Literacka podróż po Gdańsku

139
~~~~~~~ 1

description

10 opowiadań to 10 punktów na mapie wyznaczających trasę Literackiej podróży po Gdańsku. Fragmenty przestrzeni miejskiej przetworzone na tekst, słowo mówione, obraz oraz muzykę to zaproszenie do alternatywnej wędrówki i ponownego odkrycia gdańskich parków, kamienic, blokowisk, kościołów i innych inspirujących miejsc. Działania artystyczne połączone z nowoczesną techniką, która w każdej chwili pozwoli przenieść się w literacki świat wzbogacony obrazem i dźwiękiem za pomocą telefonu, tabletu lub komputera. Wszystko to składa się na całość interdyscyplinarnego projektu artystycznego przygotowanego przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku. http://sztukaczytania.org.pl/literackapodrozpogdansku/

Transcript of Literacka podróż po Gdańsku

Page 1: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 1

Page 2: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 2

Page 3: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 3

Literacka podróż po Gdańsku to 10 opowiadań i  10 punktów na mapie Gdańska wyznaczających trasę alternatywnej wę-drówki po naszym mieście. Prezentowany e-book jest częścią inter-dyscyplinarnego projektu artystycznego przygotowanego przez Wo-jewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku.Gdańsk stał się inspiracją do powstania ponad stu tekstów prozator-skich, które zostały nadesłane na konkurs literacki. Jury w składzie: Anna Janko, Jacek Dehnel i Aleksander Jurewicz wybrało 10 najlep-szych utworów, które wyznaczyły trasę literackiej podróży. Teksty stały się wyzwaniem artystycznym dla twórców z  innych dziedzin sztuki. Muzyka, głos i obraz dopełniły dzieła tworząc spójną całość interdyscyplinarnego projektu, na który składają się: e-book, audio-book, interaktywna mapa, aplikacja na urządzenia mobilne oraz wi-dowisko multimedialne. Opowiadania i miejsca w nich opisane zainspirowały Ludomi-ra Franczaka, artystę plastyka oraz performera, który stworzył mapę, ilustracje oraz nadał e-bookowi graficzną formę. Jego współpraca z  Marcinem Dymiterem, muzykiem i  producentem muzycznym znanym jako emiter oraz Olgą Szymulą (głos, elektronika) i  Olgą Hanowską (skrzypce), doprowadziła do powstania widowiska mul-timedialnego, zaprezentowanego w  Bibliotece Manhattan podczas drugiej edycji Festiwalu Czytelniczego Sztuka Czytania. Utwory literackie zostały przeczytane przez Julię Kamińską, aktorkę pocho-dzącą z Gdańska, i nagrane w formie audiobooka. Efekty działań artystycznych zostały połączone z  nowymi techno-logiami, dzięki którym Literacką podróż po Gdańsku można odbyć

Page 4: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 4

za pomocą smartfona, tabletu lub komputera. Może być to spacer po mieście z wykorzystaniem aplikacji mobilnej, która poprowadzi użytkownika po Literackiej Mapie Gdańska i pozwoli zobaczyć na własne oczy miejsca, które stały się inspiracją dla twórców. Podczas wędrówki można zapoznać się z fragmentami opowiadań, posłuchać audiobooka oraz obejrzeć graficzną interpretację wybranych elemen-tów gdańskiej przestrzeni. Literacką podróż można również odbyć nie ruszając się z domu, na ekranie swojego komputera. Interaktyw-na strona internetowa umożliwi poznanie artystycznych interpretacji poszczególnych punktów na mapie stworzonych przez pisarzy, ak-torkę i grafika. Literacka podróż po Gdańsku to projekt pozwalający poznać nasze miasto na wiele różnych sposobów. Zapraszamy do wędrówki po Gdańsku i zachęcamy do poszukiwania miejsc, które mogą być początkiem kolejnych artystycznych podróży.

Literacka podróż po Gdańsku powstała w ramach projektu Sztuka Czytania realizowanego przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego w  Gdańsku, który otrzymał dofinansowanie ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Literacka podróż po Gdańsku

Koordynacja projektu:Natalia GromowPaweł Radziszewski

Page 5: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 5

Page 6: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 6

Tłum na galerii znajdującej się na siódmym piętrze zafalował gwałtownie.– Skąd pani to wie? – krzyknęła dziewczyna w ciąży, oparta o ścianę.– To musi być jakaś głupia plotka! – wielki jak szafa brodacz z tatu-ażem lekceważąco machnął potężną ręką. – No, niech pani powie, skąd pani ją wzięła? W mięsnym mówili? Czy w warzywniaku? Stojąca na schodach kobieta w czerwonym płaszczu zaczer-wieniła się. Wyraźnie nie była zachwycona gęstniejącym tłumem, który wpatrywał się w nią w napięciu.– W urzędzie mi powiedzieli – wydusiła w końcu.– Pani tam pracuje? – młody mężczyzna w wojskowej kurtce zbliżył się do niej o krok. – Pani pracuje w urzędzie miasta i nie reaguje pani, nie protestuje?! Nie może nam pani nawet remontu windy za-łatwić? Trzeci tydzień po schodach biegamy z zakupami!– A mój ojciec to w ogóle z domu nie wychodzi, od kiedy winda nie działa! – krzyknął ktoś z tyłu.– Moja mama też!– A ja z dzieckiem wcale na spacery nie wychodzę, bo nie mam zdro-wia z tym wózkiem po schodach latać! – drzwi tuż przy schodach uchyliły się i wyjrzała z nich blondynka, trzymająca na ręku chłop-czyka umazanego czekoladą.– Może lepiej by było, żeby się pani zajęła naszą windą, poszła do kogo trzeba, zamiast plotki roznosić? – wytatuowany mężczyzna gó-rował nad nią o co najmniej pół metra. Kobieta cofnęła się o krok.

Page 7: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 7

– Ja... ja przecież nie... Ja tam wcale nie pracuję. Od roku jestem na emeryturze.– Od roku? – siwy jak gołąb mężczyzna, na oko emeryt od co naj-mniej piętnastu lat, wspiął się na palce, żeby widzieć, z kim rozma-wia. Nie miał szans, ten z tatuażami stał tuż przed nim. – A co pani robiła w tym urzędzie przedtem? Co zrobiła pani dla naszego bu-dynku? No, co? Proszę wymienić chociaż jedną konkretną rzecz!– O co panu chodzi? Ja nigdy tam nie pracowałam – żachnęła się kobieta. Bez wątpienia żałowała, że w ogóle się odezwała. – Poszłam do urzędu, bo chciałam zameldować wnuka, no i... okazało się, że to ostatnia chwila. Niedługo nikogo już u nas nie zameldują. Takie mają dostać zarządzenie.– Zarządzenie, też coś! – chudziutki okularnik, wyglądający na do-centa z politechniki, odstawił na schodek reklamówkę pełną ziem-niaków i otarł pot z czoła. – Zaskarżymy je, choćby do Hagi!– Chyba do Strasburga? – poprawił go ten z tatuażem.– Może być i Sztranburk, byle nas tam, kurwa, wysłuchali – oj, po-dejrzenie co do jego wykształcenia najwyraźniej było chybione. – Za miesiąc rodzi mi się dziecko. Jak go nie zameldują, to zobaczą... zo-baczą, że zrobili błąd. Bardzo gruby błąd!– Skurwysyny, myślą, że nas stąd wyrzucą? – kolejne drzwi otwo-rzyły się, wyszedł zza nich chłopak, chyba niepełnoletni. Z zaciśnię-tymi pięściami. – Mój dziadek budował Przymorze! Zamieszkał tu, kiedy było tylko pół bloku! Po pracy wracał przez plac budowy, raz

Page 8: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 8

stracił w błocie nowiutki, piękny niemiecki but, w którym szedł do ślubu... Szukali go z babcią przez godzinę i nie znaleźli. A wiecie, jak trudno było wtedy o dobre buty?– Też mi martyrologia – studentka z  ostatniego mieszkania przy windzie wydęła usta w lekceważącym uśmiechu. – Ja straciłam no-wiutkie kalosze. Obydwa! W  kratkę Burberry! Po tych wielkich deszczach w zeszłym roku. I co, mam lecieć z tym do telewizji i opo-wiadać, że utrata ich łączy mnie nierozerwalną więzią z falowcem na Obrońców Wybrzeża? Co za bzdura!– Leć, leć... Może karierę zrobisz – za dziewczyną wyszła z mieszka-nia druga. Jeszcze wyższa i bardziej długonoga.– Porozmawiajmy poważnie – ten z tatuażami najwyraźniej wziął na siebie rolę kierownika zebrania. – Nasz falowiec ma piękną historię. Jest najdłuższy w Polsce. Działy się tu takie rzeczy... Ten słynny syl-wester w stanie wojennym, kiedy ludzie o północy wyszli na balkony i po ciemku buczeli i gwizdali, zamiast race odpalać. Księżniczka nas odwiedziła, Lech Wałęsa tu wpadał... Żal by było...– Żal? To nie żal, to tragedia, dramat, to... – rozkręcał się fałszywy docent z bródką. – To jest ten, no, na S. Niech mi ktoś podpowie!– Skandal? – podsunęła dziewczyna w ciąży.– Świętokradztwo? – siwy uderzał w wysokie tony.– Na S, nie na Ś – przypomniał mu brodaty okularnik. – Na pewno na S.– Sukces? – nieletni z chlebaczkiem wyskoczył jak Filip z konopi. –

Page 9: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 9

To przecież był sukces, wybudowanie tego bloku... Mimo wszystko. Dobrze się tu mieszka.– Pewnie, że dobrze – kobieta, która zaczęła całą aferę, z ulgą zeszła ze schodów i wmieszała się w tłum. – Mój syn się tu urodził, moje wnuki...– Kto by pomyślał – prychnęła studentka, ta wyższa i bardziej długo-noga. – A ja myślałam, że teraz dzieci rodzą się w szpitalach.– Nie łap mnie za słówka! – sprawczyni całego zamieszania ruszyła w  jej stronę z zaciśniętymi pięściami. Wyglądało na to, że dojdzie do rękoczynów. Zanim jednak zdołała się przedrzeć przez tłum za-pełniający gęsto wąską galerię, oprzytomniała i  zaczęła się śmiać. – Przepraszam, nie chciałam wywoływać żadnej awantury. Powie-działam tylko o tym, co usłyszałam w urzędzie na schodach od jed-nej pani, takiej... na pewno państwo znacie, takiej blondynki z yor-kiem... A ona przytaknęła, że tak, ona słyszała to samo w telewizji... Prawda? Proszę pani? Gdzie pani jest?– Z której była klatki?– Z którego piętra?– Wysoka czy niska? Kobieta w czerwonym płaszczu bezradnie pokręciła głową.– Nie wiem, naprawdę. Ja... ja właściwie z  nikim tu nie rozma-wiam, tylko z panią Basią z pierwszej klatki, bo pracowałyśmy razem w urzędzie...– Jednak tam pracowałyście? – niziutki brodacz ruszył w jej stronę,

Page 10: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 10

torując sobie drogę w gęstniejącym tłumie. – Kłamała pani, tak! Ale się wydało!– W urzędzie pocztowym pracowałyśmy! – krzyknęła kobieta. – Na poczcie w Oliwie! Dwadzieścia dwa lata temu! Brodaty zastygł tam, gdzie był. Za to za jego plecami rozległo się walenie w kratę oddzielają-cą cztery mieszkania od reszty galerii.– Proszę mnie wpuścić! – krzyknął mężczyzna łysy jak kolano. – Ja na to zebranie, w sprawie wyburzenia naszego falowca. Niech ktoś otworzy tę cholerną kratę.– Nie ma pan klucza?– To kto ma?– Cholerne kraty, za moich czasów nie było żadnych krat i ścianek, jeździło się rowerami po galeriach, w kapsle się grało! A teraz ruszyć się człowiek nie może na własnym piętrze!– Do gry w kapsle nie potrzeba dużo miejsca, może pan dalej grać, tu, za kratką – chłopak z chlebaczkiem wskazał kawałek podłogi z ode-rwaną płytką. – Tylko nierówno trochę będzie... Lepiej w domu jed-nak pograć, mówię panu.– W domu, w domu! – prychnął łysy. – Wszyscy teraz w domach siedzą, pozamykani, zakratowani! O, nawet okna od strony galerii kratami pozakrywali i  roletami antywłamaniowymi. A  za moich czasów...– Tak, wiem... mojego starszego brata matka w  wózku woziła na

Page 11: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 11

spacery po galerii, zamiast do parku z nim jechać! – nieletni szybko się rozkręcał.– Mnie też tak woziła! – pisnęła czarnowłosa szczupła kobieta oparta o ścianę. – Godzinami, bo nie chciałam spać...– Niech ktoś otworzy tę kratę! – wrzasnął łysy, wciąż stojący po dru-giej stronie.– Niech pan sobie sam otworzy! Jakoś pan tam przecież wlazł! – dziewczyna w ciąży spojrzała na niego podejrzliwie. – Chyba nie jest pan złodziejem?– Oszalała, słowo daję... – jęknął łysy. Ale zanim zdążył wyjaśnić, skąd się wziął po niewłaściwej stronie kraty, od strony schodów nadszedł tłumek siedmiu czy ośmiu osób.– My na zebranie! – oświadczył długowłosy blondyn idący na prze-dzie. – Gdzie jest petycja?– Chcemy się podpisać! Wystarczy pesel czy trzeba numer dowodu podać? Bo nie mam przy sobie.– Ja też nie!– Ani ja!– Ja skoczę do domu, zaraz przyniosę... Wezmę i twój, Krzysiek...– Poczekajcie! – wielki z  tatuażami wspiął się na schody i ogarnął wzrokiem tłum. – Nie ma żadnej petycji. Musimy ją sami napisać. Jestem prawnikiem, zajmę się tym.– Prawnikiem? – kobieta w czerwonym płaszczu, która wywołała

Page 12: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 12

całe zamieszanie, wyglądała jakby miała zemdleć.– Mam w domu garnitur, niech się pani nie martwi – roześmiał się wytatuowany. – W razie potrzeby założę. Więc na razie... na razie może pójdziemy do domów i spotkamy się... powiedzmy za trzy go-dziny?– Tutaj?– No a gdzie?– Może zejdziemy na dół i przejdziemy do „Bolka i Lolka”? Tam jest dużo miejsca... A dzieciaków o tej porze chyba wiele nie będzie?– Do „Bolka i Lolka” to za moich czasów same cieniasy chodziły! – łysemu zza kraty znów zebrało się na wspomnienia. – Prawdziwe życie było na galeriach!– Dziś nie ma prawdziwych galerii, więc i życie przeniosło się gdzie indziej – mruknęła kobieta trzymająca na ręku dziecko wymazane czekoladą. – Spotkajmy się tam, to dobry pomysł.– Zabierzcie dowody osobiste – przypomniał prawnik w tatuażach. – Musimy działać szybko.– Ta pani yorkiem mówiła wyraźnie, że mają nas do kontenerów wysiedlić jak blok wyburzą! – przypomniała sobie kobieta w czer-wonym płaszczu.– Jasne, do kontenerów! – prychnęła dziewczyna w ciąży. – Miesz-kanie na kredyt kupiłam i teraz co? Będę je do emerytury spłacać, siedząc w kontenerze?– Mój kuzyn z Sopotu to już dawno słyszał, że mają tutaj, jak nas

Page 13: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 13

wyburzą, zbudować wesołe miasteczko! – odezwała się studentka, ta z dłuższymi nogami. – Jakiś inwestor jest, z Izraela chyba...– Jeszcze czego? Żydowskie miasteczko? Nie damy się! Nie damy! – tłum zafalował po raz kolejny. – Będziemy się bronić!– Nasz falowiec to duma i historia Gdańska! Musimy go zachować dla kolejnych pokoleń!– Tak jest! Będziemy go bronić! Wszyscy razem!– Proszę państwa, na teraz to wszystko. Spotykamy się za trzy godzi-ny w „Bolku i Lolku”! Tam omówimy plan działania – wytatuowa-ny próbował zakończyć spotkanie na galerii.– Wybierzemy swoich przedstawicieli, tak? Tych, którzy będą roz-mawiać z władzami – siwy jak gołąb emeryt domagał się konkretów.– Nie damy się stąd wyrzucić! – krzyknął jakiś mężczyzna, wychy-lając się z mieszkania tuż przy kracie. – Ani Żydom, ani Niemcom, ani Ruskim! Będziemy walczyć!– Proszę państwa, zajmiemy się tym za trzy godziny! – prawnik za-czynał się niecierpliwić. – Idźcie teraz do domów. Możecie w tym czasie przygotować... no, nie wiem, na przykład...– Jakieś napoje? – podpowiedziała czarnowłosa.– Ciasto? W trzy godziny to ja zdążę upiec ciasto – kobieta w czer-wonym płaszczu wreszcie ruszyła się z miejsca.– Myślałem raczej o przygotowaniu listy pomysłów – mruknął wy-tatuowany, ale nikt go nie słuchał.– Skoczę do sklepu po paluszki. Kto wie, ile osób przyjdzie, i jak dłu-

Page 14: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 14

go będziemy obradować – mężczyzna zza drzwi przy kracie zaczął li-czyć głowy zebranych na galerii. – Na razie jest dwadzieścia dziewięć osób, ale w falowcu mieszka przecież ponad sześć tysięcy ludzi...– Prawie siedem, czytałem w gazecie! – poprawił go emeryt. – Jeśli siedem tysięcy ruszy na Urząd Miasta, marny będzie ich los.– Ci z  innych falowców pójdą z  nami! Zmieciemy skurwysynów z tych ich stołków! – zapalił się okularnik z bródką, o wyglądzie do-centa.– Za trzy godziny, proszę państwa – wytatuowany próbował po raz kolejny zakończyć spotkanie. – Porozmawiamy za trzy godziny. Niech ktoś idzie do „Bolka i  Lolka” poprosić, żeby nas wpuścili. Upieczcie te wszystkie ciasta, kupcie napoje, weźcie kartki papieru, długopisy... Jeśli ktoś ma kamerę, to niech nagra nasze spotkanie... Do zobaczenia za trzy godziny!– A po co? O co chodzi? – po schodach z szóstego piętra wdrapywała się blondynka przy kości, z yorkiem pod pachą. – Co się tu w ogóle dzieje?– O, to ona! To ta pani, co słyszała w telewizji, że nas wyburzą! – ko-bieta w czerwonym płaszczu odetchnęła z ulgą. – Ona wam wszyst-ko opowie. Dwadzieścia dziewięć par oczu wpatrywało się w blondynkę z yorkiem.– Ja... ja... – kobiet wyraźnie się speszyła. – Ja słyszałam to kiedyś, dawno temu... Potem prostowali, że nie wyburzą..., a  ostatnio to

Page 15: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 15

nawet w  gazecie pisali, że mamy zostać zabytkiem. Żeby nas lu-dzie mogli zwiedzać. A to M3, które odwiedziła księżniczka Anna jako typowe polskie mieszkanie, to mają na izbę pamięci przerobić! I wpuszczać za biletami!– A co z tymi meldunkami? Dlaczego nie będą już meldować? – fał-szywy docent nie dowierzał nowej wersji wydarzeń. – Bo przecież powiedzieli pani, że nie będą, tak?– No powiedzieli – kobieta w czerwonym płaszczu była pewna swe-go.– Nie będą – roześmiała się wyższa ze studentek. – No jasne, że nie będą. Bo przecież znoszą obowiązek meldunkowy!– A więc... nie ma żadnej sprawy? – prawnik z tatuażami zaczął się głośno śmiać. – No to cóż, w takim razie... No to dziękujemy bar-dzo, do widzenia państwu!– Jak to?– Tak... już?– A więc nie będzie zebrania? Nikt nie kwapił się do pójścia w swoją stronę.– Ja mam świeże morele, mogłabym upiec naprawdę dobre ciasto... – kobieta w czerwonym płaszczu szukała zrozumienia w oczach sto-jących najbliżej. – Może moglibyśmy, mimo wszystko...– Tak, skoro już tak się zebraliśmy... – siwy emeryt pokiwał głową. – Może warto by było... na pewno są jakieś sprawy...– Balkony! – krzyknął ten z bródką. – Porozmawiajmy o balkonach!

Page 16: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 16

Jak je zabezpieczyć! Co państwo na to?– Tak!– Jasne!– Balkony są bardzo ważne!– A więc... do zobaczenia za trzy godziny, tak?– Z tymi balkonami to prawdziwy... no, jak to było... takie słowo na S... Za trzy godziny na pewno sobie przypomnę!

Page 17: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 17

Page 18: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 18

Miał ciało ogorzałe od słońca i  ramiona tak silne, że mógł unieść ją wysoko do góry, zakręcić kilka razy wokół siebie, posadzić na barokowej komodzie i  całować jej piersi, dysząc jak nadmorski wiatr. Miał tatuaże na przedramionach, szerokie usta i oczy ciemne, cygańskie jakieś. Spojrzała w nie, przewracając łokciem złocony kan-delabr, i pomyślała, że to właśnie z ich powodu ma ochotę uderzyć go w  twarz i wydawać nieprzyzwoite polecenia, które – była tego pewna – spełniłby z  szatańskim uśmiechem. Czuła dumę i  szczę-ście. Czuła sunącą przez jej ciało mgłę, w której zagubiła się cała, ufna i wolna. Objęła jego oszpeconą bliznami po oparzeniach szyję i  szeptała mu do ucha rzeczy, które nie przychodziły jej do głowy w obecności męża. Potem, kiedy śmiejąc się i obejmując w pół jak pijani, sunę-li w stronę łóżka, spoważniała i  zapytała, czy z nią zostanie, jakby w mieście zaczęło dziać się coś niedobrego. Powiedział, że tak, ale nie uwierzyła mu. Ściągnął opadające do kolan spodnie i położył się obok niej. Gładził jej włosy i patrzył w sufit, a ona bała się, że wie-czorem, kiedy tylko zamknie za sobą drzwi, nigdy już nie pojawi się w tym małym mieszkaniu na czwartym piętrze dziewiętnastowiecz-nej kupieckiej kamienicy, gdzie nocą było słychać płynące Motławą statki, a za dnia krzyk portowych mew. Opierając głowę na owłosio-nej piersi, słyszała powolniejące bicie jego serca i niepokoiła ją myśl, że to z powodu jej lubieżności dusza tego młodego Polaka zmierza w stronę piekielnych ogni.

Page 19: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 19

Miała już czterdzieści dwa lata, była religijna i  praktyczna. Zawsze po tym jak w  ślepym pośpiechu oddawała się temu nie-okrzesanemu mężczyźnie, miała ochotę ukarać go za to, że widział jej słabości i silniejsze niż rozum przywiązanie. Starała się tego nie okazywać, pamiętając, że wiosną, kiedy wydał jej polecenie, którego według niej nie mogłaby spełnić nawet najbardziej rozwiązła kobie-ta, kazała mu się wynosić, a on spojrzał na nią nic nie rozumiejąc i odszedł. Zanim się pogodzili, spędziła najpiękniejsze majowe dni płacząc w poduszkę i umierając ze strachu, że może go już nigdy nie zobaczyć. Najczęściej więc było tak jak teraz: wtulała się w niego, maskując rozpętującą się w niej burzę, dusząc łzy złości i poczucie wyrządzanej mężowi krzywdy. Bywało, że modliła się o  sztorm, który zabierze go w morskie otchłanie szybko i bezboleśnie, ale po-tem myślała sobie, że, bądź co bądź, lepiej mieć dwóch mężczyzn niż jednego, zwłaszcza dzisiaj, kiedy kobieta zdana jest na samą siebie. Owłosiona pierś poruszyła się niespokojnie, kaszlnęła, a po-tem wysunęła się spod jej twarzy. Mężczyzna wskazującym palcem żartobliwie trącił jej nos, a potem zszedł z  łóżka i poszukał czegoś w kieszeniach spodni. Uśmiechnął się przepraszająco i podszedł do leżących obok komody ubrań. Z kieszeni swojego granatowego uni-formu wyjął paczkę papierosów i stanął obok kaflowej kuchenki.

