Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

163

Transcript of Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Page 1: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952
Page 2: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Jarmark sensacji

Egon Erwin Kisch

Page 3: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

O BALLADACH ŚLEPEGO METODEGO

Jakkolwiek może to brzmied jak opowieśd z okresu romantyzmu, trzeba rozpocząd od tego, że ślepy

Metody śpiewa na naszym podwórzu coś w rodzaju ballady.

Sieo wybiegająca w podwórze jest szeroka i sklepiona, a jednak pełna mroku, żelazne drzwi po lewej i

prawej stronie kryją cztery nigdy nie odwiedzane lochy. U wejścia piwnicznego dynda żelazna obręcz

z resztkami tajemniczego łaocucha, a w samej piwnicy znajduje się sala rycerska i kilka mniejszych sal,

z których wiodły niegdyś dwa przejścia do ratusza i do Tyoskiegp kościoła. Gdy będziemy dorośli,

odwalimy na nowo te od dawna zasypane przejścia i uzbrojeni przedrzemy” się nimi chyłkiem, aby

dokonad czegoś wielkiego. To pewne.

Nasze podwórze otacza na wysokości pierwszego piętra szpaler szlachetnych kolumn pochodzących z

szesnastego wieku. Kobiety i dziewczęta, przechylone przez balustradę, przysłuchują się śpiewowi

ślepego Metodego, między kolumnami zaś wiszą lambrekiny.

Dywany te nie znalazły się tu bynajmniej dla ozdoby fasady, lecz wyniesiono je z mieszkao w celu

odkurzenia, a przysłuchujące się śpiewowi kobiety powinny raczej trzepad dywany, wietrzyd materace

i pościel albo rozwieszad bieliznę do suszenia.

Niewątpliwie ślepy Metody śpiewa przepięknie. Jego tremolo trzepoce się wzdłuż sklepieo sieni,

przenika, drwiąc z żelaznych drzwi, do nigdy nie odwiedzanych lochów, do podziemnej, sali rycerskiej

i do zasypanych przejśd przeszłości Czech, a naszej przyszłości. Jednocześnie śpiew jego dosięga i

wyższych pięter, bo podobnie jak z arkad pierwszego, również z okien drugiego i trzeciego piętra

wychylają się gospodynie i służące.

Jeśli mogę po sobie sądzid innych, to nie tylko piękny głoś zwabia słuchaczy ślepego Metodego i także

nie melodia jego pieśni. Nie, to tekst odnosi zwycięstwo nad tonem; literatura - nad muzyką.

Jak już wspomniałem w pierwszym zdaniu, to, co śpiewa, ślepy Metody, jest rodzajem ballady. Słowa

rozpoczynające jakąś książkę mają zazwyczaj przykud uwagę przyszłego czy-1 tein lica i nie należy ich

brad zbyt dosłownie. W naszym wypadku jednak wypowiedź, że ślepy Metody śpiewa rodzaj ballady; j

będzie tylko wtedy prawdziwa, o ile przyjmie się ją dosłowniej to znaczy, że ballada odpowiada

opisowi jakiegoś wydarzenia! w formie wiersza. W tym sensie jest ślepy Metody tak wyłącznie

śpiewakiem ballad, że wzbrania się on śpiewad coś innego, powiedzmy jakąś arię, pieśo miłosną,

kuplet lub jakąkolwiek i sentymentalną, modną piosenkę, chociaż posługuje się ich melodiami. Nigdy

nie zapyta Daisy - „kiedy odbędzie się ślub”, nigdy nie zapewni, że „całowałby ślady twoich stóp i że

wszystko by oddał dla ciebie”. Jego repertuar składa się wyłącznie z opisów wydarzeo, które mniej

lub więcej należały do historii, są historią lub staną się nią, a więc - z ballad.,

Mógłby jednak ktoś zauważyd, że ballada poza założeniami treściowymi winna odpowiadad również

określonym założeniom formalnym, a bez nich pieśni ślepego Metodego są jedynie pieśniami

ulicznymi.

Taka próba poniżenia ślepego Metodego i jego tekstów spotka się z naszym sprzeciwem. Czemuż to

jemu i jemu podobnym zarzuca się prymitywnośd, naiwnośd, brak formy, skoro to wszystko podnosi

walor pieśni ludowej, jeżeli tylko wyraża jakieś uczucia? Czemu ceni się najwyżej ballady Gotfryda

Page 4: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Augusta Buergera i Edgara Allana Poe, które nie opisują wydarzeo prawdziwych lub

prawdopodobnych, a tylko opowiadają o duchach? Czemu pochwala irrealnośd twórca ballad

Fryderyk Schiller? Odpowiedź brzmi: nawet w literaturze konkretna wypowiedź jest niebezpieczna,

bowiem każda prawda zawiera potencjalną krytykę i bunt.

My jednak twierdzeniu: „tylko to, co się nigdy nigdzie nie wydarzyło, nie starzeje się nigdy”

przeciwstawimy inne: „tylko to nie starzeje się, co się zawsze i wszędzie wydarzyd może”.

Rzecz jasna, że nie podajemy tej tezy z powodu ślepego Metodego, który może nie słyszał nigdy

zarówno słowa „ballada”, jak i „pieśo uliczna” i któremu jest obojętne, czy jego repertuar zaliczony

zostanie do literatury.

Nie jest on jednakże wolny od próżności śpiewaka. Nie mogąc widzied swoich słuchaczy musi upewnid

się w inny sposób o ich obecności. „Zwrotka jest ładna, nieprawdaż?” - pyta on po każdej zwrotce, a

damy z wysokiego balkonu odpowiadają głośno, że zwrotka jest piękna, nawet bardzo piękna.

Mnie ślepy Metody nie potrzebuje pytad, czy jestem obecny. Przez cały dzieo stoję w pobliżu jego

bruska1. Po raz któryś matka rzuca mi upomnienie, abym nie podchodził blisko, bo obawia sie¡ że

iskra może mi wpaśd do oka.

Jego imię napełnia mnie podziwem, jakkolwiek w Pradze wielu chłopców nosi imiona apostołów

Słowian - Cyryla lub Metodego. Imponuje mi również jego wiek, jest on - zwłaszcza na początku

naszej znajomości - bardzo, bardzo stary, chod nie tak stary jak dorośli, których wieku nie da się w

ogóle ustalid. Jego kędzierzawe włosy są tej samej żółtej barwy co kołnierze mundurów dragonów-

szóstaków, czyniących zakupy w sklepie mego ojca. Ślepy Metody jest czeladnikiem wytwórcy noży,

Kokoszki, w naszym domu, ale mieszka w zakładzie dla ociemniałych i nosi grube, ciemnoszare

ubranie zakładowe z olbrzymimi guzikami z jeleniego rogu. Wieczorem, gdy wraca do domu, maca

przed sobą dwumetrowym kijem bambusowym grubości ramienia, na którym zwisa dzwonek. Gdy

przechodzi przez jezdnię, dorożki zatrzymują się, a przechodnie oglądają się za nim, jak za pływakiem

na wzburzonych falach, jednakże ślepy Metody nie dostrzega wcale zainteresowania, jakie wzbudza.

Rankiem zamiata sklep pana Kokoszki, czyści okno wystawowe, po czym staje u swego „welocypedu”,

aby rozpocząd ostrzenie mnóstwa szerokich nożyc ze sklepów z manufaktura z ulicy Skórzanej,

czasem brzytew, scyzoryków i noży rzeźnickich lub też - jakże to ładnie wygląda - kos i sierpów ze

sklepu żelaznego pana Lueftnera. Żelazo zgrzyta, kamieo sypie iskry, ślepy Metody śpiewa i wielu

słucha z zachwytem, a wśród nich przyszły autor tej książki.

Jeszcze dziś zachowuję w mojej pamięci pieśni Metodego i najchętniej przytoczyłbym je w brzmieniu

dosłownym, gdyby nie pochodziły tak bardzo z ducha mowy czeskiej i traciły w przekładzie zarówno

rym, jak i sens. Pierwsza pieśo, którą słyszałem, rozpoczynała się od słów: „Pchajmy śmiało,

Windischgraetz, ten cielak rzuca nam z Malej Strany kule w tyłek.”

My, dzieci, sądzimy, że to kulki do zabawy, które Windischgraetz, ten cielak, rzuca nam w tyłek, a

więc pchamy śmiało Po każdej sylabie słowa „ty-łek” ślepy Metody czyni kunsztowną przerwę, w

którą wpada jazgot kobiet, a iskry pomiędzy toczącym się kamieniem i klingą wypryskują jak rakiety w

dniu św. Nepomucena.

1 Brus — mały kamieo do ostrzenia

Page 5: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Aktualnośd tej piosenki dawno przeminęła, pieśo pochodzi z 1848 roku, z czasu Rewolucji Praskiej, z

ostatniego jej dnia, kiedy to z dzielnicy miasta, zwanej Mala Strana, austriacki generał, książę

Windischgraetz, otworzył ogieo na mieszczan.

Wyjaśnił mi to ojciec w moim pierwszym roku szkolnym, gdy zauważył, że śpiewam coś, czego nie

rozumiem. „Windischgraetz - tak opowiadał ojciec - źle rządził w Pradze i dlatego Bóg go ukarał. Żonę

jego zabiła kula na środku pokoju, jakkolwiek ulica przed pałacem była zupełnie pusta i nikt nie słyszał

strzału;

- Ulica była pusta - zapytałem tracąc oddech - i nikt nie słyszał strzału?

- Nawet wartownik przed domem go nie słyszał - odpowiedział ojciec.

- Kto więc ją zastrzelił?

Mój ojciec położył palec na wargach: „To jest tajemnica, bardzo wielka tajemnica”.

Ponieważ nie przestawałem nalegad, opowiedział mi: - Byłem wtedy małym chłopcem, tylko o cztery

lata starszym, niż ty dziś jesteś. Mój kolega szkolny, Edward Kreibich, mieszkał na ulicy Straganiarzy;

jego ojciec miał naprzeciwko komendy wojskowej sklep z galanterią. Edzio umiał wszystko

zmajstrowad, był bardzo zręczny, nie taki niezdara jak ty. Bawiliśmy się często razem, także wówczas,

w czerwcu 1848 roku, gdy wszyscy byliśmy zdenerwowani z powodu wysłania przez Wiedeo wojska

przeciwko Pradze. Edzio sporządził właśnie coś cudownego - działo.

- Prawdziwe działo?

- Naturalnie nie prawdziwe, tylko zabawkę. Jego lufa była z klucza od naszego domu i...

Słuchałem żarliwie i z szeroko otwartymi ustami. Zastrzelona księżna - tajemnica, która została mi

odkryta - historia o chłopcach - działo sporządzone ręką dziecka - a w koocu klucz od naszego domu.

Nasza brama ma takie olbrzymie klucze.

- Z klucza od naszego domu? - przerwałem - jakże on dostał klucz od naszego domu?

- Nie pytaj tyle - mruczał mój ojciec gniewnie. Czy powiedział więcej, aniżeli zamierzał? - To był

właśnie klucz od domu. Edzio sporządził z niego działo i umocował je na lawecie, wiesz, na

rusztowaniu z kołami, aby mogło się poruszad. A z mniejszego klucza ulaliśmy amunicję, to znaczy

kule, i strzelaliśmy w pokoju. Gdy w Pradze zawrzało, Edzio powiedział do mnie: „Zostanę cały dzieo

przy oknie i kiedy naprzeciwko ukaże się w pokoju generał, zastrzelę go.”

- A więc Edzio zastrzelił panią Windischgraetz?

- Tego ja nie wiem, nie byłem przy tym. Ale gdy w poniedziałek, w Zielone Świątki, opowiadano o

śmierci księżnej, dużo osób mówiło, że to na pewno czcze gadanie, tylko ja od razu uwierzyłem.

- Ojcze, czy można zabawką zastrzelid człowieka?

- Jeśli Pan Bóg przypuści, to i z kija wypuści.

Na tym zakooczył mój ojciec. Dopiero wiele lat później doszedłem do przekonania, że z kija nie

wypuści, nawet jeśli Pan Bóg przypuści. Zastanawiałem się nad tym, czemu mój ojciec wymyślił tę

Page 6: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

historię, i tłumaczyłem to sobie w ten sposób: mówił o pewnej tajemnicy i nie mógł bez uszczerbku

dla swego autorytetu przyznad, że sam tej tajemnicy nie zna.

W każdym razie nigdy nie odkryto sprawcy, a rezultaty; dochodzeo zachowano w takiej tajemnicy, że

nie powierzono ich nawet policji, tylko przekazano je bezpośrednio tajnemu archiwum cesarsko-

królewskiego namiestnictwa. Archiwum to przestało byd tajne, kiedy w 1918 roku cesarsko-

królewskie namiestnictwo przestało urzędowad, monarchia austriacka bowiem przestała istnied.

Stare akta zawędrowały do archiwum czechosłowackiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i nie

były już tajne. W czasie bytności w tym archiwum przypomniałem sobie wydarzenie, które mnie

kiedyś w opowiadaniu ojca tak poruszyło, i poprosiłem o akta, pękatą teczkę - „Śmierd księżnej

Eleonory Windischgraetz”.

Przebiegłem wzrokiem pierwsze dokumenty: protokoły rewizji domowych i mieszkaniowych w

sprawie poszukiwania broni mogącej wchodzid w grę, a przeprowadzonych w obiektach położonych

naprzeciwko cesarsko - królewskiej Komendy Głównej; przesłuchanie dwóch kurierów Michała

Bakunina, który kierował powstaniem, pojmanych w drodze z Clementinum do barykad;

przesłuchanie technika Maura i innych podejrzanych osób cywilnych itd., itd.

