycy zasiedlający jaskinię Combe Grenal
przez 75 tysięcy lat pozostawili po sobie 17 389 narzędzi i zaledwie 6 932 fragmenty kostne.
- Wygląda więc na to - powiada Binford - że narzędzia nie pozostawały w systemie zbyt długo.
Świadczy to o małej zdolności planowania.
Niedostatki przewidywania ujawniają się najwyraźniej w sposobie kształtowania jadłospisu
neandertalczyków. Binford zwraca szczególnie uwagę na łososia jako przykład obfitego źródła
pokarmu, wykorzystywanego przez ludzi współczesnych obdarzonych zdolnością zaplanowania
sezonowej eksploatacji jego zasobów. W paleolicie rzeki płynące przez po-łudniowo-zachodnią Francję
roiły się na wiosnę od łososi, których ości spotyka się teraz w osadach jaskiniowych ze środkowego
paleolitu. Ości nie trafiły tam jednak za sprawą ludzi. Pozostawiły je po sobie niedźwiedzie.
- W jaskiniach niedźwiedzich jest pełno szczątków łososi -mówi Binford. - A w całej Combe Grenal
znaleziono raptem jeden kręg łososia. A przecież rzeka Dordogne płynie tuż obok!
Wynika z tego, że niedźwiedzie umiały wykorzystać łososia, a neandertalczycy z Combe Grenal -
nie; albo brak im było taktycznych środków złowienia i zakonserwowania ryb, albo nie przyszło im
do głowy ruszyć się nad rzekę podczas corocznych okresów obfitości pokarmu. Tak czy owak, homłnidy
wykazywały w ten sposób zadziwiającą płytkość planowania. Podobnie nie potrafiły one wykorzystać
dorocznych wędrówek reniferów -jeszcze obfitszego, choć nie tak przewidywalnego źródła białka.
Od samego początku górnego paleolitu ludzie współcześni zamieszkujący takie stanowiska, jak Abri
Pataud czy Roc de Combe, byli myśliwymi specjalizującymi się w polowaniu na renifery. Na niektórych
stanowiskach szczątki tych zwierząt stanowią aż 99 procent fauny. Także na zachodzie Francji
stanowiska górnopaleolityczne skupiają się wokół kilku miejsc leżących na szlaku wędrówek
reniferów - na przykład, na niektórych odcinkach doliny Yezere. Tymczasem Binford nie dostrzega
tego rodzaju skupiania się stanowisk mustierskich w związku z dostępnością reniferów ani
jakiegokolwiek innego gatunku. Stanowiska mustierskie są rozpro-
szone po okolicy przypadkowo, a nie zgrupowane wzdłuż tras migracji. Jeśli ich mieszkańcy byli
łowcami, to nie zważali zbytnio na ruchy swej zwierzyny. Zadowalali się raczej tym, co przypadkiem
zabłąkało się na ich teren.
Binford twierdzi, że neandertalczycy byli myśliwymi „opor-tunistycznymi", którzy zabijali taką
zdobycz, jaka się akurat napatoczyła. Jest wprawdzie najgłośniejszym wyznawcą tego poglądu, ale nie
jest odosobniony. - Ci ludzie jakby siedzieli w swojej okolicy, jedząc co było dostępne na miejscu i nie
mając właściwie pojęcia, co jest za wzgórzem - mówi Olga Soffer z Uniwersytetu Illinois w
Champlain. - Mam wrażenie, jakby codziennie zaczynali życie od nowa.
Wizja ich codziennego bytowania jako „wolnej amerykanki", bez żadnych reguł, znajduje dodatkowe
potwierdzenie w kościach samych neandertalczyków. Erik Trinkaus z Nowego Meksyku, we
współpracy z Chrisem Ruffem z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa , odkrył potencjalnie wiele mówiącą
różnicę między kośćmi udowymi neandertalczyków i ludzi współczesnych. Ogólnie rzecz biorąc, kości
grubieją w reakcji na powtarzające się obciążenia. Zawodowy tenisista nie tylko rozwija mocniejsze
mięśnie ręki, którą się posługuje w grze, lecz także wzmacnia budowę kości tego ramienia. Kości
udowe wszystkich ludzi mają początkowo w przekroju kształt obwarzanka. Łowcy i zbieracze, a
także inni osobnicy odbywający dalekie forsowne przemarsze, rozwijają sobie zgrubienia na tylnej
krawędzi kości - tzw. pilastry - nadające ich kościom udowym kro-plowaty kształt w przekroju. Zarówno
kości udowe neandertalczyków, jak i kromaniończyków są masywniejsze w porównaniu z naszymi, o
ile jednak kromaniońskie mają kroplowaty przekrój, jakiego należy się spodziewać u łowców i
zbieraczy, o tyle neandertalskie są znacznie bardziej zaokrąglone. Tkanka kostna jest równomiernie,
grubo rozmieszczona na całym obwodzie trzonu. Zważywszy, że tkanka ta narasta w odpowiedzi na
obciążenia, Trinkaus przypuszcza, że zaokrąglone trzony kości udowych przemawiają za tym, że
neandertalczycy byli nawykli do nieustannego poruszania się we wszystkich kierunkach, pod górę i z
górki, na boki, w nieregularny sposób, zdecy-
dowanie odbiegający od marszu na wprost, typowego dla współczesnych łowców i zbieraczy.
Wynika stąd wniosek, że człowiek współczesny miał być może skłonność do zaczynania dnia z
myślą o jakimś kierunku docelowym. Tymczasem neandertalczyk, który nocował na przykład w
Combe Grenal, po przebudzeniu ruszał na zewnątrz bez żadnych konkretniej szych zamierzeń, nie
licząc zamiaru zjedzenia czegoś gdziekolwiek i kiedykolwiek, jeśli coś
jadalnego się napatoczy. Nie dziwi jednak brak powszechnego uznania dla wizji bezcelowo snującego się
głodomora.
- Trudno sobie wybrazić, żeby neandertalczycy błąkali się
bezładnie po okolicy w poszukiwaniu padłego zwierzęcia - mó
wi Tony Marks z Południowego Uniwersytetu Metodystów. -
Nie byłby to scenariusz, który mógłby im zapewnić przeżycie
przez ćwierć miliona lat.
Może to i prawda - ale w końcu gatunki nie muszą zdawać sprawdzianów na doskonałość
zdobywania pokarmu; muszą zdobywać go tylko na tyle skutecznie, aby przeżyć. O ile można
wnioskować z anatomii neandertalczyków, mogli oni nadrabiać niedostatki „głębi planowania" po
prostu ciężką harówką.
- Neandertalczycy i wcześniejsze hominidy zachowywały się
w taki sposób, że obciążenia ich kości osiągały wartości gra
niczne, grożące złamaniami - mówi Binford. - Nasz gatunek
tak nie postępuje. Szczególnie uderzające jest to w przypadku
osobników młodocianych: wyglądali oni jak olimpijczycy.
Najbardziej zadziwającym świadectwem tego „wyczynowego" dziedzictwa jest jednak nie muskulatura
neandertalczyków, lecz ich nos. Wspominałem już o tej charakterystycznie przero-śniętej ozdobie
wieńczącej twarz neandertalczyka. Dla Erika Trinkausa liczy się funkcjonalne znaczenie tego narządu.
Mikołaj Gogol napisał opowiadanie Nos, w którym zadufany drobny czynownik budzi się któregoś
ranka bez nosa. Nie wie o tym, że nos znalazł się w bochenku chleba, a później samodzielnie jeździ po
St. Petersburgu karocą. Kiedy wreszcie urzędnik odnajduje swój nos, ten nosi już mundur oficjela
wyższej rangi, toteż biedak nieśmiało zbliża się do własnego narządu i uprzejmie napomyka, że miejsce
nosa jest pośrodku twarzy jego właściciela. Ów jednak odpowiada wzgardliwie: „Myli się pan, łaskawy
panie: jestem sam przez się".
10
W końcu nos powraca na odpowiednie miejsce i wszystko dobrze się
kończy. Żaden czytelnik tego opowiadania nie może jednak odtąd uważać swego nosa za rzecz całkiem
oczywistą.
Tak więc nosy nie są tylko mięsistymi lejkami do wdychania i wydychania powietrza; są czułymi
instrumentami przystosowanymi do środowiska. Ich morfologia reaguje na klimat, regulując
temperaturę i wilgotność powietrza docierającego do płuc. Chirurg plastyczny operujący uszkodzony
nos musi bardzo starannie odtwarzać jego właściwą aerodynamikę, bo inaczej pacjentowi mogą grozić
infekcje dróg oddechowych. Szeroki, spłaszczony nos spotykany w tropikach umożliwa pozbywanie się
nadmiaru ciepła, a zarazem wilgoci. Tymczasem sterczące, garbate nosy, typowe dla ludów
mieszkających w suchym klimacie, pozwalają odzyskać część wydychanej pary wodnej do nawilżenia
następnego oddechu.
Nosy neandertalczyków, choć nie aż tak duże, by wypełnić sobą mundur carskiego czynownika, były
jednak szersze i bardziej wydatne niż jakiekolwiek nosy popularne dzisiaj. Istnieją dwa tradycyjne
wyjaśnienia tego faktu. Jedno już poznaliśmy: idzie o to, że nie tyle nos, co cała środkowa część twarzy
neandertalczyków była tak biomechanicznie przekształcona, aby mogła przenosić wielkie naciski
przednich zębów, zapewne związane z tym, że używali oni szczęk jako „trzeciej ręki". Drugie
wyjaśnienie, zaproponowane między innymi przez Carleto-na Coona, odwołuje się do klimatu. Coon
rozumował następująco: neandertalczycy żyjący w klimacie zimnym i suchym wykształcili w toku
ewolucji wielkie nosy jako promienniki ciepła, by ogrzewać wdychane powietrze, co ma tym większe zna-
czenie, że górne drogi oddechowe sąsiadują z mózgiem, który u człowieka jest bardzo wrażliwy na
zmiany temperatury.
Trinkaus i jego uczeń Robert Franciscus uważają, że nos neandertalczyka służył jako wymiennik
ciepła, ale nie tak, jak miał na myśli Coon. Ludzie żyjący w suchym i mroźnym otoczeniu, a takie
warunki panowały w Europie podczas ostatniego zlodowacenia, powinni mieć wąskie, sterczące nosy,
lepiej zachowujące ciepło i wilgoć (nosy dzisiejszych Eskimosów są dość wąskie). Nos neandertalczyka
jest jednak szerszy niż można by się spodziewać na podstawie klimatu - jest wręcz szerszy niż u
współczesnych ludzi przystosowanych do życia w klimacie równikowym. Taki nos nie ogrzewałby
wdychanego powietrza
Jak kaloryfer, ale rozpraszał ciepło, jak chłodnica samochodu. Pytanie tylko, po co istota żyjąca w
jednym z naj mroźniej szych klimatów znanych hominidom miałaby się pozbywać ciepła. Trinkaus
uważa, że odpowiedzią mogłaby być ustawiczna aktywność fizyczna neandertalczyków, niezbędna do
przeżycia.
- Każdy, kto pracował w Arktyce, wie, że paradoksalnie gro
zi tam przegrzanie - tłumaczy Trinkaus. - Jeśli się przegrze
wasz, to się pocisz. Jeśli ten pot zamarznie, jesteś w prawdzi
wych opałach.
Ta hipoteza chłodnicy może, w przeciwieństwie do hipotezy Coona, wyjaśnić, dlaczego nosy
neandertalczyków były równie szerokie w mroźnej Europie, jak i na Bliskim Wschodzie, gdzie klimat był
bardziej umiarkowany - właściwie wszędzie, gdzie spotyka się szczątki tych praludzi. Wytłumaczenie,
czemu nos sterczał tak daleko do przodu, jest bardziej oczywiste. Nosy garbate - wydłużone w
kierunku przednio-tylnym i zagięte w dół - zawierają więcej zakrętów, falistości i zawijasów, wywo-
łujących zawirowania powietrza podczas każdego oddechu. Turbulentny przepływ powietrza wzdłuż
błon śluzowych powoduje wykraplanie wilgoci, nawilżając powietrze docierające do płuc. Hominid
prowadzący bardzo aktywny tryb życia w mroźnym i suchym klimacie nie mógłby sobie wymarzyć
lepszego narządu oddechowego. Taki nos nadawał się lepiej dla homini-da, który dla przetrwania spalać
musiał więcej kalorii niż jego smukłej si, nowocześni następcy.
- Neandertalczycy albo robili zupełnie co innego niż my, al
bo robili mniej więcej to samo, co my, ale nie tak sprawnie -
powiedział mi Trinkaus.
W swoim Dowództwie na Uniwersytecie Nowego Meksyku Lew Binford demontuje na mój użytek
dowody rzekomej sprawności łowieckiej neandertalczyka. Analiza wczesnych homini-dów z wąwozu
Olduvai prowadzona przez Binforda przemieniła ich z dzielnych myśliwych w marginalnych
padlinożerców. O ich środkowopaleolitycznych potomkach uczony ma niewiele wyższe mniemanie. -
Stanowiska neandertalskie wciąż wykazują przewagę padliny - utrzymuje Binford. - Dopiero w późnym
okresie mustierskim można zasadnie mówić o polowaniu.
W tej samej warstwie w Yaufrey, gdzie Jean-Philipe Rigaud znalazł wczesną erupcję technologii
mustierskiej, Binford dostrzega bardzo niewiele poszlak, które mogłyby wskazywać na żywienie się
upolowanym mięsem. Chociaż poziom VIII w Vau-frey zawiera imponujący zestaw fauny - jelenie, konie
i tury -nie ma na kościach tych zwierząt śladów nacięć wskazujących na to, że pochodzą ze sztuk
zabitych przez hominidy. Wręcz przeciwnie, dobór części ciała występujących w stanowisku oraz
ślady obgryzania wskazują, że prawdziwymi myśliwymi w Yaufrey były dzikie psy. Hominidy
jedynie ogryzały kości z padliny zwierząt już rozszarpanych. Także na angielskich stanowiskach Hoxne
i Swanscombe odkryto dowody wskazujące na równie mało zaszczytny charakter związków praludzi z
miejscową fauną.
Wszystkie trzy wspomniane stanowiska liczą sobie jednak co najmniej po 250 tysięcy lat. Można się
jedynie domyślać, kim byli mieszkańcy tamtych okolic. Najpewniej byli to jednak albo przedstawiciele
gatunku Homo erectus, albo jakieś formy przed-neandertalskie. A co z samymi neandertalczykami? Wśród
kości zwierzęcych z Combe Grenal datowanych na 45-85 tysięcy lat -okres rozkwitu neadertalczyków -
Binford dostrzega nowe wzorce procesu zdobywania mięsa. Średniej wielkości zwierzęta, takie jak jelenie
i renifery, były przynoszone do jaskini przez hominidy, a skład anatomiczny zachowanych fragmentów i
brak śladów zębów na kościach wskazuje, że szczątki należały istotnie do zwierząt upolowanych na
mięso. Nadal jednak wykorzystywano padlinę większych zwierząt - na przykład koni i turów. Główną
strawą neandertalczyków z Combe Grenal według Bin-forda nie było przy tym mięso, lecz -jak świadczą
zachowane na tamtejszych narzędziach odłupkowych ziarna pyłku - wyrwane z koryta strumienia rośliny,
w szczególności pałka wodna.
„Nieodparty wydaje się dziś wniosek, że regularne polowanie na średnie i duże ssaki pojawia się
równocześnie ze zmianami zapowiadającymi rychłe nadejście człowieka w pełni współczesnego - napisał
Binford w 1985 roku. - Systematyczne łowy na średnią i dużą zwierzynę stanowią część naszej
nowoczesnej kondycji, nie zaś jej przyczynę".
To, co Lew Binford uznał za nieodparty wniosek, inni uważają za nie uprawnioną przesadę. Większość
archeologów przypisuje neandertalczykom i innym praludziom środkowego paleolitu większą biegłość
myśliwską oraz znacznie większe zdolności planowania. Jeśli rację ma John Shea, według którego
neandertalczycy miotali oszczepy, to trudno przyjąć, aby celem nie była w tym wypadku zwierzyna. W
niektórych miejscach, na przykład na słynnym stanowisku neandertalskim La Quina, wielu archeologów
upatruje w stertach kości turów i bizonów, koni i reniferów spiętrzonych u podnóży urwisk pozostałości
„nagonki na urwisko": zespołowej, a co za tym idzie - planowej - techniki łowieckiej, często stosowanej
przez Paleoindian Nowego Świata.
Najbardziej nieprzejednanym krytykiem stanowiska Binforda w kwestii neandertalskiego łowiectwa jest
Philip Chase, kolega Harolda Dibble'a z Uniwersytetu Pensylwania. Chase zauważa, że jeśli nawet nie ma
wyspecjalizowanych w reniferach stanowisk środkowopaleolitycznych, to nie da się także wskazać tego
rodzaju stanowisk we wczesnym górnym paleolicie, zwłaszcza jeśli nie liczyć Perigord. Prawdziwa „epoka
renifera" nastała dopiero jakieś 20 tysięcy lat później. Wydaje się więc nieuczciwe wytykanie
neandertalczykom braku umiejętności, które ludzie współcześni sami posiedli dopiero po 20 tysiącach
lat.
Bardziej istotne jest to, że wykopaliska rozrzucone po Europie i zachodniej Azji ujawniły
środkowopaleolityczne stanowiska zdominowane przez inną zdobycz, nierzadko trudniejszą do
upolowania niż renifery. Z Mauran w Pirenejach francuskich wydobyto szczątki co najmniej 108
bizonów, stanowiących tam ponad 90 procent pozostałości fauny. Nie bardzo pasuje to do
Binfordowskiej wizji łatwych zbiorów pałki wodnej czy też obgryzania padliny grubszego zwierza lub
łowienia królików. W niemieckim Yogelherd obiektem specjalizacji jest koń; w uzbeckim Teszik-Tasz -
koziorożec kaukaski. Podobne odkrycia poczyniono w środkowopaleolitycznych stanowiskach Starosiele
na Krymie, pod Wołgogradem
11
na południu Rosji, oraz w niemieckim Ehringsdorf, by wymienić tylko
niektóre.
- Być może część z tych stanowisk reprezentuje działalność grup silnie uzależnionych od jednego
tylko gatunku zwierzyny łownej - mówi Chase. - Jest jednak bardziej prawdopodobne, że większość
jest pamiątką po istotach, które wprawdzie korzystały z szerszego wachlarza zasobów środowiska,
odwiedzały jednak te same miejsca, zapewne o stałej porze roku, aby zapolować na zwierzęta
określonego gatunku.
Wyglądałoby to na dalekosiężne planowanie. Chase wpada może jednak w pułapkę myślową - o ile
pozwala wpływać swemu przekonaniu o człowieczeństwie hominidów na interpretację danych. Inni
archeolodzy uważają, że jeżeli jakiś gatunek zwierzęcia występował w danym miejscu szczególnie
obficie, praludzie żywili się jego mięsem nie dlatego, że świadomie planowali taką strategię, lecz po
prostu z tego powodu, że zwierzę było pod ręką. Jeśli hominidy wracały tam co roku, kości pospolitych
zwierząt gromadziły się na takim stanowisku. W opinii Lew Binforda stanowiska tego rodzaju mogą
jednak nie mieć nic wspólnego z praludźmi.
- Dowolne stanowisko paleontologiczne może odznaczać się koncentracją szczątków jakiegoś
gatunku, co nie oznacza, że dane zwierzę było tam zwierzyną łowną. Nie dalej niż cztery lata temu
podczas burzy siedemdziesiąt jeleni rzuciło się w przepaść. Przewodnicy stada zostali zepchnięci
przez następne zwierzęta, które wpadły w popłoch. We Wretton w Anglii znaleziono razem setki kości
bizonów; może zwierzęta potopiły się, przepływając rzekę. Masowa śmierć jest częścią przyrody.
To prawda. Chase uważa jednak, że skoro miłośnicy neandertalczyków muszą udowadniać, a nie
tylko zakładać, iż neandertalczycy byli myśliwymi, to na sceptykach w rodzaju Binforda spoczywa
podobny obowiązek udowadniania tezy przeciwnej. Według Chase'a kości z Combe Grenal nie spełnia-
ją kryteriów rozpoznawczych padlinożerności, wyznaczonych przez samego Błnforda. Rozsądek każe
przyjąć, że drapieżnik, który upoluje zwierzę, zje najbardziej soczyste kąski, pozostawiając
padlinożercom - hominidom czy innym - mniej pożywne kawałki zdobyczy, takie jak głowę czy dolne
odcinki kończyn. Te „części marginalne" powinny nosić ślady wskazujące
na to, że padlinożercy zadali sobie trud dobrania się do resztek jadalnego mięsa czy szpiku kostnego.
Chase twierdzi tymczasem, że w Combe Grenal tusze dużych zwierząt, takich jak bizony i konie,
reprezentowane są najczęściej przez umięśnione części kończyn. W dodatku, zamiast nosić ślady
mocnych uderzeń, jakimi padlinożerca chciałby rozłupać zeschłe długie kości, by wydostać z nich
resztkę szpiku, kości takie często są pokryte nacięciami, jakie powstawałyby przy odkrawaniu świeżego
mięsiwa. Co więcej, niektóre zwierzęta zginęły w sile wieku. Jest to kolejny dowód przeciwko poglądowi,
że hominidy zadowalały się objadaniem ścierwa zwierząt, które padły ze starości czy chorób.
Nie twierdzę, że od czasu do czasu nie jadali padliny ani
że nie zdradzali zachowań oportunistycznych - mówi Chase. -
Jednak Lew przypisuje neandertalczykom mniejszą „głębię
planowania" niż obserwowana u szympansów czy wilków. My
ślę, że byli oportunistyczni, kiedy im się to opłacało, a nie z po
wodu tępoty.
Nigdy nie mówiłem, że byli tępi - protestuje Binford. -
Twierdziłem tylko, że nie byli tacy sami jak my.
A zatem sprytni, ale nie ludzcy? Cóż więc neandertalczycy robili - albo czego nie robili - że uwikłali
się w takie sprzeczności? Odpowiedź Binforda kryje się w Combe Grenal, a ściślej, w stertach surowych
danych wydobytych stamtąd, piętrzących się w jego pracowni. Binford zaczyna od podkreślenia, że
spory o to, ile mięsa pochodziło z polowań, a ile neandertalczycy zdobywali jako padlinę, zaciemniają
istotę rzeczy. Stanowisko w ogóle zawiera za mało mięsa, by mogło ono być podstawą czyjegokolwiek
wyżywienia.
- Razem wziąwszy, w całym stanowisku jest około 125 reni
ferów, 90 jeleni, ponad 70 koni i 16 - tak, szesnaście - krętoro-
gich (turów i bizonów). Combe Grenal ciągnie się zaś od 130 do
55 tysięcy lat wstecz. Cóż z tego wynika?
Policzyłem: 75 tysięcy lat zasiedlenia, podzielone przez jakieś 300 średnich i dużych zwierząt.
Wyszło mi, że jeden posiłek mięsny przypadał co 250 lat! Oczywiście, tusze wyraźnie nie są
rozmieszczone równomiernie w warstwach, część kości
mogła się nie zachować itd.; tak czy owak, owi sprytni nie-lu-dzie na pewno jednak nie żywili się
głównie pieczystym. Przynajmniej nie w jaskini. - Wbrew powszechnemu mniemaniu, na wczesnych
stanowiskach mustierskich nie mamy do czynienia z jadłospisem - wyjaśnia Binford. Wszystkim się
wydaje, że to są resztki po rodzinnych ucztach. A sprawy mają się zupełnie inaczej.
Sprawy miały się inaczej po pierwsze dlatego, że - jak się z zaskoczeniem dowiedziałem - nie
istniały neandertalskie rodziny: nie było trwałych par, żadnego pana i pani Combe, ani ich przyjaciół,
państwa Grenalów, żadnych drużyn myśliwych przynoszących z polowania jedzenie czekającym w
domu żonom i dzieciom. Poziome warstwy Combe Grenal rysują całkiem inny obraz organizacji
społecznej, powtarzający się monotonnie przez całe 75 tysięcy lat. W każdym poziomie widać dwa
odrębne obszary aktywności. Pośrodku jaskini natykamy się na „gniazdo", jak nazywa je Binford. Na
niewielkiej przestrzeni - mniej więcej 3 na 3 metry - w miękkim popiele występują skupiska narzędzi
zębatych, niekształtnych narzędzi wnękowych i użytkowanych odłupków. Obok tych wyrzuconych
narzędzi walają się drzazgi zwierzęcych kości długich, niegdyś kryjących pożywny szpik, a także
szczęki, zęby i głowy. Tymczasem na obrzeżach jaskini rozrzucone są między głazami skupienia
innego rodzaju: „oczka" złożone ze zgrzebeł i innych wymagających czasochłonnej obróbki narzędzi
oraz fragmenty zwierzęcych szczęk. Oznaczalne szczątki fauny w „gnieździe" pochodzą głównie od
starych lub młodocianych jeleni, dzików i Innych ssaków nadrzecznych, natomiast te w
peryferycznych skupiskach - od bizonów i innych trawożer-ców, pasących się na wysoczyźnie nieco
dalej od jaskini.
Binford przyznaje, że dystrybucja gatunkowa szczątków fauny jest „rozmyta". Nie ma jednak żadnego
rozmycia w wykorzystaniu surowców. Zestawy narzędzi w „gnieździe" wykonane są z jaskiniowego
wapienia lub z pobliskich czertów. Tymczasem w przypadku zgrzebeł materiał pochodzi z wyżyn, z
odległości kilku kilometrów, czasem nawet pięćdziesięciu. Jeśli zebrać te dane - surowce, nakład pracy
na wykonanie narzędzi, gatunki
i części zwierząt, spopielone pozostałości ognisk w gniazdach -odkryjemy dwie odrębne strategie
wykorzystania terenu. Wygląda na to, że jaskinię dzieliły dwie grupy - istot bardzo mobilnych,
poruszających się na znacznym obszarze, oraz „zasiedziałych", zdanych na zasoby dostępne w
najbliższym sąsiedztwie, żywiących się roślinami i resztkami padliny.
Owe dwie grupy przypominają Binfordowi mężczyzn i kobiety. - Zasadniczo samice naczelnych siedzą
na miejscowych zasobach, a samce kręcą się po okolicy, szukając nowej zdobyczy - mówi. We
współczesnych społecznościach zbieracko-łowiec-kich kobiety zbierają pokarm blisko domu. Sięgają do
pewniejszych zasobów, na przykład roślin, na których mogą polegać jako stałym źródle pożywienia dla
swego potomstwa. Mężczyźni ruszają na poszukiwanie pokarmu bardziej ryzykownego, to znaczy na
polowanie, nie zawsze uwieńczone sukcesem.
Znaczącą różnicą między neandertalczykami płci męskiej a ich współcześniejszymi
odpowiednikami jest to, że ci ostatni przynoszą zdobycz do podziału między kobiety i dzieci. Nean-
dertalczycy - przynajmniej ci, którzy zdecydowali się mieszkać przez 75 tysiącleci w Combe Grenal - nie
byli tak wielkoduszni. Być może zabijali zwierzynę lub wędrując napotykali padlinę - ale nie przynosili jej
ze sobą, aby podzielić się z partnerkami i potomstwem. Przeważnie jadali i żyli osobno. Głowizna i
nogi znoszone do jaskini mogły być tymi kąskami, które po prostu wymagały bardziej skomplikowanej
obróbki w celu wydobycia pożywnej zawartości: stawy trzeba podgrzać, by uzyskać soczystą maż, kości
wysuszyć, zanim da się z nich wydobyć szpik, czaszki rozbić, by wydłubać smakowity mózg. Być może
niektóre z tych kąsków były dzielone z mieszkańcami gniazda, ale nie na tyle często, aby ci mogli na
to liczyć. Neandertalskie kobiety i dzieci radziły sobie głównie same, uważa Binford. Wyrzućcie z
waszej wyobraźni wszystkie te malownicze obrazki szczęśliwych neandertalskich rodzin z kolorowych
czasopism: nie ma tam miejsca dla mężczyzny - żywiciela rodziny. Neandertalscy ojcowie są w rodzinie
nieobecni.
Binford przedstawił mi ten zaskakujący pogląd w myląco pośredni, okrężny sposób, tak jak
przywykł dyskutować z ko-
legami po fachu: ciągi faktów i wysnuwane z nich intuicje zarzucane są jak lasso na słuchacza. Jeśli
hipoteza Binforda jest słuszna, neandertalczycy „nie mogli być tacy, jak my". Wszystkie współczesne
społeczeństwa oparte są na jakimś modelu rodziny. Jej struktura może być spoista albo luźna; może
się opierać na związkach monogamicznych dożywotnich lub seryjnych, poligamicznych, poliandrycznych
i co tam jeszcze. Mężowie nie muszą być z gatunku tych wołających od progu: „Kochanie, wróciłem!"
Mogą czuć się związani silniej z braćmi niż z żonami, mogą spędzać całe lata w grupach wojowników
odcięci od kontaktów z kobietami. W niektórych społeczeństwach patriarchalnych mogą mieć nawet
prawo zabijania małżonek, jeśli im się przestaną podobać. W każdym jednak ze znanych społeczeństw
mężczyźni odgrywają jakąś rolę w zaopatrywaniu rodziny i wychowywaniu potomstwa. Takie jest ludzkie
rozwiązanie odwiecznego ssaczego dylematu: jak przeprowadzić młode przez najbardziej niebezpieczny
dla nich okres życia, między odstawieniem od piersi a pełnym usamodzielnieniem. Neandertalki nie
mogły liczyć na pomoc w tym zakresie. Tak przynajmniej uważa Binford.
- Mężczyźni po prostu nie byli częścią rozwiązania - mówi. -Byli częścią problemu.
Binford chętnie przyznaje, że jego interpretacja Combe Gre-nal jest daleka od pewności, a Combe
Grenal jest tylko jednym z wielu stanowisk w obrębie rozległego terytorium neandertalczyków. Olga
Soffer zauważa jednak, że w jaskiniach szczątki młodocianych neandertalczyków stanowią znacznie
większy odsetek niż na stanowiskach jaskiniowych wczesnych ludzi współczesnych. Wskazywałoby
to, że istotnie mogli oni częściej padać ofiarą chorób, głodu, a może i groźnych intruzów. Nie musi to
oznaczać, że nie byli dożywiani ani bronieni przez miejscowych dorosłych neandertalczyków.
Uwzględniwszy jednak szerszy kontekst (małe stanowiska, brak organizacji społecznej, skrajnie niska
gęstość zaludnienia, wyjątkowa muskular-ność obu płci, niechęć do dalekich wędrówek, mało
przekonujące świadectwa podziału pożywienia), Soffer nie widzi powodu trzymania się wyobrażeń o
neandertalczykach żyjących w zna-
nych nam grupach rodzinnych pod męską opieką. Zamiast decydować się na podział pożywienia,
neandertalczycy rozwiązywali być może problem narażonych na niebezpieczeństwa dzieci, osiedlając się
w takich miejscach, gdzie w ograniczonym zasięgu jednodniowego wypadu kobiet obarczonych
potomstwem dostępne były bardziej zróżnicowane zasoby.
Poza gabinetem Soffer i samym Dowództwem Demontażu nie znalazłem jednak większego poparcia
tak radykalnej rewizji poglądów na tryb życia neandertalczyków. - Lew mógł udokumentować
zróżnicowane wykorzystanie przestrzeni - podpowiada Trinkaus. - Ale teza o tym, że zróżnicowane
wykorzystanie przestrzeni reprezentuje osobno mężczyzn i kobiety, to już tylko domysł. Nie wiem, jak
kiedykolwiek można by go udowodnić.
Inni byli jeszcze mniej łaskawi dla tej hipotezy, kiedy o niej wspominałem. Gdy poprosiłem ojej
skomentowanie Jana Sim-ka, spuścił wzrok i wzruszył ramionami. Poprosiłem Richarda Kleina z
Uniwersytetu Stanforda o odpowiedź na wywody Soffer. Tylko się roześmiał. - Cóż, w archeologii jest
miejsce na wszelkie pomysły - powiedział. Z kolei Geoffrey Pope z Illinois ostrzegł mnie: - Słuchając Olgi,
proszę zachować ostrożność. Ona jest bardzo ciężko „zbinfordyzowana". - A kiedy później podniosłem
to samo zagadnienie w rozmowie z czeskim archeologiem Jirim Svobodą, spojrzał na mnie, jakbym był
niespełna rozumu.
- Proszę zrozumieć - powiedział. - Uczono nas w tym kraju przez czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, że
neandertalczycy są naszymi przodkami. Przedstawiano to niejako hipotezę, ale jako prawdę. Teraz
dowiadujemy się, że nie jest to jedyny punkt widzenia. Jednak w to, co pan teraz mówi, nie mogę
uwierzyć.
Zazwyczaj, gdy fachowcy mówią mi, że jakaś hipoteza jest niewiarygodna, śmiechu warta albo
niegodna komentarza, przyjmuję to. W tym jednak wypadku coś kazało mi ją traktować poważniej. Lew
Binford jest chyba najbardziej wpływowym archeologiem swego pokolenia, na pewno zaś jednym z najbar-
dziej płodnych umysłów w tej dziedzinie; nawet jego rzucane od niechcenia pomysły są cenne, jak
rysunki Picassa na ser-
wetkach. Co ważniejsze, dosłyszałem w pośpiesznych próbach zaprzeczenia mu nutę desperacji, na
pograniczu odruchu obronnego, jakby wewnętrznego najeżenia się. Widocznie hipotezy Binforda
naruszają jakieś tabu, którego nawet on nie powinien, świadomie przekraczać. Czułem, że zastrzeżenia
biorą się nie tyle z przekonania, że on nie tylko nie ma tu racji, ale że nie ma prawa mieć racji! Koncepcja
osiadłych kobiet i wędrownych mężczyzn, wiodących niezależny byt, „wpadających jak po ogień", wedle
określenia Binforda, zdaje się wykraczać poza dopuszczalne granice wyobraźni. To prawda, że są dziś na
Ziemi duże, inteligentne istoty społeczne żyjące w matriarchal-nych społeczeństwach, na których
obrzeżach samce kręcą się tylko w porze godowej. Ale mają one wielkie uszy i trąby. Można dopuścić
myśl, że wcześniejsze hominidy, oddzielone od nas kordonem sanitarnym otchłani czasu, mogłyby
prowadzić żywot na podobną modłę. Ale żeby to byli neandertalczycy? Tak niedawni, tak swojscy, tak
bliscy nam, że ich krew może jeszcze płynąć w naszych żyłach? Niemożliwe. To po prostu nieludzkie.
Tego rodzaju hipotezy zagrażają naszym potocznym wyobrażeniom, intuicji, zdrowemu rozsądkowi i
skłonności do łatwych skojarzeń. Są jak złowieszczy brzęk porcelany podczas trzęsienia ziemi.
I oczywiście o taki właśnie efekt chodziło Binfordowi.
Daleko od Combe Grenal, po dwóch stronach zakurzonej gabloty na zapleczu moskiewskiego
Muzeum Zoologicznego stoją dwa popiersia neandertalczyków. Gipsowe rekonstrukcje naturalnej
wielkości są dziełem Michaiła Gierasimowa, słynnego anatoma i rzeźbiarza, który stał się pierwowzorem
genialnego anatomopatologa z dreszczowca Park Gorkiego. Jeden z neandertalczyków ma wejrzenie
szlachetne, drugi - zwierzęce; pierwszy dumnie spogląda w przyszłość, drugi -jak wyraził się pewien
archeolog - „wygląda, jakby nie wiedział, którędy stąd do wyjścia".
Miałem nadzieję, że mój pobyt we Francji zaowocuje wyrobieniem sobie spójnej wizji
neandertalskiego modelu życia. Zamiast tego trafiłem tu na hipotezy sprzeczne, na neandertalczyka
schizofrenicznego, nacechowanego na przemian zdolnością
lub niezdolnością do planowania; zespołowego łowcę grubej zwierzyny, który nie umie polować;
zaawansowanego człowieka, który wiedzie życie rodzinne słonia. Jak te pryzmatyczne pocztówki, na
których wizerunek zmienia się w zależności od oświetlenia i kąta patrzenia, tak też neandertalczycy
pozdrawiali mnie z przeszłości to ludzkim gestem, to znów tępo pomrukując niczym nieufne zwierzęta.
Stwierdzenie, który portret jest prawdziwszy, wymagało wybrania się w dalszą podróż.
Z Dordogne wyniosłem niewątpliwie pouczające doświadczenie i wskazówkę. Jadąc z Grotte 16 do
Paryża przez ciche miasteczka i wsie, rozsiane pod gwiazdami, uświadomiłem sobie nagle, że w ciągu
minut przemierzam przestrzenie, które w czasach neandertalczyków pozostawały nie przebyte w
skali całego ich życia, a nawet dziesiątków pokoleń. Połączeni dziś nieograniczoną ruchliwością i
rozległą elektroniczną pajęczyną telekomunikacji traktujemy powiązania i wymianę jako coś
naturalnego w skali okolicy, regionu, a nawet całego globu. Trudno sobie wyobrazić, jak musiało
wyglądać życie w izolacji,
0 której świadczy zasięg wędrówek narzędzi i kamiennego su
rowca w czasach mustierskich. Odosobnienie rodzi konserwa
tyzm: czemużby się miano zmieniać przez tysiąc czy pięćdzie
siąt tysięcy lat, jeśli między grupami nie było przepływu
innowacji ani pomysłów; przeciwnie, nowe idee pojawiały się
1 obumierały w odciętych od siebie zakątkach? Tak więc nean
dertalczycy trwali tysiącleciami przy tych samych tradycjach,
w ten sam sposób polując lub żywiąc się padliną.
Późniejsi ludzie zachowują się inaczej. Od początku górnego paleolitu społeczności ożywają niczym
woda wylana na rozgrzaną patelnię! Nagle pojawia się sztuka, ozdoby ciała, narzędzia kościane i setki
sposobów robienia tego samego. I wszystko to rozprzestrzenia się za pośrednictwem handlu, migracji
czy podbojów. Niebezpiecznym błędem jest jednak ocenianie człowieczeństwa neandertalczyków
przez porównywanie ich kultury z cywilizacją następców. Posługiwanie się tego rodzaju miarą kazałoby
może uznać podróżnego, zmierzającego do Paryża przed stu laty, za mniej ludzkiego ode mnie, bo
jechał konno zamiast prowadzić renault 5. Dopuszczalne jest jedynie
porównywanie kultury neandertalskiej z tym, co równolegle robili przodkowie współczesnego
człowieka. Jeśli w ojczyźnie Ewy dokonywał się w tym samym czasie jakiś nowy ferment, jakiś wyraźny
skok kulturowy, to może istotnie apatyczni neandertalczycy byli gorszą rasą skazaną na zapomnienie, z
lukami brwiowymi sterczącymi blazeńsko jak stateczniki krążowników szos z lat pięćdziesiątych. Jeśli
jednak zachowywali się podobnie jak ich sąsiedzi z południa i wschodu albo inaczej, ale równie
skutecznie, to uznajmy, że ich zagadka jest wciąż nie rozwikłana.
Tak postawiony problem nie znajduje odpowiedzi ani we Francji, ani gdziekolwiek w Europie.
Siedem godzin po opuszczeniu Grotte 16 byłem znów na lotnisku Charles'a de Gaul-le'a, zajmując
miejsce w samolocie do Tel Awiwu.
ROZDZIAŁ 7
ZAGADKA GÓRY KARMEL
Przecież mój brat, Ezaw, jest bardzo owłosiony, a ja mam skórę gładką!
l
Rdz 27, 11
W
Izraelu, na peryferiach zasięgu geograficznego neandertalczyków, stromo wznosi się z Morza Śródziemnego
nieopodal Hajfy zadrzewiony .wapienny masyw przechodzący dalej ku południu i wschodowi w faliste wzgórza. Jest
to góra Karmel z Salomonowej Pieśni nad Pieśniami. To tu Eliasz pokonał fałszywych proroków Baala, prorokini
Debora zaś -wojska Kananejczyków. W ciągu stuleci przez skaliste przełęcze i żyzne stoki Karmelu przewalały się
armie, ludy i całe kultury: Hetytów, Persów, Żydów, Rzymian, Mongołów, Arabów, krzyżowców, Turków, wreszcie
współczesnych Europejczyków różnych narodowości. Wszyscy oni kolejno wyrzynali, podbijali lub wchłaniali
poprzedników, którzy jednak czasem odradzali się i rośli w siłę na tyle, aby z kolei wyrżnąć lub wchłonąć swych
prześladowców.
Sprowadziło mnie w te okolice zainteresowanie znacznie dawniejszymi konfrontacjami
przyrodniczo-cywilizacyjnymi. Karmel leży na obszarze Lewantu, małego skrawka nadającej się do zamieszkania
ziemi między morzem a pustynią, łączącej ogromne lądy Afryki i Eurazji. Milion lat temu wielka radiacja
dużych ssaków ruszyła z Afryki przez Lewant na północ, ku bardziej umiarkowanym klimatom.
Wśród tych ssaków byli i wcześni praludzie. Czas mijał. Praludzie ewoluowali i różnicowali się.
Mieszkańcy Europy zaczęli wyraźnie odbiegać wyglądem od coraz odleglejszych krewnych
pozostawionych w Afryce. I oto, wciąż jeszcze na długo przedtem zanim historia naznaczyła Lewant
pierwszymi z serii oblężeń i rzezi, owi praludzie z Europy i Afryki zeszli się na styku między ojczyznami,
pozostawiając swe kości na górze Karmel. Co się wydarzyło, kiedy się tam spotkali? Jak dwa rodzaje
istot ludzkich zareagowały, ujrzawszy się po stu tysiącach lat odrębnego rozwoju? Gdy jedni drugim
spojrzeli w oczy, co mógł wyrażać ich wzrok? Czy ujrzeli siebie jako istoty groźne, straszne, absurdalne?
Czy zapałali do siebie wrogością i walczyli dopóty, dopóki jedni nie unicestwili drugich? A może ci
praludzie siadali razem przy ognisku, dzieląc się informacjami, doświadczeniem i partnerami? Jak
bardzo różnili się między sobą? Na ile byli podobni?
W Izraelu nietrudno znaleźć się w epoce kamienia; po prostu wynająłem samochód w Tel Awiwie i
przejechałem parę godzin nadmorską szosą. Zmierzałem do jaskini Kebara, miejsca czynnych
wykopalisk położonego powyżej plantacji bananów na zachodnim, zerodowanym przez morze stoku
góry. Wyrwanie się z teraźniejszości okazało się jednak nieco kłopotliwe. Kiedy zmyliłem drogę i
trafiłem na jakiś posterunek wojskowy, żołnierz uprzejmie gestykulując swoim automatem uzi poradził
mi, abym zawrócił. Po kilku minutach odnalazłem plantację i zaparkowałem na jej górnym skraju.
Stojąc u podnóża wyschłej, spieczonej słońcem ścieżki odprowadzałem wzrokiem jakiegoś mężczyznę,
posuwającego się rytmicznymi, szybkimi szusami narciarza. Gdy się zbliżył, zrozumiałem, że kijki nar-
ciarskie są w istocie kulami. Mężczyzna szedł w dół stoku, skacząc na lewej nodze, z prawej został
mu tylko kikut.
Spotkaliśmy się na poziomej półce mniej więcej w pół drogi między plantacją a jaskinią. Nieznajomy
przedstawił mi się jako paleobotanik, pomagający oznaczać pyłki i nasiona w wykopaliskach w Kebarze.
Miał przytroczony do pasa pistolet. Nagle uświadomiłem sobie, że z trzech osób napotkanych
przeze
mnie dotąd w tym kraju tylko jedna była nie uzbrojona - pracownica wypożyczalni samochodów.
Paleobotanik wyjaśnił, że dorabia sobie jako inspektor leśny i że ta praca wymaga odeń zapuszczania się
w pojedynkę na odludzie. - Na razie nie musiałem tego użyć - powiedział, wskazując na broń - ale
najbardziej byłby mi potrzebny wtedy, kiedy bym go nie miał przy sobie. - Życzyliśmy sobie nawzajem
powodzenia i paleobotanik ruszył w dół zbocza, wprawnie manewrując kulami. Dowiedziałem się
później, że utracił nogę w wojnie z 1973 roku.
2
Wspiąłem się pod górę i wkrótce znalazłem się u wejścia do jaskini. Wewnątrz nie było Izraela ani
Palestyny - była tylko chłodna, zaciszna pustka, znacznie pogłębiona przez dziesięciolecia wykopalisk
archeologicznych. Ze sklepienia zwisała druciana siatka współrzędnych, dyktując logikę przestrzenną
warstwom zamierzchłych epok. Ujrzałem przy pracy około tuzina naukowców i studentów; drugie tyle
trudziło się przy stołach wzdłuż krawędzi wykopów. Panowała atmosfera wyciszonego, niemal mniszego
skupienia, niczym w czytelni wielkiej biblioteki. Parę osób uniosło wzrok, kiedy wszedłem, ale więk-
szość pozostała pochłonięta obiecującym wycinkiem o boku jednego metra, rozpościerającym się tuż
przed ich oczyma.
Kebara jest szacownym przedsięwzięciem z tradycjami, wyposażonym w drabiny i pomosty
rozmieszczone wzdłuż serii coraz głębszych odsłonięć, wcinających się równo w czerwona-wozłocisty
grunt. Obecna kampania wykopaliskowa trwa od 10 lat, będąc kontynuacją wcześniejszych prac Moshe
Stekeli-sa z Uniwersytetu Hebrajskiego z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Stekelis odsłonił
sekwencję osadów paleolitycznych i zdążył odkryć szkielet neandertalskiego dziecka, zanim nagle
zmarł. W 1983 roku natrafiono na kolejny skarb. Od czasu badań Stekelisa pionowe profile
wykopalisk osypały się pod stopami całego pokolenia kibucowych dzieci i z innych powodów.
Niewdzięczne zadanie oczyszczenia zniszczonych odsłonięć przez wkopanie się nieco głębiej powierzono
absolwent-
ce uniwersytetu nazwiskiem Lynne Schepartz. Któregoś popołudnia zauważyła ona w grudzie osadu
coś, co wyglądało jak paliczek ludzkiej stopy. Następnego ranka jej miotełka odsłoniła perłowy
naszyjnik ludzkich zębów: żuchwę dorosłego neandertalczyka. Zespołowi Stekelisa do odkrycia tego
szkieletu zabrakło pięciu centymetrów.
Lynne Schepartz już dawno przestała być początkującą uczoną, ale wciąż spędza lato w Kebarze.
Odszukałem ją i zapytałem o wrażenia towarzyszące tamtemu odkryciu.
- Nie do druku - odpowiedziała. - Skakałam i wrzeszczałam.
Miała powód, by zachowywać się w sposób nie nadający się do druku. Okazało się, że nie tylko
odkryła kolejny szkielet neandertalczyka, ale że był to najpełniej zachowany szkielet z dotąd
znanych: pierwszy kompletny neandertalski kręgosłup, pierwsza kompletna neandertalska klatka
piersiowa, pierwsza cała miednica jakiegokolwiek praczłowieka. Pokazała mi gipsowy odlew
skamieniałości leżący na pobliskim stole. Szkieletowi dano imię Mosze. Kości ułożono dokładnie w
tej pozycji, w jakiej je znaleziono. Mosze spoczywał na wznak, z prawą ręką zgiętą na piersi, a lewą
na brzuchu, w typowej pozycji grzebalnej. Brakowało tylko prawej nogi, lewej stopy i czaszki, z
wyjątkiem żuchwy. Nikt nie wie, jak Mosze stracił głowę, ale zapewne stało się to wkrótce po tym, gdy
przestała mu być potrzebna. Być może erozja wystawiła ją na łup przygodnych hien. A może ludzie,
którzy go pochowali, wrócili po kilku latach i odchodząc zabrali coś z tego, co zostało po Mo-szem, na
pamiątkę. Nie wiadomo.
Schepartz sprowadziła mnie po drabinach do miejsca pochówku Moszego: głębokiego prostokątnego
wykopu mniej więcej pośrodku obszaru wykopalisk. Tego lipcowego poranka grób neandertalczyka
zajmował młody człowiek współczesny nazwiskiem Ofer Bar-Yosef, który spojrzał na mnie zza
grubych szkieł, umacniając we mnie poczucie, że zakłóciłem szczęśliwą pracę jaskiniowego hobbita.
Spotkałem Bar-Yosefa już wcześnie] - to właśnie on zaprosił mnie do Kebary - ale było to hen, w
jasnym, przestronnym gabinecie w harwardzkim Muzeum im. Peabody'ego, gdzie nie wypadało być
umorusanym na twarzy
ani mieć na niej wypisanej dziecięcej radości. Jeden z archeologów wyznał mi kiedyś, że uważa Bar-Yosefa
za „jednego z dwóch czy trzech geniuszy w swej dziedzinie". Nie znajdowałem powodu, aby w to wątpić,
ale teraz przekonałem się, że mam do czynienia z człowiekiem, który przede wszystkim przepada za grze-
baniem się w brudnej ziemi. Wyglądał, jakby ewolucja specjalnie dostosowała go do tego, aby dzięki
zwartej jak u gnoma posturze mieścił się doskonale w różnych ciasnych jamach.
Później, przy kawie pitej w wilgotnym i chłodnym zakamarku w głębi jaskini, Bar-Yosef opowiedział
mi o swoich pierwszych wykopaliskach, którymi kierował mając lat jedenaście: skrzyknął wtedy
kolegów z sąsiedztwa do pomocy w odsłanianiu w Jerozolimie pozostałości systemu wodociągowego z
czasów bizantyńskich. Odtąd kopie nieprzerwanie. Kebara jest najnowszym z trzech większych
wykopalisk prowadzonych pod jego kierownictwem.
- Moja córka odwiedza to miejsce regularnie od czasów płodowych - powiedział filuternie. - Później
ustawialiśmy jej tu kojec.
W ciągu swojej kariery Bar-Yosef próbował dokopać się odpowiedzi na dwa nurtujące go obsesyjnie
pytania: o pochodzenie neolitycznych społeczeństw rolniczych i - tu nasze obsesje się spotykają - o
zagadkę pojawienia się człowieka współczesnego.
To, co się działo w Lewancie, właściwie zawsze wymykało się zrozumieniu. Dawno temu, kiedy jeszcze
wszyscy wiedzieli na pewno, że pierwsi ludzie współcześni pojawili się w Europie Zachodniej, gdzie
przecież wciąż żyją naprawdę nowocześni ludzie, dało się rozpoznać hominida po pozostawionych
przezeń narzędziach. Masywni, toporni neandertalczycy robili toporne środkowopaleolityczne narzędzia
odłupkowe, a smukli kroma-niończycy - smukłe górnopaleolityczne „wióry". Smukłość jest w istocie
cechą definiującą narzędzia wiórowe, przez które w archeologii rozumie się wytwory kamienne co
najmniej dwa razy dłuższe niż szerokie. W Europie nowy sposób wydajnej obróbki krzemienia przez
odłupywanie wiórów pojawił się jako część „eksplozji kulturowej" na początku górnego paleolitu,
zbiegając się w czasie z pojawieniem się kromaniończyków. W Lewancie tymczasem, jak dawno
zaobserwowano, nadejścia anatomicznie współczesnych ludzi nie znaczy pojawienie się żadnych
efektownych technik narzędziowych, nie mówiąc już o malowidłach jaskiniowych, naszyjnikach z
paciorków ani dowodach rozkwitu krawiectwa kromaniońskiego. Przeciwnie, zestawy narzędzi
najwcześniejszych ludzi współczesnych należą do tej samej kategorii niepozornych wyrobów
mustierskich, które miejscowi neandertalczycy tłukli od tysiącleci. Przynajmniej w tej części świata
nowoczesność wyglądu hominida nie pozwalała wnioskować o nowoczesności jego zachowań.
Arthur Jelinek z Uniwersytetu Arizona spróbował w 1982 roku nadać jakiś sens temu
paradoksowi. Od lat prowadził wykopaliska w słynnej jaskini Tabun, odległej o kilka zaledwie
przystanków autobusem, jadącym nadmorską trasą opodal Kebary na północ. Blisko
trzydziestometrowa miąższość osadów uczyniła z Tabunu rodzaj skali odniesienia, umożliwiającej
korelację ludzkiej obecności na różnych obszarach Lewan-tu w ciągu ponad 100 tysięcy lat. W
mustierskiej części profilu, obejmującej według oceny Jelinka przedział od mniej więcej 75 tysięcy do
40 tysięcy lat temu, badacz ten zauważył istotne zmiany narzędzi z upływem czasu, chociaż była to
zmiana mniej wyraźna niż w klasycznym, ostrym przełomie znanym z Europy. Wprawdzie na scenie
dziejów nie pojawiła się jakakolwiek nagła eksplozja wyrobów wiórowych, ale mu-stierskie narzędzia
odłupkowe same stają się coraz bardziej płaskie, nie odbiegając zarazem od zrębów tradycji
mustierskiej. Jelinek uznał tę tendencję za „świadectwo rosnącej sprawności manualnej
neandertalczyków".
Kiedy Jelinek zestawił ze sobą narzędzia z Lewantu ze szczątkami ludzi, którym towarzyszyły,
rozwiązanie początkowego paradoksu zaczęło rysować się jeszcze wyraźniej. Najgrubsze z
tutejszych odłupków mustierskich pochodziły z warstwy położonej w pobliżu spągu
3
sekwencji
warstw z Tabunu, gdzie Dorothy Garrod odkryła szkielet neandertalskiej
kobiety. Jeśli mierzyć czas grubością odłupków, to kobieta z Tabunu była najstarszym hominidem
mustierskim na tym obszarze. Następny chronologicznie okazał się młody neandertalczyk odkryty
przez Stekelisa w Kebarze, opodal narzędzi, które odpowiadały położonym wyżej w miarce, jaką był
profil z Tabunu. Masywne szkielety ludzi współczesnych z jaskini Skhul, dosłownie za węgłem jaskini
Tabun, otoczone były jeszcze smuklejszymi narzędziami odłupkowymi. Najbardziej zaś płaskie były
narzędzia należące do nie tak masywnych ludzi współczesnych z jaskini Qafzeh, wysuniętej o kilka
kilometrów na wschód. Tak więc „przyspieszenie" tendencji ku spłaszczaniu odłupków pojawia się na
granicy między ludźmi anatomicznie współczesnymi a neandertalczykami. Chociaż fizycznie
nowocześni ludzie ze Skhul i Qafzeh może nie przekroczyli jeszcze linii dzielącej ich od w pełni
rozwiniętego człowieczeństwa, związanego z wytwarzaniem narzędzi wiórowych, znajdowali się
jednak, jak to ujął Jelinek, „na progu tego przełomu".
„Zebrane przez nas obecnie dane z Tabunu wskazują na uporządkowany i ciągły postęp kultury
materialnej w południowym Lewancie, czemu towarzyszyła progresja morfologiczna od człowieka
neandertalskiego do współczesnego" - napisał Jelinek.
W scenariuszu tego archeologa pobrzmiewały znajome echa. Podobnie jak później w Europie,
narzędzia miały smukleć wraz z ciałami swych wytwórców. Tyle tylko, że w tym przypadku malała
grubość, a nie szerokość narzędzi. Model ten nie wyjaśniał wszystkich bliskowschodnich anomalii, ale
wystarczył, by większość kolegów Jelinka odetchnęła z ulgą.
Tymczasem jednak nad modelem gromadziły się chmury. Również na początku lat osiemdziesiątych
Ofer Bar-Yosef, antropolog fizyczny Bernard Yandermeersch z Uniwersytetu w Bordeaux i
paleontolog Eitan Tchernov z Uniwersytetu Hebrajskiego bez rozgłosu objawili inną, bardziej kłopotliwą
chronologię ewolucji człowieka na obszarze Lewantu. Jako zegar odmierzający postęp człowieczeństwa
posłużyły im nie kształty narzędzi, lecz zmiany ewolucyjne mikrofauny - niepozornych
gryzoni zabijanych i zjadanych przez sowy zamieszkujące jaskinie. Ich kosteczki, zwracane w
wypluwkach, pogrzebane w osadach jaskiniowych, skamieniały, a następnie znalazły się na sitach
archeologów. Gatunki gryzoni żyjące na danym obszarze zmieniają się wraz ze zmianami klimatu.
Przyjmując logiczne założenie, że łupem sów padały gryzonie żyjące w bezpośrednim sąsiedztwie
jaskini, Bar-Yosef i jego koledzy uznali ich skamieniałości za wskaźnik pradawnych klimatów w rejonie
Lewantu. Na przykład, dwa gatunki afrykańskich szczurów odkryte w poziomach ze szczątkami
hominidów w Qafzeh mają świadczyć o ociepleniu. Oba te gatunki pojawiały się tylko w najniższych
poziomach Tabunu. Wyłącznie w wyższych poziomach osadów z Tabunu i Kebary pojawiały się szczątki
szarych chomików Cricetulus migratorius. Chomiki te są gatunkiem eurazjatyckim, wskazującym na
ochłodzenie klimatu, które wygnało z Bliskiego Wschodu afrykańskie szczury, pozwalając zdobyć
tam przyczółek gatunkom przystosowanym do zimniejszych warunków.
Kiedy trzej mężczyźni nałożyli pojawienia się i zniknięcia gryzom na znane wahania klimatu,
wyłonił się zaprawdę dziwaczny obraz ewolucji człowieka w Lewancie. Szkielety ludzi współczesnych
z Qafzeh wylądowały w spągu sekwencji mu-stierskiej. Wyglądało na to, że mają nie po 40 tysięcy lat,
jak to rozsądnie założył Jelinek, lecz 100 tysięcy lat. Wbrew wszelkim oczekiwaniom drobnokościści
bliskowschodni ludzie współcześni byli wyraźnie starsi od baryłkowatych neandertalczyków, mających
być ich przodkami. Jak ujął to Eitan Tchernov: „Po Lewancie panoszył się w pełni nowoczesny
człowiek, zanim jeszcze wpadł do niego w odwiedziny pierwszy neandertalczyk". Jeśli tak, to ów
praczłowiek był radykalnym intruzem: nie tylko wkroczył w przypisany neandertalczykom przedział
czasowy, lecz na domiar złego używał ich narzędzi.
Hipoteza ta podzieliła los wszystkich idei, które sprawiają, że złożony problem jest jeszcze trudniejszy
do wyjaśnienia. Została zignorowana. Zdrowy rozum wybrał znajome dopasowanie cieniejących
narzędzi do smuklejących ludzi, zaproponowane przez Jelinka. Zdrowy rozum woli, aby ludzie
współcześni przy-
byli do Lewantu po neandertalczykach, tak jak to się stało w Europie - skąd pochodzi zresztą ten
pogląd. Krótko mówiąc, byłoby najlepiej, żeby Bar-Yosef z kolegami zabrali swoje małe szczurze kości i
poszli sobie. Lecz oni tego nie zrobili i zamiast tego przybyli do Kebary. - Jedynym sposobem
przekonania ludzi, że nasz pogląd zasługuje na uwagę, było rozpoczęcie nowego programu badań -
powiedział Bar-Yosef. Częściowo spenetrowana, ale z pozostawionym sporym złożem nietkniętych
osadów Kebara była idealnym miejscem. Zebrawszy imponujący zespół dziesięciu naukowców, Bar-Yosef
wziął się do roboty.
Pierwsze zadanie polegało na rozpoznaniu skomplikowanej stratygrafii w samej jaskini.
Archeolodzy marzą o stanowiskach, w których osady układają się poziomo jak warstwy tortu -
najstarsze w spągu, najmłodsze w stropie profilu. W Keba-rze jest inaczej. Przypomina raczej koszmar
niż marzenie archeologa. - Izraelskie jaskinie nie przypominają schronisk skalnych w Dordogne - żali
się Bar-Yosef, gestykulując w kierunku odsłonięć leżących poniżej nas, jakby karcił ukochane dziecko.
- Proszę, dajcie mi schronisko skalne, choćby dzisiaj.
Podobnie jak inne stanowiska w obrębie masywu Karmel, Kebara jest tworem krasowym, co znaczy,
że powstała w wyniku rozpuszczania wapienia przez wodę. Bar-Yosef pokazał ku górze. Ściany jaskini,
oślizgłe od wody i pokryte wapieniem, zbiegają się w stromy komin, uchodzący w niebo jakieś
20 metrów wyżej. Takie kominy to typowa cecha jaskiń wapiennych, objaśnił. Mniej widoczne są
ponory, rodzaj naturalnych odprowadzeń wody, tworzące się w głębi. Z czasem w jaskini gromadzi się
rumosz - kamienie, kości zwierząt, guano nietoperzy, skamieniałe odchody hien, ił i piasek, nawiany
do wnętrza, co może zatkać ponor. Wszystko to mogło się początkowo nawarstwiać w uporządkowany
sposób. Jednak raz na jakiś czas odpływ się przetyka.
- To przypomina wyjęcie korka z wanienki dziecka - wyjaśniał Bar-Yosef. - Wszystko jest naraz
zasysane do środka. -Podobnie jak w wannie, najsilniejsze działanie ssące występuje tuż nad odpływem,
najsłabsze zaś pod odleglejszymi ścianami jaskini. Jeśli więc naiwny geolog zajrzy tam kilka tysięcy lat
po
takim przetkaniu, może założyć, że wszystkie obiekty w danej poziomej warstwie zostały zdeponowane
jednocześnie. Będzie jednak w błędzie. W przeszłości, kiedy ponor się odetkał, najsilniej wciągał rumosz
położony tuż nad sobą. Młodszy materiał, osadzony początkowo wyżej, zasysany był w głąb, aż znalazł
się na tej samej wysokości, co rumosz osadzony na skraju jaskini tysiące lat wcześniej. Na domiar
złego, jedna jaskinia może mieć kilka ponorów, a także cieki wodne łączące je tak, że materiał
osadzony pierwotnie w jednym miejscu może być porywany i przenoszony gdzie indziej.
Dwoma ekspertami, którzy zinterpretowali sytuację w Keba-rze, byli geolodzy Paul Goldberg i Henri
Laville. (Widziałem brodate oblicze Goldberga w wykopie poniżej, a Laville, przykucnięty na wzniesieniu
u wylotu jaskini, instruował studentów). Obaj wydzielili tu 12 jednostek stratygraficznych. Trzy naj-
młodsze zawierały narzędzia wykonane techniką górnopaleoli-tyczną w ciągu ostatnich 30 tysięcy lat.
Następne trzy ujawniły mieszaninę narzędzi górnopaleolitycznych i mustierskich, która okazała się
skutkiem opisanych wyżej naturalnych procesów, nie zaś przenikania się kultur. Najbardziej
pouczające okazały się starsze jednostki: sześć kolejnych warstw wypełnionych mustierskimi
narzędziami i paleniskami. Kilka narzędzi, zaróżowionych i spękanych od żaru ogniska, znaleziono w
samych paleniskach. Podobne wyprażone krzemienie odkryto również w Qafzeh.
Ich pochodzenie nie było specjalnie zagadkowe. Ktoś kiedyś wyrzucił po prostu swoje narzędzie.
Później inny ktoś - równie beztrosko w środkowym paleolicie jak dziś - przechodził być może obok i od
niechcenia kopnął śmieć w ognisko. Trudno wymyślić bardziej trywialny gest. A jednak na takich
przygodnych zdarzeniach - kiwnięcie paluchem stopy, przypadkowe zetknięcie krzemienia z ogniem
- miała się w końcu oprzeć chronologia Lewantu. A od tej kwestii zależy odpowiedź na pytanie o
pochodzenie współczesnego człowieka.
Oto opowieść o dwóch jaskiniach. W roku 1965 młody Bernard Yandermeersch rozpoczął
wykopaliska w Qafzeh, kilka kilometrów w głąb lądu od Kebary, na wzgórzu w dolnej Galł-
lei. Ludzie zastanawiają się, jakie trzeba mieć szczęście, żeby natrafić na pojedynczą skamieniałość
hominida; tymczasem na tarasie u wejścia do jaskini Yandermeersch odkrył istny
środkowopaleolityczny cmentarz. Znalezienie kości okazało się łatwiejszą częścią zadania. Znacznie
później, niż pochowano ciała, ponor w Qafzeh zatkał się definitywnie i jaskinia została trwale zalana
wodą, która znalazła sobie ujście u wylotu. Osad, który był dość miękki, by pochować w nim
zmarłych, został nasączony wodą bogatą w substancje mineralne i z czasem stwardniał w zlepieniec,
zwany brekcją. Wydobycie odkrytych szczątków stało się więc przedsięwzięciem z gatunku,
nazwanego przez Francuzów une galerę, gdyż przywodzi na myśl katorżniczy wysiłek galernika przy
wiosłach.
- Było bardzo ciężko - opowiadał mi Yandermeersch w chłodnym cieniu jaskini Kebara. -
Pracowaliśmy tam aż do 1980 roku i przez cały ten czas rozkopaliśmy może 35 metrów kwadratowych.
Przez piętnaście lat powierzchnię mniejszą od mojego gabinetu! Nie było innej rady, jak używać
młotków i dłut. Koledzy nazywali to Sing Sing.
4
Największy skarb spowodował też największe trudności. Skarbem był zadziwiająco kompletny
kościec młodej kobiety, nazwany Qafzeh 9, pochowanej z noworodkiem u stóp. - Mogłem prześledzić
układ kości, by wyznaczyć zasięg szkieletów, ale wydobycie ich w terenie było niepodobieństwem -
powiedział Yandermeersch. - Można to było zrobić tylko w laboratorium, za pomocą szybkoobrotowego
wiertła dentystycznego.
Najtrudniejsze okazało się bezpieczne przetransportowanie prawie tonowego bloku brekcji do stóp
stromej skarpy. Tak się złożyło, że Yandermeersch miał wysoko postawionego znajomego w armii
izraelskiej. Znajomym tym był Mosze Dajan.
5
Tak więc, kiedy blok był gotów, na niebie nad jaskinią
pojawił się duży wojskowy śmigłowiec.
- Pilot schodził powoli, a pod kadłubem wisiała sieć, w której mieliśmy umieścić blok. Zanim
jednak znalazł się dosta-
tecznie nisko, wirniki wzbiły tuman pyłu, tak że pilot stracił widoczność. Spojrzałem w górę i
zobaczyłem łopaty wirnika o metr lub dwa od skalnej ściany i zbliżające się do niej coraz bardziej.
Mówią, że zrobiłem się wtedy zupełnie biały na twarzy. W końcu jednak śmigłowiec odsunął się i
bezpiecznie sprowadziliśmy nasz ładunek na dół. Podszedłem później do pilota, aby mu
podziękować. Powiedziałem, jak bardzo się przeraziłem. „Na pewno nie tak jak ja" - odpowiedział mi
na to.
Działo się to wszystko latem 1967 roku, gdy armia izraelska była dość zajęta.
6
W kilka dni po rozmowie z Yandermeerschem sam wybrałem się do Qafzeh. Miejsce to nie jest
żadną atrakcją turystyczną. Droga do jaskini prowadzi przez czynny kamieniołom, spowity tumanami
pyłu. Kręciły się po nim mechaniczne monstra na kołach większych od całego mojego samochodu,
wżerając
się w skały kęs za kęsem niczym jurajskie olbrzymy. Zaparkowałem małego fiata w miejscu, gdzie -
jak miałem nadzieję -nie zostanie zauważony i pożarty, i zaczęliśmy wspinaczkę.
(
Moim
przewodnikiem była Tal Simmons, doktorantka z Uniwersytetu Tennessee, która wychowała się w
Izraelu. Dla frajdy przyłączyła się do nas jeszcze trójka studentów. Frajda wdychania duszącego
gorącego pyłu w kamieniołomie szybko ustąpiła rozkoszy wspinaczki uedem
7
, który zarazem pełnił rolę
naturalnego otwartego ścieku dla miasta Nazaret, położonego półtora kilometra dalej w górę stoku.
Mieliśmy szczęście. Nasza wycieczka nie zbiegła się jakoś z okresowym opróżnianiem kloaki miejskiej,
toteż ued był cuchnący, lecz suchy. Jak powiedziała nam Tal, w zeszłym roku ekipa filmowa musiała
podawać sobie sprzęt z ręki do ręki przez rwącą, gęstą strugę. Przy okazji Tal poradziła nam, byśmy
uważali na skorpiony. Opuściliśmy ued i podążyliśmy wąską ścieżką wzdłuż skraju wąwozu, aż
nareszcie zostaliśmy nagrodzeni widokiem owalnego otworu jaskini Qafzeh na przeciwległym urwistym
stoku. Kilka minut później wyczerpani padliśmy na ziemię w chłodnym cieniu jej wnętrza.
Spojrzałem w dół zbocza, śladem wijącego się wężowo uedu uchodzącego pośród pól bawełny na
równinie Ezdraelon. Za plecami miałem niezbyt zachęcające wnętrze jaskini. Nie dostarczyło ono
nigdy archeologom żadnych ciekawych znalezisk. U moich stóp rozciągał się taras, miejsce
niezmiernie dla mnie interesującego znaleziska. Qafzeh jest dla kwestii pochodzenia człowieka
współczesnego jak dżoker; tam, gdzie się pojawia, wyznacza przebieg gry. Jeśli chronologia Jelinka,
oparta na coraz smukłej szych kształtach narzędzi, byłaby poprawna, to szczątki dwadzieściorga czworga
ludzi tu znalezione można by uznać za „protokromaniończyków", ewolucyjne ogniwo między
neander-talską przeszłością a kromaniońską przyszłością, a więc i naszą teraźniejszością. Jeśli jednak to
kości gryzoni wskazywały czas dokładniejszy, ta linearna logika upada. Obie metody datowania są
względne - porządkują szkielety w kolejności zgodnej
z ogólniejszą sekwencją zawierających je warstw. Potrzebny jest zatem nowy sposób określania czasu,
najlepiej metodą datowania bezwzględnego, umożliwiający określenie wieku hominidów z Qafzeh w
latach kalendarzowych.
