Herbasencja - Wrzesień 2015

62

description

Ze wstępu: (...) Sierpień, mimo niemalże abolutnego salonikowego zastoju, zaowocował kilkoma bardzo wartościowymi „nabytkami“. W herbasencjowej poezji debiutuje Stefan Buchta, reprezentant Śląska, który w poezji chętnie nawiązuje do tego regionu i jego historii. W prozie debiutantów trzech: Anna Grzanek z humoreską na temat nieba, które nie do końca pasuje pewnej poczytnej pisarce, Klara Tabelkowska z dwoma zwycięskimi drabblami z Po-sto-słowia i mój osobisty faworyt – Michał Rybiński. „Pływał raz marynarz stary...“ to magiczna opowieść, w niespotykany sposób definująca znane wszystkim pojęcia z morskiej terminologii. Wiecie, czym jest wilk morski, co to są ognie świętego Elma? Chyba jednak nie... Opowiadanie polecam z całego serca, moim zdaniem jest to jeden z najmocniejszych kandydatów do nagrody Srebrnej Łyżeczki. (...)

Transcript of Herbasencja - Wrzesień 2015

Page 1: Herbasencja - Wrzesień 2015
Page 2: Herbasencja - Wrzesień 2015

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3PoezjaJakub Tomkiewicz

o humaniście i suchych liściach 5krysTian sTefanowski

egzogenium 6marcin szTelak

rytmiki 7agorofobia 8

marcin lenarTowiczPrzedwiośnie 9Dwukwiat. 9

marcin sobieckimrrrau 10

sylwia machalicakobieta powinna znać swoje miejsce 11

sTefan buchTapo ptokach 12w zakamuflowanej opcji 13

ProzaeDwarD horszTyński

raz, dwa, trzy - baćka patrzy! 14renaTa błażeJczyk-l`amico

bez głębi 25anna Grzanek

sama prawda i tylko prawda 28mirosław sąDeJ

album cz.1 37michał rybiński

Pływał raz marynarz stary... 46

Po-sto-słowiewyzwanie #38 – Dzbanecznik: klara Tabelkowska 59wyzwanie #40 – antykoncepcja: klara Tabelkowska 59

StoPka redakcyjna 61

spis treści

Page 3: Herbasencja - Wrzesień 2015

3Wrzesień 2015

Marudzenie HelliTo nie jest tak, że zrobienie tego numeru zajęło mi strasznie dużo czasu. zajęło tyle, co zwykle.

Przyczyna opóźnienia numeru jest inna. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby poukładać sobie wszystkie plany, bo w natłoku herbatkowych i nie tylko spraw, zapomniałam, jaki tak właściwie był cel tego całego przedsięwzięcia. Pracownia była nieczynna przez dwa tygodnie, a ja w tym czasie ustalałam na nowo swoje priorytety i porządkowałam zaległości. myślę, że wyjdzie to na dobre tak mi, jak i całej herbatkowej społeczności.

Tak więc wakacje za nami. wrześniowa herbasencja jest jednak ich wspaniałym wspomnieniem. Podczas pracy nad tym numerem przypominało mi się, że kiedy pierwszy raz czytałam opracowy-wane teksty wszędzie panował sierpniowy luz, a temperatura wynosiła ponad trzydzieści stopni. Teraz mamy za sobą już prawie cały wrzesień, dzieci wróciły do szkoły, studenci cicho pochlipują po kątach, bo i ich czas wolności dobiegł końca... ale nie ma tego złego: herbatka, po wakacyjnym maraźmie, też zaczyna odżywać.

sierpień, mimo niemalże abolutnego salonikowego zastoju, zaowocował kilkoma bardzo wartościowymi „nabytkami“. w herbasencjowej poezji debiutuje stefan buchta, reprezentant Śląska, który w poezji chętnie nawiązuje do tego regionu i jego historii. w prozie debiutantów trzech: anna Grzanek z humoreską na temat nieba, które nie do końca pasuje pewnej poczytnej pisarce, klara Tabelkowska z dwoma zwycięskimi drabblami z Po-sto-słowia i mój osobisty faworyt – michał rybiński. „Pływał raz marynarz stary...“ to magiczna opowieść, w niespotykany sposób definująca znane wszystkim pojęcia z morskiej terminologii. wiecie, czym jest wilk morski, co to są ognie świętego elma? chyba jednak nie... opowiadanie polecam z całego serca, moim zdaniem jest to jeden z najmocniejszych kandydatów do nagrody srebrnej łyżeczki.

zapraszam do lektury i do wakacyjnych wspominek, a także na herbatkę, gdzie tradycyjnie, jesienną porą, toczą się literackie, bardzo spektakularne, pojedynki.

helena chaos

Page 4: Herbasencja - Wrzesień 2015

Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z:http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza

http://wydaje.pl/e/metastazahttp://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!

Marianna Szygoń METASTAZA

Page 5: Herbasencja - Wrzesień 2015

5Wrzesień 2015

o humaniście i suchych liściachDep resja wyzwalała, czy niąc mnie obojętnym na wszys tko dookoła.Pat rzyłem jak wios na za mienia się w je sień życia.kochałem ten klimat, co ro ku wyczekiwałem na me lan cho lię za wie szonąna la tar nianych słupach. na deszcz, po którym zapala się chodnik.

w każdej z alejek byłem sa mot ni kiem, obok szme ru rze kiszeptały moje myśli. nad wo dos pa dem zrzu całem ba last, a po temuczu ciem jak pędzlem, łapałem do tyk światła na tafl i wo dy.

Pochłaniało mnie to coraz głębiej, z czasem jesieńbyła rajem diabła. sypiał na liściach, czarny wążz bladym pyskiem i błękitem w oczach.nad nim czuwał pająk z ognia.

nieopodal nich fontanna z lodu,kobieca postać. z ust i z piersi krew ciekła strużkami.

czysty ton, jak wybaczenie i wyrozumiałość, ktoś śpiewałpełnym melancholii głosem.

choć czuła krzywdę, zaklęta w posąg,wybaczyła bóstwom, była ich dzieckiem.

wrażliwość

Choć czuła krzywdę, zaklęta w posąg,wybaczyła bóstwom, była ich dzieckiem.

Jakub tomkiewicz(tomk)

ur. ‘92. Daty śmierci jeszcze nie znam, ale mam nadzieję, że poznam jako ostatni i pierwszy z kolei.nie umiem o sobie pisać, a szanuję tusz i atrament przez miłość do prozy, zatem oszczędzę go na

siebie. a pozostawię miejsce na kilka strof. serce mam z kamienia, pech chciał, że z piaskowca.

Page 6: Herbasencja - Wrzesień 2015

6 Herbasencja

egzogeniumCykl: Tamponada

w przejrzewającej jasności nic szczególnego:stada pingwinów powracają do swych legowisk,jaja wytaczają się z purpury. ze skorupekskapuje na głowy zawiesina

szkła i miedzi - emblemat, dzięki któremułatwo odnaleźć się w miastach nakrapianychświatłem. Tam mięso oddziela się od kości,tam pisklęta czekają w samotnych gniazdach.

wzburzenie źdźbeł rozszerza ścieżki, którenigdy nie wracają w swoje marginesy. widzęplanety wstrzymane na orbitach, pękające jądraźrenic.

w nieskończonej przestrzeni coś szczególnego:każde ciało krąży wokół drugiego.

Krystian stefanowski (ks_hp)

znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku infor-macja naukowa i bibliotekoznawstwo na uJ. wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. czyta powieści filozoficzno-psychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. ulubioną prozatorką jest Jeanette winterson, poetką - sylvia Plath. nie uznając żadnych barier, marzy o nagrodzie nobla w kategorii literatury.

W przejrzewającej jasności nic szczególnego:stada pingwinów powracają do swych legowisk,

Page 7: Herbasencja - Wrzesień 2015

7Wrzesień 2015

Marcin sztelak(Marcin sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we wrocławiu.interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie

zdecydował się około pięć lat temu. członek Grupy Poetyckiej wars, uczestnik ii warsztatów Poetyckich salonu literackiego w Turowie oraz XViii warsztatów literackich biura literackiego we wrocławiu.

Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVii konkursie Poetyckim im. marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i Vi ogólnopolskim konkursie „o wawr-zyn sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w iii ogólnopolskim konkursie Poetyc-kim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w Viii ogólnopolskim konkursie literackim „o kwiat azalii”, wyróżnienie w Vii ogólno-polskim konkursie Poetyckim im. zdzisława morawskiego, wyróżnienie w Vii ogólnopolskim konkursie Poetyckim im. władysława sebyły. wyróżnienie w V ogólnopolskim konkursie Poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w XiV ogólnopolskim konkursie Poetyckim „o lampę ignacego łukasiewicza” oraz iX ogólnopolskim konkursie Poetyckim „czarno na biały”, iii nagroda w Viii ogólnopolskim kon-kursie na Prozę Poetycką im. witolda sułkowskiego. zwycięzca XXi otwartego konkursu literackiego „krajobrazy słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

w grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa miniatura).

RytmikiTymczasowo odkładam życie na półkę,niech dojrzewa.ciało i umysł na hakach,lśniących w półmroku rzeźni.

na ścianach majaczą hasła, być możez poprzedniej nirwany:Idźcie i rozmnażajcie się; Świnia też człowiek;Ostatni gasi światło.

więc brodzę w błociew poszukiwaniu wyłącznika. Później zasypiam,niestety snem przerywanym.Przez obecne oraz przyszłe potępienia.

Page 8: Herbasencja - Wrzesień 2015

8 Herbasencja

Agorofobia niewiara w ciemną stronę księżycarodzi paradoks półcienia.a plamy na słońcu wypalająprzedświty aż do nagiego obramowania.

szkielety tańczą swój taniec na ugorachwyjałowionych po fundament.więc na twoje chodźmy na spacerszczelniej zasłaniam oczy.

cofasz dłoń, jeszcze głębiejzakopuję się w szufladzie ciepłychsłówek. niestety następne są tylkokroki milknące na klatce.

i echo, które powtarza wszystkieurojenia wprost do ucha.chętnego.

Szkie lety tańczą swój taniec na ugorachwyjałowionych po fundament .

Więc na twoje chodźmy na spacerszczelniej zasłaniam oczy .

Page 9: Herbasencja - Wrzesień 2015

9Wrzesień 2015

Przedwiośnie.oto dzień, którym obdarzonokażdą kolejną – od pramatki po współczesne drzewa. oto noc, przy której niemal wszystkie zwiędną – jeśli tylko im na to pozwolisz. Pomieszane, posegregowane na równe kurhany. ze łzawiącym okiem starają się dostrzec nawzajem.a przecież niekoniecznie trzeba zaraz się zauważać.

a nawet jeśli, to nie za każdym razem. wystarczy potknąć się o wystający korzeń,uderzyć o szafkę w kuchni. Przewrócić na schodach. Prawdziwa esencja bólu – w tych maluteńkich granicach – jakie sobie stawiają. Dzień i noc.

ona, on – tak bardzo zaniedbani i stąd niemal w fizycznych szczęściach.

Półmrok.

Marcin Lenartowicz(unplugged)

urodzony w babilonie w roku kota - astygmatyk i Pochodnia boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać erato w strukturę prozy. od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu herbatka u heleny, gdzie się zadomowił.

Dwukwiat. pod kłos mnie bierz,pod każde zdziwienie, że z przygnębieniapotrafię stworzyć sad- jabłka i poznanie przy drewnietryskającym w kosmos na wszystkie diabły,

czy krok.

Page 10: Herbasencja - Wrzesień 2015

10 Herbasencja

mrrraujuż późno. źrenice pełnym czerni meniskiem odbijają ulicejak lustro.

zmierzch z atropiną wlał - w okoliczne podwórko -pod chmurką czujność twórczą.

jeszcze ziewnięcie i skok na chod-nik; dróg stodo wyboru:

k a ż d a s w o j a!

nie dla lekkości niemocy skowyt,kiszki mruczą ach… czas zapolować.

rześkim przez deptak, w tętna bulwarachz ławki pozdrawia znajomków para,rozkołysana żartem zabawakłębkami myśli, a obok zaraz

za rogiem, nęcą sny smukłonogiełasząc do losu podróż w nieznane,poczuć przez moment ciepło na drodze,buziak i dalej,gdzieś w walerianę.

wersem -- pazurem naznaczyć ścieżkę,gdzie grzbiet przecierał sekwencje murów- ponieść opowieść -kto dreptał wcześniej zastygłym miejsc tchem,w prezencie jutru.

fuczącym zrywem niechcianych zmysłów,spokój nie mysz cóż,musi poczekać.

miauczeniu obce stawiać cudzysłów,śmierć wszak w trzy dni, gdy język umiera.

łatwiej jest wskoczyć, gorzej zejść z drzewaprzynależności czucia wibrysem,impuls w przyrodzie szybciej dociera psotą, mimo natury czystej.

możesz w przekleństwach snuć anegdoty,że coś zbroiłem nocy wczorajszej,odpowiem: co ty, to tylko kotywzniosły z emocji łunę nad miastem!

Marcin sobiecki(gryzak_uspokajajacy)

białostoczanin od urodzenia. Jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisa-nie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z dru-giej pewna summa przemyśleń z mijających dni. nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. Dla przyjaciół - soviet.

Page 11: Herbasencja - Wrzesień 2015

11Wrzesień 2015

w snac h r o dzę j e dnoza d r u g im , k a ż d e j e s t

t o b ą , p r ze jmu j e kon t r o l ę .

sylwia Machalica(datura)

miłośniczka sztuki i poezji. Pisanie traktuje jako odskocznię od sztuk pięknych, które są głównym polem jej artystycznych poszukiwań. uwielbia literaturę faktu. Jej filmową fascynacją jest dobre science fiction. Głośniki wypełnia dziwnymi dźwiękami (industrial, ebm).

kobieta powinna znać swoje miejscew snach rodzę jednoza drugim, każde jest tobą, przejmuje kontrolę.

nie zawierzam siebiecierpieniu, kobieta to coś więcej niż strużka krwi.

świt miękko wpełzaw żyły,światło lepi siędo skóry.

nie wkładaj oddechu w moje usta,gdy rozchylam-

cierpko.

Page 12: Herbasencja - Wrzesień 2015

12 Herbasencja

po ptokachCykl: Miód na chwastach

nie patrz tak na mnie malutki oskarzeutkany ze słabej jak cwist helisyurosłem szybciejnieraz spadając ze schodów

puszczałem oczko do stróżagdy ojciec rajcował oficerskiego skatana barykadach rozśpiewał szkłozapowiedzią zwycięstwa z czterema dupkami

nie patrz tak na mnie panno alicjoza każdym razem pękały lustrapo absurdalnych zdarzeniachzmanierowany kot kręcił wąsy

na przekór kapeluszniczym drgawkommokre sny suszyła matkatrwoniąc czas w rumieńcachi cukrowej wacie

Tytuł - w gwarze śląskiej miejsce, rzecz lub czas bezpowrotnie utraconycwist - w gwarze śląskiej oznacza nicirajcować - karciana licytacjadupek - walet

stefan Buchta(bustan)

zacząłem pisać gdzieś po 2008 roku, nie z nudów, a raczej z we-wnętrznej potrzeby i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie posiadam stosownego wykształcenia i wieku (mamy prze-ca presję na młodzież), bowiem w maju skończyłem pięćdziesiąty siódmy rok życia. na dodatek wywodzę się z robotniczej rodziny i właśnie w tymże 2008 roku kopalnia kwk sTaszic wysłała mnie na górniczą emeryturę.

w 2012 roku wydałem jedyny (jak na razie) tomik wierszy - „Pociągi osobiste“, dzięki wydatnej pomocy portalu e-literaci i jej głównodowodzącej, pani barbary mazurkiewicz. od tego czasu zwiedziłem kilka portali, ostatnim był portal e-sztuka rossakowskiego-lloyda, który to z przyczyn mi znanych i nieznanych się rozleciał.

Page 13: Herbasencja - Wrzesień 2015

13Wrzesień 2015

w zakamuflowanej opcji Cykl: Miód na chwastach

dziadka zawsze ciągnęło na wojnęlecz czarny dzień na giełdach wyprowadził go z równowagiz racji zachwianego umysłustracił zdolność

więc przyjechała do niegona zundappach być może przez przypadekbo ktoś przekręcił drogowskaz i padło na szmulaz sąsiedniej wiochy przyszedł dym

a ona bezczelnie rozsiadła się pod jabłonkamizżarła kwaśne gugułyrozpylając sraczkępo okolicy

poszły słuchy że oni to nasico zaowocowało spóźnioną rekompensatąoraz zaproszeniem na rajzę do Hohenschwangauwtedy poczułem solidarność z królewskim zamkiem

przeszła mi zgaga za ściągane cegiełkijuż miałem ukraść wielkie działo z zakrętu Pięciu Gwizdkówustawić je obok Marienbrucke pierdolnąć raz a porządniegdy nagle dziadek mruknął pod nosem że ludwika mu żal

i jego matki

zundapp - marka niemieckiego motocyklarajza - wycieczka w gwarze śląskiejhohenschwangau - miejscowość w niemczech, obok której stoi kultowy zamek neuschweinsteinmarienbrucke - nazwa żelaznego mostu, stojącego obok wyżej wymienionego zamku, wybudowanego przez maksy-miliana ii w prezencie dla żony, marii

poszły słuchy że oni to nasico zaowocowało spóźnioną rekompensatą

oraz zaproszeniem na rajzę do Hohenschwangau

Page 14: Herbasencja - Wrzesień 2015

14 Herbasencja

fantastykaRaz, dwa, trzy - Baćka patrzy!

anton karczenka szedł pospiesznie ulicami mińska. Pierwszy raz zdarzyło mu się zaniedbać godzinę milicyjną. Po prostu zasłabł wracając z wiecu. mimo że to nie była jego wina, czuł się win-ny. z plakatów przenikliwym i oskarżycielskim wzrokiem patrzył na niego ojciec. „co robisz o tej porze anton? Dlaczego nie szanujesz mnie i moich praw? a może szpiegujesz dla wszecheuropy? Dlaczego nie miłujesz swojego baciuszki?”.

- miłuję, miłuję... - mówił anton, a na oczy cisnęły mu się łzy.Po pustej ulicy rozniósł się warkot samochodu. anton nie uciekał. był winny. zasłużył na to.Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy ujrzał furgonetkę, która nie była milicyjna. ciekawość

wryła mu nogi w ziemię, rozdziawiła usta i szeroko otworzyła oczy. furgonetka zatrzymała się. wyszło z niej dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. było za późno na ucieczkę. silne ręce wciągnęły go do środka.

- obywatele, co wy? - zdążył powiedzieć. następnie poczuł ukłucie w szyję. Potem nie czuł już nic. Gdy się ocknął. zdziwił się, podwójnie. Po pierwsze, myślał, że umarł. Po drugie, jeśli umarł, to

czemu był świadomy, skoro nie ma żadnego życia pośmiertnego. czuł chłód i nie mógł się ruszyć. ktoś inny, człowiek z poprzedniej epoki, mógłby pomyśleć, że znajduje się w trumnie, ale wszyscy obywatele ojczyzny, po ustaniu funkcji biologicznych byli kremowani, więc antonowi takie skoja-rzenie nie przyszło do głowy. również nie pomyślał o Piekle, gdy usłyszał potworne krzyki. były one jakieś przytłumione, jakby dolatywały przez grubą ścianę. ktoś czuł tak nieludzki ból, że grube ściany nie były przeszkodą. ból w postaci krzyku, uciekał z czyjegoś ciała. Przebijał się ściana po ścianie.

Dźwięk otwieranego zamka. Gdzieś otworzyły się drzwi. następnie zapalono światło. obywatel karczenka zamknął oczy z całych sił. czuł jakby światło mu je wypalało. spod zaciśniętych powiek popłynęły łzy. sufit, ściany i podłoga były białe, przez co światło oślepiało go z większą mocą.

czyjeś dłonie siłą otworzyły mu powieki i zaczepiły o jakieś druty tak, że teraz nie mógł zamknąć oczu. Patrzył na swoich oprawców zaczerwienionymi i załzawionymi oczyma. kim oni mogli być? nic w tym kraju nie działo się bez wiedzy ojca. ojciec zaś nie pozwoliłby skrzywdzić nikogo ze swoich dzieci-obywateli. może to byli zbrodniarze i dywersanci z wszecheuropy? z pewnością! bo któż by inny?

ale skoro ojciec wie o wszystkim i żaden szpieg, czy dywersant nie skryje się przed jego wzro-kiem to... antonowi zakręciło się w głowie. To nie miało żadnego sensu.

edward Horsztyński(edward Horsztynski)

rocznik 1993. okropny poeta, lepszy prozaik. basista zespołu whispers from basement. niedawno debiutował w fanzinie „widok z wysokiego zamku“.

Page 15: Herbasencja - Wrzesień 2015

15Wrzesień 2015

Te myśli przyszły mu do głowy dopiero potem, bo w tym momencie myślał tylko o swoich podrażnionych spojówkach. nie pamiętał, kiedy to się skończyło i jak, ale gdy się ocknął, zobaczył na swoim brzuchu dużą bliznę.

Pamięć karczenki wysłała mu kilka obrazów. zastrzyki. Jakaś operacja. na to wspomnienie rozbolało go miejsce, gdzie była blizna. kto wie, jak długo go torturowali, a on sam osiągając apogeum wytrzymałości na ból, popadał w zamroczenie i tracił pamięć. To nie było przesłuchanie. nie padły żadne pytania. nikt go nawet nie wyzywał, nie obrażał. nie przedstawiono mu żadnych zarzutów.

ludzie w sterylnych kombinezonach wrócili i w ciszy i skupieniu szykowali narzędzia. Tak jak wcześniej oczy, tak teraz w ten sam sposób unieruchomiono mu szczękę, by nie mógł jej zamknąć i głowę, by nie mógł nią ruszać. wiertło wwierciło mu się w zęba aż do nerwu. Teraz to jego krzyk przeszył powietrze i beton.

Poczuł szarpnięcie. Jedno. Drugie. z trudem otworzył oczy. a gdy już je otworzył, nie mógł się nadziwić. znajdował się pod mostem na Świsłoczy. kopniakiem odgonił brudnego kundla, który ciągał go za nogawkę. był zaskoczony, ale nie wiedział czemu. był wcześniej gdzieś indziej. Gdzie? na wiecu? nie, to chyba było na ulicy... Potem pojawiły się pierwsze przebłyski w pamięci. zadrżał. skulił się i siedział tak pod mostem przez chwilę. był zdezorientowany. choć pamiętał straszliwe eksperymenty, fizycznie czuł się dobrze. sprawdził zęby, ślady po ukłuciach, bliznę. nie było ich.

szedł ulicami jak pijany. wiedział, że gdzieś idzie, ale nie pamiętał gdzie. momentami przytomniał i przypominał sobie, że idzie do swojego miejsca zamieszkania.

- obywatelko. który dzisiaj jest? - postanowił spytać idącą robotnicę. spojrzała na niego jak na trędowatego wariata, ale odpowiedziała mu.

okazało się, że był nieobecny przez cztery dni. nie było go w pracy przez cztery dni. cztery razy nie pojawił się na osiedlowym wiecu.

- Pewnie wszyscy myślą, że zdradziłem ojca albo, że uciekłem z kraju. - ojciec jest wszechmogący, nie uciekłbyś bez jego zgody – mówił głos w jego głowie. w osiedlowej bramie, zobaczył komendanta milicji, mieszkającego w tym samym budynku co on. - no tak! Powinienem zgłosić na milicję, że zostałem porwany przez wrogów ojca! - pomyślał

i ruszył żwawym krokiem w stronę mężczyzny w zielonym mundurze. - obywatelu komendancie! - zawołał i zaraz zastygł w bezruchu. „Jeśli zostałeś porwany przez

wrogów, to czemu więc cię wypuścili obywatelu karczenka?”.komendant nie czekając na słowa karczenki, który miał w głowie zbyt wielki mętlik, sam zaczął

rozmowę, tworząc jeszcze większe pomieszanie z poplątaniem w jego biednej głowie.- bardzo dobrą mowę daliście wczoraj, obywatelu karczenka! nie omieszkam przedstawić innym

obywatelom waszych pomysłów na temat zwiększenia wydajności produkcji fabryk do 325% normy. - wczoraj...? - anton pobladł i rozdziawił usta.- no co jest obywatelu? nie pamiętacie? anton zbladł jeszcze bardziej, obawiając się gradu pytań od milicjanta.- To pewnie z przepracowania! - komendant poklepał go po plecach i roześmiał się rubasznie. -

Tak trzymać! oby więcej było takich obywateli. chwała ojcu!- chwała ojcu... - wyszeptał anton na pożegnanie, lecz mężczyzna z pewnością i tak go nie usłyszał.Jego świat się zawalił. Świat, który od zawsze był uporządkowany. szkoła. Działalność w re-

bjatach1, potem praca w fabryce. Pracował wzorowo, chodził na mityngi, zarówno te osiedlowe jak i większe, gdzie słuchał z zapałem, a czasem nawet się odzywał. wziął ślub, by stworzyć nową komórkę społeczną i przede wszystkim dać ojcu nowe dziecko.

cały jego świat był pedantycznie uporządkowany, racjonalny, wszystko było ustalone, a praw-dy ojcowskie niepodważalne. aż do teraz. najpierw mechanizm w jego mózgu się zaciął, a teraz zaczęły wyskakiwać śrubki, jedna po drugiej.

wszedł do mieszkania. kobieta ubrana jak zwykła robotnica, odwróciła w jego stronę śliczną buźkę. nie szpecił jej skromny ubiór. szpeciła ją apatia. Twarz lalki, która choć piękna, to jednak bez żadnego wyrazu.

Page 16: Herbasencja - Wrzesień 2015

16 Herbasencja

- witajcie obywatelu mężu - powiedziała głosem pozbawionym emocji. anton wszedł bez słowa, skinąwszy jej tylko głową. w kuchni nałożył sobie trochę jeszcze

ciepłej kaszy, w jakimś sosie o niezbyt przyjemnej konsystencji i nalał sobie szklankę okropnej kartoflanej wódki. usiadł przy stole. wódkę wypił szybko, jedzenia zaś nie ruszył. Dlaczego anna zachowywała się jak gdyby nigdy nic? czemu komendant twierdził, że go wczoraj widział? To wszystko sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej zagubiony.

mętnym wzrokiem obserwował, jak anna nakłada na twarz trochę pudru. idzie do któregoś z komisarzy, a wróci z papierosami, herbatą, chlebem... może nawet białym!

Jak wiadomo, komisarze więcej wkładają energii i sił pracując dla ojca i dla dobra wszystkich jego dzieci. Temu też należy się im bycie zaspokojonym seksualnie przez piękną kobietę. anna była piękna, aczkolwiek dla obywatela karczenki jej uroda nie miała żadnego znaczenia. chodziło mu tylko o stworzenie podstawowej komórki społecznej, spłodzenie nowych obywateli, żyjących i pracujących ku chwale ojca.

anton zaczął chodzić po mieszkaniu w tą i z powrotem. wyjątkowo nie miał co ze sobą zrobić. co jakiś czas brał do ręki gazetę, którą zwykle o tej porze studiował z fanatyczną gorliwością. Teraz jedynie czytał jakiś nagłówek i wracał do swoich spacerów. z kuchni do pokoju, z pokoju do kuch-ni. w końcu nogi poniosły go za próg za mieszkania. na klatce trafił na obywatela michaiłowa, pracującego w tej samej fabryce co karczenka.

