NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO_i Inne Zapomniane Kryminały
-
Upload
jacek-walczynski -
Category
Documents
-
view
24 -
download
5
description
Transcript of NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO_i Inne Zapomniane Kryminały
Indeks: 00175/2015/09/ZK_02 Pozycja e-book_JW48: 067
Opracowanie edytorskie: Jawa48© na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych. Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i
w całości. Wrzesień 2015
Prawa autorskie
należą do autora, autorów tłumaczenia
i ilustracji, wydawnictw
ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych
i prawnych mających lub roszczących sobie takie prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o naszej
kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich rozpowszechnianie
służy dobru ogólnemu.
Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia zapo-
mnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
Biblioteczka
Zapomnianych Kryminałów
Regał II — Opowiadania kryminalne
BARRY PAIN
NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
JANE RICE
BOŻEK MUCH
ANTONI STAŃSKI
CZARNY KOT I STATYSTYKA
DOROTHY LEIGH SAYERS
PODEJRZENIE
ALGERNON BLACKWOOD
WYZNANIE
CYNTHIA ASQUITH
NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 5
(A Considerable Murder)
Przełożył Tadeusz Malanowski
Opowiadanie było wydane jako Antologia „TCHNIENIE GROZY — opowiadania z
literatury angielskiej” — wybór Wojciech Żukrowski, w 1974 roku
przez Wydawnictwo Poznańskie.
„Pozwólcie, że Was zaproszę na seans z duchami, posłuchacie niezwykłych opowieści, a może i za Wami coś się pojawi i zechce lodowatym tchnieniem owiać kark. Oto jedno z nich… [Wojciech Żukrowski]”
Pan Albert Trusworth Mackinder, po zrobieniu majątku w
londyńskiej City, przeniósł się do domu nad morzem w Helmstone. W owym
czasie był wdowcem lat pięćdziesięciu ośmiu, za towarzyszkę miał tylko
córkę Elizę, ładną szesnastoletnią panienkę. Lokalna socjeta mile przyjęła
pana Mackindera, a i on sam nie był z niej niezadowolony.
W życiu przychodziły mu do głowy różne idee, aktualnie jednak naj-
bardziej interesował się postępami nauki. Z tej właśnie przyczyny dogłęb-
nie go zaciekawił doktor Bruce Perthwell. Lekarz ten był raz wzywany do
panny Mackinder, a dwukrotnie do pana Mackindera, za każdym razem z
powodu ich przeziębienia. Gdy doktor Perthwell zalecił pozostawanie w
łóżku, lekką dietę i przyjmowanie lekarstw, które sam przysyłał — wyniki
kuracji zawsze były dodatnie, lecz na panu Mackinderze wywierało wraże-
nie nie tyle to, ile sposób, w jaki doktor Perthwell rozprawiał o tajemnicach
nauki i magii. Doktor Perthwell był mężczyzną gładko wygolonym, siwo-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 7
włosym, o twarzy znamionującej autorytet, a sposób jego mówienia był
bardzo przekonywający.
Pan Mackinder polubił doktora i często zapraszał go na kolacje. Bo
chociaż pan Mackinder wiedział, że w jego życiu już za późno na podejmo-
wanie jakichś głębszych studiów naukowych, to jednak z wielkim zadowo-
leniem dowiadywał się o takich naukowych faktach, jakie doktor Perthwell
skłonny był przedstawiać od niechcenia — należycie spreparowanych i
przyprawianych tak, by odpowiadały apetytom laików w starszym wieku.
W taki więc sposób pan Mackinder z grubsza dowiedział się, jaka
jest prędkość światła, albo — w razie gdyby potrzebował witaminy C — w
jakich artykułach spożywczych najlepiej jej szukać. Wszystko to było dla
pana Mackindera bardzo pożyteczne i utrzymywało go w przeświadczeniu,
iż świat jest miejscem interesującym.
Otóż zdarzyło się, że Elza Mackinder zaprosiła do siebie przyjaciół-
kę, do której od dawna była bardzo przywiązana — pannę Jessie Palkin-
shaw, swoją rówieśnicę, zamierzającą poświęcić się zawodowi pielęgniarki.
Tego wieczoru, gdy młoda panna przyjechała, pan Mackinder, dla
skompletowania gości przy stole, zaprosił na kolację doktora Perthwella, a
ten zaproszenie przyjął. Doktor był nieco znużony głoszeniem całymi dnia-
mi skrajnego umiarkowania i abstynencji alkoholowej, lubił więc wieczo-
rami mały relaks. Kolacje u pana Mackindera były dobre, dobra była też je-
go piwniczka. Żadne rażące ekscesy miejsca nie miały, ale pan Mackinder i
jego gość „pozwolili sobie”, jak to mówią. A potem, gdy obie młode damy
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 8
przeniosły się do saloniku, pan Mackinder napełnił ponownie kieliszek dok-
tora Perthwella dobrym, starym winem i poruszył temat, który dość po-
ważnie tego dnia zaprzątał mu głowę.
— Wie pan, doktorze, czytałem dziś rano w gazetach o tym morder-
stwie. Dziwi mnie, czemu ci truciciele zawsze fuszerują. Czemu wybierają
truciznę taką jak arszenik, której ślady łatwo przecież można wykryć?
Doktor Perthwell, medytując, wlepił wzrok w sufit.
— Mam wrażenie, że to głównie z powodu ignorancji. Takiego błędu
nie popełniłby oczywiście żaden lekarz, ale nawet i nie każdy lekarz wie, co
jest naprawdę możliwe na dłuższą, metę.
— A co jest naprawdę możliwe? — zapytał z ożywieniem pan Mac-
kinder.
— Cóż — rzekł doktor Perthwell — są dwa chemikalia, które bez
żadnej formalności można dostać u każdego aptekarza, a żadne z nich nie
jest w najmniejszym stopniu szkodliwe z osobna. Ale jeśli, dajmy na to,
zmieszać ćwierć łyżeczki od herbaty jednej substancji z taką samą ilością
drugiej i podać to komuś w szklance wody, to dana osoba umrze w ciągu
niecałej godziny. Żadna sekcja ani jakiekolwiek badanie nie pozwolą wy-
kryć w ciele ofiary najmniejszego śladu trucizny.
— Zdumiewające! — zawołał pan Mackinder — doprawdy zdumie-
wające. I to tak naprawdę?
— Tak jest.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 9
— Może nie powinienem pytać — rzekł pan Mackinder — ale czy nie
mógłby pan powiedzieć nazwy obu tych środków?
— Mogę, niewątpliwie — odparł lekarz — ale...
Pan Mackinder ponownie napełnił kieliszek doktora.
— Ostatecznie — dodał Perthwell — jest pan naukowcem, nie ja-
kimś przeciętnym laikiem. Nie wątpię, że pańskie zainteresowanie jest cał-
kiem usprawiedliwione. Czy zechce mi pan dać słowo honoru, że nie ma pan
zamiaru uśmiercania nikogo i że jeśli podam nazwy tych chemikalii, to za-
trzyma je pan ściśle do własnej wiadomości?
— Ależ oczywiście — powiedział pan Mackinder. — Żyję w przyjaźni
z całym światem, nie pragnę nikomu szkodzić, a cóż dopiero mordować.
Doktor Perthwell podszedł do drzwi jadalni, uchylił je, zamknął po-
nownie i powrócił na fotel.
— Wybaczy pan, musiałem się upewnić, że nikt nas nie podsłucha.
I podał nazwę obu środków chemicznych, a pan Mackinder zapisał je
w notesie — każdą nazwę na osobnej stronie, i to tak, żeby były przedzielo-
ne pustymi kartkami. Sprytny był pan Mackinder.
Następnego dnia, nie naraziwszy się na jakiekolwiek pytania czy też
podejrzenia, nabył po uncji każdego związku chemicznego w dwóch róż-
nych aptekach. Zaskoczyło go to, że tak dużo dostał za całe sześć pensów.
Gdyby miał coś na pieńku z kimkolwiek w sąsiedztwie, wszystkich mógłby
wytruć.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 10
Jako człowiek z natury metodyczny, wziął dwa duże arkusze białego
papieru, pociął je na kawałki. Na każdy papierek wsypał ćwierć łyżeczki
pierwszego środka i zawinął zgrabnie. Następnie wziął dwa arkusze niebie-
skiego papieru i to samo zrobił z drugim środkiem, inspirowany był może
klasycznym przykładem przechowywania proszków przeczyszczających
Seidlitza. Pozostało trochę jednej i drugiej substancji i te spalił w kominku.
Potem umieścił starannie opakowane proszki w kartonowym pudełku od
papierosów, schował je do szuflady wielkiego biurka, które w teorii miał
zawsze zamknięte — i rzeczywiście nieraz tak bywało.
Dysponował teraz sposobem unicestwienia czterdziestu ośmiu ludzi.
Poczucie własnej potęgi aż mrowiło. Gdyby doszło co do czego — obecnie
jednak do niczego nie dochodziło i nie zapowiadało się, że dojdzie — pan
Mackinder był przeświadczony, iż da sobie radę.
Mijały lata. Pewnego dnia Elza zapytała ojca:
— Co to za śmieszne papierki w pudełku w twoim biurku? Znala-
złam je dziś, gdy szukałam znaczków. Nawiasem mówiąc, nie trzymasz tam
już tylu znaczków co dawniej.
— Ano, jeśli chodzi o te papierki — powiedział pan Mackinder — to
myślę, że ci mogę o nich opowiedzieć, to bardzo ciekawe. Tylko, jak sobie
przypominam, jestem w pewnym sensie związany tajemnicą... Musiałabyś
mi obiecać, że nikomu nie powtórzysz tego, co ci opowiem.
— Ależ oczywiście — zgodziła się Elza.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 11
Tak więc pan Mackinder zreferował córce dokładnie to, co mu w
swoim czasie powiedział doktor Perthwell.
Mijały dalsze lata. Panna Jessie Palkinshaw została wykwalifikowaną
pielęgniarką i zajęła się prywatnymi pacjentami. A potem nadszedł ten list
od Roberta Filminstera.
Pan Mackinder znał bardzo dobrze pana Filminstera, dobiegającego
już w owym czasie dziewięćdziesiątki. Wiedział, że pan Filminster był przy-
jacielem jego ojca, że nawet finansował tego ostatniego w czasie różnych
kryzysów, zanim interesy gruntownie się ustabilizowały. Nadto pan Filmin-
ster zapewnił pana Mackindera, że przekaże mu w dożywocie większość
swego własnego majątku, który potem przejdzie na córkę, Elzę.
List pana Filminstera był zgoła wstrząsający. Starzec pisał, że wie, iż
bliski jest śmierci. Wygasała właśnie dzierżawa domu, w którym mieszkał, a
mimo nawet najdalej idących ofert, pan Filminster nie mógł uzyskać pro-
longaty na bodaj dwa czy trzy tygodnie. Nie czuł się na siłach zamieszkać w
hotelu, zabiłoby go to z miejsca, wie, że prosi o bardzo wiele, ale może by
pan Mackinder zgodził się przyjąć go do siebie wraz z pielęgniarką Jessie
Palkinshaw, aż do chwili, gdy nadejdzie kres jego życia.
Pan Mackinder uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak zgodzić się,
córka też była tego zdania. Cieszył ją także zbieg okoliczności, mający spro-
wadzić Jessie w krąg jej życia. Wypytywany pan Mackinder niewiele umiał
powiedzieć o panu Filminsterze, pamiętał go jako bardzo spokojnego, świa-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 12
tłego dżentelmena, wyrzucał sobie, że w ostatnich latach nie widywali się
zbyt często.
Tak więc zgodził się na przybycie pana Filminstera, który niebawem
zjechał własnym kosztownym samochodem w towarzystwie pielęgniarki.
Wydawał się nieco znużony podróżą i chętnie położył się, a Jessie Palkin-
shaw zeszła na parter, by omówić wszystko z podnieconą Elzą, kiedy już
pan Filminster spał bezpiecznie. Obie panny radowały się odnowieniem
serdecznej przyjaźni. Jessie Palkinshaw, w uszlachetniającym ją stroju dy-
plomowanej pielęgniarki, wyglądała pogodnie i świątobliwie, Elza, z krótko
obciętymi włosami, czuła się w porównaniu z nią światowa i pospolita.
— Powiedz mi, kochanie — rzekła — jaki to człowiek ten pan Fil-
minster?
— Myślę — stwierdziła dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw —
że będą z nim kłopoty. Długo to nie potrwa wprawdzie, bo jego lekarz poin-
formował mnie, że to się pociągnie nie dłużej niż tydzień, a nawet obawiał
się, czy pacjent nie umrze jadąc tu samochodem. Tylko że pan Filminster nie
lubi doktorów i nie można się spodziewać, by się stosował do wszystkiego,
co mu zalecają.
— Ale jaki to człowiek?
— To nie jeden człowiek. Przez pierwszy tydzień, kiedy byłam przy
nim, był bardzo cierpliwy, miły i dobrze się zachowywał, potrafi być taki,
jeśli zechce. Na przykład, jak przyjechaliśmy tu dziś, zachował się jak trze-
ba. Czasami jednak bywa ekscentryczny, wścieka się, niewątpliwie z powo-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 13
du choroby, niekiedy bardzo, bardzo trudno dać sobie z nim radę. Oczywi-
ście sprawna pielęgniarka ze wszystkimi musi sobie radzić. Skierował mnie
do niego jeden doktor, dobrze do mnie usposobiony, a ma pełno zleceń. Nie
chcę tracić rynku. Cokolwiek pan Filminster zrobi, czy nie zrobi, będę się go
trzymała aż do ostatka. Jak pan Filminster ma napady złego humoru, to po-
sługuje się najokropniejszym językiem, doprawdy, nigdy takiego nie słysza-
łaś...
— Bluźni?
— Tak, oczywiście... O, choćby wczoraj mi zarzucił, że jestem potę-
pioną duszą, że mam wrodzoną skłonność do krwotoków i że w ogóle je-
stem z lewego łoża. Ale to jeszcze nie wszystko. Często używa takiego języ-
ka... wiesz bardziej fizjologicznego.
— Ale przecież w książkach też się używa języka fizjologicznego,
prawda?
— Tak, tylko że są dwa rodzaje tego języka, on używa właśnie dru-
giego. Już ja ci radzę, w miarę możności trzymaj się od niego z dala.
— Jednak pragnę ci mimo to pomóc — rzekła Elza — nie chcę, żebyś
się zapracowywała na śmierć. Jeśli ty dajesz sobie radę, to i ja muszę się na
to zdobyć.
— Cóż — powiedziała pielęgniarka — ostatnio może on nawet i nie
jest taki zły. Ma silne bóle, a wtedy zawsze siedzi cicho. Żadnej miarki do
leków nie stłukł już chyba przez trzy dni.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 14
— Może on biedaczysko nie może utrzymać w ręce tych szklane-
czek?
— Nie o to chodzi, wiesz, on nimi rzuca. Zresztą rzuca wszystkim.
Powiada, że to jedyna forma ćwiczeń fizycznych, jaka mu pozostała. Tuzi-
nami kupuję te szklaneczki, ale niedługo służą. Od czasu do czasu miewa
napady niezwykłej aktywności, gdyby miał w pokoju jakąś odzież, wyleciał-
by na ulicę. Tylko że nie ma ubrania, a ja oczywiście muszę być bardzo tak-
towna. Tak naprawdę, to mogłabym tego starego nawet nosić, natomiast on
przy większym wysiłku mógłby nagle skończyć. Cóż, nie można tego nazwać
łatwym przypadkiem, o nie...
Wieczorem podczas kolacji pan Mackinder wysłuchał znacznej części tej
historii i zachował filozoficzny spokój.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 15
— Trzeba nastawić się na cierpliwość — powiedział. — To już tylko
kwestia paru dni, z pewnością damy sobie radę. Jutro odwiedzi go doktor
Perthwell, niewątpliwie powie nam coś konkretnego.
Nazajutrz przy śniadaniu dyplomowana pielęgniarka wyglądała nie-
co zmięta. Pan Mackinder uprzejmie zapytał, jak miewa się pacjent.
— W każdym razie nieco silniejszy. Miał znowu jeden z tych swoich
napadów żywotności, na razie śpi. Tylko że dziś na nowo zaczął chlapać
owsianką.
— Zaczął... co? — spytał pan Mackinder.
— Chlapać owsianką. Sam to tak nazywa, zawsze chce na śniadanie
owsianki, a lekarze zalecali, żeby mu się nie sprzeciwiać. Czasem je, czasem
nie je, a jak nie je, to zaczyna chlapać. Nabiera owsianki na łyżkę, do pełna,
jedną ręką trzyma trzonek, palcem drugiej naciska brzeg i nagle puszcza.
Strzela tak nawet na dużą odległość. Na ogół celuje w obrazy, ale i we mnie
już nieraz trafił. Zdaje się, że go to bardzo bawi. Oczywiście dużo potem ro-
boty ze sprzątaniem.
— Naturalnie — zgodził się pan Mackinder. — Nie chciałbym być
niegościnny, ale myślę, że trzeba by spytać Perthwella, czy nie sądzi, że le-
piej wsadzić tego starego biedaka do takiej, no... takiej instytucji, wie pani...
Ale doktor Perthwell nie zaakceptował tej możliwości.
— Drogi panie — powiedział — doprawdy nie mogę postawić takie-
go wniosku. Pan Filminster to osobowość niewątpliwie ekscentryczna,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 16
temperament uległ znacznym zmianom wskutek choroby, dla lekarza nie
jest to niespodzianką. Pacjent nie miewa żadnych omamów, nikomu nie za-
graża, a nawet gdyby tak było, to radziłbym, żeby go pozostawić w spokoju.
Jak mi się wydaje, umrze za jakie trzy dni. Przecież nie chce go pan zapako-
wać do zakładu na ostatnie trzy dni życia?
— Pewno, że nie — zgodził się pan Mackinder. — Nie zdawałem so-
bie sprawy, że koniec jest tak bliski. Trzy dni, tak pan powiada?
— Może się mylę, ale według dzisiejszych spostrzeżeń myślę, że trzy
dni to górna granica.
Jednakże pan Filminster nie bardzo ufał lekarzom. Żył sobie przez
następne dwa miesiące, a tymczasem nerwy pana Mackindera, jego córki
Elzy i dyplomowanej pielęgniarki Palkinshaw były już poszarpane i starte
na miazgę. Większość roboty spadła im na głowę. Lokaj odszedł, na tej za-
sadzie, że angażowano go do domu prywatnego, a nie do domu wariatów.
Pan Mackinder nie chciał ryzykować utraty pozostałej służby. Wraz z córką
i pielęgniarką harowali na zmianę. Wszystko, co potrafił powiedzieć doktor
Perthwell, to to, że takiego przypadku nigdy nie spotkał, nigdy nie widział
takiej niezwykłej witalności. Każdy inny pacjent dawno by już umarł. Pan
Mackinder, jego córka ani też pielęgniarka nie byli hipokrytami: tęsknili do
śmierci pana Filminstera. Ze względu na przyzwoitość mówili, że byłoby to
błogosławionym wyzwoleniem dla wszystkich zainteresowanych.
Któregoś dnia po obiedzie dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw i
Elza Mackinder zeszły na dwie godziny z posterunku — dla podtrzymania
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 17
zdrowia fizycznego i psychicznego. Dyplomowana pielęgniarka miała przed
obiadem krótkotrwały atak histerii. Na dyżurze pozostał pan Mackinder,
siedział w gabinecie, skąd mógł usłyszeć dzwonek. Pan Filminster jednak
spał i pan Mackinder spodziewał się, że nie będzie kłopotów. Szukał kartki
pocztowej, otworzył biurko i pozostawił je otwarte. I potem właśnie usły-
szał brzęczenie dzwonka stojącego zwykle na stoliku nocnym; brzęczenie
powtórzyło się i pan Mackinder pośpieszył do pokoju pacjenta.
Ledwie wszedł, gdy rzucony ze znaczną siłą pantofel ugodził go w
nos i zdrapał mu obcasem skórę.
— Nie słyszy pan czy co? — spytał pan Filminster. — Daj pan whisky
z wodą sodową. Przecież ci konowałowie mówią, że mogę dostać, czego
chcę. Jak pan ma dyżur, to niech pan do cholery porządnie dyżuruje. Niech
się pan nie zapomina, bo jak wyskoczę z łóżka, to nochal panu ukręcę.
(Epitety bardziej soczyste i obrazowe opuszczono tu lub zastąpiono
innymi).
— To niewłaściwy sposób odzywania się do mnie — zauważył pan
Mackinder. — I tak przez pana nos mi krwawi. Przyniosę jednak, czego pan
żąda.
Pan Mackinder zeszedł na parter ziejąc mordem. Przypomniał sobie
otwarte biurko i pudełko z pakiecikami. Bez wahania wziął szklankę, wsy-
pał zawartość papierka białego i niebieskiego, zalał ją whisky i dopełnił
wodą sodową.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 18
Pan Filminster połknął napój jednym haustem, zakomunikował panu
Mackinderowi, gdzie go ma, rzucił za nim szklanką, na szczęście nie trafia-
jąc. Po dwóch minutach już spał.
Na parterze pan Mackinder zmagał się z wyrzutami sumienia. Gdy
jednak podsumował całą sprawę, doszedł do wniosku, że nie zrobił nic
szczególnie złego, bo nie było dnia, by pan Filminster nie prosił, żeby mu
dać coś, co położy kres temu wszystkiemu. Według najbardziej miarodajnej
opinii lekarskiej, mógł przeżyć jeszcze parę godzin, a staruszek po prostu
dobijał Elzę i dyplomowaną pielęgniarkę Palkinshaw, obie były już absolut-
nymi destruktami nerwowymi; ogólnie biorąc, pan Mackinder uznał, iż po-
stąpił racjonalnie. A potem nakleił sobie pasek różowego plastra na nosie.
Niecierpliwie czekał na powrót córki i pielęgniarki, które wróciły po
godzinie. W odpowiedzi na ich pytanie oświadczył, że zaniósł panu Filmin-
sterowi whisky z wodą sodową i że to wszystko, co można było zrobić.
Obie panny poszły na górę, a pan Mackinder czekał, że szybko zbie-
gną zawiadamiając, iż pan Filminster nie żyje.
Szybko nie zeszły. Gdy pojawiły się w jadalni, Elza od niechcenia za-
dzwoniła, by podano herbatę, zaś dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw
oznajmiła, że pan Filminster wydaje się w lepszej formie, ale nie jest w złym
humorze.
Pan Mackinder zastanowił się. Te... chemikalia spoczywały w biurku
od dłuższego czasu, może więc zwietrzały. Nawet się specjalnie nie zmar-
twił tą możliwością.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 19
Następnego poranka, gdy o godzinie ósmej pan Mackinder siedział
przy śniadaniu, do pokoju weszła dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw.
— Pan Filminster nie żyje — zakomunikowała. — Chyba zmarł we
śnie. Już zadzwoniłam do doktora Perthwella. Ale to jeszcze nie wszystko:
byłam u kresu wytrzymałości, muszę coś panu wyznać...
I wyznała.
— Co ja teraz zrobię? — zawołała z desperacją.
— Na razie nic — powiedział pan Mackinder. — Niech pani całkowi-
cie mnie to pozostawi. Więcej powiem po pogrzebie.
Potem, gdy pielęgniarka wyszła, zjawiła się Elza. Zjadła jajko w ko-
szulce, wypiła filiżankę herbaty, wybuchnęła łzami i powiedziała, że musi
wszystko wyznać. Ojciec wysłuchał tej spowiedzi i udzielił instrukcji.
— Na razie — rzekł — nic nikomu nie mów. Po pogrzebie ustalimy,
co jest słuszne i moralne.
Doktor Perthwell ani chwili się nie wahał z wystawieniem świadec-
twa zgonu z przyczyn naturalnych, pogrzeb odbył się we właściwym termi-
nie, a następnie, na zaproszenie pana Mackindera, doktor Perthwell złożył
wizytę.
— Mam wrażenie — powiedział pan Mackinder — na zasadzie pań-
skiego świadectwa, iż przypisuje pan śmierć biednego Filminstera chorobie.
— Oczywiście, że tak, przecież to prawda. A bo co?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 20
— Czy obieca mi pan dotrzymanie sekretu, czy rozmawiamy, że tak
powiem, pod pieczęcią tajemnicy zawodowej?
— Ależ tak.
— No to mogę panu poświadczyć, że Filminster został zamordowa-
ny.
— Zamordowany?
— Tak. W dodatku trzy razy.
— Trzy razy?
— Tak, ale nie na tym koniec, na dobitkę popełnił samobójstwo.
— Myślę, że mi pan lepiej wyjaśni szczegóły tej niezwykłej sprawy.
Wówczas pan Mackinder opowiedział mu o tym, jak zamordował
pana Filminstera. Wykazał, że kierował się najlepszymi motywami, ale o
skaleczeniu nosa nic nie powiedział.
— No, i wtedy — ciągnął pan Mackinder — wróciły córka i pielę-
gniarka. Córka jest niezmiernie przywiązana do Jessie. Słyszała, jakim języ-
kiem pan Filminster do tamtej przemawiał, nie mogła po prostu tego znieść.
Na nieszczęście moje biurko było otwarte, więc wrzuciła oba proszki do
herbaty, którą zaniesiono Filminsterowi.
— Proszę dalej! — ożywił się doktor Perthwell. — Powiedział pan,
że zamordowano go trzykrotnie?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 21
— Tak, i w dodatku popełnił samobójstwo. Pielęgniarka, jak sądzę, w
momencie chwilowej niepoczytalności, wywołanej skrajnym przemęcze-
niem, zaniosła mu wieczorem do pokoju pudełko z truciznami i wsypała
proszki do ostatniej whisky. Nie rozumiem, czemu zostawiła pudełko na
stoliku przy łóżku. Były tam też karafka z wodą i szklanka. Jessie z rana
stwierdziła, że szklanka była używana, a na stoliku leżał biały i niebieski
papierek. Więc Filminster odebrał sobie życie.
— Chyba nie — zaoponował pogodnie doktor Perthwell. — Co to mi
pan opowiada o białych i niebieskich papierkach?
— Z pewnością pamięta pan, że istnieją takie dwa środki, sam mi
pan podał ich nazwę. Mówił pan, że z osobna nieszkodliwe, ale zmieszane
działają zabójczo w ciągu godziny.
— Wie pan — zaczął doktor Perthwell — podkusiło mnie. Chciał pan
czegoś sensacyjnego, prawda? Otóż oba te środki z osobna czy razem są ab-
solutnie nieszkodliwe. Czyż pan naprawdę przypuszcza, że gdyby było ina-
czej, jakikolwiek sumienny lekarz powiedziałby panu o tym?
— A czemu nie?
— Przecież mi pan obiecał zachowanie absolutnej tajemnicy.
— Tak — rzekł pan Mackinder — zdaje się, że coś o tym mówiliśmy,
a już jeśli o to chodzi, to nikomu poza córką o tym nie powiedziałem. Zresz-
tą domniemana trucizna na ogół była pod kluczem...
— To skąd pielęgniarka się o tym dowiedziała?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały BARRY PAIN — NIE BYLE JAKIE MORDERSTWO
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 22
— Ojej, przecież to najserdeczniejsza przyjaciółka mojej córki. Obie-
cała Elzie, że nie puści pary z ust.
Doktor ziewnął. — Aha — mruknął. — To ja już się będę zbierał. Na
pańskim miejscu nie martwiłbym się zbytnio. Nie wydaje mi się, żeby któ-
rekolwiek z was było w owym czasie przy zdrowych zmysłach.
Przykro powiedzieć, ale tegoż popołudnia pan Mackinder, jego córka
Elza i dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw poszli razem do kina.
Koniec
BARRY PAIN (1864 – 1928), angielski dziennikarz, pisarz i poeta, urodził się w Cambridge. Pisał parodie, humoreski i komedyjki oraz lekkie nowele kryminalne oraz powieści grozy, z których najsłynniejszy był The Moon-Slave. W powieści Wygnańcy z Faloo, Pain opisuje losy mieszkańców jednej z wysp Pacyfiku, których oryginalne wady charakteru, katastrofalnie konfliktują humor i bohaterstwo z pięknem i tragedią. Robert Louis Stevenson przyrównał Paina do Guya de Maupassanta. W 1992 roku BBC
zaadaptowała jego dwanaście opowiadań o Elizie (Life with Eliza). Były to 10-minutowe monologi radiowe o dużej dozie komizmu prezentowane przez Sue Roderick jako Eliza i Johna Sessions jako jej męża.
[Jawa48]
(The Idol of Flies)
Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka
Opowiadanie było wydane w zbiorze „ALFRED HITCHCOCK PRZEDSTAWIA…”
— wybór Ireny Laskiewicz, w 1971 roku przez Wydawnictwo CZYTELNIK.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 24
I
Pruitt obserwował muchę na rogu stołu. Sam siedział bardzo
spokojnie. Mucha czyściła sobie skrzydełka krótkimi uderzeniami tylnych
łapek. Wyglądem przypominała zupełnie Harry’ego Garbusa, męża kuchar-
ki. Nienawidził Harry’ego Garbusa. Nienawidził go prawie tak samo jak
ciotki Mony. Ale najbardziej nienawidził panny Bittner.
Podniósł głowę i wyszczerzył zęby w stronę pleców panny Bittner.
Nienawidził sposobu, w jaki wycierała tablicę dużymi, zamaszystymi koła-
mi. Nienawidził jej sterczących łopatek. Nienawidził wielkiego rogowego
grzebienia wpiętego w cienkie włosy tak płytko, że kilka pasm wisiało lu-
zem. Nienawidził wreszcie sposobu, w jaki te włosy upinała wokół swej żół-
tej twarzy i nisko na karku, żeby schować guziczek aparatu słuchowego,
umieszczonego w jednym z jej dużych uszu, guziczek i wąski czarny sznure-
czek, zwisający wzdłuż szyi i ukryty starannie pod wykrochmalonym koł-
nierzykiem.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 25
Lubił ten guzik i sznureczek. Lubił je, ponieważ panna Bittner ich
nienawidziła. Udawała, że głuchota nie sprawia jej najmniejszej różnicy. Ale
sprawiała.
I udawała, że go lubi, a nie lubiła.
Denerwował ją. Przychodziło mu to z łatwością. Wystarczyło otwo-
rzyć szeroko oczy i patrzyć na nią bez mrugnięcia powiekami. Było to roz-
kosznie proste. Zbyt proste. Nie sprawiało mu już teraz najmniejszej przy-
jemności. Cieszył się, że wpadł na ten pomysł z muchami.
Panna Bittner położyła ściereczkę dokładnie w środku rynienki pod
tablicą, otrzepała ręce z kredy i odwróciła się do Pruitta. Pruitt otworzył
oczy bardzo szeroko i zaczął świdrować ją wzrokiem bez jednego mrugnię-
cia.
Panna Bittner głośno przełknęła ślinę.
— To byłoby wszystko, Pruitt. Jutro zaczniemy od rzeczowników
pochodnych.
— Tak, proszę pani — powiedział Pruitt niezwykle starannie formu-
jąc słowa wargami.
Panna Bittner zaczerwieniła się. Poprawiła kołnierzyk sukni.
— Twoja ciocia powiedziała, że możesz sobie popływać.
— Tak, proszę pani.
— Do zobaczenia, Pruitt, podwieczorek jest o piątej.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 26
— Tak, proszę pani. Do zobaczenia, proszę pani. — Pruitt spuścił
wzrok i wbił go o jakieś trzy cale poniżej kolan panny Bittner. Pozwolił przy
tym, by wyraz kontrolowanego zdumienia zmarszczył mu czoło.
Bezwiednie panna Bittner również spojrzała w dół. Szybki jak bły-
skawica Pruitt przesunął dłonią po stole i schwytał muchę. Kiedy panna
Bittner podniosła głowę, Pruitt patrzył na nią tępo. Wstał.
— Na tylnej werandzie, na lodówce jest lemoniada. Chcę się napić.
— Czy mógłbym się napić, powtórz, Pruitt.
— Czy mógłbym się napić?
— Tak, możesz, Pruitt.
Chłopiec wstał i podszedł do drzwi.
— Pruitt...
Zatrzymał się, okręcił powoli na pięcie i spojrzał prosto w oczy gu-
wernantki.
— Słucham panią.
— I pamiętaj, że nie trzaskamy siatkowymi drzwiami, słyszałeś? To
przeszkadza twojej cioci. — Panna Bittner wykrzywiła blade wargi w
czymś, co jej zdaniem było porozumiewawczym uśmieszkiem.
Pruitt patrzył na nią uparcie.
— Tak, proszę pani.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 27
— No to dobrze — powiedziała Klara Bittner z udaną wesołością.
— Czy to wszystko, proszę pani?.
— Tak, chłopcze, wszystko.
Pruitt nie przerywając zjadliwej kontemplacji swojej nieszczęsnej
guwernantki porachował w myśli do dwunastu i dopiero wtedy odwrócił
się i wyszedł z pokoju.
Klara Bittner długą chwilę patrzyła na zamknięte drzwi, a potem na-
gle przeniknął ją dreszcz. Gdyby ktoś kazał jej wytłumaczyć przyczynę tego
dreszczu, nie potrafiłaby dać zadowalającej odpowiedzi. Wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa powiedziałaby z rezygnacją machnąwszy ręką: „Nie
wiem. Sądzę, że dziecku trudno przychodzi zaprzyjaźnić się z nauczycielką”.
I potem dodałaby wesoło: „Przypisać to należy psychologii okoliczności”.
Panna Bittner była zaciekłą zwolenniczką psychologii. Dziesięć lat
temu ukończyła specjalny letni kurs i — lubiła o tym przypominać — dosta-
ła w swojej grupie najwyższe noty. Nigdy co prawda nie przyszło jej do
głowy, że zawdzięczała to świetnej pamięci, dzięki której w czasie egzami-
nów przelewała na papier żywcem całe paragrafy, których znaczenia nie
usiłowała nawet dociec.
Panna Bittner pochyliła się i rozluźniła sznurowadło jednego półbu-
cika. Westchnęła z ulgą. Siedząc teraz wyprostowana, poprawiła suknię, a
potem koniuszkami palców dotknęła gumowego czarnego sznureczka zwi-
sającego wzdłuż szyi. Panna Bittner westchnęła. Uwagę jej zwróciło brzę-
czenie przy jednym z okien.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 28
Podeszła do kredensu i wzięła packę na muchy. Dzierżąc ją bojowo
podeszła energicznie do okna, zamachnęła się i zamknąwszy oczy uderzyła.
Trafiona mucha spadła na parapet i leżała na grzbiecie z podkulonymi łap-
kami.
Panna Bittner odczepiła siatkę i końcem packi ostrożnie wyrzuciła
owada na zewnątrz.
— Uh — powiedziała głośno. I gdyby znowu ktoś kazał jej wytłuma-
czyć owo „uh”, i tym razem nie potrafiłaby dać zadowalającej odpowiedzi.
Jej stosunek do much był dziwny. Działały na nią jak grzechotniki. Nie dla-
tego, że tak się mnożyły czy że ich oczka były czerwonopomarańczowe i —
jak gdzieś słyszała — odbijały wszystkie obrazy na kształt pryzmatów; i nie
to, że miały obrzydliwy zwyczaj zwracania kropli ostatniego posiłku, zanim
zaczynały następny, i również nie to, że chodziły na krzywawych kosmatych
nóżkach i że obmacywały wszystko swoją trąbką; cóż, tak zostały stworzo-
ne. Panna Bittner uśmiechając się sztucznie powiedziałaby prawdopodob-
nie, dając jednocześnie do zrozumienia, że w rzeczywistości tak nie jest:
„Zapewne mam muchofobię”.
Prawdę powiedziawszy, miała ją. Bała się much. Śmiertelnie się bała.
Jedni ludzie boją się zamknięcia, inni cierpią na lęk przestrzeni, a panna
Bittner bała się much. Dziecinnie, bez sensu, ale okropnie się bała.
Odłożyła packę na kredens i natychmiast umyła ręce. To dziwne, jak
wiele ostatnio miała do czynienia z muchami. Jak gdyby ktoś specjalnie
skierował na nią całe chmary much. Uśmiechnęła się do siebie — cóż za
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 29
niedorzeczny pomysł! Wytarła ręce i przygładziła włosy. A teraz napije się
lemoniady. To dobrze, że Pruitt jej o tym napomknął, nie wiedziałaby, że
tam jest lemoniada, za którą wprost przepadała.
Pruitt stał na szczycie schodów. Długo pracował szczękami, potem
ściągnął usta, wychylił się daleko poza polerowaną poręcz i plunął. Kulecz-
ka śliny wydłużyła się w kształt gruszki i rozpłaszczyła na dole z mokrym
mlaśnięciem.
Pruitt powoli zszedł ze schodów. Czuł, jak mucha wierci się gniewnie
w swoim wilgotnym, ciepłym więzieniu. Podniósł mocno zwiniętą dłoń do
ust i dmuchnął w tunel utworzony przez kciuk i palec wskazujący. Mucha
przywarła przerażona do wgłębienia w jego dłoni.