Tego rodzaju metody datowania są znane od dziesięcioleci. Najpowszechniej stosowany jest
radiowęglowy zegar geochrono-logiczny. Mierzy on czas dzięki równemu tempu rozpadu pro-
mieniotwórczego izotopu węgla C-14 do postaci atomów azotu. Opracowana w latach czterdziestych
technika pozostaje wciąż jedną z najdokładniejszych metod ustalania wieku stanowiska, pod
warunkiem że nie przekracza on około 40 tysięcy lat. W starszym materiale pozostaje tak niewiele
izotopu promieniotwórczego, że nawet najmniejsze zanieczyszczenia w toku procedury pomiarowej
prowadzą do zniekształcenia wyników. Kolejna metoda, opierająca się na rozpadzie
promieniotwórczym izotopu radioaktywnego innego pierwiastka - potasu, znalazła zastosowanie w
latach pięćdziesiątych. Użyto jej do datowania osadów pochodzenia wulkanicznego, ale starszych niż pół
miliona lat. Metodę potasowo-argonową wybrano do datowania słynnych wczesnych hominidów z Afryki
Wschodniej, jak na przykład Lucy czy Homo habilis, a także nowego hominida z samych korzeni naszego
rodu
8
, którego odkrycie obwieszczono w 1994 roku. To jednak, co mieściło się między zakresami
stosowalności obu wspomnianych metod - w tym nowocześni ludzie z Qa-fzeh, neandertalczycy z
Kebary, a w istocie wszystkie rozrzucone stanowiska odnoszące się do pochodzenia Homo sapiens
-trafiało w chronologiczną czarną dziurę.
Tymczasem sposób rozjaśnienia tej czerni czekał na zastosowanie od ponad trzech stuleci. Pewnej
październikowej nocy 1663 roku wielki angielski fizyk Robert Boyle, z sobie tylko wiadomych powodów,
położył się do łóżka z diamentem. Przyłożywszy diament „do ciepłej części nagiego ciała", Boyle zauważył,
że kamień zaczyna świecić. Tak przejął się reakcją klejnotu, że już nazajutrz przedstawił doniesienie na
ten temat w londyńskim Towarzystwie Królewskim. Jego zaskoczenie poświatą było tym
większe, że -jak oznajmił zgromadzonym kolegom - „wiedzą panowie, iż moja konstytucja nie należy do
najgorętszych".
Ciepłota ciała Boyle'a wyzwoliła zjawisko atomowe, znane dziś pod nazwą termoluminescencji, czyli
„świecenia pod wpły-
1
wem ciepła". Jeśli wzięlibyśmy okruch zwykłej skały i chcielibyśmy opisać istotę
jej „kamienności", nie przyszedłby nam raczej do głowy epitet w rodzaju „frenetycznego
ożywienia". A tymczasem minerały znajdują się w stanie nieustannego wewnętrznego wzburzenia.
Drobne ilości pierwiastków promieniotwórczych w samej skale i w otaczającym osadzie czy at-
mosferze nieustannie bombardują ich atomy, wybijając elektrony z normalnych orbit wokół jąder
atomowych. Wszystko to należy do rutynowych zachowań elektronów i większość z nich,
wyszumiawszy się przez jedną lub dwie setne sekundy, potulnie wraca na swoje miejsce. Niektóre
zostają jednak po drodze uwięzione - w domieszkach zanieczyszczających kryształ lub w zaburzeniach
struktury elektronowej minerału. Te miniaturowe więzienia przetrzymują elektrony, dopóki minerał
nie zostanie ogrzany, w wyniku czego pułapki się otwierają i elektrony powracają do swego
stabilnego stanu. Przy okazji oddają one energię w postaci światła -jeden foton na każdy
powracający na miejsce elektron.
Trzysta lat po Boyle'u Martin Aitken z Uniwersytetu w Oksfordzie opracował metody czyniące z
termoluminescencji geofizyczny stoper. Stoper działa dzięki temu, że bombardowanie radioaktywne
jest mniej więcej stałe, toteż elektrony są chwytane w swe krystaliczne pułapki w stałym tempie.
Jeśli chce się oznaczyć wiek jakiegoś minerału, trzeba substancję rozgnieść i parę okruchów ogrzać
do odpowiednio wysokiej temperatury - około 500°C. Wtedy wszystkie pułapki elektronowe uwalniają
swych więźniów naraz, czemu towarzyszy jasny błysk światła. W laboratorium można łatwo ocenić
intensywność rozbłysku za pomocą przyrządu, zwanego fotopowie-laczem, który zapisuje go w
postaci „piku" na wykresie. Im wyższy pik, tym więcej elektronów było nagromadzonych w
próbce, a tym samym upłynęło więcej czasu od jej ostatniego podgrzania. Po podgrzaniu i powrocie
wszystkich elektronów
na miejsce stoper zostaje wyzerowany i proces zaczyna się od początku.
W większości przypadków termoluminescencja zmagazynowana w pułapkach elektronowych jest
po prostu miarą czasu, jaki upłynął, odkąd minerał opuścił swój wulkaniczny tygiel albo odkąd leży
wystawiony na światło słoneczne wystarczająco intensywne, by otworzyć pułapki. Czasem jednak
minerał zostaje ogrzany za sprawą ludzkich rąk. Aitken i jego oksfordz-cy koledzy użyli tej metody
najpierw do datowania starożytnej ceramiki, gdyż wypalanie gliny dostarcza aż nadto ciepła, by
odemknęło ono pułapki elektronowe i wyzerowało stoper w procesie obróbki ceramiki. Ani
neandertalczycy, ani wcześni ludzie współcześni nie znali garncarstwa. Potrafili za to wyrabiać
narzędzia z krzemienia, który daje się pobudzać termolu-minescencyjnie. W środkowym paleolicie
krzemienie trafiały czasem na drogę niecierpliwej stopy; beztroskie kopnięcie stwarzało przyszłym
geochronologom okazję do badań.
Na początku lat osiemdziesiątych Helenę Yalladas, archeolog z Ośrodka Badań Słabej
Promieniotwórczości Francuskiej Komisji Energetyki Atomowej, uzyskała termoluminescencję z
krzemieni z jaskiń Kebara i Qafzeh. Wraz z ojcem, fizykiem George'em Yalladasem, ustaliła w 1987
roku, że wypalone narzędzia znalezione koło Moszego z Kebary mają mniej więcej po 60 tysięcy lat.
Liczba ta odpowiadała wszystkim, gdyż pasowała do obu chronologii uzyskanych metodami
datowania względnego. Następny rok przyniósł jednak wstrząs - Yalladas i jej koledzy opublikowali
wyniki badań z Qafzeh. Zespół naukowców ustalił, że szkielety tamtejsze mają po 92 tysiące lat, z
dokładnością do paru tysięcy lat. I nagle okazało się, że nie można już dłużej ignorować niewygodnej
hipotezy Bar-Yosefa i jego współpracowników. Hipoteza ta nie stała się przez to mniej niewygodna.
- Jeśli datowania termoluminescencyjne są poprawne, co wyniknie z tego dla całej naszej wiedzy o
człowieku kopalnym, dla stratygrafii, dla archeologii? - martwił się Tony Marks z Południowego
Uniwersytetu Metodystów, a w jego głosie pobrzmiewały echa nastrojów wielu jego kolegów po fachu.
- Zrobi się z tego wszystkiego straszny bałagan.
Metoda termoluminescencyjna jest wciąż uważana za eksperymentalną, musi też przezwyciężyć
czyhające na jej drodze , komplikacje. Aby na przykład zamienić rozbłysk światła z ogrzanego
okrucha krzemienia na lata kalendarzowe, trzeba znać zarówno czułość tego akurat kawałka
krzemienia, jak i roczną dawkę promieniowania, którą otrzymał, zanim został wyzerowany w ogniu
dawno temu. Czułość próbki można wyznaczyć, poddając ją sztucznemu napromieniowaniu w labora-
torium, a roczną dawkę promieniowania otrzymanego z wnętrza skały można dość łatwo obliczyć,
mierząc zawartość uranu lub innych pierwiastków radioaktywnych w próbce. Znacznie więcej
znaków zapytania kryje się w wyznaczeniu rocznej dawki promieniowania z otoczenia -
promieniotwórczości otaczających osadów i promieniowania kosmicznego, przechodzącego przez
atmosferę. W niektórych miejscach fluktuacje takiej dawki na przestrzeni tysiącleci mogą zmienić
„absolutne" datowanie metodą termoluminescencji w absolutny koszmar.
Zdaniem samej Yalladas: - Ci, którzy naprawdę się tym zajmują, nie lubią używać słowa
„bezwzględne". Wolimy mówić o datowaniu fizycznym.
Na szczęście w wypadku narzędzi z Qafzeh większość promieniowania pochodzi z samego
krzemienia, co eliminuje wiele problemów. Datowano później wiele dalszych stanowisk nean-dertalskich
i ludzi współczesnych za pomocą tej metody i okazuje się, że datowanie Qafzeh pozostaje nie tylko
jednym z najbardziej sensacyjnych, ale i jednym z najpewniejszych. Najważniejsze stanowiska
lewantyńskie zostały dodatkowo scharakteryzowane za pomocą „siostrzanej" metody, nazywanej re-
zonansem spinu elektronów (electron spin resonance, ESR). Podobnie jak termoluminescencja, ESR
używa jako zegara elektronów stale gromadzących się w pułapkach. O ile jednak tamta metoda mierzy
ich akumulację za pośrednictwem natężenia światła emitowanego podczas otwierania się tych puła-
pek, o tyle ta dosłownie zlicza uwięzione elektrony, pozostające w swych krystalicznych „celach
więziennych".
Trzeba mieć bardzo szczególny mózg, żeby w pełni zrozumieć działanie rezonansu spinu elektronów.
Ja akurat nie mam, ale mogę przedstawić niefachowe omówienie. Każdy elektron „wiruje" w jednym z
dwóch przeciwnych kierunków - powiedzmy, w górę albo w dół. Trzeba się tu uciekać do przenośni, bo
owo „wirowanie" (spin) ma charakter kwantowo-mechaniczny, „a tego nie da się opisać słowami, tylko
bardzo złożonymi równaniami matematycznymi", jak wyjaśnił mi jeden z ekspertów, którego
indagowałem na tę okoliczność. Spin każdego elektronu wytwarza maleńką siłę magnetyczną,
skierowaną w jednym kierunku, przypominając miniaturową igłę kompasu. W normalnych
warunkach elektrony są sparowane, tak że ich przeciwne spiny i siły magnetyczne wzajemnie się
znoszą. Elektrony uwięzione nie mają pary. Manipulując zewnętrznym polem magnetycznym wokół
badanej próbki, można zmusić uwięzione elektrony do odwrócenia spinu. Pochłaniają one wówczas ma-
leńką porcję energii z pola mikrofalowego, którego działaniu poddaje się próbkę. Ten ubytek energii,
zwany rezonansem, można zmierzyć. Uzyskuje się w ten sposób pomiar liczby uwięzionych elektronów, a
tym samym miarę czasu. Metodę tę wykorzystywano do datowania wszystkiego, od stalagmitów po
resztki ziemniaków, ale wyjątkowo dobrze wypada datowanie w ten sposób szkliwa zębów - zakres
stosowalności metody sięga od kilkuset do dwóch milionów lat.
Posługując się rezonansem spinu elektronów do datowania zębów dużych ssaków, znalezionych obok
szkieletów z Qafzeh, Henry Schwarcz z Uniwersytetu McMastera, wszędobylski specjalista od
datowania stanowisk, i jego kolega z Cambridge, Rainer Grun, uzyskali wiek jeszcze dawniejszy od
wyznaczonego przez Yalladas metodą termoluminescencyjną. Szkielety tutejsze miały co najmniej 100,
a może nawet 115 tysięcy lat. Schwarcz i Grun ruszyli z nową metodą do jaskini Skhul. Szczątki
tamtejszych ludzi współczesnych datowane były metodami względnymi na około 40 tysięcy lat.
Schwarcz i Griin spokojnie dorzucili jeszcze 60 tysięcy.
- Mówiono, że datowania metodą termoluminescencyjną w Qafzeh są zbyt niepewne - stwierdził w
Kebarze Bernard Van-
dermeersch. - Daliśmy im więc wyniki z badań rezonansu spinu elektronowego. W to też nie uwierzono.
Więc daliśmy im Skhul. Bardzo trudno teraz kwestionować, że pierwsi ludzie współcześni na obszarze
Lewantu żyli tu już 100 tysięcy lat temu.
Jasne, że jeśli ludzie współcześni zamieszkiwali Lewant 40 tysięcy lat przed neandertalczykami, to
raczej nie mogli od nich pochodzić. Na tę radosną wieść rzucili się ochoczo obrońcy teorii zastępowania.
Chris Stringer oświadczył stanowczo w tym samym numerze „Naturę", w którym Helenę Yalladas
ogłosiła swe pierwsze datowanie Qafzeh: „Z pewnością trzeba odtąd porzucić wszelkie modele
ewolucyjne zbudowane wokół bezpośredniej relacji przodek-potomek między neandertalczykami a
współczesnym Homo sapiens". Pewność jest rzadkim towarem w tej najbardziej niepewnej z nauk. Jeśli
jednak datowania są rzeczywiście poprawne - a mimo pewności Yandermeerscha, owego „jeśli" nie da się
wykluczyć - to trudno sobie wyobrazić, co innego można by zrobić z szacownymi poglądami o pocho-
dzeniu od neandertalczyków, niż zrezygnować z nich raz na zawsze.
Sprawa zamknięta? Przeciwnie, datowania jedynie dorzuciły jeszcze jedną zagadkę do tajemnicy góry
Karmel. Jeśli przyjąć, że współcześni ludzie nie wpadli tu tylko z krótką wizytą przed 100 tysiącami lat,
aby zaraz grzecznie się stąd wycofać, to musieli być w tamtych stronach, gdy 40 tysięcy lat później
nadeszli neandertalczycy, o ile ci ostatni nie zamieszkiwali tu już grubo wcześniej. Tak czy owak, dwie
odrębne formy człowieka, mające jednak wspólną kulturę, tłoczyły się na niewielkim obszarze,
porównywalnym ze stanem New Jersey.
9
Nowe metody datowania zamiast rozwikłać paradoks, nasiliły go:
jeśli dwie różne formy człowieka jednocześnie i w tym samym miejscu robiły to samo, to jak można mówić
o tym, że były to różne rodzaje ludzi? Jak jednak mogli zachowywać się tak samo, skoro wyglądali od-
miennie? Jeśli ludzie współcześni nie pochodzą od neandertalczyków, lecz ich zastąpili, dlaczego zajęło
im to tyle czasu? Czy tak długotrwały proces można nazywać „zastąpieniem"?
Pomocne w odpowiedzi na powyższe pytania mogłyby się okazać jakieś nowe przesłanki dotyczące
życia obu tych prehistorycznych grup ludzkich, coś, co pozwoliłoby rozgraniczyć zachowania jednych
i drugich równie ostro, jak Stringer odróżnia od siebie ich kości. Właśnie tego uparcie poszukiwali bada-
cze w jaskini Kebara.
Jedno wiadomo na pewno. Nie da się tych różnic odnaleźć, przyglądając się kształtom narzędzi
kamiennych. Odkąd nowe dane obaliły hipotezę Jelinka o „rosnącej sprawności manualnej", nie
pozostało nic, po czym można by wyraźnie poznać, że „te narzędzia zrobili neandertalczycy, a tamte -
ludzie współcześni". Może są jakieś drobne różnice w szczegółach: wyższy odsetek ostrzy w Kebarze,
skłonność do jednokierunkowego odbijania odłupków z rdzenia. Tymczasem w Qafzeh wołano
eksploatować rdzenie dookolnie, ku środkowi. To jednak są mało istotne odchylenia, swoistości,
lokalne tradycje. Zasadniczo jednak wszędzie przebija czysta, nieskażona kultura mu-stierska.
Co więcej, niewiele jest poszlak przemawiających za tym, że sąsiadujące grupy ludzkie różniły się
między sobą pod względem sposobów posługiwania się narzędziami. Jedna z linii podziału między
neandertalczykami a ludźmi współczesnymi miała być wyznaczona przez wynalazek osadzania
kamieni na drzewcach: przymocowanie kamiennego narzędzia do drewnianej rękojeści znacznie
zwiększa siłę jego uderzenia, zarówno w wypadku pocisku, jak młotka. Takie mechaniczne wzmoc-
nienie siły mogłoby zmniejszyć zapotrzebowanie na neander-talską muskulaturę, pozwalając na
rozprzestrzenienie się genów kodujących współczesną, smuklejszą budowę ciała. Zgodnie z tym
poglądem narzędzia mustierskie nie mają ujednoliconych tępych końców, przystosowanych do
osadzenia w drzewcach.
Uważałem tę hipotezę za przekonującą, dopóki John Shea z Uniwersytetu Harvarda nie zamachał
mi przed nosem drzewcami włóczni, do których właśnie umocował sosnową żywicą ostry jak
brzytwa mustierski grot. Odtąd uwierzyłem w to, że narzędzia neandertalczyków nadawały się do
osadzania.
Chociaż niektórzy badacze znajdują na mustierskich narzędziach ślady osadzania, inni kwestionują, że
była to broń miotana, taka jaką później posługiwali się kromaniończycy, i utrzymują, iż chodzi jedynie o
broń kłutą - dzidy do zadawania pchnięć. Jean-Michel Geneste z Bordeaux przeprowadził nawet serię
doświadczeń z miotaniem w tusze zwierzęce ostrzy mustierskich umocowanych do drzewc; wyniki tego
były opłakane.
- Shea może dowodzić, że te ostrza były osadzane na drzewcach, a jednak nie nadają się one do
rzucania. Są na to zbyt ciężkie - tak mi powiedział.
Gdy to mówił, badałem wzrokiem jego posturę. Geneste robił wrażenie rosłego nieco bardziej niż
przeciętny Francuz. Lecz i tak powątpiewałem w to, czy jest on właściwą osobą do wyrokowania o tym,
co neandertalczyk w sile wieku mógłby uznać za „zbyt ciężkie". Ważniejsze wydaje mi się to, że opisane
w poprzednim rozdziale badania mikrośladów, przeprowadzone przez Johna Shea, zdecydowanie
przemawiają za tym, iż ostrza kamienne z Kebary i z Qafzeh noszą takie same ślady uszkodzeń, w tym
złamania uderzeniowe, jakie powstają w wyniku zderzeń osadzonych na drzewcach grotów z jakimś
twardym celem, na przykład zwierzyną łowną.
Kebara dostarcza więcej informacji niż to, co da się wyczytać z narzędzi. Nazajutrz po mojej wycieczce
do Qafzeh harwardzki doktorant Dań Lieberman, wkopując się w miejsce pochówku Moszego, odkrył
palenisko. Osady Kebary są przepełnione takimi dawnymi popieliskami, nieraz rozmieszczonymi tak
gęsto, że ściany odsłonięć przypominają babkę marmurkową, ze smugami czarnoszarego popiołu,
inkrustującego ceglastoczer-wony osad. Oznaczono nasiona znalezione w popiołach; mieszkańcy Kebary
najwyraźniej zajadali się dzikim grochem. Geolog Paul Gołdenberg utwardził próbki popiołu żywicą
poliestrową i pociął je na ultracienkie skrawki do analiz mikroskopowych. Ujawniono w ten sposób w
popiele pozostałości traw, drewna i kości, a także spalonego guana nietoperzy.
Tutejsi neandertalczycy, podobnie jak ich europejscy pobratymcy, najwyraźniej nie wiedzieli, że
więcej ciepła z ogniska można uzyskać dzięki obkładaniu go kamieniami lub kopaniu
kanałów napowietrzających. Popieliska z Kebary imponują przede wszystkim liczebnością. Od
samego dna jaskini, datowanego na około 75 tysięcy lat, a zwłaszcza w okolicach poziomu z
pochówkiem Moszego (około 60 tysięcy lat temu), liczba i grubość smug popiołu dowodzi
intensywnego zamieszkiwania przez ludzi. - Dziś Karmel jest dogodnym miejscem do życia, ale wtedy
mogło się tu żyć jeszcze lepiej - uśmiechnął się Bar--Yosef, przekopując popiół szpachelką. -
Przyjemny klimat, mnóstwo zwierzyny i jadalnych roślin. Można powiedzieć, że ma się tu do
czynienia z trwałością zasiedlenia, ze swego rodzaju osiadłością. Czy, jak mówi Lew Binford, z
„magnetycznym miejscem", bo on musi wszystko nazywać po swojemu.
Inne ślady dawnego „magnetycznego wpływu" jaskini znajdowały się opodal. Trzy metry od grobu
Moszego i o kilka tysięcy lat wyżej, wśród sterty połamanych kości zwierzęcych i krzemieni siedziała w
kucki Tal Simmons. Siadywała mniej więcej w tym samym miejscu już od czterech lat, powoli
zagłębiając się w czasie. W roku 1986 odkryła skupienie resztek kości i narzędzi. Z czasem skupienie
okazało się sporą warstwą, a ta -ponad ćwierćmetrowej miąższości - złożem archeologicznym. Wzdłuż
północnej ściany jaskini zalegały inne skupiska kości zwierzęcych. Nosiły one ślady rozgryzania; były
też przemieszane z obficie występującymi koprolitami - skamieniałymi odchodami hien - a nawet paroma
szkieletami osesków hien. Tak wygląda klasyczny profil hieniej jamy. Sterta śmieci badana przez
Simmons zdradza jednak ludzką rękę. - To jedyne miejsce w jaskini, gdzie kości noszą ślady licznych
nacięć - powiedziała mi. - Mam wrażenie, że było to coś w rodzaju śmietnika.
Doświadczony zoolog z Uniwersytetu Michigan, John Speth, został ściągnięty specjalnie po to, by
pomógł zrekonstruować mięsną część kebarskiego jadłospisu, oznaczając resztki pozostawione przez
ludzi na „śmietniku" i gdzie indziej w jaskini.
- Jest to mieszanina rozmaitości - powiedział. - Znajdzie pan tu wszelkie małe i średnie zwierzęta
- jelenie, konie, żółwie, ptaki, gazele.
Sądząc po tym menu, Kebarczycy polowali lub zjadali padlinę wszystkiego, co żyło w najbliższej
okolicy na ziemi lub w po-
wietrzu. Jeśli dodać do tego znaczne zagęszczenie palenisk, otrzymamy portret ludu bardzo
terytorialnego, uparcie trzymającego się obszaru o względnej obfitości, nie zaś wędrującego sezonowo
w pogoni za jakąś ulubioną zwierzyną. Podobnie jak w Dordogne, miałem poczucie, że ludzie byli tu
wrośnięci w krajobraz, odcięci od reszty świata, ale za to znający na wylot najbliższe otoczenie i
czerpiący z niego wszystko, czego im było trzeba.
Gdyby ślady pozostawione w Qafzeh ukazywały inny obraz -paleniska takie jak u
górnopaleolitycznych Europejczyków albo dietę wskazującą na upodobanie do jakiegoś szczególnego
rodzaju zwierzyny łownej - moglibyśmy mieć w ręku przesłankę pozwalającą wskazać poszukiwaną
przez nas różnicę beha-wioralną. To jednak nie występuje, a w każdym razie nie da się takiej różnicy
wskazać jednoznacznie. Paleniska z Qafzeh wcale nie są doskonalsze od tych z Kebary. Zapis
faunistyczny zdradza, że ludzie poprzestawali tu na konsumpcji głównie jednego gatunku - jelenia,
a nie mieszanki rozmaitości jak w Kebarze. Qafzeh leży jednak dalej od morza i jelenie mogły tam być
po prostu najpospoliciej występującą zdobyczą. Preferencje do tego rodzaju dziczyzny nie ograniczają się
bowiem do poziomu z pochówkami ludzi współczesnych, ale utrzymują się też przez całą sekwencję
mustierską w Qafzeh. Która z form ludzkich zamieszkujących jaskinię była jeleniożerna, pozostaje
kwestią domysłów.
Po czterech dniach spędzonych w Kebarze nie znalazłem żadnego sposobu na kulturowe
odróżnienie bliskowschodnich neandertalczyków i ludzi współczesnych. Nie dostrzegałem śladu żadnych
zapewniających przewagę wynalazków z jednej strony ani żadnej ociężałości umysłowej lub
zacofania z drugiej. Lecz być może jaskinia Moszego mogłaby dostarczyć jakiejś wskazówki - w
postaci samego Moszego?
Wśród ludów zbieracko-łowieckich panuje zwyczaj dzielenia przyniesionej z polowania zdobyczy
pomiędzy członków grupy. Myśliwy może zatrzymać głowiznę i kości obfitujące w szpik dla siebie,
comber ofiarować powinowatym, łopatkę i karków-kę komu innemu itd. Współcześni antropolodzy
fizyczni w po-
dobny sposób potraktowali znalezione szczątki Moszego. Czworo naukowców uczestniczących w
programie badań jaskini Kebara wzięło sobie po kawałku szkieletu do analiz i opisu zgodnie ze swymi
szczegółowymi zainteresowaniami. Yander-meersch dostał pas barkowy i ramię. Koleżanka
Yandermeer-scha z Bordeaux, Anne-Marie Tillier, dostała żuchwę z zębami, Baruch Arensburg z
Uniwersytetu w Tel Awiwie - kręgosłup i żebra. Pozostał jeszcze Yoel Rak z tegoż uniwersytetu. Rak
spędzał lato tego roku w Instytucie Pochodzenia Człowieka w Berkeley, gdzie miałem okazję
porozmawiać z nim przed odwiedzeniem Kebary.
- Kiedy odkryto ten szkielet, zajmowałem się twarzami - powiedział mi. - Ponieważ jednak Mosze nie
miał twarzoczaszki, zostało mi to, czego nie chciał nikt inny: miednica. I tak zainteresowałem się
miednicami.
Przed odkryciem Moszego nieliczne okruchy znanych dotąd neandertalskich miednic próbowały
udźwignąć przytłaczający ciężar domysłów. Przednia część kanału miednicy człowieka ograniczona
jest parą połączonych ze sobą kości łonowych, lewą i prawą. U ludzi współczesnych są one krótkie i
zwarte, natomiast u wszystkich znanych neandertalczyków były długie i smukłe - miały długość
poprzeczną o 20 procent większą niż u ludzi współczesnych, którzy nastali po neandertalczykach. Jak
twierdzi Erik Trinkaus z Nowego Meksyku, to skrócenie kości łonowych zmniejszyło odstęp między
stawami biodrowymi, co usprawniło ludzki chód. U kobiet kości te tworzą zarazem przednie sklepienie
kanału rodnego. Ich skrócenie oznaczało skurczenie średnicy kanału rodnego aż o 25 procent.
Żadne ludzkie dziecko nie byłoby w stanie przecisnąć swej wielkomózgiej główki przez tak ciasny
kanał. A jednak nasza obecność na tej planecie dowodzi, że porody wciąż się udają.
Trinkaus przeanalizował ten problem i zaproponował elegancką hipotezę: noworodki ludzi
współczesnych przychodzą po prostu na świat wcześniej, zanim jeszcze ich główki urosną do
rozmiarów nie mieszczących się w kanale rodnym. Dziewięciomiesięczna ciąża naszego gatunku byłaby
więc krótsza niż
pierwotna neandertalska, trwająca, jak oszacował Trinkaus, od jedenastu do dwunastu miesięcy.
Hipoteza ta zrodziła kolejne implikacje. Po pierwsze, przeżycie „wcześniaka", urodzonego o trzy
miesiące przed czasem - w porównaniu z dotychczasową normą - wymaga o wiele troskliwszej opieki
matki, co poważnie ograniczyłoby jej ruchliwość. O ile kiedyś kobiety mogły polować wraz z
mężczyznami, teraz musiałyby poświęcać więcej czasu, opiekując się bezradnymi niemowlętami w
obozowisku, co oznaczało ogromne zmiany w organizacji społecznej hominidów i podziale pracy. Po
drugie, skrócenie ciąży wystawia noworodka na wszelkie bodźce środowiskowe już w wieku, kiedy
zmysły jego neandertalskiego odpowiednika pławiły się jeszcze w monotonnym świecie łona. Ludzki
mózg rośnie bardzo szybko tuż po urodzeniu, toteż przyjście na świat z trzymiesięcznym
wyprzedzeniem oznaczało dla nowoczesnego noworodka „fory w rozwoju neurologicznym", jak wyraził
się Trinkaus. Wreszcie, przy założeniu identyczności pozostałych czynników, krótsze ciąże oznaczają
krótszy odstęp między urodzeniami, większą dzietność i być może szybszy przyrost demograficzny -
co samo w sobie wystarczyłoby do wyjaśnienia, jak jedna forma ludzka mogła wyprzeć drugą na
danym terenie.
A wszystko to wyprowadzone z 20 procent nadwyżki kości łonowych w paru ułamkach znanych
dotąd miednic neandertalczyków.
- Erik posłużył się paroma przesłankami do zbudowania naprawdę ciekawej hipotezy - powiedział
mi Yoel Rak. - Jeśli chodzi o mnie, uważam to za kawał świetnej nauki.
Zaraz potem wzruszył jednak ramionami. - Ale jak tylko zobaczyłem miednicę z Kebary, wiedziałem,
że nie miał racji.
Podobnie jak inne kości łonowe poznanych już neandertalczyków, te należące do Moszego były
wydłużone i smukłe. Mając jednak w ręku kompletną miednicę, Rak przekonał się, że długość kości
łonowych nie wpływała na rozmiar kanału miednicy, który nie był wcale większy niż u przeciętnego
współczesnego mężczyzny. Można więc mniemać, że i kanał rodny neandertalskiej kobiety nie był
przestronniej szy niż u kobiet
dzisiejszych, co właściwie obaliło pogląd, jakoby różnice między nimi a nami wiązały się z różną
długością okresu spędzonego w łonie matki. Dłuższe kości łonowe wpływały jedynie na położenie
otworu miednicy, usytuowanego u Moszego bardziej z przodu niż w miednicach współczesnych.
Yoel Rak uważa, że chociaż takie jak u neandertalczyków położenie otworu miednicy nie niesie
żadnych konsekwencji dla rozrodu, wskazuje jednak na znaczące różnice w ich sposobie poruszania
się. Środek ciężkości neandertalczyka wypadałby dokładnie nad stawami biodrowymi, podczas gdy u
ludzi współczesnych - nieco z tyłu. Tak więc cały ciężar neandertalczyka przy każdym kroku
uderzałby w stawy biodrowe. Rak rozważa możliwość, że przesunięcie u ludzi współczesnych otworu
miednicy ku tyłowi umożliwiło postęp w lokomocji, gdyż mięśnie ud i pośladków zaczęły działać jako
„amortyzatory wstrząsów", powodowanych przez długodystansowe marsze. - Z punktu widzenia
biomechaniki ludzie współcześni są wspaniale przystosowani do chodu - powiedział mi. -
Neandertalczycy byli bez wątpienia mniej sprawni pod tym względem.
Mosze ma więc coś do „powiedzenia" o tym, co neandertalczycy mogli robić inaczej niż ówcześni
ludzie o anatomii zbliżonej do naszej. Mniejsza efektywność lokomotoryczna miednic dobrze pasuje do
ludzi przystosowanych do mniej ruchliwego trybu życia niż współcześni im łowcy i zbieracze, w tym
także grupy żyjące równocześnie z nimi na Bliskim Wschodzie. Kilka miednic, które wydobyto w Qafzeh
i Skhul, nosi piętno „nowoczesności". Także kości udowe mają wydatne „pilastry" - zgrubienia tworzące
grzebień wzdłuż tylnej krawędzi kości, który Erik Trinkaus wiąże z intensywnymi marszami przez
całe życie. Ewentualne ograniczenie ruchliwości neandertalczyków nie przesądza jednak o tym, że
byli oni mniej ludzcy. Beduini i Buszmeni penetrują okolicę w sposób bardziej aktywny niż Bantu czy
bostończycy, co znajduje odbicie w ich kośćcu. Nie znaczy to wszakże, by Buszmeni stali na wyższym
szczeblu ewolucji ani by mieszkańcy Bostonu nie spełniali jakichś kryteriów człowieczeństwa. To samo
dotyczyć może Moszego i jego
pobratymców, i mniejsza o kształt ich miednic lub kości udowych.
10
Za to inna z kości Moszego w istocie zdaje się wskazywać, po której stronie granicy
zwierzęco-ludzkiej wypada umieścić neandertalczyków. Wśród części skarbu z Kebary, jaka przy-
padła Baruchowi Arensburgowi z Uniwersytetu Hebrajskiego, znalazło się niewielkie podkowiaste
skostnienie krtani, zwane kością gnykową. Ta jedna kostka mówi więcej o miejscu neandertalczyków na
drabinie ewolucyjnej niż cała reszta szczątków Moszego, a być może nawet więcej niż jakakolwiek
inna pojedyncza kość kiedykolwiek znaleziona.
W grę wchodzi bowiem ta cecha człowieka, która zdaniem większości naukowców wytycza wyraźną
linię graniczną między nami i resztą stworzenia: chodzi o mowę artykułowaną. Jeśli mowa jest
rzeczywiście warunkiem koniecznym człowieczeństwa, nie może być ważniejszego tematu dociekań
paleo-antropologicznych niż dowiedzenie się, kiedy pojawił się pierwszy język mówiony. Niestety,
narządy mowy nie zachowują się
w stanie kopalnym, w przeciwieństwie do kości. Paleontolodzy zdani są więc na domysły, gdy chcą
wyobrazić sobie, jak wyglądały tkanki miękkie naszych przodków: gardło, krtań, struny głosowe,
zwłaszcza sam mózg. Dysponują tylko pośrednimi wskazówkami, choćby w postaci niewyraźnych
odcisków mózgowia po wewnętrznej stronie puszki mózgowej, kształtu żuchwy czy podstawy czaszki.
Szczególnie wiele powinno dać się jednak wyczytać z kości gnykowej, jako że stanowi ona miejsce
przyczepu mięśni języka, krtani i żuchwy. Niestety, struktura ta jest bardzo delikatna i w całym zapisie
kopalnym ludzkości nie znaleziono ani jednej. Do czasu odkrycia Moszego.
Od lat amerykańscy anatomowie Jeffrey Laitman z Mount Sinai School of Medicine w Nowym
Jorku, Philip Lieberman z Uniwersytetu Browna i Edmund Crelin z Yale stanowczo utrzymywali, że
neandertalczykom brak było niezbędnych cech anatomicznych, pozwalających na w pełni ludzką mowę.
Ich argumentacja opierała się w przeważającej mierze na komputerowych modelach kształtu dróg
głosowych neandertalczyków, zrekonstruowanych na podstawie klasycznych skamieniałości, na
przykład z La Chapelle-aux-Saints i La Ferrassie. Istotą tych modeli komputerowych jest skrajne
„wygięcie" podstawy czaszki u dorosłych ludzi współczesnych - za jamą ustną powierzchnia naszej
czaszki raptownie opada. Inne ssaki, a także ludzkie niemowlęta, mają podstawę czaszki znacznie
bardziej płaską, co wymusza wyższe położenie krtani. Umożliwia to jednoczesne oddychanie i połykanie,
ale nie zostawia nad krtanią dość miejsca, by dało się artykułować szybkie dźwięki ludzkiej mowy.
Laitman i jego koledzy orzekli, że większość kopalnych hominidów miała typowy dla ssaków płaski
układ kości podstawy czaszki, który wskazuje na brak w pełni ludzkich zdolności werbalnych.
Najdziwniejsze, że niektóre z najbardziej płaskich czaszek należały do praludzi najbliższych nam w
czasie: do neandertalczyków. Żaden z wymienionych anatomów nie twierdzi, że neandertalczycy nie
umieli mówić, jednak uważają, iż „zasadniczo nie-ludzki przebieg ich toru oddechowego" nie mógł
wytwarzać szybkiego potoku słów, właściwego ludziom współczesnym, co przypieczętować miało
upadek neandertal-
czyków. Lieberman podsumował swe wywody następująco: „Uważam, że wymarcie neandertalskich
hominidów mogło być spowodowane konkurencją ze strony nowszych istot ludzkich, lepiej
przystosowanych do mowy i języka".
Prace Laitmana i Liebermana dostarczyły anatomicznego wsparcia tezie, którą zwolennicy hipotezy
zastąpienia uważali za nieuchronnie prawdziwą: ludzie współcześni musieli dysponować jakąś znaczną,
decydującą przewagą nad neandertalczykami, aby móc ich wyprzeć, a język był tu najczęściej wy-
mienianym czynnikiem. Jednocześnie wielu innych specjalistów twardo stało na stanowisku, że
sama wielkość mózgu neandertalczyków i ślady jego budowy świadczą o tym, iż mogli oni doskonale
mówić. Taki impas mogło przełamać tylko jakieś nowe odkrycie. - Mając żuchwę i znając kształt kości
gnykowej, można ustalić położenie kości gnykowej względem żuchwy - powiedział mi Arensburg. - A
położenie kości gnykowej określa zarazem położenie krtani względem gardła. Człowiek kopalny z Kebary
zaś miał kość gnykową zbudowaną pod każdym zasadniczym względem zupełnie tak samo jak my.
Jeffrey Laitman broni się, mówiąc, że dróg głosowych Moszego nie da się zrekonstruować wyłącznie
na podstawie kości gnykowej i żuchwy, a brakującej reszty nigdy nie znajdziemy. W każdym razie jego i
jego kolegów zdaniem same kości gnyko-we nie przesądzają sprawy. Według Arensburga natomiast to,
co zostało z Moszego, aż nadto wystarcza do rozstrzygnięcia kwestii języka. - Pogląd, że ludzie
środkowego paleolitu byli „wioskowymi głupkami", jest niepoważny. Moszemu ziomkowie celowo
wyprawili pogrzeb. Nie da się powiedzieć gorylowi, żeby pochował swego dziadka. Nie da się przyswoić
abstrakcyjnych idei przez naśladowanie. Ludzie bez języka nie mieliby przekazu kulturowego. Skoro zaś
mieli tradycyjne obrzędy - musieli posługiwać się językiem.
Pod koniec pierwszego dnia wizyty w Kebarze przykucnąłem na skraju wykopu, by ogarnąć
wzrokiem trójwymiarowy układ wykopalisk. Pośrodku, na dawnym śmietniku, klęczała Tal Simmons,
odkurzając tysięczny okruch kości z równą starannością jak pierwszy. W głębi pieczary Paul Goldberg
palił
źdźbła traw na aluminiowej patelni, sondując popieliska ognisk z Kebary. Pochylony nad jakimiś
wykresami John Speth siedział na zaimprowizowanej ławeczce z deski. Dań Lie-berman uśmiechnął się
spocony z głębi grobu Moszego i odłożył łopatę. - Nigdy nie byłem aż tak umorusany - mruknął. Po
czym znów zabrał się do kopania. Jakiś młody badacz, zniechęcony trudnością nanoszenia
znalezisk na plan w takich warunkach, odrzucił ze złością miarkę. Ofer Bar-Yosef zszedł do niego,
aby mu pomóc. Na całym obszarze wykopalisk zbierano warstwy osadu nagromadzone w ciągu
pokoleń i wynoszono wiadrami do przesiania na zewnątrz.
Nic z tego, co tu dotąd widziałem, nie wskazywało na jakiekolwiek piętno niedostosowania ciążące
na neandertalczykach. Podobnie nic z wykopalisk w Qafzeh ani Skhul nie ukazywało tamtejszych
mieszkańców jako ludzi nowocześniejszych pod jakimkolwiek względem, oprócz fizycznej budowy
ciała. Występowały więc dwa różne typy anatomiczne w tym jednym miejscu, działające w równie
ludzki sposób, i to być może przez dziesiątki tysięcy lat.
Wyszedłem na zewnątrz przetrawić ten paradoks. Było spokojne letnie popołudnie w Izraelu, z daleką
sylwetką tankowca na horyzoncie. Należało rozważyć kusząco proste rozwiązanie problemu dwóch
współwystępujących form ludzkich: nie było wcale dwóch, tylko jedna. Jeśli nazwy „neandertalczyk" i
„człowiek współczesny" są wyróżnikami rzeczywistych bytów, równie realnych jak ów tankowiec na
horyzoncie, to nie da się ich połączyć, tak samo jak nie można połączyć morza i nieba na widnokręgu.
A gdyby nazwy były ostatecznie tylko rozgraniczeniami, które miałyby konkretne znaczenie w
zamierzchłej prehistorii Francji i Hiszpanii, lecz już nie tutaj, w tej przeszłości; gdyby ich treść mogła
się rozlewać na sąsiednie obszary tak obficie, by nie dało się wyróżnić żadnych prawdziwych granic?
W takim razie tajemnica znika. Paradoks lewantyński byłby wtedy fałszywym węzłem; wystarczy
delikatnie pociągnąć za oba końce liny, aby sam się rozwiązał. Wyobraźmy sobie jeden koniec liny jako
kulturę. Każdy gatunek na Ziemi ma swoją niszę ekologiczną, utrzymujący się w czasie szczególny
zespół
przystosowań. „Zasada konkurencyjnego wykluczania" stwierdza, że nie da się pomieścić dwóch
gatunków w tej samej niszy. Jeden z nich zostanie wyparty przez choćby minimalnie sprawniejszego
konkurenta. Tradycyjnym wyznacznikiem niszy ludzkiej jest kultura, niemożliwe byłoby więc
współwystę-powanie dwóch gatunków człowieka, posługujących się tymi samymi narzędziami
kamiennymi we współzawodnictwie o te same zasoby roślinne i zwierzęce. Jeden z tych dwóch typów
doprowadziłby do wymarcia drugiego czy uniemożliwił mu utrzymanie przyczółka.
- Konkurencyjne wykluczanie nie dopuszcza współistnienia dwóch różnych gatunków hominidów na
tym samym niewielkim obszarze przez 40 lub 50 tysięcy lat, chyba że mieliby inne zasady
przystosowania - mówi Geoffrey Clark z Uniwersytetu stanu Arizona, zagorzały obrońca poglądu o
„jedności" środko-wopaleolitycznego Lewantu. - Tymczasem, na ile możemy coś o tym powiedzieć,
przystosowania w Kebarze i Qafzeh są identyczne.
Clark dorzuca jeszcze jedno podobieństwo do listy wspólnych przystosowań: posługiwanie się
symbolami lub raczej jego brak. Neandertalczykom brakowało może złożonej symboliki społecznej -
ozdób, dzieł sztuki, rozbudowanych rytuałów pogrzebowych. To samo jednak, zdaniem Clarka, można
powiedzieć o współczesnych hominidom sąsiadach z Qafzeh. Jeśli ani jedni, ani drudzy nie pozostawili
po sobie w okolicy śladów wyższego poziomu umysłowego, to jakim prawem sądzimy, że istotom
smuklejszym pisana była świetlana przyszłość, innych zaś uważamy za skazanych na zagładę?
To prowadzi nas do morfologicznego końca liny. Jeśli nie da się rozróżnić obu typów ludzi po
zabytkach archeologicznych, jakie po nich zostały, pozostaje tylko jeden sposób odróżnienia
neandertalczyka od człowieka współczesnego - stwierdzenie, że jeden osobnik wygląda
„neandertalsko", a inny nie. Czy ustawiwszy rzędem wszystkie bliskowschodnie skamieniałości
porównywalnego wieku da się je naprawdę podzielić na dwie rozłączne grupy, zupełnie na siebie nie
zachodzące? Zwolennik koncepcji zastąpienia mógłby odpowiedzieć twierdząco. Taki
jednak wyznawca ciągłości, jak Geoffrey Clark, twierdzi stanowczo, że jest to niemożliwe. Uważa, że
zbiór skamieniałości można trafniej opisać jako reprezentację populacji odznaczającej się wysoką
zmiennością, której zakres rozciągał się od form najbardziej neandertalskich po najbardziej
nowoczesne. Pionierzy wykopalisk w Tabunie i Skhul widzieli w tamtejszych skamieniałościach
pośredni szczebel między archaicznym a współczesnym Homo. Może mieli słuszność. - Materiał
szkieletowy na pewno nie jest wyraźnie „neandertalski" ani wyraźnie „współczesny" - utrzymuje Clark.
- Cokolwiek miałyby znaczyć te pojęcia. A moim zdaniem znaczą niewiele - dodaje.
Arcywyznawca ciągłości, Milford Wolpoff, pisze: „Trudno pojąć, jak ponoć wcześniejsi Lewantyńczycy
z Qafzeh mieliby współistnieć z zapewne napływowymi neandertalczykami, jeśli założymy, że
zamieszkując równolegle te same miejsca, wytwarzając takie same zestawy narzędzi, posługując się tymi
samymi technikami, przystosowując się do otoczenia za pomocą podobnych stategii przetrwania - nie
stali się w końcu tym samym ludem".
Przy całej swej atrakcyjności, „jednościowe" rozwiązanie le-wantyńskiego paradoksu ma jednak
zasadniczą wadę. Nikt nie kwestionuje tego, że oba zestawy narzędzi były praktycznie identyczne.
Lecz nie wynika z tego logicznie, że również ich twórcy musieli być jednakowi. Środkowopaleolityczne
zespoły narzędzi kojarzą się nam z neandertalczykami, bo to oni są najbardziej znanymi ludźmi
środkowego paleolitu. Gdyby jednak się okazało, że w tej samej epoce żyli ludzie anatomicznie
nowocześniejsi, dlaczegóżby nie mieli oni posługiwać się tą samą kulturą co neandertalczycy? Nie ma nic
gorszego w narzędziach mustierskich w porównaniu z narzędziami wiórowymi późniejszych
europejskich kromaniończyków. Ostry odłupek lewaluaski świetnie nadaje się do cięcia, skrobania,
dziurawienia czy krojenia czegokolwiek. Technika wiórowa ma znaczną przewagę ekonomiczną; z
danej bryły krzemienia wytwórca wiórów może uzyskać dziesięć lub dwadzieścia razy dłuższą
krawędź tnącą niż z tego samego kawałka krzemienia wydobyłyby ręce łupacza lewaluaskiego. Mogłoby
to mieć decydujące
znaczenie w rejonach ubogich w krzemień lub w okolicach, gdzie brak zwierzyny i wody utrudniał
wyprawy po surowiec. Góra Karmel jednak obfituje w liczne źródła krzemienia wysokiej jakości, a i
wody pitnej jest pod dostatkiem. Krótko mówiąc, neandertalczycy i ludzie nowi nie musieli być tymi
samymi ludźmi, by wytwarzać podobne narzędzia. Jeśli ani jedni, ani drudzy nie byli zmuszeni do
robienia czegokolwiek innego.
- Jeśli chce pan mojej rady, niech pan zapomni o narzędziach kamiennych - powiedział mi Ofer
Bar-Yosef. - Nic panu nie powiedzą. W najlepszym razie można się dowiedzieć czegoś o tym, jak
przygotowywano żywność. Czy jednak całe życie sprowadza się do zajęć kuchennych? Jasne, że nie.
Jesteśmy nastawieni na pozytywne dowody i trudno nam przyznać, że może nam brakować
najważniejszych argumentów, pozwalających rozwiązać ten problem.
Cokolwiek by nie wynikało z narzędzi, szkielety neandertalczyków i ludzi współczesnych
rzeczywiście różnią się wyglądem. Nacisk Erika Trinkausa na funkcjonalne aspekty anatomii wyraźnie
wykazał, że różnica między kośćcem ludzi współczesnych a neandertalczyków odzwierciedla dwa
odrębne style życia, bez względu na to, jak podobne by nie były pozostałości archeologiczne. Przyznaje,
że zauważone przez niego kontrasty - tu dodatkowa porcja tkanki kostnej, ówdzie brakujący grzebień
kostny - na razie nie składają się na pełny obraz tego, co neandertalczycy robili inaczej niż przodkowie
człowieka współczesnego. Układają się zarazem we wzorzec zbyt konsekwentny, by można go było
całkowicie odrzucić. Co więcej, dwa warianty budowy fizycznej praczłowieka nie następują po sobie
kolejno ani nie stykają się w przelotnej chwili, zanim jeden zatriumfuje, a drugi zniknie. Trwają obok
siebie, nie mieszając się ze sobą.
Behawioralne podejście Trinkausa do pozostałości kostnych celowo pomija cechy genetyczne,
którymi mogliby się różnić neandertalczycy od ludzi współczesnych. Pozwała mu to beztrosko unosić się
ponad sporem teorii ciągłości i zastępowania. Z definicji, cechy tego rodzaju słabo nadają się na
wskaźniki stylu życia odzwierciedlonego w budowie kości, gdyż ich kształt,
wielkość itp. bywają też określane przez dziedziczność, a nie tylko przez czyniony z nich użytek. Jest
jednak pewien ogromnie ważny aspekt ludzkiego życia, w którym dziedziczenie łączy się z
zachowaniami: jest to akt, któremu poszczególne szczepy ludzkie zawdzięczają swoje trwanie.
Ludzie uwielbiają się kochać. Spółkują o każdej porze dnia i nocy, przez wszystkie fazy żeńskiego
cyklu rozrodczego. Na całym świecie ludzie skłonni są kopulować z przedstawicielami dowolnej innej
grupy ludzkiej, jeśli tylko zaistnieją po temu warunki. Chociaż naturalnie mają skłonność dobierania
sobie partnerów z najbliższego sąsiedztwa, wybór partnera jest teoretycznie ograniczony tylko przez
liczebność dojrzałych płciowo osobników przeciwnej płci na świecie. Bariery geograficzne, rasowe i
kulturowe, tak okrutnie przejawiające się w innych aspektach życia, topnieją, kiedy chodzi o seks.
Cortez zapoczątkował w swoim czasie metodyczną eksterminację Azteków, ale nie przeszkodziło mu to
wziąć za żonę azteckiej księżniczki. Czarni niewolnicy zawsze byli traktowani z pogardą przez białych,
ale dziś przeciętny amerykański Murzyn nosi w sobie około 20 procent „białych" genów.
Przywołajmy choćby osiemnastowieczne podróże Jamesa Cooka na Pacyfiku. - Ludzie Cooka
przybijali do jakiegoś dalekiego kraju. Na spotkanie im wylęgali przeróżni osobliwie wyglądający
tubylcy z dzidami, wydatnymi łukami brwiowymi i grubymi ustami - mówił archeolog Clive Gamble.
- Boże, jacy oni musieli im się wydawać dziwaczni! A jednak nie powstrzymało to członków załogi
Cooka od spłodzenia mnóstwa małych „Cooczątek". Na jedną rzecz można w przypadku ludzi zawsze
liczyć. Obojętne, czy mogą się ze sobą krzyżować, czy nie: zechcą tę rzecz sprawdzić, gdy tylko
nadarzy się po temu okazja.
Przenieśmy ten powszechnik ludzkiego zachowania do środkowego paleolitu. Jeśli przyjmiemy, że
ludzie wszelkiej maści mieli wówczas podobną swobodę doboru partnera jak dziś, neandertalczycy i
ludzie anatomicznie nowocześni, spotkawszy się na obszarze Lewantu, powinni zacząć się ze sobą
krzyżować, bez względu na to, jak „obcy" zrazu by się sobie wydawali.
Jeśli zamieszkiwali obok siebie przez dziesiątki tysięcy lat, skamieniałości powinny ukazywać
stopniową zbieżność ku jednemu wzorcowi morfologicznemu, a przynajmniej wymianę cech między
obiema grupami.
Tymczasem na to właśnie nie ma dowodów, przynajmniej jeśli poprawne są datowania metodami
termoluminescencji i rezonansu spinu elektronów. Zamiast tego neandertalczycy uparcie pozostają
sobą. Jeśli wierzyć Trinkausowi, mimo długotrwałego kontaktu z ludźmi współczesnymi wręcz
oddalają się od nich morfologicznie. Według pewnych datowań metodą rezonansu spinu elektronów
najmniej neandertalskie cechy wykazuje najstarsza skamieniałość: stosunkowo delikatny kościec
kobiety neandertalskiej z Tabunu. Typowy wzorzec nean-dertalski zaznacza się silniej w jaskiniach
Kebara ł Amud, przed około 60 tysiącami lat, a uwydatnia się jeszcze bardziej w przypadku
młodszych, choć niedokładnie datowanych, późnych neandertalczyków z jaskini Szanidar w Iraku.
Tymczasem ludzie współcześni docierają do Qafzeh i Skhul bardzo wcześnie i nigdy nie tracą swej
„nowoczesności". Kiedy pojawiają się znów w zapisie kopalnym 35 tysięcy lat temu - idzie
0 dwie słabo poznane czaszki z wyższych poziomów Qafzeh
oraz chłopca „Egberta" z Ksar' Akil - są nie do odróżnienia od
współczesnych sobie europejskich kromaniończyków. Oczywi
ście, mimo całej magii datowań metodami termoluminescencji
1 rezonansu spinu elektronów, księga przemian morfologicz
nych na Bliskim Wschodzie wciąż jest zaledwie naszkicowana.
W każdej chwili mogą wyjść na jaw nowe skamieniałości, które
potwierdzą pojawienie się mieszanego szczepu „neandermo-
dów" (Neanderthal + modern). Na podstawie jednak dostęp
nych dotąd danych nasuwa się raczej wniosek, że lewantyńscy
neandertalczycy nie krzyżowali się z ludźmi współczesnymi.
W ten sposób docieramy do sedna paradoksu. Ludzie krzyżują się ze wszystkimi innymi ludźmi. Obie
istoty były równie ludzkie, jeśli mierzyć ich człowieczeństwo wszelkimi kryteriami stosownymi dla tak
zamierzchłej przeszłości. Mieli mózgi tej samej wielkości. Ich kultury osiągnęły ten sam poziom złożo-
ności. Jedni i drudzy mogli mówić - być może nawet rozma-
wiać ze sobą. I najwyraźniej żyli w tych samych stronach bardzo długo. A jednak nie krzyżowali się ze
sobą lub jeśli nawet, to nie zaowocowało to płodnym mieszanym potomstwem. A przecież ludzie
krzyżują się ze wszystkimi innymi ludźmi...
Oczywiście, żeby ze sobą spółkować, trzeba się najpierw spotkać. Niektórzy badacze utrzymywali,
że współistnienie obu grup na stokach góry Karmel przez 50 tysięcy lat jest tylko złudzeniem, wynikłym
ze słabej rozdzielczości zapisu archeologicznego. Gdyby neandertalczycy i ludzie współcześni pozosta-
wali od siebie fizycznie oddzieleni, nie byłoby nic dziwnego w tym, że nie dochodziło do krzyżówek
między nimi. Najbardziej oczywistą postacią bariery jest izolacja geograficzna. Przed laty John Shea
zasugerował, że masywność neandertalczyków i ich stosunkowo niska sprawność lokomotoryczna
mogły ograniczać ich zasięg do zalesionych nadbrzeżnych nizin Lewantu, gdzie zasoby roślinne i
zwierzęce były dostępne przez cały rok. Tymczasem ludzie współcześni anatomicznie mogli śmiało
wkroczyć na bardziej suche, sawannowo-stepowe wyżyny Negewu i Jordanii, podążając śladem
wędrówek zwierzyny łownej.
„Najwcześniejsi ludzie nowocześni mogli wyróżniać się zdolnością kolonizacji obszarów o niższej
produktywności niż te, które dostępne były dla ich bardziej prymitywnych poprzedników czy sąsiadów"
- napisał Shea.
Jeśli znajduje się neandertalczyków w surowych warunkach środowiskowych, tłumaczy się to
nieodmiennie tym, że zostali oni tam zepchnięci przez ludzi nowoczesnych, dysponujących przewagą.
Kiedy zaś spotyka się owych „nowoczesnych" w ta-kichże warunkach środowiskowych, ma to stanowić
dowód na ich wyższą zdolność kolonizacyjną! Poważnym zarzutem wobec tej argumentacji jest brak
znalezisk owych dzielnych „nowoczesnych" kolonizatorów na pustyni Negew i nad Jordanem.
Skamieniałości współczesnych ludzi znajdowane są za to w jaskiniach takich jak Qafzeh, położona o
dzień łatwego marszu od Kebary - bez względu na to, jak zbudowane są czyjeś uda i miednica - nie
mówiąc już o Skhul, znajdującej się w zasięgu głosu od neandertalskiego stanowiska Tabun. Krótko
mówiąc,
izolacja geograficzna mogłaby objaśnić paradoks lewantyński, gdyby tej geografii Lewantu było dookoła
więcej.
Wyobraźmy sobie jednak izolację w czasie. Zapis kopalny gryzoni świadczy o wahaniach klimatu
Bliskiego Wschodu w środkowym paleolicie. Bywał on ciepły i suchy, to znów chłodniejszy i
wilgotniejszy. Być może ludzie współcześni napływali na te tereny z Afryki w okresach cieplejszych,
kiedy klimat lepiej odpowiadał ich lżejszej, smuklejszej posturze, przystosowanej do ciepłych
warunków. Z kolei neandertalczycy mogli przybywać do Lewantu, gdy nasuwające się na Europę
lodowce oziębiały ich pierwotną ojczyznę poza granice wytrzymałości ich zimnolubnych ciał. Innymi
słowy, obie grupy mogły nie tyle współzamieszkiwać, co zmieniać się na tym samym skrawku ziemi
położonym między ich rozłącznymi zasięgami kontynentalnymi.
Dane kopalne wspierają tę hipotezę. Ludzie z Qafzeh i Skhul pojawili się w Lewancie mniej więcej w
połowie ostatniego ciepłego interglacjału; my sami cieszymy się przywilejem życia w następnym okresie
międzylodowcowym. Mosze liczy sobie 60 tysięcy lat. Znaczy to, że pobyt jego i jego pobratymców w Le-
wancie zbiegł się z jednym z najmroźniej szych okresów ostatniego zlodowacenia. Ten rytm odbija się
też echem w faunie. W Qafzeh, obok ludzi rodem z Afryki, znaleźć można szczątki afrykańskich
hipopotamów, hien cętkowanych, strusi, guź-ców, zebr i innych ciepłolubnych dużych ssaków, nie
wspominając o afrykańskich szczurach, od których zaczai się spór o datowanie. Potem przybywają
neandertalczycy z ich własnymi towarzyszami podróży z Europy: niedźwiedziem brunatnym,
nosorożcem włochatym, wilkiem i jeleniem. Oba homini-dy przychodziły więc i odchodziły wraz ze
zmianami klimatu, właściwie nigdy nie mając okazji się poznać. Tak przynajmniej twierdzi John Shea.
Jak pisze Shea: „skamieniałości neandertalczyków i ludzi współczesnych nigdy nie występują w
tych samych osadach jaskiniowych, co wskazuje na to, że ich zasięgi nie nakładały się przez znaczące
odcinki czasu i że mogli nie mieć okazji do krzyżowania się między sobą na większą skalę".
Hipoteza ta, chociaż intrygująca, rodzi szereg problemów. Hominidy odznaczają się zadziwiającymi
talentami adaptacyjnymi. Nawet Homo erectus, który nie dysponował wielkim mózgiem, ostrzami
osadzonymi na drzewcach ani resztą dorobku kulturowego swych następców, prosperował na różnych
obszarach i w rozmaitych warunkach klimatycznych. W dodatku hominidy przystosowują się
bardzo szybko, podczas gdy lodowce przesuwają się raczej wolno, zarówno posuwając się naprzód, jak i
cofając. Gdyby nawet jeden z typów hominidów zawłaszczył Lewant tylko dla siebie na czas
klimatycznych skrajności, to co z tysiącleciami, podczas których Bliski Wschód nie był ani bardzo
upalny, ani bardzo zimny? Musiały występować długie okresy - być może dłuższe niż cała pisana
historia ludzkości - kiedy klimat Lewantu nadawał się świetnie zarówno dla neandertalczyków, jak i
dla ludzi współczesnych. Jaką rolę odgrywają te przejściowe okresy w scenariuszu „podziału czasu"?
Nie ma sensu przypuszczenie, że jedna populacja ludzka uprzejmie zwalniała górę Karmel, zanim
wprowadziła się tam inna.
Wątpliwości tego rodzaju rosną w świetle nowych datowań szczątków neandertalki z Tabunu,
przeprowadzonych metodą rezonansu spinu elektronów. Do owej niespodzianki datowanie
„bezwzględne" zgadzało się dobrze z paleontologicznym, na przykład „gryzoniowym", wspierając
koncepcję podziału czasu między ludzi współczesnych w okresach cieplejszych i neandertalczyków w
fazach ochłodzenia. Jednakże zgodnie z nowymi datowaniami kobieta z Tabunu i jej pobratymcy żyli w
Le-wancie około 110 tysięcy lat temu i 40 tysięcy lat przed nastaniem neandertalczyków. Znaleziono
ją właściwie w osadzie bardzo bliskim wiekowo jej w pełni współczesnym sąsiadom ze Skhul i Qafzeh.
Rainer Griin i współautorzy doniesienia o nowym datowaniu napisali: „Oszacowanie metodą
rezonansu spinu elektronów wieku [kobiety z Tabunu] po raz kolejny podnosi kwestię ogólnej
równoczesności neandertalczyków i ludzi współczesnych w Lewancie".
Natomiast jeśli oba hominidy nie były od siebie odizolowanie przestrzennie ani czasowo i były sobie
naprawdę współczesne,
to czemuż się nie krzyżowały? - Gdy spotykają się dwie grupy ludzkie i nie dochodzi między nimi do
kontaktów seksualnych, mamy do czynienia z czymś bardzo dziwnym - podkreśla Bar--Yosef.
Pozostaje tylko jedno rozwiązanie zagadki. Neandertalczycy nie krzyżowali się w Lewancie z ludźmi
współczesnymi, ponieważ nie mogli. Byli „niekompatybilni" rozrodcze, stanowiąc dwa różne gatunki,
może równie ludzkie, ale odrębne biologicznie. Jeden z gatunków mógł bardziej przypominać nas sa-
mych, ale podobieństwo to nie ma znaczenia dla oceny poziomu wyrafinowania kulturowego i
behawioralnego. Żaden z gatunków nie przeszedł w drugi. Żaden nie zmierzał ani do wyższości, ani
do upadku. Mogły one nawet ze sobą nie konkurować, w każdym razie nie bardziej niż z własnymi
pobratymcami. Żyjąc na tak niewielkim obszarze, praludzie ci musieli siłą rzeczy jednak się na siebie
natykać. Może wymieniali gesty powitalne, wędrowali kawałek razem, może nawet ze sobą rozmawiali?
Dwa odrębne gatunki, które zrządzeniem losu były ludźmi akurat w tym samym czasie i miejscu...
Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie lewantyńskiego paradoksu wydaje się najmniej
prawdopodobne. Człowieczeństwo jest czymś z defnicji wyjątkowym, co może dotyczyć tylko jedynej
istoty obecnej po naszej stronie wielkiego podziału przyrody. Poczynając od lat siedemdziesiątych
XX wieku antropolodzy niechętnie pogodzili się z możliwością współwystę-powania przed milionami lat
w Afryce dwóch lub trzech gatunków istot człowiekowatych. Ale te odległe w czasie istoty trudno
nazwać ludźmi; były to jakieś małe, włochate małpoludy biegające nago po sawannie przez monotonne
tysiące lat. Nie naruszało to narzucającej się logiki rozumowania, według którego jedynymi
dopuszczalnymi gatunkami ludzkimi są: 1) nasz własny gatunek; 2) wcześniejsze hominidy
ewoluujące do postaci człowieka takiego jak my; 3) nieudane „boczne odgałęzienia" naszego pnia
rodowego, wymarłe zapewne wskutek konkurencji wyższego gatunku - właśnie naszego.
Współzamieszkiwanie Lewantu podczas ostatniego zlodowacenia każe dopuścić także czwartą
możliwość, od której aż ciar-
ki chodzą po plecach. Zmusza nas to do wyobrażenia sobie dwóch równie utalentowanych, zdolnych,
wymownych, ciekawych świata i bogatych uczuciowo bytów ludzkich upakowanych na wspólnej
przestrzeni, wplatających się w gobelin tego samego pejzażu - a jednak tak od siebie różnych, że
blednie przy tym cale zróżnicowanie rasowe dzisiejszej ludzkości. Na taki scenariusz łatwo się natkąć w
beletrystyce i filmie, ale jak dotąd nie w poważnych pracach naukowych. Nawet zresztą autorzy Klanu
Niedźwiedzia Jaskiniowego i Walki o ogień obdar2yli swych bohaterów należących do różnych typów
ludzkich owym jedynym pomostem potrzebnym do zatarcia rozgraniczenia między nimi. Była to: zdolność
do współżycia płciowego. Gdybyśmy usunęli ten seksualny pomost, zostałyby dwa w pełni świadome, w
pełni rozumne gatunki ludzkie, upchnięte na jednej przestrzeni, a zarazem tak sobie obce, jak dwa gatunki
ptaków przylatujących do tego samego karmnika w twoim ogrodzie.
Jeśli zasada wykluczania konkurencyjnego jest słuszna, to takie współistnienie wymagałoby
istnienia jakichś nieznacznych, nie odkrytych dotąd różnic w przystosowaniach obu gatunków. Kto
wie - może ludzie współcześni byli rzeczywiście przystosowani do eksploatowania niszy ekologicznej
suchszego obszaru w głębi lądu, przynajmniej przez część roku? Niektórzy biolodzy uważają jednak, że
konkurencyjne wykluczanie nie ma charakteru aż tak bezwzględnej reguły, jak się przyjęło sądzić.
Sprowadzać się ona może ostatecznie do tautologii, osobliwego błędnego koła: jeśli policzymy gatunki
zamieszkujące jakieś siedlisko, aby określić liczbę dostępnych nisz ekologicznych, jakie dany biotop
zawiera, okaże się - proszę bardzo - że na każdą niszę przypada jeden gatunek. W każdym razie nie da się
jednoznacznie określić gatunku przez zespół jego przystosowań, tj. sposobów zdobywania pożywienia,
radzenia sobie z drapieżnikami i pasożytami, termoregulacją, znajdowaniem miejsca na gniazdo czy
norę itd. Gdyby tak było, wówczas lis mieszkający w lesie byłby z definicji innym gatunkiem niż lis
zamieszkujący łąkę, który z kolei byłby odrębnym gatunkiem od lisów żyjących na prerii, na bagnach czy
w parkach. Jeśli jednak zebrać wszystkie te lisy w porze cieczki samic, za kilka miesięcy poja-
wią się żywe, kwilące dowody na to, że gatunków nie można adekwatnie zdefiniować przez ich nisze
ekologiczne.
Co w takim razie wyznacza rzeczywiste granice „lisowatości" czy człowieczeństwa? Kiedy
paleoantropolodzy spierają się o to, czy neandertalczycy mają na tyle swoistą anatomię, by można ich
uznać za gatunek odrębny od naszego, posługują się morfologiczną definicją gatunku. To z ich strony
rozsądne podejście, skoro i tak mają do dyspozycji tylko kształt kości. Przyznają oni jednak, że w
prawdziwym, bujnym i nieokiełznanym świecie przyrody morfologia szkieletu jest dość kiepskim
wyznacznikiem tego, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi gatunek, łan Tattersall, ewolucjonista z
Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, wskazuje na fakt, że gdyby obedrzeć ze skóry i mięśni
małpy należące do dwudziestu południowoamerykańskich gatunków, ich szkielety byłyby prawie nie do
odróżnienia. Wiele innych gatunków zwierząt wygląda łudząco podobnie nawet ze skórą. Jak mówi
Tattersall, północnoamerykańskie norniki ł darniówki różnią się właściwie tylko kształtem jednego
guzka na jednym z zębów przedtrzonowych. Na przeciwnym biegunie lokuje się pojedynczy gatunek
Homo sapiens, manifestujący swą obecność na całej planecie w najróżniejszych wariantach wzrostu,
kształtu, kolorów i budowy kostnej - a wszyscy są najwyraźniej sapiens, wszyscy nadają się na
potencjalnych partnerów do rozrodu dla siebie nawzajem.
Najpowszechniej stosowaną biologiczną definicję gatunku, w przeciwieństwie do morfologicznych
namiastek, którymi muszą się posługiwać paleontolodzy, zwięźle sformułował słynny biolog ewolucji
Ernst Mayr: „Gatunek jest grupą faktycznie lub potencjalnie krzyżujących się ze sobą populacji
naturalnych, izolowaną rozrodczo od innych takich grup". Kluczowe jest tu sformułowanie: „izolacja
rozrodcza". Gatunek to zespół osobników, które rozmnażają się tylko we własnym gronie. Bariery
ewolucyjne, zapobiegające przypadkowemu krzyżowaniu się i powstawaniu czegoś w rodzaju
bezkształtnej zupy mieszańców, nazywane są mechanizmami izolacyjnymi. Mogą nimi być wszelkie
przeszkody uniemożliwiające przedstawicielom blisko spokrewnionych gatunków kopulację lub
wydawanie na świat płód-
nego potomstwa. Mogą też występować przeszkody anatomiczne. Dwa gatunki wschodnioafrykańskich
góralków nocują we wspólnych norach, używają wspólnych latryn i wychowują młode we wspólnotowych
„grupach zabawowych". Nie mogą się jednak ze sobą krzyżować, przynajmniej częściowo, z racji
zdecydowanie odmiennych kształtów prącia samców obu gatunków. Mechanizmy izolacyjne nie muszą aż
tak rzucać się w oczy. Dwa blisko spokrewnione gatunki mogą się także różnić cyklem rujowym. Bariera
może też się pojawiać już po kopulacji, gdy chromosomy nie pasują do siebie albo ich wymieszanie daje
potomstwo niezdolne do dalszego rozrodu, jak w przypadku muła.
Mayrowska „biologiczna koncepcja gatunku" jest o wiele trafniejsza w odniesieniu do żywego świata
przyrody niż wszelkie idee oparte tylko na różnicach morfologicznych. Łatwo zarazem zrozumieć,
dlaczego paleoantropolodzy nie palą się do zastosowania tej koncepcji do dawnych hominidów.
Właściwości nieodzowne do wyznaczenia gatunku biologicznego - mechanizmy izolacyjne - nie należą
do tych, które byłyby czytelne w stanie kopalnym. Jak mógłby skamienieć cykl płodności?! Jak
wyglądałby bezpłodny mieszaniec sprowadzony do kilku ułamków szkieletu? Jak odczytać w kamieniu
różnice chromo-somalne? Być może tak jak samce góralków, mężczyźni nean-dertalscy mieli członki
bardzo różniące się od współczesnych. A może neandertalczycy w odróżnieniu od nas mieli po 48 za-
miast 46 chromosomów? Dziś nie da się tego wszystkiego stwierdzić. Moim zdaniem utrzymywanie
się różnic morfologicznych przez cały czas współwystępowania ludzi współczesnych i
neandertalczyków na górze Karmel stanowi wskazówkę przemawiającą za ich odrębnością gatunkową.
O ile przyjemniej byłoby jednak móc wskazać na konkretną cechę, coś tak czystego i trwałego, jak
kość, i powiedzieć: „Oto coś, co utrzymywało odrębność biologiczną owych praludzi, choćby nawet
byli jednakowi pod innymi względami".
Jest to zapewne niemożliwe, ale inny sposób oceny gatunków da nam być może cień nadziei.
„Biologiczna koncepcja gatunku" jest zadziwiająco negatywna - definiuje gatunek przez fakt jego
niezdolności do krzyżowania się z innymi. Gatunek
nie jest więc w takim ujęciu określany przez jakieś sobie tylko właściwe cechy czy działania, lecz przez
ograniczenia nałożone nań przez zewnętrzne mechanizmy izolacyjne. To trochę jakbyśmy definiowali
nadzienie jako „to, co jest wewnątrz ciasta". Dlaczego nie przenicować tej definicji i nie przyjrzeć się
samemu nadzieniu?