- czołem obywatelu! - Jego tubalny głos rozniósł się po klatce schodowej. - czytaliście dzisiejszą gazetę?- nie... Jeszcze nie zdążyłem - bąknął anton. - no co wy! obywatelu! - michaiłow uniósł brwi do góry, tak wysoko jak tylko dał radę.

rozpierający go entuzjazm nie pozwalał mu dłużej czekać z oznajmieniem wspaniałych wieści. - fabryka w charkowie wykonała 450 procent normy! Toż to rekord i wielki sukces ku chwale ojca. Dlatego musimy się postarać i my. inni też pewnie pójdą za przykładem. chwała ojcu!

wcześniej te słowa obudziłyby w karczence taki sam entuzjazm, jak w michaiłowie. Teraz jed-nak nie poczuł nic. oczywiście udawał, że również się cieszy, jednak było to sztuczne i źle zagrane. nigdy wcześniej anton nie musiał niczego udawać.

idąc ulicą bez żadnego celu, widział twarz ojca na wszystkich ścianach i murach. wcześniej szedłby z wypiętą piersią, szczęśliwy, że kochany ojciec jest wśród swoich dzieci i patrzy. Teraz czuł się jak oszu-kane dziecko. Dziecko, którego zaufanie zostało nadszarpnięte. albo zostało ukarane, ale nie wie za co.

- skoro widzisz wszystko, słyszysz wszystko, wiesz wszystko i możesz wszystko, czemu pozwoliłeś im mnie torturować, czemu ojcze? - pytał w kółko, lecz ojciec milczał.

włóczyłby się tak jeszcze długo, gdyby przypadkiem nie przechodził obok kina. film miał się zacząć za chwilę, a był to film dokumentalny, dotyczący sytuacji w sąsiadującej z ojczyzną, wszech-europie. Pokazywano, że wszyscy mieszkający tam ludzie są niewolnikami burżujów należących do różnych korporacji. korporacje te wyzyskują mieszkańców, trują ich szkodliwym jedzeniem, wywołującym różne choroby, przeprowadzają na nich... eksperymenty. ale to, co się przydarzyło antonowi nie stało się wcale tam, tylko tu. w kraju, którego obywateli ojciec broni przed tymi zbrodniarzami. Jak więc było to możliwe?

film dalej pokazywał, w jakiej nędzy żyją tam ludzie i że pragną zamieszkać z nami, pod opieką naszego ojca, ale granice są szczelnie zamknięte, a ludzie próbujący uciec do nas są zabijani. bo jest to zbrodniczy ustrój, w którym kara śmierci jest na porządku dziennym. Gdy film się skończył, tradycyjnie wszyscy wstali i razem odmówili modlitwę i hymn w jednym.

- ojcze nasz, któryś jest na ziemi...Tylko anton poruszał bezdźwięcznie ustami. w mieszkaniu zastał annę, przebierającą się do spania.- Gdzie byłeś? - zapytała tonem, który brzmiał, jakby i tak wcale jej to nie interesowało. a może

była lepszą aktorką niż anton i zachowanie męża wydało jej się podejrzane. w ojczyźnie każdy pilnował każdego.

- w kinie.

Page 17: Herbasencja - Wrzesień 2015

17Wrzesień 2015

- Przecież do kina chodzisz w środy. co cię skłoniło do zakłócenia tygodniowego planu?karczenka nie odpowiedział, bo nie wiedział co jej odpowiedzieć. brak odpowiedzi jeszcze

bardziej zaintrygował annę, lecz on nic sobie z tego nie robił. Poszedł do kuchni. Głodu nie czuł, ale wracając do mieszkania zaczęły mu się pojawiać czarne plamy przed oczami i zaczął słabować. na stole leżało kilka rzeczy przyniesionych przez annę. wziął końską kiełbasę i odgryzł kawałek. była dobra. Jego żołądek zawołał o jeszcze. wziął kilka następnych gryzów, a i wziąłby jeszcze więcej, gdyby rozwścieczona anna nie wbiegła do kuchni.

- czyś ty podurniał dzisiaj?! - wyrwała mu z ręki kiełbasę. - zjadłeś swoją porcję mięsa na kilka dni!spojrzał na nią wzrokiem zranionego zwierzęcia i wycofał się do pokoju. rozebrał się i położył

do łóżka, a ona zaraz dołączyła do niego. - Dziś odbędzie się bez procesu zapładniania. Jest to zbędne, gdyż chyba jestem w ciąży – powiedziała.

- Jeżeli ojcem będzie któryś z komisarzy, to z dziecka wyrośnie wielki i wartościowy człowiek.

Dźwięk zardzewiałego budzika wypełnił mieszkanie nieznośnym hałasem. anton otworzył le-niwie oczy. zwykle, nie dość, że wstawał wcześniej, to jeszcze był pełen energii, gotowy do pracy ku chwale ojca. kiedy się obudził, anna już wychodziła.

- co z tobą? Pospiesz się - powiedziała przed wyjściem.wstał i przemył się wodą z miski, której ona wcześniej używała. Tępą brzytwą, na której widać

było plamki rdzy, z trudem ogolił twarz. wdział swój roboczy kombinezon i ruszył w swoją codzienną pielgrzymkę do pracy.

Dzień w fabryce minąłby zwyczajnie, gdyby nie nowa pracownica. była zdecydowanie brzydsza od anny. właściwie to, nie była ładna w ogóle. co więc poruszyło tak antona? To, że była żywa. ciągle coś podśpiewywała, chodząc tanecznym krokiem. od razu go zaintrygowała, gdyż innego takiego stworzenia nie widział w całym swoim dwudziestopięcioletnim życiu. ku jego zdziwieniu, jako jedy-ny zwrócił na nią uwagę. reszta, pochłonięta swoją pracą, była ślepa na tę anomalię w systemie.

obywatel karczenko znowu zaczął chodzić do pracy pełen energii i zapału. Tym razem jednak to nie praca dla ojca budziła w nim entuzjazm. obserwował dziewczynę dzień za dniem. kiedy ona uświadomiła sobie, że anton ją obserwuje, zaczęła zachowywać się coraz śmielej. raz nawet wpadła na niego niby przypadkiem, idąc skocznym krokiem.

Pewnego dnia, po skończonej pracy, gdy odśpiewali hymn, który był jednocześnie jedyną modlitwą jaką znali, wcisnęła mu w rękę złożoną wielokrotnie kartkę papieru. anton gładził pal-cami szorstki szary papier. Po wyjściu z fabryki, szedł do domu pospiesznie, jakby obawiał się, że ktoś odbierze mu jego skarb.

na klatce schodowej wbiegł po schodach, prawie jak tamta dziewczyna, tyle że jemu brakowało wdzięku w jego ruchach. zamknął drzwi na zamek. miał dwadzieścia minut, zanim wróci anna. Dwadzieścia minut ze słowami uwięzionymi na najgorszej jakości papierze. ale to Jej ręka je tam umieściła. rozwinął papier i powoli zaczął rozczytywać litery, łączył je w wyrazy, a potem w zdania. charakter pisma był niespodziewanie piękny.

Ja was lubił: lubow jeszczo, być możet,W duszy majej ugasla nie sowsjem;No puść ana was bolsze nie trewożit;Ja nie chaczu pieczalić was niczem.Ja was lubił biezmolwno, bieznadzieżno,To radostju, to riewnostju tomim;Ja was lubił tak iskrienno, tak nieżno,Kak daj wam Bog lubimoj być drugim.

czytał on ten dziwny dla niego twór raz za razem, od początku do końca. za każdym razem czytał coraz szybciej, aż nauczył się go na pamięć. Gdy usłyszał kroki przed drzwiami, zgniótł

Page 18: Herbasencja - Wrzesień 2015

18 Herbasencja

kartkę w kulkę i ją połknął. niestety wystąpił problem z połknięciem, więc miał całkiem dziwny wyraz twarzy, gdy anna weszła do mieszkania. nie przybierała już maski obojętności. od jakiegoś czasu obserwowała zachowania męża z coraz większym zaskoczeniem. była pewna, że coś jest nie tak. czekała tylko aż się z czymś odkryje, a wtedy pójdzie od razu na milicję.

zjedli obiad w milczeniu, po czym anton wziął się za czytanie gazety, a raczej za udawanie, że czy-ta. Tak naprawdę jego myśli nie błądziły wokół tego, jak to ludziom w ojczyźnie żyje się o wiele lepiej, niż mieszkańcom wszecheuropy, czy o ile zostanie zwiększona porcja chleba, dzięki szczodrości ojca, ani o tym, że wszędzie brakuje mydła i jedzenia z powodu dywersantów. Trawił słowa tego two-ru literackiego, w którym więcej było ducha i uczucia niż w przemówieniu jakiegokolwiek komisarza. więc jak coś tak pięknego może być tak bluźniercze? kochałem panią... - kimże ona jest dla autora? Jakże można kochać kogoś innego niż ojciec? samo czytanie tego było zbrodnią.

anton w końcu zrozumiał. zgrzeszył przeciw ojcu i zostanie ukarany. Prędzej lub później. wszyscy, którzy popełnili taką zbrodnię, zostają ukarani. nie znają tylko dnia ani godziny.

zaczął się cichy bunt. choć wiedział, że każdego zbrodniarza, prędzej lub później dosięgnie ojcowska sprawiedliwość, stwarzał pozory. Dalej chodził na wiece, na osiedlowych spotkaniach przemawiał jeszcze bardziej żarliwie, a w fabryce pracował jeszcze ciężej. w domu również nie chciał dawać annie więcej pretekstów do podejrzeń. bunt był w jego głowie. w jego wolnej myśli. właśnie samymi myślami, pluł w twarz ojcu i systemowi. za każdym razem, gdy powtarzał w głowie wiersz Puszkina, ojciec krwawił. każda wolna myśl była ością w gardle systemu.

kolejną częścią jego cichego protestu było to, że przestał brać brom. wszyscy obywatele oj-czyzny zażywali go codziennie, by obniżyć popęd seksualny. Popęd seksualny odciągał człowieka od pracy, a człowiek–obywatel nie powinien myśleć o niczym innym jak praca. ku chwale ojca i ojczyzny. zdaje się, że jedynie komisarze mogli nie brać bromu, ponieważ i tak ciężko pracują i należy im się jakaś za to przyjemność. na początku anton nie wiedział jak sobie radzić z popędem. Później nauczył się sztuki masturbacji.

wszystko byłoby dobrze gdyby nie pewna noc. widząc annę przebierającą się do snu, pierwszy raz poczuł do niej pociąg. zwykle ich stosunek wyglądał mechanicznie, bez emocji. celem nie była przyjemność, lecz spłodzenie dziecka. wraz z podnieceniem, rosła w nim złość, a ze złością pojawił się też wstręt i nienawiść. wstał z łóżka i przeszkodził jej w przebieraniu się. chwycił mocno za włosy i rzucił na łóżko. na początku się broniła, może z powodu zaskoczenia, a potem już leżała, pustym wzrokiem patrząc się w brudny sufit. on wszedł w nią tak ostro jak jeszcze nigdy. Jedną ręką się podpierał, a drugą trzymał ją za gardło. choć anna nawet nie próbowała krzyczeć, on zacisnął dłoń na jej szyi. oczy wyszły jej z orbit, a twarz poczerwieniała.

- czy kiedy dawała komisarzom, również robiła to bez emocji, spełniając swój obywatelski obowiązek, czy może robiła to z uczuciem, starając się jak najlepiej zaspokoić przedstawicieli naro-du pracującego? – zastanawiał się anton.

Plunął jej w twarz. na jej pięknej buzi nie pojawił się żaden grymas. może była do tego przyzwycza-jona? a może te zdeprawowane bydlaki robiły jej jeszcze gorsze rzeczy? ku chwale ojca, oczywiście. anton doszedł jeszcze prędzej niż przy masturbacji. anna zaś wstała jak gdyby nigdy nic i wytarła twarz.

- Przestałeś brać brom? - spytała sucho.- oczywiście, że nie.- więc napisz podanie o większy przydział - odrzekła i już nigdy więcej o tym nie mówili.

Przez jakiś czas dziewczyna starała się nie rzucać mu w oczy. czasem tylko z zaciekawieniem spoglądała na niego, jakby starała się dostrzec, czy dany mu wiersz zmienił go. a rzeczywiście zmienił. anton był teraz bardziej nieobecny. Tęsknym wzrokiem spoglądał za okno, co chwilę popadał w głębokie zamyślenie. Gdy dziewczyna była pewna, że osiągnęła zamierzony efekt, wręczyła mu następną kartkę. wysypisko śmieci. 21.30. Dzisiaj.

nie obchodziło go, że to tuż przed godziną milicyjną. był już skazany, potępiony. nie miał nic do stra-cenia. choćby to miała być ostatnia noc w jego życiu. na pohybel ojcu, jego prawom i całemu światu.

Page 19: Herbasencja - Wrzesień 2015

19Wrzesień 2015

był na miejscu kwadrans przed czasem. czuł, że trafił w odpowiednie miejsce. był teraz wśród sobie podobnych śmieci, wielokrotnie wyeksploatowanych przez system, oraz zepsutych, czy to przypadkiem, czy na skutek sabotażu. niezdolnych do dalszej pracy. antonowi właśnie pordzewiały śrubki. wypaliły się diody. Dźwignie się zacięły.

w końcu pojawiła się i ona, nastka. z daleka jej twarz wyglądała trochę inaczej. Gdy podeszła bliżej, zobaczył, że ma misternie nałożony makijaż.

- Jesteś, ukochany... – szepnęła. wzięła go za rękę i razem zaczęli się wspinać na wielką kupę śmieci i złomu. Gdy była na szczycie, odgarnęła kilka rzeczy i im oczom ukazał się właz. - co tam jest? nie chcę... - anton zbladł, przypomniawszy sobie straszliwe eksperymenty. - nie bądź głupi, właź - powiedziała, a on uległ.Gdy był już w środku, okazało się, że jest to wrak autobusu zakopany wśród śmieci. Dziewczyna

zapaliła świeczki. anton wziął szmatkę, naślinił i zaczął zmywać z jej twarzy makijaż.- co ty robisz? Przestań. To drogie... - zaprotestowała- cii... - uciszył ją. - bez tego jesteś piękniejsza. choć oboje chcieli sobie tak wiele powiedzieć, ich pragnienia i potrzeba bliskości przeważyły.

żądza zerwała z nich ubrania, a miłość wypieściła ich ciała. choć to określenie było im nieznajo-me – kochali się. nie był to już zwykły stosunek płciowy mający na celu zapłodnienie, lub nawet samą rekreację. mimo że energia wypełniała antona bardziej, niż w czasie stosunku z anną, to ich seks był delikatniejszy. na swój sposób. w ich świecie obce były pieszczoty, miłość, czułość i romantyzm. wszystko robili intuicyjnie. było to po prostu ludzkie.

ich połączenie było policzkiem w twarz systemu, który właśnie ludzi z ludzkości obdzierał. a jednak dwoje ludzi, wychowanych w tym systemie, potrafiło wyjść poza niego. natura okazała się silniejsza. Tylko, że system nie lubi anomalii i błędów występujących w nim. szybko dąży do naprawienia tych błędów, lecz oni nie myśleli teraz o tym.

Gdy wyzwolili to, co od dawna w sobie trzymali, leżeli cicho na brudnym materacu. anton czuł, że powinien coś powiedzieć. nic nie przychodziło mu do głowy, więc czekał aż ona się odezwie pierwsza. Gdy i to się nie stało, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. widział wiele rzeczy, któ-rych przeznaczenia nie znał.

- co to jest? - To są lalki. kiedyś małe dziewczynki się nimi bawiły - odpowiedziała.- Po co? - anton nie rozumiał.- Po prostu, dla samej zabawy. kiedyś ludzie wiele się bawili. również tak jak my bawiliśmy się

przed chwilą. Teraz liczy się tylko praca. Praca dla ojca. ludzie są zatraceni i nie różnią się niczym od maszyn, które mamy w fabryce.

- a to? co to za wspaniałe miasta? - spytał pokazując na wytarte pocztówki i rozpadające się wycinki z gazet.

- Tak wyglądają miasta na zachodzie.- ale przecież... Tam bieda... nędza - mamrotał anton, a z każdym słowem jego głos tracił na sile.

Po raz kolejny został oszukany.- czekaj. Pokaże ci coś jeszcze.wstała i zaczęła grzebać wśród śmieci, które dla niej były skarbami. w końcu, z odrapanego

metalowego pudełka wyciągnęła pożółkłą stronę z gazety.- Patrz! czytaj!na wycinku sprzed stu lat, wielkimi literami napisane było, że rząd federacji wschodniej obie-

cuje wieczną przyjaźń wszecheuropie. - federacja wschodnia? co to za państwo?- Tak się wcześniej nazywała ojczyzna.anton był tak zaskoczony, że nie wiedział co w ogóle odpowiedzieć. wrócił więc do lektury.Dalej gazeta pisała na temat wymiany handlowej, o sprzedawaniu gazu i ropy po niskich ce-

nach... im dłużej anton czytał, tym bardziej ręce mu się trzęsły. od dziecka był wychowywany

Page 20: Herbasencja - Wrzesień 2015

20 Herbasencja

w nienawiści do wszecheuropy, która podobno była odwiecznym wrogiem ojczyzny i niczego tak nie pragnęła, jak tego, by mieszkańcom owego państwa żyło się jak najgorzej. wybuchł reaktor w czelabińsku – mówili, że to sprawka sabotażystów z wszecheuropy. brak podstawowych to-warów przez kilka tygodni – to samo.

kolejna rzecz zmusiła go do zastanowienia. rząd? Jaki rząd? nie ma żadnego rządu. Jest tylko oj-ciec. zaraz jednak na fotografii rozpoznał ojca, ściskającego dłoń jakiegoś ważniaka z wszecheuropy. ojciec na zdjęciu był podpisany jako michaił lebiedew, minister obrony. a to nie mogło być prawdą, ponieważ ojciec nie ma imienia i nazwiska. i był ojcem od zawsze, albo przynajmniej od tysiąca lat.

- To... to przecież... - anton próbował zebrać myśli, ale niezbyt mu to wychodziło. aż tu nagle twarz jego przybrała taki wyraz, jakby go gorączka trawiła, lub oświecenia doznał. - Pokaż to lu-dziom! musisz to pokazać innym. niech zobaczą jak są okłamywani! niech...

- To nic by nie dało - przerwała mu poważnym tonem. - większość z nich by nie uwierzyła. kiedyś sam pewnie byś w to nie uwierzył. Jeśli bym pokazała to dziesięciu ludziom, to właśnie tyle ludzi by znikło. Jeśli zobaczyłaby to setka, setka by zniknęła. a najbardziej prawdopodobne byłoby to, że zniknęłoby całe miasto, ponieważ ktoś mógł zostać skażony tą informacją. bez względu na to, czy uwierzyli w to czy nie. a tak to...

- zniknie tylko dwoje... - dokończył. wpadła w jego ramiona, jakby szukała w nich schronienia. wiedziała jednak, że żadne ramiona,

nogi, dłonie czy jakiekolwiek inne części ciała, jej nie ochronią. Dlatego, gdy znowu przeszli do rze-czy, ich seks przedstawiał się jako dramatyczny akt desperacji, akt chwytania namiętności całymi garściami, nim nadejdzie koniec.

- idą po nas – szepnęła, słysząc hałasy na górze.- wiem - odpowiedział, a ona spojrzała na niego zmartwionym wzrokiem. - ale niczego nie

żałuję. - Pocałował ją w czoło. nie byli zaskoczeni. ojciec wie wszystko. nie pytali za co. wiedzieli za co. nie krzyczeli, że nie zrobili nic

złego. nie powiedzieli nic do siebie, gdy ich rozdzielali i pakowali do samochodów. milicjanci nie bili ich. na wszystko będzie jeszcze czas. nie wyzywali, nie krzyczeli na nich. Jeszcze zdążą sobie długo porozmawiać.

anton był zdziwiony, gdy się okazało, że nie jadą na komendę milicji. samochód zatrzymał się przed dużym, ponurym gmachem z czerwonej cegły. anton od zawsze się zastanawiał, co może się mieścić w tym budynku. nie było na nim żadnej tabliczki, a jednak istniał zakaz zbliżania się. czasem mijał ten budynek. identyczne budynki widział również w innych miastach ojczyzny. Teraz miał nieszczęście się przekonać, co się tam znajduje. a konkretnie w jego piwnicach, które wydały mu się dziwnie znajome.

rozebrali go i zamknęli w ciasnej izolatce, gdzie stał po kostki w lodowatej wodzie. i czekał. Jakże nieznośne było to czekanie. a taką miał nadzieję, że skończy się to szybko. Przyzna się do wszystkie-go, zostanie skazany i będzie koniec. co jakiś czas przychodzili i polewali go lodowatą wodą. nigdy nie czuł on takiego zimna. nawet zimą 2120 roku, która była bardzo okrutna, a na dodatek brakowało opału i zimowych ubrań. Jego ciało całe dygotało. miał wrażenie, że mięśnie chcą oderwać się od kości. czuł miliony wbijających się igieł. na dodatek musiał cały czas stać. karczenka miał wrażenie, że minął jakiś tydzień jak go zamknęli. minęły tylko dwa dni. w lodowatej wodzie. w ciemności.

w końcu po niego przyszli. nie mógł zrobić żadnego kroku, więc jeden z nich chwycił go za ramię. zrobił krok i upadł. Twarda i zimna podłoga okazała się być wspaniałym łóżkiem. chciał zostać na tej podłodze, chciał żeby pozwolili mu poleżeć, chociaż pół minuty.

Podnieśli go i zanieśli do innej celi. Ta wyglądała o niebo lepiej. było tam małe okienko, które dawało trochę światła, oraz łóżko. nie jakaś więzienna prycza pełna wszy, tylko normalne łóżko! malutkimi kroczkami dreptał w stronę cudownego mebla. upadł. ale czołgał się, był coraz bliżej. wyciągnął rękę. Już dotknął miękkiej pościeli. w tej chwili dotyk tej pościeli był cudowniejszy od dotyku ukochanej. klucz znowu zazgrzytał w drzwiach.

- karczenka do pokoju 202!nie dali mu żadnego ubrania, więc szedł nagi korytarzem. żal mu było rozstawać się z łóżkiem.

Jednak cieszył się, że już za niedługo wszystko się skończy. Już niedługo. wprowadzili go w końcu do owego pokoju.

Page 21: Herbasencja - Wrzesień 2015

21Wrzesień 2015

- wyprowadzić - powiedział chłodno mężczyzna siedzący za biurkiem. więzień się zdziwił, jednak zaraz powrócił myślami do miękkiego łóżka znajdującego się w celi. nie

dane jednak było mu się nim nacieszyć, bo gdy tylko zamknęli go w celi, po paru sekundach znowu usłyszał:- karczenka, do pokoju 202!Gdy tam wszedł, znowu kazano go wyprowadzić. i tak przez cały dzień powtarzał swoją

pielgrzymkę z celi do pokoju 202 i z pokoju 202 do celi. za pięćdziesiątym którymś razem, w końcu spełniło się jego marzenie. mężczyzna siedzący za biurkiem wziął leniwie teczkę do rąk.

- karczenka, karczenka... kategoria a. Grzech czynu i myśli. no dobrze, siadajcie. szczęśliwy karczenka już robił krok do przodu, gdy zegarek przesłuchującego zrobił pik pik. - oj. Już 22. no to dzisiaj nie zdążymy. wyprowadzić. anton pękł. Padł na kolana i rozryczał się tak, jak nie ryczał nawet będąc dzieckiem.- nie! błagam! niech mnie pan przesłucha! chcę być przesłuchany! Jestem winny!Jego błagania nie zostały wysłuchane. w celi zaś założono mu coś, co wydawało mu się znajome.

ręce z tyłu miał skute kajdankami, a druty na głowie nie pozwalały mu zamknąć oczu. miał stać prosto przy ścianie. oczywiście, gdy tylko strażnik wyszedł, od razu skierował się w stronę łóżka. Drzwi się otworzyły, strażnik ustawił go pod ścianą, silną dłonią chwycił go za jądra i ścisnął. nic nie mówił. anton się domyślił, że ma tak stać aż do odwołania.

Dla większości ludzi pozbawienie snu wydaje się być niczym w porównaniu do bicia. Tak naprawdę bicie w porównaniu do tego jest igraszką. anton czuł, że traci panowanie nad umysłem. chciał spać, tak bardzo chciał spać. był zmęczony, tak bardzo zmęczony. na początku zaczął słyszeć dźwięki, jakieś rozmowy. słyszał też głosy zwracające się do niego. Głosy anastazji, żony, przesłuchującego. Potem obraz zaczął mu falować. Pokój wyglądał jakby oddychał, ruszały się ściany podłoga i sufit. Dopiero teraz zobaczył wyryty czymś na ścianie napis.

„wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem.” wymęczony umysł uczepił się tego zdania, jak rzep do psiego ogona. anton prawdopodobnie na-

wet nie był świadomy, że powtarza to zdanie w myślach jak mantrę. Potem powtarzał to już na głos. rankiem znowu go wezwali nigdzie indziej, jak do pokoju 202. nie kazano go wyprowadzić. kazano

mu usiąść i tym razem wyglądało na to, że wszystko przebiegnie prawidłowo. Przesłuchujący nie zadawał jednak żadnych pytań. zamiast tego wyjął dyktafon. Gdy go włączył, w pokoju rozległ się głos anny.

- Ja, anna karczenka, żona antona karczenki, składam donos, że dnia...choć z żoną nie był w zażyłych stosunkach, to nagranie go zdołowało. następnie został wy-

prowadzony i tak jak poprzedniego dnia od razu wezwano go znowu. Puszczono kolejne nagra-nie. wyprowadzić. karczenka do pokoju 202. kolejne nagranie. wyprowadzić. wiele donosów pochodziło sprzed lat, na temat rzeczy, których wcale nie pamiętał lub nie były wcale podejrzane. Pochodziły z czasów, gdy obywatel karczenka był jak najbardziej porządnym obywatelem. i to takie głupoty były w tych donosach, jak na przykład to, że przyniósł do domu ołówek z fabryki. ależ to żadne głupoty! To sabotaż i kradzież mienia państwowego!

Trwało to tak cały dzień. Pod koniec nie wrócił wcale do tej samej celi. znowu z narzędziem nie pozwalającym mu na zamknięcie oczu, został zamknięty w celi pomalowanej na biało. a do tego była tam lampa dająca bardzo mocne światło, które ściany dodatkowo odbijały. noc zakończyła się uszkodzeniem spojówek i „wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem”.

anton był tak wypalony, że widząc anastazję w pokoju 202, nie poczuł nic. żadne uczucie nie odbiło się na jego twarzy, gdy anastazja wskazała go palcem.

- Ten tutaj obecny, były obywatel anton karczenka, jest osobą odpowiedzialną za mój grzech przeciw ojcu. Przez długi czas starał się uzyskać moje względy. wykorzystywał mnie wielokrotnie w celach seksualnych i w celach wywiadowczych. kazał mi szpiegować. wielokrotnie...

