MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W GIMNAZJUM I … · Wyrzekłeś się bohaterstwa nie tylko za...
Transcript of MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W GIMNAZJUM I … · Wyrzekłeś się bohaterstwa nie tylko za...
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J A C I Ó Ł
G I M N A Z J U M i L I C E U M i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U
N R 74 C ZE RW IE C 2 0 12 , P IS M O U K AZU J E S IĘ O D R OKU 20 00
MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ W GIMNAZJUM I LICEUM IM. WŁADYSŁĄWA JAGIEŁŁY
MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I W PŁOCKU
Głośne czytanie nocą 14 czerwca 2012 roku
Rok 1812
w historiografii i literaturze
2
Rok 1812
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Tomasz Zbrzezny:
Są dwa sposoby myślenia o historii.
Jest pogląd, że historia jest nauczycielką życia.
I jest pogląd przeciwny - głosił go Hegel - że z historii
tyle możemy się dowiedzieć,
że niczego się nie możemy dowiedzieć.
Jakie pouczenie z kampanii napoleońskiej 1812 roku
może płynąć dla nas?
Na okładce: Wielka Armia przekracza Niemen. Litografia z lat 40. XIX wieku. Powyżej ilustracja
do "Pana Tadeusza" (Wiosna 1812 roku w Soplicowie). Na ostatniej stronie: rycina przedstawiająca
świętego Napoleona.
W tekstach źródłowych pisownię dawną nieznacznie uwspółcześniono.
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http: // www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20
Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]
Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.
3
Tomasz Zbrzezny: Ten tekst znam od 10 roku życia - z czytanki pt. "Legionista"
w przedwojennym podręczniku. Tekst ten pojawił się także w podręczniku
dla starszej młodzieży "Mówią wieki" pt. "Soit". Ranny Krzysztof Cedro prosi
Napoleona pod Madrytem, by jego ofiara nie była na darmo.
Cesarz odpowiada: Soit" ("Niech tak będzie").
Stefan Żeromski: Popioły (1904) tom III, rozdział: Widziadła
(STEFAN ŻEROMSKI, DZIEŁA. RED. STANISŁAW PIGOŃ, WARSZAWA 1948)
Noc była zimna.
Przejmujący powiew ciągnął równinami od strony sterczących skał Guadarramy i Somosierry,
które jak posępny, ciemny pas zostały na północy horyzontu. Armaty, furgony, wozy z prochem
tocząc się po gościńcu huczały i dudniły. Krzysztof leżał na wznak z oczyma utkwionymi w chmurne
niebo. Słyszał wciąż trzaskanie bata, dziwaczne krzyki i pogwizdy mulnika, monotonny klangor
dzwonków, chrzęst żelastwa w zaprzęgu furgonu, łoskot miarowy kół:.. Materac, zawieszony
na żelaznych hakach, chwierutał się do taktu zgrzytliwie, a przecie melodyjnie, tak samo zgoła jak
pewna okiennica w narożniku dworskim w Stokłosach. O okiennicy tej krążyła blisko i daleko wieść,
że przepowiada niepogodę. Jeżeli tylko w najcudniejsze susze czerwca, w najcichsze czasy lipcowe
zaczynała pozgrzytywać, jakby pokasływać od niechcenia, stękać na strzykanie w zawiasach
i chrzypieć na łamanie w zasuwach, ludzie przyśpieszali roboty, na łeb na szyję grabili w kopki siano
schnące na pokosach, rozwaloną koniczynę czy wiązali w snopy zboże i żywo zwozili ku stertom.
Z odległej nieraz wioski zachodził, bywało, pode dwór karbowy albo włódarz posłuchać
na odwieczerz, czy okiennica złego nie wróży.
Krzysztof słyszał teraz zgrzytanie haków, ale nie bardzo wiedział, gdzie jest. Ciemność
nieprzyjazna, ciemność-klęska, ciemność-krzywda leżała na nim. Otaczał go lodowy obwód z szarymi
wyrwami, skąd wypełzały ciągle korowody figur. Całkowite ich kształty, które myśl czy oko chwycić
usiłuje, wydostają się z szarości nie jak obrazy malowane na płótnie, nie jak rzeźby z marmuru,
lecz tak jakoby maszkary sztucznie ożywione... Jedne są z chropawego filcu, o włókienkach lśniących
pod sennym, smutnym, gorzkim światłem... Rzęsy mają z włóczki przędzonej, z grubej frędzli, brwi
na dwa palce wystające, włosy druciane. Oczy ich nieruchome prosto w płonący mózg zadają cios
sukiennego spojrzenia i giną w tajemnicy i znikomości, w otchłani szlochów... Zaledwie jedna
zniknie, wypływa inna i czuwa nad znużonymi myślami. Żadna nie da się odpędzić aktami woli...
Głowa jest jako puste, rozległe, bezgraniczne niebo, po którym wloką się wielokształtne obłoki,
niesione od skrytych wiatrów.
A jak wysokie chmury przypomną nieraz kształt ziemi i dumają nad nim niejako, tak samo myśli
nieszczęsne niekiedy wspomną rzeczywistą ziemię. Widzą z daleka te myśli samowładne i bujne niby
w dalekiej przeszłości, jak to w piersi tworzy się nagle a niespodziewanie przepaść rany. Ruchoma
stamtąd bije pienista fala na obraz źródła wyrwanego spod gliny. Serce szalonymi ciosy, serce-młot
bije raz w raz w głębie miękkich, klekocących fal! Płuca zrywają się, siepią i mocują w nadmiernym
trudzie. Miecą ze siebie ogromne, galaretowate skrzepy i strugi cichej, słonej, płynnej krwi.
Senne, znużone, spłakane widzenia zmierzchają, cichną i topią się z wolna w ciszy. Szare opony
rozprzęgły się, znicestwiały i pierzchły. Nie słychać nic, nie słychać nawet krzyku poganiacza mułów
ani dzwonków, ani zgrzytu haków. Wszystko jest ciszą. Ciało zmartwiało, serce zamiera i bezwładnie
leży na obraz skrzypiec rzuconych. Nędzneż to deski! Struny żywe, struny wszystkogrające
nie zabrzmią już! Skonała na zawsze melodia wasza, skrzypki lipowe... Dym ciężki błądzi przed
oczyma, wlecze się po piasku, gdzie w zamyśleniu błądziła stopa, po ile czerwonym, po siwych
opoczystych caliznach... Sprzymierza się i łączy dym ze skibami i wnętrzem brył, dotyka ze drżeniem
ostrych kantów, ziarnistych wydęć kamienia.
- Tyżeś to jest, przeznaczenie moje? - skarżą się wargi. - Przyjacielu, przyjacielu... Tyż to
obejmiesz piersi moje, kamieniu? Tyż to ostatnia ucałujesz me usta, żółta bryło?
Nareszcie głębokie westchnienie. Cóż to jest wokoło?
4
Zeszły się dokoła głowy, obległy nozdrza, napłynęły ku piersiom dymy z kwietnika przed domem
w Olszynie.
O, błogosławione a niewypowiedziane szczęście obcowania z kwiatami w dniu ucisku śmierci!
- Tyżeś to jest ze mną - szeptają usta - siostrzyczko-rezedo? Tyżeś to przyszła na martwe ugory
mej śmierci? Bógże ci zapłać... Jesteś zapach mojej młodości... Tak jak ty pachnie szczęście
dzieciństwa. Zapachu mój, otocz mię i przygarnij do życia... Weź mię z ucisku gliny i kamieni...
Otwiera się przed oczyma cudne dziwactwo, widziane jakoby pierwszy raz, wypukłych,
całobrzegich, strzępiastych goździków. Fiołkowymi powłóczeniami całują przekrwienia oczu bratki
jesienne... Bladofioletowa lewkonia leży na piersiach, na płucach dziurawych, a dobrotliwy jej zapach
chłodnym a częstotliwym chuchaniem sączy się w jaskinię rany. Wtem słychać, słychać...
Słychać, co się dzieje w uszach i głowie. Biją tam w dźwięczne kowadła małe, pracowite, zawzięte
kowaliki. Małe to musi być jak polne świerszcze... Szybko, szybko, z ramienia łupią młotami
majsterkowie: raz-raz - raz-raz!
A potem jeden przed drugim, na wyprzódki! Aż tchu brak. Tworzy się z ciosów ciągliwy szum,
unosi się w pustynię głowy huk jak w głębokim, starodrzewnym boru-lesie...
Dech zamiera. Serce się zrywa i łomoce skrzydłami w gałęzie niby złapany siecią dziki orzeł-zyz.
Głowa bezwładna chwieje się w prawo i w lewo po ruchomym materacu, palce rąk błądzą, chodzą,
wędrują. Nogi coś ciska w różne strony, jak drwal w złości ciska bierwionami...
Mózg się żywym płomieniem pali. W nim płoną pióra myśli. Spalone na węgiel wargi szeptają:
- Trepka... Szczepan... dajże mi pić, dajże mi pić... Już my dzisiaj z tego strasznego lasu
nie wyjedziemy... Święty jeleń z krzyżem między rogami spotkał nas w lesie... Rafał do niego
strzelił... Szczepan... dajże mi pić, dajże mi pić...
Wolno nasuwa się, sztorcem nastawia jak grot lancy złowrogie pytanie:
Skądże tu, u Boga, ma być Trepka? Gdzie?
Wracają trzeźwe i spokojne myśli, przypływa jasna świadomość:
Śniło mi się, widać, o Trepce...
I znowu niby ogromy chmur pędzą myśli innego porządku, wychodzą skądinąd sylogizmy
namiętne, pytania natarczywe, odpowiedzi rącze i dowcipne, całe komplety genialnych widzeń,
odkryć istotnych, wynalazków w dziedzinie myśli ludzkiej. Śmiech dobrotliwy otacza je niby mgła...
Nie jesteś tak znowu głupi, Szczepanku, jak sądziłem... Nie, doprawdy nie! Jest w tym sens
pewien, jest treść w twoich ględzeniach. Więcej znaczy nowy rów przerznięty w odwiecznych
bajorach nad Wisłoką niż wygrana potyczka... Czy tak? Niż potyczka pod Burviedro, pod Calatayud?
Więcej znaczy jeden przytułek, jeden szpital w twojej, prawi, dziedzinie niż zdobycie sztandaru...
Czy tak? To rzeczy zgoła różne, braciszku miły... Toż przecie jasno widać...
Głowa się pali, głowa kipi i wre. Jako snopy ognia latają w niej zdarzenia, obrazy, dowody,
przykłady. Snują się łańcuchy myśli:
Zabawnyś ty, stary, zabawnyś ty ze swoją przyziemną, chlebożerną filozofią! Poczciwa jest twoja
głęboka, wymyślona głupota, łzy mi gorzkie wyciska z oczu. Wyrzekłeś się bohaterstwa nie tylko
za siebie, ale za cyny i wnuki, odpinasz na zawsze pióra od przyłbicy i miecz rzucasz rycerski. Pracy
się nędznej poślubiłeś, żeby odkupić pradziady i prawnuki... Zabawnyś ty, stary, zabawny...
Mówisz, że nam to sądziły dzieje... Nie to nam sądziły dzieje, co gorsze albo lepsze, jeno to,
co najpodlejsze, co nogami zdeptane, co na samym dnie leży. Sądziły nam dzieje uciekać, jak psom
zerzniętym batami, spod Krupczyc, spod Kobyłki, a po bohatersku wchodzić na Calle del Cosso...
Tak nam sądzono...
Alboż to prawda?... - śmieje się w ucho Trepka czy diabeł z obrazu w bocznej nawie kościoła
Świętego Jakuba w Saragossie. - Alboż to prawda? Nikomu nic nie sądzono. Każdy czyni, co chce,
wola jego i rozkazanie. Chce żyć, to żyje, a chce umierać, tak jak ty głupio i po zwierzęcemu,
to umiera...
W piersiach wyważa się coś jak stawidło trzymające przemocą wody zdławione.
A wywala się i bucha nie woda, lecz ogień. Huczy krew. Lodowaty strach błądzi po piersiach.
Nogi ma z soplów, lekkie jak zimny dech. Gdzie stanie, tam przeraźliwy dreszcz lata. Schyla się
i szepce:
Siadłbyś rankiem w saneczki, w jednego konia... Kopna, nieprzetarta droga. Pierwszy śnieg.
Skoczyłbyś cwałem zobaczyć, co też tam w Olszynie słychać. Czy też zdrowi, czy ojciec... czy Mery...
Biją w swe kowadełka kowaliki: raz-raz - raz-raz... Wszystko urwało się i zapadło w ziemię. Szum
i trzask. Wstręt... Ktoś pozywa na sąd za owo wino w świętym kielichu... Smak w ustach wina
i goryczy centurii. Piasku i rozpalonego popiołu pełne oczy.
5
Wtem natarczywy głos poruszy półmartwe ciało: - Panie podporuczniku, panie podporuczniku!...
- Któż tam? - odpowie z trudem.
- Ady ja...
- Kto taki?
- Ja... adiutant podoficer, Pruski.
- Nie wiem.
- Nie poznajecie mię to, panie podporuczniku?
- O niczym nie wiem.
- Przecie na mnie patrzycie?
- Patrzę.
- No, my razem pod Burviedro zranieni. Mnie łapę oberwało, a was durch przeszło. Razem nas
wiezą. Gajkosia pamiętacie?
- Pewnie, pewnie.
- Zaprzysiągłem mu, że was odchowam. Wiecie?...
- A co to za miejsce?
- Napijcież się tego bulonu, napijcież sir; duszkiem. Sam Hupka go warzył. Pijcież całą gębą,
bo dobry!
- A gdzie to my jesteśmy? - Już my minęli miasto.
- A jak się nazywało?
- Nazywało się Alcala de Henares. Droga się nam wykręciła na zachód. Wiatr ustał. Powiadają,
że wielką stolicę Madryt będzie zaraz widać, jak się tylko dzień dobry zrobi. Trzy mile niespełna
do tej stolicy. Tam nas złożą w szpitalu, jak Cesarz stolicę zdobędzie... Ziąb szelma podły... Krupy
z deszczem biły, a teraz jakoś nacichło.
- A skąd to my jedziemy?
- O, la Boga świętego!... Przecie już tydzień czasu jedziemy od Burviedro.
- Już tydzień...
- Nic to nie pamiętacie?
- Może i pamiętam, ale opowiedz...
- W Calatayud przełożyli nas na ten wóz z materacami. Pamiętacie? Jeszczeście, panie
podporuczniku, gadali ze mną, jakeśmy jechali przez Ateca, przez Alhama, przez Sisamon,
przez Medinaceli. W Medinaceli rozdzieliły się drogi. Prawa poszła na jakąś Sigüenzę, a lewa wprost
na południe do Guadalaxara. Z Guadalaxara jedziemy już całe popołudnie i całą noc do Alcala...
Cedro przechylił do ust garnuszek, zanurzył wargi w płyn i pił chciwie, nienasycenie. Potem zaraz
w moment usnął, nim mu Pruski lewą ręką zdołał wyjąć zgięte palce z ucha garnuszka.
Nie ocknął się aż późno w dzień. Świeciło wielkie, złotolite, oślepiające słońce. Uczuł, że go
ludzie na ruchomym materacu niosą dokądś w pole, w równą, bezdrzewną przestrzeń. Kołysał się
na swym posłaniu, nie mogąc pochwycić taktu ich kroków. Mrużył powieki przed olśniewającym
światłem i ledwie-ledwie myślał:
Co też ze mną myślą zrobić? Dokąd mię też zaniosą?
Wtem postawiono ruchome łóżko na ziemi. Krzysztof rozejrzał się na wsze strony i zrozumiał,
że jest w szeregach rannych, którzy leżeli na ziemi pokotem, jedni na materacach, inni na łóżkach
polowych, na płaszczach i derach wełnianych. Wodził po nich sennym, obojętnym wzrokiem.
Ziewając myślał ospale, że pewnie tu wszyscy pomrą z zimna na tej wyziewającej chłód i wilgoć, na
przemokłej i ohydnej ziemi. Bez przykrości zagłębiał się w Tyczenie, wwiadywał w pożądanie,
żeby już spocząć na zawsze. Byle głęboko! Nie będzie się ruszał, trząsł, drżał... Spać tęgo,
bez łajdackiego budzenia przez byle durnia... Tylko żeby choć samemu! Wśród trupów obcych
żołdaków gnić we wspólnym dole i śmierdzieć pospołu z motłochem... Wnet cicha, daleka muzyka
onych skrzypiec... Anielski ich głos przepływa w duszę jako struga wonności...
Wtem krzyk potężny, łoskot jednolity z męskich, zdrowych żołnierskich piersi grzmi niby
dźwięczny strzał stu armat:
- Vive l'Empereur!
Za chwilę drugi:
- Wiwat Cesarz!
Chwila cicho... Oto znowu bucha ten szalejący orkan radości, ten uniesiony hymn, w jedno słowo
zawarte Atlantyckie Morze:
- Wiwat Cesarz!
6
Dreszcz odmienny przebiegł ciało. Znikł, a z nim razem myśl o tym, co znaczyć może ten
wszechpotężny okrzyk.
Cisza nastała.
Zjawił się w uliczce między rannymi, ułożonymi szeregiem, oficer wielkiego wzrostu i czytał
manifest cesarski głosem donośnym, wyraźnym, potężnym. Manifest głosił wszem wobec - zdrowym
i konającym żołnierzom, pracowitemu ludowi i bogaczom, księżom i świeckim, Francuzom
i Hiszpanom, wszystkim zgoła, kto oddycha na Półwyspie Iberyjskim, że w chwili tej cesarz
Francuzów na wieki wieczne znosi i niweczy Inkwizycję świętą, wypuszcza jej więźniów, umarza
sprawy, że liczbę zakonów i klasztorów zmniejsza o dwie trzecie, że na zawsze odmienia i kasuje
odwieczne prawa feudalne panów, że znosi i niweczy wszelkie przywileje...
Cedro słyszał wszystko dokładnie i wszystko zrozumiał.
- Teraz już wiesz, Szczepanku - mamrotał śmiejąc się i ziewając - dlaczego łamaliśmy starą
Saragossę, kartel Aljaferią z jej więźniami, czemuśmy broczyli lance pod Tudelą we krwi ciemnego
motłochu. Naszą to krwią pisana twoja konstytucja, więźniu hiszpański!...
Przechylił głowę na bok i patrzał w słoneczną przestrzeń. Patrzał na kamienisty grunt około swego
posłania, na zmokłą w nocy i obsychającą dopiero glinę, rozciapaną od licznych butów. Czuł, że klei
mu oczy prędki, gorączkowy sen, powieki chodzą jak po piasku, jak po pacynach zeschłego wapna.
Jeszcze jedno senne wokół spojrzenie...
Któż to się zbliża? Któż to idzie ku niemu? Zna przecież tego człowieka... Widział go, na żywy
Bóg! Twarz blada i tajemnicza nikiej księżyc ukryty w chmurach. Oczy w niej zagmatwane latają,
latają, to znowu w cienie swe cofną się, żeby czyhać jak lwy w zasadzce...
Z barłogów, sienników, materaców, der, z nagiej ziemi dźwigają się porwane szczątki, potrzaskane
głowy, wspierają się na łokciach przeszyte, bezsilne tułowia - i zeschłe gardła, uszczęśliwione usta
miotają krzyk:
- Wiwat Cesarz!
Krzysztof podniósł się z legowiska. Coś w nim od tego ruchu złamało się, jak gdyby chrupnęło
bez dźwięku. Siadł na posłaniu straszliwie blady, zlany potem, z gębą pełną krwi. Oczy jego jak kły
werznęły się w nadchodzącego. Zatrzymały go w miejscu. Stanął.
- Sire! - wymówił Cedro.
Ciemne, wojenne oczy wodza uderzyły w spojrzenie Krzysztofa.
Spokojna twarz, jakby wykuta, z niewiadomego metalu, była ku niemu wyczekująco i groźnie
zwrócona.
- Jakie jest twoje życzenie? - spytał głuchym i zimnym głosem.
- Jeśli umrę... - począł mówić Cedro w języku francuskim, spokojnie i groźnie, z dumą i odwagą
patrząc mu w oczy.
- Jakiej jesteś broni`? - przerwał.
- Lansjer polski.
- Spod Tudeli?
- Tak.
- Nazwisko?
- Poszedłem z domu mego ojca... Wierzyłem, że moją ziemię... A teraz... na obcej:.. Wyrzecz, że
nienadaremnie, że dla mojej ziemi... Cesarzu, Cesarzu!
Nieme i głuche oczy zagłębiły się i weszły w oszalałe ze śmiertelnej miłości spojrzenie rannego.
Nieruchomy, zadumany stał Napoleon. Któż wie? Może w tych natchnionych oczach ujrzał duszę swą
młodą. Może rumiane śniegi skał Monte Oro, pinie na cyplach Monte Rotundo, może kamienisty
brzeg wyspy w pianach rozhukanego morza zobaczył. Może swoją korsykańską miłość wolności
ważył przez chwilę na szali z koroną władcy nad obcymi mu ludami i berłem Karola Wielkiego. Może
wzdychał w utrapieniu za tym, co już w duszy jego uschło, skruszyło się i od wiatrów rozwiane
zostało jak badyl umarłego kwiatu, za pochłonięciem młodą, sprawiedliwą i dumną duszą - niedoli
ojczyzny.
- Vive la Pologne! - usiłował krzyknąć Cedry padając bez sił w swój barłog. Ale nie krzyknął już,
tylko te wyrazy wyjęczał przez fale krwi broczącej z ust.
Cesarz stał jeszcze nad nim długą chwilę. Kamiennym wzrokiem patrzał w jego twarz. Wreszcie
podniósł rękę do kapelusza i rzekł:
- Soit.
Oddalił się wolnym, miarowym, zimnym krokiem. Za nim gromada generałów. Znikł między
kolumnami wojsk pieszych, w tłumach konnicy...
7
Adam Mickiewicz
Pan Tadeusz. Księga jedenasta, Paryż 1834
R o k 1 8 1 2
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem;
Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.
Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,
Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,
Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,
Lecz kładło się na rolę i schyliwszy głowy,
Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy.
I wieśniacy ciągnący na jarzynę pługi
Nie cieszą się, jak zwykle, z końca zimy długiej,
Nie śpiewają piosenek, pracują leniwo,
Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.
Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie
I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,
Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,
I uważają z trwogą wracające ptaki.
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
A za nim, krzykliwymi nadciągnąwszy pułki,
Gromadziły się ponad wodami jaskółki
I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki.
W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki,
I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem,
I znużone na popas spadają z hałasem,
A w głębi ciemnej nieba wciąż jęczą żurawie.
Słysząc to nocni stróże pytają w obawie,
Skąd w królestwie skrzydlatym tyle zamieszania,
Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania.
Aż oto nowe stada, jakby gilów, siewek
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! dziwne stroje, niewidziane bronie,
Pułk za pułkiem, a środkiem, jak stopione śniegi,
Płyną drogami kute żelazem szeregi;
Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska,
8
Roją się niezliczone piechoty mrowiska.
Wszyscy na północ! Rzekłbyś, że wonczas z wyraju
Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju,
Pędzony niepojętą, instynktową mocą.
Konie, ludzie, armaty, orły dniem i nocą
Płyną; na niebie górą tu i ówdzie łuny,
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. -
Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi,
Gdzie by jej huk nie doszedł; pomiędzy ciemnemi
Puszczami chłop, którego dziady i rodzice
Pomarli nie wyjrzawszy za lasu granice,
Który innych na niebie nie rozumiał krzyków
Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków,
Gości innych nie widział oprócz spółleśników -
Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała,
W puszczy łoskot, to kula od jakiegoś działa,
Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała,
Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy,
Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy,
Wstaje na wpół, na przednich nogach się opiera
I potrząsając brodą, zdziwiony spoziera
Na błyskające nagle między łomem zgliszcze:
Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze,
Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu
Zląkł się i uciekł w głębszym schować się ukryciu.
Bitwa! gdzie? w której stronie? - pytają młodzieńce,
Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce;
Wszyscy, pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
"Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!"
O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
(...)
Soplicowo leżało tuż przy wielkiej drodze,
Którą od strony Niemna ciągnęli dwaj wodze:
Nasz Książę Józef i król westfalski Hieronim.
Już zajęli część Litwy od Grodna po Słonim,
Gdy król rozkazał wojsku dać trzy dni wytchnienia.
Ale polscy żołnierze mimo utrudzenia
Skarżyli się, że król im marszu nie dozwala;
Tak radzi by co prędzej doścignąć Moskala.
9
W mieście pobliskim stanął główny sztab książęcy,
A w Soplicowie oboz czterdziestu tysięcy
I ze sztabami swemi jenerał Dąbrowski,
Kniaziewicz, Małachowski, Giedrojć i Grabowski.
Późno było, gdy weszli; więc każdy, gdzie może,
Zabierają kwatery w zamczysku, we dworze;
Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty,
Każdy strudzony poszedł spać do swej komnaty.
Z nocą wszystko ucichło: oboz, dwór i pole;
Widać tylko, jak cienie, błądzące patrole
I gdzieniegdzie błyskania ognisk obozowych,
Słychać kolejne hasła stanowisk wojskowych.
Spali: gospodarz domu, wodze i żołnierze;
Oczu tylko Wojskiego sen słodki nie bierze ;
Bo Wojski ma na jutro biesiadę wyprawić,
Którą chce dom Sopliców na wiek wieków wsławić:
Biesiadę godną miłych sercom polskim gości
I odpowiednią wielkiej dnia uroczystości,
Co jest świętem kościelnem i świętem rodziny;
Jutro odbyć się mają trzech par zaręczyny,
Zaś jenerał Dąbrowski oświadczył z wieczora,
Że chce mieć obiad polski.
10
Fryderyk hr. Skarbek (1792 - 1866) - ekonomista, profesor
Uniwersytetu Warszawskiego, powieściopisarz, ojciec
chrzestny Fryderyka Chopina
Fryderyk Florian Skarbek h. Abdank (ur. 15 lutego 1792 w Toruniu w Pałacu Fengerów, zm. 25
września 1866 w Warszawie) – hrabia, polski ekonomista, powieściopisarz, historyk, działacz
społeczny i polityczny. Pochodził ze szlacheckiej rodziny sięgającej korzeniami średniowiecza. Był
jednym z czworga dzieci Kacpra Skarbka i Ludwiki z Fengerów (1765-1827), córki bankiera
toruńskiego Jakuba Fengera.
Po nauce w Liceum Warszawskim rozpoczął w 1809 studia ekonomiczne w Collège do France
w Paryżu. W 1812 roku powrócił do Polski. Był przewodniczącym Rady Obywatelskiej województwa
mazowieckiego. W roku 1818 został profesorem ekonomii na Uniwersytecie Warszawskim.
Pracował w wydziale więzień i zakładów dobroczynności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Reprezentował stronnictwo ugodowe, w chwili wybuchu powstania listopadowego przebywał
w Petersburgu.
W marcu 1831roku został członkiem Rady Tymczasowej Królestwa. Pełnił funkcje prezesa Rady
Głównej Opieki Zakładów Dobroczynnych, później Dyrekcji Ubezpieczeń. W 1854 roku został
dyrektorem Komisji Sprawiedliwości. Po przejściu na emeryturę (w r. 1858) powrócił do, przerwanej
w czasie służby rządowej, pracy naukowej i literackiej. Jego zabiegi przed Heroldią Królestwa
Polskiego, której później został krótko prezesem, o potwierdzenie tytułu hrabiowskiego skończyły się
niepowodzeniem (nie potrafił udowodnić kilkupokoleniowej używalności tytułu). W rezultacie sporu
z Heroldią car Mikołaj I nadał mu 26 marca (7 kwietnia) 1846 roku rosyjski dziedziczny tytuł
hrabiowski. Odznaczony Orderem Świętego Stanisława II klasy z nadania Mikołaja I.
Wybrane dzieła naukowe: Gospodarstwo narodowe, 1829; Théorie des richesses sociales, 1929;
Ogólne zasady nauki gospodarstwa narodowego, 1859; Gospodarstwo narodowe stosowane, 1860;
Dzieje Księstwa Warszawskiego, 1860;
Wybrane dzieła literackie: Pan Antoni, 1824; Pan Starosta, 1826; Życie i przypadki Faustyna
Feliksa na Dodoszach Dodosińskiego, 1838; Pamiętniki Seglasa, 1845;
Tomasz Zbrzezny:
Co się dzieje w Polsce - w Księstwie Warszawskim - kiedy Wielka
Armia Napoleona idzie na Moskwę? 23 czerwca Napoleon wydaje
odezwę o wypowiedzeniu wojny, 24 czerwca Wielka Armia
przekracza Niemen, 600 tysięcy żołnierzy zbliża się do granic Rosji,
28 czerwca Napoleon wchodzi do Wilna.
Opowie o tym świadek tamtych zdarzeń, hrabia Fryderyk Skarbek,
uczony, historyk, ekonomista, a prywatnie ojciec chrzestny Chopina.
11
DZIEJE KSIĘSTWA WARSZAWSKIEGO
z przedmową Piotra Chmielowskiego.
Tom III. Księga ósma. Rok 1812.
I. Przysposobienie do wojny. — Obustronne polityczne działania.
Już w początku roku 1811 przeczuwano zerwanie pokojowych stosunków między Francją
i Rosją. Książę Józef otrzymał z Petersburga doniesienie, że cesarz Aleksander zamierza wystąpić
przeciw Napoleonowi i wkroczyć z licznym wojskiem do Księstwa Warszawskiego, skłonić
mieszkańców jego do łączenia się z nim, posunąć się dalej, aby się złączyć z przychylnymi sobie
Prusami, zmusić Saksonię do odstąpienia Napoleona i stawić mu czoło nad brzegami Odry, gdyby
chciał wojną Rosji zagrozić.
Wykonanie tego zamiaru odłożył do chwili, w której nie mogąc dłużej znosić zerwania stosunków
z Anglią i podżegany przez nią, będzie zmuszony wypowiedzieć wojnę Francji i wkroczyć
do Księstwa.
W ciągu roku 1811 czyniono w Cesarstwie wszelkie przygotowania do wojny i wysłano
stamtąd tajemnych agentów dla powzięcia dokładnej wiadomości o duchu i o tym, co się działo
w Księstwie. Francja miała tam wówczas jawnego agenta swego w osobie barona Bignon,
mianowanego rezydentem francuskim, któremu Napoleon przy wysyłaniu na tę misję powiedział, że
nie trzeba wzbudzać w Polakach niebezpiecznych złudzeń, że trzeba ich skłaniać do zajęcia się
ulepszeniami wewnętrznymi, co korzystniejszym będzie od marzeń, narażających bezpieczeństwo
kraju.
Lubo rzeczywiste wypowiedzenie wojny daleko później nastąpiło, nie podlega jednak
wątpliwości, że pierwsze zamiary nieprzyjacielskie objawione zostały przez gabinet petersburski
jeszcze w roku 1811.
Pomimo pozornej spokojności na politycznym horyzoncie, nie mógł nikt na początku 1812 roku
wątpić o tym, że wojna z Rosją jest nieuchronna. Tajnymi były, jak zwykle, dla ogółu działania
i zabiegi dyplomacji europejskiej; lecz co się nie da utaić, to jest pochody wojsk i ich uzbrajanie,
zapowiadały z daleka tę wojnę i odkrywały ostateczne wypadki działań gabinetowych. Dopełnienie
remontu kawalerii i artylerii francuskich, odwołanie części wojska z Hiszpanii, koncentrowanie
korpusów wojsk francuskich i sprzymierzonych, wydany im rozkaz pochodu ku Wiśle, na koniec
wyjście gwardii cesarskiej z Paryża już w miesiącu marcu, wszystko to potwierdzało wnioski,
obawę i dla niektórych pocieszającą nadzieję bliskiej wojny na północy.
Dwa traktaty zaczepne i odporne, jeden z królem pruskim w dniu 14 lutego, drugi z cesarzem
austriackim w dniu 14 marca przez Napoleona zawarte, miały mu zapewnić nie tylko spokojność,
ale czynne współdziałanie krajów niemieckich, dla których każdy przyrost potęgi jego musiał być
ścieśnieniem więzów, jakimi je obciążał.
Do przymierza z Austrią zawartego, którego osnowę do publicznej podano wiadomości, dodane
zostały tajne artykuły, spomiędzy których 5 i 6 ściągał się do Polski. W pierwszym z nich
powiedziano: iż na przypadek, gdyby w toku wojny między Francją a Rosją wypadało przywrócić
Królestwo Polskie, cesarz Francuzów zabezpieczy Austrii spokojne posiadanie Galicji. W drugim zaś
postanowiono, iż gdyby się miało zgadzać z interesem i z widokami cesarza austriackiego odstąpienie
pewnej części do Królestwa Polskiego wcielić się mającej Galicji za illiryjskie prowincje, na ten
przypadek obowiązuje się już teraz cesarz Francuzów zezwolić na takową zamianę, i że odstąpić się
mająca część Galicji oznaczona będzie na połączonych zasadach ludności, rozległości i dochodów
kraju, tak, aby oszacowanie obydwóch przedmiotów zamiany nie tylko podług rozległości
powierzchni, lecz podług rzeczywistej ich wartości nastąpiło.
Jakkolwiek te traktaty były więcej dziełem siły Napoleona, niż dobrej woli mocarstw, które je
zawierały, mógł jednakże polegać na nich póty, póki mu szczęście wojenne sprzyjać będzie, i dlatego
przy rozpoczęciu wojny zarządzał istotnie siłami materialnymi całej zachodniej Europy,
od Atlantyckiego morza aż do granic Rosji, a miał sobie przeciwnych Anglię i Hiszpanię, a obojętną
względem siebie Szwecję, którą zamierzał ująć sobie za pośrednictwem dawnego towarzysza broni,
a wówczas do następstwa tronu szwedzkiego powołanego, zapewnieniem jej zwrotu Finlandii, skoro
by Rosję do odstąpienia tej prowincji mógł zmusić.
12
Do tego wszystkiego miał jeszcze za sobą nieprzyjazne stosunki Porty Ottomańskiej z Rosją, które
przymuszały to ostatnie mocarstwo rozdwajać sił i utrzymywać znaczne wojsko do prowadzenia
wojny tureckiej.
Rosja zaś nie miała żadnego jawnego sprzymierzeńca prócz Anglii; lecz spodziewała się zawrzeć
pokój z Turcją i przymierze ze Szwecją, którą sobie Napoleon był naraził przez zajęcie i obsadzenie
wojskiem Pomeranii szwedzkiej właśnie na samym początku 1812 roku. Silny opór Hiszpanii
i Portugalii, zdobywczym usiłowaniom cesarza Francuzów stawiany, był także dywersją w jego
wojennych działaniach dla Rosji korzystną.
W pierwszych dniach czerwca przeszła Wisłę wielka armia francuska; korpus posiłkowy
austriacki stał pod Lwowem, a pruski we wschodnich Prusach na lewym brzegu Niemna. Napoleon
wyjechał z Paryża 9 maja. Gazety, donosząc o tym, dały za powód zamiar obejrzenia wojsk
francuskich, nad brzegami Wisły stojących. Jechał na Drezno i zatrzymał się dni kilka w tym mieście
dla osobistego porozumienia się z cesarzem austriackim i z królem pruskim, wobec kilku innych
monarchów europejskich ślepo mu uległych.
Po dziesięciodniowym pobycie w Dreźnie udał się Napoleon do Poznania, gdzie przybył 30 maja,
i to już, nie jak zwykł był dawniej, niespodzianie i niepostrzeżony, lecz z pewną okazałością,
przyjmowany uroczyście przy bramie tryumfalnej przez wojewodów Sobolewskiego i Wybickiego,
do przyjęcia cesarza w Księstwie od króla saskiego wyznaczonych. Obydwaj ci senatorowie
towarzyszyli mu w dalszej podróży przez Księstwo aż do Torunia, gdzie stanął 3 czerwca,
a wydawszy tam rozkazy wojenne względem kierunku, w jakim różne korpusy wielkiego wojska
ku rosyjskiej granicy postępować miały, udał się po dwudniowym pobycie do Gdańska,
które to warowne miasto obrał był na punkt główny wszelkich zakładów wojennych do tej kampanii.
Po czterech dniach, strawionych na oglądaniu warowni i przysposobionych zapasów, pojechał
Napoleon do Królewca 12 czerwca i tam główną swoją kwaterę założył.
Jawnym już był tak z poruszeń wojsk francuskich i sprzymierzonych, jako i z samego zbliżenia się
do nich Napoleona, zamiar wkroczenia w granice Rosji, a żadne pismo nie było jeszcze głosiło
wypowiedzenia wojny, żadne urzędowe oświadczenie ze strony gabinetu francuskiego nie było dotąd
wydane.
Po rozpoczęciu dopiero kroków nieprzyjacielskich czytano w „Monitorze” notę ministra spraw
zewnętrznych Mareta, księcia Bassano, datowaną 25 kwietnia 1812 roku, a do kanclerza
rosyjskiego, hrabiego Rumiancoff adresowaną, w której oświadcza: iż cesarz Aleksander uznał był
w Tylży potrzebę powściągnienia przemocy Anglii na morzu, że póki toż mocarstwo nie uzna
niepodległości bander obcych mocarstw, póty żadne państwo, brzegi morskie posiadające, względem
niego neutralności zachować nie może, i że cesarz rosyjski zobowiązał się skłonić Anglię
do dopełnienia tego słusznego żądania innych narodów, wypowiedzieć jej wojnę, gdyby
przedstawienia jego pomyślnego nie osiągnęły skutku. Następnie czyni w tej nocie minister
francuski wyrzuty gabinetowi rosyjskiemu, iż odstąpił od tych zasad przez wydanie ukazu,
dozwalającego przystępu do portów rosyjskich okrętom angielskim, byleby miały banderę obcą: „krok
ten niespodziany zerwał traktat tylżycki i owe zasadnicze układy, które ukończyły były walkę pomiędzy
dwoma największymi mocarstwami w świecie i obiecywały Europie wielkie dobrodziejstwo pokoju
morskiego.”
Następnie poczytuje minister francuski ten ukaz, jak i zajęcie Księstwa Oldenburskiego,
za publiczne wyzwanie Francji do boju, które stwierdzone jeszcze było czynionymi przez Rosję
przygotowaniami do wojny, wśród trwającego pokoju w reszcie Europy.
Nieporozumienia stąd wynikłe sprowadziły konferencje i układy dyplomatyczne o cztery
następujące przedmioty, naprzód o byt Księstwa Warszawskiego, który już w roku 1809 dał powód
Rosji do okazania nieufności; po wtóre o przyłączenie Księstwa Oldenburskiego; po trzecie
o prawodawstwo, tyczące się handlu towarami angielskimi, i na koniec o ukaz z dnia 4 grudnia 1810 r.
Co się tyczy Księstwa Warszawskiego, oświadcza Maret w nocie, której treść przytaczamy,
iż cesarz Napoleon przystąpiłby chętnie do umowy, przez którą by się zobowiązał, nie wspierać
żadnego przedsięwzięcia, zmierzającego pośrednio lub bezpośrednio do przywrócenia Polski, lecz że
się przekonał, iż Rosja ma podać propozycje, których nie chce wyraźnie wyjawić, zmierzające
do tego, aby samo Księstwo Warszawskie do Cesarstwa Rosyjskiego przyłączone zostało.
Przytoczyliśmy tę notę dyplomatyczną nie tylko dlatego, aby wykazać, jakie gabinet francuski
przywodził powody do rozpoczętej wojny z Rosją, lecz dla powzięcia z niej przekonania:
iż przywrócenie Polski nie było wcale zamiarem i powodem tej wojny i że gdyby trzy inne wyżej
wspomniane punkta mogły być załatwione na drodze układów dyplomatycznych, gdyby Rosja była
13
szczerze zerwała wszelkie stosunki handlowe z Anglią i wydała bezwarunkowy zakaz wprowadzania
do swoich portów kawy i cukru, którymi Napoleon sam poniekąd wyłączny handel prowadził,
udzielając za wysokimi opłatami pozwolenie wprowadzania tych towarów do krajów stałego lądu,
i gdyby na koniec była dozwoliła Francji zajmować spokojnie Księstwo Oldenburskie, w tym razie
byłoby może Księstwo Warszawskie padło ofiarą tych układów i stało się zakładem pokoju między
dwoma mocarstwami.