***

Page 20: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 20

Słysząc w głowie echo żegnającej go obelgi, wyszedł z bra-my kamienicy. Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów, znalazł się tuż koło posterunku niemieckiej policji przy ulicy Długiej. Wartownicy przyjrzeli mu się i pozdrowili grymasem, który mógł przypominać uśmiech. Odpowiedział im tym samym i uświadomił sobie, że widzi ich tutaj po raz pierwszy. Przemknął koło Reichsbanku i zatłoczo-nymi uliczkami szedł prosto na Plac Heweliusza. Mijani Niemcy wydali mu się serdeczniejsi niż zazwyczaj, ale może to jego odurzone miłością zmysły płatały mu figla. Tak przynajmniej pomyślał, kiedy wszedł do budynku poczty i przywitał się z kolegami. Większość z nich była tutaj, w dużym pomieszczeniu służbo-wym, którego jedną ścianę stanowiły wyłączone z użytku okienka do obsługi interesantów. Pod jego nieobecność przyniesiono stoły i  krzesła, a  na starych szafkach do sortowania przesyłek zaimpro-wizowano bufet. Większość z  pracowników grała w  karty i  paliła papierosy. Kiedy rzucił w kąt swoją torbę i wzrokiem szukał kierow-nika, podeszła do niego pani Małgosia i spytała, czy chce ciepłej her-baty. Zgodził się chętnie, ale zanim zdążył jej spróbować, zjawił się mężczyzna o szybkich wojskowych ruchach i ponurym spojrzeniu. Widywał go już wcześniej i zawsze zastanawiało go, co taki mądrala o  gładkich dłoniach może robić na poczcie. Poza tym był nadęty i  zdecydowanie zbyt poważny. Podobno przysłali go z  Warszawy i miał chody u samego kierownika, ale nic w jego postawie nie zdra-dzało, że może wiedzieć cokolwiek o  sortowaniu czy roznoszeniu

Page 21: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 21

przesyłek. Gość podszedł do niego i uścisnął mu rękę:− Nazywam się Konrad – powiedział. – Pokieruję obroną placówki, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zdziwił się, ale nie dał tego po sobie poznać. „Cholera” – po-myślał. – „A więc jednak”. Spojrzał na Konrada jak na brzęczącego nad uchem komara, wypił kilka łyków herbaty i zapytał:− Uważa pan, że taka potrzeba zajdzie? Nie odpowiedział. Zamiast tego, oparł rękę na jego ramieniu i zaprowadził do sąsiedniego pomieszczenia. − Strzelałeś kiedyś? – zapytał.− Zdarzyło mi się.− W wojsku? Na szkoleniu? Polowałeś?− Pochodzę z małej wioski na Kaszubach. Nieopodal mieliśmy las. Polowałem. Konrad uśmiechnął się i pokazał mu ułożone pod ścianami skrzynie. − Dobrze – powiedział. – Weźmiesz Lebelkę. Magazynek jest pod lufą, trochę niezręczny przy przeładowywaniu, ale ze stu metrów odstrzelisz jaja nawet samemu Führerowi. Nie odwzajemnił uśmiechu. Zapalił papierosa i od niechcenia przytaknął. − W tej skrzyni masz amunicję – kontynuował Konrad. − Najlepiej weź teraz, napakuj nią kamizelkę i trzymaj gdzieś przy sobie. Jak się zacznie, znajdziesz sobie stanowisko od strony Urzędu Pracy, najle-

Page 22: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 22

piej na poddaszu. Nie wychylaj się, kiedy nie potrzeba i strzelaj wte-dy, kiedy masz pewność, że trafisz. Zrozumiałeś? Harcerski zapał Konrada wydał mu się irytujący.− Zrozumiałem.− Dobrze. A  teraz idź i  zdrzemnij się. Pani Małgosia da ci koce. W razie czego na pewno obudzisz się na czas. Konrad posłał mu kolejny niedowcipny wojskowy uśmiech i wyszedł, a on jeszcze raz przyjrzał się leżącym przed nim skrzy-niom. Znalazł sobie pusty pokój na trzecim piętrze. Przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Było spokojnie. Zauważył, że ścięto dwa stare kasztanowce i przystrzyżono żywopłoty. Na podłodze rozłożył przy-niesiony z dołu koc i ułożył się do snu. Myślał o swojej kochance, o tym, że czas ją porzucić i zobaczyć jeden z krajów, których nazwy brzmiały tak egzotycznie na znaczkach pocztowych, a potem o tym, że wszyscy razem powinni pić czasem wódkę i  słuchać muzyki: Amerykanie, Francuzi, Niemcy, wszyscy. „Założę się, że Francuzki są doskonałe w łóżku” – pomyślał i zasnął. Drgnął. Otworzył oczy i zmęczonym spojrzeniem powiódł po niewielkim pomieszczeniu. Było całkiem ciemno. Słyszał krząta-ninę w dolnej części budynku. Usiadł na łóżku i zastygł, nasłuchu-jąc. Dobiegały do niego krzyki i coś jak odległe uderzenia pioruna. Nagle usłyszał brzęk tłuczonej szyby, który dobiegł go z sąsiedniego pomieszczenia, i głośny warkot serii z erkaemu. Podskoczył i rozej-

Page 23: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 23

rzał się. W ciągu sekundy opuściło go zmęczenie. „Zaczęło się” – pomyślał. Zapalił światło, ale po chwili namysłu zgasił je. Podczołgał się do okna i chwilę obserwował opustoszałą ulicę oraz przylegają-cy do niej niewielki plac. Słyszał odgłosy strzałów, które dobiegały z ciemności, i odpowiadający im ogień z niższych pięter poczty, ale nie widział nikogo. Podniósł zawieszoną na krześle kamizelkę, której kieszenie napchał wcześniej nabojami. Ubrał ją, chwycił karabin i wybiegł na korytarz. Słyszał krzyki, huk wystrzałów i  stukot butów po scho-dach. Wbiegł na poddasze, rzucił się do pierwszych drzwi po lewej stronie, ale były zamknięte. Kopnął je z całej siły i wpadł do obszer-nego magazynu. Podbiegł do wschodniej ściany. Po chwili namysłu przysunął stary kufer i ułożył przed sobą w taki sposób, że zasłaniał większą część okna. Położył się i obserwował. Było w tym coś pod-niecającego, coś mile łechczącego jego zmęczone ciało. Do strzałów dołączyły eksplozje, ale te były odległe i dobiega-ły od strony portu. Co jakiś czas słyszał wybijane szyby i głuche ude-rzenia pocisków. Domyślił się, że niemiecki ogień skupiony jest na frontowej części gmachu. Po dłużącej się jak wieczność chwili udało mu się dostrzec kilka odbłysków, które dobiegały z bram kamienic. Obserwował je przez jakiś czas, ale były zbyt odległe i nieregularne, żeby zaryzykować wystawienie się na cel. Kiedy najbliżej jak się dało podsunął się do okna, zobaczył różowiejący światłem brzasku gmach niemieckiego Urzędu Pracy, z którego spodziewał się strzałów, ale

Page 24: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 24

ten wydawał się zupełnie opustoszały. Przetarł oczy i  raz jeszcze przyjrzał się ulicy. Wypatrzył majaczącą w dole sylwetkę, która zyg-zakiem przesuwała się w kierunku gmachu poczty. Wziął ją na cel. Wystrzelił, ale chybił. Żołnierz padł na ziemię i czołgał się w stronę najbliższej kamienicy. Przeładował i  wystrzelił ponownie. Odrzut broni podziałał na niego jak pięćdziesiątka bimbru. Niemiecki żoł-nierz wydał z siebie okrzyk przerażenia, bo kula wryła się w chod-nik kilka centymetrów przed jego twarzą. Zaraz podniósł się i zaczął biec z  powrotem. Przez ułamek sekundy był doskonale widoczny na otwartej przestrzeni między dwoma rzędami kamienic. Wystar-czyło, żeby przeładować, wycelować i strzelić. Wystrzelił. Żołnierz wyrzucił w górę ramiona i padł przed siebie. Uśmiechnął się, ale nie zdążył pomyśleć nic za wyjątkiem „kurwa mać”, bo w jego stronę poleciała seria z karabinu maszynowego, która posypała drzazgi z le-żącego przed nim kufra i podziurawiła dach. Usłyszał kroki na scho-dach, a zaraz potem wrzask: „Ogień na główne wejście! Ogień na główne! Natarcie!”. Odsunął się od okna i wybiegł z pomieszczenia, aby wpaść do okna po przeciwnej stronie budynku i zobaczyć plu-ton Niemców, którzy pod osłoną ognia z karabinów maszynowych szturmowali frontowe wejście. Byli szybcy i rozproszeni, ale widział ich dokładnie. Położył się i zaczął strzelać. Robił to mechanicznie, niemal bez celowania: przeładowywał i  strzelał. Lufa parzyła mu dłonie, a do oczu spływała krew, bo kawałek odłupanej ściany prze-ciął mu skroń. W dole słyszał niecichnący warkot erkaemu i ogłu-

Page 25: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 25

szające eksplozje granatów, ale wstrzymywał oddech, przeładowywał i  strzelał. Nie wiedział co się dzieje w budynku. Przez myśl prze-mknęło mu, że on sam, jak i cała poczta nie wytrzymają długo, ale wtedy z okna pod nim usłyszał wiwaty i radosne okrzyki. Zwabiony nimi, zbiegł po schodach. Odtrącił asystenta, któ-ry próbował mu obandażować głowę. Dowiedział się, że Niemcy wdarli się też przez wyłom w  ścianie od strony Urzędu Pracy, ale zostali odparci granatami. − Porucznik wrzucał im je jak kartofle do czapek, ale zginął od odłamków, świeć Panie nad jego duszą – powiedział starszy listo-nosz, który nerwowo zaciągał się fajką. − Warszawa już musiała się dowiedzieć. Niedługo dostaniemy wsparcie.− Gówno dostaniemy – rzucił ktoś inny. – Nie mamy łączności. Szy-kujmy się na porządny bal, chłopcy. Jak komuś brakuje amunicji, niech bierze. Naczelnik dowodzi. Słuchać go i nie płakać. Zza okna dobiegał odgłos niemieckich megafonów namawia-jący do poddania się. Obiecywano dobre traktowanie. Kilku chło-paków ożywiło się, ale zostali zbesztani przez resztę i dla wszystkich stało się jasne, że czeka ich dalsza walka. Zapalił papierosa i  rozejrzał się. Ściany były podziurawione pociskami, a wokół przewalały się podeptane listy. Ludzie byli w do-brych nastrojach. Opowiadali sobie szczegóły walk, opracowywali plan obrony i biegali podnieceni po całym budynku. Do niego sa-mego powoli zaczęło dochodzić, co się wydarzyło. Napadnięto na

Page 26: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 26

Gdańsk i nikt nie wiedział, czy ktoś przyjdzie im z pomocą. Czuł się, jakby wsadził rękę w gniazdo szerszeni i brzydziła go wszechobecna dziecinna radość jego kolegów. A jeszcze kilka godzin temu… Przy-pomniał sobie migdałowe oczy Niemki o piersiach stworzonych do macierzyństwa i uśmiechnął się do siebie.

***

Obserwowała go. Myślała o nieistotnych rzeczach i sprawiało jej to szczęście. Patrząc jak potrząsa nad uchem pustym pudełkiem od zapałek i rzuca je na żeliwną płytę, stwierdziła, że jest dokładnie tak, jak mówiła jej koleżanka z  Urzędu Pracy: „Polacy nie są tak czyści jak Niemcy, ubierają się niechlujnie i  włosy mają tłuste jak smalec”. „Tak” – powiedziała wtedy. − „Ale w przeciwieństwie do nich mają więcej polotu i wiedzą czego chce kobieta”. Zarumieniła się, przypominając sobie minę swojej koleżanki i posłała mężczyź-nie serdeczny uśmiech. Widziała jak niedbałym i pełnym wdzięku gestem wyjął z paleniska tlące się polano, jak zaciągnął się dymem, zakręcił się wokół izby i jak podniósł z podłogi kaszkiet, który nasu-nął na czoło, posyłając jej melancholijne spojrzenie. „Polacy mają też swoją głupią, pełną kompleksów dumę” – myślała. Pamiętała jak kie-dyś, chichocząc po miłosnych uniesieniach, poklepała go po ramie-niu, mówiąc: „Całkiem nieźle, jak na podczłowieka”. On uderzył ją w twarz, a potem unikał jej dopóki nie przysłała mu długiego listu

Page 27: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 27

z przeprosinami i butelki francuskiego szampana, który kosztował ją majątek. Nigdy więcej nie rozmawiali na tematy narodowościowe, aż dzielące ich kwestie stały się naturalną i wygodną barykadą, która wyznaczała granice ich znajomości i pozwalała unikać szkodliwych złudzeń co do wspólnej przyszłości. Leżała na boku, ze starannie ukrywanym wstydem, pozwa-lając mu oglądać swoje pełne kształty, a kiedy wyrzucił niedopałek i zaczął się ubierać, poczuła, że jej obawy kiedyś się urzeczywistnią. Przykryła się nocną koszulą i usiadła na łóżku. − Wychodzisz?− Tak.− Nie musisz. Zapadła cisza. Założył szelki i patrzył w kuchenne okno. Na podwórzu bawiły się dzieci, których okrzyki wydały mu się gło-śniejsze niż zazwyczaj. Usłyszał też kroki jej bosych stóp i wyczuł zbliżające się do siebie ciało. Wzdrygnął się i uciekł myślami najdalej jak zdołał. Aż do najgorszego wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętał, że kiedyś, w tak łagodne popołudnie jak dzisiejsze, drzemał w sto-dole w swojej kaszubskiej wiosce. Zanim zasnął, słyszał odgłosy ba-wiących się dzieci, a kiedy się obudził, cała ściana była zajęta ogniem. Dusił się i nie widział niemal nic, za wyjątkiem szybko rosnącej ścia-ny ognia. Zaczął gorączkowo odrywać deski, ale pożar postępował tak szybko, że jedynym, co mu pozostało, było zaczerpnięcie odde-chu, rozpędzenie się i próba przebicia się na zewnątrz. Udało mu się

Page 28: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 28

dopiero za drugim razem. Zapaliła się na nim koszula, którą obwią-zał sobie wokół twarzy, żeby się nie udusić. Wzdrygnął się. Zmrużył oczy i słuchał odgłosów bawiących się dzieci. „Ona ma rację” – po-myślał. Nie musiał jeszcze iść. Nie musiał, ale chciał. Miłość, z którą igrali mogła tylko zranić. Czuł w pobliżu jej pragnące go ciało. Było duże i ciepłe. Zachodziło go od tyłu jak niedźwiedź, a kiedy poczuł na plecach dotyk jej zimnych piersi, naprężył się jak struna i powie-dział:− Mam dzisiaj nocną zmianę.− Będziesz roznosił listy? Po ciemku? Poczuła, że się uśmiechnął i chociaż nie spodziewała się od-powiedzi, to jej wystarczyło. Objęła go mocniej i pocałowała w szy-ję. Czuła jak mięknie, jak oddaje się jej, posłuszny i gorący, a kiedy upadła pod nim na łóżko, pierwszy raz poczuła w  nim łagodność i czułość, o które nigdy go nie posądzała. Kochali się patrząc sobie w oczy, a potem on wstał, ubrał się, wziął swoją roboczą torbę i bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Za-wołała go, ale nie odpowiedział. Złapał jedno z leżących w wiklino-wym koszu jabłek, odwrócił się i skinął jej przyjaźnie, wgryzając się w soczysty owoc. Rzuciła w jego stronę poduszką. Uchylił się, a ona zauważyła, że spoważniał i po jej ciele przebiegł zimny dreszcz stra-chu. Półgłosem, nie wiedząc czy powinien to usłyszeć, powiedziała:− Polska świnia.

***

Page 29: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 29

Budynkiem wstrząsnęła potężna eksplozja. Pokój zapełnił się dymem i fruwającymi wszędzie papierami. Ludzie rzucili się na ziemię, kto mógł wybiegł zająć stanowiska. Zaraz potem nastąpiła kolejna eksplozja, a po niej kolejna. „Ściągnęli haubice” – pomyślał i przywarł do ziemi. Był przerażony i nie wiedział, co zrobić. Bu-dynek trząsł się w posadach i wydawało się, że zaraz się zawali. Ktoś dał komendę „do piwnicy” i  ludzie zaczęli się wycofywać. Słyszał odgłos wozu bojowego i ciężki warkot niemieckiego cekaemu, który oczyścił nieliczne czynne stanowiska na pierwszym piętrze. Wpadł do piwnicy. Minął dziewczynkę, która spojrzała na niego, ściskając pluszowego misia. Podszedł do okna. Nie zdążył przez nie wyjrzeć, kiedy poczuł na twarzy falę uderzeniową granatu, który wybuchł kilkanaście metrów od niego. Skulił się i poczuł wszechogarniającą bezradność. Usłyszał jeszcze jeden wybuch. Dużo bliżej. W jego gło-wie coś boleśnie zabrzęczało i stracił przytomność. Ktoś kopnął go i zaczął na niego wrzeszczeć. Ta sama osoba do ręki wcisnęła mu karabin i zmusiła, żeby wstał na nogi. Nie sły-szał nic za wyjątkiem przeciągłego brzęku, który żłobił jego zmysły jak nóż. Podniósł się i  z  trudem zmusił się do tego, żeby wyjrzeć przez okno. Nie umiałby powiedzieć jak długo szarpał zamek prze-starzałego karabinu, przesuwając go na wszystkie możliwe sposoby i klnąc ze wszystkich sił. Z korytarza na pierwszym piętrze dobiega-ły coraz głośniejsze odgłosy walki. „Są już tutaj” – pomyślał i z ulgą poczuł jak zamek wpada na właściwe tory. Podbiegł do schodów, ale

Page 30: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 30

ktoś minął go, zbiegając z góry i powiedział:− Pogoniliśmy ich! Chłopie, odparliśmy natarcie wojska! Teraz po-winni odpuścić. Niemcy zaprzestali szturmu, a z głośników dobiegły jeszcze bardziej stanowcze apele o poddanie się. Nie brał tego pod uwagę i  wiedział, że inni myślą podobnie. Zaczęło się opatrywanie ran-nych i gorączkowe palenie tytoniu, ale tym razem nikt ze sobą nie rozmawiał. Usiadł razem z innymi i zaciągnął się podanym mu pa-pierosem. Zebrani wokół ludzie wydali mu się szczególnie bliscy. Świadomość tego sprawiła mu ulgę. Czas mijał w  cichej niepewności. Odszedł do pustego po-mieszczenia, żeby załatwić się i przemyśleć swoje położenie. Jakaś cząstka jego nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę, a inna – ta bar-dziej racjonalna – podpowiadała mu, że jest tu właściwie przez przy-padek i najlepiej dla niego byłoby gdyby się stąd wyniósł. Siedział na skrzynce po jabłkach, szukając czegoś, czym mógłby się podetrzeć, kiedy poczuł coś, co zaniepokoiło go o wiele bardziej niż brak papieru. Benzyna. Czuł ją wyraźnie. Zerwał się i wbiegł do głównego korytarza. Zobaczył, że po piwnicznej podłodze rozlewa się ogromna kałuża, która niestrudzenie biegnie w stronę środka pomieszczenia. Poczuł paraliż w całym ciele. Stał z opadającymi z bioder spodniami, patrząc na rozszerzającą się plamę. − Cholera, cholera… – powtarzał, czując zbliżającą się falę paniki, a potem nagle krzyknął ile sił w płucach: − Chodźcie tutaj! Szybko!

Page 31: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 31

Kilkunastu ludzi przybiegło i po chwili zamieszania z tego, co mieli pod ręką, zaczęli robić coś na kształt prymitywnej tamy. Uwijali się jak w ukropie, ale mimo to kałuża zamieniła się w wy-soki do kostek staw, który obejmował już niemal połowę piwnic. Część ludzi uciekła do wschodniej części, niektórzy próbowali prze-dostać się z  powrotem na wyższe piętra, ale wygonił ich stamtąd, rozbrzmiewający z nowym zapałem, huraganowy ogień niemieckich haubic i miotacze ognia hitlerowców, którzy pod osłoną karabinów maszynowych podeszli do poczty na zaledwie kilka kroków. Pocztowcy, którzy uwijali się najbliżej niego byli mokrzy od benzyny. Poczucie braterstwa zniknęło. Teraz nie czuł do nich nic za wyjątkiem podszytej przerażeniem niechęci. Kiedy sufit zaczął się trząść jakby miał runąć, wykorzystał chwilę ich nieuwagi i po-biegł na stanowisko obronne. Napastnicy musieli czuć się znacznie pewniej, bo nawet w zasięgu swojego karabinu naliczył pięciu cywili i  dwóch ludzi z  aparatami fotograficznymi. Jak tylko wziął na cel jednego z  żołnierzy i  strzelił, stanowisko, które zajmował, zostało obsypane gradem pocisków. Skulił się i odruchowo objął głowę rę-kami. Usłyszał żarłoczny świst zasysanego powietrza i zobaczył bie-gnącą z piwnic ścianę ognia. Widział, że dziewczynka, która krząta-ła się w pobliżu wejścia, stanęła w płomieniach. Rzucił się do uciecz-ki. Wokół zaroiło się od wrzasków przerażenia i  głośnych błagań o pomoc. Ktoś przebiegł obok niego, próbując dostać się do zajętej

Page 32: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 32

ogniem części piwnic, ale zaraz wrócił dławiąc się dymem. Dziew-czynka przestała wrzeszczeć i  straciła przytomność, ale kiedy ktoś dogasił jej sukienkę i oblał twarz resztką wody, poruszyła się. Zrobiło się ciemno od dymu i tak nieznośnie gorąco, że nikt już nie miał sił myśleć o walce. Ludzie obok niego zaczęli krzyczeć po polsku i po niemiecku: „Pomocy!”. Poczuł zawrót głowy, a kiedy udało mu się go opanować, na-deszła fala paniki, która sprawiła, że zaczął wydawać z siebie zwie-rzęce nieartykułowane dźwięki i biegać na oślep wszędzie, gdzie tyl-ko zdołał dotrzeć. Ktoś przyniósł rannego i poprosił go, żeby się nim zajął, ale nie mógł nawet rozpoznać, czy ten ktoś żyje. Zatęsknił za ramionami swojej Niemki, ale wydały mu się odległe jak uciekają-ce spod jego stóp życie. „Wydostać się stąd” – myślał. – „Wszystko, byle tylko się stąd wydostać”. Ludzie wokół niego zdawali się myśleć o tym samym. Byli czarni od pyłu i sadzy, krztusili się, przykrywali twarze szmatami albo fragmentami ubrań. Jeden z nich wymienił kilka zdań z pozostałymi, wyjął swoją białą chustkę i ruszył do wyj-ścia. Słychać było niemieckie okrzyki, a potem serię z karabinu ma-szynowego. Ludzie zaczęli krzyczeć, że się poddają i żeby nie strzelać. Wyjrzał przez okno. Widział jak ktoś inny uchylił drzwi poczty i z podniesionymi rękami wyszedł na zewnątrz, ale stojący obok nich żołnierz potraktował go miotaczem ognia. Pocztowiec za-czął wrzeszczeć przeraźliwie, jednak seria z karabinu maszynowego skróciła jego męki. Półżywi ludzie byli przerażeni. Ktoś wspomniał

Page 33: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 33

o samobójstwie, ktoś ponownie krzyknął po niemiecku, że się pod-dają. On trząsł się jak w febrze i pobiegł na górę. Nie miał żadnego planu. Wiedział, że musi wydostać się przez okno od podwórza i co sił biegnąć przed siebie. Wyskoczył z budynku i ruszył w stronę naj-bliższych zabudowań. Kątem oka zobaczył żołnierzy, którzy obser-wowali zniszczony gmach i częstowali się papierosami. Spodziewał się serii z karabinu, ale chyba go nie zauważyli. Płuca paliły go od dymu. Mimo tego myślał bardzo racjonal-nie. Wbiegł w bramę jednej z kamienic. Wybrał tę, o której wiedział, że drzwi od piwnicy są zawsze otwarte. Zszedł w ciemność i czekał kilka godzin, aż na zewnątrz zapadnie zmrok. Myślał o swojej ko-chance. Myślał o niej, przemykając przez zapełnione wojskowymi patrolami ulice miasta, a potem przemierzając cztery piętra jej ku-pieckiej kamienicy. Kiedy pukał do jej drzwi, wydawało mu się, że na całej klatce schodowej słychać oszalałe ze strachu bicie jego serca. Kiedy pojawiła się w nich, wydając z siebie krzyk przerażenia, ści-snął jej usta dłonią i pchnął w głąb mieszkania. Patrzyli sobie w oczy. Przez chwilę ulotną jak błysk wydawało mu się, że po tym, co w nich zobaczyła nigdy mu już nie zaufa. Zaczęła okładać go pięściami. Po-tem jednak zagrzała wodę do kąpieli i poczęstowała go niemal całą zawartością spiżarki. Spędzili razem dwa dni, milcząc, kochając się i śpiąc. Trzeciego dnia ona wyszła po zakupy. Zamiast jednak pójść w prawo, do sklepu spożywczego nad wybrzeżem Motławy, skręciła w lewo – do komisariatu policji. Zalana łzami przyznała się do po-hańbienia rasy.

Page 34: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 34

Page 35: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 35

– Pan jest zainteresowany kupnem tej nieruchomości? Pytanie zaskoczyło Norberta. Stał sam przed starym, drew-nianym domem, ale nie umawiał się z żadnym pośrednikiem. Męż-czyzna z uspokajającym uśmiechem na twarzy wydobył z kieszeni wizytówkę i podając ją Norbertowi przedstawił się:– Grzegorz Furden, biuro nieruchomości „Alt Haus”. – Przepraszam pana, nie jestem zainteresowany – Norbert zawodo-wo rozejrzał się wokół, czy przypadkiem rzekomy pośrednik nie ma stojących blisko wspólników. – Proszę się nie obawiać. Przejeżdżałem obok i widziałem, że spisuje pan numer telefonu, ale ten billboard z ogłoszeniem o sprzedaży jest już nieaktualny. Ofertę tę przejęło nasze biuro. Norbert odebrał wizytówkę i zerknął na nią. Czuł, że zacho-wał się nazbyt ostrożnie, więc spróbował życzliwie się uśmiechnąć.– Dziękuję. Być może zadzwonię. – Nie przeszkadzam. Do widzenia. Mężczyzna się oddalił. Norberta zastanowiło, dlaczego nie zaparkował bliżej, skoro mówił, że tylko przejeżdżał. „Jestem na urlopie i nie będę sam sobie robił problemów” – pomyślał. Tak po-myślał, zrobił jednak zupełnie inaczej. Wyjął dyktafon i nagrał krót-ką informację: Piątek 28 czerwca, stoję na ulicy Kartuskiej 7 w Gdańsku. Przed chwilą zaczepił mnie facet, który ma tyle wspólnego z biurem nieru-chomości, co ja z salonem kosmetycznym. Idę za nim. Po czym wyłączył dyktafon i energicznie ruszył w kierunku skrzyżowania ulic, gdzie

Page 36: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 36

zniknął „pośrednik”. Nie musiał iść daleko. Nie mylił się. W odle-głości dwustu metrów pośrednik stał w towarzystwie dwóch innych mężczyzn i coś żywo im opowiadał. Mobilne biuro nieruchomości? I wszyscy trzej właśnie tędy przejeżdżali? A gdzie ich auto? Słowo „auto” uprzytomniło Norbertowi możliwe zagrożenie. Pospiesz-nie wrócił przed stary dom i z ulgą zobaczył swój samochód w tym miejscu, w którym go zaparkował. Zresztą faceci nie wyglądali na złodziei samochodów, nie byli też z CBŚ, poznaliby go natychmiast. To najbardziej zabawne zjawisko na świecie, jak dwóch utajnionych funkcjonariuszy gra przed sobą zwykłych ludzi. Norbert podszedł szybkim krokiem do zabytkowego domu i zrobił to, co powinni już dawno wykonać pracownicy biura „Alt Haus”, gdyby oczywiście nie było ono fikcją. Billboard z napisem „na sprzedaż” i numerem telefo-nu stawiał pewien opór, ale wreszcie dał się ściągnąć. Norbert zwinął go w rulon i ułożył w koszu na śmieci. Teraz wystarczyło wsiąść do samochodu i chwilę poczekać. Odpowiedź powinna przyjść w ciągu kilkunastu minut. Ktokolwiek robi tu dym i ma pojęcie o  sztuce, nie podejdzie do obiektu w ciągu 24 godzin. Jeśli natomiast w spra-wę włączyli się amatorzy, będą tu za chwilę. Norbert z ulgą przyjął drugą wersję, gdy zobaczył trzech mężczyzn podchodzących do bu-dynku. Jeden z nich, ten, który podawał się za pośrednika, podszedł do kosza na śmieci, wyjął z niego zwinięty przed chwilą billboard, rozwinął go i zawiesił z powrotem na tym samym miejscu, pomię-dzy oknami na parterze. „Cudaki” – pomyślał Norbert. I już chciał

Page 37: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 37

pojechać dalej, uznając cały epizod za zdarzenie niewarte zachodu, gdy coś go zatrzymało. Żeby zauważyć brak ogłoszenia, trzeba sta-nąć na wprost wejścia, tymczasem mężczyzna, który wyjął je z ko-sza, wyszedł z ulicy Strzeleckiej. Było więc jasne, że zanim dotarł na miejsce, wiedział, że ogłoszenie wylądowało w koszu. Wiadomość tę przekazała mu zapewne starsza kobieta, która teraz wyszła z bramy drewnianego domu. Była to postać raczej nie rzucająca się w oczy, swoim wyglądem dostrojona do estetyki starego budynku. Pomimo letniej pogody miała na sobie pikowaną kamizelkę z wieloma kie-szeniami, dokładnie taką, jaka mogła służyć za całoroczny strój ro-boczy dozorcy domu. Kobieta na prośbę mężczyzn podeszła do ścia-ny budynku i wolno odegrała scenę zrywania ogłoszenia. Norberta zdziwiła nie tyle jej aktywność aktorska i nawet trafne oddanie jego ruchów sprzed kilkunastu minut, ile zadziwiający wręcz stan sku-pienia uwagi mężczyzn, którzy patrząc i uważnie słuchając tego, co przekazuje im dozorczyni, co jakiś czas stawiali jej krótkie pytania. „O co im chodzi?” – zastanawiał się, podczas gdy jeden z nich sięgnął po telefon komórkowy. Rozmawiając przeniósł gwałtownie wzrok w stronę samochodu, w którym siedział Norbert. Stara zasada mówi, że jeśli obserwujesz coś ciekawego, z pewnością sam jesteś obserwo-wany. Norbert nie zdążył sobie przypomnieć, kto mu ją wpajał, gdy w lusterku zobaczył zmierzających w swoją stronę wszystkich trzech mężczyzn z dozorczynią na czele. Nie miał przy sobie broni, jedynie paralizator. Użycie go oznaczało jednak koniec wakacji i – co gorsze

Page 38: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 38

– zawieszenie w próżni rozwiązania tej zagadki. Tacy ludzie jak ci trzej, dostawszy po łapach, potrafią z sytuacji sprytnie wybrnąć, sto-sując chwyt „jakiegoś nieporozumienia”. Poza tym śmiałość, z jaką maszerowała starsza kobieta w kufajce, nie dopuszczała wizji krwa-wych zajść, co najwyżej wyreżyserowaną pyskówkę.– Dobry wieczór, panie mecenasie – odezwała się baba i natychmiast zerknęła do wnętrza samochodu, rozglądając się, czy siedzi w nim ktoś jeszcze.– A, to pan! Poznaliśmy się pół godziny temu – wtrącił jeden z męż-czyzn. – Przepraszam pana, pani Jadwiga widziała kogoś podobnego, kto odłupał kawałek deski pod ogłoszeniem. Pani Jadwigo, my się poznaliśmy chwilkę temu, to nie ten pan. – Może mąż źle widział – dozorczyni raczej była wściekła. Chwyciła za telefon, przycisnęła jeden przycisk i po czterech sekundach mani-festacyjnie skarciła swojego męża. – A ty co, durny? Wzrok ci się po-gorszył? Napuszczasz nas na pana, a pan jest klientem pana Grzesia! Norbert nie był zainteresowany tanią grą kobiety. Wiedział, że jest to typ, który za niewielkie pieniądze potrafi złożyć fałszywe zeznania nawet w sądzie. Bardziej interesował go motyw odłupania drewna ze ściany domu.– Czy dobrze rozumiem? Ktoś próbował zniszczyć ten zabytkowy dom? – Norbert próbował grać oburzonego.– Ktoś podobny do pana mecenasa – kąśliwie wtrąciła dozorczyni. – Pani Jadwigo, to nie jest pan mecenas.