Trochę to trwało. Gdy skończyła, wyprowadzono ją i zaczęto zadawać pytania antonowi. na przykład, jak długo pracuje dla wywiadu federacji zachodniej i kto należał do organizacji terrorystycznej założonej przez niego. anton nie tylko podał nazwiska sąsiadów i kolegów z fabryki, ale też zaczął praktycznie wierzyć,

Page 22: Herbasencja - Wrzesień 2015

22 Herbasencja

że to wszystko jest prawdą. z przekonaniem mówił, jak to planował zamachy na ważne osobistości, jak zatruwał wodę i sam konstruował bomby. Potem wszystko podpisał i został wyprowadzony.

nie do celi, a do windy go zaprowadzili. Przez cały pobyt tutaj, nie widział ani nie słyszał innych więźniów. To było wcześniej dla antona zaskoczeniem, kiedy był jeszcze w stanie myśleć. Gmach był duży, a więźniów jakoś brakowało. często miał wrażenie, że jest on tu sam jeden. Jedyny, który odważył się samodzielnie myśleć.

Tutaj, w piwnicach, było ich wielu. i już teraz nie myślał o sobie i o nich jak o dzielnych ludziach, którzy odważyli się sprzeciwić ojcu, ale o grzesznikach, którzy przeciw ojcu zgrzeszyli.

słychać było strzały. ustawieni byli rzędami po sześć osób i chwilę po każdym strzale wchodziła następna szóstka. choć słychać było strzały, nikt nie uciekał. stali spokojnie. byli tak samo złamani jak anton. byli win-ni. zasłużyli na to. To jest... sprawiedliwość. Po jego lewej stronie stała anna. w rzędzie przed nim anastazja.

- Ty też tutaj? - spytał annę słabym głosem.- Tak.- za co?- Przez ciebie.i to było ostatnie słowa jakie wymienili między sobą. Do anastazji zaś się nie odezwał wcale. nie

miał jej nic do powiedzenia. kolumna się zmniejszała. - następni!anton wszedł do następnego pomieszczenia. Dwóch milicjantów ładowało ciała na coś w ro-

dzaju taczki. było tam ciało anastazji z dziurą w głowie. inny milicjant polewał szlauchem ścianę, by zmyć z niej krew. następny zaś zmieniał magazynek w pistolecie. skazańcy ustawili się pod ścianą. wcześniej, dużo wcześniej, anton miał marzenie umrzeć razem z anastazją. Teraz um-rze przy swojej chłodnej żonie, ale tak naprawdę było mu bardzo wszystko jedno, czy zakończy żywota przy tej czy przy tamtej. kazali stanąć im w rzędzie twarzą do ściany. milicjant z pistoletem podchodził i każdemu po kolei oddawał strzał w tył głowy. strzał. i padł człowiek. strzał i padł następny. znowu jeden nabój, jeden człowiek. cóż za ekonomia!

Padł kolejny strzał i krew anny trysnęła na twarz antona, a jej piękne ciało upadło na mokrą od krwi i wody podłogę. strzał... i padła kobieta po lewej stronie antona. on sam zaś stał dalej.

stał tak, jak nowo narodzone dziecię, nagi, we krwi i drżący. oddychał krótkimi urywanymi wdechami. co działo się teraz w jego głowie to chyba tylko ojciec jeden wiedział. Podjechała „tacz-ka”. załadowano tam wszystkie ciała. Drżące ciało antona również. leżał on wśród tych surowców nienadających się do recyklingu, między czyjąś brudną stopą, a głową anny, z której kapała na niego krew. Przejechali kawałek, do miejsca, gdzie klapa w suficie się otwierała. spadła lina.

- ładować! - krzyknął ktoś na górze.milicjanci brali ciało, przywiązywali linę do nóg, a następnie wciągali je do góry. Jak mięso. zwykły dzień

w fabryce śmierci. ludzkie odpadki były wyciągane na zewnątrz, a następnie pakowane do ciężarówek. Pracujący milicjanci popijali zdrowo wódkę, żartowali, rozmawiali o tym, co który będzie miał dzisiaj na obiad.

- no, no. Patrzcie jaka lala. Taka to na pewno musiała dawać komisarzom - rzekł jeden, gdy wyciągnęli ciało anny. - ci to żadnej nie przepuszczą. najadła się ojcowskiego chleba i mięsa, a potem zdradziła. suka.

- zaraz będzie fajrant. można się z nią zabawić - rzekł inny.a jednak niektórzy potrafią zrobić jakiś użytek, ze znalezionego na wysypisku złomu i śmieci.

anton już leżał nieruchomy, z szeroko otwartymi oczami, w ciężarówce, gdy wrzucili jej sprofano-wane zwłoki. Potem przykryli ciała brezentem. Gdy zapadł zmrok, ciężarówki wyładowane biolo-gicznymi odpadkami ruszyły. ich punktem docelowym był las, gdzie czekały wykopane już doły. anton stał i patrzył otępiałym wzrokiem jak wrzucają ciała. ostatni raz spojrzał na ciało anastazji.

- wysypisko wielokrotnie wyeksploatowanych śmieci - szepnął do siebie. Potem koparki zakopały doły. a karczenkę ponownie wrzucono do ciężarówki.

myśl jego wyrażona nad masowym grobem, była ostatnią jego świadomą myślą. obywatel karczenka popadł w stan silnej apatii. nawet nie przyszło mu do głowy, żeby teraz się podnieść, wyskoczyć z ciężarówki i uciec. a nawet gdyby przyszło... nie było miejsca do którego mógłby uciec. leżał więc dalej jak zwłoki pod brezentem, na deskach pokrytych czarną zaschniętą krwią,

Page 23: Herbasencja - Wrzesień 2015

23Wrzesień 2015

a ciężarówka wiozła go na dworzec. Tam wyciągnęli bezwładnego antona i wrzucili go do bydlęcego wagonu, gdzie ludzie upchani byli nawet gorzej niż bydło.

w wagonie karczenka musiał stać, gdyż z powodu ciasnoty nie było innej opcji. stał więc tak, mętnymi oczami wpatrzony przed siebie, nie zwracając uwagi, a może nawet nie będąc świadomym obecności innych ludzi. może nawet nie wiedział, że znajduje się w jakimś wagonie, tak więc nie przeszkadzały mu mokre spodnie, oraz smród moczu i gówna. Dopiero kiedy znalazł się w obozie, padł na ziemię i zaczął rwać włosy z głowy.

- Ja chcę do dołu, do dołu! zastrzelcie mnie, zakopcie mnie!- Jeszcze nie czas na to, ścierwo. – karczenka ujrzał przed sobą dobre, czarne, wypastowane buty

z cholewami, a potem podniósł załzawione oczy ku ich właścicielowi. – możesz jeszcze zasłużyć na kulkę, albo może nawet na... – strażnik uniósł wysoko palec - powrót do społeczeństwa.

- co... – łkał były obywatel – co muszę...- Pracować. ciężko. ojciec jest surowym ojcem, ale sprawiedliwym, a ty masz szansę powrócić jako syn

marnotrawny. Póki co, nie jesteś jego synem. Jesteś nędznym robakiem i... bierz siĘ Do roboTy GniDo!Po tych słowach wziął się były obywatel, teraz gnida-karczenka, do roboty. Pracował kiedy mu

kazano i tak samo jadł i spał, chociaż i tak te dwie ostatnie czynności odbywały się bardzo rzadko. Pracował jak maszyna. wyłączył mózg i wszystko wykonywał mechanicznie.

większość więźniów obozu była jak maszyny. ci którzy byli jak zwierzęta, tak jak one przestawały jeść i zdychali. o ludziach w tym miejscu w ogóle nie było mowy. wszyscy swoje człowieczeństwo zostawili za sobą. niektórzy zaś nigdy go nie posiadali.

Pierwsze dni były trudne, ale gdy anton już się przystosował, to tygodnie, miesiące i lata zlały się w jedno. szybko również przystosował się do zasad panujących w obozie. zabierał jedzenie tym, którzy najsłabiej pracowali, by samemu mieć siły i wyeliminować słabsze jednostki. Gdy przyszła zima, udusił jednego z więźniów podczas snu, by zabrać mu buty. Jako że zaliczał się do tych, którzy wyrabiali większą normę, dostawał dwa posiłki dziennie. Dwie kromki ciemnego, czerstwego chle-ba z trocinami na śniadanie i na obiad zupę składającą się w 99% z wody.

mimo że pracował ciężko, wciąż czuł, że to za mało, żeby odpokutować za swoje grzechy prze-ciw ojcu, dlatego był zdziwiony, gdy po trzech latach odczytano jego nazwisko na porannym apelu, a potem wyprowadzono go poza obozowe druty. Tam czekał na niego ekskluzywny samochód. no, może ekskluzywny dla antona, gdyż dla mieszkańca jakiegokolwiek innego kraju, był to zwykły automobil, któ-rym ludzie jeździli do zwykłej pracy. Dla karczenki był tu cud techniki, niemal jakaś pozaziemska tech-nologia. Patrzył więc na niego z szeroko otwartymi oczami i buzią, aż z samochodu wyszło dwóch dużych mężczyzn w garniturach i ciemnych okularach i zapakowali go do środka. były więzień oczywiście zaczął stawiać opór, ale co mógł zrobić taki wychudzony człowieczek przeciwko takim buhajom.

- kim jesteście? Dokąd mnie zabieracie? czego ode mnie chcecie? – pytał ciągle i gdy nikt nie odpowiedział na jego pytania, krzyczał, że musi wrócić do pracy.

anton przestał w końcu się wydzierać i zaczął patrzeć przez okno. nie wypatrzył nic szczególn-ego. Przynajmniej dopóki nie zaczęli się zatrzymywać przy szlabanach, budkach strażniczych i co-raz częstszych ogrodzeniach z drutu kolczastego pod napięciem. Później jechali przez piękne lasy. widząc dwie sarenki umykające przed samochodem, oniemiały anton przywarł do okna.

- Patrzcie, sarny! – krzyknął, lecz mężczyźni w ogóle nie zwrócili uwagi ani na antona, ani na sarny, które oficjalnie nie żyją dziko, a i w mało którym zoo można było je zobaczyć.

karczenka nie mógł przestać myśleć o pięknym i dzikim zwierzęciu. być może piękno sarny polegało właśnie na dzikości. i wolności. Przez chwilę nawet porównał ją w myślach do anastazji, ale bardzo szybko otrząsnął się z tej myśli i schował ją głęboko, głęboko tak, by nawet wszechmocny ojciec nie mógł jej wychwycić. było to oczywiście niemożliwe i myśl o tym doprowadzała antona do szaleństwa. bo przecież był już tak blisko, bo przecież gdyby mu nie wybaczono to by nie za-brano go z obozu...

nawet się nie spostrzegł, gdy samochód dojechał do okazałego muru. Gdy żelazna brama się otworzyła, wjechali na teren posesji. i to nie byle jakiej, bo większej niż kamienica w której mieszkał wkrótce-znów-obywatel karczenka.

Page 24: Herbasencja - Wrzesień 2015

24 Herbasencja

o dziwo, mężczyźni eskortujący antona nie zaprowadzili go do środka, a zostali przy samochod-zie i kazali mu iść samemu. karczenka szedł powoli, jakby niepewnie, i rozglądał się na boki. Dotarł pod olbrzymie drzwi i nieśmiało zapukał. Później mocniej, lecz wciąż nikt nie otwierał. Posłał w stronę facetów pytające spojrzenie, a oni dali mu znak, żeby wchodził do środka.

bogactwo które ujrzał, poraziło go. stałby tak jeszcze długo z rozdziawioną gębą, gdyby nie zniecierpliwiony głos.

- Dobrze, że jednak po ciebie wyszedłem, bo chyba z tydzień byś mnie tu szukał. chodź, psie.anton nawet nie śmiałby nie posłuchać i jego nogi zareagowały automatycznie. i tak został na-

zwany całkiem sympatycznie w porównaniu do tego, jak zwracali się do niego w obozie.- czego się napijesz? whisky, czy wino? Tak, to alkohol – dodał tajemniczy dżentelmen, widząc

trochę głupawy wyraz twarzy antona. - a zresztą. i tak przecież nie zauważysz różnicy, bo ten cuchnący bimber, który pijecie wypalił wam już wszystkie kubki smakowe.

- Ja, gnida numer 87438902, proszę o pozwolenie na zadanie pytania! - krzyknął karczenka według obozowego zwyczaju.

- ach, anton. byłeś o wiele zabawniejszy, zanim złapaliśmy ciebie na tym wysypisku śmieci. no ale słucham?- kim pan jest?- Jestem ojcem.Gnida numer 87438902 zemdlała.

- obudź się. nie psuj mi przedstawienia – potrząsał nim mężczyzna. anton nie był przytomny, ale jego ciało musiało zareagować na rozkaz ojca i przywróciło mu świadomość.

- no, wreszcie. ale teraz żadnych pytań, wszyscy zawsze pytacie o to samo i jesteście tacy sche-matyczni, więc teraz mnie wysłuchasz, a później podejmiesz decyzję. Tak, jestem ojcem. Tak samo jak kilkudziesięciu innych ludzi. wszyscy jesteśmy ojcem, a tysiące komisarzy są naszymi rękoma. ojciec, którego ty znasz, nie istnieje i nigdy nie istniał. ktoś, dawno, dawno temu stworzył ten chory, bezosobowy system, który teraz rządzi się sam, choć nie ma świadomości. czy chciałbym go zniszczyć? owszem. ale nie mogę. nawet jakbym się zbuntował, tryby machiny wciąż będą pracować i zmiażdżą mnie. ba! nawet gdybym razem z tymi wszystkimi, którzy są u władzy, co do jednego, się zbuntowali, to komisarze roznieśli by nas na strzępy. Gdyby zaś komisarze dowiedzieli się co jest grane i chcieliby przejąć władzę, wy, nędzne robaki i wam podobni, zamordowalibyście komisarzy i zajęlibyście ich miejsce. mówię tylko teoretycznie, bowiem w praktyce żaden komisarz nie zdążyłby się zbuntować, ponieważ są oni non-stop monitorowani przez chip, który znajduje się w ich zębach. Taki sam chip, jaki znajduje się w twoim zębie. Jakże zabawnie było cię obserwować... Teraz chcesz mnie spytać, czemu to wszystko tobie uczyniłem, prawda? Prawda. chciałem po raz kolejny udowodnić sobie, że człowiek jest niczym. że można go zeszmacić i obedrzeć ze wszystkie-go. nawet gorzej niż zezwierzęcić, bowiem nawet sarna, którą widziałeś niedawno, jest lepsza od każdego z nas. Jeszcze bardziej utrzymało mnie to w przekonaniu, że ludzkość jest zbyt słaba, by zasługiwać na lepszy los. no i gdyby nie była taka głupia, nie stworzyłaby takiego systemu. Teraz chcesz spytać, jak to możliwe, że kiedy ty byłeś męczony w laboratorium, ludzie twierdzili, że cię widzieli? mieli do czynienia z klonem. z klonem, który nawet nie wiedział, że jest klonem, bo miał twoje wspomnienia. skąd możesz wiedzieć, że ty też nie jesteś klonem? nie możesz. Ja mogę, ale chcę cię pozostawić w nieświadomości. Po co w ogóle klonujemy ludzi? bo miliony ludzi zabijamy strzałem w tył głowy, a inne miliony zdychają w obozach. a, przepraszam. To nie my zabijamy. To system. a system jest bezosobowy i nie posiada świadomości, a więc nie posiada i sumienia. nie mamy na to żadnego wpływu, a potrzebujemy ludzi do pracy. Jako że podróżowanie po ojczyźnie jest ograniczone, robimy wszystko, by nie było takiej możliwości, żeby jedna osoba wpadła na swo-jego klona. o czymś zapomniałem? chyba nie. ciężko by było bo już tyle razy prowadziłem podob-ny monolog. Tylko nie łkaj, nawet bezgłośnie, nienawidzę tego. Trzymaj lepiej ten pistolet. masz w nim jedną kulę. i po raz pierwszy w życiu masz wolny wybór. możesz zabić siebie, albo mnie. co wybierasz?

Page 25: Herbasencja - Wrzesień 2015

25Wrzesień 2015

Bez głębi złapałam kapcia. no i co? nie pierwszy, nie ostatni raz. Dzwonię na numer wskazany w poli-

sie. Dziesięć minut oczekiwania, by dowiedzieć się, że pomoc nadjedzie w przeciągu trzech go-dzin, więc rezygnuję. Przecież kiedyś nie miałam ubezpieczenia od przebitych opon, a jakoś so-bie radziłam, no, ale kiedyś byłam blondynką, młodą, powabną i… nieporadną. ha, doskonale potrafiłam taką udawać. To działało jak magnes przyciągający supermenów gotowych ubrudzić marmurkowe dżinsy i białe adidasy, żeby tylko zasłużyć na przychylność.

wysiadam z samochodu. cholera, dlaczego akurat dziś, gdy zima wreszcie przypomniała so-bie, że czas zmrozić kałuże? skórzane rękawiczki madame coco zapewne ucierpią, ale cóż, chcę wrócić do domu, wejść do wanny z hydromasażem i coś poczytać. może „nędzników”? w orygi-nale oczywiście. wyjmuję lewarek, obracam w rękach i zerkam na przejeżdżające samochody. nikt się nie zatrzymuje! a przecież…

Jakieś dwa lata temu, może pięć, jechałam na rowerze, obcisłe ubranko, rozwiane włosy, słuchawki w uszach, świetny humor i nagle trach. coś się zepsuło. Do domu dziesięć kilomet-rów, w kieszeni reszta z dwudziestki wydanej na papierochy i lody, za mało na bilet autobusowy. natomiast buty całkiem wygodne – nie ma strachu, dojdę – pomyślałam. krótkowidz pędzący na rowerze dostrzega niewiele, dlatego bez wahania łapię okazję, by nacieszyć oczy widokiem miejs-kiej przyrody (ależ cudny ten gość z bilbordu!). Po kilku minutach marszu wcale nie jestem zła ani zmęczona, przede mną nowe wyzwanie – spacer o zmierzchu przez lasek młociński. na drodze stanie mi jeleń rozbestwiony ustawą o ochronie Dzikich zwierząt czy banda pogwizdujących żuli? i jedno, i drugie lepsze od pobocza zatłoczonej wylotówki. Pisk opon rozwiązuje dylemat. Panowie rowerzyści oferują nie tylko pomoc. zaproszenie do flirtu jest czytelne niczym pierwsza linijka na tablicy u okulisty. wyzwanie wyzwaniem, ale jak nie skorzystać?

no dobra, przyznaję, to było z dziesięć lat temu.

Jednak kałuże nie zdążyły zamarznąć, a jakiś pacan jechał zbyt blisko krawężnika. beżowy płaszcz już nie przypomina kaszmirowego cacka, którym zostałam obdarowana na urodziny.

kolejna świeczka na torcie wyostrzyła zdolność postrzegania wszechobecnych podziałów. nie chodzi o te poważne – Pis-owcy i Poplecznicy, czy nie daj boże inteligenci w garniturach i robole oparci o łopaty przy dziurach w drodze, których po zimie nie zdążą załatać do kolejnej zimy – tylko o te epatujące z półek sklepowych; witaminy dla juniorów i seniorów, aktywnych umysłowo i fizycz-nie, o kremy 25+, 30+, 55+. w zeszłym roku główkowałam, co się stanie, jeśli wypiję herbatkę 45+,

obyczajowe

Renata Błażejczyk-L`Amico(rebla)

od zawsze kocha noc. Już jako podlotek niecierpliwie czekała, aż umilkną domowe odgłosy, żeby przenosić się w świat książkowych bohaterów. któregoś ranka nie dotarła do szkoły, ponieważ usnęła w autobusie. Dziś, gdy jest dorosła (ale czy dojrzała?) sama próbuje je kreować, oczywiście nocą. Potem, wściekła z niewyspania, wraca do spraw ważnych, poważnych i wymiernych.

i czeka aż przyjdzie czas, kiedy bez wyrzutów sumienia będzie mogła całkowicie oddać się pasji pisania.

Page 26: Herbasencja - Wrzesień 2015

26 Herbasencja

teraz już nie muszę, wreszcie mogłam skosztować i nie mam wątpliwości – nie stałoby się nic, bo i teraz nie dzieje się nic. Przemiana materii nie dostała kopa, cellulit nie stracił zainteresowania udami, a batoniki wciąż kuszą pustą słodyczą. ale piję, bo jest smaczna. Po prostu.

i po prostu wyciągam koło zapasowe. Tyle się napatrzyłam na uprzejmych panów, że już sama wiem, co robić. najpierw podlewarować. nie, trzeba wystawić trójkąt ostrzegawczy, tylko czy na pewno? auto stoi w zatoczce, to chyba jednak nie.

uśmiecham się. w którymś z samochodów trójkąt miałam pod podłogą bagażnika i to było dob-re miejsce, nie przeszkadzał. Tym autem wracałam z wakacji, w drugim moja kuzynka-przyjaciółka. Jak wariatki przejechałyśmy dwa tysiące trzysta kilometrów w dziewiętnaście godzin. co by się stało, gdybym wtedy potrzebowała trójkąta? Trzeba by wywalić całą zawartość bagażnika na ulicę? Przecież połowa rzeczy upchniętych jak sardynki w puszce nie zmieściłaby się z powrotem. no, ale wtedy pewnie nie zdążyłabym pomyśleć o trójkącie. Tak jak nie pomyślałam, że za dwa miesiące już nie będę miała przyjaciółki. zginęła w wypadku samochodowym, niedaleko od domu, jadąc pięćdziesiąt na godzinę, ponieważ jakiś przepracowany tirowiec przysnął za kółkiem.

Podjeżdża autobus. wysiada grupa chłopaków i od razu przypalają papierosy. rozumiem ich, sama kiedyś paliłam. Potem dwie kobiety obładowane reklamówkami z supermarketu, a za nimi staruszka.

- nie ma się taka gdzie zatrzymać? nie widzi, że tu przystanek? – skrzeczy trochę do siebie, trochę do mnie.

Gdzie empatia? babcine ciepło? Też taka będę? nie. moja babcia rozsiewała dobrą energią, a geny ponoć nie kłamią. zresztą… jeszcze za wcześnie myśleć o starości. wczoraj byłam przecież w klubie i bawiłam się prawie świetnie.

Prawie nie wynika ze zbyt głośnej muzyki (na koncertach rockowych staram się o miejsce przy głośnikach, żeby czuć jak decybele wibrują pod skórą), rozwodnionych drinków, czy nieuprzejmości barmanki, ale z podziałów właśnie. moje cztery kumpele, wszystkie 45+, zżyte przez identyczne błędy na klasówkach z fizyki, całonocne analizy pierwszych miłości prowadzone przy pierwszych procentach uderzających do głowy, zjednoczone imponującymi cV, na widok których pracodaw-cy szerzej otwierają firmowe portfele, a jednak tak różne. mężatki: samotna w związku i walce z codziennością, bo trzeci mąż okazał się fajtłapą i ta z obrotnym pierwszym mężem, za to syn-em o niepewnej przyszłości, co cierpienia duszy manifestuje sznytami na przedramionach. Panny: z wyboru i odzysku. Pośrodku ja – niby zniewolona od ćwierćwiecza, a jednak z ogromem życiowej przestrzeni, w której nigdy nie zaistniał zapach niemowlęcego ciałka. łączy nas współczucie z ja-kim patrzymy na singielki (te bez wyboru) co przesiadują parami na stołkach barowych. Para-mi, gdyż samej nie wypada, a trójka i więcej stwarza konkurencję pogłębiającą objawy refluksu żołądkowo-przełykowego.

o, jak miło, wrócił jeden z autobusowych chłopaków.- może pomóc?a jednak! wcześniej pewnie wstydził się kolegów.- Dziękuję, już zaczynałam myśleć, że dla starszej pani nikt rąk nie zechce ubrudzić – mówię

z kokieteryjnym uśmieszkiem (te przyzwyczajenia z przeszłości!). - klucz pani ma?- oczywiście.Grzebiąc w bagażniku, przez tylną szybę widzę, jak podchodzi do drzwi pasażera. bez pośpiechu,

z wdziękiem omija kałużę, ogląda się przez ramię i… zgarnia z siedzenia torebkę fendi. cholera! nie, no przecież nie jest źle, klucz trzymam w rękach, a on faktycznie jest niezbędny. odkręcam koło, wyliczając w myślach, co straciłam: szminka, puder, bibułki matujące. Dokumenty! i co teraz?

Page 27: Herbasencja - Wrzesień 2015

27Wrzesień 2015

będę musiała zrobić zdjęcia, a tak fajnie było zerknąć na młodszą siebie, wyjmując prawo jazdy do kontroli. a może dokumenty odeśle pocztą? Przecież istnieją porządni złodzieje. chyba jednak nie tym razem. biedak okrutnie się rozczaruje i zezłości. w portfelu oprócz paru drobnych nie znajdzie nic, nawet pinów do kart. mam je zapisane w telefonie, a ten wrzuciłam do kieszeni. może w torebce powinnam nosić stówę z dopiskiem: „zwrot kosztów wysyłki tego, co Tobie się nie przyda”?

ciągle słyszę narzekania na dzisiejszą młodzież. Ja natomiast dostrzegam, że przynajmniej wy-kazuje inicjatywę, nie jak facet z parkingu pod centrum handlowym. stał i się gapił, głównie na butelkę chivasa - nieodzowny element wieczorów brydżowych ślubnego, podszedł dopiero, gdy zakupy spakowałam do kufra.

- Pozwoli, szanowna pani, wózeczek odprowadzić?Pomyślałam chwilę.- nie.- skąpa suka – wycedził przez zęby oklejone brakiem higieny.nierób paskudny. a może jedynie nieukształtowany biznesowo? Do dwójki dorzuciłabym

dychę, gdyby przełożył chociaż zgrzewki z wodą.

otrzepuję ręce. zadanie wykonane, można wsiadać i wracać do domu. zanim uruchomię silnik, patrzę w lusterko wsteczne. lubię swoją dziewczęcą naiwność ukrytą w oczach okolonych kurzymi łapkami i ciemniejszy odcień blondu, który łatwiej pokrywa siwiznę.

- Już zaczynałem się martwić, kochanie – słyszę od progu tubalny głos męża. obrazek namalowany dziecięcą rączką wisi na ścianie w holu, towarzyszące mu pismo z ofi-

cjalnym podziękowaniem za wieloletnią pracę wolontariuszki schowałam w szufladzie. Pies merda ogonem. za oknem jak zawsze świeci słońce. co z tego, że teraz tylko takie zielono-żółte z poblis-kiej stacji bP? Przecież jest zima. zapach spaghetti z cukinią i krewetkami roznosi się po kuchni. Jak dobrze, że złapałam tego kapcia, po gimnastyce na mrozie jestem naprawdę głodna. i przy-najmniej raz wróciłam po nim. wyrzuciwszy upaprane rękawiczki, idę do łazienki.

- złamałam paznokieć, gdy zmieniałam to cholerne koło – krzyczę, rozcierając w dłoniach porcję mydła od Diora.

- mogłaś zadzwoń, przyjechałbym ci pomóc.Przecież ty nawet nie masz pojęcia, w który otwór wlać płyn do spryskiwaczy, nie wspominając

o kierunku wkręcania bulonów – myślę sobie – za to intelektem bijesz na głowę samego leibniza. Podchodzę i pokazuję swoje nieszczęście.- będę musiała obciąć wszystkie. - Dobrze, że nie nosisz tipsów – mówi, a potem całuje koniuszek zeszpeconego palca.- Dlaczego? - bo pewnie bolałoby bardziej. nie? – pyta, widząc moje zdumienie.- skąd miałabym wiedzieć? nigdy nie przyklejałam tipsów.- i za to też cię kocham, skarbie. siadaj do stołu. – Pieszczotliwie szczypie mnie w pośladek

o rozmiarze l (na granicy z napiętnowanym Xl), po czym dodaje: – wiesz, że jesteś…

wiem. szczęściara ze mnie. Jestem, choć również mam. no i na fitoreksję z pewnością już nie zapadnę.