Nie było tu co szukad. Już chciałem zwrócid stos akt, gdy spostrzegłem pieczęd lakową zwisającą z

jednego arkusza. Zwisające pieczęcie nie są wprawdzie niczym niezwykłym w archiwum, okazałe

pieczęcie w kosztownych oprawach zwisają na jedwabnych sznurkach z każdej bulli i każdego aktu, co

tu jednak robi taka średniowieczna pieczęd przy aktach z czasów mego ojca?

I patrzcie tylko, to nie była wcale pieczęd, to było raczej drewniane kółeczko dziecinnej zabawki i

zwisało jako corpus delicti u ośmiostronicowego protokołu, sporządzonego 19 lipca 1848 roku z

Józefem Kreibichera, właścicielem sklepu z galanterią w domu nr 936 - I., Praga, ulica Straganiarzy. W

protokole opisano działo małego Edwarda tak dokładnie, jak mi je opisał mój ojciec. Nowością dla

mnie było tylko to, że ojciec Kreibich, według własnych jego zeznao, gdy jego dziesięcioletni syn

wypalił z działa, zdzielił go po głowie, działo zaś kopnął tak, że uległo zniszczeniu, po czym wyrzucił je

wraz z amunicją. W czasie urzędowej rewizji znaleziono kółko, bezspornie pochodzące od lawety, i

dołączono je przy niniejszym do akt sprawy.

Od czasu zatem, gdy oddano śmiertelny strzał, minęło pięd tygodni, zanim podejrzenie zwróciło się

przeciwko Edziowi. Mimo że, jak z przydługiego protokołu wynika, władze śledcze przypisywały tej

sprawie znaczną wagę, niczego nie można było dowieśd. „Jeśli Pan Bóg przypuści, to i z kija wypuści” -

dobrze, może wierzyła w to również wysoka władza, jednakże władza nie śmiała takiej woli Boga

wezwad przed sąd i skazad.

Powródmy teraz do ślepego Metodego, który śpiewając poucza nas o historii świata z czasów mego

ojca. W czasie swego żywota, od 1838 do 1901 roku, ojciec mój przyjrzał się z bliska tylko dwom

wydarzeniom dziejowym: temu właśnie powstaniu praskiemu z 1848 roku i wojnie między Austrią a

Prusami. Wydarzenia te mało wpłynęły na jego sposób życia i zwykł był chwalid się wielokrotnie, że

od lat młodzieoczych sypiał stale w tym samym łóżku. Jego synom los nie użyczył tak stałego miejsca

spoczynku. Jeden poległ młodo w 1914 roku w wojnie światowej; drugi, który marzył o przyłączeniu

Austrii i o Wielkiej Rzeszy, nie czuje się mimo to szczęśliwy pod rządami Hitlera; trzeci na skutek

inwazji na Czechosłowację został okrutnie oddzielony od żony i dzieci; czwarty działa jako lekarz armii

Page 7: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

chioskiej pod bombami, wśród oberwao chmur i trzęsieo ziemi, a piąty został po długich perypetiach

zagnany do Meksyku, gdzie spisuje te pamiętniki o innych czasach i miejscach.

Ale ślepy Metody tkwi jeszcze w czasach ojca. Dzięki jego pieśniom przeżywam - nie wiedząc o tym -

bitwę pod Koeniggraetz, podobnie jak bohater „Pustelni Parmeoskiej” Stendhala, który nie

przeczuwał, że bierze udział w bitwie, i nie znał pobliskiej miejscowości zwanej Waterloo. Lata całe

słucham pieśni ślepego Metodego o przelewie krwi pod Sadową, o napierających na siebie jeźdźcach

pod Stezery i o niezliczonych a bezimiennych krzyżach drewnianych pod Horenoves, ale te nazwy nic

mi nie mówią. Niemiecka Klio bowiem wbiła koniec swego cyrkla w miasteczko Koeniggraetz i

zakreśliła kolo, w którym zniknęły płace boju Horenoves, Sadowa i Stezery. Natomiast francuska Klio

przyjęła wioskę Sadowa jako punkt centralny, zostawiając Koeniggraetz w mroku. Revanche de

Sadowa pour Koeniggraetz.

Ku chwale rodzimego rozbójnika śpiewa ślepy Metody podniecającą pieśo. W dramatycznym

narastaniu pieśo ta podobna jest do przedstawieo kukiełkowych na rynku w okresie Bożego

Narodzenia, ale jest jeszcze piękniejsza, gdyż rymuje się, a w czasie śpiewu nóż zgrzyta o toczący go

kamieo i pryskają złote iskierki. Wielu szlachetnych wyczynów dokona przywódca zbójecki Babinsky,

zanim zostanie pojmany i będzie musiał cierpied w celi więziennej, spętany lodowatymi łaocuchami

na rękach i nogach, Tu odwiedza go dama, jego dziewicza kochanka. Zbój Babinsky wyjawia jej, że jest

zbójem Babinskym, o czyta powinna! właściwie wiedzied, inaczej bowiem jakżeby mogła go odnaleźd.

Jutro, dodaje Babinsky, nastąpi egzekucja.

Na to ona pada martwa, a obracający się kamieo ślepego Metodego zatrzymuje się gwałtownie.

Jedną ze swych pieśni, swoją popisową pieśo, musiał ślepy Metody w wiele, wiele lat później skreślid

z repertuaru. Z tej pieśni my, dzieci, w ogóle nic nie rozumiemy i nadajemy Haneczce, małej

dziewczynce z trzeciego piętra, na podstawie tej pieśni przydomek - Hanka Fałsz. W rzeczywistości, w

pieśni imię, a w tym wypadku nazwisko - Hanka, należy do mężczyzny, ale i on nie zostaje oskarżony o

fałsz, lecz wzięty w obronę przed tym zarzutem.

Chodzi tu o urzędnika muzeum, Wacława Hankę, który w 1817 roku odkrył w wieży kościoła w Dvorze

Kralovej rękopis z wczesnego średniowiecza. W kołach uczonych świata odkrycie to wywołało wielkie

wrażenie i znaczne zainteresowanie kulturą czeską, która okazała się tym samym prekursorką kultury

europejskiej. Toteż wielkie było oburzenie Czechów, gdy 50 lat później w praskiej gazecie niemieckiej

„Tagesbote” anonimowy paleograf (znowu 50 lat później stwierdziłem, że był nim bibliotekarz

Zeidler) podał w wątpliwośd autentycznośd rękopisu. Redaktor „Tagesbote”, Dawid Kuh, został,

skazany za oszczerstwo, jednakże między Niemcami a Czechami nie osłabła walka wywołana

zakwestionowaniem autentyczności rękopisu z Dvoru Kralovej. Jedni wołali „oszczercy”, drudzy -

„fałszerze”.

I nagle fronty pomieszały się, gdyż dwaj czescy uczeni, Gebauer i Masaryk, pełnym nazwiskiem i

uczonymi wywodami poparli twierdzenie, że rękopis z Dvoru Kralovej jest falsyfikatem wykonanym

przez Wacława Hankę. Przeciwko Gebauerowi i Masarykowi współrodacy zwrócili gniew swój w

najprzeróżniejszej postaci między Innymi w pieśni, którą śpiewał ślepy Metody. W pieśni twierdzono,

że obaj zdrajcy odmawiają narodowi czeskiemu prawa do przeszłości narodowej, a tym samym

również prawa do narodowej przyszłości, a nawet podają w wątpliwośd, czy kiedykolwiek czeskie

Page 8: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

dziewczę wyłowiło z potoku wiązankę kwiatów, jak to w rękopisie z Dvoru Kralovej podano. (Ten

fragment rękopisu Hankowego Goethe przetłumaczy! na niemiecki pod tytułem „Wiązanka”)..

Wszystko, co na świecie istnieje - tak wyszydza refren ślepego Metodego - jest fałszerstwem Hanki, a

koocowy akord zawiera żądanie, by dad nauczką obu wrogom ludu. „Dajcie obu panom po głowach,

aby przestali masarykowad to, co czci każdy Czech. Inaczej grozi im wielki pech, jak z powodu ich

pisanki, że wszystko jest fałszerstwem Hanki”.

Jednakże ów Masaryk dalej „masarykował” to wszystko, co czcili zaślepieni nacjonaliści, i dlatego,

zanim stworzył swojemu narodowi własne paostwo, musiał przezwyciężyd coś więcej, nie tylko

ironiczne piosenki. W paostwie tym ślepy Metody nie mógł więcej śpiewad swej pieśni. To jednak z

punktu widzenia moich chłopięcych lat należy do przyszłości.

Godną opiewania teraźniejszością Jest czas, kiedy Wełtawa staje się bystra i rwąca i zamienia

staromiejski ląd w archipelag. Kilka dni przedtem Haneczka, zwana Hanką Fałsz, próbowała

wtajemniczyd nas w piwnicy w arkana miłości (źle się do tego zabrała), a dziś podziemna sala rycerska

jest zatopiona, jak gdyby niebo spuściło potop na tę Sodomę i Gomorę. Aż do poziomu wejścia

piwnicznego kołysze się woda, która wtargnęła rurami kanału, podwórze stało się stawem, a ślepy

Metody musiał przenieśd się wraz ze swym bruskiem na balkon pierwszego piętra. Straż ogniowa w

błyszczących hełmach, na parskających koniach i z olbrzymią pompą zajeżdża na nasze podwórze, aby

wypompowad wodę.

Nam ta sensacja nie wystarcza. Zbyt niepokojące wieści nadchodzą z okolic wybrzeża, dokąd

dziecięce nóżki potrafią dobiec w ciągu zaledwie dziesięciu minut. Pod wodzą Hanki, zwanej Hanką

Fałsz, biegniemy najprzód na plac Betlejemski i na skraj ulicy Pocztowej, po której ludzie, w sposób

godny zazdrości, pływają łódkami. Potem ośmielamy się ruszyd ku brzegowi Wełtawy. Spotykamy ją

jednak w połowie drogi, Cesarz Karol IV, który do tej pory trwał na stałym lądzie, stoi obecnie w

wodzie, fale omywają złotą bullę w jego zwisającej ręce i wygląda to bardzo nieprzyzwoicie, gdy z tej

bulli ściekają krople. Krzyczymy z radości widząc, że fale tak zniszczyły wieczny most Karola, jak my

zwykliśmy niszczyd nasze zabawki. Buchl Zniknęły posągi świętych.

Czegóż te fale nie pędzą przed sobą? Meble, chaty, drzewa, belki, beczki, słupy telegraficzne! A na

pływającym dachu szczeka rozpaczliwie biały pies.

Ściągnięto ze wszystkich stron pionierów z pontonami, aby ratowad to, co się jeszcze da uratowad.

Zaledwie w trzy tygodnie później śpiewa ślepy Metody stojąc ze swym bruskiem na podwórzu, które

znów jest podwórzem a nie stawem, pieśo o wielkiej powodzi praskiej. Jest to pieśo parodystyczna „O

komodzie tonącej w wodzie”, za którą pływał pionier, i o ławie, na której siedziała babka. Także

białemu psu poświęcono strofkę wykpiwającą go: szczeka, aby trzymad z dala podpalaczy. Jest tam

również mowa o świętych zdobiących most, usiłujących na próżno dorównad św. Nepomucenowi,

którego utopiono tutaj swego czasu, a który to - otoczony błyszczącymi gwiazdami - znów się ukazał.

A Karol IV razem ze swą bullą przeziębią- sobie brzuch.

My, dzieci, widziałyśmy ha własne oczy to wszystko - co pieśo opisywała; przez trzy tygodnie

omawiałyśmy krzycząc i gestykulując to, cośmy widziały, a teraz, teraz śpiewa o tym ktoś, kto nie był

przy tym. To wydaje mi się dziwne.

Page 9: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952
Page 10: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W FIRMIE „S. KISCH I BRAT”

Ponura, wychodząca na podwórze sieo, którą płynęły pieśni ślepego Metodego wzdłuż nigdy nie

odwiedzanych lochów, prowadzi poprzez rzeźbiony łuk bramy w jasnośd ulicy.

Naprawdę, wejście to jest wspaniale. Dwa kamienne niedźwiedzie, które poprzez wieki zachowały

złocenia na swym futrze, strzegą bramy pod pieczą dwóch uzbrojonych w rózgi młodzieoców. Niżej,

niemal na poziomie ulicy, tryskają z ust dwóch ludzkich profilów gęste gałązki winne, owoce i liście,

początkowo w górę, a następnie lekkim łukiem zbiegają się ku sobie. Gałęzie pokrywają kolumny i

ornamenty, zostawiając jedynie złotym niedźwiedziom w górze należne im miejsce.

Jeszcze dziś stoi ten dom, chroniony jak dom zabytkowy, jednak szyldzik firmowy obok pięknego

wejścia znikł na zawsze, chyba że został w jednym z lochów pod żelaznym zamknięciem. Szyldzik

firmowy brzmiał: „S. Kisch i brat, skład manufaktury”. Czeskiego tłumaczenia nie było. „S. Kisch” był

moim stryjem, a „brat” moim ojcem.