Na dole chłopiec zatrzymał się wystarczająco długo, żeby zedrzeć
wszystkie zielone kuleczki znajdujące się na krawędziach źdźbeł paproci,
umieszczonej na zdobnej w skomplikowane ornamenty mosiężnej podsta-
wie. Potem minął hall i wszedł do kuchni.
— Daj mi szklankę — powiedział do kobiety o obfitym biuście, sie-
dzącej na stołku i łuskającej orzechy do szklanej salaterki.
Kobieta wstała.
— Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś powiedział „proszę” —
burknęła.
— Do ciebie nie potrzebuję mówić „proszę”. Jesteś służącą.
Kucharka wzięła się pod boki.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 30
— Przydałoby ci się lanie — powiedziała ponuro. — Dobre, porząd-
ne lanie.
Zamiast odpowiedzi Pruitt chwycił papierową torbę ze skorupkami i
wysypał je do salaterki z wyłuskanymi orzechami.
Kobieta na próżno usiłowała mu w tym przeszkodzić. Jej tłustą
twarz oblał rumieniec gniewu. Podniosła rękę i zamachnęła się.
Pruitt zaparł się nogami o linoleum i powiedział cicho:
— Będę krzyczał. A ty wiesz, co wtedy zrobi ciocia.
Kobieta trzymała rękę w górze co najmniej przez sekundę i wreszcie
opuściła ją powoli na fartuch.
— Ty smarkaczu! — zasyczała. — Ty wstrętny skarżypyto!
— Daj mi szklankę.
Kobieta sięgnęła na półkę szafy, zdjęła szklankę i bez słowa podała
chłopcu.
— Nie chcę tej, chcę tamtą. — Wskazał na identyczną szklankę, tyle
że stojącą najwyżej.
W absolutnej ciszy kobieta poczłapała przez kuchnię i przystawiła
krótką drabinkę do szafy. W milczeniu na nią weszła. W milczeniu podała
mu szklankę.
Pruitt łaskawie wziął szklankę.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 31
— Powiem cioci Monie, że zdejmujesz pantofle.
Kobieta zeszła z drabinki, odstawiła ją i wróciła do swojej roboty.
— Harry jest wstrętny brudas i w ogóle — oświadczył nagle Pruitt.
Kobieta dalej wybierała z salaterki łupiny orzechów.
— Harry śmierdzi.
Kobieta dalej wybierała z salaterki łupiny orzechów.
— Ty też śmierdzisz — dodał Pruitt i czekał.
Kobieta dalej wybierała z salaterki łupiny orzechów.
Chłopak wziął szklankę i poszedł na tylną werandę.
Jeżeli ktoś nie odpowiada, to psuje całą przyjemność. Kucharka mia-
ła z nim na pieńku, ale był pewien, że się nie poskarży. Ciotka Mona pozwa-
lała im mieszkać samym przez zimę za darmo, a Harry był kaleką i nie mógł
zarabiać na życie. Ona się nie ośmieli poskarżyć.
Pruitt zdjął dzbanek z lemoniadą z lodówki i nalał sobie pełną
szklankę. Wypił połowę, a resztę wylał do szpary w podłodze, trzymając
szklankę blisko, żeby nie było słychać gulgotania płynu. Kiedy wyschnie,
będzie słodka, lepka plama, która przyciągnie całą masę much.
Wprawnie rozluźnił trochę palce i dał nieco swobody swemu zmal-
tretowanemu więźniowi. Mucha brzęczała rozpaczliwie. Pruitt wyrwał jej
jedno skrzydełko i okaleczoną wpuścił do lemoniady. Zaczęła się poruszać
bezradnie, potem znieruchomiała, znowu zaczęła się kręcić, znowu znieru-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 32
chomiała — przekrzywiona na bok, z jedynym skrzydłem sterczącym jak
bezużyteczny żagiel, unosiła się na powierzchni płynu. Chłopiec schwycił ją
i zanurzył głębiej.
— Ja ciebie chrzczę imieniem panna Bittner — powiedział.
Potem puścił muchę, która znowu wypłynęła na wierzch z kawał-
kiem miąższu cytrynowego na grzbiecie. Znowu się poruszyła i wreszcie
znieruchomiała na dobre.
Pruitt odstawił dzbanek z lemoniadą na miejsce i otworzył siatkowe
drzwi. Pociągnął je tak mocno, że sprężyna jęknęła żałośnie, potem puścił je
i zeskoczył ze schodów. Drzwi trzasnęły z hukiem. Miał to być końcowy
akord popołudniowej drzemki cioci Mony.
Przykucnął i zaczął nasłuchiwać. Cień chmury szybował poprzez
trawnik. Motyl niepewnie zatrzepotał skrzydełkami na woskowanym liściu
i po chwili odleciał sobie tylko znanym zygzakowatym szlakiem. W po-
południowym skwarze buczał jakiś chrabąszcz, a jego opancerzony brzu-
szek lśnił ciemną zielenią w blasku słońca. Pruitt zwalił czubek mrowiska i
obserwował uważnie nerwową krzątaninę jego mieszkanek. Gdzieś ponad
nim dały się słyszeć powolne kroki — otwarto okiennice. Pruitt uśmiechnął
się. Przekrzywił głowę, cały zamieniając się w słuch. Kucharka sapiąc zrobi
zaraz dwa piętra, jakby ciotka powiedziała „z dobroci serca”, a jego zdaniem
„z głupoty”. Dlaczego „panna Mona” nie miałaby sama napełnić swego cho-
lernego worka z lodem? Teraz zdążyłby jeszcze wpaść do kuchni i znowu
pomieszać łupiny z oczyszczonymi orzechami. Ale nie, mógłby się natknąć
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 33
na pannę Bittner idącą na werandę, żeby ugasić pragnienie lemoniadą. Mo-
że się domyślić z tą muchą. Poza tym marudził tu zbyt długo. Miał coś do
załatwienia. Ważną sprawę.
Wstał, wyprostował się, na pożegnanie wgniótł obcas w mrowisko i
ruszył szybko w kierunku domku kąpielowego.
*
Dwa razy zatrzymywał się, żeby rzucić kamieniem w zażywnego
drozda, potem zastygł w bezruchu, bo na ścieżce przed sobą usłyszał jakiś
ruch. Jego bystre oczy dostrzegły ropuchę, która przykucnęła w pyle; jej
wydęte boki wznosiły się i opadały, wznosiły się i opadały, jak miniaturowe
miechy. Ukradkiem Pruitt zerwał gałązkę. Boki ropuchy wznosiły się i opa-
dały, wznosiły się i opadały. Widział wyraźnie, jak jej palce rozcapierzają
się, widział jej zimną skórę upstrzoną plamkami. Wdech, wydech, wdech,
wydech, muskuły łap napięły się, gdyż ropucha szykowała się do następne-
go skoku. Jak pantera pierwszy skoczył Pruitt, z wyciągniętą ręką. Ropucha
wydala rozpaczliwy, pełen przerażenia pisk.
Pruitt stał patrząc na nią z rozbawieniem. Z jej spadzistego grzbietu
sterczał ułamany przed chwilą patyk. Wdech, wydech, wdech, wydech. Boki
ropuchy unosiły się i opadały regularnie. Wdech, wydech, wdech wydech.
Spróbowała niezręcznie skoczyć, zostawiając za sobą ciemnawą smugę.
Znowu skok. Gałązka sterczała nadal prosto. Trzeci skok był już krótszy.
Wynosił tyle mniej więcej co długość stworzenia. Pruitt skierował ją butem
w trawę. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 34
Odszedł powoli.
Ułomny człowiek reperujący swoją rybacką sieć na drewnianym
pomoście wyczuł jego nadejście. Na tyle szybko, na ile pozwoliło mu jego
kalectwo, wstał. Pruitt usłyszał jego niezręczne ruchy i przyspieszył kroku.
— Dzień dobry — powiedział niewinnie.
Mężczyzna przekrzywił głowę.
— Dzień dobry, paniczu.
— Naprawiasz sieci?
— Tak, paniczu.
— Wygodnie ci tu na tej przystani, prawda?
— Tak, paniczu. — Kaleka oblizał językiem wargi, spojrzał szybko w
lewo i w prawo, jak gdyby szukał jakiejś ucieczki.
Pruitt szurnął butem po drewnianym pomoście.
— Tyle że tu wszędzie pełno łusek rybich — powiedział cicho — a ja
bardzo nie lubię rybich łusek.
Człowiek przełknął szybko trzy razy, aż mu zadrgało jabłko Adama, i
wytarł ręce o spodnie.
— Powiedziałem: nie lubię rybich łusek.
— Tak, paniczu, ja przecież nie chciałem...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 35
— I dlatego najlepiej będzie tak zrobić, żeby tu w ogóle nie było wię-
cej rybich łusek.
— Paniczu, przepraszam, ja nie chciałem... — głos jego ścichł, gdy
spostrzegł, że chłopiec unosi koniec sieci.
— Więcej tu nie będzie żadnych rybich łusek — oświadczył stanow-
czym tonem Pruitt.
— Niech panicz nie ciągnie, bo się może rozerwać...
— Nie rozerwę ci jej, nie bój się, nie rozerwę! — Uśmiechnął się do
Harry’ego. — Bo gdybym ci ją rozerwał, tobyś naprawił i znowu pełno by tu
było rybich łusek, a ja nie lubię rybich łusek. — Zdarł sieć z drewnianego
szkieletu i zwijając ją w kłąb pociągnął na brzeg pomostu. — I dlatego wy-
rzucę ją do wody, a wtedy nie będzie więcej rybich łusek.
Harry’emu opadła szczęka, patrzył z niedowierzaniem.
— Ależ paniczu... — zaczął.
— O tak! — powiedział Pruittt. Zamachnął się z całej siły i wrzucił
sieć do wody.
Z nieartykułowanym okrzykiem kaleka rzucił się niezdarnie, na
próżno starając się uratować znikającą powoli sieć.
— Teraz przynajmniej nie będzie tu więcej rybich łusek — stwier-
dził Pruitt. — Nigdy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 36
Harry opadł na kolana. Twarz jego była śmiertelnie blada. Przez jed-
ną długą jak wieczność minutę patrzył na swego prześladowcę. Potem wstał
i bez słowa, kulejąc, odszedł.
Pruitt patrzył na jego zdeformowane ciało okiem znawcy.
— Harry-Garbus, Harry-Garbus — zaśpiewał za nim cienkim dysz-
kantem.
Człowiek kuśtykał, a przy każdym kroku jedno ramię gwałtownie
unosiło się w górę, zaś nędzna koszula napinała się na zniekształconych
plecach. Zakręt ukrył go wreszcie przed oczami chłopca.
*
Pruitt otworzył drzwi domku kąpielowego i wszedł do środka. Po-
tem zamknął je za sobą na zasuwkę. Czekał chwilę, by oczy przyzwyczaiły
się do panującego tu półmroku, po czym podszedł do pryczy stojącej pod
ścianą, uniósł wypłowiałą kretonową narzutę, szukając pod nią czegoś,
wreszcie wyjął dwa pudełka i usiadłszy zaczął w nich grzebać.
Z jednego wyjął kawałek deski do krojenia chleba, cztery kołki i
sześć do połowy wypalonych świeczek urodzinowych wetkniętych w
nadłamane różowe kwiatki z marcepanu. Deskę umieścił na kołkach, a na
niej półkolem ustawił świeczki. Potem spojrzał z zadowoleniem na wynik
swych poczynań.
Z drugiego pudelka wyjął dziwacznie wyglądające stworzenie zro-
bione ze smoły. Utrzymywało się ono niepewnie na cienkich nóżkach, po
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 37
bokach miało dwa kawałki celofanu, a z głowy zwisał mu czarny gumowy
pasek, w którym — po dwóch stronach — tkwiły dwie czerwone kropki.
Przygodny widz dostrzegłby w tej rzeźbie niezręczną dziecięcą pró-
bę oddania cech charakterystycznych zwyczajnej domowej muchy. Przy-
godny widz — gdyby miał chęć prowadzić dalej swoją obserwację — za-
uważyłby, że Pruitt był „w natchnieniu”. Może nawet stwierdziłby głośno:
„Ten dzieciak wygląda na szalonego i ja osobiście nie pozwoliłbym mu się
bawić zapałkami”.
Ale w tym momencie nie było przygodnego widza. Tylko Pruitt zaję-
ty zapalaniem urodzinowych świeczek. Wizerunek muchy umieścił dokład-
nie pośrodku deski.
Siedział z nogami skrzyżowanymi, z opuszczoną brodą, ze złożonymi
rękami i kiwał się. Potem zaczął nucić, monotonnie, rytmicznie, przez nos.
Od czasu do czasu przewracał oczyma, ale niezbyt często, bo stwierdził, że
kręci mu się od tego w głowie.
— O Bożku Much —śpiewał Pruitt — Hanimaniimo. — Podrapał się
w kostkę w zamyśleniu. — Haniiiimaniimo — poprawił się — spraw, żeby
lemoniada w szparze na werandzie wyschła, i spraw, żeby panna Bittner
znalazła muchę po wypiciu lemoniady, i spraw, żeby kucharka schodząc po
marmoladę do spiżarni nie zapaliła światła i przewróciła się o sznurek, któ-
ry przeciągnąłem między poręczami, spraw, żeby ciocia znalazła łupinę
orzecha w cieście i zadławiła się jak wszyscy diabli. — Pruitt zastanowił się
przez chwilę. — Diabli, diabli, diabli — powtórzył.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 38
Potem medytował w ciszy.
— Sądzę, że to już wszystko — powiedział wreszcie — może jeszcze
przydałoby się, żebyś napełnił porządnie moją pułapkę na muchy, na
wszelki wypadek, bo możemy mieć na podwieczorek ciasto z rodzynkami.
Haniiiimaniimo, o Bożku Much, możesz teraz odejść!
Pruitt patrzył przed siebie nieruchomo. Nie drgnąwszy, prawie nie
oddychając, z ustami lekko otwartymi, siedział tak na gołych deskach —
mały sfinks w szortach koloru khaki.
*
Była to pora dnia, którą Pruitt ochrzcił „czas niemyślenia”. Bardzo
szybko, bez udziału jego woli, dziwne na pół uformowane senne marzenia
zaczynały mu się snuć po głowie jak ciemne kijanki, poruszające się za po-
mocą krótkich ogonków, docierając do tajników, których nie znał nikt, na-
wet dorośli. Któregoś dnia uda mu się wreszcie złapać jedną z nich, zanim
wymknie mu się i schroni w ukrytej komnacie, gdzie one mają swe siedli-
sko, i wtedy dowie się wszystkiego. Złapie tę kijankę w sieć myśli, tak jak
Harry łowi siecią ryby, i żeby nie wiem jak się wierciła i wyrywała; przy-
szpili ją do swej czaszki i dowie się. Kiedyś już prawie mu się to udało. Był
wtedy o krok od dowiedzenia się, ale w tej właśnie chwili nadeszła panna
Bittner z kanapkami z masłem orzechowym i to coś uciekło mu z powrotem
w to dziwne, głęboko ukryte miejsce w jego umyśle, gdzie żyją one. Patrzył
na to coś zaledwie przez ułamek sekundy, ale pamiętał, że miało ślepe, za-
płakane oczy i było gładkie.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 39
Gdyby wtedy nie przyszła panna Bittner... Ale miała za swoje, zwy-
miotował jej na pończochy.
Teraz też nadchodziło jedno z nich — nadchodziło szybko, zbyt
szybko, żeby je złapać. I odeszło, zostawiając po sobie uczucie radosnego
podniecenia. I jeszcze jedno się zbliżało, obracając się, wijąc jak wąż morski,
niewyraźny, mglisty, Niech sobie idzie, może następne uda się złapać w sieć.
A teraz dwa nadpływają mącąc zakamarki snów. Spokojnie teraz, spokojnie,
jest bardzo blisko, spokojnie, żeby nie było żadnych zmarszczek na po-
wierzchni, nie patrzą, bliżej, szepcą coś do siebie — i oto są. Mam je!
— Pruitt! Pruuuitt!
Kijanki umknęły, a ich ogonki bijące jak bicze wprawiły jego umysł
w oszałamiający wir podniecenia.
— Pruuitt, gdzie jesteś! Pruitt!
Chłopiec zamrugał oczami.
— Pruitt, odezwij się wreszcie!
Twarz jego wykrzywił grymas wściekłości, przypominał w tym mo-
mencie rozjuszone zwierzę. Wystawił język i zasyczał w stronę zamknię-
tych drzwi. Okrągła klamka się obróciła.
— Pruitt, czy jesteś tam?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 40
— Tak, proszę pani. — Słowa te były ciężkie, mięsiste. Gdybym je
chwycił zębami — pomyślał — mógłbym je rozgryźć i przecisnąć między
zębami jak ciastko z kremem.
— Otwórz drzwi.
— Zaraz, proszę pani.
Pruitt zdmuchnął świece i wsunął swoje skarby pod pryczę. Ale po
chwili wahania sięgnął ręką pod falbanę narzuty, wyciągnął szybko muchę
ze smoły i schował ją pod koszulę.
— Czy słyszysz mnie, Pruitt? Otwórz drzwi. — Klamka szczękała
gniewnie.
— Zaraz, już otwieram — odparł. Podszedł do drzwi, odsunął rygiel i
mrugając oczami w oślepiającym blasku słońca stanął przed panną Bittner.
— Cóż tu robiłeś na miłość boską?
— Chyba zasnąłem.
Panna Bittner zajrzała do mrocznego wnętrza domku kąpielowego,
podejrzliwie wciągnęła powietrze.
— Pruitt, tyś palił — powiedziała.
— Nie, proszę pani.
— Tylko nie kłam, lepiej zawsze powiedzieć prawdę i ponieść tego
konsekwencje.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 41
— Kiedy ja nie paliłem, proszę pani. — Pruitt czuł, jak żołądek pod-
jeżdża mu do gardła. Zaraz zrobi mu się mdło. Tak jak ostatnim razem. Pan-
na Bittner zakołysała mu się przed oczami, kontury jej postaci zatarły się. W
żołądku poczuł gwałtowny skurcz. Spojrzał na pończochy panny Bittner.
Były niechlujne. Okropnie niechlujne. Panna Bittner spojrzała na nie rów-
nież.
— Biegnij teraz do domu, Pruitt — powiedziała łagodnie. — Ja za
chwilę tam przyjdę.
— Tak, proszę pani.
— I o tym paleniu nie powiemy nic cioci. Myślę, że zostałeś już wy-
starczająco ukarany.
— Tak, proszę pani.
— A teraz zmykaj.
Pruitt ruszył powoli ścieżką, świadom tego, że oczy panny Bittner
wbite są w jego plecy. Kiedy zniknął za zakrętem, zatrzymał się, skoczył ci-
chaczem w krzewy i zawrócił w kierunku domku kąpielowego, przytrzy-
mując ostrożnie gałęzie i potem puszczając je powoli, żeby nie trzasnęły.
Panna Bittner siedziała na stopniach zdejmując pończochy. Zanurzy-
ła stopy w wodzie, a potem wytarła je chustką do nosa. Pruitt widział owal-
ny plaster przeciwko odciskom na małym palcu. Potem włożyła lecznicze
pantofle firmy „Zdrowie Twoich Nóg”, wstała, otrzepała suknię i zniknęła w
domku kąpielowym.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 42
Pruitt podszedł nieco bliżej.
Panna Bittner ukazała się w drzwiach wpatrzona w coś, co trzymała
w rękach. Minę miała zdziwioną. Ze swego punktu obserwacyjnego chłopiec
mógł dostrzec różowy kolor marcepanowych kwiatków i ogarki świeczek.
— Nienawidzę cię — szepnął zjadliwie. — Nienawidzę cię, nienawi-
dzę. — Zza koszuli wyjął ostrożnie muchę ze smoły. Przytulił do policzka. —
Złam jej aparat słuchowy — wymruczał. — Połam go na kawałki, żeby była
kompletnie głucha. Połam go, połam, Hamiimaniimo, połam na zawsze. —
Potem ostrożnie wpełzł z powrotem w krzaki i wrócił na ścieżkę.
W drodze powrotnej zatrzymał się tylko dwukrotnie. Raz przy dziu-
rze w żywopłocie, gdzie sięgnął we wgłębienie i wyjął dziwaczne urządze-
nie w kształcie stożka, wysmarowane syropem. Przywarło do niego pięć
much o zlepionych skrzydłach i nóżkach. Zdjął je nie zwracając uwagi na
komary i ćmy, które spotkał podobny los, po czym odłożył pułapkę na po-
przednie miejsce.
Druga przerwa w jego wędrówce była rodzajem interludium, w cza-
sie którego zmiażdżył kręgosłup dwucalowej jaszczurce i powiesił ją na
kolczastej gałązce, na której dolna część jej ciała komicznie wiła się w kon-
wulsyjnych skrętach.
Mona Eagleston wyszła z sypialni i delikatnie zamknęła za sobą
drzwi. Wszystko w Monie było delikatne, począwszy od jej przeplecionych
srebrnymi nitkami kasztanowatych włosów, a skończywszy na śmiesznie
małych stopach obutych w ranne pantofle. Przypominała sarnę, podstarzałą
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 43
sarnę o wilgotnych oczach, które pomimo upływu lat nadal miały wyczeku-
jący, spłoszony wyraz.
Każdy wiedział instynktownie, że Mona Eagleston była rzadkim zja-
wiskiem — urodzoną panią wielkiej posiadłości ziemskiej. Owszem, czasa-
mi, gdy w pobliżu znalazł się jej siostrzeniec, wyraz niepokoju chmurzył jej
delikatną twarz, lecz był to jedynie przemijający cień. Dzieci są przecież z
natury dobre. Jeżeli czasem wydaje się inaczej, to tylko dlatego, że są nie
rozumiane. One... on, Pruitt, nie chciał zrobić nic złego. Skąd miał wiedzieć,
że na przykład trzaśnięcie siatkowymi drzwiami mogło przebić sztyletem
bólu głowę kogoś, kto właśnie cierpiał na migrenę. Trudno, żeby to wie-
dział, biedne osierocone jagniątko. Kochane, małe jagniątko.
Gdyby tylko nie musiała nalewać herbaty w czasie podwieczorku.
Gdyby tylko mogła poleżeć z zimnym kompresem na głowie przy zamknię-
tych okiennicach. Jakież to jednak egoistyczne marzenia z jej strony. Dla
dziecka podwieczorek to najpiękniejsza chwila dnia. Te podwieczorki do
końca życia będą jego najdroższym wspomnieniem, na kształt kolorowego
jedwabnego haftu zdobiącego piękną całość. Sznur złocistych, lśniących
podwieczorków, kiedy słońce wlewa się przez okna i oświetla pękaty dzba-
nek do mleka z Delft. Smak dżemu, brązowe okruszyny po ciasteczkach na
półmisku, filiżanki do herbaty, delikatne jak skorupki od jaj, o uszkach cie-
niutkich jak obrączki. Wszystko to musiało być drogie sercu każdego dziec-
ka. Dzieci bezwiednie nasiąkają tymi wspomnieniami, tak jak gąbka nasiąka
wodą, i jak gąbka pewnego dnia po upływie wielu lat mogą wycisnąć z sie-
bie te wspomnienia. Podobnie jak ona. Jakiż z niej potwór, że chciała ode-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 44
brać podwieczorkowi kochanego, małego Pruitta, dziecka jej zmarłego bra-
ta, cały urok.
Zeszła po schodach, białą dłonią trzymając się poręczy. Zauważyła,
że paproć schnie. Już trzecia. Zawsze dotąd paprocie świetnie jej rosły, teraz
coś się zmieniło. Tak samo jej złote rybki posnęły. Czyżby to był zły omen? I
te żółwie Pruitta. Kupiła je w miasteczku. Takie były zabawne z tymi obraz-
kami wymalowanymi na twardych jak kora pancerzach. I one też pozdycha-
ły. Nie powinna myśleć o śmierci. Lekarz powiedział, że to dla niej bardzo
niewskazane.
Minęła wielki hall i weszła do salonu.
— Pruitt, kochanie — powiedziała do chłopca, który siedząc na jed-
nym z brokatowych foteli wymachiwał nogami. Chciała pocałować go w
opalony, ciepły od słońca policzek, ale szarpnął się i ustami trafiła nie-
zręcznie w ucho. Dzieci to bardzo ruchliwe istoty. — Miło spędziłeś dzień?
— Tak, ciociu.
— A pani, panno Bittner? Czy miała pani miły dzień? Jak było dziś
rano z koniugacjami? Czy nasz młodzieniec... Co takiego, mój drogi, o co ci
chodzi?
— Ona zepsuła swój aparat słuchowy — wyjaśnił Pruitt. Zwrócił się
do swojej guwernantki i powiedział przesadnie: — Prawda, proszę pani?
Panna Bittner zaczerwieniła się i zaczęła mówić nienaturalnie gło-
śno, bez modulacji, jak zwykle głusi:
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 45
— Aparat słuchowy upadł mi na podłogę w łazience — wyjaśniła. —
Dopóki nie zostanie zreperowany, obawiam się, że będzie się pani musiała
uzbroić w cierpliwość. — Uśmiechnęła się z przymusem chcąc pokazać, że
dla niej to doprawdy głupstwo.
— Co za przykrość — powiedziała ciotka Mona — ale mam nadzieję,
że uda się go zreperować w miasteczku. Harry może go jutro zawieźć.
Pana Bittner z rozpaczliwym napięciem śledziła ruchy warg Mony.
— Nie — odparła z wahaniem — to nie Harry to zrobił. To ja, przez
tę posadzkę w łazience. Strasznie jestem niezgrabna.
— I wypiła lemoniadę, w której była mucha. Prawda, proszę pani?
Mówię, że wypiła pani lemoniadę, w której była mucha.
Panna Bittner skinęła uprzejmie głową. Wbiła wzrok w usta Pruitta.
— Słucham — zaryzykowała. — Tak, słucham.
*
Mona Eagleston usiadła przy tacy z zastawą do herbaty szykując się
do nalewania. Musi później powiedzieć kucharce, żeby przykryła dzbanek z
lemoniadą. Tam gdzie w grę wchodzi dziecko, nie można przesadzić w
ostrożności. Dzieci są wrażliwe na wszelkiego rodzaju choroby, a muchy,
jak wiadomo, roznoszą najprzeróżniejsze zarazki. Gdyby tak Pruitt zacho-
rował z powodu jakiegoś niedopatrzenia z jej strony, nigdy by sobie tego
nie wybaczyła. Nigdy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 46
— Czy mógłbym prosić o marmoladę? — spytał Pruitt.
— Mamy dziś ciasteczka z rodzynkami i chleb orzechowy. Uważasz,
że potrzebna jest jeszcze marmolada?
— Kiedy, ciociu, ja tak lubię marmoladę. I panna Bittner też lubi.
Prawda, proszę pani?
Panna Bittner uśmiechnęła się stoicko i wzięła swoją filiżankę mru-
cząc coś niezrozumiale pod nosem, co miało skwitować pytanie Pruitta.
— Dobrze, mój drogi. — Mona potrząsnęła dzwonkiem.
— Ciociu, ja sam podam ciasteczka, dobrze?
— Dziękuję, Pruitt, że chcesz mnie wyręczyć. To bardzo miło z twojej
strony.
Chłopiec wziął półmisek i podał go pannie Bittner, na której twarzy
odmalował się nagle wyraz ostrego bólu, gdyż chłopiec nastąpił jej mocno
na nogę.
— Proszę wziąć ciasteczko. — Pruitt gwałtownie podsunął jej talerz
pod nos.
— Nic nie szkodzi — odparła guwernantka pewna, że chłopiec ją
przeprasza, i dumna z siebie, że się opanowała i nie jęknęła głośno. Gdyby
wiedział, że ma odcisk na małym palcu, nie mógłby trafić lepiej. Spojrzała
na ciasteczka. Po tej przygodzie z lemoniadą miała wrażenie, że przez dłuż-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 47
szy czas nie zdoła nic przełknąć, ale takie były apetyczne... O Boże, ależ ten
odcisk pali.
— Proszę, to tutaj jest przepyszne. — Pruitt zsunął jej ciastko na ta-
lerzyk.
— Dziękuję ci, chłopcze.
Do pokoju wtoczyła się kucharka.
— Pani dzwoniła?
— Tak, Berto. Przynieś, proszę, trochę marmolady Pruittowi.
Berta spojrzała z wściekłością na Pruitta.
— Nie ma, psze pani. A może dżemu przynieść?
Pruitt westchnął ze smutkiem.
— Kiedy ja tak lubię marmoladę, ciociu — i zaraz dodał szybko, jak
gdyby wpadła mu świetna myśl do głowy: — Przecież w spiżami w sutere-
nie jest jakaś marmolada!
Mona Eagleston spojrzała bezradnie na kucharkę.
— Czy nie zrobiłoby ci to wielkiej różnicy, Berto? Sama wiesz, jakie
są dzieci.
— Tak, psze pani, wiem, jakie są dzieci —; odparła kucharka mar-
twym głosem.
— Dziękuję ci, Berto. Może być marmolada ananasowa.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 48
— Dobrze, psze pani. — I Berta wyszła.
— Ona znowu chodziła dziś po domu na bosaka — poskarżył Pruitt.
Ciotka potrząsnęła ze smutkiem głową.
— Nie wiem sama, co z tym zrobić — odezwała się do panny Bittner.
— Nie lubię się na nikogo gniewać, ale od kiedy nastąpiła na ten gwóźdź...
— Mona uśmiechnęła się szybko do bratanka. — Oczywiście ja wiem, żeś ty
go nie zostawił tam naumyślnie, ale... Może zjadłaby pani kawałek chleba
orzechowego, panno Bittner!
Pruitt uśmiechnął się nieznacznie.
— Ciocia się pyta, czy nie zjadłaby pani kawałka chleba orzechowe-
go — powtórzył donośnym głosem.
Panna Bittner nie zwróciła wcale na to uwagi. Sprawiała wrażenie,
jak gdyby pogrążyła się w transie — siedziała wyprostowana, nieruchoma,
wpatrzona ze zgrozą w swój talerzyk. Po chwili wstała nagle:
— Ja... ja nie czuję się dobrze — wyszeptała — sądzę... sądzę, że le-
piej będzie, jak się położę.
Pruitt zerwał się z krzesła i schwycił jej talerz. Mona Eagleston
cmoknęła niepewnie.
— Czy mogłabym w czymś pani pomóc... Uniosła się, ale panna Bitt-
ner dała znak, żeby nie wstawała.
— To nic — powiedziała guwernantka chrypliwie.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 49
— Po prostu musiałam coś zjeść. Proszę sobie nie przeszkadzać w
podwieczorku. — Przytknęła szybko serwetkę do ust i spiesznie wybiegła z
pokoju.
— Powinnam może pójść i... — zaczęła zaniepokojona Mona Eagle-
ston.
— Och, nie, ciociu, nie przerywajmy podwieczorku — powiedział
błagalnie Pruitt. — Proszę, niech się ciocia poczęstuje Chlebem orzecho-
wym. Jest na pewno pyszny.
— Ale może...
— Ciociu, proszę, nie podczas podwieczorku.
— Dobrze, Pruitt. — Mona wzięła kawałek chleba orzechowego. —
Czy ten nasz rytuał podwieczorkowy ma dla ciebie tak wielkie znaczenie?
Kiedy ja byłam małą dziewczynką, przywiązywałam do tego ogromną wagę.
— Tak, ciociu. — Obserwował, jak łamie kawałek chleba, smaruje
masłem i kładzie do ust.
— Żyłam tylko myślą o podwieczorku, to była taka miła... — Mona
Eagleston podniosła białą rękę do gardła i zaczęła się krztusić. Oczy jej na-
pełniły się łzami. Spojrzała na niego z rozpaczą, wzrokiem prosząc o wodę.
Starała się wyszeptać „wody”, ale nie mogła wydusić z siebie ani jednej sy-
laby. Gdyby tak Pruitt... ale to przecież dziecko. Trudno, żeby wiedział, co
się podaje, kiedy ktoś się zakrztusi. Biedny, kochany Pruitt ma taką przera-
żoną minę. Podaje herbatę. Przełknęła duży haust gorącego płynu. Jej drob-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 50
nym ciałem wstrząsnął paroksyzm kaszlu. Litości! Pewno przez pomyłkę
musiała wsypać do filiżanki soli zamiast cukru.
Wytarła oczy pełne łez.
— Łupina od orzecha — wyszeptała wstając. — Wrócę... zaraz —
kaszląc głośno wyszła z pokoju.
Gdzieś tam w głębinach domu, pod stopami Pruitta rozległ się głu-
chy łomot.
Pruitt zebrał muchy z ciasteczka panny Bittner. Zamiast pięciu, było
teraz cztery i pół. Schował je do kieszeni. Mogły się jeszcze przydać.
Niewyraźnie słyszał wołanie kucharki o pomoc; był to stłumiony, hi-
steryczny krzyk. Jeśli ciocia Mona nie wróci, dłuższy czas potrwa, zanim
ktoś Bertę usłyszy, do tej pory może sobie zedrzeć gardło.
— Haniiiimaniimo — wymruczał. — O Bożku Much, służyłeś mi do-
brze, więcej niż dobrze, znakomicie.
I Pruitt zjadł dużą łyżkę cukru.
Różowawe niebo pełne było kraczących gawronów.
Zataczały koła, krążyły, szybowały na rozpostartych na kształt czar-
nych wachlarzy skrzydłach, aż wreszcie opadły na wielkie stare brzozy,
gdzie zaczęły skrzekliwie plotkować.
Pruitt zszedł powoli po kamiennych stopniach. Och, jak bardzo
chciałby mieć wiatrówkę. Przymówi się o nią na urodziny. Najpierw poprosi
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 51
o szereg niemożliwych rzeczy, a potem ze smutkiem doda: „A może tak
mógłbym dostać tę starą wiatrówkę?” Ciotka nabierze się na to. Jest tak sa-
mo głupia jak jego matka. Nawet jeszcze głupsza. Matka była zwyczajnie
głupia, co już było wystarczająco złe — na przykład przepadała za opowia-
daniem mu rzewnych historyjek, zanim poszedł spać, i lubiła trzymać go na
kolanach. Ciotka była beznadziejnie głupia, co oznaczało stan naprawdę
groźny. Tacy jak ona szukali zawsze „jasnych stron” we wszystkim. Tacy by-
li najgorsi, ofiary, stare, głupie ofiary.
Pruitt poprawił się, kiedy usłyszał odgłosy kroków w hallu.
Ten ciężki szurający krok to kucharka. Ciekawe, czy naprawdę bar-
dzo się potłukła. Podjechał Harry samochodem. Zawiozą ją pewnie do leka-
rza. Z tym garbem Harry wygląda zupełnie jak wypchany z tyłu poduszką.
— Lepiej nie mówmy Pruittowi o tym sznurku — usłyszał głos ciot-
ki. — Bardzo by się zmartwił, gdyby się dowiedział, że to jego wina.
Kucharka odpowiedziała coś, czego nie zrozumiał.
— Celowo!? — wykrzyknęła z przerażeniem ciotka. — Ależ, Berto,
wstyd mi za ciebie. To przecież dziecko jeszcze.
Pruitt ściągnął usta w wąziutką linię. Jeśli Berta powie o łupinach
orzechów, już on ją urządzi. Wszedł ukradkiem na schody i otworzył drzwi
siatkowe.
Ale kucharka nie pisnęła ani słowa o łupinach. Zbyt była pochłonięta
bólem, który przeszywał jej plecy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 52
— Czy mógłbym w czymś pomóc? — w tonie Pruitta zabrzmiała tro-
ska.
Ciotka pogłaskała go po policzku.
— Jakoś sobie poradzimy, kochanie, dziękuję ci.
Panna Bittner uśmiechnęła się do niego serdecznie.
— Kiedy wszyscy pojadą, możesz się mną zaopiekować — powie-
działa. — Zrobimy sobie taką piknikową kolację. Jak myślisz — chyba bę-
dzie przyjemnie?
— Tak, proszę pani, będzie okropnie przyjemnie.
Patrzył, jak dwie kobiety pomagają zejść obolałej kucharce po scho-
dach, jak Harry krząta się przy nich zasmucony. Posłał ciotce pocałunek,
kiedy samochód ruszał, i włożył swoją małą rączkę w dłoń panny Bittner,
patrząc przy tym na nią z anielskim uśmiechem.
— Jesteś stara wstrętna wariatka — powiedział pieszczotliwie — a
ja ciebie nienawidzę.
Panna Bittner rozpromieniła się patrząc na niego. Tak rzadko Pruitt
okazywał jej przywiązanie.
— Bardzo mi przykro, drogi chłopcze, ale jak wiesz, nie słyszę teraz
dobrze. Może chcesz, żebym ci poczytała trochę?