Jakkolwiek takie wnioski wypływają z powyżej przytoczonej noty dyplomatycznej, nie zgadza się
z nimi wcale instrukcja barona Bignon przy wysłaniu go do Księstwa Warszawskiego przed
Pradfem w roku 1812 dana, w której jest objawiony wyraźny zamiar przywrócenia Polski.
Ta instrukcja jest tak ważnym historycznym pomnikiem, że ją tu w tłumaczeniu zamieszczamy:
„Cesarz tyle polega na danych przez Pana dowodach poświęcenia się jego usługom i zręczności.
Misja ta wymaga czynności, roztropności i zachowania tajemnicy. Udasz się Pan naprzód do Drezna.
Pozornym celem tej podróży będzie doręczenie królowi saskiemu listu, który Pan jutro od cesarza
otrzymasz. Jego Cesarska Mość dał mu już poznać swoje zamiary i udzieli ustnie ostateczną instrukcję
względem tego, co masz królowi saskiemu oświadczyć. Życzeniem jest cesarza, aby okazano temu
monarsze to uszanowanie, jakie mu się należy, z powodu szczególnego poważania, jakim cesarz
dla osoby jego jest przejęty. W wysłowieniu swoim tak z królem, jako i z ministrami jego, użyjesz Pan
bezwarunkowej otwartości i dasz wiarę wiadomościom, jakie ci Hr. Senft-Pilsach udzieli. Każde
poświęcenie, przez Saksonię uczynione zostanie wynagrodzone. Saksonii mało zależy na posiadaniu
Księstwa Warszawskiego w tym stanie, jak jest dzisiaj: jest to posiadłość wątła i uciążliwa. Posiadanie
tego ułamku Polski stawia ją w fałszywym położeniu względem Prus, Austrii i Rosji. Wyłożysz Pan
te myśli i rozbierzesz ten przedmiot w duchu dyskusji, jaka się odbyła w gabinecie Jego Cesarskiej
mości w twojej obecności. Znajdziesz Pan gabinet Drezdeński mało skłonnym do sprzeciwiania się tym
widokom; dyplomacja jego przedstawiła nam kilka razy też same uwagi. Nie idzie więc tu o rozbiór
krajów króla saskiego.
Po krótkim pobycie w Dreźnie oznajmisz Pan swój wyjazd do Warszawy, gdzie masz oczekiwać
nowych rozkazów od cesarza. Jego Cesarska Mość prosi króla saskiego, aby Pana zaakredytował
u swoich ministrów polskich. W Warszawie porozumiewać się Pan będziesz z księciem (Aleksandrem
Sapiehą), szambelanem, i z generałem ks. Te dwie osoby pochodzą z najznakomitszych familij
polskich; przyrzekły one użyć wpływu, jaki mają na ziomków swoich, aby ich nakłonić do pracowania
nad szczęściem i niepodległością ich ojczyzny. Masz pan nadać rządowi Księstwa popęd, któryby go
przysposobił do wielkich zmian, jakie cesarz na korzyść narodu polskiego chce uskutecznić. Trzeba,
aby Polacy wspierali widoki cesarza i aby się przyczyniali sami do odrodzenia swego. Winni oni
poczytywać Francję jedynie za mocarstwo im posiłkujące. Cesarz nie tai przed sobą trudności, jakie
przy przywróceniu Polski napotykać będzie. To wielkie dzieło polityki jest sprzeczne z widocznym
i rzeczywistym interesem jego sprzymierzeńców.
Przywrócenie Polski siłą oręża cesarstwa francuskiego jest przedsięwzięciem niepewnego
powodzenia i nawet niebezpiecznym, w którym Francja nie tylko z nieprzyjaciółmi,
lecz i sprzymierzeńcami swymi będzie musiała walczyć. Wejdziemy w niektóre szczegóły w tej mierze.
Zamiar, jaki sobie cesarz zakłada, jest organizacją Polski, w części lub w całości dawnego jej
terytorium, z unikaniem wojny, jeżeli to być może. W tym celu udzieliła Jego Cesarska Mość bardzo
obszerne pełnomocnictwo swemu posłowi w St.-Petersburgu i wysłała do Wiednia negocjatora,
który upoważniony jest do wchodzenia w układy z głównymi mocarstwami i ofiarowania wielkich
odstąpień z posiadłości terytorialnych cesarstwa francuskiego, jako wynagrodzenie odstąpień,
dla przywrócenia Królestwa polskiego potrzebnych.
Europa dzieli się na trzy wielkie oddziały: Cesarstwo Francuskie na zachodzie, kraje niemieckie
we środku, a cesarstwo rosyjskie na wschodzie; Anglia taki tylko wpływ mieć może na stałym lądzie,
jaki jej inne mocarstwa przyznać zechcą.
Przez silną organizację środka Europy zapobiec trzeba temu, aby Rosja lub Francja, usiłując
rozszerzyć granice swoje, nie wzięła przemocy nad Europą. Cesarstwo Francuskie jest teraz w całej
sile swego bytu. Jeżeli w tej chwili nie ukończy układu politycznego Europy, może jutro postradać
korzyści swego obecnego położenia i upaść w swoich przedsięwzięciach.
Ustanowienie państwa wojskowego w Prusiech, panowanie i policja Fryderyka W., wyobrażenia
wieku i rewolucji francuskiej w obieg puszczone zniweczyły starodawną konfederację niemiecką. Liga
reńska opiera się na tymczasowym systemacie. Monarchowie, którzy coś nabyli, życzyliby sobie może
ustalenia tego systematu; ale ci, którzy stracili, ludy, które doznały klęsk wojennych, i państwa, które
14
się obawiają zbytecznej potęgi Francji, sprzeciwiać się będą utrzymaniu ligi reńskiej w każdym razie,
gdy do tego sposobność znajdą. Ci nawet monarchowie, którzy się wzmogli za pośrednictwem tego
systematu, dążyć będą do oswobodzenia się od zobowiązań, jakie na nich wkłada, w miarę, że czas
ustali ich władzę w krajach nowo nabytych. Skończyłoby się na tym, iżby Francja postradała
protektorat, zbyt wielkim poświęceniem okupiony.
Cesarz mniema, że przyjdzie czas, i to nie za długo, w którym wypadnie przywrócić państwom
europejskim zupełną ich niepodległość.
Dom austriacki, który posiada trzy obszerne królestwa, powinien być duszą niepodległej
konfederacji niemieckiej, z powodu topograficznego położenia państw swoich; ale nie powinien być jej
panem. W przypadku zerwania stosunków przyjacielskich między Francją a Rosją, związek
jednomyślny państw środkujących może spowodować konieczny upadek jednej z dwóch stron
wojujących. Cesarstwo Francuskie więcej by w tym razie było narażone od Rosyjskiego.
Środek Europy składać się powinien z państw nierównych pod względem potęgi, każde oddzielną
i właściwą sobie politykę mających, które z powodu położenia swego i stosunków politycznych szukać
będą podpory w protekcji mocarstw przemagających. Te państwa będą zawsze za pokojem, boby się
zawsze ofiarami wojny stać musiały. W tych widokach, wzniósłszy nowe państwa i powiększywszy
dawne, aby nadal wzmocnić nasz systemat związkowy, jest jeszcze jeden przedmiot daleko ważniejszy
dla Cesarza i dla Europy, to jest: przywrócenie Polski. Bo bez odbudowania (sans la reedification)
tego królestwa, Europa nie będzie miała stałych granic od tej strony; Austria i całe Niemcy stać będą
naprzeciwko najpotężniejszego mocarstwa na świecie.
Cesarz przewiduje, że Polska i Prusy będą z czasem sprzymierzeńcami Rosji; lecz jeżeli Polska
jemu swoje odrodzenie będzie winna, połączenie się tych dwóch narodów tak późno nastąpi,
że tymczasem będzie się mógł ustalić zaprowadzony porządek rzeczy. Gdy Europa tym sposobem raz
uorganizowaną zostanie, nie będzie już tym samym powodów do współzawodnictwa między Rosją
a Francją, bo oba te mocarstwa będą miały jednakowe potrzeby i interesa handlowe i będą mogły
postępować podług jednakowych zasad.
Przed nastaniem oziębłych stosunków z Prusami miał cesarz myśl zawarcia stałego przymierza
z królem pruskim i włożenia na jego głowę korony polskiej. To było tym łatwiejsze do wykonania,
że Prusy już posiadały trzecią część Polski, Rosji zostawiłoby się z zaboru polskiego tyle,
ile by koniecznie zachować pragnęła, Austrii zaś przeznaczono by odpowiednie wynagrodzenie. Bieg
zdarzeń zmienił te zamiary cesarza.
Podczas negocjacji tylżyckich trzeba było utworzyć państwo Francji przychylne, w tej właśnie
części Europy, gdzie się najbardziej potęgi Francji obawiano. Chwila ówczesna sprzyjała wprawdzie
przywróceniu Polski, lubo wyznać należy, że jej odrodzenie byłoby było po ten czas dziełem gwałtu
i przemocy. Nie mogło to nastąpić bez przedłużenia wojny. Armia francuska cierpiała zimno
i niedostatek, a Rosja miała silne wojsko pod bronią. Cesarz wzruszony został wspaniałomyślnymi
uczuciami Cesarza Aleksandra. Doznawał przeszkód ze strony Austrii. Życzenia zawarcia i utrwalenia
pokoju przemogły nad jego polityką, bo rozumiał, że wpływ Rosji i Austrii skłoni Anglię do zezwolenia
na pokój powszechny.
Doznane klęski przez króla pruskiego wzbudziły w Prusakach taką nienawiść ku nam, iż trzeba
było zmniejszyć potęgę tego państwa. W tym to widoku uorganizowano Księstwo Warszawskie, dano
mu za panującego króla saskiego, monarchę, którego całe życie poświęcone było szczęściu
poddanych. Starano się za dosyć uczynić Polakom, nadając im instytucje, które im się podobają
i odpowiadają ich obyczajom i charakterowi. W tym wszystkim źle postąpiono pod każdym względem.
Saksonia, przedzielona Prusami od nowych posiadłości, nie mogła składać z Polską ciała
politycznego tak dobrze uorganizowanego, aby mogło być silnym i potężnym. Otworzenie drogi
militarnej przez kraj pruski dla ułatwienia komunikacji między Saksonią a Polską wielce upokarzało
naród pruski, a Polacy utyskiwali nad tym, że zawiedziono ich nadzieje.
Cesarz musiał zajmować fortece pruskie, aby być pewnym, że to mocarstwo nie będzie usiłowało
odnowić wojny. Kampania r. 1809 dowiodła, jak dalece była przezorną ta jego polityka. Ona go
skłoniła do pracowania bez przestanku, nad ukończeniem tej organizacji Europy, która ma kres
położyć niszczącym wojnom.
Cesarz rozumiał, że powinien okazać się groźnym wielkością wojsk, które ku Wiśle posuwał,
i zajęciem fortec pruskich, ażeby nakazać wierność sprzymierzeńcom swoim i otrzymać za pomocą
negocjacji to, czego się tylko po wojnie spodziewać należało.
W tym położeniu rzeczy są grożące niebezpieczeństwa. Nie można bez narażenia się
na nie wyprawiać wojsk o 500 mil od własnego kraju. Polska powinna raczej polegać na własnych
15
siłach, niż na pomocy cesarza. Jeżeli przyjdzie do wojny, powtarzam, że Polacy powinni uważać
tę pomoc jedynie tylko jako wzmocnienie własnych zasiłków i środków działania.
Ludy W-go Księstwa chcą przywrócenia Polski. Do nich należy przygotować sposoby, za pomocą
których prowincje, pod obcym panowaniem będące, mogłyby oświadczać wolę swoją w tej mierze.
Rząd W-go Księstwa powinien, jak tylko na to okoliczności pozwolą, skonfederować rozszarpane
części nieszczęśliwej ich ojczyzny pod hasłem niepodległości narodowej. Jeżeli pod panowaniem bądź
Rosji lub Austrii są tacy Polacy, którzy nie chcą wrócić do matki ojczyzny, nie trzeba ich do tego
przymuszać. Polska powinna czerpać siły swoje z ducha narodowego, z patriotyzmu i z instytucji,
które stanowić będą nowy jej układ polityczny.
Celem misji pana jest więc oświecać, zachęcać i kierować patriotów polskich. Zdawać będziesz
sprawę ze swoich negocjacji ministrowi spraw zagranicznych; on uwiadomi cesarza o pomyślnym ich
skutku, mnie zaś przesyłać będzie wyciągi z raportów twoich.
Nieszczęścia i słabość Rzeczypospolitej Polskiej były przywiedzione przez arystokrację która
nie znała żadnych zasad, ani miary. Wówczas, jak dzisiaj, szlachta była potężną, mieszczanie uległymi,
a lud nie był niczym; ale wśród tego nieładu była w tym narodzie miłość wolności i niepodległości,
która utrzymywała długo wątły byt jego.
Te uczucia wzmogły się przez wpływ czasu i uciemiężenia. Patriotyzm jest uczuciem wrodzonym
Polaków, nawet osób z wielkich domów. Cesarz dochowa bezwarunkowo przyrzeczenie, dane
w artykule 25 traktatu z 9 lipca 1807 roku, że Księstwo Warszawskie będzie rządzone na zasadzie
konstytucji zapewniającej wolność i przywileje ludu, bez nadwyrężenia spokojności państw
ościennych.
Będzie dla Polski niepodległość i wolność. Co do wyboru monarchy, ten wyniknie z traktatu,
jaki Jego cesarka Mość z mocarstwami podpisze. Cesarz nie rości żadnego prawa do tronu polskiego
dla siebie, ani dla swojej familii. W wielkim dziele przywrócenia Polski ma jedynie na widoku
szczęście Polaków i spokojność Europy. Jego cesarska Mość upoważnia pana do oświadczenia
urzędownie tej deklaracji jego, gdy to uznasz za użyteczne dla dobra Francji i Polski.
Cesarz kazał przesłać panu tę notę i tę instrukcję, które sam przejrzał, abyś pan czerpał w nich
przedmioty do rozmowy z ministrami zagranicznymi bądź w Dreźnie, bądź w Warszawie.
Cesarz kazał przesłać noty ministrowi wojny i spraw zagranicznych (?) Księstwa Warszawskiego.
Gdyby potrzeba było zasiłków pieniężnych, Jego cesarska Mość przyszłaby w pomoc skarbowi Polski
przez asygnację do funduszów, jakie posiada jeszcze w Polsce i w Hanowerze.
Porównywając notę dyplomatyczną księcia Bassano, do kanclerza cesarza rosyjskiego pisaną,
z dopiero przytoczoną instrukcją, zachodzi w nich taka sprzeczność widoków i zamiarów Napoleona
względem Polski, że trudno odgadnąć, jakie były rzeczywiste zamiary jego. Oświadczył on je
najpierw za bytności swojej w Poznaniu, gdzie kazał przywołać do siebie Matuszewicza i odbył z nim
naradę, jakim sposobem Polacy mieli się odwołać do jego pomocy, ażeby przywrócić Polskę.
Matuszewicz doradzał podnieść w Księstwie i następnie we wszystkich częściach dawnej Polski
skonfederowane powstanie, ale Napoleon, przeciwnym będąc pospolitemu ruszeniu, które poczytywał
za bunt szlachty lub wojska przeciw władzy królewskiej, zgodził się na to, aby za jego i króla saskiego
pozwoleniem zawiązaną została w Warszawie konfederacja Generalna, która zaniesie do niego prośbę
o przywrócenie dawnej Polski, a od siebie wezwie mieszkańców wszystkich jej części, pod obcym
panowaniem będących, prócz Galicji, do powstania i łączenia się z ludnością Księstwa, z tym
zastrzeżeniem, że Rada konfederacyjna nie będzie się mieszać do wewnętrznego rządu, który
sprawować będzie Rada ministrów, do tego przez króla saskiego upoważniona. Matuszewicz wrócił
do Warszawy z poleceniem przygotowania wszystkiego do zwołania nadzwyczajnego sejmu, który
miał objawić wobec państw europejskich: że Polacy postanowili uczynić wszelkie usiłowania
i poświęcenia, aby przywrócić samorząd w kraju i odbudować dawne państwo i tylko wzywają
pomocy Napoleona, aby ich wspierał w tym zamiarze.
Odtąd przestał Matuszewicz spełniać obowiązki ministra skarbu i stał się głównym narzędziem
działań politycznych, w powyższym duchu zamierzonych.
III.
Zajęcie i urządzenie Litwy. — Wojsko polskie w tej wojnie.
Powiększenie ciężarów, którymi kraj był uciskany, dało już poznać na początku roku 1812,
że wojna, nowych ofiar wymagająca, jest bliską. Uciążliwy pobór produktów dla wojska,
16
na ostatnim sejmie uchwalony, nakazany został przez dekret królewski z dnia 13 lutego, a rolnicy,
po niedawno doznanej klęsce nieurodzaju, widzieli już przyszłe zbiory swoje zagrożone zaborem
na potrzeby wojska. W marcu ogłoszono dekret królewski, zakazujący wywozu zboża za granicę
pod pozorem zapobieżenia skutkom zeszłorocznego nieurodzaju, istotnie zaś dla zapewnienia wojsku
furażów i żywności.
Po całym kraju pobrano zaciągowych do wojska podług zasad konskrypcji i urządzono gwardię
narodową, powołując do niej wszystkich mężczyzn od 18 do 50 lat wieku; gwardii tej przeznaczeniem
być miało zabezpieczyć spokojność wewnętrzną i dawać w razie potrzeby pomoc wojsku; stąd jej
podział na gwardię ruchomą i nieruchomą i prosty wniosek, że i spokojni mieszkańcy kraju do trudów
wojennych powołani być mogą.
Z Królewca, po czterodniowym pobycie, objąwszy dowództwo całej armii swojej, udał się
Napoleon ze środkowym korpusem swoim przez Gumbinen, Insterburg do Wilkowyszek,
gdzie założywszy główną kwaterę swoją, wydał 23 czerwca proklamację do wielkiej armii, z tego
miejsca datowaną, która miała służyć zarazem za wypowiedzenie wojny Rosji i która poprzedziła
ogłoszenie w pismach publicznych powyżej przytoczonej noty dyplomatycznej Mareta. Wyrazy tej
krótkiej odezwy tchną zarozumiałą dumą, którą się każdy szczęśliwy zdobywca przejmuje, a którą
wyższa nad ludzką potęga tak łatwo upokorzyć może.
Żołnierze — mówił Napoleon w tej odezwie — zaczęła się druga wojna polska. Pierwsza
skończyła się pod Friedland i w Tylży; tam zaprzysięgła Rosja Francji wieczne przymierze, Anglii
wieczną wojnę. Dziś gwałci swoje przysięgi: i żadnego względem osobliwego postępowania swojego
nie chce dać tłumaczenia, dopóki się orły francuskie za Ren nie wrócą, zostawiając sprzymierzeńców
naszych jej samowolności. Rosja pociągana jest złym losem swoim, jej przeznaczenie musi być
spełnione! Miałażby rozumieć, żeśmy się już zmienili? Mieliżbyśmy już nie być żołnierzami
spod Austerlitz? Stawia ona nas między hańbą a wojną; wybór nasz nie może być wątpliwym. Naprzód
więc, przejdźmy Niemen, przenieśmy wojnę na rosyjską ziemię. Druga wojna polska równie będzie
chlubną dla oręża francuskiego, jak pierwsza; lecz pokój, który po niej zawrzemy, w sobie samym
rękojmię trwałości swojej mieć będzie i położy nieprzebytą tamę dumnemu wpływowi, jaki Rosja od lat
50 na stosunki europejskie wywierała.
Po ogłoszeniu tej proklamacji należało poczytać wojnę za rozpoczętą, czterykroć
siedemdziesiąt siedm tysięcy ludzi do wojsk całej zachodniej Europy należących, a w tym 80,000
tysięcy jazdy, zbliżało się do granicy rosyjskiej, a nim ją przeszło, już było doznało ubytku w masie
swojej w skutku nie dosyć przezornego zaopatrzenia w żywność i furaże miejsc, przez które to wojsko
ciągnęło, i już było spustoszyło kraj przebyty, to jest Wschodnie Prusy, które więcej wtenczas
ucierpiały od Francuzów, po przyjacielsku przez nie przechodzących, niż w r. 1807, gdy teatrem
wojny były. Prócz korpusu austriackiego, wszystkie inne zostawały pod dowództwem generałów
francuskich.
Wojsko całe obciążone było nadzwyczaj wielką liczbą urzędników wojennych i innych ludzi,
do niefrontowej służby należących; ciągnęła nawet za nim znaczna liczba rzemieślników różnego
rodzaju, których Napoleon, jakby do nowego kraju, co w nim osady zakładać zamyślał, za sobą
prowadził. Utrudnionym był także pochód wojska przez nadzwyczaj liczne pociągi i podwody pod
bagaże dowódców, jakich dawniej nigdy nie bywało w armii francuskiej, które nieraz zatykały drogi
i nade wszystko przyczyniały się do ogłodzenia okolic, przez które wojska przechodziły.
Sam Napoleon nawet miał przy sobie, przeciw dawnemu zwyczajowi swemu, wielką bardzo ilość
wozów, mułów i koni do przewożenia namiotów i bagaży lekarskich, dla siebie samego i dla świty
swojej. Zdawało się, iż postępując ku wschodowi, chciał wschodni przepych i zniewieściałość
przyswoić sobie.
Wielka armia jego z żołnierzy różnych narodów złożona, rozmaitym bardzo ożywiona była
duchem. Francuzi, jak zwykle towarzysze broni szczęśliwego zdobywcy, szli na wojnę z pewnością
zbierania bogatych łupów i uzyskania nowej sławy wojennej; widoki bogactw, krzyżów i stopni
wojskowych osładzały im przykrości pochodu w krajach odległych i nie tyle zamożnych, ani ludnych,
aby wszędzie żołnierzowi znużonemu wygody zapewnić mogły. Ci, co mogli znosić wiele
i nie odstręczać się omylną nawet otuchą bogatych łupów, póki zwycięstwo przodkowało, póki mieli
przed sobą jakiś cel powszechnego dążenia, to jest, nieprzyjaciół do pokonania i bogatą stolicę
do złupienia. Lecz przewidywać należało, że duch ten wojowników francuskich nie tylko ostygnie,
lecz zmieni się w zwątpienie, gdy nieprzyjaciel pokonać się nie da, a pożądany przedmiot łupieży
zniknie.
17
Niemcy, jako sprzymierzeńcy tego, który ich prawa obalił, monarchów dziedzicznych z tronów im
postrącał, cudzoziemskie jarzmo na nich wtłoczył i jeśli nie bezpośrednio i jawnie,
to za pośrednictwem krajowych monarchów, pod warunkiem bezwarunkowej uległości przy władzy
zostawionych, samowładność swoją nad nimi rozpościerał, Niemcy nie mogli być dobrym duchem
ożywieni, ani mieć żadnej pobudki do poświęcenia życia sprawie ich własnemu dobru tyle przeciwnej.
Prusacy mianowicie, w których kraju i wojsku tajne towarzystwo, zwane związkiem cnoty
(Tugendbund), żądzę zemsty i wydobycia się spod panowania francuskiego zaszczepiło, którzy liczyli
w szeregach swoich najwięcej skrytych nieprzyjaciół Napoleona i byli poniekąd głównym zakładem
spisku ludów niemieckich, na pomszczenie się własnego poniżenia tajnie uknutego, posiłkowali temu,
którego pragnęli zagłady, podnosili broń przeciwko temu, który ich sprawę narodową dzielną mógł
wesprzeć pomocą.
Jakikolwiek był sposób myślenia dworu austriackiego, jakkolwiek różnorodne i mało myślące
było jego wojsko, musiało się jednakże obudzić w nim pewne uczucie upokorzenia i przekonania
o poniżeniu własnym, będąc policzone do wojsk posiłkowych tego narodu, z którym przez lat
dwadzieścia zaciętą prowadziło wojnę. Jeżeli prości południowych Niemiec wojownicy nie wszyscy
umieli ocenić to poniżenie, dokuczało ono wodzom i niższym przywódcom austriackim i duch
niechęci i przymusu, jaki między nimi panował, okazuje się jawnie z zimnej odezwy, przez księcia
Szwarcenberga w Lublinie do wojska wydanej, w której między innymi mówi: Rozkaz
Najjaśniejszego Cesarza, najłaskawszego monarchy naszego, wzywa nas na nowo do boju; ciągła
monarchy pieczołowitość o dobro państw jego skłoniła go do tego. Pierwsza z cnót wojskowych,
to jest: przywiązanie do monarchy i ojczyzny, nie może być jawniej okazaną, jak przez zupełne
poświęcenie się temu, co monarcha stosownie do okoliczności czasu postanowi i rozkaże.
Wojska rosyjskie, rozrzucone na ogromnej przestrzeni między Morzem Bałtyckim a Galicją,
składały się z trzech głównych armii. Pierwsza pod dowództwem feldmarszałka Barclay de Tolli,
zajmowała stanowiska od brzegów morza na Żmudzi aż do Lidy, druga, dowodzona przez Bagracjona,
stała w okolicach Grodna i Wołkowyska, trzecia na koniec, rezerwową zwana, zajmowała Wołyń pod
wodzą Tormansowa. Liczba ludzi w tych trzech głównych armiach dochodziła do 240,000, w czym
liczono do 19,000 kozaków i innej nieregularnej jazdy. Prócz tego były osady w Rydze, w Dynaburgu
i korpus obserwacyjny pod Mozyrem, razem 41,000 ludzi wynoszące. Cesarz Aleksander dowodził
całym wojskiem swoim osobiście. Otrzymał on pierwszą wiadomość o wkroczeniu do kraju swego,
na balu przez Beningsena w Zakręcie pod Wilnem dla siebie danym, i wydał w Wilnie 25 czerwca
proklamację w wyrazach umiarkowanych, która za przeciwieństwo odezwy Napoleona uchodzić
mogła i tymi, aż nadto sprawdzonymi kończyła się słowami: „Bóg jest przeciwko napastnikowi.”
Nie jest zamiarem moim opisywać szczegółowo działań i obrotów wojennych obydwóch wojsk;
dla związku tylko z dziejami kraju naszego wspomnę o głównych wypadkach tej pamiętnej wojny,
tylekroć już przez biegłych historyków i strategików opisywanej.
Szybki był pochód wojsk francuskich i sprzymierzonych w głąb Litwy. Do 25 czerwca
przeprawiały się wszystkie korpusy przez Niemen, a 28 tegoż miesiąca wszedł Napoleon
z gwardiami swymi do Wilna, które wojsko rosyjskie było opuściło, zniszczywszy magazyny
w mieście i spaliwszy most na Wilii.
Bądź to trafem, bądź skutkiem wyrachowania, oswobadzał Napoleon tego samego dnia
i o tej samej godzinie dawną stolicę Litwy, w których przywrócenie Polski z jego rozkazu ogłaszano
w Warszawie, jakby dlatego, aby obie stolice jednocześnie jednakowych złudzeń doznały.
Gdy się wojsko rosyjskie za most zielony i Antokol cofnęło, zajęli mieszkańcy Wilna straże
miejskie, a pierwsze podjazdy polskie i francuskie ukazały się na przedmieściu. Magistrat z deputacją
wyszedł przed miasto do miejsca, Pohulanką zwanego, gdzie podobnie jak przed sześciu laty
w Warszawie, temuż samemu Muratowi klucze miasta oddane zostały. Od niego udała się taż
deputacja do Ponar, gdzie się znajdował Napoleon, skąd po jej przyjęciu wydał rozkaz
do bezzwłocznego wkroczenia wojsk do miasta. Pierwszy wszedł do Wilna ósmy pułk jazdy polskiej,
pod wodzą księcia Dominika Radziwiłła, wzbudzając powszechne uniesienie w witającej
go publiczności, która ziomków i wodza z lite wskiegorodu jako pierwszych oswobodzicieli
przyjmowała. Sam Napoleon wszedł z gwardiami, otoczony świetnym sztabem, i wśród okrzyków
radości ludu przepełniającego ulice, udał się na brzeg Wilii, na której natychmiast w miejscu
spalonego dwa mosty budować kazał, a tego samego dnia jeszcze, przewodnicząc osobiście tym
robotom, dwie godziny siedział na ławie przy rzece i rozmawiał z otaczającymi go miejscowymi
mieszkańcami.
18
Pomimo powierzchownych oznak radości, jakie przy zajęciu Wilna publiczność okazywała,
mimo złożonych akcesów do konfederacji i wysyłanych deputacji do Warszawy, nie było w Litwie
takiego poświęcenia się sprawie narodowej, jakiego mieszkańcy Księstwa dali dowody przy pierwszym ukazaniu się Francuzów na ich ziemi. Prócz tego bowiem, że Litwini mieli już przed
sobą jawne dowody omylonej nadziei Polaków, a żadnych oświadczeń od Napoleona względem
przywrócenia Polski przy wstępie do Litwy nie odebrali, zaszła jedna okoliczność, która ich ku niemu
zniechęciła, nim jeszcze przybył do Wilna i rząd tymczasowy dla Litwy zaprowadził.
Z większą jeszcze nierozwagą, niż dawniej w Księstwie Warszawskim, ogłosił Napoleon przy
samym wkroczeniu do Litwy nadanie wolności chłopom tamecznym. W jednej chwili rozprzęgły
się ogniwa uległości włościan; niżej jeszcze od chłopów Księstwa pod względem cywilizacji stojący,
dopuszczali się wieśniacy litewscy samych bezprawiów i gwałtów przy pierwszym użyciu nadanej
sobie wolności.
Poczytując się za zwolnionych z wszelkich obowiązków względem panów swoich, wypowiedzieli
im chłopi posłuszeństwo za pierwszym dosłyszeniem o tej wolności i zbuntowani, w jawnej z nimi
stanęli walce. To musiało pozbawić właścicieli wszelkiej możności dopełnienia rekwizycji wojennych
i, narażając ich samych, jeśli nie na utratę życia i majątku, to przynajmniej na dotkliwe przykrości,
niechęciło ich ku temu oswobodzicielowi, co żądał od nich poświęceń, a odbierał im możność
czynienia onychże, i który od tego narodowe zaczynał rządy, że oświeceńszą klasę mieszkańców,
na której istotny duch narodu polegał, nieoświeconej pod przemoc poddawał i możności rozwinięcia
tego ducha pozbawiał. Za tym poszło, iż tak dla przywrócenia sobie przychylności obywateli, jako też
dla zmuszenia chłopów do pełnienia posług, jakich wojsko potrzebowało, musiał Napoleon zbrojną
ręką bronić właścicieli dóbr od napaści chłopów, poskramiać bunty tychże i zaprzestał ogłaszać dalej
ich oswobodzenie. Lecz złe już się było stało; litewscy obywatele już byli zniechęceni ku niemu
za to nadanie wolności, tyle ich interesowi własnemu przeciwnej, a chłopi, zawiedzeni w nadziei
swojej, zmuszani do powrotu do dawnego poddaństwa, przez tych, co im wolność zwiastowali,
ciemiężeni i rabowani przez przechodzące wojska, zupełnie się dla Francuzów nieprzychylnymi stali.
Napoleon zajął się w Wilnie zaprowadzeniem rządu tymczasowego dla Litwy,
lecz przedłużonego pobytu jego w tym mieście, na pozór tylko tymi powodowanego czynnościami,
inna była przyczyna, która go zmusiła do wstrzymania i tak zbyt szybkiego pochodu wojsk swoich.
W kraju nieludnym, przez który też wojska przechodziły, zachodziła wielka trudność
w dostarczaniu dostatecznej ilości żywności i furażu, skoro tylko przysposobione na tyle armii
zapasy, dla szybkiego jej postępu i dla złych dróg za wojskiem zdążać i w stosownej porze
dostarczane im być nie mogły. Cofające się bowiem wojska rosyjskie niszczyły wszystkie magazyny,
a ubodzy i rozproszeni mieszkańcy nie mogli, pomimo ucisku od Francuzów i sprzymierzeńców
doznawanego, dostarczać tego wszystkiego, czego potrzeby tak licznej armii wymagały.
Za tym poszło, że na samym początku kampanii musiano siec zielone zboża na paszę dla koni,
że wielka ich ilość padła przed rozpoczęciem kroków nieprzyjacielskich i że słabsi żołnierze,
którzy nie mogli zdążyć za oddziałami swymi, pozostawali w tyle armii i tworzyli bandy maruderów,
klęską dla kraju będących. Do tego jeszcze spadły wielkie deszcze w końcu czerwca, które tak dalece
wszystkie drogi popsuły, że wojsko żadnym sposobem tak szybko naprzód posuwać się nie mogło, jak
sobie tego Napoleon życzył. To wszystko skłoniło go do wstrzymania na czas niejaki dalszego
pochodu wojska i do pozostania w Wilnie dłużej, niż się to z jego zdobywczą niecierpliwością
zgadzało.
Rząd tymczasowy litewski opierał się na zwykłych Napoleona zasadach: był mieszaniną form
administracji francuskiej z krajowym porządkiem rzeczy, a co do składu swego, poruczony był
krajowcom pod sterem Francuzów. Rząd ten dostał nazwanie komisji rządzącej Litwy; składał się
z siedmiu znakomitych obywateli litewskich i z sekretarza generalnego, a zależał bezpośrednio
od komisarza francuskiego, będącego pośrednikiem między nim a Napoleonem. [Do składu komisji
rządzącej powołani zostali: Stanisław Sołtan, b. marszałek W. Ks. Lit., prezydujący; Józef
Sierakowski; Karol Prozor, b. Oboźny Lit.; Ks. Aleksander Sapieha; Franciszek Jelski; Aleksander
Potocki; Jan Śniadecki; sekretarzem generalnym był Jozef Kossakowski, Bignon, rezydent Francuski
w Księstwie, został komisarzem cesarskim przy tym rządzie.]
Władza tej komisji rządzącej rozciągała się do gubernii Wileńskiej, Grodzieńskiej, Mińskiej
i Białostockiej, nazwanych intendenturami, z których każda administrowaną była przez miejscową
komisję, z 4 osób złożoną. Powiaty zaś każdej z tych intendentur oddane były pod zarząd
podprefektów, spomiędzy krajowców mianowanych; intendentami zaś byli Francuzi, powyższym
komisjom dodani.
19
Władza rządu tymczasowego Litwy ograniczała się administracją przychodów krajowych,
dostawą żywności i furażów, organizacją wojska i gwardii narodowej. W samem Wilnie ustanowiono
radę municypalną pod przewodem prezydenta i gwardię narodową, z 1,450 głów złożoną.
W guberniach zaś, czyli intendenturach miano ustanowić żandarmerię, po jednej kompanii ze107
głów złożonej w każdym powiecie. Oficerowie i podoficerowie brani byli do tej służby ze szlachty
z powiatu, z tym zastrzeżeniem, iż żaden szlachcic nie mógł się wymówić od tej posługi. Żandarmeria
przeznaczona była do odbywania służby policyjnej, do dawania pomocy wojskowej władzom
cywilnym i do chwytania zbiegów, włóczęgów i maruderów.
Taki sposób powołania do służby szlachty litewskiej, rozkazem dziennym z dnia 1 lipca 1812 r.
przez samego Napoleona przepisany, nie uczynił dobrego wrażenia na umysłach i był poczytany
za uwłaczanie godności obywatelskiej, tym bardziej, że przymus został przy nim zastrzeżony.
Lecz obok tego otworzył Napoleon zawód wojskowy bardziej zaszczytny dla Litwinów,
postanowiwszy utworzenie naprzód jednego pułku ułanów gwardii, do którego sama szlachta
przyjmowaną była, pod dowództwem generała Konopki, i dziewięciu pułków liniowych, to jest 4
jazdy, a 5 piechoty. Pułki te otrzymały numery, dalszym ciągiem liczby pułków Księstwa będące,
i tak w jeździe kazano formować pułki 17, 18, 19 i 20, a w piechocie 18, 19, 20, 21, 22, niektóre tylko
z nich zostały istotnie zaprowadzone i użyte, Na dowódców tych pułków mianował Napoleon
obywateli litewskich, dodając im sztabs-oficerów doświadczonych z wojsk Księstwa Warszawskiego.
Naczelne urzędy rozdał sam Napoleon, podrzędne obsadzał rząd tymczasowy. Przy objęciu
władzy wydał ten rząd trzy odezwy: przez jedną obwieścił narodowi ustanowienie swoje i objęcie
rządów krajowych; drugą do duchowieństwa z poleceniem zanoszenia modłów do Boga o powodzenie
w rozpoczętej wojnie; trzecią do Litwinów, w rosyjskim wojsku służących, zachęcając ich
do przechodzenia pod chorągwie narodowe.
Zresztą zajmowała się komisja rządząca wykonaniem rozkazów, jakie za pośrednictwem
komisarza cesarskiego od Napoleona odbierała. Wojsko polskie, które mogło było tak wielką być
pomocą dla Napoleona, gdyby go był chciał użyć inaczej, rozproszone zostało po różnych korpusach
wielkiej armii. Składało się toż wojsko przed rozpoczęciem kampanii z siedemnastu pułków
piechoty i szesnastu pułków jazdy, które rozdzielone zostały w następujący sposób:
Pułki piechoty: 1, 2, 3, 6, 8, 12, 13, 14, 15, 16 i 17, tudzież pułki jazdy: 1, 4, 5, 12 i 13 należały
do składu V korpusu wielkiej armii, którym dowodził książę Poniatowski. Szefem sztabu tego
korpusu był generał Fiszer. Korpus dzielił się na trzy dywizje piechoty, dowodzone przez generałów
Zajączka, Dąbrowskiego i Kniaziewicza i na dywizje jazdy pod dowództwem księcia Sułkowskiego.
Korpus V wielkiej armii składał się więc wyłącznie z pułków i generałów polskich.
Pułki jazdy: 2, 3, 7, 11, 14, 15 i 16 pod dowództwem generała Rożnieckiego, połączone z dywizją
kirasjerów saskich i westfalskich, składały korpus IV rezerwowy kawalerii, dowodzony przez generała
Latour-Maubourg.
Pułki piechoty 5, 10 i 11, tudzież pułk 9 jazdy, składały dywizje generała Grandjean, należącą
do korpusu X wielkiej armii, którym dowodził marszałek książę Tarentu (Macdonald).
Pułki piechoty 4, 7 i 9, wracające z Hiszpanii, składały dywizje generała Girard, należącą
do korpusu IX wielkiej armii, pod dowództwem marszałka Victora księcia Belluno.
Pułki jazdy 6, 8 i 10 należały do 1 i 2 korpusu rezerw kawalerii.
Artyleria polska piesza i konna przydzielona była stosunkowo do tych korpusów i dywizji.
Na koniec dywizje, złożone z batalionów i szwadronów rezerwowych i z oddziału gwardii
narodowej ruchomej, pod dowództwem generała Amilkara Kosińskiego, przydzielone zostały w ciągu
kampanii do korpusu saskiego generała Regnier.
Oprócz wojska Księstwa Warszawskiego, wspomnieć należy o pułkach polskich w służbie
francuskiej, a mianowicie: o pułku lekkokonnym gwardii generała hrabiego Krasińskiego, o czterech
pułkach piechoty, zwanych legią nadwiślańską, a składających dywizje generała Claparede, i o dwóch
pułkach ułanów nadwiślańskich Stokowskiego i Łubieńskiego.