Ponad sklepem było nasze mieszkanie; tam urodziłem się w 1885 roku, a szczegół ten „Przewodniki

po Pradze i okolicy” uznały za godny podkreślenia, obok danych z dziedziny historii sztuki dotyczących

tego domu. Z wydania znazyfikowanego z 1934 roku usunięto tę wiadomośd i tak w przyszłym jakimś

Baedekerze trzeba będzie dom pod Niedźwiedziami przy ulicy Melantrichova zaopatrzyd dwiema -

zamiast jedną gwiazdką, raz bowiem był miejscem urodzenia, następnie zaś przestał nim byd.

Na razie przebywamy w przeszłości, kiedy to ulica Melantrichova nosiła nazwę Siarczanej, a szyld „S.

Kisch i brat” widniał nad wejściem do sklepu i nad oknem wystawowym.

W podwórzu, przy brusku ślepego Metodego byłem wówczas chciwym słuchaczem. Na dużym

występie przed naszym mieszkaniem, gdzie szalał mój starszy brat ze swymi przyjaciółmi, byłem

zaledwie tolerowanym towarzyszem zabaw. W piwnicy, gdzie Haneczka, zwana Hanką Fałsz,

próbowała przyswoid nam swoje wiadomości, byłem zdumionym uczniem. W sklepie jednak byłem

cesarzem - więcej niż cesarzem: marszałkiem polnym. Dowodziłem wojskiem.

Niewątpliwie wolna przestrzeo sklepu zostawiała niewiele swobody fantazji. Chod długa i wąska,

musiała jednak godzid się na przepołowienie jej długości ladą sklepową. Cały lokal, gdy zastanawiam

się dziś nad tym, wyglądał prawie jak sztolnia, warstwy nad warstwami zalegały ściany, w górę

wspinano się po drabinie, wieczorem nawet z latarnią w ręce. Przy czarnych, brunatnych,

granatowych i ciemnoszarych suknach niknęły zupełnie jasne materiały letnie.

Zupełnie innego rodzaju był magazyn dodatków: mały i kwadratowy. Mnie jednak przestrzeo ta

wydawała się olbrzymia i okrągła i teraz jeszcze pozostaje w mojej pamięci jako stubarwna,

błyszcząca kula, w której wnętrzu przebywam krążąc nad fortecami, nieprzyjaciółmi i polami

bitewnymi. Bele nie wyglądały tu tak niezgrabnie, tak grubo i tak poważnie jak tamte w sztolni

materiałów ubraniowych i płaszczowych. Wesoło i powiewnie grały one wszystkimi i jeszcze

liczniejszymi barwami bez względu na kolejnośd skali tęczowej, bez względu na podobieostwo lub

odcieo leżały nad sobą i obok siebie.

Tu jaskrawy kolor spoczywał obok łagodnego, mocno czerwony obok soczyście zielonego,

kamiennoszary na karmazynie, zieleo jabłkowa na błękicie pruskim, cynober na mleku, szafran na

Page 11: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

gołębiach, szczupak na żółtku, niebo na cegle, wino na cytrynach, wiśnia na oliwkach, mysz na trutce,

śnieg na bordo, oranż na siarce, łosoś na kawie, stał na kasztanach. Bardzo mi się podobała żółta

barwa dragonów-szóstaków, bo mi przypominała kędziory na głowie ślepego Metodego, lecz jeszcze

bardziej lubiłem zieleo papuzią, już chociażby z powodu nazwy, która przenosiła mnie w dżunglę

pełną szczebioczącego ptactwa.

Każdy austriacko-węgierski oficer i żołnierz nosił na kołnierzu bluzy dwie sukienne, prostokątne

naszywki o barwach pułkowych. Do munduru galowego, noszonego w czasie warty i parady, cały

kołnierz, naramienniki i wypustki u rękawów były z sukna o barwach pułkowych, co nazywało się

„zrównaniem”, chociaż to armii nie równało, lecz przeciwnie - pozwalało już na odległośd rozróżniad

jednostki wojskowe, a więc wyodrębniało.

Do jakiegokolwiek garnizonu należały pułki, w jakichkolwiek manewrach brały udział i na

jakiejkolwiek granicy pełniły straż - jednocześnie przecież stacjonowały w naszym magazynie

dodatków i czekały moich rozkazów. Papuziozlelony 91 pułk piechoty był tam również, a ja, obecny

dowódca całej armii, pragnąłem pełnid w nim służbę jako żołnierz, gdy osiągnę wiek poborowy.

Skoro tylko wojskowy wchodził do naszego składu, biegłem nieproszony do magazynu dodatków, aby

z dumą ściągnąd właściwą belę o barwach pułkowych klienta.

Raz do roku, na Boże Ciało, odbywała się przed południem parada milicji obywatelskiej oraz cechów i

straży ogniowej, po południu zaś parada prawdziwego wojska. Jednakowoż parada gwardii

obywatelskiej była ciekawsza. Cech rzeźników dźwigał na ramionach olbrzymie, srebrne topory,

piekarze nosili na mundurze białe fartuchy, a grenadierzy gwardii obywatelskiej mieli futrzane czapy,

zaprawdę tak wysokie, jak ci, co je dźwigali. Najbardziej podniecające w tych wiarusach było to, że

wielu z nich znałem, gdy nie byli wiarusami. Gdy bowiem nie byli zaczarowani, jak właśnie teraz w

czasie parady, byli oni rzemieślnikami, którzy u nas kupowali albo u których myśmy kupowali.

W chwili gdy w Tyoskim kościele zadźwięczał dzwonek wzywający na mszę, rozbrzmiewał rozkaz-

„ognia” i żołnierze milicji obywatelskiej dawali ze swych staroświeckich strzelb salwę, która różniła się

na wskroś od salwy regularnego wojska. To nie był zwykły huk, tylko seria wystrzałów i , kiedy

wreszcie zdawało się, że padł ostatni strzał, kiedy już rozlegał się rozkaz - „na ramię broo”, pozwalał

sobie ten lub ów na jeszcze jeden spóźniony strzał. Widowisko to odbywało się na Rynku

Staromiejskim; burmistrz i członkowie rady miejskiej odbierali defiladę u wejścia do ratusza, ja zaś

mogłem wygodnie przyglądad się z okna naszego mieszkania.

Przez wiele tygodni oczekiwałem niecierpliwie parady prawdziwego wojska, które ciągnęło od

kościoła garnizonowego na ulicy Karlovodvorskiej przez główną ulicę Przykopy.

Na balkonie kawiarni Continental siedziałem wśród dzieci stałych bywalców i z dumą tłumaczyłem im,

do jakich pułków należy kordon oraz orkiestry, które ustawiały się obok pałacu Sylva-Taroucca,

znałem bowiem wszystkie według ich barw. Dorośli za nami byli ubawieni tym znawstwem i słyszę

jeszcze, jak ktoś mówi do mego ojca: „Paoski syn będzie albo generałem, albo kupcem manufaktury”.

Zarumieniłem się, gdyż pragnienie, aby zostad generałem, było moją tajemnicą. Rzecz jasna, że

zostanę generałem, to dawno postanowione. Generałem jak hrabia Gruenne, najwyższy dowódca w

Pradze, z zielonym pióropuszem i czerwonymi lampasami. Materiały, jakich używał na mundury,

odłożyłem już sobie w sklepie, musiałem tylko jeszcze zaobserwowad zachowanie się generała.

Page 12: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Na zapowiedź „ła-do-wad” rozbrzmiewał jeden jedyny trzask wielu tysięcy rąk o ładownice, na

komendę „ła-duj-cie” odmykano jednocześnie zamki wielu tysięcy karabinów i wsuwano naboje w

wiele tysięcy luf, a na rozkaz - „w górę, ognia!” rozbrzmiewał z wielu tysięcy luf jeden jedyny krótki

strzał.

Jezdnia posypana żółtym piaskiem była dotąd pusta, pustką tym bardziej uroczystą, tym bardziej

pełną wyczekiwania, że otaczał ją podwójny krąg: kordon wojska i wieloszeregowy, gęsty szpaler

widzów.

Na tej pustej przestrzeni odbywała się defilada, częściowo konno, częściowo pieszo. Błyszczały szable

oficerskie. Łopotały wystrzępione na polu chwały sztandary. Na czakach migotały liście odznak

polowych. Ramiona drgały, prężyły się nogi. Przed pałacem Sylva-Taroucca głowy jednym rzutem

odwracały się w lewo, podczas gdy szyje maszerowały prosto przed siebie, szyje obszyte naszym

„zrównaniem”: ceglastoczerwone szyje siedemdziesiątego trzeciego, ciemnozielone szyje sto

drugiego, mlecznoszare szyje jedenastego, granatowe szyje dwudziestego ósmego (ach!),

papuziozielone szyje dziewięddziesiątego pierwszego, pomaraoczowoczerwone szyje trzydziestego

szóstego, a za nimi szyje strzelców, kawalerii, artylerii i taborów. Orkiestra graia za każdym razem

marsza tej beli sukna, którą właśnie odwijano. Było tyle marszów pułkowych, ile barw pułkowych.

Nucąc i gwiżdżąc widzowie podejmowali marsza Castaldo, marsza miejscowego, praskiego pułku.

Przed portalem pałacu Sylva-Taroucca siedział na nerwowym, jabłkowi tym szpaku, trzymanym przez

żołnierza za uzdę, generał hrabia Gruenne i ku jego to surowemu, lękiem napawającemu wzrokowi

zwracały się głowy, i z jego to woli barwne szyje maszerowały dalej samodzielnie, sztywno, nie tracąc

kierunku i nie zmieniając odstępu.

Tak oto siedział i będzie trwał tam aż do dnia, kiedy ja zajmę jego miejsce, a spojrzenie moje będzie

surowe i napawające lękiem. Dwiczyłem się w takim spojrzeniu.

Opowiadano mi, że general Gruenne dowodził bitwą, prawdziwą bitwą i prawdziwymi żołnierzami.

Nie opowiedziano mi natomiast, że była to bitwa przegrana jak również, że hrabia Gruenne nie był

naczelnym dowódcą w owej bitwie, ale to by go nie pomniejszyło w moich oczach i żadną miarą nie

odwiodłoby mnie od pragnienia wzorowania się na nim.

Coś innego odwiodło mnie od tego w dziewiątym roku życia, w wieku kiedy podziw dla wojskowości

rozwija się najbujniej, parada musiała odbyd się beze mnie, ponieważ poznałem z bliska generała

Gruenne.

ON przyszedł do naszego sklepu, w cywilu, a mimo to poznałem GO od razu. Drżałem z podniecenia.

Parada - jabłkowity szpak - szyje - wielka bitwa.

Jego żona przyszła z NIM i wybierała dla NIEGO materiały na ubrania cywilne. ON stał obok i nic nie

mówił, podobnie jak w czasie parady. ON zadowolił się oglądaniem defilującego materiału owym

wzrokiem, który znałem; tym surowym, bo-jaźnią napawającym wzrokiem wodza. W koocu wyłożono

grube materiały na ubrania łowieckie i generałowa zdecydowała się na jeden z nich. JEMU inny

spodobał się bardziej i wypowiedział to.

- Stul pysk! - syknęła żona. A wódz? Wódz milczał.

Page 13: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W czasie kolacji mój ojciec śmiejąc się opowiedział matce tę scenę. Mnie jednak nie zbierało się na

śmiech, byłem zdruzgotany skarceniem przyjętym przez mego generała bez sprzeciwu.

- Jakże ona mogła mu coś takiego powiedzied? - wtrąciłem się do rozmowy moich rodziców.

- Milcz - rzekł mój ojciec. Nie powiedział do mnie - „stul pysk”. „Stul pysk” mówi się tylko do psa. I to,

że mój generał przełknął te słowa milcząco, tego nie mogłem zrozumied. Moje przyszłe plany

wojskowe runęły. Straciłem zawód, musiałem rozejrzed się za nowym.

Jak już rzekłem, na następną paradę w Boże Ciało nie poszedłem. Zamiast cynowymi żołnierzami,

bawiłem się obecnie literami mojej drukarenki, zamiast magazynu dodatków, najulubieoszym moim

miejscem stało się niewidoczne miejsce pod wysokim pulpitem w naszym sklepie. Tam to,

powodowany szeregiem wydarzeo, wpadłem na myśl wydania gazety.

Pierwsza wiadomośd, jaką przeczytałem, a raczej przedrukowałem z gazety, była natury kryminalnej.

Zwróciłem na tą notatką uwagę, ponieważ stryj mój, pierwsza połowa firmy „S. Kisch i brat” wykrył to

przestępstwo. Znałem również dobrze miejsce wypadku, sklep jubilerski Rummla na ulicy Jungmanna,

w tym samym domu bowiem miał stryj swoją kawalerkę. Bywałem u niego często. Było tam inaczej,

zupełnie inaczej niż u nas w domu. Na ścianie wisiała tęga dama namalowana bez ubrania, fotografie

kuzynek i ciotek, których nie znałem, a wśród nich portret jakiegoś krewnego. Był to nasz protoplasta,

nadrabin Loew, potężny cudotwórca, który ulepił sobie z gliny żywego niewolnika imieniem Golem.

Obok łóżka stryja leżał tygrys, który jednak był martwy. Czasami, gdy przychodziłem w odwiedziny,

mieszkanie było zamknięte i stryj poprzez drzwi kazał mi czekad na ulicy. Wtedy stałem przed oknem

wystawowym jubilera Rummla, gdzie fruwały brylantowe motyle, jeździły małe srebrne powozy i

chwiały się komiczne wisiorki do dewizek.