- Dziękuję, już zaczynałam myśleć, że dla starszej pani nikt rąk nie zechce ubrudzić

Page 28: Herbasencja - Wrzesień 2015

28 Herbasencja

fantastykasama prawda i tylko prawda – To jest całkiem dobre, Joaśka – zaćwierkała pani bogusia, wydawca, stara panna o żelaznej

woli. Palcami bębniła o maszynopis mojej trzeciej już powieści. - Jak zwykle pięknie podkreśliłaś dylematy bohaterki... jest romans, jest tragedia w rodzinie, jest symboliczna podróż w głąb siebie. i happy end, na dodatek! a już straciłam nadzieję, że napiszesz coś, co nie kończy się śmiercią lub kalectwem... Pójdzie jak świeże bułeczki. oto książka, którą poważna businesswoman będzie chciała poczytać do poduszki!

ziewnęłam dyskretnie. Dzięki spadkowi po ledwo znanym wujku z ameryki byłam ustatkowa-na finansowo, więc tak po prawdzie zdanie pani bogusi latało mi koło wentla. zależało mi jedy-nie na opisywaniu tego, co widzę dookoła siebie. Twarde fakty, prawdziwe zdarzenia, tyle że ubra-ne w koronkową szatę damskiej literatury. a tragedię w rodzinie i romans zakończony zaręczynami podejrzałam u sąsiadki z przeciwka. Jak ją ten prawnik rzuci, zawsze będę mogła napisać drugą część.

– ...i wywiad do „Twojego stylu” w piątek, po lunchu z przedstawicielem niemieckiego wydaw-nictwa. Joaśka, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Tak, tak, jasne – mruknęłam, ziewając, dla odmiany otwarcie. Pół nocy nie spałam, by skończyć ostatni rozdział na czas. – czyli jest ok? mogę wreszcie pojechać na urlop?

bogusława zmierzyła mnie wzrokiem bazyliszka, ale po chwili machnęła ręką.– rzucamy powieść w redakcję i jedziemy – zgodziła się. – idź się wyspać, dziewczyno, bo

wyglądasz, jakbyś była jedną nogą w grobie. Jeszcze do końca przyszłego tygodnia masz grafik kompletnie zawalony, ale potem łaskawie dam ci trochę spokoju. idź i nie grzesz więcej.

z ulgą opuściłam gabinet, myślami będąc już w domu, pogrążona w wannie pełnej gorącej wody. wsiadłam do samochodu, wyjechałam z parkingu, na trasie wrzuciłam czwórkę, potem piątkę, i jeszcze zaczęłam przyspieszać.

Jak się okazało, słowa pani bogusi stanowiły swego rodzaju proroctwo. nie miałam okazji nagrzeszyć więcej, a wkrótce znalazłam się nie jedną, a obiema nogami w grobie. i pojechałam na urlop, o jakim nawet mi się nie śniło.

***

umarłam.Tak się składa, że nie jestem szczególnie wierząca. Tym większe było moje zdumienie, kiedy otworzyłam

oczy. natychmiast zamknęłam je ponownie, bo jasność, która na mnie spłynęła, była porażająca.

anna Grzanek(joseheim)

rodowita, dumna ze swojego brzydkiego miasta łodzianka. z wykształcenia geograf i zarządca nieruchomości. literaturę, a zwłaszcza fantastykę, kocha od dziecka - czytać nauczyła się wcześniej niż chodzić. Jest członkiem społeczności portali fantastyka.pl oraz szortal.com. kilkukrotnie wyróżniana i nagradzana w konkursach literackich, publikowała m.in. w e-zinach esensja i Qfant, a także w kilku pa-pierowych antologiach. wolne chwile spędza na chodzeniu z głową w chmurach, najchętniej po piasz- czystych ścieżkach Puszczy noteckiej. uzależniona od kotów, herbaty, muzyki rockowej i piwa.

Page 29: Herbasencja - Wrzesień 2015

29Wrzesień 2015

krzyknęłam z przestrachu, a wtedy światło osłabło. uchyliłam powieki, tylko po to by ujrzeć tuż nad sobą zarośniętą gębę z wielkim nochalem. zagapiłam się na pochylonego nade mną delik-wenta. miał na czubek głowy wciśniętą wyświechtaną czapkę z daszkiem, a w ręku trzymał silny reflektor, którym przed chwilą świecił mi po oczach.

– szacuneczek – rzekł oprych, odsuwając się nieco. – witam, witam. niektórzy z was ciężko się budzą, więc patroluję okolicę i potrząsam tymi, co dopiero przybyli. Taka praca. Jeszcze z tysiąc latek i przy odrobinie szczęścia dostanę wreszcie lepszą fuchę. masz może dymka, kotek?

nie zrozumiałam ani słowa z tego, co facet przed chwilą powiedział. uniosłam się na łokciach i spojrzałam przed siebie. Potem w prawo, na koniec w lewo.

– nie wygląda imponująco, nie? Ten inny świat – zachichotał typek, widząc moją najwyraźniej tępą minę. choć wyłączył już latarkę, dookoła było dość jasno. – spoko loko, ty jesteś z tych, co to im się za życia do dupy nie nalało. obejrzyj się, kotek, za siebie.

byłam zbyt oszołomiona, by mu wyprowadzić prawy prosty za tego „kotka”, choć ewidentnie mu się należał. musiałabym zresztą najpierw wstać, a na to brakło mi sił. zwłaszcza jak obejrzałam się przez ramię.

znajdowaliśmy się na wysokim nasypie kolejowym – aczkolwiek za żadne skarby świata nie chciałabym być pasażerem pociągu, który jeździ przez takie okolice. krajobraz był szary i ponury, ziemię zaścielał gruby żwir. stojące nieopodal drzewa były poskręcane i rachityczne, po nieboskłonie zaś wiatr przepędzał nisko zawieszone, ciężkie chmury. normalnie jak w filmach sf po apokalipsie. a za mną...

za mną znajdowały się drzwi. czy też raczej wrota; złoty, połyskujący łuk z jakąś inskrypcją wypisaną na tympanonie stał okrakiem nad torami. bił po oczach niemal tak samo boleśnie jak reflektor menela, tym bardziej, że znaki na nim zdawały się poruszać. od dłuższego patrzenia na to można by zapewne dostać migreny.

– no już, już, wstawaj, kotek – ponaglił facet i wyciągnął łapsko, aby mi pomóc. – oni tam się niecierpliwią, gdy kazać im czekać za długo. Poza tym pociąg się zbliża.

– Pociąg? – zapytałam słabo.– aha. wiozą nim dusze. Potępione. – menel pokazał w uśmiechu nieszczególnie zadbane zęby.

– Jak się zbliży ciut za bardzo, furtka zniknie. a wtedy tu zostaniesz... aż do następnego razu. któ-rego może nie być.

Poczułam nagły przypływ sił i zerwałam się z ziemi sama, ignorując zaoferowaną rękę.– Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem?! – rozdarłam się wniebogłosy, bo straciłam cierpliwość do

całej tej szopki.– w czyśćcu, rzecz jasna – wyjaśnił gość pogodnie i podrapał się w czubek kartoflowatego nosa.

– Jestem tu dozorcą. a to tam, to brama do nieba, kotek. To co, masz tego szluga?wszystko wróciło w jednej chwili. Pani bogusia, nieprzespana noc, tir jadący z przeciwka, nagły

niekontrolowany skręt kierownicy i... no tak. a zatem rzeczywiście nie żyłam.zadziwiająco mało mnie to obeszło. ulepiono mnie z nieco za twardej gliny, żebym miała

klapnąć na ziemię i rozłożyć bezradnie ręce w obliczu tego, co mnie spotkało. Poklepałam się odru-chowo po kieszeniach.

– niestety... – zaczęłam i dodałam: – aha!nieopodal, na lekko drżących już szynach, leżała moja torebka. nie miałam pojęcia, jakim cu-

dem znalazła się tu ze mną, w samochodzie na ogół przypinałam ją pasem do siedzenia pasażera. a może to taki przyjazny gest opatrzności? wszak czym jest kobieta bez swojej torebki i przecho-wywanych w niej skarbów?

sama nie palę, ale noszę przy sobie srebrną papierośnicę z fajkami dla znajomych. coś takiego zawsze zwiększa popularność człowieka na przyjęciach.

– masz, weź wszystkie. nie będą mi już potrzebne – powiedziałam, rzucając facetowi pudełeczko. otrzepałam się z szarego pyłu i poprawiłam pasek torebki na ramieniu. Podeszłam do złotego łuku. w sumie nie było nad czym się zastanawiać. Tym bardziej, że szyny wibrowały coraz mocniej. – więc co, po prostu mam tam wejść?

Page 30: Herbasencja - Wrzesień 2015

30 Herbasencja

Gość potaknął i uniósł dłoń do daszka czapki w geście pozdrowienia. skinęłam mu głową z godnością i, wziąwszy głęboki oddech, wstąpiłam w jasność bijącą z portalu.

na odchodnym usłyszałam jeszcze, jak dozorca mruczy do siebie:– mam nadzieję, że następny będzie miał ogień...

***

Po drugiej stronie powitał mnie pełen wyrzutu wrzask:– niedopuszczalne! ile można czekać?! To jest niebo, na wszystkich świętych, a nie rodzinny

obiad, którego nie zaczną bez ciebie, moja panno! oburzające!Jeszcze przez chwilę zaciskałam powieki, bo i tak nic bym nie zobaczyła; niebiański blask

przelewał się pod nimi niczym płynne złoto.– och, och – burknęłam, bo doprawdy miałam już tego wszystkiego dość. – a mnie akurat wydawało

się, że czekacie z utęsknieniem na każdą nawróconą duszyczkę. Jak się coś nie podoba, to wrócę tam, skąd przyszłam. właśnie zginęłam w wypadku, chyba należy mi się jakieś specjalne traktowanie, co?

otworzyłam oczy, które powoli przypominały sobie, jak właściwie się patrzy.za świetlistym portalem, w który weszłam w czyśćcu, czekało mnie coś szalenie oryginalnego,

a mianowicie kolejna brama. Tyle że stokroć wyższa, szersza i w ogóle wszystko bardziej. ktoś, komu ewidentnie się nudziło, ozdobił ją tysiącem płaskorzeźb, tłoczeń, malowideł, secesyjnych wzorów i drogich kamieni. krótko mówiąc, brama niebios aż ociekała kiczem.

kolejną różnicę stanowił fakt, że ta brama miała skrzydła, nie tylko samą framugę, i była zamknięta.– o żeż – westchnęłam. Poczułam znajome ukłucie gdzieś w mózgu. To było to cudowne uczu-

cie, które napędzało mnie przez całe życie: po prostu nie mogłam się doczekać, aż będę mogła usiąść i opisać wszystko, co mnie tu spotkało.

Gdy wreszcie oderwałam wzrok od iście zjawiskowych wrót, spostrzegłam dwie postacie stojące u ich podnóża. Jedną był niski, łysy jak kolano staruszek, który najwyraźniej zapowietrzył się słysząc moją pyskatą odpowiedź i teraz zbierał siły do kontrataku. Drugą był, dla kontrastu, wysoki na jakieś dwa metry, melancholijny anioł. nie miał skrzydeł ani aureoli, ale zwyczajnie wyglądał na anioła. Poza tym, że wyglądał jak półtora nieszczęścia.

od razu domyśliłam się, co to za jeden. Po raz pierwszy zastanowiłam się nad sytuacją i przejrzałam w myślach fiszki z mojego – przeszłego już teraz – życia.

– hm... jesteś pewien, że powinnam się tu znaleźć? – spytałam z powątpiewaniem mojego anioła stróża. – Piję, przeklinam, nie lubię dzieci, w podstawówce ukradłam pieniądze ze sklepiku szkol- nego, nie współczuję biednym, stosuję antykoncepcję, często jestem niemiła dla bliźnich, nie chodzę do kościoła, nie...

anioł postąpił o krok i zamachał gwałtownie rękami, jakby chciał fizycznie powstrzymać mój słowotok.– ach, Joanno! nie popełniłaś żadnego z niewybaczalnych grzechów – powiedział szybko. Jego

głos był śpiewny i nieco drżący. – Przecież przekazujesz datki na schroniska dla zwierząt, sama zajmujesz się pięcioma kotami, pomagasz starszej pani z dołu robić zakupy, zwracasz kasjerkom uwagę gdy wydadzą ci za dużo reszty, udzielasz się w radzie osiedlowej, prowadzisz akcję promującą literaturę w internecie, nigdy nie odwróciłaś się od przyjaciela w potrzebie... a co najważniejsze, jesteś kronikarzem rzeczywistości.

– Świecie jedyny, kto się zajmie moimi kotami! – wykrzyknęłam łapiąc się za głowę, bo tylko tyle z litanii anioła do mnie dotarło.

– widzisz – uśmiechnął się łagodnie. – nawet teraz martwisz się o potrzebujących...– zaraz – wpadłam mu w słowo, gdy mój umysł wreszcie nadążył za uszami. – że niby kim ja

jestem? kronikarzem rzeczywistości?anioł zaczął wyłamywać sobie palce, co najwidoczniej było oznaką zdenerwowania.– oczywiście. zapisujesz to, co widzisz, ku chwale ludzkości i dla przyszłych pokoleń. no

i dostarczasz bliźnim rozrywki, to też niebagatelna zasługa...

Page 31: Herbasencja - Wrzesień 2015

31Wrzesień 2015

– zapisuję rzeczywistość, jasne – fuknęłam, nagle rozgniewana. – nagiętą i zniekształconą, w innej scenerii i ze zmienionymi nazwiskami! To, że opisuję rzeczy, które faktycznie się wydarzyły, nic nie znaczy! Psu na budę taka kronika!

stojący dotąd obok anioła łysy staruszek opuścił wreszcie narożnik i przystąpił do rundy dru-giej. zaczął się na mnie wydzierać, ględząc coś o obrazie boskiej, nasieniu szatana i abominacji. aż podskakiwał z emocji i wygrażał mi piąstką, a przy każdym podskoku pęk kluczy, który miał przypięty do pasa, pobrzękiwał głośno.

Postanowiłam go zignorować i wpatrywałam się w anioła stróża, czekając, aż raczy coś mi odpowiedzieć. nieporadnie wzruszył ramionami.

– T-to tylko moja teoria... niezbadane są wyroki... Pan nasz uznał cię, Joanno, za godną przestąpienia progu niebios, po cóż więc doszukiwać się przyczyn...

Popatrzyłam na niego jak na idiotę. odpowiedział spojrzeniem bladych, załzawionych oczu. w gruncie rzeczy był odpychający. czegoś mu brakowało, najwyraźniej jaj. To znaczy, w przenośni, bo czy dosłownie, to nie zamierzałam sprawdzać.

– cicho bądź – fuknęłam do wciąż złorzeczącego staruszka. – otwieraj ten cholerny zamek, dowiem się wszystkiego na miejscu.

To wszystko było po prostu nie tak. nie powinnam była tu trafić, pomijając fakt, że w ogóle nie powinnam jeszcze umrzeć. Przecież tyle rzeczy zostało dla mnie do opisania tam, na ziemi...

zamek zazgrzytał, gdy staruszek przekręcił w nim klucz. ktoś powinien go naoliwić. najwyraźniej nie używano go za często, w końcu nie każdy ma okazję przekroczyć ten konkretny próg.

wyminęłam swojego wyblakłego anioła stróża i, żegnana przekleństwami Świętego Piotra, wstąpiłam do nieba.

***

w niebie nie istnieje podział na dni i noce. Gdyby jednak tak było, mogłabym z czystym sumie-niem powiedzieć, że nie minął nawet dzień, zanim uznałam, że niebo to najgorsze miejsce, w jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek znaleźć. a wliczam w to wieczór panieński siostry, podczas którego babcia uparła się, żeby zatańczyć na rurze oraz wnętrze kibla, w którym próbowały mnie utopić koleżanki w pierwszej klasie liceum.

Trafił mi się taki urlop, że hej, myślałam zgryźliwie. nie tego oczekiwałam po ukończeniu powieści... co za koszmar!

nawet nie o to chodziło, że było nudno, towarzystwo złe czy jedzenie niestrawne, jak na nietra-fionym turnusie. bo jedzenia, na ten przykład, nie było wcale. Podobnie jak snu, potrzeby ko-rzystania z papieru toaletowego, piwa, papierosów, bilardu, całonocnych rozmów z przyjaciółmi (ponieważ, jak już wspomniałam, nie było nocy), a co najgorsze – nie było też ani pół książki! Pomijając fakt, że nawet wykąpać się w jeziorze w rajskim ogrodzie, do diabła, nie dało, bo wszys-cy chodziliśmy po wodzie. a choć mogłabym zabić za składankę The best of Queen, nie było tu również ziemskiej muzyki. Powietrze przesycała wieczna, otępiająca muzyka sfer.

ale nie, to nie był główny problem. szczegóły dałoby się jakoś znieść. To była raczej kwestia całokształtu, ogólnego wrażenia, jakie sprawiało to miejsce. wszystko zdawało się jałowe i miałkie, nieokreślone, bezkształtne, monotonne i nużące. ktokolwiek to wymyślił, nie miał ani grama po-czucia humoru.

Przeważnie spędzałam czas siedząc i obserwując. z nudów składałam origami z liści Drzewa wiadomości Dobrego i złego (bo też liście te były duże, sztywne i mocne, nie łamały się kiedy je zaginałam – ot, cudowne). zawsze byłam dobra w pracach ręcznych.

z nudów rzucałam kamieniami w przechodzące dusze i anioły oraz puszczałam kaczki po po-wierzchni stawów w ogrodzie. kamienie, podobnie jak i my, nie topiły się, tylko unosiły. uznałam to za bardzo interesujące zjawisko. byłam ciekawa, czy w głębi żyją jakiekolwiek ryby, ale nigdy żadnej nie dostrzegłam. w ogóle w raju niewiele było... życia.

Page 32: Herbasencja - Wrzesień 2015

32 Herbasencja

z nudów zaczęłam sobie przypominać pozycje jogi oraz sekwencje ruchów tai chi, które niegdyś ćwiczyłam. nie miałam z tym najmniejszych problemów, bo po śmierci, kiedy umysł się wyzwala, nie ma czegoś takiego jak zapomnienie. Pamięta się wszystko, czego kiedykolwiek się nauczyło i doświadczyło. Tyle że nie na zasadzie pamięci jako takiej, a ogólnej intencjonalności. Po śmierci wie się nawet rzeczy, których wcześniej się nie wiedziało. i to też, wbrew pozorom, było nużące, a momentami wręcz straszne.

z nudów próbowałam rozmawiać z innymi duszami lecz, cóż, w nich też było niewiele życia. snuły się na ogół tu i ówdzie, smętne jak krajobraz. albo użalały się nad sobą, albo próbowały przejść na wyższy poziom świadomości, w którym nic już nie ma znaczenia. Przeszłość, ziemia, emocje, znajomi, doświadczenie, wszystko. było to bardzo przygnębiające wrażenie. mało która dusza chciała ze mną rozmawiać, a jeśli już, to ze świecą szukałam kogoś, kto by podzielił moje odczucia związane z niebem. wszyscy byli tak dogłębnie skupieni na sobie.

To całe niebo bardziej przypominało Piekło, jeśli ktoś chciałby poznać moje zdanie.

***

osobną kwestię stanowiły anioły. Pętało się ich po okolicy mnóstwo, a co jeden, to gorszy. nie licząc mojego stróża, pierwszym aniołem, z którym rozmawiałam, był ciemnowłosy, chudy jak patyk drągal, którego poprosiłam o coś do pisania. zwyczajnie już nie mogłam wytrzymać i potrzebowałam przelać całą tę niebiańską frustrację na papier, a notesik, który nosiłam przy sobie w torbie, był już zapełniony od okładki do okładki.

anioł spojrzał na mnie bez zrozumienia.– brulion? ołówek? komputer? cóż to za szaleństwo? kobieto, nie zmuszaj się do powielania

swej nędznej ziemskiej egzystencji. Jesteś w niebie. miejscu wiecznej szczęśliwości i spokoju. Twoja dusza może wreszcie odpocząć. idź zatem i nurzaj się w Jasności Pana.

– a właśnie – podchwyciłam, postanawiając nie komentować wzmianki o „nędznej egzystencji”. Ja tam byłam z niej całkiem zadowolona. – widzisz, ja odpoczywam, kiedy piszę. To właśnie czyni mnie szczęśliwą. Gdzie zatem znajdę jakiś zeszyt? notes? bloczek małych, samoprzylepnych karteczek? cokolwiek!

anioł zmarszczył idealnie kształtne brwi.– kobieto, odstąp ode mnie. udaj się do ogrodu, daj sobie czas. nie minie kilka eonów, a życie,

które opuściłaś, pójdzie w niepamięć, wierz mi.– ale...– oż, idź w cholerę! – nakazał całkiem nie po anielsku i bezceremonialnie odwrócił się do mnie plecami.obróciłam się więc na pięcie i poszłam w cholerę. a konkretniej: na poszukiwanie mojego

stróża. uśmiechałam się przy tym ponuro, acz z satysfakcją. właśnie spotkałam nieuprzejmego anioła. To oznaczało, że inni rezydenci nieba również mogli się na podobną mendę nadziać. ergo, na pewno znajdzie się tu choć jedna malutka, tycia duszyczka, która będzie chciała przeczytać o kimś, kto podziela jej doświadczenia. a jeszcze lepiej o kimś, komu przytrafiło się coś znacznie gorszego. Tak to już jest z czytelnikami. zawsze się cieszą, że to bliźnim na papierze, a nie im dzieje się krzywda. nawet przy upiornym otępieniu i indyferencji mieszkańców nieba, zasada ta musiała mieć swoje zastosowanie i tutaj.

byłam tego pewna, bo przecież teraz, po śmierci, wiedziałam wszystko. i, w przeciwieństwie do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent obywateli raju, nie byłam jeszcze gotowa na to, żeby tak naprawdę umrzeć.

***

słońce świeciło, ptaszki śpiewały, rozkoszne szczeniaczki pętały się pod nogami. anioła stróża znalazłam w brzozowym gaju, gdzie siedział nad strumyczkiem i przemawiał do stokrotek. ich płatki różowiały pod wpływem komplementów, a cała scenka była tak słodka, że zachciało mi się rzygać.

Page 33: Herbasencja - Wrzesień 2015

33Wrzesień 2015

– wstawaj – powiedziałam, stając przed aniołem i rozdeptując kilka kwiatków. anioł na ten widok natychmiast zalał się łzami. – nie becz mi tu, tylko leć skombinować jakiś papier. nie mam na czym pisać.

nie od razu zrozumiał, czego od niego wymagam. im, aniołom, najwyraźniej nic do szczęścia nie jest potrzebne, poza samą świadomością, że siedzą w raju. Ja jednak jestem inaczej skonstruowana.

– masz rozkoszować się niebiańskim spokojem – zaoponował anioł, kiedy przetłumaczyłam mu wreszcie, że zwyczajnie się nudzę. – wdychać krystaliczne powietrze, grzać się w blasku, wsłuchiwać w sfery. Joanno...

– nie joannuj mi tu – przerwałam, chwytając go oburącz za tunikę i stawiając na nogi. był lekki jak piórko. – słowo daję, jeśli natychmiast nie dostanę czegoś do pisania, rozpętam tu prawdziwe piekło!

Już wcześniej zdążyłam się nauczyć, że anioł stróż nie potrafi mi się sprzeciwić. Jego wola była miękka jak talk. a może to moja, napędzana irytacją, okazała się tak silna.

najpierw przyniósł mi gruby blok a4 w kratkę. Potem zatyczki do uszu, bo muzyka sfer doprowadzała mnie do białej gorączki i nie pozwalała się skupić. wreszcie zmusiłam go do przy-targania maszyny do pisania. laptopa nie udało mi się uzyskać, bo w niebie, jak się okazało, nie było elektryczności.

Pisałam więc na maszynie, stronę za stroną, rozdział za rozdziałem. Gdy brakowało mi materiału wstawałam, przechadzałam się po ulicach nowego Jeruzalem, zaglądałam do ogrodu, rozmawiałam z innymi duszami. Potem wracałam do maszyny i dalej pisałam jak natchniona. obsmarowywałam aniołów, spisywałam historie ludzi, którzy jeszcze pamiętali swoje życia i raczy-li mi o nich opowiedzieć, relacjonowałam codzienne życie nieba (choć, przyznaję, to ostatnie nie było szczególnie zajmujące).

ani razu się nie zacięłam – wraz z ciałem zrzuciłam zahamowania, a niemoc twórcza została za okropną złotą bramą. i za każdym razem, gdy czułam, że wyczerpałam dany temat, nakazywałam memu stróżowi powielić ukończony maszynopis.

cała ich kupa, gotowa do rozdania zainteresowanym duszom, leżała zawsze przy mojej ulubio-nej fontannie (przedstawiała ona amorka z łukiem i strzałą o grocie w kształcie serca. Jak wszystko inne tutaj, rzeźba była niemożliwie wręcz tandetna i kiczowata).

Pisałam, tworzyłam, redagowałam, edytowałam, przeprowadzałam korektę jak najęta. Początkowo nic się nie działo.

ale tylko do czasu.

***

Po moim pierwszym tekście, opiewającym uroki ogrodu w nieco zgryźliwym i zdecydowanie niepochlebnym tonie, w raju nastąpiło ożywienie. maszynopisy, zalegające pod upiornym amor-kiem, stopniowo zaczęły znikać. nie panowałam nad tym procesem, nie widziałam jak i kiedy to się staje, bo całą uwagę skupiałam na maszynie do pisania... ale się stawało.

a to był dopiero początek. wprawka. badanie gruntu. z satysfakcją obserwowałam rosnące zain-teresowanie moimi wypocinami. żadna liczba egzemplarzy nie była wystarczająca. Publikowałam kolejne dzieła, poruszające to przyziemne, to filozoficzne tematy, zaś popyt nie dość, że nie słabł, to jeszcze się potęgował.

wreszcie dusze zaczęły przychodzić do mnie same, osobiście, spragnione rozrywki. Dopytywały się wciąż, czy pojawiło się coś nowego. ich zainteresowanie i aplauz dodawały mi skrzydeł.

– Tak? – zapytałam pewnego razu, gdy wiotka dusza dziewczyny z jasnym warkoczem przypałętała się pod fontannę.

– Ja... – zająknęła się dzieweczka. – Ja... chciałam...– Porozmawiać ze mną – podchwyciłam, wyczuwając pismo nosem. ot, dziewica, niespełniona

miłość, nieszczęśliwy wypadek. albo coś w tym rodzaju. – opowiedz mi o sobie, żebym mogła opowiedzieć o tobie innym.

Page 34: Herbasencja - Wrzesień 2015

34 Herbasencja

– Ja... – wydukała duszyczka i się zacięła. wzniosłam oczy do nieba, zirytowana jej nieporadnością. nic tylko ja, ja, ja. Typowa niebiańska choroba: snobizm i egocentryzm.