Legia nadwiślańska była przydzielona do korpusu młodej gwardii marszałka Mortier. Pułk
Stokowskiego do korpusu IX, a pułk Łubieńskiego do korpusu II (Oudinot), i w mniej znacznych
oddziałach oddane pod dowództwo marszałków i generałów francuskich.
Książę Józef Poniatowski dowodził najznaczniejszym oddziałem, przyłączonym do korpusu
Hieronima króla Westfalskiego, i postępował od Grodna ku Mińskowi. W tym pochodzie zaszła
niepomyślna dla Polaków potyczka pod Mirem, w której generał Rożniecki, dowodzący przednią
strażą, uniósłszy się nieostrożnie z dywizją jazdy za uchodzącą tylną strażą Płatowa, doznał porażki,
20
czwartą część ludzi postradał i ku Mirowi cofnąć się musiał. W doniesieniach o tym wypadku
przypisano to niepowodzenie przemagającej sile, utrzymując, iż 3,000 polskiej jazdy wytrzymało 6-
godzinną walkę z 8,000 kozaków, 3,000 jazdy regularnej i z dwoma pułkami piechoty, wspartych 30
działami.
Był to pospolity sposób usprawiedliwiania błędów dowódców i osłabiania przykrego wrażenia,
jakie pomieniona klęska na umysłach czyniła.
W Nieświeżu otrzymał król Westfalski rozkaz od swego brata przejścia pod naczelne dowództwo
marszałka Davoust, czym obrażony, opuścił nagle wojsko, a książę Poniatowski pod nim podrzędną
objął komendę i postępował z Polakami ku Mohilewu.
Pomimo ogłoszeń w biuletynach francuskich o dobrym duchu Litwinów i o wielkiej liczbie
powstańców tamecznych, między którymi samych wojowników, którzy z rosyjskiego wojska
pod Napoleona chorągwie przejść mieli, do dwudziestu tysięcy liczono, mało bardzo było
prawdziwego zapału w Litwie, a jakiekolwiek okazywały się jeszcze chęci popierania sprawy
Napoleona, te ostygły i zniweczone zostały niepomyślnym wypadkiem, wydarzonym na tyle tej armii,
która szybko naprzód postępowała i bez boju wielką przestrzeń kraju podbiła.
Korpus posiłkowy austriacki pod Szwarcenbergiem zajmował pozycję pod Słonimem i rozciągał
się nad Piną i Muchawcem ku Pińskowi. Generał rosyjski Tormansow, który zrazu zbyt słabe miał
siły, aby przeciw niemu zaczepnie mógł działać, otrzymał w posiłku dwie dywizje, które nie mogąc
według przeznaczenia swego połączyć się z korpusem generała Bagracjona z powodu nagłego
nadejścia Austriaków, przyłączyć się musiały do korpusu Tormansowa.
Generał ten, mając wskutek tego przypadkowego wzmocnienia 40,000 regularnego wojska i 8,000
kozaków pod swymi rozkazami, wyruszył 17 lipca z Łucka, gdzie miał główną kwaterę, i udał się
ku Wołkowyskowi z zamiarem zagrożenia Księstwu Warszawskiemu, które było odsłonione
z powodu, że Szwarcenberg, stosownie do odebranych od Napoleona rozkazów, ku Mińskowi
postępował, zostawiwszy w obserwacji korpusu Tormansowa generała Regnier z oddziałem Sasów,
zbyt słabym, aby się mógł zamiarom przeciwnika swego opierać.
Otrzymawszy Szwarcenberg w Słonimie wiadomość o obrotach korpusu Tormansowa, zatrzymał
się w miejscu i mniemając, że Regnier potrafi go wstrzymać w pochodzie, wysłał tego generała
przez Kobryń przeciw niemu. Lecz ten, napotkawszy pod miastem przemagające siły rosyjskie, stracił
w pierwszym spotkaniu całą brygadę saską, która wraz z 8 działami otoczona i zabrana została,
a z resztą swego oddziału uszedł do Słonima, aby się z korpusem austriackim połączyć.
Wskutek tego nieszczęśliwego wypadku posunął się Tormansow ku Prużanom i stanął między
korpusem Szwarcenberga a Księstwem Warszawskim, zupełnie z wojska ogołoconym. Białe,
Międzyrzec, Siedlce i w tym kierunku wiele innych miejsc departamentu Siedleckiego zajęły wojska
rosyjskie, rzuciły trwogę między mieszkańców prawego brzegu Wisły i zagroziwszy samej
Warszawie, zachwiały tym samym powszechne zaufanie w niezawodne powodzenie oręża
francuskiego. Ten wypadek nie miał wprawdzie żadnych innych skutków, prócz trwogi, jaką
w mieszkańcach Księstwa wzbudził, dlatego, że Rosjanie nie pozostali długo w stanowiskach
chwilowo zajętych.
Gdy bowiem generał francuski Loison, który dowodził korpusem odwodowym w Królewcu,
otrzymał wiadomość o położeniu Szwarcenberga, posłał mu 10,000 ludzi w posiłku, co go postawiło
w możności działania zaczepnie i zmuszenia Tormansowa do odwrotu na Wołyń, gdzie się połączył
z armią mołdawską, po skończonej wojnie do kraju wracającą. Lecz wrażenie tego wypadku
wojennego pozostało w umysłach mieszkańców Litwy, którzy wnosząc z niego, że Rosjanie mogą się
jeszcze wrócić do kraju, i że wojna może jeszcze pomyślny dla nich wziąć obrót, zupełnie ostygli
w swym zapale, stali się ostrożniejszymi w postępkach swoich i zdawali się chcieć oczekiwać
ostatecznego rozwiązania toczącej się wojny, bez żadnego w niej udziału ze swej strony.
Dotąd przedstawiały operacje wojenne obydwóch głównych armii, z jednej strony zbyt nagłe
cofanie się w głąb kraju, a z drugiej równie szybkie, a bardziej nierozważne posuwanie się
za uchodzącym nieprzyjacielem. Siły, jakich Napoleon na wszystkich punktach operacyjnych mógł
użyć, były tak przemagające, że niepodobna było wojsku rosyjskiemu wstrzymać pochodu tak
wielkich mas wojujących, które w pole wyprowadził. Nie można więc uważać tego ich cofania
od samego początku kampanii za skutek planu naprzód dobrze wyrachowanego, lecz jedynie
konieczności, czego między innymi dowodzi i to, iż Rosjanie mieli wszędzie pozakładane znaczne
magazyny, które przy nagłym cofaniu się swoim niszczyć musieli.
Feldmarszałek Barclay de Tolly, unikając ogólnej bitwy, cofał się ku Dźwinie, i zatrzymał się
dopiero w oszańcowanym obozie pod Dryssą, na lewym brzegu tej rzeki założonym, wysławszy
21
poprzednio generała Witgensteina do Dynaburga. W dniu zajęcia tego obozu przez wojsko swoje
wydał cesarz Aleksander odezwę do niego, w której mu oświadcza: iż osiągnęło cel usiłowań swoich,
wciągnąwszy nieprzyjaciela w głąb Rosji, i zapowiada mu, iż odtąd zacznie z nim walczyć i zbierać
wawrzyny. Przepowiednia ta nie zaraz się ziściła, bo wkrótce po wydanej odezwie musiało wojsko
rosyjskie opuścić warowne stanowiska swoje i cofać się jeszcze głębiej w kraj własny z równym jak
dotąd pośpiechem.
Napoleon opuścił Wilno 16 lipca i wnosząc po niepomyślnej potyczce, przez dywizje generała
Sebastianiego z wojskiem rosyjskim stoczonej, że toż wojsko zechce walczyć i ogólną przyjąć bitwę,
dał rozkaz skoncentrowania sil, a zmierzając w większej masie ku Dźwinie, byłby po przeprawie
swojej przez tęż rzekę odciął Barclaya od południowych prowincji, gdyby tenże dosyć wcześnie obozu
pod Dryssą nie był opuścił. To nastąpiło 18 lipca. Cesarz Aleksander znajdował się pod ten czas
w Połocku, skąd wydał dwie odezwy: jedną do narodu rosyjskiego, drugą do miasta Moskwy,
w których, nie tając już grożącego niebezpieczeństwa, zagrzewał poddanych swoich do chwycenia się
ostatecznych środków obrony całości kraju, monarchii i religii, nadając przez to tej wojnie charakter
wojen świętych, za wiarę toczonych. Po wydaniu tych odezw, opuścił cesarz Aleksander wojsko,
zdał naczelne dowództwo feldmarszałkowi Barclay de Tolly i udał się do Moskwy.
Przy postępie wojsk francuskich, powtarzały się zawsze sceny uniesień patriotycznych
i uroczystego przyjmowania wybawców w miarę, jak Francuzi jakie znaczniejsze miasto zajmowali,
których wrażenie nie trwało jednak dłużej niż chwila, która je zrodziła. 8 lipca wszedł Davoust
do Mińska, przyjmowany z uniesieniem przez znakomitych obywateli i przez kobiety, które kwiatami
drogę przed nim usłały. Ustanowił on tam rząd tymczasowy prowincji mińskiej, pod prezydencją
naprzód generała francuskiego, a następnie generała Bronikowskiego, liczącego się także do wojska
francuskiego. Komisja rządząca uorganizowaną tam została tak jak wileńska, i miała pod sobą komisje
powiatów: Mińskiego, Borysowskiego, Ihumeńskiego i Wilejskiego. Dwudziestu czterech Polaków
miejscowych obywateli delegowano jako komisarzy do zapewnienia dostawy żywności i furażów
dla korpusu I-ej wielkiej armii. Otworzono księgę dobrowolnych ofiar, do której jednakże nader
szczupłe tylko zapisano dary. Największa ofiara była księżnej Radziwiłłowej 30 beczek mąki,
2 beczki kaszy, 10 wołów i 12 baranów, którą bardziej wysławiano niż dawniej w r. 1806 ofiary
kilkudziesięciu tysięcy w Księstwie dawane.
Dziwić może utworzenie osobnego rządu tymczasowego dla mińskiej prowincji, obok
ogólnego tymczasowego rządu dla całej Litwy, którego jurysdykcja i do Mińska rozciągać się miała;
lecz takich niestosowności wiele spotkać można w działaniach Napoleona w r. 1812. Zdaje się,
iż dla ocucenia ducha narodowego chciano więcej mieć punktów działania na umysły mieszkańców
i dlatego powtórzono w Mińsku sceny i uroczystości patriotyczne Wilna i Warszawy. Prócz bowiem
obchodów przy wejściu Davousta i przy instalacji rządu tymczasowego, wyprawiono jeszcze 19 lipca
w Mińsku wielką uroczystość przystąpienia do konfederacji. Rząd miejscowy i obywatele zgromadzili
się w kościele, gdzie po nabożeństwie i kazaniu odczytano całą mowę Matuszewicza, na sesji
sejmowej w dniu 28 czerwca miana, i przy wiadomych wyrazach: jest Polska, powtórzono
warszawską scenę uniesienia i okrzyków radości, wśród których sporządzono i podpisano akt
konfederacji prowincji mińskiej.
Prócz przewodniczenia tymczasowemu rządowi w Mińsku, miał jeszcze generał Bronikowski inne
zlecenie, bliższy związek z wojną mające, przydano mu bowiem ruchome oddziały wojska, które
razem z nowo utworzoną żandarmerią nie już przeciw nieprzyjaciołom, lecz przeciw buntującym się
chłopom litewskim i opuszczającym chorągwie swoje żołnierzom francuskim i sprzymierzonym użyte
były, jednych i drugich chwytały i do Mińska po ukaranie, często bardzo rozstrzelaniem, odstawiały.
W dalszym postępie Francuzów ku Witebskowi zaszła bitwa pod Ostrownem, której
pomyślny wypadek rozstrzygnął Murat przez śmiałe uderzenie osobiście na czele polskiej jazdy
na nieprzyjaciela. Była to brygada polska generała Niemojewskiego, złożona z 6. i 8. pułków jazdy.
Generał ten został raniony, odznaczywszy się męstwem, wielu innych ziomków na chlubną wzmiankę
w tej bitwie zasłużyło.
Nad brzegami rzeki Luczissy przyszło także do utarczek pojedynczych oddziałów wojsk
obydwóch, lecz gdy Napoleon rozumiał, iż będzie mógł ogólną i stanowczą stoczyć bitwę i gdy
do niej przez noc całą wojska swoje szykował, opuścili Rosjanie w cichości stanowisko swoje, paląc
przez noc całą ognie na drugiej stronie rzeki, aby utrzymać Francuzów w mniemaniu, że jeszcze obóz
zajmują. Ten odwrót odsłonił miasto Witebsk, które się stało ofiarą rabunku i zniszczenia
wkraczających do niego Francuzów.
22
Napoleon stanął w nim z gwardiami swymi i dał wczas i dwudniowy spoczynek całemu
wojsku swemu, które przez nagły pochód, przez niedostatek i wieloliczne znoje znacznego
uszczerbku i wycieńczenia doznawało. Nadzwyczaj szybki, a nie dosyć przezorny pochód ogromnych
wojsk francuskich i sprzymierzonych w kraju ogołoconym z magazynów wojennych, a nie mającym
ani dróg bitych, ani kanałów, ani nawet rzek spławnych w kierunku postępu wojska płynących, musiał
narazić armię na wielki niedostatek, któremu dla ubóstwa mieszkańców samowolne zabory i rabunki
zaradzić nawet nie mogły. Do tego dodać należy i to jeszcze, iż Napoleon zanadto szczędził wydatków
gotowych na wczesne zaopatrzenie potrzeb wojska i zbyt lekkomyślnie spuszczał się na skuteczność
systematu rekwizycyjnego, za którego pomocą udawało mu się dawniej w bogatszych krajach wojnę
prowadzić. Za tym wszystkim poszło zniszczenie kraju, przez który wojsko przechodziło,
bez należytego zasilenia tego wojska; następnie niczym zastąpić się nie dający brak artykułów
pierwszej potrzeby, a stąd choroby, znaczna śmiertelność i większe jeszcze odrywanie się całych
oddziałów żołnierzy, z rabunków żyjących, od właściwych komend. Ilość maruderów, opuszczających
szeregi dla zadosyćuczynienia potrzebom własnym i żądzy grabieży, doszła do tego stopnia,
iż musiano oddzielać osobne komendy czynnego wojska do prowadzenia pewnego rodzaju wojny
z własnymi współtowarzyszami broni, w celu chwytania ich i odprowadzania do właściwych
korpusów. Wszystko to musiało wpływać na zmniejszenie liczby ludzi do boju gotowych
i zaprowadzić w armii nieporządek i nieład, źródłem wielkich klęsk stać się mogący.
Podczas gdy Napoleon z głównymi siłami postępował za Barclayem, z obozu pod Dryssą
uchodzącym, stały korpusy francuskie, przez Macdonalda, Saint Cyra i Oudinota dowodzone,
pod Rygą i pod Połockiem, usiłując bezskutecznie zdobyć te ważne stanowiska, pomimo nawet
pomyślnie stoczonej bitwy, w której St. Cyr, objąwszy dowództwo po rannym Oudinocie, generała
rosyjskiego Wittgenstejna do cofnięcia się zmusił.
Davoust zaś, mający pod sobą wojsko polskie, posuwał się ku Mohilewu i po zwycięskim starciu
się z korpusem Bagracyona dnia 23 lipca toż miasto zajął. Książę Poniatowski wszedł do Mohylewa
28 tegoż miesiąca, a dywizja generała Dąbrowskiego, do korpusu marszałka Latour Mouburg
przyłączona, 5 sierpnia.
W dwóch raportach swoich, jednym datowanym z Dudzieży 22 lipca, drugi z Mohylewa 10
sierpnia, uskarżał się książę Poniatowski na niedostatek odzieży i żywności i na zupełny brak żołdu
w korpusie swoim i przedstawiał cesarzowi potrzebę polecenia władzom Księstwa Warszawskiego,
aby go ludźmi nowego poboru i pieniędzmi zasiliły. Na użalania podobne kazał Napoleon
odpowiedzieć, iż bardzo jest nieukontentowany, że książę Poniatowski mówi o żołdzie i chlebie
wtedy, gdy trzeba ścigać nieprzyjaciela; że gwardie cesarskie, które z Paryża forsownymi marszami
przybyły, nie narzekają, lubo wcale nie mają chleba; że mu jest przykro widzieć, iż Polacy są tak
złymi żołnierzami i tak złego mają ducha, że o niedostatkach swoich wspominają; że się spodziewa,
iż o tym wszystkim więcej słyszeć nie będzie.
Tymczasem nastąpiło tyle przez naczelnego wodza rosyjskiego pożądane połączenie się armii jego
z armią przez Bagracyona dowodzoną, wskutek czego postanowił działać zaczepnie i wydać bitwę
Napoleonowi, nimby ten zdołał ściągnąć wojska swoje, na lewym brzegu Dniepru stojące.
W wykonaniu tego zamiaru napadł Płatoff na czele przedniej straży na Francuzów pod Inkowem
i wyparł dywizje Sebastianiego ze stanowiska, jakie zajmowała. Zdawało się, iż ta pierwsza utarczka
była zapowiedzią większej bitwy, która miała feldmarszałkowi Barclay de Tolly otworzyć drogę
do Witebska, lecz wódz ten zamiast posuwania się naprzód, zatrzymał się nagle w stanowisku swoim,
skoro powziął wiadomość, iż przeciwnik jego znaczniejsze, niż mniemał, siły w odporze stawić mu
zdoła. Dowiedziawszy się bowiem o porażce pod Inkowem, wydał Napoleon rozkaz szybkiego
skoncentrowania różnych oddziałów i postępowania naprzód, jakiekolwiek będą zamiary i operacje
wodza rosyjskiego, który przewidując niemożność wstrzymania tego postępu, odwrotny wojsku
swemu dał kierunek i nieprzyjacielowi drogę do Smoleńska otworzył. Tak tedy zaczepne działanie
Barclaya ten tylko miało skutek, że przyspieszyło o dni kilka wykonanie zamiarów jego przeciwnika.
Jakoż po nieszczęśliwej dla siebie bitwie pod Kraśnem w dniu 14 sierpnia cofnęli się Rosjanie
do Smoleńska; w dwa dni później ukazał się marszałek Ney pod jego murami, a za nim przybyli
po raz drugi Polacy pod też same warownie, na które ich przodków mężny król przed blisko półtrzecia
wiekiem prowadził.
11 sierpnia wyszło wojsko polskie z Mohylewa, 14 złączyło się pod Ladami i Kraśnem z wielką
armią dążącą do Smoleńska, a 17 otrzymało rozkaz atakowania przedmieść tego miasta od prawego
skrzydła, podczas gdy francuskie wojsko nacierało na nie od lewego. Od 4 z rana do późnej nocy trwał
bój krwawy, bo połączone armie Barclaya i Bagracyona broniły miasta; wojsko polskie zabrało
23
przedmieścia i podsunęło się pod same mury warowni, ale nazajutrz dopiero, po ustąpieniu
nieprzyjaciela z miasta, weszło do niego. Książę Sulkowski z brygadą jazdy (5 i 13 pułku) i baterią
artylerii konnej zaczął bój przez wyparcie jazdy nieprzyjacielskiej, przed miastem ustawionej. Dwa
bataliony woltyżerów polskich 8 pułku uderzyły na przedmieście Mało-Ochockoje, drugie dwa
3 pułku na bramę tegoż nazwiska, 15 pułk na bramę Mikołajewską, a 2 na przedmieście Ratczuka.
Generał Zajączek na czele 3 i 15 pułków piechoty dowodził zdobyciem przedmieść i był rannym
przy tym. Słynny z odwagi i pełen pięknych nadziei generał Michał Grabowski poległ w samem
mieście; podobnież okupili swym życiem to krwawe zdobycie: pułkownik Zakrzewski,
podpułkownicy Podkański i Gawar i kapitan Dembiński. Książę Konstanty Czartoryski odznaczył się
męstwem na czele swojego pułku 16 piechoty. Do miasta wszedł najpierwszy pułk 15
pod przewodnictwem generała Izydora Krasińskiego. Prócz dywizji piechoty generałów Zajączka
i Kniaziewicza, które główny atak wykonały, czynne były w dniu tym brygada jazdy księcia
Sulkowskiego i lekka bateria artylerii Sowińskiego, które odparły konne straże nieprzyjacielskie,
pod miastem rozstawione. Doniesienia urzędowe podały ogólną stratę Polaków na 500 poległych,
a 700 rannych, w czym 49 oficerów; lecz była ona daleko znaczniejsza. 15 biuletyn francuski tak
o Polakach wspomina: „Generał Zajączek, który w bitwie pod Smoleńskiem dowodził dywizją polską,
został raniony. Sprawienie się korpusu wojska polskiego w Smoleńsku zadziwiło Rosjan. Przywykli
oni patrzeć z pogardą na Polaków. Wytrwałość i przewaga Polaków w tym razie były dla nich
zadziwiającym zjawiskiem”.
W obozie pod Smoleńskiem rozdał Napoleon 89 krzyżów legii honorowej między wojowników
polskich, którzy się w tym miejscu odznaczyli.
, który dotąd ochroniony był od wszelkiego Napoleon powinien był także przedsięwziąć środki,
wojenne, aby opanować Smoleńsk zniszczenia, bo w tym mieście były ogromne zapasy żywności
i innych potrzeb wojennych, na których armii jego tak bardzo zbywało. Mógł był cel ten osiągnąć,
gdyby zamiast pokuszenia się o zdobycie Smoleńska silą oręża, był przeprawił wojsko swoje
przez Dniepr i zagrażając wodzowi rosyjskiemu odcięciem go od reszty kraju, zmusił go do odwrotu
i do opuszczenia miasta. Lecz bitwa pod murami jego stoczona, bezskuteczne strzelanie z dział, aby
wyłom zrobić, i przypuszczenie w kilku miejscach szturmu, miały tylko ten skutek po wielkim krwi
wylewie, że nieprzyjaciel miał więcej czasu, aby zniszczyć wszystko to, czego z sobą uprowadzić
nie mógł, że miasto zamożne stało się pastwą płomieni i że Francuzi opanowali spalone domy jego
i tylko tlejące się szczątki tych zapasów i zasiłków, których tak bardzo spragnieni byli. W nocy z 16
na 17 sierpnia opuściło wojsko rosyjskie Smoleńsk, a równo ze dniem weszli Francuzi
do wyludnionych i palących się ulic jego, nie znajdując już żadnego w nich zasiłku, ani nawet
przedmiotu rabunku.
Uszedłszy z miasta, było jeszcze wojsko rosyjskie w wielkim niebezpieczeństwie, bo ścigający je
Ney i Morand mogli mu byli zadać klęskę pod Walutyną, gdyby w stosownej porze należycie
posiłkami poparci byli. Lecz Napoleon nie miał dostatecznych wiadomości ani o kierunku, w jakim
wojsko rosyjskie uchodziło, ani o istotnej sile jego. To stało się przyczyną tego, iż nie posiłkował
swoim generałom w stanowczej chwili, że im się kazał wstrzymać wtedy właśnie, gdy działać
i naprzód iść wypadało, i że dał tym samym wodzowi rosyjskiemu czas cofnięcia się i sposobność
ocalenia z wielkiego niebezpieczeństwa.
Tomasz Zbrzezny:
25 czerwca mają miejsce ostatnie próby mediacji.
Cesarz Aleksander pisze list do Napoleona.
Opowiada o tym mało znana, ale znakomita powieść
Kazimierza Przerwy-Tetmajera "Koniec epopei".
Napoleon pyta tu "Jak się jedzie do Moskwy?".
"Tak jak do Rzymu" - odpowiada generał Bałaszow.
24
Kazimierz Przerwa-Tetmajer: Koniec epopei (1913-1917)
Z tomu pierwszego:
Dwudziestego piątego czerwca cesarz Aleksander pisał ostatni swój list do przyjaciela z Erfurtu
i Tylży, list suchy i zimny, choć jeszcze utrzymany w tonie pojednawczym:
„Panie bracie — brzmiał ten dokument, po którym zabrzmiały armaty — dowiedziałem się
wczoraj, że mimo tej lojalności, z jaką dotrzymywałem moich zobowiązań względem Waszej Cesarskiej
Mości, wojska jej przekroczyły granice Rosji... Jeżeli Wasza Cesarska Mość zechce cofnąć swoją
armię z terytorium rosyjskiego, będę uważał to, co zaszło, jako niebyłe i pojednanie między nami
będzie jeszcze możliwym. W przeciwnym razie Wasza Cesarska Mość zmusi mnie widzieć teraz w niej
nieprzyjaciela, którego nic nie sprowokowało z mej strony. Od Waszej Cesarskiej Mości zależy
oszczędzić ludzkości klęsk nowej wojny. Pozostaję Waszej Cesarskiej Mości dobrym bratem.
Aleksander”.
Ale oddając ten list, o którym wiedział, że jest tylko czczym słowem kryjącym intencję zupełnie
inną, ministrowi policji, generałowi Bałaszowowi, do doręczenia Bonapartemu, Aleksander dołączył
instrukcję:
— Powiedz pan, że ręczę honorem, że nie będę traktował o pokój, dopóki chociaż jeden żołnierz
francuski będzie na ziemi rosyjskiej.
Z tą instrukcją, w towarzystwie podoficera Kozaków i trębacza, generał Bałaszow wiózł list
do Napoleona.
Trzydziestego czerwca szambelan cesarski, hrabia Turenne, wiódł go przed Napoleona z listem
od cesarza Aleksandra do tego samego pokoju, w którym list był pisany.
Napoleon jadł obok śniadanie, lecz natychmiast odepchnął krzesło, na którym siedział, i przeszedł
do gabinetu, gdzie natychmiast także zalał generała potokiem słów:
— Cieszę się, generale, że pana poznaję. Wiem, że pan jesteś szczerze przywiązany do cesarza
Aleksandra, będę więc do pana mówił szczerze i proszę pana o wierne powtórzenie moich słów.
Cesarz Aleksander ma złych doradców. Czego się spodziewa po tej wojnie? Jestem już panem jednej
jego prowincji bez strzału i zanim wiemy, jeden i drugi, o co się będziemy bili.
Bałaszow patrzał spokojnie na Napoleona, który widocznie był rozdrażniony do wysokiego
stopnia. Cesarz Aleksander wybierał na posłów swoich ludzi o wypróbowanej i doświadczonej zimnej
krwi, mądrze i przenikliwie, jak na wielkiego dyplomatę przystało. Posłowie nie psuli dzieł
cesarskich.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bałaszow — armia waszej cesarskiej mości przeszła całą
Europę; nasza nie opuściła swego kraju.
— Aha. I cóż dalej?
— Najjaśniejszy panie: mimo wszystko, co zaszło uprzednio, przepaść między dworem
petersburskim i angielskim nie jest tak wielka, aby przez nią nie można było rzucić mostu.
Napoleon pobladł i prawie krzyknął:
— Zapewne! W Londynie też tylko na to czekają! Wystarczy posłać kuriera i wszystko będzie
w mig załatwione! Co? Cesarz Aleksander mówi, że to nie on rozpoczął wojnę? A ktoż to przez swego
ambasadora oświadczył, że będzie wtedy dopiero ze mną gadał, gdy wycofam z Prus załogi
francuskie? Czy tak się pisze do panującego, którego się poważa? Nie pisaliście z pewnością takich
not do najmniejszego państewka, a dwór francuski na pewno nie otrzymał nigdy podobnej! Mogłem
raz wyleźć z Prus, mogłem z nich także wyleźć drugi raz, ale nie wtedy, kiedy się ode mnie żąda tego
przez noty. Żeby mi dali Moskwę i Petersburg, to jeszcze uważałbym taką notę za wypowiedzenie
wojny! Wszystkie dwory mi to przyznały!
Cesarz począł krążyć ogromnymi krokami po pokoju, a Bałaszow musiał pośpieszać obok. Wtem
lufcik okienny uderzył z łoskotem o ramę, zerwał się bowiem wiatr. Napoleon zamknął go żywo.
Ale że się znów otworzył, wyrwał go z ramy i grzmotnął na ulicę, aż szkło bryzło i dźwiękło. [opis
autentyczny]
Potem złapał Bałaszowa za ramię i zaczął mówić niesłychanie prędko, gwałtownie:
— Nigdyście jeszcze żadnej wojny nie zaczynali w takim nieporządku. Jaką macie dyrektywę?
Po coście spalili za sobą tyle magazynów? Trzeba ich było nie zakładać wcale albo umieć
spożytkować. Czy tam u was myśleli, że ja tu przyszedłem przypatrywać się Niemnowi, a nie żeby go
25
przejść? Czy nie wstyd wam?! Od Piotra Pierwszego, odkąd Rosja jest mocarstwem europejskim,
nigdy jeszcze nieprzyjaciel nie przeszedł waszych granic, a ja jestem w Wilnie. Zająłem całą
prowincję bez bitwy. Choćby przez wzgląd na waszego monarchę, który tu dwa miesiące miał swoją
kwaterę cesarską, powinniście byli Wilna bronić. Choćby dla tego samego! Jakim duchem chcecie
natchnąć żołnierzy? Do Austerlitz mieli się za niezwyciężonych, ale od Austerlitz wiedzą, że będą
pobici. I nie będą się bili dobrze! Nie przecz pan! U was tej wojny nikt nie chce, z wyjątkiem
niemieckich doradców Aleksandra, którzy go chcą zgubić. Nawet Anglia nie chce tej wojny, bo się boi
nieszczęść dla Rosji, a nawet największego z nieszczęść, rozumiesz pan? Anglia uważa Rosję
za jedyną potęgę, mogącą mi w Europie stawić czoło, ale gdy Rosja zostanie osłabioną, cóż zostanie
w Europie?
Napoleon zatrzymał się, aby odetchnąć; Bałaszow skorzystał z tego i wsunął:
— Wojna jest zawsze wątpliwą, najjaśniejszy panie.
— Ale nie ta! — odparł Napoleon, zaczerpnąwszy powietrza. — Wasi ludzie są bitni? Moi też.
Samych Polaków mam osiemdziesiąt tysięcy — będę ich miał dwieście! A co to za lud! Co za
entuzjaści! Wściekli są, będą się bili jak lwy! Il n'y a rien au monde qu'ils ne veuillent
entreprendre pour reconquérir leur ancienne patrie! Czego możecie być pewni, to że stracicie
polskie prowincje. Nigdyście jeszcze pod gorszą wróżbą wojny nie zaczęli!
— Najjaśniejszy panie, spodziewamy się ją dobrze zakończyć — wtrącił Bałaszow,
lecz Napoleon, jakby nie słysząc, unosił się dalej:
— Po utraconych prowincjach polskich zaczniecie tracić własne. Pójdę aż do waszych pustyń.
Jestem przygotowany na dwie, trzy kampanie, a wy temu nie wydołacie. I co potraficie zrobić sami
bez sprzymierzeńców, kiedyście nie potrafili nic zrobić ze sprzymierzeńcami, z Austrią ani z Prusami?
Dalibóg, cesarz Aleksander miał takie piękne widoki w Tylży, a zwłaszcza w Erfurcie. Zdecydowałem
się dać mu Finlandię, a potem Mołdawię i Wołoszczyznę, a potem byłby miał i Księstwo
Warszawskie, nie teraz, lecz później, z czasem. Cesa rz Aleksander sam sobie wszystko
zepsuł, a dziś co? Zawarł ze mną pokój, kiedy naród tego nie chciał, a teraz wypowiada mi
wojnę, kiedy naród jej nie chce. Żeby się otoczył Rosjanami — dobrze. Ale cóż to będzie
za komenda? U mnie, w ciemną noc, o drugiej czy trzeciej, jeżeli mi dobra myśl przyjdzie
do głowy, w kwadrans rozkaz jest wydany, w pół godziny wykonują go forpoczty — u was
Armfeld proponuje, Bennigsen bada, Tolly roztrząsa, Pfuhl się sprzeciwia, a wszystko
diabła warte! Skończy się na tym, że z rosyjską protekcją Prus zaanektuję Prusy dla Francji.
Powiedz pan cesarzowi Aleksandrowi, że mam ze sobą pięćset pięćdziesiąt tysięcy z tej
strony Wisły, ale powiedz mu pan także, że ja jestem człowiekiem rachunku,
nie namiętności. Jestem przygotowany, ale nie mam nic przeciw pokojowi. Wyjdę z Wilna,
gdy będę miał satysfakcję. Zapewnij pan cesarza, że moje uczucia dla niego są zawsze te
same, niezmienione, z Erfurtu i Tylży, że umiem cenić i cenię jego piękne przymioty... Ach,
mój Boże! Co by on miał za wspaniałe panowanie, żeby nie był zerwał ze mną! Byłbyś pan
widział za dziesięć lat!
Bałaszow milczał.
Nagle Napoleon zapytał:
— Jak się jedzie do Moskwy?
— Tak jak do Rzymu — odpowiedział Bałaszow z uśmiechem — każda droga prowadzi.
Karol Dwunasty wybrał się na Połtawę.
Napoleon udał, że nie usłyszał. Począł umyślnie, jakby do siebie:
— Jedna wojna więcej, jeden więcej triumf. Zresztą, wojna to jest prawo głów
koronowanych.
Polecił własne cesarskie konie dać Bałaszowowi i pozostał sam.
Gniew ściągnął mu brwi. Jak przed Czernyszewem, tak i teraz grał komedię. Straszył
Rosję, sam mimo swoich olbrzymich sił, mimo swego geniuszu i mimo wiary weń i w swoją
gwiazdę, nie będąc pewnym, czując, że to więcej on niż Aleksander „s'est jeté dans cette
guerre par fatalité de son sort”.
Zwycięży, musi zwyciężyć, on nie może być pobity, a jednak...
Ach, co za podła epoka życia! Gdzież jest ten czas, kiedy przed Austerlitz, w wilię
bitwy, mógł żołnierzom ogłosić te dumne i zuchwałe słowa:
„To zwycięstwo zakończy kampanię, a pokój, który zawrę, godny będzie mego narodu,
was i mnie.”
26
Ha, ha, ha! Jaką głupią minę zrobił Prusak Haugwitz, gdy na gwałt przyleciał nazajutrz
po Austerlitz winszować zwycięstwa w imieniu Fryderyka Wilhelma i gdy usłyszał, oddając
list swego króla: „Fortuna zmieniła adres na tych komplementach.. .”
Tylko siedem lat temu, a jakże dawno...
Jakże dawno, kiedy przed Eylau, w zimie, wśród takiej nędzy, że starzy gwardziści
z rozpaczy odbierali sobie życie, wśród głodu ściskającego żołądek, gdy żołnierz e mówili
mu wprost, w twarz, cesarską: „Trzeba mieć chyba kiepsko w głowie, aby nas prowa dzić
bez chleba po takich bezdrożach!”, żyjąc na pół zepsutymi burakami, wśród cuchnących
trupów ludzkich i ścierw końskich „przysięgał sobie przecierpieć wszystko, aby upokorzyć
Rosję”... Jakże dawno od tego, choć to dopiero lat kilka...
Siadł ciężko na fotel.
Co za rola?
I Czernyszew, i Bałaszow wyśmieją go. Jeden i drugi słuchał z dworską uniżonością,
a on unosił się, groził — bo się boi.
Cóż, że zajął Wilno bez bitwy? Aleksander powiedział wyraźnie, że ma przed sobą
przestrzeń i czas.
Cofnął się do Petersburga i zostawił za sobą kilkaset mil, przed sobą ma ich tysiące.
Jakimż kłamstwem było to wszystko, ów „rozdzielony” Wschód i Zachód, ów podział
światem!
Skarżył się, że nie miał godnych siebie przeciwników — owszem, miał ich: Anglię,
która pobiła jego flotę pod Abukirem i Trafalgarem i pomogła zwalczać jego generałów
w Hiszpanii — i Rosję.
Wódz hiszpański Castalanos, rozbiwszy część jego armii pod Baylen, krzyknął:
— Niech Napoleon nie dąży do rzeczy niemożliwych!
— On tego słowa nie znał dotychczas — miałżeby je teraz zacząć poznawać?!...
Tomasz Zbrzezny: I jeszcze raz "Popioły". W ostatniej scenie powieści Cedro spotyka
Napoleona. Cesarz dotrzymał słowa danego pod Madrytem
najmniejszemu ze swych żołnierzy.
Stefan Żeromski: Popioły (1904) tom III, rozdział ostatni: Słowo honoru
W okolicach Orszy w połowie sierpnia korpus pod rozkazami księcia Józefa
Poniatowskiego złączył się z wielką armią.
Tam odbyła się rewia powszechna. Cedro i Rafał Olbromski spodziewali się ujrzeć
Cesarza. Ujrzeli go też w samej rzeczy. We mgle wietrznego ranka dostrzegli stojącego
nieruchomie daleko, daleko, na urwistym brzegu. Za nim błyszczał barwami mundurów
sztab i wyprężone, połyskliwe gwardie konne. Wojska defilujące równiną w dole, ujrzawszy
szarą kapotę i trójgraniasty kapelusz bez ozdób, wznosiły jednolite okrzyki, podobne
do salw działobitni. Mijały pułki francuskie, holenderskie, włoskie, niemieckie, polskie. ..
Wszystkie oczy skierowane były na ową niską, krępą postać szarego człowieka z ramionami
wzniesionymi ku górze. Krzysztof Cedro nie spuszczał z niego wlepionych oczu. Widział
oto spełniony na jawie swojego życia wielki sen. Dotrzymał Cesarz słowa honoru, danego
pod Madrytem najsłabszemu ze swych żołnierzy, konającemu w polu kalece . Dla tego
jednego słowa wielkie pułki złączył, umundurował, wyżywił i poruszył. Sprzągł ze sobą
obce narody...
Cofnął się sztab. Podano bułanego araba. Cesarz siadł nań i zjechał ze wzgórza. Gwardie
szły przed nim, świta za nim, i znowu gwardie. Pułki defilujące zatrzymały się na równinie,
wyciągnęły w linie, kwadraty, podłużne kolumny. Jechał wolno przed wyprostowanymi
27
frontami, wiodąc oczyma po liniach ludzkich jakoby po nasypach martwej ziemi,
po palisadach z drzewa, po rowach z kamienia. Twarz jego była zimna i obojętnie ponura
jak złom głazu. Spojrzenie oczu mijało twarze po twarzach, szło po spojrzeniach tysięcy
jako po martwym szlaku. Oczy straszliwe, w których gromady ludzkie przyuczone zostały
widzieć jeno radość i gniew, były w tej chwili nijakie, obojętne, zasłonione olbrzymiością
myśli dalekich.
Ręka pociągnęła cugle konia i jakiś rozkaz padł z ust. Wstrzymał się Cesarz. Podniósł
oczy. Patrzy w pułk. Widzi każdą twarz, przechodzi kolejno jedną po drugiej. Spotkał
wlepione w siebie oczy Krzysztofa Cedry, oczy skamieniałe z żołnierskiej wierności, oczy
przysięgłe. Przez chwilę coś zamigotało w twardych źrenicach cesarskich jak daleki błysk
w burej, bezlicej, bezkształtnej chmurze. Wspomnienie stało się jasnym widzeniem
rzeczywistości. Przelotny, półsmutny uśmiech spłynął po granitowym obliczu...
Tomasz Zbrzezny:
A teraz opis bitwy pod Borodino, najpierw Tetmajer, potem Tołstoj.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer: Koniec epopei (1913-1917)
Z tomu pierwszego:
Lecz gdy nastąpił świt, armia rosyjska stała w bojowej pozycji pod Borodinem.
(...)
W tym dniu dwa razy wstrząsnęło się serce cesarskie.
Kurier przywiózł z Hiszpanii wiadomość o klęsce fatalnego dla cesarza Marmonta pod Arapiles
koło Salamanki, o grożącej utracie Madrytu — wiadomość straszną dla dumy i planów Napoleona;
drugi przywiózł mu portret syna.
