Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi,...

27

Transcript of Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi,...

Page 1: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,
Page 2: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

Historia o tym, jak pewien nie�mia�y i bardzowysoki ch�opiec z ma�ego angielskiego

miasteczka sta� si� legend�

John Cleese, aktor i scenarzysta obdarzony niepowtarzalnym talentemkomediowym. Cz�onek s�ynnego Lataj�cego Cyrku Monty Pythona,wspó�twórca tak kultowych filmów jakMonthy Python i �wi�ty Graalczy �ywot Briana oraz serialuHotel Zacisze. W szczerej i b�yskotliwiezabawnej autobiografii pisze bez zahamowa� o swoim dzieci�stwie,trudnych relacjach z matk�, problemach w zwi�zkach z kobietami,o brytyjskim i ameryka�skim biznesie rozrywkowym. Lecz przedewszystkim o tym, jak roz�miesza� ludzi.I jak zachowa� dystans wobec siebie.

Page 3: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,
Page 4: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

Tytu� orygina�u:SO, ANYWAY…

Copyright © John Cleese 2014All rights reserved

First Published as So, Anyway... by Random House Books

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kury�owicz s.c. 2015

Polish translation copyright © �ukasz Praski 2015

Redakcja: Beata Kaczmarczyk

Zdj�cie na ok�adce (front): Andy Gotts/Celebrity Pictures

Zdj�cia na ok�adce (ty�): © John Cleese, Rex Features and Alamy

Liternictwo na ok�adce: Stephen Raw

Projekt ok�adki: Richard Ogle

Opracowanie graficzne ok�adki polskiej: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kury�owicz s.c.

Sk�ad: Laguna

ISBN 978-83-7885-552-1

Ksi�ka dost�pna take jako e-book

Dystrybutor

Firma Ksi�garska Olesiejuk sp. z o.o. sp. j.Pozna�ska 91, 05-850 Oarów Mazowieckitel. (22) 721 30 00, faks (22) 721 30 01

www.olesiejuk.pl

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURY�OWICZ S.C.Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Page 5: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

Rozdzia� 3

K iedy udało mi się przetrwać bezustanne szyderstwa strasz-liwego pierwszego dnia w Szkole Podstawowej Świętego

Piotra, wieczorem leżałem spokojnie w swojej sypialni niczymnowy jeniec oflagu Colditz, zastanawiając się, jak mam przeżyć.Był tylko jeden promyk nadziei: mój cień. Bardzo się już przy-wiązałem do swojego cienia. Był starszym chłopakiem, nazywałsię John Reid i zgodnie z systemem obowiązującym u ŚwiętegoPiotra został mi przydzielony, aby nie odstępując mnie na krok,oprowadzał mnie po szkole, wyjaśniał, przestrzegał, zachęcał i spra-wdzał, czy w każdym miejscu umiem się zachować tak, jak powi-nienem. Był bardzo życzliwy i uczynny i po tylu latach wciążmyślę o nim z wdzięcznością, chociaż krótko potem opuścił szkołęŚwiętego Piotra i na dobre zniknął z oczu (w każdym razie mnie:nie chcę przez to powiedzieć, że nagle stał się niewidzialny czyprzezroczysty). Gdyby nie życzliwość Reida, przypuszczam, żeumknąłbym chyłkiem i schował się w kuble na śmieci, też na dobreznikając wszystkim z oczu, ponieważ odnosiłem wrażenie, że resztauczniów mnie nie cierpi. Na pewno nie bardzo umiałem sięzachować w towarzystwie – na przykład nadal wydawało mi się,że kopanie chłopaków w tyłek przysporzy mi w końcu popular-

Page 6: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

ności – w dodatku byłem irytująco wysoki, żałosny i wymocz-kowaty, ale Reid pomógł mi przeżyć dwa pierwsze tygodnie. Potempojawiła się dla mnie szansa.

Dysponowałem jeszcze jedną techniką przetrwania: czasemmówiłem coś, co rozśmieszało chłopaków. Gdy słyszałem ichśmiech, natychmiast ogarniało mnie miłe i ciepłe poczucie akcep-tacji, któremu towarzyszyła myśl: Może jednak jestem całkiemw porządku. Peter Cook zawsze twierdził, że celowo był zabawny,żeby powstrzymać dręczących go łobuzów. Sądzę, że w moimprzypadku było to mniej świadome działanie – raczej w rodzaju:„O, to było fajne”. I kiedy się rozluźniałem, stawałem się oczywiściezabawniejszy, bo ta iskra zawsze się żarzyła. Tak więc gnębienieustało i zacząłem nawiązywać pierwsze kontakty.

Jeżeli chodzi o naukę, byłem dość przeciętny. Po paru bardzołagodnych trymestrach – spędzonych na dyktandach, robieniukukiełek z papier mache i odróżnianiu słupków od pręcików –przeszedłem do klasy drugiej, gdzie nauczycielami byli sami męż-czyźni (z wyjątkiem żony dyrektora, z którą nie mógł się równaćżaden osobnik płci męskiej u Świętego Piotra, łącznie z dyrek-torem). Zacząłem łacinę, której uczył kapitan Lancaster, imponującyczłowiek o postawie wojskowego, nienagannie uczesanej grzywiesiwych włosów, bujnych, choć przystrzyżonych siwych wąsach,bardzo czerwonej twarzy i (według legendy) straszliwie wybucho-wym usposobieniu. Nauka stała się poważną sprawą, ponieważbaliśmy się, żeby nie wpadł w „pasję”. Duża część pracy na jegolekcjach polegała na uczeniu się na pamięć, co nawet mi siępodobało: lubiłem deklinować rzeczowniki i przymiotniki orazkoniugować czasowniki, a Bóg mi świadkiem, potrafił wbić namto do głów, bo nawet dziś wszystko pamiętam i potrafię powtórzyćbez namysłu. Zabawne jednak, że nigdy nie widziałem, by dałupust swojemu straszliwie wybuchowemu usposobieniu. Ale tylko

Page 7: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

dlatego, że staraliśmy się do tego nie dopuścić. (Później odkryłem,że mimo wojskowej postury i stopnia, a także reputacji furiataprzyczyną jego oschłości była tylko i wyłącznie nieśmiałość: podspodem krył się niezwykle łagodny i miły człowiek. Opowiadał,jak rozpoznawać śpiew ptaków, czytał nam Trzech panów w łódce –pod warunkiem że przerobiliśmy materiał. W jakiś dziwny sposóbprzerażająca reputacja przysłoniła jego naturalną dobroć, a fakt,że uczył WF-u, boksu i strzelania oraz nosił stopień kapitana,pomagał podtrzymywać ten fałsz).