– Przystojny był? – rzuciłam w eter, bo to musiał być pewniak.Dziewczyna spłonęła rumieńcem. zaczęłam ją ciągnąć za język, choć odpowiadała półsłówkami,

a i to po długim nagabywaniu. o tak, był piękny i młody, inteligentny i wykształcony, ale jej nie chciał, więc popełniła samobójstwo. Trafiła tutaj i tak, bo była przecież dziewicą. Świecie jedyny, co to za straszne czasy, w których wystarczy celibat, żeby trafić do nieba?

chociaż, jakby się zastanowić, to nie stanowiło wcale takiego złego pomysłu na opowiadanie...– Dziękuję – rzuciłam na zakończenie, już trzymając ręce na klawiszach maszyny. – wkrótce

wszyscy się dowiedzą. a tym, których spotkasz, powiedz, że zawsze mogą do mnie przyjść. mogą mi opowiedzieć wszystko. umiem słuchać jak nikt inny. i nie pozwolę ich przeszłości umrzeć.

i rzeczywiście, przychodzili do mnie. wręcz ustawiali się w kolejce. weteran wojenny, który za wszelką cenę chciał ochronić wietnamską rodzinę szukającą schronienia w dżungli. ojciec trójki dzieci, który stracił bliskich i został skazany na wieczność bez nich, bo nie potrafił zmusić się do zapomnienia. kobieta, która wiodła szczęśliwe życie aż do końca, a teraz czekała na ukochanego, wciąż żyjącego gdzieś na ziemi. Dziecko, które tak tęskniło za matką nawet w niebie, że jego płacz sprawiał, iż wszystkie dusze się od niego odsunęły i unikały go, byle tylko nie paść ofiarą żałości. wszystkie, tylko nie ja. bo ja służyłam wyższemu celowi. byłam kronikarzem rzeczywistości.

Gdybym miała cielesne palce, zapewne szybko stałyby się pokaleczone od klawiszy maszyny. Gdybym miała cielesne paznokcie, wszystkie natychmiast by się połamały. Gdybym miała cielesne mięśnie, odmówiłyby współpracy ze zmęczenia. ale byłam tylko duszą, nie musiałam jeść, nie musiałam spać, w ogóle nic nie musiałam. robiłam, co chciałam, a chciałam pisać. Pisałam więc, zaś anioł stróż, płacząc gorzkimi łzami, jakimiś, sobie tylko znanymi sposobami, organizował coraz większe ilości egzemplarzy płodzonych przeze mnie w szaleńczym tempie opowieści.

właściwie z czystym sumieniem mogę przyznać że wtedy, w tym konkretnym okresie twórczej ekstazy, rzeczywiście czułam się jak w niebie.

wśród dusz rezydujących w raju zapanowało poruszenie, jakiego chyba nigdy tu nie widziano. Tak zwany boski spokój został wywrócony do góry nogami. Dusze organizowały kółka dyskusyj-ne, zastanawiały się nad swoim losem, złorzeczyły, wspominały; napastowały też swoich stróżów widząc, jak dobrze ja radzę sobie ze swoim. nagle zaczęły mi się jawić jako bardziej wyraziste, ożywione, ciekawe świata i otoczenia. raj wcale nie stał się przez to przyjemniejszym miejscem, jednak był jakiś taki bardziej znośny.

To, co się działo, niemalże zakrawało na bunt oraz podżeganie do takowego innych. bunt w niebie zaś, jak głosi tradycja, miał tendencje do kończenia się wywaleniem na zbity pysk za próg. i jeszcze trochę niżej.

Do tego właśnie zmierzałam. Taki był mój plan.a gdy wreszcie podekscytowanie społeczności niebiańskiej moją osobą osiągnęło apogeum...

***

...przysłali do mnie anioła.– rafael jestem – przedstawił się. miał na sobie dżinsy, t-shirt z napisem „wasted youth” i żuł

gumę. a jednak był bardziej anielski od tych wszystkich bezjajecznych, mydłkowatych palantów w zwiewnych tunikach, których widywałam tutaj do tej pory. Prawdziwy anioł przez wielkie a.

– Joanna – odpowiedziałam, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.skinął głową i westchnął. Długo milczał.– Prosisz się o kłopoty, koleżanko – oznajmił wreszcie. – To nie jest tego warte. w Piekle wcale

nie mają lepiej. zamknij oczy i myśl o anglii, jak to mówią. w końcu się przyzwyczaisz.– Tak? – spytałam, obrzucając go ironicznym spojrzeniem. – z kieszeni wystaje ci iPod, masz

dziurę na kolanie i kolczyk w brwi, a mnie pouczasz, żebym się położyła i umarła... a, problem w tym, że nawet nie mogę umrzeć z nudów! Takiego!

Page 35: Herbasencja - Wrzesień 2015

35Wrzesień 2015

Poczęstował mnie gumą. Przyjęłam ją z wdzięcznością. od śniadania, które zjadłam w dniu wypadku, nie miałam niczego w ustach. owocowa guma smakowała cudownie.

– no więc?zastanawiał się przez chwilę, intensywnie ruszając szczęką.– Dobra – orzekł wreszcie. – Jak sobie chcesz. Tylko nie mów później, że nie ostrzegałem. nie

masz gwarancji, dokąd trafisz następnym razem...obszedł mnie dookoła. nim zdążyłam się odwrócić, by zobaczyć, co zamierza, uderzył mnie

kantem dłoni w kark. upadłam tak, jak stałam, nawet nie zginając nóg, na murawę, a potem spadałam niżej, coraz niżej, aż pochłonęła mnie czerń.

***

otworzyłam oczy. Pierwszym, co poczułam, był ból. Podczas „urlopu” w niebie zapomniałam, co to znaczy ból. Ten był tak wielki, że nawet nie byłam w stanie jęknąć czy choćby się rozpłakać.

wszystko wokół płonęło – tak przynajmniej mi się wydawało. czułam, jak ktoś trzyma mnie pod ramiona i odciąga od... od czego? zamrugałam gwałtownie i zmusiłam się do koncentracji.

znajdowałam się na jakiejś szosie. Tym, co płonęło, była wielka ciężarówka (cysterna?), oraz... tak, to był mój samochód! Tym, co tak potwornie bolało, były moje nogi. Połamane, zapewne. nie widziałam nikogo, a jednak ktoś z powodzeniem sprawiał, że oddalam się od tego całego pande-monium. na asfalcie przed sobą widziałam ścieżkę z krwi, pozostawianą przeze mnie samą. kto więc...? ach, anioł stróż. a więc jednak nie był aż tak bezużyteczny...

straciłam przytomność.

***

Po przebudzeniu ponownie ujrzałam jasność, ale tym razem była to zwykła biel sufitu i wpadające przez okno promienie słońca. szpital. koło mnie ktoś siedział i mówił coś, od jego głosu oddzielała mnie jednak dźwiękoszczelna ściana cierpienia.

natychmiast spostrzeżono, że się ocknęłam. lekarz pochylił się nade mną i bezczelnie zaświecił mi małą latareczką najpierw w jedno, potem w drugie oko, sprawdzając reakcję źrenic. lekarz miał wielki nochal i szeroki uśmiech, który już gdzieś widziałam, choć w pierwszej chwili nie byłam w stanie skojarzyć, gdzie.

Podłączono mnie do masy rurek i aparatów. nie mogłam ruszyć palcem, a nogi bolały mnie tak, że brak mi na to słów, choć przecież jestem pisarką. są jednak otchłanie, w które nie sposób się zagłębiać. bądź co bądź cudem tylko – dosłownie – wyszłam z ciężkiego wypadku. Powinnam była spłonąć. ale jednak rafael pozwolił mi wrócić. karą był ból i nie miałam innego wyjścia, jak tylko go przeczekać i przyjąć z wdzięcznością. bo teraz, powróciwszy do życia, miałam misję do spełnienia.

a przynajmniej tak lubię o tym do tej pory myśleć. i wciąż pamiętam rzeczy, które poznałam dopiero po śmierci, mimo że nigdy ich nie doświadczyłam...minęło kilka dni, nim zdołałam wypłynąć na powierzchnię morza otępienia. moje czynności

życiowe były bez zarzutu, więc lekarze dość szybko odłączyli swój magiczny sprzęt. ręce miałam sprawne, jeść i łykać tabletki mogłam sama, zatem wkrótce nie miałam nad sobą nawet woreczka z kroplówką. Tyle, że wstać ni cholery nie mogłam (co wiązało się z obecnością woreczka pode mną).

robiłam dobrą minę do złej gry, cierpliwie wysłuchując płaczliwych litanii członków rodziny, którzy hurtem zwalili się do miasta na wieść o moim wypadku. nie mam do nich wielkich senty-mentów, ale za to, że karmili moje koty, byłam im niewymownie wdzięczna. chociaż kto wie, może byłabym w stanie nakłonić anioła stróża, żeby mnie opuścił i robił to za nich? Postanowiłam, że gdy znów będę w pełni fizycznych i psychicznych sił, wypróbuję swoją władzę nad nim.

leżałam przez długie godziny w szpitalnym łóżku, wyglądając przez okno i obserwując dzieci biegające po pobliskim placu zabaw. i myślałam, myślałam na potęgę. układałam plany akapitów,

Page 36: Herbasencja - Wrzesień 2015

36 Herbasencja

robiłam mentalne notatki na marginesach, próbowałam sobie przypomnieć słowo w słowo to, co już przecież raz napisałam...

– na boga jedynego, Joaśka! – dobiegł mnie głos od drzwi. Pani bogusia. – Dziecko! Jak się czujesz?!Przyniosła bukiet kalii. Te kwiaty zawsze mi się kojarzyły z pogrzebami, ale jak na bogusławę to

i tak był miły gest. z trudem udało jej się wcisnąć wiązankę w przeciętą w połowie butelkę po wodzie mineralnej. kiedy próbowała ją ustawić, coś zwróciło moją uwagę.

– co to? – zapytałam, wskazując gąszcz kwiatów stojących rzędem na szerokim parapecie. spod wazonów i kubków wyglądał mały pakunek.

– ktoś przysłał ci prezent! – stwierdziła błyskotliwie pani bogusia. Podejrzliwie obejrzała płaskie, przybrudzone pudełeczko przewiązane kawałkiem sznurka. – och, jest też liścik...

Podała mi pakuneczek. odwinęłam go zaciekawiona, choć już domyślałam się, co to takiego. na kolana wypadła mi srebrna papierośnica. zerknęłam na dołączoną karteczkę, na której ktoś nabazgrał: „Powodzenia, kotek”.

uśmiechnęłam się. schowałam bilecik do pustej papierośnicy i sięgnęłam po laptop. nadszedł czas.– co ty wyrabiasz? ledwo przeżyłaś straszliwy wypadek – zaniepokoiła się pani bogusia. – od-

pocznij, nie wolno ci się przepracowywać! należy ci się przerwa. zresztą dopiero co skończyłaś książkę, chwilowo rynek jest nasycony literaturą kobiecą, a nie chcesz przecież sama dla siebie stanowić konkurencji...

miałam przemożną ochotę opieprzyć bogusławę za gadanie o rynku, podczas gdy jej najlepsza autorka leży w szpitalu na wyciągu. no ale, nie byłoby jej tu przecież, gdybym właśnie nie była jej najlepszą autorką. ach, ten zgniły świat biznesu.

– Dość już się nasłuchałam o tym, że mam odpocząć i wziąć na przeczekanie. Poza tym wątpię, żeby to, co teraz napiszę, chciały czytać gospodynie domowe i menadżerki – powiedziałam nieuważnie. myślami byłam już daleko. zbyt długo czekałam na tę chwilę. – Tym razem raczej zakwalifikujecie to jako... fantastykę.

Tak bogiem a prawdą, było mi wszystko jedno, na której półce w księgarni czy bibliotece stanie moja nowa książka.

Połamane nogi bolały jak skurwysyn, ale ręce miałam przecież sprawne. uruchomiłam laptop i utworzyłam nowy plik tekstowy. To było lepsze niż narkotyk. napisałam tytuł. Poczułam, jak anioł stróż pochyla się nade mną, by lepiej widzieć ekran. zapomniałam o pani bogusi, która chyba w końcu wyszła, widząc, że jestem pochłonięta pracą.

Dosłownie na ułamek sekundy zawiesiłam dłonie nad klawiaturą, nie miałam jednak przecież powodów, aby się wahać. znowu czułam się jak w niebie. Takim prawdziwym. nie było nawet mowy o blokadzie twórczej. To było łatwe. zamierzałam przecież napisać samą prawdę i tylko prawdę.

Widzisz, ja odpoczywam, kiedy piszę. To właśnie czyni mnie szczęśliwą. Gdzie zatem znajdę jakiś zeszyt? Notes? Bloczek małych, samoprzylepnych karteczek? Cokolwiek!

Page 37: Herbasencja - Wrzesień 2015

37Wrzesień 2015

Album cz.1wspominki starszego gościa...

16 stycznia 196. r.od paru dni oglądam ten świat i oddycham jego powietrzem. nie za bardzo mi się podoba.

wszystko wokół jest duże – zarówno przedmioty jak i ludzie. Ścisnęli mnie w jakiś szmatach, położyli w łóżku i mało ich obchodzę nawet, jak się wydzieram i dopominam o zainteresowanie. Później też tak będzie? co parę godzin zanoszą do matki i przystawiają do ciepłej piersi. łapczywie połykam to, co w niej jest, a co z trudem wysysam. To ciężka praca.

wczoraj pielęgniarka pomyliła chyba kierunki i zamiast do baru zaniosła mnie na koniec koryt-arza. stanęła przed dużą szybą i wystawiła na pokaz jak w jakimś zoo. Po drugiej stronie widziałem przystojnego gościa z czarnymi, falującymi włosami, pociągłą twarzą o wyrazistych rysach i lekko orlim nosie. obok stała postawna kobieta o władczym spojrzeniu. stroili do mnie jakieś głupie miny.

– Tiu, tiu – pielęgniarka wydaje z siebie jakieś idiotyczne dźwięki, łaskocząc mnie pod brodą. – zobacz, to tatuś i babcia przyszli cię zobaczyć.

chuj mnie oni obchodzą. chcę do baru i do mamy.

17 stycznia 196. r. flesz 1.nakarmiony miałem już iść spać, a tu ruch wokół mnie. niby dobrze, bo w końcu się mną

interesują tak, jak na to zasługuję, ale chciałem się zdrzemnąć, a tu owijają całego w kolejne warstwy kocyków i becików. zaczynam się drzeć, bo strasznie gorąco. na głowę włożyli kretyńską, wysoką czapkę z rogiem pochylonym do przodu i trzasnęli fotkę. Głęboko schowam to zdjęcie, bo wyglądam na nim jak skrzyżowanie krasnala z żabą. Pomarszczona, rozdarta gęba wystaje spod tego błazeńskiego nakrycia głowy. kto to wymyślił?

babcia trzyma mnie w ramionach, a ojciec siada z przodu starej „warszawy – garbusa”.– musisz podjechać wieczorem do ali po pokarm. – babka odgarnęła mi z twarzy tetrową pieluchę

i pogładziła kciukiem po nosku. – będzie trzeba przyjeżdżać dwa razy dziennie. najlepszy jest pokarm matki.– Dobrze mamo. To tylko parę dni. ala ma wyjść w czwartek.

obyczajowe

Mirosław sądej(mirek13)- rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzyna-stej, objawionego w piątek. i skwaśniało to dobrze rokujące wino. lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego od-biorcy. z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sien-kiewiczowskiego, toteż szabelkę wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. ukończył również awf, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pe-symistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. ma na-dzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

Page 38: Herbasencja - Wrzesień 2015

38 Herbasencja

Poczułem, jakby babka przycisnęła mnie do siebie mocniej.– musimy omówić parę spraw, Januszku. wy mieszkacie na wynajętym i jeszcze parę lat pocze-

kacie na mieszkanie. Ja jestem sama, odkąd się wyprowadziłeś. mam propozycję dla was...ojciec obrócił się niespokojnie.– o co chodzi?– wydaje mi się, że lepiej będzie jak Piotruś (a więc tak będę miał na imię!) zostanie jakiś czas

u mnie. wy się musicie trochę urządzić. studiujecie oboje, ala powinna dojść do siebie po „cesar-ce”. wynajmę nianię, łóżeczko już kupiłam.

– Jak to kupiłaś, mamo?! skąd wiesz, że się zgodzimy?babka uśmiechnęła się kącikami ust.– Przekonanie ali zostaw mnie. a ty, synu, zastanów się. Dziecko to obowiązki, a wy na stu-

diach, czasu na nic nie ma, płacz po nocach. mam warunki i pieniądze. wy odkładajcie, bawcie się, poużywajcie trochę życia, póki jesteście młodzi.

w oczach ojca błysnęło wahanie.– no, nie wiem... muszę porozmawiać z alą.– najpierw ja z nią porozmawiam.rozdarłem się na cały regulator. Tu się jakiś gruby szwindel szykuje ze mną w roli głównej!w albumie dziesiątki zdjęć wklejonych lub upchniętych w szarą kopertę. rozsypałem jej zawartość

na stole. większy lub mniejszy format, poząbkowane brzegi. większość wyblakła i rysy twarzy są słabo widoczne. Powoli na nich rosłem. Portretowe zdjęcie aniołka z długimi, falującymi włoskami i jasnym komplecie flanelowym. (miałem chyba ze dwa latka). chłopczyk w stroju kowboja, siedzący na kolanach św. mikołaja – to zabawa choinkowa w przedszkolu. coraz ciemniejszy blondynek z powagą w oczach i jakimś dziwnym rozkojarzeniem. Puszczający latawiec i grający w piłkę.

Zaakceptowałem dziwny układ. Mieszkałem u babci i do rodziców chodziłem w niedzielę w gości. Mały człowiek do wszystkiego się przyzwyczai. Coraz częściej mówiłem do babci „mamo” i nikt (poza matką) nie oburzał się. A babka mnie kochała. Bardzo. Taką zaborczą miłością, kiedy matce odebrane zostanie jedyne dziecko (ojciec) i dostała jego krew we wnuku. Chyba chciała na mnie poprawić błędy wychowania jakich dopuściła się na ojcu. Ominąć złe rzeczy. I nawet częściowo jej się udało. Jednakże wahadło wychyliło się w drugą stronę. Nie ma równowagi u dziwnych natur.

Też bardzo ją kochałem.

7 lipca 196. r. flesz 2.Ten chłopczyk z zadartym noskiem, bez siekaczy i z równiutką grzywką jasnoblond włosów

to ja. siedzę na progu starej chałupy w D., ściskając piłkę. krótkie spodenki z szelkami, których nienawidzę z całego, dziecięcego serca. są z wełny i strasznie mnie gryzą. Jakby mało było, mam takich dwie pary! zaciśnięte wąskie usta. mało mam zdjęć, gdzie się uśmiecham. D. jest rodzinną wsią babki i czasami tu przyjeżdżamy. bawię się z wiejskimi dziećmi w chowanego, partyzantów (tu była wyjątkowo silna w czasie wojny) i taplam w bajorze z kaczkami i gęsiami.

– Piotrusiu, chodź na chwilę! – słyszę z głębi domu głos babki.Przy stole siedzi jej brat z żoną – ciotką helą i trójka ich dorosłych dzieci. wszyscy słuchają

w radiu „rodziny matysiaków” i siorbią herbatę. Przyjazd babki to rodzinne święto. mimo fatal-nego życiorysu (żona przedwojennego oficera, nauczycielka tajnego nauczania i członek ak), po okresie stalinowskim szybko pięła się po szczeblach kariery. była dyrektorką szkoły, szefową znP i przewodniczącą ligi kobiet. udzielała się w najprzeróżniejszych organizacjach. w zsl–u, gdzie była członkiem zarządu wojewódzkiego, organizowała imprezy okolicznościowe i akademie.

Jestem z niej dumny, kiedy wybierając się na oficjalne spotkanie, zakłada beżowy kostium, a do niego przypina rzędy medali i orderów. Jeden bok żakietu wyraźnie zmierzał w dół, a moi koledzy i ich rodzice patrzyli z szacunkiem i podziwem.

– Piotrusiu, weź sobie „ptasie mleczko”. – Podsuwa mi po stole opakowanie. – schowałam specjalnie dla ciebie i tu przywiozłam. co przyjdzie twoja mama, to prucia po szafach i wyjada twoje słodycze.

Page 39: Herbasencja - Wrzesień 2015

39Wrzesień 2015

kocham babkę. Jest najlepsza i najmądrzejsza pod słońcem, ale nie lubię jak tak mówi o mamie. nie widziałem jej grzebiącej w starej szafie w przedpokoju. Tam zawsze były odkładane łakocie. często słyszę o tym, że podbiera mi pomarańcze, cukierki, wafelki czy wypija moją oranżadę. a może tak rzeczywiście jest?

Setki takich drobnych uwag wsączała mi w mózg. Wydaje mi się dziś, że cel był jeden – wzbudzić moją nieufność do matki i zamknąć drogę powrotu do rodziców. Chodziłem do nich coraz mniej chętnie. Uważałem to za stratę czasu. Mieszkaliśmy w niedużym bloku (szesnaście mieszkań) i wszy-scy byli jak jedna, wielka rodzina. W piwnicy zrobiliśmy z pralni klub. Wszyscy bywali u wszystkich. Wspólne kiszenie kapusty czy robienie przetworów. Było nas sporo dzieciaków, bo to czasy, kiedy lud-zie nie zarzynali się z powodu pieniędzy, a rodziny miały co najmniej dwoje dzieci. Tak się składało, że połowa była Świadkami Jehowy. Uczestniczyłem w ich spotkaniach, modliłem się z nimi i nikomu to nie przeszkadzało.

A u rodziców nuda. Ojciec często przychodził podpity z jakichś niedzielnych kursów, które prowadził. To jest jeden z tych błędów wychowawczych, które babcia sobie zarzucała. Zapewne myślała, że mnie przed tym uchroni. Nie udało jej się. Ostre dyskusje, kiedy wracał na rauszu, nudziły mnie. Ciągle dopytywałem babci, kiedy wracamy. I widziałem żal w oczach matki. Potem zrozumiałem, że nie-wiele mogła. Młoda (dziewiętnaście lat, jak mnie rodziła), bez żadnego wsparcia w swojej rodzinie i całkowicie zależna od ojca i babki.

Musiało ją boleć.

21 czerwca 196.r. flesz 3.To zdjęcie samo w sobie nic nie wnosi do tej opowieści. ważne jest to, czego przy okazji tej im-

prezy się dowiedziałem, a co zrozumiałem dopiero po latach.imieniny matki. Przy stole zastawionym różnymi potrawami i butelkami siedzą goście: ciotka

Danka z wujkiem staszkiem, ojciec, matka, babka, dalej wujek Janek z zabrza i kilkoro sąsiadów. nie ma rodziców mamy. w zasadzie nigdy ich nie widziałem albo nie pamiętam. czemu tak jest? Tu się właśnie dowiedziałem wiele, choć niewiele zrozumiałem. Dopiero dużo później...

leżę w drugim pokoju i świat wiruje mi w głowie. w powszechnym zamieszaniu imprezowym ściągnąłem ze stołu kieliszek z winem „mistella” i wypiłem po kryjomu. fascynowało mnie, jak dorośli wznosili toasty. mam nadzieję, że nie jest wstęp do dozgonnej miłości z kochanką – mistellą. niewiele potem pamiętam, ale podobno goście mieli ze mnie straszny ubaw. wygłupiałem się, łaziłem po stole, śpiewałem jakieś piosenki.

matka z babką zabrały mnie do pokoju i ułożyły w łóżku. myślały, że usnąłem...– Jak go pilnowałaś? – podniesiony, na przydechu, głos babci. – Taki wstyd. w twoim domu... twój syn...– Przecież koło mamy siedział. czy on chce przy mnie być? Tak mama załatwiła, że nie mam

właściwie dziecka. Przychodzi do nas jak gość w odwiedziny. czyja to robota? – a czego się spodziewałaś? Pamiętaj skąd wyszłaś i to ja cię przygarnęłam. byłaś zakrwawiona,

w jednej piżamie i miałaś osiemnaście lat. Dostałaś mojego syna, to w zamian mam Piotrusia. nie nadawaliście się na rodziców!

słyszę przytłumiony szloch matki. Drżący głos.– wykorzystałaś to, żeby mi go zabrać. nie miałam nic do powiedzenia. zagroziłaś...– milcz, może nie śpi. Gdyby nie ja, nic byście nie mieli i ty byłabyś nikim. kto cię wepchnął na stu-

dia? kto załatwił pracę w szkole? Tyle, co twój ojciec załatwił chociaż to mieszkanie. na ten ich majątek to niewiele. wystarczająco cię nienawidzą, żebyś nie miała wyjścia. masz tylko mnie i Janusza.

– mam jeszcze syna. oddaj mi go! – matka podniosła głos. była w nim prośba i lęk.– Jeszcze nie. będzie taki, jak ja chcę. Dopiero wtedy.Powoli odpływałem w wirujących, kolorowych kręgach. czy tylko od wina półsłodkiego?Mamy tu więc pierwszy kontakt z alkoholem (cóż za materiał dla psychoanalityka w temacie

uzależnień). Czasami zdarzają się zdjęcia z rodzicami na jakiś niedzielnych spacerach do pobliskiego parku. Jedno jest, kiedy siedzę na kucyku, a obok stoją rodzice. Ciągle te ohydne, wełniane spodenki

Page 40: Herbasencja - Wrzesień 2015

40 Herbasencja

na szelkach! Ale zdecydowana większość to sam Piotruś albo z babcią. Na wczasach w Kołobrzegu, w Ciechocinku pod tężniami itp.

Lepiła mnie jak plastelinę. Podsuwała właściwe lektury, uczyła trącącej myszką etykiety przed-wojennych salonów. Uczestniczyłem w domowych spotkaniach jej znajomych, znałem na pamięć większość pieśni partyzanckich i powstańczych. Dobry obywatel ze mnie rósł. W szkole...

1 września 197. r. flesz 4.Poważna mina, granatowy mundurek i tekturowy tornister. spodnie w kant i pierwsze „juni-

orki” na nogach. uczeń szkoły Podstawowej nr 18 w k. mam sześć lat, po testach i rozmowach uznano mnie za nadającego się już do pierwszej klasy. z tej okazji zaprowadzono mnie do fotogra-fa, który dokonał fotografii prawie artystycznej.

Dzięki babci czytam płynnie, połknąłem „małego księcia” i „co słonko widziało?” konopnic-kiej. Poprawiłem „baśniami angielskimi”. Piszę dobrze, choć jak kura pazurem.

na rozpoczęciu roku wszyscy stoją z rodzicami, tylko ja z babką. Jakoś mi przykro.– babciu, czemu nie ma mamy?– musieli wyjechać w ważnej sprawie.– ale wszystkie mamy są i nie mają ważnych spraw.– no widzisz, jaka ta twoja mama jest? – wzdycha ciężko babka.Trochę mi się łezka w oku kręci, ale wycieram ją ukradkiem.Po zakończeniu rozpoczęcia roku ganiamy po szkole całą grupą. w brawurowej popisówce

zjeżdżam jak wariat po poręczy i trrrach. zaczepiłem o coś nogawką i piękne, granatowe spodnie w kancik rozerwane są od pachwiny, aż po sam koniec.

wychodzę przed szkołę jak półtora nieszczęścia. nogawka łopota mi jak bandera na morzu przy silnym szkwale. wszyscy się ze mnie śmieją, a ja nagle rozciągam radośnie japę od ucha, do ucha. Jest mama! czeka przed budynkiem. Podbiegam i całuję ją w oba policzki.

– Piotrusiu, gdzie babcia?rozglądam się. idzie. minę ma groźną, to pewnie już się dowiedziała. Pracuje w tej szkole jesz-

cze na pół etatu, to jej momentalnie donieśli o mojej katastrofie.Jednym uchem słuchałem jej połajanki i nieśmiałych prób obrony przez matkę. byłem strasznie

szczęśliwy, kiedy szedłem między nimi trzymając obydwie za ręce....w szkole byli mną zachwyceni. Na rocznicowych akademiach byłem żelaznym punktem progra-

mu jako recytator albo śpiewak. Ponieważ babcia pracowała jeszcze na pół etatu w osiemnastce, na bieżąco śledziła postępy w mojej nauce. Szlifowała mój styl w wypracowaniach, tłukła ortografię i gramatykę. W końcu była polonistką. Musiałem być najlepszy.