Przed kilku laty południowoafrykański biolog Hugh Patter-son odkrył drobny, ale jego zdaniem
istotny mankament biologicznej koncepcji gatunku. Większość ewolucjonistów - w tym Ernst Mayr -
uważa, że nowy gatunek może powstać tylko w wyniku izolacji geograficznej garstki osobników,
odciętych w ten sposób od reszty pobratymców, i to najlepiej w siedlisku odmiennym od tego, do
którego był przystosowany gatunek macierzysty. Klasycznym przykładem jest stadko ptaków, które
zboczyło z kursu i zostało zagnane przez wiatr na nową wysepkę. W większości przypadków zabłąkana
populacja wymiera. Jeśli jednak uda jej się przeżyć, a nawet rozplenić, to może dojść do spotkania jej
potomków z potomkami populacji macierzystej. Jeśli przedstawiciele obu populacji zdolni będą się ze
sobą krzyżować i dawać płodne potomstwo, to są jednym gatunkiem biologicznym, bez względu na to,
jak dalece różnią się pod innymi względami. Z drugiej strony, jeśli wyewoluowa-ły mechanizmy
izolacyjne zapobiegające krzyżowaniu, to stworzenia są odrębnymi gatunkami bez względu na to, jak
bardzo podobnie wyglądają albo się zachowują.
Proces specjacji jest o wiele bardziej złożony niż tu naszkicowano, lecz i ten uproszczony zarys
wystarczy, aby wskazać przyczajony mankament biologicznej koncepcji gatunku, wypatrzony przez
Hugha Pattersona. Jeśli populacja mająca się stać nowym gatunkiem musi być odizolowana
geograficznie od macierzystej, to jak mają ewoluować mechanizmy izolacyjne zapobiegające
krzyżowaniu się z przedstawicielami tejże, skoro nie ma w okolicy nikogo, od kogo należałoby się
izolować? Powiedzmy, że stadko ptaków - nazwijmy je ćwierkaczami nadrzewnymi - zostało zwiane
na pustynną wysepkę, na której nigdy nie było ćwierkaczy. Po dziesięciu tysiącach lat cała wysepka
rozbrzmiewa ćwierkaniem ćwierkaczy. Jednakże, z bra-
ku drzew, gnieżdżą się one na ziemi. Jeśli teraz z kolei część owych ćwierkaczy naziemnych zostanie
przez kapryśny poryw wiatru zapędzona do ojczyzny ćwierkaczy nadrzewnych, różnica w sposobie
gniazdowania może się wydać „mechanizmem izolacyjnym", służącym zapobieganiu krzyżówkom
między oboma gatunkami. Izolacja rozrodcza nie może być jednak powodem ich odrębności, gdyż na
pustynnej wysepce nie było żadnych ćwierkaczy nadrzewnych, przeciw którym miałyby ewoluować
mechanizmy izolacyjne. Prawdziwym powodem ewolucyjnej przemiany nie była obecność
konkurentów gnieżdżących się na drzewach, lecz bezdrzewność wyspy. Innymi słowy, pojawienie się
mechanizmów izolacyjnych może być skutkiem rozdzielenia się populacji. Trudno jednak sobie wy-
obrazić, jak mogłyby one stać się jego przyczyną.
Mając na uwadze ten problem, Hugh Patterson wywrócił biologiczną koncepcję gatunku na nice,
proponując spojrzenie na gatunek oparte nie na tym, z kim się nie krzyżuje, lecz z kim się
krzyżuje. Według Pattersona gatunki są grupami osobników, które w przyrodzie mają „wspólny
system mechanizmów zapłodnienia". Koncepcja Pattersona, zogniskowana na rozrodzie, jest tym
samym równie „biologiczna", jak May-rowska. Przesuwa jednak nacisk z barier zapobiegających
krzyżowaniu na gamę przystosowań, obejmującą wszystkie poziomy życia organizmu, które
wspólnie zapewniają udane spotkanie plemnika z jajem. Oczywiście, do mechanizmów zapłodnienia
należy pożycie płciowe oraz akt poczęcia, a także genetyczna odpowiedniość chromosomów obojga
rodziców, których połączenie umożliwia powstanie płodnego potomka. Jednakże już wcześniej, zanim
plemnik znajdzie się w pobliżu jaja gotowego do zapłodnienia, przedstawiciele obu płci muszą w jakiś
sposób rozpoznawać w sobie potencjalnych partnerów rozrodczych. Tu właśnie może kryć się
rozwiązanie zagadki góry Karmel.
W przyrodzie każdą kopulację poprzedza jakaś postać informacji. Może być ona przekazana
chemicznie: na przykład komórki jajowe brunatnicy Ascophyllum nodosum wydzielają związek
nęcący tylko plemniki A. nodosum i niczyje inne. Może
być też odebrana węchem. Jak wiedzą wszyscy posiadacze psów, cieczka suki ściąga psy z całej
okolicy. Zauważmy, że woń suki nie zwabia wiewiórek, żbików ani nastoletnich chłopców. Nadawany
sygnał o gotowości do kopulacji jest odbierany tylko przez samce gatunku Canis Jamiliaris, które
ewolucja wyposażyła w odpowiednie receptory węchowe.
11
Wiele ptaków posługuje się komunikatami
głosowymi do wabienia i rozpoznawania przedstawicieli przeciwnej płci, ale tylko własnego gatunku.
- Samica może słyszeć śpiew samca obcego gatunku lub być świadkiem jego popisów tokowych, ale na
nie nie zareaguje - wyjaśnia Judith Masters, koleżanka Pattersona z Uniwersytetu Witwatersrand w
Johannesburgu. - Nie warto się zastanawiać, co też ją powstrzymuje przed kopulacją z tym samcem.
On jej po prostu w ogóle nie obchodzi.
Podobnie, taksonom może być załamany niemożnością rozróżnienia poszczególnych gatunków
świetlików na podstawie szczegółowych obserwacji anatomii samców. Tymczasem samica świetlika nie
ma takich kłopotów w letnią noc. Samce jej gatunku wysyłają do niej sygnały świetlne, różniące się
od nadawanych przez inne gatunki barwą, częstością i czasem trwania rozbłysków.
Bioluminescencyjne machismo obcych samców stanowi dla niej po prostu nieistotny szum informa-
cyjny, jako część zupełnie innych „gatunkowych systemów rozpoznawania partnera". Według Masters
„wygodnym sposobem objaśnienia różnicy [między koncepcjami gatunku Pattersona a Mayra] jest to, że
koncepcja Pattersona podkreśla te cechy, których same organizmy używają do rozpoznawania, kto jest, a
kto nie jest członkiem ich własnego gatunku".
Gatunkowe systemy rozpoznawania partnerów są zadziwiająco stabilne w porównaniu z lokalnymi
przystosowaniami siedliskowymi. Wróbel z nieco przykrotkim dziobem może być równie zdolny do
wykarmienia młodych, jak wróble ze średni-
mi dziobami. Wróbel śpiewający obcą pieśń nie przywabi natomiast żadnej partnerki i wcale nie będzie
miał młodych. Wypadnie z puli genowej następnego pokolenia, nie pozostawiając w ewolucji ani śladu
swej idiosynkratycznej serenady. To samo, oczywiście, dotyczy każdej samicy wróbla, która nie zare-
aguje na „właściwe" śpiewy potencjalnych partnerów. Skoro odmieńcy płacą tak wysoką cenę,
wszyscy starają się być kon-formistami. - Gatunkowe systemy rozpoznawania partnerów ulegają
zmianie tylko w naprawdę dramatycznych okolicznościach - powiedziała mi Masters.
Dramat taki może się dokonać, kiedy populacja jest odcięta od gatunku macierzystego. Jeśli
populacja jest odpowiednio mała, a siedlisko różni się radykalnie od tego, do jakiego była dotąd
przystosowana, może dojść do przezwyciężenia nawet potężnej bezwładności systemów
rozpoznawania partnerów. Głęboka zmiana stylu rozrodu może zbiec się z nowymi przystosowaniami
do środowiska naturalnego, albo ł nie. Tak czy owak, jedyna zmiana znacząca narodziny nowego
gatunku dotyczy sposobu rozpoznawania się nawzajem partnerów. Gdy próg zostanie przekroczony,
nie ma już odwrotu. Nawet gdyby osobniki należące do nowej i starej populacji znów się spotkały na tym
samym obszarze - na przykład w dogodnym korytarzu ekologicznym łączącym ich kontynentalne
zasięgi - nie będą już postrzegać się nawzajem jako potencjalnych partnerów płciowych. To samo,
naturalnie, dotyczy gatunku ludzkiego. Być może więc neandertalczycy oraz ludzie współcześni mogli
koegzystować w Lewancie przez dziesiątki tysięcy lat, nie krzyżując się ze sobą dlatego, że nie nadawali
i nie odbierali tych samych sygnałów rozpoznawczych. Musimy przynajmniej rozważyć tę szokującą
możliwość, że istniały kiedyś dwa różne typy istot ludzkich, nie potrafiące się wzajemnie porozumieć
akurat w sferze, która mogłaby je zjednoczyć.
Przypuszczenie takie daje szansę na dostrzeżenie w zapisie kopalnym śladów prawdziwych różnic
między gatunkami biologicznymi. Jedyne cechy decydujące o tym, czy dwa organizmy w istocie
należą do odmiennych gatunków, są związane z systemami rozpoznawania partnerów. Większość
sygnałów
płciowych nie zachowuje się w postaci skamieniałej. Niektóre gatunki, zwłaszcza posługujące się
sygnalizacją wzrokową, mogą mieć jednak część owych „sygnałów" wpisanych w anatomię. Elisabeth
Vrba z Yale wykazała, że antylopy i inne krę-torogie noszą swe etykiety gatunkowe na głowach, w
postaci rogów rozmaitego kształtu i wielkości. (Jedyną różnicą między kozą śruborogą a nieśruborogą są
śrubowate rogi - komentuje łan Tattersall). Te twarde ozdoby na czaszce bardzo dobrze zachowują się w
stanie kopalnym, znacznie ułatwiając rozpoznawanie wymarłych gatunków.
Oczywiście, ani neandertalczycy, ani ludzie współcześni nie nosili poroży. A jednak ludzkie systemy
rozpoznawania partnera są przede wszystkim wizualne. „Miłość wpada w oko" -napisał Yeats, a
wyprostowana, dwunożna postawa homini-dów zapewniała bogactwo sygnałów, które w istocie
mogły „wpaść w oko". Na przykład penis mężczyzny jest znacznie większy niż u jakiejkolwiek małpy
człekokształtnej. Kobiece piersi są nieproporcjonalnie obfite w porównaniu do małpich. Fragmentem
ciała szczególnie przyciągającym i zatrzymującym oko jest twarz. W jednym z niedawnych badań
zapytano Amerykanki, na jaką część ciała mężczyzny patrzą w pierwszej kolejności; 77 procent wybrało
oczy lub twarz, męskie pośladki znalazły się na dalekim drugim miejscu, z 12 procentami wskazań.
Jeśli chodzi o preferencje mężczyzn, to 64 procent patrzy najpierw na twarz kobiety, a 21 procent na
biust.
12
Ludzka twarz jest niesłychanie ekspresyjną częścią ciała. Pod jej skórą kryje się skomplikowana
plątanina mięśni, skupionych zwłaszcza wokół oczu i ust, a wykształconych wyłącznie w celu
komunikacji społecznej - wyrażania zainteresowania, strachu, podejrzliwości, radości, zadowolenia,
zwątpienia,
zaskoczenia i niezliczonych innych emocji. Każda z nich może być nieznacznie zmodyfikowana lekkim
skurczem mięśni policzka lub uniesieniem brwi, aby wyrazić, powiedzmy, umiarkowane zaskoczenie,
kompletne zdumienie, przykre rozczarowanie, udawane zaskoczenie itd. Ktoś oszacował, że 22
mięśnie mimiczne po każdej stronie twarzy mogą posłużyć do uzyskania dziesięciu tysięcy odcieni
wyrazów twarzy.
Wśród tego arsenału znaków społecznych istnieją też stereotypowe zachęty wobec potencjalnych
partnerów. Popisy godowe, które nazywamy flirtem, malują się tak samo na twarzy nowogwinejskiej
Papuaski, jak i u licealistki w paryskiej kawiarni: skromne opuszczenie wzroku w dół i w bok, po
którym następuje ukradkowe zerknięcie w twarz mężczyzny i ponowny unik. Twarz przekazuje zarazem
mnóstwo innych zachęt seksualnych - spojrzenie przez ramię, lekkie rozchylenie warg, opuszczenie
podbródka. Znaczenie twarzy jako wabika jest dobitnie potwierdzane przez starania, jakich dokładają
przedstawiciele różnych kultur, by podkreślić jej cechy. Kryjące się za tym przesłanie jest jednak
obecne już w samej anatomii -kształcie i konturze, układzie geometrycznym poszczególnych
elementów, ich wzajemnych proporcjach i rozmieszczeniu. „Pięknem nazywamy nie usta ani oko, lecz
łączne oddziaływanie ich wszystkich" - napisał Alexander Pope. Właśnie to łączne oddziaływanie
utrzymuje silną spójność naszego gatunku przez pokolenia.
I tak powracamy do Lewantu: oto dwa gatunki ludzkie współegzystują w tym samym miejscu przez
długi czas. Regionem anatomicznym, gdzie różnice między nami a neandertalczykami są wyrażone
najsilniej, gdzie nawet zażarty wyznawca ciągłości może nakreślić linię rozgraniczającą między „nimi"
a „nami", jest oczywiście twarz. „Klasyczna" neandertalska twarz - wysunięta pośrodku, ze
sterczącym nosem i kośćmi policzkowymi, długimi szczękami bez podbródka, wielkimi okrągłymi
oczodołami z nawisem masywnych łuków brwiowych - objaśniana bywa zwykle jako zespół
przystosowań do mroźnego klimatu lub przenoszenia potężnych obciążeń, jakim poddane były przednie
zęby. W obu przypadkach twarz uważa
się za adaptację do środowiska, dzięki której ewolucja miała pomóc przetrwać w danym siedlisku. A
gdyby przystosowawcze funkcje twarzy nie były pierwotnym powodem, dla którego wykształciły się te
cechy? A jeśli owe osobliwości wyewoluowa-ły raczej jako podpora całkiem swoistego, wyłącznie
neander-talskiego systemu rozpoznawania partnera?
Jest to wprawdzie tylko spekulacja, ale pomysł taki pasuje do pewnych faktów i rozwiązuje niektóre
problemy. Niewątpliwie geografia Europy przyczyniła się do odcięcia przodków neandertalczyków od
innych populacji w stopniu wystarczającym do pokonania inercji pierwotnego systemu rozpoznawania
partnerów, pozwalając na pojawienie się czegoś nowego. Podczas zlodowaceń kontakty z Azją były
przerwane przez lądolo-dy i rozległe połacie niegościnnej tundry na ich przedpolach. W tych
mroźnych okresach drogę na południe zamykały lodowce górskie Kaukazu i przyległych wyniesień
nad Morzem Czarnym i Kaspijskim. - Neandertalczycy są wręcz podręcznikowym przykładem tego,
jak uzyskać odrębne gatunki - powiedział mi John Shea, kiedy wróciłem do Cambridge. - Odizoluj ich
na sto tysięcy lat, a potem rozpuść otaczające lodowce
i uwolnij ich.
Objaśnianie wyglądu twarzy neandertalczyków jako składnika systemu rozpoznawania partnera,
nie zaś jako przystosowania do surowego klimatu lodowcowego, pozwala też wytłumaczyć
niewzruszoną stabilność jej formy mimo upływu czasu. Jeśli wielkie nosy i cała reszta były
sposobem przystosowania się do mrozu, to dlaczego nie zmieniały się przez tysiące lat i nie ulegały
redukcji podczas ciepłych okresów mię-dzylodowcowych, jakich neandertalczycy doświadczali w Euro-
pie i zachodniej Azji? Natomiast jako element seksualnego rozpoznawania partnerów płciowych, bez
względu na swe możliwe znaczenie przystosowawcze, twarz neandertalska musiałaby pozostawać
stała mimo upływu czasu. Każde znaczące odstępstwo od typowego kształtu ograniczałoby szansę
zdobycia
partnera.
Jeśli za różnicami gatunkowymi między neandertalczykami a ludźmi współczesnymi kryje się
system rozpoznawania part-
nerów, można by wreszcie rozwikłać lewantyński paradoks. Nie musielibyśmy już szukać ukrytych
upośledzeń behawioral-nych, które czyniły z neandertalczyków prymitywniejsze wersje nas samych czy
też jakieś nieudane aberracje. Jeśli ujrzymy w nich po prostu owoc gatunkotwórczej zmiany systemu
rozpoznawania partnerów, ich współwystępowanie z ludźmi współczesnymi w Lewancie przestanie
domagać się dodatkowego wyjaśnienia. Neandertalczykom udało się współistnieć z ludźmi
współczesnymi przez długie tysiące lat, zajmując się taką samą ludzką działalnością, a zarazem się nie
krzyżując, bo kwestia ta po prostu nigdy się nie pojawiła.
Pomysł ten jest ledwie wyobrażamy. To jednak może dodawać mu atrakcyjności! Ludzka wyobraźnia
w tej sprawie wydaje się zbyt ograniczona. Wyznawcy „ciągłości" nie mogą się pogodzić z ideą dwóch
typów ludzkich współtrwąjących w izolacji seksualnej. Obrońcy „zastępowania" nie potrafią dopuścić tak
długiej koegzystencji bez konkurencji. Woleliby widzieć neandertalczyków wkraczających do Lewantu na
przemian z ludźmi współczesnymi i uwikłanych w długotrwałą walkę, wygraną wreszcie przez
naszych przodków. Oczywiście, jeśli neandertalczycy byli odrębnym gatunkiem biologicznym,
musiałoby w końcu nastąpić coś, co spowodowało ich wymarcie. My przecież nadal istniejemy, a oni nie.
Dlaczego oni zniknęli, a nam udało się przeżyć, to osobna historia, z własnymi, niespodziewanymi
zwrotami akcji. Wydarzenia rozgrywające się na górze Karmel mogą mieć jednak jeszcze jeden ważny
aspekt. Idzie o coś, czego dzisiejsi ludzie prawie nie potrafią pojąć, zwłaszcza w regionach takich jak
Lewant, gdzie botanicy noszą broń palną i tracą nogi na wojnie. Dwa gatunki ludzkie, mające ze sobą o
wiele mniej wspólnego niż jakiekolwiek dwie rasy czy wyznania istniejące dzisiaj na naszej planecie,
mogły dzielić ze sobą mały skrawek żyznej ziemi przez 50 tysięcy lat, przez cały ten czas traktując się
nawzajem ze stałą, niezakłóconą, pokojową obojętnością.
ROZDZIAŁ 8
COŚ SWOJSKIEGO
P
óźnym popołudniem opuściłem Kebarę i wsiadłem do samolotu z Tel Awiwu do Johannesburga, skąd
czekał mnie krótki przelot do Kapsztadu. Zamierzałem się dowiedzieć więcej o pierwszych ludziach, o
nowoczesnej anatomii i jak doszło do jej powstania. Towarzyszyła mi przestroga z okolic góry Karmel:
anatomia nie jest przeznaczeniem. Jeśli dwa typy ludzi mogły tam współistnieć przez 50 tysięcy lat, to
sama postura człowieka nowoczesnego nie zapewniała mu automatycznej przewagi. Mieszkańcy Qafzeh i
Skhul mogli wyglądać jak my, lecz wobec braku wyraźnych oznak tego, że zachowywali się bardziej „nowo-
cześnie" niż współcześni im neandertalczycy, jakież znaczenie mógł mieć ich nowoczesny wygląd? Samo
pojęcie „nowoczesności" w odniesieniu do anatomii blednie w przeciągu tych monotonnych 50 tysięcy lat.
Wcześniej w naszym rodowodzie anatomia i zachowania wydają się ewoluować równolegle. Narzędzia
Homo erectus, na przykład, są o wiele staranniej obrobione niż toporne odłamki skalne pozostawione
przez jego poprzednika Homo hdbilis. Homo erectus miał też stosownie większy mózg. Pojawienie się
naszego gatunku zdaje się jednak prowadzić do rozłączenia wyglądu ciała z zachowaniami. Odtąd szacowanie
potencjału ewolucyjnego na podstawie wydatności łuku brwiowego skamieniałej czaszki albo wysunięcia
bródki na żuchwie staje się
równie jałowe, jak ocena przyjaciela na podstawie liczby stawów w jego palcu u nogi lub zdolności
zwijania języka w rurkę.
Nawet jednak taki zaprzysięgły miłośnik neandertalczyków, jak ja, musi stawić czoło
rzeczywistości: my istniejemy, a oni wyginęli. Sądząc po narzędziach kamiennych z nimi związa-
nych, ostatnia populacja neandertalczyków przestała istnieć około 30 tysięcy lat temu. Odtąd
liczba gatunków ludzkich na Ziemi skurczyła się do jednego. Jeśli nie da się wytłumaczyć anatomią
przeżycia jednego z gatunków, a zagłady drugiego, to musiało się pojawić coś jeszcze, co obdarzyło
przodków człowieka współczesnego nowym wigorem, odświeżonym ożywieniem. Czy ów dopływ
energii nadszedł z Afryki? Czy najwcześniejsi afrykańscy ludzie współcześni rzeczywiście zachowy-
wali się „postępowo", wyprzedzając swych neandertalskich rówieśników? A jeśli tak, to czy po
zachowaniach tych pozostał jakiś ślad, ukazujący, jak owo ożywienie zostało wyeksportowane na
Bliski Wschód i dalej? A może te istoty pojawiły się i pomarły bez związku z przełomem
kulturowym, który miał doprowadzić ludzkość do jej obecnego stanu?
Miejscem, od którego należałoby zacząć poszukiwania odpowiedzi na te pytania, jest jaskinia
Klasies River Mouth, domniemane schronienie najstarszych ludzi anatomicznie współczesnych.
Zawieszona na skraju kontynentu, ziejąca wylotem w stronę Antarktydy, od której dzieli ją tylko puste
morze, wydaje się niezmiernie odległa: prawdziwa kolebka na końcu świata. Niestety, z powodu
nie sprzyjającej pory roku jaskinia była poza moim zasięgiem. Sezon wykopaliskowy właśnie się
skończył i na stanowisku nie pozostał nikt do wypytania, oprócz pingwinów i uchatek. Umówiłem
się więc na spotkanie z Hilarym Deaconem z Uniwersytetu Stellenbosch, nadzorującym wykopaliska u
ujścia Klasies. Pod opieką Deacona stanowisko to zmieniło się z pospiesznie eksploatowanej
dziury w ziemi, dostarczającej różnych okazów, w obfitujący w szczegóły gobelin czasu, o znaczeniu
wykraczającym daleko poza znaleziska kostne rozproszone w tamtejszych osadach.
Deacon miał mnie odebrać z kapsztadzkiego lotniska. Niecierpliwość, z jaką oczekiwałem na
okazję porozmawiania
z nim, walczyła z pewnym lękiem. Chociaż nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, wyrobiłem sobie
pewne wyobrażenie o nim na podstawie naszej korespondencji: że jest to człowiek niecierpliwy i
wymagający, ulegający wybuchom gniewu, skierowanym zazwyczaj przeciw popularyzatorom nauki i
innym mało wartym dyletantom. Wszystko to dawało się jasno wyczytać z odpowiedzi na jeden z moich
listów. Prosiłem w nim o rozmowę, ale poplątałem też kilka liter, nazywając miejsce pracy Deacona
„Klaises River Mouth".
„Z tego, jak Pan pisze nazwę Klasies, wnoszę, że musi Pan jeszcze sporo poczytać na temat
tutejszych stanowisk" - zwrócił mi uwagę. Zrugany w ten sposób, obkułem się na temat Klasies
River Mouth i w ogóle wczesnego afrykańskiego Homo sapiens. Przechadzałem się teraz po
lotniskowej poczekalni, wyobrażając sobie jazdę do Stellenbosch z Deaconem odpytującym mnie
przez całą drogę z pisowni południowoafrykańskich stanowisk środkowej epoki kamienia.
- Jeśli mam w ogóle z panem rozmawiać, niech pan przeli-teruje Buffelskloof! Heuningsneskrans
Shelter! Umhlatuzana! Z moich lektur wiedziałem, że w archeologii Afryki wiele się zmieniło od lat
sześćdziesiątych, kiedy Carleton Coon nazwał ten kontynent „nieistotnym przedszkolem"
współczesnej ludzkości. Na podstawie ówczesnych datowań radiowęglowych sądzono, że afrykańska
środkowa epoka kamienia (Middle Stone Agę), cechująca się narzędziami podobnymi do
mustierskich z Europy, zaczęła się około 38 tysięcy lat temu, kiedy kultura mustierska w Europie już
zanikała. Powstawało więc wrażenie, że Afrykanie odkrywali techniki lewaluaskie i resztę dorobku
mustierskiego w czasie, gdy współcześni im Europejczycy porzucali je właśnie na rzecz bardziej
zaawansowanych technik. Zgodnie z tą chronologią zasadniczy przełom kulturowy nowoczesnego
człowieczeństwa, początek górnego paleolitu - w Afryce nazywanego późną epoką kamienia (Łatę
Stone Agę) - nastąpił dopiero około 6 tysięcy lat p.n.e. Tymczasem na Bliskim Wschodzie i
niektórych obszarach Europy istniały już wtedy osiadłe społeczeństwa rolnicze, tworzące złożone
ustroje polityczne.
I oto w roku 1972 Peter Beaumont i John Yogel ogłosili nowe dane radiowęglowe dla pięciu
stanowisk z Południowej Afryki. Jak wykazali Beaumont i Yogel, środkowa epoka kamienia nie
zaczęła się tutaj 38 tysięcy lat temu, lecz właśnie wtedy się kończyła. Narzędzia mustierskie ustąpiły
miejsca innym, typowym dla późnej epoki kamienia, a stało się to równocześnie z przejściem do
górnego paleolitu w Europie. Dawna chronologia oparta była na skażonych próbkach i błędnie
oznaczonych zestawach narzędzi. Narzędzia środkowej epoki kamienia znaleziono w poziomach
archeologicznych o wiele za starych, by można je było datować metodą radiowęglową. Ich wiek
Beaumont i Yogel oszacowali na ponad 100 tysięcy lat.
Z dnia na dzień hominidy z Coonowskiego „nieistotnego przedszkola" przeskoczyły wiele klas,
zrównując się technologicznie z wszelkimi innymi populacjami żyjącymi ówcześnie na Ziemi. Nowa
chronologia niosła zarazem jeszcze wyraźniej-sze zagrożenie dla tradycyjnego europocentryzmu.
Niektóre z przedatowanych stanowisk środkowej epoki kamienia, szczególnie Border Cave ł Klasies
River Mouth, objawiły także szczątki ludzi o najwyraźniej nowoczesnej anatomii. Owe ska-
mieniałości stały się nagle najdawniejszymi znanymi na świecie pamiątkami współczesnego
anatomicznie człowieka. Wszyscy właściwie się zgadzają, że afrykańscy przodkowie człowieka
współczesnego byli behawioralnymi odpowiednikami swych europejskich rówieśników -
neandertalczyków. Chciałem zapytać Hilarego Deacona - gdyby zgodził się ze mną rozmawiać - czy
ludzie afrykańscy nie wyprzedzali jednak neandertalczyków o krok lub dwa.
Straszny Deacon pojawił się w końcu i od razu, wbrew moim obawom, okazał się strasznie
uprzejmy. Z głęboko zakorzenioną uprzejmością, nie spotykaną poza Wspólnotą Brytyjską, wziął
moje bagaże, nalegając, abym odwołał rezerwację w hotelu i zatrzymał się u niego i żony, Janette,
specjalistki od późnej epoki kamienia. Po drodze do Stellenbosch pokazywał mi osobliwości
krajobrazu, kolonialną architekturę holenderskich zagród wiejskich oraz osady dzikich lokatorów
stłoczone wzdłuż nadmorskich wydm. Jasnoskóry, z krótko przystrzyżoną szpa-
kowatą brodą, był właściwie nieśmiały i cichy, tak że musiałem się z natężeniem wsłuchiwać w jego
głos, zagłuszany przez warkot silnika samochodu. Zamiast odpytywać mnie ze znajomości Klasies River
Mouth, sumitował się, że nie może mi pokazać samej jaskini (przeprosiny były doprawdy zbędne, zwa-
żywszy, że jaskinia była akurat nieczynna i w dodatku położona o 800 km na południowy wschód).
Zamierzał mi poświęcić cały weekend i oświadczył, że w mieście jest także Philip Rightmire z
Uniwersytetu stanu Nowy Jork w Binghamton, z którym obaj wspólnie opracowują zbiory
skamieniałości z Klasies River Mouth. Miałem naprawdę szczęście, Rightmire jest przecież czołowym
specjalistą w dziedzinie anatomii wczesnego Homo sapiens. Jeszcze zanim Chris Stringer spopulary-
zował swój scenariusz „Pożegnania z Afryką", Rightmire opracował w roku 1979 własną wersję tej
hipotezy.
Z Janette Deacon i Philipem Rightmire'e spotkałem się przy lunchu - pierwszym z wielu posiłków u
Deaconów, które choć zimne termicznie, upływały w bardzo ciepłej atmosferze. (Była zima, a
południowoafrykańscy Anglicy odziedziczyli najwyraźniej nie tylko gen uprzejmości, ale i brytyjską
niechęć do sztucznego ogrzewania). Pojechaliśmy później do uniwersyteckiego Wydziału Archeologii,
który w sobotę był opustoszały i zamknięty. W chłodnej, zatęchłej salce na parterze, ze skrzypiącą
podłogą i mnóstwem ciemnych witryn z okazami, Deacon ustawił rzutnik i założył magazynek
przezroczy. Na ekranie pojawiło się malownicze urwisko: szarozielony masyw skalny opadający
faliście ku skrawkowi plaży atakowanej przybojem. Z piasku i morskiej piany wyłaniały się
zerodowane formacje skał. Mniej więcej w jednej trzeciej wysokości ściany urwiska widniał wylot
pieczary jak otwarta rana, a nieco niżej druga grota. - Za załomem jest więcej jaskiń - wyjaśnił mi
Deacon. Stanowisko Klasies River Mouth ma być właśnie całym ich kompleksem.
Południowe wybrzeże jest dynamicznym, wysokoenergetycznym środowiskiem. Plaże i skały
oblepione są muszlami mięczaków: omułków brunatnych, czarnych i białych, turbanów, a podczas
odpływu także czaszołek i pobrzeżków. Na urwi-
skach gnieżdżą się kormorany i ostrygojady. Tuż przy brzegu baraszkują delfiny. Rano plażę znaczą
liczne tropy uchatek, szybko zacierane przez przybój. Wygląd wybrzeża podlega znacznym zmianom
podczas sztormów, trwających nieraz dwa lub trzy dni. Z dnia na dzień w miejscu skalistego brzegu
pojawia się piaszczysta plaża lub odwrotnie. Morze nieustannie mieni się barwami; z ołowianej
szarości niespodziewanie wy-błyskują zielenie i błękity. Deacon opisywał to wszystko z nutką tęsknoty
w głosie. W tej okolicy od roku 1984 pracuje razem z grupą studentów archeologii ze Stellenbosch,
wykorzystując na wykopaliska przerwy międzysemestralne i wszelkie pieniądze, jakie udaje się zdobyć
w środowisku naukowym, zbiedniałym zresztą wskutek międzynarodowych sankcji gospodarczych,
wymierzonych w popierający apartheid rząd RPA. Nie ma tu żadnych wygód. Trzeba zbierać drwa na
opał, żeby się ogrzać. Najbliższy sklepik jest o czterdzieści kilometrów. - Mieszkamy jak w kokonie,
zupełnie odcięci od świata między morzem a urwiskiem - powiedział Deacon.
Jaskinie u ujścia rzeki Klasies są świadectwem uporczywej przemocy oceanu; są one jamami
wyżłobionymi w skalnej ścianie przez fale jeszcze przed milionem lat. Podczas ciepłych inter-glacjałów w
przeszłości poziom morza podnosił się na tyle, że wymywało ono wszelki rumosz, także pozostałości po
ludziach, zgromadzone wewnątrz. Od czasu ostatniego takiego oczyszczania przybyło w jaskini śladów
posiłków lampartów i innych drapieżników, ptaki drapieżne zaś wypluły tu mnóstwo kości ryb i
gryzoni. Największy udział w powstaniu plejstoceńskiego śmietniska mają jednak ludzie, którzy
przychodzili tu i odchodzili, pozostawiając za sobą popioły ognisk, spalone odpadki roślinne, kości
zwierząt rozłupane dla wydobycia szpiku i sterty muszli mięczaków zbieranych wzdłuż brzegu. W
szczytowej fazie obecnego interglacjału, mniej więcej 6 tysięcy lat temu, morze podniosło się i
pochłonęło około dwóch trzecich nawarstwionych osadów jaskiniowych. Zostało ich jednak dość, by
Hilary Deacon i jemu podobni mieli co robić przez wiele sezonów.
Wcześniej wykopaliska prowadzili tam w końcu lat sześćdziesiątych Ronald Singer z
Uniwersytetu w Chicago i brytyj-
ski archeolog John Wymer. Singer i Wymer byli, jak ujął to Philip Rightmire, „napaleni na hominidy"
i udało im się rzeczywiście znaleźć to, czego szukali. Deacon dorzucił do ich trofeów garść własnych
znalezisk, ale zasadniczo stawia sobie zupełnie inne zadania niż jego poprzednicy. Przez sześć lat pracy
na stanowisku Klasies River Mouth wydobył on tylko niewielki ułamek mas ziemi, jakie przerzucili
Singer i Wymer w ciągu zaledwie 14 miesięcy. Deacon skupia się na szczegółach. Jego techniki
mikrowykopaliskowe służą wydobywaniu wszelkich możliwych okruchów informacji z każdego
wykopu. Zespół Deacona naniósł na plany każde palenisko, kość czy okruch skalny, używając często
do przesiewania sit o oczkach średnicy 2 mm. Pobierano próbki osadu do badań laboratoryjnych,
starannie mierzono wielkość i stopień obtoczenia poszczególnych ziarenek piasku, by zrozumieć
zmiany poziomu morza i klimatu. Dzięki tej drobiazgowości dzieje ludzkości w tym miejscu mają
szerszy kontekst: pozwalają lepiej zrozumieć zmiany paleośrodowiska zachodzące w czasie. Klasies
służy również jako układ odniesienia do innych, bardziej zagadkowych stanowisk
południowoafrykańskich.
Spąg osadów kryjących skamieniałości stanowi tutaj szereg warstw jasnobrunatnego piasku. Deacon
wyświetla na ekranie przezrocze przedstawiające „ogniwo jasnobrązowego piasku (light-brown sand,
LBS)". Piach, nawiany do jaskiń z plaży odległej zaledwie o kilkanaście metrów, jest pełen palenisk, na-
rzędzi, kości zwierzęcych i stert wyrzuconych muszli. Muszle należały do takich samych mięczaków,
jakie można tam zebrać i zjeść jeszcze dzisiaj: rozmaitych omułków, turbanów i pobrzeżków. Na
pewno były zjadane i wtedy: wiele muszli wciąż nosi ślady ognia. - Klasies to najstarsza na świecie
restauracja z frutti di marę - żartuje Deacon.
Tak masowa konsumpcja omułków przez ludzi z Klasies ciekawa jest sama w sobie; z jakiegoś
powodu wcześniejsi ludzie unikali jadania małży. Mięczaki wyjaśniają również inny zasadniczy
element historii Klasies, wcale nie związany z jadłospisem. Jak wszystkie oskorupione zwierzęta, także i
oceaniczne mięczaki używają do budowy swych muszli tlenu pobie-
ranego z otaczającej wody morskiej. Atomy tlenu mogą mieć postać różnych izotopów. Większość
tlenu w wodzie morskiej stanowi pospolity izotop, tlen 16. Woda zawiera także niewielką ilość
„cięższego" tlenu 18, mającego w jądrze o dwa neutrony więcej. Obie formy tego pierwiastka mają w
zasadzie jednakowe własności chemiczne, natomiast lżejszy tlen 16 łatwiej odparowuje. Dopóki
klimat globalny jest ciepły, odparowany tlen
1
wraca do morza z opadami deszczu i proporcja obu
izotopów się nie zmienia. Podczas zlodowaceń natomiast znaczna część odparowanej wody morskiej
powraca w postaci śniegu, gromadzącego się w czapach polarnych lądolodów. Ponieważ odparowuje
więcej lekkiego izotopu tlenu 16, on właśnie gromadzi się w lodach, woda morska zaś wzbogaca się o
pozostawiony w niej tlen 18.
Mieszkających w oceanie oskorupionych stworzeń cała ta fizykochemia nic nie obchodzi i budują
swoje domki z takiej mieszanki izotopów tlenu, jaka akurat jest dostępna w otaczającej wodzie. Dziś
dostarczają nam jednak dzięki temu wiedzy o czasach, w jakich żyły. Wśród organizmów ze szkieletami
zewnętrznymi są biliony mikroskopijnych żyjątek planktonicznych. Po śmierci ich pancerzyki opadają
na dno oceanu - a każdy z nich jest miniaturowym miernikiem z zapisanym stosunkiem izotopów tlenu
w oceanie za ich króciutkiego i nie znaczącego żywota. Na dnie oceanów nawarstwia się więc powoli
kolejna skala do pomiaru światowych zmian klimatycznych i upływu czasu. Od lat sześćdziesiątych
Nicholas Shackleton z Uniwersytetu Cambridge oraz inni badacze wydobywali na ląd te „skale" w
postaci głębokomorskich rdzeni wiertniczych z różnych części wszechoceanu. Ustawiczne porównania i
poprawki pozwoliły im zrekonstruować pojawianie się i zanik zlodowaceń ziemskich w ciągu ostatnich
70 milionów lat.
Hilary Deacon, próbując ustalić wiek warstw jasnobrązowe-go piasku w spągu osadów z Klasies
River Mouth, posłał trochę swoich muszli mięczaków Shackletonowi. Okazały się „lekkie
izotopowe", a stosunkowo wysoka zawartość tlenu 16
wskazywała, że zostały utworzone podczas ciepłej fazy klimatu światowego. Z zapisu odniesienia w
postaci planktonu na dnie głębokich oceanów wynikało, że mięczaki te żyły podczas ostatniego
interglacjału między wielkimi zlodowaceniami, około 120 tysięcy lat temu. Ta data, potwierdzona
kilkoma innymi metodami, jest wpisana w podłoże stanowiska z podziwu godną pewnością. - Zgadza się
tyle różnych przesłanek, że właściwie nie może być żadnych wątpliwości - podkreśla Deacon.
Od tego momentu początkowego Klasies opowiada o dziejach ludzkiego zasiedlenia, trwającego
około 60 tysięcy lat. Zrąb tej opowieści ukazują wykopaliska w jaskini l A na stanowisku głównym.
Nad warstwami jasnobrązowego piasku jest „luka" w zasiedleniu przez człowieka, po czym następuje
długi szereg warstw bogatych w pozostałości po ludziach, tkwiące w drobnoziarnistym piasku
nawianym z dawnej formacji wydmowej która ciągnie się powyżej urwiska. Z analizy izotopów tlenu i
z badań innymi metodami wynika, że warstwy te osadziły się 100-80 tysięcy lat temu. Do tego czasu
klimat światowy uległ pewnemu ochłodzeniu w porównaniu z międzylodow-cowym maksimum, a
morze odsunęło się od badanej jaskini o parę kilometrów. Było jednak wciąż wystarczająco blisko,
aby ludzie ją zamieszkujący uzwzględniali w swoim jadłospisie bogate źródło składników mineralnych,
jakim są mięczaki. Sądząc po popiołach licznych palenisk, ucztowali także na geofi-tach - bylinach z
podziemnymi bulwami bogatymi w węglowodany - których kępy rosły wzdłuż pasm góskich i
wybrzeża. Rozłupane kości uchatek, pingwinów i rozmaitych ssaków lądowych dowodzą, że ludzie z
Klasies uzupełniali pokarm roślinny mięsem upolowanych lub padłych zwierząt. Wiele kości należało
do dużej, łagodnej antylopy eland. Obfitość kości tej antylopy oraz to, że reprezentowane są
wszystkie kategorie wiekowe zwierząt, wskazuje na możliwość „katastrofalnych" zdarzeń
łowieckich, być może spędzania antylop z urwiska lub zaganiania ich do pułapek.
Wśród osadów walają się takie same narzędzia i odpady kamienne ze środkowej epoki kamienia, jak
te, które są typowe dla niżej leżących warstw jasnobrązowego piasku - mustier-
skie odłupki, zgrzebła i narzędzia zębate, pojawiające się w tym samym czasie z nużącą
regularnością w całej Afryce, a także Eurazji. I nagle dzieje się coś dziwnego. Powyżej tych warstw
(oznaczanych jako SAS), zdaniem Deacona mniej więcej 70 tysięcy lat temu, pojawia się nowy
przemysł kamienny. Chociaż wciąż widać bezkształtne odłupki środkowej epoki kamienia, dołączają do
nich o wiele mniejsze, cieńsze narzędzia wiórowe, często retuszowane do zgeometryzowanej postaci, na
przykład półksiężycowatej lub trójkątnej. Wygląda na to, że wiele wiórów otrzymano za pomocą
złożonej techniki, polegającej na użyciu pośrednika: spiczasty kawałek poroża albo inny prętowaty
przedmiot przykładany był jednym końcem do przygotowanego rdzenia kamiennego, w drugi zaś
koniec uderzało się tłuczkiem. Niektóre boki narzędzi bywały celowo zatępione, prawie na pewno po to,
by dopasować je do osadzenia na jakichś drzewcach. Wiele z nich stanowią ostrza włóczni. Najpo-
ważniejsza jednak zmiana w porównaniu z narzędziami środkowej epoki kamienia dotyczy surowca do
ich wyrobu. Zamiast zadowalać się wyłącznie miejscowym kwarcytem, ludzie sprowadzali wysokiej
jakości drobnoziarnisty silkret z odległości kilkudziesięciu kilometrów.
Ta godna uwagi tradycja narzędziowa nazwana została przemysłem Howiesons Poort, od
stanowiska położonego na wschód od Klasies, gdzie po raz pierwszy znaleziono narzędzia tego typu.
Wszystkie ich cechy pojawiły się w końcu także wśród narzędzi kamiennych w Europie. Trzeba było
na to tylko bardzo długo poczekać.
- Gdybym nie wiedział, gdzie i kiedy powstały, zaliczyłbym [narzędzia] Howiesons Poort do
górnopaleolitycznych - powiedział mi w Cambridge archeolog Paul Mellars. - Jeśli rzeczywiście mają
siedemdziesiąt tysięcy lat, jak twierdzi Deacon, byłyby starsze o 30 do 40 tysięcy lat od jakichkolwiek
porównywalnych znalezisk z Europy. I oto, proszę bardzo, pojawiają się tam jako pierwsi także
nowocześni anatomicznie ludzie. Uważam to za bardzo sugestywne.
Na pierwszy rzut oka Howiesons Poort przypomina to, czego szukam: wyraźny sygnał o zmianie stylu
życia w Afryce, poja-
wiającej się w czasie, gdy neandertalczycy i inni archaiczni ludzie zachowywali się wciąż po
neandertalsku. Jeszcze bardziej intrygująca jest możliwość, że owa zmiana technologii mogłaby w istocie
wyjaśnić wczesne pojawienie się nowoczesnej anatomii człowieka właśnie w Afryce. Równolegle
występuje nowocześniejszy zestaw narzędzi i odchodzi w przeszłość masywna postura archaicznego
afrykańskiego Homo, bo tak rozbudowana muskulatura nie była już potrzebna. Według Deacona,
sprawy nie mają się jednak tak prosto. Po pierwsze, najstarsze skamieniałości nowoczesnych
anatomicznie ludzi z Border Ca-ve wyprzedzają kulturę Howiesons Poort o co najmniej 20 tysięcy lat.
Oczywiście, nowe narzędzia nie mogą odpowiadać za zmiany biologiczne, które zaszły na długo przed
pojawieniem się owych narzędzi. Po drugie, gdyby Howiesons Poort miała rzeczywiście zwiastować
pojawienie się nowej rasy ludzkiej, dysponującej przewagą techniczną, to czy ludzie ci nie powinni
przetrwać dłużej? Można by oczekiwać, że Howiesons Poort dotrwa do następnego etapu rozwoju
technicznego, gładko przechodząc w późną epokę kamienia, z którą łączy ją wiele wspólnych cech. Ale
tak się nie stało. W Klasies i gdzie indziej w Południowej Afryce warstwy z wytworami typu
Howiesons Poort zanikają w miarę posuwania się w górę profilu, bliżej teraźniejszości. Zastępują je,
jak na ironię, te same nudne narzędzia środkowej epoki kamienia, które dominowały w Starym
Świecie już od tylu tysiącleci. Dziesięć tysięcy lat później ludzie całkowicie opuścili jaskinie
Klasies River Mouth, które pozostały nie zamieszkane przez kolejne 50 tysięcy lat.
Deacon przedstawił zarys tej historii w opustoszałej sali Wydziału Archeologii, ledwie poruszając
tonące w półmroku powietrze swym cichym, nieco jąkającym się głosem. Nie było jednak żadnej
niepewności w treści udzielanych przezeń odpowiedzi. Według Deacona ludzie z Klasies byli bez
wątpienia nowocześni pod każdym istotnym względem, i to na długo przed swymi europejskimi
odpowiednikami. Ich budowa anatomiczna, sposób wykorzystania środowiska, zdobywania pożywienia
i wzajemne relacje były w zasadzie takie same, jak u łowców i zbieraczy z późnej epoki kamienia
lub nawet późniejszych
ludów. Deacon uważa wręcz, że kości ludzkie znalezione w Klasies mogą reprezentować
bezpośrednich genetycznych przodków współczesnych Buszmenów: byłby to więc endemiczny
południowoafrykański szczep, którego rodowód daje się prześledzić od dziś przez 100 tysięcy lat w
przeszłość, aż ku samemu zaraniu ludzkości!
Dla Deacona zaranie ludzkości nastało wtedy, gdy ludzie zaczęli panować nad swym otoczeniem.
Wcześniejsze populacje, na przykład Homo erectus, czy archaiczni ludzie z wczesnej epoki kamienia,
pozostawali w mniejszym lub większym stopniu we władzy środowiska - byli przypisani do dolin
rzecznych i źródeł wody na nadbrzeżnych nizinach, żyjąc z tego, co akurat było pod ręką. Przełom
nastąpił na początku środkowej epoki kamienia, gdy zaczęto z rozmysłem gospodarować środowiskiem.
Zamiast przyjmować zastany krajobraz z dobrodziejstwem inwentarza, ludzie zaczęli dostosowywać
go do swoich potrzeb. Dowodu dostarczają Deaconowi na przykład rośliny. W środkowej epoce
kamienia okolica Klasłes River Mouth stawała się coraz bardziej otwartą sawanną, z niewieloma
drzewami dostarczającymi jadalnych owoców. Zasoby roślinne skupiły się pod ziemią, w postaci bulw i
cebulek geofitów. Geofity pozostawione własnemu losowi stanowią zasoby bardzo wolno odnawialne.
Jeśli miałyby być podstawą wyżywienia, należałoby regularnie wypalać otaczającą roślinność w celu
przyspieszenia wzrostu nowych pędów. Wiedzą to i dziś afrykańscy pasterze i właśnie tak postępują,
aby zapewnić świeżą trawę swym stadom bydła. Oczywiście, taka gospodarka wymaga umiejętności
rozpalania ognia na zawołanie. Wymaga także pewnego skoku poznawczego: poczucia, że
siedlisko, a więc i najbliższą przyszłość, można zaprojektować. Wiemy, że ludzie z Klasies po-
sługiwali się ogniem. Wiemy, że Ich przeżycie zależało od geofitów, zwłaszcza w czasach Howiesons
Poort. - Jeśli dodać dwa i dwa - powiedział Deacon - ujrzymy obraz ludu „uprawiającego" ogniem
zagony roślin bogatych w skrobię i uzupełniającego swój wegetariański jadłospis mięsem pochodzącym
z polowania oraz znalezioną padliną lub małżami zbieranymi podczas pobytów nad morzem.
Wszystko to brzmiało bardzo pięknie - spodobał mi się obraz ludzi, którzy przeszli przez gartel na
nie spotykany wcześniej poziom „naszości" w Afryce, wyprzedzając swoje czasy. Należało jednak
wysłuchać także głosów dwojga osób, których zdaniem Deaconowi z dodania dwóch do dwóch wyszło
pięć, jeśli nie pięćdziesiąt. Jeden z głosów krytycznych należy do Ri-charda Kleina z Uniwersytetu
Stanforda, szanowanego archeologa, który podobnie jak Deacon spędził wiele lat, sondując dawne
zachowania Afrykanów w środkowej epoce kamienia. W przeciwieństwie do swego
południowoafrykańskiego kolegi Klein twierdzi, że do przekroczenia progu człowieczeństwa było
hominidowi z Klasies daleko. - Ludzie ze środkowej epoki kamienia z Klasies i z innych stanowisk w
Afryce Południowej byli nowocześni anatomicznie - mówi Klein. - Nie znaczy to jednak wcale, że
zachowywali się jak my.
Jego zdaniem ów nienowoczesny styl życia zdradzają zwierzęce kości, walające się po dnie Klasies
River Mouth i innych jaskiń, na przykład Nelson's Bay czy Die Kelders. Najwyraźniej jedynym dużym
ssakiem, na którego polowali ludzie środkowej epoki kamienia, była antylopa eland. Wprawdzie
trafiają się też kości bawołów i świni rzecznej, ale te bardziej niebezpieczne gatunki reprezentowane są
niemal wyłącznie przez szczątki osobników bardzo młodych albo bardzo starych - a więc takich,
które były dostępne w postaci padliny lub dawały się złapać bez większego ryzyka. Tymczasem
myśliwi późnej epoki kamienia, którzy pojawili się na scenie około 20 tysięcy lat później,
regularnie polowali na dorosłe bawoły i dzikie świnie. Klein uważa, że mogli się na to ważyć dzięki
wynalezieniu skomplikowanej broni, przede wszystkim łuku i strzał, co pozwalało im zabijać
niebezpieczną zwierzynę z oddalenia i zmniejszało ryzyko stratowania lub nadziania się na
rogi. Także z zasobów morza owi ludzie późnej epoki kamienia korzystali inaczej. W stanowiskach z
tego okresu pospolite są kości ryb i latającego ptactwa morskiego, na przykład mew i kormoranów,
których prawie nie ma wśród pozostałości po ich poprzednikach ze środkowej epoki kamienia.
Opisanym kościom towarzyszą zrobione z nich ostrza i inne przedmioty,
które można by nazwać „sprzętem rybackim i ptaszniczym". Klein zgadza się, że mieszkańcy Klasies
wypalali geofity i zapewne byli na tyle zaawansowani, by polować zespołowo, na przykład spędzając
elandy z urwiska. Zależność tych praludzi od morza ograniczała się jednak do tego, co mogli łatwo
zebrać na plaży - padliny uchatek, zdechłych ptaków i masowo występujących mięczaków. W późnej
epoce kamienia ludzie stworzyli już cały nowy obszar pozyskiwania żywności, aktywnie i
inteligentnie polując na zdobycz, która pozostawała poza zasięgiem ich poprzedników. - Ludzie
środkowej epoki kamienia po prostu tego nie robili - powiedział mi Klein.
Dlaczego? - zapytałem. - Dlatego, że nie potrafili? A może
dlatego, że nie musieli?
Nie potrafili. Tak myślę. A nie potrafili, bo byli nie dość
bystrzy.
A więc między ludźmi z Klasies a późniejszymi łowcami
i zbieraczami istniała jakościowa różnica intelektualna?
Cóż, jeśli wierzy się w ewolucję człowieka, trzeba uznać
konieczność istnienia szczebli pośrednich - odparł. - Można
powiedzieć, że Afrykanie ze środkowej epoki kamienia snuli się
tylko po okolicy, choć nie robili tego tak nieporadnie, jak pite-
kantrop, a z kolei pitekantrop radził sobie lepiej aniżeli Homo
habilis. Broniłbym tezy, że ogólnie każdy gatunek był spryt
niejszy niż poprzedni, a głupszy od następnego.
Co w takim razie począć z dziwnie przedwczesnym przemysłem Howiesons Poort? Pod względem
technologicznym narzędzia kamienne z Howiesons Poort dorównują tym, jakie wytwarzali w Europie
wcześni kromaniończycy dopiero wiele tysięcy lat później. Według Kleina brakuje jednak innych, równie
ważnych przejawów europejskiej „eksplozji twórczej" z górnego paleolitu. Narzędzia z kości i poroży,
tak charakterystyczne dla kromaniończyków, są niemal nieobecne w afrykańskiej środkowej epoce
kamienia. W warstwach z Howiesons Poort nie ma wyraźnych śladów sztuki ani ozdób. - Howiesons
Poort jest przemysłem nie tyle bardziej zaawansowanym, co po prostu innym - mówi Klein. - Zgoda,
można tu znaleźć geometrycznie ukształtowane okazy z zatępioriym bokiem. Ale i artefakty
znajdowane wyżej i niżej od nich bywają często skomplikowane, jeśli zechce pan to tak ująć, choć w
nieco inny sposób. Może Howiesons Poort coś znaczy, a może nie. Kto to wie?
Może Hilary Deacon wie. Zdecydowanie nie zgadzając się z Kleinem, twierdzi on, że tajemnicza
kultura Howiesons Poort nabiera sensu tylko jako w pełni nowoczesna reakcja na kryzys klimatyczny.
Jeśli poprawnie określa się jej wiek na 70 tysięcy lat, to pojawiła się ona u progu ostatniego
zlodowacenia. Znajdowane na stanowisku ssaki są związane raczej z chłodniejszym klimatem; ubywa
muszli mięczaków, co wskazuje na to, że do oceanu było wówczas dalej. Nowe, bardziej ujednolicone
narzędzia Howiesons Poort, przygotowane do osadzania na drzewcach włóczni, mogą stanowić
techniczną odpowiedź na wyzwania związane z życiem w surowszych warunkach środowiskowych.
Wyjaśniałoby to również powody nagłego zniknięcia tego przemysłu. Po początkowym epizodzie
lodowcowym sprzed 70 tysięcy lat nastąpiła, jak wynika z zapisu izotopów tlenu, krótkotrwała poprawa
klimatu światowego. Podczas tej cieplejszej fazy sposoby radzenia sobie z przeciwnościami śro-
dowiskowymi, właściwe kulturze Howiesons Poort, przestały być potrzebne i powrócił stary tryb życia,
typowy dla środkowej epoki kamienia.
Deacon uważa, że z narzędzi Howiesons Poort wynika o wiele więcej niż uwzględnia to jakiekolwiek
wyjaśnienie, którego podstawą są wyłącznie ich walory funkcjonalne jako broni. - Cała koncepcja
skuteczności jest wytworem kalwinizmu -powiedział któregoś wieczora przy kieliszku po kolacji. - To
problem europejski. Kwestia tego, żeby ciężej pracować i bardziej się starać. A tu, w Afryce, jest po
prostu inaczej.
- Myślałem, że chodzi w końcu o to, że przemysł Howiesons Poort umożliwił ludziom z Klasies
przetrwanie cięższych czasów - odezwałem się. - Czy z definicji nie jest to kwestia funkcjonalności?
Deacon w odpowiedzi przeprosił mnie na chwilę i wrócił z szufladą pełną wytworów Howiesons
Poort. - Proszę spojrzeć na to - rzekł, pokazując wyjęty z szuflady mały, trójkątny grot. Był to ładny
drobiazg, wykonany z przejrzystego różowawego
silkretu. - Nie ma takiego surowca nigdzie w promieniu siedemdziesięciu kilometrów od stanowiska
Klasies River Mouth, gdzie znaleziono ten okaz - powiedział, obracając grot między kciukiem a palcem
wskazującym. - Naprawdę wierzy pan, że coś takiego było tylko przedmiotem użytkowym? - zapytał.
- Jeśli nie użytkowym, to jakim?
Deacon uśmiechnął się. - Sądzę, że te ostrza mają znaczenie symboliczne. Myślę, że należały do
męskiego decorum.
Symbole? Męskie decorum? Przed 70 tysiącami lat hominidy miały za sobą dwa miliony lat
wyrabiania narzędzi. Żadne jednak znaleziska z tego okresu nie wskazują, by kiedykolwiek narzędzie
było czymś więcej niż tylko narzędziem. I oto teraz coś się zmienia: praludzkie narzędzie było
narzędziem, ale i czymś jeszcze. Jeśli Hilary Deacon ma rację, hominidy z Ho-wiesons Poort zaczynały
się nareszcie zachowywać po ludzku.
Zatrzymajmy się na chwilę, aby przyjrzeć się pierwotnej sile napędowej przemian: środowisku. Jedną
ze szczególnych cech człowieka jest zdolność do życia w przeróżnych siedliskach - od parnych puszcz po
rozprażone słońcem pustynie i podbiegunowe pustkowia. Równie zróżnicowane są dostępne tam zasoby:
obfite bądź skrajnie ubogie, przewidywalne lub bardzo niepewne. Niektóre siedliska bywają jałowe przez
większą część roku, lecz rekompensują to okresowymi, przewidywalnymi „porywami hojności", na
przykład obfitością pożywienia podczas corocznej wędrówki łososi na tarliska w górę rzek. Inne okolice
są pełne jadła, lecz w postaci rozproszonych skupisk, na przykład wędrownych stad reniferów lub
bizonów, których czas i miejsce przebywania są o wiele trudniejsze do przewidzenia. Przeżycie człowieka
wbrew przeciwnościom losu możliwe jest dzięki zdolności do zmiany naszej pozycji w ekosystemie,
dostosowywania liczebności grup społecznych, bilansowania kosztów ruchliwości niezbędnej do zdobycia
pożywienia z jej wartościami energetycznymi, rozwijania wynalazków behawioralnych, umożliwiających
korzystanie ze źródeł pokarmu niedostępnych dla gatunków mniej plastycznych etologicznie.
Jak twierdzi Hilary Deacort, w czasach Howiesons Poort środowiskiem otaczającym Klasies była
chłodna, sucha sawanna.
Siedlisko takie dostarczało przewidywalnych, choć rozproszonych zasobów, czego przykładem może być
dziś środkowa Ka-lahari, zamieszkana przez Buszmenów !Kung. Tu można liczyć na odnawiane przez
wypalanie geofity jako na źródło podstawowego pożywienia o wystarczających walorach odżywczych,
choć niezbyt obfitego. Antylopy eland i inne sucholubne zwierzęta dostarczają białka, ale raczej
sporadycznie. W takich warunkach grupy ludzkie pragnące się wyżywić musiałyby penetrować o wiele
rozległej sze terytoria niż praludzie ze środkowej epoki kamienia, którzy mogli „siedzieć" na zasobach
dostępnych tylko w najbliższej okolicy, podobnie jak to robili neandertalczycy w ówczesnej Europie.
To przejście od życia osiadłego do wędrownego odbija się też w wykorzystaniu pewnych surowców:
zamiast kwarcu obficie dostępnego na miejscu ludzie z Klasies robili sobie ostrza i wióry z silkretu,
sprowadzanego z bardzo daleka. Zdobycie tego drobnoziarnistego surowca było warunkiem wyrobu
małych narzędzi wiórowych; kwarc ma zbyt grube ziarno i nie nadaje się do obróbki wiórowej.
Większość archeologów zgadza się też, że Howiesons Poort reprezentuje wyraźny postęp techniczny w
epoce, kiedy środowisko zaczęło się zmieniać na gorsze, a ludzie szukali technik, by się do tych zmian
przystosować i przeżyć. Przestawienie się na „importowany" surowiec nie zostało więc spowodowane
potrzebą posiadania lepszych narzędzi. Było raczej tak, że ludzie już od jakiegoś czasu więcej podróżowa-
li, wydłużając swe wyprawy łowieckie aż na obszary bogate w silkret, i dopiero potem odkryli
tkwiące w tym nowym kamieniu możliwości techniczne. Tymczasem na odległych terenach natykali się
jeszcze na coś: na innych ludzi. Jeśli Deacon ma rację, ten właśnie nowy czynnik wpłynął na przemianę
ich narzędzi co najmniej równie silnie, jak udoskonalenia funkcjonalne, wynikające z samej struktury
kamienia.
Zdaniem Deacona owe małe, eleganckie groty włóczni z Howiesons Poort mogły służyć nie tylko
zdobyciu pożywienia. Ostrza pocisków mają ogromne znaczenie socjoekonomiczne: są właściwym
narzędziem łowów, przedmiotem materialnym, który dostarcza mięsa grupie. Jednakże wśród
współczesnych
łowców i zbieraczy - a także wśród współczesnych biznesmenów - jeśli już o tym mowa - jawnie
użytkowe przedmioty łatwo nabierają dodatkowego znaczenia: wieczne pióro marki Mont Blanc, na
przykład, jest niewątpliwie użytecznym narzędziem, ale nikt nie wyciąga z kieszeni marynarki takiego
obłego, czarnego drobiazgu, podpisując kontrakt, tylko i wyłącznie dlatego, że lepiej nadaje się do
stawiania na papierze znaków atramentem niż inne pióra. Niesie ono o wiele ważniejsze przesłanie.
Mont Blanc jest stylowe; informuje o osobowości i społecznej przynależności osoby, trzymającej ten
przedmiot w ręku: „Jestem wielkim zawodnikiem. Oto przybyłem". Niekiedy ucieleśnione w
przedmiocie komunikaty społeczne przesłaniają zupełnie jego niegdysiejsze znaczenie użytkowe.
Krawaty, które noszą urzędnicy, nie służą im już do przymocowywania kołnierzyków. Zwisają tylko z
przodu koszuli. Krawaty nie stały się jednak „bezużyteczne". Szeroki czy wąski, jedwabny czy wełniany,
w prążki czy zygzaki, krawat jest jednoznaczną au-toprezentacją klasy społecznej, profesji lub
osobowości. Zakładając krawat, podkreślasz swoją tożsamość i przynależność. A inni odczytują ten
symbol.
Niewątpliwie grot pocisku ma o wiele bardziej oczywistą funkcję ekonomiczną dla łowcy i
zbieracza niż krawat dla pośrednika ubezpieczeniowego czy prawnika. Pociski nadają się jednak
świetnie na nośniki dodatkowych znaczeń społecznych. Jeśli polowanie przynosi obfity łup,
mięso ugodzone i zabite ostrzami włóczni i strzał może zostać podzielone pomiędzy członków grupy
społecznej, zacieśniając więzy społeczne. Wiele mówi fakt, że wśród buszmeńskich łowców i
zbieraczy wcale nie myśliwy, który ubił zwierzę, dzieli jego tuszę pomiędzy współplemieńców.
Zaszczyt ten przypada wykonawcy śmiercionośnej strzały. Ponieważ polowanie jest u Buszmenów
głównie zajęciem mężczyzn, ostrza włóczni naturalnie „przynależą do męskiego decorum", jak to
ujmuje Deacon - nawet bez uciekania się do symboliki Freudowskiej. Poiły Wiessner z Instytutu
Maxa Plancka, która prowadziła badania porównawcze nad różnymi stylami grotów strzał
Buszmenów z Kalahari, musiała niekiedy posiłkować się samą
fotografią, gdyż Buszmeni stosują wobec kobiet tabu dotykania broni. Co najistotniejsze, ponieważ
to polujący mężczyźni de facto wyznaczają swymi wędrówkami granice terytorium danej grupy, ostrze
włóczni, jako fizyczny symbol polowania, jest naturalnym przedmiotem „materializującym"
tożsamość i fizyczny zasięg samej grupy.
Badania Wiessner dostarczają znakomitego przykładu, jak mogło dojść do symbolicznego
nacechowania strzał. Niegdyś spotykani w całej południowej Afryce zbieracko-łowieccy Buszmeni (znani
też pod nazwą San)
2
zostali wyparci ze swej dawnej ojczyzny przez inwazję ludów Bantu i
Europejczyków i teraz ograniczają się do nielicznych populacji, jakie przetrwały na Kalahari i na jej
obrzeżach. Od kilkudziesięciu lat Buszmeni z Kalahari wykonują ostrza swych strzał z przekutych ka-
wałków drutu z ogrodzeń. Wiessner porównała strzały trzech grup językowych Buszmenów:
powszechnie znanych IKung oraz dwóch sąsiednich, słabiej poznanych grup, !Xo i G/wi. Kształty i
rozmiary metalowych grotów były we wszystkich grupach zbliżone. O ile jednak !Kung nieodmiennie
wytwarzają małe, trójkątne groty, o tyle obie pozostałe grupy preferują dwukrotnie większe. Z kolei
strzały !Xo i G/wi różniły się nieco kształtem: należące do !Xo były wyraźnie cieńsze oraz mniej
spiczaste.
Z rozmów z wytwórcami strzał Wiessner dowiedziała się, że żaden z nich świadomie nie zdecydował
się robić grotów odzwierciedlających własne powiązania językowe. Mówili, że robią takie strzały, „jakie
im się po prostu podobają". Jednakże niezawodnie trafiało do nich przesłanie społeczne obecne
w strzałach wykonanych przez inną grupę myśliwych. „IKung reagowali na strzały !Xo i G/wi
zdziwieniem i złością - relacjonuje Wiessner. - W jednej z grupek wywiązała się dyskusja wokół tego, co
by zrobili, znalazłszy na swoim terytorium zabite zwierzę z utkwioną taką strzałą. Mówili, że
niepokoiłaby ich możliwość, iż w pobliżu kręci się obcy, o którym zupełnie nic nie wiedzą. Chociaż
niepokoi ich także obecność nie znanych im IKung, mówili, iż jeśli ktoś robi strzały takie same, jak oni,
można być raczej pewnym, że wyznaje podobne prawa dotyczące polowań, granic terytorium i że w
ogóle zna reguły właściwego zachowania".
- Powinien pan usłyszeć Poiły opowiadającą o tym, jak ośmieszali strzały wykonane przez
myśliwych z innych grup -powiedział mi inny antropolog. - Było w tym mnóstwo skatolo-gicznych
komentarzy i uwag na temat narządów płciowych wytwórcy.
Krótko mówiąc, szczególny styl grotów każdej z grup językowych staje się symbolem wzajemnych
podziałów. (Granica o wiele bardziej użyteczna niż ogrodzenia wznoszone przez rząd z metalowej
siatki, która bywa od razu surowcem do wyrobu strzał). Równie ważna jest jednak jedność stylu w
obrębie każdej z grup językowych. W siedlisku, gdzie susza może w krótkim czasie zniszczyć
lokalne zasoby, owa jedność pomaga podtrzymywać rozległe kontakty społeczne, tak że ludzie mogą
liczyć na dostęp do pożywienia i wody na mniej dotkniętych suszą obszarach. Spoiwem tego rodzaju
przymierzy w obrębie własnej grupy językowej jest u Buszmenów rozbudowany system wymiany
podarków, nazywany hxaro. Strzały są jego integralną częścią. Wiessner stwierdziła, że prawie
połowa strzał w kołczanach myśliwych została przez nich otrzymana w prezencie, nie zaś wykonana
samodzielnie. Ciekawe, że w próbce liczącej ponad dwieście podarowanych strzał, należących do
!Kung, większość została ofiarowana albo przez myśliwych z macierzystego obozowiska, albo przez
pobratymców mieszkających w odległości aż ponad 100 km.
Po kolacji u Deaconów w Stellenbosch Hilary podjął próbę zastosowania analizy Wiessner do
okresu plejstocenu. Wobec
charakterystycznych kształtów i biegłości wykonania narzędzi typu Howiesons Poort domniemywał, że
ludzie z Klasies podobnie nadawali swym ostrzom znaczenie symboliczne. Egzotyczny surowiec
dowodzi, że stale powiększali swe terytoria łowieckie, co zapewne prowadziło do spotkań z innymi
szczepami, albo też rozwijali handel wymienny, co pomagało im zdobywać silkret. Oznacza to dalsze
nasilenia kontaktów społecznych. Ostrza Howiesons Poort nie są aż tak ujednolicone, jak współczesne
metalowe groty strzał Buszmenów. Jednak obróbka kamienia była przecież zdecydowanie
trudniejsza! Wszystko sprowadza się ostatecznie, jak przypuszcza Deacon, do ubóstwa zasobów przed
70 tysiącami lat. W takich czasach rozległy zasięg przymierzy dawałby korzyści największe z możliwych:
szansę przeżycia. Jeśli Deacon ma rację, byłby to nowy i swoiście ludzki sposób radzenia sobie z tym
znanym wszystkim istotom kłopotem. A nie wypracowano jeszcze wtedy nic w tym rodzaju w Europie.
W każdym razie na pewno jeszcze nie wtedy.
- Nie ma co szukać tego rodzaju narzędzi w mustierskiej Europie - mówi Deacon. - To tak,
jakbyśmy chcieli znaleźć w elżbietańskiej Anglii podkolanówki z lat pięćdziesiątych.
Ostatecznie, treści społeczne nadane kamieniom przez ludzi z Klasies tłumaczyłyby zniknięcie
kultury Howiesons Poort. Inni antropolodzy udokumentowali przykładami, że dopracowanie
stylistyczne odzieży, narzędzi itp. nasila się lub słabnie wraz ze zmianami obciążeń
społeczno-ekonomicznych, jakim podlega dana społeczność. Kiedy plejstoceński klimat znów się
poprawił, złożona siatka społeczna i jej materialne sygnały przestały być tak niezbędne. Kultura
Howiesons Poort zanikła, a narzędzie stało się na powrót tylko narzędziem. Głębszy sens interpretacji
Howiesons Poort przez Hilarego Deacona mógłby jednak polegać na tym, że ówczesny długotrwały
okres napięć nieodwracalnie zmienił ludzką mapę mentalną. Aż do tamtej chwili nasi przodkowie
mogli patrzeć na trawę, drzewa i linię widnokręgu poza kontekstem symbolicznym. Jednak świat, w
którym kamienne narzędzia nabierają cech metaforycznych, nie jest już światem, jaki da się oceniać
tylko po zewnętrznych pozorach. Oglądany ludzkimi oczyma, świat ten utracił swą niewinność.