Pewnej nocy, gdy stryj Semi wracał bardzo późno do domu : - zawsze wracał bardzo późno do domu -

spostrzegł z sieni światło w sklepie Rummla. Nadsłuchiwał, usłyszał szmery, powiadomił najbliższego

policjanta i na prośbę tegoż - posterunek. Obstawiono dom, wtargnięto do sklepu i przychwycono

włamywacza.

Sądząc z jego narzędzi i precyzji roboty policja doszła do wniosku, że przychwyciła niebezpiecznego,

międzynarodowego włamywacza. Ale kim on był w istocie? Daktyloskopię znano wówczas równie

mało, jak albumy ze zdjęciami przestępców z całego świata. Pojmany posiadał dokumenty z

dokładnym rysopisem. Opiewały one na nazwisko nieskazitelnego do tej pory komiwojażera. Czyżby

je sfałszował?

Komisarz policji Olitsch, jak to czytałem w gazecie ,.Bohemia”, dyktował mu godzinami zdania, do

których niepostrzeżenie wtrącał słowa z dokumentów. Pismo aresztowanego nie wykazywało

najmniejszego podobieostwa z pismem jego dokumentów; albo więc włamywacz zmienił charakter

pisma w czasie sporządzania dokumentów, albo zmienił, je teraz; może wreszcie papiery były

prawdziwe, a on rzeczywiście po raz pierwszy wstąpił na drogę występku. Gdy po trzech godzinach

badany widocznie się zmęczył, Olitsch podyktował mu szybko zdanie, w którym było słowo „obwód”.

Włamywacz napisał „obwud”.

- „Obwód” nie pisze się przez „u” - powiedział Olitsch.,

- Ach tak - odpowiedział włamywacz i poprawił to, co napisał - ja zawsze mylę się przy tym.

Page 14: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Tak, pan się zawsze przy tym myli. Ale urzędnik, musi pan to przyznad, .nigdy nie pisze wadliwie

„obwód”. Tu w paoskiej metryce urodzenia napisano „obwód” przez „u”, a w paoskiej książce pracy

również napisano „obwód” błędnie.

Na to aresztowany przyznał się do sfałszowania dokumentów i podał prawdziwe nazwisko. Należało

ono do ściganego listami gooczymi kasiarza.

Ten opis przesłuchania podniecił mnie daleko bardziej aniżeli pieśo o zbójcy Babinskym i w ten

sposób stałem się czytelnikiem gazet; Nie przeczuwałem, że wkrótce przeczytam w gazecie o

przestępstwie, które będzie mnie daleko bardziej interesowało aniżeli włamanie u jubilera Rummla.

Firma „S. Kisch i brat” wysyłała dwukrotnie w ciągu roku karnety z wzorami do swoich klientów na

prowincji. W narożniku każdego wzoru sukna widniała okrągła karteczka, na której wypisywano cenę,

numer, rodzaj i szerokośd materiału. Winiety te sporządzono w naszym sklepie za pomocą sztancy.

Czyniłem to bardzo chętnie i gdy nie sztancowano dla firmy, sztancowałem dla siebie. Z brunatnego,

tekturowego kartonu, który wkładano między kartki księgi do kopiowania, aby kopiowany list nie

odbił się na drugim, wysztancowałem któregoś dnia mały krążek - i o dziwo, podobny był zupełnie do

miedzianej monety. Położyłem go przed wejściem do sklepu. Ktoś przeszedł ulicą, pochylił się i

schował monetę do kieszeni Ośmielony tym sukcesem, przeszedłem na masową produkcję i

rozrzucałem po naszej ulicy monety, które de facto były pieniędzmi papierowymi.

Ukryty za firanką obserwowałem efekt przez okno mieszkania. Niejeden przechodzieo podnosił

miedziaki, aby je odrzucid, jako krążki kartonu, niejeden odchodzi! bez słowa zawstydzony, że dał się

nabrad, przeważnie jednak złorzeczyli, szczególnie wówczas, gdy dwóch jednocześnie pochylało się

gwałtownie i energicznie po tę samą monetę, a głowy ich zderzały się. Wkrótce zebrały się grupy

ludzi, przyjmując wrogą postawę nie wiadomo przeciwko komu.

Z dawnego klasztoru Michała spoglądał jakiś człowiek na tłum, który z kolei począł spoglądad ku

niemu. Człowiek uśmiechał się w pełni niewinności. Na dole przyjęto to jako drwinę i usiłowano

wtargnąd do domu, jednakże dozorcy udało się w porę zamknąd bramę. Przybyły policjant dostał się

do wewnątrz. W czasie tej sceny moja matka podeszła do okna, aby zobaczyd, co się dzieje.

Zaklinałem ją, by się nie pokazywała i blady jak chusta, wyjaśniłem jej, co nabroiłem. - Ależ co ty

mówisz - rzekła - na pewno coś innego się stało.

Naprzeciwko policjant prowadził człowieka z klasztoru Michała. Co stanie się z aresztowanym, jeśli

nie zdoła dowieśd swej niewinności? Co stanie się ze mną, .jeśli odkryją właściwego sprawcę?

Należało usunąd wszelkie ślady. Przede wszystkim spaliłem resztę kartonów, z których wybijałem

monety. Następnie ukryłem sztancę w ciemnej sieni sąsiadującego domu przechodniego. W jej

miejsce położyłem starą, zużytą sztancę. Wybijała ona znacznie większe krążki, których nikt nie mógł

wziąd za miedziaki.

To, że czyn popełniono w składzie sukna, policja stwierdzi na pewno, a tylko jeden skład sukna

wchodził w grę na naszej ulicy.

„Obwód” nie pisze się przez „u”, to wiedziałem na pewno. Rozważałem, czy nie należy sporządzid

dokumentów z rozmyślnymi błędami pisowni, aby w czasie przesłuchania u komisarza policji Olitscha

Page 15: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

uniknąd ich i w ten sposób dowieśd swojej niewinności. Albo, czy nie byłoby lepiej uciec? Rosja jest

podobno olbrzymia, tam mnie na pewno nie znajdą.

Następnego ranka widniały w gazecie trzy wiersze o nieznanym osobniku, który rozrzucił na ulicy

Siarczanej kawałki kartonu, podobne do monet, co spowodowało zbiegowisko. Po tej wiadomości

następowała inna, donosząca o lekkomyślnym zaalarmowaniu straży ogniowej na przedmieściu

Ziżków. Obie notatki zaopatrzono wspólnym tytułem: „Łobuzerskie kawały”.

Biada! A więc i to już wiedzieli, że moje monety były dziełem łobuza, nie ma więc wątpliwości, że są

na moim tropie. Nie mogłem spad, lada moment oczekiwałem policji, która musiała przybyd po mnie.

Nałożą mi łaocuchy podobnie jak zbójcy Babinskyemu - lodowato zimne łaocuchy - i zamkną w

ciemnej celi.

Minęło dużo czasu, zanim pozbyłem się tych obaw i zapomniałem o nich dopiero w trakcie czytania

sprawozdao z procesu o morderstwo, wytoczonego przeciwko stowarzyszeniu „Omladina”

(„Odmłodzenie”). W wigilię Bożego Narodzenia 1893 r. zasztyletowany został w swoim mieszkaniu

pomocnik rękawicznika Rudolf Mrva, a mniej więcej w rok później odbyła się rozprawa przeciwko

sprawcom. Sprawozdanie na całą szpaltę czytało się wspaniale, ponieważ zdania były krótkie i

poprzedzielane odstępami:

„Przewodniczący: Pan pukał do drzwi?

Oskarżony Dragoun: Tak.

Przew.: W zwykły sposób?

Dragoun: Nie, w sposób umówiony.

Przew.: Jak to było?

Dragoun: Dwa powolne i trzy szybkie uderzenia i drapanie w drzwi.

Przew.: Na to Mrva otworzył?

Dragoun: Najpierw zapytał, kto tam.

Przew.: Co pan odpowiedział?

Dragoun: Czerwono-niebieska siódemka.

Przew.: Na to Mrva otworzył?

Dragoun: Nie, najpierw zapytał, która częśd siódemki Podałem mu moje imię.

Przew.: Które imię?

Dragoun: Lampa w skale.

Przew.: Gdzie miał pan ukryty sztylet?”

Kulisami tego morderstwa było wielkie antyaustriackie sprzysiężenie. Od miesięcy o wieczornej porze

zasmarowywano w Pradze smołą lub farbą godła paostwowe na urzędach, trafikach i skrzynkach

pocztowych, pomniki cesarza Franciszka Józefa i marszałka Radetzkyego. Na kamiennego,

dwugłowego orła zarządu finansów ciśnięto butlę z czerwoną farbą i oglądaliśmy ze zgrozą

drapieżnego ptaka o dwóch dziobach i czterech szponach ociekających krwią. Pod nadzorem policji i

w asyście ciekawskich o nieprzeniknionym wyrazie twarzy usiłowano całymi godzinami zeskrobad

farbę. Nic nie dało się już zrobid z orłem nad urzędem pocztowym na Małym Rynku: pozbawiono go

obu głów, dwa druty sterczały z rozbitej, podwójnej .szyi. Wszyscy wyżsi urzędnicy paostwowi

otrzymywali listy z pogróżkami, a nawet maszyny piekielne. Na jednej ze ścian domu przy ulicy

Elżbiety wymalowano olbrzymimi literami prośbę do cesarza: „Franciszku Józefie, zdechnij”. W

Pradze ogłoszono stan wojenny, co nie zmniejszyło nasilenia akcji.

Page 16: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Nagle, jeśli można tak się wyrazid, w ciągu jednej nocy policja wpadła na trop czeskiego podziemnego

stowarzyszenia „Omladina” i jego grupy terrorystycznej „Praga Podziemna”. Nastąpiły masowe

aresztowania.

Bez wątpienia była to zdrada. Członkowie „Omladiny” pozostający na wolności podejrzewali

garbatego Rudolfa Mrvę, pseudonim „Rigoletto z Toskanii”. W notesiku, który na polecenie

organizacji wykradła mu jego kochanka, znalazł się dowód jego zdrady i gdy Mrva ubierał choinkę,

dały się słyszed u jego drzwi owe dwa powolne i trzy szybko po sobie następujące umówione znaki i

drapanie... Czerwono-niebieska siódemka...

„I to jest miłośd, wielki skarb” - śpiewał ślepy Metody ostrząc swoje noże - „co tobie sztylet wbiła w

garb”. Śpiewał również pieśo o aresztowaniu „Omladinistów” i ich procesie, ale zupełnie cicho, bo

pieśo ta była zabroniona, a naprzeciwko, przy czarno-żółtej skrzynce pocztowej stał, jak ostrzegaliśmy

go szeptem, policjant

Mord popełniony na Mrvie był szczytowym punktem antydynastycznej fali, która po skazaniu

przywódców opadła, a po niej wezbrała fala antysemityzmu. W lesie obok wsi Polna znaleziono

zwłoki dziewczyny. Mieszkaocy wsi zebrali się i krzyczeli, że nikt inny tylko Żydzi zamordowali

dziewczynę i że trzeba wszystkich Żydów pozabijad. Aby temu żądaniu przynajmniej w części uczynid

zadośd, żandarm aresztował jakiegoś Żyda z okolicy, nazwiskiem Leopold Hilsner, i przeciwko niemu

wytoczono proces o „mord rytualny”. W rok czy dwa lata później, w czasie gdy Hilsner przebywał w

więzieniu, odkryto ponownie zwłoki kobiece w stanie rozkładu i obciążono go dodatkowo drugim

mordem.

Rolę, jaką w sprawie Dreyfusa wziął na siebie Zola, przyjął na siebie w procesie Hilsnera profesor

Masaryk. Tak, jego rola była bodaj jeszcze bardziej niewdzięczna. Żadna gazeta nie poparła Masaryka,

prowadził tę walkę sam, podobnie jak walczył osamotniony przeciwko sfałszowanemu rękopisowi z

Dvoru Kralovej. Nawet ci spośród jego współrodaków, którzy podobnie jak on od razu uznali

niedorzecznośd oskarżenia o mord rytualny, nawet oni w obliczu zalewającego wszystko szczucia

antysemickiego opuścili zarówno Hilsnera, jak i Masaryka „dla spokoju i porządku przeciwko wolności

i sprawiedliwości”.

Na dzieci żydowskie w drodze do szkoły krzyczano; „Ty Hilsner!” - z gestem ku gardłu naśladującym

„charakterystyczne cięcie”, które odgrywało rolę w procesie. Ślepy Metody śpiewał wprawdzie tylko

elegijną pieśo: „Hilsnerze, niedobry człecze, coś robił w brzezioskim lesie”, jednakże ulica pełna była

wołania o zemstę i pogrom. Haneczka, zwana Hanką Fałsz, która jeszcze kilka dni temu uświadamiała

mnie w sprawach miłości, śpiewała teraz z nienawiścią: „Nie kupujcie u Żydów mebli, cukru, kawy,

Żydzi nam zabili młode dziewczę krwawo”. Doszło między nami do zatargu i nie zważając na nasz

związek, przypieczętowany w piwnicy, odeszła ode mnie śpiewając na cały głos: „Milsza mi jest moja

taczka od tego Żyda złodziejaszka”.

Był to czas, gdy zrodziła się we mnie idea wydawania gazety, mającej na celu uświadamianie mas,

zwłaszcza że posiadałem dziecięcą drukarenkę!

