Herbasencja - Grudzien 2014

108

description

Ze wstępu: (...) Nasz grudniowy numer to rekordzista pod względem objętości (aż się boję, co będzie za rok). Poza najlepszymi tekstami listopada znajdziecie tu także zwycięskie teksty turnieju limerykowego i na miniatury oraz laureatów listopada dla debiutantów – Marcina Rogalskiego i Jakuba Zielińskiego. Ponadto w naszym dziale poetyckim debiutuje mistrz humoru i poezji w lżejszym wydaniu – Tadeusz Haftaniuk. (...)

Transcript of Herbasencja - Grudzien 2014

Page 1: Herbasencja - Grudzien 2014
Page 2: Herbasencja - Grudzien 2014

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3PoezjaAleksAndrA Guzik

rewers 5AGnieszkA rykowskA-kowAlik

baloniki 6TAdeusz HAfTAniuk

fraszka o jednej miłości 7fraszka z podtekstem 7

MArcin szTelAkMarionetki. wariacje 8Gdy płoną róże 9erozja 9

PioTr sTPickidedlajn 10Przenosiny 10Życie jest jak gra symulacyjna 11

listoPad dla debiutantówMArcin roGAlski

mech 12

Pojedynki literackie: liMeryki 13zwycięzcy Półfinału

Temat: królestwo - Bartłomiej dzikTemat: autostop - Jakub Bajer

zwycięzaTemat: Pandora - Bartłomiej dzik

ProzaJAn MAszczyszyn

wosk 14kArol MiTkA

zagadka smrodliwego deszczu 23BArBArA MikulskA

Misja lucjana 31JArek Turowski

zmartwychwstańcy 39MAriAnnA szyGoń

nosiciele 55

listoPad dla debiutantówJAkuB zieliński

Śniąc życie 85

Pojedynki literackie: Miniatury Prozatorskiezwycięzcy Półfinału

Temat: oko Anna chudy 96Temat: zamek Przemek Morawski 97

zwycięzaTemat: faraon - Przemek Morawski 99

w salonikuMAłA wiedźMA

zjawa 101

recenzjeMagdalena witkiewicz „Panny roztropne” (rec. katarzyna sternalska) 104

stoPka redakcyjna 107

Spis treści

Page 3: Herbasencja - Grudzien 2014

3Grudzień 2014

Marudzenie Hellii poleciał kolejny rok. Jeszcze niedawno prażyliśmy się w słoneczku, a tu już wszystko zachoinko-

wane i w radiu „last christmas“. Może to i dobrze. krótka chwila odpoczynku przyda się każdemu.nasz grudniowy numer to rekordzista pod względem objętości (aż się boję, co będzie za rok).

Poza najlepszymi tekstami listopada znajdziecie tu także zwycieskie teksty turnieju limeryko-wego i na miniatury oraz laureatów listopada dla debiurantów – Marcina rogalskiego i Jakuba zielińskiego. Ponadto w naszym dziale poetyckim debiutuje mistrz humoru i poezji w lżejszym wy-daniu – Tadeusz Haftaniuk. w prozie misz-masz fantastyczny: nieokiełznany steampunk w „wos-ku“ Jana Maszczyszyna, bizzarro mistrza gatunku – karola Mitki, fantazja świąteczna w wykona-niu Barbary Mikulskiej, horror z nutką historyczną, czyli „zmartwychwstańcy“ Jarka Turowskiego i solidna porcja science fiction autorstwa Marianny szygoń. Bardzo ładny zbiorek do poczytania przy choince.

Tak sobie myślę, że ostatni numer w roku powinien zawierać jakieś podsumowania, ale w ogóle się do tego nie przygotowałam. za bardzo wybiegam myślami w przyszłość, w której szykują się naprawdę duże zmiany. Trzymajcie kciuki, żeby wystarczyło mi sił na wszystko, co zaplanowałam, bo takiego czegoś jeszcze w saloniku nie było.

na koniec oczywiście chciałabym życzyć wesołych i spokojnych świąt wszystkim, którzy je obchodzą oraz wymarzonego sylwestra i samych dobrych chwil w 2015 r.. A sobie życzę, żeby choć część tych chwil miała coś wspólnego z „Herbatką u Heleny“ :)

wymęczona na maksaHelena chaos

Ps. Świąteczna okładka jest autorstwa GdanszczAnki, czyli Anny kuczyńskiej. serdecznie za-praszam was na jej bloga: http://gdaanka-foto.blogspot.com/ , jest co ogladać :)

Page 4: Herbasencja - Grudzien 2014

h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a

h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a

h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2

http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja

Page 5: Herbasencja - Grudzien 2014

5Grudzień 2014

aleksandra Guzik(anaris)rocznik 1994, studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. czasem lubi udawać nibypoetkę, ale sercem związana jest z prozą, od której zaczynała jako dziecko i której oby nie kończyła. Jej największym sukcesem jest to, że jeszcze nie zwariowała. lubi dzieci i zajmuje się nimi z okazji bycia in-struktorką zHP. lubi też narzekać, wykorzystuje ten przywi-lej zwłaszcza do psioczenia na brak wolnego czasu. Podróżu-je, kiedy tylko ma ów czas oraz pieniądze, jest zakochana po uszy w polskich miastach i lasach (zwłaszcza tych z jeziorami, bo w wodzie zamienia się w syrenkę). czyta dużo, zwłaszcza w komunikacji miejskiej – spędza tam połowę życia. rzadko do-brze wychodzi na zdjęciach, bo jej twarz z automatu wykrzywia się zupełnie kretyńsko. Podobno nie umie się uśmiechać (kąciki ust zawsze idą w dół), ale się nie poddaje. uśmiech zawsze w cenie.

rewersz serii: nibywiersze

wiesz ta cisza zabiera najwięcej człowieczeństwa

zerwałam jak sznur korali ciąg zdarzeń i słowa wypowiedziane tylko w twojej głowie bo słabo znoszę podniesione ciśnienie

może za sto lat uśmiechnie się do nas loszatuszuje to i owo pozwoli zapomnieć

że metafora to narzędzie tchórzy

Page 6: Herbasencja - Grudzien 2014

6 Herbasencja

agnieszka rykowska-kowalik(ardo)

Publikacje w internecie. wykonywany zawód nie ma znaczenia. liczy się dobra muzyka i fotografia.

co nam pozostało?jeszcze chcemy trzymać s ię ziemi

balonikipowycinali drzewa w rynkuwszystko jak na dłonispragnione cienia staruszkisiedzą teraz na ławkach obok zielonych balonikówz nadzieją że pofruną do niebaby nie ulec czołowemu zderzeniuz wyłaniającym się z naprzeciwka budynkiem banku

co nam pozostało?jeszcze chcemy trzymać się ziemidwa kilometry dalej biegnie dolina rzekiwięc uciekamy jak najszybcieji pod kopułą zieleni jagodowym nadzieniemśmieją się żałośnie nasze usta

Page 7: Herbasencja - Grudzien 2014

7Grudzień 2014

fraszka o jednej miłości Pewnie mi będzie cię brakowało choć byłaś przy mnie w wieczór i z ranka nasze współżycie dobiegło kresu Twe miejsce zajmie nowa kochanka

nadchodzi bowiem w życiu człowieka chwila dość smutna lecz nieuchronna Trzeba niestety się będzie rozstać nie każda miłość bywa dozgonna

nie przeszkadzało mi przez te lata Że byłaś dla mnie w uczuciach chłodna Ja pracowałem dbając o ciebie rodzina nigdy nie była głodna

witam cię w moich gościnnych progach do drugiej szepnę dziś takie słówko nie jestem bowiem sentymentalny Moja kochana... nowa lodówko

tadeusz Haftaniuk(optymista)

Mieszkam i pracuję w chełmie. Prowadzę autorskiego bloga p.t. „zlepek klepek“. Jestem laureatem wielu konkursów satyrycz-nych. Piszę przeważnie krótkie formy satyryczne: fraszki, moskaliki, epitafia i limeryki. lubię zbierać grzyby i popracować na działce.

I le się tam będziesz guzdrałPóki stoi szybko wkładaj

fraszka z podtekstem ile się tam będziesz guzdrałPóki stoi szybko wkładajBabcia dziadka wciąż ponaglakiedy skończysz obok siadaj

drżą nerwowo ręce chłopunic wciąż z tego nie wynikakłopot ma by wsadzić głębiejBilet... w dziurkę kasownika

Page 8: Herbasencja - Grudzien 2014

8 Herbasencja

Marcin Sztelak(Marcin Sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we wrocławiu.interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu.

członek Grupy Poetyckiej wars, uczestnik ii warsztatów Poetyckich salonu literackiego w Turo-wie oraz 18 warsztatów literackich Biura literackiego we wrocławiu.

Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVii konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i Vi ogólnopolskim konkursie „o wawrzyn sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w iii ogólnopolskim konkursie Poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w Viii ogólnopolskim konkursie literackim „o kwiat Azalii”, wyróżnienie w Vii ogólnopolskim konkursie Poetyckim im. zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V okP „o granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

w grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Marionetki. wariacjewiedźmy uprawiają biegi przełajowe,w obcisłych spodenkach/kolarskich/.

Tylko wtedy, gdy dzień zamarza w nagłymspazmie, skurczu narodzin,niechcianej ekstazie.

Tymczasem król (kier) przekłada berłoz ręki lewej na kolana.władza uderza

w dzwony, które biją na alarm.Bo pożar – dom suchy jak papier.nie ugaszą, woda rozlana w kałużę.

Albo ocean grzechu. lub cnoty,zresztą zawsze ktoś pociąga za sznurki.Aż do zerwania.

Potem wysypisko, odpoczynek, wieczność.

Page 9: Herbasencja - Grudzien 2014

9Grudzień 2014

Gdy płoną różeinklinacje:

Bafemot istniał naprawdę,rozwiązać - związać, ręka lewa i prawa.Tajemnicze obrzędy oraz ryty,przykładowo babilońskie.

ziemia nie do końca święta,ale to zły moment na przymrużanie oka.Bliscy zwycięstwa zagrzewamy się poklepywaniemw dolne partie kręgosłupa.

interpretacja:

z pianą na ustach, chociaż rany jak na psie lub udomowionym wilku.zabliźnianie w szczerych uściskach,mimo wyraźnych różnic– uśmiech na pysku.

i sztandar jak włosy kochanekna wietrze.A na nim: Nie czas żałować.

Erozja dręczące kołysanki zbierają się w tak zwanych kącikachoczu, ust, pokoju, szuflad.Już nie mówimy sobie dobranoc,chyba że przez niedomówienie.

wszystkie inne banały i wypełnienia brakówśnią się z samozaparciem godnymlepszej sprawy.

dla uspokojenia strzepuję okruszki wspólnego życiaz obrusu, ty robisz to samo z niewyprasowaną bluzką.na pocieszenie: wszystko wietrzeje.

Tylko zegarki chodzą odrobinę wolniej,szczególnie po zmroku.

Page 10: Herbasencja - Grudzien 2014

10 Herbasencja

Piotr Stpicki(potisz)

Mówią na mnie człowiek zagadka. Pewnie dlatego, że moje wier-sze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami.

urodziłem się na saskiej kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców.

oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspól-nego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.

Dedlajnostatnie życzenieprzed dedlajnem

noł-hał w domuna allegro mocnychsznurów i ostrych noży

myśli których nie napędza taurynazwalniająprezentując apdejty dzisiejszego dnia

jeszcze zdołam odpocząć

na jutro ma byćsłońcebez mojego cienia

Przenosinyna ostatnie urodziny dostałemkroplówkęod lekarzy którzy polecilibym wybiegał myślą ku przyszłości(sport to zdrowie)

koledzy zbudowali warowną wieżętymczasem śmierć układała życzenia

jeszcze tego dniaza pomocą czterech kółekznalazłem się w tuneluby magnesemzostać przywróconym do życia

sale pustoszałygdy zaczęły znikać cherubinkipewnie dlatego że staliśmy rzędempo kapsułki dla bohaterów

tej nocy kazano mi spać bez włosówwręczając poduszkęz piórami anioła stróża

Page 11: Herbasencja - Grudzien 2014

11Grudzień 2014

c e l e m j e s t b y ć l ep s z y m o d t r o l l ic z y l i t a k m ó w i ć b y m ó c m i l c ze ć

Życie jest jak gra symulacyjnaw zetknięciu z groźnym gatunkiemkonia trojańskiegożrenice przestały reagowaćna dzienne światło

zanikł językpozbyliśmy się go przy pierwszym poziomiekontaktu ze skażonym światem

celem jest być lepszym od trolliczyli tak mówić by móc milczeć

niech nikt nie odwiedza mieszkań gdzie można wyczuć zatrważająco wysokie stężenie oddechówi częstotliwość uderzeń sercaktóra zbliża się do bezpiecznych granic normy

mogą zmienić myślenieo zewnętrznych spięciachzakodować pracę nad sobą

spokojnienasza samotnośćwygląda lepiej niż w rzeczywistości

Page 12: Herbasencja - Grudzien 2014

12 Herbasencja

Marcin Rogalski(Mskorn)

urodzony 15 i 1989 roku. Publikacje: Poetycka Poczta 2008 i 2009, czasopismo Akant, internet (portale eMultipoetry.eu i truml.com). wyróżniony m.in. w konkursach „Podróż Poetycka” 2009 i 2010, „krynica Poezji” 2011. Autor wideo-poetyckiego projektu „Poezja Ślepego Toru” i e-tomiku „Veni Vidi Markrox”. swoje wiersze przedstawia również w formie wideo-poezji, która była tema-tem jego pracy licencjackiej na kierunku kulturoznawstwo na ukw w Bydgoszczy. obecnie pla-nuje kolejny wideo-poetycki projekt. od niedawna debiutant na portalu herbatkauheleny.pl gdzie publikuje swoje poematy pod pseudonimem Mskorn

MechMarzę o tym aby gąsienicapociągu stała się motylem który przyleci na Twój ogródi powie ci że nasze szczęście nie będzie już pełzać

Listopad dla debiutantówzwycięzca

Page 13: Herbasencja - Grudzien 2014

13Grudzień 2014

Pojedynek na limerykizwycięzcy półfinału

Temat: królestwo

Bartłomiej Dzik(dziko)„Ostry władca“król gniewny z pewnego królestwajuż dość miał swej żony kurestwa.kochanków jej stalenadziewał na pale,nie szczędząc szlachty ni papiestwa.

Temat: autostop

Jakub Bajer(jakub)kiedyś do Afryki pojechał pan Arkadypilnie obserwować tamtejsze autostrady.wtem słoń go złapał za nogęi niósł tak przez całą drogę,a kali za przewóz zarządał dolary!

Temat: Pandora

Bartłomiej Dzik(dziko)„Mikrogedon“szalony rabbi z mrocznej diasporyotworzył starą puszkę Pandory.czekał, aż spadną bomby;wyglądał hekatomby;lecz tylko zgniły mu pomidory.

zwycięzca

Bartłomiej Dzik(dziko)

rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu eko-nomista. Autor licznych artykułów popularno-naukowych i publicystycznych z dziedziny eko-nomii i psychologii społecznej. regularnie pisuje krótkie formy na szorTAl, publikował opo-wiadania w esensji, QfAn-cie i fahrenheicie. dwukrotny finalista „Horyzontów wyobraźni“. obecnie pracuje nad powieścią fantasy.

Page 14: Herbasencja - Grudzien 2014

14 Herbasencja

Jan Maszczyszyn(jahusz)urodzony w 1960 roku w Bytomiu. laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „fantastyka“ (obok sapkowskiego i Huberatha). debiutował na łamach „nowego wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „strażnik“. swoje teksty publikował w „fantastyce“, „Politechniku“, „faktach“, „Merkur-iuszu“, „odgłosach“, w fanzinach: „somnambul“, „fikcje“, „kwa-zar“, „feniks“, „spectrum“, kwartalniku literackim „Matafora” oraz w prasie Polonii Australijskiej. w roku 2013 ukazała się an-tologia jego opowiadań pt. : „Testimonium”.

kilka opowiadań opublikował w antologiach „spotkanie w przestworzach” (1977), „ sposób na wszechświat” (1983), „Pożeracz szarości” (1991), „ dira necessitas” (1988) i „Bizzaro Bazar” (2013).

Był jednym z założycieli pierwszego w Polsce klubu fantastyki „somnambul”, wydającego per-iodyk o tej samej nazwie.

w 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania sf, publikuje na różnych portalach fantastycznych i w czasopismach.

woskwitam serdecznie jaśnie czytelniczą społeczność... nazywam się sławiusz darczysław omniborski. oj-

ciec mój sławnym astronautą miał zaszczyt zostać i brać udział w ekspedycjach imperialnych wysyłanych w latach dawnej, ekonomicznej hossy w głąb Planet olbrzymich. służył pod komendami takich sław nauko-wego pocztu, jak ich znakomitości; książę ostoczysław Gromkowski astronom z zamiłowania, darczyńca i entuzjastyczny podróżnik z zagłębia dąbrowskiego, czy panicz planetoidalny sir Horosław imnogrielny, nadworny doradca do spraw astronautyki pociskowej ich królewskich mości, miłościwie nam panującej Teresy Xii chorżograndzkiej. Ja w oczach mego ojca niespełnionym jego marzeniem pozostałem , aż w końcu stracił był do mnie cierpliwość i wygnał na uniwersytety długo zanim umarł w roku 9099...pozostawiając do mojej dyspozycji spory majątek w nieruchomościach; pałacach i halach fabrycznych. Pozostało mi więc rzucić durne studia i w dniach mego słodkiego leniwstwa i ziemskiego luksusu poddać się przygodzie i spisywaniu jej kolei już, co bardziej leciwą ręką... Posłuchajcie tego:

drogą kurierską otrzymałem właśnie mosiężny zasobnik pocztowy opatrzony pieczęciami i szklanymi znaczkami, w jakim zazwyczaj przewozi się przesyłki polecone z Marsa lub wenus.

otworzyłem przesyłkę zachowując środki ostrożności zalecane przez ulotkę urzędu celnego. nic jed-nak nie spryskało mnie z wnętrza zabójczymi sokami, ani nie wypełzło z niecnym zamiarem ukąszenia. Jeśli miały to być wirusy, to co najwyżej ukryte pomiędzy starannie wykaligrafowanymi literami.

Pisał mój przyjaciel serdeczny z lat pracy geodezyjnej i studiów, hrabia oskar Tomarum dobryczyński, posiadający rozległą ojcowiznę agrarną na wyżynie Tharsis, przynoszącą niemałe dochody w skali rocznej, dziesięciu tysięcy złotych międzyplanetarnych. Prosił o możliwie szybkie przybycie w związku z przypadającym w przyszłym miesiącu podwójnym marsjańskim dniem zmarłych. wszystkie koszta groszowe związane z ekspensją, badaniami lekarskimi, koniecznymi

steampunk

Page 15: Herbasencja - Grudzien 2014

15Grudzień 2014

szczepieniami oraz stratami wynikłymi z dezorganizacji mojej pracy naukowej w krakowskim in-stytucie królewskim; obiecywał pokryć z nawiązką, a nawet w sposób znaczny wynagrodzić suk-cesem zakończone inwestygacje.

Muszę przyznać, że znając oskara i jego osobliwe, chłodne podejście do zagadek metafizycznych byłem szczerze zadziwiony. Gdzież w jego wieku emocjonalnego zmurszenia i otępienia; ekscytacje i młodzieńczy, twórczy entuzjazm do zagadnień oderwanych od szarej codzienności? Tacy, jak on murem stali przy swym upierdliwym spojrzeniu na rzeczywistość. Miałem zwykle spory problem, by zainteresować go czymkolwiek z dziedziny popularnej nauki, której to byłem żarliwym wyznawcą i miłośnikiem, i zajadłym eksperymentatorem. na dodatek jeszcze to jakże dziwaczne święto… Przecież przez lata głębokiej przyjaźni nawet nie napomknął, iż posiada bliskich tradycyjnie pogrzebanych na marsjańskich, niesławnych cmentarzach, a takie przynajmniej po odczytanym liście odniosłem wrażenie. u nas w kraju nadwiślańskim zmarłych się szybko pali i równie szybko zapomina.

Tradycja wspominania zmarłych pojawiła się na Marsie jeszcze w zamierzchłych czasach i przybyła tam wraz z pierwszymi kolonistami z ziemi. łodzie parowe nie były wówczas tak wydajne jak współczesne nam nowoczesne pociski międzyplanetarne, a załogi rekrutowano z biednych środowisk chłopskich i ro-botniczych przedmieść Poznania i wielkoprzemysłowego wrocławia, których co najwyżej interesował darmowy przelot i dobry zarobek w kopalniach pod olympus Mons, a nie niuanse natury astronomi-cznej. koloniści szybko odkryli, że w związku z różnicami wynikającymi z pozycji orbitalnej obu planet święto w tradycyjnym kalendarzu ziemskim przypadało tam dwukrotnie w ciągu marsjańskiego roku.

Przyjaciel zapraszał mnie z ogromnym zapałem na to w pierwszej połówce czerwono– plane-tarnego listopada. nie posądzałbym oskara o jakieś fanaberie. znałem go zbyt dobrze. nigdy nie ośmieliłby się zawracać mi głowy z byle powodu. Poza tym, on i zombie? któż mógłby wziąć uwagi na ten temat z jego ust poważnie?

odłożyłem list na biurko i uśmiechnąwszy się pod wąsem ruszyłem energicznym krokiem do szafy, by poddać inspekcji ekwipaż marsjański. Było tego sporo. Posiadałem jeszcze po starym wuju dziejowładzie Germaznym wielki hełm piaskowy, służący do uzupełniania niedoboru tlenu pod-czas szczególnie silnej burzy pyłowej. rzecz szczególnie cenna z uwagi na zupełnie nie spotykaną we współczesnym zestawie ekwipaży konstrukcję sekcji uzdatniacza atmosferycznego. kto wie, może wymkniemy się na niebezpieczne północne pustynie?

nie zapomniałem również sięgnąć do niewielkiej szkatuły zawierającej podręczny zbiór pism parapsychologicznych i starych map „cannali”. Miałem zamiar przeszkolić przyjaciela tym razem już na serio w podstawach wiedzy tajemnej i kaligrafii płyt cmentarnych, tak szczególnie ważnych na globach o obniżonej wartości ciążenia i wynikłej z tego sporej lotności duchowej.

ułożywszy wszystko na wyszorowanych deskach podłogi dzwonkiem mosiężnym zawołałem na sługę mego, leciwego Hogrowąsa doszczyńskiego. Przybiegł bez ducha, spodziewając się os-trego strofowania lub drobnej chłosty, ale już z daleka, w długim korytarzu oglądając mój uśmiech radosny z miejsca się uspokoił.

– wasza wielmożność, życzy? – zapytał w progu zazwyczaj otwartych drzwi.– Hogrusie miły, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli spędzimy najbliższy miesiąc w przestrze-

ni kosmicznej?wydawał się w pierwszej chwili być ogromnie zaskoczonym, prędzej spodziewał się wyprawy na

pustynie Południowej Afryki niż księżyca, ale wzruszył wielkimi ramionami i odparł zgodnie z prawdą:– dobrze mi to zrobi na stare kości, panie hrabio. ostatnimi czasy rozmyślałem nawet o poran-

nej gimnastyce – mówiąc, uśmiechnął się szeroko.– zamów wobec tego powóz pod bramę od strony placu Marszałka wolskiego. niech lokaje zaniosą

ekwipaż marsjański i kilka sztucerów z amunicją na grubego zwierza. Mamy przelot już opłacony – dodałem, widząc jego osłupienie. zalegaliśmy od miesiąca w rachunkach za wypłaty dla pospólstwa.

– kimże jest dobrodziej, jaśnie pana? – zapytał z humorem. Podkręcił zawadiacko wąsa. – Hra-bianka jakowaś poznana w korespondencji z butelki kosmicznej?

Machnąłem ze złości ręką.

Page 16: Herbasencja - Grudzien 2014

16 Herbasencja

– Przyjaciel najbliższy, hrabia Tomarum dobryczyński…– Aaa, pan oskar dobrodziej, pamiętam szelmę z wyścigów powozów czterogąsienicowych w ostrołęce.spojrzałem na niego karcącym wzrokiem i odprawiłem zniecierpliwionym gestem zajęty już

poszukiwaniem norkowych kalesonów, które na Marsie były towarem wprost bezcennym.Po południu byliśmy już na placu wolskiego, na przystanku przy nowej, stalowej wieży do-

bromira wierzchowickiego, mierzącej od podstawy do krzywego wierzchołka trzysta, dobrych metrów. w kolejce nie było znajomych. Tylko dzielnicowy stajenny przechadzający się tam i z po-wrotem po wysokim krawężniku mrugnął do mnie i z szacunkiem pozdrowił. wkrótce nadjechały zapowiedziane przez megafon pojazdy.

dziesięcioosiowy dyliżans ruszył z gwałtownym impetem. strzeliły w powietrzu mechanicz-ne baty. Poczułem swąd palonej gumy i do kabiny dotarły pierwsze opary mechanizmów hyd-raulicznych, zawsze nieszczelnych u takiego kolosa. w oknie widziałem setki mijanych pojazdów podążających w tym samym kierunku, tylko na wolniejszym pasie tej samej ekspresowej linii brukowanego gościńca okrążającego krakowskiego molocha mieszkalnego od południa i wscho-du. widok wielopiętrowych stajni wzniesionych w okolicach kopca kościuszki był imponujący. Przyćmiewał skutecznie urodą nawet ośnieżone szczyty odległych Tatr. zabudowania wkrótce zakryły paskudne dymy kominów wielkoprzemysłowej wieliczki, gdzie w dawnych sztolniach sol-nych wyrąbano precyzyjne wyrzutnie dla wielopoziomowych pocisków międzyplanetarnych.

nie będę się rozpisywał nad podróżą kosmiczną, bo każdy najmniejszy srajtek ziemski przeżył takich startów i beznadziejnych przelotów bez liku, jednak widok kurczącej się w dole wisły zawsze zakleszczał moje gardło. Minęliśmy po godzinie szary glob księżycowy i nasz pojazd znacznie przyśpieszył, zapadając się bezszelestnie w kosmiczną czerń. Byłem zadziwiony miłą obsługą i jakąś szczególną sympatią okazywaną mi przez kapitana jednostki. starszy jegomość, eugeniusz Jega-mowski Preorwowski, będący od lat trzydziestu na służbie Państwowych linii Międzyplanetarnych, zaczepił mnie natychmiast jak tylko przystojny steward wsunął tabliczkę z moimi personaliami w specjalną, boczną kieszeń fotela. dotąd witał się z pasażerami ostentacyjnie, natomiast w stosun-ku do mojej osoby stał się nagle szczególnie wylewny i niesłychanie serdeczny.

– Mniemam, że ma pan trudności z rozpoznaniem mojej facjaty – zagadnął z szelmowskim uśmiechem. i tu począł zachwalać linie międzyplanetarne i wkład ich w międzynarodowe fundacje charytatywne, po czym na koniec zestawił czasy przelotów linii konkurencyjnych i szeptem dodał: – Jegamowski to nazwisko panieńskie pańskiej ciotki Heleny olwobramskiej z willi na ulicy czarnowiejskiej, u których to państwa w dawnych, dobrych ziemskich czasach, jako niepoprawny hulaka często bywałem gościem.

– niezmiernie mi miło poznać, panie kapitanie – odparłem zaskoczony, podając mu dłoń, której nie omieszkał uścisnąć.

– Będę miał szczególny honor gościć pana w sterowni i przy kompasowniku słonecznym lub sąsiadującej kajucie obserwacyjnej. zapraszam kiedy już znuży pana bezmyślne gapienie się w okna i obrzydzą serwowane gęste herbatki nasenne.

– Pozostaje nam jeszcze sala gimnastyczna w przedziałach bagażowych – dorzuciłem z humo-rem, szarpiąc koniuszek bokobrodów. – Bez wątpienia skorzystam z pana oferty. Marsjański kraj-obraz jest dla mnie czymś o szczególnie wyjątkowej wymowie.

nie byłem w swoich odczuciach całkowicie odosobniony. wielu ludzi, szczególnie z europejskiej elity burżuazyjnej upatrzyło sobie bogaty pochówek z międzyplanetarną pompą. Tym bardziej, że coś niezwykłego i tajemniczego działo się z pogrzebanymi w marsjańskiej glebie ciałami. uczeni z uniwersytetu w cydoniolopolis wysuwali niezmiernie interesujące teorie aktywności fluidów po-dgrobowych. uważali, że są takowe obecne na niektórych nizinach cmentarnych w części północnej planety. coś jak nasze ziemskie wody podskórne, powodujące obrzęk nóg i głowy. nic więc dziw-nego, że przedsiębiorstwa międzyplanetarnej komunikacji pociskowej zwietrzyły niezły interes pogrzebowy, a rodziny zmarłych wbrew surowym nakazom kościoła trójplanetarnego uwierzyły w okres połowicznego rozpadu duszy, jak ktoś obliczył; dochodzący na Marsie do trzydziestu ziems-kich miesięcy. w porównaniu z naszymi marnym dwoma godzinami różnica ta była niebagatelna.

Page 17: Herbasencja - Grudzien 2014

17Grudzień 2014

Po niespełna tygodniu ujrzałem szybko rosnący krąg planety. czerwony glob zajął wkrótce całe frontowe okno dziobownicy pojazdu pociskowego. dobrze, że było solidnie okratowane, bo ga- piów na galerii nazbierało się, co niemiara. urządzono tu niewielki bar, który zarabiał krocie. wi-dok docelowego portu zawsze wzbudzał ogromne zainteresowanie podróżujących.

Przepychając się przez tłum przypomniałem sobie o zaproszeniu kapitana. Jednak wrodzona skromność nie pozwalała mi na narzucanie się osobie trzeciej. Jegamowski sam odnalazł mnie w tłumie i poprosił na mostek. Byłem mu niezmiernie za to wdzięczny.

widok marsjańskich kanionów zawsze budził we mnie niewytłumaczalny respekt i lęk, jakby po-grzebani tu w zamierzchłej przeszłości giganci sami rozgrzebali groby i umknęli na planety olbrzy-mie lub dalekosłoneczne. wrażenie przytłaczającego majestatu natury pomnożył widok bogatego w różnorodności architektonicznego zamysłu dna kanionu, którego to człowiek ziemski był dumnym animatorem. w przeciągu kilku lat mojej tu niebytności koloniści z zamojszczyzny wypełnili kotliny głębokimi jeziorami. stały dopływ wody uruchomiono w oddalonym o dwieście kilometrów odsys-aczu skały. Prądy prowadziły ją w dół zboczy, gdzie wpadała do kamienistych rurociągów i dalej fi-glarnie spływała skalnymi rynnami, załamywała na progach i tysięcznymi kaskadami rąbała o tafle niezliczonych stawów. dopiero podziemne grodzie i pompy odnajdywały w tym chaosie jej docelowe przeznaczenie, gdzie rozlewała się w spokoju i stygła w harmonii z wykoślawionym krajobrazem. od niedawna unosiła się ponad taflą zbiornika gęsta, tlenowa atmosfera, również skradziona ze skalnej rudy i żelazowych sedymentów. w powietrzu ujrzałem ptaki i miliony rozrośniętych w słabej grawitacji owadów. Byłem mocno wzruszony. koncerny naftowe braci ornackich naprawdę dokonały tu cudów. Patrzyłem zachłannym wzrokiem, a serce biło mi coraz żwawiej, w rytm ubierającego się w szczegóły krajobrazu.

wpadliśmy pomiędzy krawędzie Valles Marineris dość gwałtownie, jednak nie tak, aby w porę napęczniałe balony hamownicze nie zdołały spowolnić tego z konieczności swobodnego upadku. resztę ślizgu pilot już wykonał w doskonałym ordynku i zadokował po mistrzowsku w prowadnicy lądowniczej zmagnetyzowanej szyny.

zostaliśmy grzecznie wyproszeni z pojazdu. natychmiast uderzył w moje nozdrza upojny za-pach marsjańskich kwiatów, tak inny od dość bezbarwnego, znanego mi z ziemi. Miejsce wydało mi się cudowne. na niebosiężnych skarpach bogaci lordowie z zamojszczyzny i Podhala pobudo-wali gmachy niepospolitej urody. wszystkie otoczone parkami i kwietnikami, a rozległe zieleńce burżuje poprzecinali malowniczymi wodospadami i to one niepospolitą urodą zapierały dech w piersi. widać, że nie poskąpiono tu złotych groszy na architektoniczne fanaberie.

Musiałem szybko opuścić kanion ze względu na horrendalną opłatę klimatyczną. Brudny stero-wiec zawiózł nas biedaków na wybetonowaną krawędź skały skąd mogliśmy jeszcze przez godzinę napatrzeć się na urocze detale życia bogaczy do woli.

wkrótce nadjechał i nasz oskar. Posiadał starą, ale za to bardzo sprawną kolaskę terenową o napędzie czterogąsienicowym wyprodukowaną jeszcze w roku 9089 w skierniewicach. limito-wana seria pochodziła z deski projektowej sławnego polskiego niemca lichtemansa i była niez-miernie popularną i udaną konstrukcją. wielu farmerów na wyżynie Tharsis używało jej w komu-nikacji pustynnej, a tam, wiadomo– na próżno było szukać brukowanego gościńca.

– witam ziemskie szczury! – roztworzył ramiona do powitania. długo mnie obściskiwał i prawił komplementy, ale i Hogrowąs był serdeczniej niż ja przyjęty. szybko załadowaliśmy nasz dobytek na skrzynię ładunkową i wystawiwszy głowy przez okna kolasy zakrzyknęliśmy ostro na przechodniów, by uważali. dobryczyński ostro ruszył i poprowadził maszynę bardzo sprawnie. nie rozmawialiśmy prawie wcale. Hałas od kotłów napędzających nie pozwalał nawet na skupienie poważniejszej myśli, a poza tym widok surowego krajobrazu zupełnie mnie oszałamiał. wokół gnały inne odmiany pa-rowozów i konnych pocztylionów. Tumult i ścisk z wolna się przerzedziły. nitki pomieszanych dymów wiły się jeszcze na horyzoncie, gdy my rozświetliwszy teren reflektorami dojechaliśmy na miejsce.

dom z łupku marsjańskiego posiadał trzy piętra. dobryczyński wynajmował służbę tylko na czas ogra-niczony, zwykle w okresie zbiorów buraka Hrabiego Horsztyńskiego, na którym każdy przedsiębiorczy farmer sporo grosza mógł zarobić i przyjaciel mój od chwalby wiele, zbyt wiele o swym zysku rozprawiał.

Page 18: Herbasencja - Grudzien 2014

18 Herbasencja

Po niewielkim posiłku przesiedliśmy się do stolika kawowego rozstawionego przy oknie ogro-dowym. lokaj mój doszczyński czuł się pośród biednych służących indyjskich panem i szlachci-cem, więc tylko się komendom przysłuchiwał, paląc jednocześnie swoją maleńką fajeczkę.

– sławiuszu kochany – mówił do mnie podchmielony już gospodarz – Musiałem do ciebie napisać. Tyleż ostatnio się tu działo… Historie niecodzienne, których studiowanie zwykle uwielbiasz rozgrywały się tu na kanwie dziennej. Jak wiesz, do domu mego przylegają wielkie obszary cmentarne. widziałem przez okna ognie ciągnące się po ziemi. zwykle czmychały, gdy nieprzeparta ciekawość nakazywała mi gonić je tam konno w alejkach jarzębinowych strzelając na nich z długiego bata.

– nie pij więcej – upomniałem go, zresztą bezskutecznie. – zawsze na ziemi odnajdowałem to… – i mówiąc wysypał przede mną sporej wielkości kule

brudnego wosku.obaj z Hogrowąsem patrzeliśmy osłupiali na toczące się bez ustanku obiekty. Jakby ciągły, nie-

spokojny ruch był ich przeznaczeniem. Gołym okiem można było dostrzec płonący w głębokim środku zimny, błękitny płomień.

– To tylko garstka zebranych w tamtym roku z cmentarza kul. dzieci marsjańskie lepią je z nudy, gdy wespół z dorosłymi czuwają przy grobach.

spróbowałem voltomierzem zmierzyć napięcie, ale kule najwidoczniej unikały bliskości mierniczej anteny.– nie wiem jaka siła kreuje tę moc odpychającą materii. Boję się pomyśleć, że jest to coś więcej niż fizyka...– widziałem dzieciarnię topiącą wosk w otwartym ogniu nie zważając na czyniony w naturze

cmentarnej dysonans.– To tylko stary wosk…– mruknął mój poczciwy Hogrowąs jakby do siebie.– z marsjańskim woskiem już środowisko naukowe miało spory problem w przeszłości. At-

mosfera jest tu mocno rozrzedzona, powoduje więc szereg niepożądanych zjawisk wpływających na żywotność produktu.Producenci świec prześcigają się w kompozycjach chemicznej mieszanki. dodatki zawierają substancje eteryczne dotąd na ziemi nieznane.

– Ach, chyba rozumiem.– wydzielająca opary Alezjum świeca potrafi związać na przestrzeni sekund duszę pochodzącą

z podziemnego rozpadu i przydzielić do przestrzeni wokółgrobowej. wtedy niektóre, co bardziej bliżsi za życia trupowi media potrafią porozumieć się ze sobą w słowach dziwnej modlitwy. szcze-gólnie córki wiodą prym w rozmowach z ojcami ponad cmentarnymi płytami.

Aż ciarki mnie przeszły na samą myśl.– Tak najlepiej, od razu we wszystko wątpić. nie każda świeca rozgrzewa błądzącą duszę. niektóre,

będąc przeraźliwie pustymi potrafią porwać umysły żywych i związać ją w myśli osoby do nierozpoznania. – uważasz, sławiuszu. że to właśnie do takiej desperacji procesów doszło w owym wosku? wzruszyłem ramionami. Miałem podstawy sądzić, że sprzedawcy folwarczni przekonali prosty

lud, aby wierzył w kupieckie bujdy. sam uważałem, że do artykulacji komunikatów nie dochodziło, a interpretacje podobno z całą pewnością zasłyszanych były z premedytacją zafałszowane.

– Jutro z samego rana sprawdzimy to na cmentarzu. skąd u ciebie taka nagła desperacja poznania prawdy?– Musiałbym przyznać się do strachu, a tego nie zrobię. – Przyjrzał mi się badawczo. widziałem

w jego oczach lęk.– widzisz, mój najdroższy sławiuszu, te istnienia mnie nachodziły. Próbowałem je na różne

sposoby pochwycić. kopałem szerokie rowy, zakładałem sidła i wnyki. na nic, zawsze mi umkały. Po nocnych wizytach pozostawały na mym ciele sińce – tu pokazał swoje plecy, – w dotyku bardzo śliskie, pozostawiające wybroczynę na palcach po zaledwie dotknięciu.

– Byłeś z tym w lokalnej lecznicy?– nie, szptalik przeżywa teraz oblężenie. ludzie tu często chorują; od roku może dwóch. Pytałem

tylko znajomego medyceusza, ale on wykazał raczej obojętność wobec moich opowieści. Powiedział; „Jeśli człowiek potrafi tak długo się mentalnie rozpadać, to cóż dopiero marsjańskie, śpiące monst-ra?”– i odszedł jak gdyby nigdy nic. oczywiście, że mu nie zapłaciłem, ale od pewnego czasu przerażają mnie te coraz głośniejsze tu pogłoski o spirytualnych energiach. Pomyślałem tedy o tobie.

Page 19: Herbasencja - Grudzien 2014

19Grudzień 2014

– otóż to właśnie. dobrze zrobiłeś.nazajutrz, gdy tylko zapiał marsjański kogut konno wyruszyliśmy z Hogrowąsem na cmen-

tarzysko. szeregi krzywych grobów stawały się coraz rzadsze w miarę jak przybliżaliśmy się do krawędzi Vallis Marineris. od dobrych dwóch tysięcy lat chowano tu zwłoki kolonistów, ich zwierzęta i rzesze mechanicznych, kroczących maskotek. litery wytarły się, wypłowiały fotografie, a groby rozdarły coraz gwałtowniejsze ruchy górotworu. na próżno uczeni przekonywali o geolo-gicznej śmierci planety. nawet woda pojawiała się tu znikąd.

Hogrowąs uderzył wierzchowca delikatnie ostrogami, ale ten ani myślał ruszać. Próbował coś zębami wygrzebać z ostrej szczeciny trawy rosnącej pomiędzy blokami starego marmuru. kazałem lokajowi poprzestać nękać zwierzę. zeskoczyłem z konia. sam zbliżyłem się do miejsca. ujrzałem niepokojące lśnienie, jakby skóry węża. natychmiast, to coś, gwałtownymi zwodami niczym błyskawica pomknęło pomiędzy częściowo roztworzone płyty.

– cóż to być mogło, wielmożny panie? – nie znam żadnych gadów marsjańskich, a przywóz ziemskich jak wiadomo jest tu surowo

wzbroniony. zastanawiam się, czy nie ma to czasem związku ze znanymi nam kulami i z nieprzeciętną wokół cmentarza aktywnością elektrostatyczną?

– Poczekajmy niech tylko hrabia Tomarum dobryczyński się rozbudzi, a poprosimy go o bard-ziej szczegółowe wskazanie miejsca łowienia woskowych kul – poradził mi sługa.

wieczorną porą udaliśmy się tam wszyscy razem konno. Hrabia nakazał memu Hogrowąsowi dźwigać pokaźny sztucer, a sam dla niepoznaki przypiął był do pasa ozdobny sztylet, jaki używa się do polowań na marsjańskie zające, a służący do oprawienia zwykle toksycznej skóry. Ja trzymałem się z tyłu dzierżąc stary rapier, który miał w razie czego zadziałać jako szpikulec na woskowe kule. dotąd nie brałem całej historii zbyt serio. znając dobryczyńskiego zdrowotną kondycję psychiczną, przypuszczałem, że gwałtownik szuka nadzwyczajnego wytłumaczenia zauważonych symptomów zwykłej choroby skóry.

nie będę opowiadał o biedakach stojących wokół ciasno stłoczonych grobów części współczesnej cmentarza. raczej zainteresowali mnie ci włóczący się w częściach nekropolii najbardziej oddalonych od głównej, jarzębinowej alei. Może czyniła to rozprzestrzeniająca się mgła idąca gęstymi zwałami od strony Valles Marineris, a może zagęszczający się mrok doprowadzał leniwie przemieszczające się syl-wetki do dyskomfortu jednoznaczności. Jednak zrodziły swoim dziwnie urywanym ruchem mój lęk.

– widzisz, to co ja, drogi sławiuszu?Hrabia dobryczyński zeskoczył z konia i podał lejce siedzącemu na innej szkapie Hogrowąsowi. szybko

poszedłem w jego ślady. Biegaliśmy pomiędzy grobami zbierając toczące się w zarośniętych chwastami odstępach woskowe kule. sam się dziwiłem, że w trawie idzie im owo toczenie tak gładko i bez przeszkód.

stało się to szybko powodem mojego rozdrażnienia. Jeśli stanowi tu ich obecność jakikolwiek powód do niepokoju winno się w niewielkiej społeczności marsjańskiej zabronić zabawy z woskiem. Tymbardziej, że wzbogacony we wszelkiego rodzaju chemiczne uzdatniecze mógł doprowadzić słabe umysły do utraty równowagi psychicznej. Ja sam po chwili zwątpiłem w realność odległych widm; taka niosła się zadyma od płonącej w cmentarnej dali aureoli blasku. Prawdopodobnie ona tworzyła owe okropne przebarwienia marsjańskiego powietrza, bo gwiazdy na niebie drżały od piekielnej czerwieni, w którą je niefrasobliwość ludzka je zanurzyła. Pochyliłem się, by spróbować zgarnąć z ziemi toczące się grudy wosku. Pochwycone kule były częstokroć zbyt gorące, by utrzymać je w zziębniętych palcach. zastanawiałem się, jak dziecięce ręce mogły je kleić z kawałków materiału rozlanego na nagrobnej płycie? czyżby od razu pełne były tak odrażającego żaru? raczej wątpiłem. zapewne nabierały dopiero energii tocząc się z wielkich odległości, nierzadko wydalając jej nadmiar snopem strzelających iskier. rozejrzałem się wokół. Były ich set-ki, jeśli nie tysiące. Trudno było winić tylko jeden proces za ich tajemne wytworzenie. Miałem wrażenie, że niektóre uciekały przede mną powodowane wprost zwierzęcym przestrachem.

– Proszę, mości dobrodzieja. To się może przydać – odezwał się ze szczytu wierzchowca sługa Hogrowąs podając mi na pomieszczenie zbieranych kul przestronną sakwę. czym prędzej wrzuciłem eksponaty do środka.

– Myślę, że już wystarczy zgromadzonego materiału na potrzeby przyszłych eksperymentów – rzuciłem nieco umęczony tą krzątaniną. Po czym odwracając się do lokaja zaordynowałem; – niech

Page 20: Herbasencja - Grudzien 2014

20 Herbasencja

Hogrowąs łapie sakwę i przytroczy do siodła, potem stanie w gościńcu za jarzębinami, abyśmy w razie czego mogli salwować się konną ucieczką.

sługa mój posłuszny zrobił, jak mu kazano. Tomarum dobryczyński zdążył wyciągnąć z olstra bogato rzeźbiony sztucer. Pogroził mi palcem za ten pośpiech. uśmiechnąłem się pod wąsem.

Bez wahania wkroczyliśmy głębiej pomiędzy groby. owiał nas mroźny wiew idący z otchłani lądu, z jego nieskończonych pustynnych przestrzeni poza kanionem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, na co się ważymy, ale przybliżając się do niezwykle aktywnych wymazów w pewnej chwili byłem już pewny, że nie widzimy tam żadnych ludzi. każdy krok powiększał rozmiar zagadkowych wirów i pogłębiał wrażenie wydostających się z wnętrza odgłosów rozpaczy. nie wiem kiedy przyśpieszyliśmy. nie myślałem jak długo biegliśmy. zauważyłem raptem, że jestem pośród grobów sam, a mgła odcinając mnie welonem od świata od towarzysza zagłusza moje wołanie. dobryczyński musiał być gdzieś przede mną, bo usłyszałem jego krzyki i próżną szamotaninę. wybiegłem na pustą przestrzeń pełen najgorszych obaw. nagrobki, chyba z braku właściwego światła stały tu nie-zwykle beczkowate i okrągłe. Ponad nimi ujrzałem z wzrastającą zgrozą poruszające się potrój-ne cienie. Były to stwory unoszące się w powiewie mgły, które nie dały się jednak bliżej podejść i dokładniej rozpoznać. Tylko zerkałem w ich stronę z rosnącą obawą, bo nigdy pomimo parapsy-chologicznych upodobań nie spodziewałem się ujrzeć niczego tak skrajnie odpychającego.

nagle, biegnąc po omacku wpadłem na przyjaciela. obaj runęliśmy na ziemię. ujrzałem jego usta po brzegi zapchane jakby kisielem. Biedak gwałtownie się dusił. spróbowałem mu pomóc i palcami usunąć rosnącą masę. Ale on mnie odepchnął nazbyt impulsywnie, sam kaszlem i wymio- tami wymuszając opróżnienie jamy ustnej. zadławiał się jednak i musiałem go silnym poklepy-waniem po plecach znów ratować. Mimo mojej ostrożności i oddalenia niewielka kropla żrących wymiocin spadła i zastygła na wierzchu mej dłoni. z obrzydzeniem odkryłem stygnący wosk.

Pomogłem mu wstać. nie chciał wracać, a czułem, że jego upór może się stać karygodny. najchętniej zabrałbym daszczyńskiego pod ramię i siłą zawlókł w obręb jego folwarku. Hrabia znów przystanął. na powrót zaczęły nim rzucać dreszcze i wymioty. Powróciła niczym flegma zalegająca usta masa. Próbował odczopować świństwo palcami, ale to z nagła się rozrzedziło i jak woda z domieszką czarnej krwi wyciekło z ust hrabiego. rozkasłał się biedak na dobre, ale całkowicie już oprzytomniał. spojrzał na mnie bolesnym wzrokiem.

– Jakiś czart usiłował mi przedtem wygryźć usta – wyjaśnił.– zaprowadzę cię pod ten parszywy krzew. Tam zgubiłem sztucer…

– A może wiedźma chciała całować? – zażartowałem tonem jednak nie do śmiechu. oskar uśmiechnął się do mnie bardzo słabo.

– niepotrzebnie cię tu ciągnąłem aż z ziemi. sam tu mogłem dotrzeć i równie głupio, a skutecz-nie w samotności zemrzeć.

wyglądał na doszczętnie zrujnowanego fizycznie. Przecież dopiero co wyszliśmy z domu! Jakby wydaliła go jako produkt uboczny sorterka działu tłoczni marsjańskiej winnicy! Trzymał się za brzuch, znów zwracając dziwnie kleistą i produkującą powietrzne bąble treść żołądkową.

– Może zawróćmy do domu, oskarze? w takiej kondycji niczego nie pochwycimy – zaproponowałem rozglądając się z niepokojem.

– nie, nie... Pozostańmy. okazja może się już nie powtórzyć. nigdy przedtem takich cudów tu nie widziałem. Przyszedł był nieco do siebie po tym ataku. ruszył na nowo chwiejnie, ciągnąc mnie za sobą.

Po chwili dotarliśmy do miejsca, gdzie ostatnio był upuścił sztucer. zabrał go szybko i załadował. z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że przecież nie słyszałem przedtem żadnych wystrzałów. Mój Boże, czyżbym ogłuchł w tym czasie?

rosły tu cudnie pachnące kwiaty rozplecionego na cmentarnych płytach marsjańskiego jaśminu z odmiany Andariusza orzechowskiego, ale my skręciliśmy ostro i pobiegliśmy w stronę szeroko rozrośniętych krzewów dzikiej akacji zakrywających dziwaczny pomnik.

– Tam ktoś jest – zauważyłem, szeptem zwracając się do hrabiego.– Gdzie? – zapytał z równie natężoną uwagą.

Page 21: Herbasencja - Grudzien 2014

21Grudzień 2014

– w tych krzakach.Podkradliśmy się bliżej. zobaczyłem na ziemi następną złowróżbną kulę. dziwne, że ta zapewne

opuszczona onegdaj dotarła aż tutaj. Potoczyła się bezszelestnie w stronę czegoś, co przypominało kształtem nieludzkie, potworne stopy.