Cesarz wziął w ręce popiersie dwuletniego króla Rzymu i postawił go na krześle obozowym
przed sobą w namiocie. Oddalił wszystkich i portret ucałował. Całował oczy dziecka, jego włosy, jego
twarzyczkę, rączkę gołą. Zapomniał, że całuje zimne, martwe płótno.
— Jedyne ty moje kochanie prawdziwe! — powtarzał. — Jedyna ty moja miłości! Życie moje!
Wszystko moje!...
Odstępował od portretu i zbliżał się znowu, napatrzeć się, nasycić nie mógł. Cudne dziecko
o złotych włosach i oczach błękitnych zdawało się doń uśmiechać. Napoleon ukląkł na kolano i patrzał
ze stopionym w piersiach sercem.
Lecz nie opodal zagrała trąba szaserska na apel.
Cesarz podniósł się. Ujął obraz w ręce i kazawszy postawić przed namiotem swoim krzesło, oparł
go na nim. Na straży obok portretu stanął z gołą głową adiutant, hrabia de Turemne. Cesarz otoczony
marszałkami i generałami stanął przed portretem. Za nimi oficerowie, podoficerowie, najbliżsi
żołnierze. Wieść rozbiegła się po obozie. Kto mógł, pośpieszał zobaczyć na własne oczy syna
wielkiego cesarza, „małego kaprala”. Tłum rósł. Ze wszystkich stron napływali żołnierze. Zmieszały
się bermyce grenadierów, czaka woltyżerów i fizylierów, czapki saperów, kaszkiety artylerii
z kirasjerskimi hełmami, ułankami, huzarkami, zdobnymi w kity czapami strzelców konnych. Cesarz
z generałami odstąpił. Żołnierze zostali sami naprzeciw portretu króla Rzymu. Ileż zachwytów, ileż
uwag, ileż powiedzeń wzruszonych piersi, ileż życzeń pod adresem ojca i syna we wszystkich
językach zachodu Europy...
— Będzie jak ojciec! — ktoś wołał. — Niech mu tylko wąsy urosną!
— Szczęśliwa ta, co go niańczy!
— Choćby była samą księżną Montmorency, szczęśliwa, że go dotknąć może!
— Żeby był Batory takiego chłopca zostawił!...
— Albo Zygmunt August...
— Oby był i naszym królem!
28
— Vive l'empereur!...
— Niech żyje cesarz!... Napoleon zaś stał przed namiotem, ręce w tył założywszy, i uśmiechał
się. Nagle skinął ręką i rzekł:
— Zabierzcie go! Niech nie patrzy zbyt wcześnie na pole bitwy! Z krańca w kraniec obozu
poleciały te słowa cesarskie. Kto nie widział dziecka, zbyt oddalony stanowiskiem, na posterunku
stojący lub zajęty pracą obozową, dowiadywał się i powtarzał:
— Kazał syna zabrać, żeby nie patrzył zbyt wcześnie na pole bitwy...
Żołnierze płakali. O, cudny jedyny syneczku wielkiego ojca!... O postaci gromowładnego,
który prawicą pioruny rwące się jak szalone rumaki przytrzymując, lewicą zasłaniasz twarzyczkę
portretu dziecka, któryś pokazał krwawym swoim żołnierzom, aby nie patrzało na okropność wojny!...
„Ile prawdy? Ile teatru? — myślał hrabia de Narbonne. — Lecz jeśli teatr: wszystkich królów
i wszystkie ludy można było zaprosić na przedstawienie.
Cesarz wsiadł na konia. Przegnał ze sztabem z pozycji na pozycję, wzdłuż frontu armii rosyjskiej.
Zrekognoskował teren i szybko począł wydawać rozkazy.
Eugeniusz Beauhamais będzie osią. Prawe skrzydło rozpocznie. Gdy zdobędzie, korzystając
z lasu, redutę, która jest naprzeciw, zwróci się w lewo i pomaszeruje na flank rosyjski, stłaczając
i pchając całą armię Kutuzowa na jego prawe skrzydło i do Kaługi.
Trzy baterie po sześćdziesiąt armat staną w nocy naprzeciw redut rosyjskich, dwie przeciw
lewemu skrzydłu, trzecia przeciw centrum. O świcie Poniatowski ze swoimi pięciu tysiącami pójdzie
na starą drogę smoleńską, okrążając las, o który opierają się prawe skrzydło francuskie i lewe
rosyjskie. Zasłoni jedno, a zaniepokoi drugie. Armaty Poniatowskiego dadzą sygnał. Wtedy cała
artyleria otworzy ogień na lewe skrzydło Kutuzowa. Rozchwieje szeregi i odsłoni reduty, a Davout
i Ney rzucą się tam. Wesprą ich Westfalczycy Junota, potem Murat z kawalerią, wreszcie cesarz
z gwardią. Od lewego skrzydła wejdzie się w pozycje armii rosyjskiej, której centrum i prawe
skrzydło zostaną przez ten ruch odsłonięte i prawie otoczone.
Ponieważ Kutuzow skoncentrował przeważne siły w centrum i na prawym skrzydle, zagrażając
drodze do Moskwy, jedynej linii operacyjnej Wielkiej Armii, ponieważ główne siły francuskie, sam
cesarz z dwudziestu tysiącami gwardii, uderzając na lewe skrzydło Kutuzowa będą miały Kaługę
między sobą a tą jedyną drogą odwrotu: korpus włoski stojący w tej stronie zostanie wzmocniony
dwiema dywizjami Davouta i kawalerią Grouchy'ego. Lewy bok osłoni dziesięć tysięcy ludzi
skombinowanych włoskich i bawarskich pułków.
Lecz generałowie towarzyszący Napoleonowi z niepokojem widzieli, że cesarz podczas przejazdu
często zsiada z konia i opiera się o armaty, a nawet czoło przyciska do nich. Przebywał linię całą
i wydawał rozkazy, ale widocznie ból jakiś od czasu do czasu przemagał go i zmuszał
do wstrzymywania się w drodze.
— Ależ on jest chory! — mruknął król Neapolu do hrabiego de Narbonne w krótkim galopie
na skręcie.
— Jeden dzień tylko jutrzejszy, najjaśniejszy panie, i odpocznie w Moskwie.
— Mam najgorsze przerzucie. Odradzałem tę Moskwę...
Napoleon obejrzał się.
Poznał, że rozmawiano o nim, i rzucił Muratowi i hrabiemu de Narbonne jedno spojrzenie. Ale to
spojrzenie było spojrzeniem pana, którego panowanie nad wszystkim jedna tylko śmierć może
skończyć — zdawała się móc skończyć...
— Cesarz, najjaśniejszy panie — szepnął de Narbonne do Murata, gdy Napoleon znów zsiadł
z konia i oparł czoło o lufę — nie znajduje odpowiedzi, tylko w olbrzymich snach, do których ucieka
się przed złą rzeczywistością. Niebezpieczeństwo cesarza leży w zbyt wielkim napięciu jego
wyobraźni i namiętności. Nikt w historii nie nadużył tak rzymskiego zdania: Navigare necesse est,
vivere non necesse, w takiej metafizycznej palingenezie.
Murat popatrzał na hrabiego de Narbonne. Nie zrozumiał łacińskiego przysłowia, a gdy go
nie zrozumiał, arystokratyczny wychowanek dworu Ludwika XV nie mógł sobie odmówić satysfakcji,
mimo całej czci dla woli Napoleona, która zawodowego kawalerzystę zrobiła królem, i mimo
uwielbienia dla męstwa „pięknego rębacza”, aby sobie z niego lekko nie zadrwić. Jadący obok generał
Lauriston przygryzł usta. Murat zaś mruknął:
— Bez wątpienia, bez wątpienia — i odwrócił twarz.
— Narbonne — szepnął Lauriston, gdy Napoleon znów wsiadł na konia i ruszyli dalej — bój się
Boga! Cóż ty wygadujesz królowi?!
29
— Kiedy czasem, choć go podziwiam, nie mogę się opędzić myśli, że on powinien u mojej
siostry, księżny Polignac, chłopców uczyć jeździć konno na dziedzińcu.
— Ach, ty! Legitymisto!
— Oddajcie co boskiego Bogu, co cesarskiego cesarzowi.
— Narbonne — szepnął Lauriston — jesteś jak na cesarski kłus z pieca na łeb z tej górki zbyt
subtelny. Flaki się trzęsą. Boli go brzuch, a rżnie jak wariat!
Napoleon spieszył się. Przed nim nie opodal za wąwozem trawą zarosłym wznosił się wzgórek,
skąd spodziewał się zobaczyć obóz rosyjski. Wjechał nań i przystanął.
Była tam cisza i spokój. Widać było ruch, przygotowywano się tak samo jak i po stronie
francuskiej. Przez lunetę widzi cesarz jakoby procesję jakąś, orszak jakiś krążący po obozie rosyjskim.
Nie może pojąć, co to jest. Dowiedział się później, iż to Kutuzow kazał uroczystym pochodem
obnosić pomiędzy pułki obraz Matki Boskiej, uniesiony przez cofającą się armię Barclaya de Tolly
ze Smoleńska. Dowiedział się również, jaką mowę wygłosił do swoich żołnierzy stary wódz rosyjski.
— Napoleon Bonaparte jest powszechnym despotą! — wołał. — Tyrańskim mącicielem świata!
Glistą! Arcybuntownikiem, który wywraca ołtarze i plami je krwią! Który prawdziwą Arkę Pańską
w obrazie Matki Boskiej Smoleńskiej wystawił na profanację ludzką, na zmiany pogody! Miasta
w popiołach, żony bez mężów.
(...)
Cesarz zacisnął oczy pięściami i opuścił głowę na wspartych łokciami o żebra rękach.
De Narbonne wsunął się ostrożnie do namiotu; Napoleon drgnął, przywołał go i odezwał się:
— Wojna... Cóż to jest wojna? Rzemiosło barbarzyńców, gdzie cała sztuka zasadza się na tym,
aby być silniejszym w danym punkcie!...
Fortuna jest zmienna... Zaczynam to już odczuwać... Nie jestem tym, którym byłem...
Gdybym przegrał... Czy pośród generałów wierzą w zwycięstwo?
— Tak, sire, ale bardzo krwawe.
— Wiem! Ale gdy złączymy w Moskwie bataliony w marszu i maruderów, będę miał więcej
wojska po bitwie niż przed bitwą. Poślij przekonać się, czy ognie rosyjskie błyszczą?
Porwał go kaszel, suchy i głęboki.
Potem przez parę godzin z rzędu otwierały się przed oczyma hrabiego de Narbonne straszliwe
wyłomy, które w stalowym organizmie Bonapartego porobiły trudy wojen. Widział, jak gorączka
ogarnia ten umysł nadzwyczajny. W gorączce wysyłał adiutanta za adiutantem przekonywać się,
czy Kutuzow nie ucieka. Cierpienie pęcherza, które zmusiło go zsiadać kilkakrotnie z konia podczas
dnia, wywołało boleści. Pragnienie stało się straszne. Jednak koło drugiej w nocy stanął koło krzesła,
na którym oparty był portret, i położywszy rękę na ramie, począł dyktować.
„Obóz cesarski na wzgórzach Borodina, 7 września 1812 roku, druga rano.
Żołnierze, macie bitwę, tak przez was upragnioną! Zwycięstwo od tej chwili zależy od was; jest
dla nas konieczne. Da nam dostatek wszystkiego, dobre leże zimowe i szybki powrót do ojczyzny!
Okażcie się takimi jak pod Austerlitz, pod Frydlandem, pod Witebskiem, pod Smoleńskiem i niech
najpóźniejsza potomność opowiada z dumą o waszych czynach w tym dniu. Niech mówią o was:
«On był w owej wielkiej bitwie pod murami Moskwy!»”
— Proklamacji nie rozdawać, zatrzymać — rzekł przeczytawszy ją — jeszcze mogą nam się
wymknąć...
Teraz zapanowało milczenie. Cesarz odwrócił krzesło i siadł na nim jak na koniu, naprzeciw
portretu syna. Oczy jego przymknęły się z wolna, ale widać było, że nie śpi. Był chory, cierpiał.
Tak mijała godzina za godziną, trzy długie godziny, podczas których hrabia de Narbonne drzemał
usiadłszy za pozwoleniem cesarskim w kącie namiotu, od czasu do czasu spoglądając na tytana,
nad którego głową widział kołyszący się cień sępich skrzydeł. Tragiczny miał obraz przed oczyma:
olbrzymią moralną potęgę podległą fizycznemu cierpieniu, i obraz dziecka, które istnienie swoje
zawdzięczało krwawym furiom wojny, a którego fortuna wznosiła się jak złota kopuła na gmachu
zbudowanym z kości pomordowanych ludzi.
Wtem szybki chód rozbudził go. Była piąta. Wszedł do namiotu adiutant i zameldował cesarzowi,
który zwrócił ku niemu głowę:
— Najjaśniejszy panie, marszałek Ney rozkazał mi oświadczyć, że armia rosyjska znajduje się
na zajętym wczoraj stanowisku.
Napoleon porwał się z krzesła. Gorączka, choroba znikły mu z twarzy.
30
Wielkie stalowobłękitne źrenice zagrały ogniem. Wyprostował się i przypinając szpadę
zawołał:
— A więc nareszcie! Naprzód! W bramy Moskwy!
Wskazał ręką portret syna, aby go schować, i wyszedłszy z namiotu, wsiadł
na siwojabłkowitego Taurisa, którego Rustan Mameluk trzymał już pod siodłem.
Zagrały orkiestry pułkowe, zabrzmiały trąby i zaturkotały bębny. Sztandary i złote orły
wznosiły się dumnie ponad szeregami. Wojsko przygotowało się jak na paradę.
Cesarz popatrzył koło siebie.
Nigdy jeszcze nie miał on stoczyć takiej bitwy. Była to bitwa podobna do walk
nad Granikiem i Gaugamelą, do nieśmiertelnych, wieki kruszących bojów Aleksandra
Wielkiego. Setki mil dzieliły armię Napoleońską od Francji.
Będzież to zwycięstwo godne zwycięstw perskich Macedończyka?
Aleksander Wielki siły miał w stosunku do sił perskich olbrzymio mniejsze — tu siły są
niemal równe, po sto dwadzieścia tysięcy ludzi z każdej strony. Lecz wojsko Dariusza było
liche, zniewieściałe i tchórzliwe, jego wodzowie rozmiękli w zbytkach i rozkoszach,
wodzowie z tytułu, nie z serca, głowy i ręki. On zaś miał naprzeciw siebie żołnierza bitnego,
żołnierza, który „w karności, wytrwałości, znoszeniu trudów wojennych przewyższał
Francuzów nawet”, stającego murem naprzeciw śmierci, działającego w boju jak machina,
uporczywego i maszynowo zaciętego, w dodatku sfanatyzowanego i przepojonego
nienawiścią. Na czele zaś takiej armii stał Barclay de Tolly, którego jakże niesłusznie
zlekceważył w rozmowie z Bałaszowem w Wilnie, gdy, jako wódz defensywy, okazał się
nieporównany i własną z nim jego maksymą: „Wojna jest kalkulacją godzin”, walczył; stał
książę Bagration, Gruzin, uczeń Suworowa, który tyle dał męstwa i talentów wojennych
dowodów, że go z najznakomitszymi generałami Wielkiej Armii, z Lannes'em, Neyem, nawet
genialnym Davoutem porównywano; stał wreszcie ów starzec, Kutuzow, któremu nazwę
opatrznościowego człowieka Rosji nadano.
„Skarżyłem się, że nie mam godnych siebie przeciwników — myślał cesarz — otóż teraz,
jeśli nie ma śród Rosjan mnie, w każdym razie zresztą wszystko jest równe krom tego, że oni
są pod swoją Moskwą, a ja jestem o siedemset mil od Paryża... Jeśli Kutuzow przegra,
zgubiona będzie Moskwa i Aleksander zaproponuje mi pokój, który przyjmę chętniej, niż
może on sam by się spodziewał; jeśli ja przegram...” Cesarz nie chciał dokończyć myśli.
— La guerre c'est un calcul d'heures, ale bitwa pod Borodinem będzie szalą w ręku
Przeznaczenia...
Dał rozkaz, aby teraz odczytano proklamację bitwy. Natychmiast po pierwszych wyrazach
od pułku polskich szwoleżerów gwardii rozległo się:
— Wiwat cesarz, hurra!...
Napoleon zdjął kapelusz i ukłonił się szwoleżerom.
Potem ruszył, a za nim sztab ku polu bitwy, orkiestry poczęły cichnąć za nimi.
Jechał za cesarzem hrabia de Narbonne i patrzał w niebo. Stało ciche i spokojne
i wydawało się czekać. Dziwnie głuchy zdawał się hrabiemu de Narbonne poranek. I ziemia
była cicha jak niebo. De Narbonne myślał: „Bóg wojny jedzie na bój. Niebo i ziemia czekają
w skupieniu, w napięciu, na jego dzieło. Świat umilkł, grzmi tylko tętent konia cesarza...”
Wtem zahuczały armaty.
Hrabia de Narbonne westchnął i choć był wolterianinem, palcem wskazującym prawej
ręki ponad cuglami krzyżyk przed sobą uczynił, a kolanami siodło mocniej ścisnął.
— Ah! Ces Russes!...
Wraz z cesarzem zatrzymali się w zdobytej piątego września reducie Szewardyńskiej.
Rosjanie zaś stali rozciągnięci od rzeki Moskwy aż do lasów pod Uticą.
31
Lew Tołstoj: Wojna i pokój
z tomu II: rozdz. XXXIII-XXXVI, z tomu III: rozdz. II-III
XXXIII
Główna akcja bitwy pod Borodinem odbyła się na przestrzeni tysiąca sążni między Borodinem
a fleszami Bagrationa. (Poza obrębem tej przestrzeni z jednej strony odbyła się w południe
demonstracja rosyjskiej kawalerii Uwarowa, z drugiej strony, za Uticą, zderzenie Poniatowskiego
z Tuczkowem; ale były to dwie oddzielne i słabe akcje w porównaniu z tym, co się działo w środku
pola bitwy.) Główna akcja bitwy odbyła się w sposób jak najbardziej prosty, niewymyślny, na polu
między Borodinem i fleszami, pod lasem, na przestrzeni otwartej i widocznej z obu stron. Bitwa
rozpoczęła się obustronną kanonadą z kilkuset dział. Potem, kiedy dym zasnuł całe pole, w tym dymie
ruszyły (od strony Francuzów) z prawej strony dwie dywizje Dessaixa i Compansa - na flesze, z lewej
zaś pułki wicekróla - na Borodino.
Flesze znajdowały się w odległości wiorsty od reduty szewardińskiej, na której stał Napoleon,
a Borodino - przeszło o dwie wiorsty w prostej linii, Napoleon nie mógł więc widzieć, co się tam
działo, tym bardziej że dym zlewał się z mgłą i zasłaniał całą okolicę. Żołnierze dywizji Dessaixa,
skierowani na flesze, byli widoczni dopóty, dopóki nie zeszli do parowu, który ich dzielił od flesz.
Ale jak tylko zeszli do parowu, dym z wystrzałów armatnich i karabinowych na fleszach tak zgęstniał,
że zasłonił przeciwległą stromiznę parowu. Wśród dymu migotało coś czarnego, prawdopodobnie byli
to ludzie, i czasami błyskały bagnety. Ale czy ci ludzie posuwali się czy stali, czy to byli Francuzi,
czy Rosjanie, tego z reduty szewardińskiej nie można było dostrzec.
Słońce wzeszło jasno i jego skośne promienie trafiały prosto w twarz Napoleona, gdy osłaniając
ręką oczy patrzył na flesze. Dym snuł się przed fleszami, raz więc wydawało się, że to dym się
posuwa, to znów, że posuwają się wojska. Czasami spoza wystrzałów słychać było krzyki ludzi,
ale nie sposób było pojąć, co oni tam robią.
Napoleon stał na wzgórku i patrzył przez lunetę; w malutkim krążku lunety widział dym i ludzi,
czasami swoich, czasami Rosjan; ale gdy znów patrzył gołym okiem, nie wiedział, gdzie się działo
to wszystko, na co patrzył.
Zszedł ze wzgórka i jął chodzić koło niego tam i z powrotem.
Od czasu do czasu stawał, przysłuchiwał się strzałom i spoglądał na pole bitwy.
Nie tylko z tego miejsca na dole, gdzie stał, nie tylko z kurhanu, na którym stali teraz niektórzy
jego generałowie, ale nawet z fleszy, na których obecnie znajdowali się razem - na przemian to
żołnierze rosyjscy, to francuscy, zabici, ranni i żywi, przerażeni lub oszaleli - nie można było
wymiarkować, co działo się na tamtym miejscu. W ciągu kilku godzin w tamtym miejscu - wśród
nie milknącej strzelaniny armatniej i karabinowej - ukazywali się bądź sami Rosjanie, bądź sami
Francuzi, bądź piechota, bądź też kawaleria; zjawiali się, padali, strzelali, zderzali się, a nie wiedząc,
co ze sobą nawzajem mają robić, krzyczeli i pędem zawracali.
Do Napoleona nieustannie podjeżdżali galopem adiutanci, których wysyłał, i ordynansi jego
marszałków - meldując o przebiegu walki; jednak te wszystkie meldunki były kłamliwe: i dlatego
że w ogniu bitwy jest rzeczą niemożliwą powiedzieć, co się dzieje w danej chwili, i dlatego że wielu
adiutantów nie dojeżdżało do miejsca walki i przekazywali to, co usłyszeli od innych; i jeszcze
dlatego, że zanim adiutant przejechał te dwie-trzy wiorsty dzielące go od Napoleona, okoliczności już
się zmieniały, a wiadomość, którą wiózł, stawała się już nieścisła. Oto od wicekróla przygalopował
adiutant z wiadomością, że Borodino zajęte i most na Kołoczy w rękach Francuzów. Adiutant
zapytywał Napoleona, czy każe wojskom przechodzić na drugi brzeg. Napoleon rozkazał, by wojska
stanęły w szyku po tamtej stronie i czekały; ale nie tylko wówczas, kiedy Napoleon wydawał
ów rozkaz, lecz zaraz po odjeździe adiutanta z Borodina most został odbity przez Rosjan i spalony -
w tym właśnie starciu, w którym uczestniczył Pierre na samym początku bitwy.
Z flesz przycwałował blady, przestraszony adiutant i doniósł Napoleonowi, że atak odparty.
Compans raniony, a Davout zabity, tymczasem zaś kiedy adiutantowi mówiono, że Francuzi zostali
odparci, inny oddział wojsk zajął flesze, a Davout żył, był tylko lekko kontuzjowany. Biorąc
pod uwagę takie nieuniknienie kłamliwe doniesienia, Napoleon wydawał rozkazy, które albo już
przedtem, zanim je wydał, były spełnione, albo nie mogły być i nie były wykonywane.
32
Marszałkowie i generałowie znajdujący się bliżej lub dalej od pola bitwy, lecz podobnie jak
i Napoleon nie uczestniczący w samej bitwie, lecz tylko z rzadka wjeżdżający pod ogień kul,
nie pytając Napoleona wydawali swoje zarządzenia i rozkazy, gdzie i skąd strzelać, dokąd ma pędzić
kawaleria, dokąd biec piechota. Ale nawet i ich rozkazy, zupełnie tak samo jak rozkazy Napoleona,
w bardzo nieznacznym stopniu i rzadko kiedy były wykonywane. Przeważnie zdarzało się wprost
przeciwnie, niż rozkazywali. Żołnierze, którym kazano iść naprzód, zawracali pędem, kiedy się dostali
pod ogień kartaczy; żołnierze, którzy mieli rozkaz stać w miejscu, nagle, zobaczywszy Rosjan,
którzy znienacka zjawili się przed nimi, czasami uciekali, czasami biegli naprzód, kawaleria zaś
pędziła bez rozkazu za uciekającymi Rosjanami. Tak właśnie dwa pułki kawalerii przecwałowały
przez siemionowski parów i zaledwie wjechały na górę, co tchu zawróciły. W ten sam sposób
posuwała się piechota, biegnąc czasami zupełnie nie tam, gdzie jej kazano. Wszystkie rozkazy, dokąd
i kiedy przesunąć działa, kiedy posłać piechurów, by strzelać, kiedy konnych - by tratować rosyjską
piechotę, te wszystkie rozkazy wydawali bezpośredni dowódcy oddziałów znajdujący się w szeregach,
nie pytając się nawet Neya, Davouta i Murata, a cóż dopiero Napoleona. Nie bali się
odpowiedzialności za niewypełnienie rozkazu albo za samowolny rozkaz, albowiem podczas bitwy
rzecz idzie o to, co człowiek ma najdroższego - o własne życie, więc czasami zdaje się, że ocalenie
polega na ucieczce do tyłu, czasami na ucieczce do przodu, a zatem ci ludzie znajdujący się w ogniu
walki postępowali zgodnie z nastrojem chwili. W istocie zaś te wszystkie ruchy naprzód i w tył
bynajmniej nie przynosiły wojskom ulgi i nie zmieniały ich położenia. Wzajemne ich napady i ataki
prawie nie czyniły im szkody, szkodę zaś, śmierć i kalectwo przynosiły pociski i kule, latające
wszędzie na całej tej przestrzeni, na której miotali się owi ludzie. Skoro tylko ci ludzie wydostawali
się z tej przestrzeni, na której latały pociski i kule, natychmiast stojący z tyłu dowódcy formowali ich,
brali w karby dyscypliny i pod wpływem owej dyscypliny ludzie ci znów wchodzili w sferę ognia,
w której znów (pod wpływem strachu przed śmiercią) wyłamywali się spod dyscypliny i biegli wedle
przypadkowego nastroju tłumu.
XXXIV
Generałowie Napoleona - Davout, Ney i Murat, znajdujący się w pobliżu tej strefy ognia i nawet
czasem wjeżdżający w nią, kilkakroć wprowadzali tam sformowane olbrzymie masy wojsk.
Ale wbrew temu, co niezmiennie działo się podczas wszystkich poprzednich bitew, sformowane masy
wojsk wracały s t a m t ą d jako bezładne, wystraszone tłumy. Znów je formowali, ale ludzi było coraz
mniej. W południe Murat posłał do Napoleona swego adiutanta z żądaniem posiłków.
Napoleon siedział pod kurhanem i pił poncz, kiedy do niego przygalopował adiutant Murata
z zapewnieniem, że Rosjanie zostaną rozbici, jeśli jego cesarska mość da jeszcze dywizję.
- Posiłki? - rzekł Napoleon z surowym zdumieniem. Patrzył na ładnego młodzika-adiutanta
z czarnymi, długimi, ufryzowanymi włosami (tak samo nosił włosy Murat), jakby nie rozumiał jego
słów. ,,Posiłki! - pomyślał Napoleon. - O jakie jeszcze proszą posiłki mając w rękach połowę armii
skierowanej na słabe, nie umocnione skrzydło Rosjan!”
- Dites au roi de Naples - rzekł surowo Napoleon - qu'il n 'est pas midi et que je ne vois pas
encore clair sur mon échiquier. Allez... [Powiedz pan królowi Neapolu, że jeszcze nie południe i że ja jeszcze nie dość wyraźnie widzę sytuację na szachownicy. W drogę...]
Ładny młodzik-adiutant z długimi włosami, nie odejmując ręki od kapelusza, westchnął ciężko
i z powrotem pogalopował tam, gdzie zabijano ludzi.
Napoleon wstał, przywołał Caulaincourta i Berthiera i wszczął z nimi rozmowę o rzeczach
nie mających nic wspólnego z bitwą.
Wśród rozmowy, która zaczęła interesować Napoleona, oczy Berthiera zwróciły się na generała
ze świtą, który na spienionym koniu galopował w stronę kurhanu. Był to Beillard. Zsiadłszy z konia
Beillard szybkim krokiem zbliżył się do cesarza i donośnym głosem jął dowodzić konieczności
posiłków. Klął się honorem, że Rosjanie zginą, jeśli cesarz da jeszcze dywizję.
Napoleon wzruszył ramionami, nic nie odpowiedział i przechadzał się dalej. Beillard głośno
i z ożywieniem jął rozmawiać z generałami świty, którzy go otoczyli.
- Beillard, jesteś pan bardzo popędliwy - rzekł Napoleon znów zbliżając się do przybyłego
generała. - W ogniu walki łatwo się omylić. Jedź pan, przypatrz się, a potem wracaj do mnie.
Jeszcze Beillard nie zdążył zniknąć z oczu, a już z drugiej strony nadjechał nowy wysłannik z pola
bitwy. - Eh bien, qu'est-ce qu'il y a? [Co takiego?] - zapytał Napoleon tonem człowieka rozdrażnionego
ciągłym przeszkadzaniem.
33
- Sire, le prince... [ Najjaśniejszy panie, książę... ] - zaczął adiutant.
- Prosi o posiłki? - rzekł Napoleon z gniewnym gestem. Adiutant twierdząco pochylił głowę i jął
meldować; ale cesarz odwrócił się od niego, zrobił dwa kroki, zatrzymał się, wrócił i przywołał
Berthiera. - Trzeba dać rezerwy - rzekł, lekko rozkładając ręce. - Kogo tam posłać, jak pan myśli? -
zwrócił się do Berthiera, do tego oison que j'ai fail aigle [gąsięcia, z którego uczyniłem orła ], jak potem
mawiał o nim.
- Dywizję Claparède'a, wasza cesarska mość - rzeki Berthier znający na pamięć wszystkie
dywizje, pułki i bataliony.
Napoleon aprobująco kiwnął głową.
Adiutant pocwałował do dywizji Claparède'a. I po kilku minutach młoda gwardia stojąca
za kurhanem ruszyła ze swego miejsca. Napoleon milcząc patrzył w tym kierunku.
- Nie - zwrócił się z nagła do Berthiera - nie mogę posyłać Qaparède'a. Poślij pan dywizję Frianta -
powiedział.
Choć nie było żadnej racji, by zamiast Claparède'a posyłać dywizję Frianta, a nawet była widoczna
niedogodność i zwłoka, wynikająca z zatrzymania Claperède'a i wysłania Frianta, jednak rozkaz był
dokładnie wykonany. Napoleon nie widział, że względem swych wojsk odgrywa rolę doktora
przeszkadzającego swymi lekarstwami, rolę, którą tak dobrze pojmował i potępiał.
Dywizja Frianta, podobnie jak inne dywizje, zniknęła w dymie pola bitwy. Z różnych stron nadal
przybywali adiutanci i jakby się zmówili, wszyscy powiadali to samo. Wszyscy prosili o posiłki,
wszyscy oświadczali, że Rosjanie trzymają się na swych pozycjach i prowadzą un feu d'enfer
[piekielny ogień], od którego wojsko francuskie topnieje.
Napoleon siedział zamyślony na polowym stołku.
M-r Beausset, amator podróży, już był przegłodził się od rana, zbliżył się więc do cesarza
i z uszanowaniem zaproponował jego cesarskiej mości śniadanie.
- Mam nadzieję, że teraz mogę już pogratulować zwycięstwa waszej cesarskiej mości - powiedział.
Napoleon w milczeniu przecząco pokręcił głową. Sądząc, że przeczenie dotyczy zwycięstwa,
a nie śniadania, m-r de Beausset pozwolił sobie z żartobliwością pełną szacunku zauważyć, że nie ma
na świecie przyczyn, które by mogły przeszkodzić w zjedzeniu śniadania, jeśli tylko można to zrobić.
- Allez vous... [Idź pan do...] - rzekł Napoleon nagle ponuro i odwrócił się. Błogi uśmiech
ubolewania, skruchy i zachwytu rozpromienił twarz pana de Beausset, który posuwistym krokiem
odszedł do generałów.
Napoleon doznawał ciężkiego uczucia, podobnego do uczucia, jakiego zawsze doznaje szczęśliwy
gracz, szaleńczo rzucający pieniędzmi, zawsze wygrywający, kiedy nagle, właśnie wtedy gdy rozważa
wszystkie szanse gry, czuje, że im bardziej jest obliczony każdy jego krok, tym pewniejsza jest
przegrana.
Wojska były te same, generałowie również, te same były przygotowania, taka sama dyspozycja
bitwy, taka sama proclamation, courte et énergique [proklamacja krótka i energiczna], on był taki sam,
wiedział to, wiedział, że obecnie był o wiele bardziej doświadczony i bieglejszy niż przedtem, nawet
wróg był ten sam, co pod Austerlitz i pod Friedlandem: a jednak ręka w straszliwym rozmachu
opadała bezsilnie, jak zaczarowana.
Wciąż te same metody, które niegdyś zawsze były wieńczone sukcesem: i zmasowanie ognia
baterii na jeden punkt, i atak rezerw w celu przerwania linii, i szarża kawalerii des hommes de fer
[ludzi z żelaza], wszystkie te sposoby zostały już zastosowane, a nie tylko że zwycięstwa nie było,
ale ze wszystkich stron przychodziły jedne i te same wiadomości o zabitych i rannych generałach,
o konieczności posiłków, o niemożliwości obalenia Rosjan i o rozprężeniu wojsk.
Dawniej po dwóch-trzech rozkazach, dwóch-trzech zdaniach przyjeżdżali galopem do niego
z gratulacjami i wesołymi twarzami marszałkowie i adiutanci, oznajmiali o trofeach w postaci
korpusów jeńców, des faisceaux de drapeaux et d'aigles ennemis [naręczy nieprzyjacielskich
sztandarów i orłów], i dział, i taborów, a Murat prosił tylko o pozwolenie wypuszczenia kawalerii
dla zagarnięcia taborów. Tak było pod Lodi, Marengo, Arcole, Jeną, Austerlitz, Wagram i tak dalej,
i tak dalej. Teraz coś dziwnego działo się z jego wojskami.
Mimo wiadomości o wzięciu flesz Napoleon widział, że to było nie to, zupełnie nie to samo
co we wszystkich jego poprzednich bitwach. Widział, że uczucia, jakiego doznawał, doznawali
wszyscy otaczający go ludzie, doświadczeni w bitwach. Twarze wszystkich były smutne, spojrzenia
unikały się wzajemnie. Tylko jeden Beausset mógł nie rozumieć znaczenia tego, co się działo.
Ze swych długoletnich doświadczeń wojennych Napoleon dobrze wiedział - co znaczyło w ciągu
ośmiu godzin, po użyciu wszystkich wysiłków, niewygranie bitwy przez atakującego. Wiedział, że to
34
bitwa przegrana i że obecnie - w tej pełnej napięcia rozstrzygającej chwili, w której znajdowała się
bitwa - najmniejszy przypadek mógł zgubić jego i jego wojska.
Kiedy tak rozważał w myślach całą tę dziwną kampanię rosyjską, w której nie wygrano ani jednej
bitwy, w której w ciągu dwóch miesięcy nie zdobyto ani sztandarów, ani dział, ani nie wzięto
do niewoli korpusów wojsk, kiedy patrzył na maskowany smutek otoczenia i słyszał meldunki,
że Rosjanie ciągle stoją - ogarnęło go straszne uczucie, podobne do uczucia, jakiego się doznaje
we śnie, i przychodziły mu do głowy wszystkie nieszczęśliwe przypadki, mogące go zgubić. Rosjanie
mogli napaść na lewe skrzydło, mogli przerwać centrum, zabłąkany pocisk mógł zabić jego samego.
Wszystko to było możliwe. W poprzednich swych bitwach obmyślał tylko szczęśliwe przypadki,
obecnie zaś wyobrażał sobie niezliczone mnóstwo przypadków nieszczęśliwych i wszystkiego się
spodziewał. Tak, to było niby we śnie, kiedy człowiek wyobrażając sobie napadającego nań złoczyńcę
uderza go z rozmachem tak silnie, że - wie to - powinien złoczyńcę unicestwić, a tymczasem czuje,
że jego ręka, bezsilna i miękka, spada niby szmata; i wtedy bezsilnego człowieka ogarnia
niewypowiedziany strach, że zginie.
Wiadomość, że Rosjanie atakują lewe skrzydło francuskiej armii, wzbudziła w Napoleonie ów
strach. W milczeniu, ze spuszczoną głową, wsparłszy się łokciami o kolana siedział na polowym
stołku pod kurhanem. Berthier podszedł do niego i zaproponował przejażdżkę wzdłuż linii, aby się
przekonać, jak się rzeczy mają.
- Co? Co pan mówi? - rzekł Napoleon. - Tak, niech pan każde podać mi konia.
Siadł i pojechał wierzchem do Siemionowskiego. W powoli rozpływającym się dymie prochowym
na całej tej przestrzeni, po której jechał Napoleon - w kałużach krewi leżały konie i leżeli ludzie
pojedynczo lub kupami. Podobnej potworności, takiej ilości zabitych na tak małej przestrzeni jeszcze
ani Napoleon, ani nikt z jego generałów nie widział. Trwający od dziesięciu godzin huk dział,
który już zmęczył ucho, dodawał osobliwego znaczenia widowisku (podobnie jak muzyka
przy żywych obrazach). Napoleon wjechał na wzgórze Siemionowskie i poprzez dym dostrzegł
szeregi ludzi w mundurach o barwie, do której nie nawykły jego oczy. Byli to Rosjanie.
Zbite szeregi Rosjan stały za Siemionowskiem i za kurhanem, a ich działa bez przerwy strzelały
i dymiły wzdłuż ich linii. Nie było już bitwy. Była trwająca nadal rzeź, która do niczego nie mogła
doprowadzić ani Rosjan, ani Francuzów. Napoleon zatrzymał konia i znów pogrążył się w zamyśleniu,
z którego był wyrwał go Berthier; nie mógł powstrzymać tego dzieła, które się dokonywało przed nim
i wokół niego, a które, jak uważano, było kierowane przez niego i zależne od niego, i to dzieło,
na skutek niepowodzenia, po raz pierwszy wydało mu się niepotrzebne i straszne.
Jeden z generałów zbliżył się do Napoleona i pozwolił sobie zaproponować mu wprowadzenie
do akcji starej gwardii. Ney i Berthier, którzy stali obok Napoleona wymienili spojrzenia i uśmiechnęli
się wzgardliwie z niedorzecznej propozycji tego generała.
Napoleon spuścił głowę i długo milczał.
- A huit cent lieues de France je ne ferai pas démolir ma gardę [O osiemset mil od Francji
nie mogę pozwolić na rozgromienie mej gwardii] - odrzekł, zawrócił koniem i pojechał z powrotem
do Szewardina.
XXXV
Kutuzow siedział ze spuszczoną siwą głową; jego ciężkie ciało spoczywało na okrytej dywanem
ławce na tym samym miejscu, na którym rano widział go Pierre. Nie wydawał żadnych rozkazów,
tylko zgadzał się lub nie zgadzał na to, co mu proponowano.
- Tak, tak, zrobicie to - odpowiadał na różne propozycje. -Tak, tak, jedź, kochasiu, zobacz -
zwracał się to do jednego, to do drugiego z tych, co go otaczali. Albo: - Nie, nie trzeba, lepiej
poczekajmy - powiadał. Wysłuchiwał przywiezionych mu wiadomości, wydawał rozkazy
podwładnym, kiedy to było konieczne; ale zdawało się, że nie interesuje go sens tego, co mu mówili,
że raczej interesuje go coś w wyrazie twarzy i w tonie słów ludzi przynoszących wiadomości.
Na podstawie długoletniego doświadczenia wojskowego wiedział i starczym rozumem pojmował,
że jeden człowiek nie może kierować setkami tysięcy ludzi walczących ze śmiercią, i wiedział,
że o losie bitwy nie decydują zarządzenia naczelnego wodza, nie miejsce, na którym stoją wojska,
nie ilość dział i zabitych, lecz ta nieuchwytna siła zwana duchem wojsk, śledził więc tę siłę i kierował
nią, o ile to było w jego mocy.
Twarz Kutuzowa wyrażała skupienie, spokojną uwagę i napięcie, pokonujące z trudem zmęczenie
słabego, starczego ciała.