Pruitt potrząsnął głową.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 53
— Pójdę się bawić — powiedział głośno i wyraźnie, a potem dodał
ciszej: — Ty stara hieno.
— Bawić się? — powtórzyła panna Bittner.
Pruitt skinął głową.
— Dobrze, mój kochany, ale nie odchodź daleko. Wkrótce kolacja.
— Tak, proszę pani. — Lekko zbiegł po schodach. — Do widzenia —
zawołał — ty stara, głupia klempo.
— Do widzenia — powiedziała z uśmiechem panna Bittner, kiwając
głową.
Pruitt umieścił deskę do chleba na kołkach i ustawił półkolem
świeczki. Jedna z nich nie chciała stać prosto, została zdeptana.
Pruitt przyglądał jej się z gniewem. A można by sądzić, że panna
Bittner tak się troszczy o cudzą własność. Rozczulająca się idiotka. Już on jej
pokaże. Z satysfakcją zjadł marcepanowy kwiatek, a potem zgryzł świeczkę
wypluwając knot, kiedy stał się dostatecznie miękki. Wreszcie sięgnął pod
koszulę i wyjął muchę ze smoły, która wyraźnie przechyliła się na prawą
stronę. Przywrócił jej właściwy kształt, poprawił koślawą cienką nóżkę i
postawił w środku deseczki.
Skrzyżował ramiona i zaczął się kiwać, a w świetle skwierczących
ogarków jego cień przypominał ciężki, gruby płaszcz.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 54
— Haniiiimaniimo. O Bożku Much, słuchaj, słuchaj, o słuchaj, przyjdź
blisko i słuchaj. Panna Bittner rozdeptała jedną z twoich świec. Więc przy-
ślij mi mnóstwo much, całe mnóstwo much, miliony, tryliony, kwintyliony
much. Kwadryliony i kwintyliony. Uczyń, żeby nie miały koloru, tak żebym
mógł je domieszać do zupy i innych potraw i żeby się nie rzucały w oczy.
Czarne za bardzo widać. Przyślij mi jasne, które nie brzęczą i mają czułki.
Słuchaj mnie, słuchaj, słuchaj, o Bożku Much, przyjdź blisko i słuchaj!
Pogrążony w kontemplacji Pruitt żuł świeczkę. Jego twarz się rozja-
śniła, wpadł bowiem na wspaniały pomysł.
— I spraw, żebym zapadł w sen-zamyślenie, tak żebym wreszcie do-
tarł do tego, co wiesz. Żebym nareszcie się dowiedział. I to wszystko. Ha-
niiiimaniimo, o Bożku Much, możesz iść!
Tak jak wczesnym popołudniem, Pruitt zapadł w całkowity bezruch.
Jego oczy, rozszerzone jak u kota, wbite były w przestrzeń.
Nie robił wrażenia podnieconego. Wyglądał jak mały chłopiec po-
chłonięty jakąś nieszkodliwą zabawą. Minio to był podniecony. Podniecenie
tętniło mu w żyłach i łomotało w uszach. W żołądku czuł chłód, wnętrze
dłoni miał wilgotne, a w ustach zupełnie sucho.
Tak samo czuł się tego dnia, kiedy wiedział, że wkrótce umrą ojciec i
matka. Stojąc w palącym słońcu Bermudów, machając im ręką na pożegna-
nie wiedział to z jakąś przejrzystą jasnością. Widział wielkie pióro na kape-
luszu matki, jej suknię z organdyny z falbanami, spiczaste wąsiki ojca i jego
szczupłe ręce artysty, którymi ściągał lejce. Widział wypolerowaną uprząż,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 55
patrzył, jak ognisty koń potrząsa łbem, słyszał tupot jego kopyt. Ojciec zaw-
sze trzymał tylko ogniste konie. Ten miał na imię Gniady. Widział podska-
kującą frędzlę na dachu powozika i zawleczkę w prawym tylnym kole —
zawleczkę, którą zręcznie i wytrwale obluzowywał śrubokrętem, który
wziął ze swojego „Małego mechanika”. Widział, jak odjeżdżają sprzed domu,
jak mijają żelazną kutą bramę. Ciekaw był, czy się przewrócą zaraz za za-
krętem i czy będzie duży hałas, ale nie usłyszał żadnego hałasu, bo wszedł
akurat do domu i zlizywał lukier z ciastka.
Wtedy wiedział, że oni zaraz umrą, i ledwie był w stanie opanować
tę świadomość, tak samo teraz było mu trudno zapanować nad pewnością,
że wreszcie pochwyci tę marę senną.
Wiedział to, wiedział. Wiedział każdym napiętym nerwem.
O, właśnie jedna nadchodziła. Przeciskała mu się przez mózg, zosta-
wiając za sobą fosforyzujące bąbelki, a te bąbelki rozrastały się, pękały i po-
zostawiały po sobie krwawe ciemne smugi. I jeszcze jedna — z ogonkiem,
lśniącymi tłustymi bokami. I następna, i nagle cała ich kipiel. Nigdy jeszcze
tylu nie widział. Kolczaste, mięsiste, gładkie na kształt węgorzy, niektóre z
czułkami jak sum, inne białe, z otwartymi pyszczkami i króciutkimi em-
brionalnymi rączkami. Ich konwulsyjne skręty zasnuwały mgłą myśli. Ale
oprócz tego była jedna, w czarnym, niedostępnym zakamarku mózgu, która
go obserwowała. Wiedziała, czego on pragnie. I była ślepa, lecz obserwowa-
ła go poprzez swą ślepotę. Nadchodziła. Wijąc się przybliżała ów czarny,
niedostępny zakamarek, a gdzie przeszła, wszystko znikało, jego umysł zaś
upajał się grzesznym łkaniem. Jej dziurki od nosa bez przerwy wysuwały
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 56
się i chowały, przypominając mu coś, co znał dawno temu, w przeszłości, w
tajemniczym innym życiu, a ona skomlała zbliżając się do niego i coś mu
szeptała. Jakieś oderwane rzeczy, które narastały mu w sercu i jak sok wy-
ciekały przez szpary w czaszce. Za chwilę to będzie zupełnie blisko, za chwi-
lę on się d o w i e.
— Pruitt, Pruitt — słowa te były kroplami miodu.
— Pruitt, Pruitt — słowa jak nektar, jak pyłki kwietne rozpylane z
powiewem wiatru. Senna zjawa czekała. Nie uciekała przerażona jak inne.
— Pruitt, Pruitt — głos ten pochodził spoza niego. Z dala i z głębi, z
jakiejś czeluści przypominającej to miejsce, w którym gnieździły się one —
tylko, że była to głębia przepastna, przepastna i gorąca.
Z wielkim wysiłkiem Pruitt zamrugał oczami.
— Spójrz na mnie — głos był słodki, kuszący.
Pruitt znowu zamrugał oczami i kiedy wezbrała w nim myśl jak fala
przypływu niosąc wraz z sobą to senne widzenie, ujrzał mężczyznę.
Stał wysoki, władczy, od stóp do głów spowity w luźną pelerynę, a ta
peleryna w migotliwym blasku świec miała dokładnie zarys cienia Pruitta i
wokół kaptura unosiła się ta mara jakby całkowicie do tej postaci należała.
Nad peleryną twarz mężczyzny była wykrzywiona grymasem, a przez usta i
szpary oczu wylewało się lśniące czerwone światło. Blask. Tak jak z tych
oświetlonych świeczkami dyń, które dzieci noszą na kijach w wigilię
Wszystkich Świętych, tylko tysiąckrotnie mocniejszy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 57
— Pruitt, spójrz, Pruitt! — Fałdy peleryny uniosły się i opadły, jakby
niewidzialna ręka zrobiła jakiś gest. Pruitt śledził ten gest jak zahipnotyzo-
wany. Obrócił głowę powoli, aż wreszcie zobaczył istną ulewę owadów.
Żywą kurtynę. Lśniącą, cichą kaskadę bezbarwnych much, o przejrzystych
skrzydełkach i długich tułowiach.
— Muchy, Pruitt, miliony much.
Pruitt znowu obrócił głowę i spojrzał na nieznajomego. Ślepa senna
mara chichotała do niego, aż wreszcie rozpłynęła się w ciemności.
*
— Kto ty jesteś? — Słowa te były lepkie i słodkie na języku Pruitta
tak samo jak tamte słowa, które pamiętał jak przez mgłę i które wypowia-
dał tysiące lat temu na pewnej mrocznej równinie.
— Nazywam się Asmodeusz, chłopcze, Asmodeusz. Czyż to nie pięk-
ne imię?
— Piękne.
— Powtórz je, Pruitt.
— Asmodeusz.
— Jeszcze raz.
— Asmodeusz.
— Jeszcze, Pruitt.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 58
— Asmodeusz.
— Co widzisz w mej pelerynie?
— Senną marę.
— A co ona robi?
— Coś bełkocze do mnie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że twoja peleryna włada ciemnością i ja nie będę mógł
wejść, dopóki...
— Dopóki co, Pruitt?
— Dopóki nie spojrzę w twoje oczy i nie zobaczę...
— Czego nie zobaczysz, Pruitt?
— Co tam jest napisane.
— A co tam jest napisane? Spójrz mi w oczy, Pruitt. Patrz długo i do-
brze. Co tam jest napisane?
— Tam jest napisane to, co chciałbym wiedzieć. Jest napisane...
— Co jest napisane, Pruitt?
— Napisane jest o bezgranicznej, ponadczasowej wieczności, o tym,
co jest, i o tym, co ma być zawsze, bez przerwy, poza czasem dla... dla...
— Dla kogo, Pruitt?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 59
Chłopiec odwrócił wzrok.
— Nie — powiedział i powtórzył z narastającym lękiem: — Nie, nie,
nie. — Szarpnął się do tyłu, ukrywając wykrzywioną strachem twarz w dło-
niach. — Nie, nie, nie — mamrotał.
— Tak, Pruitt. Dla kogo?
Chłopiec zerwał się na nogi i rzucił się do drzwi; usta miał otwarte,
oczy wprost wychodziły mu z orbit. Potem odwrócił się i zaczął uciekać nie
zwracając uwagi na muchy, które oblepiały mu ubranie, wkręcały się we
włosy, dotykały ciała jak upiorne, lepkie palce; miażdżył je nogami, z tru-
dem oddychając wśród spazmatycznego łkania.
— Panno Bittner... ratunku... Panno Bittner... Ciociu... Harry... ratun-
ku...
Na zakręcie czekała na niego postać, którą zostawił w domku kąpie-
lowym.
— Dla kogo, Pruitt?
— Och nie, nie, nie.
— Dla kogo, Pruitt?
— Och nie, nie.
— Dla kogo, Pruitt?
— Dla POTĘPIONYCH! — krzyknął chłopiec i puścił się pędem z po-
wrotem, starając się w ten sposób pozbyć much.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 60
Mężczyzna zaczął śpiewać. Senna mara zawtórowała mu wysokim,
przenikliwym, szyderczym głosem, a ziemia, drzewa i niebo ociekały mu-
chami, słupy przystani oblepione były ich pulsującymi ciałkami, zaś woda,
jak okiem sięgnąć — usiana była wyspami much. I z jego własnego gardła
dobył się szalony śmiech, straszny i nieopanowany, kaskady piekielnego
śmiechu, którego nie mógł powstrzymać. Tak jak nie mógł zatrzymać swo-
ich kroków, kiedy znalazł się na końcu pomostu...
Trzymający w dziobie muchę drozd o czerwonym gardziołku patrzył
uważnie na rozchodzące się coraz szerzej i szerzej kręgi na wodzie. Zielona
jaszczurka przemknęła przez kępę trawy i przyłączyła się do ropuchy sie-
dzącej nad brzegiem jeziora, jak gdyby chciała udzielić moralnego poparcia
żółwiowi, który zsunął się z brzegu i krótkimi ruchami swoich pasiastych
łapek zanurzał się coraz głębiej, żeby zbadać to, co tak mocno zaplątało się
w sieć rybacką leżącą na piaszczystym dnie tuż obok pomostu.
*
Panna Bittner powoli kartkowała rozdział w podręczniku o rze-
czownikach pochodnych. Książka ta była pamiątką z dawno minionych dni,
a strony poprzekładane miała polnymi kwiatami, kruchymi ze starości. Pan-
na Bittner paznokciem wyjęła cieniuteńką czterolistną koniczynę. Na za-
drukowanej stronie zostało jej żółtozielone odbicie.
— „Belzebub — czytała panna Bittner z roztargnieniem — słowo to
pochodzi z hebrajskiego. — Beel — znaczy bożek, zebub — muchy. Syno-
nimy mniej znane, używane raczej rzadko to: Appolyon, Abbadon, Asmode-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały JANE RICE – BOŻEK MUCH
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 61
usz...” ale — w tym momencie znudziło to pannę Bittner. Zamknęła książkę i
ziewnęła zastanawiając się, co też porabia Pruitt.
Podeszła do okna, ale natychmiast cofnęła się ze wstrętem. Muchy z
Zielonej Zatoki. O Boże, pełno ich wszędzie. Straszne stworzenia. To dziwne,
że nadlatują od strony wody. Przypomniała sobie, jak rok temu była z Bra-
ithwaitami nad jeziorem Michigan; wtedy nadleciały w takich ilościach, że
letnicy musieli je zgarniać szuflami. Dosłownie szuflami. Była potem chora
przez całe trzy dni.
Miała nadzieję, że Pruitta one nie przerażą. Musi zapanować nad
swoim histerycznym lękiem, tak jak w czasie podwieczorku. Dzieci tak wie-
rzą w odwagę dorosłych.
Drogi Pruitt był dzisiaj dla niej taki miły.
Drogi mały Pruitt.
Koniec
JANE DIXON RICE (1913 — 2003) amerykańska autorka opowiadań grozy, fantasy i science fiction. Zadebiutowała w 1940 roku wydanym przez Johna W. Campbella utworem The Dream. Opowieść o złym chłopcu Pruitcie („najbardziej potwornym dziecku w literaurze”)została napisana w 1942 roku i zamieszczona w antologii The Idol of Flies. Publikowała także jako Allison Rice i Mary Austin. Współpracowała z edytorami polskiego pochodzenia: Stefanem Dziemianowiczem i Allenem Koszowskim. Rice, Dziemianowicz i John Rockhill postanowili wydać wszystkie
opowiadania grozy w jednym tomie. Niestety Jane Rice nie doczekała wydania – zmarła w wieku 90 lat w Greensboro w Kalifornii.
[Jawa48]
Opowiadanie było wydane w serii „Złota Podkowa” w 1959 roku
przez Wydawnictwo ŚLĄSK.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 63
Pani Holmes sama podała obiad uraczając nas na jego zakoń-
czenie znakomitą kawą.
— Doskonała dzisiaj kawa — zauważyłem.
— Sama ją przyrządziłam — odparła pani Holmes.
— Istotnie nadzwyczajna — potwierdził Sherlock Holmes. — Ale co
porabia pani Hudson? Nie pokazała się dziś wcale.
— Pani Hudson otrzymała niepomyślną wiadomość o zgonie ciotki,
osoby w dość podeszłym wieku. Zatrucie gazem, podobno nieszczęśliwy
wypadek lub samobójstwo, dokładnie jeszcze nie wiadomo. Nasza gospo-
dyni pojechała na miejsce wypadku. Ma zapisaną od ciotki wcale okrągłą
sumę, większość natomiast dość znacznego majątku zmarłej dziedziczy jej
siostrzeniec, Karol Sanders, liczący zaledwie dwadzieścia lat.
—Ciotka w podeszłym wieku, powiadasz... Ile mogła mieć lat?
— Przekroczyła sześćdziesiąt.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 64
— Samobójstwo w tym wieku... To nadzwyczaj nieprawdopodobne!
— Dlaczego?
— Bo na przeszkodzie, kochana, stoi statystyka.
— Niezbyt cię rozumiem, mów jaśniej.
— Statystyka ma znaczenie nie tylko dla życia gospodarczego, ale i
dla szeregu innych dziedzin, np. dla kryminalistyki. Istnieją bardzo dokład-
ne statystyki przestępczości, z których między innymi dowiadujemy się, ile
przestępstw dokonano w ciągu roku, jakie to były przestępstwa, jaki był
wiek przestępców, ich płeć, narzędzia czynów itd. itd.
Istnieją też statystyki samobójstw, co zahacza o kryminalistykę. Czę-
sto pozorne samobójstwo okazuje się morderstwem i na odwrót. Statystyka
samobójstw podaje interesujące szczegóły, jak płeć samobójców, ich wiek,
powody rozpaczliwych czynów, środki, których użyto itp.
Dla naszego wypadku jest rzeczą bardzo ważną, że w wieku ponad
60 lat samobójstwa są nader rzadkie. Jest to zrozumiałe. W tym wieku nie
wchodzą już w rachubę zawody miłosne, w ogóle człowiek już wie, czego
może spodziewać się od życia, rzadko kiedy płata mu ono takiego figla, by
uciekał się do samobójstwa. Nędza też nie mogła pchnąć ciotki pani Hudson
do rozpaczliwego kroku, bo wspomniałaś, Mary, przed chwilą, że zmarła
pozostawiła wcale pokaźny majątek.
— Istotnie... Wiesz co, kochany mężu, zaintrygował mnie zgon ciotki
pani Hudson. Może okazać się, że to najbanalniejsza sprawa, ale może też
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 65
rozwinąć się nieoczekiwanie i ciekawie. Szereg bardzo interesujących wy-
padków w twej praktyce miał początek wcale nie obiecujący. Sądzę zresztą,
że należy się naszej gospodyni, by sprawą mającą z nią związek dokładniej
zająć się.
— Zgoda. Ale czy masz adres owej ciotki?
— Mam. Pani Hudson wymieniła mi go, zdołałem zapamiętać.
— Doskonale. A więc jedziemy. Ty oczywiście też, Watsonie.
Przystałem chętnie. Zawsze z największym zainteresowaniem
uczestniczyłem we wszystkich przygodach mego przyjaciela, ale chyba jesz-
cze bardziej ciekawiło mnie śledzenie działalności pani Holmes. Nie słysza-
łem dotąd o jakiej ś kobiecie-detektywie, niewątpliwie to więc było przy-
czyną, że branie udziału w pracach pani Holmes było tak pasjonujące. Naj-
ciekawsze wszakże były te sprawy, w których uczestniczyli oboje małżon-
kowie, jak to było np. w sprawie zaginięcia doktora Simpsona, kiedy każdy z
nich odrębną drogą dotarł do prawdy.
Jechaliśmy dorożką nieco ponad pół godziny. Nareszcie zatrzymali-
śmy się przed dużym blokiem domów. Przy jednej z bram stała gromadka
gapiów, którą daremnie nakłaniał do rozejścia się policjant, tłumacząc, że
nie ma po co czekać, bo zwłoki już wyniesiono.
Holmes okazał swą wizytówkę. Policjant zasalutował.
— To na pierwszym piętrze — rzekł.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 66
Na korytarzu pierwszego piętra zobaczyliśmy dobrego znajomego
Holmesa i mojego, inspektora Brandstreeta, który — zdaje się — zabierał
się już do odejścia po zakończeniu czynności urzędowych.
Przywitaliśmy się z inspektorem, któremu Holmes przedstawił swą
małżonkę.
— Szkoda trudu państwa — rzekł inspektor. — Tu nie ma mowy o
jakimś przestępstwie, wchodzi w rachubę tylko nieszczęśliwy wypadek lub
samobójstwo. Zachodzi raczej pierwsza ewentualność, bo w podeszłym
wieku samobójstwa są rzadkością.
— Wyraziłem przed chwilą podobny pogląd — odparł mój przyja-
ciel, a zainteresowałem się tą sprawą, bo po zmarłej dziedziczy sporą sumę
nasza gospodyni, pani Hudson.
— A tak... Była już tu i przed chwilą odeszła. Musieli państwo rozmi-
nąć się w drodze.
— Może, mimo wszystko, byłby pan inspektor łaskaw przedstawić
nam fakty — zaproponował Holmes.
— Z całą gotowością.
— W tym oto mieszkaniu — tu Brandstreet wskazał ręką na uchylo-
ne drzwi — mieszkała od pięciu lat ciotka gospodyni państwa, pani Flan-
ders. Była to wdowa po kupcu, który niegdyś prowadził wcale nieźle pro-
sperujący sklep spożywczy. Pani Flanders straciwszy męża, co stało się
przed pięciu laty, sprzedała sklep korzystnie, otrzymaną gotówkę należycie
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 67
ulokowała i żyła z procentów, które najzupełniej wystarczały na jej dość
skromne zresztą potrzeby.
— A jak było ze zdrowiem pani Flanders? — spytała pani Holmes.
— Wszyscy sąsiedzi jednogłośnie stwierdzili, że do ostatka cieszyła
się mimo osiągniętego wieku doskonałym zdrowiem i nie skarżyła się przed
nikim na jakiekolwiek dolegliwości.
— Czy przeprowadzono już sekcję zwłok? — wtrąciłem.
— Tak jest, wynik otrzymałem przed chwilą. Lekarz sądowy nie
stwierdził śladów żadnej choroby. Odpada więc odpowiedni motyw samo-
bójstwa. Przyczyną zgonu było zatrucie gazem świetlnym. Lekarz ustalił
dość dokładną godzinę zgonu: między 7 a 8 rano.
— Czy Wiadomo, jak zmarła spędziła ostatni wieczór swego życia
oraz noc? — zagadnął Holmes.
— Tak. Mamy w tym przedmiocie zeznania dwóch świadków: Karola
Sandersa, siostrzeńca zmarłej, który zgodnie ze znalezionym testamentem
jest jej generalnym spadkobiercą, obowiązanym jedynie do wypłacenia dość
znacznego legatu pani Hudson — nadto zeznania najbliższej sąsiadki zmar-
łej, pani Davison.
— Pani Flanders zaprosiła wczoraj na wieczerzę młodego Sandersa
oraz ową sąsiadkę. Pierwszy przybył około godziny siódmej siostrzeniec
zmarłej, który mieszka w tym samym bloku, ale nieco dalej, wejście do jego
kawalerki jest z innego podwórza. Nawiasem dodam, że mieszkanie to wy-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 68
najęła Sandersowi jego ciotka, ona też płaciła za nie czynsz. Nie było to ko-
nieczne, bo Sanders jako elektrotechnik zarabia dobrze, ale ciotka była dla
swego siostrzeńca w ogóle bardzo hojna. On zaś zarobione pieniądze tracił
przeważnie na kosztowne zabawy, był na takiej zabawie krytycznej nocy.
— Czy świadkowie wspomnieli, w jakim nastroju była pani Flanders
w ciągu ostatniego wieczoru swego życia? — zabrała znów głos pani Hol-
mes.
— Owszem, właśnie miałem o tym mówić. Otóż Sanders powiedział,
że zanim na wieczerzę przybyła pani Davison, rozmawiał kilka minut sam
na sam z ciotką. Zwierzyła mu się ona, że ma jakiś niesłychanie poważny
kłopot, ale nic bliższego nie powiedziała twierdząc, że to długa i zawikłana
sprawa, a pani Davison ma zaraz nadejść. Powiedziała jednak siostrzeń-
cowi, by nazajutrz, tj. w niedzielę, przybył do niej na obiad trochę przed
pierwszą w południe, a wtedy opowie wszystko dokładnie.
Wieczerza przeciągnęła się do dziewiątej. O tej godzinie młody San-
ders przeprosił panie oświadczając, że umówił się z przyjaciółmi w pew-
nym lokalu. Ciotka dobrotliwie żartowała nieco, że prowadzi hulaszczy tryb
życia. Ostatecznie młody człowiek pożegnał się i odszedł. Pani Davison za-
bawiła jeszcze kilkanaście minut, po czym również pożegnała się i wróciła
do swego mieszkania.
— Ale oto pani Davison — dodał inspektor na widok kobiety w
średnim wieku, która wyszła ze swego mieszkania na korytarz — może ze-
chcą państwo zadać jej jakieś pytania?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 69
— Bardzo chętnie — odparła pani Holmes.
— Prosimy bliżej, pani Davison — rzekł głośno inspektor, a kiedy
zagadnięta spełniła to życzenie, dodał: To jest pan Sherlock Holmes, detek-
tyw o światowej sławie, jego żona oraz ich przyjaciel, doktor Watson. Ci
państwo interesuj ą się zgonem pani Flanders i chcieliby zadać pani parę
pytań.
— Proszę bardzo — odparła pani Davison, która robiła wrażenie
osoby bystrej i zrównoważonej.
— Chcielibyśmy wiedzieć, w jakim usposobieniu była pani Flanders
w czasie ostatniego wieczoru? — zaczęła pytania pani Holmes. — Czy nic
nie wskazywało na jakieś poważne zmartwienie i bliski zamiar popełnienia
samobójstwa?
— Nic podobnego! Sądzę, że nie może być w ogóle mowy o samobój-
stwie pani Flanders. Znałam ją doskonale od pięciu lat. Była to osoba reli-
gijna, o równym usposobieniu, prowadziła uregulowany tryb życia, cieszyła
się doskonałym zdrowiem, nie miała kłopotów pieniężnych... Nigdy nie
uwierzę w samobójstwo mojej sąsiadki! A wczoraj wieczór była bardzo we-
soła i ożywiona, i to przez cały czas mego pobytu w jej mieszkaniu.
— Hm... Nie jest to zbytnio w zgodzie z tym. co twierdzi siostrzeniec
zmarłej — szepnął Holmes tak cicho, by pani Davison nie dosłyszała.
— Dopiero pod koniec naszej rozmowy zauważyłam na twarzy pani
Flanders pewne oznaki znużenia, więc zaczęłam j ą żegnać. Przy pożegna-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 70
niu pani Flanders przyznała, że istotnie jest zmęczona. Dodała, że naczynie
po wieczerzy zmywać będzie dopiero nazajutrz, a teraz pójdzie zaraz spać.
— Wiemy już, że po wieczerzy opuściła pani mieszkanie sąsiadki
trochę po godzinie dziewiątej. Czy pani Flanders zamknęła za sobą drzwi?
— podjęła pytania pani Holmes.
— O tak! Pani Flanders nieraz wspominała mi, że bardzo obawia się
złodziei i rabusiów. Sądzę, że obawa jej była nieco przesadna... Drzwi wej-
ściowe z korytarza miały zwykły zamek oraz zatrzask, nadto mocny łańcuch
i zakrętkę.
— Mieliśmy sporo kłopotu z otwarciem tych drzwi — wtrącił in-
spektor.
— Otóż pamiętam dokładnie — kończyła pani Davison — że słysza-
łam, jak pani Flanders zamknęła za mną drzwi na klucz i opuściła łańcuch.
— Czy widziała pani jeszcze później panią Flanders? — zabrał głos
Holmes.
— Nie widziałam, ale słyszałam. Było to tak: w środku nocy obudzi-
łam się, nie wiem, z jakiej przyczyny — być może, że skutkiem miauczenia
kotki. Moja sąsiadka miała ukochaną czarną kotkę. Kiedy po wieczerzy że-
gnałam panią Flanders, wspomniała mi ona, że ta kotka jeszcze nie wróciła
do domu i że pewnie będzie ją budzić w nocy. Tak też się stało. Słyszałam,
jak pani Flanders wpuszczając kotkę do mieszkania mówiła coś do niej —
moja sąsiadka miała zwyczaj rozmawiać ze swą kotką — twierdząc, że ona j
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 71
ą doskonale rozumie — i ponownie zamknęła drzwi na klucz i opuściła łań-
cuch.
— A co stało się z kotką? Czy też zginęła zatruta gazem?
— Nie, panie Holmes — odparł inspektor — kotka żyje. Ale opowiem
wszystko od początku:
— Obecna tu pani Davison wyszedłszy dziś ze swego mieszkania
około godziny dziesiątej poczuła zapach gazu dochodzący z mieszkania pani
Flanders. Przyszło jej na myśl, czy przypadkiem nie zdarzył się jaki nie-
szczęśliwy wypadek, więc zapukała kilka razy do drzwi sąsiadki, ale nikt nie
odezwał się, choć widać było, że klucz tkwi od wewnątrz w zamku.
— Tak było istotnie — przerwała pani Davison, rada dojść znów do
głosu. — Wobec tego poszłam do siostrzeńca pani Flanders, który mieszka
w tym samym bloku. Młody człowiek spał po hulaszczej nocy, ale obudzi-
łam go, zaraz ubrał się i przyszedł ze mną pod drzwi mieszkania ciotki, do
których również bezskutecznie dobijał się. Wobec tego zaalarmował policję.
— Przybyłem zaraz z jednym policjantem i ślusarzem policyjnym —
podjął inspektor — który po długich zabiegach otworzył starannie za-
mknięte drzwi, o czym wspomniała już pani Davison. Drzwi były zamknięte
na dwa zamki, łańcuch i zakrętkę. Ponieważ do mieszkania nie ma innego
wejścia, a wszystkie okna były szczelnie zamknięte, nie może być w naszym
wypadku nawet mowy o morderstwie, skoro po otwarciu mieszkania niko-
go żywego tam nie znaleźliśmy. Trup pani Flanders leżał na łóżku. Zauwa-
żyłem też, że w mieszkaniu niczego nie brakowało.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 72
— A jak było z kotką? — przypomniał Holmes.
— Ach, zapomniałem o kotce! Wszedłszy do mieszkania, natych-
miast otworzyliśmy wszystkie okna, bo gaz dusił, myśleliśmy zresztą, że
może uda się uratować panią Flanders. Posłałem zaraz po lekarza, który
wkrótce przybył, a sam w międzyczasie zastosowałem sztuczne oddycha-
nie, bo znam się na tym. Nie dało ono pożądanego rezultatu, gdyż pani
Flanders nie żyła już w chwili naszego przybycia, co lekarz od razu stwier-
dził.
Ale miałem mówić o kotce. Otóż pod oknem znaleźliśmy rozpłasz-
czoną na podłodze czarną kotkę, która zdawała się nie żyć. Skoro jednak
powietrze po otwarciu okien oczyściło się, kotka ku naszemu zdumieniu
wróciła do życia i to bardzo szybko. Przeszła się trochę niepewnym kro-
kiem kilka razy po pokoju, podeszła do miseczki z mlekiem i nieco napiła
się, później wskoczyła na otwarte okno i po jakimś czasie przyszła całkiem
do siebie.
— To dziwne! — zauważyłem. — Pani Flanders umarła od zatrucia
gazem, a kotka nie!
— Stało się tak chyba dlatego, że koty mają w ogóle „twarde życie”,
jak to się mówi — odparła pani Holmes.
— Zapewne — dodał jej mąż. — Ponadto trzeba pamiętać o ważnym
momencie, o którym wspomniał pan inspektor: Kotka leżała rozpłaszczona
na podłodze; mądre zwierzątko wyczuło instynktem, że lżejszy od powie-
trza gaz będzie najrzadszy przy samej podłodze. Pani Flanders, która leżała
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 73
na łóżku, była w gorszej sytuacji. Uwzględnić też trzeba podeszły wiek pani
Flanders.
— A kotka ma zaledwie dwa lata! — zawołała pani Davison. — Ale
dodam jeszcze coś, co państwu może przyda się: Wiem bardzo dobrze, że
pani Flanders była niemal pozbawiona węchu, nieraz przychodziła do mnie
z prośbą, bym powąchała np. mięso, czy jest świeże. Żaliła się, że ma węch
nadzwyczaj słaby.
— To by wyjaśniało, dlaczego pani Flanders nie poczuła zapachu ga-
zu, którego dopływ, zapewne przez przeoczenie, pozostawiła otwarty —
komentował inspektor.
Podziękowaliśmy pani Davison za informacje i weszliśmy do miesz-
kania. Składało się ono z pokoju i kuchni. Drzwi do kuchni były otwarte.
Uwagę naszą zwróciła tu przede wszystkim kuchenka gazowa — źródło
nieszczęścia.
Była to pospolita kuchenka o dwóch paleniskach, u dołu był kurek
zamykający dopływ gazu do obu palenisk, nadto każde z nich miało własny
kurek.
— A teraz ważne pytanie, panie inspektorze — rzekł Holmes. — Czy
pamięta pan, jakie było położenie kurków w chwili, kiedy panowie wkro-
czyli do mieszkania?
— Oczywiście, mam wszystko najdokładniej w pamięci. Jak tylko
otworzyłem okna i zrobiłem przeciąg, podszedłem do kuchenki w celu za-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 74
mknięcia dalszego upływu gazu. Dolny kurek był oczywiście otwarty, z gór-
nych tylko jeden, ale bardzo nieznacznie.
— Może zechce pan to zademonstrować — poprosiła pani Holmes.
— Inspektor spełnił jej życzenie.
— Bardzo dziwne! — stwierdził Holmes. — Kurek ledwie odchylony,
gaz wychodzi bardzo wolno. To ostatecznie obala hipotezę samobójstwa.
— Dlaczego? — spytałem.
— Widzisz, kochany Watsonie, samobójcy często długo wahają się,
nim ostatecznie zdecydują się na rozpaczliwy krok. Jeśli jednak to stanie się,
pragną, by zgon nastąpił jak najprędzej, nie życzą sobie powolnych męczar-
ni
Samobójca, który pragnąłby odebrać sobie życie gazem uchodzącym
z tej kuchenki, odemknąłby prócz dolnego kurka oba górne, i to jak najsze-
rzej, nigdy zaś nie odemknąłby tylko jednego i w dodatku tak nieznacznie.
— Najzupełniej podzielam pańskie zdanie — rzekł inspektor. — Za-
uważam też, że nieznaczne uchylenie kurka wyjaśnia, dlaczego zgon nastą-
pił dopiero między siódmą a ósmą rano, jak to stwierdził lekarz.
— Żeby już ostatecznie skończyć z hipotezą samobójstwa, dodam
jeszcze, że rzekoma samobójczyni nie pozostawiła żadnego listu. Jak wyka-
zuje statystyka, w większości wypadków samobójcy pozostawiają listy wy-
jaśniające pobudki targnięcia się na życie. Obwiniają często najbliższą ro-
dzinę zamieszczając w nich nieraz rzeczy bardzo dla niej nieprzyjemne lub
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 75
wręcz kompromitujące. Jeśli taki list wpadnie w ręce członka rodziny przed
przybyciem policji, ulega zwykle zniszczeniu. Samobójcy zostawiają więc
listy jeszcze znacznie częściej niż wykazuje statystyka.
— Jeśli upadła teza samobójstwa — zabrałem głos — pozostają tyl-
ko dwie możliwości: nieszczęśliwy wypadek lub morderstwo. Morderstwo
jest niemożliwe wobec znalezienia doskonale zamkniętych drzwi i okien. A
więc nieszczęśliwy wypadek!
— Oczywiście — przytaknął Brandstreet.
— Tak by wyglądało — rzekł Holmes skubiąc w zamyśleniu brodę.
— Ale jak panowie wyobrażacie sobie ten nieszczęśliwy wypadek?
Inspektor chrząknął nieco zakłopotany, wreszcie odparł:
— Myślę, że zmarła postawiła jakieś naczynie z wodą na kuchenkę,
zapomniała o tym i położyła się spać, woda wykipiała i zalała płomień ga-
zowy, a gaz uchodził dalej z nie zamkniętego kurka. Takie wypadki trafiaj ą
się!
— Gdyby tak było — sprzeciwił się Holmes — naczynie to znaleźli-
byśmy stojące na kuchence, a nie widzę go tam, nie sądzę zaś, by panowie
coś tu ruszali.
— Oczywiście nie!
— Poza tym, jeśliby pani Flanders chciała zagrzać wodę, otworzyła-
by kurek na pełny gaz, w rzeczywistości natomiast kurek był ledwie odchy-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 76
lony. Bardzo wątpię, by chciała coś grzać na wolnym ogniu, jeśli miała za-
miar udać się zaraz na spoczynek.
— To są istotnie poważne trudności — rzekł inspektor. — Ale moż-
liwa jest jeszcze taka ewentualność: Pani Flanders grzała coś na kuchence,
później zamknęła górny kurek, ale zapomniała to samo uczynić z dolnym.
Zdejmując naczynie z kuchenki, niechcąco trąciła lekko górny kurek, czego
nie zauważyła, i gaz zaczął ponownie uchodzić.
— Spróbujmy, jakby to wyglądało w praktyce — zaproponował
Holmes.
Zrobiliśmy mały eksperyment. Okazało się, że przyjmując tezę in-
spektora wypadłoby chyba trącić kurek łokciem, odpowiedni ruch jednak
byłby tak nienaturalny, że praktycznie nie mógł wchodzić w rachubę.
— Może pani Flanders zdejmowała jakieś naczynie z kuchenki przez
ściereczkę i koniec jej zawadził o kurek i nieco go odsunął — wyraziłem
przypuszczenie.
Znów zrobiliśmy odpowiedni eksperyment. Okazało się, że i ta hipo-
teza była w najwyższym stopniu nieprawdopodobna.