Gołe o tej porze marsjańskiego roku? Może trup?czyżby ktoś uczcił ten dzień piekielnym misterium mordu! stąd te niespokojne zjawy?rozgarnąłem jednym ruchem gałęzie. natrafiłem na śliskie ciało. wzdrygnąłem się.– To ona – stwierdził hrabia. – zrobiłem przedtem dokładnie to samo. wtedy na mnie skoczyła.– To nie jest trup, oskarze. ktoś ulepił z wosku ciepłe, potworne ciało – oceniłem nakłuwając ostrzem

małego noża powierzchnię nazbyt miękkiej jak dla mnie nogi. – Ta kobieta ciągle żyje, dziwne….– Brakuje jej cycka – skrzywił się hrabia.– oskarze, przede wszystkim brakuje jej głowy. nie zauważyłeś? odstrzeliłeś pannie grobowej

łeb i uciekłeś? – zobacz jej…– widzę. Jak coś tak precyzyjnie dokładnego można ulepić z wosku? czy może to sam wosk

w jakiejś piekielnej ewolucji układał z siebie formy? Albo w najlepszym wypadku bawi się z nami wytwórca i mamy do czynienia z produktem reklamowym fabryki marsjańskich świec?

daje słowo, że widzieliśmy jak dziwadło poruszyło nogami. zwarło je, przygięło w kolanach i rąbnęło mokrą glinę stopami, instynktownie próbując wcisnąć się głębiej w gęstwinę, byle dalej od nas. Hrabia nie wytrzymał, wycelował i wypalił ze sztucera . uznał, że tak odpychające stwo-rzenie nie posiada prawa do brudnej egzystencji. Mimo to jeszcze przez kilka minut poruszało się i wyginało w coraz dziwaczniejsze formy. uciekliśmy, kiedy ten woskowy babsztyl przełamał się na ziemi wpół i znieruchomiał z przeciągłym sykiem opróżniającego się balonu. zamykałem oczy, a nie mogłem zgubić pod powiekami tego wstrętnego widoku. charakterystyczny smród to-pionego wosku doprowadzał mnie do szaleństwa. A tajemnicza śliskość moich dłoni? wycierane w powierzchnię surduta tylko go wytłuściły, pogłębiając moje obrzydzenie.

omal nie połamałem nóg biegnąc po grobach i ślizgając się po pomnikowych płytach. wszyst-ko to działo się pośród strzepów wlokącej się mgły i przytłaczającej ciszy marsjańskiej nocy. znów zgubiłem towarzysza. Biegłem i nawoływałem. zatrzymaliśmy się na alei niemal na siebie wpadając.

ktoś jeszcze stał w pobliżu. ktoś mroczny i wysoki.– To on – wyjąkał hrabia pośpiesznie się cofając. – Przychodził nocą do mego domu, a teraz

usiłuje mnie wciągać do swojej nory…zasłoniłem przyjaciela przed monstrum, ale sam z narastającego przerażenia nie potrafiłem

złapać oddechu. zniknął tak jak się pojawił, wnikając we mgłę podobnie jak przechodzi się przez otwarte drzwi. nalegałem na powrót i oskar się wreszcie zgodził. Bez koni zajęłoby to godzinę. znów weszliśmy pomiędzy groby. wołaliśmy na Hogrowąsa, ale podobnie jak przedtem wystrzał, tak i teraz głos uwięziła mgła. nadchodziła falami o niespotykanej gęstości. Mroźna wilgoć kleiła nasze ubrania i przyprawiała o dreszcze.

wtedy powrócił. wpadł między nas bez ostrzeżenia, jakby używał do skoku trampoliny.w pierwszym momencie trzasnąłem go z pięści w łeb. wtedy ujrzalem jego twarz. z przerażenia

krzyknąłem i cofnąłem się o krok.spoglądały na mnie oczy bałwana.dwa sterczące węgle zamiast oczu, wbite nonszalancko poniżej czoła, tak jak to robią niedbałe

dziecięce rączki.daleka łuna nagle rzuciła na istotę pulsujący blask.wolno roztworzyła wąskie usta. wydobyła z siebie syk podobny do skwierczenia zupełnie wypa-

lonego znicza, gotującego resztki przeźroczystego tworzywa w masie metalu.usta nadal się otwierały. zajęły całą nieregularnie ukształtowaną głowę. zatrząsł się w obrzyd-

liwym chichocie.czuprynę złożoną z ciasno splecionych knotów ogarnęła gorączka falowania.wyglądał jak rozwścieczony jeż.

Page 22: Herbasencja - Grudzien 2014

22 Herbasencja

nos?nie miał nosa. Tylko dwa otwory podobne do elektrycznego kontaktu umieszczonego w brud-

nej ścianie domu. Hrabia ratował się ucieczką. Ja zamierzałem pójść w jego ślady, gdy tymczasem mój zimowy, ciężki trzewik zaklinował się pomiędzy blisko ze sobą sąsiadującymi krawędziami grobów. runąłem do tyłu modląc się żeby nie trafić czasem plecami o jakiś marmurowy kant.

Monstrum nie czekało. rzuciło się na mnie jak rozgorączkowany, wygłodzony zwierz. Przygarnął mnie do siebie ramionami. Był niesamowicie lekki, sztywny, drżący. wydałem z siebie bezgłośny krzyk. otworzyłem usta. Głośniej, głośniej i głośniej wołałem o pomoc.

nie wymknęło się z gardła nawet słowo.Popełniłem błąd rozwierając tak szeroko szczęki. Przygarnął mnie ponownie ze stękaniem. nie

wiadomo kiedy wsunął mi pomiędzy zęby falujący, świeczkowy jęzor. natychmiast poczułem go na dnie gardła. wpychał go głębiej, coraz bardziej podniecony. Ślinił się przy tym gorącym woskiem i ten parszywy jęzor wtłaczał jeszcze większą masę płynu w mój przełyk i wypełniał nim żołądek.

kilkakrotnie się zadławiłem.wszystko trwało ułamki sekundy. Próbowałem odepchnąć stwora.Miał ciało mokre od oliwy, dlatego moje dłonie ześlizgiwały się bezradnie. spróbowałem wyżej.

zacisnąłem palce na knotach. szarpnąłem z rykiem. wyrwałem z wściekłością garści długich niby – sznurków. Potem z całej mocy zwarłem zęby próbując odgryźć mu ten parszywy, ciągle wijący się jęzor wprost u nasady.

udało się…Jakoś machinalnie połknąłem resztę…cholera! odskoczył z ogłuszającym skwierczeniem, jakby wypełnił swą powinność.uniosłem się na łokciu wymiotując kawałkami zestalonego wosku. czułem jak pulsująca fala

z żołądka rozlewa się do reszty trzewi. skuliłem się z bólu. nie wiem jak odnalazł mnie mój wierny sługa, jak wpakował bezwładnego na konia i zorganizował

fachową pomoc. cały następny tydzień spędziłem w lokalnej lecznicy. zaalarmowani kawalerzyści przeczesali cmentarz, ale nie odnaleźli ani hrabiego, ani jego sławnej w mieścinie broni; tylko doły zbyt pospolite, aby mogły być tajemniczymi – pełne śmieci i woskowego smrodu.

zmęczeni pracowitym dniem marsjańscy medyceusze uznali, że sam w alkoholowym amoku nażarłem się wosku. nie potrafili jednak wytłumaczyć ciągnących się nitek ciepłego, tajemniczego materiału obecnych w ślinie i krwi.

w drodze powrotnej na ziemię skorzystałem z usług Jeniseja zarzydzkiego, który z fabrykanta przedzierzgnął się na sporej potencji projektanta kosmicznych systemów.

Bilet ufundował mi książę krzesimir kasztański szczerze wzruszony moim nieszczęściem, bowiem dawny papier podróżny przepadł w tajemniczym pożarze rozpętanym w domu dobryczyńskiego.

w krakowie natychmiast udałem się do znanej mi kliniki. specjaliści natychmiast zdiagnozo-wali moją niedyspozycję.

– Jakowaś potworna ewolucja rzeczy martwej nic sobie nie robiąca z precyzyjnej organizacji pro-cesów życia– stwierdził dyrektor ośrodka badawczego profesor Jemioł Andruszewski, odkrywający moje własne na ten temat myśli. – zalecałbym spokojne leżenie i możliwie dużo płynów – zaordynował.

Może i byłbym posłuszny radom profesora, ale czesząc się tego dnia przed lustrem ze zgrozą ujrzałem całe kołtuny wypadających włosów na moim prostym, kościanym grzebieniu. wyłysiałem, ot tak w przeciągu jednej nocy? zaniepokojony do szczytu przyjrzałem się bliżej, gorączkowo próbując palcami rozgarnąć marne resztki mojej fryzury. Potarłem, tarłem, wycierałem w panice. i jeszcze raz. Przejęła mnie olbrzymiejąca z każdą chwilą trwoga… coś tam wyrastało z nieznanych mi dotąd zgrubień skóry. Pokrywały głowę niczym gorejąca, śliska w dotyku wysypka!

cofnąłem się od lustra przerażony.czyżby te niewielkie, sznurkowate zgrubienia były…knotami?

Page 23: Herbasencja - Grudzien 2014

23Grudzień 2014

karol Mitka(fasoletti)rocznik 1986, urodził się i mieszka w olkuszu. Publikował mię-dzy innymi w nowej fantastyce i Grabarzu polskim. Jego opo-wiadania ukazały się w zbiorach Goefikacje, Gorefikacje ii, zom-biefilia, Bizarro Bazar. współpracuje z portalem niedobre literki oraz magazynem Horror Masakra. niedługo nakładem Horror Masakry ukaże się jego nowelka bizarro pt. „Śmieciowisko”. na wydaje.pl można pobrać jego darmowego ebooka pt. „z bizarro za pan brat”. do sieci wrzuca opowiadania pod nickiem fasoletti.

zagadka smrodliwego deszczu1.wieteska wiercił się i przewracał w pościeli, jakby go coś gryzło. i w istocie, na głowie mężczy-

zny, między skołtunionymi resztkami siwiejących włosów, przelewały się istne lawiny wesz. insek-ty wędrowały od szyi do czoła i z powrotem lub falami przemieszczały się z okolic lewego ucha w pobliże prawego, przy okazji intensywnie kąsając pokrytą własnymi odchodami skórę. w ich przypadku powiedzenie, że „srały do własnego gniazda” nabierało zupełnie nowego znaczenia.

Między nogami sołtysa fiździpiździpołciowa sytuacja nie wyglądała lepiej. w gęstwinie łonia-ków kłębiła się chmara wyhodowanych na serze spod napletka mend, które odurzone ulubioną przekąską, z furią wdzierały się do odbytu, by toczyć tam zaciekłe walki z owsikami o panowanie nad zwisającymi z dupy digidongami. Gdy starcia trwały krótko, powodowały jedynie uporczywe swędzenie rowa. Jeśli kampania przeciągała się, na zwieraczach wieteski wykwitały ogromne par-chy wypełnione gęstą, pomarańczową mazią.

Tym razem jednak spokój snu sołtysa zakłócało coś zupełnie innego. coś, z czym wieteska nie miał do tej pory styczności. Prorocze wizje, przyobleczone w szaty koszmarnych majaków stawały mu przed oczyma jak żywe. w nieprzeniknionej ciemności, wbrew wszelkiej logice, wbrew wszyst-kiemu, co nie śniło się nawet filozofom, na przekór woli samego Boga, a może w zgodzie z jego wolą, tego nie wie nikt, sołtys ujrzał to, co miało dopiero nadejść.

w kulminacyjnym momencie objawienia gęsty pot zrosił czoło wieteski. całe jego ciało napię-ło się jak postronek i wygięło w łuk, by za chwilę zwiotczeć i bezwładnie opaść na posłanie. z ust mężczyzny wyrwał się skowyt tak przerażający i przenikliwy, że krążące po pobliskim cmentarzu zjawy, straszące okoliczną ludność uporczywym jęczeniem, ze wstydu zamilkły na wieki. Jego du-sza opuściła ten ziemski padół na zawsze, a zamiast niej, w pustej powłoce z kości, mięśni i skóry zalęgło się coś, co przejęło władzę nad fizyczną formą wieteski.

sołtys wyskoczył spod pierzyny i, wyważywszy drzwi chałupy solidnym kopniakiem, wybiegł na podwórko. Bosy, odziany jedynie w poszarpana koszulę, z szaleństwem w oczach popędził het, het przed siebie.

na dworze panował przyjemny chłód. słońce dopiero przed chwilą wychynęło zza horyzontu i pierwsze jego promienie zaczynały delikatnie muskać korony drzew. lekki zefirek wiejący od wschodu kołysał liśćmi z czułością matki tulącej niemowlę. Gdzieniegdzie dało się słyszeć nieśmia-łe pogruchiwania gołębi, piski wyruszających na łowy jaskółek, pianie kogutów. Pięcioma słowami mówiąc, przyroda budziła się do życia.

bizarro

Page 24: Herbasencja - Grudzien 2014

24 Herbasencja

Piękno i sielskość tych scen rodem z obrazów przedstawiających koło cyklów natury skalał wie-teska. niczym nabrzmiały członek gwałciciela brutalnie rozdzierający błonę dziewiczą niewinnej nastolatki, przerwał sen mieszkańców fiździpiździpołciowa. wymachując rękoma jakby próbował poderwać się do lotu biegał od domu do domu, pięściami tłukł w okna, kopał w drzwi, wył i charczał.

zwierzętom gospodarskim natychmiast udzielił się nastrój grozy. krowy zaczęły nerwowo prze-bierać nogami oraz uderzać głowami w drzwi obór, konie rżały i parskały szaleńczo, wieprzki wy-miotowały do koryt tylko po to, by za chwilę pochłonąć wszystko z powrotem, a gęsi jak zahip-notyzowane same kładły głowy na pniakach w oczekiwaniu na śmierć. kilka kur z przerażenia dokonało nieświadomej aborcji, składając tam gdzie akurat stały jajka pozbawione skorupek, co zapewniło im po śmierci wieczne zameldowanie w przybytku ptasiego lucyfera.

zaspani ludzie powychodzili przed chaty. ich twarze były blade, miny mieli nietęgie. rozszerzonymi ze zdziwienia i strachu oczyma obserwowali swojego sołtysa, zastanawiając się, czy czasem nie zwario-wał. Jakiś chłop popukał się w czoło, gruba baba odziana jedynie w podziurawioną halkę pokręciła z po-litowaniem głową, a cierpiąca na Parkinsona staruszka drżącą dłonią uczyniła w powietrzu znak krzyża.

Tymczasem wieteska dotarł do okutych blachą wrót kościoła. z całą mocą zaczął tłuc w nie pięściami, aż skóra na dłoniach popękała do krwi. następnie padł na ziemię i jął tarzać się w piachu.

Mieszkańcy wsi otoczyli go ciasnym kręgiem. szeptali między sobą i snuli najróżniejsze teorie co też mogło się przytrafić ich sołtysowi, że zachowywał się w tak dziwny sposób.

- Mnie to się widzi – orzekła Gertruda, córka sklepikarza – że jemu normalnie szajba do łba weszła. - A może jego moce nieczyste posiadły? – wtrącił ktoś inny.Po tych słowach zaległa niepokojąca cisza. zwierzęta uspokoiły się, muchy przysiadły na gów-

nach w niemym oczekiwaniu, nawet wiatr ustał. Tylko toczącym z ust pianę wieteską, krztuszącym się teraz własną śliną, miotało jak szatan.

nagle drzwi kościoła otwarły się z głośnym skrzypnięciem. wieśniacy aż podskoczyli z przera-żenia, jednak kiedy ujrzeli księdza proboszcza uzbrojonego w kropidło i pozłacaną miskę z wodą święconą, odetchnęli z ulgą.

ojciec Benedykt od kilku minut obserwował z okna zakrystii co się dzieje. widok wieteski przyprawił go o dreszcze, ponieważ w czasie ponad trzydziestu lat posługi, nie raz i nie dwa razy stawał oko w oko z demonami wszelakiej maści. na stare lata sam poprosił o przeniesienie do fiździpiździpołciowa, gdyż żywił gorącą nadzieję, że tutaj macki złego nigdy nie sięgną. Teraz zro-zumiał, jak bardzo się mylił. Ale wierzył, że pomimo jarzma lat na karku, z Bożą pomocą, po raz kolejny zdoła przeciwstawić się szatanowi.

czas jakby zwolnił swój bieg. słońce już całkiem wyszło zza horyzontu i zalewało teraz kościel-ny plac skwarem. wieteska szamotał się i spazmatycznie prężył. Jakiś wieśniak puścił bąka, a żona z całej siły trzepnęła go w łeb.

Proboszcz nie patyczkował się. wypowiadając donośnym głosem słowa egzorcyzmu, chlusnął sołtysowi w twarz wodą święconą. Buchnęły kłęby cuchnącego dymu, na chwilę przesłaniając po-stać wieteski. kiedy chmura opadła, oczom gapiów ukazał się makabryczny widok. wszelka tkanka z głowy sołtysa spłynęła do gołej kości. Mężczyzna klęczał teraz bez ruchu, wbijając w ojca Benedykta wytrzeszczone ślepia. niespodziewanie zaczął kłapać szczęką tak intensywnie, że na ziemię posypały się zęby. Jednocześnie głowa obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni. najpierw raz, potem drugi i trzeci, za każdym razem coraz szybciej. Trzaski pękających kręgów przyprawiły kilka osób o mdłości.

im szybciej kręcił się czerep, tym bardziej uciążliwy stawał się zgrzyt, który w końcu przeszedł w drażniący uszy świst. w tym potępieńczym wyciu odezwał się chór głosów z piekła rodem, ka-nonada bulgotań, czknięć, pierdów i parsknięć.

ojciec Benedykt pierwszy raz w życiu widział i słyszał coś takiego. chciał uciekać, ale jakaś niezna-na siła sprawiła, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jakby ktoś zakopał go w ziemi po kolana. uczy-nił więc tylko znak krzyża na piersi i, cicho szepcząc modlitwy, czekał na dalszy rozwój wypadków.

zgromadzeni przed kościołem wieśniacy również nie potrafili ruszyć się z miejsca. drżeli więc ze strachu, bladzi i zszokowani.

niespodziewanie, ku przerażeniu gapiów, odgłosy odbytowo gardłowe katujące ich słuch nie-znośną kakofonią przybrały formę wyraźnej przemowy.

Page 25: Herbasencja - Grudzien 2014

25Grudzień 2014

- Twojego boga już nie ma, Benedykcie! Ty spasiony wieprzu z kaprawą mordą! Ha! Ha! Ha! Teraz nadcho-dzi on! wielki i potężny! zawładnie waszymi duszami, porwie was w swoje objęcia! Już niedługo! wasze plony zmarnieją! ryby w rzekach padną! zwierzęta pozdychają! Ha! Ha! Ha! Hi! Hi! Hi! He! He! He! Ho! Ho! Ho!

Po ostatnim wykrzyczanym “ho” czaszka wieteski nagle zatrzymała się. sołtys wstał, podszedł do księdza i złapał jego głowę w dłonie. Powoli zacieśniał chwyt, aż oczy ojca Benedykta wystrzeliły z orbit z prędkością kuli karabinowej i rozbryzgnęły się na pobliskim drzewie. z ust, nosa, uszu i oczodołów popłynęły strużki krwi. w końcu czerep eksplodował. w powietrze chlusnęły po-mieszane z mózgiem kawałki kości. Po tym wszystkim ciało wieteski zwiotczało i osunęło się na ziemię, tuż obok drgających konwulsyjnie zwłok ojca Benedykta.

ludzie jakby obudzili się z letargu. Paraliż nóg, przez który stali jak wmurowane w ziemię posą-gi, ustąpił. ogarnął ich dziki, niepochamowany szał, chęć odwetu za śmierć proboszcza zaślepiała i mamiła im umysły. rzucili się na trupa sołtysa i rozerwali go na strzępy gołymi rękoma. nawet kobiety i dzieci uczestniczyły w tym procederze. Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, przed kościołem nie uświadczyło się choćby jednej osoby, która nie byłaby ufajdana krwią bądź oblepiona kawałkami mięsa. Mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy zaskoczeni swoją agresywnością i brutalnością, z zażenowaniem wbili wzrok w ziemię.

- i co teraz zrobimy? – spytał ktoś z tłumu. zapadła krepująca cisza. i tylko wioskowy grabarz zastanawiał się, kto zapłaci mu za dwa po-

grzeby, skoro ojciec Benedykt nie żyje.

2.dwa dni po śmierci wieteski od północy powiał cuchnący wiatr. Początkowo mieszkańcy fiź-

dzipiździpołciowa myśleli, że w sąsiedniej wsi wyrzucono nawóz na pola, ale z każdą godziną fetor stawał się intensywniejszy, a pod wieczór trzeba było zatykać usta i nos chusteczką, żeby w ogóle dało się wyjść z domu i nie zwymiotować.

ludzie, którzy jeszcze dobrze nie ochłonęli po wydarzeniach sprzed dwóch dób, teraz zamknęli się w chałupach i drżeli ze strachu. ktoś stwierdził, że wszechobecny smród to wina moralnego rozkładu społeczeństwa. Że dusze istot, które kochający przecież Bóg stworzył na swój obraz i po-dobieństwo, zaczynają gnić od zła, nieprawości, bezeceństw i rozpusty.

coraz głośniej mówiono o przepowiadanej przez opętanego wieteskę apokalipsie. interpretowano jego słowa na miliony sposobów - oczekiwano nadejścia armii demonów z samym Antychrystem na czele, potężnych trzęsień ziemi, za sprawą których trzewia planety miałyby się rozstąpić i pochłonąć grzeszników, obawiano się wybuchu epidemii. Byli tacy, którzy obwoływali się prorokami i próbowali krzewić wśród ludu wymyślone przez siebie teorie dotyczące jedynej prawdziwej wiary.

Po tygodniu na horyzoncie pojawiła się gigantyczna chmura o barwie miedzi. sunęła powoli i dostojnie, pchana delikatnymi podmuchami cuchnącego wiatru, a kiedy nadpłynęła nad fiździ-piździpołciowo, przesłoniła calutkie niebo. Świat pogrążył się w półmroku. Gdy wystraszeni wieś-niacy wychynęli nieśmiało przed chaty zorientowali się, że z chmury leci obfita mżawka. nie był to jednak zwyczajny deszcz, ale gęsty, słony i śmierdzący opad, który wywoływał podrażnienia skóry, a w kontakcie z oczami powodował piekący ból. ludzie pouciekali do domów.

Postanowiono kataklizm przeczekać, jednak mijał dzień za dniem, a smrodliwy deszcz nie usta-wał. chmura też jakby stanęła w miejscu. A może nadal posuwała się do przodu? Tego nie wiedział nikt. Mogła być tak wielka i jednolita, że nawet najlepszy obserwator o sokolim wzroku nie potra-fiłby dostrzec jakichkolwiek oznak jej przemieszczania się.

fiździpiździpołciowianie zaczęli cierpieć głód. Ponieważ od tygodnia nie opuszczali domostw, ich spiżarnie świeciły pustkami. nikt nie miał odwagi jechać na pola i sprawdzić jak mają się plony. wszyscy ubolewali, że wieteska nie żyje. fakt, był zaniedbanym starym kawalerem, ale miał łeb nie od parady i na pewno znalazłby jakieś wyjście z tej nieszczęśliwej sytuacji.

w końcu przeprowadzenia rekonesansu wokół wsi podjął się kowal eustachy. do tak despera-ckiego czynu pchnęły mężczyznę myśli, które zaczęły kłębić mu się pod czaszką. otóż pewnego wieczora, patrząc na omdlałą z niedożywienia żonę oraz ledwie trzymające się na nogach dzieci, ujrzał nie ludzi, ale kawałki mięsa. Przerażony tą wizją uświadomił sobie, że niewiele już trzeba,

Page 26: Herbasencja - Grudzien 2014

26 Herbasencja

by w wiosce doszło do aktów kanibalizmu. owinął się więc szczelnie wszystkimi szmatami jakie znalazł i wyruszył na zwiad.

niewiele brakowało, a to, co ujrzał po opuszczeniu swojej kuźni, przyprawiłoby go o pomiesza-nie zmysłów. Gleba zmieniła się w paćkowate bagno. na żadnym drzewie w zasięgu wzroku nie było liści. leżały rozrzucone pod zmartwiałymi pniami niczym trupy wokół leja po beczce z pro-chem, która właśnie przed chwilą eksplodowała. Trawa także obumarła - połamane, gnijące źdźbła falujące na powierzchni żółtawych kałuż przypominały obrzydliwe glisty. na dachach domów, po-dwórkach i drogach gęsto zalegały rozkładające się, martwe ptaki. owady również zniknęły. Po-wietrze cuchnęło fekaliami tak intensywnie, że przy każdym głębszym oddechu aż zatykało płuca.

eustachy stanął osłupiały, nie wiedząc, co zrobić. Jego ukochana wieś, w której urodził się i wychował, umierała. z oczu kowala popłynęły łzy, a w sercu zagościły żal i zniechęcenie. stał się zobojętniały na wszelkie bodźce. siekący w twarz deszcz przestał drażnić skórę, błoto, przesiąkające przez buty, nie gryzło już w stopy.

i wtedy usłyszał coś, co na nowo rozpaliło w nim nadzieję. Był to dźwięk cichy i niewyraźny, ale przecież tak znajomy, dochodzący z jednej z obór. spiął się natychmiast i pobiegł w tamtym kierun-ku. kopniakiem wysadził drewniane drzwi po czym wparował do środka. na widok stadka kóz aż podskoczył z radości. wszystkożerne zwierzęta kręgiem otaczały martwą krowę i jakby nigdy nic pożywiały się jej truchłem, mecząc przy tym radośnie.

Już zamierzał się, by doskoczyć do najdorodniejszej kozicy i gołymi rękoma skręcić jej kark, gdy nagle coś uderzyło go w głowę. cios nie był na tyle mocny, aby pozbawić potężnego mężczyznę przy-tomności, niemniej osłabienie głodem zrobiło swoje i eustachy upadł. coś skoczyło mu na kark i zacisnęło kościste palce na gardle. Ale adrenalina zrobiła już swoje. kowal, znany w młodości z zamiłowania do bójek, miał nad przeciwnikiem przewagę nie tylko siły, ale i doświadczenia. Bły-skawicznie sięgnął ręką za siebie, chwycił czyjeś włosy i z całej siły szarpnął. w dłoni został mu strzęp zakrwawionych kołtunów, a wychudzona postać przeleciała nad jego plecami i wyrżnęła w koryto.

- Alojzy? co ty do kurwy nędzy wyprawiasz?! – wrzasnął na widok wioskowego pijaczyny pró-bującego się niemrawo podnieść.

- szpierdalaj! – ryknął lumpek, łapiąc leżący w kącie sierp. – To szą moje kozy! Moje, roszumiesz? w jego oczach błysnęła desperacja. natarł ze zwinnością, jakiej kowal nigdy by się po tym ochlajmordzie

nie spodziewał. wywijając sierpem to uderzał, to znów odskakiwał, jak szakal próbujący powalić słonia. eustachy początkowo tylko unikał ciosów, próbując przemówić Alojzemu do rozsądku, jednak

doszedł do wniosku, że to wszystko na nic. Tu już nie chodziło o sąsiedzką sprzeczkę o miedzę czy różnicę poglądów. Bitwa toczyła się o życie nie tylko jego, ale także żony i dzieci. skupił się maksymal-nie, a kiedy wyczuł odpowiedni moment, prostym ciosem w twarz pozbawił Alojzego kilku zębów.

zalany krwią pijak zatoczył się, ale nie upadł. zaatakował za to z jeszcze większą furią. Tocząc z ust szkarłatną pianę wymachiwał sierpem na oślep. Teraz nie cofał się już w ogóle. zasypywał zaskoczonego eustachego gradem uderzeń i kilkakrotnie udało mu się go nawet lekko zranić.

i wtedy nastąpił huk. czerep Alojzego eksplodował fontanną krwawych strzępów, a chwilę póź-niej bezgłowe ciało zwaliło się pod nogi zaskoczonego kowala.

w drzwiach obory stał stary elmo z dymiącą strzelbą w dłoniach i podziurawionym garnkiem na głowie. dziadyga mieszkał sam na obrzeżu fiździpiździpołciowa i przez mieszkańców wioski uważany był za szalonego odludka. ludzie obawiali się go i unikali jak tylko mogli.

- Jezu – mruknął eustachy na widok staruszka. Pomyślał, że teraz już na pewno jest po nim. o ile walcząc wręcz radził sobie nieźle, o tyle w starciu

z człowiekiem uzbrojonym w broń palną nie miał najmniejszych szans. w głębi duszy przygotował się na śmierć, z żalem myśląc o rodzinie, skazanej na powolne konanie w głodowych męczarniach.

elmo uniósł strzelbę i wypalił po raz drugi. kozy, które po pierwszym wystrzale rozpierzchły się po oborze, teraz struchlały ze strachu. kowal spodziewał się przeszywającego bólu, widoku własnych flaków wylewających się z brzucha, ale nic takiego nie nastąpiło. stał nadal w tym samym miejscu cały i zdrowy. za to kozica, na którą się wcześniej zamierzał, leżała martwa z ogromną dziurą w szyi.

starzec podszedł do eustachego i spojrzał mu głęboko w oczy. - Jest nadzieja, kowalu – wyszeptał. – Tylko ty możesz ocalić nie tylko fiździpiździpołciowo, ale

i całą planetę.

Page 27: Herbasencja - Grudzien 2014

27Grudzień 2014

- Ale jak to? – wybełkotał całkowicie zaskoczony eustachy. – cóż ja mogę w obliczu tak wielkie-go kataklizmu?

- w tobie jedyna nadzieja. weźmiesz najdorodniejszego capa z tej gromadki i poprowadzisz na wschód, ku majaczącym tam na tle nieba szczytom. kiedy dotrzesz do ich podnóża, odszukasz pieczarę. Mieszka w niej prorok z dalekiego kraju, zwany wielkim ciapatym. on powie ci co robić. A tę martwą kozicę daj rodzinie. Jej mięso pozwoli im przeżyć do twojego powrotu.

3.Podróż była prawdziwą drogą przez mękę, próbą siły i charakteru, wyzwaniem, jakiego kowal się nie

spodziewał. To, co widział po drodze, mroziło mu krew w żyłach i mąciło zmysły. Świat umierał, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Pola, jeszcze niedawno porośnięte złocącymi się w słońcu zbożami, zmieniły się w bajora wypełnione gnijącą breją. na ich obrzeżach leżały martwe zwierzęta gospodarskie, których nie miał nawet kto ogryźć z mięsa, ponieważ wszyscy padlinożercy w okolicy także wyginęli.

wszyscy, oprócz kóz. nie wiedzieć czemu, zwierzęta te wykazywały niesłychaną odporność na wszelkie niedogodności. Prowadzony przez eustachego cap jakby nie czuł palącego skórę deszczu, beztrosko tarzał się w kałużach z gównianym błotem, łapczywie chłeptał smakującą moczem wodę z kałuż. nie miał również żadnych oporów przed zajadaniem się zwłokami.

kowal raz spróbował iść w jego ślady, ale szybko tego pożałował. Po kilku kęsach trupiego mięsa do-stał takiej biegunki, że o mało nie umarł z odwodnienia. zebrał się jednak w sobie i ponowił wędrówkę. walcząc o każdy krok posuwał się naprzód. Przypominał rannego żołnierza, który jako jedyny wyrwał się z okrążenia i niósł do dowództwa informację o pozycjach wroga – co chwilę przewracał się, czasami czołgał, ale niezłomnie parł przed siebie, ku majaczącym na tle miedzianych chmur szczytom. Myśl o żonie i dzieciach dodawała mu sił. Gdyby nie oni, już dawno zrezygnowałby i skonał z braku nadziei.

Po dwóch dniach morderczego marszu, nareszcie stanął u podnóża gór. Teraz tylko pozostało mu odszukać wielkiego ciapatego. i tu z nieoczekiwaną pomocą przyszedł kozioł. eustachemu zdawało się, że im bliżej są celu wędrówki, tym bardziej zwierzę jest podekscytowane, ale nie przy-kładał do tego zbyt wielkiej wagi. Teraz podniecenie capa sięgnęło zenitu. radośnie przebierał kopytami, dźwigał w górę ogon, podskakiwał i kręcił się wokół własnej osi jak pies na widok dawno nie widzianego właściciela. w końcu ruszył pędem w pobliskie zarośla, a raczej to, co z nich zostało.

ostre, drewniane kikuty raniły twarz eustachego i targały przemoczone szmaty, którymi był owinięty. z trudem dotrzymywał zwierzęciu tempa. Gdyby nie lina, na której uwiązał towarzysza, z pewnością by go stracił. wokół rozlegało się głośne meczenie i mężczyzna spostrzegł hasające po skałkach kozły górskie.

wejście do jaskini wyłoniło się tak niespodziewanie, że aż stanął jak wryty. widok mrocznej czeluści zionącej przenikliwym chłodem przyprawił go o gęsią skórkę. Ale nadzieja na ocalenie rodziny była silniejsza niż strach. zagłębił się w ponury korytarz, a już po chwili ujrzał majaczące w oddali światełko. skumulował w sobie resztki sił i truchtem pobiegł w tamtym kierunku, poganiając przed sobą capa.

Pieczara, do której trafił, była ogromna. na kamieniach paliło się tysiące świec, ale nawet pomimo blasku jaki dawały, sklepienie ginęło w mroku. zapach kadzideł oraz topiącego się łoju przesycał powietrze i mieszał się z odo-rem kozłów, leżących wokół gigantycznego głazu. na jego szczycie, w pozycji kwiatu lotosu, siedział wielki ciapaty.

nie tak wyobrażał sobie proroka eustachy. spodziewał się odzianego w złote szaty, promieniującego światłością dostojnego męża potrafiącego udzielić odpowiedzi na każde pytanie, mającego stały kontakt z istotą wszechświata. Tymczasem stał naprzeciw brodatego, wychudzonego starca, którego żylaste ciało okrywała jedynie potargana przepaska biodrowa, a głowę ochraniał pordzewiały durszlak.

wielki ciapaty zszedł powoli ze swego tronu i zbliżył się do kowala. Ten zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Padł na kolana i zaczął bić pokłony.

- Powstań synu, albowiem nie jestem nikim godnym tak wielkiego szacunku – rzekł mędrzec skrzekliwym głosem, po czym zlustrował swojego gościa od stóp do głowy.

eustachy nie prezentował się zbyt dobrze. owinięty przemoczonymi, potarganymi szmatami, z wy-chudzoną twarzą pooraną siecią zmarszczek oraz świeżych ran przypominał kogoś, kto spędził kilka tygodni w najdzikszej dżungli, walcząc o przeżycie. do tego niemiłosiernie śmierdział ekskrementami.

- Tak – mruknął wielki ciapaty - z tego co widzę, przebyłeś długą i pełną trudów drogę, aby się ze mną zobaczyć. usiądź zatem i powiedz, jakie troski trawią twą nieszczęsną duszę.

Page 28: Herbasencja - Grudzien 2014

28 Herbasencja

kowal ochoczo wykonał polecenie. oparłszy się plecami o ścianę w bezładnym potoku słów opowiedział wielkiemu ciapatemu o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich tygodni. Gdy skończył, sapał jak zbiegany hart, jednak jego serce przepełniała nadzieja na to, że otrzyma podpowiedź w jaki sposób ocalić świat przed zagładą.

Twarz wielkiego ciapatego przybrała zatroskany wyraz. - cóż, mieszkam w tej jaskini więcej lat niż ty liczysz wiosen i sprawy świata niespecjalnie mnie

interesują, ale ująłeś mnie swoją wytrwałością oraz zdolnością do poświęceń. Pomogę ci, ale nie za darmo. każdy kto przychodzi do mnie po wróżbę, musi przynieść ze sobą podarek.

- Jako zapłatę przyprowadziłem tamto zwierzę – odparł kowal, wskazując kozła, który zdążył się już zadomowić w jaskini i radośnie hasał wśród swoich górskich kuzynów.

- Ach, jakże cudownie! – krzyknął mędrzec. – w takim razie nie ma co zwlekać! natychmiast uczynię wszystko, by nawiązać kontakt ze świadomością wszechświata i znaleźć rozwiązanie two-ich problemów!

szczerząc radośnie przerzedzone zęby, wielki ciapaty pstryknął palcami, a cap, zupełnie jak szkolony pies, natychmiast przerwał harce i podbiegł do proroka. zwierzę było nadnaturalnie pod-niecone. kręciło się w kółko, podskakiwało, przebierało nogami, do momentu, kiedy mędrzec po-łożył mu dłoń na łbie. natychmiast się uspokoiło i stanęło posłusznie bez ruchu.

wielki ciapaty zaszedł kozła od tyłu. najpierw pogładził go po nabrzmiałych jajach, a następnie opuścił swoją przepaskę biodrową ukazując oniemiałemu eustachemu gigantyczne prącie w stanie wzwodu. kowal z niedowierzaniem patrzył, jak dostojny mąż rozchyla dwoma palcami odbyt capa i, pojękując z rozkoszy, wsuwa tam członka.

wykonując coraz głębsze i szybsze ruchy frykcyjne mędrzec stopniowo odpływał. Jego oczy wywró-ciły się białkami na zewnątrz, mięśnie naprężyły, a ciałem wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Pozostałe kozły otoczyły ich kręgiem i w milczeniu przyglądały się stosunkowi. w jaskini słychać było tylko chlu-potanie towarzyszące penetracji oraz plaskanie, kiedy jądra człowieka zderzały się z jądrami zwierzęcia.

doszli jednocześnie. kozioł, akompaniując sobie radosnym beczeniem wytrysnął na ziemię, starzec, jęcząc i drżąc, wypełnił nasieniem odbyt zwierzęcia, po czym wysunął sflaczałego członka i padł na kolana. otoczyło go światło tak jaskrawe, że przyglądający się tej scenie eustachy musiał przymrużyć oczy i osłonić je ręka, by nie oślepnąć. kowal usłyszał jakieś dziwne głosy, nie mające nic wspólnego z ludzką mową. Były przytłumione, jakby dochodziły z samego dna piekielnej ot-chłani. nie potrafił rozróżnić ani jednego słowa.

wszystko to ustało tak nagle, jak się zaczęło. eustachy spojrzał na wielkiego ciapatego ze zgro-zą, lecz ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.

- Bogowie wszechświata poradzili mi, co powinieneś uczynić, aby ocalić planetę od zagłady. eustachy z zapartym tchem obserwował, jak mędrzec palcem kreśli na piasku skomplikowany

schemat, a potem wpatrywał się w rysunek tak długo, aż potrafił go odtworzyć z pamięci w naj-drobniejszych szczegółach.

- idź - rzekł wielki ciapaty – i spraw, aby twe czyny odmieniły oblicze ziemi. Tej ziemi!

4.eustachy wracał do fiździpiździpołciowa przepełniony nadzieją. wizyta u wielkiego ciapatego

sprawiła, że czuł się naładowany pozytywną energią. kipiał siłą zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Żadne przeciwności losu nie mogły go teraz zatrzymać. stał się niewrażliwy na wszelkie niedo-godności. smrodliwy deszcz przestał drażnić jego nozdrza, nie parzył już skóry ani nie szczypał w oczy. wdzierająca się do dziurawych butów mulista ziemia nie powodowała na stopach krwa-wych wybroczyn. Mężczyzna nie odczuwał głodu ani pragnienia. Parł przed siebie niby rozjuszony byk, a kiedy i tak ciemne niebo zaczynało całkowicie czernieć, co oznaczało, że słońce chowa się za horyzontem, dotarł do granic rodzinnej wsi.

To, co oglądał, kiedy wyruszał do jaskini mędrca niemalże doprowadziło go do szaleństwa, dla-tego chyba tylko cudem nie zwariował na widok scen rozgrywających się teraz w fiździpiździ-połciowie. ludzie polowali na siebie jak zwierzęta. z oczami przesłoniętymi mgłą, wychudzeni i brudni, zabijali jedni drugich tym, co mieli akurat pod ręką. deski od płotu, widły, gliniane garn-

Page 29: Herbasencja - Grudzien 2014

29Grudzień 2014

ki, a nawet onuce – za narzędzie zbrodni służyło dosłownie wszystko. nie trudzono się nawet przy-rządzaniem zwłok. wieśniacy wgryzali się w surowe ciała tak łapczywie, jak wilki w upolowaną zwierzynę. wyrywali co tłustsze kęski, wywlekali wnętrzności, zapijali się krwią.

eustachemu serce podeszło do gardła z obawy o rodzinę. natychmiast pobiegł w kierunku swo-jej kuźni, po drodze rozdając na lewo i prawo ciosy próbującym dobrać mu się do skóry napastni-kom. kilku poważnie zranił, a dwóch lub trzech zabił na miejscu, jednak jego sumienie pozostawa-ło spokojnie. w tych trudnych czasach nie było miejsca na sentymenty.

Jego chałupę oblegała grupa chłopków uzbrojonych w siekiery, grabie i sierpy. Tłukli pięściami w pozabijane deskami okna, kopali w drzwi, przepychając się przy tym nawzajem.

kowal odetchnął z ulgą słysząc z wnętrza chaty płacz i wołanie o pomoc. oznaczało to, że jego najbliżsi nadal żyli. niczym huragan wparował pomiędzy zaskoczonych wieśniaków, nie dając im szans na ucieczkę. każdym ciosem wybijał zęby, każdym uchwytem skręcał kark, każdym kopnia-kiem gruchotał kości. zabijał z niesłychaną precyzją. nie minęło wiele czasu, a wokół niego zaległ pokaźny stos okaleczonych ciał.

- kochanie, otwórz! To ja! eustachy! Już nic wam nie grozi! – wrzasnął, szarpiąc opętańczo klamkę. Musiał wykrzyczeć te słowa jeszcze kilka razy, nim drzwi uchyliły się nieznacznie i w wąskiej szpa-

rze pokazała się blada z przerażenia, ale przyozdobiona uśmiechem twarz jego żony. radości z po-wrotu eustachego, powitaniom i uściskom nie było końca. kiedy już dostatecznie nacieszono się nim, jeszcze solidniej wzmocnił chałupę od wewnątrz, po czym zwalił się na łóżko i natychmiast zasnął.

z samego rana, nawet nie zawracając sobie głowy posiłkiem, zabrał się za wcielanie w życie rad usłyszanych od proroka. w duszy chwalił Boga za to, że został obdarzony przezornością, dzięki której w kuźni nigdy nie brakowało opału – eustachy wolał mieć nadmiar komponentów potrzeb-nych do pracy, niż denerwować się, gdy w połowie roboty czegoś zabrakło.

wokół chaty wciąż przemykali wychudzeni, zaślepieni głodem wieśniacy. Przypominali stado sępów, krążących nad rannym zwierzęciem, czekających tylko, aż obiekt ich zainteresowania wyda ostatnie tchnienie. Mieli tylko jeden problem – kowal nie był ranny, a każdy jego drugi cios był już profanacją zwłok. Jedynie to trzymało tych drapieżców w ludzkiej skórze na dystans. Żarli się więc tylko między sobą, a wgłębi dusz liczyli, że mężczyzna padnie w końcu, wyczerpany pracą. Gdyby na miejscu eustachego los postawił kobietę lub dziecko, zaatakowaliby bez wahania.

kowal harował bez odpoczynku przez dwie doby, a schemat otrzymany od wielkiego ciapate-go wrył mu się w mózg tak głęboko, że odtworzył go w najdrobniejszych nawet szczegółach. Gdy skończył, zawołał żonę oraz dzieci, by na własne oczy zobaczyli ogromną, kunsztownie wykończo-ną armatę. Jej lufa była tak szeroka, że bez problemu mógłby się tam zmieścić dorodny koń.

- dzięki niej – powiedział z dumą – odbędę podróż do nieba i poznam tajemnicze siły stojące za tym cholernym kataklizmem.

Żona przytuliła się do niego, a dzieci spojrzały nań jak na bohatera z bajek, które matka nie raz czytała im na dobranoc. w ich oczach ojciec był szlachetnym rycerzem w srebrnej zbroi, dosiada-jącym karego rumaka, gotowym stawić czoła największym nawet niebezpieczeństwom, by tylko ocalić najbliższych, a także cały świat od niechybnej zguby.

eustachy nabił działo prochem, po czym poinstruował małżonkę, jak ma je odpalić. Potem wgra-molił się do lufy, a zanim całkowicie zniknął w jej wnętrzu, pomachał wszystkim na pożegnanie. ko-bieta przyłożyła do lontu płonący patyk, a następnie zabrała dzieci i razem z nimi uciekła do chałupy.

Potężny huk wstrząsnął okolicą. z armaty buchnął snop ognia kilkumetrowej długości, a ziemia zadrżała. Grasującym w pobliżu, zataczającym się z głodu chłopkom popękały bębenki w uszach, a wstrząs zwalił ich z nóg. eksplozja jeszcze wewnątrz lufy rozerwała kowala na strzępy. wyrzu-cony w powietrze spopielony korpus szybował długo, znacząc trasę swego przelotu deszczem krwi i wnętrzności. w końcu ta postrzępiona, mięsista pulpa spadła w bajoro ekskrementów, wprost pod nosy gaszących pragnienie kóz. zwierzęta natychmiast zabrały się do konsumpcji. radosnym meczeniem oznajmiły światu, że nieznany dotąd smak pieczeni niezwykle przypadł im do gustu.

Gdyby w okolicy, w której wylądowało to, co zostało z kowala znalazł się ktoś obdarzony darem widzenia duchów, z pewnością ujrzałby opuszczającą spalone truchło duszę eustachego. Mężczy-zna, ściskając w dłoniach pozłacaną lirę, trzepocząc parą śnieżnobiałych skrzydeł, frunął ku niebu.

Page 30: Herbasencja - Grudzien 2014

30 Herbasencja

chmura o barwie miedzi rozstąpiła się przed nim i wleciał na gigantyczną polanę otoczoną lasem. w jej centrum ujrzał dziwną postać. Mały, krępy ludzik machał do niego zawzięcie, więc pobiegł w jego kierunku.

- witaj eustachy – rzekł karzeł. – witaj w domu. - eustachy? w domu? – spytał kowal niemrawo, usiłując sobie przypomnieć, co się z nim stało i kim jest. - Tak, mój drogi. To jest teraz twój dom. nagle, jak grom z jasnego nieba, umysł eustachego poraziły obrazy z poprzedniego życia. od-

rzucił lirę, złapał nieznajomego za fraki i potrząsnął nim. - Gadaj gdzie moja żona i dzieci, ty zafajdany kurduplu, albo tak obiję ci ryło, że cię rodzona

matka nie pozna!karzeł uwolnił się sprytnym chwytem i odepchnął kowala z siłą, o jaką ten nigdy by go nie podejrzewał. - szlag by trafił – mruknął. – Jesteś już trzecim w tym roku, z którego wraz z duszą nie uleciały wspo-

mnienia. choć za mną, a wszystko zrozumiesz. o najbliższych się nie martw, niedługo do nas dołączą. ruszyli wąską ścieżką i weszli pomiędzy drzewa. eustachy z zaskoczeniem stwierdził, że zamiast

owoców z gałęzi zwisają małe, słodkie kociaki. z ciekawości zerwał jednego, a zwierzak natych-miast wtulił się w jego potężny tors, mrucząc: „mi… mi…”.

dziwy, jakie oglądał, napawały go coraz większym zdziwieniem. Przechodzili obok gigantycznych cukier-ni, a eustachy spostrzegł w pewnym momencie, że na wystawach pojawiają się wszelkie słodkości o jakich tylko pomyślał. Pokonali most przerzucony nad rzeką, w której zamiast wody płynęło whiskey, a wkroczyw-szy na drugi brzeg, zapadli się po kostki w bagno z czekolady i ajerkoniaku. Minęli gigantycznych rozmiarów przezroczysty budynek. w jego wnętrzu wielkie, mechaniczne ramię kładło na taśmę kupki gliny, a te, prze-jeżdżając przez transformator materii, zmieniały się w wywijające na rurach striptizerki.

Jednak największy szok przeżył kowal, gdy ujrzał kilkanaście wulkanów zamiast lawą, tryskających naj-czystszym, złocistym piwem. wokół nich stały setki tysięcy ludzi z kuflami w dłoniach, a krople alkoholu, za sprawą jakiejś sekretnej mocy, same wpadały do naczyń. nad tymi cudownymi gejzerami lewitowała ogrom-nych rozmiarów istota, tak dziwna, że na jej widok dolna szczęka eustachego opadła i grzmotnęła w ziemię.

stwór wyglądał, jakby został stworzony z poplątanej wełny. Tuż pod osadzonymi na długich czułkach oczami, wisiały dwie brązowe kule przypominające przerośnięte królicze bobki. na jednej z macek siedział wielki ciapaty, w towarzystwie stadka swoich górskich kozłów, na drugiej stary elmo. obaj mrugali do eustachego porozumiewawczo.

- oto nasz pan – rzekł uroczyście karzeł. – Jego mackowatość, wielki Potwór spaghetti. A teraz – dodał, podając mężczyźnie kufel wypełniony piwem – napij się ku jego chwale.

- wolałbym najpierw zobaczyć żonę i dzieci – mruknął eustachy, skonsternowany widokiem proroka. - wszystko w swoim czasie – karzeł uśmiechnął się przymilnie. – najpierw toast za nowe życie. kowal, z nadzieją na rychłe spotkanie rodziny, opróżnił naczynie jednym haustem i tak jak ono,

jego umysł w przeciągu sekundy stał się pusty, wolny od wspomnień ze świata fizycznego. eustachy poczuł rozlewającą się po całym duchowym ciele błogość. członki ogarnęło przyjemne mrowienie, korpus zrobił się lekki niczym piórko. Mężczyzną zawładnęły ekstaza oraz pragnienie. wysunął przed siebie rękę z kuflem, który natychmiast wypełnił tryskający z wulkanu złoty trunek. wychylił jeszcze raz, a potem kolejny i kolejny.

w pewnym momencie zachciało mu się szczać. fakt, teraz był duchem, ale i duch wypełniony stra-wą w postaci błogosławionego piwa musiał pozbyć się nadmiaru wyskokowej ektoplazmy. Jak strzała wystrzelona z łuku pognał przed siebie, prowadzony wewnętrznym głosem Makaronowego stwórcy.

za najbliższym pagórek jego oczom ukazały się rzędy wychodków, ciągnące się po sam hory-zont. Przed każdym z nich stał ogonek kilkudziesięciu osób. eustachy podbiegł do najbliższego, a po odczekaniu swojego w kolejce, nareszcie oddał się niewypowiedzianej wręcz rozkoszy opróż-niania pękającego w szwach pęcherza.

kiedy skończył, nacisnął spłuczkę. Podłoga kibla opadła, a strugi moczu poleciały w dół, mieszając się ze szczynami oraz gównami innych ludzi, po czym pod postacią cuchnącej mżawki opadły na ziemię.

Gdyby eustachy zachował chociaż resztkę dawnej świadomości, w tym momencie zrozumiałby, że rozwiązał zagadkę smrodliwego deszczu.

Page 31: Herbasencja - Grudzien 2014

31Grudzień 2014

Misja Lucjanaopowieść prawie wigilijna

***

kiedy wreszcie dostał to zlecenie od szefa, poczuł, że teraz dopiero zacznie naprawdę żyć. A właściwie działać, a tak do końca uściślając – pracować. spełniało się marzenie jego życia. Posta-nowił, że zanim cokolwiek rozpocznie, musi dokonać zmian. najpierw w swoim image. nie żeby był niezadowolony z tego, czym go obdarzył stwórca. wręcz przeciwnie. Był dumny z szerokich ramion, węźlastych mięśni i gęsto obrośniętej klatki piersiowej. dumą napawały go też mocne nogi, lekko przykurczone – zgodnie z najnowszą modą. do tego wyjątkowo zadbane pazury, ostro spiło-wane i nabłyszczone. A szczyt elegancji to kopyta. szerokie, czarne, no i w ogóle bezkonkurencyjne. uważał też, że jego kolce nad piętami są wręcz figlarne. wprawdzie miał zastrzeżenia co do ogona, ale odpowiednie preparaty sprawiały, że kita wydawała się bardziej puszysta i gęsta.

z szuflady biurka wyciągnął małe lusterko i przyjrzał się sobie. wystudiowanym ruchem popra-wił czuprynę, poślinił palec i przygładził brwi. uśmiechnął się szeroko i z przerażeniem zauważył, że między przednimi zębami utkwił mu kawałek jedzenia. rozejrzał się ostrożnie po biurze i z ulgą stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi. koledzy pilnie stukali w klawiatury przygotowując raporty i sprawozdania dla szefa. zbliżał się koniec roku i każdy miał obowiązek podsumować swoje działania. zarówno sukcesy jak i porażki. szczególnie porażki. w takim przypadku należało bardzo szczegółowo omówić przyczyny, wyrazić skruchę, naszkicować plan działań naprawczych, a na koniec takie sprawozdania koniecznie musiało być opatrzone obietnicą poprawy. nikt nie wie-dział, czy on czyta te wypociny, ale też nikt nie zaryzykowałby ominięcia procedury. szef bardzo rygorystycznie podchodził do wszelakich rozporządzeń, szczególnie własnych i do tego wydanych na piśmie.

lucjan uśmiechnął się leciutko, wygrzebał spośród spinaczy, zszywaczy, kartek i ołówków lek-ko zużytą wykałaczkę i wydłubał tkwiący między zębami kawałeczek lunchu. on sam dawno już uporał się ze sprawozdaniem. nie miał zbyt wiele do napisania. do tej pory był zwykłym pracow-nikiem biurowym, teraz dopiero, po siedmiuset latach, awansował na pracownika w terenie.

fantasy

barbara Mikulska(BasiaM, bemik)

Jestem rodowitą warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w laskach, na obrzeżu Puszczy kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na ra-zie obdarzać wnukami. dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl).

Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości.

kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

Page 32: Herbasencja - Grudzien 2014

32 Herbasencja

– Agent lucjan – powiedział do swego odbicia w lusterku i automatycznie wyprostował ramio-na. – Teren działania: warszawa, okres działania: 1 grudnia – 2 stycznia. cel – jedna dusza ludzka.

Przypomniał sobie rozmowę z szefem. w całej karierze był w Jego gabinecie tylko trzy razy. Pierwszy, gdy przyjmowano go do pracy, drugi, gdy udało mu się podpalić kosz na śmieci i tylko dzięki przytomności umysłu samuela uniknęli pożaru całego biura, no i trzeci raz, teraz. lucjan nadal odczuwał lekkie drżenie kolan. kiedy samuel przekazał mu, że szef go wzywa, sądził, że to kolejny żart kolegów. nie pierwszy zresztą i z pewnością nie ostatni. Jakoś się nie polubili. Może z wyjątkiem samuela. To coś, co ich łączyło, trudno było nazwać przyjaźnią, ale też nie byli wroga-mi. Jedynie właśnie starszy o tysiąc trzysta lat samuel wydawał się nieco lucjana rozumieć. nigdy nie brał udziału w kawałach, jakie robili mu koledzy. raz go nawet ostrzegł, że ma wysmarowane smołą krzesło. chociaż, czego lucjan długo nie mógł mu darować, śmiał się do rozpuku, kiedy wyczesał grzywę szczotką nasączoną wolno schnącym klejem. Musiał się potem ostrzyc na krótko i popadł w chwilową depresję. Jedynie samuel rozumiał jego tęsknotę za pracą na ziemi, jego za-uroczenie ziemskimi gadżetami, muzyką i samymi ludźmi. Ale nie takimi, jacy trafiali do nich. ci byli albo bardzo smutni, albo bardzo gniewni, czasem radośni, ale tak dziwnie, jakby na granicy obłędu. lucjan lubił zwykłych ludzi, takich co pracowali, mieli rodziny, domy, przyjaciół, zwierzę-ta. dlatego przyszedł do pracy w tym biurze, bo to dawało mu szansę, że kiedyś zostanie oddelego-wany na ziemię. i choć czekał bardzo długo, dłużej o dwieście lat niż przeciętny pracownik biura, to się w końcu doczekał. Jakieś sto lat temu zaczął podejrzewać, że szef o nim zapomniał, albo że gdzieś zawieruszyły się jego papiery. Poprosił nawet samuela, żeby to sprawdził, ale on powiedział mu, że jest bardzo długa kolejka oczekujących i dlatego tyle to trwa. i żeby się uzbroić w cierpli-wość. no i lucjan czekał i czekał, aż w końcu się doczekał. Jutro jeszcze tylko jeden test i w drogę. nie bał się, że obleje, bo samuel poinstruował go, jakie odpowiedzi należy zakreślać. widać, że sam zdał kiedyś celująco, ale, gdy lucjan zapytał o pobyt na ziemi, tylko wzruszył ramionami i udał, że jest bardzo zajęty.

– Młody, tylko nie zapomnij ubranka – ryknął któryś kolega – bo jak cię na ziemi ujrzą nagu-sieńkiego, to na widok twego przyrodzenia połowa populacji padnie trupem.

– Ale to z przerażenia, że diabeł, a ma takie maciupeńkie – dokończył ktoś niewybredny żart.– radzę ci za czarcie złoto zrobić sobie małą operację plastyczną – dorzucił ktoś jeszcze.– Panowie – wtrącił się samuel – sprawozdania pokończone? nie? To do roboty!rozeszli się niechętnie, a lucjan odetchnął z ulgą. nie bardzo wiedział, jak ma się zachować.– dzięki, samuel – szepnął cicho.– A ty już skończyłeś? – warknął na niego starszy kolega. – To zmykaj do siebie. Transformacja

to nie taka prosta sprawa.– wiem, wiem. Już próbowałem…– i co ci wyszło? – zapytał z zaciekawieniem samuel.– nic specjalnego, ale rzeczywiście muszę nad tym trochę popracować.nie chciał się przyznać, że już pięciokrotnie próbował zmiany swojego wyglądu i nigdy nie był do

końca zadowolony. wolał też przemilczeć fakt, że po paru niewybrednych żartach kolegów usiłował so-bie poprawić co nieco i niestety skończyło się to dość przykro. swoją ludzką postać obdarzył tak gigan-tycznym atrybutem męskości, że zachwiało to jego równowagą i runął na kolana. Po tym doświadczeniu uznał, że nie warto sprzeczać się z naturą i że najlepiej będzie, jeśli spróbuje ją naśladować.

***

– no, młody – samuel spojrzał w nową twarz kolegi – masz tu kartę z funduszem reprezenta-cyjnym. na warunki ziemskie to bardzo duże kwoty. Tu masz komórkę i czarną kulę. i pamiętaj – masz tylko ziemski miesiąc. To niezbyt dużo. zabierz się ostro do roboty. Jasne?

– Jasne… – lucjan starał się, żeby głos mu nie drżał, ale i tak starszy kolega wyczuł jego niepew-ność i strach.

– no stary, głowa do góry. To nie takie trudne – pocieszał go przyjaciel. – dam ci parę wskazó-wek. spraw sobie wypasioną brykę.

Page 33: Herbasencja - Grudzien 2014

33Grudzień 2014

– co?– no, luksusowy samochód. w portfelu miej zawsze parę tysięcy i najważniejsze – nie zapomnij

kim jesteś!– dzięki, samuel. na mnie już pora…– i jeszcze jedno, w tej chwili najważniejsze…– Tak? co?– załatw sobie jakieś ubranie.

***

Jazda tunelem nie była zbyt przyjemna, a zetknięcie z lodowatym powietrzem pozbawiło lucjana tchu.– o rany – stęknął, a z ust wyleciał mu obłoczek pary. – Jak oni mogą tu żyć? Tu jest lodowato

jak w otchłani. Hotel! Muszę mieć jakąś bazę!Hol hotelu powitał go feerią barw i zapachów. wszędzie stały ogromne choinki przystrojone mnós-

twem kolorowych bombek. wszystko skrzyło się i błyszczało, aż można było dostać zwrotu głowy.– dobry wieczór. czym mogę służyć? – recepcjonistka zlustrowała go wprawnym okiem i po-

czuła, że oto stoi przed nią ktoś bardzo niezwykły.– chciałbym wynająć pokój. na miesiąc. do drugiego stycznia.– Ma pan jakieś specjalne życzenia? – widać było, że pani jest gotowa do spełnienia wszystkich

życzeń nowego gościa.– czy ja wiem? – lucjan zastanawiał się. – chciałbym mieć do dyspozycji łazienkę. To chyba wszystko.dziewczyna zaśmiała się i zatrzepotała rzęsami, ale nie wypadła z roli profesjonalistki.– oczywiście. Jakieś inne życzenia?– nie. raczej nie.– dowód lub paszport poproszę! – kobieta odwróciła się w stronę komputera, aczkolwiek nadal

rzucała powłóczyste spojrzenia znad klawiatury.– słucham? – lucjan zaczął nerwowo grzebać po kieszeniach.– dowód lub paszport. Muszę pana zarejestrować.– Już, już, chwileczkę… – w kieszeniach pałętały mu się rękawiczki, papierowe banknoty i bilon,

ale czarnej kuli nie mógł zlokalizować. wreszcie przypomniał sobie, że ma ją w kieszeni garnituru a nie kurtki. z ulgą chwycił ją w dłoń i po chwili poczuł w drugiej ręce mały, plastikowy kartonik. – o proszę! – Podał recepcjonistce.

– lucjan szatański. – dziewczyna spojrzała na niego pytająco i słodko jednocześnie, a przynaj-mniej miała nadzieję, że on tak to odczyta.

– Tak – potwierdził i pomyślał, że po powrocie zatłucze kolegów za to nazwisko.– Proszę. – Młoda kobieta podała mu dowód i klucz do pokoju jednocześnie muskając koniusz-

kami palców jego dłoń. – Pokój numer trzynaście na trzynastym piętrze. Mam nadzieję, że nie jest pan przesądny? doba hotelowa kosztuje…

– Przesądny nie jestem, a za cały pobyt zapłacę z góry. – uśmiechnął się. zdążył zauważyć, jakie zrobił wrażenie. Jednocześnie podziwiał jej profesjonalizm. zauroczenie zauroczeniem, ale o pie-niądzach nie zapomniała.

– kartą?– oczywiście. – znowu ścisnął kulkę i po chwili miał kolejny plastikowy kartonik.– Pana bagaże?– nie mam żadnych. – i żeby ukrócić dalsze pytania, podziękował i odmaszerował do windy.nawet nie zdawał sobie sprawy, jaki jest wyczerpany. kiedy dotarł do pokoju, padł na łóżko

i głęboko odetchnął. rozluźnił ramiona i roztarł mięśnie karku. Po chwili spał.

***

lucjan postanowił dać sobie jeden dzień na oswojenie z nowym światem. wyszedł z hotelu za-raz po śniadaniu i szwendał się po ulicach. kiedy zmarzł lub zgłodniał, wchodził do knajpek, barów

Page 34: Herbasencja - Grudzien 2014

34 Herbasencja

i restauracji. Jadł i słuchał. i doszedł do wniosku, że ludzie są dość monotonni i przewidywalni. Przy większości stolików rozmowy toczyły się wokół tematu świąt, prezentów, świątecznych wizyt i rewizyt. rozmawiały o tym z dużym natężeniem przede wszystkim kobiety, ale i mężczyznom udzieliła się ta mania. z tym że panowie mieli więcej problemów. Bo zrobienie prezentów rodzinie to nie taka prosta sprawa. Może synowi kupić rękawicbokserskie, a córce złoty łańcuszek? Tylko czy syn lubi ten sport, a może woli muzykować. A córka? ile ona właściwie ma lat, a może wolałaby lalkę? Boże, a co dla żony? znowu perfumy? co ona w zeszłym roku mówiła o tym zapachu, który jej podarowałem? Podobał się jej, czy wręcz przeciwnie?

lucjan zastanawiał się, o co tyle zamieszania. są sklepy, w nich masa rzeczy. wejść, kupić i do widzenia. Machnął ręką.

***

Marianna zatrzymała się przed wystawą sklepu po raz dwudziesty. robiła to za każdym razem, kiedy szła do pracy. To nic, że było wściekle rano, że wiał wiatr i właśnie znowu wzmógł się mróz. zatrzymywała się przed sklepem od miesiąca, od kiedy na wystawie pojawił się Ten sweter. czer-wony, mięciutki, puszysty, z szerokim golfem. właśnie taki wymarzyła na prezent dla mamy. Jedy-ny mankament sweterka stanowiła cena. dziewczyna zdawała sobie sprawę, że w tym przypadku wynika ona przede wszystkim z lokalizacji butiku, marki i tego, że zbliżają się święta. Ale, mimo że zwiedziła masę innych sklepów i sklepików, nigdzie nie natrafiła na taki sam.

westchnęła ciężko i rzuciła ostatnie spojrzenie na wystawę. wreszcie odwróciła wzrok i powę-drowała zrezygnowana dalej. nie stać jej na takie ekscesy.

***

Było już ciemno, kiedy wyszła z pracy. w świetle latarni fruwały grube płatki śniegu. spadały na włóczkową czapkę i zatrzymywały się tu na dłużej. Te, które spadły na jej twarz, rozpuszczały się i spływały jak grube łzy. Przecierała policzki wełnianą rękawiczką, żeby pozbyć się niemiłej wilgoci. na przystanku stała w towarzystwie takich samych jak ona zmęczonych i stłamszonych ludz. Auto-bus jak zwykle nie przyjeżdżał o wyznaczonej porze.

– Jak to się dzieje, że kiedy jest obrzydliwa pogoda, ten cholerny autobus zawsze się spóźnia – myślała wściekła. w lecie rzadko muszę tyle czekać!

wreszcie nadjechał. wsiadła razem z innymi i ustawiła się koło szyby. nie, żeby wyglądać przez okno. Było tak zaparowane, że nawet przecieranie nic nie pomagało. co chwila zachodziło mgłą. stojąc przy oknie chciała odizolować się od reszty, uniknąć przypadkowych rozmów, oddechów, spojrzeń. w ścisku dojechała do placu zbawiciela, przesiadła się do tramwaju. Był piątek po połu-dniu, przed nią weekend. koszmar. lubiła swój dom, lubiła siedzieć w fotelu koło mamy i patrzeć jak przybywa wzorku w nowym swetrze. Ale nie cały czas. nie cAły czAs! wszystko w niej krzyczało, że jest młoda, atrakcyjna, że powinna mieć chłopaka. wysiadła przy rotundzie. krzyk w jej wnętrzu ucichł. skręciła w boczną uliczkę, weszła do sklepu, pozdrowiła znajome sprzedaw-czynie, zapakowała bułeczki, a po namyśle dorzuciła do koszyka lody czekoladowe. To nic, że zima. w jej pokoju jest ciepło, a książka, którą teraz czyta, przeniesie ją na tropikalną wyspę. lody będą jak znalazł.

na ulicy śnieżna paćka okleiła jej buty, czuła jak zimna wilgoć obłapia stopy. zatrzymała się, żeby obtupać śniegowe błoto i wtedy zwaliła się na nią betonowa ściana. runęła w breję. Bułki roz-sypały się po chodniku, na szczęście lody były szczelnie zamknięte i takie pozostały.

kiedy niezdarnie usiłowała się pozbierać, jakaś potężna siła uniosła ją i ustawiła w pozycji pionowej.– strasznie cię przepraszam, tak nagle się zatrzymałaś. nie zdążyłem wyhamować! Biegłem…

Biegłem do autobusu.– nic się nie stało – dziewczyna otrzepywała ubranie z błota. – Ale bułki nie nadają się.– odkupię ci! – Mężczyzna wyciągnął chustkę i pomagał jej ścierać błoto z płaszcza. ogarnął

dłonią spadającą mu na twarz grzywkę.

Page 35: Herbasencja - Grudzien 2014

35Grudzień 2014

Marianna spojrzała na niego właśnie, gdy rozmazywał sobie po twarzy soczystą smugę błota i wybuchnęła śmiechem. spodziewał się, że raczej zacznie płakać, kląć albo złorzeczyć, a ona chi-chotała serdecznie, radośnie. i wtedy poczuł, że zima znika z ziemi. uśmiechnął się. najpierw nieśmiało i z zażenowaniem. Potem coraz śmielej, aż wreszcie śmiał się na całe gardło. stali oboje ubłoceni, na smutnej, zimowej ulicy, a wokół nich wirowały płatki śniegu. i czuli, że jest jakoś ina-czej niż zwykle. To znaczy, przynajmniej ona czuła, że jest inaczej.

– Marianna. – wyciągnęła rękę do nowego znajomego.– lucjan. – chwycił jej dłoń. – czy w ramach przeprosin dasz się zaprosić na kawę?dziewczyna znowu wybuchnęła śmiechem.– czemu się śmiejesz? – lucjan nastroszył się.– wyobrażasz sobie, jak wchodzimy oboje w naszych ślicznych, ubłoconych ubrankach do ja-

kiejś kawiarni?– no tak, nie pomyślałem o tym – zakłopotał się.– Ale wiesz co? – Marianna wolała zbyt długo nie zastanawiać się nad tym, co chciała powiedzieć.

– Mieszkam tu niedaleko. zapraszam cię na herbatę i może uda nam się oczyścić trochę twój płaszcz.

***

rozejrzał się po pokoju. całą jedną ścianę zajmowały półki z książkami i biurko. Po drugiej stro-nie stała wersalka, nad nią też półka z książkami. Tuż za drzwiami była niewielka szafa. Żadnych zdjęć, oprócz jednego – mama, tata i Marianna w wieku lat kilku.

- Jest sama – pomyślał. i samotna – dorzucił w myślach widząc dużego, pluszowego zająca na łóżku.– siadaj – zarządziła dziewczyna odstawiając tacę z filiżankami i czarkami lodów na biurko. –

zaraz zorganizuję nam stół!sięgnęła za szafę i wyciągnęła drewniany składany stoliczek. Przetarła blat i przestawiła wszyst-

ko. zapadła niezręczna cisza. kilka razy zaczynali naraz coś mówić i przerywali.– dużo czytasz, prawda? – powiedział mężczyzna wskazując na regał.– o tak. To moje ulubione zajęcie. oprócz pracy.– Pracy? – lucjan poczuł się zaskoczony.– Bo wiesz, jestem przedszkolanką i to mi się bardzo podoba – zaczęła najpierw nieśmiało,

a potem się rozkręciła.lucjan słuchał jak zaczarowany. Mówiła jednym tchem o dzieciach, ich rodzicach, książkach,

problemach, o mamie. Jakby dotychczas tłumiła to wszystko w sobie, a teraz tama puściła i sło-wa jak powódź zalały kanapę, lucjana i cały pokój. kiedy wreszcie zaczęła, nie mogła skończyć. w końcu opanowała słowotok.

– Ja cię przepraszam, gadam i gadam jak najęta – zawstydziła się.– Ależ skąd, to bardzo interesujące – zapewnił ją i czuł, że mówi prawdę. To, co usłyszał, było dla

niego całkiem nowe i ciekawe. Mógłby jej słuchać bez końca, ale ona zamilkła na stałe.– A ty co robisz?– Ja? no… – wpadł w panikę. – Jestem w podróży służbowej. Mój szef potrzebuje nowych ludzi.

Ja mam ich poszukać.– i co? udało ci się?– no, nie do końca.– co to za praca?– no wiesz, właściwie… biurowa…Jego męki zostały na szczęście przerwane, bo z pokoju obok dobiegło wołanie.– zaraz wracam, zobaczę, co chce mama.

***

umówili się na jutro. Marianna obiecała pokazać mu miasto. on zaprosił ją w ramach przepro-sin za nieszczęśliwe wypadek na obiad.

Page 36: Herbasencja - Grudzien 2014

36 Herbasencja

– zobacz, wszyscy szaleją z zakupami. – dziewczyna wskazała głową tłum kłębiący się przy kasach marketu. siedzieli w knajpce w pasażu handlowym w centrum. właśnie wrócili ze spaceru po starym Mieście. Podziwiali bajkowo przystrojony nowy Świat i w końcu postanowili gdzieś odpocząć.

– nie rozumiem tego! – lucjan wzruszył ramionami.– czego?– Tych zakupów, choinek, prezentów…– Przecież to Święta!– no tak, ale świętujecie cudze urodziny…– cudze? co ty gadasz? To narodzenie chrystusa. wszyscy się cieszą i tą radością chcą dzielić

się z bliskimi.– niby tak, ale to trochę jakby wnuczek dostawał prezenty z okazji urodzin dziadka – zażartował.– nie wierzysz w Boga? – spytała zaskoczona.– wierzę, ale nie tak jak ty.– To znaczy jak?– wierzę w stwórcę, który dał impuls do powstania świata, stworzył ludzi, demony i anioły, do-

bro i zło. A teraz przygląda się tylko swojemu dziełu.– A chrystus?– To jego kolejny posłaniec.– Posłaniec?– no tak. Był Mojżesz, Budda, Mahomet… wszyscy mieli jakąś misję do spełnienia. wiesz –

tłumaczył dziewczynie – wyobrażam to sobie jak pałac z ogromną ilością komnat. każdy kolejny mesjasz otwiera drzwi do następnej sali, a to przybliża nas do sali tronowej, gdzie zasiada Bóg. dzięki nim ludzie wkraczają na kolejny poziom.

– Jakieś to pokrętne – sprzeciwiła się Marianna.– Pokrętne? wcale nie. zauważ, że każda religia ma te same założenia. istotne założenia. nie

zabijaj, nie kradnij – przykazania z twojego dekalogu możesz odnaleźć w islamie, buddyzmie, ju-daizmie czy w jakiekolwiek innej religii. założenia są takie same.

– właściwie masz rację, ale…– nie ma ale… Problem polega na tym, że ludzie nie potrafią wyzbyć się swoich nawyków. A na

dodatek na siłę próbują innych do nich przekonać. stąd wojny. według mnie wielki Manitou, Al-lah, Jehowa czy jakikolwiek bóg to ten sam Bóg stwórca, którego czczą wszyscy ludzie, tylko każdy na swój sposób.

– Może rzeczywiście masz rację, ale ja i tak kocham te Święta, zapach choinki, no i pierogi z kapustą i grzybami.

***

Marianna stała na przystanku. w świetle latarni wyglądała na zagubioną. kiedy go dostrzegła, uśmiech wypłynął na jej twarz. lucjan poczuł się przez to bardzo wyjątkowo.

- czy ja się zakochałem? - zadał sobie pytanie, ale nie zdążył zastanowić się nad odpowiedzią, bo nadjechał autobus. wskoczyli do nagrzanego wnętrza i przecisnęli w stronę okna. na każ-dym kolejnym przystanku dosiadało się mnóstwo ludzi. Było duszno i tłoczno, ale lucjan czuł się szczęśliwy. napór ludzi sprawił, że stali z Marianną tak blisko, jak nigdy dotąd. nie miała się czego przytrzymać, więc złapała go za klapy kurtki. otoczył ją ramieniem, aby uchronić przed innymi ludźmi bądź upadkiem. Poczuł, że mógłby tak jechać całą wieczność. Ale niestety, wkrótce musieli wysiadać. i znowu powtórzył się ten sam, co zawsze rytuał. Marianna zatrzymała się przed wystawą sklepową i zauroczona wpatrywała się w sweter. Już wiedział dlaczego.

– oddałabyś duszę za ten sweter, co? – spytał trochę tylko żartem.– duszę? – zaśmiała się. – nie, ale mogłabym oddać urlop, żeby zdobyć na to kasę!lucjanowi kamień spadł z serca. Próbował, ale nic z tego nie wyszło. Może już sobie dać spokój

z kuszeniem.– idziemy? zimno tu.

Page 37: Herbasencja - Grudzien 2014

37Grudzień 2014

***

wigilia stała się tym dniem, który zaważył na reszcie jego życia. nie chodzi o to, że była to jego pierwsza wigilia, że spędzał ją w rodzinie. nie chodzi nawet o to, że popsuł trochę nastrój odma-wiając połamania się opłatkiem. nie chodzi również o to, że tego wieczoru po raz pierwszy pocało-wał ziemską kobietę i że sprawiło mu to nieziemską przyjemność. chodzi o to, że po raz pierwszy zaufał człowiekowi i powiedział prawdę o sobie.

– Marianno, chcę ci coś ważnego powiedzieć – zaczął poważnie.– Że masz żonę i trójkę dzieci? – zażartowała.– nie, nie mam. Gorzej– co może być gorszego?– Jestem demonem.– kim? – zaśmiała się.– w waszym języku – diabłem.– Bredzisz. diabłów nie ma.– są. Jest Bóg, są ludzie, są demony i anioły. Tak jak dobro i zło.– Żartujesz sobie ze mnie. i to głupio żartujesz.lucjan zrozumiał, że jeśli chce, aby dziewczyna mu uwierzyła, musi jej to udowodnić. Ścisnął

kulę i znaleźli się na gorącym piasku, a stopy obmywało im ciepłe morze.– co? Jak to zrobiłeś? Gdzie?– wierzysz teraz? – spytał chwytając ją za ręce.– chcę do domu – powiedziała płaczliwie.zrobił, o co prosiła.

***

dwa świąteczne dni spędzili osobno. on, w pokoju hotelowym, wyrzucał sobie, że powiedział jej prawdę. Mógł przecież nic nie mówić i zostać. nigdy by się niczego nie domyśliła. z drugiej strony nie chciał zaczynać od kłamstw. Trudno, zrozumie, jeśli go odrzuci.

ona płakała w poduszkę i jadła odsmażane pierogi z kapustą i grzybami. Po co jej to wszystko opo-wiedział? wolałaby nic nie wiedzieć. całować się, chodzić na spacery. z drugiej strony – takim stworzył go Bóg. Może to Jego plan sprawił, że się spotkali? w końcu są święta i podobno cuda się zdarzają!

***

– cześć! – usłyszał jej głos w słuchawce i serce wskoczyło mu do gardła.– Jurto sylwester. idziesz gdzieś?– nie – odpowiedział, choć nie bardzo kojarzył o co chodzi, ale i tak nigdzie się nie wybierał.– Przyjdziesz do mnie, powiedzmy o dziewiątej?– oczywiście! Przyjdę! – serce znowu mu załomotało.

***

do północy siedzieli w pokoju z mamą. wypili noworoczny toast i pooglądali z balkonu sztucz-ne ognie. Potem zamknęli się w pokoju Marianny. lucjanowi serce waliło jak młot. czekał w na-pięciu, ale dziewczyna nie kwapiła się, żeby zacząć rozmowę. Podeszła do okna i uchyliła je, mimo że na zewnątrz panował siarczysty mróz.

– zostań – powiedziała tak cicho, że nie był pewny, czy się nie przesłyszał.– co powiedziałaś?– chcę, żebyś został. nie oddam ci za to duszy, ale dam ci moje serce i miłość. To tyle samo, jak nie więcej.lucjan podskoczył do niej i chwycił ją w ramiona. uniósł nad ziemię i całował po włosach, twa-

rzy i rękach, a ona śmiała się radośnie.

Page 38: Herbasencja - Grudzien 2014

38 Herbasencja

***

– Jesteś kompletnym idiotą! – Głos samuela wyrażał rezygnację. Po serii wyzwisk, wrzasków i przekleństw starszy demon wreszcie się uspokoił. – wiesz, co tracisz?

– Pracę w Biurze, okazję do spotkań z szefem, życie prawie wieczne? o tym mówisz?– Mniej więcej.– no więc, wiem!– Jak zamierzasz żyć na ziemi?– Jak wszyscy inni!– A praca?– znajdę jakąś.– Pieniądze? szef zabierze ci fundusz!– Już się zabezpieczyłem. – lucjan uśmiechnął się. Przelał odpowiednią kwotę na nowo otwarte

konto. Powinno wystarczyć do końca ludzkiego życia, a może jeszcze dłużej.w słuchawce zapadła cisza.– Przykro mi, samuelu, że dostanie ci się za mnie. Tak wyszło.– Gratuluję odwagi. Mnie jej kiedyś zabrakło.i dodał szeptem:– Powodzenia, człowieku!

***

na zewnątrz śnieg skrzył się w świetle ulicznych lamp, a Marianna wtuliła się w wygodne zagłę-bienie ramienia lucjana.

– Myślisz, że ktoś by nam uwierzył? – spytała.– nie ma mowy! – zaśmiał się.– Ale wiesz co?– no?– To, że byłeś demonem, ma niezaprzeczalne zalety!– o czym mówisz?nie padła żadna odpowiedź, tylko zaszeleściła satynowa pościel.

– Agent Lucjan – powiedział do swego odbicia w lusterku i automatycznie wyprostował ramiona. – Teren działania: Warszawa, okres działania: 1 grudnia – 2 stycznia. Cel – jedna dusza ludzka.

Page 39: Herbasencja - Grudzien 2014

39Grudzień 2014

zmartwychwstańcyZSRR, 1945 r.

Bury kundel wyjadał mózg wprost ze strzaskanej czaszki. Psiak merdał ogonem tak energicznie, że jego wychudzone ciało całe aż podskakiwało.

Był szczęśliwy, bo miał co jeść, a foma potrafił zrozumieć radość zwierzęcia. srogie mrozy i wojna podzieliły kraj na dwie połowy: tę głodną i tę martwą. Jeżeli istniało coś pomiędzy, to foma już dawno tego nie oglądał, a widział przecież przez ostatnie lata bardzo dużo.

Mimo pełnego zrozumienia, mężczyzna poczuł mdłości. widok posilającego się zwierzęcia, choć był w tej sytuacji jak najbardziej naturalny, naraz wydał się mu czymś okropnym, a wręcz bluźnierczym. nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak zareagował. Może chodziło o przekonanie, że pies to przy-jaciel człowieka, a może o to, że foma doskonale wiedział, iż gdyby nie ustawił się odpowiednio w życiu, mógłby znajdować się właśnie teraz na miejscu kundla i samemu pożerać trupi mózg.

no i te dźwięki... odgłosy, które usłyszeli na długo przed tym, nim dojrzeli psinę.chłeptanie i siorbanie.ssanie i mlaskanie.Przepełnione nie tyle radością, co niemal rozkoszą...foma złapał się za brzuch, usiłując powstrzymać odruchy wymiotne. Po języku mężczyzny rozlał

się kwaśny posmak żółci, a do oczu napłynęły łzy. odkąd hitlerowcy wkroczyli na teren związku radzieckiego, widział chyba wszystko – rozczłonkowane ciała, zgwałcone i obite kobiety, dzieci rozjechane gąsienicami czołgów – nigdy jednak nie czuł się tak fatalnie jak teraz.

Parszywy, siorbiący w najlepsze, chłepczący, mlaszczący ze smakiem... potwór!– do budy! – krzyknął Jakim, tupiąc butem o ziemię, co zamiast odstraszającego odgłosu,

wywołało ledwie chlupot błocka. – do budy! Paszoł, już! – powtórzył.kundel obrzucił intruzów nieufnym spojrzeniem, lecz ani myślał przerywać posiłku. długi jęzor

pracował zawzięcie nad szarą galaretą. z kącika zadziwiająco przepastnej paszczy zwisał strzęp ludzkiej skóry, a pysk zwierzęcia aż lśnił, ubabrany w świeżym mózgu i krwi.

– zostaw – rzekł foma, łapiąc Jakima za ramię. – daj spokój, niech żre. To szwab!wskazał na leżący opodal trupa hełm. wyglądał żałośnie niczym żółw, który wpadł do góry

brzuchem w kałużę. Pustą, zieloną skorupę zdobiły z boku dwie charakterystyczne błyskawice.

horror

jarek turowski (Hanzo)urodził się w 1990 r., mieszka na lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie s-f i opowiadania obyczajowe. Jego literac-cy idole to: stephen king, cormac Mccarthy, lovecraft oraz Poe. finalista Horyzontów wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w self-publishingu, jest autorem e-booka „za progiem“. na papierze zade-biutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „witamy po reklamach!“.

Page 40: Herbasencja - Grudzien 2014

40 Herbasencja

waffen-ss.– lepszy ruski pies niż martwy szkop – zgodził się Jakim, choć oczy miał dziwnie puste i zamyślone.– niech żre... – mruknął foma, zdejmując dłoń z ramienia towarzysza.czuł, że postąpił słusznie, nie pozwalając Jakimowi na przegnanie kundla. nawrócił bieg zdarzeń

we właściwe, naturalne koryto. zanegował dziwaczną chwilę słabości, bo tak naprawdę nie ruszają go te dźwięki, prawda? niech żre i niech mlaszcze, niech siorbie i niech chłepta... Brrr!

– Tutaj leżą same szkopy – stwierdził Jakim.foma, wyrwany z nieprzyjemnej zadumy przez głos przyjaciela, pokiwał głową i rozejrzał się

po pobojowisku. Trupy uwalane były w błocie zmieszanym ze śniegiem, lecz tu i ówdzie dało się wypatrzeć hitlerowskie insygnia.

zwłoki leżały dosłownie wszędzie. niektóre były względnie całe, nie licząc dziur po postrzałach, a inne zostały rozszarpane na krwawe kawałki – tutaj leżało czyjeś ramię, a dwa metry dalej osa-motnione nogi, przyozdobione wątpliwej urody biżuterią z jelit. większość ciał spoczywała na nierównej drodze pełnej dziur i kolein, w które wlewała się brudna woda zabarwiona krwią. Tylko nieliczni zakończyli swój żywot na wąskim paśmie śniegu oddzielającego dróżkę od lasu. Ale takie było ss. oni nie uciekali, walkę mieli we krwi. kiedy załamał się front wschodni i większość sił iii rzeszy wykonało odwrót, jednostki ss zostały i walczyły dalej, zaskarbiając sobie miano naj-bardziej bitnych żołnierzy. kąsali boleśnie armię zsrr, jednak ten właśnie oddział, w tym konkret-nym miejscu, na zoranej gąsienicami czołgów drodze pośród rosyjskiej głuszy, poniósł sromotną porażkę. Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka.

i dobrze – pomyślał foma, spluwając z pogardą na ziemię. – Bardzo dobrze.– kiedy miała miejsce bitwa? – zastanowił się na głos.Jakim wzruszył ramionami.– dziś rano, najwcześniej wczorajszej nocy – odparł. – Ślady wydają się świeże.– zdążyli rozgrabić, ale może jeszcze coś znajdziemy.Mężczyźni powiedli wzrokiem po porozrzucanym chaotycznie, niemieckim ekwipunku.

niewątpliwie został już dokładnie przetrząśnięty i ogołocony z cenniejszych rzeczy, takich jak noże, latarki czy tytoń, o karabinach i jedzeniu nie wspominając. Mniej potrzebny sprzęt, głównie puste plecaki i chlebaki, zniszczono i ciśnięto na glebę. foma zarejestrował kilka roztrzaskanych kompasów, połamaną fajkę i jakieś szmaty.

– To, o co prosił nas Tamten, znajdziemy na pewno – szepnął Jakim.Jakby w odpowiedzi rozległ się nieprzyjemny zgrzyt. To kundel próbował odgryźć płat czaszki,

by dostać się do ukrytych głębiej smakołyków.– ruszajmy się – ponaglił foma.rozpoczęli gorączkowe i niezbyt systematyczne poszukiwania. Trudnili się szabrownictwem

od trzech lat. Byli cywilami, mieszkali w pobliskiej wiosce. szesnastoletni Jakim nie miał rodziny, którą musiałby wykarmić – został osierocony jeszcze przed rozpoczęciem wojny – ale o dziesięć lat starszy foma posiadał żonę i trójkę małych dzieci. w kraju panował straszliwy głód. Musiał łupić. Gdyby nie szabrował, jego rodzina podzieliłaby los tysięcy innych i umarła nad pustym garnkiem. Jakim towarzyszył mu z ochotą, znali się praktycznie od zawsze, bo byli sąsiadami.

foma grzebał w kieszeniach wyjątkowo rosłego ss-mana, kiedy uświadomił sobie, że nie słyszy piekielnych odgłosów psiej uczty. zagłuszał je zbliżający się od wschodu warkot silników.

– Jakim! – krzyknął. – słyszysz?zawołany wyprostował się i począł nasłuchiwać, kierując twarz ku niebu. zaciskał palce na lek-

ko zesztywniałej trupiej dłoni. Gdy rozluźnił chwyt, ręka umarlaka opadła w koleinę, rozbryzgując przy tym rdzawo-brązową kałużę.

– w drzewa!Pospieszyli poprzez głęboki, topniejący śnieg, jakby gonił ich sam diabeł. zatrzymali się dopiero

pod rozłożystym świerkiem rosnącym ponad pięćdziesiąt kroków od drogi. Gałęzie drzewa uginały się pod białymi czapami, z których ściekały krople wody.

Page 41: Herbasencja - Grudzien 2014

41Grudzień 2014

szabrownicy dyszeli ciężko po forsownym biegu i obserwowali bezchmurne niebo. foma wyciągnął skręcanego papierosa, którego znalazł we względnie suchej kieszeni ostatniego z prze-szukiwanych trupów. drżącymi po wysiłku dłońmi odpalił zapałkę i zaciągnął się ze smakiem ty-toniowym dymem.

warkot silników narastał, zmieniając się stopniowo w potężne dudnienie, przewalające się po-nad głowami mężczyzn.

– szturmownicy, nasi – wyszeptał z ulgą Jakim, kiedy w wąskim przesmyku pomiędzy świerkowymi igiełkami ukazała się pierwsza maszyna.

iliuszyny leciały tak nisko nad wierzchołkami drzew, że gołym okiem dało się dostrzec czerwoną gwiazdę wymalowaną na ich ogonach.

– Trzymaj. – foma podał kompanowi do połowy wypalonego papierosa. – odcinałeś, jak kazał?zamiast odpowiedzieć, Jakim sięgnął do kieszeni kurtki, która bardziej przypominała szmatę do

wycierania podłogi niż zimowe odzienie i wyjął pordzewiałe obcęgi. Przełożył wysłużone narzędzie do drugiej dłoni, po czym ponownie począł szperać w kieszonce. Po dłuższej chwili wyciągnął garść pełną małych i podłużnych przedmiotów.

– nie liczyłem, ale będzie ze czterdzieści sztuk – powiedział.foma skinął głową.– dozbierajmy do setki i zbierajmy się stąd. chodź.Jakim schował łup ponownie do kieszeni i dokańczając papierosa, podążył za fomą.iliuszyny, wyładowane po brzegi bombami nazywanymi przez wrogów „czarną Śmiercią“,

przewalały się ciągle nad głowami szabrowników. ogłuszający ryk silników towarzyszył fomie i Jakimowi aż do zwłok porozrzucanych niedbale po gruntowej drodze.

kundel nadal ucztował w najlepsze.– czort nie pies! – przeklął foma głośno, lecz nie na tyle, by dało się go dosłyszeć pośród war-

kotu odlatujących maszyn. kiedy mężczyzna oderwał wzrok od zwierza z piekła rodem, zatrzymał się niby sparaliżowany. obezwładniający strach ściął mu krew w żyłach jak białko jajka na patelni.

zza niskiego pagórka wyłonił się zmierzający wprost w ich kierunku czołg w zimowych bar-wach ochronnych.

fomie naraz zdało się, jakby jego serce stanęło wpół uderzenia, a z twarzy odpłynęła cała krew. Przez otępiały umysł przeleciała z szybkością armatniego pocisku ledwie jedna myśl – że gdyby prze-czekali schronieni między drzewami, aż warkot samolotów ucichnie, nie wplątaliby się w tą kabałę.

– nasi, foma, nasi... – wyjęczał Jakim pustym, pozbawionym nadziei głosem.foma również dostrzegł wypisane na wieżyczce czołgu pełną błędów cyrylicą napisy

o najciaśniejszych pod słońcem cipkach radzieckich dziewuszek i o biciu faszystowskiej świni w imię tychże nadobnych niewiast, lecz w głębi ducha pozostał sceptykiem. wiedział, że kiedy człowiek wkracza na drogę szabrownictwa – a takiego podobno czuć na kilometr; czuć smrodem świeżo otwartej mogiły i pazerności – to przestają obowiązywać tak proste podziały jak: nasi i wro-gowie. nikt nie płacze nad losem łupicieli i grabieżców.

– w nogi! – wrzasnął ile sił w płucach.kątem oka dostrzegł jeszcze jak potężna, stalowa gąsienica wgniata w ziemię niemieckiego tru-

pa, a wychylający się z włazu chłystek, młodszy jeszcze od Jakima, może dwunastolatek, łapie się za karabin maszynowy, odwracając lufę w ich kierunku.

foma widział plecy i miarowo pracujące nogi kompana. sadzące długie susy stopy wyrzucały fontanny ciemnego błocka w powietrze – w to samo powietrze, które już za moment przecięła seria ostro terkocących strzałów.

dwa pociski wbiły się w plecy fomy, zahaczając z trzaskiem o kręgosłup i wypadając dalej, zamieniając brzuch w krwawy ochłap. wywrócił się, nie czując od pasa w dół absolutnie niczego.

stracił z oczu Jakima. Był zdezorientowany, w uszach dźwięczało od wystrzałów. Przez chwilę czołgał się, lecz w końcu opadł z sił. opadł, barwiąc brudny śnieg niemal królewską purpurą, przetoczył się na plecy i spojrzał w niebo. uspokoiło go. ukoiło ból, wyrwało z piersi strach,

Page 42: Herbasencja - Grudzien 2014

42 Herbasencja

pogładziło po policzku otuchą. Jego umysł połączył się z błękitnym bezkresem, niezmącony nawet najmniejszą chmurką myśli.

nie zamrugał nawet ani razu powiekami, gdy tuż obok niego, tak blisko, że powinny zmiażdżyć mu nogi, przetoczyły się z rumorem gąsienice czołgu.

wieki później foma usłyszał ostatni dźwięk, jaki pragnąłby usłyszeć na łożu śmierci.Mlaskanie.Mlaskanie, chłeptanie i siorbanie.z ogromnym trudem podźwignął głowę do góry i ujrzał wychudzonego, burego kundla

wyjadającego jelita wprost z rozszarpanego bebecha.– Moje flaki – wydukał, wodząc wokoło półprzytomnym wzrokiem.Po brązowych błocku walały się poobcinane, ludzkie palce. Musiały wypaść mu z kieszeni pod-

czas upadku.Palce, przywodzące na myśl przerośnięte robaki, były jednak niczym szczególnym w porówna-

niu z widokiem krwistoczerwonej kiszki znikającej w dantejskiej paszczy burka.– Budy... – stęknął foma.Potem zamknął oczy i przez całą wieczność słuchał odrażającego mlaskania.Mlaskania, chłeptania i siorbania.

***

Mieszkający w chatce pośród głuszy mężczyzna cieszył się u okolicznych wieśniaków złą sławą. nikt nie wiedział, jak się nazywa ani ile ma lat. najstarsze kobiety twierdziły, że był w lesie już w czasach ich młodości, lecz widywano go niezmiernie rzadko, zwykle błąkającego się po bagnach w poszukiwaniu dziwacznych roślin. ludzie mówili o nim tylko w świetle dnia, zaciskając kur-czowo palce na medalikach z wizerunkiem Matki Boskiej.

Ponura legenda samotnika przechodziła z pokolenia na pokolenie, ubarwiana coraz to drastycz-niejszymi szczegółami. Główny sens pozostawał jednak od lat niezmienny: bezimienny mężczyzna z lasu był nekromantą. zaprzedał duszę diabłu, by poznać tajemnicę, dzięki której Jezus wskrzesił niegdyś łazarza.

kiedy na dwa dni przed swoją śmiercią foma pukał do drzwi zniesławionej chatki, przed oczyma miał obraz własnej babki. starowina siedziała na koślawym taborecie, obierając cebulę i opowiadała ściszonym głosem rewelacje na temat czarnoksiężnika. na piersi nosi krzyż umazany w krwi nowo-rodków i śmierdzi siarką, a podeszwy jego stóp pokrywa gadzia skóra – mawiała.

foma pociągnął nosem. nie poczuł siarki, spalenizny ani żadnej z piekielnych woni, chyba że można by uznać za taką odór niemytego od jesieni ciała Jakima, który stał wylękniony tuż obok.

drzwi chatki otworzyły się, okrutnie przy tym skrzypiąc.Mężczyźni popatrzyli po sobie z przestrachem, a potem zgodnie skierowali wzrok do przodu.

w szarym poblasku księżyca dojrzeli brudne klepisko i ukryte głębiej w półmroku, fantasmagorycz- ne kształty jakichś rupieci, lecz ani śladu upiornego gospodarza.

– idź pierwszy – szepnął Jakim.foma niechętnie przekroczył próg. Mógł jeszcze zawrócić, ale wiedział, że nie ma to żadnego sensu.

Bo i po co miał wracać? By wrócić z niczym i dalej patrzeć bezsilnie na wynędzniałe twarze swoich dzieci?denerwował się jak wszyscy diabli. z tyłu czaszki pulsowała mu nieznośnie żyła, która wydawała

się lada moment eksplodować niby mina przeciwpiechotna.sień chałupki cuchnęła kurzem i stęchlizną. nieruchome powietrze było tylko odrobinę cieplejsze od

panującego na zewnątrz mrozu. Po dłuższej chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, foma spostrzegł wysoką postać, stojącą pośród zalegających pomieszczenie gratów niewiadomego użytku.

szara twarz krzywiła się w wyrazie absolutnego cierpienia. z pokłutych cierniami skroni spływały rdzawe plamy krwi, a puste oczy, pozbawione zarówno źrenic, jak i rzęs, patrzyły przed siebie bez ani jednego mrugnięcia powieki.

Page 43: Herbasencja - Grudzien 2014

43Grudzień 2014

z rozchylonych ust nieruchomego cierpiętnika wystawało zeschnięte truchło myszy, które zdawało się tak stare i kruche, jakby najmniejszy podmuch wiatru miał obrócić je w pył.

foma cofał się, nie potrafiąc oderwać oczu od majestatycznej postaci i poruszając ustami jak wyłowiony z wody karp. dopiero gdy zderzył się z nieświadomym niebezpieczeństwa kompanem, mężczyzna pojął, że ma przed sobą nie widmo nadnaturalnych rozmiarów, ale posąg.

Posąg chrystusa zbawiciela, który umierał na krzyżu.Tyle, że nie było żadnego krucyfiksu, ale sam Jezus z szeroko rozpostartymi rękoma.ktoś zdjął go z krzyża – przemknęło fomie przez myśl. nie był szczególnie religijny ani bogo-

bojny, lecz musiał przyznać, że w tymi miejscu zląkł się Boga jak nigdy dotąd.– Tędy – ozwał się nagle obcy głos, dobiegający gdzieś z lewej strony.foma usłuchał bez zastanowienia, czując się dziwnie nagi i bezbronny pod martwym spojrze-

niem chrystusa. Jakim podążył za nim jak cień.Przeszli przez drzwi ze zbutwiałego, czarnego drewna. następne pomieszczenie okazało się rów-

nie zagracone jak sień. foma, który miał w surowo urządzonym domu ledwie garstkę najpotrzeb-niejszych sprzętów, nie mógł się nadziwić, po co komu tyle rzeczy. szczególnie, że przeznacze-nia większości z nich nie potrafił odgadnąć, a niektóre urządzenia kojarzyły mu się z piekielnymi machinami używanymi przez diabły do torturowania pokutujących dusz. Gdyby nie sączące się z rozpalonego kominka, wątłe światło, lawirowanie pomiędzy stojącymi dosłownie wszędzie rupie-ciami byłoby niemożliwe.

– Bliżej – zachęcił gospodarz.siedział za potężnym biurkiem, jednak jego sylwetka majaczyła ledwie jako niewyraźny kształt.

działo się tak za sprawą wszędobylskiego dymu, który wypełniał izbę. Płaty sadzy wirowały nieskładnie w powietrzu, wiele z nich dogorywało żywota na metalowych rurkach tajemniczych sprzętów. foma wyczuł przedzierający się przez smród spalenizny, nikły odór siarki. Po plecach przebiegł mu dreszcz strachu, a w myślach ponownie zagościła babka uwielbiająca rozmawiać o najróżniejszych plotkach i podaniach. Gdyby szabrownik był nieco bardziej wyuczony i obezna-ny ze światem, rozpoznałby również inny zapach – formalinę.

– czego chcecie? – spytał nekromanta, gdy podeszli wystarczająco blisko, by ujrzeć go w pełnej krasie.wbrew legendom wyglądał na normalnego, niewiele starszego od fomy mężczyznę. Miał

włosy koloru wroniego skrzydła, parę ciemnych niby węgielki oczu i melancholijne, skrzywione ku dołowi usta. Był ubrany w brudną koszulę, a na plecy zarzucił czarny pled, który przywodził na myśl pogrzebowy kir.

– czego chcecie? – powtórzył.spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co odrzec. czego chcieli? To blisko stuletni pierdziel, niemal

głuchy i całkowicie bezzębny Jurij, który siedział od świtu do zmierzchu na ławce koło drogi i strugał zawzięcie paliki albo po prostu gapił się w drewno, jakby dopiero szukał ukrytej w nim rzeźby, doradził im, aby tu przyszli. Powiedział, że nekromanta już kiedyś pomógł wiosce w chwili głodu – dawno temu, bo w czasach, gdy dziadek Jurija był chłopcem, ale pomógł. starzec rzekł mężczyznom, by spróbowali pomocy u samotnika, kiedy szaber przestanie przynosić jakiekolwiek zyski, a głód stanie się nie do zniesienia.

i jeżeli nie boicie się o własne dusze – dodał na koniec, zanosząc się obłąkańczym śmiechem.Taka była prawda, lecz fomie wydawało się, że gdyby wyznał ją nekromancie, serce Jurija

zabiłoby po raz ostatni jeszcze tej nocy, a potem znieruchomiało na wieki.– Jesteśmy głodni. zjedliśmy wszystko, co dało się zjeść. nie ma nawet czego szabrować,

rozgrabiono wszystko. została ziemia. zmarznięta na kamień lub spalona do cna.nekromanta pokiwał głową. nie wyglądał na zaskoczonego, a wręcz przeciwnie – miał minę,

jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. A może wiedział o wszystkim, jeszcze zanim przy-byli w jego progi?

na biurku gospodarza leżały najróżniejsze księgi. Jedna z nich, wyglądająca na szczegól-nie starą i zużytą, otworzona była na odręcznej rycinie, która przedstawiała obdartego ze skóry

Page 44: Herbasencja - Grudzien 2014

44 Herbasencja

człowieka. ilustracja przerażała dokładnością i realizmem. na pożółkłej stronicy, niedaleko głowy nakreślonego człowieka, widniał czerwony odcisk palców.

Gdyby foma znał alfabet łaciński, dowiedziałby się, że na biurku spoczywają takie dzieła jak: o powstawaniu gatunków karola darwina, Antychryst fryderyka nietzschego, necronomicon Abdula Alhazreda oraz nowy Testament. Jednak foma znał tylko cyrylicę i leżące na biurku księgi pozostały dla niego niezgłębioną tajemnicą.

– Mogę wam pomóc – rzekł wreszcie gospodarz. – Ale nie za darmo – dodał z błyskiem w oku.foma przełknął nerwowo ślinę. izba wydała się mu o wiele gorętsza niż wcześniej, a odór

siarki silniejszy.nekromanta kontynuował, udając, że nie widzi konsternacji, jaką wywołał ostatnimi słowami.

w głębi ducha bawił się setnie.– wskażę wam miejsce, gdzie odnajdziecie kolejne trupy. nie obiecuję, że odnajdziecie przy

nich cokolwiek wartościowego. najprawdopodobniej miejsce bitwy będzie już rozgrabione. Ale może uśmiechnie się do was szczęście. – Machnął ręką, jakby niewiele go to interesowało. – Przy-niesiecie mi stamtąd coś, za co wam zapłacę... Pieniędzmi albo jedzeniem. co by nie było, wyjdzie-cie na swoje.

– co przyniesiemy? – spytał Jakim głosem przypominającym bardziej miauczenie kota niż ludzką mowę.

Gospodarz uśmiechnął się chytrze, pogrzebał chwilę pod biurkiem, a potem położył na blacie dwie pary starych obcęgów. Były pobrudzone dawno zakrzepłą krwią, a ich szczypce wyglądały na ostre jak brzytwy.

– Trupy będą świeże, bo potyczka, o której mówimy, jeszcze się nie wydarzyła. A tak się składa, że potrzebuję świeżutkich, ludzkich palców. słuchajcie...

***

Jako pierwszy powrót Jakima do wioski spostrzegł Jurij.stary pierdziel złożył usta w ciup i z głośnym siorbnięciem wciągnął nitkę śliny, która wyciekła

mu spomiędzy bezzębnych warg, a potem puścił donośnego bąka, jakby na potwierdzenie, że jego przydomek nie wziął się znikąd. nie bacząc na paskudną pogodę, siedział jak zawsze na ławeczce koło drogi i opierał garb o sztachety zdezelowanego płotu. strugał właśnie osiołka najświętszej Panienki, ciesząc się w duchu, że mrozy ustąpiły miejsca chlapie, kiedy coś podszepnęło mu, by oderwać się od roboty i rozejrzeć po tonącej w błocie dróżce. wtedy to dojrzał Jakima...