Page 39: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 39

– To kim pan jest, jak pan nie jest mecenasem? Norbert znał ten chwyt. Wiele osób z tak zwanego półświat-ka w ten właśnie sposób pozyskiwało informacje. Dawniej królowa-ło „panie inżynierze”, dziś „panie mecenasie”. Zawsze cel tych od-zywek jest ten sam: rozmówca ma zaprzeczyć, że nie jest mecenasem tylko… i tu nieświadomie zdradza swój prawdziwy zawód. – Pani Jadwiga ma rację. Jestem prawnikiem – oznajmił nieoczeki-wanie dla samego siebie Norbert.– A konkretnie?– Prokuratorem. Ku zaskoczeniu Norberta słowo „prokurator” nie zrobiło na nikim większego wrażenia. Wszyscy wyglądali na lekko ucieszonych z powodu usłyszenia tego słowa, a nie jakoś innego. Pytanie, jakiego? Co mogło lub powinno na nich zrobić wrażenie? Norbert do końca września miał podpisany rozkaz na okazywanie się „prokuratorem” lub „dziennikarzem”. Wybrał ostrzejszą postać przykrycia, bo zale-żało mu na wydobyciu jakiejś konkretnej reakcji u tajemniczych po-średników. Jak się okazało, jako „prokurator” wydobył z nich nikłe przypuszczenie, że ludzie ci są silnie zorientowani na zupełnie inne cele niż unikanie wymiaru sprawiedliwości. – No to dobrej nocy. Jak się mówi do pana prokuratora, też panie mecenasie? – dozorczyni nagle okazała się bystrzejsza niż chwilę temu. – Może pani do mnie mówić panie kustoszu – chytrze zażartował

Page 40: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 40

Norbert. – Na urlopie to ja jestem taki „Pan Samochodzik”. Pamięta pani ten film? Ja jestem taki pan Tomasz, pasjonat tajemnic histo-rycznych – Norbert brnął trochę bez gustu, ale skutecznie. Pan Grzesiek chłonął teraz każde jego słowo. – Ten dom nie ma w sobie zagadek. Stary drewniany dom z począt-ku XX wieku. Niektórzy mówią, że to Świdermajer, styl nadświ-drzański. Pod Warszawą tego pełno. Ale skąd tu, w Gdańsku? – No właśnie, może Wisłą ten dom przypłynął – uśmiechnął się Nor-bert, który robił wszystko, byle tylko przedłużyć rozmowę. Wiedział na co czeka. Ludzie, którzy posiadają jakieś tajemnicze informacje bardzo chętnie je zdradzają, tylko czekają na odpowiedni moment. – Myśli pan, że taki dom można by spławić rzeką? – odezwał się jeden z mężczyzn, który do tej pory sprawiał wrażenie nieobecnego.– Kto wie, kto wie… – odparł Norbert i  czuł, że to nie jest od-powiedź godna wyszkolonego agenta. Piąte przez dziesiąte kojarzył Świdermajer z willą letniskową na Warszawskiej Białołęce. Ktoś mu opowiadał, że nazwę wymyślił sam Konstanty Ildefons Gałczyński, trawestując nazwę stylu biedermaier. Nie mogło teraz jednak paść co-kolwiek uczonego, bo tylko dowcip i jeszcze raz dowcip może roz-wiązać języki tym ludziom. Ale Norbert nie miał żadnego pomysłu ani na dowcip, ani na jakikolwiek inny temat rozmowy. Musiało to być czytelne na jego twarzy, bo litościwie przyszła mu z pomocą do-zorczyni. – Ja już pójdę, bo mąż się denerwuje.

Page 41: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 41

– Długo pan będzie w Gdańsku? – padło pożegnalne pytanie.– Do wtorku.– Acha. Norbert uruchomił silnik samochodu. Był z siebie zadowo-lony. W ostatniej chwili rozmowy udało mu się wreszcie coś osią-gnąć. I  pomyśleć, że właśnie dzięki starej, sprawdzonej odzywce: „Do wtorku”. Gdy cię pytają, ile dni będziesz się jeszcze szwendał po okolicy, nigdy nie mów „jeszcze zobaczę”, zawsze mów „do wtorku” i  zapamiętaj, czy twoim rozmówcom wtorek jest na rękę czy nie. I tym razem chwyt okazał się skuteczny. Norbert nie miał wątpliwo-ści. Cokolwiek stanie się z domem przy ulicy Kartuskiej 7, będzie to miało miejsce po wtorku. Nie wiadomo, czy w czwartek lub piątek, ale na pewno wiadomo, że nie wcześniej niż w środę. Dla działań operacyjnych to niebagatelnie ważne założenie.– Hola, hola! – Norbert sam do siebie powiedział te słowa. – Jestem na urlopie i nie mam tu żadnych operacji. Nie jestem też panem To-maszem rozwiązującym zagadki, ale tę zagadkę rozwiążę, choćbym miał pobyć w Gdańsku jeszcze tydzień. Po czym pomyślał: „Dziś jest sobota. Do wtorku mam dwa dni pracy. Czy zdążę?”. Wypożyczenie sportowego auta zajęło mu trochę czasu. Po-dobnie zmiana fryzury, ubranie i rzecz najważniejsza – towarzysząca kobieta. Ten element nowości wizerunku zawsze pochłania najwię-cej czasu. Jest jednak najbardziej skuteczny. Można zmienić kolor

Page 42: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 42

włosów, ciuchy i sposób mówienia, ale najlepszym kamuflażem jest nowa kobieta. Zwłaszcza taka, która odciąga uwagę od tajniaka. „Boże, jak jej powiedzieć, że jestem tajniakiem?” – pomyślał Nor-bert, bo z tym miał największy problem. Prawie nigdy nie zdarza się, aby do tej roli zdążyła na czas dojechać funkcjonariuszka z centrali. Trzeba brać, a właściwie wyrwać dziewczynę na miejscu i to taką, która do pewnego momentu niczego nie podejrzewa, a jak odkry-je, to się ucieszy, że wystąpiła w „ukrytej kamerze”. Zazwyczaj pa-niom tym proponuje się przejście do służby i że niby to był test, ale Norbert już znał takie spojrzenia, które znaczą: „zabiję cię gnojku”. Pamiętał też załzawione oczy melomanki, która po raz kolejny zapy-tała, czy naprawdę siedząc w operze na „Trafiacie” miał tylko jeden cel: interesować się dwoma osobami, które siedziały dwa rzędy przed nimi? Skończyło się dobrze, Norbert wykrztusił, że się przygotował i  że wie, że „Traviata” po polsku znaczy zabłąkana. Wspomnienie o spektaklu operowym i pochodzeniu tytułu podsunęło Norbertowi pewien pomysł. Nie mógł się od niego odpędzić, więc choć bardzo tego nie chciał, ustalił kryptonim akcji – „Traviata na Kartuskiej 7”. Właśnie jechał na spotkanie z  Alicją, którą poznał w  nie-dzielę. Była sopranistką, studentką Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Gdańsku. To można ujawnić. Lecz sposób w jaki do niej dotarł i jakimi metodami namówił do współpracy mu-siały, niestety, pozostać tajemnicą. Dziewczyna czekała w umówionym miejscu. Norbert pod-

Page 43: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 43

jechał, przyhamował z piskiem, a następnie oboje pojechali w stronę Głównego Miasta. – Nie może pan kupić tego domu ot tak, po prostu, tylko potrzebne jest to całe zamieszanie?– Pani Alicjo… ja muszę wiedzieć, czy ten dom rzeczywiście jest tak akustyczny jak opowiadano mi w Mediolanie.– Nie znam się na tym. A pana żona jest sopranistką?– Tak jak pani. Jest trochę starsza.– I pewnie bardziej przy kości.– Mhm. Ma czym śpiewać. Jestem gotów kupić dla niej ten dom, byleby została w Polsce i w Gdańsku. – To może lepiej, gdyby sama przetestowała akustykę tej nierucho-mości?– Wykluczone. To ma być niespodzianka.– Rozumiem. Dawno pan zna naszego dziekana?Norbert o mało co nie powiedział „od wtorku”, ale w ostatniej chwi-li wybrnął z tego lepiej.– Właściwie to ja bardziej znam otoczenie pana dziekana niż jego samego. Słowa chwyciły. Dziewczyna poczuła, że niewiele ją dzieli od Mediolanu, ponieważ już właściwie jest w jego otoczeniu. Norbert natomiast poczuł się głupio i zaczął niemrawo podśpiewywać wy-uczone od wczoraj fragmenty oper, głównie po to, aby dać dziew-czynie szansę odczuć, że wyższość artystów nad ich otoczeniem leży w talencie.

Page 44: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 44

– Pani jest z Gdańska?– Oczywiście. Wcale to nie jest oczywiste, więc styl narracji zainteresował Norberta.– A pan? – Właściwie to trudno powiedzieć. Gdzie indziej zostałem poczęty, gdzie indziej się urodziłem i jeszcze gdzie indziej wychowałem. – Pana rodzice byli artystami i z powodu pracy przenosili się z miasta do miasta? – Poniekąd – odparł Norbert i gdyby nie to, że dziewczyna w swo-im wyobrażeniu była w otoczeniu Mediolanu, byłaby to zawodowa wpadka. Kto mówi „poniekąd”, ten coś ukrywa. Na szczęście wła-śnie wyjeżdżali ze skrzyżowania. – To ten dom. Proszę, niech się pani mu przyjrzy.– Acha – powiedziała Alicja i przyjęła minę „no trudno”. – Wejdziemy tam jutro…– Wieczorem?– Nie, po południu. Proszę się nie obawiać.– Nie obawiam się. Pan dziekan wysłał do mnie osobiście maila, abym panu w tej sprawie pomogła. – A zatem jutro tu sobie pochodzimy, a teraz zapraszam panią na fan-tastyczne popołudnie i wieczór. Omówimy sobie jutrzejszy spektakl.– Naprawdę mam zabrać ze sobą partytury operowe? Przecież to, co śpiewam, znam na pamięć. Po co te nuty?

Page 45: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 45

– Pani je zna, ale oni ich nie znają – Norbert wskazał głową na wcho-dzących do domu dwóch mężczyzn w towarzystwie pani Jadwigi.– To właściciele?– Raczej pełnomocnicy, ale jutro okaże się kim są naprawdę. Norbert zaryzykował taką kryminalną zapowiedź. Chciał dziewczynie zrobić przyjemność. I zrobił. Bo czy może być coś bar-dziej fascynującego dla młodej sopranistki niż zaśpiewać w spektaklu kryminalnym?– A wie pan, że Verdi powiedział, iż każdy trup rozpoczyna nową frazę muzyczną? I lubił frazować. Norbert skupił się na zręcznym odjechaniu z  Kartuskiej 7. Udało się, jego auto nie zwróciło większej uwagi. W myślach za-wołał: „Do jutra panowie! A teraz muszę się zająć panią Alicją, bo w zasadzie jestem już jej dziekanem. W sensie largo”. Następnego dnia, w  środę, Norbert i Alicja dość śmiesznie ubrani i  wyposażeni czekali przed bramą domu na Kartuskiej 7. Alicja dźwigała plik starych, bibliotecznych partytur. Była ubrana w długie czarne spodnie, na tyle szerokie na dole, że z daleka przy-pominały suknię wieczorową. Norbert miał na sobie letni garnitur, taki, który chyba we wszystkich podręcznikach charakteryzacji na świecie uznawany jest za teatralny znak Włocha – turysty. Drzwi otworzyła im pani dozorczyni. Norbert miał okazję skonfrontować swoją charakteryzację. – Dzień dobry, państwo do pana Grzesia, prawda? – kobieta nie po-

Page 46: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 46

znała Norberta, głównie z powodu ciemnych okularów słonecznych, no i Alicji, która – zgodnie z planem – skupiała uwagę od pasa w górę. Powyżej czarnych spodni miała bowiem na sobie dość frywolną bia-łą bluzkę, spod której wystawał koronkowy czerwony stanik. Męż-czyźni – zgodnie z prawem zajmowania się dwoma sprawami naraz – mieli interesować obydwoma piersiami Alicji, natomiast Jadwiga miała nie rozumieć, dlaczego czerwony biustonosz znalazł się pod białą bluzką. I tak się stało. Oczy wszystkich kukały w biust Alicji, dzięki czemu Norbert w czarnych okularach i  siwych od wczoraj, zaczesanych pod górę, włosach wydawał się zupełnie nowym czło-wiekiem. Akcja zaczęła przybierać tempo. Alicja śpiewając różne frag-menty oper stawała w każdym pomieszczeniu, raz twarzą w stronę okna, a raz w stronę drzwi. Norbert natomiast pukał kamertonem w ściany domu. Razem wyglądali na parę bogatych i nieszkodliwych artystów, którzy naprawdę chcą kupić dom na potrzeby ćwiczeń wo-kalnych jakiejś słynnej artystki z Mediolanu. Pan Grzegorz skusił się na ten eksperyment, ponieważ i tak od dziś, to znaczy od środy, dom już miał formalnie nowego właściciela, niejakiego Edmunda K., po-dobno notowanego w kartotekach międzynarodowych. Edmund K. wręcz się ucieszył, że dom będzie oglądany przez jakiegoś bogatego Włocha ze śpiewaczką. W ten sposób w historię domu wpisywało się zainteresowanie, które mogło usprawiedliwić jego działania. I tylko pan Grzegorz, jego koledzy i pani Jadwiga wiedzieli, że pierwsze co

Page 47: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 47

zrobi nowy właściciel, to dokona rozbiórki domu. Po co? Edmund K. wytłumaczył, że chciałby go przenieść pod Warszawę i  będzie to czynił „deska po desce”. Norbert wsłuchując się w pieśni Alicji, wsłuchiwał się równocześnie w to co mówią zgromadzeni w domu mężczyźni. A rozprawiali o tym, jak można rozebrać dom. Oczywi-ście cały czas zaglądali Alicji w dekolt. – Przejdźmy teraz na piętro. Musimy sprawdzić, czy fale dźwiękowe odpowiednio są pochłaniane i odbijane we wnętrzach na pierwszym piętrze.– Proszę więc za mną – rzuciła dozorczyni Jadwiga. Na piętrze Norbert zobaczył to, czego się spodziewał. Ode-rwane deski. – Alicjo, czy mogłabyś zaśpiewać tu arię Halki?– Och, nie pamiętam jak to leci – wyrecytowała umówiony z góry tekst Alicja.– To przynieś partyturę z samochodu. Zgodnie z  wersją ustalonych wcześniej działań, wyszła z domu. Norbert został sam, a właściwie w towarzystwie pana Grze-sia, który teraz wszedł na piętro. – Poznałem pana. Jest pan zabawnym człowiekiem, muszę przyznać. Nawet Jadwiga pana nie poznała – triumfalnie stwierdził pan Grześ.– Poznała. Też wam nie ufa.– Chyba jesteśmy kolegami po fachu. Masz ksywkę?– Tak.

Page 48: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 48

– No to podaj. Jak cię nazywają kumple? Mnie Grigorij, a ciebie?– Wilhelm Gustloff. Twarz mężczyzny gwałtownie stężała. Zrozumiał, że ma przed sobą policjanta i to nie byle jakiego.– Kosztowności, których szukacie są na parterze. W ścianie połu-dniowej. Oficer Wehrmachtu Hans Bommerg wpadł na pomysł umieszczenia kolekcji zrabowanych zegarków tam, gdzie najłatwiej o  pożar, w  starym drewnianym domu. Jak się wszystko uspokoi, a według niego miało to nastąpić już po kilku miesiącach od wypły-nięcia statku „Wilhelm Gustloff”, wystarczyło zorganizować podpa-lenie domu i przy pomocy podstawionych ludzi odzyskać zrabowaną biżuterię. – Jeden telefon od nas i już nie pracujesz tam gdzie pracujesz – rzucił pan Grześ.– Ja pierwszy wykonałem ten telefon. To ty, Grigorij, już nie pracu-jesz. W tym momencie do pokoju na piętrze weszła grupka mło-dych ludzi. Na ich czele stał rosły mężczyzna o dość kryminalnym wyglądzie.– O, dzień dobry szefie, dobrze, że pan jest – ucieszył się Grigorij, nie zauważając, że jego pryncypał ma już skute ręce. – Cześć, Norbert – odezwał się najstarszy wiekiem. – Mamy ich wszystkich. Nie zdążyli dotrzeć do właściwego miejsca, nie zdewa-stowali całego domu. I do głowy im nie przyszło, że szukają czegoś więcej niż złotych zegarków.

Page 49: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 49

Norbert wśród młodych ludzi dostrzegł Alicję. Czuł, że przed sobą ma to najgorsze, powiedzenie Bogu ducha winnej dziewczynie: „przepraszam, jestem oficerem”. Przełknął ślinę i zbliżył się do Ali-cji.– Państwo zdążyliście się już poznać. Ale ja zrobię to teraz oficjalnie – uroczyście odezwał się mężczyzna, który chwilkę temu Norberto-wi powiedział „cześć”.– To jest pan Norbert z Wydziału Specjalnego, a to jest pani Alicja ze szkoły w Szczytnie. – Ładnie pani śpiewa – ze wstydem rzucił Norbert.– Chodziłam do średniej szkoły muzycznej. Zdawałam na wokali-stykę, ale się nie dostałam. Norbert dał jej znak, aby przestała mówić, bo w pokoju są jeszcze podejrzani, których stopniowo wyprowadzała już umundu-rowana policja.Wszyscy wyszli przed budynek.– Co teraz będzie z domem?– Będzie lepiej. Stworzyliśmy mu legendę. A to podstawa ochrony zabytków – wtrącił ktoś z zebranych, kto być może był konserwato-rem zabytków, ale w tym gronie osób przestało już mieć znaczenie, kto kim jest naprawdę.

Page 50: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 50

Page 51: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 51

Bo nie wiesz, dokąd idę, nie wiem, gdzieś przepadła,Ty, którą mógłbym kochać, ty, coś to odgadła!

Charles Baudelaire, „Do przechodzącej”

Mimo iż mieszkam w Rovaniemi od dziesięciu lat, nadejście nocy polarnej jest dla mnie zawsze zaskoczeniem. Moja fińska żona kręci głową z politowaniem i niejaką rezygnacją. Wiedziałem, czego się spodziewać, przyjeżdżając tutaj. Wiedziałem, że będę musiał na-uczyć się żyć między wypełnioną tajemniczymi kształtami ciemno-ścią a nieustającym światłem, niedającym oku chwili wytchnienia. I prawie się udało. Pracuję na tutejszej politechnice, mam rodzinę, żyję, jest mi dobrze. Dość dobrze. Zawsze, kiedy nadchodzi noc po-larna, moją głowę wypełniają obrazy i wspomnienia domu rodzin-nego, miasta, w  którym spędziłem dzieciństwo i  młodość, a  nade wszystko pewnego parku, skąpanego w blasku czerwcowego słońca. Lubię myśleć o słońcu, kiedy tu, w Sapmi, jest tak ciemno. O słońcu, które tkwi wysoko na niebie przez większą część dnia, by zajść rdza-wo, połknięte przez sinozielone morze lub też schowane za wiązem i japońskim grujecznikiem w parku z moich snów. I tak codziennie, w cyklicznym rytmie przemiany światła w mrok. Ten park wrócił dziś do mnie znowu. Zapadła długa noc, a ja, swoim zwyczajem, udałem się na strych, by utkwić wzrok w trzech obrazach, które namalowałem przed piętnastu laty. Trzy ulotne, szczęśliwe chwile, zamknięte na zawsze w  drewnianych klatkach

Page 52: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 52

ram. Chwile przeżyte w moim rodzinnym mieście, Gdańsku. Nie Gdańsk jednak jest głównym bohaterem owych płócien, lecz pewien szczególny jego fragment. Teatr, na deskach którego rozegrały się najważniejsze i najsilniej naznaczone emocjami sceny z mojego ży-cia. Park Oliwski. Park ze snów. Grujeczniki, wiązy, magnolie i tu-lipanowce, kwitnące tak niewyobrażalnie pięknie. A na pierwszym planie zawsze ona. Dziewczyna w białej sukience, której imienia ni-gdy nie poznałem. Dziś wspomnienia uderzyły we mnie ze zdwo-joną siłą. Przez piętnaście lat patrzyłem na te trzy dzieła wątpliwego talentu i  twarz bezimiennej dziewczyny z czasem zaczęła w mojej wyobraźni wyglądać dokładnie tak samo, jak na malowidłach. Za-tarte kontury, nieco za duże oczy, małe usta, czarne długie włosy. I zawsze biała sukienka. Dziś jednak jest inaczej. Kiedy wpatrywałem się w moje ob-razy – jedyne obrazy, jakie w życiu namalowałem – przypomniałem sobie nagle o  książce, którą czytaliśmy wspólnie, siedząc na ław-ce w Parku Oliwskim. Zbiór opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, a wśród nich nasze ulubione „Panny z Wilka”. Pomyślałem sobie, że to nie przypadek, iż przypomniały mi się one właśnie w takiej chwi-li. W końcu bohaterem opowiadania jest człowiek obracający się nie-ustannie w zaklętym kręgu przeszłości. Zupełnie jak ja. Ja również nigdy nie potrafiłem zapomnieć tego parku, po którym chodziliśmy, trzymając się za ręce, śniąc o jego przemianach. A  ty? Dziewczyno, której imienia nie poznałem? Potrafiłaś zapomnieć o  tych czerwcowych dniach spędzonych między strzy-

Page 53: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 53

żonymi lipami? O stożkowatych cisach i zielonym dywanie z trawy? Gdzie jesteś teraz? Czy przyszłaś jeszcze kiedyś do naszego parku? Potem? Po tym, jak... Nie, nie przyszłaś. Szukałem cię, każdego dnia, kiedy wresz-cie byłem wolny. Nie znalazłem, choć w Parku Oliwskim znałem każdy kąt. Ze starego tomu opowiadań wypadła fotografia. Ot, zwykła, kolorowa, zrobiona tanim japońskim aparatem. Jedna, jedyna foto-grafia. Na kliszy nie było więcej miejsca. Podniosłem zdjęcie z pod-łogi i wstrzymałem oddech. Dobrze, że nie zdecydowałem się wieść życia artysty. Nie potrafiłem oddać twojej urody, dziewczyno. Oczu nie miałaś wcale takich dużych, a ust małych. Twoje włosy błyszczały w słońcu jak lustro. Nie umiałem tego uwiecznić. Nawet kwiatów tulipanowca i unoszącego się na wodzie liścia, którego widok tak cię urzekł, nie byłem w stanie namalować. Teraz widzę ją, kroczącą Aleją Lipową, z włosami spleciony-mi w warkocz, wpatrzoną w staw ujęty szpalerem drzew. Ja również lubiłem ten widok, choć przecież my, ty i ja, dostrzegaliśmy w nim coś więcej. Przepuszczaliśmy go przez sito wyobraźni setki razy, pró-bując odtworzyć w dawnym, pierwotnym kształcie. Dla nas nie było tam drzew, tylko płynna granica między gładką taflą stawu a spie-nionymi wodami morza. Jak przed wielu laty. Tak łatwo zobaczyć w myślach ów obraz.

Page 54: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 54

Stałaś tam i  opowiadałaś o  znajdującym się niegdyś w  tym miejscu dukcie widokowym, wychodzącym na morze. Słońce każ-dego ranka wschodziło w szpalerach, a między zielonymi bałwanami sunęły białe żagle, kreśląc na horyzoncie nieregularne linie. Lubi-łem cię słuchać, choć znałem tę historię doskonale. Godzinami roz-mawialiśmy o przechadzających się parkowymi alejkami mnichach cysterskich, których życie było pełne wyrzeczeń, a  jego rytm wy-znaczała zakonna reguła. Skromność, umiar, czystość. Filary czło-wieczeństwa. Mimo to stworzyli nasz park. Przybytek estetycznej rozkoszy. Nie wierzę, że nie czuli dumy, a  może nawet i  zwykłej ludzkiej pychy, kiedy kroczyli tymi ścieżkami. Nazwali tę aleję „Drogą do wieczności”. I  rzeczywiście – morze jest bytem wiecz-nym. Jego bliskość, zapach soli i szum drapieżnych fal uczą człowieka pokory, wskazują przeznaczone mu miejsce we wszechświecie – za-wsze drugorzędne wobec wszechpotężnej natury. Teraz nie ma tam widoku na morze. Książęcego widoku. Nie szkodzi. Staw w objęciach strzyżonych lip również jest piękny. Wszystko to wydarzyło się przed piętnastu laty, a  ja wciąż doświadczam destrukcyjnego działania czasu. Jak każdy człowiek zresztą. Czas wszystkich traktuje równo, nie zapomina o nikim. Jest wściekle rzeczywisty, namacalny, przywdziewa rozmaite szaty, a jego oblicza podlegają nieustającym metamorfozom. Na każdej ludzkiej jednostce, na każdym cudzie przyrody i  na każdej rzeczy odciska swoje piętno. Zabija i każe się odradzać, prowadzi nigdy niekończącą

Page 55: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 55

się żonglerkę życiem i śmiercią. Lubię czynić ze swojej świadomo-ści wehikuł czasu, wydobywać z zakamarków umysłu wspomnienia i ożywiać je, doświadczać na nowo dawnych, uśpionych, zdawałoby się, emocji. Nie są tak silne, jak przed laty, jednak przepracowane intelektualnie, przepuszczone przez bezlitosny filtr synaps nabierają innych sensów, znaczeń, urastają do rangi symbolu lub stają się wręcz wielką alegorią życia. Widziałem w Parku Oliwskim działanie cza-su. Być może destrukcyjne, być może w pewnych aspektach pozy-tywne, niekiedy też neutralne, przeistaczające wadę w wadę, a zaletę w zaletę. Wtedy, w czerwcu, przyroda cieszyła oczy feerią barw, ja na-tomiast przynosiłem ze sobą do parku pastele, farby i niewielki blok. Właśnie ukończyłem studia na uczelni technicznej w innym mieście i  celebrowałem powrót do domu, do Gdańska. Park uważałem za jedno z moich miejsc na świecie. Nigdy już nie chciałem opuszczać rodzinnego miasta i  tego, stworzonego przez mnichów, przybytku estetycznej rozkoszy. Rogu obfitości barw wszelakich. Bo dla mnie w Parku Oliwskim orkiestra kolorów o każdej porze roku wygrywa-ła swoje symfonie. Nawet w zimie. Przecież brąz, szarość, nade wszystko zaś biel i  czerń to również barwy, a  nie ich brak. Tak samo jak ciemność nie jest po prostu brakiem światła. Od kiedy mieszkam w Sapmi, o ciemności i świetle nauczyłem się wiele.