Zawsze całkiem dobrze radziłem sobie z łaciną i matematyką.Właściwie nie wiem czemu. Być może dlatego, że jedno i drugiecechowało się pewną prostą logiką, którą mój umysł potrafiłogarnąć: należało nauczyć się zasad, a potem je stosować. W an-gielskim byłem najwyżej średni, a we wszystkich innych przed-miotach raczej kiepski, zwłaszcza we francuskim, który mniezdumiewał: trzeba było wydawać dziwne dźwięki, których nigdydotąd nie słyszałem i które nie miały absolutnie żadnego związkuze słowami na papierze. Dlaczego? Jaki w tym sens? A historia!Dlaczego mi opowiadano, jak król Alfred spalił ciastka? Jeżelichcieli mnie nauczyć, żebym nie przypalał ciastek, czemu po prostumi tego nie powiedzieli? Co król Alfred miał z tym wspólnego?Zresztą skoro był królem, co w ogóle robił w kuchni? A o cochodziło królowi Kanutowi, kiedy gawędził z morzem? Dlaczegozrobili go królem, skoro miał nierówno pod sufitem? Chybadworzanie na plaży powinni wyciszyć całą sprawę? Nic nie miałotu żadnego sensu, co wytrącało mnie z równowagi, ponieważ wciążjeszcze sądziłem, że wszystko powinno mieć sens, i gdy nie miało,budził się we mnie niepokój.

Najgorsza ze wszystkiego była religia. Religia naprawdę mnieprzerażała. Przede wszystkim cechowała ją ta sama bezsensownaprzypadkowość co historię. Zgoda, był niejaki Achab, który, jak

Page 8: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

pisze Biblia, „chodził pokornie”, i zdaje się Jan, który „jeździłszaleńczo”, chyba też jakiś Ezechiel, który „źle rysował”. Ale... towszystko działo się tysiące lat temu! Dlaczego oczekiwano odemnie, że będę się tego uczył na pamięć?! To prawda, przyjmowanopewne mgliste założenie, że dzięki temu znajdę się bliżej Boga, leczw takim razie, kim był Bóg, kiedy był u siebie? I dlaczego ciągle sięwściekał na swój naród wybrany, skoro bez trudu mógłby zmienićzdanie i zdecydować się na grupę bardziej skłonną do współpracy?

Niczego nigdy nie wytłumaczono jak należy. Tak jak zawszeuważano za rzecz oczywistą, że wiesz, dlaczego ważna jest naukałaciny, produkowanie kukiełek z papier mache czy wiedza, gdzieuprawia się len, moi nauczyciele jednomyślnie przyjęli założenie,że wiem, czym katolicy różnią się od protestantów, i że wiem, coto jest „życie wieczne”, jak gdybym widział to na półkach w skle-pach spożywczych. Ale religia budziła we mnie lęk przede wszyst-kim dlatego, że najwyraźniej miała być ważna, ponieważ co dzieńrano podczas modlitwy dyrektor czytał fragmenty Biblii. Niepotrafiłem jednak pojąć, o czym opowiadały, chociaż miałemwrażenie, że słyszę angielski. Gdyby je czytał po flamandzku,byłbym spokojniejszy, wiedząc, że nie mają być dla mnie zro-zumiałe, ale najwyraźniej spodziewano się po mnie, że się zorien-tuję, o co w nich chodzi: „Niechaj nie wie lewica twoja, co czyniprawica twoja”. Co proszę? „Błogosławieni cisi”. Naprawdę? Niesądzę, żeby ta rada coś mi dała. „Nie będziesz pożądał wołubliźniego swego”. Żartujecie sobie? Wszystko to byłoby ciekawe,gdyby nauczyciele o tym z nami rozmawiali z punktu widzenianaszych doświadczeń. Czemu więc nie rozmawiali?

Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyśzapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchającodpowiedzi, doszedł do wniosku, że ten człowiek nie ma pojęcia,o czym mówi. Podziwiam Nicolla za to, że dokonał tego odkrycia,

Page 9: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

mając zaledwie dziesięć lat. Ja potrzebowałem czterdziestu pięciu,zanim to do mnie dotarło: bardzo, bardzo niewiele osób majakiekolwiek pojęcie, o czym mówi. Wyobraźcie sobie, gdyby choćjeden z nauczycieli u Świętego Piotra oznajmił mi w 1949 roku:„Musisz zawsze pamiętać, że dziewięćdziesiąt procent tego, co cimówimy, to czyste brednie”. Wyobraźcie sobie, jaki to byłby impulsintelektualny!

Kiedy chodziłem na niedzielne spacery z tatą, podczas którychdokładnie opowiadałem o swoich obawach związanych z nad-chodzącym tygodniem, a on dodawał mi otuchy i zagrzewał dowalki od poniedziałku rano, wiele moich niepokojów brało sięz próby zrozumienia, co się, do cholery, dzieje i co to znaczy.

Najbardziej zaskakujące (i naprawdę dezorientujące) zdarzeniez początków mojego życia w Świętym Piotrze miało miejscepewnego popołudnia w trakcie „odpoczynku”, gdy wszyscy sie-dzieliśmy w swoich ławkach, czytając o przygodach Bigglesa i Bil-

ly’ego Buntera i trawiąc lunch. Uniosłem wzrok znad lektury i zo-baczyłem jednego ze swoich kolegów siedzącego po prawej stronie,mniej więcej cztery i pół metra ode mnie. Przerwał czytaniei z uwagą głaskał coś leżącego mu na kolanach. Ogarnęła mnieciekawość. Co mógł pieścić z taką czułością? Mój subtelny czytel-niku, wyprzedzasz o jakieś trzy linijki dziewięcioletniego Cleese’a,który rzucał hipotezę za hipotezą, usiłując pojąć, co jest grane.W końcu dane mi było zrozumieć. Trochę jak dawni mieszkańcyOceanii, którzy nie potrafili zobaczyć wielkiej łodzi, kiedy przybiłado ich brzegów, ponieważ istnienie łodzi tak gigantycznych roz-miarów absolutnie przekraczało granice ich dotychczasowegodoświadczenia, przez bardzo długi czas oswajałem się z rzeczywis-tością zjawiska, które bez wątpienia rozgrywało się na moichoczach. Potem jednak łuski spadły mi z oczu i z całą świadomościąstwierdziłem, że mój kolega zajmuje się własnym penisem. Patrząc

Page 10: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

na to z perspektywy czasu, muszę dodać na swoją obronę, żezmylił mnie niewzruszony spokój, z jakim to robił, jak gdyby bezpośpiechu temperował ulubiony ołówek; nie mieściło mi się w gło-wie, że można w tak prosty i zwyczajny sposób upubliczniaćintymną część ciała. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.Kiedy siedziałem, poszukując gorączkowo alternatywnej inter-pretacji, z lewej minął mnie jakiś chłopak, który nisko pochylony(aby nie zauważył go dyżurny nauczyciel, czytający książkę nadrugim końcu sali) ruszył biegiem w kierunku chłopaka z penisemna wierzchu i kucnął obok niego, żeby mieć najlepszy widok najego poczynania. Byłbym równie zdumiony przebiegiem zdarzeń,któremu się przyglądałem, gdyby obaj bezgłośnie unieśli się w po-wietrze i lewitując, przeobrazili się w pterodaktyle, po czymwyfrunęli przez okno.