— Dodam jeszcze jedną rzecz — zabrała głos pani Holmes. — Pani
Flanders zapowiedziała sąsiadce, że zaraz idzie spać i nie będzie myła na-
czynia, które istotnie stoi brudne na tym stole. Bardzo wątpię, by pani Flan-
ders po odejściu sąsiadki w ogóle cokolwiek stawiała na gaz, ale oczywiście
nie jest to niemożliwe.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 77
Jest tu wszakże jeszcze jedna możliwość, której dotąd nie braliśmy
pod uwagę: Pani Flanders mogła postawić na gaz jakiś płyn, który gotując
się zalał słaby płomień gazu; później pani Flanders zdjęła to naczynie z ku-
chenki, ale przeoczyła, że kurek gazowy pozostał niezamknięty.
— Tak musiało być! — zawołał z zapałem inspektor. — To jest jedy-
ne rozwiązanie sprawy, innego nie widzę.
— Muszę cię zmartwić, droga Mary, ale nie uważam twego wyja-
śnienia za prawdopodobne. Gdyby palenisko zalał kipiący płyn, musiałaby
wylać się znaczna jego ilość. Część tego płynu w międzyczasie wyparowała-
by, ale reszta pozostałaby na spodzie tej kuchenki, której górna część opiera
się na czterech nóżkach.
— Pani Flanders mogła z tej blachy na spodzie kuchenki wytrzeć
płyn ściereczką — broniła się pani Holmes.
— Nie, droga żono. Na spodzie kuchenki jest sporo różnego brudu,
od niepamiętnych czasów nikt spodu tej kuchenki nie dotknął ściereczką!
Pani Flanders nie była zbytnią pedantką pod względem czystości...
Pani Holmes nachyliła się nad kuchenką, by sprawdzić prawdziwość
słów męża. Po chwili wyprostowała się. Zauważyłem, że oczy pani Mary
błyszczą jak gwiazdy, co było oznaką silnego podniecenia.
— Przyznaj ę ci w zupełności rację. Ale schylcie się, panowie, nad tą
kuchenką i powąchajcie ją.
Holmes uczynił to pierwszy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 78
— To jest zapach kropli walerianowych — powiedział. — Słaby, ale
jeszcze wyraźny.
Inspektor i ja stwierdziliśmy to samo,
— Pani Flanders miała w sąsiednim pokoju apteczkę — podjęła pani
Holmes. — Zbadajmy, czy są w niej krople walerianowe.
W apteczce znaleźliśmy małą flaszeczkę z tymi kroplami. Było w niej
na dnie nieco płynu, który był już prawie bez zapachu.
— Bardzo wątpię, by to z tej flaszeczki wylano krople na kuchenkę
— rozważała pani Holmes. — Ale w ogóle zastanówcie się, panowie, jak to
wszystko dziwacznie wygląda: Krople walerianowe zażywa się w wodzie
lub na cukrze. Jeśli leje się krople do kieliszka lub też jakiegoś innego na-
czynia, czy robi się to właśnie nad kuchenką gazową?!
Byliśmy pod wrażeniem słów pani Holmes, których trafność nie ule-
gała wątpliwości.
— Poza tym rozumiem, że komuś trzęsą się ręce i że lejąc krople
może uronić ich nieco na bok — wywodziła dalej pani Holmes. — Ale tę ku-
chenkę polano obficie kroplami walerianowymi, to nie ulega wątpliwości!
Kto i w jakim celu to uczynił?!
Chwilę trwaliśmy w milczeniu. Naraz za drzwiami rozległo się miau-
czenie kota.
— Kotka! Naturalnie, że kotka! Że też wcześniej o tym nie pomyśla-
łam! Drogi Sherlocku, masz za żonę taką idiotkę, że warto by ją kopnąć tak
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 79
mocno, by zaleciała stąd aż na Baker Street! Ale jaki ten świat jest zbrodni-
czy! — dodała pani Holmes ze szczerym oburzeniem. — Co za wyrafinowa-
na zbrodnia! Przejdzie do kronik kryminalnych jako coś zupełnie wyjątko-
wego!
Patrzyliśmy na panią Holmes w zdumieniu. Żona mego przyjaciela
otworzyła drzwi na korytarz i wpuściła do pokoju miauczącą pod drzwiami
kotkę. Było to prześliczne stworzenie, całe czarne prócz żółtych oczu, do-
skonale utrzymane, o połyskującej sierści, świadczącej o dobrym odżywia-
niu.
Kotka weszła z podniesionym ogonem i zaraz zaczęła ocierać się o
nogi pani Holmes i głośno mruczeć.
Pani Holmes wzięła zwierzątko na ręce.
— Chodźmy stąd — rzekła.
— Dokąd? — spytał inspektor.
— Do pokoju młodego Sandersa, generalnego spadkobiercy po
zmarłej. Proszę nas tam zaprowadzić.
— Czy sądzi pani, że Sanders jest zbrodniarzem? Ależ on ma dosko-
nałe alibi: Był w lokalu „Reunion” w towarzystwie trzech osób od godziny
9,30 wieczór do 9 rano. Towarzystwo to urządziło tam szaloną pijatykę.
Alibi Sandersa, które na wszelki wypadek już sprawdziłem, potwierdziło
dwóch kelnerów, płatniczy i szatniarz. Jest ono nie do obalenia!
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 80
— Ani przez chwilę nie wątpię w prawdziwość tego alibi. Ale
chodźmy do Sandersa. Niech panowie wejdą pierwsi do jego pokoju, ja z
kotką na ręku wejdę na końcu. Proszę pilnie obserwować, jak zachowa się
generalny spadkobierca zobaczywszy mnie z kotką.
Kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami pokoju młodego Sandersa, in-
spektor zapukał.
— Proszę — odezwał się głos ze środka.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Weszliśmy w kolejności: inspek-
tor, Holmes i ja. Młody człowiek, który leżał w ubraniu na łóżku, powstał na
nasz widok. Twarz miał bardzo bladą, ale na widok pani Holmes, która we-
szła ostatnia z kotką, pobladł jeszcze silniej i zdawał się być bliski omdlenia.
— Panie Sanders — rzekła pani Holmes — wiemy, że ostatnią noc
spędził pan w lokalu „Reunion”. Chciałabym tylko wiedzieć, w jakim ubra-
niu był pan tam.
Sanders otworzył szafę i wskazał na wiszące w niej ciemne wizyto-
we ubranie.
Pani Holmes nachyliła się i powąchała ubranie. Później, wypuściw-
szy kotkę z rąk, zdjęła marynarkę z wieszaka i rozłożyła ją na podłodze
podszewką do spodu.
Kotka stała przez chwilę jakby nieco zdezorientowana, niebawem
zaczęła węszyć. Podeszła do marynarki i obwąchała dokładnie jej lewą
boczną kieszeń. Z kolei poczęła o nią ocierać się, wreszcie położyła się na
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 81
marynarce i wykonała na niej różne harce, wywracając się brzuszkiem do
góry i wymachując łapkami.
— W tej kieszeni — rzekła podniesionym i bardzo stanowczym gło-
sem pani Holmes do Sandersa — miał pan buteleczkę z kroplami waleria-
nowymi, kieszeń przeszła ich zapachem, korek był nieco nieszczelny. Przy-
puszczam, że buteleczkę z kroplami wyrzucił pan gdzieś po drodze do loka-
lu „Reunion”. Nimi to w czasie bytności u ciotki, wyszedłszy pod jakimś po-
zorem do kuchni, zlał pan obficie kuchenkę gazową i wtedy też odsunął pan
dolny kurek przy kuchence. Kotki wtenczas w mieszkaniu nie było. Liczył
pan na to, że wróci ona gdzieś w nocy i w czasie snu pańskiej ciotki zachowa
się w podobny sposób na kuchence gazowej, jak to przed chwilą obserwo-
waliśmy.
— Istotnie, kotka podniecona zapachem kropli — koty pod wpły-
wem zapachu kropli walerianowych stają się nadzwyczaj pobudliwe — za-
częła wyprawiać swe harce, w czasie których trąciła łapką kurek powodując
upływ gazu.
Młody Sanders załamał się zupełnie.
— Nie wypieram się... — wyjąkał. — Tak było... Całą ohydę mego
czynu zrozumiałem dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem moją dobrą ciotkę
nieżywą!
Szloch wstrząsnął ciałem młodego zbrodniarza. Pozwoliliśmy mu
nieco uspokoić się.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 82
— Nabrałem takiego wstrętu do samego siebie, że rozmyślałem wła-
śnie poważnie nad tym, by wyznać wszystko władzom!
— Dlaczego dokonał pan zbrodni? — spytał inspektor.
— Dla pieniędzy... Wyglądało, że ciotka będzie żyć jeszcze bardzo
długo, a ja ich pilnie potrzebowałem.
— Na co? Słyszałem, że zarabiał pan dobrze, ponadto ciotka była dla
pana bardzo hojna.
Sanders nieco zawahał się, ale po chwili odparł:
— Poznałem przepiękną kobietę, w której zakochałem się do szaleń-
stwa. Ale to była bardzo kosztowna znajomość... Gdybym nie zdobył pienię-
dzy, straciłbym tę kobietę...
— Czy już za pierwszym razem udało się panu osiągnąć cel, czy też
więcej razy dokonywał pan zamachów na życie ciotki? — spytała pani Hol-
mes.
— Czyniłem to trzy razy. Poprzednie dwa nie dały rezultatu, może za
mało kropli wylałem na kuchenkę, może też kotka wyprawiała swe harce na
kuchence w ten sposób, że nie odchyliła kurka gazowego.
Inspektor uderzył się ręką w czoło.
— Teraz dopiero rozumiem znaczenie pewnego szczegółu, o którym
opowiadała mi pani Davison, zapomniałem o tym poprzednio wspomnieć.
Otóż pani Flanders żaliła się jej dwukrotnie niedawno, że jest bardzo roz-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 83
targniona. Stwierdziła bowiem rano, że zapomniała zamknąć na noc kurek
gazowy.
— Wszystko wyjaśniło się więc — rzekła pani Holmes. — Mężu, dok-
torze, idziemy stąd. A pan, inspektorze, dopełni zapewne wszelkich po-
trzebnych formalności.
Pani Holmes zabrawszy kotkę wyszła pierwsza na korytarz.
— Co zrobimy z tym ślicznym stworzeniem? — spytała męża. — Nie
będzie się nim miał kto zaopiekować... Koteczka nic nie jest winna temu, że
zbrodniczy umysł ludzki posłużył się nią jako narzędziem.
— Przyznaję, że nie wiedziałem o tym, że zapach kropli waleriano-
wych działa na koty tak podniecająco — rzekł Sherlock Holmes. — W mym
domu rodzinnym nie było kota, nie mieliśmy go też nigdy z Watsonem na
Baker Street. Nauczyłem się czegoś nowego...
— A co do tej uroczej koteczki, jeśli masz zamiar zabrać ją do nasze-
go mieszkania, nie mam nic przeciw temu. Może obserwowanie życia kotki
dopomoże mi kiedyś w wyświetleniu jakiejś zbrodni...
— Dziękuję ci, drogi mężu, odgadłeś jak zawsze moje życzenie!
Koniec
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ANTONI STAŃSKI – CZARNY KOT I STATYSTYKA
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 84
ANTONI STAŃSKI jest autorem cyklu opowieści kryminalnych pt. „Nowe przygody Sherlocka Holmesa”. W latach 60. Dość często nadawanych przez Polskie Radio. Autor wprowadził do swych nowel postać stworzoną przez Artura Conan Doyle, słynnego Sherlocka Holmesa — i ożenił go z sympatyczną kobietą-detektywem. W opowiadaniach Stańskiego, większość zagadek kryminalnych jest rozwiązywana przez inteligentną Mary Holmes. Innym polskim autorem przygód słynnego detektywa jest Wacław Gołembowicz. W swym cyklu Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa obok doktora Watsona wprowadził także przeciwnika, zdolnego lecz równocześnie zbrodniczego chemika Braunhelda.
[Jawa48]
(Suspicion)
Przełożył Tadeusz Malanowski
Opowiadanie było wydane jako Antologia „TCHNIENIE GROZY — opowiadania z
literatury angielskiej” — wybór Wojciech Żukrowski, w 1974 roku
przez Wydawnictwo Poznańskie.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 86
„Pozwólcie, że Was zaproszę na seans z duchami, posłuchacie niezwykłych opowieści, a może i za Wami coś się pojawi i zechce lodowatym tchnieniem owiać kark. Oto jedno z nich… [Wojciech Żukrowski]”
W miarę jak atmosfera w wagonie kolejowym gęstniała od
dymu tytoniowego, pan Mummery coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że
śniadanie mu nie posłużyło.
Co mogło być nie w porządku? Ciemny chleb, bogaty w witaminy
zgodnie z zaleceniami dietetyka pisującego w „Morning Star”; bekon pod-
smażony tak, że chrupał rozkosznie; jajka sadzone, ledwie ścięte; kawa
przyrządzona tak, jak tylko pani Sutton umiała ją zaparzyć.
Ta pani Sutton to istny skarb, coś, za co losom należało dziękować,
albowiem Ethel od czasu swego kryzysu nerwowego ubiegłego lata do-
prawdy nie była w stanie męczyć się z niewyszkolonymi służącymi, które
przychodziły i odchodziły w burzliwym tempie. Biedula, ta Ethel: tak nie-
wiele w ostatnich czasach trzeba, żeby wyprowadzić ją z równowagi...
Pan Mummery, usilnie starając się zignorować coraz silniejsze zabu-
rzenia trawienne, miał nadzieję, że do jakiejś choroby nie dojdzie. Niezależ-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 87
nie od tego, jakie kłopoty wywołałoby to w biurze, strasznie by to zmartwi-
ło Ethel, pan Mummery zaś poświęciłby bodaj swe mało ciekawe życie, byle
tylko oszczędzić żonie choćby chwili obawy... Wsunął do ust tabletkę na
trawienie. Ostatnio przyzwyczaił się do noszenia ich ze sobą. Rozpostarł
gazetę. Nie wyglądało na to, by zawierała coś naprawdę ciekawego. Ktoś
tam zgłaszał w Izbie Gmin interpelację w sprawie liczby maszyn do pisania,
używanych w resortach rządowych; książę Walii z uśmiechem na ustach
otworzył ogólnokrajową wystawę obuwia brytyjskiej produkcji; w łonie
partii liberalnej nastąpił nowy rozłam; policja ciągle jeszcze poszukiwała
kobiety, o której sądzono, że otruła całą rodzinę w Lincoln; dwie dziewczy-
ny zostały, jak w pułapce, w fabryce ogarniętej pożarem; jakaś gwiazda fil-
mowa po raz czwarty uzyskała wyrok rozwodowy pod warunkiem, że w
przewidzianym terminie nie zostaną przedstawione dowody przeciwko niej
przemawiające.
Na stacji Paragon pan Mummery wyszedł z pociągu i wsiadł do
tramwaju. Złe samopoczucie przybierało formę zdecydowanych mdłości.
Jakoś szczęśliwie zdołał dotrzeć do biura, nim nastąpiło najgorsze... Siedział
już za biurkiem blady, ale całkiem opanowany, gdy do gabinetu wpadł jego
wspólnik.
„...Sie masz, Mummery — powiedział głośno pan Brookes i w sposób
nieunikniony dorzucił: — Zimno dziś, co?
— Aha — odparł pan Mummery. — Bardzo nieprzyjemnie, zupełny
już mrozik w gruncie rzeczy...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 88
— A tak, paskudna pogoda — rzekł pan Brookes. — No, a jak u cie-
bie, wszystkie cebulki zasadziłeś? *
— Niezupełnie — przyznał pan Mummery. — W gruncie rzeczy nie
bardzo miałem ochotę...
— Szkoda! — przerwał mu partner. — Wielka szkoda. Trzeba było je
wcześniej sprowadzić. Ja to zrobiłem tydzień temu. Jak na ogródek w mie-
ście, na wiosnę będzie całkiem całkiem... Masz szczęście, że mieszkasz na
wsi, to chyba lepiej, niż mieszkać w Hull, co? Choć i my mamy tu dość świe-
żego powietrza. Ale, ale, jak się miewa twoja pani?
— Dziękuję, teraz już o wiele lepiej.
— Miło to słyszeć, bardzo miło. Mam nadzieję, że zimą jak zwykle się
pokaże; kółko dramatyczne nie może się bez niej obejść. Och, nie zapomnę,
jak grała w zeszłym roku — ona i ten młody Welbeck. Aha, Welbeckowie
dopiero co o nią pytali, wczoraj.
— Dziękuję, tak... Myślę, że wkrótce będzie mogła znów podjąć swe
towarzyskie obowiązki. Tylko że doktor mówi, żeby nie przeholowała. Po-
wiada, żeby, najważniejsze, nie martwić się. Moja żona powinna zachowy-
wać spokój, nie przemęczać się, nie śpieszyć i nie brać na siebie zbyt wiele...
— Słusznie, słusznie! Najgorsze te cholerne zmartwienia i w ogóle...
Ja tam już wiele lat temu przestałem się martwić no i tylko popatrz na mnie!
Zdrów jestem jak rzepa, bo inaczej to bym i do pięćdziesiątki nie dociągnął.
A ty, nawiasem mówiąc, wcale na takiego nie wyglądasz.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 89
— To chyba trochę niestrawność — odparł pan Mummery. — Nic
poza tym. Kłopoty z wątrobą, do tego się to sprowadza i tyle...
— O, właśnie, właśnie! — rzekł pan Brookes, chwytając okazję. —
Czyż nie warto jednak żyć? To przecież zależy od wątroby. Ha, ha! No, ale
coś mi się zdaje, że trzeba się trochę zabrać do roboty. Gdzie jest ta sprawa
dzierżawy Ferrabyego?
Pan Mummery, który tego poranka nie był zbyt skłonny do konwer-
sacji, dość przyjaźnie przyjął propozycję i przez pół godziny pozwolił sobie
pogrążyć się w obowiązkach pośrednika obrotu nieruchomościami. Lecz
pan Brookes nagle znów wybuchnął potokiem wymowy.
— Ale, ale — rzekł — może twoja żona zna jakąś dobrą kucharkę,
co?
— Chyba nie — odpowiedział pan Mummery. — W dzisiejszych cza-
sach nie tak łatwo o nie. Ale wasza dawna chyba nie opuszcza was?
— Skądże! — pan Brookes roześmiał się serdecznie. — Toż by było
istne trzęsienie ziemi. Nie, tu chodzi o Philipsonów. Ich dziewczyna wycho-
dzi za mąż. To najgorsze z tymi dziewczynami. Powiedziałem Philipsonowi:
„Uważaj, co robisz, zaangażuj kogoś, o kim coś wiesz, bo jeszcze ci się zwali
na głowę taka na przykład trucicielka, jakże jej tam? Aha, Andrews. Na razie
nie chcę wcale posyłać wieńców na wasz pogrzeb” powiedziałem. Philipson
uśmiał się, ale to sprawa wcale nie do śmiechu, i to mu powiedziałem. Sło-
wo daję, po prostu nie wiadomo, za co właściwie płacimy policji. Już prawie
miesiąc, a ta jakoś nie może złapać tej kobiety. Mówią tylko, że ona może
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 90
obraca się gdzieś w sąsiedztwie, może szuka posady kucharki, tak piszą. Ku-
charki! Coś podobnego!
— Więc nie sądzisz, że ta Andrews popełniła samobójstwo? — spy-
tał pan Mummery.
— Samobójstwo? Dobre sobie! — rzucił szorstko pan Brookes. — Już
ty w to nie wierz, mój drogi. Ten płaszcz znaleziony nad rzeką, to tylko dla
zamydlenia oczu. Takie jak ona życia sobie nie odbierają, możesz być pe-
wien!
— Co znaczy „takie jak ona”?
— Z manią trucia ludzi arszenikiem. Zanadto dbają o własną skórę.
Chytre jak łasice i tyle. Miejmy tylko nadzieję, że jakoś uda się ją złapać, za-
nim spróbuje zabrać się do kogoś innego. Powiedziałem już Philipsonowi...
— Więc myślisz, że zrobiła to pani Andrews?
— Czy myślę? Oczywiście, że ona, jasne jak boży dzień. Pielęgnowała
swego starego ojca i ten nagle umarł, a zostawił jej w spadku okrągłą sum-
kę. Potem prowadziła dom pewnego starszego jegomościa i ten też raptem
umarł. A teraz to małżeństwo: mężczyzna zmarł, a żonę zabrano z ob-
jawami ostrego zatrucia arszenikiem. Kucharka dała nura, a ty pytasz, czy
ona to wszystko zrobiła! Założę się, że gdyby odkopali jej ojca i tego drugie-
go starego, to stwierdziliby, że obaj są gruntownie nafaszerowani arszeni-
kiem. Jak się już raz zacznie takie sztuczki, to nie można się powstrzymać.
To jakoś tak wrasta w człowieka.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 91
— Ano, chyba tak powiedział pan Mummery. Wziął znowu gazetę i
przyglądał się zdjęciu przy liście gończym. — Wygląda zupełnie nieszko-
dliwie — zauważył. — Całkiem miła, ma taki matczyny wygląd.
— Usta ma nieprzyjemne — oświadczył pan Brookes. Miał własną
teorię, według której charakter człowieka maluje się w układzie jego ust. —
Ja bym tam ani na jotę nie ufał tej kobiecie...
W miarę jak dzień upływał, pan Mummery czuł się lepiej. Sprawa
obiadu trochę go denerwowała: z namysłem wybrał niedużą rybę z wody i
pudding mleczny, a specjalnie postarał się nie wybiegać od razu po jedze-
niu. Ku wielkiej uldze stwierdził, że i ryba, i pudding pozostały tam, gdzie je
wpakował, i że on, pan Mummery, nie doznał tym razem owego przykrego
bólu, który stał się zjawiskiem niemal codziennym w okresie ostatnich
dwóch tygodni. Pod koniec dnia pan Mummery był już w całkiem dobrym
humorze. Widmo choroby i rachunków za wizyty lekarskie przestało go
nawiedzać. Kupił pęk ciemnozłocistych chryzantem dla żony, i pociągu wy-
siadł z uczuciem przyjemnego oczekiwania i poszedł dróżką ogrodową do
willi „Mon abri”.
Trochę zaskoczyło go to, że nie zastał żony w bawialni. Ciągle jeszcze
tuląc pęk chryzantem podreptał korytarzem i pchnął drzwi od kuchni. Była
tam tylko kucharka. Siedziała tyłem do niego przy stole i poderwała się
niemal z miną winowajczyni, gdy się zbliżył.
— O rany, alem się przestraszyła! Wcale nie słyszałam, jak pan
wszedł od frontu.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 92
— Gdzie żona? Znowu się źle czuje, czy co?
— Ano, znów trochę głowa boli biedulkę, proszę pana. Namówiłam
panią, żeby się położyła, o wpół do piątej zaniosłam jej mocnej herbaty.
Pewno sobie teraz spokojnie drzemie.
— Ojej! — rzucił pan Mummery — coś podobnego...
— Mnie się widzi — rzekła paru Sutton — że to od tych porządków
w stołowym. Mówiłam, niech się pani nie przemęcza, ale pan sam wie, jaka
ona jest. Jak ją najdzie ta niespokojność, nie da rady; ciągle musi coś robić.
— Wiem — rzekł pan Mummery. — To nie pani wina-, pani Sutton.
Doskonale wiem, jak pani dba o nas oboje. Skoczę na górę i zajrzę, nie będę
żonie przeszkadzał, jeśli śpi. Ale, ale, co mamy na kolację?
— Cóż, zrobiłam smaczny pieróg z siekaną wołowiną i cynaderkami
— rzekła pani Sutton, a ton jej głosu sugerował, że gotowa jest podać rze-
czywiście coś wyśmienitego i że nic sobie nie będzie robiła, jeśli nie będzie
smakowało.
— O, o, znowu ciasto? — zastanowił się pan Mummery. — No do-
brze, tylko że ja...
— Sam pan zobaczy, że świetny i lekki — zaprotestowała kucharka
uchylając drzwiczki piekarnika, żeby pan domu mógł się przyjrzeć. — Na
maśle, bo sam pan mówił, że smalec dla pana niestrawny.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 93
— Dziękuję, dziękuję — odparł pan Mummery. — Na pewno będzie
doskonały. Ostatnio niezbyt dobrze się czuję z żołądkiem, a smalec nie bar-
dzo mi służy...
— Ano, niektórym szkodzi, to fakt — zgodziła się pani Sutton — mo-
że panu wątroba przemarzła, nie dziwota, pewno, że taka pogoda nikomu
na dobre nie wyjdzie.
Pokręciła się koło stołu i zabrała ilustrowane pismo, które tam czy-
tała. — Może tak zanieść pani kolację na górę? — spytała.
Pan Mummery powiedział, że pójdzie i się dowie. Wszedł po scho-
dach na palcach. Ethel leżała skulona pod puchową kołdrą, wydała mu się
zbyt drobna i krucha na podwójnym małżeńskim łożu. Poruszyła się, gdy
mąż wszedł, i uśmiechnęła się do niego.
— Jak się masz, kochanie — rzekł pan Mummery.
— Jak się masz, już z powrotem? — Chyba spałam, taka byłam zmę-
czona i głowa mnie bolała, że pani Sutton zapędziła mnie na górę.
— Bo ty się przemęczasz, kochanie — stwierdził, mąż ujmując jej
dłoń i siadając na krawędzi łóżka.
— Tak, to brzydko z mojej strony, jakie śliczne kwiaty, Haroldzie!
Wszystkie dla mnie?
— Wszystkie dla mojej pchełeczki — rzekł czule pan Mummery. — A
nie należy mi się coś za to?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 94
Paru Mummery uśmiechnęła się, a pan Mummery nagrodzony został
serdecznym buziakiem.
— No już dosyć, dosyć, mój sentymentalny staruszku t zaprotesto-
wała żartobliwie żona. — Teraz zmykaj, bo ja wyskakuję z łóżka.
— Poleż lepiej, mój skarbie, pozwól, pani Sutton poda ci tu kolację —
zaproponował mąż. Ethel opierała się, ale był nieustępliwy. Jak nie będzie o
siebie dbała, to nie pozwoli jej pójść na zebranie kółka dramatycznego, a
przecież wszyscy tak bardzo czekają tam na jej powrót. Welbeckowie już o
nią wypytywali, mówią, że zupełnie nie można się bez niej obejść.
— Naprawdę wypytywali? — rzuciła Ethel z pewnym ożywieniem.
— To strasznie miło, że chcą, bym wróciła. No to może jednak zostanę w
łóżku. A jak mój mężulek czuł się przez cały ten dzień?
— Całkiem nieźle, całkiem nieźle.
— A brzuszek już nie bolał?
— Hm, może troszeczkę, ale już przeszło. Pchełeczka nie ma się
czym martwić.
Przez dwa następne dni pan Mummery nie doznawał żadnych nie-
pokojących objawów; idąc za radą gazetowego eksperta dietetycznego, za-
brał się do picia soku pomarańczowego i uszczęśliwiony był wynikiem tej
kuracji. W czwartek jednak źle się poczuł w nocy, że zaalarmowana Ethel
nalegała, by sprowadzić lekarza.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 95
Doktor zbadał tętno, obejrzał język. Zdawało się, że całą sprawę
traktuje lekko. Wypytywanie, co pan Mummery zjadł na kolację, ujawniło
fakt, że na kolację były wieprzowe nóżki w galarecie, potem pudding
mleczny, a przed snem pacjent wypił dużą szklankę soku pomarańczowego,
zgodnie z nową dietą.
— Ot, i cały kłopot — powiedział wesoło doktor Griffith. — Sok to
świetna rzecz, nóżki też, ale nie razem. Wieprzowina i pomarańcze wybitnie
źle działają na wątrobę, nie wiem dlaczego tak jest, ale to nie ulega wątpli-
wości. Zostawię panu prostą receptę, a przez parę dni proszę poprzestać na
kleiku i żadnej wieprzowiny. Niech się pani nie martwi o męża, zdrów jak
ryba, to o panią powinniśmy zadbać, bardzo mi się u pani nie podobają te
czarne sińce pod oczami. Noc niespokojna, no tak, oczywiście. A to le-
karstwo na wzmocnienie bierze pani regularnie? A, to dobrze. No, nie ma
pani powodu martwić się o mężusia, wkrótce go z tego wyciągniemy.
Proroctwo to spełniło się, ale nie od razu. Pan Mummery, choć ogra-
niczył swą dietę do owomaltyny, bułki i mleka oraz do bulionu umiejętnie
przygotowywanego przez panią Sutton, a przyniesionego mu do łóżka przez
Ethel, był wybitnie nieswój przez cały piątek i dopiero w sobotę po po-
łudniu zdołał — dość niepewnie zwlec się na parter. Najwidoczniej wszyst-
ko to gruntownie nim wstrząsnęło. Udało mu się jednak zająć się paru do-
kumentami, które Brookes przysłał mu z biura do podpisu. Zabrał się też do
domowej księgowości; Ethel do interesów się nie nadawała, więc pan domu
zawsze wraz z nią przeglądał wszelkie rachunki. Załatwili sprawę z rzeźni-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 96
kiem, piekarzem, mleczarnią i dostawcą węgla. Pan Mummery spojrzał py-
tająco.
— Jest coś jeszcze, kochanie?
— Chyba... pani Sutton. Wiesz, to koniec miesiąca.
— Aha. Chyba jesteś z niej zadowolona, prawda, malutka?
— Taak, a ty? Dobra kucharka. Miła, taka poczciwa, macierzyńska w
dodatku. Nie uważasz, że miałam dobrą intuicję, tak z miejsca angażując
panią Sutton?
— Rzeczywiście — potwierdził pan Mummery.
— To zupełnie opatrznościowe, że się tak pojawiła, właśnie kiedy ta
wstrętna Jane odeszła bez wypowiedzenia. Byłam całkiem zrozpaczona,
trochę ryzykowne oczywiście było angażowanie pani Sutton bez referencji,
ale przecież trudno się po niej referencji spodziewać, skoro przedtem zaj-
mowała się własną owdowiałą matką.
— No, niee — powiedział pan Mummery. Czuł się w związku z tym
trochę nieswojo w owym czasie, choć nie chciał wiele mówić, bo ostatecznie
musieli mieć jakąś gosposię. Eksperyment okazał się w praktyce wprost do-
skonały i teraz nikt nie miał nic do powiedzenia. Pan Mummery za-
proponował, co prawda raz, żeby tak na wszelki wypadek napisać do pro-
boszcza parafii pani Sutton, ale Ethel powiedziała, że świadectwo moralno-
ści, wydane przez duchownego, bynajmniej ich nie poinformuje o tym, jak
gotuje pani Sutton, a to ostatnie — przecież najważniejsze.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 97
Pan Mummery wyliczył miesięczną pensję
— Ale, ale, kochanie — powiedział — może byś tak zwróciła uwagę
pani Sutton, że skoro już musi czytać poranną gazetę, zanim ja zejdę na dół,
to byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciała po przeczytaniu po-
rządnie ją składać.
— Ależ z ciebie zrzęda, kochanie — rzekła żona. Pan Mummery wes-
tchnął. Nie umiałby wyjaśnić, czemu to jednak ważne, by poranna gazeta
docierała do niego świeża i nietknięta jak dziewica. Kobiety na to uwagi nie
zwracają,
W niedzielę pan Mummery czuł się o wiele lepiej, w gruncie rzeczy
tak jak dawniej. Jedząc śniadanie w łóżku, czytał z zadowoleniem, szczegól-
ną uwagę zwracając na kronikę kryminalną. Pan Mummery czerpał z mor-
derstw sporo przyjemności: dawały mu miły, zastępczy dreszczyk przygo-
dy, bo naturalnie przecież to sprawy całkiem dalekie od codzienności życia
na peryferiach Hull.
Dowiedział się, że Brookes miał zupełną rację: wykopano ojca oraz
byłego pracodawcę owej Andrews i rzeczywiście okazało się, że byli „nafa-
szerowani” arszenikiem.
Na obiad zszedł na dół. Pieczona polędwica z duszonymi razem z nią
kartofelkami, mięso w cieście, niesłychanie delikatne, a na deser szarlotka.
Po trzech dniach diety i rekonwalescencji rozkoszne było to smakowanie
przypieczonego tłuszczyku i różowawego wewnątrz, chudego mięsa. Jadł z
umiarkowaniem, ale ze zmysłową radością. Jego żonie natomiast apetyt
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 98
trochę nie dopisywał, ale ona nigdy nie była zbytnią amatorką mięsa. Z na-
tury wybredna, a poza tym (całkiem niepotrzebnie) obawiała się tycia.
Popołudnie okazało się ładne i o godzinie trzeciej, gdy był już pe-
wien, że rostbef należycie „ułożył” mu się w żołądku, panu Mummery przy-
szło do głowy, że warto zasadzić wreszcie pozostałe cebulki tulipanowe.
Nałożył stary płaszcz ogrodniczy i powędrował do szopy w ogrodzie. Wy-
ciągnął stamtąd worek cebulek i rydel, a potem przypomniawszy sobie, że
ma odświętne spodnie, uznał, że lepiej przynieść matę, by na niej klęknąć.
Kiedy ostatni raz widział tę matę? Nie mógł sobie przypomnieć, ale zdawało
mu się, że chyba zwinął ją i wsadził w kąt pod półkę z donicami. Pochylił
się, pomacał po ciemku wśród doniczek. Tak: mata była, ale natrafił też na
jakąś puszkę. Wyjął ją ostrożnie.
Tak, oczywiście resztki preparatu do zwalczania chwastów.
Pan Mummery spojrzał na różową etykietkę, gdzie rzucał się w oczy
drukowany napis: „Preparat arsenowy do niszczenia chwastów. TRUCI-
ZNA”. Z łagodnym uczuciem podniecenia zdał sobie sprawę, że ten środek
chemiczny kojarzy się ze śmiercią ostatniej ofiary pani Andrews. Sprawiło
mu to swoistą przyjemność: dało poczucie, że z daleka, ale konkretnie on,
pan Mummery, ma kontakt z ważnymi wydarzeniami. A potem, ze zdziwie-
niem i sensacją trochę nieprzyjemną, zauważył, że pokrywka puszki tkwi
całkiem luźno.
— Gdzieżbym ja to tak zostawił? — mruknął. — Wcale bym się nie
zdziwił, gdyby wszystko się ulotniło. — Zdjął pokrywkę, zerknął do wnętrza
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 99
puszki: wydawała się opróżniona do połowy. Mocno wbiwszy pokrywkę
trzonkiem łopaty, na wszelki wypadek wepchnął puszkę tam, skąd ją wyjął.
Potem starannie umył ręce pod hydrantem, bo nie miał ochoty na żadne ry-
zyko.
Gdy wrócił, zasadziwszy tulipany, zbiło go nieco z tropu to, że w ba-
wialni zastał gości; Zawsze miło widzieć panią Welbeck, a także jej syna, ale
wolałby dziś być z góry uprzedzony, miałby czas gruntownie wydrapać
spod paznokci ogrodowy brud.
Nie chodziło o to, by pani Welbeck zauważyła te paznokcie — była
kobietą gadatliwą i zwracała niewiele uwagi na cokolwiek poza tym, co sa-
ma mówiła. Panu Mummery sprawiło wyraźną przykrość, że pani Welbeck
obrała sobie akurat za temat trucicielkę z Lincoln. — Temat najzupełniej
nieodpowiedni przy podwieczorku pomyślał pan Mummery. Że też właśnie
teraz;.. Podenerwowanie było takie, że aż panu Mummery mdło się zrobiło
podczas omawiania medycznych objawów, a w dodatku rozmowa ta nie by-
ła dobra i dla Ethel. Wystarczała, by nieswojo poczuła się nawet kobieta o
bardzo mocnych nerwach. Rzut oka na żonę pozwolił mężowi stwierdzić, iż
Ethel jest bardzo blada i dygocze. Trzeba jakoś powstrzymać tę panią Wel-
beck, bo może się powtórzyć jeden z dawnych, okropnych wybuchów histe-
rii...
Pan Mummery przerwał konwersację niespodziewanie i gwałtow-
nie: — W sprawie tych pędów forsycji, proszę pani — powiedział — wła-
śnie czas je pobrać, gdyby pani zechciała pójść ze mną do ogrodu, to natnę
ich dla pani...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 100
Spostrzegł, że Ethel i młody Welbeck wymienili spojrzenia pełne
ulgi. Najwidoczniej chłopak pojmuje sytuację i irytuje go brak taktu ze stro-
ny matki. Pani Welbeck, z miejsca zahamowana, przerwała, złapała oddech i
z uprzejmą gotowością błyskawicznie przestawiła się na nowy tor. Poszła z
gospodarzem do ogrodu i wesoło trzepała na temat ogrodnictwa, pan
Mummery zaś wybierał i wycinał pędy. Pochwaliła go za tak pedantycznie
utrzymane żwirowe ścieżki w ogrodzie. — Bo ja to zupełnie nie mogę opa-
nować chwastów — dodała. Pan Mummery wspomniał o środku chwasto-
bójczym i wychwalał skuteczność jego działania.