Page 56: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 56

Ukończyłem studia i przyszłość napawała mnie lękiem. Ni-gdy nie byłem towarzyski, wręcz przeciwnie – stroniłem od ludzi, więc samodzielność, wyścig o dobrą posadę, codzienną troskę o do-bra materialne postrzegałem jak wkroczenie do dżungli i  walkę o przetrwanie. Zresztą, czy to porównanie nie jest do pewnego stop-nia prawdziwe? Bałem się i pragnąłem wyciszenia. Dziecięce marze-nia o karierze malarskiej opanowały mnie ze zdwojoną siłą, kiedy pierwszy raz po powrocie do Gdańska odwiedziłem Park Oliwski. Stworzyłem tam kilka udanych rysunków, jakieś szkice... Oczywi-ście artystą nigdy nie zostałem. Z korzyścią dla sztuki, rzecz jasna. Trzy obrazy, na które teraz spoglądam, namalowałem póź-niej, odtwarzając miejsca i  jej postać w  wyobraźni. Dziewczyny bez imienia, jedynej osoby, wobec której nie czułem się skrępowa-ny. Pewnego dnia po prostu pojawiła się na mostku i długo wpa-trywała w wody Potoku Oliwskiego. Następnie podeszła do mnie i spytała, czy potrafię wyobrazić sobie stojący gdzieś tam nieopodal szesnastowieczny młyn. I tak się zaczęło. Nie tylko potrafiłem wy-obrazić sobie młyn, ale i czyniłem to wielokrotnie. Mruknąłem coś pod nosem i poszperałem w teczce, po czym podałem dziewczynie szkic. Zerknęła i zmarszczyła brwi. Zaczęła wyrzucać z siebie słowa w szybkim tempie, jak gdyby bała się, że ucieknie jej myśl. Złowiłem kilka uwag o młynach oliwskich produkujących drut i o dawnym ukształtowaniu terenu. Po chwili dziewczyna ponownie zerknęła na szkic i powiedziała:

Page 57: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 57

– Niezły. Ale ta kaskada... Nie sądzę, żeby wówczas tak właśnie wy-glądała... A zresztą, nie wiem! Kaskada jednak jest tam teraz. Tam, gdzie kończy się staw. Możesz ją w każdej chwili zobaczyć, a mam wrażenie, że nigdy nie miałeś okazji. Nic nie mów, wiem, że widzia-łeś, wiem. Jednak zupełnie tego nie pokazałeś. Twoja woda nie żyje, nie słyszę jej szumu. A przecież nie ma nic bardziej żywotnego od wody. Chodź! Pójdziemy tam, zobaczymy kaskadę. Milczałem, nie przerywając jej wywodu. Miała rację. Nie ma nic bardziej żywotnego od wody. I kaskada rzeczywiście tam była. Tam, gdzie kończy się staw. Chodziłem wcześniej w to miejsce wie-lokrotnie, ale wtedy, razem z dziewczyną w białej sukience, ujrzałem kaskadę po raz pierwszy. Wpatrywałem się w spienione wody po-toku i widziałem żywioł, widziałem szaleńczy pęd poszczególnych kropel, rozbijających się o twarde i złowrogie głazy. A później długo rozmawialiśmy o szesnastowiecznym młynie, który ponoć niegdyś tam stał. Wyobrażaliśmy sobie bez końca jego widok. Spotkania w  Parku Oliwskim stały się naszym zwyczajem. Widywaliśmy się codziennie, chadzaliśmy Aleją Lipową i  wzdłuż bindaży, zadzierając do góry głowy i wpatrując się w splecione nad nami ramiona drzew. Nigdy nie wyjawiliśmy sobie swoich imion, nie wymieniliśmy adresów i  numerów telefonów. Wiedziałem, że będziesz tam każdego dnia, i ty wiedziałaś, że ja zjawię się również. Nie mogło stać się inaczej. Rozmawialiśmy, trzymaliśmy się za ręce, piliśmy wodę mineralną z jednej butelki i złączeni kablem słuchawek

Page 58: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 58

łowiliśmy dźwięki muzyki. Nie było w  tych spotkaniach niczego patetycznego. Tkwiła w nas raczej jakaś organiczna potrzeba, przera-dzająca się z wolna w uzależnienie. Wstawałem każdego dnia o piątej rano i biegłem do parku, byś nigdy nie musiała na mnie czekać. Pewnego razu, kiedy, siedząc na ławce w Raju jedliśmy ka-napki z masłem i rzodkiewką, uznałaś, że skoro parkowi patronuje Wieszcz, spoglądający na nas surowym, kamiennym okiem, powin-niśmy może przeczytać razem kilka jego utworów. Zauważyłem nieśmiało i ze wstydem, że poezja Wieszcza nigdy jakoś do mnie nie docierała, na co ty roześmiałaś się i pokiwałaś głową. Twórczość ta również nie budziła w tobie emocji. A  jednak coś znalazłem. Na-stępnego dnia przyniosłem do parku korespondencję Filomatów i długo czytaliśmy listy, które poeta wymieniał ze swoją ukochaną i przyjaciółmi. Listy, które wywarły na tobie tak wielkie wrażenie. Tutaj był prawdziwy Wieszcz, uznałaś. Nie ten natchniony artysta od improwizacji wielkiej, niemożliwej do przeczytania bez miliona wyjaśnień i uczonych komentarzy. Z listów wyłaniał się obraz czło-wieka z krwi i kości, który cierpiał z powodu biedy, niespełnionych ambicji, nieszczęśliwej miłości i utraconych przyjaciół. I ta kobieta cierpiała także. W jej bólu było coś daleko bardziej tragicznego. Za-mknęła go w ciasnych ścianach swojego umysłu i nie potrafiła prze-kuć w strofy, jak uczynił to Wieszcz. Nigdy nie zaznała szczęścia, choć podjęła jedyną możliwą do podjęcia decyzję. Kiedy przeczyta-liśmy listy, ucieszyliśmy się, że parkowi nadano imię poety.

Page 59: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 59

Teraz rozumieliśmy lepiej tego człowieka, który poznał ży-cie we wszystkich niemal jego aspektach. I to kamienne spojrzenie stało się jakby mniej surowe. Później jednak znaleźliśmy inną lite-racką fascynację. „Panny z wilka”, które czytaliśmy z przyjemnością nieporównanie większą. Nikt tak pięknie jak Iwaszkiewicz nie pi-sał o upływie czasu i nostalgii za utraconą bezpowrotnie młodością. Tęsknocie za tą krwią, która wówczas twarz paliła, a  która nigdy później nie krąży już w żyłach z  taką wściekłą furią. Teraz, kiedy spowity w mroki Sapmi wspominam dziewczynę z Parku Oliwskie-go, rozumiem to najdoskonalej. Żywotnik olbrzymi pomógł mi dowiedzieć się czegoś więcej o tobie. Pewnego dnia spojrzałem w górę, próbując wzrokiem się-gnąć szczytu tego monumentalnego pomnika przyrody i  świątyni niezliczonych bóstw natury. Zastanawiałem się, od ilu wieków ob-serwuje podobnych do nas przechodniów. Jak wielu niespełnionych malarzy widział i  jak wiele dziewcząt w białych sukienkach. Thuja plicata. Łacińska nazwa padła z twoich ust automatycznie i z niejaką rezygnacją wyznałaś, że studiujesz biologię. Nie powiedziałaś jed-nak, gdzie i na którym roku. Zamiast tego, zaczęłaś opowiadać mi o żywotniku w sposób tak obrazowy, że zobaczyłem w tym drzewie znad Oceanu Spokojnego prawdziwe dzieło nie tyle natury, co naj-doskonalszej sztuki. Drzewa stanowią żywą definicję sacrum. Każdy powinien to wiedzieć. Wieczorami, zmęczeni całodziennymi wędrówkami, siadali-śmy na rozgrzanych kamieniach i karmiliśmy kaczki. Zawsze starałaś

Page 60: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 60

się wyszukać taką, która wydawała ci się słabsza od reszty i to jej wła-śnie rzucałaś okruchy. Zdarzało się, że krzyczałaś, a twoje policzki płonęły z gniewu, kiedy jakiś silniejszy osobnik okazywał się szybszy i wydzierał kaczce chleb. Nie chciałaś zrozumieć prawa natury i nie-ubłaganej zasady eliminacji słabszych osobników. Ty, biolog! Przecież byłaś tam. W  każdej chwili gotowa nieść pomoc. To takie niesprawiedliwe! Biologia jest okrutna! Wykrzykiwałaś raz po raz, kręcąc ze złością głową, a po chwili znowu rzucałaś okruchy upatrzonej ptaszynie. Kiedy kończył nam się chleb, odwracaliśmy głowy i spoglą-daliśmy na jeden z budynków Muzeum Narodowego. Dawny Pałac Opatów. Rozmawialiśmy o jego dziejach, dokładając od siebie coraz to nowe historie i nowych bohaterów, których losy na różne sposoby splatały się z tymi murami. Pewnego dnia przyniosłaś starą fotogra-fię, na której widniał pałac doszczętnie spalony. Osmolone okna bez szyb straszyły niczym puste oczodoły, a  budowla stała smutno jak niepochowany korpus pięknej za życia kobiety. Nie rozmawialiśmy wówczas. O wojnie, tym największym przekleństwie, od którego ludz-kość tak jest uzależniona, nie ma sensu rozmawiać. Ta fotografia mó-wiła wszystko. Jej przekaz był boleśnie czytelny. Trzymałaś w dłoni zdjęcie, a po twoim policzku powoli toczyła się łza. Nie płacz. Pałac stoi, skąpany w  słońcu, jego mury są zdrowe i  silne. Nic nam nie zagraża. Zobacz. Podniosłaś głowę, spojrzałaś we wskazanym przeze

Page 61: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 61

mnie kierunku. Na twoich ustach wykwitł słaby uśmiech. Ta bu-dowla przeżyje jeszcze wiele. I z pewnością przeżyje nas. Spadł deszcz. Chwyciłem cię za rękę i weszliśmy do środka. Pokazałem ci wówczas mój ulubiony obraz. „Morze” Władysława Ślewińskiego. Na jego płótnach woda naprawdę żyła, była skompli-kowanym organizmem, niezależnie od stanu emocjonalnego. Nie mogłaś oderwać oczu od malowidła. O nic nie pytałem. Widziałem, jak wielkie wywarło na tobie wrażenie. Poprosiłaś, żebym namalo-wał dla ciebie morze, a ja skinąłem w milczeniu głową. Rozstaliśmy się później, by o świcie znów znaleźć się w parku. Tego ranka wszystko rozegrało się inaczej niż zwykle. Bu-dzik zepsuł się i nie zadzwonił. Wstałem późno, ubrałem się w po-śpiechu i nie tknąłem nawet śniadania. Z piwnicy wyciągnąłem sta-ry rower, by szybciej dotrzeć do Parku Oliwskiego. I pojechałem. Nie sądziłem, że to wszystko może skończyć się pewnego dnia w tak beznadziejny sposób. Łańcuch zerwał się nagle, runąłem na ziemię i  paskudnie złamałem nogę. Późniejsze wydarzenia rozegrały się poza mną. Ja byłem tylko obserwatorem, oglądałem stary, kiepsko zmontowany film, a  obraz skakał, drżał i  zacinał się nieustannie. Szpital, zabieg, leżenie, zabieg, leżenie. Nigdy nie wróciłem do peł-nej sprawności. Chodzę, ale nie mogę biegać, prowadzę samochód, ale nie jeżdżę na rowerze ani na nartach, co tu, w Sapmi, naprawdę utrudnia życie. Wtedy jednak nie myślałem o tym wszystkim.

Page 62: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 62

Myślałem o tym, że nie zjawiłem się w parku. Zastanawia-łem się, czy czekałaś na mnie, czy zadawałaś sobie pytania o to, co takiego się wydarzyło. Po wszystkich tych dniach, które spędziliśmy razem, po wszystkich tych sekundach, minutach, godzinach, które dla nas biegły zawsze za szybko, nie mogłaś przecież myśleć, że zwy-czajnie cię porzuciłem. Próbowałem nawet prosić, by ktoś poszedł do parku, by cię odszukał i wytłumaczył, ale moją gadaninę zrzuca-no na karb gorączki i wyczerpania. Minęły trzy tygodnie, kiedy wreszcie opuściłem szpital. Nie pojechałem do domu. Nie zważając na prośby ojca i matki, pokuśty-kałem do parku. Noga bolała niemiłosiernie, a zmęczenie blokowa-ło oddech, jednak zacisnąłem zęby i przetrząsnąłem każdy kąt. Nie było cię. Nigdzie nie mogłem cię odnaleźć. Usiadłem zrezygnowany na ławce i ukryłem twarz w dłoniach. Pojawiałem się w Parku Oliw-skim codziennie przez kolejny miesiąc. Nie przyszłaś. Nie przyszłaś, choć namalowałem ten obraz, o który prosiłaś wtedy w muzeum. Nie morze wprawdzie, ale nasz park. I ciebie. Później zamalowałem twoim wizerunkiem jeszcze dwa płótna. Nigdy ich nie ujrzałaś. Wróciłem do zdrowia, znalazłem pracę. Podróżowałem po świecie i widziałem wiele innych parków, zapierających swoim uro-kiem dech w piersiach. To nie były jednak moje miejsca. W żadnym z nich nie odnalazłem dziewczyny w białej sukience. Przez kilka lat mieszkałem w  Bretanii, gdzie Ślewiński malował swoje „Morze”. Przypominałem sobie po wielekroć twoje spojrzenie, sposób, w jaki utkwiłaś wzrok w tamtym obrazie. Później przeniosłem się na pół-

Page 63: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 63

noc i  osiadłem w  Rovaniemi. Poślubiłem kobietę wywodzącą się z  rdzennych Saamów, ludzi o  silnych organizmach i gorących ser-cach. Mam dwóch synów kochających śnieg. Poświęciłem się nauce i pracy na tutejszej uczelni. Obrazy zamknąłem na strychu i odwie-dzam je raz na rok – dokładnie w chwili, gdy tu, w Sapmi, zapada noc polarna. Wtedy właśnie najbardziej brakuje mi słońca, które na malowidłach świeci wciąż tak intensywnie. I  chciałbym niekiedy, by choć pojedynczy promień opuścił bezpieczne ramy obrazu, azyl płótna i warstw olejnych, by przenik-nął otaczającą mnie przestrzeń, przeganiając mrok. Spoglądam na malowaną Aleję Lipową, zakończoną połkniętym przez morze sta-wem. Widok książęcy. Obiekt moich najśmielszych malarskich fan-tazji. Nadal nie rozumiem, dlaczego ktoś zasadził tam drzewa. A ty? Czy ty już to wiesz? Wytłumaczenie nie może przecież sprowadzać się tylko do tego, że miasto rozwinęło się i ostrza budynków wkłu-wają się w niebo, przesłaniając fale. Jeśli jednak to prawda, jeśli o to właśnie chodzi, niech już będą lipy. Niech będą lipy. Spoglądam ponownie na przyklejony do płótna promień słońca. Nie. Jednak nie. Niech słońce nie wykracza poza ramy, niech zostanie tam, gdzie jest i zawsze już podsyca płomień tego wspomnienia. Wspo-mnienia upalnego czerwca, pięknego Parku Oliwskiego, rogu obfi-tości barw wszelakich. I twojej białej sukienki.

Page 64: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 64

Page 65: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 65

We Wrzeszczu strzelił kolejny szampan. Gdyby goście mieli otwierać jedną butelkę za każdy rok udanego małżeństwa gospoda-rzy, dawno by już leżeli w szeregu pod stołem – zwłaszcza że samych świętujących było ledwie kilkanaście osób. Stara „młoda para” sie-działa u szczytu stołu z zachwytem wpatrując się sobie w oczy, jakby nie przeżywali nigdy żadnego zwątpienia w uczucie, które zdeter-minowało ich całe życie. Obok zajadał ciasto ich syn wraz z narze-czoną oraz nastoletnia córka, dla której całe to przedsięwzięcie było nie tylko stratą czasu, ale i alkoholu, który chętnie zabrałaby ze sobą na jutrzejszą imprezę u kumpeli. Na drugim końcu stołu siedział se-nior rodu, którego tak samo nie bawiło przebywanie w towarzystwie ludzi, z którymi powinien pozować radośnie tylko do zdjęć. Ojciec gospodarza musiał jednak znosić jestestwo niekochanych przez siebie osób, gdyż od kilku lat spał w pokoiku za ścianą. Stan jego zdrowia pogorszył się bowiem na tyle, że najbliższa rodzina zgodnie orze-kła, iż nie może mieszkać sam i potrzebuje stałej opieki. Zaintere-sowany uważał to za stokrotną bzdurę, ale przynajmniej nie musiał targać zakupów i miał bliżej do ostatniej biblioteki z wydrukowany-mi i oprawianymi książkami. Traktowana jak zabytek, miała szansę przetrwania w świecie e-booków i światów wirtualnych, a on sam nie wyobrażał sobie zmiany jedynego słusznego przyzwyczajenia. Jego rozmyślania naruszyły bełkoty rozmów toczonych wokół stołu, a  zwłaszcza ta najgłośniejsza, w  ramach której świętujący rocznicę ślubu syn włączył projektor i na ścianie pojawiły się zdjęcia z podró-ży poślubnej w Paryżu.

Page 66: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 66

– A pamiętasz, jak bardzo nalegałaś na Francję? – roześmiał się go-spodarz. – Jakbyśmy nie mogli pojechać do równie romantycznej Wenecji.– Ale tam było mnóstwo szczurów! – jęknęła przerażona małżon-ka – Teraz to nie problem, gdy wynaleźli te nowoczesne środki, ale wtedy? Koleżanka opowiadała mi, że Wenecja śmierdzi, tonie, a na jej pokładzie najwięcej jest szczurów.– I  tak stanęło na Paryżu, gdzie nad Sekwaną też były szczury! – wszyscy zgromadzeni z  wyjątkiem syna i  ojca jubilata wybuchli śmiechem. Oboje znali tę historię na pamięć, marząc, by ją stamtąd wy-rzucić, jednak za każdym razem, gdy czuli, że jest już blisko, nacho-dziło ich na wspominki. Teraz jednak była kolej młodego Julka, by szybko zmienić temat, na co jego dziadek bardzo liczył.– Czymże jest teraz Paryż, gdy z  Weronią byliśmy ostatnio przez tydzień na Księżycu. „Nie taką zmianę tematu miałem na myśli” – załamał się se-nior rodu, mając tej historyjki serdecznie dość.– Co prawda liczyliśmy na last minute na Marsa, ale, niestety, wszyst-kie miejsca na rejs się wyprzedały. Rodzina podzieliła się na tych, którzy już odwiedzili naj-bliższego sąsiada Ziemi i tych, którzy zapisali się na najbliższe rejsy. Doświadczeni turyści opowiadali tym przyszłym o przyjaznych tu-bylcach z  kolonii, którzy zabudowywali najbliższe nam ciało nie-

Page 67: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 67

bieskie w imponującym tempie. Sukces międzynarodowej wyprawy wpłynął też na podjęcie ostatnio decyzji o zaludnianiu Marsa. Gdy wnuk spostrzegł, że rozpoczęty temat nie do końca zadowalał dziad-ka, którego od zawsze wielbił i naśladował, postanowił opowiedzieć zgromadzonym o nowym projekcie badawczym na uniwersytecie.– Nie wiem, czy się chwaliłem… – zaczął. – Dostaliśmy dotację, która umożliwi nam skorzystanie z  tego nowego wynalazku poli-techniki – czasoprzestrzeniacza. Wszyscy zamilkli, bo nie słyszeli nigdy o czymś takim. Na-wet dziadek wydał się zafascynowany. Wyjaśniając szczegóły projek-tu, młodzieniec dodał:– Na początek cofnie on nas w czasy rewolucji francuskiej, bo ko-lega – wazeliniarz dziekana – pisze pracę doktorską na ten temat, a tradycyjne źródła już się wyczerpały i nie jesteśmy w stanie niczego nowego do naszych badań wnieść.– No, ale… – zaczął senior – czy jak się cofniecie do tego XVIII wie-ku, to ludzie nie będą was widzieć?– To zależy, którą opcję się wykupi. Mamy obserwować i uniwer-sytet oszczędza, więc raczej pozostaniemy niewidzialni. Zresztą z takich niemożliwych do przewidzenia kontaktów z tubylcami mo-głyby wyniknąć dla naszej kochanej współczesności przykre niespo-dzianki. Staruszek zamilkł, powstrzymując się od wygłoszenia swych cotygodniowych lamentów na niekorzyść czasu teraźniejszego. Pa-

Page 68: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 68

miętał, jak sam śmiał się z  własnego ojca, który wspominał mło-dość, dlatego starał się unikać żałosnej śmieszności i nie krytykować współczesności tak uwielbianej przez jego wnuka. Zresztą w  dniu rocznicy ślubu swego syna był już około osiemdziesiątki i zwyczajnie nie nadążał nad obecnym tempem, którego sensu nie pojmował. Następnego dnia, gdy cały bałagan po przyjęciu został sprząt-nięty, staruszek wymeldował się z mieszkania pod pretekstem spa-ceru i możliwej wizyty w ostatniej z tradycyjnych bibliotek. Tym-czasem wsiadł do nowoczesnego pociągu, który przed laty zastąpił z rozrzewnieniem wspominaną rozpadającą się SKM-kę. Wysiadł na stacji „Gdańsk Politechnika” i ruszył spacerem na ulicę Narutowi-cza, gdzie znajdowała się szacowna kuźnia technicznych talentów. Po spytaniu kilku przypadkowych osób, dowiedział się, że wszelkie informacje na temat czasoprzestrzeniacza uzyska w specjalnie utwo-rzonej Katedrze Czasoprzestrzeniania. W końcu wkroczył do odpowiedniego gmachu i zapukał do pokoju z napisem: „Informacja”. Po chwili drzwi uchyliły się, a przez próg wyjrzała łysiejąca głowa z nałożonymi trzema parami okularów o  różnych kolorach soczewek. Postać przez chwilę przyglądała się staruszkowi od góry do dołu, by potem zweryfikować swoje spo-strzeżenia wędrówką oczu w odwrotnym kierunku.– W czym mogę jaśnie seniorowi służyć? – zapytał cienkim głosem.Staruszek szybko wyjaśnił swoje zainteresowanie nowym wynalaz-kiem, czym bardzo zadowolił niedoceniane przez budżet uczelni ego, jak się okazało, jednego z twórców czasoprzestrzeniacza.

Page 69: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 69

– I chciałbym go dzisiaj użyć – skończył dziadek. – Opcja widzialna – dodał pośpiesznie. Zdziwaczały profesor wpuścił go bez słowa do środka ma-lutkiego pokoju z niewielkim biurkiem pośrodku. Na ścianie wisiał plakat jedynego szanowanego przez współczesnych filmu z XX wie-ku. Młody Michael J. Fox patrzył z przerażeniem na zegarek, jakby akurat tego dnia jego „Powrót do przyszłości” był niemożliwy. Sta-ruszek uśmiechnął się gorzko – jemu zależało, by do tej przeszłości wrócić i naprawić masę życiowych błędów.– Wie pan, że to bardzo droga zabawa? – zagadnął profesorek zasia-dając za biurkiem, a gościowi wskazując krzesło naprzeciwko.– Domyślam się, skoro humaniści muszą oszczędzać. Naukowiec wybuchnął śmiechem, gdyż niemal każdy żart z  przedstawicieli nauk społecznych, miłośników historii czy arty-stów sprawiał mu sadystyczną przyjemność. Po chwili spoważniał, wyjął z  szuflady długopis i  napisał na skrawku papieru kilka cyfr, które symbolizowały w tamtych czasach astronomiczną (tym razem w przenośni) kwotę pieniędzy. Starzec spojrzał na kartkę i pokiwał głową.– Skoro ma pan tyle pieniędzy, to mógł pan sobie zbudować własną maszynę – zauważył gospodarz.– Musiałem wychowywać syna. Zresztą, chyba też jestem humanistą – obaj roześmiali się, po czym przed bogatym emerytem (rzeczywi-stość drugiej połowy XXI w. była podszyta prawdziwą ironią) poja-

Page 70: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 70

wiła się kartka przedstawiająca warunki umowy oraz oświadczenie, że Politechnika Gdańska nie ponosi odpowiedzialności za wszelkie uszkodzenia ciała bądź psychiki Podróżnika oraz że on sam zobo-wiązuje się do niepodejmowania jakichkolwiek działań, które mogą wpłynąć na kształt współczesności. Naukowiec wyjaśnił, że każda aktywność, choćby z  pozoru błaha, może wpłynąć na losy ludzi, a nawet historii.– Gdyby na przykład Hitler dostał się na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu, pewnie nie wybuchłaby wojna, a nasz kraj byłby jednym z najlepiej rozwiniętych państw świata, któremu komunizm nie mu-siałby nigdy „bratersko pomagać”. Dziadek podpisał wszystkie dokumenty, wyjął swoją kartę płatniczą ( jakież to piękne czasy, gdy za usługi na uczelni wyższej można płacić bezgotówkowo) i pozbył się szybko oszczędności gro-madzonych przez całe życie. Następnie panowie udali się do wielkiej pracowni połączonej z budynkiem tunelem. Po kilku minutach znaleźli się w bunkrze kilka metrów pod ziemią, co miało zabezpieczać resztę budynków przez przypadko-wymi „wybuchowymi” komplikacjami w zakresie podróży w cza-sie. Profesor wskazał klientowi przezroczystą kabinę, do której sta-ruszek posłusznie wszedł. Naukowiec zamknął za nim drzwiczki, podszedł do panelu sterującego znajdującego się za betonową ścianą z pancerną szybą pośrodku i odezwał się przez mikrofon:– Jest pan gotowy?