Nie wiem, co się potem działo, mam pustkę w głowie. Pamiętamtylko, jak siedziałem w domu i opowiadałem o wszystkim tacie.Nazajutrz poszedł porozmawiać z dyrektorem, panem Tolsonem;następnego dnia pozwolono mi zostać w domu, a dyrektor wygłosiłdo całej szkoły mowę na temat części intymnych. Jak zwyklewykazując się przyzwoitością, pan Tolson zdawał sobie sprawę, żegdybym wysłuchał jego przemówienia, kolor twarzy mógłby mniezdemaskować jako piątą kolumnę wśród szkolnej społeczności.(Powinienem wyjaśnić, że to, co oglądałem, nie miało dla mniecharakteru seksualnego w rozumieniu dorosłych; uważałem poprostu, że penis powinien pozostać w sferze prywatności).

W innych dziedzinach zacząłem jednak przejawiać mniej nie-śmiałości – czyli, w żargonie Świętego Piotra, „patałachowatości”.Pewnego razu wdałem się nawet w bójkę z chłopakiem, który midokuczał. Leżałem na podłodze, mocując się z nim jak porządnyuczniak; walnąłem nawet jego głową o posadzkę i w tym momenciepomyślałem: Boże! Jeżeli zacznę przegrywać, zrobi mi to samo!,

Page 11: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

po czym oczywiście zacząłem przegrywać. Na szczęście pojawiłsię mój wychowawca, pan Howdle, i nas rozdzielił. Co ciekawe,mniej więcej wtedy przestali mnie dręczyć. Moja pierwsza bójkaokazała się ostatnią. Tak w każdym razie sądziłem, dopóki niedawnonie przeczytałem w „Sunday Timesie”, że w latach osiemdziesiątychpobiłem się z Terrym Gilliamem. Wydaje mi się to mało praw-dopodobne – ze względu na stosunkowo rzadkie przypadki walkina pięści w rodzinie Cleese’ów, statystycznie rzecz biorąc, powi-nienem pamiętać tak niecodzienne zdarzenia; wyraźnie odróż-niałyby się od mniej bokserskiego ducha reszty mojego życia.I z pewnością nie przypominam sobie żadnej bijatyki z TerrymGilliamem. Jeśli wolno mi zauważyć, gdyby do niej doszło, prawiena pewno bym go zabił. Sądzę, że artykuł w „Sunday Timesie” –jeżeli napisano w nim prawdę – można wytłumaczyć jedynie w tensposób, że Terry mnie zaatakował, a ja po prostu tego nie zauwa-żyłem. Z powodu pałąkowatych nóg Terry jest bardzo niski, więckiedy się przemieszcza, drepcze tak blisko podłogi, że bardzotrudno się zorientować, co tam kombinuje.

Ale odbiegam od tematu...Innym przyczynkiem do przełamywania własnej nieśmiałości

był fakt, że często brałem udział w grach z chłopakami, co mnietrochę rozluźniało; mam na myśli nie tylko sport, który niewymagał ani odwagi, ani siły, jak na przykład tenis stołowy, szachyi snooker, ale również (ponieważ odznaczałem się niezłą koor-dynacją wzrokowo-ruchową) kilka gier zespołowych – naturalnieoprócz rugby, które wymyślono dla złośliwych i brutalnych dryb-lasów. Nigdy nie rozumiałem wielu zasad gier, w których uczest-niczyłem, ale dla małych chłopców nie ma to większego znaczenia;kiedyś przyglądałem się dwóm chłopakom grającym w szachyi zauważywszy, że został zbity król, zwróciłem im na to uwagę,a w odpowiedzi usłyszałem: „Wiemy”. W każdym razie polega to

Page 12: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

na tym, że od czasu do czasu uczysz się kolejnej reguły, aż w końcupoznajesz ich tyle, że możesz grać, jak należy. (Z wyjątkiem rugby,gdzie nawet w międzynarodowych rozgrywkach wszystkie zasadyrozumie tylko sędzia, który przy każdej decyzji musi je tłumaczyćzawodnikom, zwłaszcza tym bardzo zwalistym).

Mniej więcej wtedy spotkałem nauczyciela, który wywarł namnie największe wrażenie: pana Bartletta. Zaczął mnie uczyćmatematyki i muszę wyznać, że w pierwszym trymestrze nierozumiałem prawie nic. Ale gdy wykładał mi to samo w następnymtrymestrze, chwytałem w lot: wszystko stawało się proste i oczywis-te. Zostałem więc przeniesiony do bardziej zaawansowanej grupy,gdzie pan Bartlett przedstawił mi nowe zagadnienia matematyczne,kompletnie niezrozumiałe aż do następnego trymestru, kiedy stałysię jasne jak słońce i bez trudu je sobie przyswoiłem. Innymisłowy, po promocji następowała konsternacja, a w kolejnym trymes-trze pełne zrozumienie. Pan Bartlett był bardzo dobrym nau-czycielem.

Jednak największe znaczenie pana Bartletta – dla każdegoz nas – polegało na psychologicznym uroku, jaki na nas rzucał.Zaczęło nam niebywale zależeć na sprawieniu mu przyjemności,nie tylko indywidualnie, lecz także jako całej klasie. Dlategosłuchaliśmy uważnie każdego jego słowa, a kiedy mieliśmy pracędo odrobienia, staraliśmy się ze wszystkich sił wykonać ją jaknajlepiej. Przypominam sobie, jak pewnego wieczoru, gdy wszyscysiedzieliśmy w Wielkiej Sali, rozwiązując zadania z geometrii dlapana Bartletta, jeden z chłopców, David Rogers, miał kłopotytechniczne z cyrklem – przyrządem zaopatrzonym w ostry metalo-wy kolec, który należało wbić w kartkę papieru, a potem obracaćdrugim ramieniem narzędzia, aby nakreślić idealny okrąg. Z wolnazacząłem sobie zdawać sprawę z narastającej udręki Rogersa sie-dzącego w ławce obok: wyglądało na to, że ilekroć był bliski