35
O jedenastej rano przywieziono mu wiadomość, że flesze zajęte przez Francuzów znów zostały
odbite, ale że książę Bagration jest ranny. Kutuzow wykrzyknął ,,Och!”, i pokiwał głową.
- Jedź do księcia Piotra Iwanowicza i dowiedz się szczegółowo o wszystkim - rzekł do jednego
z adiutantów, a następnie zwrócił się do stojącego za nim księcia Wirtemberskiego:
- Czy wasza wysokość nie zechciałby objąć dowództwa nad drugą armią?
Wkrótce po odjeździe księcia, tak prędko, że książę jeszcze nie mógł dojechać
do Siemionowskiego, powrócił adiutant księcia i zameldował jego dostojności, że książę prosi
o wojska.
Kutuzow skrzywił się. Do Dochturowa wysłał rozkaz, żeby objął dowództwo nad drugą armią,
księcia zaś, bez którego, jak oświadczył, nie może się obejść w tak ważnych chwilach, prosił,
by do niego wrócił. Kiedy przywieziono wiadomość o wzięciu Murata do niewoli i kiedy sztabowcy
winszowali Kutuzowowi, Kutuzow uśmiechnął się.
- Poczekajcie, panowie - oświadczył. - Bitwa jest wygrana, we wzięciu zaś Murata do niewoli
nie ma nic osobliwego. Jednak wstrzymajmy się z radością. - Mimo to wysłał adiutanta, by z tą
wiadomością objechał wojska.
Kiedy z lewego skrzydła przygalopował Szczerbinin z meldunkiem, że Francuzi zajęli flesze
i Siemionowskie, Kutuzow, poznawszy po odgłosach z pola bitwy i po twarzy Szczerbinina,
że wiadomości były niedobre, wstał, jak gdyby dla rozprostowania nóg, wziął Szczerbinina pod ramię
i odprowadził na bok.
- Jedź, kochasiu - rzekł - do Jermołowa, zobacz, czy da się coś zrobić.
Kutuzow znajdował się w Górkach, w centrum pozycji wojsk rosyjskich. Atak Napoleona
kierowany na nasze lewe skrzydło był kilkakrotnie odpierany. W centrum Francuzi nie posunęli się
dalej niż do Borodina. Kawaleria Uwarowa zmusiła Francuzów do ucieczki z lewego skrzydła.
O trzeciej ataki Francuzów ustały. Na twarzach otaczających go ludzi, którzy przybywali z pola
bitwy, Kutuzow czytał napięcie, które doszło do najwyższych granic. Kutuzow był nadspodziewanie
zadowolony z sukcesów dnia. Ale siły fizyczne opuszczały starca. Kilkakrotnie głowa jego pochylała
się nisko, jakby spadała, i Kutuzow zasypiał. Podano mu obiad.
Fligiel-adiutant Wolzogen, ten, który przejeżdżając koło księcia Andrzeja mówił, że wojnę należy
im Raum verlegen [przenieść w przestrzeń], i którego Bagration tak nienawidził, przybył podczas
obiadu do Kutuzowa. Wolzogen przybywał od Barclaya de Tolly z meldunkiem o przebiegu akcji
na lewym skrzydle. Rozsądny Barclay de Tolly, widząc uciekające tłumy rannych i tyły armii
w nieładzie, rozważył wszystkie okoliczności akcji i doszedł do wniosku, że bitwa jest przegrana; z tą
wiadomością przysłał do naczelnego wodza swego ulubieńca.
Kutuzow mozolnie żuł pieczoną kurę. Spojrzał na Wolzogena zmrużonymi, poweselałymi oczami.
Wolzogen, nonszalancko rozprostowując nogi, z na poły wzgardliwym uśmiechem na ustach
podszedł do Kutuzowa dotknąwszy z lekka ręką daszka czapki.
Wolzogen traktował jego dostojność z pewną afektowaną nonszalancją, której celem było
pokazanie, że on, jako wojskowy wysoce wykształcony, pozostawia Rosjanom czynienie bożyszcza
z tego starego, zbytecznego człowieka, a sam wie, z kim ma do czynienia. „Der alte Herr (jak Niemcy
w swym gronie nazywali Kutuzowa) macht sich bequem” [Stary pan spokojnie się urządził] - pomyślał
Wolzogen i, spojrzawszy surowo na talerze stojące przed Kutuzowem, jął tak meldować staremu panu,
jaka jest sytuacja na lewym skrzydle, jak mu kazał Barclay i jak sam to widział i pojmował.
- Wszystkie punkty naszej pozycji są w rękach nieprzyjaciela, odbić nie sposób, bo nie ma wojska;
żołnierze uciekają i nie można ich zatrzymać - meldował.
Kutuzow przestał żuć i patrzył na Wolzogena zdziwiony, jakby nie rozumiejąc, co się do niego
mówi. Wolzogen, zauważywszy wzburzenie des alten Herrn, rzekł z uśmiechem.
- Uważałem, że nie mam prawa ukrywać przed waszą dostojnością tego, co widziałem... Wojska
w całkowitym nieładzie...
Pan to widział? Pan to widział?... - krzyknął Kutuzow zasępiwszy się. Wstając prędko i nacierając
na Wolzogena: - Jak pan... jak pan śmie... - krzyczał, gestykulując groźnie trzęsącymi się rękoma,
i zachłystując się. - Mój panie, jak śmiesz mówić to m n i e . Nic pan nie wiesz. Powiedz ode mnie
generałowi Barclayowi, że jego wiadomości są nieprawdziwe, że ja, wódz naczelny, wiem lepiej
o prawdziwym przbiegu bitwy niż on.
Wolzogen chciał oponować, ale Kutuzow przerwał mu:
- Nieprzyjaciel jest odparty na lewym skrzydle, a na prawym pokonany. Jeśliś, dobrodzieju, źle
widział, to nie pozwalaj sobie mówić tego, czego nie wiesz. Proszę wracać do generała Barclaya
i przekazać mu na jutro mój nieodwołalny rozkaz atakowania nieprzyjaciela - rzekł surowo Kutuzow.
36
Wszyscy milczeli, słychać było tylko ciężki oddech sapiącego starego generała. - Wszędzie zostali
odparci, za co dziękuję Bogu i naszemu mężnemu wojsku. Nieprzyjaciel pokonany i jutro go
popędzimy ze świętej ziemi rosyjskiej - rzekł Kutuzow robiąc znak krzyża; i nagle zaszlochał.
Wolzogen wzruszył ramionami, skrzywił wargi i milcząc odszedł na bok; dziwił się über diese
Eingenommenheit des alten Herrn. [Temu zarozumialstwu starego pana]
- Oto mój bohater - rzekł Kutuzow na widok okazałego, przystojnego, czarnowłosego generała,
który akurat wchodził na kurhan. Był to Gajewski; cały dzień spędził w głównym punkcie
borodińskiego pola.
Rajewski donosił, że wojska twardo stoją na swych miejscach i że Francuzi nie mają odwagi
atakować dalej. Wysłuchawszy tego Kutuzow rzekł po francusku:
- Vous ne pensez donc pas c o m m e l e s a u t r e s que nous sommes obligés de nous retirer?
[Więc pan nie sądzi tak jak inni, że musimy się cofać?]
Au contraire, Votre Altesse, dans les affaires indécises c'est toujours le plus opiniâtre qui reste
victorieux - odpowiedział Rajewski. - Et mon opinion... [Przeciwnie, wasza dostojność, kiedy sprawa jest
nie rozstrzygnięta, zwycięzcą pozostaje zawsze ten, kto jest bardziej uparty. I moim zdaniem...]
- Kasjarow - zawołał Kutuzow do swego adiutanta. - Siadaj, pisz rozkaz na jutro. A ty - zwrócił
się do drugiego - jedź wzdłuż linii i oznajmiaj, że jutro atakujemy.
Podczas gdy Kutuzow rozmawiał z Rajewskim i dyktował rozkaz, Wolzogen wrócił od Barclaya
i zameldował, że generał Barclay de Tolly pragnąłby mieć potwierdzenie na piśmie tego rozkazu,
który wydał feldmarszałek.
Kutuzow, nie patrząc na Wolzogena, kazał napisać ów rozkaz, który - z uzasanionych przyczyn,
aby uniknąć osobistej odpowiedzialności - pragnął mieć były naczelny wódz.
I dzięki owej nie dającej się określić tajemnej więzi, podtrzymującej w całym wojsku jeden i ten
sam nastrój, zwany duchem armii i stanowiący główny nerw wojny, słowa Kutuzowa i jego rozkaz
o jutrzejszej bitwie, zostały przekazane jednocześnie wszystkim oddziałom.
Bynajmniej nie te same słowa, nie ten sam rozkaz dochodził do ostatnich ogniw tego łańcucha.
W tych opowiadaniach, które w różnych krańcach armii przekazywał jeden drugiemu, nic nie
przypominało nawet tego, co powiedział Kutuzow; ale sens jego słów dotarł wszędzie, to bowiem,
co Kutuzow powiedział, nie wypływało z wyrachowanych rozważań, lecz z uczucia, które ożywiało
zarówno naczelnego wodza, jak i każdego Rosjanina.
Dowiedziawszy się, że nazajutrz atakujemy nieprzyjaciela, i usłyszawszy z wyższych kół armii
potwierdzenie tego, w co chcieli wierzyć, zmęczeni, wątpiący ludzie nabierali otuchy i animuszu.
XXXVI
Pułk księcia Andrzeja znajdował się wśród rezerw, które pod silnym ogniem nieprzyjacielskim
do drugiej stały bezczynnie poza Siemionowskiem. O drugiej pułk, który już stracił przeszło dwustu
ludzi, został przesunięty naprzód, na stratowane pole owsa, na ten odcinek między Siemionowskiem
a baterią na kurhanie, gdzie owego dnia padło tysiące ludzi i na który o drugiej był skierowany
wzmocniony zmasowany ogień kilkuset nieprzyjacielskich dział.
Nie ruszając się z tego miejsca i nie wystrzeliwszy ani jednej kuli pułk stracił tutaj jeszcze trzecią
część swych ludzi. Z przodu, a zwłaszcza z prawej strony, w nie rozchodzącym się dymie grzmiały
działa, a z tajemniczej przestrzeni dymu, zasnuwającego całą okolicę, bez przerwy, pośpiesznie sycząc
i świszcząc, wylatywały pociski i przeciągle gwiżdżąc - granaty. Czasami, jakby chcąc dać chwilę
wytchnienia, w ciągu kwadransa wszystkie pociski i granaty przenosiły, ale czasami w ciągu minuty
wydzierały pułkowi kilkunastu ludzi, i bez przerwy odciągano zabitych i wynoszono rannych.
Z każdym nowym uderzeniem coraz mniej szans życia pozostawało tym, którzy jeszcze nie zostali
zabici. Pułk stał kolumnami batalionowymi w odstępach co trzysta kroków, ale pomimo to nastrój
wśród wszystkich był taki sam, wszyscy byli jednakowo milczący i ponurzy. W szeregach z rzadka
słychać było rozmowę, która milkła za każdym razem, gdy rozlegało się uderzenie trafiającego
pocisku i okrzyk: ,,Nosze!” Na rozkaz dowództwa ludzie przeważnie siedzieli na ziemi, jeden,
zdjąwszy kiwer, starannie wygładzał załamki, a następnie je składał; drugi, rozkruszywszy w dłoniach
suchą glinę, czyścił nią bagnet; inny prostował rzemień i przesuwał sprzączki temblaka; inny jeszcze,
przeżuwając się, starannie odwijał i na nowo zawijał onuce. Niektórzy stawiali domki z grudek
zoranej ziemi albo robili plecionki ze słomy rżyska. Wszyscy sprawiali wrażenie pogrążonych w tych
zajęciach. Kiedy padali ranni i zabici, kiedy niesiono nosze, kiedy nasi się cofali, kiedy poprzez dym
37
widać było wielkie masy nieprzyjaciela, nikt na to nie zwracał uwagi. Ale kiedy jechała do przodu
artyleria, kawaleria, kiedy było widać ruchy naszej piechoty - ze wszystkich stron rozlegały się głosy
aprobaty. Największą jednak uwagę budziły zdarzenia całkiem postronne, nie mające żadnego
związku z bitwą. Jak gdyby w tych zwykłych, życiowych zdarzeniach odpoczywała uwaga tych ludzi
znużonych moralnie. Przed frontem pułku przeszła bateria artylerii. Przy jednym z artyleryjskich
jaszczów koń przyprzężny przestąpił postronek. - „Hej, przyprzężny!... Popraw!... Upadnie... Ech,
nie widzą!...” - krzyczano z szeregów w całym pułku. Innym razem ogólną uwagę zwrócił nieduży
brązowy, ze sztywno podniesionym ogonem, piesek, który Bóg wie skąd się tu wziął; zafrasowana
psina biegła truchtem przed szeregami, a kiedy nagle uderzył pocisk, zaskowyczała, podwinęła ogon
i rzuciła się w bok. W całym pułku rozległ się śmiech i gwizdy. Lecz tego rodzaju rozrywki trwały
chwilę, a tymczasem ludzie od przeszło ośmiu godzin stali bez jadła i bezczynnie, pod ustawicznym
strachem śmierci; blade, chmurne twarze bladły coraz bardziej i coraz bardziej pochmurniały.
Książę Andrzej, tak samo jak i wszyscy z jego pułku - chmurny i blady, chodził po łące, obok pola
owsa, tam i z powrotem, od jednej miedzy do drugiej; ręce założył w tył, głowę spuścił... Nie miał nic
do roboty ani do rozkazywania. Wszystko robiło się samo: zabitych odciągano za linię frontu, rannych
wynoszono, szeregi zacieśniały się. Jeśli żołnierze biegli w tył, to z pośpiechem wracali. Z początku
książę Andrzej uważał za swój obowiązek budzić męstwo w żołnierzach i dawać im przykład,
przechadzał się wzdłuż szeregów; potem przekonał się jednak, że ani nie potrzebuje, ani nie ma czego
ich uczyć. Wszystkie siły jego duszy, podobnie jak każdego żołnierza, były mimo woli skierowane
na to, by powstrzymać się od rozważań nad okropnością położenia, w jakim się znajdowali. Chodził
po łące powłócząc nogami, mierzwił trawę i przyglądał się swoim zakurzonym butom; to stawiał
wielkie kroki usiłując trafiać w ślady pozostawione na łące przez kosiarzy, to znów licząc kroki
rachował ile razy musi przejść od miedzy do miedzy, żeby zrobić wiorstę, to znów osmykiwał kwiatki
piołunu rosnącego na miedzach, rozcierał je w dłoniach i wciągał ich gorzką, mocną woń.
Z wczorajszej pracy myśli nie pozostało nic. O niczym nie myślał. Zmęczonym słuchem śledził ciągle
te same odgłosy, odróżniał świst pocisków od huku strzałów, spoglądał na czujne twarze ludzi
z pierwszego batalionu i czekał. „O... znów na nas!” - myślał przysłuchując się czemuś, co zbliżało się
ze świstem spoza przesłoniętego dymem obszaru. „Jeden, drugi! Jeszcze! Trafił...” Zatrzymał się
i popatrzył na szeregi. „Nie, przeniosło. A ten trafił.” I znów zaczynał chodzić, starał się stawiać jak
największe kroki, aby zrobiwszy szesnaście kroków dojść do miedzy.
Świst i huk! O pięć kroków od niego pocisk wyrwał suchą ziemię i zarył się. Mimowolny dreszcz
przebiegł mu po plecach. Znów popatrzył na szeregi. Prawdopodobnie wielu padło; przy drugim
batalionie zebrał się duży tłum.
- Panie adiutancie, proszę wydać rozkaz, żeby się nie gromadzili - krzyknął. Adiutant spełniwszy
rozkaz zbliżał się do księcia Andrzeja. Z drugiej strony nadjechał konno dowódca batalionu.
- Uwaga! - rozległ się wystraszony okrzyk żołnierza. Granat, niby ptak świszczący w bystrym
locie i przysiadający na ziemi, padł o dwa kroki od księcia Andrzeja, tuż przy koniu dowódcy
batalionu. Koń pierwszy, nie pytając, czy to dobrze, czy źle okazywać strach, parsknął, stanął dęba,
omal nie zrzucił majora i odskoczył w bok. Przerażenie konia udzieliło się ludziom.
- Padnij! - rozległ się głos adiutanta, który przywarł do ziemi. Książę Andrzej stał
niezdecydowany. Granat dymił i kręcił się niby bąk między nim i leżącym adiutantem, na skraju pola
i łąki, obok krzewu piołunu.
,,Czyżby to była śmierć? - myślał książę Andrzej patrząc zupełnie nowym, zawistnym spojrzeniem
na trawę, na piołun i na smugę dymu wijącą się z kręcącej się czarnej piłeczki. - Ja nie mogę umrzeć,
ja nie chcę, ja kocham życie, kocham tę trawę, ziemię, powietrze...” Myślał to, a jednocześnie
pamiętał, że na niego patrzą.
- Wstyd, panie oficerze! - rzekł do adiutanta - jaki... - Nie dokończył. W tej chwili rozległ się
wybuch, świst jakby odłamków rozbitego okna, duszący zapach prochu - i książę Andrzej uskoczył
w bok, podniósł rękę i upadł na pierś.
Podbiegło do niego kilku oficerów. Z prawej strony brzucha wypływała na trawę duża plama krwi.
Wezwani pospolitacy stanęli z noszami za grupą oficerów. Książę Andrzej leżał na piersi, z twarzą
zanurzoną w trawie, oddychał rzężąc, z wysiłkiem.
- Cóżeście stanęli, chodźcie!
Chłopi zbliżyli się, ujęli go za nogi i ramiona, ale kiedy jęknął żałośnie, spojrzeli po sobie i znowu
go położyli.
- Brać, kłaść, wszystko jedno! - krzyknął czyjś głos. Po raz drugi ujęli go za ramiona i położyli
na noszach.
38
- Ach, mój Boże! Mój Boże! Cóż to?... Brzuch! To koniec! Ach, mój Boże! - rozległy się głosy
wśród oficerów. - Zabrzęczał mi tuż koło ucha - mówił adiutant. Chłopi dopasowali nosze na ramiona
i ścieżką, którą już byli wydeptali, pośpiesznie ruszyli na punkt opatrunkowy.
- W nogę... Ech, chłopstwo! - krzyknął oficer zatrzymując za ramię pierwszego z chłopów
trzęsących w marszu noszami.
- Chwedor, równaj, Chwedor - mówił chłop idący na przedzie.
- No już - rzekł z radością idący z tyłu, kiedy utrafił.
- Jaśnie panie? Co? Książę? - rzekł drżącym głosem Timochin, gdy podbiegł i spojrzał na nosze.
Książę Andrzej otworzył oczy i z noszy, w które głęboko wpadła mu głowa, spojrzał na tego, kto
mówił, i znów spuścił powieki.
Pospolitacy przynieśli księcia Andrzeja do lasu, gdzie stały furmanki i gdzie był punkt
opatrunkowy. Punkt opatrunkowy składał się z trzech rozrzuconych na skraju brzozowego zagajnika
namiotów z podwiniętymi ściankami. W zagajniku stały furmanki i konie. Konie jadły owies
z worków przymocowanych do hołobli, wróble zlatywały się do nich i zbierały rozsypane
ziarno. Kruki, czując krew, przelatywały z brzozy na brzozę i niecierpliwie krakały. Wokół
namiotów, na przestrzeni więcej niż dwóch dziesięcin, leżeli, siedzieli, stali zakrwawieni
ludzie w różnej odzieży. Wokół rannych, o zatroskanych, pełnych uwagi twa rzach, stały
tłumy żołnierzy-tragarzy; nadaremnie oficerowie, wydający rozkazy, odpędzali ich z tego
miejsca. Nie słuchając oficerów, żołnierze, wsparci o nosze, stali i badawczo, jak gdyby
usiłowali pojąć trudne znaczenie tego widowiska, patrzyli na to, co się przed nimi działo.
Z namiotów dochodziły to głośne, gniewne wrzaski, to żałosne jęki. Od czasu do czasu
wybiegali stamtąd felczerzy po wodę i wskazywali, kogo wnosić. Ranni, czekający
przed namiotem swej kolei, rzęzili, jęczeli, płakali, krzyczeli, wymyślali, prosili wód ki.
Niektórzy bredzili. Przestępując przez nie opatrzonych rannych, tragarze przynieśli księcia
Andrzeja, jako dowódcę pułku, bliżej jednego z namiotów. Zatrzymali się czekając
na rozkaz. Książę Andrzej otworzył oczy i długo nie mógł zrozumieć, co się wokół niego
działo. Przypomniał sobie łąkę, piołun, zorane pole, czarną wijącą się piłeczkę i namiętny
poryw miłości życia. O dwa kroki od niego stał wsparty o konar wysoki, przystojny,
czarnowłosy podoficer z obwiązaną głową. Mówił głośno zwracając na siebie ogólną uwagę.
Był raniony kulami w głowę i w nogę. Dokoła niego zebrał się tłum rannych i tragarzy,
chciwie słuchając jego słów.
- Tośmy go tak zdzielili, że wszystko rzucił, samegośmy króla wzięli - krzyczał żołnierz
i rozglądał się na wszystkie strony błyszczącymi, rozgorączkowanymi czarnymi ocz ami. -
Żeby tak wtedy podeszły r e z e r w y , to upewniam cię, bratku, ani ducha by po nim
nie zostało...
Podobnie jak wszyscy, którzy otaczali opowiadającego, książę Andrzej patrzył na niego
błyszczącymi oczami i doznawał pociechy. „Ale czy teraz nie wszystko jedno - pomyślał. -
Co będzie tam i co było tu? Dlaczego było mi żal rozstawać się z życiem? Było jednak coś
w tym życiu, czegom nie rozumiał i nie rozumiem.”
Tom III.
II
Siły narodów mówiących dwunastoma językami Europy wdarły się do Rosji. Unikając starcia,
wojsko rosyjskie i ludność cofają się do Smoleńska i od Smoleńska do Borodina. Z ciągle wzrastającą
szybkością wojsko francuskie prze w stronę Moskwy, do celu swego ruchu. Wraz z przybliżaniem się
do celu pęd jego wzrasta, podobnie jak szybkość spadającego ciała wzrasta w miarę jego zbliżania się
do ziemi. Z tyłu - tysiące wiorst wygłodzonego, wrogiego kraju; z przodu - dziesiątki wiorst dzielące
od celu. Czuje to każdy żołnierz armii napoleońskiej, najazd więc posuwa się sam przez się, siłą
rozpędu.
W rosyjskim wojsku w miarę odwrotu coraz bardziej rozpłomienia się duch zawziętości względem
wroga: podczas odwrotu duch ten koncentruje się i narasta. Pod Borodinem dochodzi do starcia.
Ani wojsko francuskie, ani rosyjskie nie rozpadło się, lecz bezpośrednio po starciu wojsko rosyjskie
musi się cofnąć, jak musi potoczyć się w tył kuła, kiedy się zetknie z drugą kulą, pędzącą na nią
39
z dużą szybkością; tak samo jest nieuniknione, że (choć utraciwszy w starciu całą swą siłę) kula
najazdu, która nabrała była gwałtownego rozpędu, toczy się jeszcze na pewnej przestrzeni.
Rosjanie odstępują o sto dwadzieścia wiorst za Moskwę, Francuzi dochodzą do Moskwy i tam się
zatrzymują. W ciągu następnych pięciu tygodni nie ma ani jednej bitwy. Francuzi nie ruszają się.
Niby śmiertelnie ranna bestia, która spływając krwią liże swe rany, przez pięć tygodni pozostają
w Moskwie nic nie przedsiębiorąc i nagle, bez żadnej nowej przyczyny, uciekają z powrotem; biegną
na szosę kałuską i (po zwycięstwie, gdyż pole bitwy pod Mało Jarosławcem znowu pozostało
przy nich), nie wydając ani jednej poważnej bitwy, jeszcze szybciej uciekają do Smoleńska,
za Smoleńsk, za Wilno, za Berezynę i dalej.
Wieczorem 26 sierpnia zarówno Kutuzow, jak i cała armia rosyjska byli przekonani, że bitwa
pod Borodinem była wygrana. Tak właśnie Kutuzow napisał do monarchy. Kutuzow rozkazał
przygotowywać się do nowego boju, aby dobić nieprzyjaciela, nie dlatego, że chciał kogoś oszukać,
lecz dlatego, że wiedział, iż wróg jest pokonany, podobnie jak to wiedział każdy uczestnik bitwy.
Ale tego samego wieczora i nazajutrz zaczęły jedna po drugiej przychodzić wiadomości
o niesłychanych stratach, o stracie połowy armii, toteż nowa bitwa okazała się fizycznie niemożliwa.
N i e m o ż n a b y ł o wydawać bitwy, kiedy jeszcze nie zebrano wiadomości, nie uprzątnięto
rannych, nie uzupełniono amunicji, nie policzono zabitych, nie wyznaczono nowych dowódców
na miejsce poległych, kiedy ludzie jeszcze się nie najedli i nie wyspali. A tymczasem natychmiast
po bitwie (zgodnie z tą gwałtowną siłą ruchu, jakby spotęgowaną teraz odwrotnie proporcjonalnie
do kwadratu odległości), nazajutrz rano wojska francuskie już same przez się nacierały na wojska
rosyjskie. Kutuzow chciał atakować nazajutrz i cała armia tego chciała. Jednak, aby atakować,
nie wystarczy tylko chcieć, trzeba móc to czynić, a tej możności nie było. Nie sposób było nie cofnąć
się o jeden dzień marszu, potem tak samo nie sposób było nie cofnąć się o drugi i trzeci przemarsz;
i wreszcie pierwszego września, kiedy armia zbliżyła się do Moskwy - mimo całej mocy uczucia,
jakie ogarnęło szeregi wojska - stan rzeczy wymagał, by wojska odeszły za Moskwę. I wojska
odstąpiły jeszcze o jeden, o ostatni przemarsz, i oddały Moskwę nieprzyjacielowi.
Dla ludzi, którzy przywykli sądzić, że wodzowie układają plany wojen i bitew tak jak każdy z nas,
gdy siedząc nad mapą w gabinecie rozważa, jakie w takiej a takiej bitwie wydałby zarządzenie,
wynika kwestia, dlaczego Kutuzow cofając się nie postąpił tak a tak, dlaczego nie zajął pozycji
przed Filami, dlaczego od razu nie cofnął się na drogę kałuską po oddaniu Moskwy itd. Ludzie,
którzy przywykli tak myśleć, zapominają albo nie wiedzą o tych nieuniknionych warunkach, w jakich
zawsze działa każdy wódz naczelny. Działalność wodza ani trochę nie jest podobna do tej
działalności, jaką sobie wyobrażamy siedząc swobodnie w gabinecie, rozpatrując na mapie jakąś
kampanię z wiadomą liczbą wojsk tej i drugiej strony w danym terenie i kiedy zaczynamy swe
rozważanie od jakiegoś znanego momentu. Wódz naczelny nigdy nie bywa w takich warunkach
p o c z ą t k u jakiegoś zdarzenia, w jakich my zawsze rozpatrujemy to zdarzenie. Wódz zawsze
znajduje się w środku toczących się zdarzeń, toteż nigdy, w żadnej chwili nie jest w stanie przemyśleć
całej doniosłości dokonującego się faktu. Nieznacznie, chwila za chwilą, rzeźbi się znaczenie faktu,
w każdej zaś chwili tego konsekwentnego, nieprzerwanego rzeźbienia się faktu wódz naczelny
znajduje się w centrum nader skomplikowanej gry intryg, kłopotów, zależności, władzy, projektów,
rad, gróźb, oszustw i nieustannie musi odpowiadać na niezliczone mnóstwo stojących przed nim
zagadnień, bardzo często sprzecznych z sobą.
Teoretycy wojskowi powiadają nam z całą powagą, że Kutuzow o wiele wcześniej, nim zajął File,
powinien był pchnąć wojska na drogę kałuską, że ktoś nawet zgłosił taki projekt. Ale wódz naczelny,
zwłaszcza w trudnej chwili, staje nie wobec jednego projektu, ale przed ich dziesiątkami,
i to jednocześnie. I te wszystkie projekty, oparte na strategii i taktyce, wzajemnie sobie przeczą.
Zdawałoby się, iż rzeczą wodza naczelnego jest tylko wybrać jeden z tych projektów. Ale i tego
nie może zrobić. Zdarzenia i czas nie czekają. Przypuśćmy, że 28 sierpnia proponują mu przejść
na drogę kałuską, lecz akurat przybywa od Miłoradowicza adiutant i pyta, czy teraz wdać się w walkę
z Francuzami, czy też się cofać. A rozkaz odwrotu spycha nas z zakrętu na drogę kałuską. Zaraz
po adiutancie intendent zapytuje, dokąd wieźć prowiant, szef zaś szpitali - dokąd wieźć rannych;
tymczasem kurier przywozi z Petersburga list, w którym monarcha nie dopuszcza możliwości oddania
Moskwy, rywal zaś naczelnego wodza, który kopie pod nim dołki (tacy zawsze są, i to nie jeden,
ale kilku), przedstawia nowy projekt, krańcowo różny od planu wyjścia na drogę kałuską; a przecież
siły naczelnego wodza potrzebują snu i wzmocnienia; a czcigodny generał, którego ominęła nagroda,
przychodzi ze skargą, a ludność błaga o opiekę; oficer zaś wysłany w celu zrekognoskowania
miejscowości wraca i melduje coś wręcz przeciwnego, niż mówił oficer, który był wysłany przed nim;
40
a szpieg, jeniec i generał robiący rekonesans - każdy inaczej przedstawia sytuację armii
nieprzyjacielskiej. Ludzie, którzy przywykli nie rozumieć tych nieodzownych warunków działalności
każdego naczelnego wodza albo o nich nie pamiętać, przedstawiają nam na przykład położenie wojsk
w Filach i przypuszczają przy tym, że 1 września wódz naczelny mógł zupełnie swobodnie
rozstrzygać kwestię oddania Moskwy czy też jej obrony, tymczasem wobec położenia, w jakim
wówczas znajdowała się armia w odległości pięciu wiorst od Moskwy, takiej kwestii być nie mogło.
Kiedyż więc ta kwestia została rozstrzygnięta? I nad Dryssą, i pod Smoleńskiem, a najrealniej
24 sierpnia pod Szewardinem i 26 pod Borodinem, i każdego dnia, o każdej godzinie i każdej minucie
podczas odwrotu spod Borodina do Fil.
III
Odstąpiwszy od Borodina wojska rosyjskie stały pod Filami. Jermołow, wróciwszy z przeglądu
pozycji, podjechał do feldmarszałka.
- Niemożliwą jest rzeczą bić się na tej pozycji - oświadczył.
Kutuzow spojrzał na niego ze zdziwieniem i kazał mu powtórzyć powiedziane słowa. Kiedy
powtórzył, Kutuzow wyciągnął do niego rękę.
- Daj no rękę - powiedział i odwrócił ją tak, by namacać puls. - Jesteś niezdrów, kochasiu - rzekł. -
Zastanów się, co mówisz.
Na Górze Pokłonnej, w odległości sześciu wiorst od rogatki Dorogomiłowskiej, Kutuzow wysiadł
z powozu i usiadł na ławce na skraju drogi. Wokół niego zebrała się grupa generałów. Przyłączył się
do nich przybyły z Moskwy hrabia Rastopczyn. Całe to świetne towarzystwo podzieliło się na kilka
kół; w każdym z nich rozmawiano o zaletach i wadach pozycji, o położeniu wojsk,
o przypuszczalnych planach, o sytuacji Moskwy, w ogóle o sprawach wojennych. Wszyscy czuli,
że choć to się tak nie nazywało, choć nie byli w tym celu wezwani, była to rada wojenna. Rozmowy
ciągle się utrzymywały w sferze spraw ogólnych. Jeśli ktoś oznajmiał o sprawach osobistych albo się
o nich dowiadywał, to o tym mówiło się szeptem i od razu znów się przechodziło do kwestii ogólnych;
nie widać było, by ktokolwiek z tych ludzi żartował, śmiał się lub nawet uśmiechał. Wszyscy,
widocznie z trudem, usiłowali trzymać się na poziomie sytuacji. Wszystkie grupy rozmawiających
starały się być w pobliżu naczelnego wodza (jego ławka stanowiła centrum tych kółek) i mówiły tak,
by on mógł je słyszeć. Wódz naczelny słuchał i niekiedy pytał, jeśli nie dosłyszał tego, co mówiono
wokół niego, ale nie nawiązywał rozmowy i nie wypowiadał swego zdania. Przeważnie, kiedy się
przysłuchał rozmowie tej czy innej grupy, odwracał się z miną rozczarowaną - jak gdyby mówiono
zupełnie nie to, czego się pragnął dowiedzieć. Jedni mówili o wybranej pozycji i krytykowali nie tyle
samą pozycję, ile zdolności umysłowe tych, którzy ją wybrali; inni dowodzili, że błąd został
popełniony wcześniej, że należało przyjąć bitwę trzy dni temu; jeszcze inni rozmawiali o bitwie
pod Salamanką, o której opowiadał dopiero co przybyły w hiszpańskim mundurze Francuz Crossard.
(Ów Francuz wraz z pewnym księciem niemieckim, który służył w rosyjskiej armii, analizował
oblężenie Saragossy i przewidywał podobny sposób obrony Moskwy.) W czwartym kółku hrabia
Rastopczyn mówił, że gotów jest wraz ze swą moskiewską drużyną zginąć pod murami stolicy,
lecz nie może nie ubolewać, że pozostawiono go w niepewności, że gdyby był wiedział o tym
wcześniej, byłoby zupełnie inaczej... Rozmawiający w kółku piątym wykazywali głębię swych
strategicznych uwag i mówili, w jakim kierunku muszą iść wojska. W szóstym kółku mówiono
zupełne niedorzeczności. Twarz Kutuzowa stawała się coraz bardziej zatroskana, coraz smutniejsza.
Z tych wszystkich rozmów Kutuzow wywnioskował tylko jedno: nie było ż a d n e j f i z y c z n e j
m o ż l i w o ś c i - w całym tego słowa znaczeniu - obrony Moskwy, tj. do takiego stopnia nie było
możliwości, że nawet gdyby jakiś szalony wódz rozkazał wydać bitwę, powstałby zamęt i do bitwy
by nie doszło; nie doszłoby dlatego, że wszyscy wyżsi dowódcy nie tylko uznawali tę pozycję
za niemożliwą, ale w rozmowach zastanawiali się już tylko nad tym, co się stanie po niewątpliwym
opuszczeniu tej pozycji. Jak dowódcy mogli prowadzić swe oddziały na pole bitwy, które uważali za
niemożliwe do utrzymania? Niżsi dowódcy, a nawet żołnierze (którzy również się zastanawiają) także
uważali pozycję za niemożliwą, nie mogli więc iść bić się będąc przeświadczeni o klęsce. Jeśli
Bennigsen obstawał przy obronie pozycji i jeszcze inni się nad nią zastanawiali, kwestia ta sama
przez się nie miała żadnego znaczenia, miała tylko znaczenie jako pretekst do sporu i intrygi. Kutuzow
rozumiał to.
41
Bennigsen, wybrawszy pozycję, gorąco demonstrował swój rosyjski patriotyzm (czego Kutuzow
nie mógł słuchać bez skrzywienia) i obstawał przy obronie Moskwy. Kutuzow wyraźnie jak na dłoni
widział cel Bennigsena: w wypadku niepowodzenia obrony - zwalić winę na Kutuzowa, który
bez bitwy doprowadził wojska aż do Worobiowych wzgórz, a w wypadku sukcesu - sobie go
przypisać; w wypadku zaś odmowy - oczyścić się ze zbrodni oddania Moskwy. Ale cała ta intryga
nie zajmowała teraz starego człowieka. Zajmowało go jedno straszne pytanie i na to pytanie od nikogo
nie słyszał odpowiedzi. Pytanie to brzmiało teraz dla niego tak: ,,Czyżbym to ja dopuścił Napoleona
do Moskwy i kiedy to zrobiłem? Kiedy to się rozstrzygnęło? Czyżby to się stało wczoraj, kiedym
wysłał do Płatowa rozkaz odwrotu, czy też onegdaj wieczorem, kiedym się zdrzemnął i kazałem
Bennigsenowi wydać zarządzenia? A może jeszcze wcześniej?... Ale kiedy, kiedy się zdecydowała
ta straszna rzecz? Moskwa musi być oddana. Wojska muszą się cofnąć i trzeba wydać ten rozkaz.”
Ten straszny rozkaz wydał mu się tym, co wyrzeczenie się dowództwa nad armią. Ale nie dość tego,
że kochał władzę i przywykł do niej (honory okazywane księciu Prozorowskiemu, pod którym służył
w Turcji, drażniły go); był przeświadczony, iż jego przeznaczeniem było ocalenie Rosji, że dlatego
obrano go wodzem naczelnym - wbrew woli monarchy, a zgodnie z wolą narodu. Był
przeświadczony, że w tych trudnych warunkach tylko on jeden może się utrzymać na czele armii,
że on jeden na całym świecie mógł uświadomić sobie bez lęku, że jego przeciwnikiem jest
niezwyciężony Napoleon; toteż przerażała go myśl o tym rozkazie, który powinien był wydać.
Należało więc na coś się zdecydować, należało przerwać te rozmowy dokoła niego, które już
zaczynały być nader swobodne.
Wezwał do siebie starszych generałów.
- Ma tête, fut-elle bonne ou mauvaise, n'a qu'à s'aider d'elle même [Czy moja głowa dobra, czy kiepska,
musi polegać sama na sobie.] - oświadczył wstając z ławki i pojechał do Fil, gdzie stały jego pojadzy.
Waldemar Łysiak: Cesarski poker
[Waldemar Łysiak (ur. 1944 r.) - polski pisarz i publicysta, architekt, napoleonista, bibliofil.
Wybrane utwory: Kolebka, Wyspy zaczarowane, Francuska ścieżka, Empirowy pasjans, Cesarski
poker, Asfaltowy saloon, Szachista, Flet z mandragory, MW, Wyspy bezludne, Konkwista,
Napoleoniada, Malarstwo białego człowieka, Stulecie kłamców, Rzeczpospolita kłamców]
Książę Michał Illarionowicz Goleniszczew -Kutuzow (1745-1813), uczestnik wielu
kampanii wojennych, był jedną z najbardziej interesujących postaci epoki i jednym
z największych szczęśliwców. Pod Oczakowem kula ka rabinowa weszła mu w głowę
przez jedną skroń, dalej wędrowała via „sinus frontalis”, uszkadzając po drodze oko, i wyszła
drugą skronią, nie zabierając życia. Od tej pory Kutuzow miał tylko jedno oko, lecz to
wcale nie zmniejszyło jego zdolności zauważania ładnych buziaków. Byśmy lepiej mogli
poznać tego wielbiciela swawolnych damulek (Laszek w szczególno ści), kilka opinii o nim.
Doktora Józefa Franka (z roku 1809):
„Liczył on sześćdziesiąt cztery lata życia, był otyły i już zaczynał słabnąć na siłach. Wzrostu
średniego, obejście miał grzeczne i doskonale mówił po francusku i po niemiecku. Nieustraszony
na polu bitwy, był niezmiernie miły i uprzejmy w towarzystwie. Szczególnie lubił towarzystwo kobiet,
dla których, pomimo podeszłego wieku, zawsze miał słabość (...) Otworzył on dla publiczności ogród
przy swoim pałacu i nad bramą kazał umieścić napis: «Kto wchodzi do mego domu — robi mi
zaszczyt; kto przychodzi do mego ogrodu — sprawia mi przyjemność».