Page 71: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 71

Mężczyzna kiwnął głową.– A tak w ogóle, zapomniałem spytać: gdzie pan chce się przenieść?– Siódmy czerwca 2008 roku. Godzina 18.– Już się bałem. Bo mamy zakaz wysyłania ludzi bez upoważnienia do chwiejnych okresów historycznych, żeby nam z dzisiejszością nie namieszali.– Sprawy prywatnie. Nie będę szukał w przedszkolu obecnego pre-zydenta. Profesor roześmiał się.– Gdzie pana przenieść?– Pod naszego Neptuna.– Gdańsk, Długi Targ, Fontanna Neptuna – staruszek słyszał, jak mruczący naukowiec wklepywał poszczególne słowa do komputera.Nagle na przezroczystą kabinę opuściła się druga, większa, i metalo-wa pokrywa.– To miłego wspominania i mam nadzieję, że do zobaczenia – rzekł głos z głośnika.– Jeśli wszystko się uda, to już się nie zobaczymy. Dziękuję panu – odparł starzec. W  tym momencie wokół pokrywy zaczęły krążyć zło-te i  srebrne pierścienie. Przyspieszały, aż nagle cały obraz zniknął. Mężczyznę otaczała absolutna biel i  tylko z  daleka słyszał odgłos pracującej maszyny. Po chwili nawet te dźwięki zamilkły. Po kilku sekundach pustkę tę wypełnił dźwięk zegara, chlupiącej wody i od-

Page 72: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 72

głosy zaludnionej ulicy. Nagle przed oczami błysnęło mu światło słońca, jakiego nie widział od przeszło sześćdziesięciu lat. Opuścił głowę i po chwili wyostrzył mu się obraz ulicy Długiej i sygnalizują-cego akurat godzinę 18 Ratusza Głównego Miasta. Starzec przyglądał się ludziom ubranym w krótkie spodnie, jakich nikt nie widział od półwiecza, oddychających świeżym po-wietrzem, nie wymagającym filtrów w  damskich torebkach czy sportowych plecakach. Oparł się o ogrodzenie przy fontannie, któ-re ukłuło go w plecy, potwierdzając, że nie śni. Wciąż zszokowany obecnością w świecie swoich wspomnień, który jednak kształtowa-ny był bez udziału jego umysłu, ruszył w miejsce, które w czasach jego starości już nie istniało. Po kilku minutach spaceru w  stronę Złotej Bramy spojrzał w prawo, gdzie jego oczy ucieszył widok kina Neptun, miejsca, w którym spędzał jako nastolatek samotne wieczo-ry. Podszedł do witryny, w której umieszczony był harmonogram projekcji. Tak jak pamiętał – o  godz. 18.30 rozpoczynał się seans nowozelandzkiego filmu „Orzeł kontra rekin”, na który zmierzały imponujące tłumy młodzieży. Na szczęście w czasach jego starzenia się pieniądze, mimo że wychodziły już z  użycia, wciąż były tymi samymi, którymi posługiwał się za młodu. Rzecz jasna miały one lepsze zabezpieczenia, ale nie było powodu, by wzbudziły podejrze-nia kasjerki, u której kupił bilet. Podziękował i odchodząc od kasy omal nie wpadł na młodego chłopaka, którego pośpiesznie przepro-sił. Młodzieniec uśmiechnął się do niego i ruszył w stronę kobiety

Page 73: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 73

sprawdzającej bilety.– Cześć, ciociu – rzekł radośnie, całując kobietę w policzek. – Nie mam biletu, pomożesz? Kobieta uśmiechnęła się, po czym kiwnęła głową na znak, by prędko przechodził.– Cały Gdańsk nie musi wiedzieć, że wchodzisz bez biletu… Prze-stań się wygłupiać, Filip, i właź szybko. Starzec przyjrzał się oddalającemu chłopakowi – był nim dziewiętnastoletni brunet, ubrany w ulubioną koszulkę z pop-arto-wym bananem i cytatem z Andy’ego Warhola. Kochał muzykę U2, interesował się wszystkim, co pamiętało lata 60. XX wieku i był nie-poprawnym, a przez to samotnym, romantykiem. Starzec zobaczył siebie. Gdy podszedł do swej nieżyjącej już ciotki, podał jej bilet, a ona uprzejmie powiedziała: „Dziękuję”, po czym oddała mu na-derwaną wejściówkę. Przez chwilę wpatrywał się w  nią, blokując wejście zbliżającym się tłumom młodzieży. Rude włosy, które były wielką atrakcją w jego dzieciństwie, zachwycały go nawet 45 lat po tym, gdy widział je po raz ostatni. Wesołe oczy w średnim wieku spojrzały na niego.– Wszystko w porządku? – Tak, dziękuję – po czym dalej wpatrywał się w  nią, czując, że w prawym oku zbiera mu się pierwsza łza.– Może pomóc panu znaleźć jakieś wygodne miejsce?

Page 74: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 74

– Dziękuję, poradzę sobie – lewa gałka również zaczynała widzieć świat w mniej ostry sposób.– Blokuje pan przejście, a dziś mamy dodatkowych gości w ramach konkursu…– … wiedzy o filmie – dokończył. – Wiem. Kobieta dalej nie rozumiała jego zachowania, ale on spokoj-nie ruszył już w stronę sali kinowej. Długo rozglądał się po rzędach miejsc, by w końcu ulokować się mniej więcej w połowie długości pomieszczenia, tak jak robił to od tamtego czasu przez całe życie. Po chwili dostrzegł siebie w wersji nastoletniej, siedzącego kilka miejsc na prawo. Pospiesznie zmienił rząd, by móc mu się przyglądać za jego plecami. Sala zaczęła się wypełniać w środkowej części. Po chwili do nastoletniej wersji Podróżnika podeszły dwie młode dziewczyny, które skusiły się na jedne z najlepszych miejsc. Starzec miał pewne problemy ze słuchem, więc słyszał ledwie strzępy rozmowy.– Wy z konkursu? – zagadał nieśmiały romantyk. Dziewczyny odpowiedziały coś na temat miasta swojego po-chodzenia, które znajdowało się na drugim końcu kraju. Następnie rozgorzała rozmowa na temat konkursu przeznaczonego, na nie-szczęście dla chłopaka, tylko dla uczniów. Wzruszenie seniora nie pomagało w, i  tak już wystarczająco trudnym, wychwytywaniu skrawków rozmowy. Pomagał więc sobie wspomnieniami z  tego spotkania. Rozmawiali o ukochanych aktorach, którym zawsze był

Page 75: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 75

dla niego Dustin Hoffman. Okazało się, że niższa z dziewczyn, Mo-nika, również nie wyobrażała sobie kina bez „Absolwenta”, „Ma-łego, wielkiego człowieka” czy „Rain Mana”. Nagle zgasły świa-tła i rozpoczęła się projekcja nikomu nieznanego filmu z drugiego krańca świata. Sceny absurdalnego humoru przemontowane z kpie-niem z normalności otaczającej dziwacznych głównych bohaterów wzbudzały ryk młodej publiczności. Zarówno Monika, jak Filip nie śmiali się tak od czasów dzieciństwa. Bohaterowie przebrani za orła i rekina w czasie balu przebierańców byli doskonale rozumiani przez nadwrażliwego młodzieńca siedzącego rząd przed starcem. Chłopak śmiał się i czuł się takim okularnikiem w przebraniu zwierzęcia. Po jakimś czasie dostrzegł, że blondwłosa Monika rechocze w tych sa-mych momentach co on. Zerkał na nią co jakiś czas. Nagle starzec poruszył się na swoim krześle, przestając filmowi poświęcać uwa-gę. Zobaczył coś, czego nie dostrzegł przed sześćdziesięcioma laty – w trakcie jednej ze scen dziewczyna siedząca obok chłopaka spoj-rzała w  jego stronę, zabierając wzrok, gdy po raz kolejny, próbując powstrzymać wybuch śmiechu, obrócił twarz w jej kierunku. Starzec nie wytrzymał i mimo że film jeszcze się nie skoń-czył, zaczął przepraszać sąsiadów i, depcząc po ich stopach, wyszedł z sali. Po chwili wydostał się z nieistniejącego pół wieku później bu-dynku, wypełnionego jego wspomnieniami i marzeniami, którymi przez ćwierć życia napełniały go filmy wyświetlane na tamtym wiel-kim ekranie.

Page 76: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 76

Usiadł na ławce naprzeciwko wejścia do kina i czekał aż seans dobiegnie końca. Wiedział, że Filip i  Monika wyjdą wspólnie po projekcji na podwórko znajdujące się za budynkiem i wrócą na uli-cę Długą przed główne wejście kina. Po kilkunastu minutach para pojawiła się na najsłynniejszej ulicy miasta. Młodzi chwilę poroz-mawiali, pośmiali się, po czym chłopak powiedział, że musi biec na umówione z kolegami spotkanie, wymawiając jednak słowa, które brzęczały dziadkowi w uszach przez następne lata w chwilach naj-bardziej sentymentalnych smutków: „Więc może spotkamy się jutro na popołudniowym seansie”. Dziewczyna uśmiechnęła się, po czym ruszyła wraz z milczącą i wyraźnie niezadowoloną koleżanką w stro-nę Dworu Artusa, a  stąd do internatu, w  którym spali uczestnicy konkursu z całego kraju. Chłopak zaś ruszył w stronę Złotej Bramy, co rusz się obracając, szukając w  tłumie ślicznej dziewczyny. Gdy stracił ją z oczu, ruszył szybszym krokiem. Tak samo jak próbujący go dogonić starzec. Na szczęście chłopak dostał SMS-a i przystanął. W tym mo-mencie podszedł do niego Podróżnik.– Czemu nie wymieniliście się numerami? – rozpoczął zupełnie ina-czej niż w zaplanowanej wcześniej rozmowie.– Słucham? – młodzieniec spojrzał na niego, jak typowy nastolatek na czepiającego się go emeryta.– Widziałem cię z tą dziewczyną, Moniką, i zastanawiam się, dla-czego nie wziąłeś jej numeru.

Page 77: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 77

– Pan nas obserwował?– Tak jakby… – starzec zawahał się, ale uznał, że opowiedzenie chło-pakowi o  możliwości podróży w  czasie za 60 lat nie musi budzić zaufania. – I wiem, że jutro nie będziesz mógł pojawić się w kinie, choćbyś bardzo tego chciał.– A to dlaczego? – młody Filip zawsze był kulturalny, więc uznał, że wysłuchanie wariata mu szybciej pomoże zakończyć tę absurdalną rozmowę. Starzec poczuł swoją szansę, więc dokładnie opisał mu wy-darzenia ze zbliżającego się wieczoru i powód jego jutrzejszej niedy-spozycji. Chłopak spojrzał z politowaniem na swoją starszą wersję.– Mówiła, że pójdzie jeszcze dziś zobaczyć wystawę o  hobbitach i produkcji „Władcy Pierścieni” w Zielonej Bramie. Wiem, że nie znosisz tego filmu, ja też – przerwał prędko, żeby pozbierać myśli – Ale pójdź za nią natychmiast, bo będziesz żałował tego do końca życia.– Pan jest nienormalny.– Czy proszę o wiele?– Skąd pan tyle o mnie wie?– Bo jestem tobą po kilku dekadach.– Przepraszam, ale czy nie jest pan częścią głupiego dowcipu moich znajomych?– Boćka czy Lalka?– Widzę, że zna pan obu – zdziwił się młodzieniec, po czym ruszył,

Page 78: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 78

zgodnie z przeznaczeniem znanym starcowi, w stronę, w którą po-szła dziewczyna. Starzec usiadł na ławce i zaczął łkać. Wspominał swoje życie. Matkę swego syna, która porzuciła ich bez chwili namysłu, gdy po-znała – jak się wydawało – mężczyznę swoich marzeń, którym on sam nigdy nie był. Gdy po jakimś czasie wróciła, on nie był w stanie zapomnieć jej zdrady, więc znowu odeszła. Na dobre. Wychowując sam syna, nie miał czasu, by jego własne życie potoczyło się inaczej. Wszystkie marzenia i  talenty zainwestował w  człowieka, któremu na szczęście się udało. A teraz siedział na kamiennej ławce i cieszył się dawno minioną świeżością powietrza, gdy kolejna Rewolucja Przemysłowa zdmuchnęła z powierzchni ziemi ostatniego ekologa. Tęsknił za tym miastem początku XXI wieku. Za miastem, które przypominało mu minione wojny i  odbudowy. Gdzie każda ulica miała do opowiedzenia wiele historii. Gdzie kino, niegdyś Lenin-grad, przyciągało rzesze komunistycznych towarzyszy, by po zmia-nie nazwy być przytułkiem dla zakochanych bądź osób marzących o  wielkim świecie. W  jego rodzinie nadal tacy byli, choć on nie rozumiał już ich marzeń. Zawsze wierzył, że pewna część ludzkiej wrażliwości pozostaje niezmieniona. Jednak świat się zmienił, zmie-nili się i ludzie. Ale gdy ktoś już ma marzenie, do śmierci próbować będzie je zrealizować. Jeśli, oczywiście, nie chce niczego żałować.

Page 79: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 79

Page 80: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 80

– Babcia, morze, Neptun, kluseczki, Dolina Radości, legendy – sło-wa padają szybko i gęsto, i uderzają niczym ziarna fasoli mamut prze-sypywanej z woreczka do metalowego pojemnika. – Morze, Neptuna, Dolinę Radości to rozumiem. Ewentualnie mogę jeszcze przystać na babcię, ale reszta?! – trzydziestopięcioletnia twarz, która powoli zaczynała łapać pierwsze oznaki upływającego czasu, wyrażała powątpiewanie. – To dłuższa historia. Niby kilka kompletnie niezwiązanych ze sobą wyrazów, a  jednak mają wiele wspólnego. Oczywiście, że nie dla zupełnie przypadkowej osoby. Nie dla Anny, którą Julia zna zaledwie kilka tygodni. Poznały się na warsztatach literackich, a  właściwie pisar-skich. Obie połączyła wspólna pasja do wymyślania historii. Anna miała już jednak pewien dorobek literacki. Julia oprócz szuflady peł-nej poszarpanych i  lekko pożółkłych kartek, miała w swoim kom-puterze kilka katalogów. Równie pożółtych jak kartki w szufladzie. W katalogach zaś opowieści. Opowiadania Anny ujrzały już niejedno światło dzienne. Na-tomiast dzieła Julii były nocnymi markami, czekającymi aż wszyscy pójdą spać. Wówczas ożywały niczym prezenty gwiazdkowe w noc wigilijną z bajki, którą Julia z pasją oglądała w dzieciństwie. Julia po prostu się bała, nie uważała, że jej pomysły i styl pisania są na tyle błyskotliwe, że będą w stanie kogoś zainteresować. – Skoro dłuższa historia, to widzisz, że już masz pomysł na opowia-danie o Gdańsku. Teraz to wszystko musisz tylko przelać na papier.

Page 81: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 81

I gotowe! – Anna z przekonaniem w głosie motywowała koleżankę do wzięcia udziału w konkursie mającym być swego rodzaju zwień-czeniem warsztatów, w których aktywnie uczestniczyły. „Żeby to było takie proste”, pomyślała Julia i westchnęła ci-cho, na co Anna momentalnie zareagowała:– Tylko mi tu bez żadnego wzdychania! Do roboty! A ja uciekam, bo jeszcze muszę przygotować kolację dla dzieciaków. O, jedzie mój tramwaj! – krzyknęła. W pośpiechu uściskała Julię i pobiegła na przystanek, na któ-ry właśnie podjeżdżała „dwunastka”.– Dzięki za kawę – wrzasnęła jeszcze nim drzwi zamknęły się przed jej nosem. Julia patrzyła za odjeżdżającym czerwonym pojazdem. Poma-chała koleżance i zastanawiała się, co zrobić z tą motywacją, w którą zaopatrzyła ją tak obficie. Była ubrana zupełnie „niewyjściowo”, tak po domowemu, w wygodne spodnie dresowe i nie do końca dobra-ną do nich bluzę, ale miała w planach tylko odprowadzić koleżankę kilka kroków na pętlę tramwajową i zaraz wrócić do domu. Letni wieczór był jednak wyjątkowo ciepły. Zbliżał się naj-dłuższy dzień w roku. Dziewczyna odetchnęła. Wciągnęła powie-trze. Bardzo powoli. Do jej nozdrzy dotarł zapach spalin z hałaśli-wej, choć o tej porze już bardziej wyciszonej, Alei Grunwaldzkiej. Skrzywiła się i wypuściła powietrze ustami, by pochłonąć kolejną jego porcję. Tym razem poczuła zapach skoszonej trawy dochodzący

Page 82: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 82

z  Parku Oliwskiego, pod wieczór przybierający na intensywności. Stała tak kilka minut i musiała głupio wyglądać. Nikt przecież, ot tak, nie stoi i nie delektuje się nie pierwszej świeżości powietrzem na oliwskiej pętli tramwajowej. – Las… – wyszeptała Julia i, zostawiając z tyłu przystanek tramwa-jowy, ruszyła w stronę ulicy Obrońców Westerplatte. Obowiązko-wo skierowała się w stronę żółtej budki z hamburgerami, stojącej tu chyba od wieków, i równie żółtej budki z piwem, tkwiącej tu chyba jeszcze dłużej. Uwielbiała przechodzić wydeptaną ścieżką pomiędzy nimi. Fascynowały ją te miejsca. Zwłaszcza budka z piwem, z której wiecznie dochodził gwar, śmiechy, czasem kłótnie, bluzgi, zapach piwa, zapach potu zmieszany z  fetorem strawionego alkoholu. Za-pach jednak jej nie przeszkadzał. Przy budce zawsze zwalniała kro-ku. Czasami przystawała na dłużej. Zwłaszcza wiosną i  latem, gdy krzewy i drzewa oddzielające barak od ulicy przyoblekały się w zie-leń i mogła stać w cieniu tej zieleni niezauważona przez nikogo. Stać i przysłuchiwać się. Czasem bełkotowi, narzekaniom, czasem cieka-wym historiom, ale najczęściej wspomnieniom, że dawniej to bywało lepiej, że kiedyś to człowiek mógł się spokojnie w robocie napić, że kobiety to kiedyś inne były, że… Ile gęb w tej budzie, tyle było tych „że”. Dziś panowała tam cisza. Julia miała nadzieję na podsłuchanie jakiejś ciekawej historii, którą mogłaby wpleść w swoją fikcję literac-ką. A tu cisza. „Jak na złość”, pomyślała. Skierowała się w stronę lasu. W  jej głowie zaczęły kołatać słowa klucze, które rzuciła

Page 83: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 83

Annie, gdy ta zapytała ją o  skojarzenia z Gdańskiem. Konkurs na tym właśnie polegał. Głównym bohaterem opowiadania miał być Gdańsk. „Tak bym chciała wpaść na jakiś genialny pomysł. Taki, z  którego można byłoby stworzyć wartki kryminał” – myślała. „Dziś właśnie to się najlepiej sprzedaje – sensacja. A co ja mogę za sensację z morza, Neptuna, klusek i babci utkać?”. Słowa te Julia miała zakodowane. Niemal zautomatyzowane. Odpowiadała nimi zawsze, gdy w dzieciństwie pytano ją, co przy-chodzi jej od razu do głowy, gdy myśli o Gdańsku. „Babcia, morze, Neptun, kluseczki, Dolina Radości, le-gendy” – powtórzyła cicho. Była przekonana, że to Neptun jest jej pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa. Jego wizerunek wiąże się w  jej pamięci z  obrazem babci i  pierwszej wspólnej wycieczki do Gdańska. „To bóg mórz i oceanów” – mówiła babcia. Julia trochę się go wówczas obawiała. Niby w kościele twierdzili, że bóg jest mi-łosierny, ale chyba nie do końca w to wierzyła. Boga bała się i  już. Neptun jednak fascynował ją. Po pierwszym wspólnym spotkaniu z nim i babcią były następne. Wizyta u pana mórz stała się rytuałem, który powtarzały podczas każdego pobytu Julii w Gdańsku. Teraz Julia doszła do wniosku, że obdarzyła tę postać niewytłumaczalnym uczuciem tylko dlatego, że przywodził jej na myśl dziadka. I  on, i bóg byli związani z morzem i każdy z nich na swój sposób był jego panem i władcą.

Page 84: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 84

Dziadek był kapitanem Żeglugi Wielkiej. Dzieciństwo Julii wypełnione było więc po brzegi morskimi opowieściami. Nikt nie śpiewał jej na dobranoc „Wlazł kotek na płotek” czy „Na Wojtusia z popielnika…”. Wraz z dziadkiem, gdy ten akurat wracał z  rejsu, każdego wieczora podśpiewywała szantowe piosenki o bosmanach, majtkach i  rumie, po którym szumi w  głowie. Nie miała jeszcze wówczas pojęcia, czym ten rum jest, ale fascynował ją, podobnie jak wszystko, co było związane z morzem. W końcu uważała, że skoro dziadek jest starym wilkiem morskim, to ona może spokojnie zasłu-giwać na miano małego wilczka. Próbowała więc rozgryźć zagadkę produkcji tajemniczego złocistego trunku. Była przekonana, że bab-cia musi ją znać. Kiedyś nawet poprosiła ją o lekcję wprowadzającą w tajniki jego przygotowania. Babcia zaśmiała się tylko, odrzucając do tyłu długie gęste włosy, których Julia tak jej zazdrościła. „Lepiej nauczę cię robić kluseczki z miseczki” – rzekła i zaciągnęła wnuczkę do kuchni. „Kluseczki z miseczki” to była, oprócz babci, Neptuna i mo-rza, kolejna rzecz, która tak pozytywnie konotowała z ukochanym Gdańskiem. Były tym, co w  całej Oliwie Julia lubiła najbardziej. Przegrywał z nimi i Park Oliwski, i lasy. Magii procesowi robienia tego przysmaku dodawał obraz babci siedzącej z ceramiczną brązową misą między nogami, z tarką w jednej ręce i ziemniakiem w drugiej. Ze szczerą dziecięcą fascynacją Julia obserwowała jak żółte bańki zamieniają się w miazgę, którą babcia łączyła z mąką. Powstawała

Page 85: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 85

ciągnąca się pulpa, która w otchłani chlupiącej od wysokiej tempera-tury wody, w okamgnieniu przechodziła ze stanu ciekłego w różno-kształtne formy stałe. Julia obserwowała wirujące w otchłani wrząt-ku kluski, które często przeistaczały się w ulubione przez nią postaci z bajek. Czasem pojawiał się Reksio, innym razem Miś Uszatek. Raz nawet sam Neptun, tylko z dwójzębem, co Julię nieco zaniepoko-iło. Ona utratą swoich zębów była przerażona. Zwłaszcza wtedy, gdy musiały być usuwane siłą, bo z  tyłu mlecznych wyrzynały się już zęby stałe. Historie toczące się w  garnku kończył roznoszący się po domu zapach kiełbaski podsmażanej z cebulką. Na to właśnie Julia czekała. Pochłaniała miskę za miską z  żarłocznością wygłodniałe-go zwierzaka. Tak jak babcia wkładała całą siebie w przygotowanie kluseczek, tak Julia wkładała całą energię w ich zniknięcie. Do dziś zapach podsmażanej cebuli i kiełbasy wiąże się nierozerwalnie z klu-seczkami, a więc i z babcią. Stał się częścią prywatnej Juliowej legen-dy o Gdańsku. Julia zaczęła wspinać się ulicą Podhalańską, która była dla niej wyjątkowa. Spacer tędy zawsze dawał jej wiele radości. Z niega-snącą ciekawością przyglądała się szarym kamienicom, często poro-śniętym winoroślą, z tajemniczymi poddaszami w niewielkich wie-życzkach przyozdobionych żygaczami. Uważała, że niejeden reżyser filmowy odnalazłby w Podhalańskiej fantastyczne tło dla wydarzeń z dreszczykiem. Zresztą nie tylko tło, ale nawet głównego bohatera.

Page 86: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 86

Wiele kamienic mogło z  czystym sumieniem odegrać rolę nawie-dzonego domu. W dzieciństwie marzyła, by bawić się w ich ogrodach. Była przekonana, że znalazłaby wśród nich jakieś tajemnicze miejsce, w którym skrywany byłby skarb. Była jednak dzieckiem dość skry-tym i nieśmiałym, i  choć bardzo pragnęła, nigdy nie udało jej się nawiązać bliższych znajomości z  mieszkającymi tu rówieśnikami. Co innego, gdyby uczęszczała tutaj do szkoły. Tymczasem rodzice w latach osiemdziesiątych wywieźli Julię na południe Polski. Przez wiele lat dziewczynka czuła się tam jak na wygnaniu. Dlatego z taką radością w każde wakacje i ferie wracała na Pomorze, do dziadków. Podróż z Krakowa do Gdańska zawsze odbywała się w wiel-kim napięciu i  podekscytowaniu. Z  niemal rozgorączkowanym wzrokiem i  rozognioną rumieńcami buzią, gdy mijała stację Mal-bork, na której roznosił się dziwny zapach z  pobliskiej cukrowni, przyklejała czoło do pociągowej szyby i wlepiała wzrok w przesuwa-jącą się za nią przestrzeń. Gdy za oknem przewinęła się w szybkim tempie biała tablica z napisem „Tczew”, napięcie wzrastało. Czuła, że zbliża się do domu. W Gdańsku Głównym stała już na baczność. We Wrzeszczu ze zniecierpliwienia przebierała nogami, za każdym razem zadając rodzicom to samo pytanie: „Dlaczego Wrzeszcz?”. Śmieszyła ją ta nazwa. Wedle jej skromnych dziecięcych wyobrażeń wszyscy musieli tu porozumiewać się za pomocą krzyku. Wiedziała, że nazwa nie mogła się wziąć znikąd, więc na pewno od wrzeszcze-

Page 87: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 87

nia. Gdy zbliżali się więc do Wrzeszcza, zaczynała krzyczeć, wplata-jąc w ten wrzask strumienie śmiechu. Mama nakazywała jej spokój. Ludzie spoglądali na nich z zaniepokojeniem lub ze złością, ale Julia była przecież tylko dzieckiem, a dzieciom takie rzeczy uchodzą. Gdy pociąg ruszał ze stacji, uspokajała się i zaczynała popędzać mamę do wyjścia. Zbliżali się do Oliwy. Nazwa dzielnicy zawsze kojarzyła się jej z wierszem Juliana Tuwima „Lokomotywa” i fragmentem „Cięż-ka, ogromna i pot z niej spływa – tłusta oliwa”. Dopiero po wielu latach, gdy zaczęła dokopywać się w historii znaczeń i etymologii, dowiedziała się, że nazwa najprawdopodobniej pochodzi od biblij-nego drzewa oliwnego. „A ja myślałam, że powodem jest cieknący z lokomotyw smar” – wspomniała w rozmowie z babcią i obie za-częły się gromko śmiać. Doszła do końca Podhalańskiej i  przez chwilę zastanawiała się, w którą stronę ruszyć. Po chwili namysłu skręciła w lewo i bru-kowaną ulicą zaczęła schodzić w dół, by wyjść na ulicę Bytowską, która prowadziła do ulubionego miejsca babci, do Doliny Radości. Była to brama do piękniejszego świata – pełnego zieleni, magicznych uroczysk, rybnych stawów i zabytków. Julia przepadała zwłaszcza za Kuźnią Wodną.– Wiesz, że Oliwa była kiedyś maleńką, spokojną miejscowością, której życie skupiało się tylko wokół katedry i Potoku Oliwskiego? – babcia Izabella bardziej stwierdziła niż zapytała i, nie czekając na odpowiedź, dalej snuła swoje opowieści: o młynach wodnych, któ-

Page 88: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 88

re pracowały wzdłuż potoku, o największej nad potokiem młotow-ni i  innych niezwykłych miejscach. Wśród tych legend Julia miała ulubioną, dotyczącą Diabelskiego Kamienia i  Czarciego Wzgórza. Wiązała się z nią historia biednego Kaszuby, który podpisał cyrograf z diabłem, oddając mu swą duszę w zamian za dziesięć lat dostatnie-go życia. Później wygrał swą duszę, ogrywając diabła w karty. I po-dobno to diabeł ze złości rozbił głaz na dwie części. Lubiła czytać takie historie, bo sprawiały one, że zwykłe miejsca nabierały magii, a dzięki niej życie stawało się ciekawsze. Wierzyła w siły nadprzyro-dzone, w przeznaczenie, w kontakt ze zmarłymi. Po śmierci babci zawsze zwracała się do niej z prośbami. Czasami nawet w błahych sprawach. Wierzyła, że zawsze może na nią liczyć. „Babciu, ześlij na mnie natchnienie”, prosiła teraz Julia w myślach. „Pomóż znaleźć temat”. Dotarła do rozwidlenia z  ulicą Kwietną. Po prawej stronie minęła kuźnię, którą jako dziewczynka tak lubiła odwiedzać. Jej opiekun bardzo miło je zawsze przyjmował. Babcia znała go jeszcze z czasów szkolnych. To dzięki niemu muzeum w kuźni w ogóle po-wstało. Dziś kuźnia znajdowała się pod opieką jego syna, który aku-rat wyszedł na ganek. Julia kiwnęła mu na powitanie. Znali się. Pan Krzysztof wspominał często jej babcię. Nic dziwnego, była przecież wielką damą. Nie wychodziła z domu bez kapelusza tudzież toczka, często z woalką. Włosy upinała wysoko, a jej twarz upiększona była nieskazitelnie nałożonym makijażem. Nie było osoby, która prze-

Page 89: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 89

szłaby obok niej obojętnie. Oprócz urody biło z niej takie ciepło, że nawet kobiety zamiast zazdrościć, wielbiły ją. Pan Krzysztof też przy każdej okazji wspominał, jaka dostojna była babcia Izabella i jaki roz-taczała wokół siebie blask.– Pani Julio! Mam coś dla pani – powiedział, gdy dziewczyna pode-szła do bramy domu, w którym mieszkał. – Proszę wejść do środka. Znalazłem to ostatnio w  starych kartonach ze zdjęciami. Odłoży-łem, żeby przy okazji pani to dać. Otworzył gablotkę w komodzie i wyciągnął fotografię. Była czarno-biała, a  właściwe mocno już pożółkła. Pokazywała babcię Izabellę w jasnej sukience, ściśniętej mocno pod biustem ciemnym paskiem. Na głowie miała szeroki czarny kapelusz z rondem i ciem-ne okulary. „Jakby się przed kimś ukrywała”, przebiegło Julii przez myśl. Zdjęcie zrobione było na tle kuźni. Na odwrocie widniał napis „wiosna 1978, odbudowa muzeum”. – Nie wiem, skąd się to zdjęcie tu wzięło – tłumaczył pan Krzysztof. – Ale pomyślałem, że może będzie je pani chciała. Mi ono na nic. – A ta data? – zapytała zamiast po prostu podziękować. Pan Krzysztof przyjrzał się zatartemu napisowi i odrzekł: – Przez lata kuźnia niszczała. Zdaje się, że od około lat sześćdziesią-tych – zamilkł na chwilę, podrapał się po głowie i po chwili dodał: – Mój ojciec długo zabiegał o jej odbudowę. W końcu w 1978 roku po remoncie udało się otworzyć muzeum. – Dziękuję – rzekła Julia.