Page 13: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

narysowania pięknego, równiutkiego koła, czubek cyrkla wyska-kiwał ze swojego miejsca, a razem z nim ześlizgiwał się ołówek,tworząc na kartce paskudny zygzak i rujnując niemal skończonyokrąg. W tym momencie Rogers wydawał cichy, zdławiony krzykwściekłości, chwytał gumkę i zaciekle ścierał swoje prawie, prawiegotowe koło, po czym łapał cyrkiel, wbijał w kartkę – która popierwszych czterech czy pięciu próbach zaczynała przypominaćz lekka zaorane pole – i z niewiarygodną skrupulatnością zaczynałnim obracać, dopóki ołówek nie zatoczył łuku trzystu pięćdziesięciustopni, bo właśnie w tym momencie czubek cyrkla znów obsuwałsię po papierze, psując świetne dotąd dzieło i wywołując następnyzduszony ryk rozpaczy Rogersa, który wpadał w kolejny szałgumowania, coraz bardziej przypominający akt zemsty. Ale zemstyna kim? Chyba na samym życiu...

Później doszedłem do wniosku, że zabawna była nie tyle samazłość, ile kryjący się za nią strach, paraliżująca obawa przed utratąprzychylności pana Bartletta, przed wyrzuceniem w ciemnościzewnętrzne na resztę trymestru. Na tym polegała jego niezwykłamoc, dzięki której nad nami panował. Nie baliśmy się jego wściek-łości, baliśmy się stracić jego aprobatę. Wiele lat potem uświado-miłem sobie, że to bardzo podobne do dąsów ukochanej osoby.Wszyscy znamy ich dziwnie potężną siłę rażenia...

Następnie Rogers zrobił rzecz, która była najzabawniejsza zewszystkiego, co widziałem w dotychczasowym życiu. Poszedłpożyczyć od kogoś scyzoryk, zdecydowanym krokiem zbliżył siędo kosza na śmieci i twardo tłumiąc straszliwą, zimną furię, któramimo wszystko wprawiała go w lekkie drżenie, zaczął zaciekleostrzyć czubek cyrkla. Pomysł, żeby ostrzyć metalowy szpikulecza pomocą zwykłego scyzoryka, w połączeniu z maniakalnym,lodowatym spokojem Rogersa i ledwie hamowaną, kipiącą żądząkrwi, która nim powodowała; świadomość, że kryje się za tym

Page 14: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

paniczny strach przed nieuchronną niełaską pana Bartletta – wszyst-ko to złożyło się w potężną burzę komizmu, która zupełnie mnierozwaliła. Im głośniej ryczałem ze śmiechu, z tym większą deter-minacją i zajadłością Rogers usiłował usprawnić swój cyrkiel!

Napięcie Rogersa było niemal identyczne ze stanem emocjo-nalnym, do którego Connie Booth i ja próbowaliśmy doprowadzićBasila w trakcie każdego z odcinków Hotelu Zacisze. Ponieważnapisano już tak wiele na temat gniewu Basila, dokonując przytym wielu uproszczeń lub po prostu pisząc nieprawdę, może wartosprostować nieścisłości. Chociaż podejrzewam, że taka próba jestskazana na porażkę.

Gniew Basila prawie zawsze bierze się ze strachu: strachu przedzłym raportem z kontroli inspektora hotelowego; strachu, że otrułgościa; strachu, że inspektor sanitarny zobaczy szczura; strachuprzed zdenerwowaniem ważnych gości, na przykład psychiatrówalbo lorda; strachu, aby nie obrazić gości z Niemiec; strachu przedujawnieniem faktu, że kucharz jest niezdolny do gotowania podczasWieczoru Smakoszy; strachu przed ośmieszeniem się przed przy-jaciółmi zaproszonymi na rocznicę ślubu; strachu, by goście z Ame-ryki nie odkryli, że w kuchni nie ma kucharza; strachu, by żonanie przyłapała go w niedwuznacznej sytuacji z jasnowłosą Australij-ką czy atrakcyjną Francuzką; strachu, by żona się nie dowiedziała,że grał na wyścigach konnych albo próbował zaoszczędzić, za-trudniając nieudolnych budowlańców... mam kontynuować?

Potem, z powodu stresu wywołanego tym strachem, na po-czątku każdego odcinka zaczyna popełniać drobne błędy. Gdyjego wysiłki naprawy sytuacji spełzają na niczym, wpada w corazwiększą panikę i desperację, przez co podejmuje coraz gorszedecyzje, aż wreszcie wykopuje pod sobą dołek czy kilka dołków,z których nie ma już ucieczki.

To po prostu dobra, staroświecka farsa: 1) bohater robi coś,co musi zatuszować; 2) z powodu narastającej paniki dokonuje

Page 15: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

coraz bardziej nietrafionych wyborów; 3) pakuje się w śmiesznesytuacje; 4) jego grzechy w końcu wychodzą na jaw (albo niezostają wykryte), i wszystko dobre, co się dobrze kończy.

(Nawiasem mówiąc, proszę mi wybaczyć użycie rodzaju męs-kiego w powyższym akapicie, ale nie znam klasycznej farsy, którejbohaterką byłaby kobieta).

Powinienem tu wskazać na jeszcze jedno podobieństwo międzyBasilem Fawltym a Davidem Rogersem. Otóż zabawny jest tylkotłumiony gniew. Gdyby Basil kiedykolwiek całkiem stracił nadsobą panowanie i zaczął się wydzierać na ludzi, widzowie raczejby się nie śmiali. Kiedy stara się go pohamować, ale wiele cha-rakterystycznych oznak świadczy o tym, że mu się nie udaje(bezinteresowny sarkazm, wymierzanie samemu sobie klapsa,okładanie samochodu, przesadnie staranny dobór słów, gwałtownetrzaskanie słuchawką), właśnie wtedy staje się zabawny, tak samojak David Rogers, gdy miarowy ruch, którym ostrzył cyrkiel,zdradzał gotującą się wewnątrz potworną furię. Można spojrzećna to w ten sposób: prawdziwy gniew może się sprawdzić w pra-wdziwym życiu; nie sprawdzi się w komedii. Zabawny jest wy-łącznie gniew nieudolny.