Do tego ogrodu zwykł przychodzić po obiedzie sam Kutuzow, mając kieszenie pełne cukierków,
które rozdawał dzieciom i ich bonom, szczególnie jeżeli te ostatnie były przystojne. Niejedna kurtyzana
korzystała z tego. Jedna z nich szczególnie zajęła sobą generała. Była tak niezwykle piękna, że nawet
panie wileńskie zachwycały się nią, a pan Kutuzow nie wahał się przedstawić ją znajomym damom.
Sam słyszałem jak mówił do pani Bennigsenowej: «Czy widziała pani kiedy kobietę piękniejszą
od Anety?», a potem: — «Chodź tu, moja kochana, pokaż się pani baronowej».
Ta osóbka znana była w Wilnie pod nazwą «O s t r o b r a m s k i e j », ponieważ uprawiała swoje
rzemiosło zamieszkawszy w bliskości obrazu Matki Boskiej, który to obraz ściągał mnóstwo
pobożnych, a że znajdował się na bramie «Ostrej», przeto i Matka Boska na tym obrazie nazywała się
Ostrobramską. Ta okoliczność dała powód do następującego qui pro quo. Ksiądz Lautrec, emigrant
42
francuski, był obecny przy opisanej wyżej prezentacji Anetki i ma się rozumieć był bardzo zgorszony.
Gdy wkrótce złożył wizytę pani Bennigsenowej, zastał ją wyszywającą złotem sukienkę do obrazu.
Na pytanie dla kogo jest ona przeznaczona, pani Bennigsenowa odpowiedziała,
że dla «Ostrobramskiej». Oburzenie księdza, który znał pod tym imieniem Anetkę, granic nie miało.
«Ach pani — zawołał — jak można do tego stopnia posuwać pobłażliwość dla podobnych kreatur!»
(...) Jeżeli już pan Korsakow mało dbał o moralność, publicznie ukazując się w loży ze swymi dwiema
córkami z nieprawego łoża, to pan Kutuzow poszedł jeszcze dalej, bywając w teatrze z kochanką i jej
krewnymi. Publiczność sarkała...”.
Francuski emigrant w służbie rosyjskiej, równie blisko jak Frank znający Kutuzowa,
hrabia Langeron, wymalował piórem taki konterfekt naczelnego wodza rosyjskiego:.
„Trudno chyba bardziej być rozumnym od księcia Kutuzowa i posiadać jednocześnie mniej
charakteru; umieć łączyć chytrość ze zręcznością, i tak małe zdolności z brakiem poczucia moralnego.
Przy tym niezwykła pamięć, duże wykształcenie, uprzejmość i elokwencja, nieco sztucznej
dobroduszności, oto dodatnie cechy Kutuzowa. Natomiast wyłaziły zeń niepohamowana gwałtowność
i chamstwo, gdy unosił się gniewem lub gdy mógł kogo potraktować z góry; za to umiał się
mistrzowsko płaszczyć przed wybrańcami łaski carskiej. Trzeba jeszcze dodać skrajny egoizm
i rozwiązłość, tudzież bezceremonialność w zdobywaniu pieniędzy, a ujrzymy pełny obraz tego bitego
lenia, któremu było zawsze wszystko jedno — napliewat'!”.
Polski historyk, Marian Kukiel, wyraził taką opinię o Kutuzowie z wojny roku 1812:
„Niegdyś bitny żołnierz, teraz starzec 67-letni, schorowany, zatyły, niezdolny na koniu się
utrzymać, babiarz, włóczący za sobą dziewczęta po obozach, umysłowo zgnuśniały, lekkomyślny
i skorumpowany, zresztą «chytry jak Grek, o sprycie naturalnym Azjaty, a wykształceniu
Europejczyka», przy tym wojnie tej w głębi duszy niechętny, wcale nieskłonny mierzyć się
z Napoleonem, przez nieprawdopodobne zdarzenie miał być wodzem narodowym, następcą
Suworowa, w przeciwieństwie do twardego, surowego, zaciętego żołnierza, jakim był Barclay”.
Marian Kukieł innym razem skrócił to i napisał o Kutuzowie: „Sybaryta i rozpustnik,
pozbawiony wszelkich zalet żołnierskich, ale z natury ostrożny i przebiegły”. Prawda, lecz nie
całkowita. Wielką zaletą żołnierską grafa Goleniszczewa-Kutuzowa była bowiem również
chytra w y t r w a ł o ś ć , ta — jak to sformułował Ambroży Bierce — „dziwna zaleta,
pozwalająca średniakowi odnieść sukces bez sławy”. Wytrwałość i piekielne szczęście.
Tymi samymi zaletami (cierpliwością plus szczęściem hazardzisty) dysponował car
Aleksander, mający karcianą figurę pod tytułem Michał Kutuzow, i dlatego odniósł w roku
1812 definitywny sukces — sukces bez zwycięstwa i bez sławy.
Od chwili mianowania grafa Kutuzowa głównodowodzącym kampania roku 1812
zmieniła się w taniec dwóch Michałów , a każdy Michał wyglądał na to czym był — jeden
na nieznającego strachu rudzielca, drugi na otyłego rozpustnika, znającego wartość
spieszenia się powoli. Tańcowały dwa Michały, zaczynając od bitwy u bram Moskwy .
Bitwa ta, jedna z najkrwawszych w dziejach ludzkości, odbyła się 7 września 1812 roku
koło wsi Borodino. Kutuzow nie chciał tego starcia, gdyż całkowicie akceptował taktykę
Barclaya. Ale „noblesse oblige” — zastąpiono nim Barclaya właśnie po to, by walczył.
Dlatego zdecydował się na bitwę (niepotrzebną strategicznie, a konieczną prestiżowo),
rozumiejąc, że nie darowano by mu oddania Moskwy bez oporu.
Pod Borodino siły już się wyrównały. Wielu Francuzów ciężko chorowa ło, co tak
uzasadniał adiutant Napoleona, hrabia de Segur: „Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro —
w Rosji zamiast wina i koniaku używana jest powszechnie wódka z ziarna pędzona, z domieszką mniej
lub więcej odurzających ziół. Owóż młodzi żołnierze nasi, zmożeni głodem i trudami, sądzili,
iż zdradziecki ten napój doda im sił; wkrótce jednak, kiedy opadło chwilowe podniecenie, wielu z nich
ciężko zaniemogło”.
Każda ze stron dysponowała około stu dwudziestoma - stu trzydziestoma tysiącami
żołnierzy, lecz Rosjanie mieli więcej dział, gdyż francuskie konie pociągowe padały
masowo i armaty trzeba było rzucać do rowów. W przeddzień hekatomby, 6 września,
panował względny spokój. Kutuzow, mając przy sobie grono popów i archimandrytów,
wezwał wojska, by broniły ojczyzny i religii, ukazując im obraz Matki Boskiej Smoleńskiej,
cudem rzekomo ocalony z rąk najeźdźcy. Bonaparte pokazał żołnierzom francuskim dopiero co
przysłany z Paryża konterfekt swego syna, Króla Rzymu, pędzla Gerarda, rozniecając widokiem
oseska gromki entuzjazm. Dowodził nimi „bóg wojny”, nie mogli więc przegrać, tym bardziej,
że cesarz, widząc słońce unoszące się rankiem 7 września, krzyknął: — Oto słońce Austerlitz!
43
Po czym opadł na fotel, trzęsąc się jak w febrze. I już nie mogli liczyć, że losy bitwy zdeterminuje
geniusz idola. Nocą 6/7 września Bonaparte dostał bardzo silnej gorączki i całą bitwę tkwił
w fotelu, otoczony przez gwardię, półprzytomny, momentami niemal omdlewający, udzielając
zachrypniętym do szeptu głosem niezrozumiałych odpowiedzi bądź dając nieprecyzyjne rozkazy.
Dlatego cały ciężar bitwy musiał dźwigać Michał Ney. On stał się w tym szkarłatnym dniu
„bogiem”, i on stanął naprzeciw Michała Kutuzowa jako spiritus movens Wielkiej Armii.
Albowiem w tym dniu nie trzeba było mądrości — potrzebna była szalona odwaga, a nią
właśnie dysponował rudowłosy syn bednarza, którego nawet Anglicy zwali „najdzielniejszym
ze wszystkich wodzów Bonapartego” (sir C. W. C. Oman). On poprowadził pierwszy atak
i dziesiątki kolejnych, siedząc na białym koniu, który był jak sztandar armii francuskiej
i stanowił wyśmienity cel dla przeważającej artylerii Rosjan. Lecz kiedy działa wrogów
szerzyły spustoszenie we francuskich szeregach — Michał Ney, stojąc przed frontem, żuł
i wypluwał z kamiennym spokojem kolejne prymki tytoniu, magnetyzując tym
dziesiątkowane szeregi.
Borodino było kilkugodzinną wymianą potwornych ciosów na wprost, bez żadnych
„boskich” manewrów, bez strategii i taktycznego wyrafinowania. Korsykanin był zbyt chory,
aby móc zagrać swym geniuszem militarnego szachisty. Okrzyk: „— To jest słońce spod
Austerlitz!” nie był okrzykiem „boga wojny”, lecz chorego awanturnika, słońce bowiem
świeciło zza pleców Rosjan, prosto w oczy Francuzów, oślepiając zwłaszcza artylerzystów.
Centralnym punktem bitwy, kluczem pola i furtką do zwycięstwa, stał się wielki szaniec
usypany przez Rosjan, tzw. Wielka Reduta lub Reduta Rajewskiego, której sąsiadami były
szańce Bagrationa. Historycy nie umieją obliczyć, ile razy ta reduta przechodziła z rąk
do rąk. Co najmniej dziesięć, może dwa razy tyle. Obie strony determinowała taka furia
bojowa w walce o ten szaniec, że najstarsi weterani nie pamiętali czegoś podobnego.
Rosjanie i Francuzi wybijali się tu do ostatniego człowieka, nie ustępując ni pół kroku,
padając tysiącami, ze straszliwą, milczącą zaciekłością. Jeden po drugim ginęli przy Reducie
Rajewskiego czołowi dowódcy walczących armii — oddało tam życie kilkunastu generałów!
Konający Bagration krzyczał resztką sił, widząc grenadierów francuskich pędzących
pod gradem kul do ataku na bagnety:
— Brawo, brawo!
Chwilę później rosyjski kontratak na bagnety wydarł redutę z rąk Francuzów. I tak bez
przerwy, jak w diabelskim kalejdoskopie.
Wielką Redutę otaczała wielka fosa. Ten wąwóz już po trzech godzinach wypełnił się.
przestał istnieć, został całkowicie zasypany trupami koni i ludzi do wysokości ośmiu warstw!
Ney ciągle prowadził ku Reducie Rajewskiego i ku innym szańcom tak mordercze ataki
i kontrataki, że wreszcie zaczęło mu brakować żołnierzy. Wysłał więc Napoleonowi posłańca
z żądaniem, by gwardia została rzucona do decydującego ataku. Bonaparte odmówił.
Wówczas marszałek Michał Ney, zawsze wierny i gotowy, nigdy niespiskujący
i niepyskujący przeciwko cesarzowi Ney, pierwszy raz w swym życiu wybuchnął potokiem
antycesarskich przekleństw:
— Do diabła, co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic nie widzi! Jeśli już nie jest
wodzem, to niech wraca do Tuileries, a ja będę dowodził za niego!
I dowodził, wspomagany przez Joachima Murata szalejącego na czele kawalerii,
przez wiodącego zażartych Lechitów Poniatowskiego, i przez zawsze opanowanego
fenomena strategii, Davouta. Minęło kilka godzin nim Francuzi rzucili do szarży swą ciężką
kawalerię — kirasjerów generała Augusta Caulaincourta, brata półzdrajcy. Blisko piętnastej
trzydzieści lawina pancernych jeźdźców wdarła się ze straszliwym impetem w trzewia
Reduty Rajewskiego od szyi, gdy równocześnie piechurzy generała Lanabére'a szturmowali
stok po drabinach. Ci dwaj generałowie padli zabici (o Caulaincourcie Kukieł pisze: „Krwią
własną zmazał winę brata”), lecz Wielka Reduta stała się definitywnie łupem armii
francuskiej.
Kutuzow cofał się i można go było wówczas dobić za pomocą świeżej gwardii. Walczący
marszałkowie błagali cesarza:
— Na miłość boską, przyślij tu gwardię, a przetrącimy im kręgosłup! Lecz w chwili
rozpaczliwego wahania stojący obok Bonapartego dowódca gwardii, Bessières, szepnął:
— Znajdujesz się tysiące kilometrów od Paryża, Najjaśniejszy Panie!
44
I to zadecydowało. Tych osiemnaście tysięcy ludzi było ostatnią rezerwą na niewiadome
jutro, i Korsykanin ich nie ruszył. Zrobił więc kolejny ciężki błąd, armia rosyjska została
bowiem pokonana, lecz nie unicestwiona. Trzy lata później, gdy ostatecznie ważyły się losy
Napoleona w bitwie pod Waterloo, i gdy stojąc przed progiem klęski rzucił on do rozpaczliwego
(bezskutecznego) ataku elitę gwardyjską, Ney przypomniał mu błąd borodiński:
— Gdybyś użył gwardii pod Borodino, Sire, nie musiałbyś używać jej dzisiaj.
Chociaż Rosjanie stracili pięćdziesiąt procent stanu (sześćdziesiąt tysięcy ludzi!) i dwudziestu
pięciu dowódców w stopniu generała, to przecież trzydzieści tysięcy leżących na placu boju
Francuzów i około pięćdziesięciu zabitych plus rannych francuskich generałów świadczyło niezbicie,
że słońce tego dnia nie było słońcem spod Austerlitz. „Bóg wojny” rozumiał to i wiedział, że to jego
wina, dlatego objeżdżał pobojowisko straszliwie rozdrażniony, milcząc ponuro. Dopiero gdy koń
któregoś członka świty trącił kopytem rannego, monarcha otworzył usta, każąc zająć się tym rannym.
Jakiś sztabowiec nieopatrznie bąknął, że przecież to Rosjanin, i wtedy cała złość wydarła się
cesarzowi z gardła w ryku:
— Po bitwie nie ma wrogów, są tylko ludzie!
Po tej bitwie dwaj ludzie nosząc imię Michał otrzymali nagrody: Michał Kutuzow został
mianowany przez cara feldmarszałkiem. Michał Ney przez cesarza księciem Moskwy.
Tomasz Zbrzezny:
Szymon Askenazy mówi o pewnym mało znanym epizodzie z życia
Księcia Józefa Poniatowskiego. O odwrocie Wielkiej Armii opowiada
Marian Kukiel.
Szymon Askenazy: Książę Józef Poniatowski. 1763-1813
[Szymon Askenazy (1866-1935) - polski historyk żydowskiego pochodzenia, zajmujący się głównie stosunkami
międzynarodowymi w XVIII i XIX wieku. Profesor Uniwersytetu Lwowskiego i następnie Warszawskiego.
W swoich poglądach politycznych zbliżony do obozu legionowo-piłsudczykowskiego. Twórca lwowskiej szkoły
historycznej nazywanej też szkołą Askenazego. Twórczość: Książę Józef Poniatowski 1763-1813, (Lwów, 1905),
Uniwersytet Warszawski, (Warszawa, 1905), Rosja – Polska 1815-1830, (Lwów, 1907), Łukasiński, (Lwów,
1908), Napoleon a Polska, (Warszawa, 1918-1919), Przymierze polsko-pruskie, (Warszawa, 1918),Gdańsk
a Polska, (Warszawa, 1919)]
Nastąpiła wojna 1812 r. Kości zostały rzucone. W ruch wprawioną została
przez Napoleona cała olbrzymia machina wojenna, przeznaczona do wyprawy na Moskwę.
W początku marca t.r. wyszedł rozkaz cesarza do Berthiera, tworzący z trzech dywizji
armii Księstwa Warszawskiego w sile 10 pułków piechoty i 6 jazdy wraz z artylerią, ogółem
36 tysięcy ludzi, korpus piąty, z numeracją kolejną dywizji XV, XVI i XVII Wielkiej
Armii i powierzający Poniatowskiemu dowództwo bojowe nad tym korpusem. Po dwóch
tygodniach zarządzono koncentrację tych wojsk pod Warszawą. Była tu już
urzeczywistniona błędna myśl wytyczna Napoleona, polegająca na oderwanym tylko, nie
skupionym w jedną wielką masę, zużytkowaniu siły zbrojnej polskiej. Był wynik
pozostałych w nim jeszcze ostatnich złudzeń względem możności porozumienia się z Ro sją.
Był może także skutek zrodzonych świeżo wątpliwości względem zachowania się Litwy
i samego Księstwa. Był na pewno wyraz trapiącej obawy nieodwołalnego orzeczenia
o Polsce. Tak czy owak, był błąd zabójczy.
Ks. Józef przebył z początkiem wiosny ciężką chorobę . Nie przerywał jednak, jak
świadczy spółczesna jego korespondencja służbowa z lutego i marca t.r., nie cierpiących
zwłoki zajęć bieżących, równie pilnych i ważnych w tro istym zwłaszcza kierunku:
dopełnienia gotowości zbrojnej wojsk Księstwa, zaprowiantowania kra ju na przyjęcie
Wielkiej Armii, akcji wywiadowczej o ruchach nieprzyjaciela.
Wiadomość o rozkazie formacyjnym cesarskim i swoim przeznaczeniu doszła Księcia
w Warszawie pod koniec marca. Natychmiast spisał testament własnoręczny ,,na wypadek
nagłego zgonu” (en cas de mort subite). Przekazywał cały majątek prawej sukcesorce, pani
Tyszkiewiczowej. Dwom synom swoim wydzielał skromne stosunkowo legaty po 10 i 15
tysięcy dukatów; tyleż bratu naturalnemu i pani Vauban. Opatrywał swe sługi i przybliżone
45
osoby; zapisywał 200 dukatów żebrakom, a 1000 ubogim miasta Warszawy, wstydzącym się
żebrać. Darował włościanom w swych dobrach wszelkie zaległości i pobrane awanse. Konie
i broń polecał rozlosować między oficerów; zostawiał , ,całemu wojsku najgorętsze
dla wszystkich życzenia i dystrybucję moich gaży, aby dało sobie chwilę wesołą, pijąc raz
jeszcze na moją intencję”. Po czym, po dwumiesięcznej jeszcze wysilonej pracy
mobilizacyjnej w Warszawie, 4 czerwca 1812 r. wyruszył w pole .
Kampania na pozór zapowiadała się świetnie . Lecz naprawdę w samym połowicznym
swoim założeniu była chybiona jako całość i spaczona zupełnie w szczegółach. Doznał tego
od razu ks. Józef, oddany pod niezdarną komendę króla westfalskiego, Hieronima, dowódcy
prawego skrzydła Wielkiej Armii, a mając pod sobą z wojsk przeszło 90-tysięcznych,
dostarczonych przez Księstwo, ułamek ledwo 30-tysięczny. W dodatku z trzech jego
dywizji, będących pod rozkazami Zajączka, Dąbrowskiego i Kniaziewicza, naj silniejsza —
Dąbrowskiego — została następnie detaszowana od jego korpusu i do innych działań
przeznaczona, a podobnież zaraz na wstępie najlepsza jazda korpusowa poszła pod osobne
dowództwo francuskie. Odpowiadało to owym założeniom połowicznym, z jaki mi do tej
wyprawy przystępował Napoleon, rezerwując sobie wolną rękę w sprawie polskiej
i roztapiając też z umysłu siły polskie w oceanie Wielkiej Armii. Skupiły się wrychle na ks.
Józefie opłakane stąd skutki, a zarazem spadły na niego, tym ostrzejsze, im mniej
zasłużone, wymówki cesarza. Nie dość ufał jeszcze wtedy cesa rz ani jego energii, ani nawet
wyższej ponad wszelkie pokusy hartowności duszy.
A tymczasem w istocie od pierwszego niemal kroku uczynionego w tej kampanii znowuż
nocna stanęła pokusa na drodze Poniatowskiego. Z Warszawy pociągnął Książę na Pułtusk,
Ostrołękę, Nowogród, Rajgród. Wstrzymywany już odtąd w marszu przez do tkliwy brak
prowiantu i furażu, dopiero pod koniec czerwca stanął nad granicą. Owóż tutaj nagle zjawił
się przed nim, przysłany z Wilna z kwatery głównej cesarza Aleksandra, pułkownik
Toll z tajną misją zaofiarowania mu najwyższego dostojeństwa w podniesionym
Królestwie Polskim w zamian za porzucenie Napoleona . Ks. Józef znowuż odmówił.
Lecz zarazem zobowiązał się, że przez szacunek dla cesarza Aleksandra i jego życzliwych
dla Polski intencji uczynioną sobie propozycję na zawsze w ścisłej zachowa ta jemnicy.
Przyrzeczenia tego dotrzymał: i dziś dopiero, dzięki po śmiertnemu świadectwu
wtajemniczonego uczestnika rosyjskiego, ks. Wołkońskiego, wyszedł na jaw ten dziwny
epizod.
Przeprawiwszy się przez Niemen pod Grodnem, gdzie pierwsze zamienił strzały,
stanął Poniatowski ostatniego dnia czerwca w tym mieście , dokąd ongi na próżno był
przyzywany dla dzielenia abdykacyjnych wywczasów nieszczęśliwego Stanisława Augusta.
Z Grodna w początku lipca pospieszył posłać najpierw do zawiązanej tymczasem
w Warszawie Konfederacji Generalnej Królestwa Polskiego własny akces osobisty, „nim
jeszcze przystąpienie całego wojska... przesłać jej będę w stanie” . Po kilku dniach ruszył
dalej na Skidle, Szczuczyn do Nowogródka, gdzie śladem nieśmiertelnym wrazi się
w dziecięcą wizję poety. W tym miejscu, skutkiem ruchów operującego przeciw niemu
korpusu rosyjskiego Bagrationa, drogę, pierwotnie na Mińsk skierowaną, musiał odmienić
i obrócić na Mir do Nieświeża. Marsz jego był powolny. Wytykano mu nie bez słuszności
pewną ociężałość w manewrowaniu większą masą korpusową, zbyteczne rozciąganie
linii marszu, wynikające stąd opóźnianie ruchów wyrównanego frontu w pochodzie.
Były jednak inne jeszcze tego powody, na pewno nie z jego winy ani od niego zawisłe.
Nasamprzód ujawniły się coraz wyraźniej wady zasadnicze całej organizacji zaopatrzenia
wojsk półmilionowych, rzuconych na tak daleką i trudną wyprawę. Niedostatek żywności
i paszy od chwili przejścia granicy coraz bardziej dokuczał i szybkość ruchów korpusu
polskiego tamował. A następnie istną klęską dla wodza tego korpusu stawała się ciągła
przy nim obecność króla Hieronima, który do laurów bojowych się nie kwapił, wszędzie co
najdłużej kwaterą się rozkładał i niedorzeczną swoją komendą powszechne sprawiał
zamieszanie. Poniatowski już w początku lipca ujrzał się zmuszonym w jednym i drugim
względzie zwrócić się z zażaleniem do Napoleona. W raportach posłanych na ręce Berthiera
wystawiał, że żołnierz jest niepłatny, otrzymuje tylko po pół racji, chleba, siana nie ma
dla koni, dowozy nie dochodzą wcale albo najnieregularniej, wiele ludzi pada ze znuże nia,
korpus zaczyna niknąć w oczach, zanim doszło do jakiej poważnej rozprawy. Zarazem
prosił, aby mu „objaśniono jego stosunek względem króla Westfalii”, skoro bowiem ,,JKM
46
prawie ciągle przebywa przy V korpusie... moje położenie staje się nadzwyczaj drażliwym
przy przedsiębraniu jakiegokolwiek poruszenia niezawiśle od jego woli”.
Napoleon, będąc już wtedy w Wilnie, przedstawienia ks. Józefa w pierwszej,
najważniejszej sprawie przyjął tym gorzej, im lepiej czuł, że są słuszne i że na nie rady
nie ma. Kazał wyrazić mu swoje „nieukontentowanie, iż prawi o żołdzie i chlebie, kiedy
chodzi o ściganie nieprzyjaciela”. Książę natychmiast z godnością stanął w obronie swojej,
a raczej swego żołnierza. ,,Wyrzuty — odpisał — czynione imieniem cesarza wojsku
polskiemu z powodu złego ducha, jaki rzekomo w nim panuje, ponieważ wzmiankowałem
o znoszonym przez nie niedostatku, byłyby nader dotkliwe, gdyby każdy dzień, każda godzina
nie przynosiły dobitnych dowodów zupełnego poświęcenia, jakim to wojsko jest ożywione.
Nigdy żołnierz nie żalił się, zawsze okazywał zapał i poświęcenie. Nie będę więcej mówił
o jego potrzebach, skoro taka jest wola cesarza, ale uważałem za swój obowiązek,
podtrzymując energię i zapał wojska, przypominać równocześnie o jego niedostatku temu,
który ma we zwyczaju rozciągać ojcowską troskliwość na wszystkich swoich żołnierzy”.
Co się tyczy natomiast sprawy drugiej, to została ona niebawem załatwioną pomyślnie.
Napoleon, przeświadczony o zupełnej nieudolności swego brata, surowo zganił, wnet
całkiem przegnał Hieronima, dowództwo nad prawym skrzydłem, a więc i kor pusem
polskim, zdał zrazu w wypróbowane ręce Davouta. Odczuł Poniatowski tę zmianę jako
„prawdziwe dobrodziejstwo”. Pospieszył też natychmiast pod przyjaznym adresem
marszałka ponowić naglące wstawiennictwo za potrzebami żołnierza polskiego, z któ rym
był tak surowo odprawiony od cesarza.
W tydzień potem, w drugiej połowie lipca, niespodzianie zawiadomiony został z kwatery
głównej, iż cesarz poleca mu w zastępstwie usuniętego króla Hieronima przejąć od Davouta
tymczasowe dowództwo naczelne nad prawym skrzydłem Wielkiej Armii. Powierzenie mu
w tej ważnej chwili, chociażby na czas krótki, tak wysokiej i samodzielnej komendy
marszałkowskiej był to, bądź co bądź, pomimo wszelkich późniejszych jeszcze przygodnych
nagan cesarskich, dowód bardzo wybitny rzetelnego uznania dla jego ta lentów wodza, tego
uznania, które istotnie w pośmiertnym świadectwie Napoleona na Św. Helenie zaszczytny
znajdzie wyraz. Przyjął Poniatowski ze zwykłą swoją skromnością i żywym poczuciem
odpowiedzialności tę nominację, „którą uznaję — odpisał do Berthiera — za znacznie
przechodzącą moje siły i uzdolnienie” . Podobnież w nader taktownych wyrazach zwrócił się
z tego powodu do Davouta z prośbą, aby marszałek w imię „stałej swojej przyjaźni... nie
odmówił mi doświadczonej swej rady... którą przyjmę zawsze z tym poszanowaniem, jakie
każdy wojskowy winien jest wykazanym tylekroć wyższym jego talentom”.
Tymczasem jednak wraz z wyższą komendą coraz trudniejsze zadania spadały
na Poniatowskiego. Głównego celu ówczesnych swoich operacji, odcięcia korpusu
Bagrationa, nie miał sposobu osiągnąć. Była to rzecz tym boleśniejsza, że wypuszczając go
z ręki, tracił sposobność wzięcia odwetu za krwawe ciosy zadane przed laty kilkunastu
pod Trebbią przez tegoż Bagrationa legionistom polskim. Kilka dni przedtem, śród ciągły ch
ostrych utarczek z cofającym się ciągle, unikającym walnej bitwy nieprzyjacielem, do szły
go były w Słucku rozkazy sztabu głównego, zmieniające całkowicie dotychczasową jego
dyrektywę, lecz doszły ze znacznym spóźnieniem, co niepomału ułatwiło wymknię cie się
Bagrationa. Ruszył stąd Książę marszami forsownymi na Dudzicze, Ihumeń
do Mohylowa, gdzie stanąwszy pod koniec lipca , przez dwa tygodnie się zatrzymał.
Dłuższy ten wypoczynek koniecznym się okazał dla wyczerpanego wojska, którego szeregi
już w tym czasie zaczynały się przerzedzać w stopniu zatrważającym. Stan czynny korpusu
V, wedle ustalonej tutaj w początku sierpnia sytuacji, wynosił już tyl ko niespełna 23 tysiące
ludzi pod bronią. „Jestem sam przerażony — donosił Poniatowski do sztabu głównego —
tak znacznym osłabieniem regimentów, gdy ich stan czynny w chwili wyruszenia w pole -
porównywam z obecnym. Jednakowoż niepodobna się dziwić takiej stracie, jeśli uwzględnić
spustoszenia wyrządzone przez szkorbut skutkiem ciężkich robót ziemnych (koło twierdz),
do jakich używana była armia Księstwa aż do późnej jesieni roku zeszłego. Na domiar jedna
trzecia szeregów zapełnioną została przez świeżego rekruta, który od kilku ledwie tygodni
będąc w służbie czynnej, nie wzwyczajony jest do trudów wojennych. Łatwo więc zrozumieć,
iż armia polska, od blisko dwóch miesięcy w ustawicznym ruchu, często pośród okolic zgoła
wycieńczonych, musiała stopniowo przerzedzać się nader raptownie”.
47
W Mohylewie odebrał Książę nowe rozkazy cesarskie, zarządza jące rozwiązanie
prawego skrzydła oraz odłączenie dywizji Dąbrowskiego do Bobrujska. Już nawet chwilowo
zdawał się być zachwianym w całym swoim dowództwie. Wysłany od niego do kwatery
głównej adiutant przyboczny, szef szwadronu, Antoni Potocki, z tłu maczeniem trudności
pochodu i niepodobieństwa skuteczniejszych działań korpusu polskiego, usłyszał
w Witebsku z własnych ust Napoleona w twardych, żołnierskich wyrazach gwałtowne
potępienie ks. Józefa. Nie była tu zapewne bez wpływu kładziona do cesarskiego ucha
nieprzychylna krytyka Sokolnickiego, który zaliczony do ściślejszej świty (maison militaire)
cesarza, pracował z pewnym zresztą pożytkiem przy jego boku, a liczył już podobno w tym
czasie na objęcie komendy po Poniatowskim. W ciężkim nastroju opuścił Książę Mohylów
i przeprawiwszy się przez Dniepr, pochodem forsownym na Szkłów, Romanów w połowie
sierpnia doścignął Wielką Armię pod murami Smoleńska .
Pierwsze tutaj spotkanie z Napoleonem było burzliwe . Cesarz przyjął Księcia i jego
szefa sztabu Fiszera przy biwaku. Obsypał ich wyrzutami, wytykał błędy, unosił się
z powodu nadmiernego ubytku w szeregach. Słowem, dawał upust temu wewnętrznemu
uczuciu nieukontentowania i niepokoju, które zaczynało trawić go coraz częściej w tej
fatalnej kampanii, a które w tym wypadku jak w innych wyładowywał wybuchowo
na podkomendnych. Poniatowski tłumaczył się z umiarkowaniem, lecz bardzo stanowczo.
Zaraz potem odbył cesarz przegląd wojsk polskich i wyraził zadowolenie z ich postawy, jak
zwykle skory do powetowania nieusprawiedliwionych swoich wybuchów. Nazajutrz
przypadł szturm Smoleńska. Ks. Józef ze swoim korpusem, liczącym już teraz po odej ściu
Dąbrowskiego niewiele ponad 15 tysięcy, odebrał tu pierwszy gorący chrzest ognia w tej
i bez ognia zabijającej wyprawie. Przez dzień cały i część nocy z nadzwyczajną walczył
brawurą; jego żołnierz po kilkakroć pierwszy wtargnął do przedmieści, dotarł pod same
mury twierdzy, wreszcie z brzaskiem dnia wdarł się przez wyłom do miasta. W ciągu tej
krwawej doby ubyła z szeregów polskich część blisko dziesiąta, około półtora tysiąca ludzi.
Napoleon, świadek naoczny wysiłków wojska i wodza, na odbytej zaraz rewii starał się jak
najzaszczytniej wyróżnić korpus piąty, głośno dziękował i chwalił, rozdał kilkadziesiąt
krzyżów Legii. Były to, mówiono w wojsku, przeprosiny. Poniatowskiemu osobiście
za niedawną swoją porywczość publiczne dawał zadośćuczynienie, okazując mu z na ciskiem
pełne uznanie, a nawet rzadką poufałość: poznawał go coraz lepiej. Przecież pozwolenia
pójścia z Davoutem na Kijów, o co tutaj podobno niemal na klęczkach miał błagać go
Książę, cesarz mu odmówił.
Po niedługim pod Smoleńskiem spoczynku prostą już drogą na Moskwę postępował
Poniatowski. Od skrajnego prawego brzegu osłaniając awangardę Murata, stale w równej
z nią linii, nieraz wybiegał przodem, choć w warunkach uciążliwych i niebezpiecznych,
czystym polem o staj kilka i kilkanaście od bitego traktu, a zawsze naprzeciw przemagającej
jazdy rosyjskiej. W początku września, nie dochodząc Borodina, uczestniczył w krwawym
boju wstępnym, gdzie wraz ze świtą, osaczony chwilowo przez kawale rię nieprzyjacielską,
musiał sam pałaszem utorować sobie wyjście. Dwa dni później w wielkiej bitwie
borodińskiej, oddany prawie na stracenie, bił się z impetem, rozwagą i szczęściem. 14
września ze strażą przednią wkroczył do Moskwy . Na dwa dni tylko tutaj się rozłożył,
pod karą najsurowszą wszelkiego wzbroniwszy rabunku; w rzeczy samej jedyne bodaj jego
wojska najmniejszego nie tknęły łupu. Zresztą zaraz pospieszył wysunąć się za Moskwę
w tropy ustępującego nieprzyjaciela. Niebawem pod Czarykowem, przy wielkim trakcie
kałuskim, na szybko i trafnie obranej pozycji, stoczył na własną rękę sześciogodzinną
uporczywą potyczkę, którą w ostatniej chwili, już przy zapadającym zmroku osobiście
prowadząc cwałem do ataku dwa szwadrony strzelców konnych, pomyślnie rozstrzygnął.
Ale były to ostatnie, śmiertelne podrygi gasnącej ofensywy napoleońskiej.
Rozpaczliwość położenia poczynała ukazywać się w ca łej grozie. Z pięknego swego korpusu
miał już tylko przy sobie Poniatowski niespełna półpięta tysiąca bagnetów i do tysiąca koni.
Jedynie artylerię cudem jakimś zachował niemal w całości, żad nego też aż do samego końca
nie utracił sztandaru. Tymczasem straszniejsza od ludzkiej nadciągała nieprzyjazna potęga
żywiołów. Nastawały przejmujące nocne chłody , szła przedwczesna ostra jesień,
zapowiedź mroźnej, morderczej zimy. Nie łamał się przecie ks. Józef, nie uginał
w nieszczęściu; owszem, prostował się, mocnił, uczył. W tych klęskowych przeprawach
wykształcił się na wodza w dużym stylu, nabierał brakującej mu dotychczas pewności
48
siebie, nabywał tej szybkości rzutu oka i decyzji, która ongi przydałaby się pod Zieleńcami,
a teraz świetnie wyprowadziła go z Borodina i Czarykowa. Rosnącym przeciwnościom
wojennym i przyrodzonym dotrzymywał kroku wytrzymałością fizyczną i duchową. Dawał
z siebie przykład znużonemu wojsku, sam codziennie od świtu ukazując się konno
przed frontem, częstokroć po godzin kilkanaście bez przerwy na siodle, zawsze pogodny,
przytomny i nadzwyczaj czujny. Ta jego niezmordowana, systematyczna czujność,
nie dająca się nigdy zaskoczyć znienacka, choć zmęczonemu żołnie rzowi wtedy nieraz
niemiła, miała wkrótce celną oddać usługę, kiedy po kilkunastodniowej pauzie wzmocniona
armia nieprzyjacielska w drugiej połowie października przeszła nagle do raptownej
ofensywy. Wtedy to, dzięki przytomnemu wdaniu się Poniatowskiego, pod Woronowem
uratowane zostało od zagłady skrzydło Murata, być może sam środek Wielkiej Armii. Po tej
walce dwunastogodzinnej, w której stracił ulubionego Fiszera, liczył już Książę w swoim
korpusie zaledwo cztery tysiące ludzi. Zbliżał się odtąd początek końca , podjęty został za późno beznadziejny odwrót spod Moskwy.
Topniały gwałtownie z dnia na dzień w okropnych przeprawach tego odwrotu osłabione kadry
polskie, wysuwane dla osłony w straży tylnej, w ustawicznych walkach z nieprzyjacielskim
pościgiem. Z zakrwawionym sercem patrzył się stroskany wódz na rzednące swoje szeregi, sam
w najcięższych potrzebach obecny, zawsze w ogniu na przedzie. Dojeżdżając do Wiazmy
w początku listopada, na rekonesansie padł z koniem w skoku, zwichnął nogę i stłukł kolano, krew
rzuciła mu się ustami. Nie mógł dosiąść konia, musiał oddać dowództwo najstarsze mu po sobie
rangą Zajączkowi. Jechał odtąd przodem karetą z rannym adiutantem, Arturem Potockim. Kazał
sobie podać do pojazdu walający się na śniegu duży jakiś foliant i wertował w drodze; ten tom
drugi uczonego opisu turecczyzny z którejś pańskiej biblio teki moskiewskiej był jedyną
zdobyczą, jaką przywiózł do domu z wyprawy; i może właśnie dlatego tej ciężkiej księgi
nie cisnął, lecz ją dowiózł. Dobiwszy do Smoleńska, zaraz zwrócił cię do sztabu głównego z usilną
prośbą o zluzowanie nareszcie jego korpusu, nieszczęsnego korpusu piątego, „garstki mężnych” ,
liczącego już teraz ogółem pod bronią 600 ludzi piechoty, 30 jazdy, lecz jeszcze przy 45 armatach,
oprócz artylerii pułkowej. Na stawie zamarzłym pod Krasnem spotkał się z Napoleonem, idącym
pieszo po gołoledzi, którego nie widział od Borodina. Cesarz wstąpił na stopień karety i dość długo
poufnie z nim rozmawiał. Nad Berezynę przybył Książę w końcu listopada, w przededniu katastrofy,
wyczerpany od udręczeń, zimna i głodu. Dano mu parę gorących kartofli, jadł ze smakiem,
ale i płakał, patrząc na nędzę żołnierza. Szczęśliwym tyl ko trafem koło trzeciej w nocy przejechał
przez most zatłoczony; utracił tu ostatnie bagaże i musiał spalić resztę papierów sztabo wych.
W Wilnie stanął z Polaków najpierwszy , zatrzymał się dla poczynienia najniezbędniejszych
zarządzeń i dodania otuchy, jednak tak jeszcze osłabiony, że o objęciu komendy czynnej nie mo gło
być mowy.
W pierwszej połowie grudnia stanął w Warszawie . Tu za nim po dwóch tygodniach
nadciągnęły przed Blachę pierwsze niedobitki piątego korpusu, paruset ledwo ludzi wynędzniałych,
lecz z artylerią i sztandarami. Na ten widok zalał się łzami, słowa nie mógł przemówić. Ale nie było
czasu do rozczuleń, opanować wypadło wrażenia, przyszło wyprężyć wolę. Po tak wysokim napię ciu
energii trzeba było bez wytchnienia zdobyć się na wyższą. Po tak wielkiej, dopiero co przebytej
próbie, bezpośrednio, bez chwili przerwy, nadeszła większa, największa w życiu ks. Józefa —
przedśmiertna.
Marian Kukiel Dzieje oręża polskiego w epoce napoleońskiej 1795-1815
(1912) [Marian Włodzimierz Kukiel (1885-1973 zm. w Mabledon w hrabstwie Kent) – generał dywizji Wojska
Polskiego, historyk wojskowości, działacz społeczny, polityk. Publikacje: Wojny Napoleońskie, 1927; Bitwa
warszawska, 2005; Dzieje oręża polskiego w epoce napoleońskiej, 1912; Dzieje polityczne Europy od rewolucji
francuskiej; Dzieje Polski porozbiorowe; Generał Sikorski: żołnierz i mąż stanu Polski walczącej; Od Wielkiej
Rewolucji do wojny światowej; Wojna 1812 roku; Zarys historii wojskowości w Polsce, 1929; Czartoryski
a jedność Europy.]