Kilka dni później byłem w drodze na spotkanie z Philipem Rightmire'em z Muzeum
Południowoafrykańskiego w Kapsztadzie. Obiecał mi pokazać oryginalne skamieniałości z Klasies
River Mouth. Chciałem go zapytać, czy kości dostarczają jakichś dalszych wskazówek co do
zachowań tych ludzi, tak jak było w przypadku lewantyńskich szkieletów z Kebary i Qafzeh. Wciąż
rozbrzmiewały mi w głowie echa zadziwiających domysłów Hilarego Deacona. Jednym z najbardziej
intrygujących była sugestia, że lud z Klasies mogła łączyć ze współczesnymi Buszmenami więcej niż
analogia - że w istocie prosty regionalny rodowód ciągnący się 100 tysięcy lat w przeszłość łączy
obecnych mieszkańców Kalahari z Klasies River Mouth. Deacon przytoczył na poparcie tej koncepcji
geografię kontynentu afrykańskiego. W przeciwieństwie do Eurazji, która oferuje „szerokie korytarze
do przemieszczeń" rozciągające się ze wschodu na zachód, Afryka jest zorientowana południkowo,
bez naturalnych przejść umożliwiających swobodny przepływ populacji. - Każda populacja, która
zapuściła się na południe, była właściwie odcięta od reszty - powiedział mi Deacon, przypisując
Buszmenom genetyczną czystość sięgającą zamierzchłej przeszłości.
Teza ta prowadzi do niemiłych skojarzeń. Buszmeni, zwłaszcza grupa językowa IKung, są najlepiej
poznaną, najintensywniej badaną grupą współczesnych łowców-zbieraczy. W związku z tym ich tryb
życia bywa często beztrosko traktowany jako model bytowania wszelkich ludów paleolitycznych.
Byłoby więc aż zbyt proste, gdyby mieli się też okazać „pierwotnymi ludźmi współczesnymi" w sensie
biologicznym. Z drugiej strony, badania mitochondriów IKung, prowadzone przez Linde Yigilant, oraz
inne dane genetyczne wskazują na bardzo głębokie korzenie rodowodu Buszmenów, sięgające być może
wspólnych przodków całej żyjącej ludzkości. Rosyjski językoznawca Witalij Szeworoszkin uważa, że
mlaskowe języki khoisan, którymi posługują się Buszmeni, Hotentoci oraz niektóre inne plemiona
południowoafrykańskie, są najstarszą grupą językową na Ziemi, stanowiąc klucz do rekonstrukcji
„macierzystego języka" wszystkich języków świata. Takie szokujące twierdzenie zyskałoby na
wiarygodności, gdyby w skamieniałościach sprzed 100 tysięcy lat pojawiły się także swoiste,
buszmeńskie cechy.
Po drodze do tymczasowego gabinetu Rightmire'a skręciłem omyłkowo w odnogę korytarza
prowadzącą do magazynu muzealnego i nieoczekiwanie stanąłem oko w oko z grupą Buszmenów
tkwiących tam niczym zjawy. Grupka myśliwych rozglądała się po okolicy, a młoda kobieta niańczyła
niemowlę. Wszyscy byli nadzy, a skóra miejscami się złuszczyła, odsłaniając bladobeżowy gips.
Dowiedziałem się później, że figury te były naturalnej wielkości odlewami ciał Buszmenów z początku
stulecia. Poruszająca jest historia ich ekspozycji w muzeum. Najpierw postaci wystawiano
oddzielnie, niczym wypchane zwierzęta. W latach trzydziestych wszystkie umieszczono wspólnie w
szklanej gablocie. Pod koniec lat pięćdziesiątych figury doczekały się naturalistycznej scenerii:
przybrano
je w przepaski biodrowe, w ręce wetknięto dzidy i dorobiono tło, aby dodać realizmu. Dopiero
jednak w roku 1984 ktoś zwrócił uwagę, że eksponaty poświęcone białym kolonistom i innym
emigrantom do Afryki Południowej wystawiono w Muzeum Historii Kultury, podczas gdy Buszmenów
trzyma się pośród zwierząt w Muzeum Historii Naturalnej.
Znalazłem Philipa Rightmire'a, a on zaraz poszedł po skamieniałości. Przyniósł mi je w żółtawym
tekturowym kartonie, niewiele większym od pudełka po butach, i ciężko postawił na stole. Od razu się
zorientowałem, że trudno będzie doszukać się wskazówek behawioralnych w tych kościach.
- Są dość fragmentaryczne - powiedział, układając okazy na stole. - Ale jeśli jest się wnikliwym
i cierpliwym, można z nich wiele wyczytać.
Rightmire osobiście dociekał zwłaszcza tego, czy szczątki z Klasies rzeczywiście należą do
najstarszych na świecie ludzi o nowoczesnej anatomii. Najdawniejsze skamieniałości z pudełka to
między innymi garść zębów, kawałek łokcia, dwa fragmenty szczęki górnej, w tym ułamek z tkwiącym w
nim zębem. - Nie ma w tym materiale nic, co wskazywałoby, że nie byli to ludzie współcześni -
powiedział Rightmire. - Z drugiej strony, można by dowodzić, że jest tego po prostu za mało, byśmy mo-
gli uzyskać takie wskazówki.
Kości, na podstawie których Rightmire sformułował swoje wnioski, zostały znalezione wyżej w
profilu wykopu przez Sin-gera i Wymera jeszcze w latach sześćdziesiątych. Wydobyli oni łącznie pięć
niekompletnych żuchw, kość policzkową oraz zbieraninę okruchów czaszek, zębów i połamanych kości
kończyn. To na podstawie tych okazów Rightmire sądzi, że populacje ludzkie w Afryce Południowej
przekroczyły do tego czasu próg anatomicznej nowoczesności. Kości kończyn są smukłe. Większość
żuchw ma bródki. Jeden z okruchów, jakie ujrzałem na stole, to właściwie sama bródka, jakby jej
posiadaczowi zależało, by, jeśli już coś ma po nim pozostać dla potomności, była to część wyraźnie
głosząca: „Byłem nowoczesny". To samo można powiedzieć o niekształtnym fragmencie czaszki,
obejmującym część czoła i okolicę nosową bez wałów nadoczodołowych ani
innych archaicznych cech. Kolekcja jako całość nie przypomina jednak zbioru szczątków ludzi
współczesnych. Wiele żuchw jest masywnych i opatrzonych wielkimi zębami, a jedna wyraźnie nie ma
bródki. - Trzeba by się nieźle nabiedzić, aby doszukać się takiej urody u współczesnego człowieka -
zauważył Rightmire. - Jeśli może istnieć dowód, że ta populacja zachowała archaiczne cechy, to jest nim
na przykład ten szczegół.
Tego rodzaju pozostałości po dawnych czasach skłaniają zresztą badaczy w rodzaju Milforda
Wolpoffa czy Freda Smitha do odrzucenia poglądu, że próbka z Klasies River Mouth jest w pełni
nowoczesna. Większość specjalistów zgadza się jednak, iż Klasies River Mouth dostarcza najlepszych
dobrze datowanych dowodów na wytworzenie się w Afryce naprawdę nowoczesnej anatomii człowieka.
A co z cechami buszmeńskimi? - spytałem. - Czy jest tu
coś, co pozwalałoby bezpośrednio powiązać Klasies z dzisiej
szymi Buszmenami?
Mamy czaszki sprzed dwudziestu lub trzydziestu tysięcy
lat, które wyglądają na całkiem buszmeńskie - odparł Right
mire. - Możliwe, że powiązania te sięgają jeszcze głębiej w prze
szłość. Im dłużej jednak przyglądam się materiałowi z Klasies,
tym trudniej dopatrzyć mi się wyraźnych podobieństw.
Najlepszym chyba argumentem za starożytnym rodowodem Buszmenów była wśród leżących na
stole okazów mała żuchwa z perełkami zębów, nie większa niż u dzisiejszego siedmio- lub
ośmiolatka. Ale nie była to kość dziecka. Tkwiące w szczęce trzonowce były silnie starte,
dowodząc, że osoba owa, prawie na pewno kobieta, w chwili śmierci musiała osiągnąć wiek dojrzały.
Buszmeni także mają dziecięce proporcje, może więc jest to wskazówka na związek z nimi, choć bardzo
niepewny. - Łatwiej byłoby coś powiedzieć, gdybyśmy mieli kompletną czaszkę - oznajmił Rightmire
nieco rozmarzonym głosem. Wszystkie skamieniałości z Klasies zachowały się tylko fragmentarycznie;
małe są szansę znalezienia bardziej kompletnego okazu.
Ten kawałek żuchwy, buszmeńskiej czy nie, intrygował badaczy z innego powodu. Chociaż jego
rozmiary były same w so-
bie uderzające, szczęka wyglądała jeszcze osobliwiej w zestawieniu z przechowywanymi w kolekcji
innymi żuchwami z Klasies, które są duże, masywne i zapewne męskie. Taki dymorfizm płciowy
znacznie przerasta wszystko, co można w tej mierze zaobserwować dzisiaj. Obecnie mężczyźni są
średnio zaledwie o 3 procent więksi od kobiet z danej populacji. Oczywiście, zawsze zachodzi
możliwość, że mała żuchwa z Klasies należała do osoby nienaturalnie drobnej albo reprezentującej
inną populację. Jeśli jednak żuchwa należała do w miarę normalnej kobiety z Klasies, taki rozziew
rozmiarów między płciami umielibyśmy wytłumaczyć tylko dwojako.
Jedno wyjaśnienie dotyczy wyżywienia. Jeśli kobietom odmawiano dostępu do wysokobiałkowych
posiłków, jakimi raczyli się mężczyźni, osiągałyby one nieproporcjonalnie niski wzrost. Rightmire
opowiedział mi o podobnym przypadku wśród Paleoindian z Georgii, gdzie mężczyźni najwidoczniej
jadali mięso, podczas gdy kobiety poprzestawały na kukurydzy. Drugie wytłumaczenie jest społeczne.
W tym ujęciu to nie kobiety były nieproporcjonalnie małe, lecz mężczyźni nieproporcjonalnie duzi.
Wśród ssaków skrajny dymorfizm płciowy typowy bywa dla gatunków poligamicznych, których samce
muszą walczyć ze sobą o samice. Najroślejsze osobniki wygrywają współzawodnictwo i przekazują
następnym pokoleniom swe geny na wielkie rozmiary ciała. Jeśli za dymorfizm w Klasies odpowiada
tego typu struktura społeczna, to tamtejsi na pozór nowocześni anatomicznie ludzie nie wykształcili
jeszcze mono-gamicznego modelu trwałych par, przeważającego we współczesnych społeczeństwach
ludzkich.
Mała dama z ząbkami jak perełki była dziwna z innego jeszcze powodu. Przednia część jej żuchwy
uległa przebarwieniu i poczerniała, podobnie jak wiele innych kości w kolekcji. Znałem już ponure
wyjaśnienie Hilarego Deacona. Powiedział mi, że cokolwiek jedli ci ludzie, czasami zjadali siebie
nawzajem. Deacon jest przekonany, że właściwie wszystkie szczątki homi-nidów odkryte w Klasies są
resztkami uczt kanibali. Bez wątpienia kości były spalone, a niektóre fragmenty czaszek noszą ślady
rozłupywania. Tim White z Uniwersytetu Kalifornijskiego
odkrył także „niewątpliwe nacięcia" pozostawione przez narzędzie kamienne na owej nowocześnie
wyglądającej kości czołowej z Klasies.
Kiedyś, późnym wieczorem, Deacon opowiadał, jak mógł przebiegać taki posiłek. - Załóżmy, że
chce pan podgrzać trochę móżdżku - zaczął. - Cóż, kładzie pan głowę w ognisko, co wystawia żuchwę na
działanie żaru - i stąd widoczne dziś poczernienia. Kiedy wszystko już smakowicie bulgocze, wyciąga
pan czaszkę z ogniska. Ale trzeba ją jeszcze otworzyć, prawda? Chwyta więc pan za kamienny tłuczek i
solidnie uderza. Kość jest jeszcze naturalnie świeża i trochę się przy tym zarysowuje. Stąd właśnie te
ślady.
Doniesienia o kanibalizmie w epoce paleolitu nie są czymś rzadkim. Kanibalizm był praktyką
człowieka pekińskiego
3
, praktykowali go neandertalczycy z Chorwacji i prawie na pewno także
neolityczni Francuzi - czemużby więc także nie wczesny Homo sapiens z Afryki? Deacon przytoczył
parę przykładów historycznych, w tym szczególnie ohydny kąsek miejscowego pochodzenia z lat
dwudziestych XIX wieku, o tym jak głód doprowadził do systematycznego ludożerstwa w
Basuto-landzie.
4
- Później weszło im to w zwyczaj - powiedział Deacon. - Łamali ofiarom nogi, żeby nie
mogły uciec. W ten sposób powstawało coś w rodzaju żywej ludzkiej spiżarni. Potwierdza to wiele
relacji. Za najsmakowitsze uważano dzieci. Wyżej też od innych ceniono niektóre części ciała.
Jeśli ludzie z Klasies zjadali się nawzajem - a kanibalizm wydaje się najlepszym wytłumaczeniem
stanu zachowanych kości - czy pomaga to ustalić, na ile byli „ludzcy"? Nie bardzo. Jak powiedział mi
Tim White, kanibalizm zaobserwowano u mniej więcej 75 innych gatunków ssaków, w tym 15
gatunków naczelnych, nie licząc człowieka. Pełniejsza odpowiedź zależałaby od tego, dlaczego w ogóle
ludzkie mięso trafiło do jadłospisu. Większość specjalistów zgadza się co do tego, że
ludzie jadają innych ludzi albo kiedy nie mają nic innego do zjedzenia, albo w ramach jakiegoś
rytuału. Kanibalizm rytualny opiera się na wierze, iż spożycie pewnych części ciała zmarłego prowadzi
do przyswojenia sobie jego cech. Wierzenia wielu plemion obejmują ceremonialne spożywanie
niektórych części ciała zmarłych w nadziei, że zostaną w ten sposób przekazane i zachowane pewne
właściwości zmarłego - duch, mądrość, siła. Okrutni Indianie Yanomamó z Amazonii konsumują popio-
ły swych współtowarzyszy poległych w zbrojnych wyprawach. Szczyptę poległego towarzysza broni
dodaje się do zupy z banana rajskiego już w czasie stypy, a także ilekroć zanosi się na jakiś najazd
odwetowy. „To wprawia ich w odpowiednią wściekłość potrzebną do morderczego rzemiosła" - pisze
antropolog Napoleon Chagnon, który spędził wiele lat u tych Indian.
Kanibalizm rytualny z samej swej natury dowodzi istnienia kilkupoziomowego krajobrazu
umysłowego, przeświadczenia, że rzeczy - w tym przypadku zwłoki - ucieleśniają moce, wartości lub
znaczenia wykraczające poza ich fizyczną powłokę. Z kolei zjadanie pobratymców, kiedy brak innej
żywności, dowodzi tylko skrajnego wygłodzenia. Niestety, nie zawsze oba motywy da się wyraźnie
rozgraniczyć. - Jeśli umierasz z głodu i zjadasz wujka Harry'ego, zapewne będzie w tym jakiś element
rytuału - powiada White. - Motywem zjedzenia wujka pozostaje jednak wygłodzenie. Z drugiej strony,
są takie społeczeństwa, w których zjada się wujka Harry'ego tylko z tej przyczyny, że był z niego fajny
gość i plemię chciałoby się do niego trochę upodobnić.
A w Klasies? Nie da się stwierdzić, czy zjadaniu tam ludzi, o ile byli zjadani, towarzyszył jakaś
ceremoniał. - Nie wiem, czy Hilary ma rację co do kanibalizmu w Klasies - powiedział mi Philip
Rightmire w Kapsztadzie. - Ale jeśli z tego powodu wróci na stanowisko archeologiczne szukać
dalszych okazów, będę się tylko cieszył.
W kilka dni później leżałem na wznak na kamieniu, patrząc na człowieka z głową słonia. A może był
to słoń z ludzką głową. Części ciała były tak przemieszane, że daremna zdawała się próba
oddzielenia ich od siebie. Postać miała cztery nogi, ale
każda rozczapierzała się na końcu w pęk palców. Chociaż głowa miała ludzki profil, z czoła sterczała
zwężająca się ku końcowi trąba, jakby płynnie wylewająca się z wnętrza ludzkiej czaszki i muskająca
ziemię, a potem unosząca się znów w powietrze jak tańcząca kobra.
Badacze buszmeńskiej sztuki naskalnej nazywają taki typ przedstawień teriantropem,
zwierzo-człekiem. Zanim Europejczycy wyrugowali ten lud z całego południa Afryki, z wyjątkiem
Kalahari, Buszmeni ozdabiali wielkie połacie krajobrazu swymi delikatnymi, radosnymi dziełami -
tańczącymi w pędzie elandami i innymi antylopami, bawołami, zwinnymi myśliwymi i szamanami w
transie, a także wzorami geometrycznymi, fantastycznymi stworami hybrydowymi, czasami
namalowanymi wieloma odcieniami bieli, czerni i czerwieni, czasami znów wyrytymi wprost w skale.
Schronisko skalne Barnes Shelter, mała nisza, w której ocknąłem się właśnie z drzemki, jest jedną
z dziesiątków grot w rozległym rezerwacie dzikiej zwierzyny „Zamczysko Olbrzyma" (Gianfs Castle
Gamę Reserve), położonym w Górach Smoczych w zachodnim Natalu. Właściwie wszystkie jaskinie kryją
tu malowidła lub ich ślady zatarte przez czas. Ja wybrałem Barnes Shelter, bo jest miejscem łatwo
dostępnym do zwiedzania, a mało znanym. W schronisku, wciśniętym w porośnięty trawą żleb powyżej
obozu, rozchodziła się woń szałwii i panowała niezmącona cisza. Byłem sam z Człowiekiem-Słoniem i ze
swoimi myślami.
Czego w końcu dowiedziałem się o ludziach z Klasies? Kanibalizm był smakowitym kąskiem dla
ludzkiej ciekawości, efektownym, ale nie zaspokajającym głodu. Z kolei ich powiązanie z dzisiejszymi
Buszmenami jest hipotezą intrygującą, lecz niepewną. Dymorfizm płciowy, poświadczony przez
rozmiary szczęk, jest może znaczący, ale jego sens pozostaje zagadką. Pochodzące z tego wykopaliska
dowody na wczesne pojawienie się nowoczesnej anatomii wyglądają solidnie, lecz nie towarzyszą im
dalsze świadectwa behawioralne, żaden trop, którym mógłbym podążyć, szukając odpowiedzi na
podstawowe pytania: Dlaczego? Dlaczego w Afryce? Dlaczego wtedy?
- Nie znam odpowiedzi ani nikt inny jej nie zna - powiedział mi później Richard Klein z Uniwersytetu
Stanforda. - Może zmiana anatomiczna była tu czysto przypadkowa. Może wiązała się z jakimś
postępem w rozwoju układu nerwowego. Może, może, może. - Potem dodał z żalem, jaki odzwierciedlił
się też w melancholijnym obliczu Philipa Rightmire'a: - Kłopot w tym, że jeśli za dużo jest tych „może",
ludzie przestają słuchać.
W poszukiwaniach zmiany behawioru, decydującej o człowieczeństwie, najbardziej obiecujące
wydawało się przedstawione przez Hilarego Deacona wyjaśnienie przemysłu Howie-sons Poort jako
zjawiska kulturowego, nie zaś tylko funkcjonalnej reakcji na trudności środowiskowe. Uważam, że je-
dynie „świadomość dwupoziomowa" może nadawać przedmiotom znaczenie symboliczne i radzić sobie
z wielopoziomową złożonością świata, jaki zostaje w ten sposób wynaleziony. Chociaż spodobała mi
się sama koncepcja, zastanawiałem się, czy dane dotyczące Howiesons Poort są wystarczająco mocne,
by uzasadniać takie wnioski. Argumentacja Deacona w dużej mierze opierała się na założeniu, że
pojawiła się nowa dynamika wędrówki surowca skalnego w regionie. Jednak jeśli nawet ludzie z Klasies
organizowali się po to, by zdobyć kamień wyższej jakości, nie da się wykluczyć, że interesowała ich
głównie funkcjonalna użyteczność jego lepszej łupliwości. Richard Klein twierdzi, że surowce zaczynają
w Afryce wędrować na rzeczywiście duże odległości i z częstością wskazującą na pojawienie się
kontaktów społecznych dalekiego zasięgu dopiero znacznie później, w późnej epoce kamienia.
Pozostaje też kwestia czasu. Howiesons Poort pojawia się około 70 tysięcy lat temu. Pierwszy wielki
rozkwit sztuki i symboliki następuje dopiero w górnopaleolitycznej Europie około 30 tysięcy lat
później. Jeśli kluczem do człowieczeństwa jest uświadomienie sobie potęgi symbolu, jakie narodziło
się w zamierzchłej środkowej epoce kamienia w Afryce, dlaczego tak długo trzeba było czekać na
owoce tej świadomości? Przyjrzałem się malowidłu znajdującemu się o parędziesiąt centymetrów ode
mnie. Gdzie ulokować w czasie i przestrzeni stadia pośrednie, etapy przejściowe między narzędziem
biernie niosą-
cym jakieś znaczenie społeczne a tym nieomylnym układem kresek i barwnika, jaki miałem przed
oczyma? Oto przenikały się idee człowieka i słonia, puszczone w ruch pod cienistym nawisem
skalnym. Może Howiesons Poort jest znakiem zasadniczej zmiany w ludzkim pejzażu umysłowym? Może
wszelkie różnice między myślami południowoafrykańskiej kobiety czy mężczyzny sprzed 70 tysięcy lat
a naszymi są tylko ilościowe, a nie jakościowe? Ziemia południowoafrykańska nie dostarczyła jednak
bezpośrednich powiązań między tamtą przeszłością a naszą teraźniejszością.
Zapewne nigdy też nie dostarczy tego powiązania. Czynnikiem zrywającym łączność i niszczącym
ciągłość była pokrywa lodu pełznąca od przeciwległego bieguna. Kiedy lodowce doprowadziły do
ochłodzenia klimatu i uwięziły część wody, południowy kraniec kontynentu afrykańskiego zaczął
wysychać. Ludzie z Klasies River Mouth i innych jaskiń albo wywędrowa-li na północ, albo ich liczba
skurczyła się tak bardzo, że trudno dziś znaleźć po nich jakiekolwiek ślady. Wygląda na to, że podobny
los mógł spotkać populacje ludzkie w większej części Afryki. Jest jednak region, który nadawał się do
zamieszkania mimo wszystkich zakłóceń powodowanych przez plejstoceń-skie zlodowacenia. Jeśli
jakieś miejsce może być świadkiem pojawienia się naprawdę nowoczesnej kultury ludzkiej w za-
mierzchłej przeszłości, to jest nim Afryka Wschodnia. Środkowa epoka kamienia pozostaje tam prawie
nie zbadana. Unosi się nad nią wielki znak zapytania.
Para amerykańskich archeologów zapuściła się jednak ostatnio na to słabo poznane terytorium i
wróciła z sensacyjnymi odkryciami. Kłopot w tym, że na razie nikt im nie wierzy. Znaleziska są tak
zadziwiające, że im samym czasem trudno w nie uwierzyć.
ROZDZIAŁ 9
KWESTIA CZASU
Wszyscy są nieprawidłowi. HILARY DEACON
W
pobliżu granicy etiopsko-kenij sklej wielki rów tektoniczny, znany jako ryft wschodnioafrykański, rozwidla się
na dwie długie, kręte odnogi, między którymi tkwi Jezioro Wiktorii jak szafir ujęty kciukiem i palcem
wskazującym. Młodsza, wschodnia odnoga, przecinająca przestronne sawanny Kenii i Tanzanii, jest najbogatszym
na świecie źródłem informacji o pochodzeniu człowieka. Siły przyrody - wulkanizm, trzęsienia ziemi, erozja, chemizm
gleby i klimat - połączyły się tu, tworząc sprzyjające środowisko do powstawania i odkrywania skamieniałości, o czym
wymownie świadczą słynne odkrycia klanu Leakeyów i innych badaczy. Odnoga zachodnia rozpadliny, skryta w silnie
zalesionym i górzystym terenie, nigdy nie była tak szczodra. Kraina ciemnych gleb, sprzyjających rozkładowi, i
niedostępnych gąszczy zazdrośnie strzeże swych skarbów z pradziejów ludzkości. Jeśli odnoga wschodnia kojarzy się
ze światłem i wiedzą, to zachodnia jest w całości mroczną zagadką. Z rzadka tylko zapuszczają się tutaj wyprawy ar-
cheologiczne i zazwyczaj wracają z niczym.
W północno-wschodnim zakątku Zairu, kilkaset metrów od równika, leży opustoszały skrawek splantowanej
ziemi porośniętej trawą, długi akurat na tyle, by mogła na nim wylądować awionetka. Pewnego lipcowego poranka w
1990 roku usiadłem
na swojej brezentowej torbie z ekwipunkiem podróżnika na skraju tej przecinki, wsłuchując się w
cichnące brzęczenie ces-sny, która dopiero co mnie tu wysadziła. Spóźniłem się o dzień na spotkanie,
więc nie zdziwiło mnie, że nikt po mnie nie wyszedł. Widziałem jedynie wysokie trawy i akacje -
krajobraz górskiej sawanny. Odgłos samolotu ucichł i słyszało się już tylko szum traw w gorącym
wietrze. Tuż przed lądowaniem zauważyłem skupisko chat na pochyłości nad jeziorem, ale z poziomu
ziemi nie było ich widać. Nie mając pojęcia, w którą stronę powinienem się udać, siedziałem na pasie
startowym, obserwując żuka gnojaka brnącego ku świeżym odchodom.
Miejsce, w którym byłem, nazywa się Ishango. Zbudowano tu ośrodek wypoczynkowy dla belgijskiej
królowej, zamieniony później w stację terenową Parku Narodowego Wirunga, wąskiego pasa
różnorodnych siedlisk nad granicą ugandyjską. Widać stąd źródła rzeki Semliki, wypływającej z
perły wschodniej odnogi Doliny Ryftowej - jeziora noszącego niegdyś imię Edwarda, a później Idi Amina
Dady. Odkąd Amin stracił swą posadę despotycznego dyktatora Ugandy, a wraz z nią prawo
nazywania zbiorników wodnych na swoją cześć, byłe jezioro Edwarda, eks-Amina, znane jest jako
jezioro Rutanzige albo po prostu jako jezioro Eks. Jego wody zasilają w Ishango młodą Semliki, coraz
bardziej burzliwie płynącą na północ dnem ryftu, by wreszcie ujść do jeziora Mobutu Sese Seko,
dawniej jeziora Alberta, obrosłego w legendę źródła Nilu.
Przybyłem tutaj na zaproszenie archeologów Alison Brooks i Johna Yellena, pary małżeńskiej z
Waszyngtonu. Na długo zanim hipoteza Ewy mitochondrialnej odnowiła zainteresowanie
pochodzeniem człowieka współczesnego, Alison Brooks skromnie utrzymywała, że tysiące lat przed
kromaniończykami istniała już w Afryce wysoko zaawansowana kultura. Brak wystarczających
dowodów wynikał jej zdaniem z tego, że mało komu chciało się ich szukać, a ci, którzy coś znaleźli,
nie afiszowali się ze swym znaleziskiem. Uważano powszechnie, że ludzie z afrykańskiej środkowej
epoki kamienia nie wytwarzali lub nie umieli wytwarzać narzędzi kościanych. Brooks zwraca uwagę na
to, że chociaż narzędzia takie są rzadkie w tej epoce,
to samo dotyczy liczby przebadanych stanowisk archeologicznych. - Na całym kontynencie znanych
jest kilkadziesiąt stanowisk środkowopaleolitycznych, gdzie przeprowadzono wykopaliska - mówi -
przy czym większość z nich leży w RPA. W samej Francji jest ich co najmniej 300. Trzeba lupy, żeby je
odróżnić na mapie.
Wśród garści stanowisk afrykańskich więcej niż co czwarte zawiera według Brooks obrobione kości,
muszle albo inne artefakty dowodzące, że w środkowej epoce kamienia działo się więcej, niż można by
przypuszczać na podstawie powszechnie powtarzających się topornych narzędzi odłupkowych.
Żadne z wcześniej znanych stanowisk archeologicznych tego wieku nie dysponuje takimi dowodami
zręczności praludzi, jakie - wedle własnej oceny - Alison wraz z mężem zdobyła tutaj w Zairze. W roku
1988, prowadząc wykopaliska w Katandzie, kilka kilometrów w dół rzeki Semliki od Ishango, Yellen
odkrył skupisko rzecznych otoczaków i byle jak obrobionych odłupków kamiennych wraz z kośćmi
wielkich sumów i innych zwierząt. Zarówno zagęszczenie, jak i ostre krawędzie znalezisk wskazywały na
to, że człowiek przyłożył rękę do powstania tego skupiska, podobnego do neandertalskiego śmietniska
pośrodku jaskini Kebara w Izraelu. Ostatni tydzień prac terenowych przyniósł jednak odkrycie, którego
nikt nie mógł się spodziewać w jaskini neander-talskiej: pół tuzina doskonale wykonanych ostrzy
kościanych, z zadziorami po jednej stronie, z bruzdą dokoła nasady, co wskazywało, że były one
przywiązywane do drzewc jako ościenie na ryby. Ostrza z zadziorami pojawiają się w Europie dopiero pod
koniec górnego paleolitu, mniej więcej 14 tysięcy lat temu. Brooks i Yellen uważają, że równie starannie
obrobione harpuny afrykańskie są trzy razy starsze. To tak, jakby znaleźć prototypowy model pontiaka w
szopie Leonarda da Vinci.
- Jeśli te rzeczy są tak stare, jak myślimy - powiedziała mi Alison w Waszyngtonie, położywszy
harpuny na stole - stanowiłoby to rozstrzygające poparcie dla tezy o pojawieniu się człowieka
współczesnego najpierw w Afryce.
Właśnie wysłuchiwanie takich opinii doprowadziło do tego, że znalazłem się teraz na skraju pustego
lądowiska w Zairze,
obserwując gramolącego się w upale żuka gnojaka. Chrząszcz zdążył przebyć zaledwie kilkanaście
centymetrów, gdy okrzyki i śmiechy z dala obwieściły, że moje przybycie zostało zauważone. Spoza kęp
trawy wyłoniło się kilkoro dzieci. Pozdrowiliśmy się w międzynarodowym języku czekolady (ja dałem,
one zjadły). Zapytałem, gdzie mogę znaleźć Leo Mastromatteo, urzędnika EWG, który miał być
poinformowany o moim przylocie, i poszedłem za dziećmi do osiedla Ishango, przekraczając wkrótce
bramę obrzucany groźnym spojrzeniem młodego mężczyzny w strzępach munduru, z
półautomatycznym karabinkiem pod pachą. Strażnik pokazał mi czyjeś nogi w drelichowych spodniach
sterczące spod ciężarówki. Kiedy podszedłem bliżej, ukazała się potężna klatka piersiowa, potem
wielki czarny wąs i reszta umorusanej smarem twarzy Mastromatteo. Urzędnik EWG przywitał
mnie znacznie uprzejmiej aniżeli żołnierz.
- Niech pan się nie przejmuje tymi facetami - powiedział. Sam jednak najwyraźniej się przejmował.
Wojsko stacjonowało w okolicy, by strzec granicy z Ugandą, wyjaśnił, ale ponieważ oficerowie
sprzeniewierzają i tak nędzny żołd swych podwładnych, ci kręcą się przeważnie po parku, wyłudzając od
tubylców żywność i upijając się miejscowym samogonem z bananów, zwanym kidingi. - To nie jest
wojsko, to banda uzbrojonych pijaków - podsumował Leo. - Oficerowie w ogóle nad nimi nie panują.
Sami też są pijani.
Zapewnił mnie, że Brooks i Yellen musieli zauważyć lądowanie mojego samolotu i na pewno zaraz po
mnie przyjadą. Zaproponował, bym tymczasem dla ochłody popływał w rzece. Ze ścieżki wiodącej w dół
zbocza roztaczał się wspaniały, zachęcający widok ozdobiony czaplami i pelikanami przy brzegu, a woda
była tak przejrzysta, że zanurzone w niej hipopotamy wyglądały jak zrobione z jadeitu. Leo objaśnił mi
łańcuch pokarmowy Ishango. Ptaki wielu gatunków ściągają tu zwabione przez obfitość ryb - brzan,
okoni nilowych i dziesiątków innych gatunków. Z kolei ryby gromadnie pasą się tu planktonem,
którego nie brakuje. - A plankton - ciągnął Leo - żywi się odchodami hipopotamów. Czyż to nie piękne?
No dobrze, ale skąd się one biorą? - zapytałem.
Hipopotamy? Och, zawsze tu były.
Na brzegu rzeki zrzuciliśmy ubrania i wskoczyliśmy w opisaną biologię, prawie nie płosząc bocianów,
kormoranów i czapli skupionych po drugiej stronie wody. Obok przepłynęło stadko hipopotamów,
których przyciężkiej gracji i tempa można było oczekiwać od zwierząt będących tu zawsze. W pełnym
świetle popołudnia piaszczysta skarpa wyglądała jak ze złota. Woda była czysta i cudownie chłodna.
Położyłem się na wznak i przymknąłem oczy, wsłuchując się w głosy ptaków i sapanie hipopotamów.
Jeśli istniała kiedyś „afrykańska Ewa", pomyślałem, to tak musiał wyglądać jej raj.
W latach pięćdziesiątych, kiedy Zair nazywał się jeszcze Kongiem Belgijskim, geolog belgijski Jean
de Heinzelin trafił do Ishango i znalazł tu inny Eden. Odsłonił szczątki „cywilizacji wodnej", jak ją
nazwał, kultury ludzi polujących i łowiących ryby za pomocą włóczni z zadziorami oraz harpunów;
żyjących tutaj przez tysiące lat, zanim zniknęli z powierzchni ziemi za sprawą wybuchu wulkanu. Wśród
przedmiotów, jakie po nich pozostały, były kości z wyrytymi wiązkami równoległych kresek, które de
Heinzelin uznał za świadectwo wczesnej notacji cyfrowej. Przypuszczał, że być może z Ishango ów
system rachuby dotarł następnie do starożytnego Egiptu i dalej.
„Ponieważ egipski system liczbowy był podstawą ł warunkiem osiągnięć naukowych klasycznej
Grecji, a tym samym wielu późniejszych dokonań nauki, może się okazać, że współczesny świat ma
wyjątkowo wiele do zawdzięczenia ludowi zamieszkującemu Ishango" - napisał de Heinzelin w
„Scientific American".
Za pomocą nowatorskiej wówczas metody datowania radio-węglowego de Heinzelin określił
początkowo wiek cywilizacji Ishango na 21 tysięcy lat. Później, nie będąc pewny datowanego materiału i
zdając sobie sprawę z tego, że wyprzedzałby on pojawienie się harpunów w Europie, de Heinzelin
zrewidował swoje oszacowania. Cywilizacja Ishango miałaby liczyć zaledwie 8 tysięcy lat, bezpiecznie
mieszcząc się w epoce holocenu, grubo po europejskich harpunach i rozpowszechnieniu się po-
dobnego oręża w Afryce Północnej i Wschodniej. Zakorzeniony pogląd głoszący, że biały europejski
kromaniończyk reprezentował awangardę techniki, nie doznał więc uszczerbku.
Tak się rzeczy miały do roku 1985, kiedy Alison Brooks i jej współpracownicy rozpoczęli w Ishango
nowe wykopaliska. Znaleźli kolejne harpuny, a także fragmenty ludzkiej czaszki i sporo dość
topornie wykonanych narzędzi odłupkowych. Najważniejsze okazało się jednak inne znalezisko -
trójkątny ułamek skorupy strusiego jaja. Brooks wypróbowała na tym niepozornym okruchu dwie
różne metody datowania, starając się wyznaczyć prawdziwy wiek Ishango. Wyniki przekonały ją, że de
Heinzelin miał rację za pierwszym razem. Harpuny, kości z nacięciami i inne artefakty liczyły sobie po
około 25 tysięcy lat. Oczywiście, nikt jej nie uwierzył, nawet sam de Heinzelin. Nie mieli zresztą
powodu, by uwierzyć. De Heinzelin był bardziej doświadczonym badaczem i znacznie lepiej znał
geologię Ishango. W dodatku jedna z metod użytych przez Brooks (wykorzystująca pomiar tzw.
racemizacji aminokwasów) miała już na swoim koncie kompromitujące wpadki. No i wszyscy
wiedzieli przecież świetnie, że 25 tysięcy lat temu Afrykanie nie mogli sobie nawet wyobrazić
harpunów, a co dopiero je wytwarzać.
Można by zrozumieć Brooks, gdyby natknięcie się na taki mur sceptycyzmu skłoniło ją do
zrewidowania datowań i dwukrotnego odmłodzenia harpunów. Chociaż zadbała o to, by nie podawać
liczb, dała jednak do zrozumienia, że jej mąż znalazł w Katandzie harpuny przypuszczalnie
dwukrotnie starsze od tych z Ishango. Oznaczało to wstrząsające wnioski. Każdy się może nauczyć
przygotowywać kamienny rdzeń i odbijać zeń ostre odłupki. Natomiast obróbka kości, która by
pozwoliła wyprodukować takie cacka z zadziorami, wymaga nie byle jakiego treningu i zręczności, nie
wspominając o zdolności umysłowej do wyobrażenia sobie w ogóle takiego przedmiotu i jego
skomplikowanej funkcji. - Szczerze mówiąc, nie wiem, jak oni sobie radzili - wyznał mi Yellen. Jedno
jest pewne: nie znamy żadnej innej równie starej, a choćby porównywalnie skomplikowanej techniki
gdziekolwiek na świecie.
Nic dziwnego, że wśród kolegów Brooks nie brakuje sceptyków. - Harpuny Alison są kompletną
anomalią - mówi Stanley Ambrose z Uniwersytetu Illinois. - Nie mam pojęcia, jakim cudem mogłyby być
tak stare. Inny antropolog prycha: To znowu Calico Hills! - odwołując się do kompromitujące] wpadki
Louisa Leakeya, który za młodu poparł tezę, że pewne narzędzia kamienne z Kalifornii pochodzą sprzed
miliona lat. Nawet jednak najwięksi krytycy Brooks dopuszczają cień możliwości „że a może
jednak". - To, co znalazła w Zairze, to szum, a nie znaczący sygnał - mówi Richard Klein ze Stanfordu,
który równie krytycznie jak wszyscy ocenia możliwości umysłowe ludzi środkowej epoki kamienia. - Ale
jednak kto wie? Może ma rację. Jeśli tak, to dokonała naprawdę ważnego odkrycia.
Odświeżony kąpielą w Semliki wspiąłem się po skarpie z powrotem do Ishango i znalazłem się
tam w sam raz na czas, by usłyszeć podjeżdżający landrover Brooks. Spotykaliśmy się już kilkakrotnie,
ale tylko w jej gabinecie na Uniwersytecie George'a Waszyngtona albo w innym akademickim
otoczeniu. Córka podsekretarza Smithsonian Institution, absolwentka Harvardu magna cum laude,
która przymierzała się do literatury klasycznej i średniowiecznej oraz astrofizyki, zanim zdecydowała
na antropologię, zawsze robiła na mnie wrażenie swym stonowanym, uczonym wyglądem i melodyjną
pewnością głosu. Teraz zobaczyłem ją za kierownicą, w zakurzonych szortach i koszuli khaki, z
włosami wymykającymi się spod korkowego hełmu. Wyglądała jak blondwłosa poszukiwaczka
przygód z filmu retro. Wrzuciłem swój bagaż na tylne siedzenie i wskoczyłem do samochodu. Zanim
odjechaliśmy, młody żołnierz podszedł i zlustrował wnętrze auta, dopytując się, czemu Brooks nie
dostarczyła jeszcze obiecanych koszulek z nadrukiem „Semliki Research Expedition" dla niego i jego
kolegów. Ona zbyła go łagodnie, a gdy tylko się oddalił, wrzuciła wsteczny bieg i ruszyła. - Jestem
pewna, że ten facet zastrzeliłby mnie w jednej sekundzie, gdyby uznał, że mogłoby to mu ujść na sucho
- rzekła.
Pojechaliśmy wyboistą drogą w stronę Katandy. Bardzo mnie ciekawiło, co się działo na
rozkopywanym stanowisku,
zwłaszcza zaś sprawy dotyczące wieku harpunów. Brooks odpowiadała jednak wymijająco w typowy
dla siebie sposób. Po kilku kilometrach landrover skręcił w zadrzewiony teren usiany namiotami,
rozrzuconymi wzdłuż nadrzecznej skarpy. W obozowisku nikogo nie było. Członkowie wyprawy
przebywali w dole, nad rzeką, ochładzając się po znojnym dniu pracy. Podjechaliśmy tam i Brooks
przedstawiła mnie kolegom. Było ich zaskakująco niewielu. David Helgren, rosły brodacz, geomorfolog
z uniwersytetu stanowego w San Jose, zajmował się geologią. Jedynym stałym archeologiem oprócz
Brooks i Yelle-na był młody Belg nazwiskiem Els Cornelissen. Zespół naukowy uzupełniało kilku
studentów. Wszyscy wydawali się przy-gaszeni. Radość okazywała tylko trójka dzieci przebywających
w obozie, które na zmianę zeskakiwały do wody ze starego pontonu znalezionego w sitowiu. Były to
Elizabeth i Alexander Yellen oraz Karin Helgren. Dziecięcemu zamieszaniu przyglądała się z
bezgraniczną obojętnością trójka hipopotamów.
John Yellen, kierownik programu archeologicznego w National Science Foundation, stał na skraju
wody w samych kąpielówkach; miał on bujną brodę, jakiej nie powstydziłby się rabin. Rodowity
brooklińczyk, zdradzał ektomorficzną kancia-stość postury częstą u osób, które dojrzewały w
zadymionej metropolii. Był jednak opalony i nieźle umięśniony, bez zbędnego tłuszczu, i patrzył znad
brody zatroskanymi piwnymi oczyma. Szeroko znany za sprawą swych badań archeologicznych nad
Buszmenami z Kalahari, poświęcił znaczną część ostatniego dziesięciolecia pomaganiu innym
badaczom w spełnianiu ich marzeń, rozkoszował się więc pobytem w terenie, z konieczności
ograniczonym w czasie. Tego popołudnia zdawał się przygnębiony. Zacząłem się zastanawiać, czy coś
nie ugodziło głęboko w ich nadzieje.
- Problem tkwi właśnie tutaj - powiedział Yellen, jakby czytając w moich myślach. Wskazywał swe
długie palce stóp pogrążone po pierwsze człony w rzecznym piasku, upstrzonym czarnymi plamkami.
Problem dotyczył owych cętek, to znaczy śladów popiołu wulkanicznego, który odgrywa zasadniczą rolę
w datowaniu Katandy.Br.o,oks i Yellen byli przekonani, że sta-
nowisko Ishango położone w górę rzeki liczy 25 tysięcy lat. Dysponowali ponadto kilkoma
przesłankami świadczącymi o tym, że Katanda jest jeszcze starsza. Tutejsze toporne narzędzia
kwarcowe wyglądają na środkową epokę kamienia, gdy tymczasem w Ishango spotyka się małe,
półksiężycowate wytwory i inne elementy typowe dla późnej epoki kamienia. Ssaki z Katandy
wydawały się należeć do gatunków wskazujących na chłodniejszy, suchszy okres; cofałoby je to do
ostatniego zlodowacenia, ponieważ nie pasowały do ciepłego, wilgotnego holocenu, jaki później nastał.
Najmocniejsze są jednak dowody geologiczne. Połyskujące czarne cętki u stóp Yellena były ziarnami
popiołu wulkanicznego, utworzonymi z minerału, zwanego perowskitem, który dało się przypisać
erupcjom Mount Ka-twe, położonego trzydzieści kilka kilometrów na wschód, już po stronie ugandyj sklej.
Perowskit jest pospolity na powierzchni całej tutejszej okolicy i stwierdza się go także w odsłonięciach
archeologicznych w Ishango. Cała sekwencja ishangańska kończy się zresztą grubą warstwą popiołu -
efektem potężnego wybuchu Katwe.
Brooks i jej koledzy znaleźli także perowskit w Katandzie, ale jedynie wysoko w profilu osadów,
znacznie powyżej warstw z harpunami. Uważali, że brak perowskitu w tych warstwach może znaczyć
tylko jedno: ktokolwiek sporządził owe harpuny, żył przed wybuchem wulkanu Katwe. Sądząc po
miąższości gleby, jaka się nagromadziła powyżej stanowiska archeologicznego, musiało to być na długo
przed wybuchem. Jean de Hein-zelin twierdził coś wręcz przeciwnego: Katanda jest o wiele młodsza
niż Ishango. Przy tym nie odstąpił od swego przeświadczenia, że samo Ishango liczy ledwie około 8
tysięcy lat. Jeśli de Heinzelin nie myli się w obu sprawach, harpuny z Katandy straciłyby na znaczeniu
- ze wstrząsającego odkrycia stając się zaledwie przypiskiem, i to niezbyt zajmującym.
John Yellen stał skonsternowany na brzegu Semliki, zapadając się stopami w piasek. Problemu nie
stanowiło to, że piasek ten był pocętkowany perowskitem: w całej okolicy perowskit występuje obficie
na powierzchni. Na dzień przed moim przybyciem David Helgren odkrył jednak ślady czarnego popio-
łu z Katwe, i to ślady nieprzyjemne, bo w głębokich warstwach Katandy, kryjących także harpuny. Ten
popiół, zamiast wesprzeć poglądy Alison Brooks o wielkiej starożytności stanowiska, mógł zwrócić się
przeciwko niej, będąc argumentem raczej za młodym wiekiem, głoszonym przez de Heinzelina. Yellen po-
wiedział mi, że posiada zdjęcia Katwe, na których widać, że wulkan ma liczne kratery. Mogła więc
nastąpić wcześniejsza erupcja w środkowej epoce kamienia, która „odpowiadałaby" za perowskit w
warstwie z harpunami. Przyznawał jednak, że tego typu rozumowanie płynie z chęci odrzucenia
niewygodnych danych, nie pasujących do hipotezy. - Szkoda, że wcześniej nie pomyśleliśmy o takiej
możliwości - powiedział. David Helgren, geolog wyprawy, zapatrywał się na to jeszcze bardziej ponuro.
Na osobności powiedział mi, że może się w końcu okazać, iż rację ma de Heinzelin.
Przebywszy wiele tysięcy kilometrów w nadziei zobaczenia kolebki nowoczesnej kultury, nie byłem
zachwycony tymi wieściami. Byłem poirytowany. W notatniku zapisałem: „Pierwszy dzień w Katandzie i
od razu klapa. Nie ma tu żadnych odpowiedzi. Tylko stęchła woda, upał i mrówki". Nazajutrz Helgren
poprowadził mnie wzdłuż rozpalonych żlebów Katandy, pokazując palcem odsłonięcia i objaśniając
geologię, sięgającą czasów sprzed 100 min lat, kiedy Afryka była jeszcze częścią superkontynentu
Gondwany. W dobroduszności Helgrena słyszało się jednak smutny ton braku zaangażowania: jakby
wszystko to nie miało już i tak większego znaczenia. Otaczający go studenci byli żywsi, ale zmartwiła
mnie zauważalna w obozie odwrotna korelacja między entuzjazmem a doświadczeniem. Często słyszy
się o wspaniałych odkryciach dokonanych przez nonkonformistów, którzy odrzucili powszechnie
uznane poglądy. Nie słyszy się natomiast o takich, nader licznych przypadkach, kiedy to słuszne
okazywały się właśnie powszechnie uznane poglądy.
Następnego ranka Yellen i Cornelissen zabrali zespół na stanowisko Katanda 9, gdzie znaleziono
harpuny. Helgren udał się tam razem z nimi, magistranci zaś rozeszli się po innych odkrywkach,
zostawiając Alison Brooks w obozie, gdzie
miała przygotować wypłatę, zapewnić pracownikom bezpieczną eskortę i zorganizować wyjazd do
miasta po zaopatrzenie. Będzie się musiała targować o każdą z pozycji na liście sprawunków - o węgiel
drzewny, kurczaki, pomidory, czosnek, mąkę z manioku, setkę jaj, „każde zawinięte w liść palmowy
i osobno targowane". Narastał mój podziw dla jej talentów organizacyjnych. Później okazało się, że
również medycznych. Gdy raz jednemu z pracowników z odparzenia pod pachą rozwinęła się infekcja,
Brooks oczyściła nabrzmiałe miejsce i zaordynowała antybiotyk. Kiedy magistrantowi wypadła z zęba
plomba, Brooks poszperała w namiocie sprzętowym i wróciła z zestawem dentystycznym. Była
zarazem matką dwojga mieszkańców obozowiska, w tym tryskającego energią, niespokojnego
dziewięciolatka. Potrzebowali jej wskazówek magistranci. Ona przyjęła oficjalną wizytę
amerykańskiego ambasadora. I wreszcie - zasłużenie na końcu - natrętny pisarz kręcący się po
okolicy, nie wspominając o zasadniczej pracy naukowej, dla której przecież przyjechała do Katandy.
Brooks uporała się zatem z listą płac, zajęła syna wypiekiem ciasteczek w piecu opalanym drewnem i
wyruszyła ze mną, aby mi pokazać pierwsze wykopaliska (Katanda 2), odległe zaledwie o sto metrów, tuż
za stromym żlebem, prostopadłym do rzeki. Alison poprowadziła mnie jednak okrężną trasą, odbiegającą
od rzeki, aby potem ku niej zawrócić. Po drodze spytałem ją, jak poznała swego męża Johna. Okazało się, że
było to w czasach, gdy pracowała dla bardzo wymagającego archeologa z Harvardu, Hallama Moviusa,
eksplorując oryniackie stanowisko Abri Pa-taud we francuskiej miejscowości Les Eyzies, niedaleko jaskini
Cro-Magnon. Johna Yellena znała już zresztą z zajęć na Harvar-dzie. Tego lata przyjechał do Les Eyzies.
Musiała może zadziałać romantyczna sceneria. Kiedy Alison powiedziała Moviusowi, że zamierza wyjść za
mąż, wpadł w furię. - Równie dobrze możesz teraz zostać przedszkolanką - powiedział jej, odwracając się
na pięcie. Niedługo potem doznał biedak udaru mózgu.
- Wciąż czuję się po trosze winna - wyznała.
Spośród trojga badaczy w Katandzie Alison zdawała się najmniej zakłopotana kwestią perowskitu,
gdyż miała nadzieję na
datowanie harpunów za pomocą innych, wiarygodniej szych metod. Pod koniec sezonu
wykopaliskowego 1988 roku zespół zawiózł próbki gleby do Stanów Zjednoczonych, do zbadania nową
metodą termoluminescencji, która pozwala ustalić, kiedy głębsza warstwa gleby znajdowała się jeszcze
na powierzchni gruntu. Wstępne wyniki wyglądały obiecująco. - Albo harpuny są naprawdę bardzo
stare, albo siedzimy na złożu uranu - powiedziała Alison.
Przyznała, że jest jeszcze jedna możliwość. Próbka mogła zostać poddana naświetleniu promieniami
rentgenowskimi na lotnisku, podczas kontroli bagażu. Dodatkowa dawka promieniowania z lotniska
mogła sztucznie zawyżyć wiek gleby. Należało zebrać następne próbki do analizy. Tymczasem trwały
także badania metodą rezonansu spinu elektronów - na próbce szkliwa zęba hipopotama, znalezionego
w warstwie z harpunami. Doświadczenia były więc w toku, ale wstępne wyniki napawały nadzieją.
Po kilku minutach dotarliśmy do Katandy 2. Już o dziesiątej rano miejsce to było bezwietrznym
piekarnikiem. Pół tuzina zairskich robotników i dwoje studentów kucało w prostokątnym dole u
szczytu wykopu przebiegającego wzdłuż zbocza jak schody. Jeden z robotników znalazł właśnie
walcowaty przedmiot pokryty sadzą, być może kawałek zwęglonego drewna. W Katandzie okruchy
nadające się do datowania są cenniejsze od skamieniałości. Gdyby był to pradawny węgiel, można by go
zbadać metodą radiowęglową. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Brooks, która potarła obiekt
palcem. Brudził. - Wygląda na coś ciekawego - powiedziała. - Gratuluję. - Przykucnęła obok studentów,
by omówić szczegóły dalszych prac wykopaliskowych, gdy dobiegł nas okrzyk z przeciwległego stoku.
To wołał Alexander, jej syn.
- Mamo, mamo! Po czym poznać, że ciasteczka są gotowe?
Brooks wstała, podeszła na skraj dawnego żlebu, złożyła dłonie w trąbkę i odkrzyknęła: - Zdejmij
je z pieca, jak będą przypieczone z wierzchu!
Ruszyliśmy z powrotem do obozu. Poza zasięgiem słuchu studentów wyznała, że ma raczej sceptyczne
nastawienie do czarne-
go wałeczkowatego znaleziska; może się ono okazać zwykłym kawałkiem butwiejącego korzenia. Datowanie
stropu warstw Katandy 2 i tak miałoby tylko marginalne znaczenie dla ich zasadniczego celu. Żeby
udowodnić swoje stanowisko w sprawie harpunów, potrzebowali czegoś starszego. - Mogłyby nas urato-
wać dwie rzeczy - powiedziała Brooks. - Jedną byłby poziom geologiczny korelujący wprost tutejsze
osady z Ishango. Drugą byłby na przykład śliczny, gruby odłamek strusiego jaja w odsłonięciu Johna. Do
licha, mogłaby to być nawet mała muszelka!
Jej pierwsza nadzieja, geologiczna, była prosta i oczywista. Jeśli się zna wiek jednego miejsca i chce
się udowodnić, że sąsiednie jest jeszcze starsze, szuka się wspólnej nitki geologicznej biegnącej między
nimi. Wszystko, co leży poniżej takiej wspólnej warstwy, na sąsiednim stanowisku powinno być
starsze od wszystkiego powyżej tego poziomu odniesienia na pierwszym stanowisku. Taki znacznik
stratygraficzny nie określiłby może wieku harpunów w latach, ale przesądziłby raz na zawsze, które z
dwóch stanowisk jest starsze.
Krótkie wyjaśnienie należy się też marzeniu Alison Brooks o skorupie strusiego jaja. Od pewnego
czasu Brooks walczyła
0 przywrócenie do łask metody datowania na podstawie race-
mizacji aminokwasów. Do niedawna antropolodzy reagowali
na te słowa jak mechanik samochodowy, któremu ktoś szep
nąłby do ucha: - Edsel!
1
Metoda jest teoretycznie prosta. Pro
cesy fosylizacji zmieniają kości, muszle czy skorupy w materię
nieorganiczną, ale w materiale kopalnym długo jeszcze pozo
stają fragmenty białek. Wszystkie białka zbudowane są z ami
nokwasów, które mogą występować w dwóch konfiguracjach
chemicznych, stanowiących swoje lustrzane odbicia, jak para
rąk.
2
Aminokwasy w organizmach żywych są zawsze „lewe". Po
śmierci organizmu jego białka rozkładają się na aminokwasy,
przy czym część z nich przybiera konfigurację „prawą". Zjawi
sko to, zwane racemizacją, zachodzi w powolnym, stałym
tempie. Zatem wyznaczenie proporcji aminokwasów lewych i prawych w skamieniałości powinno
umożliwić ustalenie, jak dawno dana kość była częścią żywego zwierzęcia.
Datowanie metodą racemizacji aminokwasów (AAR - od: Amino-Acid Racemization) zadebiutowało
w latach siedemdziesiątych i zostało zrazu entuzjastycznie przyjęte przez archeologów, którzy uradowali
się możliwością datowania skamieniałości, będących poza zasięgiem metody radiowęglowej. Kustosze
muzeów południowoafrykańskich czym prędzej wypożyczyli wiele swych najcenniejszych okazów
młodemu niemieckiemu badaczowi nazwiskiem Reiner Protsch. Miał je on przebadać tą metodą,
poświęcając na to spory kawałek okazu, i odesłać je wraz z chronologią pojawienia się człowieka
współczesnego w Afryce. Tymczasem inni badacze zastosowali ją do datowania czaszek kalifornijskich
Paleoindian. Ich wyniki były zadziwiające, a nawet bulwersujące. Według nich czaszki miały liczyć
sobie aż po 70 tysięcy lat, czyli o ponad 50 tysięcy lat więcej niż jakiekolwiek inne pozostałości po
ludziach na półkuli zachodniej.
Niestety, ani Protsch, ani owi badacze nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wrażliwa na wilgoć jest
racemizacja. W skamieniałą kość przesiąka z czasem woda gruntowa, przyspieszając rozkład białek,
wymywając aminokwasy i w ogóle zakłócając miarowe jakoby tykanie tego zegara. Przy datowaniu
okazów północnoamerykańskich pobłądzono ostatecznie o cały rząd wielkości: mają one tylko 7, a nie 70
tysięcy lat. W Afryce Południowej po badaniach Protscha pozostała seria zniszczonych bezcennych
skarbów - ludzkich czaszek, w których zieją teraz dziury o średnicy ćwierćdolarówki.
Nic dziwnego, że po tak żenującym entree zarzucono metodę racemizacjł aminokwasów. I oto
pewnego dnia w 1982 roku Alison Brooks zapytała geochemika Eda Hare'a z Carnegie In-stitution,
jednego ze współtwórców tej metody, który wciąż starał się ją udoskonalić, czy może do niego
przyprowadzić grupę studentów. Byli to seminarzyści doskonalący swe umiejętności laboratoryjne. Hare
zgodził się i zaproponował jej, aby przyniosła od razu jakiś materiał do testowania. - Miałam u siebie tro-
chę skorup strusich jaj, więc przynieśliśmy je na ćwiczenia -opowiadała potem. - Zrobiliśmy parę
analiz i ku ogólnemu zdziwieniu okazało się, że strusie jaja są właściwie wodoodporne. Nic nie wnikało
w nie i nic się nie wypłukiwało.
Od owego odkrycia Brooks i Hare, a także Gif Miller, pracujący nad tym niezależnie na Uniwersytecie
Kolorado, stali się przywódcami małego ruchu upartych zwolenników rehabilitacji metody racemizacji
aminokwasów po jej początkowej kompromitacji. Nadzieję na to, że okaże się ona użytecznym narzę-
dziem do datowania początków człowieka współczesnego, pokładają w skorupach jaj. Zupełnie
„nieprzemakalne" skorupy jaj strusi, a także innych wielkich nielotów, są nie tylko odporne na skutki
zawilgocenia, ale i często spotykane w zapisie kopalnym, co daje szansę na wydobycie się z
chronologicznego impasu licznym stanowiskom archeologicznym rozproszonym po całym Bliskim
Wschodzie i w innych częściach Azji, Australii oraz, oczywiście, Afryki. (Muszle mięczaków są jeszcze po-
spolitsze, ale nie aż tak wodoodporne). Miller datował ludzi współczesnych anatomicznie z Border
Cave na 80 tysięcy lat. Brooks na podstawie muszli określiła wiek hominidów z Kla-sies River Mouth
na 105 tysięcy lat, co świetnie pasuje do dat uzyskanych innymi metodami. Metoda racemizacji
aminokwasów jest wciąż daleka od doskonałości. Posłużenie się skorupami strusich jaj zamiast kośćmi
eliminuje zagrożenie ze strony zawilgocenia, ale na tempo racemizacji wpływa także temperatura
danego stanowiska w ciągu jego długich dziejów, a to jest również czynnik trudny do oszacowania. -
Temperatura to prawdziwy problem - powiedział mi Miller, kiedy go spotkałem na konferencji w
Londynie. - Jeśli w tym miejscu się pomylisz, leżysz na całej linii.
Miller uważa, że datowanie tą metodą jest najpewniejsze, gdy wspiera je inna, bardziej sprawdzona
technika, na przykład radiowęglowa. Jest ona bardzo dokładna, ale sięga najwyżej 40 tysięcy lat wstecz,
i to w sprzyjających warunkach. Jeśli dałoby się znaleźć okruchy strusich jaj z tego przedziału czasu i
dokonało ich datowania obiema metodami, można by następnie posłużyć się ekstrapolacją i datować w
danej okolicy sko-
rupki jaj z głębszych warstw, których nie obejmuje już metoda radiowęglowa.
To był właśnie powód, dla którego Alison Brooks marzyła o znalezieniu w Katandzie kawałka
strusiego jaja. Główną podstawą jej przekonania, że „wodna cywilizacja" z Ishango liczyła sobie 25
tysięcy lat, był znaleziony tam okruch skorupy strusiego jaja, datowany zarówno metodą racemizacji
aminokwasów, jak i C-14. Posługując się wiekiem tej skorupy jako punktem odniesienia, mogłaby
uzyskać wiarygodne datowanie także znacznie starszej skorupy strusiego jaja w Katandzie. Ale
najpierw musiałaby je tu znaleźć.
Następnego popołudnia odwiedziłem Yellena tam, gdzie całymi dniami pracował na kolanach nad
rozwikłaniem zagadki Katandy 9. Jeśli Katanda 2 była piekarnikiem, to Katanda 9 stanowiła patelnię
wciętą we wschodnią skarpę rzeki, nie osłoniętą niczym przed palącymi promieniami popołudniowego
słońca. Yellen był doszczętnie spieczony, ale nie przeszkodziło mu to na mój widok wskoczyć zwinnie na
skraj wykopu. Powitał mnie i zaprosił do zwiedzenia swego stanowiska. W przeciwieństwie do
rozbudowanych, intensywnych wykopalisk, takich jak Kebara czy Klasies River Mouth,
przedsięwzięcie tutejsze było skromne, zaledwie parumetrowe wzdłuż i wszerz. Większość powierzchni
odkrywki zajmowały ciasno upakowane rybie ości, kości zwierząt, obłe otoczaki i toporne narzędzia,
które Yellen zaczai wydobywać w 1988 roku. Natłok był taki, że kwadrat o boku jednej stopy
dostarczał setek kości i kamieni. Akurat tego ranka prace zaowocowały odkryciem calowej grubości
tarcz kostnych czaszki wielkiego suma oraz kości stopy antylopy wraz z fragmentami jej łopatki i
miednicy.
- Szukamy dowodów na to, że ludzie obozowali w tym miejscu i zostawili wszystko tak, jak teraz to
widzimy - powiedział Yellen, wymachując kościstą ręką nad wykopem. Taki idealny scenariusz
pozwalałby potraktować całe stanowisko jako zapis kulturowy, zatrzymany w czasie moment ludzkiego
zachowania. Niestety, dawne życie rzadko prześwieca przez nagromadzenia archeologiczne z taką
nieprzefiltrowaną czystością. Po odejściu ludzi ich paleolityczne śmieci mogą zostać zaburzone
w przeróżny sposób, stratowane przez antylopy i bawoły, roz-włóczone przez hieny, mogą się stoczyć po
zboczu do rzeki, zostać przemieszane przez grzebiące owady itp. Najgorszy scenariusz zakłada, że ludzie
nie mieli nic wspólnego z nagromadzeniem takiego materiału.
Mnóstwo rzeczy mogło się nawarstwić przypadkowo w jed
nym miejscu - wyjaśnił Yellen. - Pozostałości działań ludzi
i całej reszty, na przykład hien, niogły się tu skupić w wyniku
gwałtownej powodzi czy czegoś takiego. - Kiedy po raz pierw
szy rozkopano to miejsce w 1988 roku, odwiedzający odsłonię
cie geolog przypuszczał, że ma przed sobą zagłębienie, gdzie
zgromadziły się śmieci z całej okolicy zmywane przez ulewy.
Tego rodzaju ponura hipoteza wydaje się dziś mało prawdopo
dobna. Większość odsłoniętych przedmiotów znajduje się na
stoku, nie zaś w miejscu najniższym. Najniżej zgromadziły się
tylko większe okruchy kości i kamieni. Stanowi to zaprzecze
nie tego, czego można by się spodziewać w wyniku działania
wody, gdyż większe kawałki trudniej przemieścić.
Jestem teraz pewien, że nie zostało to zmyte ze stoku
wzgórza - powiedział Yellen. Z drugiej strony, Cornelissen
przekonał go, że nagromadzenie zostało przynajmniej częścio
wo zaburzone przez płynącą wodę: artefakty, a zwłaszcza ka
wałki kości długich, są zwykle ułożone w dwóch wzajemnie
prostopadłych kierunkach, a taki układ jest typowy dla działa
nia prądu wody. Uwzględniając ogół danych dostępnych dziś
na temat tego stanowiska, Yellen przychyla się do interpretacji
kompromisowej. Wykopaliska odsłoniły ślady dawnego osiedla
ludzkiego, najprawdopodobniej na wysokim brzegu rzeki. Jed
nak przed ostatecznym pogrzebaniem w osadzie artefakty zo
stały nieco przemieszczone przez płynącą wodę, co zatarło ich
wzajemne relacje przestrzenne. To trochę tak, jakby namalo
wać portret, po czym przeciągnąć po nim kartką papieru, za
nim farba całkiem nie wyschnie.
Powstaje pytanie, kogo i co przedstawia tutejszy rozmazany obraz? W najlepszym z możliwych
światów archeologicznych narzędzia kamiennne z danego stanowiska mają wszystkie cechy
charakterystyczne dla epoki, stylu lub kultury, kości zwie-
rząt noszą zaś odpowiednie nacięcia i inne ślady ludzkiego działania. W Katandzie 9 tego nie ma. Jak
powiedział mi Yeł-len, z małymi wyjątkami narzędzia kamienne wykonane są z miejscowego
kwarcu „wyjątkowo podłej jakości". Jego odłup-ki są tak toporne, że trudno oznaczyć je jako należące do
środkowej epoki kamienia: - Większość rdzeni wygląda, jakby ludzie brali kamień do ręki myśląc:
„Jak też uda mi się z tego odbić odłupek?" - mówi. Rozczarowują także kości zwierząt. Ich
powierzchnia została zniszczona przez ruch piasku, który zatarł ewentualne ślady nacięć. Jedynym
wyróżniającym się artefaktem jest kościany harpun, którego spokojna elegancja wybija się wyraźnie
spośród tego całego paleośmiecia jak rolls--royce zaparkowany na złomowisku. To właśnie ów kontrast
między wirtuozerią techniczną a ogólnym mętlikiem wykracza poza granice wiarygodności dopuszczane
przez większość badaczy.
Skąd pewność, że harpuny należą do całej reszty? - spyta
łem. - Załóżmy, że 50 tysięcy lat temu grupa hominidów przy
była tu i rozłupywała kości sumów. Tysiące lat później śmiet
nik tych praludzi został odsłonięty przez erozję czy inne
procesy, a wtedy nadeszły inne hominidy i zostawiły po sobie
parę pięknych harpunów. Czy ostateczny efekt nie wyglądałby
tak samo?
Możemy z niemal całkowitą pewnością wykluczyć taką
ewentualność - odparł Yellen. - Wszystko, co znajdowało się
na stanowisku, w tym harpuny, zostało pokryte wyraźną war
stwą drobnego żwiru. Wyobraźmy sobie, że na plac zabaw
przyjechała ciężarówka i zrzuciła swój piach do piaskownicy.
Wszystko, co zostało zasypane, musiało znajdować się na
miejscu przed przyjazdem ciężarówki.
Dlaczego w takim razie kościane harpuny są o tyle bar
dziej wyrafinowane od narzędzi kamiennych?
Wszystkim wydaje się to dziwaczne - powiedział. - Jeśli
jednak widzieć w ich twórcach istoty ludzkie, a nie „przejścio
we", przestanie to być takie nadzwyczajne. Aborygeni z za
chodniej Australii do dziś robią bardzo toporne narzędzia ka
mienne. Tymczasem ich wyroby z drewna są bardzo dopraco-
wane, z efektownymi rysunkami na korze - na przykład piękne drzewce i miotacze oszczepów. Aborygeni
mają także niezwykle złożone systemy społeczne, kosmologię i tradycję ustną. Jeśli za tysiąc lat ktoś
rozkopie jedno z ich stanowisk, znajdzie tylko niezdarne narzędzia kamienne. Czy znaczy to, że
Aborygeni byli zacofani technicznie? Wcale nie. Po prostu polegają głównie na nietrwałych surowcach.
4
Czy jednak nie jest dziwne, że kościane narzędzia zaczęto
tu wyrabiać o tyle wcześniej niż gdziekolwiek indziej?
Może zadziwienie wynika z tego, że cofamy się w prze
szłość z dzisiejszej perspektywy. Patrzymy na dawnych ludzi
i mówimy: „Wiemy, że byli głupsi od nas, ale o ile? Na ile byli
sprytni?" Może to nie jest właściwe podejście. Dla mnie z har
punów tych wynika, że ówcześni ludzie w Afryce mogli wyko
rzystywać określone zasoby. Musieli mieć zdolność do koncep-
tualizacji, do socjalizacji. Nie mogę orzec, na ile byli podobni
do nas. Powiedzmy, że gleba była żyzna.
Ale dlaczego tutaj? Dlaczego nie spotyka się takich harpu
nów nigdzie indziej?
Nie wiem - powiedział John. - Wygląda to na ściśle lokal
ną tradycję. Czy nie jest jednak ciekawe, że następnym razem
harpuny pojawiają się w zapisie archeologicznym zaledwie
o sześć kilometrów stąd, w Ishango? Bez względu na to, jak
bardzo tradycja tutejsza była izolowana, wydaje się, że utrzy
mywała się bardzo długo.
Wiele z tego, co usłyszałem i zobaczyłem w Katandzie, wskazywało na to, że harpuny mogłyby być
tak dawne, jak sądzili Brooks i Yellen, ja jednak wciąż nie byłem przekonany. Zważywszy gorącą
atmosferę wokół tej sprawy i pojawiające się nowe wątpliwości, byłem zaskoczony, że sami uczeni nie
popadli w zwątpienie. Brooks brnęła naprzód z wewnętrznym spo-
kojem fanatyka. Ona po prostu wiedziała, że ma rację co do datowań zarówno Katandy, jak i Ishango,
i że wystarczy cierpliwie poczekać, a pojawią się rozstrzygające dowody i dotychczasowe problemy
okażą się przelotnymi kłopotami. Yellen miał inne nastawienie. Z góry krytykował każde swe osiągnię-
cie ze wszystkich stron, otaczając je tak grubą powłoką trosk, że nie mógł się przez nią przebić żaden
ostry, niewygodny fakt. Następnego dnia znalazł w Katandzie 9 kolejny harpun.
- To jest to! - ucieszyła się Brooks. - Bardzo dobrze, że tak się stało. Jestem szczęśliwa, że ci się
udało.