Tak czy inaczej...Pan Bartlett był imponującą postacią nie tylko dzięki swoim

umiejętnościom pedagogicznym i zdolności panowania nad nami;imponował mi pod każdym innym względem i był pierwszymtakim poznanym przeze mnie człowiekiem. Przejawiało się tow dwojaki sposób. Po pierwsze, wydawało się, że wie wszystkoo wszystkim. Gdy z wolna zacząłem to sobie uświadamiać i ogarniałmnie coraz większy podziw, nasunęła mi się myśl, że gdybymmógł zdobyć dość informacji o wszystkich aspektach świata, teżzdołałbym całkowicie zapanować nad własnym życiem i stać sięodporny na pociski zawistnego losu: zwłaszcza na docinki, sarkazmi dokuczanie. Zacząłem mieć więc obsesyjne poczucie, że powi-

Page 16: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

nienem wiedzieć wszystko o wszystkim. Może zabrakło mi in-telektu i siły woli, by rozwinąć ten projekt, co jednak nigdy niezachwiało moim przekonaniem, że wszechwiedza rozwiąże każdyewentualny problem.

Drugim aspektem osobowości pana Bartletta, który wywarłsilny wpływ na mnie oraz na kilka pokoleń uczniów ŚwiętegoPiotra, była jego wymagająca natura; jego życie wyglądało jakciągła krucjata samotnego dżentelmena przeciwko wszelkim wul-garnościom. Nie mam na myśli tego, co uchodziłoby za wulgarnew Wielkiej Brytanii roku 2014: prostackich rozmów o tyłkach,piersiach i genitaliach, przeklinania, agresywnych i obraźliwychzachowań, piercingu, tandetnych strojów, pijaństwa, ostentacyjnegoblichtru, ogolonych głów, tatuaży, programów telewizyjnych typureality show, marketingu i wszystkich innych krzykliwych formzachowania, które doprowadziły nasz wielki kraj do dzisiejszegostanu. Nie, pan Bartlett był zbulwersowany (to jego ulubionesłowo) znacznie subtelniejszymi rzeczami: na przykład najdrob-niejszym przejawem „popisywania się” czy zwracania na siebieuwagi – nazywał to „autoreklamą”. Co by pomyślał o naszejkulturze celebrytów? Prezentował podejście do życia dżentelmenaz epoki edwardiańskiej: uprzejmość, takt, umiar, dbałość, by niestawiać innych w kłopotliwym położeniu, dyskrecja, wyczucie,życzliwość, skromność – nie, bardziej niż skromność, skłonnośćdo usuwania się w cień; miał wszystkie cechy, które zdyskwalifi-kowałyby każdego starającego się o pracę w „Daily Mail”. Aleurok tej postawy polegał na poczuciu humoru, a nawet odrobinieżartobliwości w jego ciągłym „zbulwersowaniu”; poza tym rzadkobywał głęboko zbulwersowany; czasem tylko lekko zbulwersowany,na przykład naszą głupotą, której dowodów dawaliśmy niemało.Na każdy nasz najnowszy kretyński wyczyn reagował cudowniekamienną twarzą, wyrażającą konsternację i zdumienie; jeżeli udałosię nam go zadowolić, towarzyszył temu niemal filuterny błysk

Page 17: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

w oku. Pragnęliśmy tego jak kanie dżdżu i od czasu do czasunagradzał w ten sposób niektórych z nas – swoich ulubieńców.Był naszym bogiem, wysokim, o pociągłej twarzy i wielkiej kul-turze, którego kochaliśmy i którego bardzo się baliśmy. Kiedyoddawaliśmy mu kiepską pracę, wkraczał do klasy z takim wyrazemtwarzy, jak gdyby jego matkę właśnie wrzucono do maszynki domięsa, i oznajmiał: „A więc... wojna”. Potem wolno podchodziłdo okna i nieobecnym wzrokiem wyglądał na zewnątrz, a wtedywszyscy mieliśmy ochotę popełnić samobójstwo i modliliśmy się,by znów uśmiechnął się do jednego z nas. Za mną nie przepadał,ale zawsze mogłem mieć nadzieję. Tymczasem uwielbiałem go zadowcip: gdy kiedyś powiedział jednemu z chłopców, że „bezuży-tecznie marnuje przestrzeń”, uznałem, że to najdowcipniejszakwestia, jaka padła od początku świata. (Nadal tak uważam, chociażjuż wiem, że nie była oryginalna).

Wśród nauczycieli był jeden, który nawet mnie lubił, na pewnow pewnej mierze dlatego, że i ja go dość lubiłem. Nie lubił gojednak nikt inny – może dlatego, że miał mało atrakcyjną powierz-chowność. Właściwie to nieprawda. Wyraziłem się zbyt uprzejmie.Był brzydki. Boże, ależ był koszmarny. Mógłby wygrywać wszystkiekonkursy, nie wyjmując nawet zębów. Co ciekawe – i urocze –był także nieco próżny: ciągle poprawiał włosy i zerkał w lusterko.Dziwnie wzruszający był jego widok, kiedy w ten sposób walczyłz trudnościami nie do pokonania – jak gdyby Quasimodo próbowałużywać kredki do oczu albo człowiek-słoń nakładał sobie tupecik.

Nazywał się wielebny A.H. Dolman i był Niemcem. Niewiedzieliśmy nic więcej, chociaż domyślaliśmy się, co może ozna-czać A. Równie odrażający był także pod innymi względami. Byłbardzo gruby (przepraszam! – miał sporą nadwagę) i człapał poszkole, zderzając się z ludźmi i tarasując drzwi, nie miał teżwonnego oddechu, więc staraliśmy się nie stawać za blisko, opo-wiadał wymęczone, bezsensowne dowcipy, które potem wyjaśniał,

Page 18: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

miał raczej gardłowy akcent (niespodzianka!) i mówił jakimś niezna-nym dialektem angielskiego, w którym roiło się od specyficznychulubionych powiedzonek w rodzaju „naprawdę mówiąc”, „mówiącw istocie”, „ogólnie mówiąc”, „zazwyczaj mówiąc” i szczególnie„tak naprawdę”, które pojawiało się mniej więcej co dwadzieściasekund. Dlatego, naturalnie mówiąc, zaczęliśmy liczyć, ile razy ichużywa. Od kapitana Lancastera przejął obowiązki naszego nauczy-ciela łaciny; to dla mnie zagadka, jak udało mi się czegoś od niegonauczyć, ale się uczyłem, bo lubiłem łacinę, i to chyba najważniejszypowód, dla którego zapałaliśmy do siebie wzajemną sympatią.

I całe szczęście, ponieważ gdy w 1953 roku pan Tolson spytałpana Bartletta, czy powinienem się ubiegać o stypendium z ma-tematyki w Clifton College, a pan Bartlett odrzucił ten pomysł,poczciwy wielebny Dolman nalegał, żebym starał się o stypendiumz łaciny. Nie udało mi się, lecz z niewiadomego powodu przyznanomi jednak matematyczne (w wysokości trzydziestu pięciu funtówrocznie). I cóż na to powiesz, Boże?