— Co? Ten środek? — pani Welbeck osłupiała. Potem zadygotała. —
Ja bym i za tysiąc funtów nie trzymała tego w domu — rzekła z naciskiem.
Pan Mummery uśmiechnął się. — O, przechowujemy go z dala od
domu — wyjaśnił. — Gdybym był niedbały...
Urwał nagle. Przypomniał sobie luźno tkwiącą pokrywkę i gdzieś,
jakby w głębi świadomości zaczęła się niejasna asocjacja idei. Poprzestał na
tym i poszedł do kuchni, żeby znaleźć gazetę do owinięcia pędów forsycji.
Przez okno bawialni tymczasem widać było najoczywiściej, że go-
spodarz i pani Welbeck wracają do domu, bo gdy weszli, młody Welbeck był
już właśnie na nogach i trzymał dłoń Ethel, dokonując aktu pożegnania. Z
taktowną szybkością wymanewrował ze swą mamą z domu, a pan Mumme-
ry wrócił do kuchni, by schować gazety, które wyłowił był z szuflady. Trze-
ba je uporządkować, ale i przejrzeć. Coś go tknęło. Chciał sprawdzić. Od-
wracał starannie stronę po stronie. Tak — miał rację. Każde zdjęcie An-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 101
drews, każda notatka czy bodaj linijka informacji o trucicielce z Lincoln były
starannie wycięte.
Pan Mummery usiadł przy kuchennym piecu, czuł, że potrzebuje
ciepła. Zdawało mu się, że ma w jamie brzusznej ciężki kawał czegoś zim-
nego. Coś, co koniecznie trzeba zbadać.
Starał się sobie przypomnieć, jak wygląda pani Andrews, ta ze zdjęć
gazetowych, ale nie miał dobrej pamięci wzrokowej. Pamiętał, że sam po-
wiedział Brookesowi, że twarz ta miała w sobie coś „macierzyńskiego”. Po-
tem próbował obliczyć, ile czasu upłynęło od zniknięcia tej kobiety. Prawie
miesiąc, powiedział Brookes, mówił to przed tygodniem. Teraz chyba już
minął miesiąc. Miesiąc?... A przecież pan Mummery właśnie zapłacił pani
Sutton pensję za pierwszy miesiąc.
— Ethel! — U progu świadomości łomotała myśl. Za wszelką cenę
trzeba uporać się z tym potwornym podejrzeniem. Musi oszczędzić żonie
wstrząsu niepokoju, musi być pewny gruntu, po którym stąpa. Zwolnienie
jedynej kucharki z prawdziwego zdarzenia, jaką mieli kiedykolwiek, tylko z
powodu czystej, niczym nie uzasadnionej paniki, byłoby bezsensownym
okrucieństwem w stosunku do obu kobiet. Gdyby miał to zrobić, byłoby to
posunięcie arbitralne, bzdurne; nie może jednak podsuwać Ethel strasznych
myśli. Bez względu na to, jak to zrobi, będą kłopoty, Ethel nie zrozumie, a on
nie ośmieli się jej powiedzieć. A jeśli przypadkiem jest coś z prawdy w tych
okropnych przypuszczeniach, jakże narażać Ethel na takie straszne niebez-
pieczeństwo? Na trzymanie w domu tej kobiety bodaj przez chwilę dłużej?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 102
Pomyślał o owej rodzinie w Lincoln: zmarły mąż, żona cudem tylko urato-
wana... Czy nie lepsze jakkolwiek ryzyko lub szok niż coś podobnego?
Pan Mummery poczuł się nagle bardzo osamotniony Ł zmęczony. Je-
go choroba wydobyła to na jaw. Kiedy zaczęły się te przypadłości? Pierwszy
atak miał trzy tygodnie temu Tak, ale przecież zawsze miał skłonności do
zaburzeń gastrycznych. Ataki kamicy żółciowej, nie tak może ostre, jak te
ostatnie, ale niewątpliwie jest coś z woreczkiem. Wziął się w garść i dość
ciężkim krokiem poszedł do bawialni. Ethel skulona siedziała w rogu ka-
napki.
— Zmęczona jesteś, kochanie?
— Tak, trochę...
— Ta baba zmordowała cię swoim gadaniem. Nie powinna tyle mó-
wić.
— Nie. — Głowa jej przesunęła się ociężale po poduszkach. — Cały
czas tylko o tym okropnym wypadku. Nie mogę słuchać o takich rzeczach.
—» Pewno, że nie. W każdym razie, jak coś podobnego zdarzy się w
sąsiedztwie, ludzie plotkują, gadają... Co za ulga byłaby, gdyby wreszcie
przymknęli tę kobietę. Nieprzyjemnie myśleć...
— Nie chcę myśleć o takich okropieństwach. To musi być straszna
kreatura.
— Straszna. Brookes powiedział któregoś dnia...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 103
— Nie chcę słuchać, co powiedział! W ogóle nie chcę o tym słyszeć!
Chcę spokoju! Spokoju!
Rozpoznał w jej głosie nutę histerii. Niech się pchełeczka uspokoi.
Nie martw się, kochanie. Nie będziemy już rozmawiali o okropnościach.
Nie. Na nic sie nie zda o nich mówić.
Ethel wcześnie się położyła. Milczącą umową było, że w niedzielę
pani Sutton ma wychodne, a pan Mummery czeka na jej powrót. Ethel tro-
chę się martwiła, że mąż musi czuwać, ale uspokoił ją mówiąc, że czuje się
całkiem dobrze. Fizycznie — rzeczywiście, ale w głowie mu się mąciło. Po-
stanowił, że od niechcenia wspomni o tych pociętych gazetach, po prostu
żeby zobaczyć, co pani Sutton powie. Pozwolił sobie jak zwykle na wypicie
trochę whisky z wodą sodową? siedział i czekał. Za kwadrans dziesiąta
usłyszał znajome szczęknięcie ogrodowej furtki. Posłyszał chrzęst żwiru
pod stopami zmierzającymi ku drzwiom kuchennym. Potem zgrzyt odsu-
wanego rygla, otwieranie drzwi, stuknięcie zasuwanych skobli. Potem ci-
sza... Pani Sutton zdejmuje pewno kapelusz. Nadeszła chwila...
W korytarzu rozległy się kroki. Otworzyły się drzwi. Na progu stanę-
ła pani Sutton w porządnej, czarnej sukni. Zdawał sobie sprawę, że się wa-
ha, czy spojrzeć na gospodynię. Wreszcie podniósł wzrok: kobieta o pyzatej
twarzy, oczy przesłonięte grubymi okularami w rogowej oprawie. Jest coś
twardego w zarysie ust, czy nie? A może to po prostu dlatego, że pani Sutton
brak większości przednich zębów?
— Czy życzy pan sobie czegoś, zanim pójdę na górę?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 104
— Nie, dziękuję pani...
— Mam nadzieję, że lepiej się pan czuje.
Jej żywe zainteresowanie jego stanem zdrowia wydało mu się zgoła
złowrogie, ale wyraz oczu za grubymi szkłami był nieprzenikniony. — A
tak, o wiele lepiej, dziękuję pani.
— Pani Mummery nie jest chyba niedysponowana? Może jej zaniosę
szklankę gorącego mleka?
— Nie, dziękuję, nie — mówił pospiesznie i wydało mu się, że kobie-
ta jest rozczarowana.
— Dobrze, proszę pana. Dobranoc panu.
— Dobranoc. Ale, ale, pani Sutton...
— Słucham?
— Och, nic — rzekł pan Mummery. — Już nic...
Następnego poranka pan Mummery niecierpliwie rozłożył gazetę. Z
zadowoleniem dowiedziałby się, że dokonano aresztowania, ale nie znalazł
żadnej wiadomości na ten temat. Prezes jakiegoś trustu strzelił sobie w łeb,
nagłówki w dzienniku zajmowały się milionami, które w związku z tym
przypadły akcjonariuszom. Zarówno w codziennej gazecie, jak i w tych, któ-
re kupił jadąc do biura, tragedia w Lincoln sprowadzona została do króciut-
kich wzmianek, na ostatniej stronie, informujących, że policja nadal się
głowi.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 105
Następnych parę dni było okresem najbardziej nieprzyjemnym, jaki
pan Mummery kiedykolwiek przeżył. Nabrał nawyku schodzenia wcześnie
rano do kuchni i bobrowania tam. Żonę to denerwowało, ale pani Sutton nic
nie mówiła. Przyglądała się panu Mummery pobłażliwie, a nawet — jak mu
się zdawało — z pewnym rozbawieniem. Ostatecznie wszystko to było
śmieszne. Na co zda się pilnowanie przygotowań do śniadania, jeśli jego,
pana Mummery, nie ma w domu codziennie od wpół do dziesiątej do szó-
stej?
W biurze Brookes ironizował na temat częstotliwości, z jaką pan
Mummery dzwonił do Ethel, Mummery jednak nie zwracał na to uwagi, bo
mu dodawało otuchy, gdy dowiadywał się, że jest zdrowa i bezpieczna.
Nic się nie wydarzyło i od czwartku sam zaczął siebie uważać za
idiotę. Tego wieczoru wrócił do domu późno. Brookes namówił go na mały
wieczorek kawalerski u przyjaciela, który się żenił. Pan Mummery opuścił
towarzystwo
O jedenastej, odmówił siedzenia tam przez całą noc. Gdy powrócił do
domu — kobiety już spały, ale na stole w kuchni znalazł kartkę od pani Sut-
ton z zawiadomieniem, że na płycie stoi kakao gotowe do podgrzania. Za-
grzał je więc w małym rondelku, w którym je znalazł. Był tego spory kubek.
Skosztował kakao, zamyślony, stojąc obok kuchennego pieca. Już po
pierwszym łyku odstawił kubek. Wyobraźnia, czy też rzeczywiście jakiś
dziwny smak? Znowu mały łyczek; popróbował językiem, zdawało się, że
kakao ma posmak nieprzyjemny, lekko metaliczny. Z nagłym przestrachem
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 106
podbiegł do zlewu i wypluł napój. Potem przez parę chwil stał całkiem nie-
ruchomo. Następnie ze swoistą rozwagą, jak gdyby ktoś dyktował mu poru-
szenia, wziął z półki w kuchni pustą buteleczkę po lekarstwie, wypłukał ją
pod kranem i ostrożnie wlał w nią zawartość kubka. Schował buteleczkę do
kieszeni marynarki i na palcach podszedł do kuchennych drzwi.
Trudno było odsunąć rygiel bez hałasu, ale w końcu udało się to.
Ciągle na palcach, pan Mummery przeszedł przez ogród do budki ogrodni-
czej, pochylił się, zapalił zapałkę. Dokładnie wiedział, gdzie schował puszkę
z trucizną — pod półką z doniczkami. Podniósł puszkę ostrożnie, zapałka
dopalała się i parzyła mu palce, ale nim potarł drugą, stwierdził już doty-
kiem to, czego chciał się dowiedzieć. Pokrywka znowu tkwiła luźno. Pana
Mummeryego ogarnęła panika. W wieczorowym stroju i płaszczu stał w
pachnącej ziemią szopie, trzymając w jednej ręce puszkę, a w drugiej paczkę
zapałek. Niezmiernie pragnął uciec i komukolwiek powiedzieć o tym, co
wykrył.
Zamiast tego postawił puszkę dokładnie tam, gdzie ją znalazł, i wró-
cił do domu. Przechodząc przez ogród zauważył światło w oknie sypialni
pani Sutton. Przeraziło go to bardziej niż cokolwiek przedtem. Czyżby go
obserwowała? Okno Ethel było ciemne. Gdyby żona wypiła coś śmiercio-
nośnego — wszędzie byłyby światła, ruch, wzywano by doktora podobnie
jak wtedy, gdyby on sam został zaatakowany. O właśnie — zaatakowany, to
odpowiednie słowo — pomyślał.
Po cichu, z tą samą dziwną przytomnością umysłu i precyzją ruchów
wszedł do domu, wypłukał naczynia i przyrządził nową porcję kakao, którą
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 107
pozostawił w rondelku. Potem wkradł się do sypialni. Od progu powitał go
głos Ethel:
— Aleś późno wrócił, Haroldzie. Niedobry chłopak! Przynajmniej
dobrze się bawiłeś?
— Nieźle. A ty jak się czujesz, kochanie?
— Całkiem dobrze. Czy pani Sutton zostawiła ci coś ciepłego? Po-
wiedziała, że zostawi coś do picia.
— Tak, ale nie chce mi się pić.
Ethel roześmiała się:— Ach, to tak? Takie to było przyjęcie?
Pan Mummery nie próbował tego komentować. Rozebrał się, położył
i przytulił do siebie żonę, jakby rzucał wyzwanie śmierci i piekłu, gdyby
chciały go ogarnąć. Następnego poranka zacznie działać. Dziękował Bogu,
że jeszcze nie jest za późno.
Aptekarz, pan Dimthorpe, był bardzo zaprzyjaźniony z panem
Mummery. Często siadywali razem w zaniedbanej aptece na Spring Bank i
wymieniali poglądy na temat mszyc i chorób kapusty. Pan Mummery opo-
wiedział wszystko szczerze panu Dimthorpe i wręczył mu buteleczkę kaka-
o, pan Dimthorpe zaś pogratulował mu ostrożności i przemyślności.
— Analiza będzie gotowa na wieczór — powiedział — a jeśli jest tak,
jak pan myśli, to sprawa jasna i można będzie powziąć odpowiednie kroki.
— Pan Mummery podziękował mu, a w biurze przez cały dzień był wyjąt-
kowo roztargniony i zamyślony. Małe to miało znaczenie, bo pan Brookes,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 108
który na owym wieczorze kawalerskim hulał aż do rana, miał kaca i na nic
nie zwracał uwagi. O wpół do piątej pan Mummery zdecydowanie zamknął
biurko i obwieścił, że wychodzi dziś wcześnie, bo ma jakąś wizytę.
Pan Dimthorpe był gotów.
— Nie ulega wątpliwości — stwierdził. — Użyłem odczynnika Mars-
ha. Potężna doza. Nic dziwnego, że pan wyczuł. W tej buteleczce jest cztery
do pięciu gramów czystego arszeniku. Niech pan popatrzy, tu ma pan obraz,
sam pan może zobaczyć.
Mummery wpatrywał się w małą probówkę o złowrogim, fiołkowo-
czerwonym zabarwieniu.
— Czy pan stąd zadzwoni na policję? — zapytał aptekarz.
— Nie — odparł Mummery. — Nie, chcę pójść do domu. Bóg wie, co
się tam dzieje. Ledwie zdążę na pociąg.
— Dobrze — rzekł pan Dimthorpe. — Niech pan mnie to pozostawi,
ja zadzwonię.
Pociąg podmiejski nie jechał zbyt szybko jak na potrzeby pana
Mummery, Ethel — otruta, umierająca, nieżywa — Ethel — otruta — umie-
rająca, nieżywa... dudniły w uszach koła pociągu.
Niemalże wybiegł ze stacji i potem gnał drogą.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 109
Przed domem stał samochód. Zobaczył go z dala i jeszcze przyspie-
szył kroku: stało się... Jest lekarz. Głupiec, on sam, Mummery, jest tym mor-
dercą, bo tak długo zwlekał!
Był może o jakie sto pięćdziesiąt jardów od domu, gdy ujrzał, że
otwierają się frontowe drzwi i wychodzi z nich jakiś mężczyzna, a za nim
sama Ethel. Gość wsiadł do samochodu i odjechał, a Ethel wróciła do miesz-
kania. Jest więc bezpieczna, nic się jej nie stało. Z trudem się opanował, by
powiesić płaszcz i kapelusz, starał się wyglądać możliwie spokojnie. Żona
wróciła na fotel koło kominka i powitała męża z pewnym zaskoczeniem. Na
stole stał serwis do herbaty.
— Jakoś dzisiaj wcześnie wróciłeś?
— Taak, mało co było do roboty. Był ktoś na podwieczorku?
— Tak, młody Welbeck. W sprawie tych przygotowań, kółko drama-
tyczne. — Mówiła krótko, ale w głosie jej była nutka podniecenia. Panu
Mummery zrobiło się słabo. Czy ta wizyta coś pomoże?
Na twarzy pana Mummery odmalowały się widać jego uczucia, bo
Ethel popatrzyła zdumiona.
— Co się stało, Haroldzie? Tak dziwnie wyglądasz.
— Kochanie — rzekł pan Mummery — chciałem ci coś powiedzieć.
— Usiadł i ujął jej dłoń. — Obawiam się, że to trochę nieprzyjemne.
— Proszę pani...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały DOROTHY LEIGH SAYERS — PODEJRZENIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 110
W drzwiach stała kucharka. — Przepraszam, nie wiedziałam, że pan
tu jest. Jedzą państwo jeszcze podwieczorek, czy mam sprzątnąć? I, proszę
pani, był ten chłopak od handlarza ryb, wrócił właśnie z Grinsby, złapali
wreszcie tę okropną kobietę! Chyba dobra wiadomość? Strasznie się bałam,
że tak chodzi na swobodzie, ale ją w końcu przyłapali. Wzięła posadę go-
spodyni u jakichś dwóch starszych pań, znaleźli przy niej tę straszną truci-
znę. Jedna dziewczyna wykryła, dostanie nagrodę, ja tam miałam oczy
otwarte przez cały czas, tylko że ta baba wciąż przebywała w Grinsby!
Pan Mummery schwycił poręcz fotela. Więc to wszystko jakaś po-
tworna omyłka! Chciał krzyczeć albo może płakać, chciał się wytłumaczyć
przed tą prostą, miłą, podnieconą kobietą. Wszystko to pomyłka...
Ale kakao? Pan Dimthorpe, analiza, pięć gramów arszeniku... Kto w
takim razie?...
Odwrócił się, spojrzał na żonę; w oczach jej dostrzegł coś, czego
przedtem nie widział nigdy...
Koniec
DOROTHY LEIGH SAYERS (1853 – 1957) angielska autorka powieści kryminalnych, sztuk i esejów głównie o tematyce chrześcijańskiej. Bohaterem większości jej powieści jest Lord Peter Wimsey — inteligentny i energiczny detektyw obdarzony błyskotliwym humorem i niesłychaną intuicją. Do najbardziej znanych utworów, napisanych głównie przed wojną należą: Nieprzyjemność w klubie Bellona, Zjadliwa trucizna, Zbrodnia wymaga reklamy, Sensacja na pierwszą stronę oraz zbiory opowiadań: Lord Peter ogląda zwłoki, Kat
poszedł na urlop, Z dowodem w zębach oraz Człowiek który został królem — 12 sztuk z życia Jezusa. Dorothy L. Sayers przetłumaczyła także Boską Komedię Dantego i Pieśń o Rolandzie Ariosta.
[Jawa48]
(Confession
Przełożył Tadeusz Malanowski
Opowiadanie było wydane jako Antologia „TCHNIENIE GROZY — opowiadania z
literatury angielskiej” — wybór Wojciech Żukrowski, w 1974 roku
przez Wydawnictwo Poznańskie.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 112
„Pozwólcie, że Was zaproszę na seans z duchami, posłuchacie niezwykłych
opowieści, a może i za Wami coś się pojawi i zechce lodowatym tchnieniem
owiać kark. Oto jedno z nich… [Wojciech Żukrowski]”
Mgła wiła się wokół niego powoli, ociężale, grubymi zwojami
wznosiła się i opadała, złowroga — nie przenikało jej światło ulicznych la-
tarń czy automobilowych reflektorów, tu i ówdzie tylko wielkie okno skle-
powe rzucało plamę świetlną na stale przesuwającą się kurtynę mgły.
O’Reilly’ego bolały oczy, piekły od ustawicznego wysiłku, by dojrzeć
coś bodaj na odległość stopy. Nerw wzrokowy męczył się, wzrok zaś stawał
się odpowiednio mniej bystry. O’Reilly, powłócząc nogami, posuwał się
ostrożnie wśród dławiącej ponurości, kaszlał... Jedynie stłumiony odgłos
pełzającego ruchu ulicznego przekonywał go, że istotnie jest w rojnym mie-
ście. Tylko to — oraz cienie sunących po omacku sylwetek ludzkich, niesły-
chanie powiększonych, wynurzających się nagle z mgły i znikających w niej
znowu. Szły z trudem naprzód, cal po calu, ku swym nieznanym przezna-
czeniom.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 113
Były to jednak istoty ludzkie, a więc rzeczywiste. Tyle wiedział. Sły-
szał ich stłumione głosy raz bliżej, raz dalej, ale zawsze dziwnie przyciszo-
ne. Słyszał także stukanie mnóstwa lasek macających żelazne barierki lub
poszukujących krawężnika. Te widmowe postacie reprezentowały żywych
ludzi — nie był więc sam.
Lęk bowiem przed znalezieniem się całkiem samemu prześladował
go, O’Reilly ciągle jeszcze był niezdolny przejść otwartej przestrzeni bez
czyjejś pomocy. Siły fizyczne miał, umysł tylko zawodził. Gdzieś w połowie
drogi mógł ogarnąć O'Reilly’ego paniczny strach, a wówczas trząsłby się
cały, straciłby wolę, rozpływałby się wprost, gotów byłby wrzeszczeć o po-
moc, biec nieprzytomnie, wpaść pod pojazd, albo — jak mówiono w jego
rodzinnych stronach w północnej części Ontario — rzucić się w epileptycz-
nym ataku tuż pod nadjeżdżające koła. Nie został jeszcze całkiem wyleczo-
ny, choć jak zapewnił go doktor Henry, w zwykłych okolicznościach, powi-
nien się czuć całkiem bezpieczny.
Gdy opuścił Regent’s Park metrem, godzinę temu, powietrze było
przejrzyste, listopadowe słońce świeciło jasno, a bladobłękitne niebo było
bezchmurne, usprawiedliwione więc miało być założenie, że O’Reilly da so-
bie sam radę z przejazdem przez Londyn. Następnego dnia miał wyjechać
do Brighton na tydzień ostatecznej rekonwalescencji, na dobre więc powin-
na była wyjść wstępna próba sił w jasne- listopadowe popołudnie. Doktor
Henry udzielił drobiazgowych instrukcji: Przesiądziesz się na Piccadilly Cir-
cus, nie opuszczając stacji kolei podziemnej, pamiętaj, i wysiądziesz w So-
uth Kensington. Znasz adres swej przyjaciółki z Kobiecej Służby Pomocni-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 114
czej. Wypij u niej herbatę, a potem tą samą drogą wróć do Regent’s Parku.
Bądź z powrotem przed zmrokiem, najpóźniej o szóstej. Tak będzie lepiej.
— Doktor opisał dokładnie, gdzie należy skręcać po opuszczeniu stacji me-
tra, ile razy na prawo, a ile na lewo; wywołało to pewne zamieszanie w
głowie O’Reilly’ego, ale- odległość była niewielka. — Zawsze możesz spytać,
nie zbłądzisz chyba — dodał doktor.
Niespodziewana mgła sprawiła jednak, że instrukcje się zatarły.
Wzrok zawodził, a to oddziałało na pamięć. Dziewczyna z Kobiecej Służby
Pomocniczej ostrzegała go, że za pierwszym razem niełatwo do niej trafić.
— Dom jest na uboczu, ale ty umiałeś instynktownie orientować się w leś-
nych zakamarkach, dasz więc sobie radę lepiej niż londyńczyk. — Tylko że
dziewczyna także nie wzięła w rachubę mgły-
Gdy O’Reilly wyszedł po schodach z metra na stacji South Kensing-
ton, znalazł się w tak ponurym mroku, że myślał, iż nadal jest pod ziemią.
Świat wokół był nieprzenikniony, a tylko ostre kąsanie wilgotnego powie-
trza mówiło, że O’Reilly jest już pod otwartym niebem. Stał przez chwilę i
patrzył; on kanadyjski żołnierz, mający dom rodzinny w przestrzeni jasnej i
przejrzystej. Teraz O’Reilly po raz pierwszy w życiu znalazł się oko w oko z
tym, o czym tak często kiedyś czytywał — z niedobrą londyńską mgłą. Z naj-
żywszym zainteresowaniem, zaskoczony, napawał się nowym widokiem
może przez dziesięć minut, patrząc, jak ludzie przybywają i znikają, zasta-
nawiając się, czemu światła stacji zamierają, nim dotrą do ulicy. Czując, że
to przygoda, opuścił osłonę budynku, choć kosztowało to sporo sił; za-
nurzył się w mętne morze...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 115
Powtarzając sobie otrzymane wskazówki — najpierw na prawo, po-
tem na lewo i tak dalej — sprawdzał za każdym zakrętem, mówiąc sobie, że
się nie pomyli. Poruszał się wolno, aż nagle wpadł ktoś na niego z niespo-
dziewanym, budzącym przestrach pytaniem: — Nie wie pan, czy tędy droga
do stacji South Kensington?
Właśnie ta nagłość budziła lęk; przed chwilą nie było nikogo, naraz
znaleźli się twarzą w twarz, i od razu obcy człowiek zniknął ze słowem po-
dziękowania. Lekki wstrząs wywołał rozprzężenie pamięci O’Reilly’ego. Czy
już naprawdę dwa razy skręcał na prawo? Zdał sobie jaskrawo sprawę z
tego, że nie pamięta wbitych w pamięć wskazówek. Znieruchomiał, potęż-
nym wysiłkiem zbierał myśli, ale czuł się coraz bardziej niepewny. Po pięciu
minutach był już równie beznadziejnie zagubiony, jak mieszczuch w lesie,
gdy opuści namiot nie znacząc drzew strzałkami, by odnaleźć powrotną
drogę. Zmysł kierunku, tak silny u O’Reilly’ego wśród rodzimych lasów, za-
tracił się. Ani gwiazd, ani wiatru, nie ma żadnych zapachów ani szemrania
płynącej wody... Nic nie było przewodnikiem, poza rysującymi się od czasu
do niejasno sylwetkami, które szły po omacku, szurały nogami, wynurzały
się i znikały w mgle falującej jak przypływ morski. Mało kiedy wchodził w
zasięg możliwości rzeczywistego porozumienia się z nimi, nie można było
ich dotknąć. O’Reilly był więc sam.
...Jednak — nie całkiem sam, a tego bał się najbardziej. W najbliż-
szym sąsiedztwie ciągle jeszcze widział postacie. Ujawniały się, przepadały
gdzieś, wyskakiwały na nowo, rozpływały się... Nie, nie jest zupełnie sam.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 116
Widzi te zgęszczenia mgły, słyszy głosy, postukiwania ostrożnych lasek,
kroki... Postacie jednak są realne, poruszają się, chodzą...
— Przecież są rzeczywiste — odezwał się głośno sam do siebie,
zdradzając swój słaby punkt. — Oczywiście, to ludzkie istoty, jestem tego
pewien.
Nigdy nie spierał się z doktorem Henry; chciał wyzdrowieć; samo
przez się zrozumiałe, że był posłuszny, wierząc we wszystko, co doktor
mówił — do pewnego momentu... Bo sam miał jednak własne wyobrażenie
o tych postaciach, gdyż często pośród nich bywali jego koledzy znad Som-
my, z Gallipoli i z piekła Mezopotamii. Powinien był przecież poznawać ko-
legów, widząc ich. Wiedział jednocześnie doskonale, że jest zdezintegrowa-
ny, że jego jaźń jest jak gdyby rozpuszczona. Cały ustrój — jakoś skrzywio-
ny. Percepcja była niedokładna. Doskonale pojmował to, ale czy przypad-
kiem nie poszedł innym torem? Czy nie ma luk, nadłamanych krawędzi,
części już tak ściśle do siebie jak dawniej nie przystających, czy nie ma
szczelin?... Tak, to właściwe słowo: szczeliny, pęknięcia, luki między po-
strzeganiem świata zewnętrznego a wewnętrzną jego interpretacją. Między
pamięcią a rozpoznawaniem. Między różnymi stanami świadomości, za-
zwyczaj gładko przechodzącymi jeden w drugi, w sposób normalnie nie-
uchwytny.
O’Reilly dobrze wiedział, iż jest w anormalnym stanie, ale czy
wszystkie objawy miały być nienormalne? Ożyło jednak ponownie pytanie,
czy szczelin nie może wykorzystać... ktoś inny? Ilekroć widywał postacie,
zwykł był zapytywać, czy one właśnie nie są rzeczywiste, a tamte inne —
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 117
ludzie — nierzeczywiste? Czy człowiek pytający o drogę do stacji nie był
mimo wszystko — cieniem?...
Posługując się laską, stopą oraz mocno sfatygowanym wzrokiem
O’Reilly zrozumiał, że znajduje się jakby na wysepce ulicznej. Słup latarni
stał solidny i prosty, ściekało po nim blade światło. Laska natrafiła na meta-
lowe pręty, wyraźnie sterczące szeregiem, były więc poręcze, to go zasko-
czyło. Nie powinno być poręczy... Pewno przekroczył już okropną otwartą
przestrzeń, by dostać się tutaj, gdzie jest w tej chwili. Stan oszołomienia i
zdziwienia wzmagał się z niebezpieczną szybkością, panika czaiła się tuż-
tuż.
O’Reilly nie był już na szlaku autobusu, mało kiedy mijała go tak-
sówka — białawe plamy w oknach dowodziły, że za szybami tkwią zanie-
pokojone twarze; od czasu do czasu przejeżdżał kryty lub otwarty wóz, a
woźnica trzymał latarnię, prowadząc potykającego się konia. Choć to zjawi-
sko było rzadkie dodawało otuchy. Uwagę O’Reilly’ego najbardziej jednak
przyciągały postacie, był niby przekonany, że są rzeczywiste, że to istoty
takie jak on sam, brakowało jednak całkowitej pewności... Spróbował mó-
wić z jedną z nich: wysokim mężczyzną, który wyrósł jak spod ziemi.
— Może pan wie, którędy iść na Morley Place? — zapytał O’Reilly, co
zbiegło się z pytaniem zadanym przez tamtego, tylko głosem o wiele bar-
dziej donośnym: — Nie wie pan, czy dobrze idę do stacji metra? Zupełnie
się zagubiłem.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 118
O’Reilly wskazał kierunek, skąd sam nadszedł, mężczyzna zginął, zo-
stał jakby połknięty, ledwie słychać jego kroki. Chyba w ogóle nie było ta-
kiego mężczyzny...
O’Reilly pozostał z uczuciem dotkliwej przykrości, bardziej ogłupiały
niż przedtem, nie ruszył się przez parę minut, potem spróbował z drugą po-
stacią. Tym razem — kobietą. Na szczęście dobrze znała okolicę. Udzieliła
O’Reilly’emu wymyślnych instrukcji możliwie najuprzejmiej, ale zniknęła z
niewiarygodną szybkością w morzu mroku. Rozwiała się, to go zdenerwo-
wało, ten niesamowity pośpiech. Podbudowała go jednak ta kobieta, bo we-
dług niej Morley Place był najwyżej dwieście jardów od miejsca, gdzie stał
O’Reilly. Wymacał drogę laską, przeszedł przez jakąś budzącą zawrót głowy
otwartą przestrzeń, kopał butem brzeg chodnika, kaszlał i krztusił się.
— Rzeczywiste są jednak — rzekł głośno. — Oboje byli prawdziwi.
Może ta mgła wkrótce trochę zejdzie... — dokonywał wielkiego wysiłku, by
utrzymać, się w garści, wiedział o tym. Najważniejsze to, czy postacie są re-
alne...
— Mgła zniknie lada chwila — powtórzył głośniej. Mimo zimna, skó-
rę miał obficie zroszoną potem.
Mgła oczywiście nie rozwiała się, ale postaci widział mniej, nie sły-
chać też było pojazdów. O’Reilly starał się stosować do wskazówek kobiety,
ale znalazł się najwidoczniej w bocznej uliczce, chyba mało uczęszczanej.
Wszędzie panowała głucha cisza.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 119
Stopa zgubiła krawężnik, laska O’Reilly’ego nie natrafiła na nic stałe-
go. Panika w nim wezbrała, chwytając lodowatym dreszczem. Jest sam, wie
o tym, a co gorsza — znowu jakaś otwarta przestrzeń.
Przejście przez nią zajęło mu z kwadrans, większość drogi przebył
na czworakach, nie baczył na lodowate zimno, maziste błoto, które plamiło
spodnie, mroziło palce... Byle tylko coś solidnego podparło plecy... Moment
załamania się był bliski, w gardle O’Reilly’ego wzbierał już krzyk, drganie
ciała stawało się nie do opanowania, aż nagle wyciągnięte palce natrafiły na
przyjazny krawężnik. O’Reilly ujrzał nad głową jaśniejącą plamę rozproszo-
nego światła. Wstał szybko, ale z wielkim wysiłkiem, wyprostował się, laska
stuknęła o poręcz, oparł się dysząc, serce tłukło boleśnie. Latarnia uliczna
dodała swym słabym blaskiem otuchy, choć samego płomienia gazowego
nie było widać. Rozglądał się na wszystkie strony — pustka... Wszystko po-
grążone w mrocznej ciszy i mgle.
Morley Place musi być już blisko... Pomyślał o przyjaznej małej żoł-
nierce poznanej we Francji, o cieple i blasku ognia na kominku, o filiżance
herbaty i papierosie. Jeszcze trochę wysiłku... Ruszył powoli wzdłuż ogro-
dzenia terenu. Jeśli rzeczywiście miałoby się znowu pogorszyć — zadzwoni
do któregoś z domów, poprosi o pomoc, choć wzdryga się przed myślą o
tym. Byle tylko nie było już otwartych przestrzeni, byle nie widzieć dalszych
postaci rodzących się z mgły i znikających w jej łonie jak w rodzimym ży-
wiole. Postaci bał się teraz bardziej niż pustki, bardziej niż samotności...
Pod następną latarnią przykuło jego wzrok niewyraźne zagęszczenie
mgły. Drgnął, zatrzymał się tym razem to nie żadna postać, ale groteskowo
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 120
wyolbrzymiony cień latarni. Nie! …poruszyło się... w jego kierunku. Ogarnę-
ło go gorąco, potem ziąb. Przed twarzą O’Reilly’ego znów pojawiła się po-
stać. Kobieta.
Rada doktora przyszła znowu do głowy, rada, która przecież już wy-
leczyła go z setek zwidów: — Nie lekceważ ich, traktuj jako rzeczywiste.
Rozmawiaj, idź z nimi, a sam wnet stwierdzisz, że są nierealne. Wówczas cię
opuszczą...
O’Reilly zrobił potężny wysiłek, choć trząsł się, schwyciwszy jedną
ręką mokrą, lodowatą poręcz.
— Pani się zgubiła tak jak ja? — odezwał się drżącym głosem. —
Gdzie my w ogóle jesteśmy? Bo ja szukam Morley Place..
Umilkł nagle, kobieta podeszła bliżej, dostrzegł wreszcie jej twarz:
śmiertelna bladość, błyszczące, przestraszone oczy patrzą ze zdumieniem,
zaglądają w jego własne oczy. Przede wszystkim zaś piękność tej kobiety
sprawiła, że O’Reilly przestał mówić. Kobieta była młoda, wysoka, otulona
ciemnym futrem.
— Można pani pomóc? — spytał impulsywnie, zapominając na razie
o własnym lęku, bo wyraz rozpaczy i bólu u tej kobiety wzbudził szczególny
niepokój. Nie odpowiadała przez chwilę, przysunęła bliżej bladą twarz,
przyglądała się. O’Reilly z trudem opanował chęć odskoczenia.
— Gdzie jestem? — zapytała w końcu, poszukując jego oczu. — Za-
gubiłam się, zagubiłam, nie mogę znaleźć drogi z powrotem. — Głos miała
cichy, dziwnie jękliwy, to także budziło litość. O’Reilly poczuł, że jego roz-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 121
paczliwe doznania stapiają się w jedność z czymś podobnym, lecz potężniej-
szym.
— To samo ze mną — powiedział nieco pewniej. — Ja też strasznie
się boję być sam. Miałem kontuzję, od pocisku, wie pani, chodźmy razem,
znajdziemy drogę.
— Kim pan jest? — wymamrotała kobieta, wpatrując się weń usta-
wicznie wielkimi, błyszczącymi oczami, jak gdyby nagle teraz zdała sobie
sprawę z jego obecności; rozterka kobiety nie zmalała jednak ani o jotę.
— Idę na podwieczorek do koleżanki z Kobiecej Służby Pomocniczej,
na Morley Place — powiedział O’Reilly. —. A pani gdzie mieszka? Jak ta uli-
ca się nazywa?
Zdawało się, że spotkana nie słyszy go albo nie rozumie.
— Wyszłam tak nagle, tak niespodziewanie — dobiegł go jej cichy
głos, pełen bólu. — Nie mogę odnaleźć drogi do domu, właśnie kiedy się
spodziewałam, że on też... — Rozejrzała się wokół, robiła wrażenie nie-
zmiernie podnieconej, O’Reilly poniósłby ją na rękach, byle była bezpieczna.