Młodociany szabrownik wlókł się noga za nogą, chyba nawet nie zauważając, że spodnie ma przemoknięte do wysokości kolan. wyglądał, jakby nie spał od kilku nocy – wymizerowany i smut-ny, ledwie szedł. chybocąca się na wszystkie strony głowa obijała się o pierś, a parę pustych, szklis-tych oczu zdobiły ogromne wory. wylęknione spojrzenie przywodziło na myśl zaszczute zwierzę.

Jurij dostrzegł w przegranym obliczu chłopaka piętno.Piętno złego.zatem usłuchali mojej rady, zaryzykowali i poprosili o pomoc samotnika z głuszy – pomyślał

starzec, kiedy Jakim wyminął go niczym lunatyk. w dłoni niósł coś, co przypominało Jurijowi okryty czarnym kirem kosz, a pachniało świeżą kiełbasą, chlebem i suszonymi grzybami.

– wrócił tylko jeden – zachrypiał pierdziel, odprowadzając wzrokiem zrujnowaną sylwetkę, którą ciężar pakunku przechylał na lewą stronę niby pijanego marynarza.

rozważywszy w skupieniu wypowiedziane przez siebie słowa, Jurij zarzucił pracę nad osiołkiem i podpierając się na lasce, wstał z ławeczki, co o tej porze dnia, czyli wczesnym popołudniem, nie zdarzało mu się praktycznie nigdy. Postanowił pójść do lasu i uzbierać jak najwięcej prostych kijaszków.

zbije krucyfiksy i ozdobi nimi chatkę.Pomny opowieści sprzed lat wiedział, że będzie potrzebował wielu krzyży.Bardzo wielu.

Page 45: Herbasencja - Grudzien 2014

45Grudzień 2014

***

Jedno spojrzenie na Jakima, gdy ten pojawił się w progu izby, wystarczyło, by Tanja zrozumiała, że foma nie żyje.

kobieta zagryzła wargi, czując tryskającą z nich krew na języku, odwróciła się i podbiegła do za-cienionego kąta. kiedy targnął nią pierwszy, gwałtowny spazm, pomyślała, że po prostu umrze, tak jak stoi: głodna, zrozpaczona i brudna, ale przeżyła, choć jej dusza zgniła w jednym, przerażającym momencie straty i Tanja wiedziała, że ani ona, ani świat nigdy nie będą już takie same jak wcześniej, a sczezłe serce będzie bolało aż po kres wszystkich dni.

Po policzkach wdowy pociekły łzy, które wydawały się gorące niczym skapujący ze świecy wosk. Gdzieś w głębi siebie cieszyła się, że dzieci nie widzą tych łez, tylko podrygujące bezsensownie plecy, z których z racji swojego młodego wieku, nie zdołają pewnie niczego odczytać. Postanowiła sobie, że nie pozwoli, by zobaczyły ją płaczącą albo usłyszały jej chlipanie i zagryzła jeszcze mocniej wargi.

Minęły wieki zanim wreszcie doszła do siebie i odwróciła się ponownie ku izbie z zaczerwienio-nymi oczyma oraz poranionymi do żywego ciała ustami. Przez brudne okna nie wpadało jednak aż tyle światła, by ktokolwiek mógł dostrzec takie szczegóły.

– Jedzenie – bąknął Jakim, stawiając ogromny kosz na stole.dzieciaki wystawiały głowy spod grubej kołdry, gdzie leżały, przytulając się nawzajem, a Tan-

ja zatrząsnęła się w bezsilnej wściekłości, kiedy jej żołądek ozwał się basowym tonem, identycz-nym jak niegdyś – zupełnie jakby nic dla niego nie znaczył żal kobiety po zmarłym mężu. czuła się zbrukana, powinna myśleć o fomie, tonąć w tęsknocie, tymczasem gapiła się w aromatycznie pachnącą wałówkę jak sroka w gnat. napływająca do ust, pozbawiona smaku ślina wymieszała się z krwią, rozrzedzając słony smak – smak wdowstwa.

Jakim ściągnął z kosza pled.– Trochę chleba i kiełbasy. wędzonej. Mało – powiedział nieskładnie. – Ale jest dużo grzybów.

Będzie zupy aż do wiosny – dodał żwawiej.Żołądek Tanji przeszył ból, jakby ktoś wyrywał jej wnętrzności. Brzuch zaburczał jeszcze

głośniej. woń rarytasów była istną torturą. dzieciaki posiadały na łóżku z szeroko otwartymi usta-mi, a Jakim stał przy stoliku jak słup soli. Był osowiały i nieobecny duchem.

– zostaniesz? – spytała.Po raz pierwszy odkąd się pojawił, podniósł wzrok.– czołg...uderzyła pięścią o blat stołu, przerywając mu zanim zaczął się tłumaczyć na dobre i syknęła

przez zaciśnięte wargi, po raz kolejny zmuszona powstrzymywać płacz:– Później.skinął głową. nie wiedziała, czy zrozumiał, że nie zamierza poruszać tematu fomy przy dzie-

ciach, ale przestał mówić, a tylko to się dla niej liczyło w tym momencie. kiedyś będzie musiała wyznać pociechom prawdę o ojcu, wiedziała o tym doskonale, lecz nie miała jeszcze na to sił. Poza tym nie chciała, by rozpacz zatruła ich serca.

– zrobię te grzyby. – ledwo panowała nad głosem, pragnęła skryć się w parze unoszącej się znad garnka wrzącej wody.

nie, nie pragnęła – musiała!zdawało się, że Jakim opuści izbę bez słowa, ale zatrzymał się w drzwiach i mruknął cicho:– zostanę.A potem zniknął za ścianą słonych łez, tak jak cały świat zresztą.

***

Jakim siedział w progu chatki i bezmyślnie obracał w dłoniach firmowego papierosa, nie dostrzegając marznącego deszczu, który padał mu gęsto na nogi. Jeszcze kilka dni wcześniej nie

Page 46: Herbasencja - Grudzien 2014

46 Herbasencja

uwierzyłby za żadne skarby świata, że zapali kiedykolwiek markowego papierosa, a teraz, gdy ma-rzenie stało się faktem, odechciało mu się palić, ba!, odechciało mu się żyć!

Brzydził się swoich dłoni – brudnych palców o zgrubiałej skórze i ciemnoczerwonych obwódek zakrzepłej krwi, która zebrała się pod paznokciami. czuł się tak przybity i wyniszczony, że nie miał sił, by pochylić się lekko do przodu i wydłubać zeschniętą posokę w strugach lodowatej ulewy. czy była tam krew jego przyjaciela, fomy?

wrócił tutaj, bo wiedział, że foma pragnąłby, aby przyjaciel zaopiekował się Tanją i dzieciakami, podzielił się z osieroconą rodziną przeklętym zarobkiem, bo chociaż jedzenie pochodziło od same-go szatana, to było prawdziwym pokarmem, wybawieniem od głodu i śmierci.

Jakim musiał zająć miejsce fomy, czy tego chciał, czy nie. Pomimo potwornych rzeczy, ja-kie wydarzyły się tamtego feralnego dnia na polu bitwy; pomimo tego, że czuł się oszukany i napiętnowany – musiał zaopiekować się Tanją i dziećmi!

Piekąca łza spłynęła po policzku młodzieńca, a rolowany w dłoni papieros przełamał się na pół. firmowy tytoń rozsypał się na brudne spodnie.

w powietrzu unosił się zapach gotowanej zupy, o ile można tak nazwać garść suszonych grzy-bów wrzuconych do wody i przyprawionych ociupinką soli. zaraz zjawi się Tanja z wyszczerbioną miską pełną parującego płynu. da mu strawę i zażąda wyjaśnień.

Jakima ścisnęło w gardle.chociaż od dawna nic nie jadł, to nie czuł głodu. Przed oczyma ciągle miał burego kundla

pałaszującego z zapałem wnętrzności fomy. wszystko, co stało się potem, wszystko, o co zech-ce zapytać Tanja, było już tylko serią oderwanych od siebie, ledwie zrozumiałych obrazów, jakby żywcem wyjętych z sennego koszmaru.

niezwykle upokarzającego koszmaru.

***

Jakim leży w cieniu świerków niezdolny poruszyć choćby palcem u nogi. zaciskając kurczowo po-wieki, nie wierzy, jakim cudem żyje. dlaczego seria terkocących pocisków nie rozerwała go na strzępy?

kiedy ryzykuje otwarcie jednego oka i zaczerpnięcie tchu, zielone gałązki eksplodują pod gradem kul wystrzelonych z karabinu. igiełki i kawałki kory fruwają wszędzie dookoła w nieuchwytnym dymie.

Mijają wieki, a potem czołg odjeżdża, lecz Jakim leży dalej. nie czuje zimnego błocka, które wlewa się mu do ucha i lekko rozchylonych ust.

Podrywa się na równe nogi za sprawą dobiegającego od strony drogi mlaskania.foma. foma. Jezusiku Przenajświętszy i najświętsza Panienko, co się stało z fomą? czy on żyje?!nie, foma nie żyje.szkliste oczy wpatrują się bezsensownie w niebo, a wylewające się na podołek flaki służą za po-

karm szatańskiemu kundlowi. Poniżej kolan nogi przyjaciela są zmiażdżone przez gąsienice czołgu. Przypominają przecier z jabłek.

Jakim kopie burka tak mocno, że psiak wywija kilka salt w powietrzu i upada na bok w kałużę koło ss-mańskiego hełmu. zwierzę cicho piszczy, otrzepuje zmoczoną sierść, wstaje na cztery łapy. Patrzy na napastnika bezgranicznie zdumionymi oczami. co on chce, przecież jedzenia starczy dla nas obu! – wydaje się mówić utytłany w ludzkim mózgu i krwi pysk.

Jakim wyje jak wariat i przepędza kundla, gdzie pieprz rośnie. Potem wraca do nieżyjącego przyjaciela.zamyka powieki zmarłego. kiedy próbuje włożyć z powrotem do brzucha rozwleczone kiszki, te

tylko przelewają się mu między palcami, nie pozwalając doprowadzić się do porządku.Jakim dławi szloch i poklepuje fomę po ramieniu.Będzie dobrze, przyjacielu. zaopiekuję się kim trzeba, nie martw się i śpij w spokoju.chłopak zbiera z błota rozsypane, ludzkie palce. udaje mu się także wygrzebać kilka z kieszeni

fomy. zastanawia się, czy pies nie zżarł paru, ale dochodzi do wniosku, że nie – kundel lubuje się w miększych przekąskach.

Page 47: Herbasencja - Grudzien 2014

47Grudzień 2014

dodając dobytek fomy do własnego, wychodzi siedemdziesiąt osiem palców. Postanawia dozbierać czym prędzej do setki, wypełnić zadanie nekromanty, oddać zdobycz i popędzić do Tan-ji oraz jej dzieciaków.

dzieciaków fomy.wyciągając ponownie przeklęte obcęgi, rozgląda się po polu bitwy. większość nieboszczyków

leży pozbawiona już najmniejszych palców u dłoni, lecz nie wszyscy. Jakim osądza, że uda mu się wypełnić zadanie.

Potem wpada w jakiś amok, ledwie kontroluje własne poczynania. Palce odrywają się od ciał z ci-chym chrzęstem miażdżonych kości. dziewięćdziesiąt osiem. ciążą w kieszeni niby judaszowe sre-brniki. za to zginął foma, za górę ludzkich palców? dziewięćdziesiąt dziewięć. zapomnij, pamiętaj o wygłodniałych twarzach dzieci! Przyjaciel nie żyje, uratuj przynajmniej dzieciaki i Tanję! sto!

Jakim biegnie przez głuszę. Przewraca się raz po raz, bo przeszkadzają mu zaciśnięte kurczowo na kieszeniach dłonie. nie może zagubić ani jednego palca, ani jednego!

Ponownej wizyty u nekromanty nie pamięta w ogóle, ale wie, że transakcja przebiegła pomyślnie. Przedzierając się przez bagno, niesie ciężki kosz przykryty kirem. Ma też paczkę firmowych pa-pierosów i kilka rubli, które teraz nic nie znaczą, lecz kiedyś, po wojnie, kto wie, czy nie uczynią z Jakima bogatego człowieka?

Judaszowe srebrniki!dopiero dużo, dużo później, będąc niemal pod wioską, szabrownik przypomina sobie, dlaczego

czuje się tak podle, dlaczego jest zbrukany. opiera się o pień sosny i wymiotuje.setny palec należał do fomy!uciął i sprzedał palec swojego najlepszego przyjaciela!Judasz! – krzyczą wniebogłosy drzewa, kamienie, niebo i ziemia.A Jakim wymiotuje dalej i postanawia, że nigdy, przenigdy, nie zdradzi najpaskudniejszej części

tej historii.nawet Tanji, nigdy!nikomu!

***

– To wszystko? – spytała Tanja.Jakim potrząsnął głową. Jego oblicze nie wyrażało absolutnie niczego, było jak wykute z kamienia.– wejdziesz do środka?wdowa miała łzy w oczach i zaczerwieniony nos, lecz panowała nad sobą. Gdzieś z tyłu dobiegały

wesołe głosy najedzonych dzieci.– Później – bąknął Jakim, przewiercając pustym wzrokiem ulewę. Śnieg topił się dosłownie na

oczach i zamieniał w szarawą, paskudną breję.– nie przezięb się – powiedziała Tanja i wtedy zaszlochała w głos. zawsze przestrzegała tymi

słowami fomę, kiedy zdejmował kurtkę podczas rąbania drewna na opał. Już po chwili zniknęła w cieniu izby, pozostawiając Jakima samego na progu.

Młodzieniec wpatrywał się w zapadający nad wioską zmrok i rozmyślał. czy uda mu się zastąpić zmarłego przyjaciela? czy będzie dobrym ojcem?

A czy będzie dobrym mężem?nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. wiedział tylko, że da z siebie wszystko, a tajemnicę

zbeszczeszczenia zwłok fomy zabierze do grobu.Jakim zaszył się tak głęboko w odmętach własnej, niespokojnej duszy, że nawet nie zauważył, iż

bezwiednie włożył zmarzniętą dłoń do miski z zupą, której nie zjadł ani łyżki.zakrzepnięta posoka ss-manów, a może także i fomy, rozpuszczała się w gorącym płynie

i wypływała wąskimi, szkarłatnymi pasemkami spod paznokci Jakima, rozlewając się po naczyniu oraz nadając zupie nowego smaku.

Page 48: Herbasencja - Grudzien 2014

48 Herbasencja

smaku wojny, bitewnego pyłu, rozlanej krwi, ale przede wszystkim upokorzenia.Tymczasem pierdziel Jurij wracał z lasu, dźwigając w wychudzonych ze starości rękach pokaźną

naręcz prostych kijaszków na krucyfiksy i klepał pod nosem zdrowaśki, puszczając przy tym nie-ludzkie wręcz wiatry.

***

foma miał słuchać mlaskania burej bestii przez całą wieczność, lecz dzięki niezbyt koleżeńskiemu zachowaniu najlepszego przyjaciela, wieczność owa skrócona została do krótkich czterech dni.

foma powstał z martwych, a wraz z nim dziewięćdziesięciu dziewięciu ss-manów, których pal-ce Jakim dostarczył nekromancie.

stali w szeregu przed chatką czarnoksiężnika, a on przechadzał się przed nimi w tę i z powro-tem niby generał potępieńczego oddziału. srebrna poświata księżyca oblewała mocno już nadgniłe ciała żołnierzy, pleśniejące mundury i żarzące się karmazynową barwą, puste oczodoły. w powiet-rzu unosił się mdły zapach zepsutego mięsa oraz starej, wilgotnej gleby.

Pierwszym, co zrobił po przebudzeniu foma, było wyplucie opasłego, białego robala z ust. na-wet nie podejrzewał, że paskudztwo pożywiało się jego językiem.

nie zadziwił się zbytnio, że obudził się na stojąco. nie wzruszył go nawet widok oddziału szkopów, z którymi stał w jednej linii, a którzy wyglądali co najmniej dziwacznie.

szczerze powiedziawszy, myśli fomy po zmartwychwstaniu stały się bardzo ociężałe i niezwykle niespójne. Przede wszystkim krążyły wokół jedzenia niczym stano niemrawych muszek.

Były szabrownik miał ochotę na coś krwistego i surowego. wspomniał burka. Mmm...z fantazji na temat kiszek i mózgów wyrwał go ostry głos nekromanty.– zmartwychwstańcy! – krzyknął, zwracając na siebie uwagę setki rozżarzonych piekielną iskrą,

trupich oczodołów.wpatrywali się w swego wskrzesiciela jak zahipnotyzowani, gotowi wykonać każdy rozkaz,

najdziwniejszą bądź najniebezpieczniejszą zachciankę.Byli oddziałem idealnym.nekromanta wodził wzrokiem po cuchnących rozkładem żołnierzach. Prezentowali się

naprawdę upiornie. nie wszystkie ciała były kompletne, lecz nie robiło mu to większej różnicy.– staniecie znowu do boju – mówił, a jego głos niósł się daleko po opuszczonych bagnach.

– Będziecie polować na swoich ziomków. waszym zadaniem będzie wybić co do nogi całe ss. każdego szwaba, jakiego napotkacie!

Przez szereg przetoczył się szmer aprobaty, który przypominał zawodzenie wiatru w dzwonnicy starego kościoła.

nekromanta zatrzymał się naprzeciw fomy. nie był zaskoczony obecnością zwłok ruskiego wieśniaka pośród oddziału niemców. wiedział doskonale, że ceną za kosz pożywienia nie będą tylko trupie palce. każde zmartwychwstanie potrzebuje własnego Judasza.

– A ty, co chcesz robić, ruski? – spytał czarnoksiężnik kpiącym tonem. – nie będziesz przecież polował na szkopów, bo z daleka czuć od ciebie komuchem!

zmartwychwstańcy zarechotali. w nocnej ciszy brzmiało to donośnie i niepokojąco jak lawina skał obsypująca się z górskiego zbocza.

foma również rechotał.słowa nekromanty stały się dla niego święte, były jego prywatną alfą i omegą. dobrze mówi –

on, foma – nie nadaje się do polowania na szwabów! za bardzo cuchnie komuchem, a lisy z ss wyczują komucha z daleka. Tak, tak, dobrze mówi!

– nie mam na ciebie pomysłu, smrodzie... – wskrzesiciel udał zasmucony ton, wywołując kolejną falę radości. ożywieni z martwych nie mieli zbyt dużych wymagań co do serwowanego im humoru.

nekromanta uciszył motłoch, unosząc dłoń. Przypominające rżenie hien odgłosy ucichły, jakby ucięte nożem.

Page 49: Herbasencja - Grudzien 2014

49Grudzień 2014

– wyświadczysz mi przysługę.foma skinął głową. Był gotów wskoczyć w ogień dla mężczyzny, który uwolnił go od wiecznych

cierpień wypełnionych psim mlaskaniem.– nie lubię rozgłosu – mówił nekromanta. – zarżnij swojego kolesia, Judasza, który odsprzedał

mi twoją duszę. kiedy już się z nim uporasz, rób co chcesz, nie chcę cię widzieć nigdy więcej na oczy!foma zgodził się potulnie jak baranek.zastanawiał się, czy mózg Jakima będzie smaczny.

***

Minął tydzień, odkąd Jakim powrócił do wioski.Tanja nie przespała ani jednej nocy od tamtego, pamiętnego dnia. nad ranem, kiedy pierwsze

krwawe promienie słońca próbowały przebić się ponad horyzont, popadała w coś na kształt letargu – była zawieszona między jawą a snem. słyszała wszystko, co się wokół niej działo, lecz dochodzące dźwięki wydawały się przytłumione, jakby w uszach miała grubą watę. leżała bez najmniejszego ruchu, a jej oddech i serce zwalniały, niemal zatrzymując się na wieki.

To nie był zdrowy, normalny sen.czasami słyszała wewnątrz umysłu ciche, jękliwe głosy. foma błagał, by troszczyła się o dzieci.

nieżyjąca matka złorzeczyła, że widzi, co Tanja robi ledwie w kilka dni od śmierci męża. z rzadka odzywał się również nieznajomy mężczyzna, lecz on śmiał się jedynie zimnym i nieprzyjemnym głosem. kobieta wiedziała, że to szatan naśmiewa się z jej cierpień.

wrażeniom dźwiękowym towarzyszyły obrazy – zwiewne, jakby utkane z dymu twarze, któ-re otwierając szeroko usta w niemym grymasie rozpaczy, wirowały na tle aksamitnej czerni zaciśniętych powiek Tanji.

impulsy z realnego świata mieszały się w umyśle kobiety z owymi makabrycznymi fantasmago-riami, przeciągając długie godziny nocnego czuwania do nieskończoności.

dzieciaki chrapały, śpiąc ściśnięte na wąskim łóżku, a gruba kołdra unosiła się i opadała w rytm ich oddechów niby szare smoczysko o trzech brzuchach. Tanja i Jakim leżeli pod cienkim, podzi-urawionym kocem, na który zarzucali dla dodatkowego ciepła wszelkie stare łachy, jakie udało się im uzbierać. za łoże służyły im zszyte do kupy worki, wypełnione starym sianem, słomą, liśćmi, trocinami i Bóg wie czym jeszcze. w odmętach bezkształtnego tworu poruszały się i szeleściły nie-uchwytne dla ludzkiego oka żyjątka, może przerośnięte karaluchy, a może szczury.

nad izbą unosił się przyprawiający o zawrót głowy zapach suszonych grzybów.Tanja oddała się Jakimowi już pierwszej nocy po jego powrocie.wiedziała, że prędzej czy później, za jej zgodą czy bez, dojdzie do zbliżenia, więc wolała mieć ten

poniżający moment jak najprędzej za sobą. Jakim był od niej dobre pięć lat młodszy; wątłej postawy ciała i z ogromnym jak kartofel nochalem w ogóle nie pociągał Tanji. na dodatek chłopak odczuwał wyraźną awersję do kąpieli, przez co nieprzerwanie roztaczał dokoła fetor zestarzałego potu.

Jednak miał teraz zająć miejsce fomy, zostać głową rodziny i gospodarzem domu, zatem Tanja musiała podporządkować się mu nocami w łóżku, nie bacząc na obrzydzenie, żenujące poniżenie i smutek.

dla dzieci, dla przetrwania.czy Jakim czerpał z conocnego pożycia jakąkolwiek przyjemność? nie wiedziała. całymi dnia-

mi wydawał się być nieobecny umysłem i ciągle wypatrywał czegoś nieuchwytnego, ukrytego za fasadą rzeczywistości, co potrafił dojrzeć tylko on jeden. dopiero na sam koniec stosunku, tuż przed finałem, stękał gardłowo, przypominając bardziej człowieka dławiącego się, aniżeli unoszo-nego rozkoszą. Tanja zaciskała wtedy pięści i modliła się, by nie obudziło się żadne z dzieci.

Postanowiła, że nie urodzi Jakimowi ani jednego potomka i przynajmniej w taki sposób do-chowa wierności fomie, który był jej pierwszą i zapewne ostatnią miłością.

dlatego Jakim brał ją tylko od tyłu.

Page 50: Herbasencja - Grudzien 2014

50 Herbasencja

za pierwszym razem bolało, lecz zniosła to dzielnie. kiedy próbował posiąść ją w normalny sposób, tak jak przystało mężowi, zaciskała mocno uda i stanowczym ruchem dłoni cofała jego zapędy i kierowała ku miejscu, które nie groziło poczęciem dziecka. na szczęście nie protestował, nie próbował wziąć jej gwałtem.

upadlająca Tanję czynność nie trwała długo. Już po kilku, kilkunastu zapalczywych i pozbawio-nych delikatności pchnięciach czuła na swoich pośladkach gorące krople potu Jakima, a na plecach i szyi lepiące się nitki śliny. nigdy nie patrzyła na twarz chłopaka, bała się tego, co mogłaby na niej ujrzeć. zaciskając powieki, wpychała głowę w worki i nasłuchiwała biegających wewnątrz kara-luchów oraz myszy, starając się nie dopuszczać do siebie cichego klaskania dobywającego się z tyłu.

Po wszystkim Jakim padał obok kobiety jak kłoda, obracał się bokiem i w chwilę później, bez słowa, zapadał w sen.

A Tanja czuwała aż do świtu, pogrążając się w delirycznych zwidach i omamach słuchowych. nawet przez moment nie zastanawiała się nad tym, czy przypadkiem nie zwariowała...

rozpamiętywała przeszłość i z niepokojem patrzyła w przyszłość, kolejne dni wypełnione pustką o zapachu suszonych grzybów oraz bezsenne noce przerywane upokarzającą miłością. chociaż co to za miłość, zwykłe dawanie dupy za cenę kilku suszonych grzybów dziennie!

foma chciałby, żeby tak było... dla dzieci.Ale czy chciałby takiego życia dla Tanji?słoma wymieszana z sianem i trocinami potrafi przyjąć zadziwiająco wiele rozlanych

w ciemnościach, gorzkich łez.

***

nie tylko Tanja miała tamtego tygodnia kłopoty ze snem.Pierdoła Jurij sterczał całymi nocami przy oknie, a odsypiał za dnia na ławeczce, ściskając w dłoni

osiołka najświętszej Panienki i pokładając wiarę w tym, że zły nie zaatakuje przy słonecznym świetle. wieczorami dziadyga zbierał stuletnie gnaty i szedł powolutku do chatki, gdzie wyjmował z zaku-rzonej skrzyni dziesiątki krucyfiksów i rozstawiał je po izbie. Tak rozpoczynało się conocne czuwanie.

osiołek, którego Jurij uważał za magnum opus swojej rzeźbiarskiej kariery, zajmował zaszczytne miejsce przy samiutkim oknie. szyję zwierzęcia zdobił miniaturowy wieniec upleciony z badyli, ja-kie na jesieni wiedziony intuicją dziadyga uzbierał i zasuszył. wyschnięte ziele może nie pachniało zbyt przyjemnie, ale wyglądało nienajgorzej, tak przynajmniej uważał Jurij.

oczy stulatka najlepsze czasy miały już dawno za sobą, lecz to właśnie one – o pożółkłych białkach ozdobionych siateczką spłowiałych żyłek – potrafiły dostrzec w wiosce rzeczy najcie-kawsze i najniezwyklejsze. To one przecież jako pierwsze dojrzały powrót Jakima.

A teraz jako pierwsze spostrzegły wracającego do domu fomę.Jurija zdjęła zgroza tak niewypowiedziana, że z trudem zmuszał starcze ciało do kolejnych

oddechów. Patrzył na wlokącą się po rozmokłej drodze postać i miał wrażenie, jakby znalazł się w przedsionku piekła.

widział koźle kopyta i długi, cienki ogon. diabeł nie miał co prawda rogów, lecz posiadał coś o wiele bardziej przerażającego...

szatan przybrał oblicze fomy. znajoma Jurijowi twarz przedstawiała się w księżycowym po-blasku niby najpaskudniejsza maszkara, a w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, skrzyły się szkarłatne ognie.

i te kopyta! A ten ogon!Pierdziel dostał drgawek tak silnych, że chyba tylko cudem utrzymał się na starym taborecie

i nie upadł na klepisko, łamiąc sobie gnaty. nieświadomy niczego prócz pary rozżarzonych ślepi, Ju-rij zaciskał powykręcane reumatyzmem palce na figurce osiołka i podgryzał bezzębnymi dziąsłami wianuszek z zasuszonych badyli. nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, co robi.

Trwał na posterunku aż do świtu.

Page 51: Herbasencja - Grudzien 2014

51Grudzień 2014

kiedy krwawe słońce wyłoniło się zza horyzontu, dziadyga odłożył osiołka i powstał z cnot-liwym zamiarem powiadomienia wszystkich mężczyzn w wiosce o zaobserwowanej sensacji.

Jurijowi nie było pisane jednak dojść choćby do progu izby.Po kilku krokach runął jak długi, nie czując nóg. kilka chwil później paraliż dopełzł do serca,

które zabiło po raz ostatni po blisko stuletniej służbie.Śmierć Jurija uznano za nic nadzwyczajnego, dziad miał w końcu swoje lata. nikt nie zwrócił na-

wet uwagi na osiołkowy wianuszek, który zdradzał wyraźne ślady obćlamania przez bezzębne dziąsła.nekromanta pewnie zauważyłby ten, wydawałoby się nieistotny, szczegół.A potem zaśmiałby się w głos.

***

Jakim śnił o obozie pośród nieznanych, leśnych ostępów. wokół ledwie dymiącego ogniska, które nie rzucało niemal w ogóle światła, siedzieli niemcy.

waffen-ss, oddział podobny temu, jaki obszabrowali wraz z fomą podczas ostatniego, wspól-nego wypadu.

naraz w mroku między drzewami rozbłysły dziesiątki czerwonych oczu, a nocną ciszę przerwało mlaskanie dobywające się z trupich ust. w tle akompaniowały mu pomruki głodnych brzuchów.

– khy – stęknął chłopiec, wyrywając się z niespokojnego snu.wypluł na klepisko kwaśną, lepką ślinę i poprawił skotłowane szmaty, które musiał zrzucić

z siebie, śniąc dziwaczny koszmar.Trupie usta... skąd, u licha, takie skojarzenie? dlaczego śnił o ss? cóż znaczył fakt, że okradał

ich zwłoki i obcinał szwabom palce? Jakie miało to znaczenie w porównaniu z wyrzutami sumie-nia, które nękały go po śmierci fomy?! czym było parszywe ss w porównaniu do goryczy, jaką musiał oglądać dzień w dzień na twarzy Tanji?! foma, dlaczego, kurwa, foma umarł?! on jeden wart był więcej niż dziesięć oddziałów śmierdzących szkopów! To o nim powinien śnić! To jego powinno ukazywać mu w koszmarach udręczone sumienie!

– obyście zdechli – burknął w ciemność, nawet nie zdając sobie sprawy, że życzenie spełnia się w tym właśnie momencie przy salwach śmiechu nekromanty i pożądliwym mlaskaniu zmartwychwstańców.

Jakim spojrzał na Tanję. oddychała płytko, a pod zamkniętymi powiekami dało się dojrzeć cha-otyczne i szybkie ruchy gałek ocznych. usta miała ściśnięte w ciup, na policzku drgał jej miarowo mięsień. nie spała – płynęła pośród oceanu zwidów i omamów – lecz Jakim nie miał o tym pojęcia. Tak jak o wielu innych rzeczach zresztą. nie był doświadczony w arkanach miłości, więc nawet nie domyślał się, że „żona“ zamiast swej kobiecości oddaje mu tylko znajdującą się po sąsiedzku imitację, z której nigdy nie zrodzą się dzieci.

ułożył się z powrotem na ulubionym boku i przymknął powieki.wtedy usłyszał donośne burczenie czyjegoś głodnego brzucha.– kurwa – zaklął, siadając na posłaniu. spodziewał się, że kuszący aromat suszonych grzybów

sprowadzi w końcu kłopoty; że komuś z wioski puszczą nerwy i spróbuje ukraść pożywienie. Miał nadzieję, iż nie dojdzie do bójki, szczególnie późną nocą, kiedy o wiele łatwiej wyjąć zza pazuchy nóż i zrobić z niego użytek, aniżeli za dnia, ale był na to przygotowany.

chwycił długi, żelazny pręt, który znalazł rok wcześniej opodal wraku niemieckiego bombowca. Poczuł się odrobinę pewniej, broń pozwalała utrzymać przeciwnika na dystans wystarczająco dale-ki, by nie obawiać się ani noża, ani młotka.

– kim jesteś? – spytał, zwracając się do pogrążonej w ciemnościach izby. czy ktoś stał przy łóżku dzieciaków, czy to tylko złudna gra cieni?

wtem w mroku rozbłysły dwie szkarłatne iskry, dokładnie na wysokości oczy niewyraźnej postaci.Ponownie rozległ się przeciągły pomruk głodnego brzucha.Tanja stęknęła cicho, lecz wydawała się nadal pogrążona we śnie, a któreś z dzieciaków pierdnęło

głośno, może na cześć konającego kilka chatek dalej pierdoły Jurija.

Page 52: Herbasencja - Grudzien 2014

52 Herbasencja

dłoń, którą Jakim zaciskał na kawałku żelastwa, pokryła się zimnym potem. nogi chłopca ugięły się w kolanach, ale udało się mu ustać.

ciemna postać poczęła zbliżać się ku Jakimowi, czemu towarzyszył dziwny stukot, jakby o kle-pisko uderzał kostur schorowanego starca.

lub diable kopyta.chłopiec zrozumiał, że jeśli da się ponieść panice, dostanie niezłe lanie, a najprawdopodobniej

zginie. Jedyną szansą pozostał atak – szybki i stanowczy.Jakim zerwał się na równe nogi. chwytając pręt obiema dłońmi, wziął potężny zamach i uderzył

na oślep, wykorzystując pełny impet ciała.usłyszał ciche pacnięcie, podobne do odgłosu, jaki wydaje dłoń zabijająca komara na nagiej

skórze. ułamek sekundy później rozpędzony pręt zatrzymał się tak gwałtownie, że mięśnie rąk Jakima przeszyła paraliżująca błyskawica bólu. Poczuł się, jakby ktoś miażdżył mu palce i przedra-miona. zatoczył się w bok, lecz uniknął upadku.

do nozdrzy mężczyzny dotarł mdły odór zgniłego mięsa. Para rozżarzonych szkarłatem ślepi znalazła się na tyle blisko, że można było dostrzec oświetlane przezeń, oślizgłe wnętrza oczodołów.

Jakim próbował wyszarpnąć pręt, ale ten ani drgnął.Trzymała go koścista dłoń o nadludzkiej sile. Prezentowała się blado na tle ciemności, lecz

zdawała się znajoma.Tylko najmniejszy palec był czarny jak węgiel. wyglądał, jakby przeżarła go gangrena lub został

spalony w ogniu.nim Jakim poukładał wszystkie fakty do kupy, mocując się bezradnie, by odzyskać broń, na jego

skroń opadł niszczycielski wręcz cios.usłyszał jeszcze chrzęst własnego ucha i przez chwilę widział frunące przed sobą kropelki krwi,

pochodzącej niewątpliwie z tętniących ostrym bólem ust, a potem sam pofrunął przez mrok, zatrzymując się z potwornym rumorem na ścianie izby. nawet nie zauważył, kiedy wypuścił z dłoni żelazny pręt.

odkleił się od zimnego muru i opadł bezwładnie na klepisko. Pod czaszką rozbrzmiał mu de-moniczny koncert setek dzwonów, który atakował mózg, zadając fizyczny ból. rwało go w barku, biodrze i kolanach, nie wspominając o lewej połowie głowy. Miał obawy, że oberwał wystarczająco, by do końca życia uśmiechać się tylko prawym półgębkiem.

o ile kiedykolwiek jeszcze zdarzy się mu powód do uśmiechu.Próbował się podnieść, lecz zanim uzyskał choćby najmizerniejszy efekt, tajemniczy napastnik

złapał go za fraki i począł ciągnąć przez izbę.Jakim zapierał się rękami i nogami, uderzał, kopał i skomlał o litość. zechciał nawet ugryźć

przeciwnika. wszystko na próżno. stalowy uchwyt na jego karku nie poluzował się ani odrobinę, a intruz szedł niezmordowanie w kierunku drzwi.

coś zimnego i mokrego obijało się raz po raz o potylicę Jakima, a tuż przy uchu słyszał burcze-nie głodnego brzucha i stukot diablich kopyt.

Były szabrownik nie wiedząc nawet jakim sposobem, znalazł się ponownie w powietrzu i wyleciał za próg chatki. Gruchnął na rozmokłą ziemię, turlał się dłuższą chwilę po oślizgłym błocku, wresz-cie zatrzymał się w pozycji półleżącej na plecach.

Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetlały nieśmiało drzwi domu Tanji i dzieciaków. co z nimi? czy zobaczy je jeszcze żywe?! Jakim charczał spazmatycznie, żebra paliły go żywym ogniem. czuł ciepłą krew spływającą ze skroni w rytm przyspieszonego tętna.

Już miał podnieść się na równe nogi i bronić Tanji, a przynajmniej powziąć taką próbę, kiedy jego rozbiegany, wylękniony wzrok zatrzymał się na starym znajomym.

dosłownie dwa kroki przed nim, w kałuży mętnej wody, stał bury kundel – bez wątpienia ten sam, który pałaszował z niewysłowioną rozkoszą mózg ss-mana, a potem flaki fomy.

Pies wpatrywał się w Jakima parą wygłodniałych oczu i dyszał ciężko. na pysku miał jeszcze ślady zakrzepłej krwi, a z przepastnej paszczy pełnej ostrych kłów zwieszał się długi, różowy jęzor. ogon merdał w jakże znany chłopcu sposób – sposób ociekający wręcz demoniczną radością.

Page 53: Herbasencja - Grudzien 2014

53Grudzień 2014

– Ty! – wrzasnął Jakim, bryzgając dokoła kropelkami krwi. oczy niemal wyszły mu z orbit, a serce zabiło jeszcze szybciej, tym razem nie ze strachu, ale z bezgranicznej wściekłości.

w tym samym momencie od strony chatki rozległo się ciche gwizdanie.kundel odpowiedział nieśmiałym szczeknięciem, a Jakim poczuł jak świat wali się mu na głowę

i spycha w najgłębsze, cuchnące siarką otchłanie piekła.na progu chatki stał foma.To on był skrytym w mroku izby napastnikiem o nadludzkiej sile.To jego oczy lśniły szkarłatną iskrą.To najmniejszy palec jego dłoni wyglądał, jakby ktoś spopielił go w ogniu.wyglądał tak...wyglądał tak, bo Jakim oddał go nekromancie!Po policzkach chłopca bezgłośnie pociekły strumienie łez, a z gardła dobył się cichutki jęk.foma zaś rzekł po prostu:– zmartwychwstałem.i ruszył ku przyjacielowi powolnym, lecz stanowczym krokiem żywego trupa.

***

– zmartwychwstałem.Głos wydawał się pusty i martwy, wyzbyty wszelkich emocji, jakiegokolwiek radosnego echa

po dawnym życiu. Pojedyncze sylaby skrzypiały jak żelazne drzwi prowadzące do starej, zatęchłej krypty. dźwięk ten kojarzył się z trącymi o siebie kośćmi.

Twarz fomy również nie zdradzała żadnych uczuć. wyglądała, jakby ktoś nawlekł skórę na czaszkę szkieletu. oblicze było nienaturalnie szerokie i wygładzone w dziwaczne, nieco zniekształcone rysy.

Puste oczodoły świeciły blaskiem szkarłatnych ogników.kurtka mężczyzny zdawała się jeszcze brudniejsza niż przed jego śmiercią. w okolicy brzucha zwisały

ledwie kawałki postrzępionego materiału, spod których przedzierał widok rozerwanych wnętrzności fomy. skłębiona masa kiszek pyszniła się zdumiewającą mieszaniną różu, czerwieni i żółci.

koniec jelit zwisał na zewnątrz. Pogryziony psimi kłami flak powiewał na wietrze niby diabelski ogon.foma wyglądał na o wiele niższego, niż był za życia. działo się tak za sprawą nóg, które zostały

skrócone przez gąsienicę czołgu.foma nie chodził na stopach.nie mógł na nich chodzić, bo je stracił.Poruszał się na groteskowo wygiętych, połamanych piszczelach. ubrudzone błotem kości

przypominały kopyta, a stukocąc o twarde klepisko, wydawały niewątpliwie odgłos identyczny koźlemu chodowi.

ciało Jakima sparaliżowała śmiertelna zgroza.nie poruszył się nawet wtedy, gdy foma przeszedł po nim w tę i z powrotem, dziurawiąc go

swymi piszczelami.nie czuł bólu, tylko coraz dotkliwszy chłód, kiedy krew wyciekała przez szerokie otwory

w klatce piersiowej i udach.Gdy foma wbił piszczel w oko Jakima, ten zadygotał w gwałtownej konwulsji niczym rażony

prądem, a sekundę później już nie żył.nikt nie obciął mu palca i nikt nie zżarł jego ciała, choć w okolicy były przynajmniej dwie istoty,

które miały niepohamowaną ochotę na taki smakołyk.Jakimowi nigdy nie było dane zmartwychwstać.Jak każdemu Judaszowi zresztą.

***

Page 54: Herbasencja - Grudzien 2014

54 Herbasencja

Tanję obudził cichutki szloch.ziewnęła przeciągle i wstała z łóżka, lekko dziwiąc się nieobecnością Jakima.nie obeszło jej to szczególnie.– co się stało?Pavel, najmłodszy z trójki dzieci, siedział zasmarkany i pochlipywał. drżącym palcem wskazał

na coś za plecami Tanji.obróciła się i ujrzała szkarłatną smugę, biegnącą ukośnie przez niemal całą ścianę. dotknęła

cieczy czubkami palców i skosztowała.krew.czując narastający niepokój, podbiegła do okna. Przez pół nocy dręczyły ją okropne wizje

i majaki. szachraj skryty na samym dnie serca podszeptywał jej, że widziadła wcale nie były ułudą.Były prawdziwe.Tanja wyjrzała na zewnątrz.rozciągające się aż pod las, rozmokłe i nieobrobione pola zdawały się być skąpane w posoce.

kula wschodzącego słońca przezierała przez szczyty drzew i barwiła krajobraz, upodabniając go do piekła z biblijnych wizji.

Przez ugory szła dziwaczna postać, rzucająca za sobą długi cień. nogi osobnika wydawały się zdeformowane, jakby kolana zginały się na opak, nie w tą stronę, co trzeba.

zupełnie jak u kozy...wokół sylwetki powiewał długi i cienki obiekt przywodzący na myśl wstęgę lub ogon.Mniejszy kształt, chyba pies, uganiał się za ową wstęgą, merdając radośnie ogonem i daremnie

podskakując raz po raz, by dosięgnąć celu.Tanja przeżegnała się zamaszyście.do tego poranka nie wierzyła w szatana ani inne dziwadła. nigdy nie przypuszczałaby, że zoba-

czy złego na własne oczy.najbardziej zaskoczył ją jednak pies.Pies, który bawił się z ogonem szatana.

***

Pogrzeb Jakima odbył się dwa dni później. Pochowano go w bezimiennej mogile, ozdobionej tylko krucyfiksem, który znaleziono w chatce innego nieboszczyka – Jurija.

Tanja i dzieciaki przeżyły ledwie rok dłużej. rodzina nie poradziła sobie z kolejną zimą i ponow-nym atakiem głodu, który posłał tamtego roku do grobów niezliczoną ilość istnień.

zmartwychwstańcy dobili ostatnich ss-manów znajdujących się na terytorium zsrr.Potem ślad po nich zaginął. Tak samo jak po fomie. nie znajdziecie na ich temat ani jednej

wzmianki w powojennej historii świata.nekromanta żył długo i szczęśliwie.

Wieki później Foma usłyszał ostatni dźwięk, jaki pragnąłby usłyszeć na łożu śmierci.Mlaskanie. Mlaskanie, chłeptanie i siorbanie.

Page 55: Herbasencja - Grudzien 2014

55Grudzień 2014

Marianna Szygoń(Marianna, Salamandra)Pisze dla przyjemności. Głównie własnej, choć zdarza się czasem, że trafi w gusta czytelników. dotąd nie założyła konta na face-booku, co czyni z niej postać równie fikcyjną, jak bohaterowie jej amatorskich opowieści. urodziła się w tym samym roku, w którym w emilcinie rzekomo wylądowało ufo, ale fakt ten pozostaje bez wpływu na jej życie i twórczość. Przynajmniej taką żywi nadzieję.

nosicieleBraunPrzybył, zanim zdążyli zabrać zwłoki. Jego minikopter samoczynnie wylądował wśród innych,

większych maszyn. Przed wejściem do wirtualnego namiotu, zagradzającego drogę ku miejscu katastrofy, Braun w milczeniu podstawił prawe przedramię pod czytnik czipów osobistych. znudzony strażnik, przyjrzawszy się wyświetlonym na ekranie informacjom, podniósł na przybyłego zdziwiony wzrok, po czym skwapliwie skinął głową i gość wszedł do środka. Gdy wewnątrz jakiś ponury technik beznamiętnie poprosił Brauna o rejestrator, agent bez słowa wydobył z małego, mieszczącego się w kieszeni pudełka „Trzmiela”, mikrodron rejestrujący, i pozwolił pokryć go niewidoczną powłoką antykontaminacyjną. zanim opuścił namiot, kazano mu założyć kombinezon ochronny, po czym bez przeszkód dołączył do grupki podobnie odzianych specjalistów, z dystansu przyglądających się wrakowi.

uruchomiwszy rejestrator jednym dotknięciem, pozwolił, by automat nieśpiesznie oderwał się od dłoni i uniósł w powietrze. „Trzmiel” poszybował nad miejsce katastrofy, gdzie działało już kilka podobnych maszyn różnych służb, a Braun spokojnie zajął się wymianą uprzejmości ze znajomymi z biura badającego wypadki lotnicze. kilku agentów planetarnej komórki śledczej przyglądało mu się z niechęcią, nie odważyło się jednak wyrazić jawnego niezadowolenia. znowu będzie mieszał, zdawały się mówić ich spojrzenia, choć w obecności Brauna na miejscu wypadku nie było nic niezwykłego. katastrofy, takie jak ta, zdarzały się nader rzadko i zwykle okazywały się wynikiem przestępstwa, naturalną wydawała się więc współpraca różnych służb.

Bystrym oczom maszyn rejestrujących nie mógł ujść żaden szczegół, nie przeszkadzano im zatem. dopiero, gdy ostatni z „Trzmieli” zakończył pracę, na miejsce wypadku wkroczyli sanitariusze. Ten etap Brauna zbytnio nie interesował, zbieranie zwłok nie należało do zajmujących zajęć, wiedział zresztą, że przeglądając nagrania i tak nie uniknie ich widoku. ciekawe, że do tej pory nie opracowano automatów, które wykonywałby tę niewdzięczną robotę za człowieka, myślał, zdejmując kombinezon i czekając na usunięcie powłoki ochronnej z rejestratora. Pożegnawszy znajomych kiwnięciem głowy, wrócił do minikoptera. wybrał współrzędne centrum; gdy tylko maszyna wystartowała, poczuł lekkie mrowienie w uchu, oznaczające nadchodzącą rozmowę. westchnął przeciągle, zanim odebrał połączenie. zarząd się niepokoił, to zrozumiałe, obawa przed nowymi zamachami spędzała sen z powiek hinduskim włodarzom planety, ale gdyby chodziło tylko o zwykły terroryzm, nie wzywano by Brauna, wystarczyliby tępi policjanci z planetarnej komórki śledczej. cała historia musiała mieć drugie, brudne dno.

science fiction

Page 56: Herbasencja - Grudzien 2014

56 Herbasencja

zarząd zapewne dobrze wiedział, jakie; zadanie Brauna polegało głównie na tym, by nie dowiedział się nikt więcej.

***

zatrzymał się w centralnym punkcie niewielkiego pomieszczenia projekcyjnego. wydobył z kieszeni „Trzmiela”, a gdy dron rozjarzył się w jego dłoni bladym błękitem, na chwilę przymknął oczy. nie przepadał za momentem materializacji, interwałem pomiędzy zniknięciem pustych ścian a pojawieniem się, z początku chybotliwego, drgającego niepewnie, zarejestrowanego przez automat obrazu. odczekał chwilę; gdy uniósł powieki znajdował się już w środku doskonałej iluzji miejsca katastrofy. Mógł nawet bez obaw dotknąć każdego z martwych ciał, ale rzadko zdobywał się na takie poświęcenie. nakazał programowi oznaczyć je jaskrawym kolorem, w podobny sposób wyróżnił także fragmenty rozbitej maszyny. długo, uważnie rozglądał się wokoło, oceniając sytuację, zanim zażądał od programu przeprowadzenia symulacji wypadku. Przez potrzebną na obliczenia, krótką chwilę nie działo się nic; urządzenie przygotowywało tę część przedstawienia, która zawsze fascynowała Brauna najbardziej. Porozrzucane bezładnie fragmenty ciał i maszyny w jednym momencie drgnęły i uniosły się w powietrze, jednocześnie stając się bardziej przejrzystymi, mniej rzeczywistymi, po czym, jak na zwolnionym, odtwarzanym do tyłu filmie, podążyły w jedno miejsce, na powrót stając się lądującą maszyną. wtedy Braun jednym ruchem dłoni zatrzymał animację, a gestem, przypominającym leniwe pchnięcie oddalił od siebie obraz na tyle, by przyjrzeć się katastrofie z szerszej perspektywy. wznowił animację i hiperkopter na jego oczach z impetem uderzył o grunt, sunął, trąc podłożem o skały, zanim rozpadł się na kilka części. dopiero po kilku sekundach największy z fragmentów kadłuba stanął w ogniu, płonął jednak niespiesznie, bez potężnych wybuchów, jak przystało na wykonaną z trudno palnego kompozytu, bezpieczną maszynę. Śledczy cofnął symulację do momentu tuż przed upadkiem, ale tym razem przybliżył obraz tak, że sam znalazł się w środku transportowca i długo przyglądał się trzem, siedzącym w fotelach postaciom. dopiero po nakazał programowi dodać kolejną parę, tę, która przeżyła katastrofę, a komputer posłusznie wypełnił puste miejsca. Postacie owe natychmiast zaczęły pulsować czerwonym, ostrzegawczym kolorem; Braun dobrze wiedział, co to znaczy. Tych dwoje nie miało żadnych szans na ocalenie, paradoksalnie, przeżyć mógłby przy sporej dozie szczęścia tylko jeden z pasażerów, którzy w rzeczywistości okazali się martwi.

ocaleni do tej układanki nie pasowali.

Lopez ocknął się obolały. zdziwił go pulsujący szum, zdający się dobiegać zewsząd, ale nie zdobył

się jeszcze na to, by poszukiwać innego źródła, niż własna, ciężka głowa. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się tępo w leniwie sunące po niebie, rzadkie, szarawe obłoki. Głęboko wciągnął przesycone wilgocią powietrze, jednak ćmienie w zbitych żebrach nie pozwoliło na równie długi wydech, zakaszlał więc tylko, czując palenie w gardle, zdartym jakby od potężnego wrzasku. coś cisnęło go w plecy; poruszył palcami prawej dłoni nieznacznie, czując że stawiają niezrozumiały opór, niczym skrępowane. uczucie paraliżu zniknęło chwilę później, przechodząc w ostry, przeszywający całe ramię ból. złamana, pomyślał z przerażeniem, zanim, oblewając się obficie potem, zdołał unieść rękę do oczu, z zaskoczeniem odkrywając brak jakichkolwiek urazów.

ręka po prostu ścierpła; przemijające zaburzenie krążenia, nie złamanie, odetchnął z ulgą.dopiero teraz wyczuł w powietrzu duszący swąd palonego kompozytu, osiadający wraz z dymem

na twarzy, nadający spieczonym wargom gorzkawy posmak. Powoli nabierał odwagi, by wstać. nie przyszło mu to tak łatwo, jak się spodziewał; zesztywniałe mięśnie i obolałe kości pozwoliły tylko niezdarnie przewrócić się na bok. skronie ponownie zrosił pot, mężczyzna zacisnął szczęki, by nie wrzasnąć z bólu, ale w tej samej chwili ktoś pomógł mu usiąść, wsunąwszy ręce pod jego pachy.

zaskoczony, najpierw zerknął na szczupłe, śniade palce, by następnie ostrożnie odwrócić głowę i spojrzeć w czarne, błyszczące jak w gorączce oczy nieznajomej. zanim rozluźniła uścisk, zauważył

Page 57: Herbasencja - Grudzien 2014

57Grudzień 2014

na jej dłoni czerwone smugi, po czym przeniósł wzrok na rękaw garnituru, dostrzegając pstrzące głęboką czerń materiału, ciemne plamy.