O ile pamięć mnie nie myli, lubiłem pozostałych nauczycieli:pana Gilberta, pana Howdle’a, pana Sangera-Daviesa (nazywanegoSangerem-Pliszką od jego charakterystycznego chodu), pana Tho-ma, który nosił zamszowe buty na kauczukowych podeszwachi wydawał się nieco barwniejszą postacią od innych, oraz sym-patycznego pana Hickleya od muzyki, który w końcu wyrzuciłmnie z lekcji śpiewu, ponieważ byłem strasznym beztalenciem,w dodatku z tendencjami do zachowań wywrotowych. (Zemściłemsię piętnaście lat później, kiedy jako jedyny z jego uczniów wy-stąpiłem w musicalu wystawianym na Broadwayu). Właściwie todość dziwne, że darzyłem ich taką sympatią: gdy chłopcy rozgrywalidoroczny mecz krykieta z ciałem pedagogicznym (używającymbardzo wąskich, przyciętych wybijaków), zawsze życzyłem nau-czycielom zwycięstwa, nawet kiedy sam grałem. Przypuszczam, że

Page 19: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

przez to, iż tak bardzo ufałem tacie i wierzyłem, że zawsze działadla mojego dobra, przeniosłem tę wiarę na nauczycieli, którzyzresztą stanowili grupę jednakowo porządnych i życzliwych ludzi.Bez względu na uczucia, jakie do nich żywiłem, wyczuwałem, żesłabość do mnie mieli tylko wielebny Dolman i dyrektor.

Na pierwszy rzut oka pan Tolson sprawiał wrażenie WIEL-KIEGO. W istocie nie był aż tak wielki, ale taki się nam wydawał.Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, potężne barki, okazały torsi szeroką, okrągłą twarz, którą zwykle rozjaśniał przyjazny uśmiech,nieco roztargnione oczy za dużymi okularami bez oprawek; w do-datku całość wieńczyła wspaniała, rozległa i zaskakująco różowałysina. Na następny rzut oka sprawiał wrażenie kogoś... ważnego.Czuło się, że niepodzielnie włada szkołą i że jego słowo zawszema moc sprawczą. A nawet więcej: atmosfera szkoły stanowiłaprzedłużenie jego samego. Po trzecie – i najbardziej niezwykłe,jak się miałem przekonać – był człowiekiem otwartym emocjonal-nie, w odróżnieniu od pełnego finezji, dystyngowanego panaBartletta czy przerażająco szorstkiego i nieśmiałego kapitanaLancastera lub odrażającego wielebnego Dolmana. Był z gruntużyczliwym optymistą, serdecznym i na wskroś przyzwoitym, choćdość łatwo się denerwował, zwłaszcza jeśli chłopcy okazywali sięmięczakami albo szkole groził bałagan, albo gdy nasi odwiecznirywale, chłopcy ze szkoły Świętego Dunstana z Burnham-on-Sea,wygrali z nami w piłkę nożną. Najbardziej jednak srożył się (iróżowiał), wdając się w utarczkę z piękną, elegancką, majestatycznąjak cesarzowa Jean Tolson, ciemnowłosą, rasową istotą czystejkrwi latynoskiej, która z odległości trzydziestu kroków potrafiłapołożyć trupem człowieka jednym uderzeniem języka. Wspomnia-łem, że słowo Geoffreya Tolsona miało moc sprawczą, ale niedotyczyło to sytuacji, kiedy mówił do pani Tolson, ponieważ wtedysłowo traciło jakąkolwiek moc: chyba zupełnie opadało z sił

Page 20: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

i potrzebowało reanimacji. Na ogół jednak pan Tolson był pogodny,często miał żartobliwy błysk w oku i stroił sobie niewinne żarty.Darzyłem go głęboką sympatią i zaufaniem.

Dziwne, że najbardziej wryło mi się w pamięć zdarzenie, gdyzganił mnie za arogancję. Wziął mnie na bok i wyjaśnił, że doszłygo słuchy, iż poprzedniego dnia na boisku krykietowym zacho-wałem się niestosownie: wprawdzie niczego złego nie powiedziałem,ale z mowy mojego ciała można było wyczytać odrobinę buty,zarozumialstwa, „nadymania się jak paw”. Miał zresztą rację:ostatnio zaczęło mi się wydawać, że całkiem nieźle gram w krykie-ta, i owszem, popisywałem się, byłem „zbyt zapatrzony w siebie”i „woda sodowa uderzyła mi do głowy”! Tolson wytłumaczył mi,bardzo łagodnie, że to nie jest w dobrym tonie i nie powinno siępowtórzyć. Wiedziałem, że ma rację, zrobiło mi się wstyd i po-starałem się, aby to się więcej nie powtórzyło.

Incydent jest o tyle ciekawy, że ów stosunkowo skromnywybuch egotyzmu (czy „autoreklamy”) został najwyraźniej od razuzgłoszony najwyższej władzy i w ciągu kilku godzin zażegnanogroźbę, że tak niemęskie, śródziemnomorskie zachowanie rozpo-wszechni się wśród pozostałych chłopców. W tej sprawie Tolson,Bartlett, kapitan Lancaster i reszta prezentowali wspólne stanowi-sko: żadnej pychy, żadnych ekstrawagancji, żadnego „zadzieranianosa”... żadnego braku manier... żadnych zachowań niegodnychdżentelmena. (Jakiż to kontrast z moim doświadczeniem sprzedkilku lat podczas sesji terapii małżeńskiej w Kalifornii, kiedytłumaczyłem [bardzo znanemu] terapeucie, że „przechwalanie się”uważano w Anglii za mało wyszukane, jeśli nie prostackie, a w od-powiedzi usłyszałem, że „autopromocja” jest zachowaniem jaknajbardziej dojrzałym i w pełni akceptowanym społecznie).

W akcie, który ukształtował mój światopogląd, pan Tolsonzabrał kiedyś całą szkołę do kina na Scotta na Antarktydzie. Wszyst-kim zaimponowało bohaterstwo Scotta, który bez słowa skargi

Page 21: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

znosił cierpienie. Nie można się było jednak oprzeć wrażeniu, żeprzesłanie filmu nie sprowadza się do tego, iż najwyższą formąangielskiego heroizmu jest stoicyzm w obliczu klęski, ale że w przy-padku Scotta posmak sukcesu mógłby splamić męstwo, z jakimznosił przeciwności losu. Przecież on i jego ludzie zamarzli naśmierć, tracąc złoty medal na rzecz Norwegów, tak samo jakszarża lekkiej brygady w bitwie pod Bałakławą zyskała na wspa-niałości, ponieważ okazała się zupełnie bezsensowna, a męczeństwogenerała Gordona, którego bez pośpiechu zarąbano na śmierć,robi tym większe wrażenie, że doszło do tego w trakcie całkowitegounicestwiania jego oddziałów w Chartumie. Z drugiej stronyheroizm lorda Nelsona i generała Wolfe’a być może stracił niecoblasku z powodu bliskiego związku z dwoma bardzo ważnymizwycięstwami, nawet jeśli obaj zarobili parę dodatkowych punktówdzięki temu, że zginęli w momencie triumfu. Moim zdaniemAmerykanie prawdopodobnie podejrzewają, że generał Custer mógłbyć z pochodzenia Brytyjczykiem.