Ale Yellen nie był zadowolony. W przeciwieństwie do reszty znalezisk z Katandy, ten harpun
podejrzanie przypominał przedmioty z Ishango. Czy istniały dwa różne style, oddzielone tysiącami lat?
A może wszystkie harpuny miały jednak ten sam wiek? Nie dysponując popiołem z perowskitem jako
wskaźnikiem, jak można było dowieść, że Katanda naprawdę należy do bardziej zamierzchłej przeszłości
niż Ishango? Wciąż powracała niepewność. Yellen wolałby mieć pod ręką kilka harpunów z Ishango,
by mocje porównywać bezpośrednio. Zarazem wszyscy poczuliby się pewniej co do datowań, gdyby zjawił
się pale-oichtiolog zespołu i oznaczył gatunki sumów w osadach Katandy. Można by odetchnąć z ulgą,
gdyby uzyskano już datowania metodą termoluminescencji albo rezonansu spinu elektronów, albo gdyby
znaleziono kawałek skorupy strusiego jaja.
W tym wszystkim jedyną dla mnie pewną rzeczą miał być dzień przybycia samolotu. I rzeczywiście, w
umówionym terminie poleciałem do Gomy, małego wówczas, zapyziałego miasteczka w Wielkim
Rowie Afrykańskim, które trudno mi było sobie później wyobrazić zalane milionem uchodźców. Stąd
drogą lądową udałem się do ruandyjskiego Kigali. Stamtąd z kolei samolotem rejsowym poleciałem do
Nairobi i dalej, do domu. Przez wiele tygodni miałem inne sprawy na głowie i nie zaprzątałem sobie
głowy ani Alison Brooks i Yellen, ani cudow-nościami z Katandy. Kiedy jednak ponownie
skontaktowałem się z parą naukowców, mieli oni dla mnie dobre wieści. W dniu mego odlotu znaleziono
jeszcze jeden harpun - tym razem nie w Katandzie 9, lecz w osadach środkowej epoki kamienia nowe-
go stanowiska, kilkaset metrów dalej od rzeki. Jednorazowe odkrycie harpunów obok narzędzi ze
środkowej epoki kamienia mogło nie być miarodajne; drugie- takie znalezisko utrudniało już
możliwość kwestionowania ich równoczesności. (Później znalazł się jeszcze jeden kościany grot w
osadach Katandy 2). Wtedy na miejsce przybyła Kathy Stewart, oczekiwana specjalistka od ryb.
Przyjrzała się dokładnie skamieniałościom wielkich sumów z Katandy i od razu orzekła, że są to formy
starsze od tych z Ishango, które miała okazję zbadać wcześniej.
Najlepsze wiadomości nadeszły pod koniec sezonu terenowego. Brooks i David Helgren pływali łodzią po
Semliki w górę rzeki od Katandy, w kierunku Ishango, w poszukiwaniu wskazówek geologicznych, i
powróciwszy któregoś dnia do obozu stwierdzili rzeczowo: - Rozgryźliśmy to. W miejscu, zwanym Kabali,
gdzie rzeka skręca ostro na zachód, uczeni wspięli się małym jarem i natrafili na warstwę
ishangańskiego żwiru, który rozpoznali po zawartych w nim muszlach mięczaków. Niżej zaległa warstwa
żółtego piasku, a jeszcze głębiej - warstwa gleby takiej, jaka oblepiała harpuny w Katandzie. Znaleźli
wspólny geologiczny mianownik dla obu stanowisk i okazało się, że Katanda jest wcześniejsza. David
Helgren, prawie przekonany przez popiół wulkanu Katwe, że Katanda była geologicznie młodsza, szybko stał
się na powrót lojalnym członkiem obozu Alison Brooks.
Zważywszy na znaczenie tego znaleziska dla sporu o pochodzenie człowieka współczesnego, który
od czasu prezentacji Ewy mitochondrialnej toczy się z niegasnącym ożywieniem, spodziewałem się
znaleźć jakiś artykuł o zadziwiających harpunach z Katandy w periodykach naukowych. Tymczasem
mijały kolejne miesiące bez najmniejszej wzmianki. Podobnie jak inni naukowcy, archeolodzy poty nie
uznają formalnie żadnego odkrycia, póki informacja o nim nie ukaże się w prasie naukowej. Można
napomykać o znalezieniu skamieniałości lub narzędzia, można wygłaszać referaty na konferencjach,
można nawet przynieść okaz w pudełku i go pokazywać. Tak naprawdę jednak obiekt ten nie istnieje dla
nauki, dopóki nie znajdzie się w publikacji. Dla krytyków Alison Brooks jej milczenie było bardziej
wymowne niż tomy pism.
- Nie publikuje tego, bo wie, że by się podłożyła - stwierdził
krótko Richard Klein.
Rok po wyjeździe z Zairu natknąłem się na Brooks i Yellena na konferencji w Bratysławie.
Radośnie zarzucili mnie najświeższymi wieściami z Katandy, w tym nowymi datowaniami metodą
racemizacji aminokwasów muszli mięczaków, które jeszcze mocniej utwierdziły ich w
przekonaniu, że harpuny stamtąd są „dwukrotnie starsze niż z Ishango". Zaczynałem się już jednak
niecierpliwić.
Mówicie, że jesteście pewni, że Ishango ma 25 tysięcy lat -
przerwałem. - To znaczy, że harpuny mają po 50 tysięcy lat,
czy tak? Czemu wobec tego nie wstaniecie i nie powiecie tego
głośno? Czemu nic nie opublikujecie?
To dlatego, że nikt nam nie wierzy. Musimy być nie do
podważenia - odparła Alison. I dodała zagadkowo: - Potrzebu
jemy jeszcze datowań potwierdzających datowania potwierdza
jące datowania.
Najbardziej potrzebne im były czarodziejskie litery TL i ESR. Po sukcesie odniesionym w przypadku
jaskiń izraelskich zarówno termoluminescencja, jak i rezonans spinu elektronów awansowały w
powszechnym odczuciu z metod eksperymentalnych do rutynowych metod dla każdego zajmującego
się stanowiskami archeologicznymi z okresu początków ludzi współczesnych, chociaż niektórzy
badacze uważali ten entuzjazm za przedwczesny. Gdy wspomina się o strusich jajach albo o
datowaniu względnym, ludzie kiwają w zamyśleniu głową; wystarczy jednak wspomnieć o
termoluminescencji, a nagle cali zamieniają się w słuch. Brooks powiedziała mi, że spodziewa się
datowań tą metodą w październiku. Październik tymczasem minął... Później dowiedziałem się od
Yellena, że nad datowaniami z użyciem zębów hipopotamów znalezionych w Katandzie 9 pracuje nie
kto inny, jak sam Henry Schwarcz, rozchwytywany chronolog. Mijały jednak tygodnie. Zadzwoniłem
do Schwarcza. Miał już „wstępne liczby", ale nie chciał ich zdradzić.
- To stanowisko jest tak drażliwą sprawą, że nie mogę nic powiedzieć przed zakończeniem pracy -
stwierdził. Zadzwoni-
łem więc znowu do Brooks. - Proszę się nie martwić - powiedziała. - Będziemy mieli datowania na
wiosnę. Potem miały być latem. Jesienią. Odkąd harpuny po raz pierwszy ujrzały światło dzienne,
minęły już lata. Stopniowo, z niejakim poczuciem winy, zaczynałem przechodzić na pozycję sceptyków.
Tymczasem przeprowadziłem się z rodziną do Francji. Podłączyłem komputer i faks, zabierając się
do ujawnienia szerokim rzeszom czytelników najstarszej zagadki ewolucji człowieka. Faks od razu się
zepsuł, a klawiatura komputera zdawała mi się aż sztywna od wątpliwości. Rozmawiałem już ze stu
pięćdziesięcioma naukowcami - archeologami, anatomami, genetykami, geologami, specjalistami od
datowań - i miałem dziwne wrażenie, że zyskałem sto pięćdziesiąt różnych punktów widzenia. Wcześni
ludzie współcześni pojawili się więc najpierw w Afryce. Nie, jednak nie tam. Albo zależy to od tego, co
rozumiemy przez „wczesnych". Albo jak zdefiniować ich współczesność. Albo co właściwie znaczy słowo
„ludzie". Sporządziłem indeksy do swych notatek, a potem indeksy indeksów. Na ścianie mojego
gabinetu pojawiła się mozaika samoprzylepnych kartek z notatkami, a na każdej zapisana była jakaś
rewelacja. Strzałki niebieską kredką rozbiegały się we wszystkie strony, łącząc rezultaty kolejnej burzy
mózgów. Ale ze strzałek wyrastały znaki zapytania! Samoprzylepne fiszki traciły z czasem przyczepność
i spadały na podłogę.
Przytłoczony sprzecznymi poglądami, uczepiłem się z niemal religijną żarliwością jedynego pewnika,
przy którym mogłem trwać: przeszłość wydarzyła się naprawdę i tylko w jeden sposób. Homo sapiens
nie jest wytworem amalgamatu punktów widzenia, lecz żywym dowodem na to, że prawdziwa jest tylko
jedna teoria. Ale która? Rysowałem schematy, porównywałem rangi dowodów, rozgrywałem
scenariusze. Za każdym razem przebieg historii zależał od chronologii. Dopóki uważano, że ludzie
współcześni z Qafzeh i Skhul żyli 40 tysięcy lat temu, ich skamieniałości przemawiały za gładką
ewolucją neandertalczyków w nas. Kiedy przedatowano ich na 100 tysięcy lat, stali się natychmiast
najlepszym dowodem na tezę przeciwną - że neandertalczycy nie należeli jednak do rodowodu
człowieka
współczesnego. Na ile jednak można było ufać tym datom? To samo dotyczyło danych genetycznych.
Jeśli da się wyprowadzić nasze geny ze wspólnego przodka żyjącego milion lat temu, oznacza to, że
cały rodzaj ludzki ewoluował stopniowo we wszystkich częściach Starego Świata od czasu migracji
Homo erectus. Przypiszmy jednak Ewie mitochondrialnej wiek 200 tysięcy lat, a tylko jeden z
kontynentów będzie mógł pretendować do miana naszej wspólnej ojczyzny.
Tak wiele spraw zależy od umiejętności określania czasu. Na początku 1992 roku Chris Stringer i Paul
Mellars zorganizowali konferencję w londyńskim Royal Society poświęconą specjalnie nowym metodom
datowania początków człowieka współczesnego. Jeszcze zanim zaczęło się zebranie, na korytarzach
zahuczało o skandalu wokół Ewy. Pół roku wcześniej Linda Vi-gilant, Mark Stoneking i ich koledzy
opublikowali swe bardziej szczegółowe analizy DNA mitochondrialnego dzisiejszych ludzi, dostarczając
najmocniejszego argumentu na rzecz niedawnego afrykańskiego rodowodu wszystkich ludzi
zamieszkujących dziś Ziemię. Zespół z Berkeley krótko cieszył się jednak triumfem. Zaledwie na kilka
tygodni przed konferencją w sprawie datowania genetyk Alan Templeton z Uniwersytetu Waszyngtona w
St. Louis oraz, niezależnie, zespół pod kierunkiem Davida Maddisona z Harvardu wykazali, że
zakorzenione w Afryce drzewo mitochondrialne ma zasadniczą wadę.
Metoda genetyków z Berkeley polegała na pobieraniu próbek DNA mitochondrialnego kobiet z
różnych części świata i porównywaniu różnic i podobieństw między nimi. Przywołując naukowy nakaz
„parsymonii", czyli oszczędności hipotez, zespół badaczy starał się zbudować takie drzewo
genealogiczne, które mogłoby wyjaśnić obserwowane pokrewieństwa w najprostszy sposób. -
Kłopot w tym, że z danych można uzyskać dosłownie miliardy równie prawdopodobnych drzew - po-
wiedział mi w Londynie Stoneking. - Wiedzieliśmy, że nie możemy przebadać całego Wszechświata w
poszukiwaniu tego najlepszego. Posłużyliśmy się więc komputerem, który zawężał poszukiwania, i
pracowaliśmy na podstawie jego wydruków. Teraz wiemy, że to był błąd.
Program, jakiego używał zespół z Berkeley, nazywa się PAUP (skrót od phylogenettc analysis using
parsimony, czyli oszczędna analiza filogenetyczna). Badacz wprowadza do komputera dane uzyskane z
próbek mitochondriów i za naciśnięciem klawisza komputer wypluwa losowe zestawy „drzew"
obrazujących możliwe pokrewieństwa między wszystkimi typami mtDNA. Zarówno w wyjściowym
opracowaniu z 1987 roku, jak i w bardziej szczegółowej pracy z roku 1991 pod kierunkiem Lindy Yigilant
zespół z Berkeley wybierał najoszczędniejsze drzewa spośród wygenerowanych przez komputer
podczas jednego uruchomienia programu. W obu przypadkach drzewa były zakorzenione w Afryce.
Zespół powinien był jednak spędzić więcej czasu przy komputerze. Templeton i Maddison wykazali, że
wprowadzenie danych o typach mitochondriów w innej kolejności i kolejne przebiegi programu dają w
efekcie zupełnie inne zestawy drzew, w tym tysiące oszczędniejszych niż pierwotne drzewo zgodne z
hipotezą „Pożegnania z Afryką". Trzecia runda programu dala jeszcze inną próbkę drzew i tak dalej.
Wśród konkurencyjnych „najprostszych" drzew wiele miało afrykańskie korzenie, ale z innych
wynikało, że ostatni wspólny przodek wszystkich ludzi żył w Azji albo w Europie. Krótko mówiąc, jak
wykazał Templeton w czasopiśmie „Science", statystycznie wykluczone jest zlokalizowanie ostatniego
wspólnego przodka współczesnej ludzkości za pomocą porównań DNA żyjących ludzi i konstruowania na
tej podstawie ostatecznego drzewa genealogicznego. Dla tych, którzy od początku byli przeciwnikami
Ewy mitochondrialnej, to nowe odkrycie było istnym darem niebios.
„Templeton wypuścił powietrze z balonu" - tak ujął to Mil-ford Wolpoff, zacytowany przez „New York
Timesa". W przeciwieństwie do ataków Wolpoffa pod adresem hipotezy Ewy krytyka Templetona nie
kwestionowała interpretacji wyników uzyskanych przez zespół z Berkeley; wykazała ewidentne błędy
od razu w generowaniu samych danych. Nawet jeśli ludzie współcześni istotnie powstali w Afryce i
rozeszli się stamtąd na inne kontynenty, dane mitochondrialne nie mogły już wykluczać możliwości
krzyżowania się imigrantów z zastanymi tam tubylcami. Takie mieszanie się afrykańskich
przybyszów
z miejscową ludnością mogłoby odpowiadać za utrzymywanie się w Eurazji cech, których trwałości
dopatrują się Wolpoff i jego koledzy. Twierdzenia o „śmierci Ewy" trzeba jednak uznać za
przesadzone.
- Morał jest taki, że afrykański rodowód wciąż najlepiej wyjaśnia dane - powiedział Mark
Stoneking swym słuchaczom w Londynie. Przyznał, że konstruowanie „oszczędnych drzew" nie może
już posłużyć do stuprocentowego umiejscowienia Ewy w Afryce. Okazując bezstronność rzadką w
nauce, sygnował nawet własnym nazwiskiem artykuł w „Science", wykazujący błąd w jego pracy.
Jednak inne metody analizy tych samych danych także dawały drzewa zakorzenione w Afryce,
chociaż z mniejszą pewnością statystyczną. Tymczasem nawet badania genów jądrowych oraz
„klasycznych" znaczników, takich jak grupy krwi, wykazywały wciąż większe zróżnicowanie pomiędzy
Afrykanami niż między innymi populacjami. Jeśli nasze geny ulegają różnicowaniu w stałym tempie,
ta wzmożona różnorodność wskazuje na to, że ludzie w istocie mieszkają w Afryce dłużej niż
gdziekolwiek indziej.
5
Żadna też usterka statystyczna zauważona w programie komputerowym nie
dotyczy materiału kopalnego, z którego nadal wynika, że najwyraź-niejsze przejście do nowoczesnej
anatomii nastąpiło w Afryce. Pojawia się jednak znowu podstawowe pytanie: kiedy?
Wiarygodna odpowiedź na to pytanie pojawiła się w Londynie, ale nie w postaci dramatycznego
jednorazowego objawie-
nią, lecz mozolnego układania w całość wyników kilku niezależnych rodzajów badań. Stoneking w
swoim referacie przeszedł do ofensywy i przedstawił szokująco młody wiek Ewy. Od kilku lat badał
ewolucję mitochondriów w populacjach nowo-gwinejskich Papuasów. Najnowsze datowania
termoluminescencyjne wskazują, że Nowa Gwinea i Australia zostały po raz pierwszy zasiedlone mniej
więcej 60 tysięcy lat temu, kiedy obie połączone były jeszcze w wielki kontynent Sahul. Zważywszy, jak
trudno było dostać się na Nową Gwineę aż po czasy nowożytne, niełatwo sobie wyobrazić, by po owej
pierwotnej {{pionizacji dochodziło do intensywnego przepływu genów między tubylcami a kontynentem
azjatyckim. Większość rdzennych Nowogwinejczyków może więc wywodzić swój rodowód z tego
samego punktu w czasie. Równie ważne jest to, że są to ludzie tak odlegli od głównego nurtu
ludzkości, jaK tylko to możliwe. Rozczłonkowane, porośnięte dżunglą góry rozdzielają poszczególne
plemiona - mówi się tu prawie tysiącem różnych języków, co stanowi jedną piątą wszystkich
istniejących na świecie - a morza oddzielają ich od reszty ludzi. To odosobnienie, w połączeniu z
prawdopodobieństwem jednego, znanego momentu wspólnego pochodzenia, czyni z Nowej Gwinei wy-
marzone naturalne laboratorium do badania tempa ludzkiej ewolucji molekularnej.
Stoneking objaśnił, jak wraz z kolegami pobierał próbki mi-tochondrialnego DNA pięćdziesięciu
Papuasów z rozmaitych plemion z wybrzeża i górzystego wnętrza kraju. Porównywał ich mtDNA z
próbkami pobranymi od mieszkańców Indonezji, najbliższej części Azji, a więc potencjalnej odskoczni dla
przenikających z zewnątrz genów. Zakładając, że cała zmienność genetyczna, którą zaobserwowali w
przebadanej próbce, nagromadziła się przez 60 tysięcy lat i że nowogwinejskie mitochondria ewoluują w
tym samym tempie jak w innych populacjach ludzkich, wyliczył, iż całkowite zróżnicowanie mtDNA
obserwowane u ludzi na całym świecie musiałoby powstawać przez około 133 tysiące lat. Mitochondrialna
matka wszystkich ludzi, niezależnie od tego, czy była Afrykanką, czy nie, żyła więc około 133 tysiące lat
temu. - Wyniki te dostarczają najmocniejszych jak do-
tąd dowodów na stosunkowo niedawne powstanie wspólnego przodka ludzkiego mtDNA -
podsumował.
Nowe datowanie zaskakująco przybliżyło Ewę do naszych czasów. Podana liczba nabrała jeszcze
bardziej intrygujących podtekstów podczas dalszych obrad. Francuski paleoantropo-log Jean-Jacques
Hublin przedstawił nowe dane na temat czaszki z Jebel Irhoud w Maroku, obejmujące także nowe
datowanie tej skamieniałości. Niegdyś uważano, że liczy sobie zaledwie 40 tysięcy lat, teraz, za sprawą
nowych analiz metodą rezonansu spinu elektronów dla tego stanowiska, ocenia się jej wiek na 125
tysięcy lat. Henry Schwarcz w swoim wystąpieniu wspomniał o datowaniu metodą szeregu uranowego
na około 130 tysięcy lat prawie współcześnie wyglądającej czaszki z Omo w Etiopii. Ta sama
metoda zastosowana do czaszki z Ngaloby (Laetoli 18 w Tanzanii) daje podobny wiek. To samo
dotyczy niemal nowoczesnych zębów z pobliskiego schroniska skalnego, zwanego Mumba Cave. Inna,
prawie współczesna czaszka ludzka z południowoafrykańskiego Florisbadu również może pochodzić z
tego okresu.
Krótko mówiąc, wiek domniemanej wspólnej pramatki mito-chondrialnej i wiek przejściowych
skamieniałości z Afryki -już nie całkiem archaicznych, a jeszcze nie w pełni nowoczesnych - wydają się
zbieżne. Ewa mogłaby więc należeć do pierwszej anatomicznie współczesnej populacji, być pierwszą
nowoczesną kobietą. Zgodność w czasie genów i kości nabiera jeszcze większego znaczenia, jeśli wziąć
pod uwagę, co działo się wówczas z afrykańskimi siedliskami. Światowy zapis izotopów tlenu,
dotyczący przedostatniego cyklu zlodowaceń, zwanego Stadium 6, wykazał, że okres najmroźniejszy
wystąpił między 135-130 tysięcy lat temu. Afryka nie była odporna na przekształcenia klimatyczne
wywoływane przez lodowce, posuwające się od przeciwnego bieguna. Chociaż Afrykanów środkowej
epoki kamienia nie dotknęły niemal arktyczne warunki doświadczane przez ich neandertalskich
rówieśników na północy, w ich otoczeniu nastąpiło kilkustopniowe ochłodzenie, a równocześnie
klimat stał się znacznie suchszy. W miejscu gęstej puszczy pojawił się rzadki las galeriowy, a
zamiast do-
tychczasowych rzadkich zadrzewień pozostała tylko zeschła trawa i pojedyncze drzewa. Trawiaste
stepy obecne dotąd na większości Sahary ustąpiły miejsca pustyni.
Taka transformacja środowiska musiała odcisnąć swe piętno na wszystkich mieszkańcach Afryki.
Strefy zasiedlone w sposób ciągły rozpadły się na osobne obszary, a w apogeum zlodowacenia te ostatnie
mogły ulec rozczłonkowaniu na mozaikę izolowanych populacji, liczących po kilka tysięcy, a nawet po
kilkaset osób. Na takim materiale dobór naturalny i losowy dryf genetyczny mogą zdziałać najwięcej.
„Jeśli istnieje jakiś element teorii specjacji, który wydaje się być generalnie prawdziwy, to jest nim właśnie
teza, że izolacja geograficzna i poważne ograniczenie przepływu genów między populacjami stanowią
niezbędny pierwszy krok do powstania nowego gatunku" - napisał renomowany harwardzki
ewolucjonista Richard Lewontin.
Dopóki nie mówi się o ludziach, lecz o gatunkach traw, sza-kali, a nawet jakimś tak inteligentnym
naczelnym, jak szympans - zgodzi się z tym większość biologów ewolucji. Gdy jednak doda się
przymiotnik „ludzki" - antropolodzy zaczynają się krzywić. Różnicowanie się gatunkowe to drastyczna,
ostateczna reakcja na presję środowiskową. Niektórzy ewolucjoniści broniliby tezy, że taka specjacja,
podobnie jak wymieranie, zachodzi dopiero wtedy, kiedy gatunek nie jest w stanie przystosować się do
zmian siedliska za pomocą stale zachodzących stopniowych dopasowań anatomii i zachowań.
Hominidy, chronione nieco przed kaprysami środowiska przez swoje zmyślne rekwizyty
kulturowe, są mistrzami dostosowania w świecie przyrody. Jeśli trawie -jako gatunkowi - brakuje
wody, usycha i ginie; człowiek korzysta ze swej inteligencji, aby znaleźć więcej wody, albo zwija
manatki i przenosi się gdzie indziej. Jeśli szakal zmarznie nocą, zwija się w kłębek, dostaje dreszczy i
czeka, aż się ociepli. Ludzie rozpalają ognisko. Kiedy szympans stwierdzi, że jego las się skurczył, wy-
puszcza się niepewnie na otaczającą sawannę. Hominid ruszyłby na jej podbój i uznał sawannę za
swoje nowe włości.
Korzystając z wielkiego mózgu ród Homo przetrwał tuzin zimnych stadiałów przed Stadium 6, a
tylko jedna zmiana
morfologiczna, jaka zaszła w tym okresie, zasługuje na miano wyraźnego przełomu
międzygatunkowego. Było nią przekształcenie się hominidów typu Homo hdbilis w Homo erectus, które
nastąpiło około półtora miliona lat temu. Wydarzenie to zaznaczyło się w budowie ludzi między
innymi bardzo znacznym wzrostem rozmiarów ciała oraz wielkości mózgu. Pojawienie się
nowoczesnej anatomii nie było aż takim przełomem w stosunku do status quo. Dostępny aktualnie,
fragmentaryczny materiał kopalny pozwala twierdzić, że drobna twarz, wydatna bródka, wysokie czoło
i inne przejawy nowoczesnej urody reprezentują pojawienie się zupełnie nowej formy ludzkiej, to
prawda. Równie zasadne byłoby jednak twierdzenie, że stanowią one tylko kontynuację tendencji
trwającej już od dawna: stopniowego subtelnienia w związku z przejmowaniem przez wynalezione
narzędzia obciążeń, którym musiały dotąd sprostać masywne kości i krzepkie mięśnie. Wszystko zależy
od tego, jak wolimy klasyfikować hominidy: poumieszczać je elegancko w osobnych przegródkach,
czy też uznać, że granice między nimi zamazują się w czasie i że jedne hominidy przechodzą płynnie w
drugie.
Jak by na to nie patrzeć, aspektem ewolucji naszego kształtu fizycznego, który najbardziej uczy
pokory, jest to, że owa zewnętrzna postać znaczyła w końcu niewiele. Zaraz po maksimum
zlodowacenia w Stadium 6 nastał krótki okres łagodnego klimatu, ostatni interglacjał przed obecnym
okresem międzylo-dowcowym. Jeśli maksima glacjałów są okresami fragmentacji siedlisk, to
interglacjały na powrót scalają rozczłonkowane enklawy. Geny przepływają swobodniej przez
niegdysiejsze bariery, populacje się przemieszczają, mieszają ze sobą i rozszerzają swe zasięgi. Przed 100
tysiącami lat nowocześnie wyglądający ludzie rozprzestrzenili się już od Bliskiego Wschodu po wy-
brzeża Afryki Południowej. Jak przekonaliśmy się jednak, nie byli oni wcale bardziej „nowocześni" w
swych zachowaniach od europejskich neandertalczyków ani od własnych przodków z czasów
zlodowacenia. Qafzeh, Skhul, Klasies River Mouth, Border Cave - wszędzie tutaj występuje mustierski
poziom rozwoju. Jeśli istnieje jakaś zdecydowana linia demarkacyjna
w powstawaniu człowieka współczesnego, to nie została ona jeszcze wówczas przekroczona.
Taki decydujący moment mógł jednak nadejść pod wpływem zmian klimatu, na długo przed
tradycyjną eksplozją człowieczeństwa w górnym paleolicie Europy. Planeta wkroczyła przed 75
tysiącami lat w ostatnie zlodowacenie, w zapisie izotopów tlenu zaznaczone jako Stadium 4. Wkrótce
potem Ziemię czekało chyba najbardziej dramatyczne pojedyncze zaburzenie klimatyczne w ciągu
ostatnich 450 milionów lat: na Sumatrze wybuchł wulkan Tobą. Jak oszacował Michael Rampino z Uni-
wersytetu Nowojorskiego, w ciągu dwóch tygodni wulkan ten wyrzucił do atmosfery miliard ton
popiołów na wysokość ponad 30 km. Największa erupcja w czasach nowożytnych, wulkanu Tambora w
1815 roku, pozostawiła po sobie 50 km
3
zastygłej lawy. Kilkadziesiąt tysięcy lat wcześniej Tobą
zostawił aż 3000 km
3
magmy pokrywającej Sumatrę i przyległe dno morskie. Większość
wulkanicznego pyłu opadła na ziemię w ciągu paru miesięcy. Tymczasem wyziewy siarkowe z wulka-
nu weszły w reakcję z parą wodną pod działaniem promieni słonecznych i utworzyły trwałą zawiesinę
kropelek kwasu siarkowego w powietrzu. Jak twierdzą Rampino i jego kolega Ste-phen Self z Instytutu
Badań Kosmicznych Goddarda w Nowym Jorku, rozprzestrzenienie się w stratosferze tego aerozolu
siarkowego odcięło dostęp promieniowania słonecznego do powierzchni Ziemi, pogrążając planetę w
„zimie wulkanicznej".
- Temperatura światowa i tak już wykazywała tendencję spadkową, ale wybuch Toby sprawił, że
osiągnęła drugie dno -powiada archeolog Stanley Ambrose z Uniwersytetu Illinois. -Następnych dziesięć
lat musiało być zimnym piekłem.
Gdyby wpływ erupcji Toby potrwał tylko przez dziesięciolecie, nie byłaby to zupełna katastrofa.
Rampino i Self wskazują jednak na możliwość uruchomienia przez wulkan „mechanizmu dodatniego
sprzężenia zwrotnego", które utrzymywałoby się jeszcze długo po tym, jak niebo się przejaśniło.
Podczas wulkanicznego oziębienia zwiększyłby się zasięg pokrywy śnieżnej i lodu oceanicznego,
przez co więcej światła słonecznego odbijałoby się od Ziemi, ochładzając jej powierzchnię
jeszcze bardziej. Ten spadek temperatury powodowałby dalszy przyrost śniegu i lodu, a więc dalsze
oziębianie się klimatu, i tak spirala nakręcałaby się coraz szybciej. Temperatury powierzchniowych
wód północnego Atlantyku obniżyłyby się w ciągu 5000 lat aż o 10°C. Czapy lodowe wchłonęłyby tyle
wody, że poziom morza opadłby o 50 metrów. „Zwiększona po erupcji pokrywa śnieżna i lodowa
mogła dostarczyć dodatkowego impulsu, który przestawił system klimatyczny z trybu ciepłego na
zimny" - uważają Rampino i Self.
Populacje ludzkie, podobnie jak innych zwierząt na całym świecie, miały wobec tych drastycznych
zmian środowiska podobny wybór: przystosować się, wywędrować albo zginąć. Stanley Ambrose
sądzi, że populacje ludzkie w Afryce zostały zdziesiątkowane przez skutki erupcji Toby i że nasza linia
ewolucyjna przeszła „wąskie gardło demograficzne": liczebność żyjących jednocześnie osobników
zmalała może do zaledwie 10 tysięcy. Oczywiście, niektórym populacjom udało się jednak przeżyć.
Nie ma nawet przesłanek wskazujących na to, by anatomia praludzi uległa radykalnym zmianom ani w
Afryce, ani gdziekolwiek indziej. Jak zatem wyglądało ich przystosowanie? Czy przetrwali,
przyswajając sobie nowe sposoby zdobywania środków do życia, nowe techniki? Niestety, dziurawy
zapis kopalny Afryki nie daje nam żadnych wskazówek.
Poza może jedną. - Co robić, gdy na dworze zimno, a jedzenia brakuje? - zagadnęła mnie któregoś
dnia w Waszyngtonie Alison Brooks. - To proste. Trzeba pójść na ryby!
Do grudnia 1992 roku zdążyłem porzucić nadzieję na wykorzystanie Katandy jako pokazowego
dowodu na wczesny rozkwit kultury w Afryce. Dzwoniłem potem do Brooks w innej sprawie, gdy ona
ni stąd, ni zowąd napomknęła mi, że datowania Katandy są już gotowe i że „wszyscy się ogromnie
cieszą". Harpuny nie miały, jak sądzili z Yellenem, po 50 tysięcy lat. Były starsze! Przypuszczenie, że
tylko „dwakroć starsze od Ishango" było niedoszacowaniem. Datowanie termoluminescencyjne
próbek gruntu, przeprowadzone przez Billa Horny-aka i Alana Franklina z Uniwersytetu Maryland,
wykazało wiek 82 tysięcy lat (plus minus 8 tysięcy). Pomiary spinu elek-
tronów przez Henry'ego Schwarcza także wskazały na przedział od 65 do 105 tysięcy.
No i co teraz zrobicie? - spytałem.
Oczywiście, opublikujemy to - odpowiedziała mimocho
dem, jakby nigdy nie było co do tego wątpliwości. Szykowała
właśnie do „Science" artykuł na temat geologii Katandy, pod
czas gdy Yellen oddawał do druku inny, dotyczący archeologii
tego stanowiska. - W ten sposób zajmiemy więcej stron! - po
wiedziała Alison Brooks.
Wciąż nie przekonany, zadzwoniłem do samych autorów da-towań. Schwarcz był ostrożny. Zakończył
dopiero analizy metodą rezonansu spinu elektronów jednego zęba hipopotama, a dwa dalsze czekały
jeszcze na zbadanie. Mogły być problemy z wyznaczeniem zawartości uranu w glebie Katandy, co zabu-
rzyłoby wyniki. Żałował, że po 1990 roku pogorszyła się sytuacja polityczna w Zairze i nie można było
wrócić po nowe próbki. Ale faktycznie, jeśli już muszę wiedzieć, to stanowisko wyglądało na
zadziwiająco stare, grubo poza zakresem stosowalności metody węgla radioaktywnego, sięgającej do 40
tysięcy lat wstecz. - Co do tego nie ma dwóch zdań - powiedział. -Jeśli wstępne wyniki się potwierdzą,
zrewolucjonizowałoby to chronologię kształtowania się współczesnych zachowań ludzkich.
Prace Billa Hornyaka nad datowaniem metodą termolumi-nescencji były bardziej zaawansowane.
Szykował on już szczegółowy specjalistyczny raport. - Zrobi się z tego niezła afera -powiedział i nawet
przez telefon wyczuwalna była jego radość z tej możliwości. - Daty wskazują na o wiele starszy wiek,
niż takie wyroby z kości mają prawo mieć.
Zdawałoby się, że tego rodzaju opinia powinna zastać powitana entuzjastycznie przez obrońców
hipotezy „Pożegnania z Afryką". Oto pojawiał się brakujący kawałek układanki, beha-wioralne ogniwo
w ciągu dowodów wskazujących na Afrykę jako naszą wspólną praojczyznę. Nawet mimo skaz na
reputacji samej mitochondrialnej Ewy świadectwa genetyczne wciąż przemawiały raczej za Afryką niż
jakimkolwiek innym regionem. Skamieniałości afrykańskie ukazują najpłynnie]sze przej-
ście do w pełni nowoczesnej anatomii. A jeśli trafne jest datowanie Katandy, mamy uderzający dowód
na to, że przynajmniej niektórzy mieszkańcy Afryki ze środkowej epoki kamienia wyprzedzali swych
rówieśników z Europy i Bliskiego Wschodu. Odzwierciedlona w harpunach inteligencja mogła być tą
odskocznią, która pozwoliła jednej formie człowieka rozprzestrzenić się z miejsca swych narodzin i
wyprzeć mieszkańców innych części świata.
Dlaczego więc nie słychać radosnej wrzawy? Najprościej byłoby odpowiedzieć, że archeolodzy, jak
wszyscy naukowcy, nie cierpią anomalii. Afrykańska środkowa epoka kamienia jest o wiele
sensowniejsza jako całość bez paru wyrafinowanych harpunów, pojawiających się w jednym,
izolowanym miejscu. Zapis środkowej epoki kamienia z pozostałej części kontynentu obejmuje
wyłącznie monotonny motyw narzędzi odłupko-wych, które sypią się ze wszystkich znanych stanowisk
z przedziału 200-40 tysięcy lat temu. Oczywiście, że tu i ówdzie zdarza się jakiś nietypowy artefakt,
jakaś przebita muszelka czy kość z dziwnymi nacięciami z jednej strony. Jest też krótki przerywnik
Howiesons Poort, z przedwczesnymi narzędziami wiórowymi i przesłankami świadczącymi o nie
wyjaśnionych więziach społecznych. Kultura Howiesons Poort jednak wymarła, a reszta
sporadycznych osobliwości może mieć charakter wyjątku, który potwierdza regułę. Bez kolekcji
kościanych grotów z Katandy wspaniała linia graniczna pomiędzy nami a resztą hominidów
pozostaje nienaruszona. Nic się nie zmienia, dopóki nie zmieni się wszystko; a to właśnie miało miejsce
podczas wielkiej eksplozji kulturalnej, zwanej w Europie górnym paleolitem, a w Afryce późną epoką
kamienia. Harpuny Brooks przedziurawiły tę barierę i cały piękny układ stał się wątpliwy.
- To takie dziwaczne - mówi Richard Klein ze Stanfordu, którego sceptycyzm dźwięczy w słuchawce
równie wyraźnie jak entuzjazm Hornyaka. - Oglądałem tysiące artefaktów z dziesiątków stanowisk z
tego przedziału wiekowego i nigdy nie widziałem czegokolwiek choćby porównywalnego z tymi harpu-
nami. - Klein, najwytrwalszy obrońca hipotezy „Pożegnania
z Afryką", uważa, że model afrykańskiego rodowodu człowieka współczesnego funkcjonuje lepiej bez
prekursorskich snycerzy kości lansowanych przez Brooks. - Jeśli się okaże, że ludzie mieli wszystko,
czego trzeba do wytworzenia kościanych harpunów już 80 tysięcy lat temu, to czemu pozostali w
Afryce przez następne 40 tysięcy lat? - pyta. - Jedynym wytłumaczeniem byłoby, że choć wyglądali
współcześnie, wcale się tak nie zachowywali. Na pewno nie ma na to dowodów nigdzie indziej.
Brooks odpowiedziałaby na to, że trzeba ich uważniej poszukać. Oboje zgadzają się co do jednego:
znaczenie Katandy wyjaśni przyszłość. Albo kolejne stanowiska potwierdzą wczesne wystąpienie skoku
technologicznego w Afryce, albo brak takiego wsparcia uczyni z Katandy kwiatek do kożucha.
Sam obstawiam pierwszy wariant. Myślę, że mieszkańcy Wielkiego Rowu Afrykańskiego w
środkowej epoce kamienia potrafili zdobyć się na przeróżne imponujące wynalazki, gdy środowisko ich
do tego zmusiło. Takim bodźcem było nagłe nastanie ostatniego zlodowacenia. Ale równie zdolne były
grupy ludzkie rozproszone po innych okolicach; po prostu reagowali inaczej. Jeśli rację ma Hilary
Deacon, lud Howiesons Poort polegał na długodystansowych kontaktach społecznych. Tymczasem
Brooks dysponuje dowodami, że na początku ostatniego zlodowacenia w botswańskim stanowisku ^Gi
ludzie zabijali zebry, wielkie bawoły i inne zwierzęta jakoby zbyt groźne dla hominidów środkowej
epoki kamienia. Może #Gi było miejscem dorocznych spotkań, gdzie rozmaite grupy myśliwych
zbierały się, aby polować na grubą zwierzynę i wymieniać między sobą informacje? Gdyby tak było, nie
zachowywaliby się jak hominidy ze środkowej epoki kamienia, lecz jak współcześni łowcy i zbieracze.
Takie lokalne przejawy ludzkich zdolności nie ograniczają się do Afryki. Brytyjski archeolog Clive
Gamble, starając się wykazać, że neandertalczycy nie byli w stanie polować na kozice w trudnym
górzystym terenie, udał się na uzbeckie stanowisko Teszik-Tasz, na wschodnim skraju zasięgu
geograficznego neandertalczyków. Na wysokości półtora tysiąca metrów, pośród malowniczych
wapiennych przepaści, gdzie prawie nie
powinno być neandertalczyków, złożono do grobu młodego osobnika i otoczono jego zwłoki wieńcem
kości i rogów kozic oraz narzędziami lewaluaskimi. Być może gdzie indziej neandertalczycy nie dali
dowodów tego rodzaju subtelności, ale najwidoczniej nie były one im całkiem obce.
- I co ja mam z tym zrobić? - zastanawia się Gamble. - Muszę uznać, że neandertalczycy byli jednak
zdolni do zupełnie współczesnych zachowań.
Jeszcze więcej o sprawności łowieckiej neandertalczyków mówią badania Mary Stiner, studentki
Lew Binforda, obecnie pracującej na Unwersytecie Loyola w Chicago. Przebadała ona kości jeleni,
turów i innych ssaków kopytnych z czterech stanowisk w zachodniośrodkowej Italii, obejmujących
różne części środkowego paleolitu, i odkryła, że w pierwszej części tego okresu, mniej więcej 110-65
tysięcy lat temu, neandertalczycy polowali jak większość dużych drapieżców: atakowali każdy rodzaj
zdobyczy, jaki im się nawinął, sięgając jednak po najłatwiejszy łup, tj. osobniki słabsze i
młodociane. Znaczna część mięsa mogła też pochodzić z padliny. W miarę ochładzania się klimatu w
związku z rozrostem lodowców ci sami neandertalczycy nagle zmienili taktykę i zaczęli zabijać
zwierzynę dorodną. Stiner przypuszcza, że zmianę wymusił spowodowany spadkiem temperatury
wzrost zapotrzebowania metabolicznego na tłuszcz. Bez względu jednak na przyczyny, neander-
talczycy polowali na groźniejszą, trudniejszą zwierzynę za pomocą dotychczasowego zestawu
środkowopaleolitycznych narzędzi. Wskazuje to na jakiś inny, ważniejszy czynnik warunkujący ich
sukcesy łowieckie - zapewne wzrost interakcji społecznych i kooperacji. W tym przypadku
unowocześniono nie technologię, lecz strategię łowiecką.
Rewelacje Mary Stiner są nowym wkładem w archeologię neandertalczyków. Jestem przekonany, że
dowodów na zdolność ludzi środkowego paleolitu do w pełni nowoczesnych zachowań będzie
przybywać w miarę postępu prac na obszarze całego Starego Świata. Jest jednak brakujący
element, którego nie przywrócą nawet najintensywniejsze prace wykopaliskowe. Dotyczy on nie tyle
sposobu ludzkiego myślenia, co raczej tego, co
dzieje się dalej z pomysłem. Wśród ludzi współczesnych idee rozprzestrzeniają się łatwo. Jeśli pomysł
czy wynalazek ma rzeczywisty walor przystosowawczy, powinien z definicji „zarażać" sąsiednie mózgi.
Osoby zdolne do przyswojenia sobie nowości osiągają zwykle przewagę w życiu. Podobnie grupy
ludzkie z udziałem pojętnych członków mają większe szansę na sukces niż grupy złożone z jednostek
mniej utalentowanych.
Spójrzmy raz jeszcze na owe oazy środkowopaleolitycznej nowoczesności. Weźmy Katandę. Jeśli
datowanie harpunów jest poprawne, ktoś (czy kilku „ktosiów") w zamierzchłej afrykańskiej środkowej
epoce kamienia wymyślił sposób, jak obrobić kość tak, by nie tylko można było nią ugodzić rybę, ale by
na dodatek wijąca się na końcu dzidy ofiara nie zdołała się oswobodzić. W kontekście 100 tysięcy
nudnych lat, przynoszących tylko toporne narzędzia kamienne, pomysł harpuna -a szerzej rzecz
ujmując, samo dostrzeżenie, że można obrabiać kość - nadaje nowe znaczenie pojęciu oryginalności.
Zalety przystosowawcze wynalazku są oczywiste. Twórcy harpunów mogli korzystać z obfitości rybiego
białka właśnie wtedy, kiedy zasoby zaczynały się kurczyć, a ci, którzy nie umieli robić harpunów,
musieli obejść się smakiem. Jeśli John Yellen ma rację, idea obróbki kości była tak udana, że
przetrwała z niewielkimi tylko zmianami przez kolejne 40 tysięcy lat. Ale przez cały ten czas pomysł się
nie rozpowszechnił. Najwyraźniej pozostawał oderwaną lokalną tradycją, mimo swej oczywistej użytecz-
ności dla innych nadwodnych ludów i mimo braku dowodów, że owi nie używający harpunów sąsiedzi
byli znacząco mniej inteligentni.
Sprawa harpunów z Katandy ostatecznie może nie polegać na pytaniu, jak ludziom ze środkowej
epoki kamienia udało się w odizolowanym od świata zakątku wyprodukować tak wspaniałe przedmioty
u zarania ostatniego zlodowacenia, czyli 75 tysięcy lat temu. Bardziej zagadkowe jest to, dlaczego
gdy narzędzia te już raz się pojawiły w ludzkim otoczeniu, nie rozprzestrzeniły się dalej.
ROZDZIAŁ 10
JAK POWSTAŁ CZŁOWIEK WSPÓŁCZESNY?
Człowiek zaistniał jako człowiek, w odróżnieniu od pozostałych zwierząt, dokładnie wtedy, gdy zaczął postrzegać świat jako pojęcie.
MARSHALL SAHLINS
W
iosną 1986 roku nieopodal czeskiej miejscowości Dolni Vestonice na Morawach odnaleziono we
wspólnej mogile szczątki trojga nastolatków. Z Brna, położonego o jakieś 40 km na północ,
sprowadzono niezwłocznie specjalistę, który nadzorował ekshumację i identyfikację zwłok. Dwa
gruboko-ściste szkielety należały do młodych mężczyzn. Trzeci, smu-klejszy, uznano za kościec
dziewczyny w wieku 17 do 20 lat. Wyraźne skrzywienie kręgosłupa w lewo i inne anomalie kostne
dowodziły, że za życia cierpiała z powodu poważnego kalectwa. Obaj młodzieńcy zakończyli żywot w
pełni sił i zdrowia. Pozostałości grubego drewnianego pala przechodzącego przez miednicę jednego z
nich zdradzały, że zgon mógł nastąpić z przyczyn nie do końca naturalnych.
Ciała pochowano bardzo pieczołowicie. Jak ocenił ów specjalista z Brna - a był nim Bohuslav Klima
z tamtejszego Czeskiego Instytutu Archeologicznego - obaj młodzieńcy zostali złożeni do grobu z
głowami opasanymi sznurami paciorków z kości słoniowej i nanizanych kłów. Ten, któremu wbito
pal w okolicę kości ogonowej, mógł mieć na twarzy coś w rodzaju kolorowej maski. Wszystkie trzy
czaszki były pokryte czerwoną ochrą. Najdziwniejsze jednak było ułożenie zmarłych: ktokolwiek złożył
ich w ziemi, umieścił ich koło siebie - dziewczyna
leżała pomiędzy obydwoma młodzieńcami. Mężczyzna po jej strome lewej spoczywał na brzuchu, z
głową odwróconą od niej, lecz lewe ręce obojga były splecione. Drugi z partnerów leżał na wznak, z
głową zwróconą ku dziewczynie. Wyciągał do niej ramiona, a jego dłonie spoczywały na jej łonie.
Ziemia otaczająca to intymne trio cała była obsypana czerwoną ochrą.
Przytulone do siebie szkielety tworzyły zagadkowy obraz. W swym sprawozdaniu Klima wyraził
przypuszczenie, że układ pochówku może odzwierciedlać „prawdziwy dramat życiowy", który poprzedził
pogrzeb. Według niego chodziło o młodą kobietę, która zmarła w połogu. Męskie szkielety należały do
czarownika - mężczyzny w masce - oraz do jej męża. Obaj uznani za współwinnych jej śmierci musieli
podążyć za kobietą w zaświaty. Można sobie wyobrazić jeszcze inne dramaty prowadzące do tej samej
puenty. Tragiczny trójkąt miłosny? Młoda władczyni z dwoma małżonkami? Krwawa ofiara z trojga
młodych? A może dramatyzm tego funeralnego tableau był czystym pozorem - gesty rąk skutkiem
stężenia pośmiertnego lub cynicznego zrzucenia trupów do wykopanego naprędce dołu? Jakkolwiek
było naprawdę, ciała całej trójki przykryła warstwa płonących gałęzi, a potem ziemia, następnie
przyszły kolejne nawarstwienia i tak aż przez 27 640 lat, z dokładnością do kilku dziesiątków lat.
Potrójny pochówek z Dolnich Yestonic przypisano do okresu kultury graweckiej, drugiej z typowych
dla europejskiego górnego paleolitu. Gdyby ewolucję człowieka opiewał epos, górny paleolit byłby
rozdziałem poświęconym osiągnięciu dojrzałości. Nagle, po tysiącleciach postępu tak wolnego, że
właściwie trudno go nazwać postępem, kultura ludzka „twórczo eksploduje", jak napisał John Pfeiffer.
Upowszechniają się nowe typy narzędzi kamiennych, a w miejsce dotychczasowej globalnej
monotonii rozwiają się style regionalne. Zarówno w Afryce, jak i w Europie pojawiają się eleganckie
wyroby z kości, poroży i kości słoniowej. Stagnację zastępuje zmiana. We Francji pojawiają się i
znikają niczym paryskie mody kolejne kultury: oryniacka, grawecka, solutrejska, magdaleńska, a
każda przynosi nie notowane dotąd innowacje i rozwiązania techniczne.
Inwentarz ze stanowisk archeologicznych rozsianych od Hiszpanii po Ural zaczyna przypominać katalog
domu towarowego. Występują więc igły do szycia, ostrza z zadziorami, haczyki na ryby, rzemienie,
stojaki do suszenia mięsa, kamienne kaganki, paleniska z regulowaną temperaturą, złożone obiekty
mieszkalne itd.
Stanowisko Dolni Yestonice ma swój udział w tym wyposażeniu, ale dostarcza licznych świadectw na
zupełnie szczególny aspekt górnego paleolitu. Na okolicznych obszarach żyzna gleba lessowa usiana
jest wyrzeźbionymi i ulepionymi wizerunkami zwierząt i kobiet, dziwnymi rytami, ozdobami ciała i
udekorowanymi grobami. Jeszcze kilka tysięcy lat wcześniej nie było takich fantazyjnych wyrobów. U
progu górnego paleolitu nagle rozkwita sztuka figuratywna. Nie poprzedziły jej bynajmniej jakieś
wcześniejsze nieporadne próby. W niemieckim Yogelherd ktoś wziął kawałek ciosu mamuta i wyrzeźbił
w kości słoniowej miniaturowego konika - z głową, rozszerzonymi chrapami, kształtnym zadem i
wydętym brzuchem - zapierającego dech swym realizmem. Przed Yogelherd nie było żadnych
przedstawień koni. Były tylko prawdziwe konie.
Trudno przecenić znaczenie tej przemiany. Wszystko wskazuje na to, że ludzie górnego paleolitu
wkroczyli w niewinny, nie zbadany świat i wstrząsnęli nim dzięki symbolom, sztuce, metaforze i
fabule. Nie zadowalali się samym usprawnianiem sposobów przetrwania. Wynaleźli sens. Według
Richarda Kleina z Uniwersytetu Stanforda „górny paleolit sygnalizuje najbardziej fundamentalną
zmianę ludzkich zachowań, jaką kiedykolwiek może ujawnić zapis archeologiczny, z wyjątkiem
jedynie pierwotnego rozwoju cech ludzkich, które w ogóle umożliwiły zaistnienie archeologii".
Fundamentalne zmiany domagają się wielkich, śmiałych, fundamentalnych wyjaśnień. Jeszcze
dziesięć lat temu można się było odwołać właśnie do takiego wyjaśnienia. Niezwykły wzrost
złożoności kultury w górnym paleolicie zdarzył się tak nagle dlatego, że na kontynencie europejskim
pojawił się nowy, nowoczesny typ człowieka: kromaniończyk. Nowe zachowania dawało się
wytłumaczyć nową anatomią i odwrotnie. Ta
wygodna synchroniczność zawaliła się pod ciężarem kości z Klasies River Mouth, Border Cave,
Qafzeh i Skhul. Stare wyjaśnienie upadło. Luka 60 tysięcy lat między pojawieniem się nowoczesnych
szkieletów ludzkich w jednej części świata a rozkwitem nowoczesnych zachowań w innej sprawiła,
że najbardziej zadziwiający postęp kulturowy w dziejach ludzkości został pozbawiony przyczyn.
Najpowszechniejszym sposobem uporania się z tym kryzysem poznawczym, jak zresztą z każdym,
jest zaprzeczanie jego istnieniu. Wielu archeologów wciąż uzasadnia wydarzenia kulturowe górnego
paleolitu pojawieniem się nowocześniejszej, intelektualnie sprawniejszej formy człowieka. Co z tego, że
ana-tomicznie nowoczesne szkielety pojawiają się w Afryce i Le-wancie grubo za wcześnie, aby się
zbiec w czasie z ową kluczową transformacją? Musiało zajść jakieś inne późniejsze wydarzenie
biologiczne, które nie odcisnęło piętna na kształcie szkieletu, a jednak było o wiele ważniejsze.
- Narasta powszechna zgoda, że okazy z Qafzeh czy Klasies River Mouth najlepiej określać jako
prawie nowoczesne - mówi Klein, czołowy protagonista wyjaśniania górnego paleolitu „zdarzeniem
biologicznym". - Wskazują one, że ludzie współcześni powstali w Afryce, chociaż nie byli jeszcze w
pełni nowocześni. Prawie 50 tysięcy lat temu w owej linii afrykańskiej doszło do przełomu, nastąpiła
zmiana neurologiczna, która umożliwiła im rozwinięcie wszelkich nowoczesnych zachowań
kulturowych. Równie dobrze mogło się to przydarzyć neandertalczykom. Ale się nie przydarzyło.
Innymi słowy, górny paleolit nie zaczął się wcześniej niż 40 tysięcy lat temu, bo nie było mózgów,
dzięki którym mógłby się zacząć. Gdy już zaszła owa „zmiana neurologiczna" w linii rodowej człowieka
współczesnego, nic nie mogło powstrzymać tych dobrze wyposażonych ludzi - naszych przodków - od
wyparcia bardziej archaicznych populacji, gorzej widzianych przez dobór naturalny. Scenariusz ten
ma całą zwodniczą prostotę starego wyjaśnienia, a przy tym elegancko pasuje do nowszych
koncepcji, w rodzaju hipotezy „Pożegnania z Afryką". Ma też jednak słabe strony. Po pierwsze,
niepokojący jest
niedostatek dowodów na jego poparcie. Mózg się nie powiększa, brak zmian w odciskach po
wewnętrznej stronie kości puszki mózgowej, wskazujących na zmiany budowy mózgu, nie ma
jakiegokolwiek śladu w zapisie kopalnym po tak niesłychanie znaczącym przełomie neurologicznym.
Klein i inni archeolodzy podzielający ten punkt widzenia powołują się na wiele nowych, złożonych
zachowań człowieka w górnym paleolicie jako pośrednie wsparcie swoich poglądów. Ponieważ jednak
owe nowe, efektowne zachowania są właśnie tymi zjawiskami, które miałaby tłumaczyć zmiana
możliwości neurologicznych, rozumowanie niebezpiecznie przybiera postać błędnego koła.
Co gorsza, można posłużyć się danymi kulturowymi także przeciwko koncepcji ważnego zdarzenia
biologicznego. Jeśli za górny paleolit odpowiada zmiana neurologiczna w konkretnej populacji ludzi
współczesnych, to należałoby się spodziewać, że cały zespół zachowań - sztuka, nowe narzędzia itp. -
pojawi się w jednym miejscu, a następnie rozprzestrzeni się stamtąd szerzej, w miarę jak sami ludzie
współcześni zasiedlali nowe
tereny. Nie da się jednak dostrzec takiego obrazu nawet w Europie, której przyglądano się
najdokładniej. Jawi się nam raczej skomplikowana mozaika miniaturowych eksplozji, które tylko z
daleka wyglądają na jeden wielki wybuch. Poszczególne aspekty górnopaleolitycznej kultury pojawiają
się gdzieniegdzie wcześniej lub później. Najpóźniej sztuka dociera na Bliski Wschód, chociaż właśnie
tam ludzie zaczęli najdawniej polegać na narzędziach wiórowych. We wschodniej Europie
skamieniałości wyglądające zupełnie nowocześnie pojawiają się tysiące lat przed jakimikolwiek
wyrobami górnopaleolitycz-nymi. Co więcej, pod koniec górnego paleolitu, mniej więcej 12 tysięcy lat
temu, cala ta niestrudzona kreatywność wydaje się zamierać. Pod wieloma względami okres mezolitu,
jaki później nastąpił, był nieoryginalny kulturowo. Jeśli oceniać czyjś potencjał neurologiczny na
podstawie dzieł materialnych, można by uznać, że owi nowocześni, wyżsi biologicznie ludzie cofnęli się
nawet w ewolucji. A to jest niezbyt prawdopodobne.
Zwolennicy scenariusza „zdarzenia biologicznego" muszą także zawile wyjaśniać te fragmenty
zapisu archeologicznego, w których neurologiczny potencjał zdolności do zachowań
gór-nopaleolitycznych zdaje się wsączać we wcześniejsze, środko-wopaleolityczne mózgi. Kościane
harpuny Alison Brooks pochodzące ponoć sprzed 82 tysięcy lat są tylko jednym, skrajnym
przykładem takiego „paleoprzecieku". Kolejnego dostarczyła praca Mary Stiner i Stevena Kuhna we
Włoszech. Jeśli dobrze poszperać, można by zapewne doszukać się jakichś środkowopaleolitycznych
wersji większości technicznych wynalazków górnego paleolitu. Klasyczna definicja technik
gór-nopaleolitycznych skupia się na „trzech B": blodes (wióry), bonę tools (narzędzia kościane) i burins
(rylce). Te ostatnie mają kształt klina i uzyskiwane były przez odłupywanie od wióra krzemiennego
jednego czy dwóch odłamków. Jak widzieliśmy, narzędzia wiórowe dominują w
południowoafrykańskim przemyśle Howiesons Poort 60 tysięcy lat przed ich upowszechnieniem w
Europie. Mniej więcej w tym samym czasie są one też pospolite w innej kulturze
środkowopaleolitycznej, zwanej amudzką, która rozkwitła i zanikła na obszarze Lewantu. In-
nym wyróżnikiem kultury amudzkiej była niezwykła obfitość rylców. Nawet gdyby udało się komuś
wyłączyć harpuny z Ka-tandy, w wykopaliskach rozrzuconych od Afryki po północną . Europę spotyka
się też inne, może nie tak starannie wykonane narzędzia kościane neandertalczyków i innych praludzi.
Wcześniej niż 40 tysięcy lat temu można się też, choć z nieco większym trudem, doszukać
zwiastunów górnopaleolitycz-nych parafernaliów symbolicznych. Wprawdzie przed konikiem z
Yogelherd brak jest sztuki przedstawiającej, jednak kreski wydrapane na żebrze wołu z francuskiego
stanowiska Pech de FAze oraz zygzakowate znaki z wielu innych odkrywek nean-dertalskich można
określać jako symboliczne. Tu i tam we Francji spotyka się też przedziurawione kły, a w południowej
Afryce pokryte znakami skorupy strusich jaj. W Europie znajdowano prastare pięściaki, których
twórcy najwyraźniej umyślnie unikali uszkodzenia skamieniałości muszli tkwiącej w kamieniu albo
zmieniali kształt narzędzia tak, by uwydatnić barwną wstęgę w bryle surowca, czy też wykazywali inne
przebłyski zmysłu estetycznego. Zdarzają się tu i ówdzie plamy ochry oraz oznaki, że Afrykanie w
środkowej epoce kamienia wydobywali hematyt, jaskrawoczerwony minerał, który mógł się przydać
tylko do upiększania ciała.
Zebrawszy wszystkie te prekursorskie przypadki i dorzuciwszy dane o neandertalskich pochówkach,
archeolodzy zajmujący stanowisko przeciwne do Richarda Kleina objaśniają eksplozję kreatywności
twierdząc, że w istocie nie wydarzyło się nic, co przypominałoby wybuch. Ich zdaniem rozwój miał cha-
rakter stopniowy. Jeśli każda nowość bierze początek z nieco prymitywniejszego, wcześniejszego
prawzoru, całość można uznać za kolejny krok w postępie kulturowym ludzkości, co wcale nie
wymaga „lepszego mózgu" ani żadnego innego biologicznego wyzwalacza. „Neandertalczykom może nie
szłaby najlepiej fizyka jądrowa bądź rachunek różniczkowy - pisze Brian Hayden z Uniwersytetu Simona
Frasera. - Twierdzenie, że nie dysponowali oni podstawowymi ludzkimi umiejętnościami albo że nie
potrafili postępować w zauważalnie nowoczesny sposób, jest jednak naciąganiem istniejących danych".
Taki gradualistyczny punkt widzenia pozwala wytłumaczyć górny paleolit bez odwoływania się do
niewidzialnej transformacji genetycznej, która na zasadzie deas ex machina miałaby rozwiązać splątaną
intrygę dramatu. Jednak i to podejście wymaga wiele dobrej woli od słuchacza. Choćby pokazywano nie
wiadomo ile precedensów, nie wytłumaczy to zadziwiającego skoku ilościowego kultury w górnym
paleolicie ani też tego, co ów przyrost znaczył dla codziennego życia ludzi. Rzeczywiście, w niektórych
późnych stanowiskach neandertalskich znajduje się paciorki i przedziurawione kły. Co jednak łączy
takie odosobnione ciekawostki z istnym deszczem ozdób, jaki spadł na Francję i Niemcy w okresie
oryniackim na samym początku górnego paleolitu? Jak za ich pomocą wyjaśnić obfitość ozdób w
podmoskiewskim Sungirze, podobnego wieku co Dolni Yestonice, gdzie ciała trojga osób udekorowano
dziesiątkami bransolet, naszyjników, malowanych wisiorków i dziesięcioma tysiącami paciorków z
mamuciej kości słoniowej? Jak twierdzi Randy White, archeolog z Uniwersytetu Nowojorskiego,
wykonanie każdego z tych paciorków wymagało mniej więcej jednej godziny pracy. Daje to 10 tysięcy
roboczogodzin, i to tylko po to, żeby przyozdobić trzy trupy i zakopać je w ziemi. Neandertalczycy
wprawdzie grzebali zmarłych, ale nie poświęcali tej czynności aż tyle czasu i uwagi. Sungir to nie tylko
„trochę większa dawka tego samego". To zupełnie nowa jakość kulturowa.
Inną charakterystyczną cechą kultury górnego paleolitu jest jej „zaraźliwość". Nowe wynalazki nie
pojawiają się już w odosobnionych zakątkach, by rychło sczeznąć bez rozgłosu. Przekształcają się,
różnicują i inspirują dalsze innowacje. Jak mówi White, paciorki z kości słoniowej z jednego ze stanowisk
we Francji sprzed 33 tysięcy lat są właściwie takie same pod względem materiałowym, wzorniczym i
sposobu wykonania jak paciorki ze stanowiska odległego o 200 kilometrów. Tymczasem paciorki
niemieckie wyraźnie się różnią, wyrażając inną tradycję, inne wariacje na ten temat. Sam przemysł
oryniacki cechuje się obfitym występowaniem dużych, niezbyt ładnych wiórów, „dziobiastych" rylców
oraz grotów wyrzeźbionych z ko-
ści o podstawie rozszczepionej, by dały się osadzić na drzewcach. Najstarsze znane stanowiska
oryniackie, sprzed około 43 tysięcy lat, zlokalizowane są na Bałkanach. Najwyżej trzy tysiące lat
później kultura oryniacka dotarła na drugi kraniec Europy - do Hiszpanii. W ciągu kolejnych kilku
tysięcy lat rozprzestrzeniła się na całym kontynencie, po drodze nabierając nowych cech i wykształcając
style regionalne. To już nie tylko trochę więcej kultury niż dotychczas. Z jakiegoś powodu kultura
przybrała rozmiary „epidemiczne"!
- Po dwustu czy trzystu tysiącach lat bez żadnych nowości - mówi Tim White z Berkeley - nagle, w
bardzo krótkim czasie po tym bezmiarze niczego, pojawia się wszystko. Tu jeden styl, tam inny; mamy
sztukę, handel; takie zróżnicowanie, jakby wszystko buchnęło nam niespodziewanie w twarz.
Człowiek zadaje więc sobie wtedy pytanie, jak mogło do tego dojść?
Tim White jest badaczem nader pracowitym i drobiazgowym. Nie lubi tracić czasu na spekulowanie
o zagadkach. Tym razem jednak wahał się tylko przez moment, po czym odpowiedział na własne pytanie.
- Przychodzi mi na myśl tylko jedna sprawa na tyle wielka, że mogła doprowadzić do radykalnej
zmiany zachowań praludzi. Był nią język.
Wydaje się to aż nazbyt oczywiste. Weźmy jakąkolwiek innowację - na przykład kościany harpun
- i umieśćmy ją w kontekście krajobrazu kulturowego. A teraz opakujmy ją w słowa. Jak zrobić to
czy tamto. Jak opowiedzieć o łowieniu ryb. Kiedy można się spodziewać przybycia określonego ga-
tunku ryb i jak to przekazać innym ludziom, z którymi prowadzimy wspólne interesy. Jak prowadzić
wspólne interesy. Jak pociąć rybę na cienkie paski i suszyć ją na stojakach, by móc skorzystać z jej
walorów spożywczych za jakiś czas: nie da się tego wszystkiego wyrazić bez języka. Jak zorganizować
zespołowy połów ryb i wymieniać złowioną zdobycz na inne dobra. A przy okazji -jak nazwać bóstwo
rzeki i jak je ubłagać, ażeby połów był obfity.
Który wynalazek mógł się upowszechniać szybciej: sam harpun czy harpun opakowany w mowę?
Język działa poniekąd jak smar ułatwiający przepływ innych wynalazków - nowych
taktyk łowieckich, nowych sposobów budowy palenisk, konserwowania mięsa lub wyprawiania skór.
Mogły one zostać wymyślone już wcześniej, gdzieniegdzie mogły stanowić część życia nawet od tysięcy
lat; dopiero jednak język dostarczył im nośnika umożliwiającego pokonywanie przestrzeni od jednej
ludzkiej grupy do drugiej, no i z mózgu do mózgu. Mowa wyjaśnia zaraźliwość, rozdęcie kultury, a nawet
zagładę neandertalczyków. Wystarczy tylko wyobrazić sobie dwie populacje: jedną płynnie mówiącą, a
drugą porozumiewającą się pierwotnymi pomrukami i gestykulacją. Czy można mieć wątpliwości, która
wyjdzie zwycięsko z konfrontacji? Nic dziwnego, że tak wielu ewolucjonistów, reprezentujących różne
specjalności, zastanawiając się nad górnym paleolitem, dochodzi do wspólnego wniosku, iż
katalizatorem zmian był język. Zgodni są co do tego tacy paleoantropolodzy, jak Tłm White,
archeolodzy: Lew Binford, Desmond Clark, Paul Mellars i Richard Klein, oraz genetycy: Luigi Luca
Cavalli-Sforza czy Allan Wilson (gdy jeszcze żył).
Zanim uwierzymy tym autorytetom, przyjrzyjmy się jeszcze dowodom. Jeśli złożony, w pełni ludzki
język pojawił się na świecie z początkiem górnego paleolitu, nie mogli się nim oczywiście posługiwać
żadni wcześniejsi ludzie. Słowa i zdania nie ulegają fosylizacji i nie przychodzi mi do głowy żaden sposób
sprawdzenia wprost, kiedy język znalazł się w repertuarze zachowań człowieka. Chociaż język nie
podlega skamienieniu, zdarza się to dwóm elementom ludzkiej anatomii, mającym decydujące znaczenie
dla mowy: strukturom kostnym uczestniczącym w artykulacji głosu oraz odciskom mózgu na we-
wnętrznej powierzchni czaszki. Obie te grupy pośrednich świadectw zdolności językowych sugerują, że
wspomniane autorytety naukowe zapuściły się na grząski grunt.
Odkrycie kości gnykowej Moszego z jaskini Kebara poważnie nadwątliło przekonanie, że
neandertalczycy byli niezdolni ana-tomicznie do szybkiej, w pełni ludzkiej mowy. Philip Lieber-man,
Jeffrey Laitman i ich koledzy latami dowodzili, że swoiście wygięta podstawa czaszki człowieka
współczesnego jest wyrazem przystosowania do mowy, ponieważ obniża położenie
krtani w gardle. Ludzie współcześni, w przeciwieństwie do zwierząt o płaskiej podstawie czaszki, nie
mogą jednocześnie połykać i oddychać. Są więc częściej narażeni na ryzyko zadławienia się na śmierć.
Ryzyko to nie jest błahe: zanim odkryto chwyt Heimlicha
1
, zakrztuszenie się przy jedzeniu było w Stanach
Zjednoczonych szóstą najczęstszą przyczyną gwałtownej śmierci. Większość wcześniejszych hominidów nie
miała wyraźnie wygiętej podstawy czaszki. Zwłaszcza neandertalczycy mieli podstawy czaszki płaskie, co
świadczyłoby o tym, że świetnie łykali, ale zapewne fatalnie mówili.
Budowa kości gnykowej jest dla tej hipotezy bardzo istotna, gdyż położenie owej kości określa wielkość
krtani, a jeśli ta jest zbyt mała, niemożliwa staje się artykulacja pewnych głosek. Odkrycie pierwszej
neandertalskiej kości gnykowej, która okazała się mieć typowo ludzkie wymiary, stonowało tę hipotezę, choć
jej zwolennicy bynajmniej nie zamilkli. Lieberman i Laitman twierdzą teraz, że z pojedynczej kości gnykowej
neandertalczyka niewiele da się wyczytać, gdyż jej położenie w gardle nie zależy od jej kształtu. Chcąc
stwierdzić, czy Mosze mógł mówić, należy dać sobie spokój z kością gnykową, a szukać podstawy czaszki,
której akurat brakuje, razem z resztą głowy.
Zbywszy w ten sposób zagrożenie ze strony Moszego, rzecznicy tezy o „neandertalczykach-niemowach"
muszą stawić czoło innemu wyzwaniu. Wiele argumentów Liebermana i Laitrna-na opartych było na
wyglądzie płaskiej podstawy czaszki neandertalskiego Starca z La Chapelle, a okaz ten był bardzo
zdeformowany i nigdy nie zostaj porządnie zrekonstruowany. Dopiero w 1989 roku zabrał się za to
staranniej Jean-Louis Heim z paryskiego Muzeum Historii Naturalnej. I oto okazało się, że w jego wersji
czaszkę cechuje znacznie silniejsze wygięcie podstawy, co zbliżają do głów współczesnych. Ostatnio Da-vid
Frayer z Uniwersytetu Kansas porównał Heimowskiego nowego Starca z licznymi czaszkami człowieka
współczesnego, od górnopaleolitycznych po średniowieczne, i stwierdził, że sto-
pień wygięcia jest podobny u wielu z nich, w tym na przykład w średniowiecznej czaszce z Węgier. -
Nikt nie twierdzi, że w średniowieczu Węgrzy nie umieli mówić - powiada Frayer. Nic dziwnego, że
ani Laitman, ani Lieberman nie dowierzają zbytnio rekonstrukcji Heima. Wskazują na inne czaszki
nean-dertalskie, których płaskie podstawy pasują do ich koncepcji.