– krew – jęknął. – To nic – odparła prędko, nieszczerze.z trudem przypominał sobie transportowiec, na pokładzie którego miał podróżować. dokąd?

Tego nie potrafił sobie przypomnieć. oszołomiony, zakasłał donośnie.– Hiperkopter? – spytał cicho, łapiąc powietrze.– rozbity – wyjaśniła posępnie. Poruszył się niezgrabnie, zamierzając wstać. i tym razem mu pomogła, ale nogi ugięły się pod

nim, natychmiast po tym, jak ośmielił się wyprostować kolana. znów zalazł się na czworakach; dopiero, wtedy odważył się spojrzeć przed siebie.

oniemiał. długo patrzył na rozbitą maszynę, ledwo odróżnialną od majaków zatruwających skołowany umysł i świetlnych widziadeł szalejących pod drgającymi, ciężkimi powiekami. w końcu otarł załzawione oczy brudnym rękawem i poczuł swąd. Pożar... szczegółów lotu nie pamiętał; właściwie nie pamiętał nic.

Powoli przeniósł wzrok na kobietę, lustrując całą jej postać. klęczała, z pośladkami opartymi o pięty. nosiła żółty kombinezon służby technicznej. choć mocno umorusany sadzą, pozwalał jeszcze na odcyfrowanie z naszywki na piersi nazwiska singh. Mężczyzna zmarszczył brwi, bezskutecznie poszukując śladu po jakimkolwiek wcześniejszym ich spotkaniu. im głębiej sięgał, na tym częściej trafiał na mur niepamięci; strzępy wspomnień, niejasne i pomieszane, rwące się w najmniej spodziewanych momentach, wprawiły go w zakłopotanie. uniósł ręce do twarzy i objął dłońmi skronie.

– kim jestem? – wyszeptał bezradnie.skonsternowana singh otworzyła szeroko oczy. nie pamiętasz, zdawała się pytać przerażonym

spojrzeniem.– organizujesz pogrzeby – odparła. – Przedstawiłeś się jako Tony lopez. Tylko tyle wiem.westchnął ciężko. lopez, nazwisko znajome, a jednak obce. nie wzbudzało żadnych emocji.

***

Tomalę wywołano do dyżurki w trybie pilnym; wściekły, bo dopiero co zdążył się położyć po całonocnym dyżurze, wpadł do pokoju odpraw z przekleństwem na ustach. Gdy usłyszał, z czyjego powodu „góra” zarządziła alert, zaklął jeszcze raz, krócej i dosadniej, po czym szybko ugryzł się w język, ale Peter kovács nie mrugnął nawet okiem.

– nawet uwzględniając opóźnienia, powinni dotrzeć do centrum godzinę temu – oznajmił dyżurny, z uwagą przyglądając się reakcji kolegi. – nie odpowiadają na wezwania. Transponder milczy; spodziewają się najgorszego. ośrodek opuścili o świcie. – kovács zakreślił palcem okrąg na wyświetlonej w powietrzu mapie, odpowiadający w przybliżeniu rozległej wyżynie, po czym wskazał pulsujący czerwienią punkt na wskazywanym obszarze. – Tu meldowali się ostatni raz.

– centrum nie wymaga od nas niczego więcej, poza stanem podwyższonej gotowości. Poradzisz sobie sam. do czego ja jestem ci potrzebny? – warknął Tomala, czując jednak wzbierający niepokój.

– Przysłali listę pasażerów, Jerry.– co z tego?kovács zatopił w twarzy kolegi uważne spojrzenie, nie zamierzając przegapić żadnego, nawet

mimowolnego skurczu mięśnia.– na pokładzie była też ona – oznajmił. – singh. Tomala drgnął; zawahał się na mgnienie oka, zanim odparł, pozornie obojętnie:– co z tego?– sądziłem, że chciałbyś o tym wiedzieć.– nie jesteś tu od sądzenia – mruknął obcesowo, ale zamiast wyjść, zajął miejsce za konsolą

komunikacyjną. coś, co z całych sił zamierzał zachować w sekrecie, najwyraźniej stało się zupełnie jawne; daremnie się łudził, że uda mu się ukryć przed Peterem ten związek. – To pewne?

Page 58: Herbasencja - Grudzien 2014

58 Herbasencja

– Tak. Potwierdziła to placówka na lakszmi.na chwilę zapadła cisza; mężczyźni nawzajem unikali swego wzroku. Tomala wywołał na

wirtualny ekran, udostępnione przez centralę, najświeższe satelitarne zdjęcia obszaru, nad którym przebiegał korytarz powietrzny z lakszmi do centrum. zgodnie z komunikatem z „góry”, na żadnym z nich nie odnaleziono śladu po zaginionym transportowcu, ale Tomala nie uwierzył automatom. nakazał komputerowi przeszukać fotografie i wyodrębnić wcześniej nieobecne na tych terenach ślady maszyn. Po jaką cholerę Ami leciała do centrum, zżymał się w myślach, czekając na wyniki.

– nie ma ich tam. – usłyszał głos dyżurnego. – Jakby rozpłynęli się w powietrzu.– Bzdura. Musieli zejść ze ścieżki.– wiesz, że przy lotach automatycznych to mało prawdopodobne.– wiem, ale to jedyne logiczne wyjaśnienie – warknął Jerry. – Transportowce potrafią

samodzielnie zmienić trasę przy niesprzyjającej pogodzie. – Tyle, że pogoda ostatnio sprzyjała – zauważył przekornie dyżurny.zanim Tomala odpowiedział, na środku ekranu wykwitła błyszcząca ikona nadchodzącej

wiadomości, oznaczona czerwonym, priorytetowym kolorem.– centrum prosi o nasze „sokoły” – powiedział kovács, zanim Jerry zdążył odczytać wiadomość. Tomala pokręcił ponuro głową. To mogła być zwykła prośba, proceduralna gra na zwłokę, albo znak,

że „góra” znalazła hiperkopter. wstrzymując oddech, oczekiwał następnej wiadomości, ale w tej samej chwili zabrzęczał automatyczny sygnał, oznaczający, że komputer skończył bezowocne przeszukiwanie zdjęć. Żadna nowa wiadomość nie nadeszła; Tomala powoli odwrócił fotel w stronę dyżurnego.

– odpowiesz im, że wyślemy tylko jeden dron – polecił. – Ale... – zaczął kovács, nie zdążył jednak powiedzieć nic więcej.– drugi „sokół” zostaje u nas. Jeśli spytają, wymyślisz coś. Że jest niesprawny, czeka na okresowy

przegląd, stracił homologację; oni uwielbiają takie tłumaczenia, psiakrew – warknął, przygryzł wargi i zerknął na mapę jeszcze raz. dokąd ci pieprzeni naukowcy mogli wybrać się z lakszmi?

kovács westchnął cicho, z rezygnacją; on sam nigdy nie sprzeciwiłby się „górze” i nie szukałby na własną rękę zaginionej, choćby nawet mu najdroższej osoby. nie podejmowałby desperackich prób pozbawionych większych szans na powodzenie. strata czasu, ocenił, nie powiedział tego głośno.

zanim wysłał odpowiednie wiadomości, przez moment melancholijnie przyglądał się krzątającym się po lądowisku technikom i gładkiej, jakby wyprasowanej tafli wody, ciągnącej się aż po sam horyzont.

***

zielono–szara toń, poprzetykana gdzieniegdzie skąpymi pasmami ciemnego granatu, sprawiała wrażenie niezwykle brudnej. Żaden promień ukrytej już za gęstniejącymi chmurami gwiazdy nie rozjaśniał mętnego akwenu skrzącymi refleksami, choć lopezowi, stojącemu na krawędzi niewysokiego klifu zdawało się, że dostrzega w oddali regularne błyski. wzrok sam uparcie poszukiwał przykuwającego spojrzenie, jaskrawego punktu, pozwalając odwrócić uwagę od fragmentów ciał, rozrzuconych na miejscu katastrofy. Płomienie wygasły już zupełnie, pozostawiając wypaloną, wyrwaną z reszty maszyny skorupę. w środku oderwanego od reszty maszyny kadłuba, wciąż przypięty pasami, siedział w fotelach trup pasażera, którego uderzenie o grunt nie zdołało wyrzucić z maszyny. Ten widok przyprawił o mdłości, a smród spalonego ciała dokończył dzieła i lopez, prawie potykając się o wyrwane z czyjegoś stawu, zakończone zmiażdżoną dłonią przedramię, niezdarnie pognał na krawędź klifu, byle uciec jak najdalej od zwłok, zniszczenia i śmierci.

stał nieruchomo, chwytając łapczywie powietrze, pozwalając, by powietrze znad akwenu wyparło swąd z płuc. By zapomnieć, skupił wzrok na wodzie, czekając, aż powtórzy się dostrzeżony kątem oka, nieśmiały błysk, nie przestał obserwować, nawet wtedy, gdy usłyszał za plecami odgłosy drobnych stóp singh. nie odwrócił się, nie starczyło mu sił, by spojrzeć w kierunku rozbitej maszyny, otarł jedynie oczy rękawem.

Page 59: Herbasencja - Grudzien 2014

59Grudzień 2014

– wyciągnęłaś mnie stamtąd – szepnął, gdy kroki ucichły.– Tak – odparła równie cicho.– Gdyby nie ty... – zaczął, ale załamał mu się głos.– Tak – powtórzyła, ale po chwili namysłu dodała ponuro: – nie mamy zapasu wody, a ta

z akwenu nie nadaje się do picia. o jedzeniu też zapomnij. w nocy temperatura spadnie prawie do zera. dobrze się zastanów, zanim zaczniesz mi dziękować.

– znajdą nas – powiedział z nadzieją.– nieprędko. im dłużej przyglądam się okolicy, tym większego nabieram przekonania, że nie

powinno nas tu być.– Jasne. – skinął głową. – To nie powinno się zdarzyć.– nie o tym mówię – odparła. – Program... zmienił kurs powrotny. Ja... znaczy... nie wiem,

dlaczego. nie będą nas tu szukać, rozumiesz?lopez zasępił się jeszcze bardziej i zmrużył oczy; zrozumiał, że błyski, którym przygląda się

od dłuższej chwili, powtarzają się z regularnością, wykluczającą przypadek. czyżby poduszkowiec którejś ze stacji–wysp, wysłany na ratunek?

– singh? – wyciągnął rękę, wskazując na tajemnicze światło. – widzisz?stanęła obok i podążyła wzrokiem za jego dłonią, wpatrywała się przez dłuższą chwilę w gasnący

i rozbłyskujący świetlny punkt, nawet, odruchowo, osłoniła oczy dłońmi, jak przed słońcem.– Boja sygnałowa – orzekła w końcu. – daleko od brzegu. Blada twarz lopeza nagle pociemniała. – nic nam to nie da – powiedział ponuro. singh ożywiła się niespodziewanie. odwróciła się i spojrzała na lopeza z nadzieją.– Może coś jednak wskóramy. Boja powinna znajdować się w zasięgu którejś ze stacji. nadamy coś.– nadamy? Jak?– och, lopez, pomyśl. Trzeba będzie do niej dopłynąć, ale przy tym zasoleniu da się utonąć.Powoli przeniósł wzrok na pełną entuzjazmu twarz kobiety. Gdyby wszystko było takie proste,

przemknęło mu przez głowę.– nie o to mi chodzi. Boje emitują automatyczny sygnał o ustalonej z góry częstotliwości. nie

umiem go modulować, ani zmienić w nic sensownego.– chyba już lepiej się czujesz. – uśmiechnęła się przekornie.zagryzł wargi, zmieszany. wcale nie czuł się lepiej i nie chciał, by tak myślała; na samą myśl

o pokonywaniu wpław drogi do boi skóra zaczynała go nieznośnie piec, jakby już wżerała się w nią słona woda.

***

szła pierwsza. starał się nie gapić na jej tyłek, odziany w zbyt obszerny w tym miejscu kombinezon. z całych sił próbował skupiać wzrok na chmurach albo wodzie, co udawało mu się do pewnego tylko stopnia, bo krnąbrne spojrzenie mimowolnie powracało ku postaci kroczącej przodem kobiety. wystarczyło jednak przypomnieć sobie, co niesie singh, by żółta plama brudnego kombinezonu zaczęła tańczyć mu przed oczami, rozmywając się i przyprawiając o mdłości. nie patrzył, jak to robiła, już sam pomysł wydał mu się zbyt szokujący i niesmaczny, a co dopiero wprowadzenie tego zamiaru w czyn; dziwna reakcja, jak na faceta, organizującego pogrzeby. A może jednak właściwa? nie wiedział.

ona nie miała żadnych oporów, problemem okazało się tylko znalezienie odpowiednio precyzyjnego narzędzia. wiesz, czyje to ramię, spytał, zanim zaczęła ciąć, ale w odpowiedzi pokręciła głową przecząco. woli nie wiedzieć, zrozumiał i nie zadawał następnych pytań, zobaczył zresztą rozbitą trumnę, leżącą nieopodal i sam dopowiedział sobie resztę. odwrócił głowę, by nie patrzeć, słyszał tylko, jak sapała, z trudem usiłując wymacać opuszkami palców czip, wszczepiony nieznajomemu pechowcowi pod skórę przedramienia jeszcze w dzieciństwie, teraz, po śmierci,

Page 60: Herbasencja - Grudzien 2014

60 Herbasencja

zupełnie niepotrzebny. Mam, wystękała wreszcie, po czym usłyszał, jak podniosła się z klęczek i lekko zdławionym głosem oznajmiła, że trzeba zdążyć przed zmrokiem. nie oponował, bardziej czuł, niż wiedział, że przed nastaniem ciemności nie zdążą. wlokąc się po plaży za singh, opóźniał tylko marsz; jedno nie dawało mu spokoju.

– skąd wiesz, że zeszliśmy z kursu? – zawołał za nią, ale nie zwolniła kroku.– Po prostu wiem – odparła, nie odwracając się.– Tylko tyle? – oburzył się. – zdecydowałaś, że porzucimy wrak. A jeśli się mylisz? Jeśli pojawią

się ratownicy? złamaliśmy wszystkie zasady, nie wolno oddalać się z miejsca katastrofy.Tym razem się zatrzymała.– zaufaj mi – powiedziała, gdy się zrównali. – Już raz cię ocaliłam, zapomniałeś? – nie jesteś nieomylna – odrzekł głucho.– nie jestem – przyznała, nieco urażona. – Ale nie raz latałam na lakszmi i z powrotem. Gdyby

lot odbywał się zgodnie z planem, znajdowalibyśmy się teraz się nad przesmykiem, tuż przed centrum, a rozbiliśmy się na zachodnim brzegu.

– czemu? – spytał od razu.niespodziewanie ruszyła przed siebie, gderając:– czemu, czemu... skąd mam wiedzieć? Ale właśnie dlatego chcę jak najszybciej stąd zniknąć.Poszedł jej śladem, niezdarnie brnąc po piasku.– Poczekaj! Jeszcze jedno pytanie: czy na pokładzie wybuchła bomba?– skąd ten pomysł? – chrząknęła.– Hiperkoptery mają mechanizm gaszący, uruchamiany automatycznie tuż przed spodziewaną

katastrofą. nie zadziałał.– nie – odparła, jak mu się wydawało, zdecydowanie za szybko. – Ale gdyby to była bomba,

raczej teraz nie rozmawialibyśmy, prawda?nie odpowiedział. Przez dłuższy czas maszerowali w milczeniu; migająca regularnie lampa boi

powoli przestawała być tylko sprawiającym wrażenie złudzenia optycznego, wątłym odblaskiem. znaleźli się całkiem blisko celu, z tej odległości cały korpus boi widzieli zupełnie wyraźnie i singh wreszcie uznała, że dalej iść nie ma sensu. zatrzymała się, mówiąc:

– Tutaj.– nie wiem, jak to podłączyć – oświadczył skwapliwie.– nie musisz. – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – odwróć się.– co?– Ja to zrobię – oświadczyła, pociągając za suwak roboczego kombinezonu i powtórzyła: –

odwróć się.nie wykonał polecenia, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wyłaniającą się spod żółtego

materiału gładką, ciemną skórę.– To po co ciągnęłaś mnie z sobą aż tutaj? – spytał z wymówką w głosie.dłoń, rozpinająca zamek błyskawiczny zatrzymała się na wysokości pępka.– na wszelki wypadek. Gdyby poszło coś nie tak, pomożesz. Mogę chyba na ciebie liczyć? –

spojrzała na lopeza wyczekująco, ale milczał, więc dodała: – nie zabrałam cię na darmowy striptiz.zrozumiał aluzję; odwrócił się do singh plecami.– Gdzie schowasz... – zawahał się. – ...Tamto?w odpowiedzi potrząsnęła jakimś pudełkiem, po rzegotaniu zawartości domyślił się, że musiała

wyciągnąć z przepastnych kieszeni kombinezonu podręczny niezbędnik z narzędziami. nie potrafił odmówić sobie małego oszustwa; obróciwszy nieznacznie głowę, zauważył kątem oka, jak zapina pas, mocując na nagim brzuchu niewielkie, przezroczyste pudełko. dopiero, gdy pod stopami kobiety zachlupotała woda, rzucił w jej kierunku jawne spojrzenie. Mimo, iż wkrótce znikła mu z oczu, nie odwrócił wzroku. czekał.

***

Page 61: Herbasencja - Grudzien 2014

61Grudzień 2014

– kazali czekać. – zacisnął pięści aż do bólu wbijając w palce w panel kontrolny. dawno zapadł już zmrok; w sztucznym świetle skóra Tomali sprawiała wrażenie chorobliwie bladej, wręcz sinej. wsparty na konsoli, oddychał ciężko. – słyszeliście przecież skurwysyna.

kovács w osłupieniu pokręcił głową, ale nie odezwał się ani słowem.– nie rozumiem. Mamy ślad – transmisję, mamy dowód, zdjęcia „sokoła”. wystarczyłoby

wysłać poduszkowiec. nie potrzebujemy do tego porad kolejnej inkarnacji Śiwy – zauważył któryś z kontrolerów, a inny parsknął śmiechem, ale natychmiast spoważniał, zgromiony karcącym wzrokiem Petera.

– Poczekamy – rzucił w gęstniejące od napięcia powietrze Tomala, po czym oderwał dłonie od konsoli i kiwnął głową na kovácsa. – chodź, napijemy się kawy.

– idź sam – mruknął Peter, nie podnosząc głowy. – Mam dyżur.Jerry zmarszczył brwi; najwyraźniej zirytował go brak entuzjazmu kolegi.– wywołają cię, gdy będziesz potrzebny – oznajmił szorstko. – Po kawie lepiej się myśli, Peter.

o wiele lepiej, rozumiesz?kovács wreszcie podniósł głowę; zafrapowało go lodowate spojrzenie Tomali. ociężale wstał z fotela.– niech ci będzie – warknął i pierwszy ruszył do drzwi.na korytarzu Tomala skierował się od razu w stronę automatu z kawą, lecz minął go obojętnie,

a kovács, nie udając nawet zdziwienia, podążył jego śladem. kolejne korytarze przemierzali w milczeniu, bez słowa minęli sekcję odsalania, dopiero, gdy znaleźli się przed przejrzystymi ścianami hodowli sinic, opasujących stację zielonym półksiężycem, Tomala odezwał się cicho:

– wiesz, co trzeba zrobić? Postawić „święte krowy” przed faktem dokonanym.– Jak? – kovács zastygł w oczekiwaniu; przez całą drogę podejrzewał, że kolega planuje coś

niedozwolonego.Jerry oparł plecy o ścianę i powiedział, patrząc gdzieś w dal:– ona żyje. Tylko singh mogła wpaść na pomysł zastąpienia automatycznego sygnału transmisją

odczytu czipu identyfikacyjnego. Tylko ona umiałaby to zrobić. Jestem na wolnym. oficjalnie mnie zastępujesz, więc mogę zniknąć na kilka godzin. Pytanie brzmi, czy zechcesz mnie kryć, w razie czego, wiesz.

– To nie jest dobrze postawione pytanie – odparł Peter z bolesną szczerością. – Prawidłowe brzmi: czy złamanie zakazu ma sens? kazali czekać, ta zwłoka musi mieć uzasadnienie.

Tomala uśmiechnął się krzywo.– zwłoka nie wchodzi w rachubę – powiedział i zauważył jadowicie: – wciąż masz do niej złość,

wiem. dobrze cię znam, Peter.– nie. – Padła odpowiedź. – wybrała ciebie, trudno, miałeś farta. nigdy źle jej nie życzyłem.Tomala w jednej chwili zgubił gdzieś ironiczny uśmieszek. Gadaj zdrów, zdawało się mówić

jego spojrzenie.– nieważne. wezmę którąś z maszyn serwisowych, przed świtem powinienem dobić do brzegu.kovács przekrzywił głowę, pytając oschle: – A ja mam za ciebie świecić oczami? Jerry oderwał plecy od ściany i minął kolegę, nawet na niego nie patrząc.– Możesz udawać, że o niczym nie wiedziałeś. Możesz nawet powiedzieć, że mnie, kurwa, nie

znasz. wszystko jedno – mruknął.– A jeśli kazali czekać z jakiegoś ważnego powodu? – rzucił kovács za odchodzącym Tomalą. –

Jeśli to jakaś śmierdząca sprawa? Myślałeś o tym? nie usłyszał odpowiedzi.

*** noc zdawała się ciągnąć w nieskończoność. czas wlókł się niemiłosiernie, a jego upływ

odmierzało już tylko rytmiczne pulsowanie światła na czubku boi, nieustające nawet wtedy,

Page 62: Herbasencja - Grudzien 2014

62 Herbasencja

gdy singh, na krótkie chwile, zamykała oczy. widmowy powidok, błądzący pod zaciśniętymi powiekami zdawał się rosnąć i przybierać na intensywności z każdym drgnieniem zmęczonych mięśni. Przejmujące zimno nie pozwalało kobiecie zasnąć, nawet gdy lopez wspaniałomyślnie okrył ją swoją marynarką. siedzieli tak, pod jakimś nawisem skalnym, przytuleni do siebie, drżący, za wszelką cenę starając zatrzymać tę resztkę ciepła, którą jeszcze wydzielały ich wyczerpane ciała. Bez urazy, singh, ale to najgorsza noc w moim życiu, powiedział lopez kilka godzin wcześniej. nie odpowiedziała, więc później już nie odezwał się ani słowem. Bardziej czuła, niż słyszała nierówne, słabe i opieszałe bicie jego serca, przeplatające się z miarowym, ciężkim stukotem dobywającym się z jej piersi. Potem, gdy zmarzła i skostniała, przestała słyszeć cokolwiek, poza obmierzłym szumem stopionego z ciemnością akwenu.

Świtało, gdy zauważyła, że to lampa na boi rozmywa się, dwojąc się w oczach jak odbicia w krzywym lustrze. z trudem przetarła powieki zgrabiałymi, stwardniałymi na kamień palcami. długo trwało, zanim zrozumiała, że drugi, świetlny punkt rośnie, zmieniając się w całą feerię barwnych lamp pozycyjnych przybijającego do brzegu poduszkowca. Potrząsając ramionami, zsunęła z nich marynarkę i, zanim wstała, okryła nią siedzącego obok lopeza. Przez chwilę posuwała się na czworakach, dopiero widok wysiadającego z maszyny człowieka dodał jej sił i zmusił do powstania. stawiała stopy niezdarnie, zataczając się jak pijana i, potknąwszy się o jakiś sterczący z piachu kamień, upadłaby, gdyby mężczyzna, nadbiegający od strony akwenu, nie pochwycił jej w ramiona.

– Jerry – wyjąkała, wtulając twarz w jego pierś. – Jerry, tak się bałam, że nikt nas nie znajdzie...Tomala przycisnął singh do siebie jeszcze mocniej, ostrożnie zanurzając palce we włosach kobiety.– znajdą, Ami. szukają. Ale wcale się nie spieszą, psiakrew! – wyjaśnił.Powoli podniosła głowę, obdarzając Jerry’ego zaskoczonym spojrzeniem.– Przypłynąłeś tutaj... sam?skinął głową bez słowa. zrozumiała; przestała się dziwić, ale nie potrafiła powstrzymać łez,

cisnących się do oczu. wspięła się lekko na palce i pocałowała Tomalę z wdzięcznością. długo nie pozwolił kobiecie oderwać zziębniętych, spękanych z odwodnienia warg od swoich ust, a nawet, gdy zdyszana, usiłowała zaczerpnąć powietrza, nadal błądził językiem po jej brodzie, policzkach i szyi. Poddała się chwili, zacisnęła powieki, by powstrzymać wytaczające się spod nich fale wilgoci i wplotła palce w jasne włosy Tomali. Bliskość, zamiast ukoić skołatane nerwy, przywołała jednak bolesne, nieprzyjemne skojarzenie. czy człowiek od pogrzebów nie zauważył, że przybyła pomoc?

– lopez! – wyrzuciła z gardła krótki, żałosny jęk i otworzyła szeroko oczy, patrząc na Tomalę błagalnie. – został tam...

Jerry wyraźnie odczuł wstrząsający jej ciałem dreszcz, cofnął wargi i pozwolił, by wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą ku niewysokim klifom. lopez siedział oparty o skały, tak, jak go zostawiła. zdawał się spać głęboko, z brodą opartą na piersi; Tomala przykucnął i lekko klepnął dłonią jego ramię, ale śpiący nawet się nie poruszył. Jerry przyglądał mu się z niepokojem przez moment, zanim zrzucił z barków mężczyzny marynarkę i uchwycił palcami przegub dłoni, ukrytej dotąd pod materiałem.

– on nie żyje, Ami – powiedział głucho do stojącej tuż za nim kobiety.singh powoli osunęła się na kolana i zarzuciła ramiona na barki Tomali. rozpłakała się,

przywierając mokrą od łez twarzą do pleców kochanka.wysoko, ponad ich głowami, po jaśniejącym leniwie niebie, przemknął mechaniczny „sokół”,

lustrując powierzchnię globu bystrymi, elektronicznymi oczami.

***

wiedział, że coś się święci, czuł to przez skórę. w drodze do Trójki, poduszkowiec kilka razy mijały śpieszące ku stacji hiperkoptery, wprawiając nadbudówkę w rezonans dudnieniem potężnych silników. zbyt wielu gości, rozumiał Tomala, zlatujących się jak sępy na żer; tylko czemu za cel

Page 63: Herbasencja - Grudzien 2014

63Grudzień 2014

obierają wyspę, a nie miejsce katastrofy? Tego nie pojmował, ale nie zwierzył się singh ze swych obaw, nie chcąc zmartwić jej jeszcze bardziej. skulona na fotelu obok, co chwilę pociągała nosem, w otępieniu wpatrując się w okno. od czasu, gdy opuścili plażę, nie rozmawiali wiele, a nawet kiedy już kobieta zdobyła się na jakąś lakoniczną, wymuszoną uwagę, mówiła szeptem, jakby obawiała się, że zbudzi leżącego za fotelami trupa lopeza.

stacja–wyspa nieubłaganie rosła w oczach. nawet z oddali rzucało się w oczy lądowisko szczelnie zastawione obcymi maszynami. Tomala sprawnie okrążył pływającą konstrukcję, kierując poduszkowiec do przystani, zanim jednak zdążył wysłać prośbę o zezwolenie na dokowanie, z głośników rozległ się komunikat dyżurnego portu. kazano im czekać. czas mijał, Tomala ponawiał wezwania, ale wciąż otrzymywał to samo polecenie. singh przysłuchiwała się wszystkiemu z rezygnacją, obojętnie znosząc coraz wulgarniejsze przekleństwa, jakimi Jerry zasypywał upartą ekipę stacji. dopiero, gdy zagroził, że na resztkach paliwa pożeglują do dwójki, dyżurny rozłączył się na moment, po czym wydał zgodę na dokowanie. To nie są normalne procedury, kołatało Tomali po głowie, gdy pomagał singh wydostać się z poduszkowca na szczeble drabinki, prowadzące na poziom portowy. Gdy tylko wystawił głowę ponad pomost, na moment zamarł, skonsternowany.

– co jest, Ami? – Podniósł wzrok. w wilgotnych oczach stojącej na podeście kobiety czaił się lęk.– nie powiedziałam ci wszystkiego – wyznała z żalem.Tomala głośno przełknął ślinę, mocniej zacisnął palce na szczeblach drabinki i, już bez ociągania,

wydostał się na górę. uspokajająco otoczył singh ramieniem i rzucił wyzywające spojrzenie ludziom w białych kombinezonach ochronnych, zbliżającym się od strony kapitanatu.

Ami Singh zwołali zebranie bez słowa wyjaśnienia. Pochłonięta naprawą szwankującego systemu zasilania singh

odpuściłaby je sobie, gdyby kumar niemalże siłą nie zaciągnął jej do mesy. spóźnili się nieco; narada już trwała, ale zamiast gwaru i podniesionych głosów, w największym z pomieszczeń stacji panowała niecodzienna cisza. Ami rozejrzała się po dziwnie spokojnych współpracownikach, po czym zatrzymała wzrok na sarze Grimson, skupiając uwagę na trzymanym przez uczoną przedmiocie, ale w półmroku, nieskutecznie rozpraszanym przez oświetlenie awaryjne niełatwo było odgadnąć, czym jest owa rzecz.

– co to? – singh skrzywiła się jak przestraszone dziecko. Mikrobiolożka uniosła dłoń i zamachała umieszczoną między palcami pałeczką.– wymazówka – oświadczyła, zaskoczona, że ktoś może zadać tak głupie pytanie. – otwórz usta.– nie rozumiem. – Ami cofnęła się odruchowo, czując obecność męża za plecami.wiedziała, że gdyby nawet zdecydowała się na ucieczkę, kumar nie pozwoliłby na to. Po co

zresztą miałaby zachowywać się tak nierozsądnie? lepiej zostać i dowiedzieć się, co jest grane; nie postawiła następnego kroku w tył.

Grimson wzruszyła ramionami.– rutynowa procedura, nic ci nie będzie.– zapewne. – singh kiwnęła głową. – Ale wolę wiedzieć, po co to wszystko.– Podobno nudzą cię naukowe dyrdymały – zauważyła ironicznie uczona, ominęła Ami

i podeszła do kumara, kierując wymazówkę w stronę jego ust. – Trzeba się było nie spóźniać. no, panie singh, daj pan dobry przykład żonie.

Ami zdawało się, że mrugnęła przy tym porozumiewawczo, a w oczy kumara rozbłysły w momencie, gdy Grimson przesuwała końcówką patyka po wewnętrznej stronie jego policzka. nie poczuła zazdrości, jedynie niesmak; potwierdziło się to, co do tej pory jedynie przeczuwała. niewiele brakuje, żeby zaczęli obściskiwać się przy ludziach; nadęty nudziarz i stara krowa, dodała w myślach.

– To nic nadzwyczajnego, singh. – Jakby z oddali popłynął głos sołowiowa, choć lekarz stał tuż obok Grimson. – chcemy na podstawie dnA nas wszystkich stworzyć nowe, wirtualne modele doświadczalne. Tylko tyle. – zamknął w kompozytowej probówce przekazaną mu przez mikrobiolożkę wymazówkę i podał kobiecie świeżą. – nikt przed tobą nie protestował.

Page 64: Herbasencja - Grudzien 2014

64 Herbasencja

singh z odrazą zmarszczyła brwi, obserwując, jak kolejny patyk wędruje pod skrzydełko nosa kumara, po czym odwróciła wzrok, z zaskoczeniem przyglądając się tym, którzy nie protestowali. Małżeństwo, państwo Hozumi, planetolog i specjalistka od terraformingu, szczerze znudzeni, oczekiwali na zakończenie rozgrywającego się przedstawienia. Twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, poza pobłażliwym politowaniem; kobieta tylko prawie bezdźwięcznie bębniła palcami po stole. na pewno zgodzili się na pobranie wymazu bez oporów; dlaczego ta singh zawsze musi sprawiać problemy? na samą myśl o tym, że stworzony na podstawie jej dnA komputerowy model organizmu, poddawany zostanie wielokrotnym kontaminacjom i umierając raz po raz, zużyje się, aż wreszcie zamienią go na nowy, po plecach Ami przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

– Pięć modeli wam starczy – oświadczyła głucho, odwracając się na pięcie. ominęła kumara i wybiegła z mesy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

***

w ich monotonnym życiu coś się zmieniło, i nie chodziło tylko o coraz jawniejszą skłonność kumara do Grimson, ani nawet o to, że pochłonięty programowaniem nowych organizmów doświadczalnych mąż spędzał w pracowni mikrobiologicznej prawie całe dnie. Już raczej o to, że po powrocie do kwatery z jego ust nie padało prawie nic, poza zdawkowymi uwagami dotyczącymi codzienności. Ami nie miała zbyt wiele czasu, by dociekać przyczyn powściągliwości męża, bo w ciągu zaledwie tygodnia przydarzyły się aż trzy awarie zasilania, którym musiała sprostać samotnie. nie zamierzała zresztą przeszkadzać rozkwitającemu za jej plecami romansowi, ani udawać, że przyszłość własnego związku obchodzi ją bardziej niż stan wciąż niesprawnej „Gazeli”. z rzadka tylko niepokojona przez kolegów, spędzała przy kopterze eksploracyjnym długie godziny, tęskniąc do Tomali i ponad miarę przeciągając prostą, zdawałoby się, naprawę, z braku części zamiennych z góry skazaną na porażkę.

odwiedziny dory Hozumi zaskoczyły ją bardziej niż inne wizyty, mające zwykle na celu odwołanie singh do pilniejszych napraw, zwłaszcza, że specjalistka od terraformingu nie zwykła zbyt często udzielać się towarzysko.

– na pewno nic nie padło? – spytała z niedowierzaniem Ami, udając, że z uwagą wpatruje się w ekran diagnostyczny, choć widniejące na nim parametry silnika opisywały stan sprzed kilku dni.

– dziś na szczęście nic – odpowiedziała ironicznie Hozumi, na tyle, na ile pozwolił jej cieknący nos. – wystarczy niespodzianek. i tak, przez awarie ogrzewania, większość chodzi zasmarkana. – ostentacyjnie pociągnęła nosem i dodała z zazdrością: – wszyscy, oprócz ciebie.

Ami schowała się za konsolą diagnostyczną jeszcze głębiej.– Przyszłaś to zmienić?– nie zamierzam owijać w bawełnę – odparła szczerze dora. – Przyszłam dowiedzieć się, co jest grane.– ode mnie? – zdziwiona Ami uniosła brwi. – od ciebie. w końcu to twój facet posuwa niewyczerpane źródło mądrości. singh zamilkła; pochyliła się nad silnikiem koptera, udając, że martwi ją stan jakiegoś przewodu.

Mimo, że romans kwitł za jej przyzwoleniem, słowa uczonej sprawiły jej przykrość. – rozczarujesz się – powiedziała po chwili. – Praktycznie wcale nie rozmawiamy. on niewiele

mówi, ja nie słucham tego, co ma do powiedzenia. Mierzi mnie to.dora nie wyglądała na zdziwioną. ominęła „Gazelę” i podeszła do konsoli diagnostycznej.– nie ciekawi cię, co kombinuje Grimson?– nie. Już w szkole nienawidziłam biologii – odgryzła się Ami, po czym nieświadomie przytoczyła

słowa mikrobiolożki: – nudzą mnie te wszystkie naukowe dyrdymały.Hozumi nagle spoważniała. wyciągnęła z kieszeni używaną, mokrą chusteczkę i wytarła

cieknący nos.– Żeby tylko o naukę chodziło. – schowała chusteczkę z powrotem. – w tej chwili bardziej

interesuje mnie, czemu Grimson zarządziła nieoficjalną kwarantannę.

Page 65: Herbasencja - Grudzien 2014

65Grudzień 2014

– Pierwszy raz słyszę. – singh z obrzydzeniem obserwowała, jak specjalistka od terraformingu machinalnie wyciera wilgotne palce o spodnie.

– A jednak. kopter zaopatrzeniowy w tym tygodniu nie przyleciał, nie dziwi cię to? Ami wzruszyła ramionami.– zdarza się.dora pokręciła głową z dezaprobatą, dumając nad niefrasobliwością koleżanki.– Ale nie zdarza się, by odwołano dostawę na żądanie Grimson. nie pytaj, skąd wiem. Po prostu

wiem. Tak się składa, że mieliśmy z Masakim wyrwać się na parę dni nad akwen. i, oczywiście, nic z tego nie wyszło.

singh wzruszyła ramionami. nie wierzyła, by w grę wchodziło coś więcej poza tradycyjną już, wymianą złośliwością między rywalizującymi ze sobą uczonymi.

– To może nie mieć związku – orzekła, ostentacyjnie wodząc palcem po ekranie diagnostycznym. – Żywności nie braknie. To nie pierwsze opóźnienie i na pewno nie ostatnie.

Hozumi zmarszczyła czoło i podeszła jeszcze bliżej, mówiąc szeptem:– zgoda, żywności nie braknie, ale zdaje się, że z utęsknieniem czekasz na części zamienne?

„Gazelą” w tym stanie nigdzie się nie ruszymy. – wskazała ruchem głowy na stojący z tyłu minikopter i dodała z mocą: – uwierz mi, Grimson z jakiegoś powodu chce zatrzymać nas wszystkich na lakszmi. dobrze byłoby poznać ten powód, nie uważasz?

singh westchnęła cicho; wstrzymanie lotu z zaopatrzeniem również i jej pomieszało szyki. nie chodziło tylko o zamówione części zamienne do „Gazeli”, bo zastąpienia wymagał również wadliwy, choć całkiem niedawno wymieniany, element zawiadujący przesyłem energii z siłowni na stację, ale Ami trudno było rozstać się z własną, bardziej przyziemną teorią na temat przyczyny opóźnienia.

– spróbuję – obiecała bez entuzjazmu.Hozumi skinęła głową. Przez jej wąskie usta przemknęło nieokreślone drżenie, coś jakby

szczątkowy uśmiech. A może tylko cierpiętniczy grymas, któremu kładące się na twarzy cienie nadały triumfalnego charakteru? upodobanie dory do teorii spiskowych, połączone z przekonaniem o własnej nieomylności już nie raz stało się przyczyną nieporozumień między pracownikami stacji i Ami zaczęła żałować, że niepostrzeżenie pozwoliła się wciągnąć w kolejną intrygę. Przyjrzała się koleżance jeszcze uważniej; szkliste, błyszczące od gorączki oczy uczonej tchnęły bezczelną pewnością siebie i w umyśle singh zakiełkowało przekonanie, że Hozumi wiedziała więcej, niż chciała przyznać. Albo przynajmniej uważała, że wie, ale co było prawdą, singh nie potrafiła rozstrzygnąć.

***

Mimo, iż nie chciała tego przyznać, pracownia mikrobiologiczna od zawsze wzbudzała w niej szczerą niechęć. długo kluczyła po stacji, zanim odwiedziła naukową część kompleksu i spojrzała przez ściany z kompozytowego szkła do wnętrza laboratorium. Pomieszczenie sprawiało wrażenie pustego; gdzie, do cholery, mógł ukrywać się kumar, skoro nie znalazła go ani w ich małżeńskiej kwaterze, ani tutaj? w łóżku sary Grimson, odpowiedziała sobie natychmiast, ale nie poczuła gniewu, a jedynie ulgę, bo oznaczało to przesunięcie rozmowy z mężem w bliżej nieokreśloną przyszłość. rozluźniona, podążała wzdłuż ściany, sunąc palcami po listwie, łączącej przejrzyste tafle, ciągnącej się aż ku drzwiom. dobiegające do jej uszu strzępy słów, przypominające kolejno wymieniane cyfry, sprawiły, że wstrzymała oddech. zdawało się, że tam, wewnątrz laboratorium, ktoś cicho odliczał, z wysiłkiem wyrzucając z ust chrapliwe słowa. Tuż przed progiem singh zatrzymała się i jeszcze uważniej skupiła na dobiegających ze środka odgłosach; słowa na moment ucichły, po czym ktoś wznowił wyliczankę i ponownie ją przerwał, docierając do trzydziestu. Ami rozpoznała, do kogo należy znajomy, coraz bardziej zmęczony głos. Pchnęła niedomknięte drzwi i ruszyła jego tropem.

– kumar?zaskoczony mężczyzna zgubił rytm, przestał liczyć i podniósł głowę, wlepiając w żonę bła-

galne spojrzenie.

Page 66: Herbasencja - Grudzien 2014

66 Herbasencja

– Ściągnij sołowiowa – wybełkotał spieczonymi wargami. – Proszę...zszokowana, skinęła głową bez słowa, ale nie ruszyła się z miejsca. Jak zahipnotyzowana patrzyła,

jak mąż wraca do rytmicznego uciskania mostka leżącej na podłodze Grimson. dopiero, gdy kumar doliczył do trzydziestu, oderwał dłonie od klatki piersiowej sary i otoczył ustami jej sine wargi, wdmuchując powietrze do płuc, Ami drgnęła. wycofała się cicho, wpadając na wkraczającego do laboratorium Masakiego Hozumi.

– Pomóż mu – rzucił zaaferowany planetolog, mocno popychając singh z powrotem, ku centrum pomieszczenia. – Ja sprowadzę iwana, ty zostań!

zaskoczona Ami w jednej chwili znalazła się przy mężu, coraz więcej wysiłku wkładającym w ratowanie Grimson. w krótkiej przerwie pomiędzy masażem serca a kolejną parą sztucznych oddechów kumar rzucił żonie rozpaczliwe, błagalne spojrzenie, bezgłośnie prosząc o pomoc. Ami zagryzła wargi aż do krwi. Ma za swoje, zdzira, pomyślała, ale w chwilę później pośpiesznie opadła na kolana i zanim mąż zdążył wyprostować zgarbione nad nieprzytomną sarą plecy, ułożyła dłonie na jej klatce piersiowej. zaczęła liczyć.

raz, dwa, trzy, cztery, pięć...

***

rozładunek odbywał się automatycznie. lopez wysiadł z pasażerskiej kabiny hiperkoptera i rozglądał się dookoła, zdziwiony, że kobieta, która wyszła mu na spotkanie, bardziej niż gościem interesowała się zawartością dostawy. Pan poczeka, rzuciła w jego stronę, najwyraźniej zakładając, że zastosuje się do polecenia bez szemrania. czekał więc cierpliwie, wpatrzony w burą mgiełkę, unoszącą się nad niewyraźnym horyzontem rozległego pustkowia, nazwanego wyżyną lakszmi jeszcze zanim stanęła na niej ludzka stopa. z rozmysłem omijał wzrokiem stację – nieustannie atakowany przez pył kompleks kilku przysadzistych budynków. zszarzałe ściany, zmatowiałe, niewielkie okna, ślady po zdemontowanych mechanizmach śluzy przy głównym wejściu i powoli ustępujące pola pustyni, małe lądowisko, zdradzały, że badania toczą się w tym miejscu od dawna, może nawet od początku eksploracji planety. lopeza zawsze zastanawiało, co popycha ludzi do zaszywania w tak odludnych miejscach i choć zastanawiał się długo, nie znalazł dobrej odpowiedzi.

Automat rozładunkowy właśnie umieścił ostatnią paczkę na unoszącej się kilka centymetrów nad gruntem palecie i kobieta o ciemnobrązowej skórze, korzystając z małego, mieszczącego się w dłoni manipulatora, wydała polecenie, a poduszkowiec sam odnalazł drogę do hangaru. lopez mimowolnie podążył za nim wzrokiem, spodziewając się, że wewnątrz ktoś przejmie ładunek, ale na progu nie pojawił się nikt. dziwne, zważywszy, że takie placówki mają zwykle co najmniej sześcioosobową załogę.

– sama pani tu mieszka? – spytał zaczepnie.nie odpowiedziała.– wejdźmy do środka – zaproponowała, zapraszając bardziej z obowiązku, niż z gościnności. –

Trzeba opuścić lądowisko, bo nie wystartuje – dodała, wskazując na transportowiec.ruszyła pierwsza, nie oglądając się na mężczyznę, pewna, że podąża jej śladem i wkrótce znikła

wewnątrz kompleksu. zanim lopez przestąpił próg, obejrzał się, jakby z żalem, na startujący właśnie hiperkopter. wiedział, że maszyna powróci następnego ranka, ale perspektywa spędzenia w wysłużonej stacji długiej, prawie trzydziestogodzinnej doby, nie uśmiechała mu się wcale.

nieprędko przekonał się, że kobieta nie była w stacji sama; jego przybycie nie wzbudziło spodziewanego zainteresowania. zafrapowało to lopeza, bo zwykle wizyty ludzi z zewnątrz stanowiły dla mieszkańców takich stacji urozmaicenie nudnej egzystencji. zdążył odświeżyć się po podróży i pokrzepić nieciekawie smakującą kawą, zanim do mesy, raczej przez przypadek, niż z ciekawości zajrzał pucułowaty, młody jeszcze Hindus, by ulotnić się po zdawkowym powitaniu. w drodze do sekcji medycznej, gdzieś w oddali, przemknął przez korytarz ponury, unikający kontaktu wzrokowego Japończyk. lekarz, nienaturalnie zdystansowany i wręcz cyniczny rosjanin,

Page 67: Herbasencja - Grudzien 2014

67Grudzień 2014

też, jak tylko mógł, unikał rozmowy, skupiając się wyłącznie na informacjach dotyczących denatki. zgoda, wszyscy zachowują się nienaturalnie, ocenił lopez, bo przecież pogrążeni są w żałobie. stypa najwidoczniej odbyła się przed pogrzebem, dodał w myślach, bo od medyka wyraźnie dało się wyczuć zapach alkoholu, nieskutecznie maskowany miętowym płynem do płukania ust. sara Grimson, nagła śmierć sercowa, przeczytał pobieżnie przesuwając strony przesłanego mu przez lekarza dokumentu. osiemdziesiąt cztery, przeliczył szybko, co, po odjęciu lat spędzonych na locie w hibernacji, oznaczało wiek około pięćdziesiątki. Promieniowanie, przeciążenia, stres. zdarza się, pomyślał; niemłode serce lopeza też kilka razy łatano syntetyczną tkanką.

Powściągliwość mieszkańców stacji miała swoje dobre strony: gdy zajmował się swoimi obowiązkami, nikt mu nie przeszkadzał. ciało Grimson wkrótce znalazło się w dostarczonej hiperkopterem, transportowej trumnie, utrzymującej temperaturę i poziom wilgotności wystarczające do opóźnienia procesów rozkładu. nie lubił momentu zamykania hermetycznego, choć stylizowanego na drewniane wieka, wydawał się mu bezduszny i mało romantyczny. rozległe pustkowia otaczające stację budziły nostalgię, przywodząc na myśl dziki zachód, ale o pochówku w dawnym stylu, z wykopanym w gruncie grobem, trzeba było zapomnieć. na całej planecie w obawie przed naruszeniem wątłego ekosystemu, nie wydano zgody na ani jeden cmentarz z prawdziwego zdarzenia. na tym globie rządzili pieprzeni mikrobiolodzy, zauważył z żalem.

reszta długiego dnia upłynęła spokojnie, zajęci własnymi sprawami gospodarze pozaszywali się w zakamarkach stacji, zostawiając gościa samemu sobie, więc lopez z nudów oglądał telewizję w kwaterze gościnnej. najwidoczniej prowadzili życie nocne, bo zbudzony ze snu mężczyzna wyraźnie słyszał z korytarza pełne napięcia szepty, odgłosy pośpiesznych kroków, naprędce łagodzone, prowadzone przyciszonymi głosami kłótnie, przekleństwa i tupoty. Jakaś kobieta, zapewne singh, kogoś strofowała, ale zamknięte drzwi kwatery gościnnej nie pozwalały rozróżnić słów, zlewających się w jeden rwący potok, pomieszany z charakterystycznym świstem poduszkowcowej palety. Potem wszystko ucichło, lopez już prawie usypiał, gdy ktoś, zapewne znowu singh, przebiegł korytarzem raz i drugi, śpiesząc nie wiadomo dokąd. dopiero wtedy rozdrażniony lopez poderwał się z posłania i wyjrzał na zewnątrz, ale cisza i pustka za drzwiami skutecznie ostudziły jego ciekawość.

***

na sołowiowa, jak zwykle, trzeba było czekać i choć lekarz obiecał, że przyjdzie, to singhowie mieli co do tego poważne wątpliwości. Alkohol, który towarzyszył mu od zawsze, w ostatnich dniach awansował na najlepszego przyjaciela medyka i poważnie komplikował i tak trudną sytuację. kumar zażartował nawet, że sołowiow, pijąc, usiłuje odkazić się od wewnątrz, ale Ami ten wymuszony dowcip nie rozbawił ani trochę.

– nie sądzę, by o to chodziło. Już raczej zagłusza w ten sposób sumienie – orzekła ponuro.– co chcesz przez to powiedzieć?– To, że być może sam nas tym zaraził. Pamiętasz, jak pobierał wymazy?kumar pokręcił głową z dezaprobatą, pociągnął nosem, po czym oświadczył:– zachowujesz się zupełnie jak dora Hozumi. Ami zamilkła, zmieszana; zdała sobie sprawę, jak łatwo rzucała podejrzeniami, krzywdzącymi

nie tylko pogrążającego się w nałogu lekarza. na dobrą sprawę, niejasnym było, czy prymitywna bakteria, odnaleziona u mieszkańców stacji naprawdę odpowiadała za ostatnie kłopoty. Prosty mikroorganizm, którego stali się mimowolnymi nosicielami, należał do organizmów na lakszmi dość pospolitych i nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by wywoływał jakiekolwiek dolegliwości. Grimson nie zdążyła zbadać, od jak dawna bakteria znalazła miejsce wśród naturalnej mikroflory ludzkiego organizmu, stając się jednym z wielu pozornie nieszkodliwych komensali, bytujących na błonach śluzowych nosa i gardła. organizm ten okazał się jedynym podejrzanym, dysponującym niestety, mocnym alibi. symulacje komputerowe kumara dowiodły, że to, co miało atakować

Page 68: Herbasencja - Grudzien 2014

68 Herbasencja

badaczy, faktycznie wykazuje powinowactwo do układu bodźcoprzewodzącego serca, ale nabiera zjadliwości dopiero po celowym wprowadzeniu do krwi, i to w organizmach skrajnie wycieńczonych, z poważnie obniżoną odpornością.

– dużo o tym myślałem – oświadczył sołowiow, gdy już niezbyt pewnym krokiem wtoczył się do pracowni mikrobiologicznej i ciężko opadł na fotel, o mało co w niego nie spadając. – doszedłem do wniosku, że te wszystkie katary, wiecie, co mam na myśli, to naprawdę są zwykłe przeziębienia. nie mają, no, drugiego dna, czy czegoś takiego, tyle, że powodują obrzęk i przekrwienie śluzówek, wiecie, o czym mówię, wystarczy, żeby nasza nemesis, że się tak wyrażę, przeniknęła głębiej. eee... tak. dodatkowo, nie zapominajmy też o spadku odporności, zimnych nocach i tak dalej. rozumiecie? – spytał, wbijając w Ami nieprzytomny wzrok.