Page 90: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 90

Była trochę zaskoczona. „Skąd zdjęcie babci wzięło się w domu opiekuna kuźni?” – zachodziła w głowę. Nie miała ocho-ty na dłuższą rozmowę, więc po kilku grzecznościowych zwrotach wykręciła się późną godziną i postanowiła wracać do domu tą samą drogą zamiast iść naokoło Kwietną, jak pierwotnie planowała. Wpadł jej właśnie do głowy pomysł na historię z Gdańskiem i… wielką mi-łością w tle. Może to banalne, pomyślała, ale miłość jest tematem, który nigdy się nie nudzi, a Gdańsk, zwłaszcza Oliwa, idealnie na-daje się na romantyczne historie. Przypomniała sobie inną wersję le-gendy o Diabelskim Kamieniu. Część Kaszubów do dziś utrzymuje, że to nie z powodu ich rodaka czort rozbił skałę, ale z powodu miło-ści do córki oliwskiego młynarza. Dwóch diabłów się o nią pokłóci-ło i jeden w drugiego rzucił głazem, który wbijając czorta w ziemię, rozłupał się. Więc miłości w Oliwie nie brak. „Czyżbyś i Ty, babciu, jej w Dolinie Radości zaznała?”, spytała po cichu Julia, patrząc na zdję-cie uśmiechniętej babci Izabelli. Julia już jako dorosła zrozumiała, że ów rum z piosenek to wcale takiej czarodziejskiej mocy nie miał. Życie ludzi morza było ciężkie, zwłaszcza dla pozostawionych na lądzie kobiet i  dzieci. „Może babcia miała dość rumu i wilków morskich”, kombinowała Julka. Nie chciała jednak gdybać i niczego dowodzić. Postanowiła jedynie wykorzystać pomysł na uknucie tajemniczego romansu jej babci.

Page 91: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 91

„Dziękuję”, szepnęła, patrząc w ciemniejące już niebo. „Za-wsze mogę na ciebie liczyć”.

***

W  domu panował spokój. Dało się tylko słyszeć burczenie starej lodówki i dźwięk telewizora sąsiadów za ścianą. Julia usiadła na balkonie. Miał zaledwie półtora metra na metr, ale udawało jej się na nim zmieścić wraz z krzesłem i maleńkim stolikiem, na którym mogła postawić kubek z  herbatą. Położyła na kolanach komputer i włączyła go. Odczekała trzy minuty, aż wszystkie programy i ka-talogi się załadują. Wybrała z nich ten z opowiadaniami. Stworzyła nowy dokument i wystukała pierwsze zdanie: „Babcia, morze, Nep-tun, kluseczki, Dolina Radości, legendy”. Słowa te wciąż się kołatały w jej głowie. Dlatego też właśnie nimi kilka lat temu zaczęła prze-mowę na pogrzebie ukochanej babci. Dziś postanowiła, że zacznie nimi swoją opowieść.

Page 92: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 92

Page 93: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 93

Jedną z moich ulubionych rozrywek tego upalnego lata było siedzenie na rozgrzanym balkonie i obserwowanie mieszkańców są-siedniego bloku. Potrafiłam robić to godzinami, odurzając się opa-rami gorącego miasta i papierosowym dymem. Czasami przychodził do mnie on, czasami ona, włączając się do mojej dziwnej gry. „Na czwartym balkonie od lewej jakiś facet podlewa pelargonie!” – mó-wił on tonem zwycięzcy i przez chwilę rozkoszowaliśmy się nowym odkryciem, jak podróżnicy stawiający stopę na odkrytym przez nich lądzie. Śmiał się, że jesteśmy Kolumbami na dwuosobowym balko-nowym okręcie. Jednak nazwa ulicy nas ograniczała. Mogliśmy być tylko Amundsenami i w gorącym, południowym słońcu zamarznię-tymi myślami dotykać naszych biegunów. Ulica Kolumba, pachnąca ułudą indyjskich przypraw, była poza zasięgiem zmęczonego latem wzroku. Porządkowałam i  dokumentowałam swoje paranoje bardzo dokładnie. Pewnego dnia dostałam od A. kolorową tabelkę i mo-głam wpisywać w równo rozrysowane kratki kto pojawia się na któ-rym balkonie. Tyle ludzkich dramatów, tyle historii. Wszystko za-mknięte w jeden algorytm. Więzienie ciasnych, dusznych mieszkań w naprzeciwległym wieżowcu dostało swój plan i porządek. Czułam się jak mały Bóg, patrząc na nich z daleka. Rozstawiałam ich na bal-konach jak na szachownicy, jak chłopiec ustawiający z żołnierzyków ołowianą armię. Od dziś, nie wiedząc o  tym, walczyli pod moim dowództwem.

Page 94: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 94

Na ostatnim piętrze, skąd można było łapać za pięty gołębie i anioły, dwa balkony były połączone. Mieszkała tam kobieta z dużo starszym od niej mężem. Mężczyzna ten często wychodził podle-wać wysuszone słońcem kwiaty. Mieszkanie musiało być dla nich od dawna za duże, kurz nawarstwiał się w nieużywanych pokojach. Może kobieta zamieszkała tu w wieku dwudziestu lat i poznała go, mieszkającego tu od dziecka. Była tu jeszcze nowa, przyjechała na studia nikogo nie znając i, jak w tanim filmie, poszła pożyczyć od niego cukier. Mógł to być niedzielny wieczór, wszystkie okolicz-ne sklepy zgasiły już światła, a ona chciała upiec ciasto, żeby oswo-ić pierwszą samotną noc w obcym mieście. Miał duże, naznaczone pracą dłonie, łagodny głos i miły wzrok. Był wdowcem, rok temu pochował żonę i zdążył już zapomnieć jak pachnie ciasto. Dwa balkony dalej, również na ostatnim piętrze, mieszkał brzydki mężczyzna. Wychodził wieczorami palić papierosy i nigdy, przenigdy nie zauważyłam, żeby choć raz spojrzał w górę. Miał po-plamioną koszulkę, a czasem nawet i  ją zapominał założyć. Popiół z jego papierosa spadał jak siwy śnieg na wysuszoną trawę pod blo-kiem. On też na pewno kiedyś kochał. Kochał i stało się coś na tyle złego, że po nikotynowym rytuale zamykał szczelnie drzwi przed moim spojrzeniem. Bał się, że to co w nim mieszka mogłoby ciemną nocą skoczyć z balkonu w mętną, gwieździstą ciszę. Piętro niżej na zadbanym balkonie zawsze suszyło się pranie. Zapach przed chwilą wyjętej z pralki pościeli rozlewał się po sąsied-nich mieszkaniach. Przyjemnie jest otulić czystością wszystkie brud-

Page 95: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 95

ne myśli, obite ciała i nadwyrężone sumienia. Sztywne od krochma-lu prześcieradło prostuje nocami moralny kręgosłup, by rano znów można było prać, suszyć i składać w kostkę wszystkie wygniecione sprawy. Na tym samym piętrze mieszkał mężczyzna, który swój bal-kon szczelnie oszklił i zasłonił bambusową matą. Widziałam go raz i do dziś dreszcze przechodzą mnie na samo wspomnienie. W jego mieszkaniu nie ma światła. Otoczone roletami, matami i żaluzjami pełni funkcję schronu. Serce bloku biło na piątym piętrze. Miało kręcone blond wło-sy i zawadiacki uśmiech. Biegało w przykrótkiej bluzeczce, czerwo-nych spodenkach i stukało patykiem w pręty barierki. Miało może z cztery lata i nie zdążyło się jeszcze nawdychać miejskiej rzeczywi-stości. Zdumiewało je wszystko i ze szczerą radością rzucało chleb dla gołębi. Uwielbiałam momenty, kiedy wychodziło na balkon, a jego bose stopy dreptały niecierpliwie. Blok i ta dzielnica wydawały się dla niego za małe – w tym wieku chce się poznać cały świat. Obserwacje sąsiadów czasem niebezpiecznie przekraczały granice zwykłej ciekawości. Któregoś wieczoru, po wypiciu drugiej butelki wina i zejściu z balkonu, postanowiłyśmy z A. urzeczywist-nić naszą schizofreniczną wizję i niczym odkrywcy (w końcu na-zwy ulic na naszym osiedlu do czegoś nas zobowiązują) przekroczyć granice mitycznego bloku. Prowadzone przez kilka poprzednich dni wnikliwe obserwacje trzeciego od lewej balkonu na drugim piętrze dawały duże nadzieje na odnalezienie tam bratnich duszy. Chłopak z długimi dredami i  jego dziewczyna wywiesili na ścianie ogrom-ną flagę Jamajki, a na parapecie, przy balkonowych drzwiach, stała

Page 96: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 96

kolekcja fajek wodnych. Ich kuchnia pomalowana była na zielono. Chłopak dość często wieczorami wychodził zamyślony na balkon i palił coś, co mogło, ale wcale nie musiało, być papierosem. Uzbro-jone w tę wiedzę dokonałyśmy wielu matematycznych operacji, któ-re zaowocowały wynikiem: klatka A i numer 9. Miejsce to stało się celem naszej wyprawy. Zaopatrzone w prowiant i zapas wina strze-liłyśmy w A9 na naszej wakacyjnej planszy do gry w statki. Życie odkrywcy nie zawsze bywa lekkie, a „obserwujemy od dawna wasz balkon” nie jest tekstem otwierającym towarzyski sezam. Nieszczę-śliwa wyprawa skończyła się tam, gdzie się zaczęła. Na rozgrzanym sierpniowym słońcem balkonie. Amundsen byłby z nas jednak dum-ny. Dziś zapełniłam kolejną kratkę na mojej mapie – na trzecim piętrze, na balkonie po prawej mieszka młoda kobieta w  długich blond włosach. Codziennie wieczorem pije herbatę, patrząc uważnie na mój blok. Powoli i dokładnie omiata wzrokiem wszystkie okna, notuje coś skrzętnie, po czym znika w chłodnym mieszkaniu. Mimo wszystko, trochę się jej boję.

Page 97: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 97

Page 98: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 98

– Zostań tak, zdążę zrobić zdjęcie! Fotografia utrwaliła sylwetkę drobnej brunetki, ubranej w zbyt dużą, czerwoną bluzę z kapturem. Bluza należała do Jurka, który stał za obiektywem.– Bardzo ładnie wyszłaś – powiedział, podchodząc do dziewczyny, która wzięła z jego dłoni aparat. Na zbliżeniu okazało się, że foto-grafia uwieczniła także napis, który Natalia zgrabnie stworzyła na piasku. Był to szereg drukowanych liter układających się w wyraz: „DZIĘKUJĘ”. Za nimi znajdował się wykrzyknik oraz dwukropek i nawias, oznaczające uśmiechniętą buźkę.– Dziękuję – powiedziała. – Dziękuję, że mnie tu zabrałeś.– Natko, to dla mnie czysta przyjemność. Bardzo chciałem pokazać ci morze. Bałem się, że może ci się tu nie spodobać…– Jest pięknie – odparła i rozejrzała się wokół siebie.– Chciałbym dać ci to, co najpiękniejsze – wyznał nieśmiało. Natalia przemilczała jego wynurzenie i podeszła bliżej mo-rza. Przykucnęła, by zanurzyć dłonie w wodzie.– Podejdź tu! – zawołała. – Spójrz, fala niemal od razu zmyła mój napis. Nie został po nim żaden ślad.– Nie przejmuj się. Zachował się na zdjęciu i w mojej pamięci.– Chcę, byś wiedział, że nic nie zniszczy w moim sercu wdzięcz-ności wobec ciebie za to wszystko, co dla mnie robisz – powiedziała patrząc w oczy chłopca. Młodzi ludzie przytulili się do siebie. Trwali w uścisku wpa-trując się w morskie fale.

Page 99: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 99

– Jestem na moich pierwszych wakacjach. Niesamowite. Życie po-trafi robić niespodzianki.– Och, bez wątpienia… Jeszcze nieraz cię zaskoczy. Już ja się o  to postaram. Swoją drogą pierwsze, samodzielne, studenckie wakacje też spędziłem w Gdańsku. Wiesz co poszedłem zwiedzać najpierw?– Plażę?– Nie-e. Pamiętasz ten kościół, w którym byliśmy w niedzielę na mszy?– Świętego Mikołaja? – upewniła się.Jerzy potwierdził skinieniem głowy.– Mnie też bardzo się podobał.– Jak bardzo?– Nie posiadam skali ocen kościołów.– Tak bardzo, że chciałabyś wziąć w nim ślub?– Jurek, nie żartuj.– Nie, nie żartuję. Powiedz mi. Mogłabyś?– Tak – rzuciła.– Też bym mógł, mam sentyment do tego miejsca – puścił oko w kierunku Natalii, po czym dodał: – Ma przepiękne wnętrze.– To prawda.– Chciałbym pokazać ci wszystkie te miejsca, które kiedyś mnie za-uroczyły.– Dlaczego?– Och, to proste: bym mógł przeżyć ten zachwyt jeszcze raz, ale

Page 100: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 100

wspólnie z Tobą, w nadziei, że tobie również „moje” miejsca przy-padną do gustu.– Dużo masz tych miejsc?– Całkiem sporo. Przyjedziemy tu jeszcze kiedyś, dobrze?– Jurek, nie szalej. Jeszcze nie zdążyłam nacieszyć się tą niespodzian-ką, a ty już planujesz kolejną podróż.– Musimy przyjechać tu w sierpniu – nie mówię, że w tym roku, ale koniecznie na początku sierpnia. Wtedy organizowany jest Jarmark Dominikański. Myślę, że ci się spodoba.– Jeżeli jest na nim tak wesoło jak podczas mszy u dominikanów, tej dla rodzin z dziećmi, na której byliśmy, to chętnie przyjadę – stwier-dziła Natalia, po czym zaczęła ziewać. – Wracamy na pole namio-towe?– Uroczo ziewasz.– Wracamy? – zaczęła ciągnąć Jerzego za rękaw koszuli.– Jesteś zmęczona?– Śpiąca, Juruś, śpiąca… Obudziłeś mnie o czwartej!– Coś za coś… Mogliśmy dzięki temu zobaczyć wschód słońca – rozłożył szeroko ramiona i odetchnął głęboko. – No, ale jeśli już na-syciłaś się wrażeniami, to możemy wracać.– Fantastycznie.– Tylko… Zobacz! – wykrzyknął. – Coś tam pływa!– Gdzie?– Tam! Po prawej!

Page 101: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 101

– To pewnie boja. – Niemożliwe!– Podejdziesz ze mną? Zobaczymy co to jest.– Matko kochana, dlaczego musisz być taki ciekawski?– Jestem mężczyzną. Odkrywam świat.– I co tym razem zdobyłeś, Kolumbie?– Pewnie ktoś wrzucił butelkę po piwsku. Co za ludzie, zaśmiecają nawet morze. Wyrzucisz?– Jurek, to nie jest butelka po piwie.– Tak? A co?– Nie wiem jeszcze, ale chyba nie produkują piwa o nazwie „Nata-lia”…– Słuchaj, wszystko możliwe… Spece od marketingu potrafią na-zwać samochód Julia, Romeo albo Rubikon, więc czemu nie nadać jakiemuś produktowi twojego imienia.– Słoneczko, spece od marketingu z  reguły drukują etykiety… Ta jest zrobiona ręcznie. Twoim pismem. Przecież poznaję!– Skoro tak twierdzisz, to może sprawdzisz, co jest w środku…– Jak? Pomożesz mi?– Oczywiście – odparł z uśmiechem i zaczął wyciągać korek. Natalia czuła w sercu napięcie towarzyszące oczekiwaniu na coś wyjątkowego.– Proszę – powiedział Jerzy, podając dziewczynie butelkę, w której – jak można było przewidzieć – znajdował się list rozpoczynający się słowami: „Droga Natalio…”.

Page 102: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 102

– I…? Tylko tyle? Nie ma nic więcej?– To znaczy?– Tu jest napisane tylko: „Droga Natalio…”. Pomyliłeś się i włożyłeś do środka brudnopis? – Natka roześmiała się serdecznie.– Skądże… Jeśli chcesz przeczytać resztę tekstu, możesz to zrobić…– Jak? Jerzy wyjął z kieszeni zapalniczkę.– Palisz? – zdziwiła się.– Tylko nieudane rękopisy – rzekł i wziął z ręki dziewczyny kartkę.– Oddaj mi ją! Nie podpalaj jej, proszę.– Jeżeli chcesz przeczytać dalszy ciąg listu, musisz mi zaufać, że go nie spalę – powiedział z figlarnym uśmiechem.– A spróbowałbyś... – zagroziła również z uśmiechem na ustach. Jerzy stanął przed Natalią z kartką w jednej ręce i zapalniczką w drugiej.– Tekst był napisany kwaskiem cytrynowym, więc pozostaje niewi-dzialny dopóki nie ogrzeję go zapalniczką od drugiej strony… Go-towa?– Tak!

Oczom dziewczyny ukazał się list, którego pełne brzmienie było następujące:

Droga Natalio…

Czy zechcesz zostać moją żoną?

Page 103: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 103

Czytała tekst kilkakrotnie, ze zdumieniem i  wzruszeniem, nie mogąc wymówić słowa. Jerzy zgasił zapalniczkę. Oddał list w ręce Natalii. Wyjął z kieszeni granatowe pudełeczko w kształcie serca. Uklęknął przed dziewczyną i powtórzył słowa listu:

Droga Natalio…

Czy zechcesz zostać moją żoną?

Otworzył opakowanie z  pierścionkiem, który był ukry-ty między płatkami róż. Miał mnóstwo mieniących się w  świetle oczek. Jerzy ujął dłoń Natalii i ozdobił ją pierścionkiem. Łzy szczę-ścia i  wzruszenia spływały po policzkach dziewczyny. Po dłuższej chwili wyrzekła słowo, oczekiwane przez Jerzego:

C h c ę

Chłopiec objął rękami nogi swojej ukochanej, przytulił się do nich, po czym wstał i ucałował ją w obie dłonie i czoło.– Jeśli nie masz nic przeciwko, nie będziesz długo moją narzeczo-ną…– Rozmyśliłeś się? Tak prędko?– Nie licz na to… Pragnę zostać twoim mężem jak najprędzej, by móc nim być jak najdłużej.– …– Wyjdziesz za mnie… – rzekł zawieszając głos.– Przecież już się zgodziłam – odparła Natka machając narzeczone-mu przed oczami dłonią z pierścionkiem zaręczynowym.

Page 104: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 104

– Wyjdziesz za mnie… pojutrze?– Proszę?!– Nie gniewaj się za tę śmiałość, ale… wiedziałem, że oboje pragnie-my wspólnej przyszłości… Pamiętałem też nasze rozmowy na ten temat. Często mówiąc o dniu zaślubin, używałaś przymiotników: najradośniejszy, spontaniczny, szalony i…– … wieczny – dokończyła.– Tak. Dlatego odważyłem się na to wszystko... Nie bądź zła. Jeśli chciałabyś inaczej… Zrozumiem. Poczekam, ile będzie trzeba.– Juruś, nie gniewam się. Tylko dziwię się. Jesteś pewien, że tak można? Pojutrze? Bez przygotowania? W innej parafii niż nasza?– Tak. Rozmawiałem już z jednym ojcem zakonnym, który pracuje przy kościele św. Mikołaja. Przekonałem go. Zgodził się.– Jak to zrobiłeś?– Początkowo nie chciał o tym słyszeć, ale kiedy powiedziałem mu, że znamy się siedem lat, jesteśmy na naszych pierwszych wspólnych wakacjach i… śpimy w  oddzielnych namiotach – od razu wyraził zgodę! Oboje roześmiali się szczerze.– No dobrze, a kurs dla narzeczonych, a inne formalności?– Przejdziemy w trybie przyspieszonym. Mam potrzebne dokumen-ty, poza zaświadczeniem o spowiedzi przedślubnej, ale to oczywiste, że ona jeszcze przed nami.– A twoi rodzice?

Page 105: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 105

– Nie mają nic przeciwko temu. Są pod telefonem, podobnie jak Marta i Jacek – nasi świadkowie.– Uprzedziłeś już wszystkich?– Jeśli zechcesz, dam im znać i przyjadą tu w sobotę albo nawet jutro.– To wszystko dzieje się tak szybko i  wydaje mi się tak niepraw-dopodobne… Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że zobaczę morze, poznam mężczyznę, który będzie moim najlepszym przyjacielem i będzie chciał wziąć ze mną ślub – nie uwierzyłabym mu! Cuda!– Ty jesteś największym cudem, którego doświadczyłem.– Jak myślisz, będę podobać się Panu Bogu w dżinsach?– To znaczy, że zgadzasz się?– Oczywiście. Chcę, aby ten dzień był spontaniczny, szalony, najra-dośniejszy, ale przede wszystkim…– …wieczny – dokończyli wspólnym głosem.– Masz ze sobą garnitur?– Tak.– Hm. Nie będę pasować do ciebie, boooo…. – wybacz, że zabrzmi typowo kobieco – ale nie mam w co się ubrać na tę uroczystość.– Mnie podobasz się we wszystkim, a Szef patrzy przecież na serce, nie na ubranie.– Tak wiem. Tylko… kiedy byłam małą dziewczynką marzyłam o tym, by wziąć ślub w pięknej, białej sukni, długim welonie… Co prawda będąc dużą dziewczynką nie śmiałam przypuszczać, że kie-dykolwiek stanę przed ołtarzem, ale teraz po prostu wróciły do mnie

Page 106: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 106

na chwilkę marzenia z dzieciństwa. Spokojnie. Zaraz przejdą. Wło-żę jakąś sukienkę.– Natalko – ujął jej dłoń w swoje ręce. – Suknia czeka na ciebie w ba-gażniku.– …– Wszystkie twoje marzenia, także te z dzieciństwa, o których wiem lub których istnienia się domyślam, staram się spełnić i obiecuję, że będę to robił całe życie – jeśli tylko mi na to pozwolisz.– Dziękuję… Masz na to moją zgodę. Po tych słowach połączyli się w pięknym i czułym pocałun-ku. Następnie – pełni szczęścia i nadziei – udali się w kierunku pola namiotowego. Natka nie mogła doczekać się widoku swojej sukni. Kiedy Jurek otworzył bagażnik, jej oczom ukazał się długi, biały we-lon z kwiatowym motywem oraz biała suknia ozdobiona drobnymi srebrnymi gwiazdkami. Natalia miała wrażenie, że śni.– To wszystko jest zbyt bajkowe, by mogło być prawdziwe.– Ależ skądże… To rzeczywistość.– Masz rację. Jest jeden brakujący element bajki – nie mamy panto-felków.– Księżniczko Natalko – Jerzy sięgnął pod siedzenia. – Oto buciki. Czy zechcesz je przymierzyć?– No to klops. Jesteśmy jednak w bajce – roześmiała się. – Suknia, pantofelki, powóz zajechał… Po przymierzeniu butów Natalia odważyła się zmienić na-strój chwili na bardziej przyziemny.

Page 107: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 107

– No dobrze, bajki bajkami, ale… jak ja mam to wszystko od ciebie przyjąć?– Naturalnie – odparł z uśmiechem.– Pytam poważnie. To jest krępujące i… niesamowicie drogie!– Ty jesteś mi droga.– Jurek, skąd masz na to wszystko pieniądze?– Odkładałem.– Z czego?– Przecież pracowałem w kinie. – Ale to wszystko znacznie przewyższa sumę, którą mogłeś zarobić.– Czasem chodziłem na nocki rozładowywać towar w magazynach.– Jurek!– Nie obawiaj się. Wszystkie pieniądze na nasz ślub zarobiłem uczci-wie pracując. Natalia spojrzała badawczo w oczy narzeczonego, który ugiął się pod tym spojrzeniem i dodał:– No dobrze, sprzedałem jeszcze gitarę.– Zwariowałeś? Którą? Pewnie twoją ulubioną, która była jedyną sprawną w twojej kolekcji. Mam rację?– Pamiętasz, kiedyś mówiłem ci, że kupuję ją po to, by zarobić na ślub?– Myślałam, że żartujesz.– To była inwestycja. Najpierw grałem na niej trochę po ulicach…– Co takiego? Gdzie? Czemu cię nigdy nie spotkałam?– Tajemnica, słoneczko. W każdym razie brzdąkałem na niej i od

Page 108: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 108

czasu do czasu śpiewałam, mając przed sobą tabliczkę z  napisem: NA ŚLUB. Ludzie byli życzliwi i całkiem hojni, a kiedy uzbierałem pieniążki na pierścionek, postanowiłem się oświadczyć. Oczywiście p o c i c h u liczyłem na to, że się zgodzisz, więc od razu zdobyłem suknię i obrączki – mówiąc ostatnie zdanie pokazał Natalii białą po-duszeczkę, na której leżały obrączki z wygrawerowanymi imionami zakochanych.

***

Po dwóch dniach od tej rozmowy Natalia stanęła przed uko-chanym w pięknej, długiej sukni ślubnej. Kościół św. Mikołaja był przystrojony białymi wstęgami i  świeżymi liliami. Miejsca w ław-kach zajęła rodzina pana młodego oraz znajomi Natalii. Jurek za-troszczył się o obecność w tym szczególnym dniu ważnych dla nich osób. Przed wejściem do świątyni powiedział:– Jesteś najbliższa mojemu sercu.– Nie mam na całej ziemi żadnej bliskiej mi istoty poza tobą – Natal-ka wyszeptała z trudem, ponieważ wzruszenie ściskało ją za gardło.– Wkrótce staniemy się rodziną – ujął jej drobną twarz w swoje dło-nie i powiedział patrząc jej w oczy: – Moi bliscy będą wtedy także twoimi bliskimi. Będziesz miała rodziców, rodzeństwo. Nigdy już nie powiesz o sobie, że jesteś...– … sierotą.