Dyskusja ta może nie mieć końca, chyba że jakiś rozmrożony neandertalczyk wkroczy do
laboratorium i zapyta o drogę. Nawet gdyby jednak neandertalczykom brakowało kilku głosek, można
się zastanawiać, czy to aż tak ważne. Czy neander-talczyk-odmrożeniec powie: „Przepraszam, zgubiłem
się", czy: „Pszepaszam, zgubyem sze", ktoś wskaże mu właściwy kierunek. Co więcej, głoski
artykułowane w przestrzeni nad tchawicą miałyby niewielkie znaczenie dla rozwiązania zagadki górnego
paleolitu. Laitman i Lieberman nigdy nie twierdzili, że niezdolność do nowoczesnej mowy dotyczyła
wszystkich ludzi środkowego paleolitu; skupili się na neandertalczykach. Podstawa skamieniałej
czaszki Skhul V jest według Liebermana „w pełni ludzka", ale anatomicznie współczesnym skamieniało-
ściom ze Skhul towarzyszą narzędzia środkowopaleolityczne, a ich wiek szacuje się obecnie na około
100 tysięcy lat. Bardzo trudno sobie wyobrazić, jak dodanie paru samogłosek do ludzkiego repertuaru
wokalnego 100 tysięcy lat temu mogłoby wyzwolić „eksplozję kreatywności" 60 tysięcy lat później. Co
więcej, posuwając się dalej w czasie, natkniemy się na ludzi, którzy swobodnie i z pełną ekspresją
komunikują się ze sobą bez udziału jakichkolwiek głosek; są to przedstawiciele społeczności głuchych.
Język migowy nie jest tylko jakąś toporną namiastką języka; to bogaty system porozumiewania się, po-
siadający złożoną gramatykę, składnię i inne elementy mowy. Tak się składa, że do ich artykulacji
używa się rąk i palców, a nie krtani i języka.
Usta czy ręka hominida będą służyć do porozumiewania się na tyle płynnego, na ile pozwala na to
rozwój mózgu. Dane kopalne przemawiają więc dość cicho, ale jednoznacznie wskazują jedną stronę. Od
dawna wiadomo, że z mową wiążą się dwa ośrodki w mózgu, oba zlokalizowane w lewej półkuli. Pierwszy
z nich odkrył w 1861 roku francuski anatom Paul Broca. Miał on pacjenta o przydomku Tan Tan,
ponieważ po udarze mózgu chory ten potrafił wypowiadać tylko to jedno słowo, mimo nie zaburzonego
rozumienia mowy. Sekcja zwłok przeprowadzona po jego śmierci wykazała, że miał on uszkodzenie
wielkości kurzego jaja w dolnej części lewego płata czołowego mózgu. Dziesięć lat później niemiecki
neurolog Carl Wernicke
2
odkrył kolejny ośrodek mowy w lewej półkuli, w górnej tylnej części płata
skroniowego. W przeciwieństwie do Tan Tana pacjenci Wernickego byli skrajnie gadatliwi - tyle że
ich słowotok nie miał żadnego sensu.
Chociaż nie są to jedyne obszary mózgu uczestniczące w powstawaniu mowy, zasadnicza rola
ośrodków Broca i Wernickego została dowiedziona setki razy. Dobrze potwierdzona jest też ich
wyjątkowość dla ludzkiego rodu: obszary te nie są powiększone u żadnych innych naczelnych.
Można więc zasadnie powiedzieć, że nie sposób odmówić neurologicznego podłoża zdolności
językowych żadnym hominidom, u których stwierdzono obecność tych struktur w mózgu. Mózgi
wprawdzie nie ulegają skamienieniu w stopniu większym niż słowa czy zdania, ale zachowuje się
czasem odlew wewnętrznej powierzchni czaszki (endokranialny) z zachowanymi odciskami
niektórych bruzd i zakrętów kory mózgowej, obrzeżających określone obszary nerwowe. Ralph
Holloway z Uniwersytetu Columbia, główny autorytet w dziedzinie budowy mózgu dawnych
hominidów, twierdzi, że ślady wskazujące na istnienie ośrodków Broca i Wernickego pojawiają
się już miliony lat przed „wybuchem kreatywności", wywołanym jakoby przez pojawienie się
języka. Na pewno ośrodki takie miał już Homo habilis. Holloway wykazał też u Homo habilis
asymetrię mózgu: przewagę lewej półkuli, która w naszym gatunku związana jest z językiem.
Ostatnio zaś Terry Deacon z Uniwersytetu Harvarda wskazuje na związane z językiem struktury
kory przedczołowej, które także zaczynają się rozrastać, poczynając od Homo habilis.
- Taka chronologia w szczególności wyklucza hipotezy, które bezpośrednio łączą ewolucyjne początki
języka z przyjęciem przez krtań „współczesnego" położenia - mówi Deacon, pijąc do badań Liebermana i
Laitmana. - Wskazuje także na to, że niesłychany przełom kulturowy, jaki nastąpił mniej więcej równo-
cześnie ze zniknięciem neandertalczyków, daje się lepiej wytłumaczyć w kategoriach ewolucji
kulturowej niż gwałtownego, uwarunkowanego neurologicznie rozwoju samego języka.
Wszystko to nie dowodzi oczywiście, że H. habilis czy inni praludzie sprzed górnego paleolitu byli
zdolni do posługiwania się językiem. O wiele trudniej jednak przyjąć tezę przeciwną bez jakichś
przekonujących dowodów. Ostatnią nadzieją na solidny grunt pod nogami zwolenników języka jako
motoru przemian mógłby być zapis etologii hominidów. Nikt nie ma wątpliwości, że sztuka,
zdobnictwo i skomplikowane techniki obserwowane w europejskim górnym paleolicie i afrykańskiej
późnej epoce kamienia nie mogłyby zaistnieć, gdyby ich twórcy nie władali językiem. Niektórzy
specjaliści posuwają się o krok dalej i twierdzą, że ubóstwo ekspresji symbolicznej przed górnym
paleolitem musi zarazem oznaczać, iż ówcześni praludzie nie posługiwali się mową. „Neandertalczycy nie
uprawiali sztuki - pisze fizjolog Jared Diamond - a ich narzędzia kamienne właściwie wcale się nie
zmieniły przez 100 tysięcy lat. Nie byli więc twórczy. Nie wierzę, by ludzie dysponujący językiem nie
potrafili przez 100 tysięcy lat wymyślić niczego nowego".
Mimo sporadycznych przebłysków wynalazczości we wcześniejszym okresie, kultura materialna
przed „Wielkim Skokiem Naprzód", jak Diamond nazywa górny paleolit, wygląda rzeczywiście
wyjątkowo nieciekawie, tysiąclecie po tysiącleciu. Zrównanie języka z materialną wynalazczością
wymaga jednak dokonania innego przeskoku. Gdyby miernikiem cywilizacji uczynić rozwój
narzędzi kamiennych, wypadałoby stwierdzić, że społeczności australijskich czy nowogwinej-skich
tubylców do ostatnich lat nie były bardziej „zaawansowane" od neandertalczyków. A jednak ludzie ci
myślą i porozumiewają się językami równie bogatymi w środki wyrazu, jak każdy inny, i posługują się
tymi językami do budowania cu-
downie twórczych mitów, opowieści i kosmologii. Cała ta wysoce złożona struktura stałaby się
niewidzialna dla archeologa za 10 tysięcy lat. W dodatku logika Diamonda w sposób irytujący
przypomina błędne koło: górny paleolit jest wyznaczony przez innowacyjność kulturową - by być
innowacyjnym, trzeba dysponować językiem - a więc to język zapoczątkował górny paleolit. A skąd o
tym wiadomo? Bo górny paleolit odznacza się innowacyjnością.
Jak widać, „rozwiązanie językowe" problemu górnego paleolitu cierpi na ten sam mankament, co
koncepcja „zdarzenia biologicznego". Jest właściwie jej uszczegółowionym wariantem. Przełomową
transformację biologiczną identyfikuje się tu ze zdolnością do posługiwania się złożoną mową. Zupełny
brak dowodów na przekroczenie językowego Rubikonu u progu górnego paleolitu nie oznacza, że
wydarzenie takie nie mogło mieć miejsca. Wydaje się jednak bardziej prawdopodobne, że współczesny
język rozwijał się stopniowo, a nie skokowo, w ciągu co najmniej ostatniego miliona lat ewolucji
hominidów. Ale może podczas przejścia do górnego paleolitu został przekroczony jakiś mini-Rubikon?
Jeśli nawet udoskonalenie języka jest praprzyczyną „eksplozji kreatywności", czy -jeśli kto woli - Wiel-
kim Skokiem, to co z kolei napędzało rozwój ludzkiej mowy? Co takiego mogło się zmienić w otoczeniu
i w życiu ludzi tuż za horyzontem historii, że tak nagle pojawiła się konieczność posiadania złożonego
języka? Jaka była przyczyna ukryta za praprzyczyną? Zagłębiwszy się tak dalece w zagadkę rodowodu
człowieka współczesnego, nie mogę dać się zbyć wyjaśnieniem, odwołującym się do samego języka tylko
dlatego, że brzmi ono prawdopodobnie. Odpowiedź musi się wyłonić z tego, co pozostało w ziemi, z
danych archeologicznych.
Nadzieja na tego rodzaju odkrycie czyni właśnie z Dolnich Yestonic tak atrakcyjne miejsce. Jeśli
wyjaśni się zagadkę Dolnich Yestonic, wyjaśni się zagadkę narodzin ludzkości.
Pewnego wrześniowego poranka 1991 roku jechałem samochodem z Wiednia w kierunku północnym,
w stronę niedawno otwartej czeskiej granicy. Na sąsiednim siedzeniu rozłożyłem schemat dojazdu do
stacji archeologicznej w Dolnich Yesto-
nicach, nagryzmolony na odwrocie listu, jaki otrzymałem od Jifiego Svobody z Instytutu Archeologii
Czeskiej Akademii Nauk. Svoboda był tak uprzejmy, że na listę moich pytań dotyczących potrójnego
pochówku i innych osobliwości archeologicznych w okolicy odpowiedział po prostu zaproszeniem. „Pro-
ponuję, byśmy spotkali się latem w bazie Dolni Yestonice, gdzie przechowywana jest większość
materiałów z wykopalisk i która zapewnia przyjemne otoczenie do rozmyślań" - napisał.
Dotarłem teraz do granicy i wartownik z uśmiechem wskazał mi drogę na Mikulov, przygraniczne
miasteczko, położone u stóp białego zamku na stromym wzgórzu. Znałem tragedię związaną z tym
zamkiem. Czesi umieścili w nim podczas drugiej wojny światowej część swych najcenniejszych okazów
neandertalczyków i wczesnych ludzi współczesnych. Ostatniego dnia wojny wycofujący się Niemcy
podpalili zamek i pożar strawił większość skamieniałości, w tym całą kolekcję dwudziestu pięciu
szkieletów z Predmosti, ze stanowiska liczącego 26 tysięcy lat. Z Mikulova pojechałem drogą wiodącą na
północ, mijając po prawej stronie Pavlovske Yrchy, długie, skaliste pasmo górskie, tu i ówdzie
zwieńczone ruinami fortec, pamiątkami po wojnach z Turkami otomańskimi. Po drugiej stronie migało
od czasu do czasu lustro wody: w latach osiemdziesiątych spiętrzono tu sztucznie rzekę Dyję w ramach
wyjątkowo nieudanego przedsięwzięcia nawadniającego. Po kilku kilometrach skręciłem z głównej
drogi i zjechałem do miejscowości Dolni Yestonice. Terenowa stacja archeologiczna znajdowała się w
centrum.
Na spotkanie ze mną wyszedł sam Svoboda, ciemny, szczupły, w dżinsach. Miał wiele zmartwień. Jak
mi powiedział, niedawna rewolucja polityczna okazała się niezbyt przyjazna nauce, przynajmniej na
razie. Środki finansowe na działalność naukową po prostu zniknęły. Poprzedniego roku na stacji pra-
cowało kilkunastu studentów i pracowników naukowych. Teraz całą obsadę placówki stanowił on sam.
Miał jednego studenta do pomocy i kilkoro nastoletnich wolontariuszy. Jeden z wolontariuszy gorąco
pragnął zostać archeologiem, ale rodzice nalegali, by studiował na politechnice i zdobył zawód inży-
niera. - W obecnej sytuacji poradziłem mu, aby posłuchał rodziców - powiedział Svoboda.
Tego dnia Svoboda musiał jeszcze dodatkowo zaplanować oprowadzenie po stanowisku
międzynarodowej grupy archeologów, którzy mieli w przyszłym tygodniu uczestniczyć w konferencji
odbywającej się w Bratysławie. Organizatorzy poprosili go początkowo o przygotowanie się na przyjęcie
kilkunastu gości. Teraz powiadomili go, że na wycieczkę zapisało się dwieście osób: tak wielka jest siła
przyciągania Dolnich Yestonic. Svoboda powiedział, że nie będzie w stanie żadną miarą zaspokoić
rozbudzonej ciekawości pięciu autobusów kolegów po fachu. Zwiedzanie musi się okazać klapą, a jego
reputacja legnie w gruzach. Był jednak piękny letni dzień. Svoboda oświadczył, że szkoda byłoby go
zmarnować na zamartwianie się.
Wyszliśmy z opustoszałej stacji na szosę w stronę Pavlova. Wybudowanie tego połączenia między
obiema miejscowościami w latach dwudziestych ujawniło zarazem powiązania regionu z zamierzchłą
przeszłością. Kapłan, który często chadzał tą drogą, zauważył kości i kamienie w świeżo rozkopanej
ziemi. Sprowadzono archeologa z Muzeum Morawskiego, Karela Ab-solona, i odtąd wykopaliska trwały
nieprzerwanie przez pół wieku. Początkowo pod kierunkiem samego Absolona, a później Bohuslava
Klimy, rozrosły się, obejmując grupę stanowisk reprezentujących co najmniej pięć kolejnych faz
zasiedlenia w okresie 28-24 tysiące lat temu. Prace wykopaliskowe zakończono ostatecznie w roku
1979. Svoboda pokazał mi jedyną pamiątkę po nich - niepozorny kamień sterczący w winnicy.
Najbardziej znanym obiektem z pierwszego stanowiska Dolnich Yestonic jest grupa pięciu
domostw ludzkich, których kontury wyznaczały jamy w ziemi na słupy nośne oraz bryły wapienia i
kości mamutów; dodatkowo wnętrza ich były gęsto usłane artefaktami. Siedliska te nazwano
„szałasami", chociaż największy miał aż 17 na 10 metrów, a więc na jego korzyść wypadłoby
porównanie z niejednym wiejskim domem czy chatą rybacką na Cape Cod. Wewnątrz mieściło się pięć
palenisk w równych odstępach, a podłoga usiana była wyrobami z kamienia, kości i ciosów mamuta,
rozrzuconymi ozdobami i dzie-
łami sztuki. Budowla ta, wraz z czterema mniejszymi, otoczona jest ogrodzeniem z mamucich kości i
ciosów, które zapewne miało chronić przed nieproszonymi zwierzętami, a być może także
lodowcowymi wichrami. Na podmokłym obszarze tuż za płotem odkryto złoże kości mamutów,
utworzone ze szczątków co najmniej setki osobników.
„Wioska" Dolni Yestonice, jak się ją zwykle nazywa, jest zadziwiająco niepodobna do nietrwałych,
doraźnie zakładanych obozowisk człowieka środkowego paleolitu. Tak samo jak odkryty później potrójny
pochówek, złożoność jej domaga się wyjaśnienia. Wersja Klimy obraca się wokół kości mamutów.
Zwrócił on uwagę na położenie stanowiska, kilkaset metrów ponad nurtem rzeki, skąd bystre oko
mogło śledzić przemarsze stad mamutów i innej zwierzyny łownej; dostrzegł „wielkie nagromadzenie"
kości mamutów spiętrzonych w mokradle, prawdopodobnie resztki po posiłkach myśliwych, i
zaobserwował inne rozłupane kości mamutów w obrębie stanowiska, przy czym niektóre z nich
rozbito w celu dobrania się do ukrytego w nich szpiku, a inne roztrzaskano na kawałki „w związku
z rozmaitymi obrzędami magicznymi - prawdopodobnie, by zapewnić sobie udane polowanie". Wysnuta z
tego opowieść Klimy stała się klasyczną legendą epoki lodowcowej: jej bohaterką jest duża
współpracująca społeczność, która przybyła akurat tu, by polować na „grubego zwierza".
Tak oto pradawni mieszkańcy tej okolicy - nazywani zbiorczo Pavlowianami - przedzierzgnęli się w
„łowców mamutów" z popularnych powieści. Można jednak ze wzmiankowanych kości wyczytać co
innego. Jeśli wymarłe mamuty zachowywały się podobnie do swych dzisiejszych krewniaków - słoni, to
na starość szukały zapewne podmokłych okolic, gdzie rosła miękka roślinność, którą łatwiej mogły
przeżuć ich starte zęby. W końcu stare osobniki zdychały, a woda znosiła z czasem ich szczątki w jedno
miejsce, gdzie gromadziły się w mokradle. Kości mamutów są świetnym budulcem, a jeśli dysponuje się
wystarczająco gorącym płomieniem - także doskonałym paliwem. Olga Soffer z Uniwersytetu Illinois
uważa, że ludzi przyciągała w te strony naturalna dostępność opału i budulca. Mogło to
być jedno z „magnetycznych miejsc", kuszących ludzi przez wiele pokoleń.
- Jeśli spytać Olgę o zdanie, powie, że to ludzie znaleźli się
tu za sprawą kości, a nie na odwrót - wyjaśnił Svoboda.
Magnetyzm tych okolic był riad wyraz silny. Większość narzędzi kamiennych na pierwotnym
stanowisku Dolni Yestonice została wykonana z miejscowego surowca. Ponad 80 procent sporządzono
z krzemienia pochodzącego z odsłonięć daleko na północy, wschodzie lub południowym zachodzie. Mało
prawdopodobne, by Pavlowianie polegali w aż tak wysokim odsetku na kontaktach handlowych jako
podstawowym źródle zaopatrzenia w ten podstawowy surowiec. To raczej ludzie z odległych stron
schodzili się w Dolnich Yestonicach, przynosząc ze sobą własne narzędzia. A według Soffer nie zbierali
się tu bynajmniej po to, by polować na mamuty.
- To miejsce nie ma nic wspólnego z łowiectwem - powie
działa, zastrzegając się od razu, że nikt nie może wiedzieć na
pewno, co się właściwie działo w Dolnich Yestonicach. Nie da
się orzec, jak długo gromadziły się tu ludzkie wytwory. Stano
wisko to może reprezentować wielokrotne zasiedlenie na prze
strzeni wielu pokoleń, nawet chaty w domniemanej wiosce mo
gły powstać w odstępie stuleci. Poczyniwszy powyższe za
strzeżenia, przedstawiła swą „hipotezę roboczą": - Jeśli ludzie
zbierali się razem, musiała istnieć między nimi jakaś więź. Są
dzę więc, że Dolni Yestonice były miejscem, gdzie odbywało się
coś na kształt zjazdów rodzinnych.
Tym, co przyciągało w te strony najbardziej, było otwarcie różnych perspektyw, stwarzanych przez
społeczeństwo, okazja znalezienia partnerów oraz wymiany informacji między pokrewnymi grupami;
w ogóle wszelkie związki wzajemnego wsparcia. Może to wyjaśniać, dlaczego znaleziono tu aż tyle
ozdób i innych przedmiotów artystycznych, a także rozświetlić pewną zagadkę związaną z nimi.
Svoboda poprowadził mnie kawałek drogi poniżej głazu upamiętniającego wykopaliska, do opuszczonej
cegielni. U wejścia stał samotny budynek z pruskiego muru, służący współcześnie jako dom pracy
twórczej. Dalej ziała jama trzydziestometrowej głębokości, wyżłobiona
przez dziesiątki lat eksploatacji lessu - drobnoziarnistego, pylastego osadu naniesionego przez wiatr
podczas ostatniego zlodowacenia. Po zmieszaniu lessu ze słomą można uzyskać dość trwały materiał
budowlany, toteż zanim niedawno uruchomiono pobliską cementownię, większość budynków w oko-
licy, w tym stację archeologiczną, wznoszono właśnie z lessowych cegieł.
Pavlowianie sprzed 26 tysięcy lat wykorzystywali less w znacznie mniej prozaiczny sposób.
Zespół Klimy odkrył w 1951 roku pozostałości kolejnej budowli, odległej od pradawnej wioski o
niespełna sto metrów w górę stoku. Kolisty szałas ze wspartym na słupach dachem o średnicy
prawie siedmiu metrów wcinał się z jednej strony w zbocze. Wnętrze było zdominowane przez położony
pośrodku podkowiasry piec, zbudowany z ziemi zmieszanej z wapieniem. Z poczerniałego dna pieca
Klima i jego współpracownicy wydobyli ponad dwa tysiące okruchów wypalonej glinki, w tym
mnóstwo nieregularnych bryłek, a także ułamki zwierzęcych głów i nóg wymodelowanych z lessu.
Niektóre bryłki nosiły jeszcze odciski palców swych twórców. Podobne przedmioty, w tym fragmenty
figurek przedstawiających ludzi, zostały znalezione w wiosce poniżej, a także w innych pobliskich
stanowiskach Pavlowian. Także drugi piec, odkryty w 1979 roku parędziesiąt metrów od pierwszego, był
pełen ułamków ceramicznych.
Łączna liczba przedmiotów z glinki zebranych w okolicy przekroczyła już 10 tysięcy, a stanowią
one najstarszy znany na świecie przykład wypalania ceramiki. To, że niewiele podręczników archeologii
podaje Pavlowian jako twórców tego epokowego wynalazku, można przypisać uporczywości stereoty-
pów. Tradycyjne wizje ludzkiego postępu kulturowego wiążą pojawienie się ceramiki z jej użytkowym
zastosowaniem w postaci garncarstwa, co nastąpiło dopiero w czasach rolniczej rewolucji neolitycznej,
mniej więcej 12 tysięcy lat po tym, jak ostygły piece w Dolnich Yestonicach. Łowcy i zbieracze, jakimi
byli Pavlowianie, nie musieli lepić glinianych garnków, bo mogli z łatwością sporządzać pojemniki z
materiałów organicznych, na przykład bukłaki ze skóry. W efekcie nie doczekali się
uznania, należącego się im jako wynalazcom techniki wypalania gliny.
Problem polega oczywiście na tym, do czego były im potrzebne gliniane figurki i dziwacznie
ukształtowane bryłki. Pa-mela Vandiver ze Smithsonian Institution, a także Soffer, Svo-boda i Klima
przedstawili ostatnio prawdopodobne, chociaż dziwaczne wyjaśnienie. Przesłanką, na której się
oparli, był stan figurek: prawie wszystkie zostały połamane na kawałki. Można znaleźć głowę lwa lub
przepasaną kobiecą talię, ale nigdy całego lwa ani całej kobiety. Zagadkę rozwikłał skaningowy
mikroskop elektronowy pod Waszyngtonem, gdzie pracuje Vandiver. W kilkusetkrotnym powiększeniu
okruchy ceramiki, które zostały połamane w wyniku niewłaściwego obchodzenia się z nią,
rozdeptywania lub wietrzenia, mają charakterystyczny, prosty przebieg przełamów. Taki właśnie
wygląd prezentuje większość ułamków z terenów mieszkalnych stanowiska Dolni Yestonice.
Kawałki wydobyte z pieców i ich okolic mają tymczasem spękania rozgałęzione, o nierównych
brzegach. Jedynym znanym czynnikiem powodującym taki typ spękań jest „szok termiczny".
Garncarze, zwłaszcza niecierpliwi, znają dobrze to zjawisko. Występuje ono po umieszczeniu w piecu
niedostatecznie wysuszonej gliny i jej gwałtownym podgrzaniu. Figurki z Dolnich Yestonic musiały
dosłownie eksplodować podczas wypalania.
Można sobie wyobrazić, że Pavlowianie pozostawili wokół pieców aż tyle odłamków, ponieważ nigdy
nie nauczyli się zapobiegać szokowi termicznemu. Jak jednak mogli być aż tak nieudolni, by przez 6
tysięcy lat usiać okolicę mnóstwem swych wybrakowanych dzieł, a tak niewieloma udanymi? Na
dodatek, kiedy badacze sporządzili własne wyroby z glinki i wypalali je, okazało się, że miejscowy
less jest wyjątkowo od-
porny na szok termiczny. - Trzeba się naprawdę bardzo wysilić, żeby coś ulepionego z takiego materiału
wybuchło - mówi Pamela Vandiver.
- Albo mamy do czynienia z najbardziej niekompetentnymi
garncarzami, jakich świat kiedykolwiek widział - dodaje Soffer
- albo niszczyli te rzeczy naumyślnie.
Mamy skłonność do traktowania sztuki jako sposobu uwieczniania czegoś. Wygląda zaś na to, że
mieszkańcy Dolnich Yesto-nic tworzyli swoje dzieła po to, aby je niszczyć. Może ich motywację łatwiej
będzie zrozumieć, poznawszy zjawisko szoku termicznego. Zachodzi on wówczas, kiedy woda obecna w
ulepionym przedmiocie sycząc zamienia się w parę, po czym z głośnym pyknięciem rozrywa go, często
miotając odłamki w powietrze. Być może wartość figurek tkwiła nie w nich samych, lecz w
dramatycznym momencie ich rozpadu, który stanowił kulminację jakiegoś obrzędu czy występu?
Dawni Majowie, a i bardziej współczesne ludy, także tłukli ceramikę i jadeitowe ozdoby podczas swych
rytuałów. W społecznościach ludzkich zachowania takie są zwykle związane z masowymi zgromadze-
niami. Dolni Yestonice tym bardziej wyglądają na miejsce spotkań.
- Ludzie często chętnie uczestniczą w obrzędach; mogą
wówczas spotkać wiele osób, z którymi nie mają do czynienia
na co dzień - mówi Soffer. - Jest to mechanizm sprzyjający
integracji.
Zapytałem Svobodę, co sądzi o wybuchowej ceramice, ale on wymamrotał tylko, że badacze czescy od
dawna przypuszczali, że musiało tu się dziać właśnie coś takiego. Kiedy ruszyliśmy z powrotem,
zauważyłem współczesny piec garncarski przy opustoszałym domu pracy twórczej. Ciekaw byłem, czy
artyści, którzy zainstalowali ten piec, zdawali sobie sprawę, że pracują w miejscu, gdzie przed 26
tysiącami lat narodziła się ceramika, tworzona przez performerów z Dolnich Yestonic.
Podążyłem za Svobodą ścieżką przez pola, które wkrótce ustąpiły miejsca łące. Naszym celem był
dalszy ciąg tej opowieści - Dolni Yestonice II. W 1985 roku spycharka wydobywająca less w ramach
projektu irygacyjnego przypadkowo odsłoni-
ła w odległości niespełna kilometra od pierwszych wykopalisk poziom osadniczy bogaty w węgle
drzewne i narzędzia kamienne. Na teren prac wkroczyli archeolodzy i następnego roku ekshumowali
trójkę nastolatków z grobu okraszonego ochrą. Rok później Svoboda, kierujący wykopaliskami pod
nieobecność Klimy, odsłonił szczątki czterdziestokilkuletniego mężczyzny, złożonego w płytkim grobie
na prawym boku, z podkurczonymi nogami, głową na wschód, a stopami na zachód. Do grobu
wrzucono też kilka przedziurawionych kłów, a głowę i lędźwie mężczyzny obsypano ochrą. Z tak
skromnych pozostałości nie da się wiele wywnioskować o życiu i śmierci tego człowieka. Pewne
wyobrażenie o jego codziennej doli może dać stan czaszki. Tak jak inne czaszki z górnego paleolitu
Moraw, jest ona poznaczona śladami silnych ciosów.
Przecięliśmy wietrzny stok i dotarliśmy do pozostałości stanowiska Dolni Yestonice II. Zasadnicze
prace zostały już ukończone, lecz trwały jeszcze wykopaliska finansowane skromnymi środkami, jakie
udało się uzyskać. Trójka młodych pracowników gorliwie oczyszczała dno i ściany wykopu, przygotowu-
jąc miejsce na przybycie międzynarodowych gości za kilka dni. Tu i ówdzie z dna sterczały niewielkie
cokoły z lessu, na których pozostawiono przykładowe artefakty. Svoboda wydawał dyspozycje
pracownikom, a ja podziwiałem roztaczający się przede mną widok. Skupisko dachów pokrytych
czerwoną dachówką wyznaczało położenie „współczesnej" miejscowości -sięgającej XII wieku - za
którą lśniła szara tafla sztucznego jeziora. Z jeziora tego sterczały kikuty na wpół zatopionych drzew.
Daleko pośrodku lustra wody dostrzegłem jaskrawy żagiel deski surfingowej, na której ktoś opływał
szczyt wieży średniowiecznego kościoła, jedyny widoczny ślad po zalanej wsi.
Widzi pan, jaki mieli tu świetny widok na rzekę - powie
dział Svoboda. - Stanowisko znajduje się na północnym stoku,
podczas gdy południowa wystawa pozwoliłaby na lepsze nasło
necznienie.
To znaczy, że pramieszkańcom najbardziej zależało na
tym, by mieć oko na rzekę? A może wypatrywali zwierzyny?
Możliwe. Albo też innych ludzi.
Naszkicował patykiem na ziemi plan stanowiska, jaki wyłonił się w ciągu kilku sezonów
wykopaliskowych. Dziesięć kółek, jedno obok drugiego, przedstawiało paleniska, a otaczały je ślady
licznych dźgnięć patykiem: niewielkie jamy, miejsca do gotowania. W przeciwieństwie do pierwszego
stanowiska Dolni Yestonice, tutaj nie było skomplikowanych budowli, również niewiele przedmiotów
artystycznych i nic, co wskazywałoby na zgromadzenia ludzkie. - Moim zdaniem ludzie zjawiali się tu
sezonowo - powiedział Svoboda. - Nie było to miejsce masowych spotkań. Prawdopodobnie stykała się
tu ze sobą tylko niewielka, co roku nawracająca grupa.
Wspólną cechą obu stanowisk jest obecność importowanego kamienia. W Masywie Czeskim o parę
kilometrów na północ można znaleźć pod dostatkiem dobrego czertu, nadającego się do łupania. Inni
ludzie górnego paleolitu, być może żyjący w tym samym czasie, swobodnie korzystali z miejscowych
zasobów. Z jakiegoś jednak powodu ponad 90 procent zbadanych przez Svobodę narzędzi ze
stanowiska Dolni Yestonice II wykonanych było z krzemienia spotykanego ponad 200 km stąd - na
północy Moraw i w południowej Polsce. Svoboda przypuszcza, że lud ten odbywał sezonowe
wędrówki między Masywem Czeskim na północnym zachodzie a Karpatami na wschodzie, nosząc ze
sobą surowiec do wyrobu narzędzi. - To bardzo dziwne - powiedział. - Nie zwracali uwagi na tutejszy
czert i sprowadzali krzemień aż z południowej Polski.
Dlaczego? - spytałem. - Czyżby polski krzemień był lep
szym surowcem?
Może trochę lepszym, ale nie aż na tyle, żeby zadawać sobie
trud transportu na taką odległość. - Kiedy wracaliśmy do stacji
terenowe], Svoboda zaproponował następujące wyjaśnienie: -
Może nie korzystali z miejscowego czertu, bo kto inny opanował
jego zasoby, uznał za swoje i bronił dostępu do materiału.
Przypomniały mi się różne akty przemocy utrwalone w tutejszych kościach, zagojone rany głowy i
okaleczeni mężczyźni w potrójnym grobie.
Do stacji dotarliśmy o zmierzchu. Svoboda otworzył butelkę wina i zasiedliśmy do kolacji w słabo
oświetlonym pomieszcze-
niu socjalnym na parterze, zawalonym skrzyniami z kamiennymi narzędziami i wyposażeniem. Rząd
mamucich czaszek rzucał złowieszcze cienie na ściany. Spytałem, czy mógłbym obejrzeć jeszcze
jakieś archeologiczne skarby tu przechowywane, a on przynosił kolejne tace - połamane gliniane
niedźwiedzie i lwie łapy, lśniące naszyjniki z wypolerowanych muszelek i kłów ze stanowiska Pavlov,
sprężona do skoku lwica z kości słoniowej, maleńka figurka kobiety o ponętnych kształtach,
wyrzeźbiona w pięknym kawałku hematytu. Gruby kawał kamienia z zagłębieniem mógł być
kagankiem. Były także kościane pierścionki, dziwne szpatułkowate przedmioty, igły z dużym uchem,
gładkie pałeczki oraz przedmioty w kształcie obwarzanka, nazywane „prostowaczami dzid", chociaż
nikt nie ma tak naprawdę pojęcia, do czego służyły. Obejrzałem następnie spatynowany cios mamuta,
pokryty czymś, co można by uznać za mapę. W kierunku grubszego końca skupiały się jodełkowa-te
nacięcia, które mogły przedstawiać Góry Pavlovskie, niżej zaś biegły równoległe faliste kreski, w
których można się było dopatrzeć rzeki.
Rekonstrukcja późnopaleolitycznego szałasu w Dolnich Yestonicach sprzed około 27 tysięcy lat. Rys. Simon S. S. Driver,
przedruk za zgodą wydawców z: Stringer i Gamble, 1993 oraz J. Wymer, 1982.
Brakowało w tutejszych zbiorach skarbów najcenniejszych, wywiezionych do macierzystego muzeum
w Brnie. Svoboda pokazał mi ich kopie: zagadkowy pręcik z kości słoniowej z parzystymi nabrzmieniami
w dolnej części (archeolodzy mężczyźni widzą w nim długoszyją kobietę z bujnym biustem, ich kole-
żanki zaś odwracają ten przedmiot i widzą w nim męskie genitalia); zobaczyłem też dwa szkicowe
przedstawienia ludzkich twarzy: jedno wyrzeźbione z kości słoniowej, a drugie ulepione z gliny.
Intrygujące, że obie twarze były nieco asymetryczne, z lekko opadającą lewą stroną. Gdzie indziej na
świecie znaleźć można bardziej efektowne wyobrażenia ludzkiej twarzy pochodzące z tych samych
czasów - na przykład wspaniałą główkę „damy z Brassempouy" we Francji, datowaną na około 25 tysię-
cy lat. Wyjątkowe znaczenie obu wizerunków z Dolnich Vesto-nic zrozumieć można dopiero w
kontekście innego odkrycia, poczynionego w odległości paru metrów. W 1949 roku Klima odkopał
grób mniej więcej czterdziestoletniej kobiety, którą zwyczajowo obsypano ochrą. Oględziny czaszki
wykazały, że kobieta cierpiała na chorobę kości, która za życia spowodowała deformację lewej strony
twarzy. Zatem oba szkicowe wizerunki mogą być nie uogólnionym wyobrażeniem Kobiecości, lecz por-
tretami pewnej konkretnej twarzy, konkretnej osoby, utrwalonymi 26 tysięcy lat przedtem, zanim
Mona Lisa ułożyła swe usta do słynnego uśmiechu.
Najsławniejszym paleolitycznym dziełem sztuki z tych okolic jest „Wenus z Yestonic", zagadkowa
postać o obwisłych piersiach i szerokich biodrach, wydobyta z popiołów centralnego paleniska w
największej chacie. Ceramiczna figurka właściwie nie ma twarzy; dwa długie nacięcia na głowie są tu
namiastkami oczu. Znaleziska podobnycli żeńskich statuetek, zwykle wyrzeźbionych z miękkiego
kamienia lub kości słoniowej, znaczą mapę graweckiej Europy od południowej Francji po Ural. Ich
znaczenie pozostaje tajemnicą. Interpretacje sięgają od tradycyjnych przypuszczeń, że są to
przedstawienia bogiń płodności, aż po niedawne sugestie, że być może idzie o paleolityczne
odpowiedniki „miękkiej pornografii", które jurni myśliwi nosili ze sobą, aby napawać się nimi do woli,
gdy najdzie ich potrzeba. Klima, śmiało mieszając mistycyzm z marksizmem, widział w tym zabytku
„symbol pramatki, gwarantującej przetrwanie rodu, oraz opiekunki wspólnego bytu ekonomicznego".
Zapytałem Svobodę, co jego zdaniem miała znaczyć ta Wenus, a także - co począć z całą resztą
ówczesnej sztuki i skąd
się wzięła w takiej obfitości. Był ostrożny, udzielając mi odpowiedzi. Wierny europejskiej tradycji,
skupiał się raczej na tym, co archeologia może mozolnie wydobyć z powiązań szczegółów rozproszonych
w czasie i przestrzeni, niż na tym, dlaczego tak było. - Czemu wszyscy tak się upierają przy
doszukiwaniu się przyczyn tego czy tamtego? - rzekł. - Te rzeczy to nie gatunki, lecz przedmioty. Nie
muszą koniecznie mieć jakiejś kolebki czy powodu powstania.
Sięgnął po dziwacznie przedziurawiony paliczek renifera, przyłożył do ust i dmuchnął. Rozległ się
głośny, czysty dźwięk.
Rodzaj gwizdka? - spytałem.
Nie wiem, czy to gwizdek - odparł. - Wiem tylko, że można
na tym gwizdać.
Tego dnia poszedłem spać po północy. Dostałem pryczę na strychu, gdzie towarzyszyła mi trójka
nastolatków, splecionych w śmiertelnych objęciach, oraz inni dawni mieszkańcy Yestonic, złożeni w
szarych metalowych pudłach w pokoju naprzeciwko. Jeszcze na chwilę przed zaśnięciem dociekałem, ja-
kież to okoliczności mogły poprzedzać zgon tej trójki. Wcześniej Svoboda pokazywał mi inne szkielety
w częściach, w tym długie kremowobiałe kości kończyn i gładkie czaszki zabarwione ochrą. Dołączyli do
nas pracujący obok włoscy uczeni oraz para czeskich paleontologów, i tak staliśmy przez chwilę nad
skrzyniami, wpatrzeni w oschłą rzeczywistość śmierci. Svobo-da przyniósł zdjęcia pochówku, gapiliśmy
się więc na osobliwy układ ciał, spokojną równoległość kości nóg, zakłóconą prostopadłym wtrętem
kości rąk osobnika z lewej.
Zanim przybyłem do Dolnich Yestonic, los tej trójki młodych ludzi wydawał mi się pełen symboli.
Jakby ułożenie ich szkieletów w ziemi miało kryć nadprzyrodzony klucz do zawikłanej tajemnicy -
niczym układ kostek rzuconych przez wróżbitę! W pomieszczeniu, w którym spoczywały szczątki
praludzi, poczułem się jak podglądacz, fantazjujący na temat cudzych intymnych spraw. Sam
pochówek stracił zresztą ostatnio na atrakcyjności jako pożywka dla romantycznych domysłów.
Wśród Czechów pochylonych tego popołudnia nad kośćmi był Yladimir Novotny z Czeskiej Akademii
Nauk w Pradze. Ukoń-
czywszy badania trzech szkieletów, doszedł do wniosku, że płeć środkowego jest „niejasna". - Pod
wieloma względami wygląda na mężczyznę - powiedział - chociaż sporo cech morfologicznych przemawia
za tym, że mogła to być jednak kobieta. -Inni naukowcy, którzy mieli do czynienia z tymi kośćmi, w tym
specjalistka od budowy miednicy Karen Rosenberg z Uniwersytetu Delaware, mieli mniej wątpliwości.
Mimo niewielkiego wzrostu, morfologia miednicy i kości kończyn dolnych wygląda na męską. Skromna
postura wiązała się zapewne z tym samym schorzeniem, które sprawiło, że nogi zmarłego były wy-
krzywione, a chód upośledzony. Była to osoba żyjąca we własnym realnym czasie, nie zaś koniecznie
protagonista w naszych sporach.
Napisałem wcześniej, że gdyby dałoby się rozwiązać zagadkę Dolnich Yestonic, można by rozwikłać
tajemnicę początków człowieczeństwa. Nie da się jednak wyjaśnić ani tego miejsca, ani tych ludzi, bo są
już nazbyt ludzcy. Równie dobrze mógłbym starać się „wyjaśnić" własną żonę lub sąsiadów. Przez
wszystko, co widziałem i słyszałem w Dolnich Yestonicach, przewijała się jednak pewna nić
przewodnia. Gdyby możliwe było delikatne podjęcie tego wątku i prześledzenie go wstecz, doszlibyśmy
może do źródła, czy też do ukrytego gracza, który przepchnął gatunek wyjątkowo inteligentnych istot
przez gar-telw niezwykłe bogactwo przyszłości.
ROZDZIAŁ l l
PODWÓJNIE ROZUMNY
Dziecko z ludu Arunta powinno znać genealogię trzystu osób i, w zależności
od lączących je z nim pokrewieństw, odpowiednio się do nich zwracać.
Cóż się jednak stanie, gdy za wzgórzem natknie się ono na osobę numer trzysta jeden?
Co zrobi wtedy? ANTHONY MARKS
Z
acznijmy od wędrownych kamieni. W Bułgarii, prawie dwa tysiące kilometrów na wschód od
Dolnich Yestonic, znajduje się jaskinia Baco Kiro, w której prowadzi wykopaliska zespól archeologów
pod kierunkiem polskiego archeologa Janusza Kozłowskiego. Baco Kiro zasłynęła za sprawą odkrytych w
niej najstarszych znanych zespołów wytworów oryniackich, a tym samym pierwszych formalnych
dowodów zaistnienia kultury górnego paleolitu, pochodzących sprzed 43 tysięcy lat. Charakterystyczne
oryniackie zespoły narzędzi wiórowych radykalnie różnią się od narzędzi mustierskich, występujących
w głębszych warstwach osadów jaskini. Mogą być więc dziełem przybyszów z zewnątrz. Nie wiemy, skąd
przyszli ci ludzie, ale możemy prześledzić wędrówkę ich kamieni. Podczas gdy znajdowane w jaskini
narzędzia mustierskie zostały wyłupane z nie poddającego się subtelniejszej obróbce
wulkanicznego bazaltu spotykanego w najbliższym sąsiedztwie, większość narzędzi oryniackich z Baco
Kiro wykonano z przedniej jakości krzemienia, sprowadzonego z odsłonięć położonych w odległości od
osiemdziesięciu do stu kilkudziesięciu kilometrów od wylotu jaskini.
Tak więc kamienie zaczynają wędrować po okolicy od samego początku górnego paleolitu. Później, w
Dolnich Yestonicach,
charakterystyczne krzemienie przybędą z południowej Polski, z miejsc odległych o dwieście kilometrów
na północ. Słowackie czerwone, żółte i oliwkowe radiolaryty przywędrują z innego miejsca, odległego o
dwieście kilometrów na wschód. Zjawi się nawet mały kawałek obsydianu z góry Tokaj na granicy z Wę-
grami. W owych czasach kamienie zaczęły przemierzać Europę wzdłuż i wszerz, wędrując setki
kilometrów przez terytoria dzisiejszych Niemiec i Belgii, Rumunii i Rosji. Zazwyczaj najdalej docierał
krzemień najwyższej jakości. W późniejszym górnym paleolicie słynny czekoladowy krzemień z
południowej Polski znajdowany bywa w promieniu czterystu kilometrów od miejsca wydobycia w
Górach Świętokrzyskich.
Normalnie kamienie wiodą dość osiadły żywot; wędrują tylko wtedy, kiedy ludzie zabierają je ze sobą
albo handlują, podając sobie z rąk do rąk niekiedy na znaczną odległość. To samo dotyczy muszli.
Czarnomorskie mięczaki trafiały na Nizinę Wschodnioeuropejską do środkowej Rosji; inne muszle,
znajdowane na stanowiskach graweckich w Niemczech, okazywały się przynależne do gatunków żyjących
w Morzu Śródziemnym, położonym o siedemset kilometrów na południe w linii prostej.
Przedziurawione muszle morskie z wybrzeży atlantyckich i śródziemnomorskich zdobiły szyje
kromaniońskich łowców i zbieraczy z Perigord, krainy odległej od rnorza o mniej więcej czterysta
kilometrów. Tamtejsi mieszkańcy robili także paciorki z talku. Minerału tego nie ma w Perigord, a
najbliższe wychodnie pokłady występują w Pirenejach, daleko na południe.
Kamienie wędrowały po okolicy także w środkowym paleolicie, ale rzadko na takie odległości i nigdy
tak często. W zapisie późniejszej fazy środkowego paleolitu Europy Środkowej, jak wykazała
francuska archeolog Jehanne Feblot-Augustins, można znaleźć narzędzia wykonane z surowca
skalnego pochodzącego ze złóż odległych nawet o 200 kilometrów. Takie zabłąkane kamienie są jednak
wyjątkiem, a nie regułą; 99 procent narzędzi kamiennych z dowolnego stanowiska wykonanych było z
materiału występującego w promieniu 20 kilometrów. W południowoafrykańskim odpowiedniku
wspomnianego okresu - w środkowej epoce kamienia - udział importowanego
krzemienia na niektórych stanowiskach kultury Howiesons Poort zbliżał się do 50 procent, odległości
transportowe rzadko jednak przekraczały 40 kilometrów. Krótko mówiąc, sprowadzanie surowców z
daleka nie należało do rutynowych zachowań ludzkich aż do początku górnego paleolitu. A właśnie ru-
tynowe zachowania naprawdę pokazują, do czego ludzie są zdolni. Jeśli surowce zaczęły się odtąd
przemieszczać intensywniej, znaczy to, że intensywniej podróżowali transportujący je ludzie.
Szukając potwierdzenia tej tezy, spójrzmy na nogi praludzi. Jedna z bardziej znanych zasad biologii
ewolucyjnej, reguła Al-lena, głosi: kończyny, uszy i inne wystające części ciała ssaków żyjących w
chłodniejszym klimacie powinny być krótsze niż u ich tropikalnych krewniaków. Krótkie nogi
zmniejszają stosunek powierzchni ciała do jego objętości, ograniczając straty ciepła, gdy tymczasem
długie kończyny ułatwiają rozpraszanie nadmiaru ciepła w klimacie gorącym. Wyjaśnia to krępą
budowę Eskimosów i Lapończyków, których nogi są krótkie w porównaniu z tułowiem, podczas gdy
większość Murzynów Bantu ma smuklejsze proporcje, przybierające skrajną postać u ludów
zamieszkujących otwarte tereny równikowe, na przykład u Masajów. Wyjaśnia to także, czemu ludzie
odruchowo zwijają się w kłębek pod pierzyną, kiedy jest im zimno, a wyciągają się w pościeli na całą
długość w parne letnie noce. Do reguły tej stosowała się także większość kopalnych homini-dów.
Przystosowani do mrozów neandertalczycy mieli krótkie ręce i nogi w porównaniu z całym ciałem.
Słynny kenijski chłopiec znad jeziora Turkana sprzed półtora miliona lat miał już około 168 cm
wzrostu w chwili śmierci w wieku mniej więcej dwunastu lat.
Jedynymi praludźmi, którzy wyłamują się z reguły Allena, są ludzie współcześni anatomicznie z
Europy i Bliskiego Wschodu. Pavlowiańscy nastolatkowie z Dolnich Yestonic, oryginalni
kromaniończycy ze schroniska skalnego Cro-Magnon w Les Eyzies, a nawet szkielety z jaskiń Qafzeh i
Skhul, liczące 100 tysięcy lat, mają zawsze kończyny „za długie" jak na klimat, w którym żyli.
Odchylenie to jest zrozumiałe w przypadku
najstarszych bliskowschodnich szkieletów. Długość kończyn jest cechą konserwatywną. Rodzimy się
z określonymi uwarunkowaniami zapisanymi w genach, toteż nawet jeśli emigrant zamieni ojczysty
klimat na radykalnie inny, jego dzieci i dzieci jego dzieci zachowają wyjściowe proporcje ciała przez
wiele pokoleń. Wystarczy spojrzeć na długie kończyny północnoamerykańskich Murzynów. Jeśli ludzie
współcześni z Bliskiego Wschodu byli stosunkowo niedawnymi imigrantami z Afryki, można się
spodziewać, że powinni wykazywać smukłe, afrykańskie proporcje, chociaż przed 100 tysiącami lat
w Lewancie przeważał klimat umiarkowany. Z tego samego powodu Mosze, neandertalczyk z jaskini
Kebara, miał kończyny krótsze, niż można by oczekiwać na podstawie klimatu, co także wspiera tezę, że
był potomkiem niedawnych imigrantów -tyle że z północy.
W tej sytuacji zostają tylko ludzie współcześni z górnego paleolitu Europy, przechadzający się w
mroźnym otoczeniu na wyraźnie za długich nogach, przez których powierzchnię uciekało bezcenne w
tych warunkach ciepło. Pewną pomocą mogło tu służyć odzienie, ale nie tłumaczy ono wszystkiego -
Eskimosi i Lapończycy też noszą ubrania, a jednak mają znacznie krótsze nogi. Według Trenta
Hollidaya z Uniwersytetu Nowego Meksyku, smukłe kończyny kromaniończyków wspierają tezę, że byli
oni potomkami przybyszów z cieplejszych stron, nie spokrewnionymi z miejscowymi
neandertalczykami. Wydaje się jednak dziwne, że populacja długonogich ludzi przenosi się z ciepłego
klimatu w zimny, a jednak pozostaje długonoga aż przez tysiąc pokoleń, przez większą część tego
ogromnego odcinka czasu, gdy temperatura wciąż opadała. Podczas maksimum zlodowacenia, 18
tysięcy lat temu, w Europie Północnej panowały warunki zbliżone do podbiegunowych. Dlaczego nie
obserwuje się w tym okresie skracania nóg? Co to za cecha przystosowawcza, która wcale się nie
przystosowuje? Interpretacja Hollidaya wydaje mi się niepełnym wyjaśnieniem. Kro-maniończycy
zapewne rzeczywiście przynieśli geny długonoż-ności z cieplejszych okolic. Odkąd jednak zamieszkali w
lodowcowej Europie, coś musiało wywierać nacisk selekcyjny,
utrzymujący wydłużenie kończyn; coś na tyle ważnego, że zrównoważyło wpływ klimatu,
naciskający na ich skrócenie do neandertalskich proporcji.
Długie nogi nadają się lepiej tylko do jeszcze jednej rzeczy oprócz wzmożonego oddawania ciepła:
do przemieszczania się. Można dzięki nim chodzić, biegać lub truchtać na długich dystansach,
wydatkując znaczniej mniej energii niż potrzebują jej krótkonodzy krewniacy. Czego jednak szukali
kromanioń-czycy podczas tamtych niestrudzonych wędrówek? Musiało być to coś tak ważnego, że
dla uzyskania tego gotowi byli do ewolucyjnych poświęceń.
Przychodzi mi na myśl tylko jeden czynnik, który kryje w sobie tak wielki potencjał korzyści - chociaż
również zagrożeń -że ludzie musieli wynaleźć sztukę, styl, a może wręcz nowe formy języka i
świadomości po to tylko, by ów cel osiągnąć: czynnikiem tym są inni ludzie.
Oczywiście, zawsze gdzieś byli jacyś inni ludzie. Ludzie należą do wyższych naczelnych, większość
zaś wyższych naczelnych prowadzi ożywione życie społeczne. Ostatnio w niezwykle bystrej, elastycznej
inteligencji małp upatruje się naturalnego wytworu ich żywiołowego uspołecznienia. Pogląd ten
zakiełkował przed dwudziestu laty, kiedy to młody psycholog z Cambridge, nazwiskiem Nicholas
Humphrey, przez dłuższy czas obserwował goryle w ruandyjskich górach Wirunga. - Nie mogłem nie
zauważyć tego, że spośród wszystkich puszczańskich zwierząt - wspomina Humphrey - goryle zdawały
się wieść najprostszy żywot.
Nie mając żadnych naturalnych wrogów oprócz człowieka i dysponując przez większość roku
obfitością pokarmu, goryle nie miały wiele do roboty poza jedzeniem, spaniem i igraszkami. A jednak
to łatwe życie ukształtowało gatunek należący obok pozostałych małp człekokształtnych do
najinteligentniejszych zwierząt lądowych.
Humphrey wysunął przypuszczenie, że właściwym czynnikiem napędzającym rozwój inteligencji
goryli były inne goryle. Ewolucja małpich społeczności przebiegała w warunkach dość długotrwałej
niesamodzielności potomstwa, co stwarza warunki
pobierania nauk podstawowych zasad przetrwania przez osobniki małe od dorosłych. Rosnący nacisk na
inteligencję wyuczoną sprzyja ogólnemu rozwojowi inteligencji. Zarazem „kolegialna społeczność"
starych i młodych, nauczycieli i uczniów, rodzeństwa, kuzynów, ciotek, wujów i dziadków wytwarza
dodatkową presję, by „zmądrzeć". Chociaż członkowie grupy zazwyczaj okazują skłonność do
współdziałania, podstawowym nakazem dla każdego osobnika jest przekazanie potomności własnej
spuścizny genetycznej. Każdy współzawodniczy z pozostałymi członkami grupy o pokarm, o partnerów
do rozrodu i o inne zasoby. Wszyscy konkurenci są uzbrojeni w inteligencję wyostrzoną przez ewolucję
właśnie w toku i do „gry społecznych intryg i przeciwdziałali". Jak napisał Humphrey: „społeczne naczelne
są z samej natury stworzonego i podtrzymywanego przez siebie systemu zmuszone do bycia istotami
wyrachowanymi. Muszą umieć skalkulować konsekwencje własnych zachowań, oszacować
prawdopodobne zachowania cudze, określić bilans strat i zysków - a wszystko to w kontekście, w którym
przesłanki, na jakich opierają swe rachuby, są ulotne, dwuznaczne i zmienne, choćby wskutek ich
własnych uczynków [...] Wymaga to poziomu inteligencji nieporównywalnego, jak ośmielam się twierdzić,
z jakąkolwiek inną sferą życia".
Minione dziesięciolecie badań nad różnorodnymi gatunkami małp żyjących na swobodzie dostarczyło
dowodów na poparcie intuicji Humphreya, prowadząc do prawdziwej rewolucji w rozumieniu zachowań
społecznych prymatów. Małpy okazały się zadziwiająco zdolne w dwóch wymiarach inteligencji: w
oszustwie i w budowaniu sojuszy. Przykładem pierwszej zdolności może być Paul, młody członek
stada pawianów, obserwowanego w Etiopii przez Andrew Whitena z Uniwersytetu St. Andrews w
Szkocji. Któregoś dnia 1983 roku Whiten obserwował dorosłą samicę imieniem Mel rozkopującą ziemię w
poszukiwaniu bulw. Pawian Paul podszedł bliżej i rozejrzał się dokoła. W polu widzenia nie było żadnych
innych małp. Nagle Paul wydał przeraźliwy okrzyk. W kilka sekund później pojawiła się jego matka,
która przegoniła zaskoczoną Mel, zmuszając ją do zeskoczenia ze skarpy. Tymczasem Paul podszedł do
bulwy i spiesznie ją uniósł.
Świat przyrody obfituje w oszustwa. Patyczaki udają patyki. Bezbronne węże podszywają się pod
jadowite. Przestraszone najeżki nadymają się, a koty wyginają grzbiet i stroszą sierść, by wydać się
większe, niż są w rzeczywistości. Wszystkie te zwierzęta oszukują inne zwierzęta - zwykle należące do
innych gatunków - zmuszając je do uwierzenia, że są czymś innym niż naprawdę. Odgrywają jednak w
ten sposób tylko zaprogramowane genetycznie role. Ich biologia nie daje im innego wyboru, muszą
udawać, toteż w istocie są do szpiku uczciwe. Czymś diametralnie innym jest jednak oszustwo
taktyczne - chodzi tu o pojęcie wprowadzone przez Whitena i jego kolegę Richarda Byrne'a. W tym
przypadku zwierzę ma umysł na tyle giętki, że może postąpić „uczciwie" albo też za pomocą
identycznego zachowania wprowadzić inne zwierzę w błąd co do faktycznego stanu rzeczy. W
przykładzie z pawianami matka Paula została przez swoje dziecko wprowadzona w błąd i uznała okrzyk
syna za reakcję na napaść. Ta mylna interpretacja sprawiła, że Paul mógł zjeść pracowicie wykopaną
przez Mel bulwę, której sam nie miałby siły wydobyć z ziemi.
Byrne i Whiten zebrali setki innych przykładów oszustw taktycznych zdarzających się wśród
naczelnych. Najbardziej uderzające dotyczą szympansów, które dopuszczają się piętrowego oszustwa,
gdy jeden szympans przechytrza drugiego, próbującego go zmylić. Jeden z takich przypadków
zaobserwowanych u małp w niewoli polegał na tym, że pewien szympans był sam na wybiegu, na
którym elektrycznie otwarto metalowy karmnik zawierający banany. Akurat nadchodził inny szym-
pans. Pierwszy pośpiesznie zamknął skrzynkę, odszedł i usiadł kawałek dalej, jak gdyby nigdy nic.
Drugi schował się za drzewem i ukradkiem zza niego spoglądał. Kiedy pierwszy szympans uznał, że
droga jest wolna, otworzył skrzynkę. Wtedy drugi wybiegł z ukrycia, odepchnął go i zjadł banany.
Byrne i Whiten określają tak wyrachowane manewry umysłowe jako „inteligencję makiaweliczną".
Sam Machiavelli napisał w Księciu: „Powinien więc książę uchodzić za litościwego, dotrzymującego
wiary, ludzkiego, religijnego, prawego i być nim w rzeczywistości, lecz umysł musi
być skłonny do tego, by mógł i umiał działać przeciwnie, gdy zajdzie potrzeba".
1
Innym talentem, jaki Machiavelli chce pielęgnować u swego kandydata na księcia, jest umiejętność
zaprzyjaźniania się z właściwymi osobami. Podobną rzecz rozumieją także inne naczelne. Ostatnie
badania wykazały, że wbrew tradycyjnym wyobrażeniom na temat systemu dominacji w małpim
stadzie, bynajmniej nie zawsze „rządzi silniejszy". Więzi społeczne szympansów, pawianów i
rozmaitych innych małp układają się w skomplikowaną sieć sojuszów, które niekiedy pozwalają
osobnikom słabszym fizycznie zajmować w grupie pozycję znacznie wyższą, niż wynikałoby to z ich
indywidualnej wielkości czy siły. Młoda samica rezusa szybko odkrywa, że może zastraszyć nawet dużo
większe od siebie osobniki, ponieważ jej matka, zajmująca wysoką pozycję w hierarchii stada,
popiera ją w konfliktach. Sojusze nie muszą dotyczyć tylko bliskich krewnych. Wiadomo, że w
niektórych hordach pawianów stare samce zawiązują koalicje wymierzone w młodszego, o wiele sil-
niejszego samca, który niedawno dołączył do stada. Po wieloletnich badaniach prowadzonych w
kenijskim Parku Narodowym Amboseli Barbara Smuts z Uniwersytetu Michigan stwierdziła, że
również pawiany przeciwnej płci nawiązują bliskie „przyjaźnie", mogące trwać latami. Samce często
towarzyszą swoim przyjaciółkom nawet wtedy, gdy te nie są w stanie rui, iskają się wzajemnie,
czasem bronią siebie nawzajem lub młodych przed innymi pawianami. Chociaż trudno ustalić oj-
costwo w grupach pawianów, zapewne to właśnie „przyjaciele" są faworyzowani podczas płodnej fazy
cyklu płciowego samicy. Rozeznanie się w sojuszach w obrębie stada małp byłoby zadaniem trudnym,
nawet gdyby związki te były niezmienne; tymczasem są one płynne. Rywale mogą rychło stać się
sprzymierzeńcami, a przyjaciele - wrogami. Każda zaś zmiana sojuszów wywołuje perturbacje
rozchodzące się w sieci wzajemnych zależności. Taka złożoność sprzyja zawsze osobnikowi inteli-
gentnemu, który dzięki mistrzowskiemu opanowaniu sztuki za-
wierania przymierzy zyskuje większe szansę na kopulację, a tym samym przekazanie swych genów
warunkujących inteligencję społeczną. Wśród naczelnych właśnie szympansy celują w tego rodzaju
inteligencji „makiawelicznej". Są one jedynymi naczelnymi oprócz człowieka, o których wiadomo, że
podniosły sztukę przymierzy na ponadzwierzęcy szczebel. W większości obserwowanych przypadków
naczelne tworzą alianse w obrębie własnej grupy społecznej. Zysk z posiadania sprzymierzeńców jest
więc egocentryczny („Jeśli ja będę miły dla tego a tego, iskając go i wspierając w walkach
wewnątrzgrupowych, to i on pomoże mi w potrzebie"). Szympansy wydają się natomiast zdolne do
współdziałania także na poziomie „nas" - działając zespołowo jako grupa, zazwyczaj na zgubę innej
grupy.
Najgłośniejszy przypadek zbadanego „przymierza grupy" zawdzięczamy Jane Goodall z tanzańskiego
Parku Narodowego Gombe. W latach 1974-1977 samce z grupy, nazwanej przez Goodall
„społecznością z Kasakela", systematycznie polowały na samce sąsiedniej społeczności Kahama i
zabijały je. Uśmierciwszy ostatniego samca Kahama, Kasakelowie zajęli ich terytorium i
przywłaszczyli sobie młodsze samice. Okrutne, gwałtowne ataki były prowadzone celowo przez
członków grupy, zakradających się skrycie na terytorium wroga. W kolejnych latach społeczność
Kasakela sama została zagrożona przez agresorów z jeszcze potężniejszej grupy, zza innej granicy.
Podobne przykłady agresji grupowej obserwowali też badacze w innych rejonach. Goodall, która przez
długi czas wierzyła w pokojową naturę małp, musiała ze zgrozą przyznać, że szympans zdolny jest do
stosowania przemocy na skalę spotykaną tylko u jednego jeszcze gatunku na świecie. „Samce z Ka-
sakela prawie na pewno starały się rozmyślnie obezwładnić szympansy Kahama, raniąc je i bijąc -
podsumowała. - Myślę, że gdyby miały broń palną i zostały nauczone posługiwania się nią, to użyłyby
jej do zabijania".
2
Szympansy na pewno nie są jedynymi zwierzętami wykazującymi agresję międzygrupową; można
się tego spodziewać u wielu gatunków. Wyjątkowość szympansów polega jednak na morderczej
skuteczności współdziałania osobników z jednej grupy w zwalczaniu drugiej. Jak nieprzyjemne nie
byłyby dowody, fakt „współdziałania dla współzawodniczenia" u szympansów wskazuje na wielką
starożytność tej właściwości także u ludzi. Richard Alexander, socjobiolog z Uniwersytetu Michigan,
zasugerował nawet, że intensywność współzawodniczenia między grupami hominidów jest
najważniejszą siłą motorycz-ną, prowadzącą do powstania jedynej w swoim rodzaju inteligencji właśnie
w tej linii rodowej. Gdy tylko nasi praprzodkowie okazali się dość bystrzy, żeby choć w marginalnym
stopniu zapanować nad tym, co Karol Darwin nazywał „wrogimi siłami natury" - nad drapieżnikami,
suszami, niedostatkiem pokarmu i innymi naturalnymi presjami środowiskowymi - między grupami
ludzkimi zamieszkującymi wspólny teren kształtowała się równowaga sił mająca charakter eskalacji.
Choćby członkowie danej grupy silnie współzawodniczyli między sobą, ta jednostka społeczna, której
członkowie potrafili najskuteczniej współdziałać, zyskiwała przewagę nad sąsiednimi. Każda, nawet
niewielka poprawa inteligencji społecznej pociągała za sobą następną, współzawodniczące ze sobą
grupy musiały bowiem osiągać coraz doskonalsze zdolności współdziałania po prostu po to, by
dotrzymać kroku swoim konkurentom. Rezultatem był „nieokiełznany rozwój intelektu", napędzany
przez jedyną „wrogą siłę", nad którą człowiekowi nie udało się nigdy zapanować: niego samego.
Efektem końcowym jest gatunek bardzo lojalny wobec współtowarzyszy z grupy, a zarazem
morderczo agresywny wobec obcych, postrzegający świat w kategoriach: my i oni. „Konkurencja
międzygrupową - powiada Alexander - stawała się coraz bardziej skomplikowana, bezpośrednia i
ciągła, znajdując swą kulminację w powszechności, z jaką demonstrują ją ludzie współcześni w
całych dziejach i we wszystkich zakątkach świata".
Znalezienie dowodów na prehistoryczną konkurencję międzygrupową jest dość trudną sprawą.
Na podstawie śladów
urazów zachowanych na wielu kopalnych czaszkach Homo erectus oraz archaicznego i wczesnego
współczesnego człowieka rozumnego wiadomo, że wielu praludzi obrywało po głowie, ale nie da się
stwierdzić kto (lub co) ł dlaczego zadawał im ciosy. Najwyraźniej szy obraz prehistorycznego konfliktu
między grupami ludzkimi pochodzi z północno-wschodniej Belgii, gdzie 7 tysięcy lat temu rozrastająca się
kultura neolitycznych rolników walczyła z tubylczymi mezolitycznymi łowcami i zbieraczami,
zamieszkującymi ten teren od stuleci. Długo uważano, że kontakty między neolitycznymi rolnikami a
koczownikami były z zasady pokojowe. Kiedy jednak w latach osiemdziesiątych Lawrence Keeley z
Uniwersytetu Illinois i Daniel Cahen z brukselskiego Królewskiego Instytutu Nauk Przyrodniczych
dokonali nowych odkryć osad rolniczych, stwierdzili, że osiedla położone na skraju rozrastającego się
terytorium rolników zostały ufortyfikowane - otoczone głębokimi fosami, drewnianymi palisadami i
zaopatrzone w bramy obronne, mające zapobiegać najazdom. Rolnicy mieli też w swym arsenale groty
broni miotanej, a ponieważ najwyraźniej nie polowali, trudno sobie wyobrazić inny cel, do którego je
miotali, niż ciała innych ludzi. Wśród szkieletów z ówczesnego cmentarzyska znaleziono szczątki
trzydzłeściorga mężczyzn, kobiet i dzieci z dziurami w czaszkach pasującymi do kształtu obuchów
toporów, używanych przez najeźdźczą kulturę. - Najwidoczniej ludzie ci byli okupantami na
nieprzyjaznym im terytorium - mówi Keeley.
Jak podkreśla Alexander, istnieją dowody historyczne przemocy międzygrupowej: wszystkie
właściwie znane społeczeństwa ludzkie wykazywały mniejsze lub większe skłonności wdawania się
w mordercze konflikty. Jest dziś tragicznie oczywiste, że żadna horda szympansów nie może się równać
poziomem wrogości między grupami, jaką nasz gatunek codziennie okazuje w Bośni, Ruandzie czy
tysiącach innych ponurych miejsc. Powszechność tej cechy wskazuje, że skłonność do takich
zachowań jest uwarunkowana genetycznie i głęboko zakorzeniona w naszej ewolucji.
Z drugiej jednak strony, zawsze można wskazać na co najmniej porównywalną liczbę grup
ludzkich, koegzystujących
pokojowo dla wspólnego pożytku. To jest dopiero naprawdę wyjątkowe zachowanie wśród
naczelnych. Szympansy patrolujące granice swego terytorium mogą mieć poczucie wspólnoty, ale nie
rozciągają swego poczucia pobratymstwa poza sztywny interes genetyczny własnej grupy społecznej.
Pawiany płaszczowe czasem zawiązują luźne sojusze między spokrewnionymi grupami, ale tylko po
to, by wspólnymi siłami bronić swego terytorium przed innymi, niespokrewnionymi grupami. Na
ogół grupy naczelnych okazują sobie wzajemnie czynną wrogość. Tymczasem grupy ludzkie wcale nie
muszą znaleźć się w obliczu wspólnego wroga, aby zacząć sobie pomagać, nie muszą też być blisko ze
sobą spokrewnione. Ludzie nie tylko mają jedyną w swoim rodzaju zdolność do współdziałania
międzygrupowego, są też wyjątkowo od takiego współdziałania uzależnieni. Żadna zbiorowość ludzka
nie może się obejść bez pomocy innych grup, choćby od czasu do czasu. Jeśli w naszych dziejach
szerzy się przemoc między-grupowa, to jest dziś również wyjątkowo wiele współzależności między
grupami.
W jakimś momencie nasza linia rodowa musiała też rozwinąć najbardziej makiaweliczną taktykę:
zdolność do wzajemnego zaufania. Bez wątpienia wrodzona wrogość wobec obcych pozostała równie
silna jak wcześniej, może nawet nasilała się w miarę wzrostu złożoności grup ludzkich i coraz większej
ich biegłości we wzajemnym przechytrzaniu się. Wyewoluowała jednak także całkiem oryginalna
kategoria relacji między nimi. Zdolność ta jest przeciwwagą wobec dziedzictwa ksenofobii, wpisanego
w naszą spuściznę po wcześniejszych naczelnych. To konieczność zachowania równowagi między
kooperacją a konkurencją przekształciła organizację społeczną homini-dów w ludzkie
społeczeństwo. Jestem przekonany, że dane, jakimi dysponujemy, wskazują, iż przemiana ta nastąpiła
w górnym paleolicie. W eksplozji kreatywności kulturowej tego okresu upatrywać można fizycznej
pozostałości nowatorskiego eksperymentu: inwestycji gatunku w uporanie się ze sobą. Równie
imponujący był zysk z tej inwestycji. Po czterech milionach lat zastoju ludzkość posiadła Ziemię.
Wszystko sprowadza się do przetrwania. Elastyczność mózgu pozwalała zapewne naszym
przodkom skuteczniej radzić sobie z zagrożeniami ze strony drapieżników i innymi, wrogimi siłami
natury. Tak jak wszystkie pozostałe żywe istoty, homi-nidy muszą jednak coś jeść, a ich liczebność
zależy od ilości dostępnego pokarmu. Obszary o bogatszych zasobach, które eksploatować można
przez cały rok, zdolne są wyżywić liczebni ej szą populację niż siedliska, gdzie obfity pokarm dostępny
jest tylko sezonowo. Jeśli warunki znacznie się pogarszają i zasoby stają się zbyt skąpe i zbyt
nierównomiernie rozmieszczone, by populacja zdołała się utrzymać na danym terenie, to nawet jeśli nie
zagrozi jej w całości śmierć głodowa, nieraz dochodzi do takiego jej geograficznego rozrzedzenia, że
osobniki dojrzewające płciowo nie są w stanie znaleźć sobie stosownego partnera do rozrodu.
Umieralność przewyższa liczbę urodzeń i populacja się kurczy, aż w końcu zanika zupełnie.