– Powiedzmy. – westchnęła. – Powtarzające się awarie zrobiły swoje. Tyle tylko, że stacja ma swoje lata i przewinęło się przez nią wielu ludzi. wcześniej żadne przeziębienie nie skończyło się zgonem. Ani prawdziwe, ani symulacyjne.

sołowiow spoważniał.– Masz lepszy pomysł? – spytał.Ami, zamiast odpowiedzieć, pokręciła bezradnie głową, a kumar po raz kolejny pociągnął

nosem i spytał z wymuszonym spokojem:– Masz na to coś skutecznego?– Tak. – lekarz znów wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. – Johnny’ego walkera.singh spochmurniał i wtulił głowę w ramiona.– Bardzo zabawne – wybełkotał zmienionym głosem.Ami oderwała plecy od ściany komory doświadczalnej i miękko położyła dłonie na barkach

siedzącego przed nią męża, ale kumar nie zwrócił uwagi na ten czuły gest, myśląc nad czymś głęboko.– zostało mi niewiele czasu? – szepnął.lekarz spoważniał, i w zakłopotaniu przesunął palcami po łysej czaszce, zupełnie jakby

przeczesywał nieistniejące włosy.– no, nie wiem – odparł szczerze. – w zasadzie masz młody, silny organizm, urodziłeś się tutaj.

Tamci, którzy już, że się tak wyrażę, zeszli z tego padołu, byli jakby obcy, no wiesz, przylecieli z ziemi. no i – znów wyszczerzył zęby – mieli już swoje lata, jak wasz ulubiony, osobisty konował. To już prędzej ja powinienem zacząć odliczanie.

– nie mów tak. – Ami odruchowo, aż do bólu, zacisnęła palce na ramionach kumara, ale mężczyzna ponownie to zignorował.

– nikogo nie będziemy wyliczać – poparł żonę. – Trzeba się tylko zastanowić, jak rozwiązać... problem.– który? – sołowiow wyciągnął z kieszeni małą, srebrną piersiówkę, otworzył ją i uniósł dłoń

w geście „na zdrowie”. – Grimson, pana Hozumi, czy pani Hozumi?– lopeza. – Padła odpowiedź. – Jeśli dowie się, że zamiast jednego, mamy już trzy trupy, to resztę

życia spędzimy na zamkniętym oddziale zakaźnym. władze zechcą to zdarzenie utrzymać w tajemnicy. nie wiem jak ty, ale ani Ami, ani ja – przykrył dłońmi palce żony, tym razem delikatnie masujące jego barki – nie zamierzamy poświęcać się dla nauki. wolimy już życie z wyrokiem w zawieszeniu.

lekarz upił z piersiówki solidny łyk, przełknął płyn, nie krzywiąc się ani odrobinę.– zrobią z was małpy w objazdowym cyrku mikrobiologicznym – zapowiedział i choć miny

rozmówców świadczyły, że nie mają pojęcia, co to jest cyrk, ani do czego służą małpy, dodał: – Powinienem był to zgłosić już przy stwierdzeniu nosicielstwa, a teraz, no cóż, trzeba będzie jakoś posprzątać ten bajzel. Trudno... Jeśli wszystkie stacje monitoringowe działają tak jak nasza, to... – zawiesił głos, znów uniósł piersiówkę, dodając tym razem: – na zdarowije!

właśnie tak działają, pomyślał kumar singh, obserwując bez słowa, jak lekarz pije, długo, chciwie, do dna.

***

Page 69: Herbasencja - Grudzien 2014

69Grudzień 2014

Poczuła nieprzyjemne mrowienie w krzyżu, gdy automatyczny transportowiec ociężale lądował u stóp stacji, a gdy dotknął gruntu, przekazując mu wytwarzaną przez potężne silniki wibrację, singh również zadrżała, mimowolnie zagryzając wargi. za jej plecami właśnie wstawało słońce, odzierając całą okolicę z barw; na tej planecie określenie „bladym świtem” nabierało dosłownego znaczenia.

– chodźmy. – kumar niedbale klepnął ją w ramię. – nie mamy wiele czasu.z ociąganiem ruszyła z miejsca, niechętnie podążając za spieszącym ku hiperkopterowi mężem.

nie rozumiała, do czego właściwie miałaby się przydać na tym etapie; to kumar pracował niegdyś jako programator lotów automatycznych, ona jedynie opanowała podstawy niezbędne do obsługi prostych sterowników urządzeń technicznych. zapewne przeraża go samotność, doszła do wniosku, wlokąc się, noga za nogą, po podeście pogrążającym się w nawianym z pustyni pyle. od kiedy zostali w stacji całkiem sami, nie licząc oczywiście pogrążonego w sztucznym śnie lopeza, mężowi wróciła ochota do rozmowy. właściwie od tamtej pory nie przestawał mówić, jakby chciał nagadać się za czterech martwych kolegów, z tym, że nie zanudzał już żony zasłyszanymi od Grimson ciekawostkami astrobiologicznymi. Teraz snuł tylko plany na przyszłość i rozważał różne możliwości zatarcia śladów po tajemniczej epidemii. Ami nie odważyła się podjąć tematu, co będzie, jeśli seria zgonów nie zakończy się na zmarłym kilka godzin wcześniej sołowiowie. uczepiła się niosącej nadzieję hipotezy, że choroba atakuje tylko słabsze organizmy, lata temu przybyłe z ziemi, z kolejnymi falami kolonizacyjnymi.

Takie, jak Masaki Hozumi, którego, nie wiadomo czemu, wzięli na pierwszy ogień. Może, po prostu, leżał najbliżej wejścia do chłodni? łatwo przyszło singhom zsunąć na poduszkowcową paletę martwe ciało planetologa, ale już posadzenie zesztywniałych zwłok w fotelu części pasażerskiej hiperkoptera sprawiło im nie lada problem. dobrze chociaż, że kumar, przejęty nieprzyjemnym zadaniem, tym razem odzywał się z rzadka, wzdychając ukradkiem. Po przeniesieniu dory Hozumi i sołowiowa małżonkowie czuli się zupełnie wyczerpani, a przecież w chłodni czekała jeszcze trumna sara Grimson. Ami wyczuwała, że kumar, być może podświadomie, opóźnia moment, w którym będzie zmuszony do pożegnań; nie samo zmęczenie powstrzymywało go przed przestąpieniem progu chłodni po raz ostatni. Gdy wsuwał palce w uchwyty w trumnie Grimson, wzdrygnął się, odwrócił wzrok i mocno zacisnął szczęki, ale i tak stężała z żalu maska, w którą nieświadomie zmienił twarz, zdradziła, z jak wielkim cierpieniem się zmagał.

wyglądał zupełnie jak wtedy, gdy sołowiow z Hozumim z trudem odciągnęli go od sary tuż po nieudanej resuscytacji. nigdy wcześniej nie pozwolił sobie na tak jawną demonstrację rozpaczy. Ami wcześniej nawet nie przypuszczała, że uczucia, które żywił do Grimson, mogły być czymś więcej, niż efektem nudy, pustą rozrywką mężczyzny rozczarowanego nieudanym małżeństwem. zapamiętała dobrze, towarzyszącą tamtemu widokowi, ulotną chwilę przewrotnej satysfakcji, która prawie od razu przeistoczyła się w gorycz, tak dojmującą, że gdy tylko okazało się, że śmierć wyciągnie łapy po kolejne osoby, Ami liczyła nieśmiało, że zabierze również kumara. nadaremnie; chociaż, może to i lepiej, bo kto teraz przeprogramowałby komputer hiperkoptera?

Tuż po przeniesieniu zwłok sary do transportowca, udała, że nie widzi, jak mąż, rozszczelniwszy trumnę, uchyla wieko i ukradkiem, z czułością, na którą od dawna nie zdobywał się wobec Ami, głaszcze lodowaty, jakby wytopiony z wosku policzek martwej rywalki.

– wciąż ją kochasz – zauważyła z wyrzutem, gdy wysiadał z maszyny.– Tyle chyba mi wolno? – spytał wyzywająco, choć z ledwo tłumionym bólem. – Ty masz

swojego Tomalę. A ja, już zawsze, będę miał tylko ją. – wyskoczył na piasek tuż obok żony, starając się z całych sił nie musnąć jej ramieniem, po czym stwierdziwszy, że Ami, jak zahipnotyzowana, wciąż patrzy na siedzących w fotelach, trzech martwych pasażerów, dodał: – Taką, jak teraz widzisz. Pewnie się cieszysz, że taką ją zapamiętam?

– nie – wyznała prawie bezgłośnie, zaskoczona, że kumar wie o Tomali.wzruszył ramionami. Przymknęła powieki, wsłuchując się w chrzęszczenie piasku pod stopami

oddalającego się męża. nie uwierzył, że odpowiedziałam szczerze, pomyślała. A może wcale go to nie obchodziło.

Page 70: Herbasencja - Grudzien 2014

70 Herbasencja

***

nie od razu zorientowała się, co jest nie tak. „Gazela” miękko osiadła na kamienistym gruncie, singh prawie natychmiast, z niecierpliwością, pchnęła drzwiczki i, zanim jeszcze dotknęła stopami podłoża, wciągnęła w płuca wypełnione swądem spalenizny, wyraźnie przesycone wilgocią powietrze. Po prawie czystym niebie leniwie toczyła się blada, jakby wyblakła tutejsza gwiazda, żółto–biały karzeł, daleko spokrewniony z ziemskim słońcem, a deszcze rzadko nawiedzały okoliczne pustkowia. Jedynym źródłem wilgoci pozostawałby akwen, gdyby, oczywiście, hiperkopter nie miał rozbić się na pustyni, tuż u granic wyżyny lakszmi. A jednak singh wyczuwała obecność wody, a gdy tylko stanęła na gruncie i, oddaliwszy się od maszyny na kilka kroków, doświadczyła na spoconej skórze chłodnego powiewu wiatru, mogącego ciągnąć tylko od akwenu. czyżby „Gazela” nie trafiła tam, gdzie powinna?

z tego miejsca nie zdołała dostrzec zbiornika, musiał skrywać się przed jej oczami za ostrą, wzniesioną ku niebu krawędzią klifu, ale dałaby głowę, że słyszy szum wody, pomieszany z wyciem wiatru i skwierczeniem dogasającego pożaru. Tuż przed oczami singh, prawie od miejsca, w którym wylądowała, aż ku skalnej krawędzi, rozciągał się obszar usiany szczątkami rozbitej maszyny transportowej, gdyby nie one, natychmiast pobiegałby na klif, by przekonać samą siebie, że nie majaczy. Potarła nerwowo czoło, czując wypieki powoli wstępujące na policzki.

nabrzeże, tak, bez wątpienia.serce Ami zatrzepotało jak szalone; wróciła do „Gazeli” i, starając omijać wzrokiem bezwładne

ciało pogrążonego w śpiączce lopeza, przypięte do drugiego fotela, wywołała na ekran wpisane przez męża współrzędne celu. osłupiała; dlaczego nie sprawdziła ich wcześniej? Przecież tak starannie wybrali miejsce katastrofy, dlaczego więc znalazła się na zachodnim brzegu, z dala od uczęszczanych szlaków powietrznych, na ziemi prawie niczyjej, jałowym skalnym pustkowiu, bez przeszkód smaganym wiatrem znad akwenu? nie tam, gdzie powinna się znaleźć; zamiast na wschód, ku centrum, polecieli na północ, nie rozumiała tylko, czemu. Po głowie krążyło jej wiele sprzecznych myśli. Przecież wraku nikt tu nie znajdzie, a ona, zgodnie z poleceniem męża, ma zostawić lopeza tutaj samego. cały, w drobnych szczegółach opracowany plan się rozsypywał; singh tak bardzo potrzebowała wsparcia.

daremnie wzywała stację przez radio, niepomna na surowy nakaz zachowania ciszy w eterze, który wydał jej kumar. czyżby coś mu się stało? umarł... na samą myśl zabrakło jej tchu; poprzednio czekała na śmierć męża, jak na wyzwolenie, ale ziszczenie się niedawnego jeszcze życzenia napawało kobietę przerażeniem. nie teraz, kumar, nie w chwili, gdy potrzebuję cię najbardziej, błagała w myślach.

A może z rozmysłem zmienił trasę lotu? Świadomość, że o pomyłce nie mogło być mowy, docierała do Ami opornie, choć przecież mąż znał się na programowaniu, jak mało kto. oblała się zimnym potem, gdy piskliwy sygnał automatycznego pilota przypomniał, że maszyna, zaprogramowana na samoczynny powrót do stacji, wkrótce uniesie się w powietrze i czas usunąć się na bezpieczną odległość. ostatkiem sił, zaciskając z wysiłku zęby, singh wyciągnęła z „Gazeli” nieprzytomnego lopeza, zatrzasnęła drzwi, po czym, odciągnąwszy mężczyznę jak najdalej od startującego koptera, bezsilnie patrzyła, jak odlatuje bez niej.

Kumar Singhdo zagubionej na rozległych pustkowiach wyżyny lakszmi, samotnej placówki badawczej

Braun dotarł o zmierzchu. zachodzące, blade słońce nie czerwieniało, jak pamiętał jeszcze z ziemi, nawet w chwilę przed zapadnięciem się pod horyzontem, przejmując na chwilę brudnoszarą barwę od unoszącego się ponad gruntem pyłu. Tym razem nie podróżował samotnie; kilku, podobnie jak on, odzianych w kombinezony ochronne naukowców przyleciało razem z nim rządowym transportowcem. dołączyli do wcześniej przybyłych specjalistów, paru z nich wciąż jeszcze krążyło wokoło stacji, zbierając próbki, ale Braun nie poświęcił im większej uwagi, kierując się od razu do towarzyszącego kompleksowi hangaru, gdzie urządzono centrum badawcze.

Page 71: Herbasencja - Grudzien 2014

71Grudzień 2014

– Muszę zobaczyć faceta, który ocalał – oświadczył, wyciągając dłoń na powitanie do szefa ekipy.Jakkolwiek groteskowym wydawało się podanie rąk, odzianych w rękawice ochronne, naukowiec

ochoczo podał mu dłoń, po czym skinął na podwładnego. – Przyprowadź singha – polecił.– Jest zakażony? – spytał od razu agent.– raczej jest nosicielem – poprawił go naukowiec. – zapewne oni wszyscy byli. Tyle tylko, że

to, co siedzi w jego gardle, jest dobrze znane i nieszkodliwe. nie rozumiem, co tu zaszło i skąd właściwie alert kontaminacyjny.

– A ta kobieta, Grimson – przypomniał sobie Braun. – Ta, która zmarła nagle i niespodziewanie. To ma jakiś związek?

– nie. Może pan obejrzeć akt zgonu i kartotekę medyczną. – Później – zapowiedział agent bez entuzjazmu. zapewne są sfałszowane, pomyślał, stając obok naukowca i spoglądając na ekran zapisany

drobnym maczkiem enigmatycznych skrótów i określających je wartości liczbowych. Brauna zawsze fascynowała możliwość prześledzenia przyszłych losów własnego organizmu, czyli, niejako, poznania przyszłości. od kiedy uprosił jedną z dawnych kochanek, hinduską lekarkę, by – dla zabawy – stworzyła jego model doświadczalny, znał nawet datę swojej śmierci. Przybliżoną, teoretyczną, opartą na ekstrapolacji stanu zdrowia w tamtym momencie, czyli niezbyt wiarygodną, wtedy odległą, z upływem czasu coraz bliższą, zapewniającą jednak pewien złudny komfort psychice. Pozwalającą bez obaw wyruszać na każdą niebezpieczną akcję, z fałszywym przekonaniem, że „to jeszcze nie tym razem”. A potem, gdy prawie niepostrzeżenie minął określony niegdyś przez program termin, Braun przestał wierzyć w przepowiednie, choć przy każdej okazji, z upodobaniem, przypatrywał się wieszczbom fałszywego proroka. Teraz, na jego oczach, zmieniały się czyjeś ciśnienia skurczowe i rozkurczowe, tętno, temperatura, spadały i podnosiły poziomy elektrolitów, wzrastały i opadały aktywności enzymów, hormonów i neuroprzekaźników. Toczył się wirtualny żywot martwego już człowieka, którego przeżył jego własny model doświadczalny.

– czyje to? – spytał.– Masakiego Hozumi. – Padła odpowiedź. – zaczynamy od zera: zresetowaliśmy modele,

wprowadziliśmy te same zmienne. Jak na razie, nic nie zapowiada, że powtórzą się ich kłopoty. – Badacz wskazał ruchem dłoni na przejście pomiędzy hangarem a stacją.

Braun podniósł wzrok znad monitora; w drzwiach pojawił się jeden z naukowców, poprzedzany przez pucułowatego Hindusa. Mężczyzna ze znudzoną miną podszedł do stanowiska badawczego. Jako jedyny nie nosił kombinezonu; jego brązowa skóra wydawała się na tle białych uniformów ochronnych jeszcze ciemniejsza, niż była nią w istocie. rozejrzał się po obecnych podejrzliwie; wszyscy wglądali podobnie.

– co znowu? – mruknął.Agent ominął szefa ekipy i zrobił krok do przodu, przedstawił się i dodał: – Mam kilka pytań.– Świetnie. – singh skinął głową, jakby spodziewał się właśnie takiej wizyty, poszukał wzrokiem

wolnego krzesła i opadł na nie z wyraźną ulgą. – odwaliłem za pana brudna robotę, Braun – oświadczył, zakładając nogę na nogę.

Śledczy uniósł wysoko brwi, choć wizjer kombinezonu zapewne uczynił ten grymas nieczytelnym.– czyżby?– Bez wątpienia. zdusiłem w zarodku porządną epidemię. zarząd powinien być mi wdzięczny.– Panu? ciekawe. – Braun splótł ręce na piersiach.– Jak pan myśli, dlaczego transportowiec rozbił się na pustkowiu? dlaczego spłonął, bo zakładam,

że spłonął, pomimo sprawnego mechanizmu przeciwpożarowego? odłączyłem go, rozumie pan? Prewencyjny wyrzut gaszący nie miał prawa zadziałać. nikt nie będzie dociekał prawdziwych przyczyn śmierci ofiar katastrofy.

Braun podniósł krzesło i umieścił je naprzeciw singha, po czym postawił stopę na siedzeniu i opierając przedramię na kolanie, pochylił się do przodu, by lepiej przyjrzeć się rozmówcy. Przechwałki programisty zaczynały go drażnić.

Page 72: Herbasencja - Grudzien 2014

72 Herbasencja

– wiem, co pan zrobił, singh – warknął. – To wszystko miałoby nawet sens, gdyby później nie wysłał pan alertu kontaminacyjnego.

– nie zrobiłem tego. Po co, po tylu staraniach? To byłby nonsens.Śledczy skinąłby głową, gdyby tylko pozwalał mu na to kombinezon. sygnatury wskazywały, że

ostrzeżenie wysłano właśnie stąd, z placówki na lakszmi. od tej jednej wiadomości zaczął się cały cyrk, a jedyną osobą, która mogła ją wysłać, był programista; dlaczego tak zażarcie się tego wypierał?

– wysłał pan zgłoszenie, singh – orzekł sucho. – znam nawet dokładny czas. wtedy, na stacji, nie przebywał już nikt, oprócz pana.

Hindus zmusił się do uśmiechu pełnego politowania.– dokładny czas, powiada pan? – rzucił nieco drwiąco. – czas pojawienia się alertu w systemie wcze-

snego ostrzegania? coś panu powiem, zanim się pan za mocno zagalopuje, Braun. Taką wiadomość można wprowadzić do sieci, określając żądaną godzinę wysłania, o ile oczywiście, wie się jak. i ułatwię panu dochodzenie: podpowiem, kto mógł ją wysłać. sprawdził pan już, kim naprawdę był niejaki Tony lopez?

Braun zachował kamienną twarz, nie zamierzając żadnym mimowolnym drgnieniem mięśnia, że rewelacje programisty wywierają na nim jakiekolwiek wrażenie.

– Tony Bishop, wolny strzelec pracujący głównie dla „new Mumbai Harald” – oznajmił obojętnie. – wystarczyło postawić jego przedramię pod czytnik, żeby się tego dowiedzieć. To dlatego potraktował go pan moderolem? Bo zakładam, że teteesu z tak końską dawką nie zastosowałby wasz lekarz, jak on się nazywał?

– sołowiow – podpowiedział szef ekipy badawczej.– dawkę dobierał sołowiow – wyjaśnił singh beznamiętnie. – zanim zmarł. Plaster przykleiła

lopezowi moja żona. zrobiła coś nie tak? zapomniała odkleić, bidulka?Braun zdjął nogę z krzesła. resztę ekipy też mogli wykończyć moderolem, trzeba będzie pogonić

toksykologię, pomyślał. wyjaśnienie nasuwało się samo: singh zmyślił epidemię, żeby ukryć inną zbrodnię, jakieś pospolite draństwo, które trzeba było zatuszować grubszą sprawą.

– nie zapomniała. Ale na pańskim miejscu zacząłbym szukać dobrego adwokata – poradził, jakby od niechcenia.

singh nie okazał ani krzty zdziwienia, ale nie udało się mu ukryć niepokoju. – facet się przekręcił? A to dobre. Mówiłem panu, epidemia – powiedział, ocierając pot

wstępujący na czoło.Braun najchętniej powtórzyłby gest rozmówcy, czuł bowiem, jak po skroni spływa mu gęsta,

ciepła kropla, ale w porę przypomniał sobie o kombinezonie.– nie. Moderol – odparł, złorzecząc w duchu niewygodom ubioru ochronnego.– systemy przezskórne nie zabijają – odpowiedział natychmiast programista. – Podpuszcza

mnie pan. lek uwalnia się powoli, ta końska dawka, o której pan wspomniał, rozłożona zostaje na kilka dni. Moderol w żadnym momencie nie przekracza dopuszczalnego stężenia.

zbyt dobrze zna się na rzeczy, jak na komputerowca, przyszło do głowy Braunowi, zanim, przysuwając krzesło jeszcze bliżej singha, usiadł i spojrzał przesłuchiwanemu prosto w oczy.

– Bishop chorował na serce – orzekł. – Moderol znacznie je osłabił. wykończyłeś faceta, singh.Programista wzruszył ramionami.– Jeśli nawet, to tylko pośrednio – przyznał. – Ale czy fakt, że rozmawiam teraz z panem, Braun,

a nie z jakimś durnym gliniarzem, nie oznacza przypadkiem, że zejście Bishopa jest zarządowi na rękę?– Pan to powiedział – mruknął Braun, wstając. – nie ja.nie mógł otwarcie przyznać, że singh poniekąd miał słuszność.zachował to dla siebie.

***

– To ona. – ciemnoskóra lekarka, nie wyjmując rąk z kieszeni, wskazała ekran ruchem głowy. – Ami singh.

Page 73: Herbasencja - Grudzien 2014

73Grudzień 2014

kobieta w izolatce poruszyła się niespokojnie, jakby wyczuła, że jest obserwowana. do tej pory, skulona, leżała na posłaniu; Braunowi zdawało się, że śpi. Jeśli faktycznie spała, musiały dręczyć ją koszmarne sny.

– chcę z nią porozmawiać – oświadczył.doktor Mehra bez słowa wyjęła z kieszeni prawą dłoń i uruchomiła panel komunikacyjny.

na stoliku, tuż obok łóżka singh, rozjarzył się wirtualny monitor. singh nie spała, bo gdy tylko pomieszczenie rozświetlił ekran z ikoną nadchodzącej rozmowy, a błękitna poświata wdarła się pod powieki, uniosła je ciekawie.

– Masz gościa, Ami – oznajmiła lekarka, pochylając się nad panelem i cofnęła się, ustępując miejsca Braunowi. – Proszę – powiedziała i znów ukryła dłoń w kieszeni, po czym wyszła; drzwi zasunęły się za nią z cichym sykiem.

kobieta w izolatce podniosła się powoli i usiadła na posłaniu po turecku, tak, by lepiej widzieć ekran. Gdy tylko ukazała się na nim blada twarz Brauna, singh zmrużyła oczy nieufnie, wyraźnie rozczarowana.

– spodziewała się pani kogoś innego? – spytał.wzruszyła ramionami.– wszystko jedno – odparła ponuro.– oliver Braun, rada Bezpieczeństwa kolonialnego – wyrecytował sucho.kobieta ożywiła się w jednej chwili, a brązowe, błyszczące oczy zajaśniały nadzieją.– co z Jerrym? – spytała natychmiast. – Błagam, niech mi pan powie, tutejsi lekarze robią

z wszystkiego tajemnicę.– Jerry? facet z izolatki obok? Żyje i ma się dobrze – odparł agent zupełnie szczerze.o ile można dobrze się miewać, siedząc w zamknięciu, dodał w myślach.– A mój mąż? Proszę powiedzieć, czy żyje.– nie wiem – skłamał na poczekaniu Braun.zamrugała szybko powiekami, tak, jakby chciała powstrzymać nadciągającą falę łez.– nie żyje, prawda? – spytała ciszej.– nie wiem – powtórzył.kobieta posmutniała i uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, a a agent niespodziewanie dla samego

siebie pożałował, że tak krótko dane mu było patrzeć w jej brązowe, łagodne oczy. Jeszcze uważniej skupił się na twarzy rozmówczyni na ekranie; singh nie należała do piękności, ale Braun szybko odkrył, że obserwacja kształtnego nosa, pełnych warg i długich rzęs rozmówczyni sprawia mu przyjemność. Gdyby nie zbyt wysokie czoło, nieskutecznie ukrywane przez kosmyk ciemnych włosów, założonych za lekko odstające ucho, mógłby określić kobietę jako całkiem ładną.

– czego pan chce? – wyrwała go z zamyślenia udręczonym głosem.– Poznać prawdę. dowiedzieć się, jak było. kto zabił tych wszystkich ludzi? wiem, że nie zginęli

w katastrofie.Przygryzła dolną wargę, wykrzywiając twarz, widać wspomnienia z ostatnich dni sprawiały jej ból.– nieprawda – odparła cicho.– Patologów nie da się tak łatwo oszukać, pani singh.– nieprawda – upierała się, wciąż jednak unikając wzroku Brauna.– dobrze, powtórzę pani to, co powiedział mi koroner. Tkanki osób żywych reagują na wysoką

temperaturę zupełnie inaczej, niż tkanki trupa.– co z tego? kopter przewoził właśnie zwłoki – zawahała się – sary Grimson...– Tak, ale do tego mamy też trzech innych ludzi, zmarłych w mniej więcej tym samym czasie,

jeszcze przed katastrofą. łudzi się pani, że nikt nie spyta o prawdziwą przyczynę śmierci?westchnęła ciężko, Braun widział, jak toczyła ze sobą wewnętrzną walkę: powiedzieć prawdę,

czy zaprzeczać dalej. Przyznać, że doszło do skażenia, czy narazić się na oskarżenia o potrójne, może poczwórne morderstwo? Przez twarz kobiety przemknął grymas żalu; dlaczego nie wsiadłam wtedy do „Gazeli”, myślała. Trzeba było zostawić lopeza, jak radził kumar, odkleić cholerny plaster i wrócić do stacji. westchnęła ciężko i bezwiednie unosząc ręce, zaczęła mechanicznie rozcierać palcami pulsujące z bólu skronie.

Page 74: Herbasencja - Grudzien 2014

74 Herbasencja

– wszyscy byli chorzy. zarażeni jakąś bakterią, zawleczoną z pustyni – powiedziała w końcu niechętnie.Braun pokiwał głową.– Pseudospiria ramenti. do tej pory nie sprawiała kłopotów, singh. nie ma żadnego dowodu na

to, że wywołała epidemię.Ami podniosła na Brauna zdziwiony wzrok. natychmiast zatopił spojrzenie w jej wielkich,

rozszerzonych z lęku źrenicach, sprawiających, że oczy kobiety zyskały głębię prawie bezdenną. o co właściwie toczy się gra, zdawała się pytać, lekko rozchyliwszy usta, ale zza drżących warg wydostały się zupełnie inne słowa:

– Tamci umarli, czy to nie dowód?– nie. w takim razie, dlaczego pani wciąż żyje, singh? na moment, zszokowana, wstrzymała oddech. lepiej byłoby, gdybym też zdechła, miała na

końcu języka pełen sprzeciwu okrzyk, ale w ostatniej chwili coś cisnęło ją za gardło.– nie wiem – wymamrotała.– sądzę, że jednak pani wie. Tamtym trojgu też przykleiła pani plastry z moderolem? radzę

zacząć mówić prawdę. – nie mam panu nic do powiedzenia – stwierdziła i raptownie poderwała się z miejsca.zniknęła z ekranu. Braun powoli wyciągnął dłoń i wyłączył panel komunikacyjny, po czym przeniósł

wzrok na podgląd izolatki i długo patrzył, jak singh łka na podłodze, wtuliwszy głowę w ramiona.

***

od kiedy zamknięto ją w centralnym instytucie Medycyny kosmicznej, źle sypiała. w pozbawionej okien izolatce straciła poczucie czasu, bo zegarowi, tak jak lekarzom, nie ufała. zasypiała na krótko i budziła się niespodziewanie z bijącym szybko sercem, zlana potem, niespokojna, często przerażona. obrazy z rozbitego hiperkoptera powracały w najmniej oczekiwa-nych momentach, zakłócając sen i zatruwając czuwanie. wszczepione pod skórę kobiety czipy rejestrujące parametry życiowe wysyłały lekarzom coraz bardziej niepokojące dane, ale singh konsekwentnie odmawiała przyjmowania jakichkolwiek leków. od czasu wizyty Brauna prześla-dowała ją paraliżująca obawa przed możliwą manipulacją, mającą na celu przypisanie Ami winy za katastrofę. dlaczego agent nie uwierzył w chorobę? czy kumar aż tak starannie zatarł ślady?

nocami, które odróżniały się od dni tylko nieznacznie zmniejszonym natężeniem oświetlenia, wstrzymując oddech jak mogła najdłużej, nasłuchiwała odgłosów zdających się dobiegać zza murów, łudząc się, że zdoła wychwycić echa zwykłego, toczącego się na zewnątrz życia. Pewnej nocy usłyszała jednak coś innego: przekleństwa, krzyki, głuche uderzenia, przywodzące na myśl bicie pięściami w ściany. zamarła, odruchowo zatapiając paznokcie w poduszce; znała ten głos. Jerry! Jak opisał go Braun? facet z izolatki obok...

co oni ci zrobili, Jerry?zagryzła wargi aż do krwi, gdy wrzask Tomali przeszedł w niepodobne do żadnego ze słów,

nieartykułowane wycie, prawie zwierzęcy skowyt, taki, jaki czasem dało się słyszeć na filmach, przysyłanych z ziemi. serce zabiło jej mocniej, oddech przyspieszył, prawie zagłuszając pospieszne kroki z korytarza, słyszalne nawet pomimo podwójnych, szczelnych drzwi śluzy. kroki powtórzyły się prawie natychmiast, tym razem cięższe; ktoś, zapewne lekarz dyżurny, biegł do izolatki numer dwa, zaalarmowany przez pielęgniarza. zamieszanie za ścianą przekształciło się wkrótce w gęsto przetykaną przekleństwami, bezładną szamotaninę. coś ciężkiego, jakby ciało, upadło w końcu z głuchym tąpnięciem, wrzask na moment wzmógł się, by następnie w jednej chwili ucichnąć. cisza przerażała singh jeszcze bardziej, niż odgłosy nierównej walki, zdającej się być walką o życie; łykając łzy, zasłoniła uszy, dociskając do nich poduszkę, najmocniej, jak tylko mogła.

Gdy zgasły światła, krzyknęła w przestrachu. oderwała dłonie od poduszki, uwalniając uszy. ciemność, której nie doświadczyła od tylu dni, nie przyniosła ulgi, oblepiając niczym szlam. zadrżała, gdy gdzieś w tej ciemności rozległ się charakterystyczny tupot stóp, człowieka odzianego

Page 75: Herbasencja - Grudzien 2014

75Grudzień 2014

w kombinezon ochronny. na dźwięk otwieranych drzwi śluzy, zsunęła się z posłania, instynktownie wpełzając pod nie, jak wystraszone koszmarem sennym dziecko. ktoś wpadł do izolatki, nerwowo omiatając pomieszczenie snopem światła z reflektorów na skroniach; singh z trudem nadążała wzrokiem za ich chaotyczną gonitwą na podłodze.

– Ami, do jasnej cholery! – usłyszała znajomy głos, lekko zniekształcony przez osłonę głowy. – Ami, gdzie jesteś?!

– Jerry? – natychmiast wyczołgała się spod łóżka i przypadła do piersi Tomali, mrużąc powieki. Poczuła pod palcami spoconą skórę; w pośpiechu musiał nie zasunąć suwaka kombinezonu do końca.

– Masz. – wcisnął jej w ręce zabrany skądś, pognieciony lekarski fartuch. – założysz po drodze.w tej samej chwili zapłonęły światła i dźwięczał alarm, ostrzegający przed nieszczelnością śluz;

Tomala zaklął, schwycił singh za rękę i pociągnął za sobą na korytarz.

***

Braun przechadzał się nerwowo po wyłożonym kamiennymi płytami placu, otoczonym ze wszystkich stron przez niskie budynki centrum. z uwagą wsłuchiwał się w płynące z komunikatora wprost do ucha, obcesowe wypowiedzi wysoko postawionego ignoranta, nie zamierzał jednak okazać irytacji, wzrastającej z każdym kolejnym słowem rozmówcy. Gówno wiesz, cisnęło się Braunowi na usta, ale przez lata pracy dla rady nauczył się już, by tak oczywiste opinie zachowywać dla siebie. zwalczając ochotę przerwania monologu w słuchawce jednym, dosadnym określeniem, skupił uwagę na parze naukowców, tak jak on, bezcelowo krążącej po placu. wyrwali się na przerwę, czy może usiłują przechwycić jego rozmowę, rozważał, usiłując unikać bliższego z tamtymi spotkania. na szczęście zatrzymali się przy znaczącym środek placu klombie, obsadzonym odpornymi na zimno roślinami, przywiezionymi z ziemi. naraz przystanął, oburzony jakimś bezpodstawnym oskarżeniem.

– Jak? – powtórzył szeptem zadane przed chwilą przez przełożonego pytanie. – ktoś musiał im pomóc. – zerknął na przechadzającą się parę; właśnie zajęła miejsce na którejś z postawionych tu i ówdzie ławeczek. nie dodał, że znaleziono ślad wirusa, wprowadzonego do systemu zarządzania zasilaniem centrum; zawrę to w raporcie, postanowił. – dowiem się, kto – obiecał po chwili. – To tylko kwestia czasu.

Gdy rozmówca przerwał połączenie, Braun splunął z odrazą. na chwilę zatrzymał wzrok wyblakłej zieleni iglastego krzewu, na ziemi znoszącego najtrudniejsze, górskie warunki. na tej planecie usiłowano zaszczepić go w różnych rejonach, lecz bez powodzenia; Braun nie mijał się z prawdą, myśląc z przekąsem, że ów zadbany klombik stanowi największe osiągnięcie tutejszych specjalistów od terraformingu. zanim ponownie zdążył obrazić w myślach naukowców z centrum, znowu poczuł delikatną wibrację nadchodzącej rozmowy. Jest gotów, oznajmiała szefowa sekcji zakaźnej, wzywając go do niedawno przetransportowanego z lakszmi pacjenta.

– zaraz będę – odpowiedział Braun, z żalem odwracając wzrok od zieleńca.wracając do budynku, musnął niechętnym spojrzeniem siedzącą na ławce parę, zauważając,

że uczeni po prostu cieszą się mikrymi promieniami anemicznego słońca. kobieta, zamknąwszy powieki, z ufnością położyła głowę na ramieniu mężczyzny i bez obaw wdychała rześkie, czyste powietrze. Byli zbyt młodzi, by przybyć ze starej ziemi, na pewno urodzili się tutaj. To ich przodkowie podjęli decyzję, by zacząć terraformowanie, pomimo odnalezienia na planecie śladów prymitywnych mikroorganizmów. Pierwsi kolonizatorzy, ci, którzy jeszcze nie rozstawali się z kombinezonami kosmicznymi i oddychali powietrzem z butli, zakładali, że większość tubylczych bakterii wyginie, gdy w atmosferze pojawi się produkowany przez sinice tlen i tak rzeczywiście się stało.

Ale Pseudospiria ramenti przetrwała szok tlenowy. ona i kto wie, co jeszcze.

***

Przykuty do łóżka kumar singh w niczym nie przypominał pewnego siebie cwaniaka, na którego pozował jeszcze tydzień wcześniej. od tego czasu jego serce zatrzymywało się dwa razy; pierwszy

Page 76: Herbasencja - Grudzien 2014

76 Herbasencja

raz stracił przytomność jeszcze w stacji badawczej na lakszmi i życie zawdzięczał tylko szybkiej reakcji towarzyszących mu naukowców. wirtualny ekran nadawał jego opuchniętemu obliczu sinawy, chorobliwy odcień. Projektor wyświetlał go tuż przed półleżącym mężczyzną, pozwalając Braunowi dostrzec każde drgnienie mięśnia pod zszarzałą skórą twarzy, a mikrofon przekazywał z izolatki echa urywanego, świszczącego oddechu.

– Teraz mi pan wierzy, co? – wydyszał singh. – Teraz...Braun skinął głową.– wierzę – przyznał. – Ale nie o tym chciałem rozmawiać. zniknęła pańska żona. liczę na to, że

podpowie mi pan, gdzie mam jej szukać.singh z trudem uniósł nabrzmiałe powieki, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.– sama? – wyszeptał prawie bezgłośnie, ale Braun odczytał to słowo z ruchu jego warg.– nie – odparł. – Pewnie domyśla się pan, z kim uciekła?Hindus zdobył się tylko na słabe skinienie głową.– oczywiście, obserwujemy dom jej matki – powiedział po chwili Braun. – Podobnie jak

mieszkanie byłej żony Tomali, choć, oczywiście, nie łudzę się, że któreś ze zbiegów pojawi się w tych miejscach. nie są przecież półgłówkami. Jak będzie, singh? Pomoże mi pan?

Twarz Hindusa na ekranie stężała, zacisnął usta, nadając twarzy zacięty wyraz; znów z wysiłkiem uniósł opadające powieki.

– Tak, ale jeśli mi pan coś obieca, Braun. wiem, że kazali panu to wszystko zatuszować. – zaczerpnął powietrza, ale niezbyt głęboko, jakby ograniczała go jakaś niewidoczna, opasująca piersi obręcz; wyglądało na to, że oddychanie sprawia mu ból. – Będzie pan musiał obarczyć któreś z nas winą za katastrofę... albo morderstwo, wszystko jedno. niech to nie będę ja. – odpoczął chwilę. – Moi rodzice... nie chcę, żeby wytykali ich palcami. nie zasłużyli na to. wystarczy im żałoba, rozumie pan?

Agent zmarszczył brwi, szybko jednak doszedł do wniosku, że nie ma sensu zaprzeczać. singh, świadomy zbliżającej się śmierci, stawiał wszystko na jedną kartę. szefowa sekcji zakaźnej przed rozmową dokładnie opisała Braunowi stan programisty, wybudzonego z farmakologicznej śpiączki specjalnie dla agenta. kolejne zatrzymanie akcji serca było kwestią, jeśli nie godzin, to dni; mało prawdopodobne, by wytrzymało, aż wyhodują dla niego nową tkankę i spróbują wszczepu uzupełniającego. Już fakt, że pacjent wciąż żył, zakrawał na cud; wirtualny model organizmu singha zdążył w tym czasie umrzeć kilka razy.

– dobrze. – Braun znów skinął głową i dodał, choć przy tych słowach miał szczerą ochotę splunąć z pogardą: – cała wina spadnie na pańską żonę. nie zmienia to faktu, że muszę ją znaleźć. Jak najszybciej.

singh przymknął oczy. czoło i policzki nieubłaganie pokrywały się coraz cięższym, perlistym potem.– Ami ma przyjaciółkę z dzieciństwa w nowym Mumbaju – odrzekł, odetchnął kilka razy,

szybko, płytko, po czym dodał: – Tomala też ma kumpla. Peter kovács... niech was wszystkich szlag trafi... niech was wszystkich szlag...

Braun poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. – wystarczy. – usłyszał głos ciemnoskórej lekarki. – Ma dość. Ja też, pomyślał z goryczą Braun, ale nie powiedział tego głośno.

TomalaMieszkanie należało do klaustrofobicznych, ciemnych klitek, pospolitych w nowym Mumbaju;

przez małe okno o grubych szybach, pamiętające jeszcze czasy beztlenowej atmosfery wpadało niewiele światła. okno w tego typu pomieszczeniach zakrawało prawie na luksus, większość z tych identycznych, tanich nor wcale ich nie posiadała. Przyzwyczajona do rozległych przestrzeni wyżyny lakszmi, wpatrywała się obsesyjnie w nieduży kwadrat, jaśniejący tuż pod szarym, brudnym sufitem. nawet gdy na zewnątrz się ściemniło, nie zapaliła światła. otoczyła nogi rękoma i opierając brodę na kolanach, czekała na Tomalę, z upływem czasu, z coraz większym niepokojem.

Page 77: Herbasencja - Grudzien 2014

77Grudzień 2014

Mury kompleksów, wybudowanych niegdyś specjalnie dla szeregowych kolonizatorów, były potężne i z miasta nie dobiegały żadne dźwięki; za to ściany, dzielące poszczególne mieszkania, nie grzeszyły grubością. w pomieszczeniach obok toczyło się życie takie, którego wolałaby nigdy nie zaznać. do uszu docierały wyzwiska, wrzaski najwyraźniej bitego dziecka i odgłosy hałaśliwego seksu, a każdy krok z korytarza, niepodobny do energicznego chodu Tomali, napawał ją przerażeniem. Jerry dawno powinien był wrócić, myślała, zagryzając wargi. spotkanie przedłużało się ponad miarę; to zły znak. od samego początku nie podobał jej się pomysł wezwania na pomoc dawnego przyjaciela, przecież mógł być śledzony, ale Tomala utrzymywał, że nie ma innego wyjścia. zarzekał się, że zachowa ostrożność. Żałowała teraz, że nie poszła razem z nim; jeśli wpadliby w pułapkę, to razem.

nie daruję sobie, jeśli przytrafiło ci się coś złego, Jerry. nie daruję...ciche pukanie do drzwi zaskoczyło ją zupełnie. oderwała brodę od kolana, zamierając z bijącym

mocno sercem i ściśniętym gardłem. Tym razem odwiedzin nie zwiastowały żadne kroki; czyżby zagłuszyło je wycie maltretowanego dzieciaka i wrzaski jakiejś głupiej, wulgarnej jędzy? Pokonując sztywność zastanych kolan, nieporadnie pokuśtykała na ścierpniętych nogach do drzwi i wspinając się na palce, spojrzała w oko staromodnego wizjera. oślepiona światłem z korytarza, odsunęła głowę i zamrugała parę razy, zanim znów odważyła się zerknąć, ale obraz, który za pierwszym razem zdążył zarejestrować wzrok, nie zniknął.

nareszcie!ostrożnie, unikając zbędnego hałasu, uchyliła drzwi. Gdy tylko wślizgnął się do środka,

chciała rzucić mu się na szyję, ale odepchnął ją lekko, wbiegł do łazienki i długo, zapamiętale mył twarz, nerwowo pocierając policzki. singh, oparta o framugę, obserwowała z konsternacją, jak z zamkniętymi powiekami, wyciąga dłoń, po omacku poszukując ręcznika. oderwała fragment i sama, przywarłszy do piersi Tomali, otarła mu twarz. dopiero wtedy otworzył oczy, wyszarpnął ręcznik z jej palców i rzucił go do umywalki ze wstrętem. zdziwiona, śledziła wzrokiem mokry, powoli rozpadający się strzęp, pozwalając, by Tomala otoczył ją ramionami i na krótką chwilę przywarł ustami do jej szyi.

– Bałam się, Jerry – wyszeptała, przytulając nos do zimnego, wciąż wilgotnego policzka mężczyzny. – Bałam się, że nie wrócisz.

westchnął i przytulił ją mocniej. Pocałowała chropowaty, pokryty kilkudniowym zarostem podbródek, ale gdy usiłowała objąć wargami jego usta, nagle odwrócił głowę.

– nie pytaj – wymamrotał nieobecnym głosem. – o nic.o nic nie spytała; położyła mu głowę na barku i przymknęła powieki, wsłuchując się w echa

chaosu, wkradającego się między ciężkie, niespokojne uderzenia jego serca.

***

Braun znalazł się na miejscu zbrodni, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył powiadomić policję. ciało Petera kovácsa porzucono pomiędzy kontenerami; z pozoru sprawa jakich wiele, ot, kolejny pechowy frajer, któremu nie udało się przetrwać w ponurej, wielkomiejskiej dżungli. dla postronnych obserwatorów, ekipa Brauna uchodzić mogła za fachowców z biura koronera; tylko kombinezony ochronnie i zbyt pośpieszne, jak na techników kryminalistycznych, uprzątnięcie zwłok mogłoby wzbudzić czyjeś podejrzenia. Ani Braun, ani towarzyszący mu naukowcy z centrum nie zamierzali wtajemniczać miejscowych służb w szczegóły sprawy. nie potrzebowali zresztą pomocy miejskich patologów, znali przecież przyczynę śmierci.

Już prawie kończyli, gdy pojawiła się straż portowa. Po legitymacji Brauna funkcjonariusze zorientowali się, że sprawa wcale nie należy do pospolitych. starszy ze strażników długo, uważnie studiował wyświetlony przez agenta dokument, zapewne domyślając się prawdy, ale nie zadał żadnego, niepotrzebnego pytania. Młodszy przez jakiś czas pomstował na urzędasów, przy każdej okazji wtykających nos w nieswoje sprawy, ale w końcu, zgromiony przez starszego, zamilkł. zwłoki bez przeszkód odleciały transportowcem do centrum; Braun, pozbywszy się kombinezonu, został na nabrzeżu.

Page 78: Herbasencja - Grudzien 2014

78 Herbasencja

Parszywe miejsce na śmierć, myślał, na smolistą powierzchnię akwenu, w której nieśmiało odbijały się światła pozycyjne zastygłych w bezruchu portowych dźwigów. kovács przypłynął jednym z poduszkowców, kołyszących się lekko przy przystani. Tomala poprosił kolegę o pomoc, po czym pozbył się go, jak zbędnego świadka, rozumował agent, przechadzając się wzdłuż równego rzędu zacumowanych jednostek. każdą z nich lustrował uważnie wzrokiem, aż odnalazł niedużą maszynę serwisową obarczoną dodatkowym zbiornikiem paliwa. na burcie widniały znajome symbole stacji–wyspy, miejsca pracy denata. nie stanowiło to dla Brauna niespodzianki; dwa „sokoły”, jeden po drugim, śledziły podróż kovácsa do nowego Mumbaju. Jedna z maszyn zarejestrowała moment jego śmierci. na zbliżeniu widać było, jak kovács wyciąga z kieszeni coś przypominającego broń, po czym natychmiast rzuca się do ucieczki; jak rozwścieczony najwyraźniej Tomala dopada go z łatwością i szamoczą się długo, gwałtownie. Jak bezlitośnie okładany pięściami Peter w końcu przestaje się bronić i jak Jerry, zatopiwszy palce we włosach kolegi raz po raz, z determinacją uderza jego głową o beton. Braun nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, ale nie żałował kovácsa ani przez chwilę.

nie był mu już dłużej potrzebny.

***

nie stracił zbiega z oczu. Mimo, iż Braun nie patrzył na żaden ekran, „nietoperz”, mikrodron zaprojektowany specjalnie do inwigilacji ludzi, samodzielnie śledził drogę Tomali pomiędzy niską, krępą zabudową nowego Mumbaju. z początku podążanie śladem zbiega przychodziło robotowi z trudem, bo zaprogramowany na wykrywanie i śledzenie czipów identyfikacyjnych, nie podjął tropu. Agent spodziewał się podobnych komplikacji; poszukiwani często, domowymi sposobami wycinali sobie czip z przedramienia, by utrudnić zatrzymanie. Przygotowany na taką okoliczność „nietoperz” uwolnił „Ćmy”, roboty o gabarytach niedużego owada, które natychmiast poszybowały w ślad za śledzonym człowiekiem, by, wczepiwszy się w jego włosy i ubranie, rozpocząć wysyłanie sygnału naprowadzającego. Gdy tylko dron go odebrał, najpierw nadał zaprogramowany przez Brauna sygnał o odmiennej od wcześniejszych sygnaturze; zaraz potem ruszył w pogoń.

Żadne z nielicznych na tej planecie miast nie dorobiło się jeszcze wysokościowców na miarę ziemskich metropolii. Barakowate struktury, choć potężne, z góry sprawiały wrażenie poustawianych regularnie pudeł czy kontenerów. Takie budynki, choć nieefektowne, należały do konstrukcji tańszych i praktycznych, obecnie samodzielnych, niegdyś połączonych ze sobą siecią przejść i tuneli. Tomala nie wysilał się, by kluczyć i mylić tropy, jakby nie spodziewał się, że ktoś może podążać jego śladem; być może było mu wszystko jedno. Gdy wreszcie zniknął w jednym z szarych, trudnych do odróżnienia od siebie kompleksów, wypełnionych po brzegi tanimi, ciasnymi klitkami dla biedoty, „nietoperz” niepostrzeżenie zawisł na ciemnym niebie, po czym ostrożnie wylądował na dachu, nie zdradzając swej obecności żadnym zbędnym hałasem.

samoczynnie przeszedł w stan oczekiwania, podczas gdy „Ćmy”, wraz ze śledzonym człowiekiem przemykały niezauważone po obskurnych korytarzach, beznamiętnie rejestrując, jak puka do drzwi z wysiłkiem unosząc drżącą dłoń, i jak z rezygnacją czeka na ich otwarcie, bezsilnie wbijając palce we framugę. Gdy drzwi otworzyły się wreszcie, „Ćmy” razem z nim znalazły się w środku.

To nic, że wewnątrz panowała ciemność; mrok nie stanowił dla nich przeszkody.

***

leżał na wznak, wpatrując się w sufit. oboje przez całą noc nie zmrużyli oka. na zewnątrz świtało, okno pod sufitem powoli wyłaniało się z mroku. Przytulona do boku Tomali, czuła, jak coraz częściej wstrząsały nim dreszcze, a serce pracowało coraz ciężej i coraz mniej równo. Przypomniała sobie stygnące zwłoki lopeza i instynktownie starała się przekazać Jerry’emu własne ciepło, choć rozpalona skóra mężczyzny zdawała się prawie parzyć jej własną.

Page 79: Herbasencja - Grudzien 2014

79Grudzień 2014

nie rozmawiali za wiele, mimo woli nasłuchując hałasów zza ściany. w sąsiednim mieszkaniu urzędować musiała bardzo pracowita prostytutka; nie dało się przeoczyć wizyt kolejnych klientów, ignorować niezawodnie następujących po trzaśnięciu drzwiami porcji dyszeń i jęków. nie pomagało nawet zatykanie uszu, pozostawało przeczekiwanie. Hałasy ucichły dopiero nad ranem; dopiero wtedy Ami, przełykając ślinę, spytała, nie odrywając głowy od piersi Tomali:

– zaraziłam cię, prawda?Przeszył go zimniejszy od poprzednich dreszcz, ale opanował się prędko. Tłamszona z całych sił

obawa stała się nagle przykrym pewnikiem. delikatnie pogładził dłonią zmierzwione włosy singh.– nie... nie ty. Milczeli przez chwilę; na korytarzu ktoś wrzasnął, głośno, chrapliwie, ktoś inny odpowiedział

przekleństwem i wszystko ucichło.– Jeśli ktokolwiek, to tylko on, kovács – odezwał się szeptem Tomala. – Pieprzony skurwysyn...Podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy.– nie rozumiem. To jakiś chory eksperyment?zastanawiał się chwilę.– nie. raczej sabotaż. ktoś chce udowodnić, że tutejsze władze sobie nie radzą... Że planeta

wcale nie jest bezpieczna. Mniej inwestorów, mniej siły roboczej, mniejsze przychody, a potem... – Bankructwo?– raczej osłabienie pozycji monopolisty i przygotowanie gruntu pod ekspansję nowego gracza.– kogo? – Ponownie ułożyła głowę na piersi Tomali.– wszystko jedno – odparł wymijająco. – Hindusi mają wielu wrogów.z korytarza znów dobiegło przekleństwo. ktoś bezskutecznie pukał do któregoś ze sąsiednich

mieszkań, po czym, zirytowany, zaczął walić pięściami w drzwi, głośno domagając się ich otwarcia. wiem, że tam jesteś, kurwo, słychać było słowa wypowiadane z dziwnym akcentem; zapewne wypowiadający je przybył niedawno z ziemi. dorwę cię jeszcze, suko. Jeszcze się doigrasz. singh zadrżała mimo woli, choć groźby nie kierowano pod jej adresem.