Nic mi więcej do życia nie było potrzebne na Czarnowie. Ani rodzice, ani inni ludzie.

Jesień 197. r. flesz 5.Piękne jest to wielkie, rzeźbione biurko. Piękny jest zestaw do pisania z polerowanego mosiądzu;

kałamarz, pióro ze złotą stalówką, przycisk do papieru z uchwytem w kształcie łabędzia i odsączaczem do atramentu, też z łabądkiem. siedzę w wyściełanym aksamitem fotelu i ledwo mnie widać zza blatu.

Pierwszy raz jestem u rodziców mamy. ogromne mieszkanie w starej kamienicy. w stylowych witrynach stoi mnóstwo książek. Jak się później dowiedziałem, były wśród nich białe kruki – pierwsze wydania mickiewicza z Paryża czy drukowane manuskrypty z XiX wieku. na ścianach obrazy w złoconych ramach (toż to były kossaki, fałaty, chełmońskie!). krzątająca się gosposia w białym fartuszku. Ja naprawdę jeszcze jestem w epoce głębokiego socjalizmu gierkowskiego?!

Prosiłem matkę o zrobienie mi tego zdjęcia przy biurku. byłem zafascynowany jego ogromem oraz tym zestawem pisarskim. chodzę po perskich dywanach, oglądam kolekcję kryształów i por-celany, i nudzę się. wszystko jak w muzeum.

Dziadek jest wysokim , dobrze zbudowanym mężczyzną o twardych rysach czerwonej twarzy. Po latach, pisząc pracę zaliczeniową na studiach, pogrzebałem w genealogii tej rodziny. zamożni

Page 41: Herbasencja - Wrzesień 2015

41Wrzesień 2015

mieszczanie od XVii wieku. stąd obrazy i książki, ocalałe z zawieruchy wojennej. życiorys dziadka też może dumą napawać. kampania wrześniowa, partyzantka ak i nsz, więzienie stalinowskie z pobytem w celi śmierci. Potem, jako mistrz budowlany, kierował większością ważnych budów w mieście. Dostałem od niego na pamiątkę audiencji portretowe zdjęcie z rzędami medali, wczepio-nych w marynarkę. Tak samo jak u babki. Policzyłem im kiedyś. mieli po tyle samo! nie zwracałem uwagi na ich rangę.

– zygmunt, posadź Piotrka przy stole – głos babki zofii słychać z kuchni. – niech mariola wyj-mie z kredensu serwetki i łyżeczki. wiesz, te od kompletu Plattera.

Dziadek sadza mnie na wysokim krześle przy jajowatym, dębowym stole na dwanaście osób. majtam w powietrzu nogami i czuję się jak nic nie znacząca kropla w wielkim oceanie. wrażenie pogłębia cisza panująca wokół. Dziadek wygląda na skrępowanego i nie bardzo wie, jak się zachować w stosunku do mnie. matka siedziała na odległym końcu stołu, patrząc w jakiś punkt na ścianie. atmosfera rodzinnego grobowca.

babka wnosi kryształowe puchary z lodami. To powinno mi wynagrodzić półtorej godziny nudy. Podaje mi łyżeczkę i głaszcze po głowie. biorę się ochoczo do konsumpcji.

rozmowa dorosłych się nie klei. zdawkowa wymiana zdań, jakieś banalne pytania: „ co u was słychać? Jak się mieszka? (To o to nowe mieszkanie chodzi, co rodzicom dziadek załatwił). co u Janusza? mam wrażenie, że kiedy mówią o ojcu, jest jakaś nutka sympatii. chyba go lubią. bo matkę to na pewno nie.

– maaaarek! – wrzask z sąsiedniego balkonu niesie się echem w studni podwórza kamienicy. Drgnąłem i potrąciłem puchar z lodami. rozbił się o kant krzesła, a zawartość wykiprowała na

ten śliczny perski dywan.zauważyłem przerażony wzrok matki. Twarz dziadka, o ile to możliwe, poczerwieniała jeszcze

bardziej. babka wstała od stołu z kamienną miną i lodowatym spojrzeniem. zbliżyła się do matki, która jakoś skuliła się w sobie, wzięła jej puchar i z całej siły trzasnęła nim o ścianę.

Mam trochę fotografii rodziców matki. Głównie portretowych, które zostały po jej śmierci. Zyg-munt w mundurze przedwojennego podoficera ułanów. Zbiorcze dziadów siedzących na fotelach, a za nimi moja matka w szkolnym mundurku i jej brat – Marek w krótkich spodenkach. Babki Zośki, owiniętej w szal z lisów z zalotnie nagim ramieniem. Piękna była. Dziadek kochał ją do szaleństwa. Kazała się całować po stopach i on – twardy wojak i kierownik budów – klękał przy ludziach i to robił!

Najpierw półgębkiem, a potem głośno zaczęto mówić o jej chorobie psychicznej. Coraz bardziej nienawidziła rodzinę. Namawiała dziadka, żeby katował moją matkę za najdrobniejsze przewi- nienia. I on to robił. Krew była na ścianach, kiedy brzydko napisała w zeszycie albo źle umyła talerz. Trudno się dziwić, że uciekła jako nastolatka w samej piżamie do mojego ojca.

Na koniec zaczęła donosić na milicję na dziadka. Że kradnie materiały z budowy, robi lewą dokumentację, zawyża koszty. Robił to, ale dla niej! Żeby żyła na poziomie, jakiego oczekiwała. Woziła się taryfami do sanatoriów i balowała jak udzielna księżna. Zygmunt poszedł siedzieć, a ona wyprzedała cały majątek – Kossaki, białe kruki książkowe, przepiękną biżuterię jaką dostała i meble, którymi się tak zachwycałem. Mówiło się też o sztabkach złota, zamurowanych w popielniku pie-ca. Dziadek po wyjściu z więzienia zamieszkał w baraku na budowie, a matka nosiła mu jedzenie w menażkach. Nigdy się nie zdobył nawet na słowo „dziękuję”.

Babka skończyła w szpitalu dla obłąkanych.

27 lutego 197. r. Flesz 6.nie ma już grzywki, tylko włoski zaczesane na bok i już nieco ciemniejsze. stoję przed grupą

dzieciaków, recytując jakiś wiersz. To uroczyste pożegnanie turnusu sanatoryjnego w rabce. z powodu silnej astmy wylądowałem tu na cztery miesiące. mam jej ciężką postać i niejedno-krotnie tylko pogotowie oraz szybko podany tlen i zastrzyk hydrocortizonu uratował mi życie. Jeśli długo nie przyjeżdżali, babka zmuszała mnie do wypicia moczu. Jak zaczynałem chorować, musiałem nasikać pełną butelkę po śmietanie, która czekała na godzinę „w”. lekarz mówi, że nie będzie mi wolno palić i uprawiać sportu (zdechnę zaraz, ale ze śmiechu).

Page 42: Herbasencja - Wrzesień 2015

42 Herbasencja

Jutro się rozjeżdżamy. babcia już po mnie przyjechała. Śnieg wali ogromnymi płatami, chodniki przypominają transzeje i nie sposób oddzielić wzrokowo jezdni od trotuaru.

Pociągu nie ma. Tory zasypane, urządzenia ruchu nie działają i stoimy skonsternowani w hali dworcowej. co robić?

babcia decyduje się na próbę złapania okazji do krakowa. stoimy w tej śnieżycy, widoczność najwyżej dwa metry i próbujemy zatrzymać któryś z nielicznych, mijających nas, samochodów.

wreszcie staje „nysa”. ładujemy się do blaszaka i w drogę. Powoli szarzeje. samochód z trudem pokonuje wzniesienia. nagle mam uczucie, jakbyśmy płynęli gdzieś w bok. silnik wyje straszliwie. Po chwili huśtawka; bujamy się i lecę gdzieś. w okienku tylnych drzwi widzę pustkę zapełnioną wirującymi śnieżynkami wielkości małej dłoni. babcia zrywa się do mnie, ale z tyłu słychać ostry głos kierowcy.

– kurwa, nie ruszać się!babka siada na ławce, ja leżę na podłodze na końcu wozu i widzę spoconą, mimo mrozu, czerwoną

twarz szofera. buja mocno, a po chwili przestaje, ale zostajemy pod jakimś dziwnym kątem.– kurwa, nie ruszać się. – powtarza nie wiadomo dlaczego, szeptem – Poślizg. wisimy na pod-

woziu nad przepaścią. cisza, tylko zawodzenie zadymki na zewnątrz puszki.– chłopcze, leż spokojnie i nie dotykaj klamki, bo polecisz. Pani niech też się nie rusza. Ja też nie

mogę wysiąść, bo odciążę przód i polecicie w dół. kurwa mać!Po chwili słychać na zewnątrz głosy, kierowca z kabiny dyryguje i daje rady gdzie podwiązać linę.mimo zimna, czuję spływające po kręgosłupie strużki potu. Jestem przerażony. leczniczy mocz

wsiąka mi w kalesony, gardło mam ściśnięte i boję się oddychać. kiedy podwiązują linę, samocho-dem znowu zabujało, a ja z trudem pokonuję chęć zerwania się i ucieczki. mam zdrętwiałe ręce i nogi, a nerwami wędrują stada mrówek. boję się potwornie i modlę nauczonymi na religii słowami, które ksiądz wawrzyniak wbijał nam do głowy w ramach przygotowań komunijnych.

babcia siedzi nieruchomo, patrząc przed siebie pustym wzrokiem.nagle basowe wycie silnika jakiegoś samochodu ciężarowego, kilka szarpnięć i podłoga wraca do

właściwego poziomu. Po chwili zrywam się i z całej siły przytulam do babci. Przyciska mnie, całując we włosy.– Już dobrze, Piotrusiu, już dobrze – szepce – nic się nam nie stało. będę czuwała nad tobą. zawsze.Ścisnąłem jej rękę tak mocno, że pobielały mi kłykcie.Na takich doświadczeniach budują się najsilniejsze związki emocjonalne. Przywiązanie nasze

względem siebie rosło i nie wyobrażałem sobie życia bez niej. I ona beze mnie. A co do samej choroby; miałem dwanaście lat, gdy zacząłem palić i robię to z namiętnością do dzisiaj. Sport stał się potem moją wielką pasją. Trenowałem różne dyscypliny, nie raz padając na twarz z przemęczenia. Ale o tym w innej części. W każdym razie, po ciężkiej astmie nie pozostało śladu.

Tego samego roku. lipiec. flesz 7.To się nadaje w ramki! ubaw przedni miały moje dzieci, kiedy je zobaczyły. siedzę okrakiem na

wielkiej świni. na głowie poniemiecki hełm, który zasłania mi pół twarzy.Po raz pierwszy wyjechałem z rodzicami na wczasy do kołobrzegu. mieszkamy u państwa Połow-

niaków, którzy mają letników i prowadzą gospodarstwo na obrzeżach miasta. bardzo fajni ludzie, choć warunki nieszczególne. rodzice śpią w dużym pokoju na wersalce, ja obok na łóżku polowym.

hełm jest mój, zdobyczny, który kosztował mnie ciężkie rany. na wydmach zobaczyłem wystający z wału kawałek żelaza. natychmiast wziąłem się za odkopywanie nie bacząc, że tuż przy nim jest gniazdo os. rany! Pogoniły mnie przez pół plaży! biegałem pomiędzy ludźmi wrzeszcząc: „ludzie ratunku! umieram!”, ale dzielnie ściskałem w ręku zdobyczny hełm.

mama postanowiła wieczorem przekonać mnie przy okazji opatrywania ran (osiem mnie uchlało i wyglądałem jak beczka na kapustę) do pewnego obrzydlistwa. zapowiedziała, że rzeczywiście umrę jak nie zjem jednej cebuli. nie lubię cebuli i to miała być okazja do przełamania lodów pomiędzy mną, a tym warzywem. łykałem bez gryzienia płacząc jak bóbr. od tej chwili znienawidziłem cebulę na całe życie. niby nauczycielka, a taka nieporadna próba zmiany postawy?!

Page 43: Herbasencja - Wrzesień 2015

43Wrzesień 2015

Późnym wieczorem leżę na polówce i udaję, że śpię. na wersalce rodziców jakiś ruch...– Śpi? – przytłumiony szept matki – ściągaj piżamę.– ala, znowu? nie mam już siły. oczy ma zamknięte to chyba śpi.znowu ruch, trzeszczenie sprężyn.– nic z tego. wchodź. niby mam dziecko, a nie mam. nie będę dłużej tak żyła; jak papierowa matka.– no dobra. sama chciałaś...Przytłumione pojękiwania i wzmożony odgłos trzeszczącego łóżka. o co im chodzi? co oni

kombinują? To siedemdziesiąte lata i uświadomienie znaczenia ruchów frykcyjnych nie miało miejsca już w przedszkolu, jak to jest dziś.

o efektach tych manewrów wakacyjnych dowiedziałem się później, kiedy za dziewięć miesięcy urodziła się moja siostra – ela.

Kilka zdjęć z moją siostrą. Najpierw w wózku, potem jak stawia pierwsze kroki. Miała wtedy po-nad dwa lata. Wszystko przez to, że matka zachłannie rzuciła się na macierzyństwo, niewyładowane na mnie. Pasła Elę niemożliwie tak postrzegając rolę troskliwej i zapobiegawczej matki. Kiedy dziecko miało jeden roczek, ważyło dwadzieścia pięć kilogramów! Wałki tłuszczu wylewały się zewsząd, a kruche kości nie były w stanie udźwignąć takiego ciężaru.

Nie miałem do niej jakiegoś specjalnego stosunku. Ot, zabawka rodziców (dla ojca – ukocha-ny puszek). Ja mam babcię i jest mi dobrze. Kiedy zamieszkaliśmy razem, Elka była upierdliwym podglądaczem – donosicielem. Ciągle filowała zza tej kotary, która rozdzielała nasz pokój i natychmi-ast leciała do matki, kiedy popalałem na balkonie albo przywiesiłem kolejny plakat jakiegoś zespołu. Oberwało mi się nieraz o nią. Mały upierdliwiec, ale potem już siostra, którą chroniłem w szkole. Jak to starszy brat.

7 sierpnia 197. r. flesz 8.miejscowość z. w dawnym województwie radomskim. ojciec jest kierownikiem kolonii, mama

wychowawczynią, ja – uczestnikiem, a siostra upierdliwym dodatkiem, włażącym wszędzie, szpiegującym mnie i kapusiem jednocześnie. Gówniarskie wash and go. zdjęcie przedstawia naszą paczkę stojącą pod drzewem. czterech z nas jest przebranych i umalowanych jak członkowie zespołu „kiss”. kto nie zna, niech sprawdzi w necie jaka to jazda. Przyklejona do mnie dziewczyna to bożena. Śliczna czarnulka z włosami do połowy ramion. Jestem śmiertelnie i na zawsze zakocha-ny. Toż w końcu babka wpajała mi ideę romantycznej miłości aż po grób, szacunek i uwielbienie do kobiet, nieśmiałe manewry adoracyjne na przemian z przedwojenną etykietą. Trochę staroświecki pozostałem do dziś.

Podtykane mi książki z wątkami czystej i platonicznej miłości („Dzieci kapitana Granta”, ostat-nie części „Tomka...” szklarskiego itp.) kształtują mój obraz wzajemnych relacji damsko – męskich. aby zadość uczynić współczesności z kącika ust zwisa mi końcówka ekstra mocnego. Po pierwszym rzygałem jak kot. mam dwanaście lat i jestem gość w stylu zblazowanego marlona brando, czy cy-nicznego Johna wayne’a z miękkim sercem i spluwą u boku.

ale nocami śni mi się bożena. ratuję ją z pożaru, wynosząc na rękach z płonącego budynku, a ona całuje mnie z wdzięczności i... i budzę się z klasyczną polucją nocną.

Pocałowałem ją na jawie! byłem czerwony jak pomidor po zastrzyku z denaturatu, wybąkałem nieśmiało „miedzy nami nic nie było” staffa i miałem zamiar zwiać, no bo co dalej? na szczęście dziewczyna nie była owładnięta romantycznymi bzdetami, więc zaciągnęła mnie pod to drzewo ze zdjęcia i nauczyła pocałunku z języczkiem. Teraz to się dopiero zakochałem!

– oszalałeś?! nigdzie nie pojedzies! – matka i babka są wyjątkowo zgodne. – kawaler się znalazł. może pierścionek zaręczynowy potrzebny? – sarkastycznie prychnęła

babcia. – Dać ci mój?Jestem wściekły jak diabli. co one rozumieją? muszę pojechać do bożeny. od zakończenia tur-

nusu minęło już trzy tygodnie. ileż można kochać listownie? Jadę. Jestem jej rycerzem i ślubowałem.

Page 44: Herbasencja - Wrzesień 2015

44 Herbasencja

– ładnego lancelota mama wychowała. Pierwsza lepsza dama dworu mu w głowie zawróciła. – ironicznie powiedziała matka – dobrze, że rumaka nie ma...

– To twój syn. Gdzie ty byłaś?– Tam gdzie mnie mama postawiła. całkiem z boku.słucham ich dalszej wymiany uszczypliwości i szlag mnie trafia. Pieprzą o głupotach, a co z wyjazdem?– a co z wyjazdem? – rzucam szybko, gdy zrobiły przerwę na nabranie oddechu. spojrzały na

mnie jak na kosmitę.– oszalałeś? – powtórzyły już zgodnym chórem. – nigdzie nie pojedziesz.zobaczymy.

***

Świtem spakowałem torbę, wytrząsnąłem ze skarbonki całą forsę, odwaliłem się jak stróż w boże ciało i na dworzec. cudowne uczucie wolności i podążania właściwą drogą do ukochanej. wypaliłem w wagonowym kiblu zwędzonego ojcu „klubowego” ( był na tym sabacie czarownic, ale nic konstruktywnego do niego nie wniósł) i jadę do r.

na dworcu kupiłem od babiny bukiet stokrotek i którędy dalej? miasto duże, a mnie rezon i bra-wura powoli zaczyna opuszczać. stoję na środku hali dworcowej i rozglądam się bezradnie.

czyjaś ciężka ręka opada na moje ramię. Jezu, milicja!– masz chłopcze jakąś legitymację?mam, bo przecież bilet szkolny kupiłem.Przygląda się zdjęciu i mnie. Ściska mocniej ramię.– choć ze mną.czuję falę gorąca i mrówki strachu. w tych czasach dwunastolatek panicznie bał się munduru.na posterunku dworcowym ruch. sadzają mnie na krześle przy biurku. Jakiś starszy rangą

uśmiecha się do mnie.– zwiać się z domku zachciało? mamusia na loda nie dała? a my już mamy zgłoszenie o twojej

ucieczce z domu. halina... winczycka. To mama?– nie. babcia.– no widzisz, nawet babcia wiedziała dokąd uciekniesz. słaby z ciebie konspirator. Poczekasz tu na nią.Po południu przyjechała matka z babcią. wzięły pomiędzy siebie i w drogę. To już nie te czasy,

kiedy cieszyłem się idąc w środku i trzymając je za rękę. szedłem jak eskortowany więzień z dur-nym bukietem stokrotek w dłoni.

Oczywiście miłość wygasła po paru tygodniach, kiedy przeprowadziłem się czasowo do rodziców i w no-wej klasie poznałem Monikę. Jaka Bożena? O co chodzi? Potem była Zośka, Jolka, Ulka, Mariola... Części imion nie pamiętam. Rozwój emocjonalny i fizyczny zbiegł się z nowym środowiskiem – klasą i podwór-kiem. Zostało palenie. Widocznie mam gen skłonności do uzależnień. Pod okiem babki pewnie cała sprawa by się opóźniła. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Jednakże na pewno od babki wyniosłem galanterię i naukę miłości romantycznej do kobiet. Głęboko się angażuję i z trudem odchodzę. Cechy niby dobre, ale w życiu dorosłym bardzo to przeszkadzało. Świat jest inny. Kobieta, którą kocham jest na piedestale. Na szczęście nie odziedziczyłem po dziadku Zygmuncie miłości totalnej. To by dopiero katastrofa była!

Październik 197. r. flesz 9.zdjęcie zrobione z perspektywy katedry szkolnej. w rzędzie ławek siedzą uczniowie, gapiąc

się kretyńsko w obiektyw. Ja siedzę w pierwszej, razem z moniką. straszny obciach dla szósto-klasisty. To sprężyna mamy, która jest moją nauczycielką polskiego i wychowawczynią. moni-ka to najładniejsza dziewczyna w klasie i cieszy oko rodzicielki taki zestaw na początku. a ja się czerwienię jak burak, kiedy słyszę komentarze z tyłu.

babcia ma mieć jakąś operację kardiologiczną i potem jechać na długo do sanatorium w nałęczowie. uzgodniono, że przeprowadzę się do rodziców i będę chodził do szkoły nr 22. no

Page 45: Herbasencja - Wrzesień 2015

45Wrzesień 2015

cóż, parę miesięcy wytrzymam. Przetransportowano od babci prawie cały mój majdan i zastana-wiam się. po jaką cholerę na tych parę miesięcy tyle zachodu.

klasa jest fajna i szybko się zaadaptowałem. mieszkam w jednym pokoju z siostrą elą, ale rodzi-ce przedzielili go na pół biblioteczką i parawanem. ku mojemu wielkiemu szczęściu, dostałem od nich magnetofon kasetowy (jak dziś pamiętam – mk 125 automatic) i szwajcarski zegarek Doxa. no to nie można narzekać. Jak pojadę do domu, to będzie czym szpanować.

***

babcia wróciła tydzień temu i cisza. zaczynam się niepokoić. czas wracać, a tu nikt ani słowa.w drugim tygodniu nie wytrzymuję. kiedy siedzimy wszyscy wieczorem na telewizji, rzucam:– fajnie jest, ale możecie mi powiedzieć kiedy wracam do domu?ojciec z matką spojrzeli po sobie.– wiesz co, Piotruś, musimy ci o czymś powiedzieć. uzgodniliśmy z babcią, że jeszcze zostani-

esz u nas. Jest jeszcze bardzo słaba, no i... w zasadzie...Poczułem jak oblewa mnie fala gorąca. chyba dwanaście lat temu przeżyłem to uczucie oszus-

twa, kiedy za moimi plecami decydowano o moim losie. coś się święci.– To znaczy kiedy wrócę? – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – bo trochę za długo tu siedzę.– a źle ci? – zapytał ojciec, uciekając gdzieś wzrokiem.– no nie, ale chcę już do domu.– wydaje mi się, że twój dom jest tam, gdzie rodzice... – czy mi się wydawało, czy rzeczywiście

matce zaszkliły się oczy. szybko roztarła coś kciukiem w kąciku oka.– mój dom jest na czarnowie – powiedziałem nieco podniesionym, a zarazem drżącym głosem.– Już nie.kto to powiedział? matka? ojciec? Duch święty? zerwałem się z fotela.– Jak to nie?!– Tak to. – Jednak ojciec. – zostaniesz już z nami.nie bardzo pamiętam najbliższej godziny. Dostałem histerii, spazmów. rzuciłem zegarek

na podłogę i wybiegłem na klatkę krzycząc. sąsiedzi wylegli, myśląc, że zarzynają wieprzka na świąteczne wyroby. ojciec próbował mnie wciągnąć do mieszkania, ale się nie dawałem.

– wypluję za was komunię... utopię się... chcę do domu – szlochałem.udało im się w końcu wnieść mnie do domu, mimo że wierzgałem nogami i kurczowo trzymałem

się futryny. rzucałem się strasznie po meblach i nawet nie specjalnie mnie już trzymali. Patrzyli tylko żebym sobie jakiejś krzywdy nie zrobił.

Po trzech godzinach usnąłem wykończony na podłodze. Przez parę dni nie pozwolono mi nig-dzie wychodzić. Potem poszedłem z mamą do szkoły. usiadłem znowu z moniką i przywitałem się z resztą. złamali mnie. zostałem.

od tej chwili moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Tam, gdzie byłem gościem, stałem się domownikiem i odwrotnie. kolejna kobieta wzięła się za kształtowanie Piotrusia.

***

Obrócono Piotrusia kompletnie. Wszystko nowe – ludzie, opiekunowie, miejsce. Proces przysto-sowania przebiegał długo i boleśnie. Nieraz uciekałem do babki. Ale ona oklapła po moim odejściu. Szybko posuwała się w swojej starości, kiedy zabrakło jej celu nadrzędnego w życiu. Wycofywała się ze swojej aktywności towarzysko – zawodowej. Już nie walczyła o mnie, a ja miałem żal, że tego nie robi. Zaczęły ją dopadać przewlekłe choroby. Po sześciu latach wprowadziłem się do niej z żoną i malutkim dzieckiem. Fatalny to był czas. Pogodziliśmy się dopiero, gdy umierała. Ale to temat na inną część...

Page 46: Herbasencja - Wrzesień 2015

46 Herbasencja

fantastykaPływał raz marynarz stary...stawiana beczka zakolebała się niebezpiecznie. silne, marynarskie dłonie, przy akompaniamen-

cie steku przekleństw i wiedzione tym przedziwnym, morskim instynktem, pochwyciły ją w ostat-nim momencie. chwila później, a stoczyłaby się po kołyszącym się pokładzie, wprost na gorzejący magiżarnik. ktoś najwyraźniej zapomniał zgasić zaklęcie.

— oszaleliście?! — rozdarł się mały człowieczek, wzrostu czterolatka, a jednak bez wątpienia dorosły. wymachiwał nerwowo pergaminami, które trzymał w rękach. — żywcem spalić nas chce-cie, a przy okazji cały port?! z dala mi od ognia!

Świt dopiero wstawał, mgła podnosiła się powoli. chłód kąsał, ręce i stawy sztywniały od zimna. nic więc dziwnego, że na wrzaski zirytowanego konusa załoganci odpowiedzieli nieprzyjaznym pomrukiem o dość nieokreślonej, acz niewątpliwie wulgarnej treści. ktoś zakaszlał, ktoś inny splu-nął, kolejny odchrząknął, oczyszczając gardło. ochrypły, ale mocny, melodyjny głos zaintonował:

Ktoś mówił, że z gliny ulepił mnie Pan,lecz przecież się składam z kości i z krwi.Z kości i krwi i z jarzma na karkI pary rąk, pary silnych rąk.

szanta przedarła niewład wczesnego poranka, budząc dziesiątki marynarzy do chóralnego wy-śpiewania skargi na odwieczną niedolę.

Co dzień cetnarów sześć i co z tego mam? Tym więcej mam długów, im więcej mam lat. Nie wołaj cny Morskunie, ja nie mogę przyjść, bo duszę swoją oddałem za dług.

beczki turkotały w rytm pieśni, trapy huczały od miarowych kroków, wybijających tempo. bloczki skrzypiały, kontrapunktując akcenty, a głuche uderzenia skrzyń o dno ładowni zestawiały się w nie-zwykłą synkopę do melodii. załadunek sam układał się do płynących w powietrzu zwrotek, niczym posłuszne zwierzę pod dłonią mądrego tresera. Już nic więcej nikomu nie wypadało z rąk…

Przed południem było po robocie. mały, nerwowy człowieczek osobiście sprawdzał mocowania, mamrocząc pod nosem i notując coś skrzętnie na trzymanym w ręku pergaminie. wreszcie wypełzł

Michał Rybiński(psychofish)

rocznik 1981, psiarz i czasem pisarz. literki stawia rzadko, jeśli tylko wolny czas pozwala. wychowany na „Gwiezdnych wojnach”, Tolkienie i lemie (w tej właśnie kolejności), porusza się głównie pomiędzy s-f i fantasy. i wspaniałymi kobietami. :-)

„Pływał raz marynarz stary…” to opowiadanie, którego matką był konkurs na pirackie opowia-danie fantastyczne. konkurs dawno się skończył, ale tekst dalej żegluje, z każdą odsłoną wykonując coraz ciekawszy rejs.