Miejsce pod wysokim pulpitem w naszym sklepie nie było najgorszym pomieszczeniem dla gazety

takiego małego człowieczka. Wieko pulpitu, spadające ukośnie jak dach domu, stało wysoko nade

mną, a tak było szerokie, że księga główna i kasowa mogły leżed otwarte obok siebie. Gdy ktoś ponad

Page 17: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

moją głową czynił zapisy do ksiąg, nie przeszkadzał mi, ponieważ z góry, poprzez wieko pulpitu mógł

widzied mnie równie mało jak i ja jego. Tak, widział mnie jeszcze mniej, ja bowiem widziałem jego

nogi, które stały jak dwie kolumny u wejścia do mego pałacu prasy. Druga strona pulpitu składała się

z polerowanych listew, które chroniły mnie przed spojrzeniami świata zewnętrznego. Z lewej i prawej

strony miałem wolny widok i mogłem obserwowad życie potoczne dla pożytku mojej gazety w miarę,

jak się ono rozgrywało w sklepie, w którym moje miejsce stanowiło enklawę.

Nazwa gazety brzmiała - „Gazeta”. Byłoby to fałszywą interpretacją, gdybyśmy widzieli w tym tytule

roszczenia wydawcy, oceniającego swoją gazetę jako gazetę samą w sobie. Raczej kierował się on

instynktownym przekonaniem, iż nikt . nie będzie uważał jej za gazetę, jeśli tego nie wyjaśni za

pomocą tytułu. (Zresztą nikt nie miał jej oglądad).

Trzema kompletami ołowianych czcionek - nabywanymi stopniowo - została złożona i drukowana w

nakładzie jednego egzemplarza, natychmiast ekspediowanego, mianowicie do małej skrzynki, która

służyła za stół redakcyjny. Fotelem redakcyjnym była podłoga.

Na materiałach nie zbywa w sklepie manufaktury, również na materiałach do opisu. Weźmy dla

przykładu pana Meyera, bankiera z ulicy Henryka. Kupował przeważnie angielski Samodział, wełny

„Pepper-and-Salt”, zamawiane w Manchesterze wyłącznie dla niego. Gdy mój ojciec wykładał panu

Meyerowi materiały, robił zawsze dowcipy na temat duchów: „Bardzo modne w świecie duchów” -

zachwalał. Albo pytał się: „Czy życzy pan sobie wzór okultystyczny, czy lepiej coś jasnowidzącego?”

Raz zapytałem mego ojca o sens tych aluzji i dowiedziałem się, że pan Meyer jest spirytystą oraz co to

oznacza. Natychmiast wydrukowałem potępiający wiarę w duchy artykuł o następującym brzmieniu:

„Duchów nie ma. Nie istnieją również mordy rytualne. Głupotą jest wierzyd w podobne rzeczy”. Jak z

tego wynika, moja gazeta miała podbudowę światopoglądową.

W jakiś czas później bankier Meyer został aresztowany pod zarzutem oszustwa giełdowego, a ja - Zola

i Masaryk w jednej osobie, napisałem wojowniczy, nie mniej niż trzy wiersze liczący artykuł w jego

obronie, zawartej w zdaniu, że pan Meyer jest bardzo przyzwoitym panem. W tym wypadku nie

broniłem niegodnego obiektu, po zwolnieniu bowiem bankier Meyer zaczął pisywad pod

pseudonimem w monachijskim „Simplicissimusie” satyryczne i mistyczne opowiadania o Pradze i

opublikował szeroko omawianą i szeroko krytykowaną powieśd „Golem”. Ale Gustaw Meyrink nie

dowiedział się nigdy, że ja byłem pierwszym, który o nim pisał.

Jeden z moich artykułów zwrócony był przeciwko politykom głoszącym publicznie bojkot niemieckich

i żydowskich towarów, którzy jednak u nas kupowali. Oczywiście nie wchodzili oni drzwiami

sklepowymi, tylko potajemnie przez podwórze. Nawet sukno na czamarę, szamerowany strój

salonowy panslawistów, kupowali u nas; po takie sukno, po zwyczajny materiał smokingowy nie

potrzebowali ci, co propagowali bojkot, przychodzid do bojkotowanego. Moje pismo piętnowało

sprzecznośd między słowem a czynem, przyrównywało klientów wchodzących tylnym wejściem do

morderców Mrvy, którzy używali umówionych znaków porozumiewawczych i ze sztyletem w

zanadrzu wdzierali się do swej ofiary. Jak czytelnik zauważył, porównanie szwankuje, ale wówczas

żaden czytelnik tego nie spostrzegł, bowiem gazeta nie wyszła poza „suterenę” pulpitu i jakkolwiek

od chwili jej założenia minęło pół wieku, została ona tu zacytowana po raz pierwszy. Gdyby

ktokolwiek z firmy „S. Kisch i brat” czytał wówczas ten numer, na pewno uległby on konfiskacie, a

autor zostałby pociągnięty do odpowiedzialności za przeszkadzanie w interesach. Szkoda, że to nie

Page 18: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

nastąpiło; dowiedziałbym się już zawczasu, że wolnośd prasy kooczy się tam, gdzie zaczynają się

interesy handlowe.

Najpoważniejszym tematem w mojej młodzieoczej działalności dziennikarskiej powinien byd

właściwie praski grudzieo 1897 roku. Były to szalone dni. Niemieccy posłowie w radzie paostwa,

rozruchy na uniwersytecie wiedeoskim uliczne demonstracje w Grazu spowodowały upadek premiera

Badeniego i cofnięcie jego życzliwych dla Słowian zarządzeo językowych. Na to ruszyli się Czesi.

Szturmowano w Pradze niemieckie gmachy i sklepy, niszczono ich urządzenia, tłuczono szyldy i szyby

okienne.

„Rosjanin z nami, kto przeciw nam, tego Francuz wymiecie”, śpiewali demonstranci prascy, a to

uchodziło za zdradę główną, bowiem w trójprzymierzu z Austrią pozostawały Włochy i Niemcy,

podczas gdy Francuzi i Rosjanie byli już przyszłym wrogiem monarchii.

Rewolta przyjmowała coraz większe rozmiary, policja była bezsilna, nawet odkomenderowane wojsko

okazało się bezsilne. Pod naporem karabinów piechoty tłum cofał się, aby .zgromadzid się na innej

ulicy i rzucad kamieniami. Przeciwko kawalerii demonstrujący zastosowali fajerwerki, które

eksplodowały pod kopytami kooskimi; konie płoszyły się, nie było mowy o zwartym natarciu.

Brama naszego domu była zamknięta. Nie poszliśmy do szkoły, w ogóle nie wychodziliśmy na ulicę. W

naszym mieszkaniu nie zapalono żadnej lampy. Pomimo zakazu, my, chłopcy; wyglądaliśmy

wieczorem oknem, podnieceni i zaciekawieni. Demonstranci przepędzeni z placu Wacława gromadzili

się wciąż na nowo. Człowiek w rozpiętym płaszczu gnał przez ulicę w nieopisanym pośpiechu. Tuż

przed naszym domem zatrzymał się na sekundę, ściągnął swój płaszcz i cisnął go. W blasku gazowej

latarni ujrzałem jego twarz; była blada, oczy i usta rozwarte. Człowiek pobiegł w ulicę Skórzaną,

zniknął w ciemności- dla mnie jednak nie znikł, widzę go jeszcze dzisiaj.

W chwilę później po bruku zadźwięczały kopyta kooskie. Dragoni. Szablami rozbili szyby w szynku

obok „Gołębiego domu” i konno wpadli do gospody. Potem pogalopowali dalej. Na rogu ulicy

Skórzanej namyślali się, czy mają wjechad w tę ciemnośd i ciasnotę. Koo zaplątał się kopytami w

porzucony płaszcz, ale jeździec nie zwrócił na to uwagi. Szwadron ruszył przed siebie, przez ulicę

Siarczaną. Jeśli jeźdźcy ścigali tamtego człowieka, byli na fałszywym tropie. Cieszyłem się z tego, nie

wiedząc dlaczego.

O tych wszystkich wydarzeniach „Gazeta” nie wspomniała ani słowem. Firma „S. Kisch i brat” była

przez tydzieo zamknięta, a tym samym moja redakcja wraz z drukarnią.

Page 19: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

DRUKOWANY NAPRAWDĘ

Minione stulecie i moje życie krzyżują się, łączy nas wspólnych 15 lat. Dawno nie siedzą już pod

pulpitem redagując, drukując i wydając. Tylko skrzynka służy mi jeszcze. Ta, która była mi biurkiem i

rynkiem zbytu, jest obecnie schowkiem dla rękopisów mojej poezji i prozy. Zawiera nawet sztukę

teatralną; deski skrzynki miały byd .dla półtoraaktowego widowiska „Ratuszowy zegar” jedynymi

deskami teatralnymi świata.

Chętnie ujrzałbym moje dzieła naprawdę wydrukowane. Ale tu napotykam trudności: „Współpraca w

gazetach lub czasopismach czy nadsyłanie materiałów, nawet jeśli nie zostaną ogłoszone, będzie

najsurowiej karane, a w pewnych wypadkach, nawet grozi wydaleniem”.

Tymi słowami stylu urzędowego usiłują „Postanowienia dyscyplinarne dla uczniów cesarsko-

królewskich szkół średnich” zdusid wszelką wypowiedź młodzieoczego geniuszu.

„Najsurowiej karane...” - w normalnych warunkach słowa te nie wzbudzałyby we mnie specjalnej

obawy, na ogół oznaczało to kilka godzin karceru, które bym dla sławy chętnie zniósł.

Wydalenie grozi przecież tylko „w pewnych wypadkach” za próby literackie.

Moja sytuacja jest jednak gorsza. Trzykrotne skazanie na karcer w okresie jednego roku szkolnego

automatycznie pociąga za sobą wydalenie ze szkoły. A ja miałem pecha od razu na początku roku

szkolnego 1899-1900, trafiając dwa razy z rzędu do karceru.

Pierwszym powodem była bijatyka na podwórzu szkolnym. Mój przeciwnik i ja odsiedzieliśmy

wspólnie cztery godziny i jeden pozwolił drugiemu odpisad dwiczenie karne, mimo to jednak

wrogowie rozstali się niepogodzeni.

Za drugie, wykroczenie nie ja ponoszę winę, tylko moja babka. Jakże często przypominano mi w

moim życiu zawodowym tamten groteskowy epizod, jakże często redaktorzy, akurat tak jak wówczas

moja babka i z podobnych powodów, wątpili o prawdziwości faktów w moich artykułach. Czy miałem

wobec mojej babki rację? Osądźcie sami.

Byłem czwartoklasistą liczącym 14 lat, siedziałem w domu i uczyłem się geografii „Krajów i królestw

reprezentowanych w austriackiej radzie paostwa”. Miałem przed sobą na stole książkę z otwartym

rozdziałem „Księstwo Salzburg”, łokcie , oparte na kolanach, a podbródek na dłoniach.

Wczoraj nauczyciel przerwał wypytywanie na uczniu nazwiskiem Kinzl, który poprzedzał mnie .w

alfabecie, jutro mogłem byd wywołany jako pierwszy.

Przy stole siedziała moja babka i robiła na drutach. Czytałem półgłosem: „Księstwo Salzburg posiada

obszar 7153 km kwadratowych i 192 760 mieszkaoców”. Powtórzyłem „7 153, 7 153 i 192 760”.

Dalszy tekst brzmiał następująco: „Ludnośd wiejska utrzymuje się przeważnie z uprawy roli i hodowli

bydła, w niektórych okolicach również z wydobycia soli. W miastach istnieje pokaźny handel i

przemysł”.

Tego nie trzeba było wbijad sobie usilnie w pamięd. Wszak było cechą wszystkich krajów koronnych

Austrii, jak się tego uczyłem, że handel i przemysł był w miastach bardziej rozwinięty niż na wsi,

Page 20: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

natomiast uprawa roli i hodowla bydła nigdy nie kwitły po miastach. Nowe było jedynie wydobycie

soli. Powtórzyłem Sobie: ,..w pewnych okolicach również z wydobycia soli”. Po czym uczyłem się

dalej: „Ludnośd składa się prawie wyłącznie z Niemców. Stolicą Salzburga jest Salzburg”.

Dało się słyszed lekkie brzęczenie. Mucha? Nie widziałem żadnej muchy. Może mi się wydawało tylko,

że coś brzęczało - złudzenie akustyczne. Babka siedziała robiąc na drutach; Na pewno nic nie

brzęczało, bo skądżeby się teraz we wrześniu wzięła mucha? Znów zajrzałem do książki, aby uczyd się

dalej. Na czym to stanąłem?

„Ludnośd składa się prawie wyłącznie z Niemców. Stolicą Salzburga jest Salzburg...”

- Nie rób dowcipów i ucz się - powiedziała babka tonem dobrotliwym i uprzejmym. Nie rozumiejąc

spojrzałem na nią. cna nie spostrzegła jednak mego pytającego wzroku, zajęta robótką.

„...prawie wyłącznie z Niemców. Stolicą Salzburga jest Salzburg” - powtórzyłem.

- Masz nie robid dowcipów, tylko uczyd się. - Nie było w jej głosie gniewu. Wydawało się to

przyjacielską radą, której mi udzielała, radą, aby nie robid kawałów, a uczyd. się.

- Babciu, przecież ja się uczę.

- Dobrze, dobrze, moje dziecko.