– Powiedział ci to wszystko? – Podniosła się i z bijącym mocno sercem przysiadła, opierając pośladki na piętach. uważniej niż odpowiedzi Jerry’ego, nasłuchiwała odgłosów z korytarza. Po chwili nieznacznie pochyliła głowę, pytając cicho: – Tak po prostu ci powiedział?

Tomala westchnął ciężko.– Tylko, że go zmusili – wyznał. – nie spodziewałem się... rozpylił mi coś prosto w twarz.Jęknęła boleśnie.– Jerry, ja nie chcę, żebyś... – załamał się jej głos – ...żebyś, tak jak tamci...Przysunął się do singh, i otaczając ramionami jej kibić, ułożył głowę na kolanach kobiety.– nic już na to nie poradzimy, Ami – wyjaśnił posępnie. Gdzieś na korytarzu cicho szczęknął otwierany zamek, wyzwalając lawinę wydarzeń. Prawie od

razu rozległo się dudnienie ciężkich buciorów o posadzkę; ktoś biegł, przeklinając, jakaś kobieta wrzasnęła, brutalnie uderzona, trzasnęły pchnięte z rozmachem drzwi.

– i nie chcę tak żyć – dodała z rozpaczą singh, pochyliła się nad Tomalą i wyszeptała mu do ucha: – ukrywać się, uciekać, nie chcę, rozumiesz?

– oddaj forsę, suko – zaryczał mężczyzna w mieszkaniu obok, zadał kilka ciosów i musiał pchnąć dziwkę na ścianę, bo mur zadrżał od głuchego uderzenia.

kobieta zawyła donośnie i wybełkotała coś niezrozumiale, chrapliwie, zapewne spluwając krwią. singh zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki, ale gdy bolesne wycie powtórzyło się znowu, tym razem splatając się z głośnym szuraniem, nie potrafiła wyrzucić z umysłu obrazu ofiary, ciągniętej za włosy po podłodze.

– nie chcę – powtórzyła Ami, dzwoniąc zębami i z każdym ciosem zza ściany przywierając do Tomali coraz mocniej.

– na to możemy jeszcze coś poradzić. Jest jedno wyjście – powiedział z namysłem, wysuwając się z jej objęć i podnosząc głos, by przebić się przez wrzaski i kanonadę brutalnych uderzeń, masakrujących ciało za ścianą. – chciałem tego uniknąć, ale nie ma innej rady. – Podniósł się; Ami

Page 80: Herbasencja - Grudzien 2014

80 Herbasencja

wstała razem z nim. w mieszkaniu obok nagle zapanowała cisza, zaraz potem korytarz wypełnił tupot uciekającego w popłochu człowieka. – zniknijmy stąd, zanim ktoś wezwie policję. zanim zaczną przesłuchiwać sąsiadów.

– A ona? – wskazała ruchem głowy na ścianę i spytała z niedowierzaniem: – zostawimy ją tak?Położył singh dłonie na ramionach i ledwo poruszył wargami, będąc jednak dobrze słyszalnym

w ciszy tak idealnej, że w tym budynku prawie nieprawdopodobnej:– Ami, ja też umieram. nie mam czasu na przedłużanie agonii innym prawie–trupom, rozumiesz?zresztą, wierzysz chyba jeszcze w reinkarnację?chciała oponować, oburzać się, ale żal zamknął jej usta. za oknem znowu wstawało słońce.

***

nie opłaca się uciekać, tłumaczył, gdy maszerowali zapełniającymi się z wolna ulicami. Przed tym nie umkniesz, Ami, jedyne wyjście, to stawić im czoło, zmierzyć się z nimi wszystkimi. zaatakować. widzisz, chciałem cię przed tym wszystkim uchronić. uciec, zniknąć, zaszyć się gdzieś, w którymś z mniejszych miast–portów, po prostu wyłączyć się z gry i zająć zwykłym życiem. Bo tak, to wszystko gra, daleko albo całkiem blisko ktoś siedzi i planuje, układa losy takich, jak my. nie, to nie żaden Bóg, Ami. człowiek, smutny, sfrustrowany urzędas w jakimś pieprzonym biurowcu. ktoś taki, jak ten cholerny Braun. słysząc nazwisko agenta, zatrzymała się nagle.

– co zamierzasz? – spytała nierozsądnie głośno.rozejrzał się spłoszonym wzrokiem, ale żaden z przechodniów nie zwracał na nich uwagi;

otoczył singh ramieniem i szepnął jej do ucha, gdy wznowili wędrówkę:– znam kogoś z „new Mumbai Harald”.– To szmatławiec jakich mało – powiedziała z odrazą. – nikt nie wierzy w te barwne rewelacje

wyskakujące z każdego kąta sieci.– szmatławiec – przyznał, zsuwając dłoń na miejsce tuż powyżej jej pośladka. – Ale niezależny.

nie pije z garnuszka zarządu.delikatnym ruchem bioder zrzuciła jego rękę. Podeszła do najbliższej wystawy i zaczęła uważnie

przyglądać się swojemu odbiciu w szybie.– Mam złe przeczucia – oświadczyła, gdy Tomala stanął za nią. – nie podoba mi się to. – nie mam lepszego pomysłu, by wyrwać cię z ich łap – odparł ponuro. – nie starczy mi czasu

na nic innego.– zresztą, nie tylko to. – zniżyła głos i lekko obróciła głowę, by lepiej słyszał, to co powie: – Po co

kazali kovácsowi cię zarażać, skoro, jestem pewna, już dawno załapałeś to Pseudocośtam ode mnie?– Być może wcale nie Pseudocośtam zaraża. Być może wcale nie byłaś nosicielką. – no to teraz na pewno już jestem – odparła, siląc się na cynizm.– Może właśnie o to chodziło, Ami.zadrżała; przypomniała sobie wymazówki sołowiowa. zbliżyła twarz do szyby i potarła palcami

powieki, powstrzymując łzy. odruchowo poprawiła pogrążone w nieładzie włosy, skrzywiła się boleśnie, spoglądając na kurtkę, niedbale, w pośpiechu zapiętą nie na te rzepy co trzeba, potem przeniosła wzrok na zarośniętą, zmizerniałą twarz Jerry’ego.

– wyglądamy jak nieboskie stworzenia – mruknęła, skazując ruchem głowy wejście do pobliskiego baru. – Jeśli mamy gadać z prasą, musimy się choć trochę ogarnąć.

nie sprzeciwił się, zwłaszcza, że u wylotu ulicy zamajaczył policyjny pojazd; w milczeniu wszedł za nią do środka.

***

– To była taka piękna planeta... zanim ktoś nie przywiózł tu robactwa. – starsza kobieta za ladą rozgniotła wędrującego po blacie owada. – karaluchy i mrówki. Parszywe szczury okrętowe epoki

Page 81: Herbasencja - Grudzien 2014

81Grudzień 2014

kosmicznej. Terraforming jak się patrzy, szkoda, że to tałatajstwo nie wyniosło się na pustynię, tylko łazi po domach.

singh, zajmująca wysoki, barowy stołek wzdrygnęła się i ze wstrętem oderwała łokcie od kontuaru. Barmanka uśmiechnęła się pobłażliwie.

– u ciebie w mieszkaniu, złotko, pewnie ich nie ma?Ami wyraźnie spochmurniała i pokręciła głową niezdecydowanie. Tak, w placówce badawczej

na lakszmi nie było owadów, w domu rodziców także. w budynku, w którym zatrzymali się z Tomalą, musiało ich żyć sporo, widziała nawet jakieś latające. na szczęście noc spędzili przy zgaszonym świetle, pomyślała.

– nie jesteś stąd – oznajmiła kobieta za ladą. – To widać.– Pani też nie – odgryzła się Ami, spoglądając wymownie na ściany, oblepione zdjęciami Marsa

i emblematami nieznanych jej, zapewne marsjańskich, drużyn sportowych.– nie to miałam na myśli. Myślę, złotko, że dobrze wiesz, co.singh spuściła głowę.– nie jestem – przyznała.Gdzieś z tyłu dobiegły ociężałe kroki i Ami natychmiast odwróciła się z niepokojem. Tomala, lekko

się zataczając, wydostał się z męskiej toalety i z ulgą opadł na wolną sofę w kącie. od razu zerwała się z miejsca, ominęła samotny stolik na środku pustej o tej porze sali i przysiadła obok Jerry’ego.

– Przyjedzie – szepnął. – najpierw zadzwoni. Mamy czekać.singh kawiarnianą chusteczką otarła mu pot z czoła i pozwoliła, by wtulił twarz w jej szyję,

oddychając z trudem.– kiedy? – spytała z niepokojem.– niedługo – oznajmił z goryczą i dodał: – Byleby zdążył... źle ze mną, Ami...– Powinnaś zaprowadzić go do lekarza, złotko. – usłyszała głos barmanki i podniosła wzrok.

kobieta stała tuż obok, kiwając litościwie głową. – wiem, co to jest. Mój stary też przechodził takie delirki. ciężko nie pić, gdy prowadzi się bar... singh nabrała powietrza do płuc, jak przed skokiem do wody, ale nie zdążyła odpowiedzieć.– nie twój interes. – Jerry nagle oderwał głowę od ramienia Ami, usiłował podnieść się z miejsca, ale

nogi odmówiły mu posłuszeństwa i opadł z powrotem na sofę, warcząc wściekle: – odczep się, kurwa!kobieta uniosła ręce w geście rezygnacji.– Jak sobie chcesz, złotko – powiedziała zimno, odchodząc.Ami poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła; obity miękką, choć wytartą już tkaniną mebel

zaczął nagle parzyć ją w plecy.– zaraz wrócę – wybełkotała, podrywając się z miejsca. Prawie taranując ciałem drzwi, wpadła do ciasnej, ciemnej łazienki. Światło włączyło się

samoczynnie; dopadła zszarzałej umywalki i uczepiwszy się jej palcami, łapczywie chwytała powietrze. raz i drugi ochlapała rozpaloną twarz zimną wodą, nie poczuła jednak ulgi. Miała ochotę zawyć z bólu, ale powstrzymała się w porę, zaciskając zęby. własne odbicie w brudnym lustrze mierziło ją tak bardzo, że z ulgą zamknęła oczy, pozwalając, by ciepłe już krople wody, razem ze łzami, bez przeszkód spłynęły po twarzy i kapały na kurtkę. szum wylewającego się z kranu strumienia skutecznie zagłuszył szczęknięcie otwieranych drzwi i singh drgnęła, zaskoczona, gdy zza pleców usłyszała głos barmanki:

– Mogę ci jakoś pomóc, dziecko?singh otworzyła oczy i otarła twarz rękawem.– Tak. – Pociągnęła nosem. – Pożyczy mi pani komunikator?starsza kobieta bez słowa wydobyła z kieszeni coś niewielkiego.– Proszę – oznajmiła, kładąc na koszu na śmieci obły przedmiot, przypominający ziarenko fasoli

cielistego koloru. zanim wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi, dodała cicho: – nie musisz zwracać. To prezent.

singh została sama. Powoli, z ociąganiem, sięgnęła po urządzenie.

Page 82: Herbasencja - Grudzien 2014

82 Herbasencja

***

Bar powoli się zapełniał. Ami w napięciu taksowała wzrokiem każdego wchodzącego mężczyznę, nerwowo ściskając dłoń słabnącego z każdą chwilą Tomali. stali bywalcy przyglądali się jej ciekawie, padło nawet parę wulgarnych, niewybrednych żartów, kwitowanych głośnymi wybuchami śmiechu. cichli jednak, łajani przez barmankę; trzeba przyznać, że kobieta umiejętnie odwracała ich uwagę rozmową. człowiek, który podszedł do ich stolika i bez zaproszenia usiadł naprzeciwko singh, zwrócił na siebie uwagę już w drzwiach; zachowywał się powściągliwie, choć pewnie, a rozbawione towarzystwo spoglądało na niego nieufnie. Gdy Ami posłała mu pytające spojrzenie, odezwał się cicho:

– Tony Bishop, „new Mumbai Harald”.Poczuła, jakby nagle przeszył ją prąd; otworzyła oczy jeszcze szerzej, oceniając, na ile siedzący

przed nią człowiek wykazywał podobieństwo do lopeza, ale nie odezwała się ani słowem. zastanawiała się tylko, czy to dobrze, że nie powiedziała Jerry’emu, kim naprawdę był człowiek rzekomo organizujący pogrzeby. usłyszawszy nieznajomy głos, Tomala się ożywił; z wysiłkiem podniósł głowę.

– wolniak miał przyjechać osobiście – zauważył podejrzliwie, marszcząc brwi.– naczelny zwołał zebranie – wyjaśnił. – wolniak wysłał mnie.– nie obchodzi mnie to – warknął Tomala. – Będę gadał tylko z nim.– Przestań, potrzebujemy pomocy – skarciła go singh. – Panie Bishop, Jerry musi mieć stałą

opiekę lekarską. Musi! zgodzę się na wszystko, wszystko powiem, rozumie pan?dziennikarz uśmiechnął się lekko.– niech pan nas stąd zabierze – zażądała z determinacją. – natychmiast. – nigdzie nie pójdę – warknął Tomala, cofając się w róg sofy, pod ścianę, jak krnąbrne dziecko.

– nie z nim. nie przysłał go wolniak.Bishop niespodziewanie pokiwał głową.– nie przysłał mnie, masz rację. Jestem tak zwanym wolnym strzelcem, ale to niewiele zmienia.

Gwarantuję, że wasza historia ukaże się w „new Mumbai Harald”. czy spisze ją wolniak, czy ja – co za różnica?

singh chwyciła dłoń Tomali i zaczęła gładzić ją palcami, jednocześnie wstając.– chodźmy stąd, proszę...Jerry spojrzał prosto w jej udręczoną, zmęczoną twarz. westchnął i powoli podniósł się z miejsca.

Mężczyzna, podający się za Bishopa wstał również; ale Tomala, zamiast minąć, niespodziewanie zaatakował, bijąc dziennikarza w brzuch zgiętym łokciem. uderzony zgiął się w pół i bezgłośnie opadł z powrotem na sofę. w barze na moment zrobiło się cicho, zaciekawieni bywalcy poodwracali głowy. dopiero po chwili zaczęły padać pierwsze przekleństwa i ordynarne komentarze.

– Jerry, po co to? – wydukała singh, gdy złapał ją za ramię i pociągnął za sobą do wyjścia.– Później – warknął.szarpnęła ramieniem, instynktownie usiłując się wyrwać.– nie!obrócił się gwałtownie, zaskoczony oporem, uścisk na jej ramieniu nagle zelżał. Gdy oczy Tomali

zmętniały i poruszył wargami bezgłośnie, nie rozumiała jeszcze, co się dzieje; dopiero, gdy padł na podłogę jak długi, wydała z siebie krótki, bolesny okrzyk. Prawie natychmiast znalazła się przy nim, rozrywając rzepy kurtki trzęsącymi się dłońmi i rozdzierając palcami cienki podkoszulek.

– Pomóżcie – bełkotała przy tym płaczliwie. – niech ktoś mi pomoże, sama nie dam rady...człowiek, podający się za Bishopa, ukląkł tuż obok, masując obolały brzuch.– odsuń się – polecił sucho. obrzuciła go zbaraniałym wzrokiem, ale wykonała rozkaz. Patrzyła, jak odchyla głowę Jerry’ego,

nawet nie sprawdzając, czy oddycha, po czym układa dłonie na mostku i zaczyna uciskać. słyszała w tle głos wzywającej pogotowie barmanki i podniecone głosy mężczyzn, nie przerywających picia, pomimo rozgrywającego się obok dramatu. Gdy dziennikarz skończył liczyć, zawahała się, ale tylko

Page 83: Herbasencja - Grudzien 2014

83Grudzień 2014

na moment; objęła ustami wargi Tomali. zamknęła oczy, przypominając sobie podobną scenę, z sarą Grimson w roli głównej; wiedziała już, co musiał wtedy czuć kumar. Możliwość zakażenia zeszła na dalszy plan, singh nie pomyślała o tym nawet. Gdy Bishop liczył, delikatnie głaskała blade czoło i pociemniałe od potu włosy Jerry’ego, całowała w lekko rozchylone, coraz mocniej siniejące wargi, przeczuwając, że to ich pocałunki ostatnie.

– zróbcie miejsce, złotka. – usłyszała, i skonsternowana, podniosła wzrok. Barmanka, właśnie otwierała w powietrzu apteczkę. wyjęła z niej nieduży, podręczny defibrylator;

singh cofnęła dłonie i przymknęła oczy. zaczęła się modlić.

***

– Bardzo dobrze, że pani zadzwoniła, singh.Ami, odwrócona plecami do mówiącego, odprowadzała wzrokiem odlatującą karetkę. odezwała

się dopiero, gdy migający kolorowymi światłami kopter medyczny zniknął jej z oczu.– nie jestem pewna, czy dobrze. – dopiero w tej chwili poczuła ból w skręconej nienaturalnie

szyi. odwróciła głowę i porzuciła obserwację wciąż kłębiącego się przed portową speluną tłumu. wdziała człowieka, rejestrującego zajście mikrokamerą wpiętą za ucho i przysłuchującego się relacjom rozgorączkowanych świadków. To zapewne wolniak, pomyślała. Mocno się spóźnił, to źle, czy dobrze? nie wiedziała.

– nie jestem – powtórzyła, spoglądając Braunowi prosto w oczy.siedzący obok agent wzruszył ramionami.– Może się pani jeszcze wycofać – powiedział, i rzucił do kierowcy: – ruszaj.– czyżby? co będzie wtedy z Tomalą?– racja – przyznał. – nie ma pani wielkiego wyboru. na pocieszenie powiem, że przysłuży się

pani dobrej sprawie.Przymknęła powieki. samochód płynnie włączył się do ruchu.– Mam gdzieś wasze sprawy. czego ode mnie chcecie?– opowie pani swoją historię – wyjaśnił i wskazał ruchem głowy na człowieka, siedzącego za

kierownicą. – Bishop ładnie opisze ją w gazecie. Tylko tyle.– To nie jest Bishop. – zmarszczyła brwi. – Bishop nie żyje.– nikt o tym nie wie, singh. od teraz to on jest Bishopem. wolny strzelec, przypomniała sobie. człowiek wysyłający materiały różnym gazetom, nie

spętany etatem, w większości redakcji właściwie niewidywany. kradzież tożsamości kogoś takiego należała do posunięć prawie genialnych. Już miała spytać, po co to wszystko, ale ugryzła się w język; przypomniała sobie słowa Tomali. osłabianie pozycji, przygotowanie gruntu. Tylko dlaczego rozmawia teraz z agentem rady Bezpieczeństwa kolonialnego, nie z jakimś pospolitym terrorystą? chociaż, pomyślała, pewnie nie ma wielkiej różnicy.

– Gra pan nieczysto, Braun – zauważyła; przed oczami stanęły jej emblematy drużyn sportowych widziane w barze, dodała więc: – do własnej bramki.

– czy w pani sytuacji to coś zmienia? Pani przyjaciel otoczony zostanie najlepszą opieką lekarską na planecie, obiecuję to pani. czy to ważne, jakie kierują mną pobudki?

Pokręciła głową.– co będzie z tamtymi ludźmi? – zmieniła nagle temat.uniósł brwi; nie zrozumiał pytania. dostrzegła to od razu.– z kobietą, która reanimowała Jerry’ego. z tymi pijaczkami z baru? – Głośno przełknęła ślinę. –

ze mną? wszyscy mieliśmy kontakt z chorym. Przecież pan, rozmawiając ze mną, nie używa nawet maski. nie boi się pan zakażenia?

– Powiedzmy, że zdążyłem nabyć już odporności. załóżmy, że pani również jest odporna.– A on? – wskazała ruchem głowy na milczącego kierowcę.– Poradzi sobie. – Padła odpowiedź.

Page 84: Herbasencja - Grudzien 2014

84 Herbasencja

spuściła głowę, przyglądając się własnym kurczowo zaciśniętym pięściom. Powoli wyprostowała palce, zauważając, że wciąż jeszcze drżą, po czym wbiła paznokcie w uda, aż do bólu. zagryzła wargi, gdy Braun zaczął tłumaczyć:

– opowie pani, jak z mężem zamierzaliście ukryć epidemię. Jak zmieniliście trasę przelotu i obeszliście zabezpieczenia transportowca. na czym, tak naprawdę, polega zadanie stacji, takich jak wasza, monitorujących nieudolny terraforming. o tuszowaniu opłakanych następstw megalomańskich eksperymentów na globie, na którym wcale nie powinno rozpoczynać się takiego procesu. Może pani dodać, że tam, na wybrzeże, bezpiecznie dotarła pani innym kopterem i żeby uwiarygodnić całą historię, wymazała pani siebie i nieprzytomnego lopeza sadzami i czymś, co przypominało krew. Bo już wiedziała pani, że tak naprawdę to prowadzący dziennikarskie śledztwo Bishop. Tak, może pani zrzucić winę na męża. Powiedzieć, że wykonywała pani jego polecenia. odpłacić mu pięknym za nadobne.

– Mam też opowiedzieć, jak kovács zaraził Tomalę i że zapewne pan kazał mu to zrobić? – Hardo podniosła wzrok.

Braun wzruszył ramionami.– Może pani. Ale to i tak nie znajdzie się w artykule.zbladła; poczuła, jak pomimo komfortowej temperatury we wnętrzu pojazdu zaczyna robić

się zimno.– skoro i tak to pan określa, co się w nim znajdzie, do czego ja jestem panu potrzebna?– zobaczymy – odparł enigmatycznie. – Przyda się pani, to pewne.nie spytała o nic więcej. Przez dłuższą chwilę podróżowali w milczeniu; po chwili zdała sobie

sprawę, że Braun nie zabrał jej podarowanego przez barmankę komunikatora, ale to tylko kwestia czasu, pewnie nie zdąży go użyć. znów przeniosła wzrok na agenta; przyglądał jej się natarczywie. znała ten rodzaj spojrzenia, rozumiała, że podoba mu się jako kobieta. odwróciła głowę, skupiając całą uwagę na przemykających za oknami samochodu, ponurych ulicach. wiedziała, że powinna tę skłonność agenta wykorzystać i obrócić na swoją korzyść, tyle tylko, że podobne wyrachowanie nie leżało w jej naturze. czuła jednak, że powinna się przełamać.

i że zrobi to, prędzej czy później.

Tych dwoje nie miało żadnych szans na ocalenie, paradoksalnie, przeżyć mógłby przy sporej dozie szczęścia tylko jeden z pasażerów, którzy w rzeczywistości okazali się martwi . Ocaleni do tej układanki nie pasowali .

Page 85: Herbasencja - Grudzien 2014

85Grudzień 2014

Jakub zielińskiAbsolwent wydziału filologii Polskiej Akademii im. Jana długosza w częstochowie (obrona pracy magisterskiej w roku 2004). od lat fan groteski i horrorów, mający na koncie współpracę z największymi krajowymi serwisami internetowymi związanymi z tym gatunkiem (recenzje filmów i książek, artykuły itp.). Tworzy od grudnia roku 1999, w ostatnich latach dryfując w stronę ese-jów i mrocznych thrillerów. wśród ulubionych autorów wymie-nia: samuela Becketta, rolanda Topora, clive’a Barkera i Tade-usza różewicza. rodowity częstochowianin, od jakiegoś czasu przebywający w Anglii. niepalący wegetarianin.

Śniąc ŻycieTego poranka postanowiła, że jeśli teraz znów zamknie oczy i przeniesie się na drugą stronę

powiek, pod płaszczyk spokoju i ciemności, zostanie tam już na zawsze.Jej babka zwykła mawiać: dziewczyno, prześpisz całe życie. nie możesz tak ciągle się zamar-

twiać, uciekać w sen – to nie rozwiąże żadnych twoich problemów.wszystkich zapewnie nie, pomyślała. Ale wiele z nich tak, zwłaszcza te, które wymagają zna-

lezienia właściwej ścieżki w podświadomości. na trzeźwo i przy dziennym świetle wyglądają na pozornie równie skomplikowane jak węzeł gordyjski.

wysunęła się spod kołdry i założyła podomkę. Pierwsze promienie wiosennego światła przebi-jały się teraz przez drobinki kurzu, wypełniające pod sufit wysoki pokój, jaki zajmowała od mie-siąca. daleki krewny jej rodziców – równie wielki jak i oni, samotnik i niespokojny dziwak – zde-cydował się udzielić jej na jakiś czas gościny, z trudem przełamując przy okazji swe lęki, związane z obcością wobec ludzkiej egzystencji i śmiechu. Ten chudy i wyniosły ponurak całe dnie spędzał w przeciwległej części pałacu, pogrążony w swych rozmyślaniach i lekturze pokrytych kurzem ksiąg. stąd też dziewczyna nie miała zbyt wielu okazji na zawarcie z nim bliższej znajomości czy choćby wyrażenie wdzięczności za…

spojrzała w lustro i otworzyła szeroko oczy w chwili największego zdumienia.wbrew wszystkiemu, co podpowiadała jej surowa logika, najwyraźniej nie była w pokoju sama. Blondynka o pociągłej twarzy i bladych rysach uśmiechała się smutno, dotykając dłonią czubka

jej głowy. stała tuż za nią, a podmuch wiatru zza okna lekko falował jej włosami i jasnym strojem, rzadko spotykanym w tych rejonach. wyglądała równie eterycznie i ulotnie, jak stan jej myśli na moment przed tym spotkaniem. skupiła się teraz i starała dotrzeć do wnętrza swych odczuć, aby tylko nie ulec panice i nie zacząć chaotycznie uciekać przed zjawą.

czuła zimno. i udzielającą się także i jej nostalgię, równie szarą i suchą niczym jesienne liście, dokonujące żywota pod puchem śniegu.

Listopad dla debiutantówzwycięzca

Page 86: Herbasencja - Grudzien 2014

86 Herbasencja

- kim jesteś? skąd się tu wzięłaś? – próbowała usilnie ukryć drżenie swych napiętych strun głosowych, jednak po chwili zdała sobie sprawę z bezsensowności tych starań. Postać wydała jej się na drugi rzut oka jeszcze bardziej widmowa, niemalże mgliście przerażająca. nawet gdy po raz wtóry starała jej się okazać odrobinę swojej wewnętrznej ludzkiej cząstki – poprzez uśmiech – była bardzo odległa i nierealna…

- Jestem cząstką ciebie, kochana. Przyzywałaś mnie już nieraz, we łzach i tęsknocie prosząc o wsparcie i radę. nigdy ci nie odmówiłam, ale widzisz mnie po raz pierwszy…

- intuicja – to słowo zabrzmiało wielokrotnym echem w szarych ścianach pokoju, falami wzru-szenia rozbijając się o drobiny piasku, utkwione w szczelinach pomiędzy cegłami, wypełnionymi niezbyt szlachetnym glinianym spoiwem.

- Tak, masz rację. Przybyłam teraz, żeby ci pomóc po raz kolejny – jej głos przybrał jeszcze smutniej-szą i podniosłą tonację, gdy przesuwała się w kierunku lustra. ciało dziewczyny przeszył kolejny dreszcz.

- co takiego ma się zdarzyć? czy coś mi tutaj grozi?- dowiesz się w swoim czasie. nie mogę teraz wiele wyjawić, ponieważ nie posiadam takiej

mocy… niebawem odwiedzisz miejsca i spotkasz istoty. różne.- nie chcę – żachnęła się, ocierając ściekające po policzkach dwie perliste łzy. Po tym, co przytrafiło się jej

najbliższym we wciąż jeszcze zbyt bliskiej przeszłości… nie miała już dalszych sił do zmagań z losem i rzeczy-wistością. kapitulowała coraz mocniej, z każdym kolejnym oddechem, z każdym poczynionym krokiem…

upadła z głośnym hukiem na kolana. Poczuła twardość dębowych desek, jakimi – taką żywiła nadzieję – będzie wyłożona również i jej doczesna trumna.

samobójców nie chowają w trumnach, ale grzebią ich pod płotami. Przez to rosną tam tylko chwasty i drzewa o suchych, jałowych gałęziach… Takich, jak i ludzie, których tam pochowano – kolejna z życiowych prawd, wpojona przez babkę, brzęczała teraz w jej głowie niczym natrętna mucha krążąca w upalny dzień ponad gnijącym mięsem. Ten defetyzm udzielał jej się nawet i teraz, pomimo odwiedzin istoty z zaświatów.

usłyszała za swoimi plecami pukanie do drzwi i ostrożnie odwróciła się na pięcie. drwiła teraz z czegoś, co składała na karb swojej wybujałej wyobraźni i przewrażliwienia związanego z brakiem kobiecej towarzyszki niedoli… skoro takiej nie miała w swej codzienności, wymyśliła ją, prawda?

w tym momencie czuła się, jakby ponownie miała kilka lat i udawała przed wszystkimi, że spędza czas na zabawach ze swoją urojoną siostrą. istotą, której ciągle jej brakowało, zwłaszcza gdy nachodziła ją chęć dzielenia się głębszymi myślami z otoczeniem – tak różnym od jej samej, tak bardzo pozbawionym choć odrobiny zrozumienia…

otworzyła drzwi. spodziewała się ujrzeć za nimi posępny i szeroki korytarz, prowadzący w głąb pałacu, na skraju którego widniałby jasny punkt, jaki stanowiła wiodąca na górne piętro klatka schodowa. Pan tego domu przyozdobił okiennice na półpiętrze fantazyjnymi witrażami, mającymi tę niezwykłą właściwość, że nie potrzebowały wcale wielkiej ilości nieujarzmionego światła, aby ukazać swoją krasę. iluminowały i zadziwiały nawet nocą, wspomagane przez zniewalające srebro gwieździstych girland i księżyca. wspólnymi siłami potrafiły na długie minuty ująć nocnych mar-ków w pajęczynie opowieści o życiu i śmierci, ludziach i zwierzętach egzystujących obok siebie, a potem rozdzielonych przez bożych posłańców, tworzących nowy porządek zabrudzonego przez grzech i występek świata za pomocą ksiąg, podań i kodeksów.

zamiast tego wszystkiego jednak, czekała ją ogromna niespodzianka.ciemności zewnętrza nie osładzały choćby najmniejsze drobiny światła. zwęziła zatem oczy i wytę-

żyła wzrok, starając się w oddali wypatrzyć wąską błyszczącą szparę pod drzwiami do gabinetu hrabiego, mającego w zwyczaju przesiadywanie do późnej nocy nad swymi badaniami i pracami naukowymi.

Ale przecież… skonstatowała dość prędko, że jest poranek, w założeniu mający być przystaj-nią jasności i życia. Tymczasem jej oczom jawił się obraz przepełniony ciemnością, stagnacją i nieuchronną dla każdego śmiercią. Gdzieś w oddali usłyszała cichy dźwięk kapiącej wody, wolno i monotonnie odmierzającej przemijający eon czasu.

Jakby w odpowiedzi na jej nieśmiałe nawoływanie, w przeciwległym końcu potencjalnego korytarza (jaki żegnała w tym miejscu jeszcze poprzedniego wieczoru, przed udaniem się na spoczynek), rozległo się mia-

Page 87: Herbasencja - Grudzien 2014

87Grudzień 2014

rowe uderzenie zegara, wymierzającego dziewięć potężnych ciosów w monotonię ciszy. Postanowiła zaryzy-kować; w końcu nie mogła na wieczność utkwić w swoim pokoju, nie wyściubiając z niego nosa na milimetr. i nawet tak obezwładniający ciemnością widok nie był w stanie zniechęcić jej do poszukania pana tego domu i miejsca jego pracy. Przeczuwała, że miał coś wspólnego z tym niezwykłym stanem i zdarzeniem – może tylko i chwilową halucynacją, ale bardzo realnie odmalowaną w czasie i przestrzeni pałacu.

Pierwsze kroki i pierwsze rozczarowanie: ten sam co zwykle, zimny marmur długiego i pozba-wionego ludzkiego ciepła korytarza. Po omacku podeszła do komody, po czym – badając za pomo-cą wyciągniętych przed siebie rąk teren – ruszyła w dal, w stronę jedynych dwóch oznak istnienia czegokolwiek, jakich doświadczyła niewiele wcześniej.

kierował nią wewnętrzny głos, intuicja prowadząca w tej dziwnej przestrzeni lepiej od zwykłej świecy czy lichtarza. To ona cichym szeptem nakłoniła ją do zaufania swym nogom i rękom, jako przewodnikom ku wyjściu z tego niespodziewanego impasu.

usłyszała kolejny dźwięk – tym razem było to skrzypienie, po którym nastąpił cichy stukot i wtórujące mu szuranie.

nieco w dali, na lewo od niegdysiejszego wejścia do magazynku przepełnionego rupieciami, pojawiła się długo oczekiwana, niemal zbawienna szczelina światła. nie namyślając się wiele, po-dreptała wolno w jej kierunku, ciekawa, jakim tym razem będzie efekt jej poszukiwań i wędrówki: zjawa, czy też realna ludzka istota?

ktoś poruszał się w pozornie niezamieszkanym wcześniej pokoju, chodząc po nim i nerwowo głośno pochrząkując.

Przełamała swe najgłębsze lęki, związane z poczuciem osamotnienia i niepewności wobec wro-giego losu i zapukała do kiepsko widocznych– nawet dla jej na pozór silnego wzroku – ledwie zarysowanych przez linie światła wejścia, oznaczonego najwyraźniej knotem niewielkiej świeczki.

nie odpowiedział jej ludzki głos, ale kolejne skrzypienie i widok poruszających się drzwi, sta-nowiących gest zaproszenia do wnętrza, kryjącego potencjalnie niezwykłą i magiczną tajemnicę. w takim czasie i przestrzeni, miała niezbywalne prawo do oczekiwania czegoś w tym rodzaju…

zobaczyła nachylonego nad dębowym sekretarzykiem starszego i siwiejącego powoli mężczyznę w zniszczonym ubraniu, zajętego najwyraźniej pracą nad jakimś tekstem, albo robiącego notatki na podstawie już istniejącego. Przegonił latającą wokół światła świeczki natrętną ćmę, po czym rzucił ukradkowo okiem na stojącą w progu dziewczynę. Powróciwszy do tekstu, ciężko westchnął i skinął na nią gestem dłoni, przyzywając do siebie niczym wiernego, wieloletniego sługę. Jego obliczenie nie wyrażało jednak szczęścia czy zainteresowania, ale raczej podirytowanie przerwaniem pracy.

- wejdź, proszę. nie wiesz, że niegrzecznym jest tak stać na progu i się gapić?- A pan nie wie, że niegrzecznym jest ignorować kogoś, kto puka do drzwi? – żachnęła się, po

czym jednak gorzko pożałowała swej bezpośredniości: apatyczny do tej pory pisarz poderwał się na równe nogi i wymierzył w stronę jej oblicza palec wskazujący, w geście oskarżenia i napiętnowania.

- Bezczelna! Przerywasz mi pracę nad arcydziełem! staram się je dokończyć od trzech lat, ale ktoś ciągle tu zagląda i mi przerywa!

- nie wiedziałam. Przykro mi. Po prostu na zewnątrz było zupełnie ciemno, a światło w tym pokoju jest jedynym które widać, więc…

- ciemność, mówisz? – otrzepał resztki wyczuwalnej w powietrzu naftaliny ze swego ubrania i spojrzał na nią jeszcze uważniej. – To ciekawe. Pozwolisz może, że zajrzę za te drzwi? Akurat taki kolor i stan inspi-rują mnie najbardziej do tworzenia, nie ukrywam tego bynajmniej – uśmiechnął się nieco gorzko, podczas gdy dziewczyna z niewielkim zakłopotaniem cofnęła się o krok i udostępniła pisarzowi drogę do wyjścia.

uchylił drzwi tylko na chwilę, wynurzając poza drewnianą przegrodę swoją głowę. kiedy skoń-czył, szelmowski błysk w jego oku stał się jeszcze wyraźniejszy i bardziej nakierowany – wobec niemej obserwatorki tych min, oczywiście.

- Taak… Muszę przyznać, że masz doprawdy niezwykłe poczucie humoru. ciemność… dobre sobie – obruszył się, podczas gdy zdezorientowana krucha blondynka próbowała znaleźć stabilny bastion dla swej werbalnej obrony.

Page 88: Herbasencja - Grudzien 2014

88 Herbasencja

- Ale on tam naprawdę był! Przysięgam na wszystko, co jest mi bliskie!- Jesteś równie przekonywująca, jak mój ostatni agent, moja droga. zajmie poczesne miejsce na

okładce następnej powieści – jako imię i nazwisko na nagrobku; ot, dokładnie tyle, na ile zasługu-je – krótki i urwany śmiech starca sprawił, że ośmieliła się nieco bardziej i wskazała na oprawiony w rzadko spotykaną, zieloną skórę wolumin.

- co piszesz, panie? Jakieś tragiczne romanse, czy historie o wojnie?- Ani jedno, ni drugie. dręczą mnie koszmary, które przelewam na papier. i nie lubię, gdy ktoś pyta mnie

o ich znaczenie; czy widzi, kiedy jeszcze raczkują jako niedokończone kadłubki pięknych motyli literatury.- naprawdę, nie chciałam panu przeszkodzić, ja tylko…- Groza, krew i zniszczenie. dziesiątki historii, które szepcze mi do ucha sam diabeł, a ja prze-

kazuję je innym – wynurzenia pisarza tkwiły w jej głowie jeszcze długo po tym, jak zdecydowała się opuścić pokój gbura, najwyrażniej zainteresowanego tylko czubkiem własnego nosa i zalewaniem całego fikcyjnego świata litrami krwi.

- nie przepadam za ludźmi. wyrządzili mi wiele złego, gdy byłem jeszcze zbyt słaby i mały, by walczyć…- dlatego też…- stąd chcę ich wszystkich zabić. w swojej głowie. niemal bez wyjątku, po kilka razy, jak na to

zasługują… chcesz może zjeść jabłko? – wyciągnął nieoczekiwanie z poprutej kieszeni swego wy-tartego płaszcza zielony owoc i potarł jego skórkę o rękaw.

- nie, dziękuję. nie przyszłam tu po to, by jeść, ale by odnaleźć swego wuja. on też dużo pisze i czyta, więc sądziłam że może być tutaj.

- Śmierć dla nich wszystkich! – unosił się dalej w niezmierzonym gorzkim gniewie literat, najwyraźniej całkiem nieporuszony obecnością gościa w swojej pracowni oraz wcale nie słuchający, co też dziewczyna ma do przekazania. – nie docenili mnie przez tyle lat, banda snobów i grafomanów. w dodatku najczęściej niedouczonych! – uderzył pięścią w stół, po czym opadł z ciężkim westchnieniem na krzesło obok swego biurka. dopiero teraz, gdy na moment umilkł, skoncentrowała się bardziej na podręcznym zbiorze ksiąg tego dziwnego, nerwowego jegomościa… kilka z pozycji jawiło jej się jako przedmioty otoczone dziwną, cienką i błyszczącą aurą, zdawającą się mówić co nieco o ich nieprzeciętnej zawartości…

Po dłuższej chwili błądzenia w ciemności, nadal nie wiedziała, co ma ze sobą począć. otoczenie w niczym jej nie pomagało, podsyłając jedynie co chwilę ułudne, widmowe dźwięki i zapachy. kiedy tylko spróbowała za nimi iść i czyniła kilka kroków w ich stronę, niemal natychmiast znikały, przez co czuła się potwornie oszukana – dotykając małych grudek piasku czy zimnego marmuru. chlupot wody i szum wia-tru (jakże obcych dla tego pozbawionego choćby najmniejszych śladów natury ludzkiego siedliska), wiodły ją wciąż naprzód, dając nadzieję na spotkanie czegoś bardziej realnego i rzeczywistego w swej materii.

nie widziała już nawet resztek światła z jedynego napotkanego na drodze pokoju, nie mówiąc już o jej własnym. wszystko tonęło w ciemnościach, przerywanych niekiedy tylko przez drobne przebłyski szarości – fantomowych odbić, refleksów niewidzialnych zwierciadeł, a może niespokojnych duchów? sięgnęła do kieszeni swej misternie tkanej kurtki w nadziei znalezienia czegoś, co mogłoby pomóc jej w wydostaniu się z tego impasu albo choćby osłodzenia chłodu i poczucia samotności, jakich doznawała.

wtem!... cofnęła gwałtownie rękę ze środka, jak czynią to nieostrożni kucharze, gdy zapominają użyć swych grubych rękawic do przenoszenia gorących garnków i talerzy. nie widziała, ale czuła –pulsowanie żył w dłoni i toczenie z niej strużek krwi, skapujących teraz jedna po drugiej na po-wierzchnię niewidocznego podłoża…

…nóż… od maleńkości nienawidziła ich i wzbraniała się jak mogła przed kontaktem z ich srebr-nymi powierzchniami, z ostrymi i brutalnymi krawędziami zadającymi gwałt skórze i mięśniom ciała… nie jadła swych czworonożnych przyjaciół, toteż jej empatia wobec tych przedmiotów ema-nowała z każdej komórki ciała – nie były jej wszak w niczym potrzebne..

Teraz z trudem łapała oddech; tym ciężej, że zorientowała się w obecności srebrnych zabójców nie tylko we wnętrzu jej kieszeni, ale i w kilku innych miejscach obok swego ciała, rąk i stóp. Tak, jakby ktoś odczytał jeden z jej największych koszmarów i wbrew jej woli i chęciom, nadał mu wyrazistą materialną formę. objęła swój tors i piersi dłońmi, czując na skórze chłód otaczającego ją powietrza. z każdą chwilą przestrzeń zaczy-nała być coraz bardziej lodowatą, jakby w niewidocznym miejscu w oddali otworzyły się drzwi do bieguna…

Page 89: Herbasencja - Grudzien 2014

89Grudzień 2014

wciąż pamiętała o słowach pisarza, a przed oczyma jawiła się księga, jaką jej zaprezentował. i wypisane na po- żółkłych, pergaminowych stronicach czerwonym atramentem (a może nawet i samą krwią) posępne słowa:

„… odnalazłem go. Po wielu miesiącach poszukiwań, nareszcie sam na sam z nim. Ale… niebawem przyjdzie mi zapewne umrzeć, gdyż podwoje tej komnaty stanowią już o kresie mej żałosnej egzystencji…”.

oderwała wtedy oczy od papieru i zerknęła na oblicze literata, całkiem niewzruszonego i wciąż pomstującego na resztę ziemskiego świata, który pragnął zrównać wraz z najmniejszymi kamienia-mi zalegającymi na okolicznych łąkach…

… i dziwna wizja, nawiedzająca ją po raz drugi od momentu wypadku z czasów dzieciństwa. Była kolejną po nim pozostałością, zaraz po sporej szramie na środku głowy – jedyne co z niego pamiętała, to dziwna jasność otaczająca cały świat nieopodal niej;

wysoki i szczupły mężczyzna o dziwnym uśmiechuspoglądający prosto w jej oblicze z drugiej strony ciemnego jeziorawokół las, szumiący ale niejednoznacznykiwa na nią ręką, a ciemna tafla powoli a stopniowo nabiera jasnościnic nie jest znów oczywisteziemia pulsuje- To słowa Henrika deVoosa. Holendra, który w czasach wypraw krzyżowych zapragnął poznać

tajemnicę ludzkiego życia – tego, co tak naprawdę jest w nim ważne – wyjawił jej, unosząc się nieco znad hebanowego biurka i zerkając uważnie zza chmury swych krzaczastych brwi.

- czy udało mu się?- Był człowiekiem wielkiej wiary i niezwykłej odwagi, toteż jak tylko natchnęła go ta myśl, zorga-

nizował kolejną wyprawę krzyżową – tak w każdym razie przedstawił ją królowej. Tuż u afrykańskich wybrzeży jednak, pod osłoną nocy, wypchnął ze statku małą łódkę, zaczepioną na rufie, i zaczął pły-nąć. dotarł daleko, gdzieś na pustynne obszary libii. Było z nim dwóch jego braci, ale po drodze… jakby ci to powiedzieć… popadli w obłęd. Jechał z nimi jeszcze trzeci, ale niedaleko Al-derai zawró-cił. Podobno ujrzał coś niepokojącego, a ludzie wspominali, że dotarł do nich z niezwykle zniszczoną twarzą. wyglądał koszmarnie, jakby już zaczął gnić od środka. wyobrażasz to sobie? – oderwał się na chwilę ze środka swych rozważań i zerknął w stronę słuchaczki, wpatrującej się teraz szeroko roz-wartym wzrokiem na kartę kolejnej stronicy dzieła tajemniczego Holendra. nie wyglądała ani na jotę na zniesmaczoną czy zniechęconą jego opowieścią, toteż jedynie westchnął ciężko, nastawiając się na nieco dłuższą niż spodziewana przerwę w swym akcie kreacji. Tymczasem dziewczyna czytała dalej:

„…wszystko w końcu utonie w oceanie niewinnej krwi. wtedy dopiero powstaną ci, którzy do tej pory spali zaczajeni w najgłębszym mroku. osądzą nas pod osłoną nocy, a znakiem ich będzie woda i chłód. o mój Boże, widzę już, jak on zmierza w moją stronę. nie pozostało wiele czasu… zegary zaczynają mówić, a ściany oddychają… wariuję… przebaczcie mi, wszyscy.”

- dalej już tylko jakieś bazgroły, niewyraźne rysunki i ostatnia wola: ukrycia ciała na dnie pew-nego jeziora, którego nazwa nie zachowała się jednak do naszych czasów. zaraz po spisaniu tej księ-gi – jak twierdzą bracia zakonni – wybiegł z domu i nigdy więcej nie powrócił. niektórzy powia-dają, że zaprzysiągł śluby milczenia – zerknął teraz szelmowsko na dziewczynę, niedwuznacznie mrugając do niej okiem – Ale nie musiał używać swych ust. Gadały za niego denary, jakie wykradł zakonowi. i koniec końców, ścigany przez zapowiedzianą przez siebie zarazę, osiągnął cel…

Potarł lekko posrebrzane na brzegach, krwistoczerwone litery obwoluty wolumenu, uciekając myślami gdzieś poza krawędź horyzontu. Po chwili milczenia znów zaczął czytać, a tembr jego głosu zdawał się wychodzić prosto z najgłębszych czeluści tego tajemniczego pałacu.

- deus Tenebrarum. Bóg ciemności – tak nazwał tą istotę… przepraszam… to ten jego stan, wywołany narkotykami… ciągle tylko kłamstwa i maligna…

- skąd wiadomo, że to nie była prawda?

Prawda. łaknęła ją każdą cząstką siebie, niesamowicie wrażliwa na zatuszowania i wypaczenia, jakich dopuszczali się wobec niej bliscy i nieznajomi. od zawsze, od zaraz i na wieki, w każdej ilości.

Bądź cierpliwa – szeptał głos we wnętrzu jej głowy, gdy znów błądziła po omacku w poszukiwaniu wyjścia. dążyła do zimna, przypominając sobie słowa jedynego napotkanego póki co człowieka: tam gdzie występo-

Page 90: Herbasencja - Grudzien 2014

90 Herbasencja

wała jakaś zmiana, tam mogło być życie. Albo kolejna niespodzianka. opuściła pokój literata, wykorzystując jego zaczytanie i zamyślenie, jednak od samej siebie w tej chwili wymagała raczej pełnego wyostrzenia zmy-słów i koncentracji. wszak, pytała retorycznie, co jeszcze mogę napotkać na tej ciemnej drodze?

- Panienko? czy to ty? – usłyszała niespodziewanie ze strony swego lewego ramienia głos Horune-sa, starego i jednego z najwierniejszych sług hrabiego. zastanawiała się tylko, czy to przypadkiem nie jedynie kolejna iluzja – w istocie jednak, po ułamku chwili dostrzegła w oddali płomyk świecy lichta-rza, niesionego przez ubranego w pachnący naftaliną i obrośnięty niemalże grubą warstwą kurzu ga-lowy mundur z lampasami, jak gdyby gotowy do podjęcia kolejnej walkiz nieokreślonym oponentem.

- Jak się przeraziłem… chyba to jednak prawda, co mówili ludzie we wsi. Hrabia rozwiązał zagadkę i teraz… teraz nie pozostanie nam nic innego, jak tylko pozostać tutaj i czekać na koniec. ci ludzie, którymi się otaczał…

- o czym mówisz? – przerwała gwałtownie nieskładną i frenetyczną wypowiedź, zbliżając się na odległość zaledwie kilku kroków do sędziwego majordomusa. Światło świecy nadawało teraz jego obliczu inny, bardziej mistyczny charakter – co doskonale współgrało z wypowiadanymi słowami.

- większe dziwo i cud od kamienia z rozetty. Badał go i podziwiał przez kilka ostatnich miesięcy. nie chciał prawie nic jeść, pić… tylko księgi i te przeklęte kamienie. Próbowałem mu pomóc, połączyć go z resztą rodziny, ale to wszystko było niczym. od czasu, kiedy przyjechał z wykopalisk w libii…

- deVoos – wyszeptała dziewczyna, a w ślad za jej ostatnim oddechem nastąpiło dziwne szczęk-nięcie, niczym dwóch uderzających o siebie mieczy. Miało miejsce w oddali, po lewej stronie od ostat-nich fal światła rzucanych przez lichtarz, trzymany w dłoni wciąż pogrążonego w opowieści sługi:

- Tak, wypowiadał wiele razy to imię. i imiona innych. Jest samotny i nieco dziwny, ale chryste, oddałbym za niego całe moje życie…

- Ale czy tak naprawdę już tego nie zrobiłeś, Adamie? – parsknęła gniewnie, zwracając się ku jego zdumionemu obliczu. Po raz kolejny poczuła w sobie zew dla nawrócenia na prawdę i właści-wą drogę kogoś głęboko nieświadomego.

- nie bardzo rozumiem, panienko…- spędziłeś tutaj swoje najlepsze lata. Jesteś teraz starcem, który wciąż niesłusznie uważa, że jego

jedynym celem i powołaniem jest służenie innym…- nie, to nieprawda…- … służenie i pomaganie, krycie choćby odrobiny złości pod fałdami sukni lukru i światła. To

wszystko farsa, zupełnie nieprawdziwa i niepotrzebna.- Panienko, ja… - zachwiał się, ale podparł na trzymanej w drugiej dłoni drewnianej lasce. Już

najwyraźniej miał zamiar zdobyć się na jakąś niegroźną ripostę, mającą rozładować atmosferę ner-wowości i napięcia, gdy – pełen oniemienia i bezwładnego szoku – wskazał na miejsce dokładnie tuż za plecami młodej poszukiwaczki prawdy.

nie widziała innego sygnału, mówiącego jej co mogłaby teraz uczynić – sługa był w tej chwili jedynym żywym człowiekiem w pobliżu, a w dodatku zdolnym i sposobnym do udzielenia odpo-wiedzi na kilka nurtujących ją od czasu opuszczenia swego pokoju pytań.

zerknęła za siebie. nie znajdowali się już w korytarzu pałacu Hrabiego, ale u stóp ogromne-go, opatulonego szpalerem szarych, burzowych chmur lasu. Poprzez liczne i gęste gałęzie, falujące i szumiące na wysokości ich szeroko otwartych oczu (a nawet i nieco wyżej) dały się zauważyć promyki światła ognisk, co chwila przesłaniane przez długie cienie krążących wokół nich postaci. odległym wizjom i ruchom towarzyszyły nieznane do tej pory ich uszom słowa, tańce i śpiewy, a nawet rozlegające się od czasu do czasu wybuchy krótkiego, urywanego śmiechu.