Właściwie, patrząc na naszych bohaterów narodowych uwa-żanych za wzory do naśladowania, trudno w którymś z nichdostrzec radość i optymizm. Wyczuwa się nawet nutę depresji.Co ciekawe, wyrażenie joie de vivre* chyba pochodzi z obcegojęzyka.

Niemniej jednak, mimo że pokazywano nam pouczające historieo walorach porażki, pan Tolson zaś przypominał mi, że powinienempowściągnąć swoje wybujałe ego, dalej nabierałem pewności siebie,a nawet poczucia własnej wartości. Muszę za to podziękować swoimkolegom. Kilka lat temu amerykańska psycholożka Judith Harrisoburzyła establishment terapeutów, sugerując, że przywiązuje sięnadmierną wagę do wpływu rodziców na rozwój dziecka, a niedocenia się oddziaływania grupy rówieśniczej. Bez względu na

* Joie de vivre (fr.) – radość życia.

Page 22: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

naukowe argumenty za tą teorią lub przeciw niej, nie ulega wątp-liwości, że mój poziom patałachowatości gwałtownie spadał, mię-czakostwo w zauważalny sposób obumierało, a wszystko dziękizabawom z kumplami.

Z pewnością nie miało to nic wspólnego z moimi osiągnięciami.Nie wykraczały poza przeciętne, prócz wyników z matematykii łaciny, nie wykazywałem też zdolności twórczych. Gdy wielebnyDolman obsadził mnie w roli Malwolia w Wieczorze Trzech Króli,kompletnie nie wiedziałem, co mam robić ani nawet mówić. Dodziś pamiętam, jak recytowałem: „M, O, A, J – to nie tak jasnejak początek – a przecie – byle zadać sobie trochę mozołu, możnawszystko do mnie zastosować, bo każda z tych liter wchodzi domojego nazwiska”*, nie miałem bladego pojęcia, co to znaczy.Nikt mi niczego nie wytłumaczył (nawet tego, dlaczego jest takieważne, by Malwolio miał „podwiązki na krzyż zawiązane”), aleprzynajmniej wyszedłem na scenę, powiedziałem swój tekst bezpomyłki, a chociaż nie pamiętam, żebym usłyszał choć jedenwybuch śmiechu, nie zemdlałem i wszyscy wydawali się zadowoleni.

W ostatnim roku nauki u Świętego Piotra wykonałem jednakolbrzymi krok naprzód. Czytałem kiedyś książkę pod tytułemMastery autorstwa George’a Leonarda, niezwykłego człowieka, którypomagał Michaelowi Murphy’emu prowadzić Instytut Esalen w BigSur, dokąd jeździły najtęższe umysły w Ameryce, aby „mówić, conaprawdę myślą”. Zawarł w niej spostrzeżenie, że gdy pracujemynad zdobyciem jakiejś umiejętności, nie doskonalimy się stopniowo,jakbyśmy wspinali się po prostej linii wykresu; postępy pojawiająsię nagle. Po okresie, kiedy wydaje się nam, że nasza sprawnośćw ogóle się nie poprawia, jeśli cierpliwie ćwiczymy dalej, następujenieoczekiwany przeskok na następny poziom. Zastój... skok! Za-stój... skok! Zastój... skok! Trochę jak w koncepcji saltacjonizmu

* Wieczór Trzech Króli Szekspira w przekładzie Leona Ulricha, akt II, scena 5.

Page 23: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

w teorii ewolucji. Przeżyłem coś takiego, ucząc się matematykiu pana Bartletta, a teraz nagle okazałem się dobry w wielu dzie-dzinach – nie tylko dlatego, że byłem już wyższy od wszystkichnauczycieli, nie wyłączając pana Tolsona. (Chociaż wzrost pomagałmi w takich rzeczach jak skok wzwyż, boks, bieg przez płotki,kręgle, dzięki niemu czułem się też trochę ważniejszy niż kiedykol-wiek wcześniej).

Pa�stwo Tolson, pan Bartlett (z prawej) i ja, za pani� Tolson.

Byłem teraz w klasie złożonej z zaledwie sześciu trzynastolat-ków. Nie czułem się jak w szkole; raczej jak w jakimś ekskluzyw-nym klubie nauki. Uczono nas indywidualnie, co uwielbiałem.Każdy przedmiot stawał się fascynujący i przyjemny jak nigdydotąd (i jak rzadko potem, choć wówczas jeszcze o tym niewiedziałem). Pamiętam, jak myślałem, że w tej atmosferze stajęsię bystrzejszy, a nawet poprawiam swoje umiejętności w dziedzi-nach życia, które wcześniej stanowiły dla mnie czarną magię.W szczególności w rugby. Nadal byłem zbyt tchórzliwy, żeby

Page 24: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

wstawiać mnie do pierwszej piętnastki, ale ponieważ przewyż-szałem pozostałych o jakiś metr, w drugim składzie okazałem sięnie do zatrzymania. W pierwszym meczu ze szkołą King’s w Taun-ton dostałem podanie, zobaczyłem, jak zwarte szeregi drugiejpiętnastki King’s rozpierzchają się przede mną, przebiegłem międzynimi i zdobyłem punkty. Po wznowieniu gry nasza drużyna przejęłapiłkę, która dostała się w moje ręce, i znów uzyskałem przyłożenie.Po jakimś czasie stało się to niemal monotonne. W dawnychczasach, gdy dostawałem piłkę, szybko ją oddawałem, zanim ktośzdążył mi zrobić krzywdę, teraz jednak galopowałem spokojnieniczym żyrafa wśród Pigmejów, którzy za każdym razem roz-stępowali się przede mną jak Morze Czerwone przed Mojżeszem,pozwalając mi bez żadnych przeszkód przyłożyć piłkę międzysłupkami. Przypuszczam, że wygraliśmy jakieś 430 do 0.