Page 47: Herbasencja - Wrzesień 2015

47Wrzesień 2015

z ładowni i skierował się do niewielkiego kasztelu, gdzie miał swoją kajutę kapitan. z widocznym wysiłkiem naparł na drzwi, uchylając je na tyle, by wślizgnąć się do środka.

— Pan scott stoneheart we własnej osobie… Jak załadunek? — dowódca „Dziewicy” nie uniósł głowy znad map rozłożonych na stole. mierzył coś zapamiętale nad kartami.

— Dzień dobry, panie krzywonos. kiedy jeszcze pan słodko sobie drzemał, pańska banda, przez swoją nie-ostrożność, o mały włos zniszczyłaby ten piękny port. włącznie z nami. koniec końców, wnieśli i zabezpieczyli moje beczki jak należy. Po raz kolejny zwracam uwagę: trzymajcie ogień z dala od tego ładunku, jeśli wszyscy chcemy dotrzeć do celu w jednym, nieopieczonym kawałku. Jak dla mnie, możemy ruszać. im prędzej udamy się w ten rejs, tym szybciej zamkniemy nasze interesy i będę mógł wrócić do mojego laboratorium.

kapitan, zwany krzywonosem, skinął tylko, nic nie mówiąc. uniósł się znad stołu i podszedł do drzwi, bezceremonialnie, acz delikatnie odsuwając niedużego pana stonehearta na bok. wyszedł z kajuty i ryknął głosem, od którego i umrzyk podskoczyłby z przestrachu:

— kończcie żarcie, golnijcie po porcji rumu na rozgrzanie kości i góra na ósmą szklankę – od-bijamy! Panie krefs, bosmanie żyłka, to wasza wachta — proszę dopilnować przygotowań. Panie Jakubie, pieśń pożegnania, jeśli łaska!

odpowiedział mu pomruk, ale inny niż przed świtem. To był głos ludzi wygłodniałych kołyszą-cych pokładem fal, stęsknionych za piekącą solą w otarciach na skórze i świeżą bryzą na policzkach, marzących o kolejnym dniu na pełnym morzu. ludzi spragnionych surowej, twardej wolności, jaką daje morskun swoim dzieciom i zarazem godzących się na jej cenę.

— moglibyśmy sami zadbać o pańskie beczki, gdybyśmy wiedzieli, co wieziemy… — mruknął kapitan, zezując na karła.

— fracht macie opłacony, tak? ładunek musi dotrzeć bezpiecznie do wskazanego portu, tak? Ja, z ramienia cechu, muszę przez pół świata oko mieć na te cholerne beczki, tak? To po co zbędne pytania. i co z tego, że mam trzy beczki nadmiaru, na wypadek różnych przygód, skoro wystarczy, że jedną podpalicie i całą przezorność szlag trafi… z dala od ognia i tyle! — stoneheart nadął się w całej swojej metrowej okazałości, przyjmując pojedynek na spojrzenia. wpatrywali się tak w siebie jeszcze chwilę, może dwie, nim kapitan machnął ręką i wrócił do stołu. krzywonos wodził chwilę palcem po mapie, by zaraz się odezwać:

— kurs wypadnie nam przez czarci archipelag. co tak otwieracie usta, fracht opłaciliście? To po co zbędne uwagi… nasza kochana łajba, wbrew nazwie, nie raz i nie dwa już wymykała się z samego środka różnych opresji, a tak będzie najszybciej. mówiliście coś o premii za terminowe dostarczenie, więc szykujcie, panie stoneheart, stosowny mieszek…

w poludnie załoga zaczęła rzucać cumy, a Jakub Drewniany słowik, pokładowy szantymen, zagwizdał głośno. Już po chwili załoga na pokładzie odpowiedziała nuceniem. To pierwsza szanta, jakiej uczy się młodego chłopca okrętowego, jeszcze zanim zacznie szorować pokład i wspinać się na reje. Teraz, przy stawianiu żagli, głosy potrzebowały tylko kilku taktów, by pod wodzą wygwiz-dywanej melodii zlać się w jeden, potężny, zgrany chór i ryknąć harmonią słów:

Źegnajcie nam dziś, egijskie dziewczyny,żegnajcie nam dziś, marzenia ze snów!Ku brzegom nieznanym wyruszać nam pora,Lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów…

I smak waszych ust, egijskie dziewczyny,W noc ciemną i złą nam będzie się śnił.Leniwie popłyną znów rejsu godziny,Wspomnienie ust waszych przysporzy nam sił!

Śpiew huczał wśród masztów, odbijał się echem od portowych magazynów, rozpływał po do-kach, zaklęciem wiążąc załogę „Dziewicy” z portem, który właśnie opuszczała. chłopiec okrętowy

Page 48: Herbasencja - Wrzesień 2015

48 Herbasencja

stał, jak zaczarowany, wsłuchując się w potężny chór głosów. szanta, prowadzona przez starego, morskiego szamana, wibrowała w powietrzu zaklęciem, najsilniejszą magią wszystkich marynarzy: pożegnaniem, będącym zarazem obietnicą pewnego, bezpiecznego powrotu.

***

moment, dobry człowieku… Tak, dobrze pojąłeś. kielich? czyś ty oszalał, to jest powieść na kolejny dzban, albo i dwa! muszę przecież sięgać pamięcią głęboko w przeszłość… no, zacny z ciebie człek!

bodajże dziesięć dni później, gdy wkraczaliśmy na wody czarciego archipelagu, pogoda załamała się gwałtownie. Pan krefs, pierwszy oficer o posturze olbrzyma, który tylko wzrokiem wskazywał zadanie, a już wszyscy potulnie ruszaliśmy do zajęć, odezwał się po raz pierwszy od wyjścia z egei:

— kurwa.mówię ci, dosłownie w pół szklanki niebo pociemniało, wiatr przybrał na sile i niósł ze sobą

przejmujący chłód. załoga uwijała się na rejach, ściągając żagle i szykując się na jeden z tych słyn-nych sztormów. niewidoczne pioruny oświetlały ciemne chmury raz po raz. widziałem, jak ten cały stoneheart, jedną ręką kurczowo trzymając za reling na kasztelu, cichaczem liczył za każdym razem na palcach drugiej, ile czasu upływało od błysku do huku gromu. krzywonos ryczał jak opę-tany, każąc refować żagle, a kto nie na rejach — miał siedzieć pod pokładem.

— zbliża się, szybko jak diabli! — krzyknął gnom do sternika, jednookiego henry’ego. Tak było! sam mi potem mówił! no więc, henry wiedział o tym doskonale i bez karła. wiedział też, że na tych wodach i przy takiej pogodzie lepiej sobie diabłami gęby nie wycierać, bo a nuż wyskoczą spomiędzy fal psotniki i za płetwę steru chwycą, ściągając zgubę na okręt. splunął więc szybko trzy razy przez lewe ramię, by odegnać złe, bo wierz mi, na morzu starczy jedno nieopatrzne słowo…

szkwał uderzył od bakburty, zaświszczał na takielunku, obalił kilku żeglarzy i wzburzył morze. „Dziewica” zajęczała naprężonym poszyciem, niczym dziewka pod ciężarem zwalistego chłopa. nasza maleńka przechyliła się na sterburtę, gdy wielka niczym góra fala poniosła okręt ze sobą. lunęło, błysnęło, grzmotnęło… Przez huk wiatru, nie wiem jakim sposobem, a klnę się na moją matkę, że tak było, przebił się ochrypły głos Jakuba:

Pierwszy raz przy pełnym takielunkuBiorę ster i trzymam kurs na wiatr

i już ryknęli pospołu żeglarze na rejach:

I jest jak przy pierwszym pocałunkuW ustach sól, gorącej wody smak

okrutna to była burza, mówię ci. zarówno ci, których wiatr schwytał na olinowaniu, jak i ci, którzy z trudem wstawali ze śliskich desek pokładu, a także reszta, czekająca na swoją wachtę na dolnym deku — śpiewali jednym głosem. cudownym sposobem szanta czyniła z nich chór, jakiego nie powstydziłby się żaden monastyr. wiem, bo w moim grzesznym życiu zdarzyło mi się gościć u zacnych braciszków.

wierz lub nie, ale śpiew, rzucony żywiołowi w twarz, pomagał dokonywać cudów zręczności przy fałowaniu. ludzie cudem schodzili z lin, doczołgiwali się do masztów, przypinali do lajfliny. nikt nie wpadł w morską kipiel. czar szanty spajał załogę w tej nierównej walce. widziałem, jak ów stoneheart z trudnością dopełzł do schodków, wiodących z kasztelu na główny pokład, i objął kurczowo słupek przy relingu. na moje klejnoty, był cały zielony, a nie jestem pewien, czy i nie rzy-gał po drodze. lądowy mięczak, tak o nim wtedy pomyślałem. widziałem też, że jednooki sternik, smagany wiatrem i zacinającym deszczem, stoi za kołem niewzruszony, niczym figura ze spiżu. i słyszałem, jak wypluwa płuca przy kolejnej zwrotce.

Page 49: Herbasencja - Wrzesień 2015

49Wrzesień 2015

Hej ty tam, za burtę wychylonyTu naprawdę się nie ma z czego śmiaćCicho siedź i lepiej proś Morskunażeby coś nie spadło ci na kark

Przez huk fal, przez szum wiatru słyszałem, jak stary Jakub chrypiał kolejną zwrotkę, zagrzewa-jąc wtórujących mu marynarzy do roboty, a tych zbędnych na pokładzie — zapędzając do luków. refren brzmiał równo, niczym te paradne żołnierzyki w mundurach, tupiące po pomoście w rytm bębna. Jakby załoga „Dziewicy” uderzała pięściami w stół w tawernie. wiesz, podczas ostatniej kolejki nad ranem… bum, bum, bummm…

aż przyszła ta cholernie duża fala, powiadam ci, wprost z czeluści morskich piekieł. z miejsc, w które trytony wciągają wieloryby i żywcem je krają, tam gdzie syreny, głodne i bezbożne, rzucają się na krwawiące ochłapy tuszy. nie baczą przy tym, zajęte żerem, na korzystających z wypiętej okazji gwałtowników. To był morski bałwan wprost z otchłani, gdzie przykuci na wieki do dna cierpią wszyscy topielcy. Przeszedł z łoskotem przez pokład, zalewając okręt słoną, wściekłą pianą. w mgnieniu oka głosy poszły w rozsypkę, w połowie refrenu do chóru wdarł się fałsz, scalająca nas magia nagle znikła...

***

scott wykręcił z trudem głowę i przez kurtynę deszczu dostrzegł, że miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał szantymen, jest puste. Tylko napięty sznur od lajfliny sugerował, że Jakuba nie porwało morze. Jego śpiewu nie było już słychać.

„Dziewicą” huśtało jeszcze dobrą szklankę, nim niebo zaczęło się przejaśniać, a morze uspokajać. kiedy sztorm odszedł na dobre, okazało się, że wprawdzie nikogo nie brakuje, ale na sznurach wisi kilku mocno poturbowanych marynarzy. wśród nich znajdował się i stary Jakub. żył, ale przy każ-dym ruchu jęczał z boleści, a z kącika ust sączyła mu się krew. krzywonos rozkazał zanieść szantyme-na do swojej kajuty, a następnie odszukał stonehearta i dość bezceremonialnie ucapił go za kołnierz.

— chodź tu, bratku… Tyś uczony, zobacz co z nim!karzeł zamrugał zdziwiony, ale gnomi instynkt podpowiadał mu, że lepiej akurat w tym momencie

nie wyjaśniać różnic między wykształceniem medycznym a alchemicznym. istniała spora szansa, że taką perorę dokańczałby za burtą, za słuchaczy mając morskie potwory i ryby. ugryzł się też w język, nie pytając, dlaczego spośród kilku potłuczonych marynarzy tylko starego kazał kapitan umieścić w swojej koi. zamiast tego, w obronnym odruchu, przybrał pozę skończonego kretyna.

— ale… ale z kim? Ja nie jestem medykiem, za efekty nie ręczę!— z Jakubem, gamoniu niedorobiony! lepiej się postaraj!Ton głosu krzywonosa przy ostatnich słowach obiecywał za każde zaniedbanie wprost niewy-

słowione rozkosze dla masochisty. stoneheart tej miłości do samoumartwienia nie podzielał, skinął więc tylko głową i ruszył za kapitanem.

z szantymenem było źle. leżał bez ruchu na plecach, z zamkniętymi oczami, poznaczoną bruzda-mi i zmarszczkami twarz wykrzywiały spazmy bólu. często zanosił się kaszlem, na ustach wykwitały wtedy bąbelki krwi. karzeł bezceremonialnie chwycił drewniany kubek, stojący na kapitańskim stole, szybko wychylił resztkę wina, a następnie czubkiem noża wydrążył otwór w dnie. Przykładał tak spreparowane naczynie do piersi marynarza to tu, to tam, osłuchując uważnie. Jakub zaskowyczał kil-kakrotnie, gdy gnom uraził go nieostrożnym dotykiem. scott zajrzał pod powiekę, podotykał brzuch, zerknął pod koszulę, zmacał u starego żeglarza nadgarstek i odliczał coś bezgłośnie, wybijając rytm stopą. wreszcie mały brzydal westchnął ciężko i delikatnie poklepał szantymena po wierzchu dło-ni, jakby pocieszając marynarza. ku zdumieniu gnoma, stary człowiek, poruszając się z widocznym trudem, chwycił alchemika za dłoń, drugą ręką wciskając mu coś do środka. Jakub zamknął garść stonehearta, zaciskając ją na przedmiocie. Po chwili zanucił, szeptem nieomalże:

Page 50: Herbasencja - Wrzesień 2015

50 Herbasencja

Tylko w sercu gdzieś czuję ostatni zew, że to morze moje jest, a nie brzeg,że to morze moje jest, a nie brzeg…

rozkaszlał się raptownie, puszczając dłoń karła i znów zaległ w koi. smutek ścisnął serce ma-łemu alchemikowi, spojrzał na kapitana „Dziewicy” i pokręcił głową. krzywonos dyskretnym ru-chem wskazał na kąt kajuty. rozmawiali ściszonymi głosami.

— strasznie z nim, kapitanie… w piersi coś bulgoce, ani chybi krew, żebra to chyba wszystkie połamane, oddech świszczący i płytki, puls nierówny. To jeszcze pół biedy, ale brzuch poczerniały i obolały, ani chybi krwotok w środku, cosik mu się w trzewiach rozpękło. Gdyby był młody i silny, to jeszcze przy dobrej opiece, miałby szanse…

— nic nie możecie zrobić, panie stoneheart?— musiałbym go rozciąć, próbować krew z płuc spuścić. nie jestem medykiem, niewprawnym.

nie wytrzyma tego, to pewne, tu trzeba kapłana biegłego w błogosławieństwach, a po co go jeszcze męczyć… ulżyć tylko mogę w bólu, ale na moje, długo to nie potrwa. widziałem kiedyś człowieka, który spadł z wysokiego rusztowania, bardzo podobne objawy… męczył się całą mszę, na bruku, nim zmarł. Temu trza spokoju, nie ruszać, grogu czy mikstury dać, w godności zachować…

kapitan spojrzał na gnoma, jakby chciał przejrzeć karła na wylot, dostrzec oszustwo lub łgars--two. w półmroku kajuty błysnęły krzywonosowe oczy niczym ostrza kordelasów, wzrok niebez-pieczny jak klinga przyłożona do gardła. Trwało to niedługo, wystarczająco jednak, by scott spocił się jak mysz i nerwowo zacisnął piąstki.

— idźcie już, panie stoneheart. i zawołajcie mi tu kuka. niech grogu przyniesie.Gnom z trudem ukrył ulgę, wychodząc z kabiny. nie zważając na pytające spojrzenia załogi,

udał się wprost do kambuza. Po drodze przypomniał sobie, że kurczowo trzyma coś w dłoni.małego, nieporadnie wystruganego, drewnianego, słowika. Pan krefs, który przyglądał się w milczeniu scottowi, zmarszczył brwi na widok figurki i moc-

niej pyknął fajką.

***

Pamiętam, że Jakub zmarł jakoś tak w połowie psiej wachty. właśnie wtedy przedzieraliśmy się przez dryfujące na powierzchni morza resztki jakiegoś okrętu. kikuty masztów, deski połamane jak gałązki… ktokolwiek płynął na tej nieszczęsnej krypie, nie miał tyle szczęścia, co my. niech ich morskun godnie ugości w swym podwodnym królestwie.

Pamiętam również niebo: było bezchmurne, a księżycowi do pełni brakowało może jednej nocy, więc nie potrzebowaliśmy dodatkowych lamp. w jego blasku, jeszcze przed świtem, zaszyliśmy starego w żaglowym płótnie, razem z balastem z armatnich kul. och, jakie ciężkie to żelastwo było, jak nie chciało do Jakubowych nóg dać się przyciągnąć!

o brzasku kapitan zarządził pogrzeb. Pan krefs i bosman żyłka trzymali deskę, na której spoczy-wała marynarska trumna. w całkowitej ciszy zebraliśmy się wszyscy, by pożegnać jednego z nas.

i powiadam ci, wtedy coś mnie tknęło, bo krzywonos obrócił się do karła.— zaśpiewaj — powiedział miękko, niemalże prosząco. Przysięgam! kapitan prosił karypla

o ostatnią szantę! nie dziwota, że stoneheart aż otworzył usta. — nnnie… nie umiem… słów nie znam… — wydukał ten knypek, równie zaskoczony, co,

zawstydzony. rozumiesz, ostatnia posługa, a kurdupel nie zna słów!krzywonos spojrzał wtedy na gnoma jakoś tak dziwnie, niezwyczajnie, ale nic nie powiedział.

a na moje, powinien go przez pysk zdzielić, za taki despekt. ale nie, nic nie było, zaintonował tylko:

Sześć błota stóp, sześć błota stóp…

Page 51: Herbasencja - Wrzesień 2015

51Wrzesień 2015

oj, śpiewaliśmy wszyscy, mruczeliśmy ponurym chórem słowa, powtarzając je, szumiąc głosami niczym fale bijące o brzeg. bosman żyłka i pan krefs zaczęli wolno przechylać deskę, zsuwając ciało naszego towarzysza ku morzu.

Uderz w bęben już, bo nadszedł czas, wrzućcie mnie do wody, na wieczną wachtę trza tam, gdzie...

Sześć błota stóp, sześć błota stóp,dziewięć sążni wody i sześć błota stóp.

Ściągnijcie flagę w dół, uszyjcie worek mi,dwie kule przy nogach, ostatni ścieg bez krwi, no i…

Sześć błota stóp, sześć błota stóp…

ale, słuchaj mnie uważnie, coś było nie tak. szanta szła nierówno, fałszywie, choć każdy z nas starał się ze wszystkich sił. nawet gnom przyłączył się do chóru, choć ledwo tam co drugi wiersz mamrotał. To był zły pogrzeb, zła pieśń… nie godzi się, by szantymena żegnał taki fałsz. na szczęś-cie wkrótce fale z pluskiem zakryły Jakuba na zawsze i ceremonia dobiegła końca.

Jakby jednego nieszczęścia było mało, po południu majtek w bocianim gwieździe krzyknął „ża-giel! żagiel na horyzoncie!”. zrazu padła komenda do ładowania dwunastofuntówek i ustawienia się z wiatrem, by w razie potrzeby zgubić pościg. biegaliśmy jak kurczaki z obciętymi głowami, taki był harmider. Potem okazało się jednak, że była to mała szalupa z prowizorycznym masztem, a w środku był człowiek.

kapitan stał przy burcie i klął pod nosem tak parszywie, aż uszy więdły. stałem nieopodal, do dziś kilka wiązanek pamiętam. o choćby tę… nalej, to długa obelga, a przydaje się w życiu. kiedyś tak zdumiał się na jej piękno pewien paniczyk, żem zdążył galoty podciągnąć i czmychnąć, nim oprzytomniał. Tylko tej jego ochotnej żonki trochę żal, ale cóż, sama mnie zaprosiła…

***

— o co chodzi? — zapytał okrętowego chłopca zaciekawiony gnom, wskazując na rozzłoszczo-nego dowódcę.

— nie przyjąć rozbitka na pokład, to grzech, niełaska morskuna i niechybnie wkrótce sami pój-dziemy na dno… — szepnął niechętnie młodzieniec.

— Psia jego, w rzyć chędożona, boska mać! — dobiegł ich głos krzywonosa.— …ale to jest czarci archipelag, tu nie takie fortele się działy… — na wygrzmocone, wszeteczne syreny, czemu akurat nam się to trafia?! — …pod bronią pewnie przyjmiemy, skoro taki mus... — Do zawszonej kuciapy, z najbrudniejszego kąta w najbardziej zafajdanym ptasim guano por-

cie wielkiej wody! żagle w łopot! szykuj się do podjęcia człowieka! łańcuch, kajdany i z żela-stwem w rękach go witać!

rzeczywiście, tajemniczego rozbitka przywitano złowróżbnym milczeniem i bosakami. widać było, że czas już jakiś płynie w szalupie: wychudzony, z twarzą ogorzałą od słońca, wzrokiem zdzi-czałym, sprawiał wrażenie zwierzęcia bardziej niż człowieka. rzucił się na podaną słodką wodę, jakby właśnie przebył pustynię. Po zaspokojeniu pragnienia, bez jednego słowa, położył się na po-kładzie, pod burtą, zwinął w kłębek i zasnął. kapitan rozkazał jednemu uzbrojonemu marynarzowi zakuć na wszelki wypadek przybysza i zawsze mieć na niego oko, a reszcie wracać do pracy. szalupę wciągnięto na forkasztel, a jej maszt złożono.

Page 52: Herbasencja - Wrzesień 2015

52 Herbasencja

życie na pokładzie potoczyło się niby normalnym rytmem, wybijanym przez kolejne szklanki. Tylko jakoś tak… liny same się supłały niespodziewanie, przysparzając pracy. w zęzach wciąż pojawiała się woda, a nieszczelności w kadłubie marynarze szukali do wieczora. ktoś spadł z rei w morskie fale, cudownie omijając krawędź burty o kciuk i przeżywając uderzenie w wodę, mu-sieli go potem wyławiać. Jedzenie było odrobinę przesolone i niesmaczne. marynarze nucili pod nosami, pogwizdywali, czasem ktoś coś cicho podśpiewywał pod nosem. Przypominało to bardziej brzęczenie owadów, niezborne, bez jednej melodii, na dłuższą metę męczące ucho i nieustannym hałasem doprowadzające słuchaczy do irytacji. Dzień pełen zwyczajnych i drobnych, acz nader licznych niedogodności w końcu dobiegł końca. załoga z nieskrywaną ulgą powitała noc.

Pogoda była przednia, dął lekki wiatr, wypełniając łagodnie żagle „Dziewicy”. morze falowa-ło spokojnie, tylko kilwater okrętu mącił jego gładką powierzchnię. Pełny księżyc przeglądał się w wodnej toni, chmur było niewiele. scott chrapał głośno w ciasnej kajutce na forkasztelu, przezna-czonej dla pośledniejszych pasażerów, gdy na zewnątrz rozległ się krzyk.

Gnom usiadł gwałtownie w posłaniu, nieprzytomnie usiłując przebić wzrokiem panujące w ka-jucie ciemności. Po omacku zszedł z koi i otworzył drzwi. najpierw zobaczył zbitą w kupę ciżbę poplątanych rąk i nóg, najeżoną ostrzami noży, klingami kordelasów i drżącymi bosakami. ciżbę stawiającą znaki w powietrzu, te chroniące od złego i te zupełnie stare, których znaczenie zniknęło wraz z ostatnimi bosmanami sprzed ery żaglowców. Drzwiczki od pokładowej zbrojowni, obok wejścia do kapitańskiej kajuty, były otwarte. Potem dojrzał kapitana wspinającego się powoli na kasztel, a gdy przeniósł wzrok nieco wyżej, ujrzał za sterem kogoś…

nie kogoś. coś. coś dziwnego. większego od człowieka o trzy głowy, barczystego, o nogach dziwnie w tył wysuniętych, ze szpiczastymi uszami o poszarpanych krawędziach i wydłużonym, drapieżnym pysku z groźnymi kłami. lewa ręka – łapa – zwisała bezwładnie wzdłuż boku, stwór stał w niewielkiej, ciemnej kałuży, zerwany łańcuch szurał po pokładzie. stoneheart dopiero teraz zrozumiał trwożliwe szepty.

— wilk morski! wilk! wilk morski! — przestraszone głosy niosły się po wodzie. księżyc wychynął zza małej chmury, na maszcie, na burtach i przy sterze dziwne znaki, namalowane ni to srebrem, ni to czernią, rozbłysły na drewnie. karłowi serce podeszło do gardła, gdyż czytać o tym w księgach, a uj-rzeć wymazane krwią runy na własne oczy — to dwa różne rodzaje strachu. w tym czasie krzywonos, jakby zupełnie bez trwogi, stanął naprzeciw stwora, ujął się pod boki i głośno odezwał:

— a czegóż ty tu chcesz, przeklętniku, hę? uszanowaliśmy morskunowe prawo, nie możesz nas nękać!wilkołak spojrzał na kapitana spode łba, wywalił jęzor, jakby w psim uśmiechu, ale prawą łapą

mocno trzymał ster nadal. Po chwili warknął, czy też wycharczał — scottowi trudno było znaleźć lepsze określenie na ten dziwaczny, gardłowy dźwięk — odpowiedź:

— mogggę i kcę… Terrrraz-ście w mojej władzdzy… w klątwie między niebem a wodą, po wsze czasy, bez zejścia na ląd, póki me życzenie nie spełnione… wasz okrrrrręt mój, mię słuchać będzie…

— Psia twoja jucha i psia twoja mać — odparł bez zastanowienia krzywonos — „Dziewica” to nasza łajba. bez nas nie popłyniesz sam. czego chcesz, kundlu niewdzięczny?

— Do świtu wyprrrrrawimy się… na „lewiatana”… Potem-ście wolni…kapitan najpierw wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął śmiechem.— „lewiatan” to bajda, legenda! a nawet jeśli nie, to gdzie tej łupinie się równać, przecież my

wczoraj szantymena morzu oddali, ładunek mamy… Dureń z ciebie, morski wilku! nawet te runy nie mogą nas zmusić do czegoś, co nie jest możliwe!

wilkołak nie opowiedział od razu, lecz zamknął oczy, poruszył gwałtownie nosem, wciągając powietrze i obnażył przy tym groźnie kły. węszył dłuższą chwilę, unosząc i opuszczając łeb co rusz, zanim się odezwał:

— wciąż jest tu magia mórz… możecie. Potrzebuję dwóch, może trzech klepsydrrrr, byście przy „lewiatanie” wytrrrrwali… Potem-ście wolni.

— Posłuchaj, zasrany potępieńcze — zaczął krzywonos, głosem cichym, ale mocnym. — nie pójdziemy na śmierć, bo taki masz kaprys. morskunowe prawo przy nas. słyszysz mnie, kundlu?!