- To ludzie, których sprowadził tutaj Hrabia. wiele lat podróżował po świecie i badał obyczaje innych nacji. większością z nich się srodze rozczarował, ale była też pewna grupka – a raczej sporo pojedynczych osób – które zawładnęły jego sercem. Postanowił mieć ich blisko siebie; mówił i za-rzekał się, że pomogą mu w kontakcie z duchami…

- czemu chciał to robić? Jako medium czy zwykły człowiek?wiatr przywiał do ich oczu i nozdrzy gryzący dym i zapach palonego drewna, przez co na chwilę

straciła z oczu cofającego się teraz w stronę bramy do ciemności sługi Hrabiego. drżał ze strachu

Page 91: Herbasencja - Grudzien 2014

91Grudzień 2014

i czynił lewą ręką gesty, mające najwyraźniej za zadanie odpędzenie od siebie złych wizji i wspomnień. Gdy nareszcie doszła do siebie i odnalazła go wzrokiem w przestrzeni, był już daleko w tyle, wolnym krokiem podążając za niewielkim światłem rzucanym przez gasnącą świeczkę – prosto w wyłaniającą się z wnętrza pałacu ciemność. Tę samą, którą tak niedawno oboje opuścili. Gdzieś w oddali wyłu-skała jeszcze kształt pałacowego okna, a w nim oświetlaną innymi świecami sylwetkę pisarza, gestem dłoni przywołującego do siebie oszołomionego zmianami Adama. Podjęła próbę pogoni za sługą, jed-nak niespodziewanie tuż przed jej szybkim truchtem wyrosła gigantyczna, ledwie widoczna błotnista kałuża. Próbowała ją przebrnąć, jednak po dwóch-trzech krokach zrozumiała, iż musi raczej wycofać się na suchy teren polany, w przeciwnym razie wsiąknie w podłoże na dobre.

zdobyła się jeszcze na głośny wrzask ze środka swych trzewi:- dlaczego mnie zostawiasz?!

odpowiedzią było już jednak tylko milczenie.Przez chwilę zawahała się i zaczęła płakać: nigdzie nie było drogi czy też wskazówki, ponadto

zaczynała już głodnieć i marznąć. zbliżała się burza, a na domiar złego nigdzie nie widać już było choćby najmniejszego śladu pałacu.

Pozostawał las, gęsty i ciemno rozpostarty ogromnym szpalerem, zawierający w sobie kolejne tajemnice – ale może i realne schronienie czy nawet kres drogi? nie rozumiała niczego, niczego też nie była do końca pewna.

nie wahaj się, kochana, doradzała jej magiczna i widmowa towarzyszka, jakby podsuwając go-towe lekarstwa na aktualne bolączki podopiecznej.

ci ludzie… mam powody, aby się ich bać?, zapytała przezornie. w odpowiedzi poczuła najpierw delikatne ukłucie w pobliżu serca, po czym jednak ogarnęła jej wnętrzności wielka błogość.

sama to sprawdź. nie możesz całego życia spędzić na ukrywaniu się i rozpamiętywaniu przeszłości albo przepraszaniu za błędy młodości – ton stawał się coraz poważniejszy, niczym brąz na wypiekanym pierniku.

Może i masz rację – westchnęła ciężko, deptając pierwsze z wysuszonych gałęzi pobliskiego drzewostanu. z każdym metrem, głosy i ciepło ogniska narastały, analogicznie do obaw dziew-czyny. co gorsza, gryzący dym zaczynał ograniczać zasięg jej widzenia – w połączeniu z sińcami i zadrapaniami pozostającymi na jej ramionach i rękach przy kolejnych próbach przedarcia się przez leśne ostępy, co silnie wzmagało w niej potrzebę rezygnacji i wycofania się.

Pytanie jednak brzmiało: do czego miałaby wracać?nie wiedziała, gdzie dokładnie jest i co tak naprawdę stało się z niemal całą znaną jej do tej pory

rzeczywistością. Jedynym punktem zaczepienia – albo, co najwyżej, brzytwą raniącą palce chwyta-jącej się jej desperatki – byli ludzie tuż przed nią, skupieni wokół gigantycznego ogniska w środku pustej, otoczonej przez ożywającą nocą część dzikiej natury.

zastygła w bezruchu, nakazując nawet swemu oddechowi wycofanie się w głąb płuc. czuła teraz wibracje w wewnętrznej stronie uszu, obecne zawsze wtedy, gdy na moment odrywała się od swych myśli i wczuwała w daną chwilę… dzięki temu jeszcze, mogła usłyszeć rozmowy biesiadników przy ogniu, przerywane co moment przez wybuch śmiechu czy pomruki zdumienia słuchaczy. zdawali się być zupełnie nieczułymi na bliską obecność innej osoby, jak gdyby zatracili resztki in-tuicji – bądź też wyczuwali, że z jej strony nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

zmieniały się głosy i nastroje, ale treści podawały sobie ręce i łączyły we wspólnym tańcu, ma-szerując lub nawet gnając w jednostajnym rytmie. w jej wyobraźni wyrastały nagle wysokie drze-wa, a dzikie zwierzęta uciekały przed myśliwymi przez szumiące strumienie, ocierając się o ostre krawędzie skalne, czy też zakopując łapami w suchym i gorącym pustynnym piasku. Ten świat rządził się pradawnymi prawami, a ludzie nie okazujący wobec niego respektu byli surowo karani. opowieści zdawały się kiełkować jedna z drugiej, a głosom praktycznie nie było kresu… Trwały wiecznie i płynęły w nieskończoność, rytmem odmiennym od machiny kół zębatych cywilizacji.

Języki ognia zdawały się sięgać już czubków wysokich jodeł, a monotonny rytm wybijany przez bęben trzymany między kolanami jednego z mężczyzn zgromadzenia wprawiał podróżniczkę w poczucie znużenia i senności. stan ten minął jednak raptownie, gdy z otaczającego ognisko kręgu postaci oderwały się dwie sylwetki: kobiety i mężczyzny. otumaniona dźwiękami, dymem i zmę-

Page 92: Herbasencja - Grudzien 2014

92 Herbasencja

czeniem, przez chwilę tkwiła w bezruchu, niemal bezwolna i gotowa na wszystko, co może nastą-pić. Gdy jednak mogła już lepiej przyjrzeć się tatuażom i ozdobom ich ciał, ogarnął ją lęk.

- witaj, nieznajoma – pozdrowił ją mężczyzna, łagodnością tonu swego głosu nieśmiało pukając do jej ostrożnego wnętrza.

- Pewnie się zastanawiasz, skąd się tu wzięliśmy? i kim jesteśmy? – dorzuciła kobieta, lewą ręką przeciągając po swych czarnych włosach. Gdy opuściła dłoń, trzymała w niej małego, mieniącego się srebrem węża. zbliżyła go do dziewczyny, wycofującej się z nieskrywaną obawą.

- nie masz się czego obawiać. on nie gryzie. Jest tylko częścią tej całej iluzji, którą się wzajemnie karmimy – drugą dłonią pogładziła po skórze stworzenia, po czym dmuchnęła, powodując jego zniknięcie w małym kłębku srebrzystego pyłu. uśmiechnęła się, a jej towarzysz zwrócił swe oblicze ku ich kompanom, nadal spokojnie siedzącym przy ognisku.

- widzisz? To tylko złudzenie. Tak, jak i wiele rzeczy w tym lesie. Musisz o tym wszystkim pa-miętać, tak długo, dopóki nie znajdziesz przedmiotu, jaki szukasz…

- Ja… tak naprawdę, to zabłądziłam. nie sądzę, żebyście wiedzieli, czego tak naprawdę szukam. wyszłam na chwilę z pałacu hrabiego cagliotto.

- on już się poddał. zabłądził w trakcie swych poszukiwań – sucho stwierdził mężczyzna, udep-tując bosą stopą grudkę ziemi obok rozłożystych krzaków paproci. – sprowadził nas tutaj, abyśmy mu pomogli, ale tak naprawdę… nie chciał nigdy pomóc samemu sobie.

- liczył na to, że nauczymy go wszystkiego. Że wbrew swej woli, wbrew czuciu, zdoła poznać wszystkie tajniki świata.

- Gdzie on teraz jest? – zapytała, błagalnie zerkając nerwowo to na jedno, to znowuż na drugie ze swych orientalnych rozmówców. kolejny gryzący w oczy podmuch dymu i ciepła sprawił, że zasłoniła twarz rękawem, nie chcąc dopuścić unoszących się w powietrzu fragmentów spalonego drewna do swoich oczu. Przez moment czuła, że dźwięki i zapachy ludzi odprawiających na polanie nieznany jej rytuał narastają – jakby, nieświadoma niczego, przybliżała się w ich kierunku.

Poczuła lęk dopiero wtedy, gdy ustały. ich miejsce zajęły krople spadającego na jej włosy deszczu i dotyk lodowatej dłoni.

…gdzieś z wnętrza serca.oni mi nie pomogli – już wiesz. Ale sama bądź ostrożna – masz tylko mnie, a to bardzo mało,

by nie upaść. otwórz oczy.

- nie, już nie chcę. Tak jak powiedziałam dziś rano, pragnę spać – wzbraniała się jak tylko mo-gła, jednak natarczywość intuicji (oraz naturalna ciekawość dziewczyny) wzięły górę nad począt-kowym marazmem. wolno i ostrożnie, ale pełna nieokreślonej nadziei – otworzyła oczy.

nie było już ognia i śpiewów grupy niezwykłych ludzi. Pozostali gdzieś daleko w tyle, równie mało widoczni i znaczący, jak blaknące z godziny na godzinę wspomnienia o jej najbliższych.

To wszystko, czego teraz doznawała, stawało się reAlne. nie ludzie, najczęściej błędni i chao-tyczni, do tego jeszcze nienawistni wobec samych siebie – ale świat duchów przesycał teraz ziemię dookoła niej. Mamił i przyzywał, pozwalając nawiązać kontakt z własnymi wspomnieniami i prze-życiami sprzed kilku lat, w które już prawie nikt (oprócz jej samej, oczywiście) nie wierzył.

wciąż jednak pamiętała słowa swego ojca, które przekazał jej na kilka tygodni przed swym ostatnim wyjazdem.

inni są Piekłem, córeczko. To oni powodują, że czujemy się mali albo wielcy – nie my sami dla siebie, ale to wszystko, co nam wyrządzono.

obrazy przed nią… miała wrażenie, jakby już wcześniej weszła z nimi w zmysłowy kontakt. na tej polanie były ostro wyraźne, ale lodowato pozbawione resztek humanizmu i realności.

widziała dwóch mężczyzn, walczących ze sobą w tumanach dziwnego, ognistego kurzu. na ich twarzach widniał potworny grymas, podczas gdy wielu towarzyszy jednego z walczących – tak jak i on, wyposażonych w potężne skrzydła wyrastające z pleców – wolno i bez słowa wchodziło po

Page 93: Herbasencja - Grudzien 2014

93Grudzień 2014

gigantycznej drabinie poza zasięg jej wzroku – i rozpostartych wysoko nad ziemią chmur. u jej podnóża, brodaty starzec w jasnych szatach łkał i zakrywał swą twarz dłonią, a grupa beczących owiec biegała wokół niego w bezładzie… Przyzywał głośno imię Boga, lecz nic się nie zmieniało, wszystko pozostawało takim jak przedtem… z chwili na chwilę, polana okrywała się milczeniem…

do tego jeszcze ogromna pustka, która temu towarzyszyła – niemal potrafiła poczuć jej muśnię-cia na skórze, jak zabawy beztroskiego wiatru.

Miała ochotę zakrzyknąć, aby przestali – aby wszystko, co widziała przed sobą, stało się jedynie złudze-niem, omamem jakiemu nie ulegnie w chwilę po przebudzeniu, na krawędzi łóżka we własnym pokoju.

- oni nie umarli… to nieprawda… nie mogę w to uwierzyć – szeptała, a perliste łzy skapywały po jej nieco zaczerwienionych teraz z nadmiaru emocji policzkach.

To wszystko jest, było i będzie prawdą. otwórz oczy i sprostaj temu – zachęcał swobobnie, lecz zdecydowanym tonem głos w jej głowie.

nie wiedziała ponownie, co zrobić ze swymi dylematami, myślami i przeżyciami. Minęła walczą-cych ze sobą i starca: nawet nie zauważyli jej obecności, zacietrzewieni w swej grze sił i osobowości. w oddali dostrzegła kolejne dziwne istoty – początkowo otaczała je zasłona ognia i wirującego wokół powietrza. wolno i ostrożnie podeszła do nich na odległość kilku kroków (zapowiedziana, a może nawet i ostrzegana przez krążące ponad jej głową potężne kruki, strzegące najwyraźniej tego terytorium), a wówczas przeraziła się i krzyknęła.

w dziwnym ruchu, przypominającym taniec, znajdowało się kilka kobiet – ubranych w rytualne szaty i zbierających na polu zioła. Śpiew i zabawa towarzyszyły ich pracy – przerwane niczym cięciem ostrego noża wraz z pojawieniem się grupy potężnych mężczyzn w starodawnych ubraniach, zwień- czonych wysokimi ciemnymi kapeluszami, niosących w dłoniach słomę i zapalone pochodnie.

To się dzieje naprawdę. Tak to jest, od wielu już wieków i pokoleń – powtarza się wciąż i zapew-ne jeszcze będzie trwać.

- nie chcę być częścią świata, który tak wygląda – załkała, wpatrując się w coraz silniej płonący i wypełniony krzykami kobiet obraz w tumanie powietrza.

- dzisiejszego poranka postanowiłam zasnąć i nie budzić się więcej. dlaczego miałabym zmie-nić decyzję? z powodu czegoś takiego?

czy chcesz jeszcze chociaż jednej rzeczy, zanim to się dokona? na sen będziesz miała wieczność – zapewniała intuicja.

- chciałabym wiedzieć, co takiego stało się z moim wujem. nie widziałam go od dwóch dni… wiem tylko tyle, że coś odkrył i zmienił – zasmuciła się, rozglądając wokół.

niebo ciemniało, a obraz w widmowym lustrze przed nią stawał się coraz bardziej zamglony. Głosy umilkły, twarze przestały epatować swym przerażeniem i cierpieniem. na polanie można już było usłyszeć odgłosy życia natury i śpiewu ptaków oraz szum płynącej w oddali wody – wcześniej tak bezlistośnie tłumione i tłamszone przez ludzkie szaleństwo, bluźnierstwo i chaos.

niech i tak będzie. Ale musisz coś wiedzieć. on doznał czegoś, co można określić – oświece-niem. nie jest już tym samym człowiekiem, jakim był przedtem.

- dlaczego od tylu miesięcy izolował się od reszty ludzi? o co tak naprawdę chodziło? nikt nig- dy mi o tym nie mówił.

na policzku wyczuła podmuch ciepłego wiatru. w drzewach za nią usłyszała szepty, wzajemnie się przedrzeźniające i nawołujące, niczym grupa niesfornych dzieci.

- niebawem sama dowiesz się wszystkiego, moja droga – zapewniała ją, pomimo nuty niepew-ności w głosie – Musisz być jeszcze trochę cierpliwa.

- Mam już powoli dosyć tego zwlekania i odkładania wszystkiego na przyszłość – mruknęła z niezadowoleniem, ale tym razem nie otrzymała już odpowiedzi.

zwróciła się teraz w stronę miejsca, z którego przyszła. nie widziała już aniołów i owiec, nie słyszała także odgłosów odprawiających w lesie rytuał przybyszów z obcej krainy, ściągniętych do tego kraju przez jej wuja.

kimże on jest, pod skorupą pozorów i opowieści krążących o nim? Mitem, pustym strzępem zdruzgotanego codziennością człowieka, zgorzkniałego w wyniku każdego kolejnego kontaktu ze

Page 94: Herbasencja - Grudzien 2014

94 Herbasencja

swymi dwunożnymi pobratymcami? A w efekcie unikającym ich i kryjącym się w klatce swych iluzji i marzeń o nieśmiertelności?

znienacka otoczył ją tuman kryształowego piasku, smagającego gorącym ziarnistym biczem po policz-kach. skuliła się i zasłoniła przed jego działaniem twarz, chroniąc szczególnie oczy. z trudem powstrzymy-wała się przed upadkiem, chybocząc na drżących pod wpływem siły zjawiska i emocji kolanach.

zastanawiała się (w chwilach, w których ból słabł na tyle, że mogła zebrać do ładu swoje myśli), skąd pojawiło się coś równie niespotykanego na tym zimnym, przesyconym deszczami i pluchą obszarze. nawet w opowieściach najstarszych znanych jej ludzi nie znajdowały się wzmianki o bu-rzach piaskowych i gorącym powietrzu, tak charakterystycznych dla…

zamarła, po czym wolno uniosła się z klęczek.chaos jej myśli i dążeń zaczął nareszcie nabierać bardziej materialnego kształtu – jak mawiała

kiedyś jej matka: kawałki układanki przywoływały się i przyciągały, jak ptaki w zalotach.

Matka. na samo jej wspomnienie, fale łez nabiegły do oczu dziewczyny, starając się brutalnie ro-zedrzeć szczelną tamę powiek. Pętla goryczy ściskała od wewnątrz gardło, drapiąc delikatną skórę z siłą drucianej szczotki.

Brakowało jej matczynej czułości, bliskiego kontaktu ze skórą i opowieści o naturze, których nie szczędziła dorastającej dziewczynie. To one wpłynęły na jej oczy i serce, pozwalając szerzej spoglą-dać na świat – znacznie przenikliwiej niż większość jej rówieśniczek, a zarazem ze sporą rezerwą. często nie okazywała przez to entuzjazmu w chwilach, gdy inni wręcz skakali do góry z radości, gigantycznie podekscytowani.

w jakiś sposób stało się to proroczym znakiem; w dniu w którym odeszli, opuszczając ją nie-malże na pastwę niemiłosiernego losu. Poszukiwała ich po tych samych błotnistych drogach, po których wielokrotnie wędrowali. wypatrywała wśród tych samych zarośli, których kolczaste gałę-zie tak często szarpały jej długie włosy – a skaczące po nich ptaki nieustannie przedrzeźniały ich głos, wtórując śmiechom i zabawie.

Gdy została sama, wszystko to straciło barwy i przestrzeń, pozostawiając jej serce puste i zimne. Tak, jakimi były jej ręce i policzki, gdy odnaleziono ją nieprzytomną, po dwóch dniach błąkania się po tym lesie.

wicher umilkł, a na skórze nie czuła już wyniszczającego działania piasku. ośmielona przez tą zmianę, otworzyła oczy, wcześniej przetrzepując dłońmi wysuszone kołtuny włosów.

znów znajdowała się na leśnej polanie. A dokładniej na obszarze, który kiedyś nią był. Teraz doświadczała zniszczenia i pustki. wiele drzew i gałęzi było połamanych, a zasięg wygasłego już ogniska stanowił promień dużo szerszy niż początkowo; z ciemnymi i dymiącymi śladami sięgają-cymi aż do szpaleru ciemnych sosen, poza które mało kto kiedykolwiek odważył się przejść. las, jak mówiono dawniej, krył w sobie ogromną moc i tajemnicę…

- Pomóż mi, proszę – usłyszała szeptanie z korony największych gałęzi. drżała ze zmęczenia i przerażenia, ale postanowiła przemóc swój strach i spojrzeć tam, skąd dochodziły dźwięki tak znajome jej uszom i jeszcze nieco wcześniej jakże wyczekiwane.

nie sądziła, że ktokolwiek może znajdować się poza nią w tym magicznym śnie – nie śnie. do-meną polany była pustka, a jedyni jej ludzcy lokatorzy gdzieś odeszli …jednak, nie do końca.

Przez moment wsłuchiwała się w głębię ciszy, starając równocześnie wybadać, czy serce natury bije w tym miejscu równie silnie, jak w czasach, gdy była jeszcze dzieckiem.

Patrz – błagała i namawiała jej wewnętrzna siostra, napinając od środka nieskore do posłuszeń-stwa mięśnie szyi.

… potrafiła godzinami przebywać w lesie, nawet pokrytym mokrą peleryną listopadowych liści albo przyobleczonym białym śniegowym puchem stycznia…

Patrz, tam w górze! - skłaniała i groziła, otwierając nozdrza na dziwny, nieco mdły zapach ludzkiej skóry.… rozmawiała z drzewami i kwiatami, a ptaki i wiewiórki często były przewodnikami jej wędró-

wek i poszukiwań. czuła je każdą częścią swego serca.

Page 95: Herbasencja - Grudzien 2014

95Grudzień 2014

sPÓJrz! – ryknęła już całkiem donośnie intuicja, niemalże siłą otwierając w ten sposób uszy otumanionej głębszymi doznaniami dziewczyny.

zrobiła to, choć nie miała najmniejszej ochoty. Jej wuj był w lesie. nie. raczej – stanowił jego część. Był lasem…na gałęziach wysokich sosen i świerków, obok grubych korzeni dębu, wkomponowany w kłu-

jące krzaki jałowca… całe jego ciało zespoliło się w jakiś magiczny sposób z lasem, tylko jeszcze gdzieniegdzie zachowując dawne proporcje – ot, wtapiająca się w zieleń liści głowa czy też pora-stające pnączem nogi, z każdą chwilą jednak coraz mniej należące do świata ludzi, zbudowanego wokół kart książek i szeleszczącego papieru pieniędzy. Patrzyła zdumiona, jak powoli staje się la-sem, znikając w jego meandrach. i słyszała jego głośny oddech; szum wiatru w koronach dębów, omiatający skalne menhiry na polanach przodków.

zjednoczył się z tym, czego tak naprawdę szukał. odkrył tajemnicę Medalionu, rozszyfrował znaczenie księgi…

- księgi…dotarł z powrotem do niej. utracił ją kilka lat temu, ale poszukiwania nie poszły na marne. wi-

dzisz, twoja ciotka uczyniła to już o wiele wcześniej – nie potrzebowała do tego żadnych wypraw ani wskazówek. Po prostu otworzyła się na to, co masz tak blisko – na wyciągnięcie dłoni.

- Gdzie ona jest? nie wiedziałam, że wuj miał żonę. cofnij się na skraj polany – podpowiedziała, a szeleszczące liście zdawały się jej przytakiwać.

z każdym krokiem, jej wnętrze napełniało się trwogą, ale i ogromnym szacunkiem. uderzały zapamiętale i w dużej ilości, podobnie jak i rozbestwione gałęzie, ale – robiąc co chwila

zwinne uniki – stała bezpieczna, poza ich zasięgiem. Przede wszystkim, nie mogę stchórzyć, pomyślała. oni tylko na to czekają. wyciągnęła rękę w kierunku buzującego ognia, trawiącego teraz pobliski krzak ostrokrzewu.

Pomarańczowe języki muskały czubki jej palców, ale żaden nie wyrządzał znaczącej krzywdy – grzały, nie paląc zarazem.

To tylko iluzje. wszystko to, co widzę i robię, to złudzenia. Poczekała jeszcze chwilę, aż wszystko ponownie okryło się całunem spokoju i ciemności. w świecie

była znów tylko ona i niebieskie przejście, swym falowaniem zachęcając ją do ujrzenia drugiej strony.zobaczyła go tam. człowieka ze snu, Pana Jeziora, swoje wieloletnie nemezis i klątwę kpin ze

strony dorosłych.

umierał, pokryty wieloma ranami – w zasadzie z trudem dowierzała, że jeszcze był w stanie chodzić. Jego skóra była potwornie wysuszoną, a zamiast twarzy miał czerwonawą mozaikę, zło-żoną z wielu otwartych ran i pęknięć. spojrzał w jej kierunku mętnym wzrokiem i zaczął grzebać w kieszeni swego podartego do cna ubrania.

- znalazłaś mnie. Jednak ktoś tu trafił… - w oczach starca pojawiły się łzy, wypełniające teraz koryta ran jego twarzy, niczym życiodajna woda powracająca w koryta wyschniętych rzek.

- ona mnie tu przywiodła, Henryku. intuicja. inaczej nie mogłabym ciebie odnaleźć.- wielu już przepadło – westchnął ciężko. – Próbowali, ale nieudolnie. Twój wuj zdawał się być

wyjątkowym, tyle że jemu też pisany był odmienny los. Jak i moim braciom.Podał jej medalion, zamykając na jego kamiennej strukturze delikatność niewielkiej dziewczęcej dłoni. Przez dłuższą chwilę trwali w ciemności – dwie jasne figury na scenie obojętnego świata, znające

już dobrze swe dalsze kwestie i ruchy.Gdy tylko przeszła przez bramę z powrotem, aby dokończyć swój sen, znad horyzontu błysnęły

pierwsze promienie powracającego światła.dokonało się, pomyślała, czując na policzku podmuch świeżego poranka.

Page 96: Herbasencja - Grudzien 2014

96 Herbasencja

Herbatkowe pojedynkiminiatury prozatorskie

zwycięzcy półfinału

Temat: okoanna chudy(Tjereszkowa)

Przez dziurkę od kluczaMarta stała niepewnie, nie bardzo wiedząc jak ma się zachować. Tyle razy myślała o tym mo-

mencie. wyobrażała sobie co powie, jak się uśmiechnie, o co zapyta. chciała, by rodzice szymo-na myśleli o niej jak najlepiej. Tymczasem wszystkie plany poszły z dymem. i to dosłownie. ledwie została przedstawiona przyszłym teściom, gdy usłyszeli krzyki sąsiadów, zaraz potem wyczuli dym. kilka domów dalej wybuchł pożar (przecież takie rzeczy dzieją się tylko w kiepskich filmach!). szymek z ojcem pobiegli pomóc, bo jeszcze nawet nie było strażaków. i tak została sama z panią Anią walicką.

- szymon wiele mi o pani opowiadał - Brawo Martusiu, brawo! Teraz jesteś bohaterką filmu klasy B.cisza panująca w pokoju nie dodawała otuchy. Marta, policzkując się w myślach raz po raz,

zmobilizowała się i spojrzała na matkę narzeczonego. kobieta patrzyła na nią jednym okiem, dru-gie, nabawiwszy się infekcji, odpoczywało pod opatrunkiem.

- czuje się niepewnie, bo nie mam pojęcia co pani o mnie myśli – Nie no, dziewczyno, kto wgrał ci do mózgu płytkę z dialogami z telenoweli?

o dziwo, oko pani walickiej łypnęło na nią, jakby chciało dodać otuchy. - Tyle rzeczy chciałam pani powiedzieć, a teraz mam w głowie pustkę. - oko mrugnęło zachęcająco.- szymon zawsze mówił, że mamy ze sobą wiele wspólnego i na pewno jakoś się porozumiemy.

- oko łypnęło filuternie.dziewczyna spojrzała uważniej. niebieskozielona tęczówka przyciągała ją niczym magnes. za-

częła intensywnie się w nią wpatrywać. dostrzegła wzór w kształcie koniczyny, który jął ciemnieć, powiększać się i przybliżać, niby fraktalowa wizualizacja. Po chwili, był już wielkości bramy, falo-wał jak wzburzone morze. Marta zrobiła krok do przodu i dała się wciągnąć w głąb.

***

- Już jestem – zziajany szymek śmierdział dymem. - Przyjechali strażacy, udało się im wszystko ugasić. na szczęście nikt nie ucierpiał.

- Mamo, pani zosia zaraz u ciebie będzie. Marta, choć, opowiesz mi jak się dogadałyście.

Page 97: Herbasencja - Grudzien 2014

97Grudzień 2014

- Pani zosia to pielęgniarka? - zapytała Marta, kiedy zamknęły się za nimi drzwi pokoju.- Tak, pora na obracanie, oklepywanie, odsysanie, zakrapianie oczu... tato sam nie dałby rady. - Jak on to wszystko znosi?- Jest dzielny, ale nie zawsze tak było. na początku załamał się, wiesz „zespół zamknięcia” brzmi

jak dożywocie, z prawie zerową szansą na przedterminowe zwolnienie. - chłopak zamilkł, zamy-ślony. - wiesz, czasem trudno jest pamiętać, że ona żyje i jest tam... po drugiej stronie.

- Po drugiej stronie dziurki od klucza. wiem – głos Marty brzmiał cichutko.

Temat: zamekPrzemek Morawski(podstuwak)

Pierwszy stopień do piekłastał przed lustrem. z brodą przyciśniętą tuż nad mostkiem do obojczyka i z oczami wędrujący-

mi z lewej piersi na jej odbicie i z powrotem. Jeszcze raz zbliżył palce do zagłębienia. Jak niewierny Tomasz badający rany chrystusa. lecz w przeciwieństwie do świętego, wciąż nie mógł uwierzyć.

wyczuwał otwór. widział go. Mógł włożyć weń palec. Ale nie mógł uwierzyć.na lewej piersi, w miejscu, w którym do tej pory znajdowała się brodawka, czerniła się teraz

dziurka od klucza. zupełnie, jakby ktoś zamontował tam zamek starego typu. ze szklanki pod lustrem wyjął szczoteczkę do zębów i ostrożnie wsunął ją w otwór. wydawało

mu się, że wyczuwa zapadki. czy udałoby mu się otworzyć to cholerstwo?nie znał się na zamkach. wiedział tylko, że na skutek obrotu klucza zapadki ustępują, zwalniając

rygiel. Tyle teorii. czy praktyka będzie równie prosta?wsunął szczoteczkę głębiej. szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu i udał się do kuchni po

dwie, wykonane z żadu pałeczki. dostał je kiedyś od koreańskiego studenta, uczęszczającego na jego wykłady. z pewnością zdziała nimi więcej, niż grubą końcówką szczoteczki.

kiedy po chwili znów stał przed lustrem, długo obserwował odbicie swoich drżących dłoni, zanim zdecydował się użyć sztućców. nie było to nieprzyjemne. w zasadzie nic przy tym nie czuł. Tylko myśli powodowały dreszcze.

działał na wyczucie. Jak saper. drżenie rąk minęło. Poruszał pałeczkami powoli. uśmiechnął się. Przypomniał sobie grę w bierki.

Przypomniał sobie dzieciństwo.resztę życia.Jego sens.zapadki szczęknęły i zamek ustąpił.

***

- nie dziwi cię to, nocul? – komisarz Borowiak kucał przy zwłokach, z głową pochyloną tak nisko, że nosem niemal dotykał pałeczek wbitych w serce denata. – naprawdę cię to nie rusza?

nocul skrzywił się i podrapał długopisem w głowę. nie odpowiedział. nigdy nie potrafił od-różnić pytań retorycznych od tych wymagających odpowiedzi. chyba, że ktoś pytał go, gdzie jest ojciec Mateusz.

Page 98: Herbasencja - Grudzien 2014

98 Herbasencja

- Mieszkanie na dziesiątym piętrze – podjął Borowiak, nie patrząc na podwładnego. - Bez balkonu. w bloku bez piorunochronu. z zamkniętymi oknami. z zasuniętą przy drzwiach zasuwą i łańcu-chem. i z trupem załatwionym jadeitowymi pałeczkami do wpieprzania ryżu. Jak to wytłumaczysz?

- samobójstwo – skwitował nocul.Borowiak podniósł się.- Bardzo oryginalne samobójstwo – powiedział.- Bo i denat oryginalny. – nocul przejrzał kilka kartek z notatnika. – Profesor filozofii, orientalista.

zapracowany. Pracował nad… filozofią poznania siebie. ostatnio zajmował się… badaniami nad sta-rożytnym rękopisem… „klucz do poznania”, taki tytuł podał nam jeden z jego współpracowników.

- i myślisz, że to wyjaśnia jego śmierć?- Myślę, że zbyt dużo pracy i brak odpoczynku nikomu nie służy.- lśnienie i olśnienie.- co?- nieważne.Borowiak znów pochylił się nad zwłokami.- dobrze pracujesz, nocul – zaczął – ale brak ci podstawowej cechy śledczego: ciekawości. To

właśnie ciekawość sprawia, że ta praca staje się pasją. Pytania: jak i dlaczego? To one robią robotę. zresztą, w filozofii też. Bez nich możesz zajść daleko, ale nigdy nie będziesz w tym dobry.

- nie do końca wiem, o co panu chodzi, komisarzu.Borowiak wstał.- chodzi mi o to – wyjaśnił – że cholernie chciałbym wiedzieć, co się tu stało i jak do tego doszło.

***

komisarz Borowiak zadrżał. nie pamiętał, kiedy zdążyło się to ostatnim razem. chyba, że z zimna. Może to przez to? noc była ciepła, ale z jakiegoś powodu było mu zimno.

na nagich plecach zebrał się pot. Jego kropelki drgały, gdy wstrząsały nimi dreszcze.Borowiak stał przed lustrem. Pod bosymi stopami czuł chłód łazienkowych kafelek. dzięki temu

miał pewność, że nie śni.Ale nie wierzył w to, co widzi. dotykał otworu w piersi i wciąż nie był przekonany. To przecież

nie mogło być prawdą.na lewej piersi, w miejscu, w którym do tej pory znajdowała się brodawka, czerniła się teraz

dziurka od klucza.

Na lewej piersi , w miejscu, w którym do tej pory znajdowała się brodawka, czerniła się teraz dziurka od klucza. Zupełnie, jakby ktoś zamontował tam zamek starego typu.

Page 99: Herbasencja - Grudzien 2014

99Grudzień 2014

Herbatkowe pojedynki:miniatury prozatorskie

zwycięzca

Przemek Morawski(podstuwak)

nie lubi pisać, ale bardziej nie lubi nie pisać. wciąż uczy się prawidłowo dobierać litery. lubi spać i jeść. Jest entuzjastą malarstwa cecylli Gimenez. Pisanie nie jest jego hobby

Temat: faraonSprawy damsko-męskie1Było w niej coś znajomego. dopiero budząc się przy niej uchwycił to w pełni. A przecież to przez

to podobieństwo zwrócił na nią uwagę. Gdyby nie ono, pozostałaby tylko jedną z uczestniczek kur-su wspinaczkowego, który prowadził.

Była młodsza. Mogłaby nawet być jego córką. wiek dział na jej korzyść. nie dlatego, że lubił młodsze. lubił, ale przy niej było to bez znaczenia. Po prostu tyle lat miała ewa, kiedy widział ją po raz ostatni.

A to właśnie ewą mu przypominała. wyciągnął nawet stare fotografie, aby się w tym upewnić. Jak mógł tego nie zauważyć wcześniej?

rozbawiło go, że najbardziej żywe wspomnienie z tamtego okresu to „faraon” Prusa. książka, której nawet nie czytał. za to czytała ją ewa. Pożyczył jej egzemplarz swojej babki. z 1897. z pod-pisem autora.

nie miał jej za złe, że nigdy go nie odzyskał. Babka i tak niewiele już kojarzyła. Później nie mó-wili o tym przez wszystkie wspólne lata. uznał, że książka należy do ewy.

zabawne. Pierwsza kobieta, którą prawdziwie kochał. z którą przeżył pierwsze intymne chwile. która zaszła z nim w ciążę. zamknięta we wspomnieniu o książce.

kiedy ewa odeszła, nie szukał jej. nie wiedział nawet, czy urodziła. Pozostał tylko ból i tęsknota.A teraz ten ból mógł minąć.Teraz, kiedy pojawiła się ona.Mogła być dla niego namiastką straconej miłości. Ponownym spełnieniem. Ale postanowił po-

wiedzieć jej, dlaczego ją wybrał.

Page 100: Herbasencja - Grudzien 2014

100 Herbasencja

kiedy wybiegła z domu, nie zatrzymywał jej.Podobnie, jak ewy.

2książka leżała na stole. Poznał ją od razu. zżółkłe kartki. Postrzępiona okładka. chwilę zajęło

mu, zanim skojarzył, co to znaczy. Bał się jej dotykać. Bał się do niej zbliżyć.Musiał przytrzymać się ściany, żeby nie upaść. z trudem podszedł do krzesła. Jakby ktoś usadził

jego błędnik na karuzeli i rozkręcił na najwyższe obroty.więc ewa urodziła. dziewczynkę. Poczuł się jak pchnięty w sam środek greckiej tragedii. Jakie

było prawdopodobieństwo?Gdyby nie okoliczności, mógłby się z tego cieszyć.Miał córkę. Poznał ją. szkoda tylko, że tak dogłębnie.nie było krzyków. wyłupywania oczu. nawet jego to zdziwiło.działał spokojnie. najpierw wyciągnął linę do wspinaczki. Później zdjął lampę. Jakby miał to

zaplanowane od dawna.znał kilka węzłów, których mógł użyć. zawiązał jednak klasyczną pętlę. Gdy stał już na krze-

śle, ze sznurem zwisająca u szyi, nie martwił się, co będzie potem. Miał tylko nadzieję, że hak od lampy wytrzyma.

3- „faraon”? – spytała kaśka ze śmiechem, przeglądając półkę z książkami. – wróciłaś do podstawówki?- faraon jest teraz w trzeciej gimnazjum. zresztą nieobowiązkowy – odparła Beata. – i nie żartuj

sobie z tego, bo to moja największa perełka – dodała, udając ton przestrogi.kaśka zdjęła wolumin z półki.- ostrożnie! – Beata podbiegła do niej, jakby właśnie leciał na podłogę jej serwis ślubny. – To

absolutny unikat! wydanie z 1897. Prawdopodobnie pierwsze. z podpisem Prusa!- o ja…- no – uśmiechnęła się Beata. – znalazłam ją w bibliotece. na tej półce, na której ludzie zosta-

wiają książki do wzięcia. Miałam szczęście, że jej nikt nie podebrał.- nieźle, nieźle.- niezły to jest list, który był w środku. – Beata wzięła książkę od koleżanki, przewertowała ją,

wyjęła z niej kartkę i zaczęła czytać:

Znalazłam ją dla Ciebie. Ewę. Wiem, że jeśli nie zmierzysz się z tymi uczuciami, nie będziemy razem szczęśliwi.

Ewa jest chora. Nie zostało jej wiele czasu. Ucieszyła się, kiedy powiedziałam jej, że jej szukasz. Bo tak jej powiedziałam. Jedyną rzeczą, jakiej pragnie teraz, to spotkać się z Tobą. Odwiedź ją. Adres jest na odwrocie.

I jeszcze jedno – masz syna. Jego też tam spotkasz.Przepraszam, że zniknęłam bez słowa. Nie mogłam inaczej. Kiedy uporządkujesz przeszłość, zadzwońJeśli nigdy się już nie odezwiesz, zrozumiem.

Twoja A.

P.S. Ewa prosiła, by oddać Ci tę książkę. Przeprasza, że tak długo ją trzymała ; )

Page 101: Herbasencja - Grudzien 2014

101Grudzień 2014

Mała wiedźmazjawa

- Jak to skradziono choinkę? - zapytała wściekła Helena, rozglądając się po bywalcach saloniku z pretensją w oczach. - Jak do tego mogło w ogóle dojść? i gdzie ja teraz ozdoby rozwieszę? Mikołajki jutro - dodała, patrząc tym razem wyraźnie w szare oczyska Burego wilka, który nadal bezczelnie leżał przed kominkiem, zabierając całe ciepło.

wybuch był blisko, a iskrząca cisza i lekko unoszące się włosy pani chaos były aż zbyt jaw-nym tego dowodem. koza zameczała żałośnie, zwracając na siebie uwagę, ale nawet ona nie mogła zeżreć dwumetrowego drzewka. Ale nie, żeby nie chciała... Mimo to problem był problemem i albo mieli do wyboru wysyłanie Męża - Małża na targ po kolejnego zielonego trupa - czemu rzeczony sprzeciwiał się stanowczo - albo znalezienie starego. ewentualnie nowego, nielegalnego, z lasu ratyńskiego, bo ten był najbliżej.

w taki właśnie sposób opcja trzecia została przegłosowana jednomyślnie, a delegacja w liczbie trzech postaci została wysłana do okrytego złą sławą dawnego boru, gdzie podobno nadal grasowały duchy, paskudy, paskudniki, mawki i zziębnięte demony wszelkiego rodzaju, które z powodu zmian klimatycz-nych i braku jakże nastrojowego śniegu, nie mogły zapaść w swój sen, a więc straszyły na potęgę.

A najgorszy z nich podobno był on. najstraszliwszy, najbardziej tajemniczy, przystojny ponad ludzką miarę, on. duch kozaka, co zabłądził w Polszy, ale nikt nie miał pojęcia, dlaczego właściwie dotarł aż do wrocławia. każdy spodziewałby się niemca, Ślązaka, Żyda, Masona... Ale kozaka? ot, zagwozdka. co nie zmieniało faktu, że budził on postrach. i kiedy próbowało się go obudzić z prze-dwiecznego snu - jeśli uznamy, że duchy zapadają w jakikolwiek sen - to z lasu się nie wychodziło. na dodatek był wściekle inteligentny i znał się na klątwach - szczególnie tych nietypowych - jak nikt. lepiej niż jakakolwiek wiedźma, szeptucha czy inna czarostwem się parająca gadzina.

Mimo to nasza trójca - Panna od Przecinków, co kochała się w Marchewkach, dwugłowe smoki oraz sama nosicielka chaosu - odważnie uzbrajając się w kryptonimy, ale zapominając o siekie-rze, wkroczyli do budzącej grozę formacji leśnej. Prawie od razu znaleźli odpowiednie drzewko. Piękne, zielone, rozłożyste i wysokie. Akurat takie do saloniku, żeby gięło się przy suficie, to może koza go nie zeżre, a wilk nie przewróci.

Ale nie.- kto był odpowiedzialny za choinkowy przedmiot zagłady i go nie zabrał? - zapytała zrezyg-

nowana Helena. sama za bardzo nie wiedziała, czy łapać się za głowę, czy jednak sobie odpuścić. smok zębami nie wyrwałby estetycznie biednego, poharatanego pieńka.

zawsze mogli poprosić leśniczego, ale to nie byłoby zbyt mądre rozwiązanie. i kiedy już mieli, zrezygnowani, wracać, kiedy wiatr sprawiał, że kulili się w sobie z zimna, a duch ich walki o odpo-wiednie Mikołajki jakby zmalał, coś wyskoczyło zza idealnej choinki. coś, a może ktoś.

- cicho wszędzie, głucho wszędzie... - powiedziała zjawa. - To chyba nie ta epoka - powiedziała Panna Przecinkowa. Jednakowoż Helena spoglądała jak

urzeczona, może trochę przestraszona, w każdym razie zupełnie nie do poznania. - co za zjawa? zupełnie jak... Bohun? och, to niemożliwe, niemożliwe... cóż to za magia?Magia imion?ciemne włosy, szare oczy, orli nos. wypisz wymaluj Aleksander domogarow w swoich młodych

latach. nic tylko nie odrywać wzroku i brać, póki żywy. znaczy... ech. Jednak gospodyni - czy to z jakiegoś dziwnego przypadku w ogóle do scorupkowej niepodobna,

za to o urodzie kanonicznej, książkowej, dostała niemal zawału serca. - Bohdan - poprawiła ją zjawa, urażona pomyłką. - no jakże to tak? Taka sława, a ty imiona mylisz?

w saloniku

Page 102: Herbasencja - Grudzien 2014

102 Herbasencja102 Herbasencja

foch z przytupem zawisł między nimi nieco nerwową ciszą. i mimo iż chwilę później emocje jakby opadły, nadal nikt nie miał odwagi się odezwać. zrobiło się ciemno. i zimno. i może z powodu niskich temperatur, a może tak po prostu, nieco zdesperowanej gospodyni

wpadł do głowy pomysł.- A masz ty, kozaku, siekierę? - zapytała.- A mam - odpowiedział, nieufnie nieco. - A masz ty, kozaku, choinkę?spojrzał na nią jak na chorą psychicznie. - Jestem królem tego lasu - odparł po chwili. Jednak Helena nie zraziła się, bynajmniej. - A lubisz ty, kozaku, pisać?konsternacja. - co pisać?- Bajać, czy lubisz - rzuciły smoki. - Tak sam z siebie? czy po, hy hy, rumie?(złowrogi śmiech, ciężko ustalić czyj, bo nawet narrator tego nie wie)- Może być po rumie - odparła niechętnie Helena.- lubię. - To zrób, proszę, kozaku użytek ze swojej siekierki, zabieraj się z choinką i zapraszamy do sa-

loniku, na rum. - no! Postanowione! - rzuciła Anaris, zziębnięta do granic możliwości, rozcierając czerwony nos. - zaraz, zaraz! A czy mnie się ten interes opłaca? - zapytał Bohdan. - no jakże to tak?Mało brakowało a genialny pomysł wziąłby i poszedł się kochać. - dostaniesz książki komudy! - rzuciła zdesperowana Helena. - A kto to taki? - zainteresowała się zjawa, wyczuwając pokrewieństwo dusz z wymie-

nionym autorem. - zaniesie choinkę to zobaczy.wszyscy odetchnęli z ulgą.

***

- czytający duch kozaka na Śląsku, napruty rumem. Brawo Heleno, tylko ty mogłaś do tego doprowadzić - powiedział zachary, owinięty srebrnym łańcuchem, podgryzanym nieco przez znudzoną, białą przyjaciółkę Alice.

- Ale mamy piękną choinkę, prawda? A teraz nie narzekaj, tylko ubieraj drzewko. koza zameczała żałośnie, a z kominka, przy którym siedział Bury wilk pachniało żywicą. A co się stało z poprzednim drzewkiem? Tego nie wie nikt.nic jednak nie zmieniało faktu, że w saloniku każdy popijał sobie pysznego, aromatycznego

grzańca i czuć było święta, choć każdy obchodził je zupełnie inaczej. Anaris przysypiała, obok niej nath i smoki. unplugged szukał prądu do herbaty, sven gdzieś zamarudził, Jakub leczył Tjereszkową z niestrawności, spowodowanej sernikiem wiedźmy. eyes obserwowała zaś wszyst-kich swoimi pięknymi oczętami, a reszta, jakże zacna, choć niewymieniona z imienia, cieszyła się, bawiła i robiła to, co tygryski lubią najbardziej.

A zjawa została już na zawsze, dokarmiana rumem i książkami, stając się stałym elementem saloniku, zjawiając się raz po raz w pokoju z prozą. i niechaj zjawia się dalej!

Tak mu dopomóż Święty Mikołaj. (znaczy ja).

Page 103: Herbasencja - Grudzien 2014
Page 104: Herbasencja - Grudzien 2014

104 Herbasencja

Magdalena witkiewicz„Panny Roztropne“

wydawnictwo filiawarszawa 2014

„Bo trzeba pozbierać rozklekotane emocje i twardo brnąć dalej w życie.”~Magdalena Witkiewicz

CIĄG DALSZY

Polska Bridget Jones… Tak chyba kojarzy się wszystkim Milaczek, główna bohaterka książki „Panny roztropne”, która powstała spod pióra Magdaleny witkiewicz. Muszę przyznać, że ta seria bardzo mnie zaskoczyła. Bo są to niewątpliwie słodko-inteligentne książki, przy których uśmiech nie schodzi z twarzy. Takiemu pesymiście jak ja, w życiu potrzeba właśnie takich książek. sprawiają one, że człowiek nabiera dystansu i patrzy na świat trochę z innej perspektywy.

w pierwszej części poznaliśmy Milenę, która w swojej szafie ma gamę ubrań od rozmiaru 38 po rozmiar 46. Jej życiowym celem jest odnaleźć miłość swojego życia… Ale jak wiemy nie jest

recenzja

Page 105: Herbasencja - Grudzien 2014

105Grudzień 2014

to wcale takie proste. Milaczek jednak, mimo porażek, nie ustaje w poszukiwaniach i wierzy, że kiedyś będzie naprawdę szczęśliwa. niestety wciąż główna bohaterka ma w sobie pewnego rodzaju naiwność, która nierzadko wpędza ją w nieziemskie kłopoty. By tym razem coś się w końcu ruszyło z miejsca… do akcji wkracza Bachor. i ma plan…

„Panny roztropne” wciąż tryskają wesołością i pewnego rodzaju nonszalancją, która wprowadza w iście szampański nastrój. nie ma to jak rozłożyć się wygodnie na łóżku z kubkiem gorącego ka-kao i zacząć czytać kolejną książkę Magdaleny witkiewicz. Przyznaję, że seria Milaczkowa jest spe-cyficzna i jeśli ktoś nie zrozumie humoru w tych książkach raczej będzie tylko się męczył, zmusza-jąc się do czytania kolejnych rozdziałów. Mnie te rozdziały w ogóle nie męczyły. zresztą wszystkie książki Magdaleny witkiewicz wręcz połykałam w jeden wieczór i z tą było przecież podobnie…

Autorka zadaje w tej książce wyraźne pytanie: czy w dzisiejszych czasach są jeszcze panny roz-tropne? oczywiście przywołana przypowieść mówi o pannach roztropnych, które w potrzebie po-dzielą się z sąsiadem solą (lub oliwą, jak kto woli). Milaczek również zalicza się do panien mądrych, które mimo wcześniejszych błędów starają się iść dalej z czystym sercem.

Magdalena witkiewicz przedstawia nam jeszcze jedną bohaterkę. Jest nią Aleksandra Pieczka (była gimnastyczka), która wynajmuje za pośrednictwem Milaczka mieszkanie. Mieszkanie poło-żone blisko morza… i z dala od swojego byłego narzeczonego, który (jak to zresztą bywa z męż-czyznami) zdradził ją z inną. na domiar złego Aleksandra trafia na sąsiada, który nie spuszcza jej z oka. A może mieszkania… Albo jedno i drugie… zresztą wiecie, na starość chłopy wariują i wymyślają przeróżne teorie spiskowe, których ofiarą padnie biedna gimnastyczka.

„Panny roztropne” to zdecydowanie komedia romantyczna, która spędza sen z powiek. Ale oczy-wiście w tym pozytywnym znaczeniu. Bo kto raz pozna przygody Milaczka, będzie czekał, aż autorka postawi ostatnią kropkę w tym temacie. liczę, że tak jak i ja nie zawiedziecie się na tej pozycji.

książka została przekazana dzięki uprzejmości pani Magdaleny witkiewicz oraz wydawnictwa filiA za co jeszcze raz niezmiernie dziękuję.

[1] Magdalena witkiewicz, Milaczek, wydawnictwo filiA, Poznań 2013, s. 20.

katarzyna sternalskarecenzencki.wordpress.com

Muszę przyznać , że ta se r ia bar dzo mnie zaskoczyła . Bo są to n iewątp l iw ie s ł o d ko - i n t e l i g e n t n e k s i ą ż k i , p r z y k tó rych uśmiech n ie schodzi z twarzy .

Page 106: Herbasencja - Grudzien 2014

www.herbatkauheleny.pl

www.beezar.pl

wydaje.pl

wolneebooki.pl

czytajzafree.pl

www.rw2010.pl

issuu.com

Page 107: Herbasencja - Grudzien 2014

107Grudzień 2014

PROfiLE auTORów:AnAris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34Ardo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=99

BAsiAM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447

fAsoleTTi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=252HAnzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401JAHusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16JAkuB http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=21

JAkuB zielinski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=579MAlAwiedzMA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=78

MArcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70Mskorn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=586

oPTyMisTA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=569PodsTuwAk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87

PoTisz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540sAlAMAndrA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393TJereszkowA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37

SkłaD:Agata sienkiewicz

fOTOGRafia na OkłaDcE:Anna kuczyńska

http://gdaanka-foto.blogspot.com/

wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je

w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,

możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.HerbatkauHeleny.Pl

Stopka redakcyjna

Page 108: Herbasencja - Grudzien 2014