Zgorszony jej obojętnością powtórzyłem ostatnie zdanie możliwie nieco głośniej, niż tego wymagała

wiadomośd, że Salzburg jest stolicą Salzburga. Możliwe, że nie powinienem był tego zdania w ogóle

powtórzyd. Może ponoszę więc jednak do pewnego stopnia winę za to wydarzenie? Jakkolwiek było,

nie zamierzam dziś gnębid się ani samooskarżaniem, ani usprawiedliwianiem się, jedno i drugie

byłoby spóźnione. Powiedziałem wyżej: „Osądźcie sami”. ~

„Stolicą Salzburga jest Salzburg..:”

Babka zagroziła: - Oberwiesz, jeśli nie przestaniesz gadad głupstw.

A ja na to krnąbrnie: - Nie gadam głupstw, uczę się tego, co jest w książce.

Głosem pewnym, przepojonym sprawiedliwością oświadczyła: - Jeśli będziesz uczyd się tego, co jest w

książce, nic ci nie powiem.

Tu cię mam. Zobaczymy, czy dotrzyma słowa i nic nie powie, skoro uczę się tego, co jest w książce.

„Stolicą Salzburga jest Salzbu...”

I już otrzymałem policzek. Jak rzekłem, byłem czwartoklasistą. A czwartoklasista nie pozwala

policzkowad się bez powodu, a najmniej za naukowo dowiedziony fakt, który ma przed sobą czarno

na białym. Tupnąłem nogą i krzyknąłem. Jednakże babka krzyknęła również, jej przędza i cierpliwośd

urwały się.

Moja matka weszła spiesznie do pokoju i obdarzyła mnie jeszcze jednym, policzkiem. Uzasadnienie: -

Dlaczego drażnisz babkę?

- Ja jej nie drażnię, tylko uczę się tego, co jest w książce, a babka twierdzi, że robię kawały.

Page 21: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- On gada głupstwa zamiast się uczyd - przerwała babka moją obronę.

-...tylko tego, co jest w książce.

-.Stolicą Salzburga jest Salzburg, takie głupstwa on plecie.

- Au! - zawołałem, bo właśnie dostałem od matki drugi policzek - tu przecież jest napisane, że

Salzburg...

- Gdzie to jest napisane? - rzekła moja matka i uniosła, znów gotową do uderzenia, prawą rękę,

zwracając oczy ku książce.

Istotnie tak w książce przeczytała.

- Mateczko - rzekła moja matka do swojej - tu rzeczywiście piszą, że...

- Co tam piszą?

-...że Salzburg jest stolicą Salzburga.

- Bardzo dobrze! - krzyknęła babka. - To jest bardzo dobre! - Straciła panowanie nad sobą. - Toż to

wspaniałe! - Tak rozgniewanej nie widziałem jej jeszcze nigdy. - Tak? To tak tam piszą? Tam piszą, że

Salzburg jest stolicą Salzburga? Co jeszcze tam piszą? Czechy są stolicą Czech, Wiedeo jest stolicą

Wiednia - czy to też tam napisane?

- Ależ mateczko, jeśli rzeczywiście...

- W takim razie nie powinien się tego uczyd. On to wie tak czy owak. Mlada Boleslav jest stolicą Mlada

Boleslav. - Babka miała jedną zamężną córkę w Mlada Boleslav, drugą w Pilźnie, trzecią w Brnie. Przy

słowach Mlada BoIeslav przypomniała sobie, że nie powinna zaniedbywad tamtych dwóch córek wraz

z moją matką, która mieszkała w Pradze, i krzyczała: „Pilzno jest stolicą Pilzna, Brno jest stolicą Brna,

a Praga jest stolicą Pragi. Więcej córek nie miała i sądziliśmy, że na tych stolicach się skooczy. Ale

kooca nie było - Afryka jest stolicą Afryki, Niemcy są stolicą Niemiec - jeśli to wszystko napisano w tej

książce, nie trzeba się tego uczyd.

Zerwała się i chwyciła - ta gospodarna, oszczędna babka! podręcznik geografii i cisnęła go z siłą i

wielkim hukiem za okno. Ani grosza nie daję więcej na jego naukę, jak Boga kocham. Włochy są

stolicą Włoch, rzeczywiście, bardzo dobrze.

Usiłowaliśmy uspokoid ją, ale bez skutku. Prawdziwy paroksyzm wstrząsał babką. Taoczyła tam i z

powrotem przed wyimaginowaną mapą, skakała z jednej części świata na drugą, z kraju do kraju, z

miasta do miasta. Wyciągnąwszy ramiona twierdziła, że Austria jest stolicą Austrii, Ameryka stolicą

Ameryki, Berlin...

Zadzwoniono do drzwi, usłyszeliśmy w korytarzu głos pani Popper, jednakże babka nie chciała czy nie

mogła przerwad ze względu na wizytę i ciągnęła dalej swoje geograficzne wywody. - „Berlin jest

stolicą Berlina, pani Popper jest stolicą pani Popper” - krzyczała i krzyczała, aż Babice, mała

miejscowośd, z której pochodziła, ogłoszona została przez nią jako stolica Babic.

Page 22: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Następnego dnia nasz nauczyciel geografii, gładki, przesadnie elegancko ubrany pan, przeszedł jak

zwykle z początkiem lekcji wzdłuż rzędów ławek, aby sprawdzid, czy każdy ma przed sobą podręcznik i

zeszyt do geografii. Ja miałem również jedno i drugie na pulpicie, książka oprawiona była nawet w

czysty, niebieski papier. Niestety, książka wydała mu się nieco za gruba; wziął ją do ręki i stwierdził, że

jest nią gramatyka francuską.

- Hm, hm. Gdzie pan ma podręcznik geografii?

- Zapomniałem go. - Niesposób było mu powiedzied, że babka wyrzuciła, książkę oknem.

- No, nic nie szkodzi - zauważył z obłudną przychylnością, bawiąc się długą, czarną wstążką, do której

przymocowany był cwikier.

- Jeśli pan ma geografię w głowie, nie potrzebna panu książka. Proszę do odpowiedzi.

Prawdopodobnie zostałbym wywołany, nawet gdybym posiadał książkę, w czasie bowiem ostatniej

lekcji skooczył na Kinzlu, moim poprzedniku w alfabecie. W każdym bądź razie wskutek wyrzucenia za

okno podręcznika geografii wywrócił się również bieg wydarzeo.

- Co pan wie o księstwie Salzburg?

Zacząłem odpowiadad bardzo głośno, bardzo szybko. Spostrzeże pewnie moją dokładną wiedzę o

księstwie salzburskim i postawi mi - taką miałem nadzieję - inne pytanie. „Księstwo Salzburg ma

powierzchnię 7153 km kwadratowych i, 192 760 mieszkaoców. Ludnośd wsi utrzymuje się przeważnie

z uprawy roli i hodowli bydła, w niektórych okolicach również z wydobycia soli. W mieście jest

znaczny handel i przemysł. Ludnośd składa się prawie wyłącznie z Niemców. Stolicą Salzburga jest

Salzburg...”

Zatrzymałem się.

- Dalej - zażądał nauczyciel i śmignął w powietrzu swoją wstążką.

Powtórzyłem ostatnie zdanie z zastanowieniem, tak jakbym chciał sobie przypomnied dalszy ciąg.

„Stolicą Salzburga jest Salzburg...”

- To słyszeliśmy już dwa razy. Przecież to samo przez się zrozumiałe, że Salzburg jest stolicą Salzburga.

Tego było mi już za wiele. Zdanie, że Salzburg jest stolicą Salzburga, wydawało się wczoraj mojej

babce tak nieprawdopodobne, tak niewiarygodne, tak niemożliwe, że na skutek tego dostała ataku

szału, a teraz ma ono byd „przecież zrozumiałym samo przez się”.

- To nie jest wcale zrozumiałe samo przez się - krzyknąłem czerwony jak rak.

- Jakże to nie jest zrozumiałe samo przez się? - zapytał nauczyciel i zdumiony moją bezczelnością

zapomniał śmignąd wstążką w powietrzu - dlaczego?

- Niech pan zapyta babki.

Zawlókł mnie do dyrektora, który zwołał konferencję nauczycielską. Konferencja nauczycielska

rozstrzygnęła: pięd godzin karceru. Gdy dyrektor zakomunikował mi wyrok, dodał: „Wie pan, co to

będzie znaczyło, jeśli pan pozwoli sobie zawinid w czymkolwiek?”

Page 23: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Tak. Wiedziałem, Sprawowałem się tak grzecznie, jak tylko mogłem. Po szkole biegłem zawsze od

razu do domu, aby się w nic nie wplątad. Wieczorem siedziałem w naszym składzie manufaktury

pisząc i marząc, głównie marząc o tym, aby swoje poezje ujrzed w druku.

Spełnienie tych ambitnych marzeo zawdzięczam okoliczności, że ojciec mój miał sklep z manufakturą.

Wszystkie sklepy na ulicy Siarczanej handlowały materiałami na ubrania męskie, ale nie wszystkie

bynajmniej stały na tym samym poziomie. Arystokrację stanowiły składy sukna; dla nich bowiem

przychodzili na naszą ulicę krawcy ze swoich

Warsztatów, a krawcy z prowincji przyjeżdżali do Pragi. Tu mięli, oglądali i wąchali szewiot, kamgarn,

buckskin, homespun i palmerston, wsłuchiwali się nawet w jego szelest ściskając go między palcami.

Niektórzy żądali okazania dowodów, że przedstawiona bela istotnie pochodzi z Manchesteru, a nie z

Liberca lub Brna. Studiowali cenę fabryczną beli i dzielili ją przez liczbę łokci (przy towarze angielskim:

przez yardy). Jeden zakup trwał kilka godzin, często cały dzieo lub dwa dni.

Na przykład mistrz krawiecki Orlik przyprowadzał zawsze ze sobą dwóch swoich synów. „Emila ze

względu na kolor, Ryszarda ze względu na materiał.” Emil mianowicie studiował w Akademii Sztuk

Pięknych, Ryszard zaś w akademii krawieckiej. Gdy później Emil wyruszył do Berlina, zaopatrywano go

z domu regularnie w ubrania, tak że uchodził tam za malarza najbardziej dystyngowanie ubranego i

został wkrótce profesorem Akademii Sztuk Pięknych. Ale Ryszard również zaszedł daleko, był nie

tylko miarobiorczym, lecz również miarodajnym w najwyższych sferach praskich. Gdy mówiło, się do

niego o jego pracowni, odpowiadał gniewnie: „Pracownię ma mój brat. Ja mam atelier”.

To atelier mieściło się w okazałym gmachu triesteoskiego towarzystwa ubezpieczeo „Assicurazioni

Generali”, zwanego w Pradze krótko „Generali”. W czasie pewnego pobytu w Karlsbadzie krawiec

Orlik wypełnił kartę meldunkową lakonicznie: „Ryszard Orlik, Generali, Praga”; Na co gazety ogłosiły

że generał Ryszard Orlik z Pragi przybył na kurację. Złośliwi przyjaciele przesłali mu telegram; „jego

ekscelencja generał ryszard orlik karlsbad stop czy guziki do szarego ubrania radcy handlowego picka

mają byd przyszyte jedno czy dwurzędowo stop przykrawacz wopiczka szef sztabu generalnego”.

Od tego czasu krawiec Orlik nazywał się generał Orlik i krążył dowcip, że minister wojny udzielił mu

zezwolenia na noszenie dystynkcji generalskich, a mianowicie nad lewym przedramieniem.

Jaskrawe przeciwieostwo do wymagających Orlików stanowili klienci z prowincji. Wsiowi krawcy

przybywali z reguły rano na wozach chłopskich, a następnego dnia wracali do domu zaopatrzeni na

cały rok. Wieczorem szli do Teatru Narodowego, a materiał, który stamtąd pobierali, wydawał im się

prawie równie ważny jak ten z naszego sklepu. Ja miałem za zadanie prowadzid do teatru naszą

wiejską klientelę i odprowadzad ją po przedstawieniu - żaden z nich nie odważyłby się sam wejśd w

rozszalałą wielkomiejską gmatwaninę dorożek i rowerów.

Pewnej nocy czekałem na próżno u umówionego wyjścia z teatru. Mój podopieczny nie zjawił się.

Wszelkie poszukiwania nie dały rezultatu, również policja go nie znalazła. Zjawił się następnego dnia;

na przedstawieniu dramatu Ibsena „John Gabriel Borkmann” zasnął tak mocno, że obudził się w

teatrze dopiero nad ranem. Wypoczęty i z wyostrzonym zmysłem krytycznym zabrał się do

wybierania modnych materiałów, które jego klienci mieli nosid w czasie odpustu i najbliższego ślubu

wiejskiego.

Page 24: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Znacznie mniej przewlekle niż wybór sukna odbywał się zakup dodatków. Tymi handlowali pomniejsi

kupcy na naszej ulicy; posiadali satynę, serż, inlet na podszewkę i kieszenie, nici i jedwab do dziurek,

sztywne płótno do wyłogów, włosie do fasonowania, watolinę do ramion, guziki, sprzączki do

męskich ubrao.

Krawcowi było obojętne, który z tych sklepów ma odwiedzid, przeważnie radził się w tej sprawie

swego starego przyjaciela, kupca sukiennego. Z tego względu „dodatkownicy” pozdrawiali pokornie

kupców manufaktury, a dzieciom ich dawali łakocie.

Skrupulatni klienci, którzy wybierali i targowali się do późnych godzin wieczornych, polecali czasami

powiadomid właściciela sklepu z guzikami lub dodatkami krawieckimi, żeby nie zamykał interesu,

ponieważ przyjdzie jeszcze jeden klient Ja byłem posłaocem, często nawet sam kupowałem te

dodatkowe towary.