— Może już tam być, właśnie na mnie czeka, a ja... nie mogę wrócić. — Głos
był tak smutny, że O’Reilly coraz bardziej zapominał o sobie samym, pra-
gnął dopomóc, pod potężnym działaniem piękności tych niezwykłych,
błyszczących oczu w bladej twarzy. Kobieta była dostatecznie realna, więc
nieco się uspokoił. Ponownie zapytał o adres, o to, jak jej zdaniem daleko do
domu.
— Wie pani, jak iść? Chodźmy razem...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 122
Przerwała mu nagle, odwróciła głowę jakby nasłuchując, przez chwi-
lę widział jej profil, zarys szczupłej szyi, błysk klejnotów w wycięciu futra.
— O, słyszę, jak woła! Już pamiętam... — Zniknęła nagle w głębi
skłębionej mgły, ale O’Reilly poszedł bez wahania za kobietą, nie tylko dla-
tego, że chciał jej pomóc, ale że bał się pozostać sam. Nie wolno tracić jej z
oczu, bez względu na to, co się stanie, obecność tej dziwnej, zabłąkanej ko-
biety podtrzymała go na duchu... Musiał biec, bo ona szybko szła, pewna
siebie, śmiała, skręcała na prawo i na lewo, przechodziła przez ulicę, a on
spieszył bez tchu za nią, z narastającym przerażeniem, że lada chwila ją
straci. Kobieta odnajdywała kierunek wspaniale, instynktownie, a O’Reilly
gonił ją zadyszany. Miał nieodparte wrażenie, że ta istota przyniosła mu
bezpieczeństwo.
Potem pamiętać miał jedną rzecz, choć w tym momencie zaledwie
zwracał na to uwagę: silny zapach, jaki kobieta pozostawiała za sobą. Za-
pach był zresztą znany O’Reilly’emu, choć nie umiałby określić tej woni, ko-
jarzącej się jednak z czymś niemiłym, z udręką i bólem. Nie próbował za-
stanawiać się, skąd zna ten zapach, gdy kobieta zatrzymała się, otworzyła
jakąś furtkę i weszła do małego prywatnego ogrodu przy ulicy. O’Reilly z
trudem uniknął zderzenia, gdy się odwróciła po jego pytaniu:
— Odnalazła pani? Można wejść na chwilę? Pozwoli pani zatelefo-
nować do doktora?
Twarz kobiety zsiniała. — Doktor... — powtórzyła przeraźliwym
szeptem. O’Reilly zdumiał się, a ona jakby skamieniała.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 123
— Doktor Henry, proszę pani — wyjąkał odzyskując mowę. — Je-
stem pod jego opieką, on jest z Harley Street.
Twarz kobiety rozjaśniła się, ale w wielkich oczach utrzymywał się
pierwotny wyraz oszołomienia i bólu. Nagle zapomniała widać o tym, co
obudziło lęk: — Mój dom... — wyszeptała. — Muszę wracać na czas, dla nie-
go, muszę, on przychodzi do mnie... — i z tymi niezwykłymi słowami od-
wróciła się, poszła ścieżką i stanęła na ganku dwupiętrowego domu. Nim
O’Reilly otrząsnął się ze zdziwienia, drzwi frontowe otworzyły się na oścież
i tak pozostały.
Wahał się przez pewien czas, ale ze strachu, że drzwi się zamkną —
zebrał się w sobie, wbiegł po schodkach i poszedł za kobietą w głąb ciem-
nego hallu, w którego czerni zniknęła teraz ostatecznie.
Zamknął za sobą drzwi, nie wiedzieć czemu, instynktownie czuł, że
dom jest niezamieszkały, ale że tu — bezpiecznie, a niebezpieczne są tylko
ulice.
Słyszał, jak kobieta chodzi korytarzem od drzwi do drzwi, powtarza
żałosnym głosem: — Gdzie to jest? Och, gdzie? Muszę wrócić...
Zdrętwiał nagle; wyłonił się znów przyczajony strach, wionął w
ciemnościach. — Może to jednak tylko cień? — przeleciało ognistymi lite-
rami przez zmartwiały mózg. — Rzeczywista, czy nierzeczywista postać? —
Mechanicznie, byle coś zrobić, wysunął rękę, macał po ścianie, szukając
kontaktu od elektryczności. Przypadkiem znalazł, ale szczęknięcie wyłącz-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 124
nika nie dało światła, a głos kobiety w ciemnościach odezwał się. — Ach,
znalazłam, wreszcie jestem...
Posłyszał otwierające i zamykające się drzwi na piętrze. Teraz był na
parterze sam. Zapadła cisza.
Należało wyjaśnić, czy kobieta jest realna, czy nierealna, bo
O’Reilly’ego ogarnęła przeraźliwa wątpliwość. Mimo uczucia niepewności
wiedział, że bardziej mu chodzi o tę kobietę niż o siebie samego, i to ocaliło
go przed ostatecznym kryzysem. Grały współczucie i litość, głos kobiety, jej
piękność i oszołomienie — wszystko niewytłumaczalne, tajemnicze, drążą-
ce... Kobieta weszła na piętro, za zamkniętymi drzwiami któregoś pokoju na
górze znalazła się twarzą w twarz z celem swych gorączkowych poszuki-
wań. Trzeba pójść do tej kobiety, wszystko jedno, czy jest nierzeczywistą,
czy też żywą ludzką istotą...
Decyzja stała się bodźcem do tego, co O’Reilly zrobił: zapalił zapałkę,
w jej świetle znalazł ogarek świecy w lichtarzu na stoliku, w pełgającym
świetle poszedł korytarzem i po schodach. Wędrował ostrożnie, dom był
jednak istotnie niezamieszkały. Gdy znalazł się na górze, przez otwarte
drzwi pokojów widział zasłonięte czymś obrazy na ścianach i kinkiety, któ-
re wyglądały pod udrapowanym materiałem jak głowy w kapturach. Świeca
wywoływała groteskowe cienie, gdy O’Reilly się poruszał, padały na ściany i
sufit. Na podeście schodów osłonił świecę, by zbadać scenerię biegnącego
tam korytarza. Za którymi z drzwi na górze jest kobieta, sam na sam teraz
z... Z czym?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 125
Instynkt mówił, że nie wolno zwłóczyć. O’Reilly nacisnął klamkę
drzwi po prawej stronie: pusty pokój, meble okryte pokrowcami, materac
zwinięty na łóżku. Pchnął drugie drzwi, nie zamykając pierwszych. Znowu
— pusta sypialnia. Stał przez moment, czekał na coś, potem zawołał cichym
głosem, budzącym niemiłe echa gdzieś w hallu na dole: — Gdzie pani jest?
W którym pokoju? Chcę pomóc!
Milczenie. O’Reilly poczuł jednak zadowolenie, że nic nie słyszy, bo
wiedział, że w istocie rzeczy czeka na odgłos kroków tego, który miał
przyjść. Myśl o spotkaniu nieznanego trzeciego przejęła go dreszczem...
Ogarek świecy dopalał się. O’Reilly poszedł korytarzem, wahając się, ale i z
uczuciem determinacji. Poszedł do najbliższych drzwi, otworzył je, nie za-
trzymał się na progu. Trzymając świecę na odległość ramienia, kroczył
śmiało...
Natychmiast nozdrza dały znać, że trafił, bo powiew dziwnego zapa-
chu, o wiele silniejszy niż na ulicy, powitał go, śląc nowe drżenie wzdłuż
włókien nerwowych. O’Reilly wiedział teraz, czemu woń ta skojarzyła się z
przykrością i bólem. Zrozumiał: to woń szpitala. W tym pokoju użyto nie-
dawno silnego środka znieczulającego. Jednocześnie z zapachem utwierdził
go w tym także wzrok. Na wielkim, podwójnym łożu za drzwiami, po prawej
stronie pokoju, O’Reilly w świetle świecy ze zdumieniem spostrzegł leżącą
kobietę w ciemnym futrze. Widział biżuterię na szczupłej szyi, ale oczu nie
widział, bo były zamknięte — zamknięte, co pojął od razu, przez śmierć.
Ciało leżało wyprostowane. Zbliżył się. Z rozchylonych warg kobiety spły-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 126
wała ciemna, wąska strużka, ginęła gdzieś za futrzanym kołnierzem. Jeszcze
nie zaschła, połyskująca krew...
Dziwne, bo jeśli wyobraźnia paraliżowała umysł i ciało O’Reilly’ego,
to widok czegoś rzeczywistego przywrócił mu pewność siebie. Oglądanie
śmierci w warunkach wprost potwornych nie było niczym nowym.
O’Reilly podszedł spokojnie, dotknął policzka kobiety pewną ręką.
Policzek był jeszcze ciepły, miękki, żywy. Nie ogarnął jeszcze tego pustego
kształtu ostateczny chłód, a piękność kobiety w swej doskonałej nierucho-
mości nabrała nowej, dziwnej słodyczy nieziemskiego kwiatu. Blady, nie-
zamieszkały kształt leżał oświetlony migocącym płomykiem kapiącej świe-
cy...
Odchylił kołnierz futra, by dotknąć nie bijącego już serca, osądził, że
paręnaście minut temu może jeszcze pracowało, że rozchylone usta oddy-
chały. Lecz dłoń O’Reilly’ego natrafiła na coś twardego — na główkę długiej,
stalowej szpilki od kapelusza, wbitej w serce aż do końca. Teraz O’Reilly
wiedział, co rzeczywiste, a co nierzeczywiste...
Nim zdołał zebrać myśli, zastanowić się, co robić, nim wyprostował
się — pochylony nad ciałem leżącym na łóżku —i z parteru pustego domu
dobiegło głośne trzaśnięcie drzwi frontowych. I natychmiast ogarnął
O’Reilly’ego ten drugi lęk, przez pewien czas zapomniany — strach o siebie
samego. Panika zaatakowała, szarżowała nieodparta na jego własne, star-
gane nerwy. Odwrócił się, świeca zgasła, na łeb na szyję wybiegł z pokoju.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 127
Następnych kilka minut — to koszmar, wśród którego O’Reilly nie
bardzo wiedział, co się dzieje. Zdawał sobie tylko sprawę, że po schodach
szybko przybliżają się kroki. Na balaskach igrała smuga światła latarki elek-
trycznej, cienie poszczególnych prętów zbiegały szybko na bok po ścianie,
w miarę jak blask szedł w górę.
O’Reilly przez sekundę szaleńczo myślał o policji, o własnej obecno-
ści w tym domu, o zamordowanej kobiecie... Trzeba uciekać, nie wolno dać
się złapać! Z tłukącym wściekle sercem przebiegł do pokoju po drugiej
stronie korytarza, tam szczęściem pozostawił drzwi otwarte. Nie do uwie-
rzenia — ale nie zobaczył go ani nie usłyszał ten ktoś, kto w chwilę potem
dotarł po schodach na piętro, przeszedł przez korytarz do pokoju, gdzie le-
żało ciało kobiety, i starannie zamknął drzwi za sobą.
O’Reilly trząsł się, nie miał odwagi głośniej oddychać, ażeby oddech
nie stał się słyszalny. W kleszczach własnego, osobistego strachu nie myślał,
czego wymaga lub nie wymaga obowiązek. Wiedział tylko jasno, że trzeba
się wydostać z tego domu, ciągle nie będąc widzianym i słyszanym. Kim był
nowo przybyły — nie wiadomo, trwało tylko niesamowite przeświadczenie,
że to nie ten, którego kobieta oczekiwała, ale sam morderca i że on z kolei
oczekuje trzeciej osoby.
W pokoju, gdzie krążyła już śmierć spowodowana tak niedawno te-
mu, morderca krył się teraz w oczekiwaniu drugiej ofiary. Zamknięte drzwi
lada chwila mogą się znów otworzyć...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 128
O’Reilly ukradkiem doszedł do schodów i ze skrajną ostrożnością
rozpoczął niebezpieczne schodzenie. Co chwila gołe deski trzeszczały, a
wówczas serce zapominało o biciu. Próbował każdego stopnia, przerzucał
wagę dała, ile się dało, na poręcz schodów. Znalazł się w połowie drogi na
dół, gdy ku swemu przerażeniu zaczepił obcasem o wystającą główkę od
prętu przytrzymującego kiedyś chodnik, pośliznął się na politurowanym
drewnie, a nie zleciał tylko dlatego, że kurczowo uczepił się poręczy. Hałas,
którego narobił, wydał się wybuchem granatu ręcznego w zapomnianym
okopie.
Nerwy uległy w końcu, zgroza ogarnęła O’Reilly’ego, a w ciszy, która
nastąpiła, gdy zamilkło dudniące echo — usłyszał otwieranie drzwi sypialni
na piętrze...
Nie było po co kryć się, przemierzył pozostałe schody susami po
cztery naraz, przebiegł hall i otworzył drzwi wejściowe, właśnie gdy gonią-
cy go z elektryczną latarką był w połowie schodów. Zatrzasnąwszy drzwi,
O’Reilly dał nura głową naprzód w dobroczynną, miłą, wszystko kryjącą
mgłę.
Nie czaiły się w niej teraz żadne lęki, powitał z radością jej wszystko
okrywający płaszcz, nie miało też znaczenia, w jakim kierunku O’Reilly bie-
gnie, dopóki nie pozostawił pewnego dystansu między sobą a domem
śmierci. Goniący oczywiście nie ścigał go ulicą i teraz O’Reilly przechodził
otwarte przestrzenie bez drżenia...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 129
Nie zdawał sobie jednak sprawy, że biega w kółko, wokół nie było
nikogo, ani jednego błądzącego po omacku cienia. Uszu nie dosięgał żaden
odgłos ruchu ulicznego. Kiedy O’Reilly zatrzymał się wreszcie, by ode-
tchnąć, oparty o łańcuch przy chodniku — po raz pierwszy stwierdził, że
nie ma kapelusza.
Przypomniał sobie: gdy oglądał ciało, nieświadomie, może przez
szacunek, zdjął kapelusz i odłożył go — właśnie na to łóżko... Kapelusz po-
został więc tam, demaskujący, wiele mówiący, przeklęty dowód rzeczowy.
Jak błyskawica przemknęła seria przypuszczalnych skutków. Kapelusz na
szczęście nowy, jak to dobrze, że O’Reilly nie kazał umieścić inicjałów czy
nazwiska na wewnętrznej otoczce. Jest jednak marka producenta, każdy
zobaczy, policja od razu znajdzie sklep, gdzie zaledwie dwa dni temu kupił
ten kapelusz. Czy będą tam pamiętali, jak wyglądał nabywca? A może sobie
przypomną i datę jego odwiedzin, rozmowę z nim? To chyba nieprawdopo-
dobne... Przecież on, O’Reilly, podobny do dziesiątków innych mężczyzn, nie
ma żadnego znaku szczególnego...
Usiłował skupić się, ale w głowie miał zamęt, taki był skołatany, ser-
ce biło mu przeraźliwie... Poczuł się fatalnie. Na próżno starał się wymyślić
coś, co w razie potrzeby wyjaśniłoby, czemu krąży we mgle z gołą głową,
daleko od celu swej podróży, z dala od szpitala. Nic konkretnego nie przy-
chodziło mu na myśl. O’Reilly trzymał się rozpaczliwie, oparty o lodowatą
barierkę chodnika, z trudem stał prosto, bliski był omdlenia — aż nagle z
mgły wychynęła jakaś postać, zatrzymała się, wyciągnęła rękę, podtrzymała
go i przemówiła.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 130
— Pan jest chory, drogi panie — rzekł uprzejmy męski głos. — Czy
mogę w czymś pomóc? No, proszę...
Ten ktoś od razu zorientował się, że nie ma do czynienia z pijakiem.
— Dalej, proszę wziąć mnie pod ramię, dobrze? Jestem lekarzem. Na
szczęście niedaleko do mego domu, o tu, proszę wejść. — I na pół wciągnął,
na pół wepchnął O’Reilly’ego, zupełnie już teraz bliskiego załamania. Weszli
po schodkach, drzwi otwarto kluczem.
— Poczułem się nagle chory... Zgubiłem się we mgle... wystraszyłem
się, zaraz przejdzie, niezmiernie dziękuję...— Kanadyjczyk jąkając się dawał
wyraz swej wdzięczności.
Zapadł w fotel w przedpokoju, gdzie mężczyzna położył na ziemi
papierową paczkę, którą przyniósł ze sobą. Wprowadził potem O’Reilly’ego
do przytulnego pokoju.
Na kominku gorzał jasny ogień, elektryczne lampy miały przyjemne
abażury. Na małym stoliku obok wielkiego fotela stała karafka whisky i sy-
fon z wodą sodową. O’Reilly nie zdołał się ponownie zebrać na słowo, kiedy
mężczyzna nalał mu szklaneczkę i kazał pić powoli, nic nie mówić, aż wróci
lepsze samopoczucie.
— To ożywi. Nie należy chodzić po nocy przy takiej pogodzie. Jeżeli
ma pan daleką drogę, to może bym lepiej wsadził pana do...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 131
— Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, doprawdy... — wybełkotał
Kanadyjczyk, czując się coraz lepiej w przyjaznej obecności kogoś, kogo jak
gdyby już polubił.
— Nic nie szkodzi, żaden kłopot — zaoponował lekarz. — Ja też by-
łem na froncie, widzę, co panu dolega. Jestem pewien, że to szok od wybu-
chu pocisku.
Gość był pod wielkim wrażeniem szybko postawionej diagnozy, ude-
rzyły go takt i uprzejmość gospodarza. Na przykład nie zwrócił uwagi na
brak nakrycia głowy...
— Prawda, jestem po kontuzji — powiedział O’Reilly — opiekuje się
mną doktor Henry z Harley Street. — I dodał parę słów, wyjaśniających
swój przypadek.
Whisky już działała, odżywał coraz bardziej, z każdą minutą czuł się
lepiej. Lekarz poczęstował go papierosem, zaczęli rozmawiać o objawach
choroby, o zdrowiu, ufność powracała, choć lęk jeszcze trwał.
Dopomagały znacznie sposób zachowania się i sama osoba doktora.
Były w nim siła i łagodność. Rysy dowodziły niezwykłej stanowczości, cza-
sami tylko łagodniały przelotnie, jakby pod wpływem cierpienia widnieją-
cego w błyszczących, przenikliwych oczach. To twarz człowieka, pomyślał
O’Reilly, który wiele widział i pewno sam przeszedł piekło, ale — człowieka
prostego, dobrego i szczerego, z którym jednak nie można żartować.
O’Reilly prócz wdzięczności poczuł także respekt.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 132
— Zachęca mnie pan do dalszego zgadywania — mówił doktor po
pomyślnym odczytaniu psychicznego stanu swego gościa — że mianowicie
świeżo doznał pan ostrego wstrząsu i że.. — tu zawahał się na maleńki uła-
mek sekundy — że ulgą byłoby dla pana... — ciągnął, a umiejętna sugestia w
głosie pozostała nie zauważona — ...że rozsądne byłoby również, gdyby pan
wyzbył się ciężaru wobec kogoś, kto... zrozumie. — Spojrzał na O’Reilly’ego
z łagodnym, bardzo miłym uśmiechem. — Czyż nie mam racji? — spytał
miękkim tonem.
— Kogoś, kto zrozumie... — powtórzył Kanadyjczyk. — Z tym wła-
śnie kłopot, trafił pan, wszystko takie niewiarygodne..
Tamten uśmiechnął się ponownie. — Im bardziej niewiarygodne,
tym większa potrzeba wypowiedzenia się — podsunął. — Tłumienie, jak
może panu wiadomo, w przypadkach takich jak pański, jest niebezpieczne.
Człowiek myśli, że ukrył, ale to domaga się wyjścia, wydobywa się później
powodując wiele kłopotów. Wyznanie, proszę pana — podkreślił słowo —
wyznanie czegoś dobre jest dla duszy.
— Zupełna racja — zgodził się O’Reilly.
— A więc, jeśli się da, to niech się pan zmusi opowiedzieć komuś, kto
będzie słuchał i wierzył, na przykład mnie. Jestem lekarzem, znam takie
sprawy, wszystko potraktuję oczywiście jako tajemnicę zawodową. Ponie-
waż jesteśmy sobie obcy, moja wiara czy niedowierzanie nie mają większe-
go znaczenia. Z góry mogę powiedzieć, nawet obiecać, że uwierzę we
wszystko...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 133
Tak więc O’Reilly opowiedział swą historię bez ogródek. Sugestia ze
strony umiejętnie postępującego lekarza padła na dobrą glebę.
W toku opowiadania gospodarz nie spuszczał wzroku z oczu
O’Reilly’ego, nie drgnął ani jeden mięsień jego dała, zainteresowanie słucha-
jącego wydawało się ogromne.
— Trochę to dęte, prawda? — spytał Kanadyjczyk, gdy skończył swą
opowieść, — Pytanie tylko, czy... — próbował ciągnąć, zagrażając wielo-
mównością, którą drugi mężczyzna natychmiast pohamował.
— Dziwne, i owszem, ale nie niewiarygodne — przerwał doktor. —
Nie widzę powodu, by nie wierzyć w jakiekolwiek szczegóły tego, co mi pan
wyznał; Rzeczy równie godne uwagi i nieprawdopodobne zdarzają się w
każdym wielkim mieście. Wiadomo mi o tym z osobistego doświadczenia.
Mógłbym przytoczyć panu przykłady...
Wstrzymał się na moment, ale O’Reilly, zaglądając mu w oczy z za-
ciekawieniem, nie komentował niczego.
— Szereg lat temu istotnie — ciągnął lekarz — znałem bardzo po-
dobny, dziwnie podobny przypadek.
— Doprawdy? Bardzo by mnie ciekawiło...
— ...Tak podobny, że wydaje się zbiegiem okoliczności. Może pan ze
swej strony z trudem da temu wiarę…
Gospodarz urwał znowu, a jego gość pochylił się naprzód w fotelu,
aby słuchać.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 134
— Tak, myślę — kontynuował z wolna lekarz — że wszyscy wcho-
dzący w grę nie żyją już. Nie ma więc powodu, bym nie miał powiedzieć pa-
nu, bo przecież zwierzenie pańskie zasługuje na wzajemność... Było to w
czasie wojny burskiej... aż tak dawno — dodał z naciskiem. — Właściwie to
bardzo pospolita historia, choć pod pewnymi względami straszna, ale czło-
wiek, który był na froncie, rozumie i... jestem pewny, będzie współczuł...
— Jestem przekonany — oświadczył z gotowością O’Reilly.
— Pewien mój kolega, już nieżyjący, jak wspomniałem, chirurg z roz-
ległą praktyką, ożenił się z młodą, czarującą dziewczyną. Żyli szczęśliwie
przez wiele lat. On bogaty, działo się więc jej bardzo dobrze, otoczona była
komfortem. Gabinet, trzeba dodać, miał niezależny od domu, ot jak i ten ga-
binet, tak iż żona nigdy nie bywała niepokojona przez pacjentów męża. Po-
tem nadeszła wojna. Jak wielu innych, choć nie był już w wieku odpowied-
nim dla służby wojskowej, poszedł na ochotnika. Zrezygnował z lukratyw-
nej praktyki i pojechał do Afryki Południowej. Dochody oczywiście ustały,
wielki dom musiał być zamknięty, żona stwierdziła, że jej pełne przyjemno-
ści życie zostało w znacznym stopniu ograniczone. Widocznie uważała to za
wielki zawód i czuła gorzki żal do męża. Pozbawiona wyobraźni, niezdolna
do jakichkolwiek poświęceń, typ samolubny, była jednakże piękną, atrak-
cyjną kobietą i — młodą. Na scenie, by ją pocieszyć, pojawił się nieuniknio-
ny kochanek. Planowali, że razem gdzieś uciekną... Tylko że, na nieszczęście,
mąż wyczuł, co się święci, i bardzo szybko powrócił do Londynu...
— Żeby z nią skończyć? — wtrącił O’Reilly — tak mi się zdaje?...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 135
Doktor czekał przez chwilę, sączył whisky ze szklanki, a potem wpa-
trzył się w twarz gościa nieco surowo.
— Skończyć, a właśnie — ciągnął —- jednakże postanowił pozbyć
się jej w sposób ostateczny. Zdecydował się zabić ją... i jej kochanka, albo-
wiem, widzi pan, kochał ją.
O’Reilly wstrzymał się od dalszych uwag; w jego własnym kraju
zresztą ten sposób postępowania z kobietą niewierną nie był nieznany. Za-
ciekawienie O'Reilly’ego wzmogło się, ale słuchając myślał, i to — myślał
usilnie.
— Wybrał starannie czas i miejsce — podjął doktor cichszym gło-
sem, jakby się bał, że ktoś go podsłuchuje. — Wiedział, że się spotykali w
wielkim domu, niezamieszkałym wtedy; w tym samym, gdzie lekarz i jego
młoda żona spędzili takie szczęśliwe lata w okresie dobrobytu. Plan nie
udał się atoli pod jednym ważnym względem: kobieta o wyznaczonej go-
dzinie przybyła, ale bez kochanka... Spotkała czekającą na nią śmierć, a była
to śmierć bezbolesna. Zaś kochanek, który miał przybyć w pół godziny póź-
niej, wcale nie przyszedł. Drzwi pozostały umyślnie otwarte dla niego. W
domu nie było dozorcy, ciemność, pokoje pozamykane, opustoszałe. Noc
była mglista... Taka jak dziś.
— ...A ten drugi? — odezwał się O’Reilly głosem, który się załamy-
wał. — Kochanek?
— Rzeczywiście przyszedł pewien mężczyzna — ciągnął spokojnie
lekarz — ale okazało się, że nie kochanek. To był ktoś obcy.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 136
— Obcy? — wyszeptał gość. — A chirurg... gdzie on był przez cały
czas?
— Czekał już na zewnątrz domu, by widzieć, jak tamten wejdzie.
Kryła go mgła. Zobaczył wchodzącego mężczyznę, więc wszedł pięć minut
po nim, chcąc doprowadzić zemstę do końca... a może akt sprawiedliwości.
Niech pan to nazwie, jak zechce... Tylko że mężczyzna, który przyszedł, oka-
zał się obcym, wszedł przypadkiem, tak jak pan, może... aby schować się
przed mgłą, albo...
O’Reilly — choć z wielkim wysiłkiem — wstał gwałtownie. Ogarnęło
go przerażające uczucie, iż człowiek siedzący naprzeciwko jest szaleńcem...
Zawładnęła nim chęć wydostania się z tego pokoju bez względu na to, czy
jest, czy nie ma mgły, pragnienie ucieczki od spokojnej melodii tego prze-
szywającego głosu... We krwi działała jeszcze whisky.
Braku pewności siebie O’Reilly nie odczuwał, ale zdobyć się na sło-
wo przychodziło mu z trudnością.
— Chyba się już będę zbierał, doktorze — stwierdził niepewnie. —
Doprawdy muszę panu bardzo podziękować za uprzejmość i pomoc.
Obrócił się i spojrzał twardo w bystre oczy, patrzące na niego.
— Pański przyjaciel — zaczął pytać szeptem —...ten chirurg... chodzi
mi o to, że... mam nadzieję, że on nigdy nie został złapany?
— Nie — brzmiała poważna odpowiedź; doktor stał wyprostowany
przed nim — nigdy nie został złapany.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały ALGERNON BLACKWOOD — WYZNANIE
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 137
O’Reilly poczekał chwilę, nim rzucił jeszcze jedną uwagę.
— No, cóż... — rzekł w końcu, ale głośniej niż przedtem — to myślę,
że... że się cieszę.
Odszedł ku drzwiom nie podając tamtemu ręki.
— Pan nie ma kapelusza — przypomniał mu głos z tyłu. — Jeśli po-
czeka pan chwilę, to dam jeden z moich. Nie ma się co kłopotać o zwrot.
I doktor, minął go, wchodząc do hallu. Rozległ się odgłos darcia pa-
pieru.
O’Reilly opuścił dom po chwili, mając kapelusz na głowie, ale dopie-
ro gdy w pół godziny potem dotarł do stacji metra, zdał sobie sprawę, że
jest to jego własny kapelusz.
Koniec
ALGERNON BLACKWOOD (1869 — 1951) – angielski spiker radiowy i dziennikarz, eseista. pisać nowelki o tematyce z pogranicza fantasty i horroru. Dziesięć zbiorów krótkich opo-wiadań odniosło duży sukces i przyniosło mu rozgłos. Napisał także czternaście powieści, parę książek dla dzieci, sztuk teatralnych. Był zapalczywym zwolennikiem przyrody, co znalazło odzwierciedlenie w wielu jego opowiadaniach. Należał do hermetycznego stowa-
rzyszenie okultystyczno-ezoteryczne Zakonu Złotego Brzasku (Golden Dawn), nawiązującego do działalności różokrzyżowców, zajmującego się alchemią, strologią, okultyzmem i magią. Rytuały tego stowarzyszenia opisał w 4-tomowym The Golden Dawn oraz Ludzki Akord (The Human Chord), w którym daje się zauważyć tematy kabalistyczne.
[Jawa48]
(God Grante That She Lye Still)
Przełożył Tadeusz Malanowski
Opowiadanie było wydane jako Antologia „TCHNIENIE GROZY — opowiadania z
literatury angielskiej” — wybór Wojciech Żukrowski, w 1974 roku
przez Wydawnictwo Poznańskie.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 139
„Pozwólcie, że Was zaproszę na seans z duchami, posłuchacie niezwykłych
opowieści, a może i za Wami coś się pojawi i zechce lodowatym tchnieniem
owiać kark. Oto jedno z nich… [Wojciech Żukrowski]”
Zobaczyłem ją po raz pierwszy dopiero w jakie trzy tygodnie
po sprowadzeniu się do Mosstone, ale większość nowych pacjentów już
przedtem wspominała mi o Margaret Clewer, młodej właścicielce Manor
House. Wielu współczujących potrząsało głowami mówiąc, że jest taka sa-
motna... Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i żadnych bliskich krewnych! —
Przebąkiwano również o jej piękności i wdzięku, więc z przyjemnym zacie-
kawieniem wyruszyłem na wizytę do „wielkiego domu”, jak go nazywali
mieszkańcy Mosstone.
Poza bramą, którą tak często podziwiałem z zewnątrz, znalazłem się
na dużym, otoczonym szarym murami dziedzińcu. Atmosfera wydała mi się
tam zagęszczona, martwa. Było to, jak gdybym ze zwykłego świata dostał
się do całkiem odrębnego, który mnie ze wszech stron otoczył i jakby otulił
płaszczem. Furkotały tu i gruchały gołębie: w złotawej poświacie wznosiły
się smugi błękitnego dymu. Patrzyłem na wyniosły dom z ozdobnymi naro-
żami, na wielkie okna poprzedzielane kamiennymi słupkami, na dziwne,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 140
pokręcone kominy, wokół których śmigały jaskółki. Chłonąłem piękno tego
domu jakby w długim, rozkosznym oddechu. Uderzyło mnie — pamiętam
— że dom ten, bardziej niż jakikolwiek inny, zdawał się mieć własne obli-
cze: było ono zmienne jak twarz pięknej kobiety. Jakiż gmach jednak mógł
wyglądać bardziej wyniośle i niedostępnie? Na jego zwietrzałych miarach
czas pozostawił liczne ślady; domostwo to zapewne przez wiele stuleci tęt-
niło barwnym życiem, teraz wszakże zdawało się nie brać w nim już żadne-
go udziału, jakby z lekka zawstydzone — stroniło od teraźniejszości i przy-
szłości.
Spojrzawszy na zegarek stwierdziłem, że przyszedłem tu o dwadzie-
ścia minut wcześniej, niż należało. Ponieważ od najmłodszych lat lubiłem
odczytywać napisy na starych nagrobkach, więc skręciłem na cmentarzyk,
znajdujący się o parę kroków od frontu domu.
Jak przeważnie bywa ha wiejskich cmentarzach — był on zatłoczony
grobami: ciemne cisy o czerwonych jagódkach wytwarzały aurę mrocznego
spokoju. Większość grobów była już tylko zapuszczonymi pagórkami, poro-
słymi trawą, lecz znalazłem także sporo szarych, omszałych kamieni na-
grobnych, leżących lub pochylonych pod różnymi kątami, a na wielu z nich
widniało wyryte nazwisko „Clewer”. Widocznie spoczęły tu całe pokolenia
ludzi należących do rodziny mej przyszłej pacjentki. Po tych dawno zmar-
łych Clewerach jacyś przywiązani i skłonni do wylewności krewni nosili
pewnie żałobę. Aby uczcić pamięć tych, którzy odeszli, nie szczędzili słów:
pisali o nich wszystko, co tylko dało się wyrazić w niezdarnych rymach,
niekształtnymi, rytymi w kamieniu literami. Przerzucali widocznie Pismo
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 141
Święte w poszukiwaniu pocieszających wersetów, a prozą i wierszem nie
tylko wyrażali rozliczne cnoty, talenty i czyny przodków, ale starali się też z
zapałem opisywać ich uczucia. W jednym jedynym tylko wypadku, w ciągu
całych pokoleń, dziwna powściągliwość cechowała epitafium członka ro-
dziny Clewerów. W rogu cmentarza, tuż koło domu, pod górującym nad in-
nymi ciemnym cisem, leżał starty, płaski kamień. Nie było na nim żadnych
błagalnych próśb o westchnienie. Znajdował się tam tylko prosty napis:
Tu spoczywa ciało ELSPETH CLEWER urodzonej w 1550, zmarłej w 1572.
Pod spodem, odmiennymi literami, wyryte były słowa:
Niech spoczywa w spokoju
Inskrypcja ta uderzyła mnie na tle innych jako coś lakonicznego i
dziwnie sformułowanego; była niby podobna, a przecież różniła się od zna-
nych słów „Requiescat in pace”. Poza tym, czyż ci, którzy pochowali tę
zmarłą dziewczynę, nie potrafili znaleźć w niej nic godnego pochwały? Czyż
nie stać ich było na coś więcej, niż na tę żałosną suplikację, która zdawała
się tu bardziej obliczona na tych, którzy składali do grobu, niż na nieboszcz-
kę?
Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek poznam na tyle Margaret Cle-
wer, by móc zapytać o tę nie znaną mi przedstawicielkę jej rodziny. Czas był
już jednak wrócić od zmarłych ku żywym, więc ruszyłem w kierunku sie-
dziby Clewerów. Dochodząc do nabijanych żelaznymi ćwiekami drzwi czu-
łem zaduch w powietrzu od słodkawej woni magnolii. Kwiaty te, wraz z wi-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 142
starią i powojnikiem, gęsto pokrywały fronton budynku. Pomyślałem sobie,
że dom jest wobec nich obojętny, jakby wiedział, że nic mu już nie trzeba
dla podkreślenia własnej piękności. A był mimo niej surowy, aż onieśmielał.
Pociągnąłem za dzwonek czując się intruzem. Usłyszałem stuk zasuwy i
szczeknięcie obudzonego psa. Nie wiem, czego podświadomie oczekiwałem,
ale uśmiechnięta i strojna we wstążeczki pokojówka, która otworzyła mi
drzwi, wydała się tu nie na miejscu.
— Doktor Stone? — zapytała. — Panna Clewer oczekuje pana dokto-
ra. Proszę, tędy...
Posłuszny jej wezwaniu przeszedłem przez duży hall, w którym
grupka młodzieży grała w ping-ponga i hałasowała przy kartach, a nad
wszystkim dominowało chrypienie gramofonu. Ciężkie drzwi, przez które
przeszliśmy, odcięły nas zupełnie od hałasu i znaleźliśmy się wśród chłod-
nej ciszy. Czarne, lśniące schody dębowe, po których stąpało się z zaufa-
niem, doprowadziły mnie do pokoju pacjentki. Zalewały go ostre promienie
zachodzącego słońca, i tak — poprzez tańczące i migocące w powietrzu
drobiny pyłu — ujrzałem ją po raz pierwszy.
Spoczywała na szerokim, niskim łożu, przysuniętym do okna, a na
haftowanej w kwiaty kołdrze leżał rozespany, złocisty wyżeł.
Nie pamiętam już, co zauważyłem poza nią samą. Wiem, że było tam
— jak zawsze potem — wiele kwiatów i gałązek zieleni na parapecie okna i
stołach, a u wezgłowia mnóstwo książek, przybory do pisania i jakaś robót-
ka na drutach.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 143
Wstrząs, jakiego doznałem spojrzawszy na nią, miał w sobie coś z
objawienia. Zawsze bowiem mgliście spodziewałem się, że pewnego dnia
spotkam kobietę o wiele ładniejszą od innych. Włosy jej lśniły w promie-
niach zachodzącego słońca, a przeźroczysta twarzyczka uśmiechała się do
mnie. Pomyślałem, że nigdy nie ujrzę nic piękniejszego, ale już następnym
razem, gdy tu przyszedłem, zobaczyłem, jak bezgraniczna była zmienność
jej urody. Koloryt jej zmieniał się jak morze wraz z barwą nieba: reagowała
na każdą tonację światła, podobnie jak wyraz jej twarzy ulegał zmianie
wraz z każdym drgnieniem uczuć. Była to piękność płynna i niepewna, su-
gestywna, ale nie rokująca stałości.