Spłynęła na mosty pod Studzianką fala Wielkiej Armii , w chwili tej obraz rozpaczny
rozprzężenia i zniszczenia. „W pośród masy zdezorganizowanej i bezbronnej — wspomina
kapitan Kołaczkowski — maszerowały pojedyncze plutony, pilnujące orłów swoich, i te
nazywano korpusami 1-szym, 3-cim, 4-tym i 5-tym Wielkiej Armii!” Nieliczne oddziały
zbrojnie jeszcze i w porządku maszerujące otaczały tłumy maruderów. „Tłum ten — pisze
49
dalej Kołaczkowski — konnych, pieszych i na wozach żołnierzy ciurów, maruderów
i powózek postępował w milczeniu. Na twarzach bladych, wychudłych, okopconych
dymem ogniska, zeszpeconych długą brodą, malowało się odrę twienie lub rozpacz.
Wszelkie usiłowania, aby powrócić szeregom tych ludzi, oderwanych od pułków i zdatnych
jeszcze do broni, były nadaremne. Nie było do tego środka. Węzły karności zupełnie były
zerwane. Oficer, jenerał i żołnierz, jeden los dzielili; różnica pomię dzy nimi ustała. Klęska
tak wielka, tak wielki niedostatek, wszystkich zrównoważyły.
Z tym wszystkim siły Wielkiej Armii z chwilą zbliżenia się do Berezyny wzrosły
do trzydziestu kilku tysięcy ludzi, na skutek przybycia korpusów Oudinota, Victora, dywizji
Dąbrowskiego. Przybył z tymi wodzami żołnierz świeży, który nie przeszedł przez piekło
nieszczęść w odwrocie z Moskwy; z korpusów co od Moskwy do Berezyny dotarły, gwardia
cesarska tylko przedstawiała masę do wojska podobną: inne korpusy zeszczuplały ogromnie,
w tym korpus polski pod wodzą Zajączka liczył zaledwie 1200 ludzi. Reszta wojsk polskich
Wielkiej Armii trzymała się dobrze, choć i tu straty były znaczne. Groźnie wyglądały pułki
legii Nadwiślańskiej, do odwetu gotowała się dywizja Dąbrowskiego w ko rpusie Oudinota,
podobnież pułki 4-ty, 7-my i 9-ty piechoty dywizji Girarda w korpusie marszałka Victora
bojową miały postać. Widok rozkładu, w jakiem ujrzały Wielką Armię idące od Dźwiny
pułki polskich weteranów z wojny hiszpańskiej, nie podziałał na nie zaraźliwie. „My
oficerowie polscy — powiada oficer 9-go pułku — gorliwością swoją i przykładem
w cierpieniu głodów i znoszeniu mrozów, obroniliśmy nasze pułki polskie od widzianego
rozprzężenia i po większej części utrzymali przy chorągwiach.” Dzięki temu w bojach
o przeprawę przez Berezynę więcej, niż trzecią część wojsk walczących stanowić będą
żołnierze polscy. Czym są Polacy w tej ciężkiej godzinie dla Wielkiej Armii Napoleona,
niechaj powie świadek naoczny, sekretarz cesarski, baron Fain, który w świcie cesarskiej
nauczył się cenić Kossakowskiego, Sanguszkę, Paca, który z czcią spoglądał na Zajączka,
„nestora Polaków”: „Pomiędzy cudzoziemcami, którzy z równym wciąż poświęceniem idą
za krokami i za szczęściem Napoleona, w pierwszym rzędzie Polaków trzeba wymienić...
Jedni wyprzedzają nas, aby otworzyć nam drogę, drudzy zostają w tyle, aby osłaniać nasz
odwrót. Ci narażają życie, przenosząc nasze depesze, inni, służąc kolumnom naszym
za przewodników. Są wszędzie. Sprawa ich jest stracona, a szlachetni ci sprzymierzeńcy,
zdaje się, mniej wiedzą o tym od nas samych. O jednym tylko myślą, aby uczynić dokoła nas
mur ze swoich szabel, swoich bagnetów, a gdy potrzeba, to i ze swoich piersi, choćby
wyzionąć im przyszło tchnienie ostatnie” .
Dnia 26-go listopada koło południa gotowy był most pierwszy . Przeszedł nim korpus
Oudinota z dywizją Dąbrowskiego i stanął od strony południowej na drodze od Borysowa,
spędzają nieliczne oddziały rosyjskie, detaszowane przez armię Czyczagowa. Niebawem
jednak nadbiegł ze swą dywizją generał Czaplic, by przeszkodzić przeprawie, o której
dowiedzieli się Rosjanie zbyt późno. Wszczęła się walka. Rosjanie zostali odparci;
w licznych szarżach odznaczył się tu 7-my pułk ułanów polskich. Tymczasem przeprawa
przez Berezynę szła dalej. Przed wieczorem stanął drugi most, przeznaczony dla dział
i furgonów. Cała artyleria Wielkiej Armii, licząca 300 armat, w tym 54 polskich, przebyła
Berezynę.
Przez dzień 26 i 27 przeprawiały się dalsze korpusy. Więc Ney, któremu cesarz oddał
w dowództwo korpus złożony z resztek korpusu III., korpusu V., z pułków legii
Nadwiślańskiej, liczącej jeszcze 2000 pięknego żołnierza, wreszcie z pułków 14. i 17.
piechoty i 15. jazdy polskiej, które ongi należały do dywizji Dąbrowskiego, a pozostawione
przez niego w Mohylowie pod komendą Żółtowskiego, teraz właśnie u przeprawy połączyły
się z Wielką Armią. Przeszli dalej Davout i wicekról Eugeniusz ze szczątkami korpusu I.
i IV. Cesarz z gwardią przebył Berezynę w południe 27 listopada . Na lewym brzegu
zostały jeszcze tylko 2 dywizje z korpusu Victora: dywizja Girarda i Parthouneaux, stojąca
w Borysowie. Dotąd szła przeprawa we względnym porządku pod strażą konnej żandarmerii
i gwardii. Lecz teraz ruszyły się tłumy maruderów; przez cały dzień 28 przewalały się wraz
z masą powózek w dzikim nieładzie przez mosty. Gdy w południe 28 listopada w tłumy te
padać zaczęły pociski artylerii Wittgensteina, walczącego z księciem Bellune na lewym
brzegu, powstała na mostach straszna panika ; wśród grozą przejmujących scen spiętrzyły
się stosy wozów, trupów ludzkich i końskich, mordować się zaczęto i miażdżyć w natłoku,
wśród trwogi, graniczącej z obłędem. Gdy wieczorem tego dnia miał korpus Victora
50
dokonać przeprawy, musiał generał Eble ze swymi pontonierami wśr ód stosu trupów
wyrąbywać mu drogę.
W nocy z 27 na 28 listopada nowa strata dotknęła Wielką Armię. Pozostawiona między
Borysowem a Studzianką dywizją generała Parthouneaux z korpusu Victora, otoczona
przez wojska rosyjskie, musiała złożyć broń. Cesarz dowiedziawszy się o tym, kazał dywizji
badeńskiej generała Daendelsa przejść na lewy brzeg Berezyny i połączyć się z dywizją
Girarda. Na czele tych dwu dywizji miał marszałek Victor osłaniać jeszcze przez dzień
następny przeprawę tłumów pozaszeregowych . Dnia 28 listopada zaatakował Wittgenstein
księcia Bellune, gdy równocześnie od Borysowa zbliżył się admirał Czyczagow, atakując
pod Stachowem Oudinota. Wojska Czaplica i Pahlena uderzyły na dywizje marszałka
francuskiego i dywizję Dąbrowskiego. Walka toczyła się na drodze do wsi Stachowa
i w przyległym lesie. Artyleria francuska, jak zawsze dotąd kierowana świetnie,
dziesiątkowała atakujące zaciekle kolumny wroga, ilekroć przyszło im przebiegać
przestrzeń odkrytą. W zaciętym boju padł ranny marszałek Oudinot; potem Dąbrowski
dwukrotnie rażony ustąpić musiał z placu : szablę Sobieskiego wytrąciła mu kula
ze strzaskanej ręki. Przepadły wybite prawie do nogi cztery bataliony strzelców litewskich;
pokotem legł batalion pierwszy Kossakowskiego. W zaciekłych szarżach zdobywały sobie
nowe wawrzyny mężne pułki ułańskie 2. i 7. Księstwa Warszawskiego, obok nich zaś
oddziały młodych litewskich ułanów — pułków 18. i 19. Na lewem skrzydle,
gdzie marszałek Ney rozwijał swoje wojska, biły się szczątki V korpusu; sędziwy generał
Zajączek, jeszcze cierpiący na rany niezagojone spod Smoleńska i Tarutyna, jak ongi
hetman Żółkiewski w śmiertelnej przeprawie cecorskiej, pieszo, ze szpadą obnażoną w ręku,
wsparty na ramionach dwóch adiutantów: Wołodkowicza i Miroszewskiego, prowadził
w ogień zdziesiątkowane szeregi. W pewnym momencie kula armatnia cisnęła starcem
o ziemię: miał kolano strzaskane. Wołodkowicz wywlókł swego wodza z pola bitwy.
Na noszach z gałęzi poniosło go dwunastu grenadierów przed jego ukochanego cesarza.
Tutaj w oczach Napoleona, na mrozie, wśród zawiei, genialny i szlachetny Larrey, chirurg
generalny Wielkiej Armii, amputował zdruzgotaną nogę wyżej kolana. Starzec przeżył
operację i ciężką niewolę rosyjską, ale wrócił z niej jako ślepy sługa imperatora Północy...
Tymczasem dowództwo wziął po nim Kniaziewicz, rychło wytrącony z szeregów
walczących; kula nogę przebiła mu w kostce. Przeszło dowództwo na Rożnieckiego,
który doprowadzi garść niedobitków do Wilna.
Rosjanie ponieśli olbrzymie straty; już poczynają się wahać, gdy przybywają im
z pomocą rezerwy. Bój zacięty wzrasta, osłabionym szeregom francusko -polskim bieżą
z pomocą dalsze dywizje Neya. Uderzają tutaj na wroga pułki legii Nadwiślańskiej, poparte
przez pułki 17. i 14. piechoty polskiej; zacięte szarże przypuszcza, obok walecznych
holenderskich huzarów, pułk 15. ułanów Trzecieskiego z J ózefem Dwernickim na czele.
Rosjanie odparci na całej linii, ostatni czynią wysiłek. W rozpaczliwym kontrataku runęli
teraz na siedmiotysięczną kolumnę wroga kirasierzy generała Doumerc wraz z żandarmami
litewskimi, których Kossakowski w ogień prowadzi. Siedem setek pancernych jeźdźców
francuskich, cztery młodej jazdy litewskiej, rozbijają jeden czworobok piechoty rosyjskiej
za drugim, biorą 2600 niewolnika. Czyczagow zaczął się cofać.
W czasie tej bohaterskiej walki na lewym brzegu Berezyny, równie bohaterski toczył bój
korpus księcia Bellune z przemagającymi siłami Wittgensteina. Przez cały dzień zmagały
się pułki polskie i niemieckie korpusu Victora, odpierając natarczywe ataki, niwecząc próby
oskrzydlenia; wreszcie ku wieczorowi uderzył Victor z obiema swymi dywizjami w centrum
nieprzyjacielskiej pozycj i i po bohaterskiej walce zmusił przeciwnika do odwrotu. W starciu
tym dywizja polsko-saska generała Girarda dokonywała cudów waleczności. „Pułki saskiej
piechoty Lowa i Rechtena — pisze historyk niemiecki — zmiatały kulą i bagnetem wroga,
jeszcze więcej srożyły się trzy słynne pułki polskie, przybyłe z Hiszpanii, z samych
weteranów złożone”. W czasie tych walk cesarz Napoleon, któremu Murat przed bitwą
radził uchodzić do Wilna, nie opuścił swoich żołnierzy ; pieszo stał wśród zastępów
swojej gwardii, gotowy poprowadzić tę potężną rezerwę, gdziekolwiek użycie jej byłoby
niezbędnym. Ale konieczność taka nie zachodziła. Heroiczny wysiłek wojsk, rzuconych
w ogień, tryumfował nad dwukrotną przewagą wroga. Rezerwa została nienaruszona.
A połączone siły Czyczagowa i Wittgensteina wraz z kozakami Płatowa, nękającymi
nieustannie tyły Wielkiej Armii, wynosiły sześćdziesiąt kilka tysięcy żołnierza zdrowego
51
i krzepkiego w boju! W nocy przeszedł Victor Berezynę, nazajutrz zaś rano poszły za nim
resztki jego korpusu. Victor osłaniać miał teraz odwrót Wielkiej Armii, która odparłszy
bohaterskim wysiłkiem wroga na obu brzegach Berezyny, cofała się drogą na Ziembin
do Wilna.
Generał Eble miał rozkaz zniszczyć rankiem 29 listopada mosty na Berezynie .
Jeszcze tysiące maruderów nie przeszły rzeki; w nocy nie można było nieszczęśliwców
oderwać od ognisk, dopiero nad ranem rzuciły się tłumy do przeprawy. Eble zwlekał jak
mógł najdłużej z podpaleniem mostów, lecz gdy Rosjanie poczęli się od Studzianki zbliżać
do Berezyny, kazał zapalić lonty. W szalonej trwodze tłumy bezbronne rzuciły się na mosty.
Pod brzemieniem skłębionych mas łamie się jeden z mostów, pociągając tysiące ofiar
w nurty Berezyny. Setki stratowanych i zduszonych w tłumie zalega mosty pozostałe, objęte
już po chwili płomieniem. Setki pozostawionych na lewym brzegu rzuca się w lodowate fale
rzeki, usiłując przepłynąć wśród kry na brzeg ocalenia; wielu z nich porwał nurt i pogrążył.
Na pozostałych kilkanaście tysięcy bezbronnych ludzi wpadli kozacy; zaczęła się rzeź,
przerwana szczęściem na widok taboru i zawartych w nim bogactw; zagarnięto masy owe
niewolnika i pognano w głąb Rosji.
Batalia berezyńska skończyła się zwycięstwem. Zniweczone były za miary wroga. Droga
odwrotu otwarta. Lecz 12000 zabitych i rannych zostawiła Wielka Armia na brzegach
Berezyny. Korpus V tracił wszystkich trzech generałów dywizji, wódz jego, książę Józef,
w przejeździe przez mosty nową otrzymał ranę. Legia Nadwiślańska traciła wodza swego,
generała Claparede i wszystkich prawie sztabsoficerów. Ranni byli pułkownicy
Małachowski, Blumer, Sierawski, Tremo, Cichocki, Kąsinowski, Kossakowski. Liczba
samych oficerów polskich zabitych i rannych wyniosła więcej, niż 210 ludzi, z czego 26
przypada na sam 1-szy pułk nadwiślański, 17 na pułk 2-gi, 22 na pułk 4-ty warszawski, 17
na pułk 9-ty, 12 na strzelców pieszych litewskich, 9 na litewskich żandarmów. Kr wawą
nawiązkę zapłacili też Rosjanie za próbę zadania ostatecznego ciosu wojskom cesarza;
około 15000 zabitych i rannych zostawili na berezyńskich pobojowiskach; 3200 dostało się
do niewoli. Wielka Armia przebojem utorowała sobie drogę do Wilna, do Wilna p owlókł się
więc cień jej potęgi. Cieniem bowiem już tylko były cesarskie zastępy. Wśród okropnych
mrozów, które chwyciły w szpony ocalone wojsko w pierwszą noc zaraz po dokonanej
przeprawie, wśród nędzy nieopisanej wlokły się teraz tłumy żołnierskie, nie dające się już
ująć w karby wojskowego porządku, gnane rozpaczną chęcią wydostania się z tych
diabelskich, jak ją nazywali, krain mrozu, głodu i śmierci, dotarcia do Niemna. Przeklinali
biedni żołnierze francuscy tę Polskę, z powodu której poszli na zagładę w śniegach
Północy; rodziła się wśród nich bezmyślna nienawiść do kraju nieszczęśliwego
i do polskich towarzyszy broni. Do śmieszności tragiczny był widok Wielkiej Armii.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer: Koniec epopei (1913-1917)
Z tomu drugiego:
Cesarz poruszył się w swojej karecie na saniach. Przez okna czarna noc patrzała w głąb, czarna
noc drogi hańby i klęski... Głuchy szczęk broni ułańskiej — las litewski. Ucieczka.
Setki tysięcy ludzi dwudziestu narodów wylały swoją krew...
Ach! Bah!
Francja? Polska? On jest!
Niech ginie wszystko, byle on trwał, on był!
Palce cesarza kurczowo się ściskają: on ściska w swoich palcach ludy, plemiona, pokolenia.
Wszystko, wszystko dla jego chwały!
Świat wydał krocie tysięcy bohaterskiej młodzieży, świat wydał lwów generałów, aby byli
progami jego szturmu na szczyty Olimpu!
Uchyla mu się Jowisz z piorunami w dłoni.
Uchylają się bogowie potężni. Wszedł. Stanął na szczycie Olimpu. Naokoło próżnia, nicość
dokoła.
On jeden sam, złote orły wokoło, większe, świetniejsze niż orzeł Jowisza.
52
Milion dwieście tysięcy ludzi porwie i spiętrzy! Powróci! Powróci strasznie się zemścić.
Jak Attyla, po którego końskich kopytach trawa nie rosła, przejedzie Rosję, w perzynę miasta i wsie
obróci, Moskwę do reszty zrówna z ziemią, Petersburg do nóg nagnie! Ukarze!
Poznają go!
Jeszcze nie znali!
Jeszcze lew nie uczynił największego skoku, skoku, po którym milknie pustynia i długo, długo
w ciszy leży śmiertelnej.
Na to się ludzie rodzili, aby byli strawą jego armat.
Stanie znów z orkiestrą salw. Wygna z serca litość, ludzkość, współczucie. Podniesie się jak smok
Apokalipsy, w okropnościach wojny ukarze, zemści się, zemści!...
Naokół siebie rozmiecie płomienie! Zdruzgoce Prusy, złamie Austrię, niczego oszczędzać,
z niczym się liczyć nie będzie! Ogniem tylko będzie, płomieniem! Poznają go! Gniewem Bożym go
nazwą jak niegdyś Attylę. Aleksander o pokój błagać go będzie! Poznają go! Świat drżał tylko dotąd
— teraz zacznie się łamać i walić!...
....................................................................................................................................................................
Cezarze, Cezarze!...
Jęk jakby jakiś w ciemnościach...
I znów wojny okropność?!
Znów rozdzierający serce płacz matek, sióstr i żon?!... Znowu chłopcy młodzi z kręgu domowego
ogniska wydarci?!... Znów zaciśnięte usta, znów zaciśnięte pięści, znów klątwy po cichu miotane —
znów wojna! Cesarz znowu chce wojny! Znów?!
Kochałeś niegdyś Francję?
Złota, szczęśliwa, bogata przytuliła cię, przyjęła za swego, obcego głodomora, przybłędę.
Dziki góral korsykański, wszedłeś w ten kraj błogosławiony... Cesarz marzyć począł. Młodość
jego jak bajka...
Olśniła go Francja! Niczym, niczym być, tylko generałem republiki francuskiej!
Honor zwać się Francuzem. Krew przelać za tę nową ojczyznę...
Tak, tak — o jasne, o szczere, o święte uczucie! Lecz przyszły zwycięstwa.
Przyszła sława i chwała, i własnej swej mocy poznanie, i pewność.
Drżąca ręka młodego generała poczęła się w stalową obłóczyć rękawicę!
Czyż zwyciężać trudno? Jestże więc sam naokół?
Jestże sam jeden, że nikt mu czoła przeciwstawić nie może? Jestże najsilniejszy?
Jegoż to krok, który ziemię uginać poczyna?
Francja -----------
maż być potężniejsza od niego?
Maż Francja krępować jego ramiona?
Maż on jej służyć?
Nowe zwycięstwa -----------
nowa sława i chwała, triumfy ---------------
żaden naród nie rodzi tylu żołnierzy, tyle dzielności i męstwa, tyle bohaterskiej młodzi i wodzów
rycerskich... Więc co?
Więc nie korzystać? Więc nie uwierzyć, że Fatum, Fortuna umyślnie posłały go do takiego kraju,
umyślnie taki kraj mu oddały?
Czyjąż chwałę i sławę on dźwiga?
Swoją i Francji.
Nie jestże mu Francja obowiązaną?
A gdy raz to zrozumiał, raz to pojął -------------
poczuł się królem ziemi. Wieki na niego czekały.
Jak Aleksander Wielki nie w dzikiej Scytii, lecz w Grecji się urodził, jak Juliusz Cezar
nie w upadłej Grecji, lecz w triumfującym Rzymie powstał, tak jego wywiódł los z ciemnej skalistej
Korsyki i powiódł go do Francji, kraju czynów, porywu, zdolności i śmiałości na wszystko,
do pierwszego z krajów Europy.
Stał mu na zawadzie Ludwik XVI, przy którym byłby został pułkownikiem artylerii — i głowę
ścięła mu gilotyna; wybuchła rewolucja, aby mu miejsce stworzyć; stali mu na przeszkodzie wielcy
rewolucjoniści: Marat, Danton, Robespierre, których zgładziła mu sprzed nóg Charlotte Corday
i gilotyna. Wszakże wszystko układało się, aby on mógł powstać. Bóg więc czy los oddał mu Francję.
Oddał mu kraj taki, w którym mógł stać się wszystkim, czym się stał.
53
Postanowiono widocznie tam, w górze, aby przez ciąg jego życia najzdolniejszy do wszechofiar
kraj wszystkie mu swoje siły oddał w rachunek, aby on ze wszystkich sił jego korzystał.
Tak — to jest widocznie postanowione tam w górze: dopóki on będzie żył, dopóty będzie władał
Francją i przez nią dzieło swoje wykonywał olbrzymie.
....................................................................................................................................................................
Polska, Francja ----------- bah!
Więcej było wielkich narodów niż wielkich mocarzy. Te narody nazywają się wielkimi, którym
wielcy mocarze to miano przez swe istnienie nadali.
Nędzny naród Żydów wielkim jest przez Mojżesza, umarły na-. ród Egipcjan przez wielkich
faraonów. Naród wszystko zawdzięcza bohaterom.
Zawdzięcza im tyle, że przez ciąg trwania żywota bohatera winien być ciastem i gliną w jego
rękach, uległym, posłusznym, powolnym, jak Mirmidoni powolni byli Achillesowi.
Zresztą, na kogóż świat patrzy: na Francję albo na Polskę, czy na niego?
On jest dziś wszystkim, centrum świata i człowiekiem Europy. Ciemna jego przyszłość nie jest
zbadana.
Klęska rosyjska jest może tylko bodźcem do nowych cudów...
Jego istota wzniosła się ponad Francję i Polskę jak słońce ponad ziemią. Oba te kraje zniknęły
w nim.
Czuje on w sobie prawo do czerpania z nich krwi dla swojej potęgi, jak dąb czuje prawo czerpać
soki z podłoża, choćby przez to kwiaty, olsze i modrzewie schły dookoła.
Francja i Polska muszą dać, czego żąda.
Czyż on ma ojczyznę?
Lub ma zobowiązania?
Czyż na trwanie jego żywota Bóg, Fatum, Fortuna nie oddały mu wszystkiego we władzę?
Jeśli urodził się człowiek z taką zdolnością władzy i z taką żądzą władzy i dowiódł jedno i drugie
do zenitu: nie jest człowiekiem opatrznościowym, nie ma się prawa za takiego uważać?
Czy jeśli ktoś tak umie, tak chce rozkazywać, nie ma przywileju żądać, aby go słuchano?
Taki jest cel?
Celem jest tylko panowanie. Był czas, gdy marzył o panowaniu Francji, był czas, kiedy Polska
wydawała mu się gwiazdą zgasłą, którą jego olbrzymi oddech może, a nawet powinien rozświecić.
Był taki czas. I są słowa — lecz po cóż kryć tajemnicę przed sobą samym? Celem istoty Napoleona
Bonapartego jest panowanie.
Więc Francja i Polska dadzą ostatniego żołnierza. Dwóch panowań na świecie współrzędnie być
nie może. Cara Aleksandra I stworzyła ziemia, jego stworzył duch. Pół Europy i niemal pół Azji
to Aleksander — geniusz wieków to on.
Ktoś komuś ustąpić musi.
W pierwszym starciu zwalczyła ducha ziemia — lecz to próba była.
Miał Aleksander na swe zawołanie przestrzenie niezmierne, śniegi, wichry i lody, rzeki i bagna —
co ziemia dać może.
Lecz widziałże kto kiedy pół miliona ludzi jednym ożywionych duchem?
Widziałże kto kiedy potężną moc, która dwadzieścia pobudziła różnojęzycznych narodów? Próba
wypadła źle.
Lecz to nie może być, byłoby to zaprzeczeniem wszelkim tradycjom życia, gdyby materia
zapanowała nad duchem, siła ziemi nad siłą geniuszu.
Jak mityczne i mistyczne bóstwa oceanu i lądu: stoją naprzeciw siebie on i car Aleksander I.
Ląd oparł się: spiętrzył skały i zaparł się od nawały wód. Lecz on, bóg oceanów, nie uległ
zniszczeniu, trwa i potrafi wzdąć powtórny potop.
Tak Aleksander Macedoński zalał państwo Dariusza. Tak samo wówczas naprzeciw siebie stały
duch i przestrzeń — i ziemia, i geniusz. Snadź jest komunikacja między elementami natury i życiem
ludzkości.
Walka oceanów i lądów powtarza się w historii ludzkiej. Powtarzają się wodne i ludzkie potopy.
Tak Hunowie spadli na Europę, tak Wielka Armia runęła na Rosję, która jest częścią świata,
tak żółta rasa runie znów z powrotem na Europę.
Jest to przelewanie się elementów ludzkich, wzorem przelewania się wód w epokach fatalnych.
Kiedyś historia porówna te fakta.
54
Lecz czyż człowiek, który czuje się potęgą żywiołu, może chcieć czegokolwiek innego jak tylko
rozwijania swych sił przyrodzonych?
Czy ostatecznością ruchu powietrza nie jest huragan? Ostatecznością energii człowieka nie maż
być zamęt świata? Niech mali żyją w granicach; wielkość nie zna granic. I dlatego Polska i Francja
postawią nowych żołnierzy. Zarzucają mu pychę.
Nie — czy burza na oceanie rykiem fal wołająca: „Jestem olbrzymia!” — jest pyszna? Jest nią —
bo musi nią być.
Człowieczeństwo sarka — dla pychy poświęcił ludzi krocie tysięcy — to potęga dana mu
przez przyrodzenie pochłonęła ich.
On spełnia tylko swe prawo.
W ciemnościach jechała przez las cesarska kareta na saniach. Liche pudło na jodłowych płozach
skleconych. Istotnie — dziwne, tragiczne i śmieszne.
Historia się powtarza: te sanki podobne są do łodzi piratów, na której siedział uwięziony Cezar.
Lecz wyniosły Cezar spokojnie oświadczał im, że gdy tylko na ląd wysiądzie, wisieć będą.
Wąsowicz na koźle ma pistolety i rozkaz zastrzelenia cesarza w ostateczności.
Wszystko to ma w sobie taką różnicę, jaka jest między zimą litewską a włoskim wybrzeżem.
Ponurość i tragizm poczyna otaczać cesarza jak owa ciemność nocy i lasu za szybą karety.
I on przecie urodził się na suchej, skalnej, ale słonecznej wyspie nad błękitną i ciepłą wodą morza.
Skręciła jego gwiazda. Skołowała krąg, stoczyła się na północ. Gdy cesarz przymknie oczy, widzi,
zda się, jej szlak ze złotych iskier, olbrzymi łuk ognistej nici w kształt tęczy przewisłej na niebie
z południa na północ.
Lśni i świeci.
Jest w tym symbol jakiś, nowożytny Cezarze! Od południa, znad ciepłego morza, gwiazda twoja
przetoczyła się na północ, wraz z latami twymi. Piąty krzyż na barkach ci usiadł. Zacząłeś
twe zwycięstwa na południu — na północ podążyłeś po klęskę.
Jest w tym coś, co każe ci myśleć. Piorunami władnące twe czoło marszczy się pod sobolowym
kołpakiem. Otwarł oczy Bonaparte i wpił je w czarne dno karety.
Henri Jomini: Zarys sztuki wojennej
[Antoine-Henri Jomini (1779-1869) – baron, teoretyk wojenny. W 1804 r. wstąpił do armii francuskiej i poznał
Napoleona. Szybko awansował do stopnia generała brygady. Brał udział w wyprawie na Rosję w r. 1812 (którą
uważał za nie do wygrania). Organizował logistykę podczas bitew pod Smoleńskiem i nad Berezyną.
Niezadowolony z malejących szans rozwoju kariery przyjął w 1813 r. po zakończeniu wyprawy ofertę cara
Aleksandra I i zaczął służbę dla Rosji. Jomini zainicjował powstanie Szkoły Wojskowej w St. Petersburgu,
doradzał carowi Mikołajowi I podczas wojny z Turcją. Stworzył ponad 30 dzieł o tematyce wojskowej.]
A r t y k u ł 15. O odwrocie i pościgu
Istnieje kilka rodzajów odwrotów w zależności od przyczyn, które są ich powodem.
Dobrowolnie wojska wycofują się jeszcze przed rozpoczęciem walki, chcąc skłonić
przeciwnika do przejścia na punkt mniej dla niego dogodny niż ten, na którym znajduje się
obecnie. Jest to raczej przezorny manewr niż odwrót. W ten sposób w 1805 roku Napoleon
wycofał się spod Wischau na Brunn, chcąc zwabić sprzymierzonych na miejsce, które mu
bardziej odpowiadało. Podobnie wycofał się Wellington spod Quatre-bras na Waterloo.
Ja również radziłem podobnie postąpić przed uderzeniem na Drezno, kiedy nadeszła
wiadomość o przybyciu Napoleona. Wskazywałem na konieczność wykonania marszu
na Dippoldiswalde w celu wybrania lepszego pola bitwy. Pomysł ten uznano jednak
za odwrót, a honor rycerski nie pozwalał odejść z pola bitwy bez dobycia szabli. A jednak
umożliwiłoby to uniknięcie katastrofy, która nastąpiła następnego dnia (26 sierpnia 1813 r.).
Wojska wycofują się również bez doznania porażki , aby pospieszyć na pomoc
punktowi zagrożonemu przez nieprzyjaciela na skrzydle albo na linii odwrotowej. Z dala
od swych składów, przebywając w kraju zniszczonym, wojska mogą być zmuszone
do wycofywania się w celu zbliżenia się do magazynów. Wreszcie wojska wycofują się
z konieczności, po przegraniu bitwy albo na skutek niepomyślnego wyniku działań.
55
Nie są to oczywiście jedyne przyczyny określające kombinacje odwrotów. Zmieniają się
one w zależności od charakteru kraju, odległości, które trzeba przebyć, i przeszkód, które
nieprzyjaciel może postawić na drodze. Odwroty można więc uznać za działania
niebezpieczne szczególnie wtedy, kiedy odbywają się w kraju nieprzyjaciela. Im punkt
początkowy odwrotu leży dalej od granic i bazy operacyjnej , tym odwrót jest trudniejszy
i bardziej niebezpieczny.
Od czasu sławnego i słusznie wychwalanego odwrotu 10 tysięcy Greków, do czasu
straszliwej katastrofy Francuzów w roku 1812, historia nie daje zbyt dużo przykładów
odwrotów zasługujących na uwagę. Odwrót Antoniusza wypartego z Medii był raczej ciężki
niż godny pochwały. Odwrót cesarza Juliana, ściganego przez tych samych Partów, zamienił
się w klęskę. W nowszych czasach na pochwałę zasłużył odwrót marszałka Bellisle'a
wykonany z Pragi. Odwroty króla pruskiego po zaprzestaniu oblężenia Ołomuńca
i po niespodziewanym uderzeniu na Hochkirch były bardzo dobrze zorganizowane, jednak
nie można ich zaliczać do odwrotów głębokich. Odwrót Moreau w roku 1796, chwalony przez
ludzi zajmujących stronnicze stanowisko, był zaszczytny, chociaż nic szczególnego nie zawierał.
Wreszcie odwrót armii rosyjskiej, która w roku 1812 na przestrzeni 240 mil, pomiędzy Niemnem
a Moskwą, nie pozwoliła się rozbić takiemu przeciwnikowi, jak Napoleon, i takiej kawalerii, jaką
dowodził przedsiębiorczy i odważny Murat, można stawiać na pewno wyżej od wszystkich innych.
Nie ulega wątpliwości, że odwrót ten ułatwiało wiele okoliczności, co jednak nie pomniejsza zasług,
jeżeli nie talentu strategicznego dowódców kierujących operacjami w pierwszym okresie,
to przynajmniej wytrwałych i zadziwiająco nieugiętych w boju żołnierzy.
Chociaż ostatecznie odwrót Napoleona spod Moskwy zakończył się dla niego krwawą
katastrofą, to jednak nie można zaprzeczyć, że nie przyniósł sławy nie tylko jemu samemu, lecz także
wojskom — zarówno pod Krasnem, jak i nad Berezyną. W odwrocie tym ocalały wszak kadry,
chociaż nie powinien się był uratować z ich szeregów ani jeden człowiek. W owym pamiętnym
wydarzeniu obie strony okryły się równą sławą, inne były tylko ich możliwości i osiągnięte wyniki.
Wielkie przestrzenie i charakter kraju, przez który należy przechodzić, środki, jakie można w nim
zdobyć, przeszkody, które przeciwnik mógłby zbudować na skrzydłach i tyłach, przewaga własnej
lub nieprzyjacielskiej kawalerii oraz duch ożywiający wojska — oto główne przyczyny wpływające
na wynik odwrotów, niezależnie od umiejętnych poczynań, które dowódcy mogą przedsięwziąć
dla ich zrealizowania.
Armia wycofująca się we własnym kraju w kierunku linii magazynów może zachować swe wojska
w całości, utrzymać ład w szeregach i cofać się w stanie mniejszego zagrożenia niż armia, która musi
kwaterować, aby przetrwać i rozśrodkowywać się, aby móc znaleźć kwatery. Niedorzecznością byłoby
wymagać, aby armia francuska, cofająca się w roku 1812 spod Moskwy w kierunku Niemna,
nie posiadająca jakichkolwiek zapasów żywności, pozbawiona kawalerii i koni do taborów,
maszerowała w takim porządku i z taką pewnością siebie, jak armia rosyjska, która była dobrze
zaopatrzona we wszystko, poruszała się we własnym kraju i korzystała z osłony silnych oddziałów
lekkiej kawalerii.
Istnieje pięć różnych sposobów planowania odwrotu.
1. Odwrót całej masy wojsk jedną marszrutą.
2. Odwrót po jednej marszrucie w dwóch albo trzech rzutach oddalonych od siebie o jeden dzień
marszu, w celu uniknięcia zamieszania, zwłaszcza w taborach.
3. Odwrót wykonywany na tej samej wysokości frontu po kilku marszrutach równoległych,
wiodących do jednego celu.
4. Odwrót rozpoczynany z dwóch punktów odległych od siebie, prowadzony koncentrycznie
do określonego celu.
5. Odwrót po kilku marszrutach ekscentrycznych.
Nie wspominam tu o zarządzeniach szczególnych dla ariergardy, nie ulega bowiem wątpliwości,
że w odwrocie należy organizować silne straże tylne i wspierać je częścią odwodu kawaleryjskiego.
Tego rodzaju zarządzenia są wspólne we wszystkich rodzajach odwrotów, tu natomiast chodzi tylko
o omówienie tego zagadnienia ze strategicznego punktu widzenia.
Armia wycofująca się w całości z zamiarem stoczenia bitwy po połączeniu się z oczekującymi
na nią posiłkami albo po dojściu do punktu strategicznego, do którego zdąża, powinna zasadniczo
wybrać pierwszy rodzaj odwrotu, ponieważ zapewnia on największą zwartość jej poszczególnych
członów i umożliwia przyjęcie walki wtedy, kiedy zechce. W tym celu wystarczy tylko zatrzymać
czoło kolumny i ustawiać do bitwy resztę sił, w miarę ich nadciągania.
56
Wycofując się spod Smoleńska Napoleon wybrał drugi rodzaj odwrotu. Popełnił więc błąd,
tym cięższy, że nieprzyjaciel nie ścigał go od tyłu, lecz działając z boku niemal prostopadle na środek
jego odosobnionych korpusów. Wynikiem tego błędu były trzydniowe walki pod Krasnem, tak fatalne
w skutkach dla armii francuskiej.
Odwrót urzutowany wzdłuż jednej marszruty wykonuje się tylko w celu uniknięcia natłoku
na drodze. Wystarczy jednak zrobić między godzinami wyruszenia poszczególnych rzutów przerwy
niezbędne dla przejścia artylerii. Przerwy między korpusami nie muszą sięgać całego dnia marszu.
Czoło kolumny może na przykład wymaszerować o godzinie szóstej rano, środek o dziesiątej, ogon
zaś kolumny w południe lub o godzinie pierwszej.
Trzeci rodzaj odwrotu, to znaczy wycofywanie się po kilku równoległych drogach, jest bardzo
korzystny, jeżeli drogi te znajdują się blisko siebie. Skoro zaś przebiegają nieco dalej, wówczas każde
skrzydło armii, oddzielone od pozostałych kolumn, może być oddzielnie rozbite, jeżeli nieprzyjaciel,
skierowawszy na nie większe siły, zmusi je do przyjęcia bitwy. Dowodem tego był marsz armii
pruskiej idącej z Magdeburga ku Odrze w roku 1806.
Czwartym rodzajem odwrotu jest marsz wykonywany po dwóch zbieżnych marszrutach,
bezwzględnie najkorzystniejszy, jeżeli w chwili otrzymania rozkazu do wycofania się wojska
znajdują się w znacznej odległości od siebie. W tym wypadku najlepszą rzeczą byłoby połączenie sił,
a jedynym sposobem osiągnięcia tego celu jest podjęcie odwrotu koncentrycznego.
Piątym rodzajem odwrotu jest słynny system linii ekscentrycznych, który przypisywałem
Bülowowi i który na gorąco zwalczałem w pierwszych wydaniach swych prac, ponieważ, moim
zdaniem, nie można było inaczej rozumieć wywodu Bülowa ani celu tego systemu. Z definicji
zrozumiałem, że radzi on wycofywać się z danego punktu w kilku kierunkach rozbieżnych oddzielnie,
aby móc łatwiej uniknąć pościgu nieprzyjaciela oraz zatrzymać go zagrażając jego skrzydłom i jego
własnej linii operacyjnej. System ten bardzo ganiłem dlatego, że armia rozbita i tak jest już dość słaba,
więc nie powinna się osłabiać jeszcze bardziej, nieopatrznie rozdrabniając swe siły w obliczu
zwycięskiego nieprzyjaciela.
Bülow znalazł obrońców, którzy twierdzili, że ja źle zrozumiałem sens jego słów dlatego, że przez
pojęcie odwrotów ekscentrycznych nie miał on na myśli odwrotów w kilku kierunkach rozbieżnych,
lecz taki wypadek, kiedy, zamiast kierować się ku środkowi bazy operacyjnej albo centrum kraju,
wojska poruszać się będą w kierunku ekscentrycznym od tego ogniska działań, rozciągając się wzdłuż
granicy.
Być może, że się istotnie pomyliłem w jego zamiarach. W takim razie moja krytyka sama przez się
upada, ponieważ sam usilnie zalecałem tego rodzaju odwroty, zwąc je odwrotami równoległymi.