Naprzeciwko, w domu „Pod pięcioma koronami” - dowcipnisie nazywali go „Pod dwoma guldenami

pięddziesiąt”, co odpowiadało pięciu koronom nowej waluty - trzy stare siostry , Iserstein miały

mieszkanie i sklep z guzikami Sublokatorem u nich był pewien redaktor, o czym cała ulica wiedziała,

zaopatrywał bowiem siostry Iserstein w bezpłatne bilety do teatru “Varieté”. Redaktor był agentem

ogłoszeniowym pewnego tygodnika o wielkiej poczytności w rodzinach niemieckich.

Najchętniej przedstawiłbym temu redaktorowi moje wiersze i dlatego wszystkie drogi w sprawach

guzikowych prowadziły mnie do Isersteinek. Nawet haftki i sprzączki kupowałem tam, jakkolwiek

wiedziałem, że nie miały tego na składzie i sprowadzały dopiero od Benedykta Baera, który siostrom

Iserstein dawał oczywiście prowizję.

Krótko przed Bożym Narodzeniem 1899 r. miałem nabyd dla pewnego krawca z teresioskiego

garnizonu dziesięd grosów guzików mundurowych dla piechoty oraz sześd tuzinów guzików

artyleryjskich. Było to naprawdę duże zamówienie i pod jego osłoną rzuciłem obsługującej mnie

siostrze Iserstein, tak swobodnie jak tylko umiałem, zapytanie, czy mogłaby pokazad panu

redaktorowi moje wiersze.

Odszedłem stamtąd z paczką zawierająca dziesięd grosów guzików dla piechoty i sześd tuzinów

guzików artyleryjskich, aby powrócid z pakietem „Wiersze E. Kischa”. Z powodu surowego szkolnego

zakazu nie śmiałem podad pełnego imienia „Egon”, a byłem zbyt dumny z mojego dzieła, aby wybrad

sobie pseudonim. Podpisałem „E. Kisch” i tym sposobem mogłem, tam gdzie chciałem, chwalid się

autorstwem i zaprzeczad mu tam, gdzie było to konieczne.

Drżąc z oczekiwania otworzyłem numer świąteczny. Nic w nim nie było. Jednakże w następną

niedzielę ukazał się jeden z moich wierszy. Znalazł się w dolnym rogu pierwszej strony. Jakże musiał

podobad się redaktorowi, skoro go wydrukował na pierwszej stronie! Nie wpadło mi na myśl, żeby

publikacja ta mogła pozostawad w związku z dziesięcioma grosami guzików dla piechoty i sześcioma

tuzinami guzików artyleryjskich.

Poeci nie zwykli skracad swoich imion. Dlatego redaktor usunął kropkę po E i uzupełnił imię. „Erwin

Kisch” widniało pod tytułem wiersza. Bóg wie, jak na to wpadł, nie miałem wcale na imię Erwin.

We wtorek po wakacjach zimowych, pierwszego szkolnego dnia nowego stulecia, poszedłem

wcześnie do klasy, aby w tajemnicy zdradzid wszystkim kolegom, że powiększyłem szeregi

Page 25: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

nieśmiertelnych. Niektórzy już czytali wiersz i pomimo fałszywego imienia poznali „pazur” tego, który

redagował gazetę futbolową.

Bywają dwie kategorie nauczycieli - „przyzwoite chłopy” .i „podłe psy”. Garzaroni, nasz nauczyciel

chemii, należy bezspornie do drugiej kategorii. Boimy się go, do czego przyczynia się niemało jego

twarz w szarofioletowe plamy. Na jego policzki i czoło musiał prysnąd kiedyś żrący kwas; pod ostro,

zakooczoną bródką nie można widzied, czy dosięgnął również podbródka. Natomiast można poznad,

że wrząca ciecz wżarła się w nasadę włosów, bowiem jego szczeciniaste uwłosienie sterczy nad

szarofioletową ząbkowaną pręgą. Równie ponury jak on sam jest temat jego wykładów na

uniwersytecie: „Stwierdzenie zatrud na zwłokach ofiar”.

My nazywamy go „Karceroni”, a na to przezwisko zasłużył sobie u niejednego z nas. Ja wprawdzie nie

jemu zawdzięczam ostatni karcer, tylko nauczycielowi geografii, ale również Karceroni „jeździ po

mnie”, to znaczy nie znosi mnie i pytania z chemii dają zawsze całkowicie ujemny wynik.

Owego wtorkowego ranka po mojej literackiej defloracji, w czasie gdy jeszcze spierałem się z

kolegami, czy mój wiersz jest podły, czy arcydziełem, do klasy wszedł Karceroni dźwigając, jak zwykle,

tacę z epruwetkami i retortami.

Zaledwie wszedł na katedrę, wywołał moje nazwisko. To jest podejrzane, niepokojące. Tym bardziej

podejrzane, tym bardziej niepokojące, że na ostatniej lekcji Karceroni nie urwał na Kinzlu, ja zaś

byłem pytany niedawno.

Podszedł zupełnie blisko i oglądał mnie jak potwór biednego karzełka, który wpadł w jego niewolę.

Jednym ruchem podsuwa mi epruwetkę pod nos i pyta: „Co tu jest?”

Szukając pomocy zwracam się do klasy.

- Niech się pan odwróci do okna - powiada Karceroni - Co jest w epruwetce?

To trucizna, myślę sobie, na moich zwłokach to ustalą. Nie mówię nic. Na dworze pada śnieg.

- A więc pan tego nie wie? - Z widocznym z dala rozmachem wpisuje do dziennika duże pięd.

„Niedostatecznie”. Do tego dodaje: - Czytałem w ostatnich Czasach wiersze niejakiego Kischa. Czy to

może pan?

Wszyscy wstrzymali oddech. Czy on wie? W jednej sekundzie rozstrzygnie się, czy klasa straci kolegę,

lewoskrzydłowego tajnej drużyny piłkarskiej i redaktora jej pisma sportowego.

Dla mnie pytanie to oznacza więcej. Czy on wie? Jestem blady. Drżę. W jednej chwili rozstrzygnie się

mój los.

- Nie - odpowiadam. Nie chcę jednak zupełnie wyprzed się swej literatury i dodaję: - To wiersze

mojego brata.

W klasie jest tak cicho, że słychad, jak pada śnieg. Czy on wie? Następne zdanie Karceroniego może

krzykliwie napiętnowad to krzyczące kłamstwo i wydobyd prawdę na jaw, a mnie postawid w stan

oskarżenia.

- Paoski brat, zdaje, się, skupił w sobie zdrowy rozsądek za całą rodzinę - powiada Karceroni.

Page 26: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Ta uwaga wyzwala w śmiechu napięcie klasy, a radośd z nieutracenia lewoskrzydłowego włącza się

hałaśliwie w śmiech. Nie jest to przesadny rechot, jakim uczniowie witają dowcip nauczyciela dając w

ten sposób wyraz swojej ironii. Zresztą w czasie lekcji Karceroniego taki obowiązkowy i parodystyczny

śmiech jeszcze się nie zdarzył, bo Karcerom nigdy nie opowiadał dowcipów. Pierwszy raz uczniowie

śmieją się na jego lekcji.

I Karceroni śmieje się również, porwany niekłamanym efektem dowcipu, zwyciężony własnym

nieprzepartym humorem.

- Tak, tak - wpada w milknący, już śmiech - czasami znajduje się w tej samej rodzinie rozsądny

człowiek i zupełny głuptas.

Znowu narasta orkan śmiechu; któż by nie szalał z powodu wpadunku nauczyciela, przy tym tak

znienawidzonego. Szarofioletowa twarz Karceroniego promienieje aż po nierówną nasadę włosów.

Na dworze śnieg wiruje tak gęsto, jakby nawet niebo trzęsło się ze śmiechu.

Przez dalsze dwa i pół roku byłem uczniem Karceroniego. W czwartej, piątej i szóstej klasie ścinał

mnie w pierwszym semestrze i dlatego musiałem na maturze zdawad również z chemii organicznej i

nieorganicznej, które nie stanowiły normalnie przedmiotu egzaminów.

Ale nie mam do niego urazy. Bowiem przez dwa i pół roku nie ominął żadnej okazji wypróbowania na

mnie swego humoru, chwaląc niepomiernie każdorazowy literacki wyczyn uzdolnionego Erwina, aby

poniżyd niezdolnego Egona, „tego nierównego bliźniaka”. Dzięki ci, mój pierwszy krytyku. Pokój

twoim zwłokom, uchowaj je Boże przed „stwierdzeniem trucizny”.

Rokrocznie przed zamknięciem szkoły pytano absolwentów szkoły realnej o przyszły ich zawód.

Śmieszne, ale było tylko sześd zawodów, spośród których można było wybierad: inżynieria,

architektura, budowa maszyn, chemia lub wiedza wojskowa. Dla zawodu kupieckiego widniało w

drukowanym programie rocznym dumne słowo: „Wiedza handlowa”.

Gdy w 1902 roku spytano mnie o to, odpowiedziałem: „dziennikarstwo”.

- Wypraszam sobie paoskie głupie dowcipy - ofuknął mnie nauczyciel.

- Pragnę rzeczywiście zostad dziennikarzem - powiedziałem.

- Naturalnie, pan musi mied zawsze jakiś oryginalny pomysł! Czegoś takiego nie mogę wpisad. - I po

niechętnej pauzie dodał: - Muszę to przedłożyd konferencji nauczycielskiej do rozstrzygnięcia.

Konferencja nauczycielska uchwaliła, że moim zawodem w życiu ma byd „publicystyka”.

Przed paru laty wpadło mi w ręce „Roczne sprawozdanie pierwszego Niemieckiego Cesarsko-

Królewskiego Gimnazjum Realnego w Pradze” i przeczytałem, że wielu absolwentów z mego rocznika

podało jako zawód wiedzę wojskową. Żywili nadzieję, że przy maturze, będą mniej ostro pytani - cóż

to bowiem szkodzi porucznikowi, jeśli nic nie wie o mrówkojadzie, i na co przyda się generałowi, jeśli

będzie wiedział, kiedy Goethe ukooczył „Ifigenię”. Żaden nie myślał poważnie o poświęceniu się

wiedzy wojskowej i dopiero wojna światowa uczyniła wszystkich, zarówno tych, którzy swego czasu

pragnęli zostad fachowcami wiedzy wojskowej, jak i tych, co pretendowali do opanowania inżynierii i

wiedzy handlowej - żołnierzami, inwalidami wojennymi lub bohaterskimi trupami.

Page 27: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Niektórych pozostałych przy życiu spotkałem znowu. Gdy zwiedzałem Sing-Sing, był pomiędzy dwoma

internowanymi moimi rodakami, których mi Warden Lawes pokazywał, jeden z moich kolegów

szkolnych. Przed maturą zgłosił, że pragnie studiowad chemię, ale potem zmieniło się to w przemyt

alkoholu i śmiertelny strzał do policjanta. W Berlinie spotkałem jednego, który w 1902 roku na

pytanie o przyszły zawód podał architekturę i naprawdę marzył o drapaczach chmur i Akropolach;

zamiast je budowad, kierował fabryką trumien zakładu pogrzebowego Grieneisena. Trzeciego,

którego zawodem miała byd budowa maszyn, spotkałem jako szulera w kasynie w Monte Carlo -

zdradził mi tajemnice rulety. Czwarty, mój piegowaty sąsiad z ławki, był przyszłym naukowcem

handlowym, ale potem wynalazł abstrakcyjny plakat bez pisma i czeka od tej pory na zamówienia w

paryskim Café du Dôme.

Właściwie zbyt pochopnie określiłem jako śmieszną okolicznośd, że kierownictwo szkoły realnej dało

do wyboru tylko sześd zawodów. Czy maja. widnied oficjalnie w programach szkolnych takie zawody,

jak przemytnik alkoholu, przedsiębiorca pogrzebowy, stróż ustępów albo surrealista?

Zresztą spośród czterech wspomnianych żaden w 1902 roku nie myślał o takiej przyszłości. Żaden z

nich nie płynął do tych portów, były to wrogie wiatry czasu, które ich pchnęły na mieliznę.

Bismarck określił kiedyś dziennikarzy jako ludzi, którzy minęli się ze swym powołaniem. W wypadku

naszej klasy było na odwrót: tylko ten jeden, który wybrał dziennikarstwo albo bardziej z akademicka

brzmiącą publicystykę, nie minął się ze swym powołaniem.

Jednakże nie od razu po ukooczeniu szkoły realnej zadałem Bismarckowi kłam. Najpierw zapisałem

się do wyższej szkoły technicznej. Gdybym tam był rozpoczął studia nauką o materiałach i technologią

oraz wycieczkami, może byłbym przy tym pozostał. Zaczęło się jednak od rachunku całkowego i

nieskooczonościowego, a w tych dyscyplinach czułem się bardzo kiepsko już jako uczeo. Tak więc

przewagarowałem kolegia. Nasz tajny klub piłki nożnej „Burza” stał się teraz, kiedy kilku jego

członków zostało studentami, legalnym, zarejestrowanym stowarzyszeniem i dawał mi wiele zajęcia.

Pozostawał mi jednak czas, aby zajmowad się literacką sekcją zrzeszenia studenckiego „Czytelnia” i

odbyd trzy pojedynki, jeden na pistolety i dwa na szable, o czym sobie przypominam, gdy widzę w

lustrze odbicie mego odrąbanego i źle przyszytego kooca nosa.