Rzut oka na zapis archeologiczny z Europy Północnej i Środkowej pozwala przypuszczać, że
w paleolicie środkowym do takiej sytuacji mogło dojść kilkakrotnie. Klimat Europy podczas
ostatniego zlodowacenia cechował się nie tyle nieustannym spadkiem temperatury, co raczej
pewną tendencją do ochładzania, przerywaną fazami o łagodniejszych warunkach. Clive Gamble
twierdzi, powołując się na dane dotyczące osadnictwa, że neandertalczycy mogli kolonizować owe
północne obszary, intensywnie eksploatując środowisko podczas krótkich okresów względnego
ocieplenia. Po powrocie lodowca wycofywali się jednak w cieplejsze strony na południu i zachodzie
kontynentu, przez co ich zasiedlenie przybrało postać „odpływów i napływów", trwających dziesiątki
tysięcy lat. Problemem nie było samo zimno, lecz powodowane przez nie zupełne załamanie się bazy
pokarmowej. Słabsze nasłonecznienie, krótsze okresy wegetacji roślin, dłużej utrzymująca się
pokrywa śnieżna - to mniej jadalnych kąsków dla zbieraczy i mniej paszy dla zwierząt, a tym
samym mniej gatunków zwierzyny oraz mniejsze jej stada dla myśliwych. W końcu neandertalczycy
mieli do wyboru: powędrować z powrotem na południe albo wyginąć.
Najwyraźniej kromaniońscy łowcy-zbieracze, którzy przyszli po nich, dysponowali jeszcze inną
możliwością: potrafili zawierać przyjaźnie. Nie tylko przyjaźnie z członkami własnej lub sąsiednich
grup, ale ł w dalekich stronach odwiedzanych podczas długich wędrówek; tacy przyjaciele mogli być
wcześniej zupełnie obcymi ludźmi. Jeśli jest się łowcą i zbieraczem w środowisku ledwie
nadającym się do zamieszkania, właśnie takich sprzymierzeńców warto mieć. Są oni jakby polisą ubez-
pieczeniową. Na wypadek lokalnej katastrofy przynależność do przymierza jest jedynym sposobem
zagwarantowania sobie ciepłego przyjęcia przez grupę kontrolującą zasoby na sąsiedniej równinie czy
za górami. Za dziesięć lat susza może stworzyć okazję do odwzajemnienia przysługi.
Poznaliśmy już przykład takiego „rozkładania ryzyka" wśród Buszmenów IKung z pustyni Kalahari.
Kalahari odznacza się wysoce nieprzewidywalnymi opadami atmosferycznymi. Gdzieś może być ulewa, a
trzydzieści kilometrów dalej nie spadnie ani kropla deszczu. SKung przystosowali się społecznie do
takich warunków, wykształcając otwarte i ruchliwe społeczeństwo, którego członkowie często
przenoszą się z jednej zbieracko-ło-wieckiej grupy o luźnym składzie do innej, podobnie jak prze-
mieszczają się same grupy. Wzajemne odwiedziny członków stowarzyszonych grup zmniejszają
obciążenie zasobów uboższych obszarów, sprzyjając zarazem podtrzymywaniu więzi międzyludzkich.
Podczas odwiedzin Buszmeni obdarowują się prezentami, ale w złym tonie jest zbyt długie
przetrzymywanie podarku. Podczas kolejnej wizyty należy ofiarować go komuś innemu, kto wkrótce
przekaże go jeszcze komuś, tak że dany przedmiot krąży, nie stając się nigdy niczyją trwałą własno-
ścią. Podarki owe, podobnie jak odwiedziny, umacniają zaufanie na dużych odległościach. Pod koniec
pierwszego roku swych badań nad plemieniem IKung Laurence i Lorna Mar-shall podarowali swym
gospodarzom muszelki porcelanek -każda kobieta dostała po jednej dużej brązowej i po dwadzieścia
mniejszych, co miało wystarczyć na naszyjnik dla każdej obdarowanej. Tymczasem powróciwszy po
niespełna roku badacze stwierdzili, że niewiele muszelek pozostało w grupie.
Pojedynczo lub parami rozproszyły się poprzez sieć wymiany na obszarze kilkunastu tysięcy
kilometrów kwadratowych.
Buszmeńska sieć wymiany prezentów jest tylko jednym z przykładów mechanizmów służących
przymierzom. Abory-geńscy łowcy i zbieracze zamieszkujący pustynne wnętrze Australii zadają sobie
trud budowy sieci społecznych, prowadząc wymianę lub podróżując daleko po cudze surowce, nawet
jeśli mogliby znaleźć lepsze we własnej okolicy. Do niedawna kanadyjscy Czipewejowie znad zatoki
Hudsona byli zależni od stad karibu, których szlaki wędrówek z terenów cielenia się były często
niepewne. Dzięki przymierzom społecznym, ustanawianym przez użyczanie żon i wymianę podarków,
lokalne grupy mogły swobodnie poruszać się po cudzych terytoriach, kiedy karibu nie pojawiły się na
horyzoncie ich macierzystych terenów. Także ludy pasterskie, na przykład Loikop (Samburu) z
Kenii, wbudowują tworzenie sieci sojuszów w podstawową tkankę społeczną. Żyją w terytorialnych
klanach, jednakże żaden klan nie jest w stanie wyżyć tylko z zasobów własnego terytorium. Według
antropologa Roya Laricka młodzi Loikopowie podtrzymują szczególne więzi ze starszymi mężczyznami z
innych klanów. W stosownym czasie owi „ojcowie chrzestni" towarzyszą im podczas ceremonii
obrzezania oraz pomagają zaopatrzyć się w dzidy, których chłopcy potrzebują, a na które jeszcze ich
nie stać. Tego typu sformalizowane związki pomagają nawiązać więzi międzyklanowe, które o wiele
trudniej byłoby ustanowić w późniejszym życiu.
Antropolodzy pilnują się dziś, by nie powoływać się na Buszmenów, Aborygenów ani na jakąkolwiek
współczesną populację ludzką jako na uogólniony model zachowań łowców i zbieraczy z przeszłości. Nie
możemy zakładać, że kromaniończycy tworzyli przymierza tylko dlatego, że podobnie postępują dzisiejsi
łowcy i zbieracze, i dlatego, że takie zachowanie wyszłoby im na dobre. Nieproporcjonalnie długie nogi i
zasięg przemieszczania surowców, którymi się posługiwali, pozwalają nam jednak uznać ich za bardzo
ruchliwych. Skoro poruszali się na większe odległości niż ich archaiczni poprzednicy, musieli po
drodze napotykać inne grupy ludzkie. Nawet jeśli grupy te przemiesz-
czały się po przypadkowych trasach, co wydaje się mało prawdopodobne, musiały natykać się na siebie
częściej niż bardziej osiadłe ludy, na przykład neandertalczycy. Zważywszy na potencjalnie śmiertelne
skutki kontaktów z obcymi, wykształcić się musiał jakiś system porozumiewania, tak by podczas owych
spotkań ludzie mogli dowiedzieć się na czas, z kim mają do czynienia, nim było za późno, aby się wycofać.
- Bez względu na treść komunikaty: „Rozumiemy się, no nie?", czy też: „Odejdź, bo rozwalę ci
łeb", musiały być jakoś skodyflkowane - powiada Mary Stiner z Uniwersytetu Loyola. -Praludzie musieli
więcej inwestować w stosunki polityczne.
Jak inwestować w stosunki polityczne, będąc inteligentnym przedpiśmiennym łowcą-zbieraczem?
Można zacząć od narzędzi. Narzędzia są przedmiotami użytkowymi, ale w pewnych warunkach mogą
także wyrażać przynależność społeczną. Martin Wobst, archeolog z Uniwersytetu Massachusetts, uwa-
ża, że przedmioty materialne stają się nośnikami informacji o przynależności grupowej, randze
społecznej, statusie i innych cechach tożsamości dopiero wówczas, gdy „dystans społeczny" między
użytkownikiem danego przedmiotu a potencjalnymi widzami czyni z niego czytelny symbol. Przedmiot
regularnie widywany tylko przez czyjąś rodzinę i bliskich znajomych - na przykład chochla kuchenna
albo materac - raczej nie będzie niósł przesłania społecznego, bo ludzie, którzy mają okazję ujrzeć takie
przedmioty, i tak już wiedzą więcej o społecznej tożsamości osoby mieszającej w garnku czy śpiącej na
materacu niż można wyczytać z samych przedmiotów. Dlatego chochle czy materace wyglądają
podobnie na całym świecie, a różnice ich wyglądu wynikają w przeważającej mierze z ich funkcji i
surowców użytych do ich wyrobu. Bez specjalnej widowni nie ma powodu, by „przemawiały" swym
stylem. Przedmioty materialne mówią równie mało ludziom z przeciwnego końca spektrum
społecznego: ludziom, których zapewne nigdy nie spotkamy. Pióropusz wojownika z zachodniej Nowej
Gwinei noszony przezeń w walce wiele znaczy dla jego wrogów i sprzymierzeńców. Dla mnie znaczy
jednak tyle, co dla niego koszulka z emblematem mojej ulubionej drużyny sportowej.
To właśnie w przedziale dystansu społecznego między osobami najbliższymi a nigdy nie spotykanymi
znajdują się główni adresaci wszelkich informacji społecznych ucieleśnionych w stylach
przedmiotów materialnych: wszyscy obcy i przygodni znajomi, których człowiek może napotkać w życiu.
Obecność obcych jest z natury stresująca. Ktoś pukający do drzwi jest zapewne listonoszem, lecz mógłby
się okazać gwałcicielem. Lokatorka nie wie tego, a ta niewiedza rodzi napięcie. Wyglądając przez okno,
lokator widzi jednak, że nieznajomy nosi mundur listonosza i jego podejrzenia przygasają. Oczywiście, strój
nie jest niezawodną oznaką tożsamości, bo w końcu mężczyzna może być gwałcicielem w przebraniu, ale
dostarcza przynajmniej jakichś przesłanek do podjęcia decyzji, czy otworzyć drzwi.
Mundur listonosza jest jeszcze ważniejszy dla niego samego niż dla adresatki przesyłki, bo
obwieszczając wszem i wobec jego tożsamość, ułatwia mu przebrnięcie nie przez jedno, a przez
wiele spotkań z obcymi ludźmi, jakie go codziennie czekają. Martin Wobst rozumował następująco:
skoro głównymi adresatami przesłania społecznego wyrażanego poprzez przedmioty materialne są
nieznajomi, potencjalnie groźni osobnicy, najlepiej będą się do tego nadawać te przedmioty, które
widać z daleka - jak mundur - zanim spotkanie stanie się nieuniknione. Szukając sprawdzianu swej
hipotezy, Wobst zwrócił się ku obszarowi współczesnego świata, na którym wczesna informacja o
tożsamości zbliżającej się osoby może mieć zasadnicze znaczenie dla przeżycia: do byłej Jugosławii.
Granice tego państwa-konglomeratu połączyły trzy wielkie religie, cztery główne narodowości, trzy
najpowszechniej używane języki i mieszanka konkurencyjnych grup etnicznych: Serbów, Słoweńców,
Chorwatów, Muzułmanów, Czechów, Słowaków, Węgrów, Niemców, Rumunów, Albańczyków, Romów,
Żydów, Greków i Włochów. Wszyscy oni byli od siebie nawzajem zależni ekonomicznie, ale zachowywali
gorące przywiązanie do własnych pobratymców. Wobst rozumował więc, że w takiej potencjalnie
wybuchowej mieszance stroje ludowe powinny przejrzyście oznajmiać przynależność grupową. Najbar-
dziej wyrazistymi znacznikami narodowości byłyby te części
ubioru, które można dostrzec z przeciwległego stoku wąskiej doliny czy daleko na drodze.
„Widoczne z największej odległości - napisał - są jedyną częścią stroju, która pozwala odczytać
przesłanie stylistyczne, zanim wkroczy się w nieprzyjacielskie pole ostrzału".
Wobst skupił się na nakryciach głowy jako na najbardziej rzucającej się w oczy części odzieży
noszonej przez cały rok. Jeśli styl jest nośnikiem informacji etnicznej, ludowe nakrycia głowy powinny
być w Jugosławii bardzo różnorodne pomiędzy grupami, natomiast jednorodne w obrębie każdej z
enklaw narodowościowych. Przegląd jugosłowiańskiej literatury etnograficznej potwierdził tę tezę,
przynajmniej jeżeli chodzi o mężczyzn. To, czy mężczyzna nosił fez, myckę, kapelusz z szerokim rondem,
czy wełnianą, płasko zwieńczoną czapkę sajkaca oraz czyjego nakrycie głowy było białe, czerwone,
pomponiaste, prążkowane czy w owalne desenie, zależało całkowicie od jego przynależności grupowej.
W Czarnogórze każdy klan górali nosił własne, charakterystyczne nakrycia głowy, zanim ludność uległa
wpływom wspólnej kultury lansowanej przez rząd federacji. W regionach miejskich mężczyźni częściej
nosili nakrycia głowy tam, gdzie najsilniejsza była konkurencja między narodowościami. Bazar w
Sarajewie, kipiącym kotle pełnym Serbów, Chorwatów i Muzułmanów, utrzymywał kwitnącą branżę
ozdobnego kapelusznictwa. Tymczasem w stolicach dość jednorodnych etnicznie Chorwacji i Słowenii
prawie nie było widać kapeluszników.
3
- Często myślałem o Wobscie, patrząc na budzący się serbski nacjonalizm w latach poprzedzających
wojnę - mówi Staso
Forenbaher, archeolog z Zagrzebia. - Stroje i towarzyszące im parafernalia wywodziły się wprost z ich
narodowych formacji zbrojnych z czasów drugiej wojny światowej. To było jak koszmarny sen. -
Serbska sajkaca, jeszcze kilka lat wcześniej uważana za „wsiową", nagle pojawiła się wszędzie, w
tym także na głowach zwycięskich serbskich generałów, kłując natarczywie w oczy swoją czerwienią.
Paramilitarne oddziały Chorwatów przywdziały mundury faszystowskich ustaszy z czasów drugiej
wojny światowej i przypięły do czapek charakterystyczną odznakę chorwackich nacjonalistów w
kształcie biało-czerwonej szachownicy. - Niektórzy dodali do tego czaszkę i skrzyżowane piszczele,
też z czasów SS - mówi Petar Gumac ze Smithsonian Institution. - Ma to zastraszyć ludność i rze-
czywiście tak działa. W tym, co ludzie noszą na sobie, tkwi mnóstwo symboliki.
Nakrycia głowy to, oczywiście, tylko jeden ze sposobów obwieszczania przez ludzi swej przynależności
grupowej. Jako nośnik informacji może posłużyć każda widoczna część stroju. W środkowej Brazylii,
gdzie czapki byłyby dość niepraktyczne, poszczególne plemiona indiańskie rozpoznają się po fryzurach.
Również samo ciało może być wymalowane, ogolone, przekłute, poznaczone bliznami albo ozdobione
przetyczkami w wargach, osłonami członka, koronkowymi przepaskami na głowie, fryzurami w kształcie
ula czy innymi dekoracjami. Jak wykazały badania Poiły Wiessner, także przedmioty w rodzaju grotów
strzał mogą informować o tożsamości grupy, bo często pozostają w terenie. Przesłania przekazywane przez
odzież i inne przedmioty nie ograniczają się do prostego informowania o grupowej przynależności ich
posiadacza. Mogą wyrażać rangę społeczną (egzotyczne pióra, futra z norek), stan emocjonalny
(pióropusze Indian na wojennej ścieżce, czarne żałobne stroje lub zgolone włosy na znak żałoby), status
małżeński (obrączki ślubne, wypukłe blizny na piersi). Wśród Loikopów rodzaj włóczni zależy od fazy
życia mężczyzny. Tylko starsi wojownicy, odpowiedzialni za wypowiedzenie wojny i obronę szczepu, mogą
nosić ciężkie włócznie do kłucia i często taszczą po dwie. Od tego szczytu męskiej siły wielkość i jakość
dzid maleje w obu kierunkach po-
koleniowych ku najmłodszym chłopcom i bezzębnym starcom, którzy noszą najmniejszy oręż.
Od samego początku europejski górny paleolit i afrykańska późna epoka kamienia odznaczają się
większą wagą przywiązywaną do kształtów takich wypracowanych narzędzi, które wykazują tendencję do
uniformizacji w obrębie poszczególnych regionów geograficznych i okresów. Właśnie tego należałoby
się spodziewać, jeśli ludzie używali narzędzi jako nośników przesłań społecznych. O ile wcześniej
wystarczało wykonać zgrzebło lub ostrze dowolnego kształtu, byle tylko nadawało się dobrze do
skrobania czy przebijania, o tyle narzędzie nacechowane przesłaniem społecznym musiało być dalece
zestan-daryzowane, tak aby wszyscy w zasięgu oddziaływania przekazu dobrze je zrozumieli. Podobnie
jak listonosz United Parcel Service nie może od czasu do czasu pojawić się na służbie w kraciastej
koszuli i dżinsach zamiast charakterystycznego brązowego munduru, tak samo i górnopaleolityczny
myśliwy nie mógł już wytwarzać narzędzi w dowolny sposób, byle tylko uzyskać odpowiednią krawędź
tnącą.
- Typowy człowiek kultury mustierskiej mógł zrobić narzę
dzie i myśleć „Dopóki nadaje się do użytku, nie obchodzi mnie,
jak wygląda" - mówi Paul Mellars z Uniwersytetu w Cambrid
ge. - Tymczasem facet z górnego paleolitu powiada: „To jest ry
lec, nazywam go rylcem, używam go jako rylca i, do licha, po
winien on wyglądać jak porządny rylec".
Uniformizacja artefaktów górnopaleolitycznych odzwierciedla więc zasadniczą zmianę w organizacji
ludzkiego społeczeństwa. Jeśli Mellarsowski „typowy człowiek kultury mustierskiej" mógł się zbytnio
nie troszczyć o to, jak wygląda jego ostra-rzecz-która-dziurawi, to nie dlatego, by brakowało mu
inteligencji dla obdarzenia kamienia informacją społeczną. Tym, czego brakowało, byli nieznajomi
adresaci, dla których taka informacja miałaby coś znaczyć.
- Dla neandertalczyków nie ulegałoby wątpliwości, że ujrza
ny człowiek należy do miejscowej grupy hominidów - mówi
John Shea. - Bo skoro jest tutaj, to musi być z jedynej grupy
zamieszkującej tę dolinę, tę jaskinię, to pasmo wzgórz, tę część
wybrzeża, czy co tam jeszcze. Dopiero kiedy liczba kontaktów rośnie, a wokół pojawia się mnóstwo
ludzi, takie przesłania manifestujące czyjąś tożsamość nabierają znaczenia.
Wyliczanie gęstości zaludnienia na podstawie danych archeologicznych zawsze uchodziło za
problematyczne. Czy czterokrotnie więcej stanowisk oznacza czterokrotnie więcej ludzi, czy tyle
samo ludzi wędrujących czterokrotnie intensywniej? Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że
pojawienie się tak dużych i złożonych stanowisk jak Dolni Yestonice dowodzi, że po okolicy kręciły się
tutaj „tłumy". Uzyskane ostatnio dane genetyczne przemawiają za tym, że ludność całego Starego
Świata uległa dramatycznej „eksplozji demograficznej" w początkach górnego paleolitu w Europie, a
późnej epoki kamienia w Afryce. W 1993 roku Henry Harpending i jego współpracownicy z
Uniwersytetu stanu Pensylwania zastosowali nową metodę analizy danych dotyczących DNA
mitochondrialnego do rekonstrukcji prehistorii demografii Homo sapiens. W prawie wszystkich
przebadanych populacjach wykazali statystycznie istotne dowody wybuchowego przyrostu liczebności
mniej więcej 60-50 tysięcy lat temu.
Twierdzą oni, że przyrost ten mogły zapoczątkować wynalazki techniczne. Jest to wprawdzie możliwe,
ale nie zgadza się chronologia - w większości regionów wygląda na to, że zmiany kulturowe „eksplozji
kreatywności" zaszły wkrótce po eksplozji demograficznej, toteż równie prawdopodobne wydaje się wyja-
śnienie, że rozpowszechnienie nowych wynalazków było raczej skutkiem niż przyczyną wzrostu
zaludnienia. Cokolwiek zapoczątkowało rozrost nowej ludzkości, nasiliło też potrzebę bardziej
wyrafinowanego porozumiewania się politycznego i stworzyło po temu okazję. W miarę zawiązywania się
przymierzy na coraz większych obszarach, rosło prawdopodobieństwo, że gdzieś tam poza kręgiem
krewnych i znajomych są jacyś ludzie, którzy nie muszą żywić do nas nieuchronnej, zajadłej,
śmiertelnie groźnej wrogości. Oczywiście nie wszyscy obcy byli przyjaźnie nastawieni. Styl zaczął więc
odciskać swe piętno na wyrobach ludzi, kiedy wzajemne stosunki społeczne zostały uwikłane w nową,
ożywczą jakość: dwuznaczność.
Jeśli tak na to spojrzeć, pierwsza wielka zagadka górnego paleolitu - jego nagłe nastanie - okazuje
się nie tak zagadkowa. Transformacja świata materialnego zdominowanego przez użyteczność do
postaci świata, w którym przedmioty nabierają cech symbolicznych, musiała nastąpić nagle.
Wyobraźmy sobie dwie grupy paleolitycznych myśliwych spotykających się gdzieś na pograniczu
sąsiadujących terytoriów. Oba klany są powiązane dziejami wzajemnej wymiany i wspólnymi tradycja-
mi, do których należy określony sposób sporządzania ostrzy oszczepów. Ten wspólny punkt
odniesienia pozwala im się spotkać bez wrogiego nastawienia: „Ach, widzę po twoim oszczepie, że
jesteś z Rzecznych Ludzi. Widzieliście jakieś jelenie?" A teraz załóżmy, że któraś z tych grup napotyka
później trzecią drużynę myśliwych, których broń wygląda inaczej. Nawet gdyby ci obcy wykonując swe
ostrza włóczni nie mieli zamiaru nadawać im żadnych specjalnych „treści", ich oręż od razu przekaże
szczególne przesłanie Rzecznym Ludziom: „Dziwaczne włócznie! To nie Rzeczni Ludzie!", a zapewne
także „Strzeżcie się!" Toteż gdy tylko groty oszczepów Rzecznych Ludzi staną się nośnikami treści
społecznych, tym samym wszystkie ostrza włóczni nabiorą takiego znaczenia, choćby z początku
nikt im go nie miał zamiaru nadawać. Odtąd można było zapewne napotkać ostrza włóczni
przekazujące komunikaty zniekształcone lub mylnie interpretowane w sposób prowadzący do
tragedii: „Obcy oznaczają, naszą krzywdę! Napadnijmy ich pierwsi!" Ale nie było już ostrzy nie
niosących żadnego komunikatu. By użyć słów Martina Wobsta, ostrza utraciły swą „sygnalizacyjną
niewinność".
„Przemawia [to] za nagłym pojawieniem się formy stylistycznej w kulturze materialnej, nie zaś za
często oczekiwaną jej stopniową ewolucją drogą kolejnych uzupełnień - napisał Wobst. - Stan braku
komunikatów stylistycznych zostałby nagle zastąpiony stanem, w którym forma stylistyczna przenik-
nęłaby przynajmniej jedną (lub więcej) z kategorii kultury materialnej".
Pojawienie się stylu we wzornictwie przedmiotów to tylko jedna z cech górnego paleolitu. Odkąd
jednak wytwory użytko-
we, takie jak ostrza włóczni, stały się nośnikami komunikatów społecznych, czyż trzeba było wielkiego
przeskoku wyobraźni lub umiejętności technicznych, by stworzyć wyroby nie mające żadnych funkcji
użytkowych, a których jedyną rolą przystosowawczą było wyrażanie informacji społecznej? I dlaczego
nie nosić na sobie (lub ze sobą) przedmiotów, które mówią o danym osobniku coś więcej niż tylko to,
do jakiej grupy należy; które głoszą: „Jestem wojownikiem", „Jestem kimś ważnym", „Jestem zamężna"
albo „Wierzę w wielkiego boga Orga"? A przy okazji można rozszerzyć wachlarz nośników. Kamień jest
zbyt sztywny, by wyrazić wszystko, co ma się do przekazania. Można przecież rzeźbić w kości. Dłubać w
porożu. Lepić z gliny. Rzucić swe kolorowe wizje na mroczne ściany jaskiń. Eksplodować
kreatywnością.
Nie da się objąć jednym fundamentalnym wyjaśnieniem wszystkich aspektów paleolitu, ale wydaje
mi się, że niezmiernie ważny krok został uczyniony wtedy, kiedy ludzie przekroczyli barierę wzajemnej
nieufności i nawiązali kontakty poprzez granice geograficzne, nadając przy okazji surowemu tworzywu
postać pozwalającą wyrażać te kontakty, przenosić informacje i idee. Odtąd świat przestał być
postrzegany tylko w swej dosłowności i ożył metaforami, symbolami oraz piętrowymi subtelnościami
domniemań i możliwości. Archeolog w skupieniu kontemplujący ozdobną płytkę lub malowidło ścienne
z górnego paleolitu może się nigdy nie dowiedzieć, co właściwie miał na myśli ich twórca. Trudno
jednak wątpić, że coś dla artysty znaczyły. Pewne znaleziska, na przykład paciorki i inne ozdoby ciała,
którymi usiane są liczne stanowiska archeologiczne we Francji i w Niemczech od początku kultury
oryniackiej przed 32 tysiącami lat, miały najwyraźniej podkreślać charakter indywidualny
praczłowieka. Inne, jak się zdaje, służyć miały raczej wydobywaniu wspólnotowej tożsamości
sprzymierzeńców. Do najwcześniejszych wyobrażeń graficznych w oryniackich stanowiskach na
południu Francji należą na przykład proste, powtarzające się wzory krzyżyków, szczerb i nacięć.
- Tego typu abstrakcyjne rysunki znajdowane są w wielu stanowiskach na rozległych obszarach -
mówi archeolog Ran-
dy White z Uniwersytetu Nowojorskiego - co wskazywałoby, że były to znaki i symbole wspólne dla
członków regionalnych jednostek społecznych, które mogły się właśnie od niedawna pojawiać w
czasach oryniackich.
Dwuwymiarowa produkcja artystyczna tych rodzących się społeczeństw obejmowała szkicowe ryty
i malowidła zwierząt, a także liczne wyżłobione w skałach trójkątne i owalne wzory kreskowe, które
długo uważano za przedstawienia sromu kobiecego, chociaż równie dobrze mogły być szkicami
tropów zwierząt ułatwiającymi ich zapamiętanie. Oryniaccy artyści czuli się lepiej w trzech
wymiarach. Niemieckie stanowisko Hohlenstein-Stadel dostarczyło Iwo-człowieka wysokości ponad
ćwierć metra, wyrzeżbionego z ciosu mamuta przed 30 tysiącami lat, wyobrażonego ze zwisającym
prąciem, świetnie uchwyconymi kocimi uszami i przygarbionego jak muskularny zawodnik futbolu
amerykańskiego. Delikatne figurki zwierząt z pobliskiego Yogelherd są poznaczone geometrycznymi
wzorami nacięć, które pojawiają się także na wisiorkach, paciorkach i innych drobiazgach z tej okolicy,
co przemawia za istnieniem wspólnej tradycji. Archeolodzy wykorzystali też rozmaite rodzaje
ruchomych dzieł sztuki z późniejszego górnego paleolitu do zarysowania układu regionalnych
przymierzy na wybrzeżu Zatoki Biskajskiej w Hiszpanii, w Pirenejach oraz na morawskich
stanowiskach wokół Dolnich Yestonic.
Najpowszechniej występującymi symbolami paleolitycznych przymierzy mogły być figurki „Wenus",
jak choćby gliniana statuetka z Dolnich Yestonic. Obecnie z obszaru od rosyjskich nizin po Pireneje
znane są ich setki, a pojawiły się one około 24 tysięcy lat temu. Mimo ogromnych odległości między
znaleziskami, niektóre z tych wyobrażeń kobiet są zadziwiająco podobne do siebie rozmiarami i
wyglądem. Mają głowy bez twarzy, opadające ramiona, tułowia rozszerzające się ku rozłożystym
biodrom, które z kolei zwężają się poprzez pulchne uda w drobne lub wcale nie zaznaczone stopy. Nie
wiadomo, czy figurki te zostały wyrzeźbione przez mężczyzn, czy przez same kobiety, ani w jakim
kontekście społecznym ich używano. Cli-ve Gamble przypuszcza, że pełniły one funkcję polityczną, sta-
nowiąc część „systemu komunikacji wizualnej" w luźnych, rozległych przymierzach, pomagając
złagodzić i usankcjonować pierwsze kontakty między grupami, które mogły nie mieć wspólnego
języka, nie mówiąc już o genach. Kiedy klimat pogarszał się z nastaniem maksimum zlodowacenia,
pora była właściwa, by wyłoniła się taka sieć powiązań. W miarę kurczenia się zasobów żywności
spadała gęstość zaludnienia, a poszczególne grupy stawały się coraz bardziej uzależnione od
kontaktów na coraz większe odległości w zdobywaniu informacji, partnerów i wsparcia w trudnych
czasach.
Oczywiście naiwnością byłoby wyobrażać sobie ludność Europy w jakimkolwiek momencie epoki
lodowcowej jako członków wszechogarniającego przymierza, czegoś na kształt pra--Unii Europejskiej.
Wśród współczesnych łowców i zbieraczy sojusze są dynamiczne; przecinają się i nakładają, czasami
przekraczając granice geograficzne i bariery językowe, kiedy indziej czyniąc śmiertelnymi wrogami
sąsiadów mówiących tym samym narzeczem. Niewielkie, lokalne przymierza zlewają się w większe sieci
sojuszy, w obrębie których zobowiązania przebiegają przez wielopoziomowe układy wzajemności. Podob-
nie w obrębie „sieci Wenus" i obok niej, a może przeciw niej, pojawiały się, rozrastały i z czasem
rozpadały liczne sojusze, dzieląc kontynent na ruchomą mozaikę społeczeństw, ułożoną z kawałków o
płynnych granicach, wyznaczonych przez uzgodnione układy międzyludzkie.
Wśród współczesnych australijskich łowców i zbieraczy złożoność krajobrazu społecznego wyrażają
malowane i rzeźbione tyczki, zwane toa. Myśliwi przechodzący przez jakąś okolicę zostawiają te misternie
zdobione przedmioty u wodopojów. Toa są w istocie zakodowanymi instrukcjami, informującymi kolej-
nych odwiedzających wodopój o celu, składzie i działaniach grupy. Jednak nie każdy znalazca
odczyta z toa ten sam komunikat. Układ nacięć i spiral odnosi się do rytuałów społecznych i określeń, z
których część znana będzie tylko członkom tej samej wspólnoty religijno-terytorialnej, do której
należy łowca. Inne mogą być zrozumiałe powszechnie. - Pozwala to nadawcy komunikatu zróżnicować
poziomy znaczeniowe - mó-
wi Gamble. - Jeżeli tyczka zostanie znaleziona przez obcego, będzie on w stanie rozszyfrować tylko
najbardziej powierzchowne poziomy znaczenia. Jeśli jednak zostanie znaleziona przez członka tej
samej wspólnoty, będzie on mógł zinterpretować przekaz w świetle wspólnej wiedzy o rytuałach danej
grupy, co nada znaczenia skomplikowanemu krajobrazowi społecznemu wpisanemu w fizyczną
przestrzeń.
Tyczki toa są eleganckim przykładem drugiego wielkiego pożytku z przymierzy, przewyższającego
korzyść z wzajemnej „polisy ubezpieczeniowej": pojawia się oto sieć przekazu wiadomości o tym, co się
dzieje w środowisku; ma to znaczenie dla ludzi całkowicie od niego zależnych. Głód informacji musiał
być równie silny u łowców i zbieraczy z epoki lodowcowej, jak współcześnie. Jaskinie Isturitz w
zachodnich Pirenejach dostarczyły pałeczek (boguettes) z wygładzonych poroży reniferów,
ozdobionych kwadratami, spiralami i innymi zawikłanymi ornamentami geometrycznymi. Dla
magdaleńskich członków tamtej zamierzchłej sieci informacyjnej owe symbole mogły być równie
czytelne jak dla nas znaki drogowe. Inne przykłady sztuki paleolitycznej ukazują, jak artysta
uwypuklał te cechy zwierzęcia, które myśliwy musi znać, by je skutecznie tropić. Malowidła w Lascaux
i innych jaskiniach ukazują na przykład nogi koni, turów i żubrów zakończone kopytami widzianymi
w zdeformowanej perspektywie, nie z profilu, lecz tak, jak wygląda pozostawiany przez nie trop.
Magdaleńskie „miotacze oszczepów" z Mas d'Azil, na wschód od Isturitz, ukazują przedstawione
niezwykle starannie młode koziorożce z uniesionymi zadami i sterczącymi z nich wielkimi, grubymi
odchodami. Ludzie, którzy sporządzili te wizerunki, byli wprawnymi tropicielami, pojmującymi, że każdy
szlak odchodów koziorożca ostatecznie doprowadza do koziorożca.
Przez sieć przymierzy informacje musiały też przepływać niematerialnymi kanałami, które nie
zostały utrwalone w zapisie archeologicznym. Najskuteczniejszą formą wymiany informacji we
współczesnych społecznościach zbieracko-łowieckich jest sposób najbardziej oczywisty: ludzie
rozmawiają ze sobą. Jak pisze Lorna Marshall: w obozowisku Buszmenów IKung
„rozlega się nieprzerwany gwar rozmów, cichy i monotonny jak szmer strumienia, z wyjątkiem
wybuchów śmiechu". Ludzie plotkują, krytykują się nawzajem, planują przyszłość i opowiadają ze
szczegółami, co przytrafiło się ich krewnym i znajomym.
Prędzej czy później każda rozmowa schodzi na ten sam temat: „Zagadnieniem najbardziej
pochłaniającym ich myśli i tematem, o którym mówią najczęściej, jak sądzę, jest żywność -pisze
Marshall. - Wyobraźnia mężczyzn zwraca się ku polowaniu. Rozprawiają o nim długo i namiętnie, jakby
wspólnie śnili na jawie o dawnych łowach, opowiadając sobie w kółko o tym, gdzie znaleźli zwierzynę i
kto ją ubił. Zastanawiają się, gdzie jest teraz zwierzyna oraz jak tłuste sztuki będzie można upolować".
- Kiedyś uważałem te wyobrażenia łowców-zbieraczy siedzących kręgiem i snujących myśliwskie
opowieści za romantyczny nonsens - mówi John Yellen, który spędził wśród IKung kilka sezonów
terenowych. - A tymczasem oni rzeczywiście rozmawiają i jest to naprawdę ważne. Wszyscy siedzą
sobie w koło po posiłku, aż tu któryś rzuca: „A tak przy okazji, widziałem niedaleko stąd parę tropów
gnu, najwyżej sprzed paru dni". Ktoś inny wtrąca: „Wiesz, ja też kilka widziałem! Zostawione wczoraj
ślady samicy z młodym, zaraz za tamtym wzgórzem". Ci ludzie stale szukają informacji, dzielą się nimi,
przekazując je dalej.
Nikt nie wątpi w to, że myśliwi żyjący w górnym paleolicie czy późnej epoce kamienia władali w pełni
ludzkim językiem. Spór toczy się o to, czy językiem takim dysponowały też wcześniejsze hominidy,
zwłaszcza neandertalczycy. Osobiście nie potrafię uwierzyć, żeby ci wielkomózdzy ludzie, którym
odczucia nakazywały grzebanie zmarłych, przez 100 tysięcy lat tylko do siebie pomrukiwali. Mowa nie
należy jednak do kategorii „wszystko albo nic", a poszczególne elementy rozwiniętego języka mogły
wyewoluować w różnym czasie. Językoznawca Derek Bickerton wysunął przypuszczenie, że ostatnią
cechą w pełni nowoczesnego języka było pojawienie się pojęcia czasu: w postaci gramatycznej czasu
przeszłego i przyszłego. Robert
Whallon, archeolog z Uniwersytetu Michigan sądzi, że to ostatnie uzupełnienie języka ludzkiego mogło
pojawić się dopiero wtedy, gdy zostało wymuszone przez zmiany społeczne w górnym paleolicie. Dopóki
grupy zbieracko-łowieckie funkcjonowały najczęściej jako zintegrowane samodzielne jednostki,
przeczesujące nie zachodzące na siebie terytoria, nie miałoby większego sensu roztrząsanie
przyszłości, skoro cokolwiek miałaby ona przynieść, doświadczyłaby tego cała grupa. Odkąd jednak
poszczególni członkowie grupy zaczęli zdobywać żywność na własną rękę, rozdzielając się, a potem
znosząc do obozowiska pokarm i informacje, zrodziła się potrzeba skuteczniejszego informowania o
swoich zamierzeniach i rozważania przyszłych zdarzeń. W tym kontekście dzielenie się wspomnieniami
przez łowców !Kung opisane przez Lornę Marshall trudno uznać za jałową paplaninę.
„Odniesienia do przeszłości mają decydujące znaczenie w snuciu przewidywań na temat
przyszłości - pisze Whallon. -To na podstawie uogólnień wyprowadzonych z przeszłych doświadczeń
można w ogóle przewidywać przyszłe zdarzenia".
Jednym z najskuteczniejszych sposobów uogólniania doświadczeń z przeszłości jest wplecenie ich w
fabułę. Szczególnie elegancki przykład takiego zjawiska znalazła Leah Minc, wówczas pracująca jako
archeolog na Uniwersytecie Michigan, w postaci zadziwiająco powiązanych ze sobą tradycji ustnych
dwóch niezależnych grup tubylczych z północnego wybrzeża Alaski. Zanim kontakty z białymi
zaburzyły ich dotychczasowy tryb życia, Taremiut, czyli „Ludzie morza", utrzymywali się głównie z
polowania na wieloryby, tymczasem ich lądowi sąsiedzi, Nunamłut, dosłownie „Ludzie z głębi lądu",
polowali głównie na karibu podczas wiosennych wędrówek tych zwierząt. Obie grupy uzupełniały swe
podstawowe źródła pokarmu innymi dodatkami, ale gdyby wiosną nie pojawiły się wieloryby, Taremiuci
stanęliby w obliczu klęski głodu, brak zaś karibu oznaczałby głód wśród Nunamiutów.
Na podstawie analizy pierścieni przyrostowych drewna i innych długoterminowych danych
klimatologicznych Leah Minc ustaliła, że Nunamiutom groził potencjalny kryzys zaopatrzę-
niowy co mniej więcej dwadzieścia lat, natomiast Taremiutom wiosenne łowy na wieloryby mogły się
nie powieść średnio co pięć lat. Przewidując chude lata, członkowie obu grup zabiegali o wzajemne
kontakty handlowe i umacniali je poprzez wspólne uczty, wymianę dóbr oraz wypożyczanie żon. Owa
strategia przetrwania była aż tak ważna, że wpisała się w mity o stworzeniu świata. Jeden z
nunamiuckich mitów opowiada, jak bo-hater-stwórca Aiyagomahala mówi mężczyznom na wybrzeżu,
że powinni udać się w głąb lądu z wielorybim sadłem i foczymi skórami jako towarem na wymianę z
łowcami karibu, których tam zastaną. „Aiyagomahala rzekł swemu ludowi, że każda rodzina [...] winna
mieć wspólnika pośród każdego z tamtejszych plemion ł że nie wolno targować się z nikim innym -
głosi ta opowieść. - I Nunamiut radowali się odtąd wielce, wydając liczne uczty".
- Umieszczenie początków tych zwyczajów w czasach stworzenia ludzi - powiada Minc - oznacza
uznanie partnerstwa handlowego oraz uczt integrujących za jednoznaczne z podstawą samego
ludzkiego bytu.
Dane klimatyczne, którymi posłużyła się Leah Minc, wykazują ponadto, że oprócz okresowych
niedoborów pożywienia Nunamiuci i Taremiuci mogli się spodziewać katastrofalnych załamań ich
podstawowych źródeł pożywienia mniej więcej raz na sto lat. Stulecie wykracza poza zasięg
czyjejkolwiek osobniczej pamięci, toteż nie dałoby się przekazać instrukcji rozwiązania sytuacji
kryzysowej poprzez ustne porady starszych. Awaryjny sposób postępowania został zatem wpisany w
kosmologię. Wszystkim zwierzętom morskim przypisano posiadanie ducha, który ma swego bliźniaka
na lądzie, i odwrotnie. Tak więc orki są duchowymi bliźniakami wilków, a kozły śnieżne znajdują swój
odpowiednik w białuchach. Kiedy wilki głodują na lądzie, wędrują do swych morskich pobratymców i
zamieniają się w orki. Trudno o jaśniejsze przesłanie mitu: łowca karibu w czasie głodu rozumie, że pora
udać się wraz z rodziną nad morze.
Chociaż jestem sceptyczny wobec idei języka jako „pierwszego poruszyciela" górnego paleolitu, sądzę,
że odgrywał on wiel-
ką rolę w rozwoju kooperacji międzygrupowej i przymierzy. Słowo mówione otwiera możliwości
interakcji bez nadmiernej emocji. Dzięki językowi spory o terytorium, żywność lub kobiety mogą być
wynegocjowane: jest to luksus niedostępny dla przedludzkich zwierząt. „Język jest przeciwieństwem
przemocy" - napisał francuski antropolog Pierre Clastres. Chociaż w pełni ukształtowane języki były
warunkiem koniecznym zawierania przymierzy, nie znaczy to jednak, by samo pojawienie się języka było
decydującym czynnikiem, który pozwolił przełamać barierę wrogości między grupami. Negocjacje
wymagają mowy, ale mowa wymaga przede wszystkim klimatu społecznego sprzyjającego ugodzie.
„Zdolność transcendowania poza fizykalność zależy w oczywisty sposób w mniejszym stopniu od
konstytucji genetycznej osobników niż od sytuacji politycznej/społecznej/seksualnej, w jakiej się one
znajdują - napisał brytyjski antropolog Chris Knight. - Jest to prawdziwe do tego stopnia, że jeśli w
jakiejś społeczności sprawy między osobnikami lub grupami rozstrzygane są wyłącznie lub przede
wszystkim na drodze przemocy, język nie tylko nie może się rozwinąć, ale traci wręcz wszelkie
znaczenie".
Jako ilustrację tej tezy Knight przytacza opowieść o dwóch szympansach, nazywających się Booee i
Bruno, które nauczyły się języka migowego pod kierunkiem prymatologa Rogera Foutsa w latach
siedemdziesiątych. Po przeszkoleniu Booee i Bruno bez trudu umiały poprosić swych ludzkich
opiekunów o żywność i otrzymywały ją. Natomiast między sobą odczuwały barierę komunikacyjną:
„Kiedy jeden z szympansów miał smaczny owoc lub napój, drugi sygnalizował: DAJ MI OWOC albo
DAJ MI PIĆ". Jednak „z reguły szympans dysponujący żądanym pokarmem na widok takiej prośby
uciekał ze swym skarbem" - napisał Fouts w 1975 roku.
Nie mamy tu do czynienia z przykładem bariery zrozumienia. Szympans ze smakołykiem świetnie
wie, co drugi chce mu powiedzieć. Jednak samo dodanie języka do szympansiego repertuaru zachowań
nie czyni z małp współdziałających partnerów społecznych. Do tego potrzeba organizacji społecznej,
która nagradza dzielenie się dobrami. „Kłopot z Booee'em i Brunonem nie polegał na braku
kompetencji językowej lub nieodpowiednim treningu - powiada Knight. - Chodzi o brak
zaangażowania w szerszy system znaczeń kulturowych. Obie małpy nie były obywatelami żadnej
szympansiej rzeczpospolitej [...]. Ich prawa i obowiązki nie zostały skodyfikowane w imię nadrzędnego
autorytetu; nie zawierały też umów moralnych dotyczących dzielenia się takimi dobrami, jak
pożywienie czy seks. Brakowało im uniwersum społecznego, motywującego do przejęcia norm ludzkich,
wyrażanych przez mowę".
Obywatele „rzeczpospolitej neandertalskiej" nie byliby zapewnię tak amoralni jak Booee i Bruno.
Bez względu jednak na to, jaka była sytuacja społeczna praludzi, wątpię, aby język pojawił się wśród
nich nagłe i wszystko odmienił. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że jakieś udoskonalenie zdolności
językowych wyrastało stopniowo z komplikujących się relacji społecznych. W górnym paleolicie
naprawdę przełomowe okazały się być może nie język, styl czy sztuka, lecz otwarcie kanałów
społecznych, którymi przepływać zaczęły informacje w tych wszystkich nowych postaciach.
Gorączka nowych wynalazków technicznych także roznosiła się przez przymierza. Wcześniej
populacje ludzkie, czy to w Europie, czy gdzie indziej, mogły wpaść na pomysł jakiejś skomplikowanej
innowacji technicznej i przekazywać ją z pokolenia na pokolenie w swojej okolicy. Brak
dalekosiężnych kontaktów tłumił jednak „poziome" rozprzestrzenianie się takich wynalazków między
populacjami. Nie trzeba nowego, specjalnego rodzaju mózgu, by zrobić kościany harpun ani by się tego
nauczyć. Lecz do utrwalenia w czasie tego rodzaju umiejętności potrzeba już całego łańcucha mózgów.
To ludzka potrzeba wychodzenia naprzeciw innym ludziom w przestrzeni napędzała pierwsze zwiastuny
eksplozji kreatywności. Powody wzniesienia się sztuki paleolitycznej na szczyty rozwoju dwadzieścia
tysięcy lat później były natomiast zapewne związane z chęcią odizolowania się od obcych.
Pewnego wrześniowego popołudnia 1940 roku czterech nastolatków wymknęło się z Montignac w
południowo-zachodniej
Francji i zapuściło się w las. Zmierzali do jamy w ziemi, którą odkrył kilka dni wcześniej jeden z nich pod
świeżym wykrotem. Jak wszystkie okoliczne dzieci, chłopcy znali legendy o tajemniczym przejściu pod
rzeką Yezere, łączącym stare zamki Montignac i Lascaux. Tego popołudnia zabrali linę i prymitywną lam-
pę naftową, poszerzyli wylot jamy, wrzucili weń parę kamyków by oszacować głębokość, i wpełzli do
środka. Kolejno znikali w mroku. Ześlizgnąwszy się stromym gliniastym korytarzem na poziome dno,
drżącymi rękami potarli zapałki i zapalili lampę.
Można sobie wyobrazić ich zdumienie na widok tego, co ujrzeli. Na skalnej ścianie nad ich głowami
ukazał się fantastyczny stwór, zwierz o cętkowanej sierści, z zadem bizona, obwisłym brzuchem krowy,
dwoma długimi, delikatnie wygiętymi rogami i jakby brodatą twarzą. Przed tą bestią biegł bezgłowy koń,
którego przednia część przepadła wskutek ukruszenia się kawałka ściany. Z uszkodzonego fragmentu
wyłaniał się drugi, jakby szybciej galopujący koń, potem trzeci i wreszcie wysforowany daleko w przód
czwarty. Nad nimi wymalowany był najpiękniejszy z koni, z rozwianym czarnym ogonem i bułanym
umaszczeniem. Jego stercząca grzywa zwężała się w stronę głowy, po czym rozszerzała gwałtownie,
przedłużając się w grzbiet olbrzymiego tura, samicy o cętkowanym kłębie i zmrużonym, przyjaznym oku. Za
nią nieśmiało przemykał jeszcze inny koń, bez nóg.
W pierwszej, największej komorze słynnej jaskini Lascaux, w tak zwanej Sali Byków, namalowanych
jest ponad dwadzieścia zwierząt. Kiedy pół wieku po odkryciu byłem tam z żoną, zatrzymanie się, by je
policzyć, wydawało się nie tylko bezcelowe, ale wręcz fizycznie niebezpieczne. Okrążały nas koń wy-
skakujący z krowy, byk ścigający jelenia, cały rozgardiasz poroży, rogów i rozpędzonych w galopie
kopyt. W głębi jaskini ściana zdawała się aż nabrzmiewać złością dwóch szarżujących na siebie
koziorożców z pochylonymi głowami. Ryczący jeleń unosił łeb. Stado koni osuwało się z urwiska,
daremnie wpierając kopyta w śliską ścianę. W odgałęzieniu korytarza na lewo ukazano spokojniejsze
sceny: przepływała tam rzekę czwórka jeleni z majestatycznymi porożami i łagodnym spojrzeniem.
Naprzeciw nich krowa z delikatnymi rogami i spicza-
stymi racicami aż uginała się pod ciężarem wydętego brzucha, wlokąc go niemal po ziemi. Nic dziwnego,
że miała wymęczony wygląd: była w ciąży od dobrych 17 tysięcy lat.
Kiedy spoglądałem w niemym podziwie na tę krowę, uświadomiłem sobie, jaką naiwnością byłoby
określanie owego dzieła mianem sztuki „prymitywnej", bez względu na jej starożytność, i jak
krzywdzące byłoby nazywanie „pierwotnym" twórcy, który tak trafnie uchwycił ciężar brzemiennego
brzucha. La-scaux jest chyba najefektowniejszym przykładem fenomenu artystycznego, jaki rozwinął
się w późniejszym górnym paleolicie, przede wszystkim w południowo-zachodniej Francji i w
kantabryjsklej Hiszpanii. Znamy dziś setki jaskiń ze ścianami pokrytymi malowidłami, rytami lub
zdobionymi w inny sposób i wciąż odkrywane są kolejne. W 1991 roku francuski instruktor
nurkowania natrafił na grotę
4
na końcu dwustumetrowego korytarza uchodzącego pod wodą do Morza
Śródziemnego w wapiennym urwistym brzegu koło Marsylii. Wejście było wynurzone w czasie epoki
lodowcowej, natomiast dziś znajduje się prawie 40 metrów poniżej poziomu morza.
Najwcześniejsi badacze malowideł jaskiniowych widzieli w tych dziełach bazgroły bez sensu, coś
w rodzaju „sztuki dla sztuki". Taka interpretacja wydaje się wysoce nieprawdopodobna. W latach
sześćdziesiątych Andre Leroi-Gourhan wykazał, że sztuka ta odznacza się określoną strukturą i
powtarzającymi się motywami. Na malowidła jaskiniowe składają się w 60 procentach wizerunki trzech
gatunków zwierząt: konia, żubra i tura -a większość pozostałych obrazów przypada na dalszych pół tu-
zina gatunków. Rzadko występują przedstawienia samych ludzi, a także drapieżników i roślin.
Rozmieszczenie obrazów zdradza celowy zamysł kompozycyjny. Wiele rytów naskalnych i malowideł
można obejrzeć dopiero przecisnąwszy się przez niepokojąco wąskie przejścia; inne osiągalne są po
pokonaniu kilometrowych labiryntów korytarzy. Niedawne badanie trzech jaskiń u podnóża francuskich
Pirenejów, wykonane przez Legora Reznikoffa i Michela Dauvois, wykazało, że wizerunki umiejsco-
wionę są dokładnie w tych punktach jaskini, gdzie jest najsilniejszy pogłos. Nie pasuje to do
wyobrażenia garstki paleolitycznych dyletantów, którzy mieli chwytać za pędzel z nudów.
Sztukę jaskiniową najlepiej jest chyba rozpatrywać jako część starannie zaplanowanego rytuału,
obejmującego również śpiewne inkantacje i taniec. Znaczenia i cele owego rytuału mogły być
zróżnicowane: niektóre ceremonie, jak sądzi John Pfeiffer, mogły być adresowane do młodzieży, inne
zaś mogły symbolizować polowania - o czym już dawno mówił francuski archeolog, ksiądz Henri Breuil.
Przez analogię do południowoafrykańskiej sztuki naskalnej Buszmenów archeolog David
Le-wis-Williams uważa, że wiele obrazów inspirowanych było wizjami szamanów. Szaman w transie
szkicował na ścianach wizerunki, próbując utrwalić swoje ulotne halucynacje.
Zważywszy, że setki jaskiń zdobiono przez tysiące lat, nie ma powodu przypuszczać, aby wszystkie
te dzieła sztuki służyły tylko jednej rytualnej funkcji. Dzisiejsze zachowania obrzędowe są równie
zróżnicowane i skomplikowane, jak współczesne społeczności, ale bez względu na swoistą postać i
treść obrzędu - ceremonii obrzezania, mszy, rytualnego składania zwierzęcia w ofierze lub otrzęsin -
doświadczenia tego rodzaju wzmacniają wewnętrzną solidarność plemienia, klanu czy innej jednostki
społecznej, która sformalizowała dany rytuał. Cóż jednak stało się ze społeczeństwem górnego
paleolitu, że wyzwoliło tak gwałtowną, bezprecedensową potrzebę zachowania zrytualizowanego?
Właśnie wtedy i właśnie tam?
Znaczący wydaje się fakt, że apogeum franko-kantabryjskiej sztuki jaskiniowej przypada na czas
maksymalnego zasięgu ostatniego zlodowacenia. I tak już surowy klimat Europy Północnej i
Środkowej zaczął się jeszcze zaostrzać przed mniej więcej 25 tysiącami lat, a około 18 tysięcy lat temu
większość północnych połaci kontynentu zmieniła się w niegościnną polarną pustynię. Ludzie co
prawda byli w stanie przeżyć w mroźnej i suchej tundrze porośniętej krzewinkami, ale w miarę
postępu lodowców stawało się to coraz trudniejsze, a gęstość zaludnienia spadała. - W czasach
maksimum zlodowacenia - mówi Ol^n Soffer - ludzie byli spychani w dwóch kierunkach. Plcrws/.» dro
ga wiodła ich na południe Francji, druga - na nizinę środkowej Rosji. Między lądolodem skandynawskim a
lodowcami alpejskimi nie mieszkał nikt. Ten korytarz to było istne piekło.
Klimat południowo-zachodniej Francji pozostawał tymczasem w miarę łagodny. Badania
palinologiczne
5
wykazały, że w osłoniętych dolinach rosły drzewa, a zapis kopalny pokazuje, że
egzystowały tu liczne gatunki dużych roślinożerców, w tym mamuty, nosorożce włochate, konie,
żubry, tury oraz liczne gatunki jeleniowatych i antylop. Równie obfite zasoby występowały w
dolinach rzek Niziny Wschodnioeuropejskiej w Rosji. Kiedy przed 20-18 tysiącami lat lodowce
osiągnęły maksymalny zasięg, owe stosunkowo gościnne „ostoje" były jedynymi miejscami, gdzie ludzie
mieli szansę przetrwać.
Franko-Kantabryjczycy, których ominął najgorszy stres środowiskowy, stanęli w obliczu zagrożenia
pod wieloma względami dużo trudniejszego: musieli się nauczyć radzenia sobie z innymi
Franko-Kantabryjczykami. Jak widzieliśmy, w ubogich w zasoby środowiskach, takich jak wnętrze
Australii czy tundra arktyczna, opłaca się mieć przyjaciół nawet daleko. Jeśli jednak ludzie stłoczą się
na obszarach, gdzie zasoby żywności są co prawda dostępne, ale nie niewyczerpane, dawniejsi po-
tencjalni sprzymierzeńcy mogą się przeobrazić we wzajemne, całkiem realne zagrożenie. W gęsto
zaludnionych ostojach późnego górnego paleolitu decydującą rolę odgrywały sieci komunikacyjne.
Więcej jednak wysiłku trzeba było wkładać w oznaczanie granic przymierzy niż w otwieranie ich na
nowych przybyszów. Znacznie nasilił się zapewne terytorializm. Jak twierdzi Clive Gamble,
wymiana egzotycznych dóbr stała się nie tyle inwestycją w „premie ubezpieczeniowe", co raczej spłatą
„składek członkowskich", koniecznych do zapewnienia sobie statusu jako członka większej grupy
terytorialnej.
Sztuka późnego górnego paleolitu odzwierciedla ten zwrot ku bardziej zamkniętym
społeczeństwom. W okresie solutrej-skim, 20-17 tysięcy lat temu, coraz rzadsze stają się przenośne
dzieła sztuki. Sztuka jaskiniowa, która zdominowała Fran-
ko-Kantabrię, jest wprawdzie piękna, ale na pewno nie należy do „ruchomości". Malowidła naskalne
przywiązywały wagę do konkretnej przestrzeni geograficznej: z naszej magii, naszej jaskini, naszej
doliny. Jak twierdzi Michael Jochim z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, wzrost
liczebności plemion zmusił ich członków do szerszego korzystania z bardziej przewidywalnych źródeł
pokarmu niż wędrujące renifery bądź inne zwierzęta, które mogły się danego roku pojawić na
określonym terytorium lub nie. Zwłaszcza łosoś stał się podstawową strawą. Podczas epoki lodowcowej
ryba ta obficie występowała w uchodzących do Atlantyku rzekach południowej Francji i północnej
Hiszpanii. Chociaż łososie również wędrują, szlaki ich migracji na tarliska są przewidywalne, bo
wyznacza je bieg rzeki. Jochim uważa, że poszczególne grupy, rytualnie zdobiąc jaskinie, symbolicznie
zawłaszczały dany odcinek rzeki wraz z jego plonami różowego mięsa.
- To nie jest tak, że [Franko-Kantabria] stała się rajskim ogrodem pełnym łososi i jeleni,
zwalniającym [późnogórnopaleo-litycznych] myśliwych od trosk o wyżywienie i umożliwiającym im
uprawianie naskalnej sztuki w nadmiarze wolnego czasu -mówi Clive Gamble. - Przeciwnie, sztuka
jaskiniowa jest wyrazem zaostrzenia się warunków życia, a także stosunków pomiędzy ludźmi tamtej
epoki.
We wschodniej ostoi na nizinach rosyjskich nie dało się symbolicznie zawłaszczać terytoriów za
pomocą rytualnie wymalowanych jaskiń, bo nie było jaskiń, które można by pomalować. Jak twierdzi
Olga Soffer, poszczególne grupy manifestowały za to swą obecność na danym terytorium stylem siedzib
wznoszonych z kości mamutów. - Znajdujemy chaty zbudowane z ustawionych pionowo lewych łopatek
po lewej stronie, zaś prawych łopatek i odwróconych czaszek po prawej stronie. Opodal widać
powtarzające się tego rodzaju schematy. W innym szałasie widać natomiast coś w rodzaju wzoru w
jodełkę. Myślę, że chodziło tu o naznaczenie miejsca swoją obecnością, podobnie jak w przypadku jaskiń
z malowidłami.
Obrzędowość wzmacniała poczucie tożsamości grupowej wobec zagrożenia poważniejszego niż
wynikające z konkurencji
różnych grup na danym terenie: pradawnych imperatywów nakazujących lojalność wobec najbliższych
krewnych. Każdy system przymierzy z zasady działa na korzyść uczestników, ale nie zawsze wszyscy
odnoszą takie same korzyści. Nawet w najlepszych układach losowe czynniki środowiskowe sprawiają, że
nie wszyscy na równi czerpią z dostępnych źródeł pożywienia. Kiedy za dużo osobników musi konkurować
o ograniczone zasoby albo po prostu wytrzymywać ze sobą przez dłuższy czas, przymierze zagrożone jest
od wewnątrz przez egoistyczne interesy partykularne. W dodatku upchnięcie ludzi na niewielkim
obszarze sprawia, że zaczynają się nakładać przymierza konkurencyjne. Jeśli członkowie jednego z nich,
zamieszkujący na obrzeżu terytorium, są niezadowoleni, mogą ulec pokusie porzucenia do-
tychczasowych sojuszników na rzecz nowych. Konflikty stają się nieuchronne właśnie wtedy, gdy znika
najskuteczniejszy sposób bezbolesnego wygaszania sporów społecznych.
- Kiedy Buszmeni IKung naprawdę się pokłócą, ktoś po prostu zwija manatki i odchodzi na jakiś czas
- opowiada Soffer. -Ale nie da się tego zrobić, jeśli jest się przywiązanym do jednego miejsca albo jeśli
ryzykuje się stratę posiłków na najbliższe pół roku. W takich warunkach najlepiej, jeśli wszyscy wezmą
na uspokojenie.
Najlepszym sposobem skłonienia ludzi do przełknięcia gorzkiej pigułki jest rytuał. Uczestnicząc w
tego rodzaju publicznych aktach społecznych, ludzie sygnalizują swą akceptację wyższego porządku
moralnego danej grupy, wykraczającego poza ich status jako poszczególnych osób. Można się
spodziewać pojawienia rytuałów, gdy tylko rozwiną się przymierza: przypomnijmy sobie wybuchającą
ceramikę w Dolnich Vesto-nicach. Znaczenie i złożoność obrzędów rośnie proporcjonalnie do potencjału
nierównowagi społecznej i ekonomicznej, drzemiącego w bardziej osiadłych społeczeństwach.
Zdaniem Soffer ta narastająca nierównowaga znalazła swe odzwierciedlenie na przykład w zmieniającym
się z czasem na rosyjskich równinach rozmieszczeniu jam-spiżarni na wolnym powietrzu. We
wczesnym górnym paleolicie jamy takie wykopywano pośrodku zespołu chat, co wskazuje na
egalitarny podział zasobów.
Później każdy szałas miał własną spiżarnię. Na niektórych stanowiskach z czasów po maksimum
zlodowacenia tylko jedna lub dwie chaty gromadziły większość zmagazynowanych dóbr. Były to te
same domostwa, w których znajdowano najwięcej przenośnych dzieł sztuki i ozdób ciała. Najwyraźniej
niektórzy członkowie grupy zyskiwali na znaczeniu w porównaniu z pozostałymi. Jeśli w społeczeństwie
krystalizowała się jakaś hierarchia, ci z jej wyższych szczebli musieli mieć jakieś sposoby utrzymania w
karbach biedniejszych współplemieńców.
- Trudno to wykazać archeologicznie, ale sądzę, że po maksimum zlodowacenia pojawili się ludzie
zajmujący się sferą irracjonalną, przywódcy odpowiedzialni za rytuały - mówi Soffer. - Najłatwiej w
końcu kontrolować przekaz metafizyczny, bo jest nie do sprawdzenia. Jeśli powiem panu, że za wzgórzem
są renifery, może pan sam wspiąć się na szczyt i przekonać się na własne oczy, czy to prawda. A jeśli
powiem, że rozmawiam z Bogiem, jak mi pan udowodni, że tak nie jest? Dane etnograficzne wskazują,
że zawsze tam, gdzie pojawia się nierówność, jest ona uprawomocniana przez przywołanie sacrum.
Nierówność kosztuje. Ktoś jest zawsze niezadowolony. Żeby spacyfi-kować biednych, dostarcza im się
metafizycznych uzasadnień i obrzędów: niechaj tańczą i powiewają fioletowymi piórami. Gdziekolwiek
nie spojrzeć, kimkolwiek by nie był miejscowy ważniak, zawsze on lub jego brat kieruje obrzędami.
Jeszcze dziesięć lat temu większość archeologów zgodziłaby się, że wysoce złożona organizacja
gromady ludzkiej powiązana jest z początkami rolnictwa, a więc można ją datować na 10 tysięcy lat temu.
Pod wpływem fascynacji badaczy Buszmenami IKung społeczności zbieracko-łowieckie górnego
paleolitu także uznawano za dość prymitywne. Dziś coraz wyraźniej widać jednak, że późne
społeczeństwa górnopaleolityczne bynajmniej nie były proste. Mniej lub bardziej osiadłe grupy sprzed 20
tysięcy lat dopracowały się skomplikowanych sposobów radzenia sobie ze społecznymi problemami
związanymi ze wspólnym zamieszkiwaniem na niewielkiej przestrzeni. Sama możliwość współpracy i
sprzymierzania się z osobnikami niespokrewnio-nymi, która pojawiła się już wcześniej, ogromnie
wzbogaciła
złożoność społeczeństw w porównaniu ze wszystkim, co się w tej dziedzinie działo przez poprzednie
cztery miliony lat bytności homłnidów na naszej planecie.
Taka fundamentalna transformacja ludzkiego uniwersum społecznego musiała wycisnąć swe
piętno również na wewnętrznym krajobrazie umysłu człowieka. Wszyscy mamy świadomość
własnego „ja", „wewnętrzne oko", jak to afory-stycznie wyraził Nicholas Humphrey, które może mieć
wgląd w czyjeś własne zachowania, nastroje, potrzeby czy akty woli. Nieustanny monolog owego
wewnętrznego głosu jest tak nieodłączny od naszego myślenia o sobie, że nie sposób wręcz wyobrazić
sobie, jak wyglądałoby nasze życie bez niego. Skąd wzięła się ta nasza samoświadomość? Jak
wyewoluowała? Mój kot przed chwilą drapał pazurami w kuchenne drzwi, więc wstałem i wpuściłem
go. Równie dobrze mógłbym usłyszeć kota i zareagować nieświadomie, a ostateczny efekt byłby taki
sam - irytujący odgłos by ustał i mógłbym dalej pisać bez przeszkód. Dlaczego jednak muszę wiedzieć,
że coś mnie drażni? Dlaczegóż by nie iść przez życie dysponując sprytem, zdolnością uczenia się i
doświadczeniem technicznym, z jakich słyną ludzie, a zarazem być wobec tego zupełnie obojętnym?
Wzrost ludzkiej samoświadomości musi być przede wszystkim przystosowaniem do przetwarzania
takiego typu informacji, z jakimi próbowali dojść do ładu nasi przodkowie. Jak twierdzi Humphrey i
inni, największe wyzwania stawiała informacja społeczna. „Kolegialna wspólnota", w jakiej żyją naczelne,
pobudza rozwój inteligencji dwojako: dostarczając osobnikowi bogatego kontekstu do nauki oraz
otaczając go innymi, równie sprytnymi osobnikami, które współdziałają dla dobra grupy, lecz
zarazem, i to raczej z większym zacięciem, dbają
0 własne interesy. W każdym zatem momencie naszej ewolucji
życie społeczne hominidów było oparte na wzajemnej pomocy
1 współpracy dokładnie w takim samym stopniu, w jakim, na
rażone było na intrygi i oszustwa, gdy osobniki zmierzały do
zrealizowania własnych interesów, uczestnicząc we wspomnia
nej przeze mnie wcześniej „grze intryg i przeciwdziałań". W tak
złożonym świecie społecznym mógł nadejść czas, kiedy prze-
stała wystarczać sama inteligencja. Przewagę zyskiwał ten gracz, który nie tylko wnikliwie
obserwował cudze zachowania, lecz także mógł wejrzeć w czyjeś myśli i przewidzieć następne
posunięcia. Nikomu nie udało się, jak dotąd, wyewoluować układu nerwowego umożliwiającego
czytanie wprost w cudzych myślach. Ewolucja wykształciła jednak sposoby czytania w naszych
własnych myślach. Dzięki temu, że zdajemy sobie sprawę z własnych motywacji i skutków naszych
działań, dysponujemy świadomością pozwalającą nam wniknąć także w kulisy cudzego postępowania.
„Sztuczką, na którą wpadła natura, okazała się introspekcja - pisze Humphrey. - Pozwoliła ona
jednostce zbudować model cudzych zachowań przez analogię do samej siebie".
Świadomość jest niewątpliwie wytworem ewolucji. Byłoby jednak trudno powiedzieć, kiedy się
narodziła. Niektórzy badacze skłonni są przypisywać poczucie własnego „ja" również małpom, psom
czy jeszcze mniej inteligentnym zwierzętom. Znaczyć by to miało, że albo samoświadomość pojawiła
się, zanim hominidy oddzieliły się od małpiego pnia przed około 6 milionami lat, albo że cecha ta
wyewoluowała niezależnie w kilku liniach rodowych. Inni z kolei doszukują się jej początków bardzo
późno; -Julian Jaynes z Uniwersytetu w Princeton, by przywołać najbardziej skrajny przykład, nie
wierzy, aby świadomość była udziałem istot ludzkich na niespełna tysiąc lat przed czasami filozofów
Grecji starożytnej. Nie da się zapewne rozstrzygnąć tej kwestii za pomocą oględzin odlewów mózgów
hominidów, a nawet całych mózgów, gdybyśmy je mogli zbadać. Świadomość nie mieści się bowiem w
żadnym konkretnym miejscu pod czaszką. Jeśli świadomość jednak jest ewolucyjnym wytworem
pewnych interakcji społecznych, można oczekiwać, że powinna była pojawić się wtedy, gdy złożoność
społeczeństw gwałtownie wzrosła.
Nie wiem, czy ów głos wewnętrzny, który reprezentuje nas samych, jest spuścizną
górnopaleolirycznej rewolucji, ale nie potrafię sobie wyobrazić zmiany bardziej katastrofalnej, nakła-
dającej większe obciążenia na układ nerwowy osobnika, większą potrzebę introspekcyjnej jaźni niż
erupcja informacji spo-
łecznej, jaka wiązała się z tym wydarzeniem. O ile trudno jest odgadywać motywacje i intencje
członków własnej grupy społecznej, o tyle trudniej przecież przewidywać działania obcych, by móc
skalkulować swój interes w obliczu setek niejednoznacznych sytuacji, w obrębie wielopoziomowego
systemu sojuszów i przy uwzględnieniu nakazów wyższego ładu moralnego, który z samej swej istoty
wymaga wyraźnie w świadomości zarysowanej granicy między jednostką a społecznością.
Chociaż narodziny samoświadomości są niewidzialne dla archeologa, nie dotyczy to pierwszych
wyraźnych śladów pojawienia się granicy pomiędzy jednostką a społeczeństwem. Przez kilka
ostatnich lat Randy White z Uniwersytetu Nowojorskiego badał paciorki i inne ozdoby ciała obficie
pojawiające się na stanowiskach oryniackich we Francji, Belgii i Niemczech. Przebadał na razie 18
500 ozdób, poczynając od okresu sprzed 28 tysięcy lat, przy czym tylko garść z nich wyprzedza nastanie
górnego paleolitu. Największe wrażenie wywarła na nim czaso- i pracochłonność wykonania tych
wszystkich przedmiotów. Większość sporządzono z surowców importowanych. Ludzie mający dostęp
do muszelek bynajmniej nie upiększali się nimi, lecz podróżowali lub handlowali, aby zdobyć dla swej
ozdoby mamucią kość słoniową. Ci natomiast, którzy mieli na co dzień do czynienia z mamutami,
gardzili ich ciosami i stroili się właśnie w egzotyczne muszelki. Podobnie jest dziś - rzadkość podnosi
walory dekoracyjne przedmiotu. White dysponuje nawet przykładami muszelek wyrzeźbionych z kości
słoniowej i fałszywych jelenich kłów z wapienia. Kiedy już zdobyto cenny surowiec, nadawano mu
pożądany kształt, polerowano i przedziurawiano, stosując wysoce ujednolicone techniki obróbki, by
zapewnić jednorodność wzornictwa. Ozdoby były skomplikowane nie tylko technicznie, ale i
kon-ceptualnie. Chociaż dostępnych było wiele rodzajów zębów zwierzęcych, w większości miejsc
przewiercano i noszono jako wisiorki tylko zęby drapieżników, zapewne po to, by świadczyły o
tożsamości ich posiadacza jako myśliwego.