Ciekawiej wyglądał rewanż. Rozpoczęła drużyna King’s, piłkęprzejęli zawodnicy Świętego Piotra, podali do mnie i ruszyłemnaprzód. Ale nagle zobaczyłem niewielką bluzę King’s, która biegław moją stronę, zamiast przede mną uciekać. To naturalnie wzbu-dziło moje zainteresowanie. W bluzie, rzecz jasna, kryło się jakieśmałe stworzenie i kiedy zwolniłem, żeby się lepiej przyjrzeć, naglepochyliło głowę, przyspieszyło i rąbnęło mnie bykiem w splotsłoneczny. Wywołało to widowiskowy efekt, zbliżony do zburzeniawieży Eiff la w zwolnionym tempie. Zniesiono mnie z boiskai musiałem leżeć za linią boczną, nie mogąc oddychać przez półgodziny, podczas gdy King’s do przerwy zdobył ogromną przewagępunktową. Wyszedłem jednak na drugą połowę i w momencie,kiedy dostałem piłkę, poszukałem wzrokiem zamachowca. Odrazu się odnalazł! I z zawrotną szybkością pędził prosto na mnie!Zaczekałem, aż pochyli głowę, i wybierając odpowiedni moment,obróciłem ku niemu biodro... tak więc zamiast wbić mi się brzuch,czubek jego głowy trafił w moją twardą kość. To był jego koniec.

Page 25: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

Święty Piotr wygrał jakieś 130 do 18, ale mimo wszystko meczokazał się o wiele bardziej wyrównany.

Myślę, że ostatnie miesiące spędzone w szkole Świętego Piotrabyły na swój dziecięcy sposób najszczęśliwszym okresem mojegożycia. Dobrze sobie radziłem – byłem nawet kapitanem drużynykrykieta, chociaż nie pamiętam, żebym zdobywał dużo runów czyeliminował wielu odbijających – nauka była przyjemna, czułemradość i pewność siebie, wszystkich lubiłem (i oni chyba też mnielubili, co było bardzo ważne). Patrząc wstecz, widzę „złote czasy”,beztroskie i szczęśliwe dni, gdy wszystkie bardziej dorosłe kłopo-ty – zmartwienia, jak sobie z czymś poradzisz, czy wystarczającodużo się uczysz, żeby zdać egzaminy, rozczarowania, że niektórzysą lepsi w tym, na czym ci naprawdę zależy, niepokój o stan swojejcery, uczucie beznadziejnej nieporadności w towarzystwie dziew-czyn... nie zaczęły nawet jeszcze majaczyć na horyzoncie.

Jedyną dostrzegalną ciemną chmurą widoczną na błękitnymhoryzoncie była... moja matka. Ciemną chmurą? Już wyjaśniam.

Istotną cechą ludzkiego aparatu percepcyjnego – pięciu zmys-łów – jest fakt, że został przystosowany do wykrywania zmian.Ruch, nowy dźwięk, ukłucie, inny smak czy zapach – natychmiastto wychwytujemy. To mechanizm samozachowawczy. Jeśli nic sięnie zmienia, jesteśmy bezpieczni. Dlatego zapominamy o czymś,co się nie zmienia: warkot wiertarki, tak irytujący rankiem, popołudniu przestaje do nas docierać, jeżeli świadomie nie zwrócimyna niego uwagi. Podobnie jest z „atmosferą”. Przyzwyczajamy siędo niej, aż staje się tak znajoma, że przestajemy na nią zważać.Historia, którą chcę teraz opowiedzieć, wiele mówi o typowejatmosferze panującej w domu Cleese’ów w Weston.

Gdy miałem dwanaście lat, przeprowadziliśmy się (kolejny raz)do mieszkania na piętrze tuż przy szkole Świętego Piotra (i rodzicemogli patrzeć, jak idę podjazdem, przechodzę na drugą stronę

Page 26: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

ulicy, przez bramę i aż do wejścia z tyłu szkolnego budynku, gdziesię odwracałem, żeby im pomachać). Właśnie w tym domu pewnegowieczoru ojciec poprosił mnie, żebym usiadł, po czym spokojniemi wyjaśnił, że za kilka dni matka prawdopodobnie się wyprowadzii zamieszka gdzie indziej; do nas wprowadzi się natomiast jegosiostra Dorothy, żeby się nami zająć. Dziwne, ale nie przypominamsobie, aby zabrzmiało to szczególnie dramatycznie ani nawetzaskakująco. Bardzo lubiłem Dorothy, więc pomyślałem po prostu:Kiedy przyjedzie ciocia, będzie spokojnie i wesoło, wszyscy będądla siebie mili i wszystko będzie proste.

Ale do niczego takiego nie doszło. Tato więcej o tym niewspominał. Dorothy, która z nami pomieszkała, wyjechała i bardzodługo jej nie widziałem. Rok później przeprowadziliśmy się doBristolu, gdzie wkrótce miałem zostać uczniem Clifton College,a matka, rzecz jasna, pojechała tam z nami.

Dom raczej mi się podobał. Czułem się w nim dobrze, ponieważprzez długie lata należał do dziadka i tu go odwiedzaliśmy; gdyw 1952 roku dziadek zmarł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat,zostawił dom w spadku tacie. Po raz pierwszy mieliśmy dla siebiecały dom; to był bliźniak z miniaturowym ogródkiem od frontui małym ogrodem z tyłu, na którego końcu znajdował się komisariatpolicji Redland, dzięki czemu czuliśmy się bardzo bezpiecznie.

To był mój dwunasty dom w ciągu trzynastu lat. Po częścidlatego, że mam kiepską pamięć wzrokową, lecz także i dlatego,że nigdzie dłużej nie zagrzałem miejsca, mam w głowie jedyniefragmentaryczne obrazy z pierwszych jedenastu. Pamiętam sypial-nię, gdzie mama okładała pięściami tatę, schody prowadzące domieszkania pani Phillips, ogród za domem, gdzie zdobyłem setkęw krykiecie, salon w Burnham, z którego uciekła nasza papużkafalista. Potrafię sobie jednak przypomnieć szczegółowo każdy pokójprzy East Shrubbery 2 w Redland, niedaleko Clifton w Bristolu,

Page 27: Historia o tym, jak pewien niemiay i bardzo · Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi,

ponieważ miał to być mój dom przez następne pięć lat – czyliwedług standardów Cleese’ów prawie epokę geologiczną. Pozatym spędzałem w nim dużo czasu nie tylko dlatego, że nie miesz-kałem w internacie, ale również z tego powodu, że nawet podczaswakacji bardzo rzadko ryzykowaliśmy wyjazd w dalsze strony.

Wspominam go z prawdziwym sentymentem: wydawał mi siębezpieczną bazą, z której mogłem wyruszyć w doroślejszy świat.