Istotnie, wydaje mi się, że armia, rezygnując z drogi zbieżnej prowadzącej do centrum kraju i kierując
się w prawo albo w lewo, będzie maszerować w kierunku prawie równoległym do linii granicy
albo do swego frontu operacyjnego i swojej bazy operacyjnej.
Niezależnie od tego sporu słownego, wynikającego jedynie z niejasności tekstu Bülowa, zwalczam
tylko odwroty rozbieżne, wykonywane wzdłuż kilku promieni w rzekomym zamiarze osłony
większego odcinka granicy i zagrożenia obu skrzydeł nieprzyjaciela.
Nadużywając znaczenia słowa ,,skrzydła” podkreślamy ważność systemów najbardziej
sprzecznych z zasadami sztuki wojennej. Armia w odwrocie jest zawsze słabsza pod względem
fizycznym i moralnym, dlatego że się wycofuje albo po poniesieniu klęski albo z powodu swej
słabości liczebnej. Czyż więc należy ją jeszcze silniej osłabiać, dzieląc jeszcze bardziej?
Nie występuję przeciwko odwrotom wykonywanym w kilku kolumnach dla ułatwienia ich
przeprowadzenia, jeżeli te kolumny będą się mogły wzajemnie wspierać. Mówię jedynie o odwrotach
na rozbieżnych liniach operacyjnych. Wyobraźmy sobie 40-tysięczną armię wycofującą się
przed armią liczącą 60 tysięcy żołnierzy. Jeżeli pierwsza z nich utworzy cztery oddzielne dywizje,
mniej więcej po 10 tysięcy żołnierzy, to czy nieprzyjaciel, manewrując dwiema grupami po 30 tysięcy
ludzi, nie potrafi obejść, okrążyć, rozbić i kolejno zniszczyć tych wszystkich dywizji? Jakie środki
mają one, aby uniknąć tego losu? Tylko jeden — p o ł ą c z y ć s w e s i ł y . Ponieważ jednak
sposób ten nie jest odpowiedni dla wojsk poruszających się w kierunkach rozbieżnych, przeto system
ów samo przez się upada. Dla poparcia mego rozumowania przypomnę liczne nauki wypływające z niektórych doświadczeń. Gdy
pierwsze dywizje armii francuskiej we Włoszech zostały odrzucone przez Wurmsera, Napoleon zebrał je
wszystkie pod Roverbellą i mając zaledwie 40 tysięcy żołnierzy pokonał 60-tysięczną armię, ponieważ walczył
tylko z jej odosobnionymi kolumnami. Gdyby się natomiast wycofał w sposób rozbieżny, to co wówczas stałoby
się z jego armią i jaki los spotkałby jego dotychczasowe zdobycze? Wurmser po tym pierwszym niepowodzeniu
rozpoczął odwrót ekscentryczny kierując oba swe skrzydła na krańce swej linii obronnej. I cóż się stało? Prawe
57
skrzydło, choć osłonięte górami Tyrolu, zostało pobite pod Trydentem. Napoleon skierował się wówczas na tyły
lewego skrzydła i zniszczył je pod Bassano oraz Mantuą.
Gdy arcyksiążę Karol w roku 1796 cofnął się wskutek pierwszych działań dwóch armii francuskich, to czyż
mógłby uratować Niemcy ekscentrycznym manewrem? I przeciwnie, czy Niemcy nie zawdzięczają swego
ocalenia koncentrycznemu odwrotowi arcyksięcia? Wreszcie Moreau, maszerujący na olbrzymim froncie
pojedynczymi dywizjami, również zrozumiał, że ten niewłaściwy sposób działania może go doprowadzić
jedynie do klęski, gdy tymczasem należało walczyć, a zwłaszcza wycofać się. Gdy więc ześrodkował swe
rozproszone siły, wszystkie wysiłki nieprzyjaciela zaczęły rozbijać się o zwartą masę, którą trzeba było
obserwować na przestrzeni całej linii wynoszącej 80 mil. Wydaje się, że po tych przykładach nie można
negować moich twierdzeń [Dziesięć lat po napisaniu tego rozdziału koncentryczny odwrót Barclaya i Bagrationa
uratował armię rosyjską. Choć na początku nie przeszkadzało to Napoleonowi w odnoszeniu sukcesów, to jednak później stało się główną przyczyną jego zguby.]
Istnieją tylko dwa wypadki, w których odwroty rozbieżne mogłyby być dopuszczalne jako
ostateczność: pierwszy — gdy armia poniesie dotkliwą klęskę na własnym terytorium i gdy jej odosobnione
części będą szukały schronienia w twierdzach; drugi — w wojnie narodowej, kiedy każdy oddział podzielonej
armii rusza w teren, aby się stać zalążkiem powstania w dawnej prowincji. Natomiast w wojnie regularnej
podobny sposób działania byłby absurdem.
Istnieje jeszcze jeden rodzaj odwrotów, który w istocie odnosi się do strategii. Są to wypadki, w których
należy wykonać odwrót prostopadle, kierując się od granicy do centrum kraju lub prowadzić równolegle
do granicy. Na przykład marszałek Soult, opuszczając Pireneje w roku 1814, musiał dokonać wyboru między
odwrotem na Bordeaux, to znaczy w kierunku prowadzącym do środka Francji, albo na Tuluzę idąc wydłuż
granicy biegnącej Pirenejami. Tak samo Fryderyk, wycofując się z Moraw, skierował się do Czech, zamiast
powracać na Śląsk.
Takie równoległe kierunki odwrotu są często lepsze, ponieważ odciągają nieprzyjaciela z drogi prowadzącej
do stolicy państwa i ośrodka jego potęgi. Ukształtowanie granicy, twierdze, jakie się na niej znajdują, mniej
lub bardziej rozległy obszar, którym dysponować może armia dla swych ruchów i odtworzenia swych
bezpośrednich połączeń z centrum kraju — oto względy określające celowość tych działań.
System ten może przynieść duże korzyści między innymi w Hiszpanii. Gdyby armia francuska weszła
do Hiszpanii przez Bajonnę, wówczas Hiszpanie mogliby się oprzeć albo o Pampelunę i Saragossę, albo o Leon
i góry Asturii, co uniemożliwiłoby przeciwnikowi ruch na Madryt, wystawiając jego wąską linię operacyjną
na łaskę i niełaskę Hiszpanów.
Granica turecka na Dunaju przyniosłaby temu imperium podobne korzyści, gdyby tylko umiano
je wykorzystać.
Francja również nadaje się do prowadzenia tego rodzaju wojen, zwłaszcza jeżeli w kraju nie będzie dwóch
partii politycznych, które dążyłyby do posiadania w swym ręku stolicy, co skłoniłoby nieprzyjaciela do uznania
jej zajęcia za sprawę decydującą. Gdyby nieprzyjaciel wtargnął przez Alpy, wtedy Francuzi mogą działać
w kierunku na Rodan i Saonę, rozwijając swój front wzdłuż granicy aż po Mozelę z jednej i po Prowansję
z drugiej strony. To samo będzie, jeżeli nieprzyjaciel przedostanie się przez Strasburg, Moguncję
albo Valenciennes. Zajęcie Paryża byłoby niemożliwe, a przynajmniej bardzo ryzykowne, dopóki nietknięta
armia francuska opierać się będzie o pasmo swych twierdz. Zresztą w takim samym położeniu znajdują się
wszystkie kraje mające podwójny front operacyjny. [We wszystkich tych obliczeniach zakładam, że siły obu stron są mniej więcej równe. Jeżeli armia napadająca będzie dwa razy silniejsza, wówczas jedna jej połowa może ścigać armię wycofującą się równolegle, druga zaś kiero wać się na stolicę, co jednak w wypadku równości sił byłoby niemożliwe.]
Wydaje się, że Austria nie posiada tak korzystnego położenia ze względu na kierunek Alp Retyckich
i Tyrolskich oraz bieg Dunaju. Wprawdzie Lloyd, rozpatrując Czechy i Tyrol jako dwa bastiony, pomiędzy
którymi rzeka Inn tworzy potężną zaporę, uważa granicę tę za bardzo dogodną do obrony za pomocą przesunięć
bocznych. Temu twierdzeniu zadały kłam, jak już mówiliśmy, kampanie 1800, 1805 i 1809 roku. Ponieważ
jednak w kampaniach tych nie stosowano ściśle obrony bocznej, zagadnienie to jest jeszcze sporne.
Według mnie wszystko zależy od wzajemnego położenia i poprzednich działań. Gdyby jakaś stosunkowo
silna armia, idąca znad Renu przez Bawarię, napotkała sprzymierzonych nad Lechem i Izerą, to jednak nie
byłoby sprawą zbyt prostą skierować całość armii austriackiej do Tyrolu i Czech w celu bezpośredniego
zatrzymania tego ruchu, należałoby bowiem zawsze pozostawić połowę owej armii nad Innem dla osłony
podejść do stolicy. Taki podział sił byłby zgubny, decyzja zaś ześrodkowania całej armii w Tyrolu,
z pozostawieniem otwartej drogi na Wiedeń, mogłaby być w obliczu przedsiębiorczego przeciwnika bardzo
niebezpieczna.
We Włoszech po drugiej stronie Mincio obrona boczna byłaby łatwa od strony Tyrolu, w Czechach zaś —
przed nieprzyjacielem idącym z Saksonii.
System równoległych odwrotów może być stosowany w różnych możliwych wariantach przede wszystkim
w Prusach, ponieważ jest on bardzo korzystny w walce z armią wychodzącą z Czech w kierunku Łaby i Odry.
Nie można go natomiast stosować w walce z armią francuską maszerującą od Renu, ani z armią rosyjską
podążającą znad Wisły, chyba że Prusy będą sprzymierzeńcem Austrii.
58
Przyczyna tej różnicy wynika z geograficznej konfiguracji kraju, co umożliwia, a nawet sprzyja ruchom
bocznym, które mogą się odbywać na znaczną głębokość ze wschodu na zachód (od Kłajpedy do Moguncji),
lecz naraża je na niebezpieczeństwo, jeżeli odbywają się z południa na północ (od Drezna na Szczecin), gdyż nie
mają wtedy możliwości działania w głąb. Jeżeli armia z jakichkolwiek powodów wycofuje się,
to przeciwnik rusza oczywiście do pościgu . Nawet najbardziej uporządkowany odwrót, kiedy armia
jest nietknięta i wycofuje się w porządku, zawsze przynosi, mimo wszystko, pewne korzyści temu,
kto ją ściga. Jest to szczególnie trudne działanie dla armii, która poniosła klęskę lub działa
w oddaleniu. Trudności te rosną proporcjonalnie do umiejętności, jakie nieprzyjaciel wykaże
w pościgu.
Śmiałość i aktywność w pościgu będą oczywiście zależeć od p rzedsiębiorczości dowódców
oraz stanu fizycznego i moralnego obu armii. Trudno jest określi ć zasady odnoszące się
do wszelkiego rodzaju pościgów, należy jednak przyznać, że:
1. Ogólnie rzecz biorąc korzystnie jest skierować pościg w bok a nie na ogon kolumny,
zwłaszcza jeśli się działa we własnym kraju. Można bez obawy wziąć kierunek przekątny albo nawet
prostopadły do linii operacyjnej nieprzyjaciela. Nie należy jed nak podejmować ruchów zbyt
szerokich, aby nie zgubić śladu nieprzyjaciela.
2. Jest rzeczą na ogół korzystną działać w pościgu jak najaktywniej i śmiało, zwłaszcza jeśli
podjęto pościg po wygranej bitwie, gdyż demoralizacja pobitej armii przyśpieszy jej zgubę.
3. Wypadki, w których byłoby rzeczą stosowną zbudować przeciwnikowi złoty most, zdarzają
się rzadko, niezależnie od tego, co mówi o tym stare rzymskie przysłowie. Może to nastą pić tylko
wtedy, gdy armia słabsza liczebnie odniesie nieoczekiwany sukces.
Nie potrafimy już dodać nic istotnego do tego, co powiedzie liśmy o odwrotach, jeśli chodzi
o wielkie kombinacje. Teraz pozostaje wymienić tylko wskazówki o charakterze taktycznym,
mogące ułatwić wykonanie takiego działania.
Jednym z najpewniejszych sposobów umożliwiających wyco fywanie się w porządku jest
wpojenie w oficerów i ogół żołnierzy przekonania, że niezależnie od tego, z której strony pojawi się
nieprzyjaciel, walka na końcu kolumny nie wystawia na większe niebezpieczeństwo, niż walka
na jej czole; należy również wpoić w nich przekonanie, że utrzymanie spokoju i ładu jest jedynym
sposobem uratowania wojsk zaniepokojonych odwrotem. W tych przede wszystkim wypadkach
można ocenić korzyści wypływające z surowej dyscypliny, która zawsze będzie najlepszą gwarancją
utrzymania porządku. Wymagając jednak od żołnierzy karności, na leży im zapewnić wyżywienie,
by nie dopuścić do maruderstwa.
Na dowódcę straży tylnej należy wyznaczać dowódcę umiejącego zachować zimną krew;
w jego sztabie powinni pracować oficerowie, którzy potrafią zawczasu rozpoznawać punk ty,
w których ariergarda będzie się mogła zatrzymać, rozwijając swój odwód wraz z artylerią, w celu
zahamowania ruchu nieprzyjaciela. Urzutowane wojska należy kolejno zmieniać w ten sposób,
aby nie pozwolić nieprzyjacielowi podejść do nich zbyt blisko. [Właściwości wyróżniające dobrych
dowódców straży tylnych są dość rzadkie, szczególnie w armiach południowych.
Najdoskonalszym wzorem takiego dowódcy był marszałek Ney. Wielkie wartości pod tym
względem przedstawiała armia rosyjska, ponieważ duch bojowy ożywiał zarówno wojska, jak i ich
dowódców.] Ponieważ kawaleria, dzięki swej szybkości, może łatwo dołączać do reszty sił, jest rzeczą
zrozumiałą, że duże masy kawalerii znacznie ułatwiają wykonanie powolnego i metodycznego
odwrotu i umożliwiają dokładne rozpoznanie i ubezpieczenie drogi w celu uchronienia wojsk
przed nagłym napadem i odcięciem którejkolwiek części kolumny.
Na ogół wystarczy, jeśli ariergarda utrzymywać będzie nie przyjaciela na odległość
półprzemarszu od sił głównych. Odsunięcie jej na większą odległość byłoby niebezpieczne i zbędne.
Gdyby jednak na jej tyłach leżały cieśniny, skutecznie bronione przez własne wojska, wtedy straż
tylna mogłaby nieco zwiększyć rejon swego działania i pozostać nawet w odległości jed nego
przemarszu od armii. Tego rodzaju przeszkody w takim samym stopniu ułat wiają odwrót temu, kto
je utrzymuje, w jakim utrudniają wtedy, gdy je uchwyci nieprzyjaciel. Jeżeli armia jest silna i ma
odpowiednio silną ariergardę, to może śmiało pozostawić ją w tyle na odległość jednego
przemarszu. Odległość ta zależy od siły straży tylnej, charakteru kraju i nieprzyjaciela
prowadzącego pościg.
Jeżeli nieprzyjaciel ostro następuje, to nie należy dopuszczać, go zbyt blisko, zwłaszcza jeżeli
w armii utrzymuje się jeszcze stosunkowo dobry porządek. W takich wypadkach na leży się od czasu
do czasu, zatrzymać i uderzyć znienacka na awangardę nieprzyjaciela, jak to uczynił arcyksiążę
Karol w roku 1796 pod Neresheim, Moreau pod Biberach i Kleber pod Ukerath, Taki manewr uda
się prawie zawsze dzięki zaskoczeniu, które oszołomi nieprzyjaciela oczekującego tylko łatwych
sukcesów.
59
STANISŁAW TYNC i JÓZEF GOŁĄBEK
CZYTANKI POLSKIE NA KLASĘ PIERWSZĄ GIMNAZJUM (1927)
70. Maria Konopnicka: Biblioteka Janka.
Od Bożego Narodzenia zacząłem sobie zbierać bibliotekę. Poszło to stąd, że mi ojciec
na gwiazdkę podarował bardzo ładną książeczkę, która się nazywa: „Pamiętnik chłopca. Kiedym
tę książkę przeczytał, postanowiłem także pisać swój pamiętnik, bo to jest rzecz dobra
i przyjemna. Potem znów przyszły moje imieniny, więc Zosia podarowała mi swego „Robinsona”.
Kto ma dwie książki, to mu już o resztę łatwo. Wykleiłem tedy zielonym papierem jedną półkę
nad łóżkiem i przylepiłem nad nią napis dużymi literami: „Biblioteka Jana Kowalskiego”.
Cały pokój nabrał od tego czasu zupełnie innej miny. Kiedy mama przyszła, rozśmiała się z tego
napisu, ale nazajutrz dostałem od mamy „Pielgrzyma z Dobromila”, który jest z obrazkami i ma
czerwoną okładkę.
Odtąd, przechodząc ze szkoły do domu mimo księgarni, zatrzymywałem się parę minut i czytałem
napisy wystawionych za szybą książek. Najpierw postanowiłem sobie kupić „Historię o dwunastu
rozbójnikach”. Ale kiedym się z tym zwierzył Stasiowi Chojeckiemu, rozśmiał się ze mnie
i powiedział, że to jest historia nieprawdziwa, jaką sobie każdy sam wymyślić może i że się nigdy
nie wydarzyła. Więc straciłem chęć do tej książki. Zresztą powiedział mi Staś, że lepiej jest
dowiadywać się o dobrych niż złych rzeczach. I to jest prawda. Porzuciłem więc ten zamiar
co do dwunastu rozbójników i znów zacząłem przyglądać się książkom, stojąc przed wystawą
księgarni. Ale nic jakoś upatrzyć nie mogłem.
Wróciłem tedy do domu z dość kwaśną miną. Już mi obiad nie smakował nawet, choć była kaszka
z rodzynkami. Po obiedzie poszedłem do gabinetu ojca i przypatrywałem się książkom, które tam
w szafach za szkłem są ustawione. Wtem wszedł ojciec i rzekł:
— O czym tak myślisz, chłopcze?
— Myślę, proszę ojca — odpowiedziałem — ile to ja jeszcze miesięcy muszę czekać na to,
żeby sobie kupić nową jaką książkę do mojej biblioteki.
— A ileż oszczędziłeś w tym miesiącu? — zapytał ojciec. Powiedziałem, że 43 grosze,
ale że muszę jeszcze z tego kupić kredy za trzy grosze, bo już nie mam.
— I jakąż książkę chciałbyś sobie kupić? — zapytał znów ojciec.
— Ja chciałbym, proszę ojca, „Życie marszałków Francji” — odrzekłem, a serce zaczęło mi
bić mocno.
— Hm — rzekł ojciec — to droga książka. Pomyślał przez chwilę i rzekł:
— Ale można by na to znaleźć jaką radę. Zarumieniłem się i słuchałem, co ojciec dalej powie.
— Są ubogie dzieci — mówił ojciec, jakby sam do siebie — które by za te czterdzieści groszy
mogły mieć cztery elementarze... Zamilkł i zmarszczył czoło.
Widocznie namyślał się nad czymś, a ja tymczasem przestępowałem z nogi na nogę,
— Wiesz co? Urządzimy handel zamienny. Ja wybiorę spośród moich książek te, które się stosowne
okażą dla ciebie i założę z nich na dolnej półce biblioteki stałą antykwarnię, a ty będziesz kupował elementarze
za pieniądze, które oszczędzić zdołasz. Za każdych dziesięć elementarzy dostaniesz książkę.
Skoczyłem ojcu na szyję i ucałowałem go serdecznie.
Wkrótce przekonałem się, że jak wielu rzeczy tak i oszczędności uczyć się trzeba. W ciągu miesiąca
miałem już dwa złote w skarbonce. Ledwom mógł otwarcia jej doczekać. Natychmiast dołączyłem do nich
owych 40 groszy i pobiegłem do księgarni po elementarze. Kiedym je ojcu zaniósł, pochwalił mnie, a potem
podał mi sporą książkę, zawiniętą w papier. Myślałem, że nigdy nie zdołam rozplątać sznurka, którym
obwiązana była. Kiedym ją nareszcie odwinął i spojrzałem na tytuł, krzyknąłem z radości i poczułem łzy
w oczach. Byli to „Marszałkowie Francji”.
Natychmiast sporządziłem katalog moich książek. „Życie marszałków” stoi w nim na pierwszym miejscu.
Do katalogu dołączyłem jeszcze cały arkusz czystego papieru. „Robinsona” też obłożyłem w bibułkę niebieską,
bo ma trochę podartą okładkę.
Od tego dnia biblioteka moja wygląda wspanialej. Na środku półki leżą „Marszałki”, na lewo „Robinson”,
na prawo „Pamiętnik chłopca” i „Pielgrzym z Dobromila”. Katalog przyczepiłem na ścianie.. Kiedy do mnie
przychodzą koledzy, zaraz idziemy do biblioteki i wybieramy książki do czytania. „Marszałków” czytujemy
tylko w większe święta.
Chojecki już przerysował jednego konia. Ma on także zamiar założyć sobie bibliotekę, tylko że ją po polsku
chce nazwać książnicą.
60
ŻYCIE
MARSZAŁKÓW
FRANCUSKICH Z CZASÓW NAPOLEONA
WARSZAWA 1841
Michał NeY
XIĄŻĘ ELCHINGEN I KSIĄŻĘ MOSKWY MARSZAŁEK PAŃSTWA, PAR FRANCYI, LEGII HONOROWEJ, ŚW. LUDWIKA
I BRAZYLSKIEGO ORDERU CHRYSTUSA WIELKIEJ WSTĘGI KAWALER
Jeżeli widok gruzów świetnego niegdyś i przepysznego grodu, smętne na umyśle sprawia wrażenie,
o ileż boleśniejsze obudzać musi uczucie piękny blask długiego i pełnego chwały życia, jednym czynem
moralnego zbłąkania przyćmiony, a nawet poniekąd przygasły. Od takiej uwagi prokurator
61
królewski rozpoczął akt oskarżenia przeciw Neyowi; nastręcza się ona mimowolnie na samo
wspomnienie męża, równie bohaterskimi czyny, jak niegodnym takiego życia końcem sławnego.
Zdawałoby się poniekąd, że los wcześnie przeznacza ludzi służyć mających na ofiarę błagalną za winy
cudze, a dla tym większego wrażenia uposaża ich zdumiewającymi przymiotami, do których
dla pozoru, jakby od niechcenia miesza nierozwagi, lub popędliwości przywary. Z tym wszystkim
jeżeli Bossuet natrącając uchybienia Kondeusza mógł wyrzec: «Nad tym wszystkim przeważa sława
wielkiego imienia i czynów jego nieśmiertelnych», a potomność względna dla zwycięzcy Frieburga
i Rocroy mniej zdaje się zwracać uwagi na oczywistszą zdradę jego, czemuż by niezrównany bohater
odwrotu z Rosji nie mógł rościć sobie prawa do podobnej że względności! Cóżkolwiek bądź
najodważniejszy i najbieglejszy z wodzów Napoleona, który na polu bitwy wywalczył tytuły
marszałka państwa, Xięcia Elehingen i Moskwy, jaśnieje w świetnym kole najzaszczytniejszych imion
z epoki cesarstwa.
Urodzony w Sarrelouis w departamencie Moselli dnia 10 stycznia 1769 roku, nie miał szczęścia
należeć do zamożnej lub znakomitej rodziny, dlatego sam w sobie szukać musiał zasobów
przyszłego powodzenia. Wcześnie bardzo rzucił się w zawód Tureniusza i Kondeusza, który on
od prostego huzara w czwartym pułku rozpoczął, z nie mniejszym jednak zaszczytem choć
z nierównym przebiegł losem. Rewolucja go zastała jeszcze prostym żołnierzem, lecz otworzyła
obszerne pole niezrównanej odwadze i szybko rozwijającym się talentom. W roku 1794 Ney był
kapitanem, gdy Kleber oceniając jego męstwo i zdolności mianował go adiutantem i dowódcą
szwadronu, poleciwszy mu kilka wypraw partyzanckich, które najpomyślniejszym skutkiem
uwieńczone zostały. Bitwy pod Altenkirchen, Obernburg, Würzburg i Forchheim były dla Neya
niejako pierwszymi etapami na drodze sławy. Mianowany generałem brygady 1796 roku
po świetnym spotkaniu się nad Rednicą, dzielnie przyłożył się do zwycięstwa pod Neuwied,
złamawszy kolumny austriackie silnym natarciem jazdy.
W kilka dni potem (16 kwietnia 1797) wyparł nieprzyjaciela z Diersdorf, lecz gdy jako
prosty żołnierz naraża się dla ocalenia działa artylerii konnej, w tej chwili przez potknięcie
się konia pozbawiony sposobu bronienia się, wpadł w niewolę. Za danym zaręczeniem,
że walczyć nie będzie, póki zamiana jeńców nie nastąpi, uwolniony, generałem dywizji
mianowany został, lecz na placu boju dopiero w 1799 roku przy armii nadreńskiej wystąpił.
Na czele dywizji swojej pobił oddział austriacki pod Frankfurtem, przeszedł Men, Nekarę,
zajął Mannheim, przez co przyłożył się skutecznie do zwycięstwa Masseny pod Zurich,
zmusiwszy Arcy-xięcia Karola do podzielenia sił swoich.
Zapalony zwolennik republikanizmu nie widział niebezpieczeństwa dla swoich zasad
w nowo powstałym konsulacie, dlatego dzień 18 brumaire powitał wraz z innymi jako epokę
zbawienia kraju. Za wznowieniem kroków nieprzyjacielskich oddany pod dowództwo
generała Moreau, wszędzie odznaczał się zwykłą sobie odwagą, a osobliwie też
w pamiętnym zwycięstwie pod Hohenlinden. Niepodobna szczegółowo wyliczać wszystkich
bitew, w których się znajdował Ney, w tych zaś, do których należał, nie dość było dla niego
okazać zwyczajną odwagę, wszędzie odznaczył się wyższym nad innych męstwem
i bystrzejszą przenikliwością; gdziekolwiek przeto walczył, tam albo sam przeważył szalę
zwycięstwa, lub przynajmniej znacznie się do tryumfu przyłożył. Pomijając zatem
szczegóły, główniejsze tylko wypadki tak znakomitego wodza wymienimy. W roku 1802
posłany na czele korpusu do Szwajcarii w podwójnym charakterze i jako naczelnik siły
zbrojnej i jako pełnomocnik rządu francuskiego, w dopełnieniu danych sobie przepisów nie
tylko zaspokoił, ale nawet przewyższył oczekiwania pierwszego konsula. Wróciwszy
do Francji, objął dowództwo obozu pod Compiegne, a następnie przeszedł do obozu
pod Montreuil.
Napoleon uwieńczywszy skronie koroną cesarską, otoczył ją blaskiem sławy
najznakomitszych wodzów armii; Ney zaszczytne znalazł miejsce w tym kole rycerskim .
Mianowany marszałkiem państwa 19 maja 1804 , wkrótce otrzymał wielką wstęgę legii
honorowej i dowództwo siódmej kohorty. Austria w roku 1805 wznowiła wojnę, Ney
do wielkiej armii przeznaczony przeszedł Ren. Odniósł świetne zwycięstwo pod Elchingen,
od którego tytuł Xięcia (Due) uzyskał. Szybkie i zręczne obroty jego główną były
przyczyną kapilulacji Ulmu. Wkroczył potem do Tyrolu, opanował go z łatwością i posunął
się do Karyntii, lecz pokój presburski położył kres wojnie i dalszym Neya postępom.
Gdy się ulotna wojna pruska poczynała, Ney z korpusem swoim zajmował prawy brzeg
Dunaju, rozciągając się ku granicom Szwajcarii, Voralbergu i Tyrolu. Stamtąd
62
przyspieszonym pochodem zdążał ku granicom Pruss. Walczył pod Jeną, wziął Magdeburg
bez żadnych prawie wysileń, była to bowiem osobliwsza w dziejach wyprawa, w której
niesłychanym dotąd sposobem szwadrony jazdy warowne zdobywały twierdze. Walczył
pod Eylau i pod Friedlandem, zawsze śmiały i sobie równy. W roku 1809 przeszedł
do Hiszpanii i w morderczej wojnie świetne zbierał laury. Odwołany wszakże z półwyspu
wrócił do Francji i przez niejaki czas został bezczynnym. Nie ma pewności czy to było
skutkiem braku zaufania w szczerości marszałka, czy też raczej wypadkiem objawionej
widocznie zawiści między wodzami nie raz na przekorę sobie działającymi. Nadeszła
zgubna wyprawa do Rosji, Ney otrzymał dowództwo trzeciego korpusu; tu w bitwie
nad rzeką Moskwą, czyli jak ją pospoliciej zowią pod wsią Borodino, marszałek Ney
zdawał się sam siebie przewyższać. Ocenił waleczność jego Napoleon nadawszy mu tytuł
Xięcia (Prince) Moskwy i zaszczyciwszy przydomkiem najwaleczniejszego z walecznych.
Cesarz Alexander w czasie swojej bytności w Paryżu tytuł Xięcia Moskwy przyznał
Neyowi.
W odwrocie z Moskwy, wśród klęsk przechodzących pojęcie człowieka , Ney
dowodził tylną strażą i dzielnie bronił resztek armii francuskiej. Trzeba czytać
w opisach świetnych i pełnych ognia Filipa Segura szczegóły tego odwrotu «śmiertel nego
dla tylu innych, nieśmiertelnego dla Neya», aby sobie wyobrazić postępowanie marszałka
w tak trudnych okolicznościach. Przez cztery dni mniemano, że z całym korpusem zginął.
Cesarz wysłał Xięcia Eugeniusza na wyszukanie marszałka. Ten, niespokojny o los
współtowarzysza broni, postępował niepewny nieznanymi sobie drogami, zatrzymując się
co chwila dla pochwycenia jakiegokolwiek odgłosu; wszystko na próżno, głucha cisza
zaległa przestwór masą śniegu pokryty. Na koniec kazał dać ognia z dział. Zdało się
wówczas, jakby się rozległ odgłos znaku niebezpieczeństwa wśród śniegowego oce anu; był
to znak marszałka Neya, który nie mając dział, odpowiedział Xięciu ogniem plutonowym
Nie masz nic tkliwszego nad spotkanie się niespodziane dwóch korpu sów, a osobliwie
dwóch wodzów: było to spotkanie dwóch braci, którzy szczęśliwie wybrnęli z ostatniej toni.
Jednakże Ney nie mógł się wstrzymać od gniewnych wyrzutów marszałkowi Davoust,
gdy zaś ten chciał się uniewinniać, Ney bystro wejrzawszy mu w oczy, rzekł: «Ja, Panie
marszałku, nic ci nie zarzucam; Bóg nas widzi i osądzi cię». Cóżkolwiek bądź armia cała
okrzyknęła Neya bohaterem odwrotu, a Napoleon nie posiadał się z radości, dowiedziawszy się
o powrocie jego: «Ocalone więc moje orły! - zawołał - dałbym był trzysta milionów ze skarbu
mojego, dla uratowania takiego męża». W dalszym ciągu odwrotu, Ney zawsze w tylnej straży
zdawał się osobą własną przedstawiać obraz wielkiej armii, wówczas, gdy najodważniejsi
pierzchali; gdy Murat nawet nie dotrzymał placu.
Przybywszy do Hanau, zajął się urządzeniem nowej armii, która pod Lützen i Bautzen
tryumfowała. Walczył pod Dreznem szczęśliwie, lecz 6 września 1813 pobity przez Bülowa
pod Bennewitz cofać się musiał do Torgawy. W kilka dni atoli posunął się naprzód do Dessau,
wyparł Szwedów, walczył pod Lipskiem i zasłaniał odwrót aż do Renu. Wróciwszy za Ren
należał do bitew pod Brienne, Montmirail, Craonne i Châlons sur Marne. Lecz już i męstwo
stało się bezkorzystne, wojska sprzymierzone weszły do Paryża, dnia 11 kwietnia ogłoszono
złożenie z tronu Napoleona: mówią, iż Ney pierwszy odważył się wahającemu Cesarzowi
przedstawić potrzebę zrzeczenia się, oświadczając że przedłużenie boju pogrążyłoby Francję
w przepaść wojny domowej. Zaraz potem przeszedł na stronę Burbonów. Ludwik XVIII
przyjął go z oznakami szczególnego odznaczenia i dał mu dowody szacunku i zaufania.
Godność para, ozdoby orderu Ś. Ludwika, naczelne dowództwo kirysyerów, strzelców
konnych i ułanów, miały być węzłami łączącymi na zawsze z Królem bohatera armii.
Lecz na nieszczęście Neya, Cesarz stanął na ziemi francuskiej: wieść o tym wypadku
na kształt gromu rozległa się w Paryżu, biorąc na próbę wierność marszałka, równie jak
wielu innych towarzyszów jego. Wiadomo, że większa część wodzów starej armii
sympatycznym zawrotem pędzona, oświadczyła się za sprawą Cesarza. W takich
okolicznościach błędem było ze strony Neya ofiarować usługi swoje Ludwikowi XVIII
i przyrzekać, że zbiega z wyspy Elby przywiedzie zamkniętego w klatce żelaznej. Niepodobna
przypuszczać, aby marszałek tak butną obietnicę w podstępnym dawał sposobie, służyła ona wszakże
za podstawę skargi przeciw niemu o zdradę wytoczonej: to pewna że w charakterze Neya było zawsze
jakieś wahanie się, jakaś niepewność w zamiarach, która dziwnie odbijała od energii i niezłomnej
odwagi.
63
Skoro się ujrzał w obliczu Cesarza nie mógł się oprzeć tej czarownej władzy, jaką geniusz
wielkiego męża wywierał na wszystkich, którzy się do niego zbliżali: po chwili wahania się przeszedł
pod chorągwie tego, z którym walczyć przysiągł. Prawda, że większa część wojska jego już się
za Cesarzem pierwej oświadczyła, reszcie ufać nie mógł: niepojęta rzecz atoli jak po tym zdarzeniu
odważył się marszałek stanąć przed Ludwikiem XVIII, którego jakiekolwiek bądź przyjęcie zawsze
mu wyrzucać musiało nieprawość jego postępowania. Wrócił potem do Cesarza, któremu zdawał się
szczerze sprzyjać. Z tym wszystkim, czyli to niezbadanym zrządzeniem losu, czyli z przyczyny
wrodzonej mu niestałości, posądzony został o niewierność, tak dalece, iż nawet miano go
w podejrzeniu o utrzymywanie związków ze stronnictwem republikańskim, które po powrocie
Napoleona śmiałą podnosiło głowę. Cóżkolwiek bądź postępowanie jego pod Fleurus i pod Waterloo
było dosyć dwuznaczne, mimo cuda waleczności, jakich w ostatniej osobliwie bitwie dokazywał.
Po przegranej Marszałek Ney był najpierwszy z wodzów w Paryżu, nie pomyśliwszy nawet
o przywróceniu porządku w armii, która się właściwie z winy dowódców zupełnie rozprzęgła. Odtąd
zdawało się, że Ney coraz bardziej skłaniał się na stronę republikanów. Dnia 22 czerwca powstał
gwałtownie przeciw raportowi Xięcia Eckmühl, ministra wojny, obwiniając go o przesadę, lecz Ney
uwodził się płonną nadzieją. Napoleon oddał się w ręce Anglików, a Ludwik XVIII zasiadł znowu
na tronie.
Ney objęty postanowieniem Królewskim, z dnia 14 lipca, potrafił się ukryć na chwilę w domu
swojego przyjaciela niedaleko Aurillac w Auvergne, lecz w czasie uczty, którą zwyczajem swoim
dla uniknienia pozoru wyprawiał tenże przyjaciel, dostrzeżona szpada marszałka przepysznej roboty,
pobyt jego wykryła. Przytrzymany i do Paryża zaprowadzony, zamknięty został w Conciergerie. Dnia
9 listopada sprawę jego oddano pod sąd wojenny złożony z marszałków Monceya, Augereau,
Masseny, Jourdana i Mortiera, lecz sąd uznał się niewłaściwym. Odesłany do izby parów nie mógł się
spodziewać żadnego pobłażania. Skargę z zapałem popierał prokurator królewski Bellart, Xiążę
Richelieu, ówczesny minister natarczywie domagał się kary: obrona marszałka była słaba, a odezwa
uniewinniająca postępowanie jego nie mogła mu ocalić życia, ani zabezpieczyć honoru. Po tym, co
zaszło, zaręczał za swoje przywiązanie do Króla, objawił wstręt do Cesarza. «System niedorzeczny,
mówił Napoleon, jaki zdawali się przyjmować wszyscy, którzy w owych pamiętnych zdarzeniach
występowali, nie bacząc że ja tak dalece jestem zjednoczony z pomnikami, ustawami, sławą
i wszystkimi aktami narodu, iż niepodobna mnie odłączyć od nich bez obelgi Francji: chwała jej
polega na uznaniu mnie, mimo wszelkie zabiegi, fałsze i wykręty przez które by chciano wmówić coś
przeciwnego, ja przecież zostanę tym w oczach narodu».
Obrona Neya zdawała się zupełnie gotowa: wciągnięty szałem ogólnym mógł w nim uważać wolę
narodu i jego dobro; poszedł za nim bez namysłu, bez zdrady. Padły klęski, Ney ujrzał się przed
sądem, nie miał co powiedzieć ze względu na wypadki. W obronie życia nie miał także co innego
powiedzieć nad to, że był pod zasłoną kapitulacji. Gdyby był w tym systemie uległ, zachowałby
przynajmniej w obliczu narodu wspomnienie wielkiego charakteru, unosząc do grobu przychylność
dusz szlachetnych... Lecz było to nad siły jego moralne, rzekł w końcu Cesarz, «Ney jest
najwaleczniejszym z ludzi, lecz na tym ograniczają się siły jego umysłu». Niech nam wolno będzie
dodać, że kratki sądowe nie były polem Neya, okoliczności zaś tej natury, że ich ani obrońca
marszałka, ani sędziowie jego owładnąć nie mogli. Cóżkolwiek bądź o kapitulacji mało
wzmiankowano, tak więc dnia 6 grudnia zapadł wyrok śmierci, którego Ney z tą samą zimną
krwią słuchał, z jaką nieraz narażał się na polu bitwy, i gdy Pan Couchy czytający wyrok, zaczął
wymieniać tytuły, przerwał mu marszałek, mówiąc: «Po co tu jeszcze tytuły! Michał Ney, a wkrótce
szczypta prochu». Gdy mu ofiarowano kapłana, «Nie potrzebuję xiędza, by umrzeć, nauczyłem się tego
w szkole bitew». Z tym wszystkim proboszcz Ś. Sulpicjusza przybył do niego z pociechą religijną
w tych ostatnich chwilach, uważano, że marszałek był dla niego nader względny i mówił z nim
z zupełną ufnością i z serdecznym uczuć wylaniem. Przybywszy na koniec Ogrodu Luxemburskiego,
podziękował szanownemu kapłanowi za jego chętną usługę i zdawał się cieszyć, że przynajmniej
zginie śmiercią żołnierza, nie na rusztowaniu. Gdy stanął na miejscu, odrzucił zasłonę, którą mu
na oczy kłaść chciano, mówiąc: «Nie zapominajcie, że przez dwadzieścia sześć lat stawałem
naprzeciw kul». Po czym, zdjąwszy kapelusz, prawą rękę położył na piersiach i zawołał: «Niech żyje
Francja! towarzysze, prosto w serce». Dnia 7 grudnia 1815 roku o godzinie 9 rano legł
w czterdziestym szóstym roku życia swojego wojownik okryty sławą, którego pamięć świetnych
czynów przetrwa uchybienia, za które śmierć takowa dostateczną jest pokutą.
64