Praludzie, tacy jak neandertalczycy, mogli nacierać ciała ochrą, wplatać sokole pióra we włosy
albo ozdabiać się w inny
sposób. Brak jednak dowodów na całościowy, sformalizowany wysiłek przekształcenia elementów
świata materialnego w symbole społeczne. Powszechny wśród ludzi zwyczaj ozdabiania ciała dla
podkreślenia płci, statusu społecznego, przynależności grupowej itd. pojawił się, jak można sądzić, na
początku górnego paleolitu.
- Myślę, że te paciorki nie tyle świadczą o narodzinach jaźni, ile raczej stanowią najstarsze dowody
tworzenia sobie mnogich tożsamości - mówi Randy White. - Wiele naczelnych ma świadomość siebie
jako osobników. Jednak to ich poczucie nie wydaje się giętkie, umowne. Tymczasem przodkowie
człowieka współczesnego już potrafili przywdziewać różne maski, w zależności od tego, z kim mieli
akurat do czynienia. Nie przedstawiamy tej samej wersji siebie urzędnikowi w dziale zatrudnienia i
własnej żonie. Nie zwracamy się nawet tak samo do teścia i do teściowej, choćby stali o kilka kroków od
siebie. Nie rodzimy się z ukształtowaną tożsamością społeczną - jest ona naszym wytworem. Widzę w
paciorkach i wisiorkach jeden ze sposobów tworzenia przez wczesnych ludzi górnego paleolitu swych
tożsamości społecznych.
Jeśli złożone, wielowariantowe samookreślenia nie istniały przed górnym paleolitem, działo się tak
być może dlatego, że nie były nikomu potrzebne. Społeczność neandertalczyków bynajmniej nie była
prymitywna, a na pewno o wiele bardziej skomplikowana niż stada szympansów, których strukturę też
trudno określić mianem prostej. Dopóki jednak społeczna „gra intryg i przeciwdziałań" toczyła się na
poziomie lokalnym, w gronie wzajemnie znanych sobie graczy i przy niewielkiej niepewności co do
reguł tej gry, po cóż było tworzyć skomplikowane strategie psychologiczne? Myślę, że tak jak świat spo-
łeczny neandertalczyków był prostszy i bardziej jednoznaczny od naszego, tak samo też mogło być z
neandertalskim poczuciem własnego ja.
ROZDZIAŁ 12
ALE DLACZEGO?
Prawdziwe raje to raje utracone. MARCEL PROUST
K
ilka lat temu wyciąłem z pewnego czasopisma reklamę gazety „U.S. News and World Report".
Ogłoszenie to miało postać historyjki obrazkowej, przedstawiającej rozwój ewolucyjny człowieka, i
składało się z trzech kadrów, utrzymanych w kolorze sepii. Na pierwszym było widać nagiego, owło-
sionego ł na wpół tylko wyprostowanego australopiteka zmierzającego dokądś. Miał on tępy,
bezmyślny wyraz twarzy. Drugi kadr ukazywał tę samą postać, która przystanęła, aby zapoznać się z
pewnym przedmiotem. Ostatni obrazek przedstawia wynik oględzin. Małpolud zmienia się nagle we
Współczesnego Człowieka: przystojnego, wyprostowanego, rozgarniętego i okazującego stanowczym
spojrzeniem oraz wysunięciem szczęki, że znalazł w życiu swój cel.
Rzeczą, którą w drugim kadrze znalazł małpolud i której zawdzięczał swoje oświecenie, był, oczywiście,
egzemplarz „U.S. News and World Report". Nowoczesny Facet wieńczący ewolucję może być niekoniecznie
mądrzejszy od swoich prymitywnych poprzedników, lecz jest od nich na pewno lepiej poinformowany.
Pomijając komicznie sprasowaną perspektywę czasową, uznałem myśl przewodnią tej reklamy za
uderzająco trafną. Jeśliby zastąpić australopiteka archaicznym Homo sapiens, a egzemplarz gazety uznać
za symbol informacji żywiej krążącej w społe-
czeństwie praludzkim, otrzymalibyśmy adekwatne przedstawienie tego, co mogło się stać w
górnopaleolłtycznej Europie. Mniej więcej to samo rozgrywało się w afrykańskiej późnej epoce kamienia -
a może nawet wcześniej - i chociaż brak na razie wystarczających danych empirycznych, można
przypuszczać, że podobne przemiany zachodziły również w pozostałych zaludnionych częściach świata. Te
wczesne „infostrady" dostarczały najważniejszych wieści poszczególnym grupom i z samej swej istoty
stwarzały nowe sfery danych społecznych, które należało przetworzyć: kto tu jest kim, jaki jest jego status
społeczny, stopień pokrewieństwa i z kim jest sprzymierzony, jakie dawne zobowiązania łączą poznanych
ludzi, jakie zapamiętane z dalekiej przeszłości urazy mogą zaciążyć na przyszłych kontaktach.
Ewolucja dzięki informacji. Dzięki uprzejmości „U.S. News and World Report".
Ośrodkiem tego wszystkiego była zaś nowa, wyjątkowa zdolność zawierania kontaktów między
ludźmi. Eksperyment powiódł się zadziwiająco dobrze: ludzkość dosłownie posiadła Ziemię. Dzięki
swym powiązaniom społecznym populacje ludzkie były wkrótce w stanie skolonizować niegościnne
okolice północnej Europy i Azji. I na tym nie poprzestały. Od lat trzydziestych XX wieku antropolodzy
przyjmowali za pewnik, że pierwszymi ludźmi, którzy przeszli pomostem lądowym Berin-gii i opanowali
Nowy Świat, byli przedstawiciele kultury Clovis sprzed około 11 500 lat. Nowe dane wskazują, że mogło
to nastąpić znacznie dawniej. Wstępnie datowano wiek domniemanych wytworów ludzkich
znajdowanych w rozproszonych stanowiskach Nowego Meksyku, Chile i Brazylii na około 30
tysięcy lat. Badania genetyczne nad zróżnicowaniem DNA ml-tochondrialnego Indian amerykańskich
świadczą o tym, że niektóre ich populacje wywodzą się od ludów, które zasiedliły obie Ameryki w
okresie od 42 do 21 tysięcy lat temu. Zupełnie niedawno ogłoszono wyniki badań porównawczych nad
strukturą gramatyczną tutejszych rodzin językowych, z których wynikałoby, że ludzie dotarli do Nowego
Świata wkrótce po tym, jak w Europie pojawili się kromaniończycy. Wszystkie te hipotezy znalazły się w
ogniu ostrej krytyki. Jeśli jednak potwierdzą się, to można będzie do listy osiągnięć przodków człowieka
współczesnego dopisać także błyskawiczny podbój dwóch nowych kontynentów.
- O tym, czy przejście od środkowego do górnego paleolitu było rewolucją, decydują jego owoce - mówi
Ofer Bar-Yosef. -Najlepszym potwierdzeniem dokonania się rewolucji jest właśnie kolonizacja nowych
środowisk, samo rozprzestrzenienie się praludzi.
Nietrudno zrozumieć, na czym polegała korzyść przystosowawcza, osiągnięta przez długofalową
wzajemną pomoc i wymianę informacji, co bywa nieodłącznym składnikiem rozległych terytorialnie
sojuszy. Pozostał jednak jeszcze do rozwiązania jeden węzeł gordyjski. Co w ogóle zapoczątkowało ów
system wymiany? Kto uczynił pierwszy ruch? Dlaczego pomagać innym, skoro nie było dotąd
precedensu, by między osobnikami niespokrewnionymi pomoc taka doczekała się odwzajemnienia?
Spekulacje na temat praprzyczyn są czynnością jałową. Bez względu na to, jak daleko się posuniemy,
odpowiedź zrodzi zawsze nowe pytanie „ale dlaczego?". Przypomina to ulubioną rozrywkę dzieci,
odkrywaną przez nie zwykle w wieku czterech lat i uprawianą radośnie zwłaszcza w deszczowe
popołudnia, kiedy nie ma nic lepszego do roboty, niż zamęczanie rodziców pytaniami. Kiedy moja córka
zaczynała tę zabawę, próbowałem czasami zapobiec następnemu „ale dlaczego?", oświadczając
stanowczo: „Ponieważ tak właśnie jest i już". Można próbować podobnie zbyć zagadkę początków
górnego paleolitu: musiało się to kiedyś zdarzyć, zdarzyło się akurat wtedy i już...
Na co moja córeczka, odczekawszy chwilkę dla większego efektu, zapytałaby: „Ale dlaczego zdarzyło się
akurat wtedy?"
Czemu przymierza nie zawiązały się wcześniej, na przykład wśród archaicznych populacji
neandertalczyków? Oni także doświadczali w Eurazji okresów dotkliwego mrozu. Duże mózgi również
predysponowały ich, jak można sądzić, do przetwarzania ogromnych ilości informacji natury społecznej
bądź jakiejkolwiek innej. Dlaczego więc rewolucja zaczęła się 40, a nie 70 tysięcy lat temu? Dlaczego
my, a nie oni?
Ci wszyscy, których zmęczyły już tajemnice, mają w zanadrzu gotowe, tradycyjne wyjaśnienie:
przodkowie współczesnego człowieka zawdzięczają swój sukces temu, że byli z natury bystrzejsi i
„nowocześniejsi" od swych poprzedników. To nic, że neandertalczycy mieli wielkie mózgi, widocznie
brakowało im jakiejś właściwości neurologicznej, która pozwalałaby im przetwarzać informacje w
sposób na tyle skomplikowany, aby mogli ustanowić nowy porządek społeczny albo by konkurować z
tymi, którym się to udało. Gdyby się chciało nawiązać do najmodniejszych poglądów, można by
nazwać ów brakujący element językiem albo, precyzyjniej, nowoczesnym językiem, czy też
„językiem-jaki-znamy". Chociaż nie ma na tę przewagę żadnych dowodów oprócz samego zastąpienia
jednych drugimi, niech to już wystarczy za dowód. Kromaniończyk wieńczy ciąg rozwojowy nie przez
jakiś kaprys ewolucji, ale dlatego, że tutaj jest jego miejsce.
Ale dlaczego? Dlaczego ludziom współczesnym udawało się lepiej tworzyć owe łańcuchy powiązań
między grupami i między swymi mózgami? Jeśli odpowiedzią jest język, to dlaczego u jednego gatunku
człowieka rozwinął się, a u drugiego nie? Nie mogę na te pytania udzielić odpowiedzi, ale mogę
zaproponować właściwsze podejście do pytań. Próbując wyjaśnić pochodzenie jakiegoś
przystosowania, ludzie często wpadają w pułapkę, zakładając, że dana cecha anatomiczna lub
etolo-giczna powstawała ze względu na korzyści, jakie jej utrwalenie przyniosło danemu gatunkowi.
Dobór naturalny działa jednak „tu i teraz". Gatunki nie znają swej przyszłości, a więc nie ewoluują po
to, żeby się do niej przystosować. Aby dobór sprzyjał
jakiejś eesze w populacji, musi ona zapewniać natychmiastową przewagę swym posiadaczom, a nie
ich nie narodzonym jeszcze potomkom. Jeśli przypadkiem okaże się, że dane przystosowanie ma
dodatkowy efekt uboczny, który także jest korzystny, tym lepiej dla jego nosicieli i ich potomstwa.
Przyszła użyteczność nie może jednak uzasadnić pierwotnego pojawienia się cechy. Biolodzy ewolucji
ukuli dla takich cech użytecznych - początkowo z innego powodu - nazwę preadaptacji. Stephen Jay
Gould przywołuje tu przykład ewolucji piór ptasich, pisząc: „Pióra świetnie się sprawdzają podczas
lotu, ale przodkowie ptaków musieli je wykształcić z innego powodu -zapewne ze względów
termoregulacyjnych - gdyż kilka piórek na łapach małego biegającego gada nie wystarczy, aby wzbił
się w powietrze".
Jeśli tak, to pióra-do-ogrzania byłyby preadaptacją dla piór--do-lotu, która to cecha mogła się rozwinąć
dopiero w dalekiej przyszłości - z perspektywy owego skąpo upierzonego gada. Zachowaniem
przystosowawczym, którego powstanie próbujemy wyjaśnić, jest współpraca międzygrupowa i
wzajemne zaufanie. Czy można wskazać jakąś cechę, którą posiedli przodkowie ludzi współczesnych, a
której nie mieli neandertalczycy i która predysponowała ich do większej ruchliwości w terenie oraz
związanego z tym nasilenia kontaktów z innymi grupami?
Przychodzi nam na myśl natychmiast jedna cecha: długie nogi przodków człowieka
współczesnego. Smukłe proporcje ciała ludzi górnego paleolitu mogły wyewoluować w Afryce
subsaharyjskiej czy w innym regionie geograficznym jako przystosowanie, ułatwiające rozpraszanie
nadmiaru ciepła; dopiero później okazało się, że przynoszą dodatkowe korzyści, umożliwiając większą
ruchliwość w klimacie chłodniejszym. Badania Erika Trinkausa nad rozwojem kości kończyn
sugerują, że wcześni ludzie współcześni nie tylko mieli z urodzenia długie nogi, nadające się do
dalekich pieszych wędrówek, ale też do tego ich właśnie używali. Jest to równie dobry domysł, jak każ-
dy inny, sprawia on jednak pewne kłopoty. Po pierwsze, nie zgadza się chronologia. Sądząc po
chłopcu znad jeziora Turka-na, afrykański Homo erectus był długonogi już półtora miliona
lat temu. Mimo to dowody zwiększonej mobilności populacji afrykańskich hominidów pojawiają się
dopiero w późnej epoce kamienia. Jeśli zaś trafna jest interpretacja wyników badań Trinkausa
podana przez niego samego, przynajmniej niektórzy wcześni ludzie współcześni z populacji Skhul i
Qafzeh rutynowo odbywali dalekie, długie marsze, zapewne w określonym celu, i działo się to już na
60 tysięcy lat przed pojawieniem się dalej na północ przesłanek archeologicznych mogących świadczyć o
zawiązywaniu przymierzy.
Co ważniejsze, nie wydaje się, by sama zwiększona ruchliwość mogła pokonać główną trudność
stowarzyszania się w sojusze, to znaczy mur nieufności odgradzający spotykających się obcych, nie
spokrewnionych ludzi. Dopóki nie pojawiły się precedensy wzajemnej pomocy lub innej współpracy
między nie spokrewnionymi grupami, spotkania takie nie mogły wypadać dobrze. Jeśli sądzić podług
analogii ze współczesnymi naczelnymi, praludzie w najlepszym razie okazywaliby wzajemną ostrożną
obojętność, a i to pod warunkiem dostępności nadwyżek zasobów. W najgorszym przypadku byliby
śmiertelnie agresywni. Przede wszystkim jednak staraliby się unikać takich spotkań. Zwiększona
ruchliwość mogła przygotować grunt pod nasilenie współpracy w ten sposób, że mnożąc liczbę
konfrontacji z obcymi grupami, wywierałaby nacisk selekcyjny, sprzyjający takim zachowaniom, które
łagodziłyby ich skutki. To jednak za mało, by doszło do transformacji.
Trzeba rozważyć jeszcze jeden czynnik, będący nie tylko środkiem podtrzymywania przymierzy,
ale wręcz potencjalnym rozrusznikiem całego systemu. Sztuka, obrzędowość i regionalna stylistyka
mogły być „spoiwem społecznym", umacniającym rozproszone, delikatne sieci powiązań. Takie praktyki
kulturalne nie mogłyby jednak zapoczątkować ani samodzielnie podtrzymać przymierzy.
Społeczności współczesne używają mocniejszego lepiszcza: grupy łączą się ze sobą poprzez wymianę
partnerów do małżeństwa. Takie wymiany mogą być bezpośrednie, kiedy dwie grupy służą sobie
regularnie wzajemnie jako źródło partnerów, lub też pośrednie, gdy jedna grupa dostarcza partnerów
drugiej, licząc na przyszły rewanż ze stro-
ny innych grup uczestniczących w przymierzu. W 1889 roku Edward Tylor, jeden z ojców założycieli
antropologii, uznał w takim zachowaniu społecznym - egzogamii - podstawową zasadę ludzkiej
organizacji społecznej. „Plemiona o prymitywnej kulturze - pisał - znają tylko jeden sposób
podtrzymywania długotrwałych przymierzy, a sposobem tym jest wżenianie się w inne grupy". Stojąc
„w praktyce przed alternatywą: albo egzogamia, albo egzekucja", rozsądne dzikusy naturalnie wybierały
pierwszą z możliwości.
W systemie egzogamicznym młodzi mężczyźni lub kobiety opuszczają swą macierzystą grupę po
osiągnięciu wieku zdat-ności do małżeństwa i przenoszą się do wspólnoty swych małżonków, co
gwarantuje zawieranie związków między grupami, nie zaś wewnątrz nich. Późniejsi teoretycy, tacy jak
Leslie White i Claude Levi-Strauss, podchwycili ten wątek i rozwinęli w postaci „tabu kazirodztwa", w
którym upatrywali znacznik początków społeczeństw ludzkich. White pisał w roku 1949: „Gdyby
rodzic poślubiał dziecko, a brat siostrę, nie dałoby się ustanowić współpracy między rodzinami. Trzeba
było znaleźć sposób przezwyciężenia tej skłonności dośrodkowej siłą odśrodkową. Sposób ten
znaleziono, wyodrębniając kazirodztwo i zabraniając go. Jeśli zakaże się ludziom poślubiania rodziców
lub rodzeństwa, będą oni musieli wżeniać się w inne grupy rodzinne albo pozostawać w celibacie, co nie
leży w naturze naczelnych. Dokonał się przeskok: odkryto sposób wiązania rodzin między sobą.
Sukces tego rozwiązania zapoczątkował ewolucję społeczną jako ludzką sprawę".
Trzeba zauważyć, że egzogamia i tabu kazirodztwa nie są tożsame. Sprawa pierwsza dotyczy
małżeństwa, druga - współżycia płciowego. Można oczywiście współżyć cieleśnie bez małżeństwa, a w
niektórych społecznościach, na przykład u Najarów z malabarskiego wybrzeża Indii, zawierać
małżeństwa, nie oczekując od małżonka pożycia płciowego. Nazywając egzogamię i tabu kazirodztwa
podstawą ludzkiej organizacji społecznej, Tylor, White i Levi-Strauss nie wiedzieli o odkrytych później
regułach egzogamii rządzących związkami innych naczelnych. Wśród małp osobniki jednej z płci
opuszczają macierzystą grupę
po osiągnięciu dojrzałości płciowej. W ten sposób kazirodztwo staje się możliwością czysto teoretyczną,
gdyż zwierzę nie ma okazji krzyżować się z bliskimi krewniakami. Nawet jeśli dojrzałe płciowo osobniki
pozostają z rodzicami lub rodzeństwem, zdają się instynktownie odrzucać kazirodcze zapędy. To in-
stynktowne unikanie występuje także u ludzi, o czym świadczy choćby całkowity brak pociągu płciowego
do mężczyzn czy kobiet, z którymi ktoś wychowywał się od dziecka, na przykład w izraelskich
kibucach czy podobnych warunkach.
Jak wskazał ostatnio antropolog społeczny Lars Rodseth z Uniwersytetu Michigan wraz ze
współpracownikami, między ludźmi a pozostałymi naczelnymi występują jednak poważne różnice
wzorców egzogamii. Po pierwsze, ludzie nie opuszczają tak po prostu macierzystej grupy, by przyłączyć
się do innej. Młody mężczyzna (a częściej młoda kobieta) przenosi się do nowej grupy, aby zawrzeć tam
mniej lub bardziej wyłączny związek płciowy z jednym czy więcej członkami tej grupy. (Związki takie
nazywamy „małżeństwami", ale liczy się tu samo zachowanie, a nie jego kulturowe określenie). Po
drugie, w większości społeczeństw po przenosinach nowy mąż czy żona utrzymuje kontakty ze swymi
krewnymi z grupy macierzystej. Oba te zjawiska sprawiają razem, że ludzkie małżeństwo jest żywym
ogniwem łączącym obie grupy, przymierzem przypieczętowanym krwią wraz z pojawieniem się
pierwszego potomka. Rodzice panny młodej nie tracą córki, lecz zyskują syna i przymierze - przez
powinowactwo z rodzicami zięcia, jego rodzeństwem, kuzynami itd. Tymczasem migracje innych
naczelnych prowadzą do osłabiania wszelkich wcześniejszych więzi społecznych.
„[Ludzkim] osiągnięciem jest nie wynalazek pokrewieństwa -napisał antropolog Robin Fox w Red
Lamp qf Incest (Czerwona latarnia kazirodztwa) - lecz wynalazek powinowactwa".
Grunt pod współpracę przygotowała jeszcze jedna właściwość ludzkiej wymiany partnerów.
Małżeństwa nie są zwykle zawierane przez przypadkowych członków obu grup; systemy
matrymonialne w społecznościach ludzkich zapewniają wymianę nowożeńców pomiędzy
konkretnymi podgrupami, za-
pewne w nadziei obopólnych korzyści. Wśród niektórych szczepów australijskich Aborygenów tabu
kazirodztwa sięga daleko poza najbliższą rodzinę. Ponieważ właściwie wszyscy członkowie miejscowej
społeczności są objęci zakazem, młodzieniec lub dziewczyna muszą szukać partnera w bardzo
odległych stronach, a system taki jest najwyraźniej specjalnie przystosowany do tego, by wspierać jak
najdalsze sojusze konieczne do przeżycia populacji na ubogich w zasoby pustynnych obszarach
Australii. Zresztą nie tylko środowisko bywa źródłem potencjalnych zagrożeń. Jak podkreślają Rodseth i
współpracownicy, gdyby większość dojrzewających osobników opuszczała grupę i przenosiła się do
gromady będącej akurat najbliżej, nie biorąc pod uwagę wartości politycznej takich związków, dana
populacja praktykowałaby co prawda „egzogamię", a mimo to byłaby narażona na „egzekucję" ze strony
bardziej politycznie świadomych grup, które lepiej zrozumiały reguły gry „współpracy dla
współzawodnictwa".
1
W ten sposób wracamy do węzła gordyjskiego początków górnego paleolitu. Chociaż nie ma sensu
przystosowawczego pomaganie zupełnie obcym osobnikom, bardzo sensowne jest pomaganie grupom,
w których ma się genetyczne udziały za sprawą małżeństwa. Kiedy już zostaną ustanowione
przymie-rza-przez-koligacje i współpraca zaczyna przynosić korzyści, czy to szkodzi, że wspólna pula
genowa ulega rozrzedzeniu na skutek dalszego rozrostu przymierza? Odkąd populacje ludz-
kie zaczęły „stwarzać pokrewieństwa" przez więzi między powinowatymi, wystarczyło uzupełnić
pierwotne, genetyczne podłoże przymierza jakimś elementem kulturowym, który wskazywałby na
istnienie szczególnych powiązań między ich członkami. Kiedy Buszmen spotyka kogoś, czyjego imienia
nigdy nie słyszał, jednym z pierwszych kroków zmierzających do zmniejszenia oporów i nawiązania
pozytywnego kontaktu jest nadanie mu nowego imienia, bardziej swojskiego, być może imienia
własnego brata czy ojca. Bliższymi nam przykładami stwarzania „fałszywego pokrewieństwa" są
choćby uczelniane „bractwa studenckie" czy zwracanie się przez kaznodzieję do wiernych per „bracia i
siostry".
- Krewny (ktoś tej samej krwi) to ten, kto jest tak widziany przez społeczność - mówi Robin Fox - a
„więzy krwi" w sensie genetycznym nie muszą mieć z tym nic wspólnego.
Można chyba bezpiecznie założyć, że w górnym paleolicie, jak we wszystkich późniejszych epokach,
aranżowano małżeństwa z myślą o korzyściach politycznych i gospodarczych, jakie płynęły z takich
związków. Walutą obiegową przymierza była nie tylko wzajemna pomoc, lecz także wspólna krew, nie
tylko statuetki Wenus i inne dzieła sztuki, lecz także młode kobiety i ich potencjał rozrodczy. W zapisie
archeologicznym nie da się oczywiście zobaczyć tej genetycznej waluty. Musiała tam jednak być, by w
ogóle zakiełkowały przymierza. Pomaganie swoim genom w przetrwaniu w sąsiedniej grupie jest tym
samym, co pomaganie im we własnej grupie, tyle że z mniejszym nasileniem. Korzystne jest też
pomaganie jednostkom, które uważa się za spokrewnione, jeśli odwdzięczają się one w następstwie
całej grupie. Ostatecznie, w miarę rozrostu przymierzy, przez cały czas połączonych przepływem
genów przez system i ograniczeniami wymierzonymi w zawieranie małżeństw poza nimi, mamy do
czynienia z ludźmi, którzy mogli się nigdy w życiu uprzednio nie spotkać, a jednak mają ze sobą wiele
wspólnego biologicznie i kulturowo, w tym podobne cechy fizyczne i niezłomną lojalność względem
siebie, zwłaszcza w konfrontacji z obcymi. Mówimy w tym przypadku o grupach etnicznych.
Wystarczy wyposażyć takie grupy w odrębne, wzajemnie nie-
zrozumiałe języki, a może się już rozpocząć historia, na dobre i na złe.
Wymiana partnerów rozluźnia węzeł gordyjski na początku górnego paleolitu, lecz go nie rozwiązuje.
Jeśli wymiana partnerów spowodowała rozwój przymierzy, co powstrzymywało archaicznych praludzi
przed uczynieniem takiego kroku? Przypomnijmy sobie przesłankę pozostawioną we francuskiej
grocie Combe-Grenal. Lewis Binford snuje przypuszczenia, że rozmieszczenie kości i narzędzi w tej
jaskini zdradza osobliwy, bardzo do nas niepodobny aspekt organizacji społecznej neandertalczyków:
obecność dwóch oddzielnych, choć zarazem mieszkających obok siebie rodzajów ludzi, z których jedni
spędzali życie głównie na miejscu, drudzy zaś przychodzili i odchodzili w sposób typowy dla
wędrowców. Binford nazwał pierwszy typ organizacji społecznej „gniazdem". Zajmowały go, jak sądzi,
głównie kobiety szukające pożywienia w najbliższej okolicy i zależne od nich dzieci. Drugi typ,
mniejsze skupiska, raczej na obrzeżach jaskini, nazwał „stanowiskami zgrzebłowymi", gdyż w
przeciwieństwie do „gniazd" pełno tu było zgrzebeł i innych starannie obrobionych narzędzi,
wykonanych z surowców dostępnych w odległości kilku kilometrów. Błnford uważa, że te przedmioty
zostały pozostawione przez mężczyzn. Między obydwoma „rodzajami" ludzi istniały tylko nikłe powią-
zania. Binford dopatruje się oznak dokarmiania dzieci przez mężczyzn, ale tylko od przypadku do
przypadku.
Ten dwoisty układ, który przewija się przez całe 75 tysięcy lat mustierskiego zasiedlenia Combe-Grenal,
nie przypomina zupełnie tego, jaki występuje u współczesnych łowców i zbieraczy. Współcześni
mężczyźni i kobiety mieszkają razem i dzielą się obowiązkami związanymi ze zdobywaniem pożywienia ł
przygotowywaniem strawy. U neandertalczyków obie płci mogły żyć oddzielnie. - Nie twierdzę, że mężczyźni
i kobiety nie stykali się ze sobą -mówi Binford - ale że kontakty odbiegały od tego, co można zaobserwować u
dzisiejszych ludzi. - Mamy tu do czynienia z osobnym przygotowywaniem jedzenia, innym sposobem
użytkowania terenu, innym posługiwaniem się narzędziami. U ludzi współczesnych występuje większa
integracja w obrębie tych sfer. Neander-
talczycy tymczasem żyją oddzielnie - powtórzmy - a jednak wchodzą w interakcje. To jest ważne. To
właśnie dlatego są inni.
Nawet jeśli układ obiektów w Combe-Grenal oznacza to, co z niego wyczytał Binford, koncepcja
taka musiałaby się doczekać potwierdzenia także na innych stanowiskach, zanim będzie ją można
potraktować serio. Załóżmy jednak na chwilę, że Binford ma rację co do Combe-Grenal. W takim razie
powodem, dla którego neandertalczycy nie rozwinęli przymierzy w drodze wymiany partnerów do
małżeństwa, mógłby być brak małżonków do wymiany. Oczywiście, neandertalczycy współżyli płciowo.
Życie dorosłych mężczyzn i kobiet nie było jednak ujęte w trwałe związki seksualne i ekonomiczne,
jakie występują dziś między ludźmi obojga płci we wszystkich znanych społecznościach. Bez takich
związków nie ma „partnerów małżeńskich", a jeśli ich nie ma, nie można ich wymieniać.
Zwykło się przyjmować, że podstawową jednostką społeczną u ludzi jest rodzina nuklearna,
dozgonny związek oparty na wyłączności seksualnej, łączący mężczyznę i kobietę w parę, wspólnie
odpowiedzialną za wychowanie dzieci aż do ich usamodzielnienia. Jako powszechnik ludzki taka
rodzina oparta na dożywotniej monogamii istnieje może tylko w umysłach niektórych byłych
prezydentów Stanów Zjednoczonych. Kultury zachodnie należą do drobnej mniejszości, która istotnie
zaleca monogamię. Lecz 85 procent pozostałych społeczeństw zezwala mężowi mieć więcej niż jedną
żonę, a są i takie, choć nieliczne, gdzie żona może mieć kilku mężów. W praktyce większość mężczyzn i
kobiet ma jednego małżonka w danym momencie. W większości kultur na porządku dziennym są
jednak rozwody, zwłaszcza młodych małżeństw, a seks pozamałżeński występuje jeszcze częściej.
Istnieją jednak dość jednolite wzorce zachowań płciowych i rozrodczych ludzi współczesnych.
Właściwie we wszystkich społeczeństwach kobiety przebywają ze swymi niesamodzielnymi jeszcze
dziećmi i są zwykle związane z mężczyzną, w którym społeczność uznaje jej partnera i ojca jej
potomstwa. W odróżnieniu od innych samców naczelnych, mężczyzna regularnie zaopatruje dzieci i
ich matkę w żywność. W zamian za
wsparcie materialne korzysta z mniej lub bardziej stałego i wyłącznego dostępu seksualnego do niej,
gdyż w odróżnieniu od innych samic naczelnych kobieta pozostaje receptywna seksualnie przez cały
cykl płodności. Ta jej ustawiczna gotowość do kopulacji ma różnorakie biologiczne podteksty. Samica
człowieka nie sygnalizuje okresów swej płodności nabrzmiałym sromem ani innymi oznakami, zaś
jajeczkowanie pozostaje starannie ukryte, zarówno etologicznie, jak i fizjologicznie. Nie tylko jej
partner i inni mężczyźni pozostają w nieświadomości co do tego wydarzenia biologicznego o
fundamentalnym znaczeniu, ale nawet sama kobieta nie zdaje sobie z tego sprawy, co wskazuje, że jest
dla niej ewolucyjnie korzystne, aby tego nie wiedziała.
Ów stan rzeczy jest podstawą tego, co antropolog Helen Fi-sher nazywa „kontraktem płciowym".
Brytyjski antropolog Chris Knight użył dosadniejszego określenia „seks za mięso". „Na całym świecie,
wszędzie tam, gdzie myślistwo było częścią tradycyjnego trybu życia, kobiety traktowały małżeństwo
jako związek ekonomiczno-seksualny, roszcząc sobie prawo do mięsa upolowanego przez małżonków
[...]. Związki małżeńskie (w odróżnieniu od zwykłych »związków seksualnych*) stanowiły sposób, w
jaki kobiety, wspierane przez swych krewnych, osiągały coś, czego nie udawało się dotąd dopiąć
żadnej innej samicy naczelnych. Ustanowiły metodę zapewnienia sobie i swemu potomstwu stałego
ekonomicznego wsparcia ze strony płci przeciwnej".
Wokół tego, jak doszło do ukształtowania się w toku ewolucji owego swoistego, ludzkiego modelu, toczą
się zażarte spory. Większość specjalistów zgadza się, że obie płci mają bardzo odmienne, a często
sprzeczne strategie rozrodcze. Samce mogą potencjalnie spłodzić nowe potomstwo podczas każdej
kopulacji, należy się więc spodziewać, że w ich genetycznym interesie leży współżycie z jak największą
liczbą płodnych kobiet i stałe rozglądanie się za nowymi. Tradycyjne koncepcje, zwykle spłodzone przez
tradycyjnych samców, pytają, dlaczego w takim razie mężczyźni decydują się jednak ustatkować u boku
wypromowane przez ewolucję jako środek służący złagodzeniu konkurencji wewnątrzgrupowej
między samcami o samice w fazie rui, umożliwiając mężczyznom wspólne polowania, albo miało
wspierać instytucję rodziny dzięki temu, że mężczyzna mógł zawsze znaleźć zaspokojenie seksualne w
domu, u boku jednej partnerki.
Nowsze hipotezy starają się wyjaśnić, jakie korzyści czerpie z żeńskich strategii płciowych sama
kobieta, nie zaś jej partner czy grupa jako całość. Biologia rozrodu skazuje kobietę na dziewięć
trudnych miesięcy ciąży, a następnie wiele lat opieki nad niesamodzielnym potomstwem. Skoro kobieta
musi aż tyle zainwestować, w jej interesie leży zapewnienie sobie długotrwałej pomocy ojca w
wychowywaniu wspólnych dzieci, aż dorosną. Niektórzy badacze twierdzą więc, że utajone jajeczkowa-nie
zmusiło mężczyznę do tego, aby pozostawał przy kobiecie przez cały jej cykl płodności, w celu
upewnienia się, że to jego i tylko jego nasienie zapłodni jej jajeczko, i wykorzystywał ten czas na
zaopatrywanie swego pewnego potomstwa, zamiast szafować nasieniem na lewo i prawo, by płodzić
potomstwo, które nie będzie mogło korzystać z jego pomocy. Inna hipoteza głosi, że utajona owulacja
wcale nie pomaga mężczyźnie upewnić się o własnym ojcostwie. Raczej przeciwnie, i z korzyścią dla
kobiety, ukradkiem oddającej się wielu partnerom, którzy potencjalnie mogliby się dopuścić
dzieciobójstwa, ale będą mniej skłonni zgładzić jej potomstwo, nie mając pewności, czy przypadkiem
nie mordują własnego dziecka. Kolejna hipoteza mówi, że gdyby jajeczkowanie nie było ukryte nawet
przed kobietą, mogłaby ona ustawicznie unikać pożycia płciowego w fazie płodnej, aby uniknąć trudów
macierzyństwa.
Wiele jest takich pomysłowych koncepcji, próbujących wyjaśnić, dlaczego mógł wyewoluować
„kontrakt płciowy", lecz zadziwiająco mało rozważań o tym, kiedy to nastąpiło. Coś tak nieodłącznie i
powszechnie ludzkiego uważane jest niemal przez wszystkich za prastare. Niektórzy doszukują się
korzeni tego aż w mioceńskich lasach, gdzie dwunożność miała uwolnić ręce samców wczesnych
hominidów po to, by mogły znosić naręcza pokarmu do „baz domowych", w których czekały ich
partnerki i dzieci. Popularniejszy jest pogląd, że ta wymiana -„seks za mięso" - ugruntowała się jakieś
dwa miliony lat temu, kiedy nasi przodkowie porzucili lasy na rzecz sawanny i musieli uzupełniać swój
jadłospis w tym dość nieprzewidywalnym siedlisku o mięso upolowanych zwierząt lub padlinę. Przesłan-
ki archeologiczne na rzecz dzielenia się żywnością pozostają kontrowersyjne przynajmniej do końca
środkowego paleolitu.
We współczesnych społecznościach zbieracko-łowieckich mężczyźni istotnie polują na średnią i
dużą zwierzynę, a po powrocie do obozowiska częstują zdobyczą swych krewnych i resztę grupy, co
jest zachowaniem tradycyjnie uważanym za charakterystyczne dla plejstoceńskich hominidów. U
takich ludów, zamieszkujących środowiska najbardziej przypominające plejstoceńską sawannę, udział
łupu myśliwych w całkowitym spożyciu kalorii przez grupę sięga jednak zaledwie 15 procent. Żyjące w
suchych regionach Afryki plemiona, takie jak IKung czy Hadza z Tanzanii, żywią się głównie orzechami,
korzeniami, bulwami, drobnymi zwierzętami, owadami, miodem i innymi pokarmami zbieranymi przez
kobiety. Mężczyźni Hadza nastawieni są natomiast na upolowanie grubego zwierza -
1 przeważnie wracają do domu z pustymi rękoma, siedemdzie
siąt dziewięć razy na sto. Nic nie szkodzi, powiadają zwolenni
cy hipotezy o wczesnym podziale żywności. Choćby udział biał
ka dostarczanego przez myśliwych był nikły, wystarczał do
przechylenia ewolucyjnej szali na korzyść tych osobników,
które przyjęły taktykę rozrodczą „seks za mięso". Ich kobiety
mogły urodzić i odchować więcej dzieci, toteż zachowania takie
stały się normą dla człowieka.
2
Dane archeologiczne nie doczekały się jeszcze jednoznacznej interpretacji, ale wydaje mi się bardziej
prawdopodobne, że strategia „seks za mięso" wyewoluowała najpierw w świecie, w którym korzystanie
z upolowanej zwierzyny miało zasadnicze znaczenie dla przeżycia matki i jej dzieci. Istnieją do dziś grupy
zbieracko-łowieckie, w których prawie sto procent wyżywienia rodziny w niektórych miesiącach
przypada na mięso upolowane przez mężczyznę. Mam tu na myśli Eskimosów i inne ludy arktyczne, a
powodem, dla którego kobiety nie są w stanie wnieść większego udziału w postaci zebranego przez
siebie pokarmu roślinnego, jest brak takiego pokarmu, zwłaszcza zimą. Kiedy jednak nasi przodkowie
po raz pierwszy zasiedlili takie środowiska? Na początku górnego paleolitu. Jak mówi Olga Soffer,
środkowopaleolityczni neandertalczycy zapuszczali się na niektóre północne tereny, ale zasiedlali
tylko te miejsca, gdzie bliskość łańcuchów górskich i wzgórz, łagodziła klimat i zapewniała „bardziej
złożone, zróżnicowane i produktywne zbiorowiska biotyczne". Innymi słowy, było tam dostępnych
więcej rodzajów pokarmu zarówno do upolowania, jak i zebrania.
3
Dopiero w górnym paleolicie ludzie
osiedlili się na stałe na mroźnych stepowych pustkowiach, gdzie żywność występowała głównie w postaci
dużych porcji do upolowania, jak renifery czy mamuty. Można więc mniemać, że „seks za mięso" jako
strategia przeżycia to wynalazek górnopaleolityczny.
Soffer, podobnie jak Binford, nie podziela przekonania, że neandertalczycy przynosili jedzenie
kobietom i dzieciom. Uważa, że można znaleźć dodatkowe dowody przemawiające przeciwko temu
obiegowemu poglądowi w szczątkach samych kobiet i dzieci. Powołując się na badania Davida
Frayera, wskazuje na fakt, że podczas gdy neandertalczycy obojga płci byli bardzo masywnie i krzepko
zbudowani, szkielety kobiece wczesnych ludzi współczesnych są o wiele delikatniejsze i
smuklejsze od męskich. Taki model gracylizacji (wysmuklenia) najpierw kobiet można uzasadnić tym,
że mężczyźni zaczęli uwalniać kobiety od części obowiązków aprowizacyjnych. - Odkąd mężczyźni
zaczęli pomagać w aprowizacji - mówi -mogła osłabnąć selekcja na rzecz owych kobiet atletek.
Także kości dzieci mogą świadczyć o wielkiej zmianie w organizacji społeczeństwa. Bez pomocy ze
strony mężczyzn zaopa-
trzeniowców osobniki młodociane byłyby szczególnie narażone na niedożywienie i choroby. Badania
zębów młodych neandertalczyków wykazały częstsze u nich występowanie niedoborów żywieniowych
niż u odpowiedników górnopaleolitycznych.
4
Wielu najwyraźniej nie dożywało dorosłości. W badanej
przez Soffer próbie szczątków kopalnych tylko 30 procent wczesnych ludzi współczesnych było
niedorosłych, a odsetek ten u neandertalczyków wynosił aż 43 procent. Podobnie jak Binford, Soffer
przyznaje, że jej dowody są wciąż skromne. Uważa jednak, że zwłaszcza w obliczu bardziej
ugruntowanych faktów - na przykład braku dowodów na istnienie podziału pracy wśród ne-
andertalczyków, który w społecznościach współczesnych zwykle przebiega zgodnie z podziałem na płci -
ciężar dowodu spoczywa na tych, którzy bezkrytycznie zakładają, że życie rodzinne
neandertalczyków przypominało ich własne.
- Chociaż przedstawione przeze mnie poszczególne zestawy danych są problematyczne - mówi -
układają się one w całość sugerującą, że powinniśmy wreszcie zerwać z utrzymującym się mimo braku
dowodów przeświadczeniem, iż oboje rodzice uczestniczyli w wyżywieniu dzieci, dzielili się pracą i
pożywieniem, poczynając już od australopiteków.
Poprowadźmy to rozumowanie o krok dalej: jeśli u neandertalczyków nie wyewoluował kontrakt
„seks za mięso", to nie wyewoluowała u nich również nasza wiecznie gotowa maszyneria seksualna,
która służy do rozmnażania ludziom współczesnym. Głód pożądania, reakcje fizyczne i całe podłoże
fizjologiczne naszej wyjątkowej, nieustannej seksualności mogły u nich ustępować miejsca
potrzebie ogłaszania płodności, nie zaś jej ukrywania. Podejrzewam, że neandertalki nie były
skromnisiami. Mogły u nich występować widoczne objawy rui, a one same w fazie płodnej mogły
czynnie napraszać się o kopulację lub prezentować gotowość seksualną. Neandertalczycy zaś mogli być
zainteresowani seksem tylko wtedy, kiedy ich uwagę zwracały objawy płodności u kobiety. Przez
resztę swo-
ich dni osobniki obojga płci mogły pozostawać całkowicie obojętne na fizyczne uroki strony przeciwnej.
Jest to oczywiście zaprzeczenie zachowań płciowych u człowieka współczesnego. Tak głęboka różnica
zachowań seksualnych wspiera rozważany wcześniej pogląd, że neandertalczycy byli oddzieleni od
przodków ludzi współczesnych barierą rozrodczą na poziomie gatunkowym z racji odrębnych systemów
rozpoznawania partnera.
Zgodnie z tym scenariuszem przejście do górnego paleolitu obejmowało fundamentalną zmianę
biologiczną: nie dotyczyła ona jednak wrodzonej inteligencji ani większych zdolności językowych.
Dotyczyła seksu. Neandertalczycy i ludzie współcześni rozwiązali ten sam problem ekologiczny - jak
przeżyć w surowym północnym klimacie - dwiema różnymi drogami. Sposób przodków ludzi
współczesnych polegał na zasadniczej zmianie strategii społecznej i rozrodczej, która pozwalała ko-
bietom odchować potomstwo mniejszym nakładem własnego wysiłku włożonego w zdobywanie
pożywienia. Rozwiązaniem tym był ewolucyjny kontrakt, który wyprawiał mężczyzn na mroźne
pustkowia w poszukiwaniu mięsa i, co ważniejsze, sprowadzał ich z powrotem ze zdobyczą. Kiedy już
mężczyźni wyszli na dalekie łowy, przekonali się, że owe rozległe pustkowia zamieszkane są nie tylko
przez mamuty, bizony i renifery. Odkryli tam również innych ludzi, a mieli im coś do zaoferowania:
możliwość stworzenia powiązań społecznych na rozległych terenach za sprawą wymiany partnerek.
Grupy neandertalskie natomiast nie mogły budować przymierzy poprzez wymianę partnerów
małżeńskich, bo nie było wśród nich małżeństw. Ich rozwiązanie polegało na tym, by tkwić w tych
miejscach, gdzie pod ręką dostępna była w miarę obfita i zróżnicowana baza pokarmowa.
W końcu jednak rozwiązaniu neandertalskiemu zabrakło czasu, miejsca lub szczęścia. A może
wszystkiego naraz.
W północnej Burgundii, mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Paryża
płynie sobie spokojna rzeczka Cure. W okolicach przysiółka Arcy, na jej lewym, wapiennym brzegu
ciągnie się szereg mrocznych jaskiń. Archeolodzy nazwali je od dawno tu wymarłych zwierząt: jest
Grota
Rena, Jaskinia Hieny, Bizona, Lwa, Niedźwiedzia. Być może jeszcze 31 tysięcy lat temu jaskinie te
stanowiły schronienie pewnego zapomnianego mieszkańca Europy... Zwłaszcza Grota Rena okazała się
pełna wyrobów przemysłu, znanego pod nazwą szatelperońskiego
5
, będącego dziwaczną mieszanką
odłup-kowej tradycji mustierskiej i wiórowej tradycji oryniackiej. Do niedawna większość badaczy
skłamała się ku przekonaniu, że narzędzia szatelperońskie były dziełem najwcześniejszych
kro-maniońskich imigrantów w Europie. Jednak w roku 1979 w innej francuskiej jaskini, pod nazwą
Saint-Cesaire, w osadach przepełnionych artefaktami szatelperońskimi, odkryto niekompletny szkielet
neandertalczyka. Nagle znaczenie kultury sza-telperońskiej zmieniło się diametralnie. Zamiast uważać
ją za pierwsze ślady pobytu nowych Europejczyków, widzi się w niej teraz ostatnie świadectwa dawnych.
Odkąd zidentyfikowano twórców kultury szatelperońskiej jako neandertalczyków, o wiele trudniej
jest ich lekceważąco zepchnąć ze sceny, by zrobić miejsce rozpoczynającemu się wspaniałemu
spektaklowi górnopaleolitycznemu ze współczesną obsadą. Neandertalczycy kręcą się jeszcze po
zachodniej Europie przez 10 tysięcy lat po przybyciu pierwszych oryniac-kłch imigrantów, wikłając
intrygę i nie chcąc odgrywać żadnej z dwóch ról rozpisanych dla nich w tradycyjnych scenariuszach.
Obrońcy hipotezy zastępowania, którzy chcieliby widzieć w neandertalczykach z natury gorszą rasę,
skazaną na zagładę przez swoje wrodzone ograniczenia, muszą teraz przyznać, że byli oni w stanie
skutecznie naśladować górnopaleoli-tyczne normy techniczne, nie tylko pod względem zasadniczego
znaczenia obróbki wiórowej, lecz także pozostawiając w niektórych stanowiskach zadziwiająco
dopracowane narzędzia kościane. W samej Grotte du Renne warstwy szatelperońskie dostarczyły
paciorków z mamuciej kości słoniowej, przedziurawionych zębów zwierzęcych i śladów budowli
mieszkalnych wspartych na ciosach mamuta. Taka złożoność kulturowa raduje wyznawców hipotezy
ciągłości. Chętnie widzieliby
w tym przemyśle etap przejściowy między kulturą mustierską a oryniacką, być może
odzwierciedlający równoległą anatomiczną ewolucję ludzi współczesnych z neandertalskiego pnia. Ten
tradycyjny scenariusz jednak nie łatwiej obronić niż konkurencyjny. Jak mogliśmy się przekonać,
kultura oryniacką pojawiła się najpierw we wschodniej Europie. Następnie przetoczyła się przez
kontynent na zachód i dotarła do północnej Hiszpanii o tysiące lat wcześniej, zanim lokalna kultura
szatelperońska na krótko zaznaczyła na ziemi swą obecność. Trudno pojąć, jak zjawisko z
Chatelperron mogłoby stanowić formę przejściową do czegoś grubo od siebie starszego. A tam, gdzie
obłe kultury się stykają, nie ma żadnego płynnego przechodzenia jednej w drugą. Wręcz przeciwnie,
w kilku jaskiniach francuskich i hiszpańskich, poczynając od 35 tysięcy lat temu, poziomy
szatelperońskie i oryniackie wyraźnie się przeplatają, najpierw jeden, potem drugi, wyżej znowu
pierwszy, jak splecione palce rąk. Nie wygląda to na ewolucję etologiczną w obrębie jednej linii
rozwojowej człowieka. Podobnie jak wcześniej w Lewancie, tyle że znacznie wyraźniej, dwa odrębne
szczepy ludzkie przez tysiące lat zamieszkiwały, jak się wydaje, na przemian tę samą okolicę.
Gdybyśmy nie znali finału tej historii, nie potrafilibyśmy powiedzieć, który szczep był skazany na
zagładę, a któremu przeznaczona była świetlana przyszłość. Możemy wyczytać te odmienne losy
neandertalczyków i przodków ludzi współczesnych z nieco późniejszych map. Po tysiącach lat
współistnienia nosiciele kultury oryniackiej rozprzestrzeniają się na północ, by zdominować ten
region, podobnie jak podbili całą Europę. Tymczasem Szatelperończycy zostają zepchnięci do izolowa-
nych enklaw. Tysiąc lat później na mapie nie ma już po nich śladu, z jednym wyjątkiem: Grotte du
Renne w Arcy-sur-Cure. Potem i ten ślad znika, a wraz z nim zapewne neandertalczycy. Najmodniejsza
obecnie interpretacja kultury szatelperoń-skłej widzi w niej przykład akulturacji - usiłowania
neandertalczyków, by się „załapać" - jak to określił Paul Mellars - na cudze zdobycze techniki.
Interpretacja tego rodzaju głosi, że w miarę jak ludzie współcześni, wyposażeni w kulturę oryniac-
ką, posuwali się w głąb Europy, tubylczy reprezentanci kultury mustierskiej podchwytywali niektóre ich
sztuczki i rozwiązania techniczne, przystosowując je do własnych potrzeb. Niegdyś Indianie prerii
przejęli w podobny sposób konie od europejskich najeźdźców i wykorzystali je do własnego łowieckiego
trybu życia. Ów kulturowy przeszczep ostatecznie jednak się nie przyjął: nie mogąc sprostać
konkurencji ze strony intruzów, neandertalczycy wyginęli. Sądząc po długim okresie
współwystępowania, różnice przystosowawcze między obiema populacjami nie były wielkie. Reguły gry
ewolucyjnej są jednak takie, że nie trzeba przegrać, by zginąć. Wystarczy wygrywać nieco rzadziej niż
ktoś inny. Kromaniończycy nie musieli masakrować grup neandertalskich, na które się natykali, ani
przepędzać ich od brodów na rzekach czy wychodni krzemienia, ani zarażać nowymi, śmiercionośnymi
wirusami, na które sami byli uodpornieni. Wystarczyło, że co roku mieli nieco więcej dzieci niż widywani
czasem osobnicy z wydatnymi brwiami. I już w kilka tysięcy lat było po wszystkim.
- Neandertalczycy zapewne odeszli po cichu, a nie z hukiem - powiada Chris Stringer.
Wymarcie jest zdarzeniem ostatecznym i prywatnym. Grzebie zarówno nadzieje, jak i pamięć,
odłączając jeden gatunek od wielu, wykluczając jego moment z kontinuum czasu. Życie toczy się dalej,
ale nie to życie i nie te śmierci, które kryją obietnicę odrodzenia. Nie ma czego opłakiwać, bo i sami
żałobnicy umilkli na zawsze. Jedyni świadkowie wymarcia neandertalczyków są stronniczy: pradawni
kromaniończycy, których wtargnięcie na obce tereny przyczyniło się przynajmniej do
przypieczętowania ofiar losu. Dzisiaj bardziej jeszcze natrętni potomkowie kromaniończyków nie dadzą
spokoju umarłym, dopóki nie podniosą, nie przebadają i nie przedyskutują każdego kamienia z każdej
jaskini. Myślę, że jest coś perwersyjnego, coś podbudowującego nasze zadufanie w tym trwającym od stu
lat grzebaniu się w losach neandertalczyków, jakby jedynym liczącym się elementem ich
człowieczeństwa była ta tajemnicza drobna niedoskonałość, która uniemożliwiła im stanie się
dokładnie takimi jak my. Być może żywimy prze-
świadczenie, że gdyby udało się ujawnić tę mroczną niedoskonałość, moglibyśmy na nowo odzyskać
poczucie wyjątkowego przeznaczenia naszego gatunku, wbrew niewygodnej spuściź-nie Karola
Darwina, i wrócić do starych dobrych czasów, kiedy to rządził Mojżesz, a nie morfologia, i Genezis, a
nie genetyka.
Nasze dowartościowanie ma jednak swoją cenę, i to neandertalczycy mają ją zapłacić. Każdy gram
ludzkiej wyjątkowości, jaką przypisujemy człowiekowi współczesnemu, oznacza, że musimy o tyle
samo odczłowłeczyć hominida nam najbliższego. Jest to gra o sumie zerowej: nasze wywyższenie to
ich upadek. Mieli wszystko z wyjątkiem tego jednego szczegółu -wszystko jedno, czy idzie o bardziej
dopracowane narzędzia, odpowiednią głębię planowania, w pełni nowoczesny język, czy cokolwiek, na
co się powołujemy, aby wyjaśnić ich zniknięcie z pola widzenia. Usilnie starałem się unikać
przypisywania neandertalczykom takich z góry założonych upośledzeń, bo uważam, że brak na nie
dowodów. Jednak zarysowany przeze mnie scenariusz społeczny także z konieczności ich pogrąża.
Wzbogacając transformacje u progu górnego paleolitu o nasz system matrymonialny, nasz talent
do zawierania sojuszy i świadomość polityczną, zubożyłem ich o wszystkie te właśnie cechy i choćby
tylko przez to utrudniłem możliwość zrozumienia ich jako istot w pełni ludzkich.
O ile, oczywiście, nie jesteśmy jedyną wyobrażalną ludzkością.
- Każdy może sobie wyobrazić wcześniejszego hominida z nieco uboższym językiem, nieco
mniej inteligentnego itp., rozwijającego się w nas samych - mówi archeolog Harold Dib-ble z
Uniwersytetu Pensylwania. - Ale proszę sobie tylko spróbować wyobrazić bardzo inteligentną istotę,
która jest do nas niepodobna! To dopiero wyzwanie. I to jest pasjonujące.
Zanim rzeczywiście zostawimy neandertalczyków w należnym im spokoju, spróbujmy sobie
wyobrazić ich wersję ludzkości. Gdyby nie wyginęli, myślę, ich świat dzisiejszy nie różniłby się wiele
od tego sprzed 50 tysięcy lat, i to nie dlatego, że neandertalczykom i innym praludziom brakowało
zdolności wynalazczych, ale dlatego, że innowacje dla nich stanowiły
przekleństwo! Prymitywne społeczeństwa także w naszym świecie można określić jako
konserwatywne, głęboko i zabobonnie przywiązane do tradycji, do sposobu życia przodków. Jednak
współcześni łowcy i zbieracze to goniące za modą lek-koduchy w porównaniu z neandertalczykami.
Konserwatyzm tamtych był głęboki i niezmierny, potężny i twardy jak sklepienia ich czaszek, tych, pod
którymi przechowywali wspomnienia o drobnych wydarzeniach ze swego życia. Nowatorstwo,
odchylenia od rutyny, niespodzianki - wszystkich tych postaci obcości starannie unikali. Nieufność
wobec nowinek nie sprawiała, by byli szczególnie zacofani, z wyjątkiem wynalazczości, na której im
wcale nie zależało. Myślimy o naszej fantastycznie rozbudowanej kulturze materialnej jako o wyzwoleniu
od ciężkiej pracy i, rzeczywiście, w naszym przypadku po części tak jest. Dla neandertalczyków,
sprawniejszych fizycznie w terenie, te wszystkie dodatkowe rzeczy mogłyby jednak stanowić coś w
rodzaju więzienia.
- Wszystkie nasze decyzje są już za nas podjęte przez wynalezione przez nas kultury - zamyśla się
Dibble. - Jeśli wejdziesz do sali, w której stoją rzędy foteli, siadasz. Nie myślisz
0 tym, tylko po prostu to robisz. Nie siadasz tyłem do mówcy,
nie siadasz na oparciu... To, gdzie i jak się zachowujesz, zosta
ło z góry wyznaczone przez wytwór kultury. Nie widać tego
w kulturze mustierskiej.
Dzisiejsze społeczeństwo neandertalskie byłoby niechętne nowościom i pozostawałoby ograniczone
przez to, co już znane. Pozbawiona przymierzy, spinających rozległe przestrzenie, każda populacja
rozrodcza byłaby zamknięta w sobie, nieciekawa tego, co dzieje się poza jej terytorium. Nie znaczy to,
że stosunki między takimi populacjami musiałyby być wrogie
1 obronne. Brak sojuszów mógłby też oznaczać brak sojuszów
przeciw komuś. Nie można zapomnieć o brutalnym widowisku
międzygrupowej agresji u szympansów, jednak normalnie
zwierzęta terytorialne nie szukają się nawzajem i nie napadają
na siebie, starają się raczej unikać spotkań. Wyobrażam sobie
neandertalczyków dostrzegających w obcych nie tyle irytujące
bliskością, groźne niebezpieczeństwo, co coś na kształt zama-
zanego, przelotnego zakłócenia na obrzeżach świadomości. Obcy się nie liczą.
Bardzo natomiast liczą się bliscy. Być znajomym oznaczało zarazem być dogłębnie zrozumianym z
samej natury rzeczy. Oczywiście, neandertalczycy kierowaliby się własnym interesem tak samo jak
każdy inny gatunek, ludzki czy nie. Ale w społeczeństwie, jakie jawi mi się przed oczyma, gdzie
znajomi są sobie intymnie bliscy, niektóre ze sposobów realizowania naszego egoizmu byłyby zupełnie
bezużyteczne. Omówiłem wcześniej „taktyczne zmyłki" rządzące postępowaniem wyższych
naczelnych. Mistrzami pozorów są tu szympansy. Zadziwiające, że ich najbliższy kuzyn, goryl, rzadko
wykazuje talenty czy skłonności do oszustwa w naturze. Nie znaczy to, że szympansy są z zasady
inteligentniejsze; różnica ta może wynikać raczej z innej organizacji społecznej u obu gatunków. Spo-
łeczności szympansie określa się często mianem jission-jusion - grupy nieustannie się rozpadają i łączą
w nowym składzie. Członkowie grupy spotykają się, rozchodzą mniejszymi grupkami na żerowiska, po
czym łączą się ponownie, gdy okazję po temu da rozdział żywności, pogoda czy kaprys. Takie niestabilne
społeczności stwarzają idealne warunki oszustom, ponieważ płynne relacje międzyosobnicze
gwarantują nierówny rozkład informacji - o otoczeniu i o sobie nawzajem - wśród członków grupy.
Goryle natomiast żyją w trwałych grupach, które codziennie żerują wspólnie. To, co wie jeden goryl,
wie też reszta. Najtrudniej przechytrzyć tych, którzy znają nas najlepiej. Oszustwo nie pleni się w
warunkach organizacji społecznej, takiej jak u goryli, być może właśnie dlatego, że wysiłek włożony w
próby zmylenia pobratymców za rzadko by się opłacał.
Nie chcę przez to powiedzieć, że neandertalczycy żyli na modłę goryli. Wyobrażam sobie jednak, że o
wiele bliżej znali się między sobą (bo mieli ze sobą często do czynienia) niż przodkowie człowieka
współczesnego, którzy zapuszczali się znacznie dalej. Uwarunkowania społeczne sprawiały, że
neandertalczycy byli bardziej „przezroczyści" politycznie, bardziej naiwni. Zarazem jednak uczciwsi.
Przezroczystość, o której mówię, nie
jest pierwotną niewinnością, która uwidacznia się dzięki istnieniu cyników. Jawi mi się świat
nakazujący szczerość. Dla neandertalczyka wiedza nie stanowiłaby środka do zdobycia władzy nad
innymi, lecz do zwiększenia bliskości, nie tylko między osobnikami, lecz także między umysłem
każdego z nich a wszystkim, co widzi, czuje, wącha i pamięta.
Wyobrażam więc sobie neandertalczyków jako wyposażonych w inną jaźń i inną świadomość.
Mnogość „osobowości", jakie wynajdujemy sobie, aby podołać naszym kontaktom społecznym, dla
neandertalczyków byłaby marnotrawstwem energii psychicznej. Zastąpiliby ją raczej jednym ego, lecz
za to nieskończenie stopniowalnym, jaźnią „analogową", w przeciwieństwie do naszych dyskretnych,
„cyfrowych" tożsamości. Granice między neandertalczykiem a jego światem byłyby rozmyte.
Świadomość wydaje nam się jakimś wewnętrznym „ja", rezydującym w głębi naszego umysłu,
podsłuchującym nasz strumień myśli i spostrzeżeń. To jest, oczywiście, fikcja neurologiczna: nie
ma żadnego ośrodka świadomości w mózgu. Obdarzyłbym neandertalczyków także pewnym
głosem wewnętrznym, ale przesunąłbym go ze środka na peryferie, tak by odzywał się raczej z
zamazanego pogranicza ze światem zewnętrznym. Myśl neandertalczyka byłoby o wiele trudniej ode-
rwać, wyabstrahować od przedmiotu czy okoliczności, której dotyczy. W umyśle neandertalczyka
postrzeżenie drzewa byłoby odbierane jako drzewo, żal za utraconym współtowarzyszem byłby
tożsamy z jego nieobecnością i stratą. Psychika neandertalczyka unosiłaby się na powierzchni
chwili, doskonale pasując do metafory świadomości jako płynącego strumienia, a jego spokojnego
nurtu nie zakłócałyby wiry i przeciwne prądy ponownych przemyśleń, sprzeczności i
dwój-myślenia. Wyobrażam sobie dwójkę neandertalczyków, siedzących koło siebie i tak doskonale
sobie bliskich, że ich wewnętrzne głosy zbiegałyby się i stapiały, jak dwa strumienie łączące się w
rzekę, w której nie sposób odróżnić ich wód.
Wreszcie, wyobrażam sobie neandertalski etos i estetykę: skoro to ludzie górnego paleolitu
stworzyli sztukę, rytuały, symbole, a nawet „wynaleźli sens", mogłoby się wydawać, że
neandertalczycy i inni praludzie zostaną zepchnięci do rangi posiadaczy topornej, nieoświeconej,
czysto funkcjonalnej struktury umysłu. Być może istotnie przez tysiące lat żyli w otępieniu, nie
znając żadnych wartości. A może jednak nie? Brak obrzędów nie musi na przykład oznaczać braku
religii. Myślę, że neandertalczyków, podobnie jak dzisiejsze ludy żyjące bardzo blisko natury, otaczały
duchy przyrody. O ile jednak bogowie ludów współczesnych mogli zamieszkiwać w elan-dach,
bizonach lub w źdźbłach trawy, o tyle dla neandertalczyka duch był zwierzęciem lub źdźbłem trawy:
przedmiot i jego dusza postrzegane były jako jedna siła życiowa, której nie trzeba rozdrabniać przez
używanie odrębnych nazw. Brak ekspresji artystycznej nie wyklucza podziwu dla piękna otaczającego
świata. Neandertalczycy nie zdobili swych jaskiń wizerunkami zwierząt. Może jednak nie odczuwali
potrzeby destylowania przedstawień z życia, bo esencja tych przedstawień już była dostępna ich
zmysłom. Widok pędzącego stada wystarczał do wywołania wzbierającego poczucia piękna. Nie mieli
bębnów ani kościanych piszczałek
6
, ale mogli wsłuchiwać się w zawodzący rytm wiatru, ziemi, w bicie
swoich serc i w ten sposób unosić się w transcendencję.
W porównaniu z naszym, świat neandertalczyków byłby może wygodniejszy, choć przy tym
nieskończenie mniej widowiskowy. Nie ma w nim miejsca dla nauk ścisłych, sztuk pięknych,
środków masowego przekazu, całego tego wspaniałego bogactwa ludzkich typów i osiągnięć ani
żadnych niesłychanie złożonych ustrojów gospodarczych i politycznych, które wynaleźliśmy, aby to
wszystko utrzymać w całości. Nie byłoby też jednak zapiekłej, podtrzymywanej przez pokolenia
nienawiści, agresji, wojen, ucisku jednych ludów przez inne, zanieczyszczenia wspólnej ziemi nas
wszystkich.
Oczywiście, nie jest to opis prawdziwych neandertalczyków. Są to wyobrażenia snute przez człowieka
współczesnego, noszące piętno jego długotrwałych obsesji. Powinienem je teraz zakończyć, ale
powstrzymuje mnie jeszcze jedna fantazja. Kiedy Jean-Jacques Hublin zapoznał mnie z pierwszą w
moim życiu skamieniałością neandertalską w pewnej kawiarni paryskiej, był rok 1990. Hublin sądził
wówczas, że żuchwa z połud-niowohiszpańskiej jaskini Zafarraya, którą mi pokazuje, ma około 30
tysięcy lat. Czyniłoby to z tej jaskini ostatni znany adres zamieszkania neandertalczyków, późniejszy
jeszcze niż Grotte du Renne. Ostatnio Hublin poinformował mnie, że dysponuje nowym datowaniem
okazu z Zaffaraya, wskazującym na 28 tysięcy lat. Tak więc moment wyginięcia neandertalczyków
jeszcze bardzie] przybliża się do naszych czasów.
Hublin sugeruje, że południe Hiszpanii mogło stanowić ślepy zaułek, gdzie neandertalczycy utrzymali
się nieco dłużej niż w pozostałej części Europy, trzymając się starych, mustier-skich tradycji i nie
mając żadnej lub prawie żadnej styczności z kromaniończykarni, żyjącymi niewiele dalej na północ.
Jeśli mogło to być 28 tysięcy lat temu, to czemuż by nie 20 albo 15 tysięcy lat wstecz? Czy jest
niemożliwe, że ślady ich dłuższego przetrwania wyjdą na jaw gdzieś w odciętych od świata zakątkach
gór w Europie - może na Kaukazie, w Górach Zagros czy na Uralu? A co by było, gdyby nie znani
nikomu i nie znając innych, dożyli czasów, kiedy pierwsi rolnicy obsiewali swe zagony na przykład 12
tysięcy lat temu? Albo gdy Grecy zburzyli Troję w 1230 roku p.n.e.?
Pójdźmy o krok dalej i wyobraźmy sobie ostatnią enklawę, w której dotrwali do dziś. Przypuśćmy,
że jeden z tych neandertalczyków wpadłby w nasze ciekawskie ręce i moglibyśmy przeprowadzić ów
słynny hipotetyczny eksperyment zaproponowany w drugiej połowie lat pięćdziesiątych: wykąpać pra-
człowieka, ostrzyc go, ogolić i przebrać, po czym zabrać na przejażdżkę nowojorskim metrem w
godzinach szczytu. Celem takiego eksperymentu myślowego miałoby być wyobrażenie sobie, co
pomyśleliby o neandertalczyku współpasażerowie. Czy wmieszałby się w tłum nie zauważony, czy też
wyróżniałby się
jakoś groteskowym wyglądem? Pytanie to wydaje mi się ciekawe. Jest też jednak inne pytanie, może
ciekawsze, którego dotąd nikt nie postawił. Wyobrażam sobie owego neandertalczyka, trzymającego się
kurczowo metalowej poręczy w rozdygotanej metalowej klatce metra, wpatrującego się w kłębiące się
wokół różnorodne, obce twarze, nie odwzajemniające spojrzeń; widzę praczłowieka zdumionego
zapachami i odgłosami, na które nikt nie zwraca uwagi, i zastanawiam się. Zastanawiam się, co on
pomyślałby sobie o nas?
POSŁOWIE TŁUMACZA
O
dkrycia dokonane od czasu, gdy James Shreeve pisał tę książkę jeszcze bardziej zaakcentowały
dwoistość neandertalczyka - ludzkiego bardziej niż na początku sądzono, a zarazem odległej z nami
spokrewnionego. Z jednej strony, neandertalczyk okazał się mniej zapóźniony kulturowo. Eric Boeda z
Uniwersytetu Paris X wykrył w 1996 roku na kilku wytworach krzemiennych z Syrii ślady lepiszcza
organicznego, potwierdzające zdolność neandertalczyków do osadzania ostrzy kamiennych na
drzewcach, która w czasie pisania tej książki była jeszcze dyskusyjna. Z kolei w 1995 roku w
słoweńskiej jaskini Diyje Babę Ivan Turk odkrył liczący ponad 43 tysiące lat flet z kości niedźwiedzia
jaskiniowego. Instrument ten, któremu towarzyszyły narzędzia mustierskie, typowe dla neandertalczyków,
miał rozstaw otworów wskazujący na posługiwanie się przez neandertalczyków podobną skalą
muzyczną, jak używana przez kompozytorów nowożytnych. Z drugiej jednak strony, okazało się, że
neandertalczycy nie byli naszymi przodkami.
W lipcu 1997
roku Matthias
Krings i Svante
Paabo z Uni-
wersytetu
Monachijskiego
oraz Annę Stone i
Mark Stoneking z
Uniwersytetu
stanu
Pensylwania
opublikowali w
piśmie „Celi"
wyniki badań
genetycznych, do
których posłużył
niespełna
półgramowy
okruch kości
pierwszego
rozpoznanego ne-
andertalczyka - z
Neandertalu.
Najpierw zmierzono stopień racemizacji aminokwasów, wykazując, że DNA zachował się bez większych uszkodzeń.
Wyekstrahowano więc materiał genetyczny z próbki i namnożono go metodą PCR. Badane fragmenty DNA
neandertalczyka różniły się od współczesnych odpowiedników trzy razy bardziej niż odpowiednie odcinki ludzi
współczesnych między sobą. Zarazem neandertalski DNA był dwukrotnie bardziej podobny do naszego niż do
szympansiego. Nie stwierdzono też większego podobieństwa sekwencji neandertalskich do współczesnych
Europejczyków niż do ludzi innych ras.
Z porównania sekwencji DNA neandertalczyka i ludzi współczesnych wynika więc, że nasi przodkowie ewoluowali
własnymi drogami przez ponad pół miliona lat. Zapewne więc wykształcili się niezależnie z któregoś z
plejstoceńskich homini-dów. Kopalnym kandydatem do roli naszego wspólnego przodka jest Homo antecessor, którego
szczątki sprzed prawie 800 tysięcy lat odkryto niedawno w Atapuerca w Hiszpanii (z tych samych gór znane są też
najstarsze szczątki neandertalczyków). Reprezentuje on jedną z form tzw. pitekantropów - plejstoceńskich
hominidów o ponad litrowej pojemności puszki mózgowej znanych z plejstoceńskich osadów kontynentów
Starego Świata: Homo ergaster z Afryki, Homo erectus z Azji i Homo heidelbergensis z Europy. Neandertalczyk
okazał się więc zarazem bliższy nam kulturowo i dalszy genetycznie, co potwierdza trafność rozumowania autora
Zagadki neandertalczyka.
Karol Sabath