Page 109: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 109

Natalia rozpłakała się. Jerzy nie próbował jej uspokoić. Wie-dział, że płacz przyniesie ulgę ukochanej. Przytulał ją i opowiadał historię miejsca, w którym za moment mieli wziąć ślub.– Wiesz, że ten kościół został zbudowany na skrzyżowaniu dróg? Biegły tędy szlaki handlowe starożytny, kupiecki, i  drugi łączący zamek z książęcym majątkiem na Pomorzu. Spotykały się właśnie w tym miejscu. Nasze drogi również połączą się tutaj… Na zawsze. Tak też się stało. Natalia i  Jerzy wzięli ślub pod życzliwym okiem dominikanina. Dziewczyna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że św. Mikołaj, który patronuje gdańskiemu kościołowi, sprawił jej najwspanialszy prezent w życiu – miłość ukochanego mężczyzny. Jej dzień zaślubin był taki, jakim widziała go w dziecięcych marzeniach – najradośniejszy w  życiu, spontaniczny, szalony. Państwo młodzi w trakcie wesela zorganizowali wśród gości zbiórkę na rzecz domu dziecka, w którym wychowała się Natalia. Aby podzielić się swym szczęściem z potrzebującymi pomocy i miłości, przekazali mu rów-nież część z otrzymanych prezentów.

Page 110: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 110

Page 111: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 111

Profesor Leopold Zylberg, nie bacząc na zalecenia lekarzy, przyjechał z  Uppsali do Gdańska na pogrzeb syna. Zatrzymał się w hotelu Hanza przy Długim Pobrzeżu. Widok miasta, niegdyś tak miły jego sercu, teraz napełniał go bólem. Po pogrzebie postano-wił zostać jeszcze kilka dni, żeby lepiej poznać swą jedyną wnuczkę. Chciał wyczytać z jej dziecięcych oczu, czy kiedyś zmówi za niego modlitwę. Obojętnie jaką, byleby o nim pamiętała. Wyrosła jednak niespodziewana przeszkoda – Emma. To ona miała przyprowadzić małą do hotelu. Emma obudziła się o piątej rano. Znowu miała mdłości. Ta piekielna choroba nie dawała jej spokoju. Zaraz pójdzie do kuchni zaparzyć ziółek, które choć na krótko przyniosą jej ulgę. A potem koniecznie do kościoła. Pomodlić się. Do Mariackiego. Tam, gdzie tyle razy została wysłuchana. Może uda jej się umknąć temu co osta-teczne i  nieuchronne. Lubiła Kaplicę Jedenastu Tysięcy Dziewic. Może ze względu na nazwę? A może dlatego, że sama tak krótko była dziewicą? I  to pewnie zaważyło na całym jej dorosłym życiu. Wszystko co złe zaczęło się, gdy miała zaledwie trzynaście lat. Matka była w połogu. Mieszkali w małej wiosce pod Wałbrzychem. Prze-siedleńcy ze wschodu. I wtedy on – jej pijany ojciec – bohater wo-jenny, oficer Armii Krajowej, uwielbiany przez jej matkę, wytrząsł z niej całą radość życia, miłość i czułość. Tak właśnie było – najpierw chwycił ją za ramiona i potrząsał, a potem... Potem nie kochała już nikogo: ani matki, która nic nie chciała wiedzieć, ani brata, który

Page 112: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 112

był przyczyną tego, co się Emmie przydarzyło w tamten grudniowy poranek. Albo wieczór. W każdym razie było ciemno. I pusto. Jej aktualny mężczyzna właśnie chrapał w sąsiednim poko-ju po wczorajszej kolacji u księdza profesora, chyba suto zakrapianej rozmaitymi alkoholami. Tkliwie spojrzała na zarumienioną twarz Agnieszki. Z iście matczyną czułością pochyliła się nad rozgrzanym ciałkiem wnuczki, by poprawić kołdrę. Po cichu wymknęła się do kuchni. Tak, to prawda, czuła się winna. Winiła siebie za przedwcze-sną śmierć syna. Niewierna żona, obojętna matka. Przez wiele lat po wyjeździe męża żyła bez ślubu z jego byłym asystentem. Aż wreszcie wzięli ślub. Na dodatek w kościele. Panna młoda po pięćdziesiąt-ce – istna farsa! Tragifarsa. To był jego pomysł, oczywiście. Chciał zerwać z dawnym życiem, wrócić na łono kościoła, żyć w przykład-nym związku z ukochaną kobietą i zostać kimś ważnym i szanowa-nym w wolnym kraju, gdzie właśnie się skończył komunizm. Dla-czego mu ulegała? Nie chciała być sama. Nie miała nikogo. Został jej tylko ten ostatni, niekochany mężczyzna. I  wstyd się przyznać – seks. Do dziś mają wspólne łóżko. Tylko na czas pobytu Agnieszki mąż Emmy zgodził się sypiać w gabinecie. Gdy mała wróci do mat-ki, znowu będzie miętosił jej pośladki i obwisłe piersi. I w dodatku ona to lubi. Już tak niewiele przyjemności pozostało jej w życiu. On jest od niej młodszy o dziesięć lat i całkiem jeszcze sprawny, o dziwo. I chyba nie ma innej kobiety. W każdym razie wszystko na to wska-zuje. Emma nigdy go nie kochała, ale w łóżku liczył się tylko on.

Page 113: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 113

Po wypiciu ziółek, wymknęła się z domu. Chciała przed tym trudnym spotkaniem pójść do kościoła. I pomodlić się tam, gdzie za-wsze dobrze się czuła. Potrzebowała chwili skupienia, zanim spojrzy mu w twarz. Na pogrzebie syna chronił ją kapelusz z czarną woal-ką. Nigdy nie kochała Leopolda Zylberga, co nie przeszkodziło jej wyjść za niego. Mimo skończonych dwudziestu jeden lat ciągle bała się ojca, więc propozycja zamążpójścia, złożona przez tego śmiesz-nego człowieczka na krzywych nóżkach, była najlepszym wyjściem z  sytuacji. Ale mąż chciał od niej tego, co ojciec, nawet więcej – chciał, żeby rodziła mu dzieci i to koniecznie dużo. Całe szczęście, że wkrótce po ich ślubie zachorowała Joanna Millerówna, ta parszy-wa intelektualistka, u której oblała egzamin z marksizmu i o mało co nie wyrzucili jej ze studiów. To ją kochał Leopold, ale się z nią nie ożenił, bo była za stara i zbyt chora, żeby urodzić mu dzieci. Emmę bawiło, że zabiera ukochanego Joannie – tej zatwardziałej marksist-ce, przywiezionej na radzieckich tankach. O takich jak ona jej ojciec mawiał – „kacapska bladź”. A Emma nienawidziła i ojca, i Joanny. Małżeństwo z obiecującym naukowcem raniło jej prześladowców – ojca, który o wszystko obwiniał Żydów, i Joannę, która tak bardzo ich wielbiła. Najbardziej upodobała sobie dwóch – Marksa i Leopol-da Zylberga. Więc ten ślub w urzędzie stanu cywilnego to była po-dwójna zemsta, a  właściwie potrójna, bo jej bogobojna matka nie mogła się pogodzić z tym, że ksiądz nie pobłogosławił małżeństwa jej córki. Ano nie pobłogosławił. I dobrze! Choć, prawdę mówiąc,

Page 114: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 114

małżeństwo to było dla niej prawdziwym błogosławieństwem. Najważniejsze było to, że „stary Zylberg” – jak od samego początku myślała o swoim mężu – zabrał ją z podnoszącej się z gru-zów stolicy, gdzie Emma studiowała polonistykę. Pojechali pocią-giem na północ, nad morze. Właśnie wtedy, w 1956 roku, po raz pierwszy zobaczyła morze i to miasto, gdzie przyszło jej spędzić resz-tę życia. Trzeba przyznać, że jej małżonek umiał i lubił organizować przeprowadzki. Oprócz Emmy – młodej i  zdrowej żony – doktor Zylberg przywiózł ze sobą kilkaset książek – stare oprawne w skórę tomiszcza i jeszcze komplet topornych, mahoniowych mebli, który-mi zastawili trzy dość obszerne pokoje – odtąd ich jadalnię, sypialnię i gabinet pana domu. Emma nie znosiła tych wszystkich mebli, ksią-żek i obrazów – resztek dorobku wymordowanej przez hitlerowców mieszczańskiej familii Zylbergów, a  może Zylberbergów. Kto ich tam wie? Nigdy tak naprawdę jej nie interesowali. Nie ceniła nawet rodzinnych sreber i platerów oraz przedwojennej porcelany z Ćmie-lowa. Tak chętnie się tego wszystkiego pozbywała – tłukła lub od-dawała do antykwariatu. Dopiero dziś rozumie, jaką wartość miały te wszystkie przedmioty. Bez żalu zgodziła się, by stary Zylberg wy-wiózł resztę za granicę. A wtedy ona kupiła ten prześliczny, sosnowy komplet w  „Ładzie”. Bardziej pasował do blokowego mieszkania, dokąd po rozwodzie przeprowadziła się z synem. No tak, syn zawsze był wielkim problemem. Najpierw nie chciała go mieć, potem nie miała dla niego czasu, bo musiała pracować w wydawnictwie i wy-

Page 115: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 115

jeżdżać służbowo do Warszawy. A gdy wreszcie Zylberg chciał go zabrać ze sobą do Szwecji – to byłoby najlepsze wyjście – obudziła się w  niej zaborcza matka. I  ten spóźniony macierzyński instynkt podpowiedział jej, jak walczyć o syna. To był świetny pomysł, żeby wmówić staremu, który był tak czuły na punkcie swoich genów, że Dawid jest synem Artura Hoffmanna. Przecież tak mogło być. Szko-da tylko, że nie było. Emma kochała to miasto, bo tu poznała miłość. Spotkała ją w młodzieżowym klubie, gdzie jako słomiana wdowa lubiła przesia-dywać sącząc przez słomkę oranżadę, ubrana w czarny półgolf i ta-kąż spódnicę. Zgrabna, wiotka i bardzo młoda. Dziś patrząc na stare zdjęcia nie może uwierzyć, że była taka śliczna. Najładniejsza dziew-czyna w mieście, gdzie było tyle pięknych dziewcząt. Nic dziwnego, że Artur od razu zwrócił na nią uwagę. Przecież nie mogło być ina-czej. Zylberg rozpaczał wtedy nad Joanną, która zaczęła gnić za życia i bardzo cierpiała za wszystkie grzechy swej młodości, a Le-opold razem z nią. Może nawet bardziej niż ona – bo to przecież on zdradził. Porzucił i  zawiódł. Pewnie przez niego zachorowała. Rozczarowana odeszła z partii, potem zabrali jej asystenturę na uni-wersytecie, zesłali do jakiegoś archiwum i wtedy stało się. Leopold do końca życia nie będzie mógł tego przeboleć. Gdy zmarła, wró-cił do żony, której nie kochał, choć tak była ładniutka. No właśnie, ładniutka i  głupiutka. Nie znosił tego chichotania, tej paplaniny,

Page 116: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 116

uśmieszków, ondulacji, owulacji i innych babskich fiksacji. Żeby nie wspomnieć o tych jej wszystkich fatałaszkach, pantofelkach na szpil-ce, apaszkach, koralikach, broszkach. Nie znosił nawet jej pięknego ciała – niezwykle kształtnej pupy i  obfitych piersi. Joanna zawsze była taka chuda, tak mało kobieca, ale Leopoldowi wystarczał blask jej czarnych oczu, tak bardzo podobnych do oczu jego matki. I  te niekończące się z nią rozmowy... Współżyjąc z Emmą czuł, że zdra-dza samego siebie. A przecież robił to właśnie dla siebie i dla swojej rodziny, z której nikt oprócz niego nie przeżył. Wiosną 1957 roku Emma siedziała przy kawiarnianym sto-liku i  sączyła przez słomkę oranżadę. Zupełnie jakby była tamtą niewinną dwunastolatką i  ciągle jeszcze miała przed sobą całe ży-cie. Czekała na coś, a może na kogoś. Jej mąż pracował w Warsza-wie i opiekował się umierającą marksistką. Nie miała o to żalu. Taki układ był jej nawet na rękę. Była mężatką i była całkowicie wolna. Po raz pierwszy w życiu mogła być sobą. Więc gdy usłyszała niski męski głos i to banalne pytanie: „Czy mogę się przysiąść?”, pomyślała, że to właśnie teraz coś ważnego się zaczyna. Właściciel niskiego głosu był smukły, jasnowłosy, niezbyt wysoki. Robił wrażenie wiecznego młodzieńca, choć dość głębokie już bruzdy na jego twarzy zdradza-ły, że dawno przekroczył trzydziestkę. Emma wyszczebiotała swoim wysokim głosikiem:– Ależ tak, proszę bardzo, niech pan siada. Była zachwycona. Mężczyzna usiadł i  długo patrzył jej

Page 117: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 117

w oczy, potem zerknął na złotą obrączkę na jej palcu i zapytał od jak dawna jest mężatką. A ona, nie czekając na dalsze pytania, zaczęła mu o sobie opowiadać. Słuchał cierpliwie, zawieszając wzrok na po-szczególnych partiach jej ciała. A Emma gadała i gadała, nie wiedząc nawet z kim ma przyjemność. Po godzinie mężczyzna spojrzał nerwowo na zegarek, prze-prosił ją, tłumacząc się, że ma pilne spotkanie. Na marmurowym blacie stolika zostawił białą wizytówkę. Emma ze zdumieniem prze-czytała: Artur Hoffmann, literat, a dalej adres i telefon. – Proszę do mnie zadzwonić jak będzie pani miała czas – rzucił na pożegnane. Z zachwytem patrzyła, jak sprężystym, wojskowym krokiem oddalał się w kierunku wyjścia. To jest mężczyzna mojego życia – pomyślała. Zakochała się od pierwszego wejrzenia, a właściwie, jak tylko usłyszała jego głos. Nareszcie! A jeszcze niedawno myślała, że to nigdy się nie wydarzy, że ojciec, że to, co z nią robił, że to wszyst-ko... I jeszcze ten niekochany mąż, który zamiast dbać o młodą żonę, niańczył umierającą kochankę. Wobec niego nie miała żadnych skrupułów. I  nie było ważne, że mieszkała w  jego domu, otoczo-na meblami, książkami i  bibelotami, które zbierało kilka pokoleń pracowitych Zylbergów. Nie przywiązywała też wagi do faktu, że nosiła nazwisko swego męża, że on był młodym, obiecującym na-ukowcem, a jego przyjazd do miasta został odnotowany przez lokal-ną prasę. Tak jest, pisali o nim w gazetach. Nawet o Emmie pisali!

Page 118: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 118

A  ona przecież nie pragnęła rozgłosu. Chciała być wolna i  nigdy więcej się nie bać. Żeby żaden mężczyzna jej nie poniżał, żeby nie robił z nią tego, co ojciec. Tylko tego pragnęła. A teraz pojawił się ten Artur Hoffmann – literat. Pewnie napisał jakieś książki. Wstąpiła do księgarni przy ulicy Długiej. Rozglądała się po półkach, ale nie było tam książek Hoffmanna. Sprzedawczyni wytłumaczyła jej, że nakład jego ostatniej powieści dawno się wyczerpał, więc niech idzie do czytelni, może tam coś mają. Był wiosenny, jasny dzień, powietrze lekkie. Czuła, że ta wiosna i to niespodziewane uczucie uskrzydla ją. Lekkim krokiem, delikatnie kołysząc biodrami, powędrowała do biblioteki Polskiej Akademii Nauk, gdzie w katalogu wyszukała aż trzy pozycje Artura Hoffmanna. Wszystkie wydane niedawno. W czytelni okazało się, iż dostępna jest tylko jedna jego książka. Dobre i to – pomyślała. Usia-dła w ponurej czytelni głównej. Tu zupełnie nie było czuć wiosny. Pomyślała o studiach, których nie skończyła, bo tak spieszyło się jej wyjść za mąż. Otworzyła książkę. Pogładziła swymi cienkimi i nie-zwykle delikatnymi palcami nazwisko autora na obwolucie i zaczęła czytać. To była trudna, męska książka, w sam raz dla „starego Zylber-ga”. Jemu pewnie od razu przypadłaby do gustu, ale dla Emmy było to niełatwe zadanie. A jednak dała radę. Najpierw gładziła nazwisko na obwolucie, by dodać sobie odwagi, a potem rytm zdań poniósł ją w odległe krainy, których istnienia nawet nie podejrzewała. Była zachwycona nie tyle treścią książki, co jej rytmem – wspaniałym

Page 119: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 119

brzmieniem twardych, męskich zdań, bez żadnych ozdobników. To było jak maszerujące wojska, który tak dobrze pamiętała z dzieciń-stwa. I z całą pewnością nie były to śpiewne i żądne łupu oddziały Armii Czerwonej, pustoszące jak szarańcza nawet najuboższe wsie, ani też wygłodniałe oddziały partyzanckie podkradające się po cichu do domu jej babki. Ten rytm przypominał zdobywczy krok wojsk niemieckich, tych z  początku wojny. Ale najbardziej słowa i  zda-nia z książki, którą Emma z takim przejęciem czytała w wiosenne dni 1957 roku, przypominały sprężysty krok Artura, gdy wchodził z klubu. Wizyty w czytelni zastępowały jej spotkania z obcym męż-czyzną, który zdawał się być bardziej znajomy niż jej wiarołomny mąż. A przecież miała jego wizytówkę i numer telefonu. W każdej chwili mogła zadzwonić. Leopold był daleko i chyba zupełnie o niej zapomniał. Rodzice udawali obrażonych niby dlatego, że nie przed-stawiła im narzeczonego i nie było ślubu w kościele. A tak naprawdę to bardzo byli radzi, że mają ją z głowy, każde z sobie tylko znanych powodów. Emma nie miała przyjaciółek. Była zupełnie sama w tym obcym mieście, które z  uporem dźwigało się z  ruin i  lizało rany. Jednak niektóre z tych ran zamiast opatrywać i cierpliwie leczyć, za-sypywano lub zalewano betonem, by o nich nie pamiętać. Miasto miało być polskie. Od wieków. I doktor Leopold Zylberg z grupą młodych zapaleńców miał tego dowieść ponad wszelką wątpliwość. Właśnie dlatego kwaterunek przydzielił mu trzypokojowe mieszka-

Page 120: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 120

nie w starej kamienicy na Oruni. Samotna Emma każdego wieczoru wracała z czytelni do pustego mieszkania tramwajem numer sześć. Wracała jak najpóźniej, marząc, że kiedyś jeszcze spotka Artura Hof-fmanna, do którego nie miała odwagi zatelefonować. Jednak z  jego białą wizytówką nie rozstawała się. By dać szansę swoim cichym marzeniom, dwa razy poszła do klubu, gdzie się po raz pierwszy spotkali, ale nie pojawił się. Czuła coraz większy niepokój, coraz bardziej się bała, że gdzieś zniknął i już go więcej nie zobaczy. Przypomniała sobie, że na wizytówce był nie tylko numer telefonu, który znała już na pamięć, ale również jego adres. Ulica Polanki. Pojechała więc tramwajem, potem szła piechotą. Znala-zła to miejsce. Zatrzymała się. Tak, to jedna z tych starych, ponie-mieckich willi. To tutaj mieszkał Artur Hoffmann – literat, którego Emma Zylberg pokochała swą pierwszą i  jedyną w życiu miłością. Dalej już nie pójdzie. Przecież to nie wypada, żeby odwiedzała obce-go mężczyznę. Spędziła pod domem prawie cały dzień. Dopiero pod wieczór nadjechała taksówka i wysiadł z niej Artur Hoffmann w to-warzystwie jeszcze jednego mężczyzny nieznacznie pociągającego nogą i kobiety – smukłej i na swój sposób urodziwej. Emma starała się, żeby nikt z tej grupy jej nie dostrzegł, a zwłaszcza on. Hoffmann, choć nie całkiem trzeźwy, bez trudu jednak ją wypatrzył i jowialnie zaprosił do towarzystwa.– Emmo, chodź do nas, poznasz Cecylię! No chodź, nie obawiaj się, my jesteśmy dżentelmeni. Kobiety szanujemy jak nasze matki!

Page 121: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 121

W  tym momencie dostrzegł ją drugi mężczyzna i  natych-miast ruszył w jej stronę. Podał jej ramię i poprowadził w kierunku Artura i Cecylii. Weszli do willi. Cały parter należał do Artura. Na piętrze mieszkała Cecylia z mężem – profesorem szkoły muzycznej i ośmio-letnią córką Ewą, która codziennie grała na fortepianie, przyprawia-jąc Artura, znużonego nocnymi rejsami po mieście, o ból głowy. Na parterze było królestwo Artura – Camelot, jak nazywali to miejsce stali bywalcy, zasiadający przy okrągłym stole w salonie, gdzie od-bywały się debaty na tematy literackie i polityczne. Bo dla Artura literatura była sprawą polityczną.– Musisz wiedzieć, Emmo, że niechętnie zapraszamy kobiety do tego stołu. Pod stołem to co innego! Tam niech króluje Dionizos! – Artur był bardziej pijany niż Emma z początku przypuszczała. Mimo to patrzyła na niego z uwielbieniem, co nie uszło uwadze pozostałych gości. Cecylię bawiła ta zakochana kołtunka w egzystencjalistycz-nym entourage, zapatrzona w  Artura, który od lat był tu królem, a ona panią jego serca. A ten trzeci – poeta z Warszawy – Tadeusz J. też chciał wejść w rolę, Lancelota – jak się wydawało. Zaś Emma, młoda, mieszczańska żonka, była z pewnością z innej opowieści. – A skąd to dziwaczne imię, Emmo? – zagadnęła zaczepnie Cecylia.– Nie wiem. Rodzice wymyślili – bąknęła zdeprymowana Emma.– A czy czytałaś, droga Emmo, „Panią Bovary”? Niee? To czas naj-wyższy, przecież to klasyka!

Page 122: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 122

Emma czuła się podle. To prawda, przerwała polonistykę, nie zaliczywszy drugiego roku, a teraz ta wykształcona muza jej ukocha-nego Artura najzwyczajniej w świecie egzaminowała ją z literatury niczym Joanna Millerówna z marksizmu.– No, droga Emmo, u mnie z literatury powszechnej masz niedo-stateczny – wycedziła przez długie jak u królika, białe zęby, boska Cecylia. Zasiedli przy stole. Artur otworzył węgierskie wino – Egri Bikawer – i wzniósł toast za krew braci Madziarów, zamordowanych i zesłanych na Sybir. Emma nigdy nie piła alkoholu. Ten kieliszek byczej, węgierskiej krwi był chyba pierwszy w jej życiu. Zaszumiało jej w głowie. Zapomniała gdzie jest, kim jest i że w ogóle jest. No i stało się. Rano obudziła się na szerokiej kana-pie w salonie, a obok niej pochrapywał niezwykle obiecujący poeta z Warszawy. A więc zdradziła męża. I to z kim? Ten kuternoga nie budził nawet jej współczucia, tylko pogardę. Postanowiła się wymknąć nie-postrzeżenie. I prawie jej się to udało. Jednak przy samych drzwiach dopadł ją Artur– Emmo, tyś jest prawdziwa Madame Bovary – westchnął. Chciała się wyrwać. Wykręcił jej rękę. – Musimy się spotkać, ale nie tu. Może u ciebie?– W każdej chwili mąż może wrócić z Warszawy – w jej głosie wy-czuć można było lekką panikę.