Page 53: Herbasencja - Wrzesień 2015

53Wrzesień 2015

wilk morski nie odrzekł ani słowa, ziajał tylko. odstąpił w tył i jakby drwiącym gestem wskazał ster. kapitan ociągał się chwilę, w końcu podszedł do koła. chwycił jedną ręką, zaparł się, ale nic nie wskórał. splunął w dłonie, zatarł mocno i mamrocząc przekleństwa, naparł ponownie. z wysił-ku żyły mu wyszły na czoło, kłykcie zbielały.

koło ani drgnęło, run jaśniał srebrem przełamanym dziwną ciemnością.— nie życzę wam śmierrrci… ale moja sprrrawa g-garrdłowa. morskun rrrr-rrrozsądził, rrrru-

nów z krrrwi mojej nie dał kapitanowi połamać…— Próba… morska próba… morskunowa próba steru… wilk teraz objął okręt… — szeptała

przerażona ciżba marynarzy.krzywonos splunął wściekle pod nogi wilkołaka, ale odstąpił, zgodnie z morskim zwyczajem. mor-

skun wydał najwyraźniej „Dziewicę” w kły i szpony odmieńca, nie bacząc na jej załogę. kapitan, schodząc z kasztelu, przystanął na ostatnim stopniu, potoczył wzrokiem po marynarzach i powiedział głucho:

— szykujcie się, chłopcy. Przyjdzie nam do piekieł mórz z tym cudakiem… na stanowiska.— ot tak, po prostu…? — gnom, nim się pomiarkował, zadał pytanie na głos. krzywonos spoj-

rzał na niego smutno.— Próbujcie się z morskim wilkiem, jeśli wola…

***

hej, nalej jeszcze… Dziękuję, zacny z ciebie człek. mówiłem to już? Jak mam nie mówić, jakeście taki dobry kompan?

nie minęło wiele czasu, gdy na horyzoncie, przed dziobem, dojrzeliśmy dziwną chmurę, ni to mgły, ni dymu. wiatr dął mocno, „Dziewica” pruła fale. na okręcie panowała grobowa cisza, przery-wana tylko skrzypieniem lin i chlupotem wody na burtach. wilk sterował na spotkanie kłębowisku.

— co to…? — stoneheart zapytał szeptem bosmana. mówię ci, ten gnom nic a nic nie znał się na żeglowaniu, na nawigacji, a już o pirackich legendach nie miał zielonego pojęcia!

— lewiatan — odparł zagadnięty równie cicho. nikt głośno nie gadał, bo głos się po wodzie niesie, a chcieliśmy chyłkiem podpłynąć. — klątwa czarciego archipelagu… Pływające piekło. mówią, że pojawia się na tych wodach od początku świata, nim jeszcze były tu wyspy, za grzechy jego pirackiej załogi skazany przez bogów na wieczną tułaczkę…

stojący najbliżej marynarze odruchowo, jeden po drugim, splunęli przez lewe ramię. splunąłem i ja, bo od małego w dokach słyszałem straszne historie o „lewiatanie”, którego armaty miotają kule aż po horyzont i z którego załoga, nie mogąc nigdy na ląd zejść, łupiła okrutnie wszelkie statki ze wszystkiego, co potrzebne do przeżycia podczas długiego rejsu.

nasza dzielna dziewuszka w milczeniu doganiała mgłę. wilk zerkał co rusz na pełny księżyc, sunący ku zachodowi, jakby chcąc zatrzymać go w miejscu. niemalże widziałem, jak spojrzeniem usiłuje zakotwiczyć srebrny miesiąc na niebie. krzywonos szeptem kazał ładować działa. Pan krefs, bez rozkazu, wydał broń tym, którzy jeszcze nie zdążyli jej pochwycić. i mnie się dostał kordelasik, poszczerbiony wprawdzie, ale pierwszy raz w życiu ktoś z własnej woli dał mi broń. kuksańca też, ale takim był szczęśliwy, że zostałem mężczyzną, że już nie pomnę, który to był złośliwiec… Pewnie chudy Joe, cymbał bez piątej klepki, oby go sraczka opadła.

Już, już wracam do opowieści. słuchaj więc, co działo się dalej. kapitan obrócił się do przeklęt-nika, spoglądając hardo w wilcze ślepia. mimo, że nie padło żadne pytanie, wilk się odezwał:

— od rrrufy… Ja muszę wejść… odebrrrać co mi skrrradli… i czmychamy… Potem-ście wwwolni…Tak warczał! Dokładnie tak, gardłowo, strasznie, jak kundel, który zaraz się na ciebie rzuci!księżyc wciąż stał nad wodą, gdy zanurzyliśmy się w mgłę. morze było spokojne. Pan krefs,

swoim zwyczajem, strzelił tylko oczami i już chłopaki refowali część żagli, ale praca szła niezbornie i dłużej niż zwykle. knypek w napięciu wpatrywał się w szarówkę przed nami. założę się o każdą sumę, że miał pełno w portkach. Powietrze pachniało dziwnie, jakby czymś palonym. Pierwszy raz czułem taki zapach…

Page 54: Herbasencja - Wrzesień 2015

54 Herbasencja

— kotły, w których smażą się na pokutę… — mruknął bosman.wtem, w pewnej odległości od dziobu, w mgle zarysował się kształt. ogromny, wysoki jak

najwyższy maszt „Dziewicy”. Daję słowo, tak było! wilczy sternik cichym warknięciem przyzwał krzywonosa i coś mu do ucha klarował przez moment. nie, nie wiem co, za daleko stałem. wiem, że kapitan objął ster, a stwór jednym długim susem zeskoczył z kasztelu, drugim dopadł środkowe-go masztu i jął się z nieludzką sprawnością wspinać ku bocianiemu gniazdu.

„Dziewica” podchodziła nieco od boku, z trudem przekraczając olbrzymi kilwater. Tuż przed nami majaczyła wysoka rufa. Pierwszy raz coś takiego widziałem, ten okręt nie miał masztów, a przynajmniej żadnego z dołu nie zauważyłem. słyszałem dziwny łoskot wody, dochodzący z przodu, jakby z młyna nad wartkim strumieniem. nasza kochaneczka niemal ocierała się już bur-tą o kolosa — zupełnie jak dziewczyna, co to kolanem pod stołem pierwszy raz zachęca, z rumień-cem na licu — gdy morski wilk znienacka odbił się od krawędzi bocianiego gniazda i poszybował ku relingowi „lewiatana”. aż mi dech zaparło! Przez krótką chwilę zdawało się, że spadnie, że źle obliczył skok i runie wprost między dwa statki, ale jakimś cudem zdołał sięgnąć przednimi łapami krawędź burty i podciągnąć się.

krzywonos odbił nieco od olbrzymiego okrętu, ale nie za wiele, by znów nie wpaść w falę wy-wołaną dziobem monstrualnego sziffu. runy lśniły złowróżbnym blaskiem na sterze. czekaliśmy w napięciu. czas dłużył się niemiłosiernie, ręka na rękojeści pociła mi się strasznie, serce dudniło w piersi, a strach, ten podstępny sukinsyn, kawałek po kawałku, niczym uwodzicielska syrena, wgryzał się w serce coraz mocniej. kołysaliśmy się tak w cieniu złowrogiej krypy, niezdolni do ruchu, sparaliżowani trwogą.

wtem, nad nami, zajaśniało ostre światło, omiatając snopem szczyty masztów. ktoś na pokła-dzie kolosa, pewnie sam diabeł, krzyknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem. wrzaski poniosły się w trymiga, mieszając się z gwizdkami. odkryli nas!

***

— rzuć kotwicę!!! — ryknął krzywonos zza steru. „Dziewica”, do tej pory niczym zastygła rzeźba, ożyła znienacka ruchem, krzykiem, tupotem stóp i zgrzytem metalowych ogniw. chlupnęło głośno, fontanna wody zmoczyła tych przy burcie. kabestan zaturkotał, uwalniając kotwiczny łańcuch.

nad nimi zatrzeszczało drewno. w jednolitej, jak się do tej pory zdawało, wysokiej burcie „le-wiatana”, uniosły się powieki ambrazur, jakby przeklęty statek budził się z letargu. Już po chwili nad żaglowcem zamajaczyły niewyraźne źrenice armat, a moment później błysnęło i rąbnęło.

szczęśliwie dla „Dziewicy”, okręt był zbyt blisko, by wróg mógł dobrze opuścić działa. na pokład posypały się drewniane odłamki, salwa ścięła tylko czubki masztów, więcej szkody czyniąc hukiem. hałas obalił lub zdezorientował załogę, zapanował rozgardiasz. scott aż przysiadł na pokładzie, nie słyszał niczego poza dzwonieniem w uszach. oszołomiony, zauważył jak zwalisty pan krefs jedną ręką szarpie go za kołnierz do góry, a twarz pierwszego wykrzywia się, chyba w krzyku.

Dźwięk znienacka wrócił, oficer cisnął karłem o pokład, na plecy, aż gnomowi wycisnęło od-dech z płuc. krefs nie mówił, nie krzyczał. krefs ryczał:

— Śpiewaj, durniu!!!stoneheart poczuł, jak coś porusza się w kieszeni na piersi, jak wyskakuje gwałtownie na ramię, jak

mały ptaszek zlatuje na pokład koło jego głowy. Poczuł gwałtowne dziobnięcie w ucho i nagle maszty nad głową, żagle, gęsta, szara mgła zasłaniająca niebo, twarz pana krefsa — wszystko zawirowało, jak na szalonej karuzeli. nim się zorientował, scott stał na pokładzie, a usta same mu się otworzyły:

To dwudziesty czwarty był zimnego,poranna zrzedła mgła,wyszło z niej siedem uzbrojonych kryp,pogański niosły znak.

Page 55: Herbasencja - Wrzesień 2015

55Wrzesień 2015

Głos gnoma zabrzmiał dźwięcznie, niczym świątynny dzwon. Trwało to nieledwie moment, ostatnia nuta zawisła w powietrzu, jakby w oczekiwaniu. marynarze „Dziewicy” kręcili głowami, otrząsając się z letargu, spoglądali, zdumieni, na małego człowieczka na głównym pokładzie. i nag-le, niczym sztormowa fala, huknęli jak jeden mąż, razem, czysto, bez fałszu, rozbiegając się bez wahania na swoje stanowiska:

No i znów bijatyka, no znów bijatyka, no bijatyka cały dzień,i porąbany dzień, i porąbany łeb, razem bracia aż po zmierzch.Znów bijatyka, no znów bijatyka, no bijatyka cały dzień,i porąbany dzień, i porąbany łeb, razem bracia aż po zmierzch.

Dziób żaglowca obniżył się gwałtownie, niemalże nurkując pod wodą. okrętem szarpnęło straszliwie. kotwica weszła w dno, hamując statek. krzywonos zakręcił sterem jak szalony, robiąc niemożliwie ciasny zwrot. „Dziewica” zataczała łuk rufą, ustawiając się burtą do steru mijającego ją „lewiatana”.

Już pierwszy skrada się do burt,a zwie się Goździk Lee,

scott kurczowo trzymał się liny, ani na chwilę nie przestając śpiewać. nie przestał ani wtedy, gdy żaglowiec zarył rufą w przesuwającą się burtę przeklętego olbrzyma, ani wtedy, gdy w siwej mgle, nad nimi, rozległo się przerażające wycie polującego wilka, ani nawet wtedy, gdy usłyszeli krzyk spadającego czarta, który zaraz nadział się na szpic ustrzelonego masztu. krew i wnętrzności bryzgnęły wysoko i zaraz opadły na pokład poniżej, ochlapując przy tym twarz karła. a on śpiewał. załoga „Dziewicy” odpowiedziała refrenem, zupełnie bez rozkazu podnosząc klapy, wysuwając dwunastofuntówki przez ambrazury, odpalając knoty… we mgle nad ich głowami, wilczy kształt skoczył na liny okrętu, z trudem chwytając łapą takielunku. w drugiej coś trzymał.

— ogniaaaaaa!!! — krzyknął kapitan.

Następny zbliża się do burt,a zwie się Róży Pąk.Plunęliśmy ze wszystkich rur,Bardzo szybko szedł na dno

ryczał stoneheart. bateria burtowa, prawie z przyłożenia, zionęła ogniem w pirackiego demona. Posypały się drzazgi, przekleństwa i okrzyki radości — czarty też ginęły, o czym dobitnie świadczy-ły wrzaski umierających, dochodzące z wnętrza przeklętego olbrzyma. wilk morski zdołał zsunąć się w tym czasie na pokład. Przytulał jakiś kształt do piersi, kształt, który zaskomlał.

maleńkie, półślepe szczenię, zakute w srebrną obrożę. na szyi wilczka widoczne były oparzenia i rany.Gnoma na chwilę zatkało. rozejrzał się, nie tylko on zwrócił uwagę na zdobycz zdradzieckiego

rozbitka. nawet kapitan zmrużył oczy.— beczka… rozbijcie im beczkę na burcie — syknął stoneheart, zdjęty zimnym gniewem. Pan

krefs nieznacznie uniósł brwi i zaraz kilku marynarzy rzuciło się do luku. słyszeli, jak tuż nad nimi diabelska załoga tajemniczego, pirackiego olbrzyma wymienia komendy w nieznanym języku, jak świszcze bat…

w trymiga wytoczono beczkę na pokład i wniesiono ją na kasztel, strzaskanym relingiem zaha-czony o „lewiatana”. kolos, po kolizji sczepiony z okrętem, ciągnął go powoli za sobą, więc bosman pierwszy rzucił się z siekierą na rufę.

— odciąć kotwicę! — zakomenderował kapitan zza steru. wszystko działo się naraz: stonehe-art wznowił śpiew, załoga rozbiła beczkę o burtę „lewiatana”, oblewając ją tajemniczą, gęstą cieczą,

Page 56: Herbasencja - Wrzesień 2015

56 Herbasencja

odcinała „Dziewicę” od potwora, od kotwicy i ładowała działa, wilk morski ze szczenięciem skrył się w cieniu kasztelu, pan krefs…

Pan krefs podszedł do magiżarnika i szepnął zaklęcie, które rozpaliło lewitującą nad pokładem kulę. zanurzył w niej długą drzazgę, kolejnym szeptem zgasił urządzenie i szybkim krokiem prze-szedł na rufę. Tam, spokojnym ruchem, zapalił drzazgą fajkę, a gdy po chwili uwolnili się ze zdra-dzieckiego klinczu, pstryknął rozżarzonym odłamkiem. wprost na bok kolosa.

ogień wybuchł od razu, ciepłym podmuchem omiatając wszystkich na kasztelu „Dziewicy”. Płyn na burcie potępionego statku, wbrew grawitacji, rozsądkowi i boskiemu prawu, wstęgami zie-lonych płomieni popłynął w górę, żarłocznie sięgając pokładu. kapitan nie krył zaskoczenia.

— ogień błogosławionego elma…? na morskuna, gdyby trafili nas w ładownię… uciekajmy! rzucać wszystkie żagle! zabierz nas stąd, scotty!

runy na sterze i masztach przygasły.

Pomyślny wiatr - to silny wiatr,

zachrypiał gnom, a marynarze wspinający się na reje od razu przyłączyli się do szanty:

Więc wietrze wiej, hej dmij, o hej!Szerokie morze, drogi szmat,Więc dmij, więc wiej, hej, dmij, o hej!

Już po chwili, nie mogąc oprzeć się takiemu przywołaniu, zerwał się silny wiatr, dmący od rufy i rozpraszający kłębowisko mgły. „lewiatan” zionął ogniem z burt, ale kule i kartacze ominęły cel, ryjąc morze z pluskiem. odchodzili błyskawicznie. kiedy odpływali, scott w przerzedzonej mgle obserwował olbrzymi okręt. zapadły mu w pamięć burty z wielkimi kołami, zanurzonymi do po-łowy w wodzie. Ta dziwaczna krypa była wielokrotnie dłuższa od „Dziewicy” i miała na pokładzie dziwny kasztel, ozdobiony wielkimi kominami. To z nich sączyła się mgła o dusznym zapachu.

***

zaskoczył nas wszystkich, pan stoneheart, oj zaskoczył. szanta brzmiała dobrze, dawała siłę, dawała rytm. znasz to uczucie, gdy nagle robota sama pali ci się w rękach, gdy uwijasz się jak w ukropie, a obok ciebie twój kompan i ani się obejrzycie – a już jest zrobione? znasz? milczysz, wzrok spuszczasz, hejże… czyżbyś dnia w życiu nie przepracował?

nic to. Powiem ci, że po pewnym czasie, potrzebnym na ugaszenie alchemicznego ognia, po-tępieńcy usiłowali dosięgnąć salwami „Dziewicę” jeszcze kilka razy, ale póki stoneheart śpiewał, póty wiatr mieliśmy sprzyjający, to wróg chybiał sromotnie. kiedyśmy wyrwali się z mgły, słońce już wschodziło, a wilk morski na powrót stał się wychudzonym rozbitkiem z ludzkim dzieckiem na rękach. Gdybym nie widział, com widział, nigdy nie odróżniłbym go od zwyczajnego, zabiedzone-go nieszczęśnika, jakich pełno pod opiumowym zaułkiem.

Przeklęty gigant ścigał nas jeszcze kilka dni, za każdym razem oznajmiając swoje przybycie dzi-wacznym kłębowiskiem dymu na horyzoncie. szczęśliwie, morskun nam sprzyjał, szanta kurdupla spajała lepiej niźli żywica deski i za każdym razem wymykaliśmy się pogoni.

czemuż to nas tak gonili, pytasz? okazało się, że „lewiatan” napadł okręt, na którym znajdował się morski wilk wraz z wilczycą. usiekli waderę, porwali szczenię i usiłowali je zniewolić na do-bre. może po to, by mieć posłusznego twórcę run, by panować niepodzielnie nad morzami Terry. a może, by za jego pomocą przełamać klątwę? któż to wie…

Temu małemu alchemikowi jakimś cudem, nie czyniąc dziecku krzywdy, udało się uwolnić mal-ca od raniącego go bez przerwy srebra. no, powiem ci, wtedy po raz pierwszy przestałem patrzyć na tego szczura lądowego z niechęcią. co? a spróbuj ty wziąć roczne dziecię, zapnij je w kajdany

Page 57: Herbasencja - Wrzesień 2015

57Wrzesień 2015

bez skobla, magią spojone na gładko i znajdź mi śmiałka, który to zdejmie… To pomyślunku trza, wiedzy i ingrediencji!

Dobrze, już dobrze, mówię, co było dalej. spakowaliśmy wilczej rodzinie prowiant i zgodnie z życzeniem wilkołaka, na granicy wód czarciego archipelagu, wsadziliśmy z powrotem w szalupę. czemu tak chciał? a skąd mi wiedzieć, toż to wilk morski, bestia z mgieł, morskiej piany i pełnego księżyca, co to żywi się trytonim mięsem, a wodnym czartom jednym kłapnięciem karki przetrąca!

— nie chcę was więcej widzieć, tfu! — rzucił im na odchodne krzywonos. on taki zawsze był, szorstki, skory do grubego słowa, ale serce miał uczciwe i dobre, choć surowe. mawiają, że kapitan jak ojciec, a ojciec przecież czasem w ucho dać musi, żeby się dziatwa nie zbiesiła, nieprawdaż?

Pamiętam tylko, że łza mi w oku stanęła, aż się kryłem. Dlaczego? Dziecko zagugało radośnie na pożegnanie, wyciągając rączkę ku kapitanowi.

wiele, wiele dni później, kilkadziesiąt morskich mil od docelowego portu, już po zmroku, „Dziewicę” w swe szpony chwycił paskudny sztorm. zdawało się, że to już koniec, że zmiażdży naszą maleńką cichodajkę w uścisku ogromnych fal, że zdmuchnie ją uderzeniem potężnego, roz-szalałego wiatru. Powiem ci, już kląłem, że dziewki nie zdążyłem zaznać, bom jeszcze młody wtedy był bardzo, już się z życiem żegnałem… zresztą nie tylko ja. mimo zaklętej szanty wychrypianej przez gnoma, mimo że walczyliśmy o utrzymanie na powierzchni tak zaciekle, jak wygłodniałe mewy w porcie o ostatnie resztki…

wtedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy. srebrny, niemalże przeźroczysty kształt, wilk biegnący szczytami i dolinami morza. zatrzymał się na tańczącej toni, spojrzał na okręt i zawył, tak jak wyje wataha nawołująca się pośród leśnej głuszy. aż mnie ciarki przeszły i zmroziło od stóp do głów na ten dźwięk. Jednooki henry, niewiele myśląc, zakręcił sterem, zwracając okręt ku widmu. wilczy duch tej nocy po raz pierwszy przeprowadził „Dziewicę” bezpiecznie przez rozszalały żywioł, aż do bezpiecznej przystani świtu. od tamtej pory zjawiał się zawsze, gdy morze narażało naszą małą i jej załogę na śmierć, przewodnik zesłany ani chybi przez samego morskuna w nagrodę za poratowanie morskiego szczenięcia…

co? Jakie bajanie, tak było, niech mnie kule biją! Jak nie wierzysz, to po co prosisz o morską opowieść?! zresztą, paniczyku, w dzbanie już sucho, więc bywaj… widzisz tamtych dwóch przy wejściu? Przyjmij moją radę i gdy poproszą, a poproszą na pewno, oddaj im mieszek bez zbędnych sporów, har har harrr!

***

scott stoneheart nie mógł sobie znaleźć miejsca. miejscowy cech alchemików przyjął go przy-chylnie, wszak za dostawę zapłacono z admiralskiego skarbca od razu, a i premię dorzuciła miej-ska rada. Tutejsza flota zyskała potężną broń do walki z pirackimi łajbami, pustoszący pobliski morski szlak handlowy. mimo to, gnom wiercił się niespokojnie po całym domu cechowym. w laboratorium nie potrafił się skupić, w bibliotece nie mógł dłuższego zdania przeczytać, czuł jakąś bliżej nieokreśloną niechęć do spędzania czasu nad alchemią, która dotąd przecież była mi-łością jego życia. wymknął się w końcu na wieczorny spacer, w nadziei, że tak rozproszy swój niepokój. krążył ulicami, aż nie wiedząc kiedy, trafił do portu, na nabrzeże, wprost pod trap spuszczony z „Dziewicy”.

stał tak dłuższą chwilę, patrząc na kołyszący się lekko kadłub. wreszcie, pchnięty jakimś impul-sem, z początku nieśmiało, krok za krokiem, potem coraz pewniej, wszedł.

wachtowym był tego wieczora pan krefs. Pierwszy siedział i ćmił niespiesznie fajkę. nie wyda-wał się zdziwiony widokiem gnoma, skinął mu tylko głową, swoim zwyczajem – bez jednego słowa. machnął ręką w kierunku przeciwległej burty.

scott obejrzał się i dojrzał krzywonosa. kapitan stał tyłem do nich, wpatrując się w wyjście z portu, w morze rozlewające się szeroko, aż po horyzont. karzeł, z pewnym wahaniem, podszedł i stanął obok, pełną piersią chłonąc zimną, świeżą bryzę. milczeli tak razem przez pewien czas.

Page 58: Herbasencja - Wrzesień 2015

58 Herbasencja

— co morze raz weźmie, tego już nigdy nie odda. osobliwie chętnie kradnie nam serca… — odezwał się krzywonos, nie spoglądając na gnoma. — zaprawdę, dziwne są wybory morskuna, przyznaję. Tam do kroćset… witamy w załodze, panie stoneheart.

Kiedy rum zaszumi w głowie.cały świat nabiera treści.Wtedy chętnie słucha człowiek,morskich opowieści.

Hej ha, kolejkę nalej!Hej ha, kielichy wznieśmy,To zrobi doskonalemorskim opowieściom!

Wrocław - Zielona Góra, październik 2014 – wrzesień 2015

w opowiadaniu wykorzystałem teksty (czasem nieco sparafrazowane) szant:Szesnaście tonHiszpańskie dziewczynyPrzechyłyMoje morzeSześć błota stópBijatyka 24 LutegoPomyślny wiatrMorskie opowieści

P.s. Gosia! Dziękuję ogromnie za test ;-)

— „Lewiatan” to bajda, legenda! A nawet jeśl i nie , to gdzie tej łupinie się równać, przecież my wczoraj szantymena morzu oddali , ładunek mamy… Dureń z ciebie , morski wilku!

Page 59: Herbasencja - Wrzesień 2015

59Wrzesień 2015

Po-sto-słowieZwycięzcy

wyzwanie #38 - Dzbanecznik

klara tabelkowska(zakulisowo)Głodna roślina

balbinka podarowała mi ją na piątą rocznicę naszego wspólnego pożycia. Jako symbol szczerej, wzajemnej miłości. ofiarowana roślinka była taka delikatna. nadałem jej imię ludmiła. szybko się zorientowałem, że lubi sporo jeść. łapałem dla niej muszki, karaluchy, mrówki, odpowiednio podlewałam. Prężnie się rozrastała. stała się mą chlubą i radością. często z nią rozmawiałem. była bardzo skupioną słuchaczką.

- Jedz malutka, jedz… – czule przemawiałem a ona posłusznie trawiła owady.razu pewnego zauważyłem brak rybki. niebawem zniknął też chomik, kot i pies. Przesadziłem

ludmiłkę do ogrodu. Tam miała lepszą aprowizację, więcej miejsca i nasłonecznienie.moja najukochańsza!balbinka przestała mnie odwiedzać. zniknęła… wyjechała? beż pożegnania?!

wyzwanie #40 – Antykoncepcja

klara tabelkowska(zakulisowo)

obserwowałam ludwika od dłuższego czasu. był niczym lampart polujący na antylopę. czujny i gotowy do ataku.

Jego napięte, silne uda zachęcały do skupienia uwagi na - zauważalnie zwiększającej objętość - męskości. wabił zmysły. kusił.

zbliżył się do mnie. koniuszkiem języka zwilżyłam usta i przywarłam do jego jędrnych warg. całował tak, jakby chciał spenetrować moje najbardziej wyuzdane pragnienie. Pochłonąć.

nieoczekiwanie przerwał pocałunek i rzekł:- Trzy słowa…Jeszcze nie wyznał mi miłości. czyżby „trzy słowa” oznaczały dokładnie tak brzmiące słowa:

„bardzo cię kocham”, albo: „jesteś tą jedyną”? ogarnęła mnie nieprzeparta fala euforii, że teraz to usłyszę, że w końcu.

- mów… - wyszeptałam.- Prążkowana, czy owocowa?

Page 60: Herbasencja - Wrzesień 2015
Page 61: Herbasencja - Wrzesień 2015

61Wrzesień 2015

PRofiLe AutoRów:busTan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=689DaTura http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=628

eDwarD horszTynski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=440Joseheim http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=700

ks_hP http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95Gryzak_usPokaJaJący http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624

marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70mirek13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560

Psychofish http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=698rebla http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=608Tomk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=559

unPluGGeD http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

sKłAD: agata sienkiewicz

fotoGRAfiA nA oKłADce:aleksandra Guzik

wszystkie teksty zamieszczone w „herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je

w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,

możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.HeRBAtKAuHeLeny.PL

stopka redakcyjna

Page 62: Herbasencja - Wrzesień 2015

Pracownia literacko-artystyczna„Herbatka u Heleny“

Zapraszamy do naszych butików!http://pl.dawanda.com/shop/HerbatkauHelenyhttp://allegro.pl/listing/user/listing.php?us_id=38869078