Często potem zastanawiałem się, jak by ją opisać, gdybym musiał
sprowadzić swe impresje do niewielu słów. Co na przykład napisałbym,
gdyby mi kazano podać jej rysopis do paszportu? Czy pozwolono by jej
przekroczyć granicę, gdybym określił, że ma usta — normalne? Normalne!
Przecież nigdy przez dwie kolejne sekundy nie były takie same. A jeżeli
chodzi o jej oczy, to nie umiałbym określić ich koloru. Powiedzieć, że to:
Oczy zbyt tajemnicze, by były niebieskie, zbyt piękne na to, aby były
szare... — niewiele by pomogło. W tych świetlistych jeziorach mieszało się o
wiele więcej barw.
Gdy wszedłem do pokoju, który z czasem miałem poznać tak dobrze,
w dużej złotawej klatce śpiewały głośno dwa kanarki, głusząc słowa powi-
tania Margaret Clewer. Głosem miłym, wesołym, lecz dla mego profesjonal-
nego ucha zdecydowanie nerwowym, zadała mi wiele pytań co do tego, jak
się w Mosstone urządziłem i jak rozwija się moja nowa praktyka. Dopiero
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 144
potem zaczęła mówić o sobie. Niemalże zapomniałem o właściwym charak-
terze wizyty, gdy chora powiedziała:
— Byłam bardzo niemądra, nadwerężyłam sobie serce. Myślę, że to
przez nadmierne wiosłowanie. Mam kręćka na punkcie gwałtownych ćwi-
czeń fizycznych. W każdym razie czuję się wyraźnie niedobrze, jakby serce
mi biło wszędzie tam, gdzie nie powinno bić. Przeto — dodała jakby coś cy-
tując (jakże dobrze miałem poznać tę manierę...) — moi przyjaciele nalegali,
żebym zasięgnęła porady lekarskiej. Może więc pan doktor sprawdzi, czy
mam serce na właściwym miejscu.
Stwierdzenie, iż serce ma niezmiernie osłabione, nie zajęło mi zbyt
wiele czasu. Skonstatowałem również anemię w wysokim stopniu i kazałem
pacjentce pozostawać w łóżku przez trzy tygodnie. Moje zalecenie zostało
przyjęte z całkowitą równowagą.
— Skoro nie wolno mi wiosłować ani jeździć konno — oświadczyła
wesoło — to mogę leżeć. Mam książki, a gdy dostanę coś do zjedzenia, bę-
dzie mi całkiem dobrze... Mam też przyjaciół, no i mojego Sheena. Prawda,
że ładny? — dodała odwracając złocistą głowę wyżła, żebym mu się do-
kładnie przyjrzał.
Wyraziłem uznanie i spytałem, czy jest ktoś, z kim mógłbym poroz-
mawiać o stanie jej zdrowia.
— O nie! Nie mam żadnych krewnych. Nie ma nikogo, kto by mną
dyrygował. Jestem całkiem sama.
— Ależ tu tyle osób w tym domu...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 145
-— A to tylko goście. Mówiąc, że jestem sama, mam na myśli, iż nie
jestem od nikogo zależna. Całkowitej samotności nie umiałabym znieść.
Ostatnie słowa wypowiedziała z niespodziewaną gwałtownością. Jej
pokój z mnóstwem książek, skrzypcami i kilku rozpoczętymi szkicami — na
pierwszy rzut oka wskazywał, że moja pacjentka ma tak różnorodne zainte-
resowania, iż nie nudzi się we własnym towarzystwie.
Uścisnąłem jej dłoń na pożegnanie, zapowiadając, że przyjdę znowu
pojutrze: zauważyłem, że jej wymowne oczy, choć promienne, mają wyraz
bolesny, czy też może — jakże by to powiedzieć? — jakiegoś wtajemnicze-
nia. Pomimo nerwowości w jej głosie, odniosłem wrażenie, że nie zetknęła
się jeszcze z przykrymi stronami życia, ale teraz pomyślałem: czyżby poka-
zało już ono zęby tej ślicznej dziewczynie?
— Widziałam, jak pan chodził wśród grobów — rzuciła nagle, gdy
ociągając się zmierzałem ku drzwiom. — Czy pana interesują dostojni
przodkowie, nagrobki i epitafia?
— Tak, w każdym razie lubię czytać napisy nagrobne — odparłem
— a ten cmentarz jest wyjątkowo malowniczy. Pani zapewne też ma do nie-
go słabość, skoro zajmuje pokój z tak świetnym widokiem na...
— Tak, blisko jestem cmentarza, prawda? — roześmiała się. — Ani
jeden z moich topornych przodków nie zdoła przewrócić się w grobie tak,
żebym ja tego nie słyszała. Widzi pan, to mój najulubieńszy pokój w całym
domu. Przecież chyba nic nie szkodzi, że jestem tak... blisko?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 146
— Nie powiem, że uważam to za niewskazane z punktu widzenia
czysto fizycznego — odpowiedziałem takim tonem, jak przystało lekarzowi.
Po twarzy jej przebiegł nikły uśmiech.
— Czy boi się pan, że mogą nawiedzać mnie duchy, panie doktorze?
Ba, jeśli szuka pan pacjentki chorej na nerwy, to postaram się zrobić pod
tym względem, co potrafię, ale najpierw proszę osadzić moje serce z powro-
tem we właściwym miejscu.
Oświadczyłem, że zrobię, co się da, i wrócę pojutrze, by dowiedzieć
się, czy nastąpiła poprawa.
— Au revoir — rzekła. — Będę wyglądała pana jak widma na cmen-
tarzu! Powinien pan zobaczyć cmentarz kiedyś w nocy. Nie ma pan pojęcia,
jak jest piękny w księżycowym świetle, gdy przelatuje wielka, biała sowa
muskając nagrobne kamienie.
Opuściwszy ten cudowny dom poczułem, że idę jakby lżejszym kro-
kiem. Po raz pierwszy od chwili, gdy zamieszkałem w nowej, niezbyt przy-
jaznej dla mnie okolicy, pojawiła się istota, która sprawiła, że poczułem się
człowiekiem. Dotychczas byłem jedynie „nowym doktorem”. Wracałem
ożywiony przez wieś. Miałem teraz oto przed sobą coś, na co warto było
oczekiwać.
W następnym tygodniu trzykroć odwiedziłem nową pacjentkę.
Stwierdziłem, że jej stan niewiele się polepsza, uznałem. że dobrze zrobiła-
by jej diatermia, a ponieważ miałem przenośny aparat, mogłem stosować tę
kurację na miejscu, u niej samej. Długa była to kuracja i wymagała wielo-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 147
krotnych wizyt, a te stały się okazją do najmilszych pogawędek, jakie kiedy-
kolwiek prowadziłem.
Gdy spozieram w przeszłość — te letnie tygodnie wydają mi się naj-
szczęśliwsze w życiu. Dzień po dniu byłem jak oczarowany. Ta cudowna
towarzyszka stała się dla mnie istnym objawieniem. Po raz pierwszy być
może wypowiadałem się szczerze do, końca, gdyż ona podchwytywała
wszystko z aprobatą, była w rozmowie partnerem reagującym jak żywe
srebro; błyskawicznie, wibrującym głosem dawała znać, że chłonie każde
zwrócone do niej słowo... Trudno byłoby znaleźć kogoś o umyśle bardziej
chłonnym, a zarazem inspirującym innych. Zdawało się, iż chwyta moje my-
śli w lot, jeszcze nim je ubiorę w słowa.
Jej zdolność rozumienia i współodczuwania była wprost bezgranicz-
na. Giętki umysł chwytał wszystko, a wesołość perliła się jak wodospad w
słońcu. Ustawicznie wybuchała kaskadami przemiłego śmiechu. Zastana-
wiało mnie, kiedy zdążyła tak dogłębnie i bogato wyposażyć swą zdumie-
wającą pamięć. O sobie samej — o faktach i zdarzeniach zewnętrznych —
opowiadała bardzo niewiele. Nawet po upływie kilkotygodniowych spo-
tkań, tak obfitych w rozmowy, nie wiedziałem nic o jej życiu, o zmarłych
rodzicach czy o przyjaciołach. Jednakże od samego początku wykazywała
skłonność do mówienia o swojej psychice, o przeżyciach wewnętrznych,
skłonność do analizowania własnego charakteru, a może raczej tego, co u
siebie nazywała — ku memu rozbawieniu -— brakiem charakteru.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 148
Razu pewnego, może w sześć tygodni po mojej pierwszej wizycie,
rozmowa nasza zeszła na takie tory, że niespodziewanie poczułem lekki
niepokój.
Głosem, jakby nie dotyczyło to jej osobiście, Margaret powiedziała:
— To zapewne bardzo przyjemne być kimś konkretnym i zdecydo-
wanym. Nie ma pan pojęcia, jak niedobrze nie mieć własnej osobowości.
Roześmiałem się. — Czy pani uważa, że jej nie posiada? Nie znam ni-
kogo, czyja osobowość dawałaby znać o sobie częściej i bardziej wyraźnie.
— Nie szukam komplementów — rzekła z lekkim odcieniem znie-
cierpliwienia. — Nie twierdzę, że jestem zbyt nieznacząca i bezbarwna i nie
wywieram żadnego wrażenia na innych. Wiem, że całkiem przyjemnie na
mnie patrzeć; nie jestem głupia. Tylko... nie umiem tego wyjaśnić, ale chodzi
o to, że nie mam prawdziwego, trwałego „ja”. Oczywiście mam liczne obli-
cza, a przy panu ujawnia się jedno moje „ja”, nie najgorsze. Bardzo jestem
wdzięczna, doktorze, za osobowość, w którą mnie pan doraźnie wyposaża.
Ale wcale nie czuję się indywidualną jednostką. Nie, nie mogę znaleźć żad-
nego rdzenia w swej osobowości, niczego, co jest mną zarówno wtedy, gdy
przebywam sama, jak i wtedy, kiedy jestem z panem czy innymi ludźmi...
Nie ma we mnie prawdziwej ciągłości mego „ja”. Jestem taka beznadziejnie
płynna.
— Jeśli mi wolno powiedzieć — przerwałem — to właśnie ta lotność
pani umysłu sprawia, że tak się dobrze z panią rozmawia. Mówiliśmy o li-
stach Keatsa któregoś dnia. Pamięta pani jego słowa: „Jedynym sposobem
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 149
wzmocnienia intelektu jest niekoncentrowanie się na niczym, zezwolenie,
by przez umysł przepływały wszystkie myśli, a nie jakieś wybrane”? Myślę,
że...
— Nie, nie o to chodzi, pan mnie zupełnie nie rozumie! — przerwała
mi z kolei. Coś w jej twarzy dało znać, iż temat ten jest dla niej bardzo waż-
ny i że swoistą lekkością zachowania maskuje tym razem prawdziwy nie-
pokój.
— Nie martwię się, że jestem złym towarzyszem — ciągnęła —
trudność polega na tym, że nie mogę mówić o sobie głosem poważnym; taka
jestem gadatliwa. Tylko że moja gadatliwość jest odruchem. Chętnie bym
opowiedziała panu o sobie coś naprawdę dramatycznego.
—Proszę, niech pani to zrobi — rzekłem naglącym tonem — bardzo
poważnie to potraktuję.
— Chyba mi się nie uda, ale spróbuję — powiedziała. — Zapewniam,
że naprawdę koszmarne jest to poczucie braku tożsamości. Pamięta pan,
gdy widzieliśmy się po raz pierwszy, powiedziałam, że nie znoszę samotno-
ści!?
— Tak.
— A więc jest tak dlatego, że inni ludzie utrzymują mnie jakoś w ca-
łości, czuję się przy nich bardziej zwarta. Gdy jestem zupełnie sama, czuję
się często jak... jak woda sącząca się ze stłuczonego dzbanka, rozpływam się
po prostu, znikam na jakiś czas. Tak, rozpłynięcie w nicość — to właściwe
słowo...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 150
— Myślę, że to nic niezwykłego — powiedziałem trochę nazbyt uro-
czyście. — Wszyscy czasami mają takie doznania. To łagodna nerwica, a
każda nerwica ma to do siebie, że osobnik cierpiący na nią czuje się od-
mienny od innych ludzi.
— Możliwe — rzekła.— Ale... widzi pan, zdarzyło mi się w życiu dwa
razy coś dziwnie niepokojącego, i doznania, które próbuję opisać, stały się
prawdziwą obsesją.
— Coś niepokojącego? — powtórzyłem jak echo. — Co pani ma na
myśli?
— Opowiem panu o wszystkim. Tylko niech się pan nie spodziewa
zwykłej historii o duchach. Trudno opisać te wydarzenia i wątpię, czy pan
mi uwierzy. W każdym razie jednak proszę mi nie przerywać. Po raz pierw-
szy zdarzyło mi się to, gdy ledwie wyszłam z lat dziecinnych. Położyłam się
późno pewnego wieczora w pokoju na parterze; zawsze wtedy sypiałam na
dole. Byłam bardzo zmęczona i w szczególnej depresji z powodu tego dziw-
nego, nieprzyjemnego uczucia... uczucia braku tożsamości, które postaram
się opisać. Zawsze się to pogarsza, kiedy jestem przemęczona; zresztą tak
bywa i z innymi dolegliwościami...
Było ciemno — mówiła. — O szybę stukała gałązka jaśminu. Dozna-
łam nagle, jak to się wszystkim zdarza, uczucia, że trzeba koniecznie spoj-
rzeć w określonym kierunku. Odwróciłam się do okna i zobaczyłam spoglą-
dającą na mnie, przyciśniętą do szyby, mglistą twarz. Właściwie się nie
przestraszyłam, ale czułam, że serce mi wali. Księżyc wynurzył się właśnie
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 151
zza chmur i całkiem wyraźnie widziałam tę twarz. To była moja własna
twarz...
— Co takiego?
— Tak, panie doktorze. Co do tego nie miałam wątpliwości. Zna się
własne oblicze. To moja twarz wpatrywała się we mnie uporczywie i bar-
dzo, bardzo tęsknie. Gdy i ja patrzyłam, to, co było na zewnątrz, potrząsnęło
bardzo smutno głową. Myślałam, że to sen. Przymknęłam oczy, ale długo
tak nie wytrzymałam; znowu spojrzałam, a postać tym razem załamywała
ręce żałośnie, och, jak żałośnie...
A więc ujrzałam przez okno siebie samą, tylko czyż mogłam... czy
możliwe było, bym wyglądała tak nieszczęśliwie? Chciałam sprawdzić, więc
wyskoczyłam z łóżka, nogi mi się trzęsły; chwiejąc się podeszłam do lustra.
Nie wiem, czy pan uwierzy ale — to był okropny wstrząs. Nie odna-
lazłam siebie w lustrze. Patrzyłam, szarpałam lustrem, ale mego odbicia w
nim nie było. Widziałam odbicia obrazów wiszących na ścianie, róg szafy,
klatkę i wszystkie znane rzeczy, tylko... mnie w lustrze nie było.
To coś za oknem nie zniknęło, a nawet miałam wrażenie, jakby
chciało się dostać do pokoju, ale nie mogło. Strach mnie ogarnął i poczułam,
że mi słabo. Rozpaczliwie walczyłam z tym. Jak pijana wyszłam z pokoju, z
trudem weszłam po schodach i zbliżyłam się do tego wielkiego lustra
chippendale w salonie. Głębia w szerokiej, błyszczącej tafli była beznadziej-
nie pusta... Co się stało z moim odbiciem? To halucynacja! Czy ja zwariowa-
łam? Nie umiem opisać stanu, w jakim wróciłam do swego pokoju. Ledwie
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 152
się odważyłam otworzyć drzwi, ale z bezbrzeżną ulgą stwierdziłam, że twa-
rzy za oknem już nie ma. Podeszłam do lustra. Znalazłam odbicie. Twarz
miałam taką jak zwykle, tylko dziwnie pobladłą... — Margaret zatrzymała
się. — Tak było za pierwszym razem. Czy mam panu opowiedzieć, jak było
za drugim, czy też chce pan, bym już teraz przestała?
—Proszę, niech pani mówi.
— Zdarzyło się to w trzy lata później. Leżałam ze zwichniętą nogą w
kostce. Przez cały dzień byłam apatyczna i pod wieczór ogarnęło mnie to
przykre uczucie braku tożsamości. Nastroje zmieniały się, a nie było nic, co
by je porządkowało. Czułam, że nie mam własnych poglądów, że nie dozna-
ję żadnych emocji ani bodźców, byłam jak aktor wypchnięty na scenę, nie
znający ani słowa ze swej roli. Kompletna wewnętrzna pustka... Byłam bez-
czynna i na nic nie zwracałam uwagi, lecz nagle zesztywniałam. W kącie sta-
ła kanapa, a na niej leżał jakiś kształt w pozycji, w jakiej ja leżałam na łóżku.
Kształt był mój i znowu moja własna twarz spojrzała na mnie — och, tak
żałośnie. Podobnie jak przedtem ogarnęło mnie okropne uczucie słabości,
jakbym gdzieś spadała, ale udało mi się zachować przytomność. To coś cią-
gle leżało na kanapie, a twarz patrzyła z niewypowiedzianym smutkiem.
Patrzyła, jak gdyby chciała przemówić, i naprawdę wargi się poruszały, ale
nic nie słyszałam. Na stole, tuż koło mnie, leżało ręczne lusterko; z wysił-
kiem sięgnęłam po nie i zajrzałam. Obawy sprawdziły się: patrzyłam w
pustkę — odbicia mego znów nie było. Leżałam tak przez jakiś czas, spoglą-
dając jak zahipnotyzowana na kanapę, chwilami zerkając w puste lusterko.
Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim moje odbicie zaczęło wracać mgliście,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 153
stopniowo, aż wreszcie stało się takie samo jak zawsze; wyglądałam równie
zmęczona, jak się czułam. Oczywiście nikomu o tym nie opowiedziałam. Pan
jest pierwszy. I jakaż pańska diagnoza, doktorze?
— Powiem rzecz nieoczekiwaną — rzekłem czując, że nie ma to zna-
czenia. — Myślę, że wszystko to śniło się pani.
— Jeśli tak — powiedziała niechętnie — to już więcej nic o sobie nie
opowiem. Pan wie równie dobrze jak ja, że było to na jawie,
— Może z punktu widzenia fizjologicznego — rzekłem — pani w
rzeczywistości nie spała, ale wydaje się, że ten kom...
— Jeśli pan użyje słowa kompleks, to zmienię lekarza! — przerwała
mi śmiejąc się.
— Myślę — ciągnąłem — że ta, powiedzmy, silna obsesja własnej
nietrwałości podświadomie wytworzyła u pani pewną symbolikę, a nawet i
wywołuje halucynacje. Takie zjawisko znane jest dobrze psychologom:
można by przytoczyć wiele przykładów.
Margaret potrząsnęła smutnie głową.
— Bardzo to ładnie, że próbuje mnie pan pocieszać, ale nic z tego. Bo
prawdę mówiąc — (tu oczy jej pociemniały) — gnębi mnie to bardziej, niż
umiem wypowiedzieć. Mówiłam, zdaje się, że czułam się za każdym razem
bardzo słaba. Wiedziałam jednak, że mi nie wolno zemdleć. Rozpaczliwym
wysiłkiem chwytałam się świadomości. Nie dałam się usunąć, bałam się...
To przecież byłoby okropne pozwolić się wyrzucić, prawda?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 154
— Wyrzucić? — powtórzyłem tępo.
— No bo czy to nie ryzyko pozostawiać samotne, niezamieszkałe cia-
ło? Domy potrzebują lokatorów.
Roześmiała się, ale w jej oczach nie było wesołości.
Zanim odszedłem, zmieniła temat i stała się znowu swojska i pro-
mienna, tylko że odtąd nigdy już niepokój o nią nie miał opuścić mnie cał-
kowicie. Przeżycia jej skwitowałem jako czysto subiektywne. Wydawały mi
się z dziedziny zupełnej fantazji, ale w głosie jej, gdy wymawiała słowo „wy-
rzucić”, było coś, co budziło we mnie dreszcz. To — i wyraz jej oczu... Jak
zwykle za bramą odwróciłem się, by raz jeszcze spojrzeć na dom. Zorza
wieczorna łagodziła jego surową szarość.
Chociaż moja pacjentka wstała, widywałem się z nią tak samo często.
Nie tylko nadal leczyłem ją diatermią, ale i bywałem zapraszany na kolację.
W jej małym saloniku, najbardziej przytulnym, jaki kiedykolwiek widzia-
łem, spędziłem najszczęśliwsze godziny życia. Margaret była tam jak we
własnej muszli. Gdy spoglądam w przeszłość, na owe czarowne wieczory
późnym latem, widzę je jakby w złocistej poświacie. Biały pokój pełen zapa-
chu kwiatów; złoty wyżeł machający puszystym ogonem; Margaret w roz-
kwicie olśniewającej piękności; nasze nieustanne, nigdy nie kończące się
rozmowy... Albo też widzę Margaret czytającą głośno czy grającą bez nut na
fortepianie... Przechodziła od jednej cudownej melodii do drugiej i nigdy nie
mówiła, co będzie dalej grać.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 155
Często powracała do tego, z czego mi się zwierzyła w przypływie na-
głej szczerości. Teraz jednak mówiła o tym tak, jak gdyby ta sprawa już jej
nie ciążyła. Rzeczywiście, po spokojniejszym wyrazie jej oczu sądziłem, że
nerwy jej są w lepszym stanie. Zdałem sobie jednak z niepokojem sprawę,
że łatwo wprowadzał mnie w błąd właściwy dla niej lekki i swobodny spo-
sób bycia. Pewnego wieczora przerwała nagle w połowie czytanie na głos
jakiegoś wiersza i powiedziała:
— Jestem dziś jakaś dziwnie nieswoja... Taka rozproszona. — Potem
zaczęła znowu mówić na dawny temat, wróciła do sprawy swego odbicia w
lustrze, niby to obojętnie. Rzuciłem jakiś banał dla dodania jej otuchy. Ona
jednak zawołała z niespodziewaną gwałtownością:
— Widzę, że pan nic nie zrozumiał i nigdy nie zrozumie!
Poznała widocznie z wyrazu mej twarzy, że się zmartwiłem nie mo-
gąc jej pocieszyć.
— Bardzo przepraszam — rzekła jak najłagodniej. — Jakże mogę się
spodziewać, że ktoś mógłby wziąć na serio moje słowa, skoro nawet o tych
sprawach mówię tonem towarzyskiej konwersacji i nic na to nie mogę po-
radzić? Doktorze, to znowu zdarzyło się... ubiegłej nocy. Na tym koniec! A
teraz — przerwała, gdy chciałem wyrazić zaniepokojenie — nie mówmy już
ani słowa o Margaret Clewer. Proszę, niech mi pan poczyta, a ja będę dalej
haftowała.
Wieczór ten zakończył czarodziejski okres. Następny poranek wrył
mi się ostro w pamięć. Od tego czasu starałem się wszelkimi siłami utrzy-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 156
mać rozsądek na wodzy, gdyż wszystko się gmatwało przerażająco i prze-
chodzić zaczęło wszelkie wyobrażenia.
Kończyłem właśnie śniadanie, gdy powiedziano mi, że jest telefon od
pokojówki panny Clewer. Rebeka Park ubóstwiała Margaret, przy której
była od dzieciństwa; widziałem, że instynktem osoby prostej i oddanej roz-
poznała we mnie prawdziwego przyjaciela. Jej głos w telefonie był na-
brzmiały niepokojem:
— Proszę przyjść jak najszybciej, panie doktorze. Od rana nie mogę
zbudzić panienki, śpi zupełnie nienaturalnie.
W dziesięć minut potem wchodziłem już do dobrze znanego pokoju.
Margaret, oddychając nierówno, leżała w stanie ni to omdlenia ni snu. Za-
uważyłem, że ma mocno zaciśnięte dłonie.
Żaden mężczyzna, który pokochał kobietę, nie może obojętnie, nie
doznając wzruszenia, po raz pierwszy patrzeć na nią śpiącą. Ścisnęło mnie
coś za serce, gdy spoglądałem na twarz nieprzytomnej Margaret. Nie pamię-
tam, czy kiedykolwiek wyobrażałem ją sobie, jak śpi, ale nigdy bym nie
przypuszczał, że zobaczę to, co teraz ujrzałem. Czyż zamknięte oczy i bla-
dość mogły wywołać tak wielką zmianę w znanej twarzy? Dlaczego te pięk-
ne rysy miały w sobie coś takiego, że Margaret, którą kochałem, stała się
taka obca, taka przeraźliwie obca?
Zbadałem tętno i zastanowił mnie chłód jej ręki, więc powiedziałem
Rebece, by przyniosła termofor, a gdy odchyliliśmy kołdrę, by wsunąć go,
przeraziliśmy się oboje: stopy Margaret były nie tylko lodowate, ale mokre i
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 157
zabrudzone ziemią; między palcami tkwiły gliniaste grudki. Ubiegła noc by-
ła dżdżysta...
— Chodziła we śnie — szepnąłem do Rebeki. — Proszę jej w żadnym
razie nie mówić o tym, kiedy się zbudzi. Trzeba jej obmyć stopy. Szybko, za-
nim się ocknie.
Natarłem wodą kolońską jej skronie pokryte błękitnymi żyłkami.
Margaret wydała głębokie westchnienie, żałośnie wyszeptała ledwie dosły-
szalne słowa: — Nie, nie! Nie! — a głos wzniósł się błagalnie.
Gdy odzyskała przytomność i uniosła długie rzęsy, oczy jej nabrały
zwykłego wyrazu; było to tak, jakby nagle jakiś piękny kwiat wypłynął na
powierzchnię zmąconych wód. Pierwsze słowa brzmiały dziwnie i zasta-
nowiłem się wówczas, czy pokojówka zwróciła na nie uwagę.
— Czy to ja? — zapytała Margaret spoglądając w górę.
Nie zapytała, jak mogłem się był spodziewać: Czy to pan? ale: Czy to
ja?
Wyjaśniłem, dlaczego jestem. Powiedziałem możliwie obojętnie, że
posłano po mnie, ponieważ zemdlała. Zmarszczyła czoło, a w oczach jej po-
jawił się strach. Gdy tylko Rebeka wyszła z pokoju, Margaret powiedziała
szybko tonem poufnym:
— Znowu się to zdarzyło, dziś w nocy...
— Co się zdarzyło?
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 158
— Wyparto mnie. Nie było odbicia. Niczego... Mówiłam już, jak roz-
paczliwie trzeba walczyć, żeby nie zemdleć, a tym razem zemdlałam.
Okropny zawrót głowy... Uległam... — Roześmiała się krótko, dziwnym
śmiechem. — Tak, tym razem rzeczywiście straciłam grunt i widocznie ze-
mdlenie trwało dłuższy czas. Nie mam pojęcia, kiedy się oddaliłam. Oddali-
łam — to właściwe słowo — prawda?
Powiedziałem Rebece z naciskiem, że chorej konieczny jest absolut-
ny spokój, i rozpocząłem swe codzienne wizyty lekarskie. Mimo pełnego
zajęć dnia, myśl o Margaret ani na chwilę mnie nie opuszczała. Serce ścisnę-
ło mi się niejasnym, ale przejmującym niepokojem.
Rzecz prosta, że ją kochałem. Myśl o tym, by odwzajemniła moją mi-
łość, nigdy mi się nie nasunęła. Czyż mogłem czegoś żądać od tak nie-
uchwytnej istoty? Byłoby to jak oświadczyny skierowane do księżyca...
Głupstwo!
Około wpół do dwunastej w nocy zbudziłem się nagle; w głowie za-
huczały mi myśli o Margaret: może ona chodzi we śnie? Może zrobi sobie
coś złego albo obudzi się i przerazi? Jakże mogłem ryzykować raz jeszcze
coś podobnego? Nawet jej nie ostrzegłem! Oczywiście trzeba było kazać, że-
by ktoś spał w jej pokoju. Ubrałem się błyskawicznie, postanowiwszy pójść
do Manor House. Pomyślałem, że jeśli znajdę chodzącą, odprowadzę ją do
domu we śnie!
W zielonym świetle pełni księżyca dom był dziwnie piękny. Spojrza-
łem na okna pokoju Margaret i zdziwiłem się, że są zamknięte, mimo iż noc
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 159
taka ciepła. Postanowiłem pochodzić po dziedzińcu i pilnować drzwi. Mogła
wyjść w każdej chwili. Stąpałem możliwie cicho. Nikt chyba nie czuwał
oprócz mnie i tylko z oddali słychać było szczekanie psów. W ciszy nocnej
wyczułem coś niezmiernie groźnego. Chwilami słychać było lekki poszum
wiatru wśród drzew i szepty liści. W świetle księżyca dom wydał mi się
mglisty, blady i obcy, wrogi ludzkiej obecności, mimo że za dnia przystawał
na nią. Przestraszyło mnie głośne hukanie sowy. Zadrgało nagłe wspomnie-
nie słów Margaret o cmentarzu: „Nie ma pan pojęcia, jaki jest piękny w
księżycowym, świetle, gdy przelatuje wielka, biała sowa...” Jakiś impuls ka-
zał mi wejść na cmentarz. Przeleciała koło mnie na oślep biała sowa i pra-
wie otarła mi się o policzek...
W zwodniczym świetle księżyca stłoczone nagrobki nabierały
ostrzejszych konturów: były mniej wtopione w spokojną zieleń wybujałej
trawy. W dzień atmosfera cmentarza tchnęła spokojem, jak gdyby często
powtarzane słowa „Bądź wola Twoja...” przeniknęły ją na wskroś; obecnie
jednak nawarstwiająca się tu od stuleci cisza wydawała się zmącona, a
święcona ziemia jakby dygotała wzburzona. Rzekłbyś, cisy poderwały się i
rysując się czarno, stały jak niemi strażnicy.
Gdy spojrzałem na wschodnią stronę cmentarza, wstrzymałem
gwałtownie oddech. W najbliższym rogu widać było na ziemi coś białego.
Zrozumiałem... Kilku skokami dopadłem miejsca, gdzie przerzucona przez
płaski kamień nagrobny leżała w długiej, nocnej koszuli Margaret. Ręce o
mocno zaciśniętych dłoniach wyciągnięte miała przed siebie, a jej szczupłe
ciało wiło się jakby w proteście. Usiłowała wstać, ale nie miała siły, jak gdy-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 160
by coś przykuwało ją do ziemi. Posłyszałem ciche, żałosne jęczenie i uklą-
kłem. Spojrzałem w jej wykrzywioną twarz. Oczy miała zamknięte. Znękane
ciało przekręciło się na bok i na szarym, omszałym kamieniu odsłoniło na-
pis. Mimowolnie odczytałem słowa: „...Elspeth Clewer... Niech spoczywa w
spokoju...”
Przypomniałem sobie pierwszy spacer po cmentarzu.
A więc Margaret leżała na grobie Elspeth, o której woleli zapomnieć
członkowie jej rodziny... Osoba zmarłej obudziła tak wielką moją ciekawość.
— Nie, nie, nie! — wyrwało się z ust wijącej się z bólu Margaret.
Chciałem ją podnieść delikatnie, ale trzeba było użyć siły, jakby przy wycią-
ganiu czyjegoś ciała z lotnych piasków. Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, po-
woli zaprowadziłem ją do domu, a potem do jej pokoju.
Złocisty wyżeł powitał mnie sennie, ale jak zwykle przyjaźnie, a gdy
położyłem jego panią na łóżku, lekko polizał jej białą dłoń. Czuwałem przy
łóżku przez jakiś czas, aż wreszcie wydało mi się, że Margaret śpi normal-
nie. Dałem się tym zwieść i pozostawiłem ją samą, tylko pies leżał obok, wy-
ciągnąwszy swe złociste ciało.
Następnego poranka chciałem zobaczyć ją jak najprędzej i powróci-
łem możliwie wcześnie, mając zamiar wyjaśnić swą niespodziewaną wizytę
chęcią zmienienia jakiejś recepty. W korytarzu spotkała mnie wzburzona
Rebeka.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 161
— Dobrze, że pana widzę, doktorze. Właśnie miałam po pana posłać.
Panna Margaret znów śpi jak wczoraj, jest całkiem nieprzytomna. Nie mogę
już na to patrzeć!
— To tylko dowód, że jest osłabiona — powiedziałem, chcąc uspoko-
ić pokojówkę.
— Możliwe — rzekła bez przekonania. — Chociaż nie wiem, czym
się tak mogła zmęczyć. W dodatku stało się coś okropnego. Myślę, że to ten
łajdak kot wlazł w nocy-do pokoju mojej pani i włamał się do klatki, bo te
dwa milutkie ptaszki, które panna Margaret tak lubi, leżą całe we krwi i ma-
ją łebki prawie zupełnie oderwane. Słowo daję, nie wiem, co powiedzieć
pannie Margaret, jak się zbudzi. Bardzo się tym przejmie!
— Ja jej powiem — rzekłem idąc za Rebeką do sypialni, i dodałem
szybko — Na miłość boską, proszę zaraz zabrać klatkę, żeby jej nie zobaczy-
ła, jak się obudzi.
Rebeka, wyrażając głośno zmartwienie, zabrała szybko niemiły
przedmiot.
Margaret była zupełnie nieprzytomna. Wyglądała tak samo, jak po-
przedniego dnia rano. Odwróciłem jej bezwładną dłoń, aby poszukać tętna.
Potem posłyszałem, jak serce mi wali... Zobaczyłem coś, z czym rozum się
nie zgadzał, i zrobiło mi się mdło. Piękna, biała ręka, którą tak często aż do
bólu pragnąłem całować, zbrukana była krwią, a do palców przylepione
skrwawione piórka. Po raz pierwszy doznałem takiego przeraźliwego
dreszczu... z trudem się opanowałem — trzeba było działać natychmiast.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 162
Przyniosłem ciepłej wody i szybko obmyłem rękę. Margaret wynurzyła się z
otchłani nieświadomości, przyszła do siebie. W oczach jej odmalowało się
zdziwienie, a potem — wyraz ulgi i powitania.
— Co się stało? — zapytała spoglądając na mnie.
Starając się zataić, co się ze mną dzieje, wyjaśniłem, czemu tu jestem,
i przepisałem jakieś lekarstwo. Margaret rozejrzała się po pokoju, szukając
swego nieodłącznego towarzysza: — Gdzie jest Sheen? — zapytała.
— Nie było go tu, kiedy przyszłam rano, panienko — powiedziała
Rebeka — i nigdzie go nie mogę znaleźć. Wszystkich pytałam, ale nikt go nie
widział.
— Musiał wyskoczyć przez okno — rzekła Margaret — choć to zu-
pełnie do niego niepodobne!
Poprosiła mnie, żebym wyjrzał. Na kwietniku pod oknem widać było
wyraźnie ślady psich łap.
— Muszę wstać i poszukać go — powiedziała Margaret. — Śniło mi
się w związku z nim coś okropnego.
Śmiertelnie blada, nie miała siły wstać z łóżka, ale wiedziałem, że na
próżno bym ją powstrzymywał. Doszedłem do wniosku, iż muszę powia-
domić ją, że jest lunatyczką, i zalecić, aby na jakiś czas postarała się o pielę-
gniarkę na noc. Czekałem okazji, by powiedzieć o tym tak, aby zbytnio jej
nie przerazić. Przypomniałem, że obiecała odwiedzić żonę jednego z dzier-
żawców i przekonać ją, żeby — na moje wyraźne zalecenie — zechciała po-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 163
słać swe kalekie dziecko do szpitala. Margaret postanowiła, że pójdzie tego
popołudnia do owej upartej kobiety.
Wychodząc z „wielkiego domu” przypomniałem sobie, że nie powie-
działem o śmierci kanarków. Margaret nie zauważyła braku klatki.
O trzeciej po południu poszliśmy razem przez pola; mieliśmy przed
sobą dwie mile drogi. Było śliczne popołudnie; mimo pełni lata czuło się już
oznaki jesieni. Policzki Margaret ładnie się zaróżowiły i bardziej niż kiedy-
kolwiek uderzył mnie zdumiewający urok jej świeżości i młodości. Przy-
pominała świeżo rozkwitłą dziką różę. Twarz miała całkiem» wypoczętą.
Okropne niepokoje zaczęły mi się teraz wydawać fantastycznie nierealne.
— Czy słyszał pan o zbrodni kota? — zapytała. Oczy miała jak zro-
szone kwiecie, a głos jej drżał, choć jak zwykle starała się śmiać; dodała: —
A tak kochałam te ptaszki...
Wymamrotałem coś wyrażającego współczucie.
— Martwię się też bardzo zniknięciem Sheena — rzekła. — Nawet
na godzinę nigdy dotychczas mnie nie opuszczał. Oszaleje z tęsknoty za
mną. Myśli pan, że go ukradli?7
— Z pewnością nie — odparłem z naciskiem.