Page 123: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 123

– To takie ekscytujące. Będę u ciebie dziś wieczorem. Podaj mi tyl-ko dokładny adres. Tutaj nie ma warunków. Cecylia jest bardzo za-zdrosna, a Tadeusz od trzech tygodni wyjeżdża do Warszawy. Sama widzisz z jakim skutkiem.– Widzę, że to jakiś falanster – odparła pogardliwym tonem.– Nie przesadzaj, wczoraj byłaś bardziej skłonna do integracji. Posa-pując pod Tadeuszem, wołałaś – Arturze. To mnie wzruszyło. Dlate-go muszę cię odwiedzić. Pamiętaj Emmo – ALL GOOD THINGS TO THOSE WHO WAIT. To takie angielskie powiedzenie, dla zgłodniałych i niecierpliwych. Więc czekaj na mnie, Emmo. Emma nie rozumiała po angielsku. Wybiegła z willi. Czuła niesmak do samej siebie. To miała być jej wielka, romantyczna mi-łość! Ta wizytówka i te książki zapowiadały, że w jej życiu pojawił się mężczyzna jak z romansów. Inny niż ojciec, dominujący w sta-dzie samiec, który na wszelki wypadek musi posiąść każdą samicę, nawet tę niezupełnie dojrzałą, własną córkę, ani też jej żałosny, pod-starzały mąż, zakochany w innej kobiecie. A okazało się, że również i  ten wspaniały mężczyzna to pospolity pijak i  rozpustnik. Gorszy niż ojciec, gorszy niż mąż. Gdy zdyszana wsiadła wreszcie do tram-waju, poczuła, że jej górna warga drży zupełnie jak wtedy, gdy była dzieckiem. No, chyba się nie rozpłacze. Przecież nic takiego się nie stało. Po raz pierwszy od czasu, gdy zamieszkała w starej kamienicy na Oruni, mieszkanie, które partia przydzieliła Leopoldowi wydało

Page 124: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 124

się jej sympatyczne, prawie przytulne. Nawet sypialnia i  te stojące obok siebie dwa toporne małżeńskie łoża, gdzie niegdyś małżonko-wie Zylbergowie spłodzili swego jedynaka. Poszła do łazienki, na-pełniła starą, żeliwną wannę gorącą wodą i zanurzyła w niej po szyję swoje drobne ciało. Miała nadzieję, że kąpiel ją oczyści po ekscesach ostatniej nocy, które zdarzyły się wbrew jej woli. Artur nie pojawił się ani tego, ani żadnego z następnych wiosennych dni. Przeżyła kil-ka kolejnych miesięcy w samotności i odrętwieniu. Doktor Zylberg wrócił do żony dopiero jesienią, po śmier-ci Millerówny. Wrócił do Emmy, a właściwie do miasta, które na życzenie partii miał przebadać od samych podstaw. A potem udo-wodnić, że zawsze było polskie, słowiańskie, choć nie było. Jednak zamiast badać dzieje miasta i naginać fakty do wymogów stawianych przez sekretarzy różnych szczebli – od lokalnych kacyków poczy-nając, na wielmożach z Centralnego Komitetu kończąc – Leopold wziął się wreszcie do dzieła. Trzeszczały stare, mahoniowe łoża, a Emma nie stawiała oporu – leżała jak kłoda szeroko rozchylając uda lub wypinała tyłek. Robiła wszystko, czego zażądał – beznamięt-nie, bezwolnie, bezradnie. Była jak szmaciana lalka, z którą można było uczynić niemal wszystko. I to zaczęło Leopolda bawić. Poczuł do niej jakiś dziwny rodzaj czułości. Miał ochotę zbliżyć się do tej młodej kobiety. Chciał, żeby poczuła się u  jego boku bezpiecznie, żeby się w ogóle jakoś poczuła. Ale ona zachowywała się jakby nie odczuwała nic. Wreszcie wczesną wiosną odezwała się do męża przy kolacji:

Page 125: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 125

– Nie będę piła wina, jestem w ciąży. Z tobą jestem w ciąży, Leo. Leopold zastanawiał się, dlaczego podkreśliła, że to z nim jest w ciąży. Przecież to oczywiste – był jej mężem każdej nocy, a cza-sem nawet rano, zanim wyszedł do pracy. Nic jednak nie powiedział. Wstał od stołu. Podszedł do krzesła, na którym siedziała. Położył jej dłonie na ramionach. Nawet nie drgnęła. Nie przerwała jedzenia, jakby nic się nie stało. Bo też nic się wtedy nie stało. Stało się dopiero pewnego sierpniowego dnia, gdy wędro-wała ulicą Długą. Była już w  zaawansowanej ciąży. Szła spocona, ociężała, zrezygnowana. W dłoni trzymała ciężką siatkę. I nagle po-czuła, że ktoś na nią patrzy. Podniosła wzrok. Zobaczyła znajomą sylwetkę Artura. Stał kilka kroków przed nią, trzymał za rękę jakąś dziewczynkę. Uśmiechał się. Tyle czasu na niego czekała. Właściwie przez cały czas, począwszy od tamtej nocy spędzonej w willi przy ulicy Polanki, gdzie tak ją upokorzył. Przypomniała sobie Cecylię i  jej długie, białe zęby. I  jeszcze szyderczy śmiech tamtej kobiety. Jego kobiety. A  raczej jednej z wielu jego kobiet. Zakręciło jej się w głowie. Straciła przytomność. Na drugi dzień dr Leopold Zylberg dowiedział się, że ma syna, który urodził się przedwcześnie. Lekarze powiedzieli mu, że jego żona najprawdopodobniej nie będzie miała więcej dzieci. Emma długo leżała w szpitalu. Nie chciała widzieć męża. Gdy odwiedził ją Artur, starała się przedłużać wizytę jak tylko się dało. Potem wszystko już było czekaniem na niego. Wreszcie Leopold

Page 126: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 126

za brał ją do domu. Postanowili ochrzcić małego Dawida w starym kościele, którego czarno-złoty barokowy wystrój bardziej pasował do ceremonii pogrzebowych niż chrzcielnych. Chrzest był pomysłem Leopolda. Emma zgodziła się tylko dlatego, że ojcem chrzestnym miał być Hoffmann. I był. Chłopiec został ochrzczony na począt-ku listopada. Ksiądz nie robił trudności, mimo że Emma i Leopold nie mieli kościelnego ślubu. Artur potrafił wszystko załatwić. Zimą, gdy Leopold wyjechał na zjazd naukowy do Wrocławia, Hoffmann przyszedł wreszcie ją odwiedzić. To było wieczorem. Gdy otwierała drzwi, cała drżała. Nareszcie przyszedł. Nawet nie próbowali roz-mawiać. Była skrępowana. Nie zgasił światła, chociaż prosiła. Roze-brał ją bez pośpiechu – spokojnie, metodycznie, cały czas w skupie-niu studiując jej ciało. Swoim zwyczajem Emma nie stawiała oporu. Posadził ją na kolanach.– Ty mnie kochasz, Emmo – powiedział rozbawiony. To była prawda. Kochała go, mimo doznanych upokorzeń. Chciała go jak najdłużej zatrzymać w sobie lub chociaż przy sobie. Tej pierwszej nocy myślała, że jest ostatnia, że więcej jej nie odwie-dzi. Pomyliła się. Przez cały tydzień odwiedzał ją regularnie. Nie tracili czasu na zbędne rozmowy, od razu przystępował do dzieła. Gdy wrócił Leopold, Hoffmann zaczął ich odwiedzać jak dobrych znajomych. Zaprzyjaźnił się z jej mężem. Przychodził do nich pra-wie codziennie, w celach czysto towarzyskich. No, może nie tak cał-kiem. Leopold długo z nim rozmawiał, Emma przygotowywała ko-

Page 127: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 127

lację, Dawid nie płakał. I tylko trudno jej było znieść fakt, że zamiast kochać się z Arturem, kładła się do łóżka obok swego męża. Jednak którejś nocy nie wytrzymała i poprosiła Leopolda, by położył się na kanapie w gabinecie, bo jest zmęczona. I odtąd prawie zawsze była zmęczona, gdyż bardzo ją męczyło czekanie aż wreszcie mąż poje-dzie w delegację i Artur zastanie ją samą w domu. A Zylberg zawsze prosił przyjaciela, by ten opiekował się Emmą pod jego nieobecność. Hoffmann nie zaniedbywał swoich obowiązków. Za to Emma coraz bardziej zaniedbywała męża, syna zresztą też. I chociaż Artur zjawiał się regularnie, zawsze oczekiwała go z wielkim niepokojem. Wie-działa, że kiedyś nie przyjdzie i  to będzie koniec. Wolała nawet te dni, gdy jej mąż był w domu, ponieważ wówczas nieprzyjście Artura nie oznaczało nic. Gdy była sama i zbliżała się godzina jego wizyty, stawała się bardzo niespokojna. Zwykle wszystko zaczynało się od nieznośnego uczucia graniczącego z paniką. I z każdą minutą było coraz gorzej. Gdy otwierała Arturowi drzwi, cała się trzęsła z niepokoju, który zabijał w niej nawet pożą-danie. Dopiero po pierwszym razie stawała się nieco spokojniejsza. Artur śmiał się z tego jej dygotania. Schlebiało mu to. Świetnie się bawił. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie drżała na jego widok. Lubił ją uspokajać, patrzeć, jak nie mogąc złapać tchu pod jego ciężarem robi się radosna i odprężona. Nadal gdzieś głęboko tkwiła w niej tamta młoda kobieta szukająca spełnienia w zakazanym związku. Wtedy też przychodziła do kościoła Mariackiego, żeby kontemplować puste wnętrze Kaplicy Jedenastu Tysięcy Dziewic.

Page 128: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 128

***

Profesor Zylberg, czekając na byłą żonę, odganiał bolesne wspomnienia. Ciało jego syna spoczywało na tym samym miejskim cmentarzu, gdzie wiele lat wcześniej pochowano Hoffmanna. Jedno, co mu zostało do załatwienia, to rozmowa z wnuczką. Nigdy przed-tem nie myślał o niej w kontekście swych spraw ostatecznych. Miał przecież syna. Wierzył, że jego powieść o mieście kiedyś wreszcie powstanie i  będzie wydarzeniem literackim. Miał też nadzieję, że Dawid spłodzi z jakąś miłą kobietą syna. Wszystko na nic. Jego syn zupełnie nieoczekiwanie umarł, nie pozostawiwszy po sobie nic oprócz jedenastolatki o wiecznie skwaszonej minie. Leopold nie li-czył na wiele. Chciał z nią porozmawiać. O czym? Jemu nie zostało wiele tematów. Pragnął, żeby pamiętała o swoim ojcu i o nim, i żeby się modliła. Jak to powiedzieć dziecku, którego się nie zna, które jest obce, choć w istocie takie nie jest? Siedział w hotelowej restau-racji i czekał na Emmę. Wreszcie zastukały obcasy. Poczuł znajomy zapach Chanel nr 5. Stała przed nim jego była żona. Elegancka jak zwykle. Nawet w żałobie. Miała na sobie garsonkę w kolorze maren-go, a na szyi zawiesiła naszyjnik z pereł. „Prawie się nie zestarzała” – pomyślał. Obok niej stała dość wysoka dziewczynka, którą widział na pogrzebie. Na nogach miała jakieś ciężkie buciory, a  jej czarny, powyciągany sweter mógł świadczyć o żałobie.

Page 129: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 129

Page 130: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 130

Od tygodnia zachowuję irracjonalnie. Dokładnie od momen-tu, w którym pierwszy raz, i zarazem ostatni, wszedłem do miesz-kania mojego sąsiada. Miałem stwierdzić w obecności policjanta, że leżące na dywanie zwłoki to właśnie on. Nogi miał skrzyżowane, a  tułów opadł na lewą stronę. Wyglądało jakby zmarł medytując. Okulary, które powinien mieć na sobie leżały na stole. Obok zwłok rozrzucone były kartki papieru i  czarny długopis. Z  magnetofonu stojącego na stole ciągle ulatywał ten sam utwór. Policjant wyciągnął płytę i przeczytał jej tytuł. Muzyką, która towarzyszyła nam przy tej smutnej procedurze, było dzieło Fryderyka Chopina nokturn c-moll op.48 nr 1. Po półgodzinnych formalnościach funkcjonariusze od-dali mi klucze do mieszkania i opuścili wraz z denatem kamienicę. Klucze miałem oddać rodzinie zmarłego jak tylko się pojawi. Zostałem tam jeszcze chwilę, bo chciałem dowiedzieć się czegokolwiek o  moim byłym już sąsiedzie. W  mieszkaniu zadzi-wiająca była perfekcyjna czystość i harmonijnie pokładane rzeczy na półkach. Największą jednak zagadkę stanowiły zasłonięte czarnym materiałem wszystkie lustra. Przed wyjściem chciałem uporządko-wać salon, w którym leżał zmarły. Pozbierałem kartki leżące na pod-łodze i położyłem je na starym dębowym stole. Już chciałem wyjść, ale stojąc w drzwiach ciekawość zawróciła mnie w kierunku notatek zmarłego. Szybko przewertowałem ich zawartość i stwierdziwszy, że są to zapiski z kilku dni, bez wahania wziąłem je ze sobą. Wiedzia-łem, że to kradzież, ale nie mogłem się powstrzymać.

Page 131: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 131

Gdy kilka lat temu spotkałem sąsiada na klatce po raz pierw-szy i w sumie ostatni, od razy wydał mi się dziwnym człowiekiem. Na moje „dzień dobry” z lękiem pochylił głowę i pobiegł do swojego mieszkania. Nigdy nic poza tym jednym skinieniem głowy od nie-go nie dostałem, a teraz, gdy czytam jego zapiski, staje się on moim jedynym przyjacielem. Mam z nim wiele wspólnego. Też jestem sa-motny. Ostatnio pod wpływem nieznanej dotąd siły tak samo jak on zasłoniłem wszystkie okna firankami, a na dużym lustrze w przed-pokoju zawiesiłem stare czarne prześcieradło. W tych ciemnościach oddałem się lekturze notatek sąsiada.

Poranek. Stara kamienica. Ulica Angielska Grobla. Spokój na ulicy. Właśnie mija kolejny rok, odkąd nie wychodzę z domu. Wczoraj, Mistrzu, kiedy spałeś na półce, podszedłem do okna. Uchyliłem zasłoniętą dotychczas firankę. Spojrzałem na zewnątrz. Latarnia stała jak wcześniej. Nadal szara i betonowa. Obklejona brudnymi ogłoszeniami. Popatrzyłem dalej, na dru-gą stronę ulicy. Zardzewiała brama. Rozwalony budynek. Nad bramą napis ,,Przebywanie grozi kalectwem lub śmiercią”. Uciekłem od okna. Lęk znów istniał. Znów we mnie zamieszkał. To ty kazałeś mi unieść firankę. Mó-wiłeś: wola. Wola. Wola. Tak wola tego chciała. To ona chciała. Ona mnie pchała. Nie zrobię tego więcej. Nie podniosę firanki. Nie. Nie. Nie. Spałem długo. Wiem, że godziny płyną. Wiem, że byłem w miesz-kaniu. Znów miałem sen. Nie krzycz! Co to ma być! Wiem, że nie śpię. To tamci. Tamci za firanką. Tamci, o tam, tam za tym napisem. To ich słowo:

Page 132: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 132

sen. To oni tak mówią. Ja tylko po nich powtarzam. Tak, wiem, to oni śpią, a nie ja. To moje drugie życie. Świat to moje wyobrażenie. Wszystko to sen.

Do tego opisu przyklejona była karteczka. Litery na niej były nierówne, jedne większe, a inne mniejsze. Charakter pisma był inny niż w notatkach. Tam było ono staranne i  równe, a  tu niechlujne, chaotyczne, ale zawsze zdanie zajmowało dwie równe linijki. Na szczęście udało mi się zawartość kartki odczytać.

Swoją podróż rozpocząłem od prześlicznego parkingu przy ulicy Świę-tego Ducha, na którym rosły okazałe drzewa. Chodziłem nią cały czas, nie mogąc skręcić w żadną inną. To wina mojej woli, która miała ochotę oglądać te same stare, wysokie i wielobarwne kamienice o wielkich oknach. Kamienica pod numerem 83 z ciemnofioletowej o białych, prostokątnych oknach robiła się nagle żółta lub zielona. Podobnie działo się z każdym budynkiem. Zmieniali się także ludzie. Dokładnie co minutę, dlatego ich obserwacja była niemożli-wa, za to z ich pomocą mogłem dobrze odmierzać czas. Nagle stanąłem przed kamienicą o numerze 47. I zrozumiałem gdzie jestem, po co tu jestem i dlaczego tu jestem. Gdy kontemplowałem to miejsce, w pewnym momencie zerwał się silny wschodni wiatr, którego nieokiełznana siła porwała mnie i zaniosła do Bazyliki Mariackiej. Zostałem rzucony o po-sadzkę i dopiero po chwili stwierdziłem, że wnętrze świątyni, zwykle bogate w przeróżne dzieła sztuki, teraz było puste, co spowodowało, że sam poczułem się pusty i  samotny. Przechadzając się po ogołoconej bazylice zauważyłem

Page 133: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 133

tabliczkę z  napisem TY, umiejscowioną tam, gdzie wcześniej stała rzeźba Salvator Mundi. Stanąłem. Gdy dotknąłem stopą tego miejsca, zamieniłem się w żywą rzeźbę, a dookoła mnie i w całym kościele zaczęły pojawiać się znajdujące się tu wcześniej, tchnięte życiem, rzeźby, epitafia, ołtarze i am-bona. Na luźnych kartkach zaczęliśmy opisywać nasze wyglądy. Kończąc opisy stwierdziliśmy jednak, że nie są one pełne, dlatego podarliśmy kartki i wzięliśmy następne, aby na tych, poza wyglądem, opisać swoje charaktery. Potem, gdy przykleiliśmy je do ściany, pojawił się obraz Pietas Patris, który we wszystkich wzbudził dziwne uczucie. Było we mnie COŚ, co bardzo chciało wyjść na zewnątrz. Po chwili wypełniło całe moje wnętrze, powodując, że na świat zacząłem patrzeć jego ślepymi, bezrozumnymi i ciągle czegoś pragnący-mi oczyma. Siła ta chciała, bym biegał po bazylice i tak też robiłem. Ale ona zmuszała mnie, by bieg ten był coraz szybszy, szybszy i szybszy. W końcu, wykończony, stanąłem przed obrazem Pietas Patris. Wówczas rzeźby zaczę-ły krzyczeć ,,wola”, a mnie ogarnął niebywały lęk. COŚ i ze mnie wydobyło okrzyk: ,,wola”, sprawiając, że zawalił się strop.

Od trzech dni nie wychodzę z domu. Siedzę przed notatkami sąsiada i ciągle je przeglądam, starając się je zrozumieć. Czuję się za-gubiony. Rzeczy i czynności, które wcześniej sprawiały mi przyjem-ność, teraz nie mają dla mnie znaczenia. Rodzina sąsiada nie przyje-chała i raczej już nie przyjedzie, ale coraz mniej mnie to interesuje. W snach jakie ostatnio zaczęły mnie nawiedzać zawsze chodzę po jego mieszkaniu. On tam jest i siedzi na dębowym stole uśmiechając

Page 134: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 134

się do mnie, ja zaś stoję przed nim w milczeniu. Później podchodzi do mnie i bierze mnie pod ramię, i chodzimy wokół salonu. Podnosi rękę i palcem wskazuje obraz na ścianie, którego nie mogę zobaczyć, ponieważ zanim dojrzę co to za dzieło, budzę się. Wówczas znowu czytam…

Poranek. Stara kamienica. Ulica Angielska Grobla. Na ulicy spokój. Właśnie mija kolejny rok i kilka miesięcy jak nie wychodzę z domu. Firan-ki na oknach ciągle są zasłonięte. Chodzę po mieszkaniu. Zatykam uszy. Zamykam oczy. Przyspieszam. Jeszcze bardziej przyspieszam. W  końcu zatrzymuję się przed lustrem. Palce chwytają materiał i  ściągają go. Spadł. Podchodzę bliżej. I  bliżej. Widzę! Otwieram usta. Krzyczę. To niepraw-da. Nieprawda! Stoi tam człowiek. Ma okulary. Ma brodę. Ma zmarszczki. Do tego blade oczy. Przestraszony odskakuję. Znów biegnę wokół salonu. Szybko. Jeszcze szybciej. A potem przystaję. Podchodzę do lustra. Zakładam płachtę. Nigdy już jej nie zdejmę. Sen. Sen. Wciąż sen. Nie uciekam przed Tobą. Ty i on to moi przy-jaciele. Wiem, że jedyni na tym świecie. Wy mnie znacie. Wy mnie rozumie-cie. Wy jesteście przy mnie zawsze. Wy, moi kochani Wy.

Do tego zapisku została doklejona kartka z  takim samym charakterem pisma.

Page 135: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 135

Jestem na mojej ulicy – Angielskiej Grobli. Stoję przed swoją trzy-piętrową kamienicą, której wejście zasłania szklana zasłona, uniemożliwia-jąca mi wejście do środka. Próbując się przez nią przebić, zauważam ludzi nadciągających w  moim kierunku z  różnych stron, tak jakby nagle wyszli z czeluści Ziemi. Samochody i rowerzyści mijają mnie, grożąc w moim kie-runku pięściami, a osoby, które idą ku mnie są uzbrojone we wszelkiego ro-dzaju noże, pałki i pistolety, dodatkowo krzyczą. Ich wrzaski roznoszą się po całej okolicy. Bardzo się boję. Rwetes, chaos i wszechobecny krzyk docierają do mnie ze zdwojoną siłą, powodując, że upadam na chodnik, kulę się i nie wstaję, sparaliżowany przeszywającym lękiem. Przez cieniutką szparę w no-gach widzę jak ludzie ci dochodzą do mnie w szybkim tempie, a kilka sekund później podnoszą ręce, by mnie uderzyć. Żadna straszna rzecz jednak mi się nie przydarza. Wszyscy bowiem nagle znikają, a ulica, która jeszcze przed sekundą była zatłoczona, staje się pusta i bardzo, ale to bardzo cicha. Podno-sząc się z chodnika w oddali zauważam starszą panią z laską idącą w moją stronę. Idzie spokojnie, im jednak jest bliżej, staje się większa i młodsza, a jej laseczka przybiera kształt kija. Zamiast siwej, pomarszczonej babuleńki pod-chodzi do mnie młoda o kruczoczarnych włosach kobieta, w długim czarnym płaszczu. Zaczynam najpierw drżeć, a potem biec bez opamiętania, na oślep, w nieznanym sobie kierunku. W końcu trafiam na ulicę z ogromnymi stary-mi kamienicami. Przystaję na chwilę. Przede mną pojawia się dziewczynka. Ma czarne podcięte włoski, ubrana jest w jasną koszulkę i czarną spódniczkę. Bawi się kłębkiem czarnej nici i długimi nożycami. Nie mogę się ruszyć. Jej wzrok powoli wędrujący od moich stóp po

Page 136: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 136

głowę zamraża wszystkie zakamarki mojego nędznego ciała. Dodatkowo bawi się tą straszną nicią! Rozwija ją starannie, badając jej strukturę i mierząc jej długość. Teraz chce ją przeciąć, próbując jednocześnie wejrzeć głęboko w moje oczy. Nie dopuszczam jednak do tego, bo ostatnimi promykami mojej jakże lichej woli zrywam się do biegu, który nie kierował mnie w żadne znane mi miejsce. Chwilę później słyszę ogłuszający trzask i szum wchodzącej w miasto ogromnej wody, która wdziera się bez żadnych oporów do miasta, by znisz-czyć wszystko co napotka na drodze. W tej samej chwili zauważam wieżę bazyliki, której stabilny zarys wydaje się najlepszym dla mnie schronieniem. Dobiegam do niej i zauważam drabinę prowadzącą na szczyt wieży. Wcho-dzę po niej, co chwilę odwracając się w kierunku miasta niszczonego przez za-bójczą potęgę wody. Każda część mojego ciała oraz jaźni odczuwa mękę, lęk, śmierć wszystkich nieszczęśliwych ludzi, którzy w tej chwili zostali pochłonię-ci przez odmęty Bałtyku. Dochodzę na szczyt. Na samej górze dostrzegam dziewczynkę, tę, która przecinała nożycami cienką czarną nić. Gdy patrzy mi w oczy swoimi głębokimi, czarnymi oczami, przy okazji przecinając nić, nadchodzi wielka fala niszcząca wieżę, a ja spadam w otchłań wody…

Dziwnie jest słuchać swojego wnętrza. A jeszcze dziwniejsze jest to, że ostatnio żyję w dwóch światach: realnym i sennym. Nic poza tym się nie dzieje. Sny są plastyczne, ale nie wnoszą niczego cie-kawego do mojej egzystencji. W świecie realnym też nuda. Czytam więc na okrągło zapiski mojego sąsiada. A nawet cytuję je z pamię-ci…

Page 137: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 137

Poranek. Stara kamienica. Ulica Angielska Grobla. Na ulicy spo-kój. Właśnie mija kolejny rok, kilka miesięcy i kilka dni jak nie wychodzę z domu. Firanki na oknach są załonięte. Stoję przed biblioteczką. Siedzisz na niej. Jesteś w tej książce. Mam Cię dość. Jesteś okrutny. Męczysz mnie. Biorę książkę do ręki. Gruba. ,,Świat jest wolą i  przedstawieniem”. Jesteś tam. Chodzę z Tobą. Chodzę. Na stole leży zapalniczka. Biorę ją. Zapalam. Przybliżam do Ciebie. Chcę Cię spalić. Chcę! Chcę! NIE!!! Rzucam zapal-niczkę. Nic Ci nie robię. Jesteś. Odkładam Cię na Twoje miejsce. Podchodzę do magnetofonu. Leży tam płyta. To nokturn c-moll op.48 nr 1 Chopina. Puszczam go. Gra. Gra. GRA. Stale. Bez przerwy. Pochłania mnie. Na stół kładę okulary. Siadam…

Do tej notatki sąsiad nie przykleił żadnej kartki. Jednak wśród innych był jeden zapisek, którego technika, kształt liter i treść wydają mi dalszą częścią jego wynurzeń.

Leżąc spokojnie na zielonym, zimnym trawniku uświadamiam so-bie, że znajduję się w Parku Ronalda Reagana, a  przede mną stoi wielka kamienna rzeźba mojego Mistrza. Stoi sobie cicho, a dookoła niej leżą bądź siedzą biedni ludzie. Są brudni, wychudzeni, oszpeceni i śmierdzący. Kiedy przechodzę wśród tej masy w kierunku posągu, dostrzegam małego chłopczyka w czerwonej, brudnej koszulce i niebieskich, wytartych spodenkach. Jest bosy. Siedzi na trawie, cały opuchnięty z głodu, a jego oczka są puste i głuche. Na drobnej twarzyczce widnieje ogromna, zropiała szrama, która nigdy nie będzie mogła się zagoić. Ja mam siebie, mam oczy, mam zdrowe ciało, mam twarz

Page 138: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 138

bez blizn, mam dom, mam jedzenie, mam czyste ubrania, mam wykształce-nie, mam jakiś dobytek. Ludzie, których tutaj widzę nie mają nic, nawet sie-bie. Nie potrafię się z tym pogodzić, jedyną rzeczą jaką jestem w stanie zrobić to im współczuć. Uczucie współczucia powoli rozchodzi się po moim ciele i nie wiem, co mam z tym zrobić, bo powoli przestaję się bać. Ogień współczucia zabija moje lęki. Dochodząc do pomnika Mistrza, uświadamiam sobie, że mam dobre życie, którego wiele osób może mi pozazdrościć, i ta myśl sprawia, że czuję się wolny. Nagle pomnik ożywa i kamienny Mistrz Artur mówi do mnie: ,,Cierpienie jest istotą życia, nie przychodzi do nas z zewnątrz, jego niewysychające źródło tkwi w każdym”. Wtedy odpowiadam mu, że nie chcę cierpieć, na co Mistrz zaśmiał się. W tej chwili za jego plecami pojawia się młoda panna w czerwonej, zwiewnej sukience, której palce dotykają pomnika. Gdy odchodzi, pytam Mistrza, dlaczego inni ludzie są dla nas zagrożeniem i  czy nie powinniśmy od nich i  od wszystkich nałogów tego świata uciekać i sami dla siebie być przyjaciółmi. Znowu słyszę śmiech. ,,A czy drogowskaz musi pójść do miasta?” – dochodzi do mnie, na co z gniewem wykrzykuję mu moje firanki, zasłony na lustrach, samotność w mieszkaniu. Całe moje życie, które podporządkowałem jemu i jego idei. Nie mam ochoty z nim się rozsta-wać, ale dłuższe patrzenie na tę kamienną postać, której jedynie idee były pło-mienne, a ona sama niczym nie różniła się od granitu, było straszne. Pragnę, by jeszcze mi coś powiedział, by mistrz znów stał się Mistrzem, ale on nic nie mówi, stoi bez życia, bez idei, które żyją tylko w książkach. Krzyczę do nie-go, chcę mu pokazać, że nie może taki być naprawdę. W odpowiedzi odwraca się do mnie tyłem i tylko mówi: ,,To ty jesteś Mistrzem i to ty swoim życiem pokażesz jak żyją moje idee”. Odchodzę, czując się wolny i lekki. Nagle silny

Page 139: Literacka podróż po Gdańsku

~~~~~~~ 139

wiatr porywa mnie i zanosi do Bazyliki Mariackiej. Jest pusta, bez żadnych ozdób, rzeźb i  ludzi. W tle słyszę mój ulubiony nokturn c-moll op.48.nr 1 Fryderyka Chopina. Nie wiem, skąd do mnie dochodzi, ale po chwili słucha-nia mogę być pewien tylko jednego: że artysta wykonujący to dzieło jest genial-ny, bo melodia i tempo były idealne. Zamykam oczy i zaczynam wędrówkę po omacku w poszukiwaniu muzyka. Chwilę później zatrzymuję się. Otwieram oczy. Znajduję się przy głównym ołtarzu, przy którym stoi fortepian. Nikt na nim nie gra, klawisze same poruszają się w tempie utworu. Stoję, nie do-wierzając temu co się dzieje. Wszystkie światła zgasły, a jedyną rzeczą, którą widzę jest ów genialny instrument. Po chwili tuż przed fortepianem pojawia się jedna świeczka. Oświetla jego uchyloną pokrywę, na której wyrzeźbione jest moje życie: narodziny, studia, śmierć matki, praca, śmierć ojca, pierwsze czytanie mojego Mistrza, zamknięcie się, chwila teraźniejsza. Niczego już się nie lękam. Siadam na posadzce bazyliki w pozycji lotosu i zamykam oczy.

To była ostatnia notatka mojego sąsiada. Żałuję, że nie pozna-łem go wcześniej, że znam go tylko z jego słów. Niedawno natrafi-łem na ciekawy cytat Artura Schopenhauera: ,,Muzyka tym się różni od wszystkich innych sztuk, że nie jest odbiciem zjawiska lub lepiej, adekwatnej przedmiotowości woli, lecz jest bezpośrednim odbiciem woli samej”. Wola, przedstawienie, sen, jawa, współczucie, kontem-placja, lęk, strach, cierpienie, muzyka – wszystko to z pozoru wydaje się różne, ale tak naprawdę jest tym samym. Wielką jednością i har-monią. Bo nawet lęk i cierpienie są potrzebne, by lepiej zrozumieć Muzykę. Dlatego właśnie włączam nokturn c-moll op. 48 nr 1…