Kierowałem rozmowę tak, aż wreszcie w miarę obojętnie powiedzia-
łem, iż odkryłem, że ma zwyczaj chodzenia we śnie. Zdarza się jej to dość
często... W oczach Margaret błysnęło zdziwienie i zaczerwieniła się silnie.
Starałem się zbagatelizować całą sprawę.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 164
— Częściej zdarza się to wskutek niestrawności niż wyrzutów su-
mienia — powiedziałem z uśmiechem i skorzystałem z przebłysku jej hu-
moru, by skierować rozmowę na sprawę pielęgniarki.
Margaret, ku memu zaskoczeniu i uldze, od razu się zgodziła na taką
opiekę. Zdawało się, że nawet jest z tego zadowolona. Powiedziałem, że
jednego z mych pacjentów opuścić ma właśnie doskonała pielęgniarka i że
umówię się z nią, by zgłosiła się do Margaret już tego wieczora.
— Wcale nie trzeba widywać się z nią w ciągu dnia —rzekłem. — Po
prostu nocą będzie siedziała w pani pokoju.
Na tym sprawa się zakończyła.
— Co za boskie popołudnie! — zawołała Margaret zapominając o
wszystkim. — Dzięki Bogu, że zawsze umiem żyć chwilą. Lepsze to, niż cią-
gle oglądać się za siebie, prawda?
Poszła parę kroków naprzód, a cień, który widziałem nad nią zawsze
od czasu tego niespodziewanego wybuchu zwierzeń w salonie — zniknął.
Była znowu promienną istotą, którą zobaczyłem w dniu jej poznania. Trud-
no było nie reagować na wybuchy jej perlistej wesołości, a cudowne kaska-
dy śmiechu na razie prawie całkiem rozproszyły mój niepokój. Margaret
była rozkosznym kpiarzem, naśladowała, kogo się tylko dało, płynął stru-
mień błyskotliwie dobieranych cytatów, i to sprawiało, że niemal zapomnia-
łem o rzeczach, które zapomnieć było trudno. Jednakże wesołość jej nagle
przycichła, gdy zauważyłem: — Jaką pani ma zdumiewającą pamięć!
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 165
— Pamięć? — zapytała nieomal ostrym tonem. — Tak, zgadzam się,
mam doskonałą pamięć i jestem chłonna, ale jaką ochronę stanowią takie
ściśle odbiorcze właściwości?
— Ochronę? — powtórzyłem jak echo.
— Właśnie o to chodzi! — powiedziała impulsywnie. Staliśmy już
przed furtką do obejścia farmy. — Chciałabym, żeby pan teraz zaczekał, a ja
wejdę tam sama i owinę sobie tę poczciwą kobietę wokół palca. Pana obec-
ność na pewno by nic nie pomogła. Proszę mi życzyć powodzenia — dodała
uśmiechając się; ściągnęła rękawiczkę i podniosła palec o różowym pa-
znokciu. — Co się stało? — zapytała niepewnie.
Widocznie na mej twarzy mimowolnie ujawnić się musiał we-
wnętrzny dreszcz, który mnie przeszedł, gdy przypomniałem sobie ten
szczupły palec, poplamiony krwią... Ciągle jeszcze miałem przed oczyma
żałosne piórka, przylepione do niego.
— To tik nerwowy — skłamałem. — Poczekam tutaj na dobre wia-
domości. Powodzenia.
Oparłem się o furtkę, zdany na pastwę niepożądanych myśli. W pięć
minut później posłyszałem, że ktoś mnie woła i ujrzałem ogrodnika trzyma-
jącego na łańcuchu Sheena. Pies radośnie merdał ogonem, kiedy uszczęśli-
wiony głaskałem jego piękny łeb.
— Dzierżawca znalazł go daleko w lesie, panie doktorze — wyjaśnił
ogrodnik — a potem przyprowadził tutaj. Panna Park widziała, w którą
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 166
stronę państwo poszli, więc prosiła mnie, żebym za wami poprowadził psa,
to panienka się uspokoi.
Uszczęśliwiony, że mogę przynieść dobrą nowinę, pospieszyłem w
kierunku farmy i tam spotkałem Margaret.
— No i wygrałam... — zaczęła, ale ledwie się odezwałem na temat
Sheena, zapomniała o powodzeniu swej misji i od razu pobiegła do furtki.
— Kochany Sheen! Jak mogłeś mnie opuścić? — posłyszałem jej
przejęty głos.
A potem stało się coś bardzo przykrego, coś tak bolesnego, że chęt-
nie bym o tym nie wspominał: gdy Margaret zbliżała się w oczekiwaniu, że
pies powita ją radośnie, zwierzę podkuliło ogon, przycupnęło i wyraźnie
zatrzęsło się ze strachu.
— Sheen, co się stało?...
Głos Margaret był żałosny: zobaczyłem na jej twarzy grymas głębo-
kiego cierpienia.
— Przecież to ja! — powiedziała błagalnie. — Sheen, to ja!
Ale ów pies, o którym mówiła, że oszaleje z tęsknoty za nią, roz-
płaszczał się coraz bardziej, jakby chciał czołgać się po ziemi, a jego złocisty
włos pociemniał od potu.
— Och, cóż to się stało w nocy? — jęknęła Margaret, błagalnie wy-
ciągając ręce do psa.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 167
— Uwaga, panienko! — krzyknął przestraszony ogrodnik.
Białka psa błysnęły, zwierzę zawyło i rzuciło się dziko w stronę
Margaret, szarpiąc obrożę w potężnym wysiłku by się wyrwać.
— Zabierzcie go! — rozkazała Margaret. — Zabierzcie go! — I po-
biegła drogą tak szybko, jak tylko mogła. Dogoniłem ją, ale nie wiedziałem,
co powiedzieć. Nastrój stał się nie do zniesienia. Widziałem łzy spływające
po bladej, zbolałej twarzy Margaret, a oczy jej patrzyły przed siebie ze
śmiertelną urazą.
— Te psy są nieobliczalne... — spróbowałem wreszcie.
— Nieobliczalne? Tak pan myśli? — zawołała ostro. — Nie wydaje
mi się! — Zacisnęła dłonie, aż jej kostki zbielały. W chwilę potem odwróciła
się do mnie, jakby chciała coś powiedzieć, pozbyć się jakiegoś brzemienia,
ale tylko chłodnym, urzędowym głosem zreferowała mi swą skuteczną
rozmowę z żoną dzierżawcy. I było to też jedyne, o czym mówiliśmy. Wy-
dawało się, jakby przedzieliła nas żelazna krata. Czuliśmy się obcy sobie.
Następnego dnia rano przyszedłem na diatermię; Margaret wygląda-
ła bardzo źle, ale powiedziała, że podoba się jej pielęgniarka — miła, po-
godna młoda kobieta. Odczułem brak zwykłego świergotu kanarków, a po-
kój wydał mi się dziwnie pusty bez pięknego, złocistego wyżła. Nie śmiałem
pytać o niego i nigdy go już więcej nie zobaczyłem.
Uderzyło mnie boleśnie, gdy stwierdziłem, iż usunięto wszystkie
zwierciadła.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 168
— Czy znowu było to dziwne zjawisko? — zaryzykowałem pytanie.
— Znów zdawało się pani, że coś nie w porządku z odbiciem w lustrze?
— Niech pan już więcej o to nie pyta! — rzuciła gorączkowo. —
Skończyłam już z tymi bzdurami i nie chcę, żeby mi o tym wspominano. Do-
syć!
Tak więc zapadła między nami kurtyna nieszczęsnej obopólnej re-
zerwy. Margaret zdawała się sama skazywać na samotność; od czasu, gdy
zamknęła się w sobie, na jej pięknej twarzy pojawiały się coraz ciemniejsze
cienie.
W kilka dni po przybyciu pielęgniarki poprosiłem ją, by przyszła do
mnie i określiła stan swej pacjentki. Nie miała nic konkretnego do powie-
dzenia, chyba to, że chociaż pacjentka sypia długo, to sen ma niespokojny i
przynoszący mało odpoczynku, co zawsze widać po niej rano.
— Może jakiś związek z jej samopoczuciem — powiedziała pielę-
gniarka — ma to, że noce są takie duszne i brak świeżego powietrza w jej
pokoju.
— Czy pani chce powiedzieć — zapytałem — że nawet przy takiej
pogodzie nie otwiera okna?
Uparte lato ciskało ostatnimi wściekłymi falami upału i nic dziwne-
go, że byłem zaskoczony.
— Nie otwiera, panie doktorze. Nie umiem jej tego wyperswadować,
a czasem sama już nie mogę wytrzymać w takim zamknięciu.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 169
Obiecałem, że użyję swego wpływu.
— A poza tym jeszcze jedno — ciągnęła pielęgniarka.,— Czy pan są-
dzi, że jeśli ktoś jest w takim stanie nerwowym, to może robić wszystkie te
próby? Przepraszam, panie doktorze, ale myślę, że pan powinien kazać jej,
by dała spokój z tym teatrem.
— Z jakim teatrem? — zdumiałem się. — O czym pani mówi ?
— Nie wiem zresztą, co to jest, ale ona ciągle robi te próby. Ile razy
pośle mnie w nocy po cokolwiek, a zawsze prosi o jakąś książkę albo coś ze
spiżarni, choć wcale nie widzę, żeby tego potrzebowała, to za każdym ra-
zem, kiedy wracam tym długim korytarzem, słyszę, jak prawie wykrzykuje
swoją rolę. To musi być świetna aktorka! Ani by się pan doktor domyślił, że
to jej własny głos, kto by zresztą przypuszczał, że ta miła, młoda osoba mo-
że wydawać takie wrzaski. Aż mi włosy stają na głowie. Naprawdę nie wy-
daje mi się, żeby uczenie się takiej gwałtownej roli wychodziło na dobre
komuś, kto ma nerwy nie w porządku.
— Dziękuję siostrze. Pomówię z nią o tym.
Tego samego popołudnia odwiedziłem Margaret. Po paru frazesach
rzekłem: — Dowiedziałem się, że pani sypia przy zamkniętym oknie, mimo
że jest pani taka strasznie blada. Gdyby okno miało być otwarte przez cały
rok, to może byłoby dziwactwem, ale przy takiej pogodzie to naprawdę ko-
nieczne.
— Jeżeli pielęgniarka podnosi o to rwetes, nie będę jej trzymała! —
wybuchnęła Margaret. — Jakże mogę zostawiać okno otwarte, kiedy czuję,
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 170
że właśnie tamtędy wciska się coś okropnego? Chociaż wiadomo, że
wszystko i tak się na nic nie przyda! ...„Kamienne mury nie czynią więzienia,
ni klatki żelazne pręty...”1. Ale to tylko „dzikie, szumne słowa” — rzekła z
uśmiechem. — Przepraszam, niech pan nie zwraca na nie uwagi. Moja cho-
roba cytowania zaostrza się. To dlatego, że nie mam o niczym własnej opi-
nii.
Czułem zamęt w głowie. „Wciska się coś okropnego”? Co ona ma na
myśli?... Dławiło mnie przeczucie strasznego niebezpieczeństwa. Musiałem
jednak coś powiedzieć.
— A kiedy będzie to przedstawienie amatorskie? — spytałem. — Nie
wiedziałem, że pani zajmuje się teatrem.
— Teatrem? — powtórzyła. — Nie rozumiem...
— Pielęgniarka mówi, że słyszy często, jak pani powtarza w nocy ja-
kieś role.
Zaczerwieniła się. — Ach, o to chodzi — powiedziała. — Tak! Widzi
pan, mam głupi zwyczaj deklamowania głośno wierszy, samej sobie, a kiedy
ona mnie raz usłyszała, powiedziałam, że powtarzam sobie role.
— Uhm... — mruknąłem, ale serce mi się ścisnęło, gdy skłamała.
Potem mówiliśmy o różnych rzeczach, ale obojętnie, gdyż oboje my-
śleliśmy o czymś innym. Rozmowa była wymuszona; zauważyłem, że pra-
wie wszystko, co mówi Margaret, jest jak gdyby w cudzysłowie. Z ust jej nie
1 Richard Lovelace — cyt. Z „To Althea from Prison”
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 171
wychodziło prawie nic, co nie było cytatem. Od dawna wiedziałem, że zja-
wisko to nasila się, im bardziej Margaret jest zmęczona, im więcej napięta
lub czymś zaabsorbowana. Gdy żywotność przygasała, to — według jej słów
— nie miała „żadnych własnych opinii, doznań czy impulsów”, a stawała się
tylko jakby tubą wygłaszającą myśli innych ludzi, jakby nie pozostawało w
niej nic trwałego poza pamięcią.
W jakieś trzy dni później pielęgniarka z własnej inicjatywy przyszła,
by złożyć mi sprawozdanie, i powiedziała, że zauważa u swej pacjentki co-
raz większą nerwowość i depresję. Gdy zapytałem, jak panna Clewer sypia,
odpowiedziała złowieszczo: — Wcale mi się nie zdaje, żeby chciała sypiać!
— Dała już spokój z tym teatrem? — zapytałem możliwie obojętnym
głosem.
— Na miłość boską, żeby wreszcie zechciała! Ja już naprawdę nie
mogę tego znieść; działa mi na nerwy, gdy wykrzykuje te swoje role. Już się
na pamięć nauczyłam jednego kawałka i chyba nigdy nie zapomnę tej dziw-
nej mowy.
— Jakaż to mowa? — zapytałem, starając się nie zdradzać zaintere-
sowania.
— Trudno to nazwać mową. Żeby pan to usłyszał, doktorze! Ona po
prostu wrzeszczy. Nigdy nie myślałam, że taka godna pani potrafi zdobyć
się na taki przerażający głos. Najczęściej powtarza: „Wpuść mnie! Ustąp! Co
ja zrobię bez ciała? Po co ci ciało? Ja go potrzebuję! Musisz się usunąć!
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 172
Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało!” A jak za trze-
cim razem powtarza: „Muszę mieć ciało” — to aż krzyczy. Ale co się panu
stało, doktorze? Przecież pan jest blady jak ściana?
Wymamrotałem, że źle się czuję i że pójdę się czegoś napić. Powie-
działem jej, że odwiedzę Margaret wieczorem i opuściłem pokój. Gdy sze-
dłem na górę, nogi uginały się pode mną, a kiedy znalazłem się w sypialni,
przekręciłem klucz w zamku, choć Bogu tylko wiadomo, od czego chciałem
się odgrodzić w ten sposób! Drżącymi dłońmi otworzyłem książkę, którą już
poprzedniej nocy czytałem w łóżku.
Był to oprawny manuskrypt, zapisany bladobrunatnym, pajęczym
charakterem pisma, z szesnastego stulecia. Margaret dawno już udostępniła
mi swoją bibliotekę. Tam, na jednej z górnych półek, znalazłem coś w rodza-
ju dorywczego diariusza, który dawno temu prowadziła należąca do ro-
dziny inna Margaret Clewer. Czytałem go do późna w nocy. Było to nader
ciekawe, a ostatni, wstrząsający zapisek wywarł na mnie bardzo żywe i bo-
lesne wrażenie. Czy pewne słowa, które z przerażeniem przypomniałem
sobie teraz, spotkałem tam wczoraj naprawdę, czy też stargane nerwy spła-
tały figla mej pamięci?
Przewracałem kartki, dygocąc cały, aż wreszcie doszedłem do słów:
„Tak więc umarła Elspeth, nasza hańba! Że też dożyłam chwili, iż mu-
szę dziękować Bogu za to, że moje dziecię spoczywa na cmentarzu! Wczoraj
minęło dziesięć dni, jakeśmy przywieźli ją do domu po upadku z konia. Tych
dziesięć dni — to męka nie do wyobrażenia dla nas wszystkich. Chwila jej
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 173
odejścia była straszliwa, nie do uwierzenia. Cień śmierci nie złagodził namięt-
ności jej gwałtownej, złej i zawistnej duszy. Wszelkimi siłami, zaciekle trzyma-
ła się życia, co za każdym tchnieniem uchodziło z jej zgruchotanego pięknego
ciała. Boże, dopomóż nam! Czy w grobie zdołam zapomnieć, jak w ostatniej
chwili krzyczała: Nie chcę umierać! Nie chcę umierać! Tyle mam jeszcze do
zrobienia! Powrócę! Muszę powrócić! Mój duch jest niezłomny! Muszę znaleźć
inne ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało!”
Rękopis zmarłej przed wiekami kobiety wyśliznął się z mej dłoni. Już
ubiegłej nocy przeszył mnie dreszcz, gdy czytałem słowa, które wołała jej
umierająca córka. Teraz, gdy usłyszałem to, co powiedziała pielęgniarka, w
głowie mi zahuczało. Elspeth Clewer! Przypomniałem sobie szary, niepo-
zorny grób pod cisem. Gdy po raz pierwszy odwiedziłem cmentarz, kiedy
zobaczyłem ten cichy zakątek, rozigrała się moja wyobraźnia, a potem grób
ten na zawsze skojarzył się z ciśniętym na niego, wijącym się ciałem Marga-
ret.
„Niech spoczywa w spokoju...” Zaświtała mi nikła nadzieja: może
Margaret zna dziennik, który znalazłem? Może jego ponura treść — prze-
cież to prawdopodobne! — prześladuje ją?... Może to, co pielęgniarka wzięła
za recytację roli, było tylko cytowaniem cudzych słów w niespokojnym
śnie?
Tego wieczora stwierdziłem, że Margaret jest blada i ma szeroko
rozwarte oczy. Napomknąłem o znalezionym dzienniku i zapytałem, czy go
kiedy czytała. Odparła, że nic o nim nie wie. Czułem, że mówi prawdę. Opo-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 174
wiedziałem jej dziwną historię jednej z kobiet w jej rodzinie — Elspeth Cle-
wer. Czy zdawało mi się, że wstrzymała oddech, posłyszawszy to imię?...
— Ach, o to chodzi! — rzekła. — Tak, słyszałam o niej. Chociaż zmar-
ła mając niespełna dwadzieścia trzy lata, stała się jedynym słynnym człon-
kiem rodziny Clewerów, bo krótkie życie wypełniła wszelkimi wyobrażal-
nymi zboczeniami i zbrodnią. Była wprost mitycznym potworem, pełnym
gwałtowności i okrucieństwa. Jednakże już często panu mówiłam, że zupeł-
nie nie ciekawią mnie moi przodkowie.
W dwa dni później siedziałem przy śniadaniu, gdy u drzwi wejścio-
wych pociągnięto za dzwonek tak gwałtownie, że sam poszedłem otworzyć.
Stała tam Rebeka: twarz jej wyrażała wzburzenie.
— Panie doktorze! Ona uciekła...
— Panna Clewer? — wyrwało mi się z ust.
— Nie — rzekła zdyszana. — Ta pielęgniarka. Nie ma jej; zostawiła
moją biedulkę bez słowa. Przyszłam dziś rano i znalazłam panienkę śpiącą.
No i co pan o tym powie: na podłodze była taca, kawałki filiżanki i spodka, i
owomaltyna rozlana na dywanie. Pielęgniarce wszystko widocznie wypadło
z rąk. A jej samej nie ma, pognała gdzieś i wszystkie swoje rzeczy zostawiła.
Chłopiec od ogrodnika mówił, że biegła przez ogród, jakby ją sam diabeł
gonił. Popędziłam na stację i powiedzieli mi, że była na całą godzinę przed
odejściem pierwszego pociągu, wyglądała dziwnie i nie miała na sobie żad-
nego wierzchniego okrycia. A moja panienka — ona dziś pana bardzo wy-
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 175
gląda, powiada, że prosiła pielęgniarkę, żeby jej przyniosła filiżankę owo-
maltyny, a potem panienka widocznie zasnęła, bo nic więcej nie pamięta.
Zaniepokojony losem pielęgniarki, zadzwoniłem do Londynu, do
związku, który mi ją polecił, i poprosiłem, by zatelefonowano do mnie na-
tychmiast, jeżeli się tam zgłosi. Pełen złych przeczuć pospieszyłem do Ma-
nor House. Spotkałem Margaret spacerującą w ogrodzie, z twarzą stężałą i
pełną bólu.
— Bardzo mi przykro, że wystraszyłam pańską pielęgniarkę, dokto-
rze — powiedziała z gorzkim uśmiechem.
— Pani ją wystraszyła? Pani? — próbowałem się roześmiać.
— Na to wygląda. Wyszkolona pielęgniarka, która rzuca tacę i ucieka
z domu, z pewnością musi być zdenerwowana.
— Chyba zwariowała — rzekłem sucho. — Na szczęście znam inną,
świetną, która właśnie w tej chwili jest wolna.
— Nie, dziękuję, doktorze. Dosyć pielęgniarek! Nie powiem, żeby ta
ostatnia okazała się zbyt zachęcająca. Nie. Właśnie zatelegrafowałam do
przyjaciół, żeby tu hurmem zjechali. Ostatnio byłam bardzo nietowarzyska.
— Mówiła wyzywająco i wiedziałem, że nie warto nawet się spierać.
Tegoż popołudnia zadzwoniła do mnie przewodnicząca związku pie-
lęgniarek. Siostra Newson nie zgłosiła się, tylko pojechała do swej matki,
której numer telefonu mi podano.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 176
— Halo! Tu pani Newson — odpowiedział mi czyjś znękany, ale
uprzejmy głos. Wyjaśniłem, kim jestem, oświadczyłem, że chcę pomówić z
jej córką, której niezwykłe zachowanie wymaga wyjaśnień. Głos w telefonie
wybuchnął nagle i poczułem, że stało się coś niedobrego.
— Och, panie doktorze, nie dogada się pan z moją córką. Leży i, sło-
wo daję, jest w strasznym stanie. Lekarz mówi, że to jakiś szok i nie wolno
jej niepokoić. Panie doktorze, co mogło się zdarzyć, że taka rozsądna i spo-
kojna dziewczyna wzięła to sobie tak do serca? Nigdy jej nie widziałam w
takim stanie. W ogóle jeszcze nie widziałam nikogo tak wystraszonego. Po-
wiedziała, że jej okropnie przykro, że pana tak zawiodła, ale nie mogła już
wytrzymać za żadne skarby świata...
— To niesłychane! — rzuciłem w słuchawkę. — Pielęgniarka porzu-
ca chorą w środku nocy! Zupełna histeryczka! Co to ma znaczyć? Przecież
jej pacjentka to bardzo miła panna.
— Tak, mówi, że ta młoda pani, do której ją zaangażowano, była
bardzo miła, ale — panie doktorze, ja nic nie rozumiem, bo córka mówi tak
bezładnie, kiedy ją pytam... Panie doktorze, czy tam nie było jakiejś innej
młodej pani?
Zrozpaczony trzasnąłem słuchawką.
Udałem się do Manor House, aby podać adres pielęgniarki, której na-
leżało odesłać rzeczy. Byłbym wszedł do domu, ale właśnie z dwóch samo-
chodów wysiadała gromada gości. Na dziedzińcu rozbrzmiewały głosy, a
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 177
grupka ożywionych młodych ludzi, wymachując rakietami tenisowymi, gna-
ła po schodach ku Margaret, która stała w drzwiach; twarz miała weselszą.
Poczułem się odcięty od niej i z ciężkim sercem umknąłem niepo-
strzeżenie. Dom, ozłocony zachodzącym słońcem, wydał mi się prawie nie-
nawistny.
W dwa dni później otrzymałem od Margaret list, pisany jej dziwnie
zmiennym charakterem. Były to tylko słowa:
„Muszę natychmiast wyjechać. Gdy otrzymasz ten list — będę już w
pociągu. Nie pozostanę tu ani jednej nocy. Ostatnio nastąpiło coś niewypo-
wiedzianie strasznego. Nie mogę ryzykować pozostawania tu dłużej samot-
nie, to niemożliwe! Proszę, nie pytaj o nic. Nic z tego nie rozumiem, ale
wierz mi, że to okropne, więc muszę odjechać. O Boże! «Więcej jest rzeczy
na niebie i ziemi...» Napiszę jeszcze do Ciebie — Margaret Clewer
Wyjechała za granicę, a ja byłem z tego zadowolony. Choć życie moje
stało się beznadziejne, to przynajmniej koszmarne obawy zniknęły. Napisa-
łem oczywiście list z prośbą o bliższe wyjaśnienia, ale żadnej odpowiedzi na
to nie otrzymałem. Potem dostałem od niej wiele dalszych listów, ale poza
stwierdzeniem: „Taka jestem zadowolona, że wyjechałam”, nic mi one nie
powiedziały. Były to tylko błyskotliwe opisy jej podróży. Dawały więcej, niż
gdyby powstały z natchnienia Baedeckera; tylko wtrącone gdzieniegdzie
słówko przypominało, że byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Rebeka natomiast
napisała mi, że panienka ma się dobrze, ale jest niespokojna i jakby w grun-
cie rzeczy nie cieszyła się z podróży.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 178
Gdy opadały liście z drzew, a potem gdy zima skuła ziemię — cu-
downe, długie dni minionego lata zdawały się błękitnieć w pamięci jak coś,
co było snem. Często chodziłem popatrzeć na jej pusty dom. Zastanawiałem
się już, czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę. Krążyły nawet pogłoski, że dom
ma być wydzierżawiony na długi czas...
Pewnego rana, gdy już nastąpił wybuch ociągającej się w tym roku
wiosny, spotkała mnie niespodzianka: ujrzałem kopertę z londyńskim
stemplem, zaadresowaną charakterem pisma, który zawsze sprawiał, że
serce mi drżało. Otworzyłem list:
„Niemożliwe tak ciągle być z dala... Czuję, że coś nieodparcie ciągnie
mnie do domu; w każdym razie nie będę sypiała w dawnym pokoju. Wra-
cam w poniedziałek, ale o późnej godzinie. Proszę przyjść we wtorek na
obiad. Margaret Clewer
Wraca w poniedziałek? Przecież dziś poniedziałek! A więc już za nie-
całe dwadzieścia cztery godziny ją zobaczę... Dzień wlókł się niesłychanie.
Ażeby przyspieszyć nadejście jutra, położyłem się spać jak najwcześniej.
Zbudziłem się nagle w środku nocy, przekonany, że wskutek jakie-
goś odgłosu. Tak, ktoś rzucał kamyczkami w szybę. Pomyślałem, że wzywa-
ją mnie do chorego, otrząsnąłem się ze snu i wyjrzałem przez nisko umiesz-
czone okno. Była pełnia księżyca. Za oknem stała wysoka postać o białej
twarzy, która — uniesiona — wyraźnie rysowała się w zielonawym świetle.
Margaret! Jej piękność rozbłysła wśród dziwnej, chłodnej nocy. Margaret
wyglądała wzburzona, a w głosie było coś rozpaczliwego:
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 179
— Szybko, szybko! — wołała. — Potrzebuję twojej pomocy! Tak się
boję... Szybko, wpuść mnie, wpuść mnie! Teraz już wszystko ci opowiem!
Schwyciłem płaszcz i zbiegłem po schodach, możliwie cicho, by nie
zbudzić służącej. Otworzyłem drzwi: to nie sen... Na zewnątrz stała jasna
postać z wyciągniętymi do mnie ramionami. Cudowna nadzieja przepełniła
mi serce, ale gdy rzuciłem się naprzód, ujrzałem w oczach Margaret coś nie
do opisania. Z rozpaczliwą szybkością osłoniła twarz fularowym szalikiem...
— Za późno! Za późno! — zajęczała zmienionym głosem. Wracaj,
wracaj i na miłość boską nie idź za mną!
Rzuciłem się bez tchu za oddalającą się figurką bez twarzy. Obróciła
się nagle ku mnie, a ja stanąłem jak wryty. Z przerażeniem słuchałem poto-
ku słów, wykrzykiwanych nie znanym mi głosem. Ogarnął mnie dziki, mdlą-
cy strach. Za zbawienie duszy nie poszedłbym za nią ani kroku! Wyrzekłem
się, o Boże, wyrzekłem się Margaret... Po paru chwilach, zlany zimnym po-
tem, znalazłem się znowu w pokoju i leżałem na łóżku. Sen nie nadszedł tej
nocy, ale nie wstałem o zwykłej porze, dopiero gdy o dziesiątej zadzwonił
telefon; podniosłem słuchawkę, bojąc się jakichś okropnych wiadomości.
Zdumiony, usłyszałem melodyjny głos Margaret:
— To ja... Proszę przyjść do mnie. Mówią, że nie jestem zdrowa...
Był to jej własny, piękny głos, którego nie spodziewałem się więcej
słyszeć. Czyżbym przeżył ubiegłej nocy jakiś straszliwy sen?...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 180
Gdy znalazłem się w Manor House, zapytałem, który pokój zajmuje
teraz panna Clewer.
— Ten sam co dawniej, panie doktorze — odparła służąca. — Panna
Clewer kazała sobie przygotować drugi pokój, po tamtej stronie domu, ale
jak tylko przyjechała, to powiedziała, że chce wrócić do dawnego.
W znajomym pokoju czekała na mnie Rebeka.
— Dzięki Bogu, że pan przyszedł, doktorze — rzekła. — Ona. zdaje
się, znowu jest nie bardzo przytomna...
Wszedłem cichutko do pokoju: Margaret dziwnie piękna, lecz słaba i
krucha, leżała oparta na wielkiej poduszce. Wyciągnęła do mnie na powita-
nie obie ręce. Od razu pojąłem, że pamięć jej nie przechowała śladów noc-
nego wydarzenia. Powitała mnie, jakbyśmy spotkali się pierwszy raz od
czasu jej wyjazdu.
— Rebeka myśli, że jestem chora — powiedziała. — Ale ze mnie wi-
docznie dziwne stworzenie, bo zapewniam cię, że czuję się całkiem dobrze i
tak strasznie się cieszę, że widzę mojego doktora!
Zapytała mnie, co słychać w Mosstone, a potem nader zabawnie opi-
sywała mi ludzi, z jakimi zetknęła się w swych podróżach. Wszystko było
tak, jak za pierwszą moją wizytą: cudowny uśmiech, perliste kadencje głosu,
cięte powiedzenia i potoki cytatów. Co miała na myśli Rebeka mówiąc, że
Margaret jest nie bardzo przytomna?...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 181
Po pewnym czasie jednak w oczach jej zaszła nagła zmiana. Chwyciła
mnie mocno za ręce. Głos jej stał się uroczysty.
—„Jak drzewo upadnie, to niechaj leży!” Prawda, Johnie? — (John!
Prawie zupełnie zapomniałem o swoim tak mało używanym imieniu...) — A
skoro ma leżeć, to niech już tak leży przez wieczność, prawda, kochanie?
— Tak, tak... Oczywiście — wymamrotałem łagodząco.
— Och, Johnie — ciągnęła — właśnie znalazłam taki śliczny wiersz.
Nie znałam go dotychczas. To wiersz Barnefielda. Posłuchaj tylko:
„Król Pandion, zmarły, nie cierpi na zdrowiu, A twoi przyjaciele — zakuci w ołowiu.”
„Zakuci w ołowiu”! Śmierć to chyba cudowna rzecz?... Życie jest
czymś nienaturalnym! — Roześmiała się nagle. —„Zakuci w ołowiu”... „Za-
kuci w ołowiu”... Och, jak to musi być przyjemnie i spokojnie. Wiesz, najle-
piej żeby i mnie zakuli w ołów... „Ja” należąca do ciebie, twoja „ja”, byłabym
wtedy bezpieczna.
Musiałem odejść. Powiedziałem Rebece, żeby pod żadnym pozorem
nie zostawiała Margaret ani na chwilę samej.
Wezwano mnie nagle do rodzącej kobiety. Dziecko zastanawiało się,
czy przyjść na ten świat, a matka — czy opuścić go, więc gdy powróciłem do
domu, wybiła już północ.
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 182
Przez cały ten pełen napięcia, nie kończący się dzień prześladowała
mnie myśl o Margaret. Zmęczony, chciałem tylko coś zjeść i zaraz miałem
wrócić do Manor House, ale zadzwonił telefon.
— Szybko, szybko, panie doktorze — rozległ się głos Rebeki. — Pan-
na Margaret taka słaba, że ledwie oddycha. Dzwonię z jej pokoju. Niechże
pan... — umilkła, potem znowu usłyszałem jej głos, tym razem z oddali, a
był śmiertelnie przestraszony: — O Boże, kto to...?
Potem telefon widocznie spadł.
Zadzwoniłem natychmiast do centrali, gwałtownie stukając w apa-
rat. Powtarzałem numer kilka razy, ale nikt mimo połączenia nie odpowia-
dał. W wyobraźni widziałem przewrócony telefon w pokoju Margaret. Co
tam się stało?...
Wskoczyłem do samochodu i pojechałem do Manor House.
Tego, co zobaczyłem, gdy zbliżyłem się do łóżka, nie próbowałby
opisać nikt, chcący zachować zdrowe zmysły. To coś wiło się, jęczało, dysza-
ło w olbrzymim wysiłku. Odwróciłem oczy od tej twarzy i automatycznie,
zgodnie z zawodowym instynktem, który każe ratować życie ludzkie, dałem
jakiś zastrzyk.
Istota leżąca na łóżku zadrgała nagle konwulsyjnie i posłyszałem
jeszcze szybszy, głęboki oddech. Toczyła się tu jakaś rozpaczliwa walka...
Zamknąłem oczy... Zapanowała cisza, a potem rozległo się westchnienie...
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 183
Było w nim coś, co skłoniło mnie do otwarcia oczu. Doznałem nie-
zmiernej ulgi. Jak czyste srebro wymarzające się z pierwotnego mułu, prze-
biła się ta istota, którą kochałem... Zatriumfowała nad ohydą tej duchowej
inwazji. Znowu twarz Margaret uśmiechała się do mnie i posłyszałem słod-
ki, lecz beznadziejnie słaby głos, w którym była czułość, o jakiej nigdy nie
śniłem:
— Już minęło wszystko, kochanie... Już dobrze. Ja zwyciężyłam, ja —
twoja „ja”. Nie pozwól, bym znów uległa... Czuwaj nade mną...
Patrzyła na mnie w poczuciu, że dotarła do bezpiecznej przystani. Jej
dłoń ściskała moją rękę, usta uśmiechały się, ale wysiłek tych końcowych
zmagań okazał się już zbyt wielki dla osłabionego serca. Powieki Margaret
zatrzepotały parę razy, a uścisk dłoni osłabł. Cicho, ale jakby w ekstazie,
widząc przebłysk spokoju, wyszeptała ledwie dosłyszalne słowa: „Zakuci w
ołowiu... Zakuci w ołowiu...”, a potem szepnęła jeszcze coś, czego już nie
uchwyciłem. Poczułem, że lekko ściska moją dłoń; westchnęła kilkakrotnie
głęboko, a potem już dusza, którą kochałem, opuściła swe piękne siedlisko.
W kilka godzin później wyszedłem z osamotnionego domu i powró-
ciłem do pustego świata. Czułem żałość, ale i wdzięczność: ogarnął mnie
spokój, bo wiedziałem, że Margaret jest już niedosiężna. Koszmar jej zma-
gań dobiegł końca.
Idę teraz samotnie ścieżką swego życia, a gdy czasem wydaje mi się
zbyt stroma i pusta, wtedy jak delikatna fala omywa mój skołatany mózg
Biblioteczka: Zapomniane kryminały CYNTHIA ASQUITH — NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU
Opracowanie edytorskie Jawa48 © str. 184
kojące wspomnienie szeptu „zakuci w ołowiu...” i bezgranicznej czułości i
obietnicy słowa „kochanie”.
A słowa, których nie dosłyszałem?
Krążę nieraz wokół pustego domu. Z krętych kominów nie uchodzi
dym, ale gołębie nadal furkocą i gruchają. Szary dom, niegdyś gwarny i
wspaniały, zdaje się teraz udzielać mi swej atmosfery błogosławionego
spokoju.
Koniec
CYNTHIA ASQUITH (1887 — 1960) – autorka powieści i opowiadań kryminalnych, o duchach, pamiętników i dla dzieci oraz z dziedziny science-fiction. Kilka jej powieści i opowiadań zostało zaadaptowanych na słuchowiska radiowe oraz na scenariusze filmowe
[Jawa48]
W opracowaniu wykorzystano materiały dostępne w literaturze i na stronach internetowych
Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym poszano-
waniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych o naszej
kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich rozpowszechnia-
nie służy dobru ogólnemu.
Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku oso-
bistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub handlowego i
nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.
Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.
Przeczytaj następną stronę!
Uwaga!!!
Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpo-
wszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego.
Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne zwielo-
krotnianie utworów, niemające samodzielnego znaczenia gospo-
darczego
Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod
warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła.
Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące możliwości.
Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.
Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany plik bę-
dzie służył jako kopia zapasowa.
Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod wa-
runkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku komputera.
Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o
prawie autorskim i prawach pokrewnych.
oraz Regulamin świadczenia Usług Drogą Elektroniczną
Portalu Chomikuj.pl
Opracowanie edytorskie: Jawa48©