Po roku niestudiowania odbyłem służbę wojskową. Nie zostałem jednak przydzielony do

papuziozielonego dziewięddziesiątego pierwszego pułku, do którego pragnąłem należed od

dzieciostwa, tylko do mlecznoszarego jedenastego pułku, jednostki stacjonującej w Pradze, a

utworzonej w czasie wojny trzydziestoletniej przez Wallensteina spośród mieszkaoców więzieo Czech

i Moraw. Teraz nazywała się ona „c, k. pułk piechoty Jana Jerzego księcia Saksonii Nr 11”. Ciężka to i

długiego oddechu wymagająca nazwa, którą drwale z Lasu Czeskiego mogli zapamiętad sobie jedynie

w formie „Hans Sachs numer jedenaście”.

Jako dziewiętnastoletni niefrasobliwy student, który zajmował się pracą literacką i stoczył pojedynki,

byłem przygotowany na humor koszarowy. Wkrótce jednakże doświadczyłem, że niefrasobliwych

studentów, a zwłaszcza zajętych literaturą i sprawami honorowymi, w wojsku nie znoszą i że w

koszarach nie ma żadnego humoru, nie wyłączając humoru koszarowego.

Kto miał odbyd karę lub karę odbył, przedstawiany był do raportu dziennego i musiał stad na

bacznośd na lewym skrzydle kolumny. Podobnie jak i w latach poprzednich, w czasie gry w piłkę

Page 28: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

nożną i w latach późniejszych przy innych zajęciach, stałem i tutaj na lewym skrzydle. I byłem

skazywany, jak wypadło, na czternaście lub dwadzieścia jeden dni obostrzonego aresztu. Po służbie

podoficer służbowy odprowadzał mnie do aresztu w kącie podwórza koszarowego. Tam spędziłem z

365 wieczorów i nocy mojej rocznej służby nie mniej niż 147, niedziele zaś i święta w całości. To moje

pierwsze więzienie nie było wesołe. Ciemna pojedynka, prycza nie heblowana, jedzenie niemożliwe,

naczynie do picia brudne, miska do mycia dziurawa, ustęp niebezpieczny.

Teoretycznie byłem na skutek mego wykształcenia kandydatem na oficera i jeśli praktycznie z

powodu kar straciłem te szanse, to jednak pozostał jeszcze szereg wyróżniających mnie, a zarazem

krępujących przepisów. I tak - nie wolno mi było dzielid celi ze zwykłymi żołnierzami i dlatego

siedziałem w pojedynce. I tak - nie wolno mi było odbywad rannego spaceru w kółko, aby nikt nie

widział przyszłego oficera jako więźnia, tylko musiałem pozostawad w ponurym pyle. I tak - nie wolno

mi było brad udziału w sprzątaniu budynku, jak to czynili więźniowie - prości szeregowi, którzy mogli

rozmawiad na korytarzach i na wartowni nawet wieczorem i nocą, mając w rękach szczotki, wiadra i

szmaty. Zwolniony od tych poniżających robót, miałem tkwid sam w moim ciemnym lochu.

Na szczęście budynek aresztu położony był tak, że stojący przed nim wartownik mógł widzied z dala

zbliżanie się oficera inspekcyjnego i w porę powiadomid o tym dowódcę warty. Dlatego ryzykował i za

napiwek pozwalał szlachetnemu więźniowi oddychad światłem i życiem wartowni i korzystad ze

wspólnoty z innymi aresztantami jeszcze długo po północy.

Pomiędzy więźniami byli kryminaliści, którzy dopiero po odsiedzeniu wyroków sądów cywilnych

zostali powołani do służby wojskowej i obecnie, jako żołnierze, znów popełnili przewinienia przeciw

własności. Inni odsiadywali kary dyscyplinarne za bójki karczemne i akty gwałtu albo za to, że z chęci

pijaostwa i miłości przekładali sprzeczne z przepisami oddalenie się z obrębu koszar nad zgodne z

przepisami pozostawanie w koszarach.

Ciekawy i zafascynowany słuchałem rozmów tych, o których do tej pory czytałem jedynie w gazetach.

Moi współwięźniowie dzielili się między sobą sposobami użycia wytrycha i opowiadali sobie o życiu w

spelunkach, o zrzeszeniu alfonsów i handlu dziewictwem oraz o możliwości ucieczki ze szpitala

inkwizycyjnego i sądu garnizonowego. To był inny świat aniżeli ten, w którym do tej pory żyłem, tu

można było niejednego nauczyd sio i niejedno zapomnied. Ja, który przedtem nie piłbym nawet z

moim bratem z tej samej filiżanki, piłem teraz wódkę z manierki, która krążyła wkoło. Zaciągałem się

wspólnym ogarkiem papierosa. Pozwoliłem się tatuowad, aby pokazad, że ani się nie boję, ani brzydzę

zardzewiałej igły i brudnej szmaty, którą rozcierano wyciekającą krew i farbę przenikającą w pokłutą

skórę.

Rano wyprowadzano mnie z mojej celi do kompanii jednoroczniaków i tam pełniłem służbę jak moi

koledzy, którzy spędzali noc z dala od pryczy więziennej, aresztantów i tatuażu i w łóżkach swych

mieli prawo śnid o tym, że zostaną wkrótce podchorążymi lub podporucznikami rezerwy. Dla mnie

była taka przyszłośd faktycznie zamknięta. Wkrótce też otrzymałem to na piśmie.

Nastąpiło to w czasie nauki o wojskowym stylu urzędowym. Jest to cała wiedza o składaniu arkusza, o

marginesie na szerokośd czterech lub sześciu palców, będącym dowodem szacunku, o tytułowaniu i

tym podobnych rzeczach. Jako zadanie egzaminacyjne mieliśmy napisad podanie, w którym kiedyś po

osiągnięciu szanowanego zawodu, wolno nam będzie zabiegad o stopieo zastępcy oficera rezerwy.

Page 29: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Na najlepszym kancelaryjnym papierze z obfitym zastosowaniem kaligrafii i geometrii powołałem się

w tej utopijnej prośbie na utopijny zawód: „Niżej podpisany, członek redakcji dziennika „Czas”, z

miesięczną pensją 200 koron waluty austriackiej, zgłasza niniejszym najuniżeniej prośbę...”

Nasz nauczyciel, siedemdziesięcioletni kapitan - kierownik rachuby jednostki, Bjehauneck, przekreślił

podanie i napisał pod nim: „Z powodu jaskrawej nieznajomości stylu wojskowego nigdy nie może byd

uznany godnym noszenia honorowego stroju oficera, w równie jednak małej mierze mógłby

kiedykolwiek zostad członkiem redakcji dziennika, zważywszy, że każdy pracownik drukarni za

podobny rękopis, jaki jest przedłożony, natrze pisarzowi uszu”.

Jakże wyobrażał sobie nauczyciel urzędowego stylu pism wojskowych rękopis dziennikarski?

Page 30: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

WYKŁADY I TEATR

Cieszącego się powodzeniem Erwina pozostawił Egon przy życiu nawet wtedy, gdy drugiemu pierwszy

był już niepotrzebny. Oba imiona widniały na książkowym wydaniu tomu wierszy, które napisałem

między piętnastym a osiemnastym rokiem życia: „Z kwitnącej gałęzi młodości”, wydawnictwo E.

Pierson w Dreźnie, 1904 r.

Rytm wierszy był zapożyczony od Henryka Heinego, treśd zaś od „Jedenastu Katów”, monachijskiej

grupy literackiej. Heine jest mistrzem strofy, a Jedenastu Katów posiadało śmiałą tematykę, lecz w

wierszach tego, który ich ograbił, nie znajduje się nic z tych walorów. Jeśli się przypisuje

pierworodnym dziełom znaczenie symptomatyczne, to należało wnioskowad, że ta kwitnąca gałąź

zrodzi w okresie dojrzałości niejadalne owoce.

Wydawnictwo E. Pierson pobierało pewną kwotę za koszty druku i każdy, o ile wpłacił dwieście

marek, mógł wydad tam swoje dzieło. W ten sposób ukazało się i moje. Wśród przyjaciół rozpuściłem

jednak wieśd, że kwotę tę otrzymałem jako honorarium. Tak, podwyższyłem ją nawet o sto marek.

Skoro wydawca oszacował mnie na tak wysoką wartośd pieniężną, to krytyczne uwagi moich

przyjaciół mogły mied jedynie małą siłę dowodową. Pomyśled: trzysta marek.

Niestety, moja matka nic nie rozumiała z chwytów literackich, nawet ze stosowanych przez

początkującego autora. W przekonaniu, że coś co kosztowało dwieście marek, musi byd warte tego

wydatku, nie ukrywała prawdy, że to ona finansowała wydanie książki. A ponieważ coś, co kosztuje

więcej, musi byd równie więcej warte, rozpowiadała wszędzie w przekonaniu, iż podnosi tym moje

znaczenie, że zapłaciła wydawnictwu trzysta marek.

Wcześnie już zacząłem wstydzid się tych wierszy i wstydzę się ich jeszcze dzisiaj. Wcześnie już

wstydziłem się też, że opłaciłem koszty druku, ale tego nie wstydzę się więcej. Im bardziej rosła moja

znajomośd literatury, tym mniej miałem odwagi wydad książkę. Tylko pragnienie powetowania

pożałowania godnego debiutu ośmieliło mnie do wydania drugiej książki. Tym razem był to zbiór

nowel „Bezczelny Franek”, który wydała firma Hugo Steinitz, Berlin. Po roku sprzedała ona prawa

wydawnicze kolejowej wypożyczalni książek, która na moje zapytanie odpowiedziała, że zapłaciła za

nie 2.000 marek. Zgodnie z umową Steinitz miał mi w rocznym rozliczeniu wypłacid honorarium, ale

nie otrzymałem ani obliczenia, ani honorarium.

Po mojej rocznej służbie wojskowej zaofiarowałem moje usługi jako wolontariusz pismu „Prager

Tagblatt”, które ogłosiło już jedną z moich nowel. Redaktor działu felietonów, który mnie przyjął,

nosił długie, aczkolwiek rzadkie, artystyczne loki, aksamitną kurtkę i krawat Lavallière w duże kropki

Nazywał się Neuhof czy Altberg albo może Althof lub Neuberg, może nazywał się nawet zupełnie

inaczej, zapomniałem prawdopodobnie dlatego, ponieważ kazał nazywad się tylko „panem szefem

felietonu”. Również na drzwiach jego biura widniał napis: „Szef felietonu Prager Tagblattu”.

Jego czynności polegały przede wszystkim na wybieraniu z prasy stołecznej wiadomości kulturalnych,

a gdy idealny produkt dziennikarstwa „Frankfurter Zeitung” przedrukował wiedeoską notatkę, którą i

on był wyciął dla swego pisma, wówczas nadęty pychą gładził swoje loki Z nadchodzących rękopisów

wyszukiwał codziennie jeden, który dawał do składania jako felieton, poza tym pisał notatki

biograficzne o pisarzach i artystach, którzy umierali lub w inny sposób stali się aktualni. Następnego

Page 31: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

dnia pytał wszystkich kolegów, czy czytali jego notatkę i pełen zadowolenia przyjmował ich pochwały.

Cierpiał jedynie z tego powodu, że nie on, tylko naczelny redaktor Henryk Teweles pisał krytyki

teatralne.

Po szczegółowym egzaminie szef felietonu zlecił ml pisanie sprawozdao o cotygodniowych wykładach

czterech towarzystw naukowych: przyrodniczego „Lotos”, ogólnokształcącego, „Postęp Kobiet” i

studenckiego „Czytelnia”.

- Recenzje z wykładów Concordii zachowuję oczywiście dla siebie - powiedział i pogładził się z

rozmachem po włosach. Concordia była związkiem pisarzy.

W taki sposób stałem się Instancją krytyczną dla wykładów o znaleziskach w ruinach pod Edżmiadsin

(z przezroczami), o pielęgnowaniu dziecka przed urodzeniem (obecnośd zaproszonych gości - pao

mile widziana), o metaforach w Codex Argenteus biskupa Ulfilasa (z dyskusją po wykładzie), o

odkryciu odcisków palców przez przyjaciela Goethego Purkynje (tylko dla członków), o asymilacji

kwasu węglowego przez chlorofil u roślin tropikalnych (z doświadczeniami) i o podobnych tematach,

które nie pozostawały w żadnym związku ani między sobą, ani ze mną.

Jeśli odważyłem się przydad moim sprawozdaniom trochę blasku, szef felietonu, którego nazwiska nie

mogę już sobie przypomnied, gasił go bezlitośnie swoim niebieskim ołówkiem. Bez wątpienia jedynie

dlatego skracał moje rękopisy, ponieważ tylko w jego sprawozdaniach miały błyszczed brylanty,

utrzymywał jednak, że czyni to na skutek mojego rozwlekłego stylu. „Krócej, młodzieocze, krócej”.

Dlatego też ograniczyłem się do napisania tylko dwudziestu wierszy o wykładzie teoretyka prawa

cywilnego Józefa Kohlera z Berlina, a nie z tego względu, jakobym ani słowa nie zrozumiał z

omawianego tematu. Następnego dnia rzekł do mnie zagniewany redaktor naczelny Teweles: „Zbycie

tajnego radcy Kohlera dwudziestoma wierszami dowodzi braku wykształcenia”.

W studenckiej „Czytelni” niejaki Rajmund Schwarr, którego powieśd „Zbuntowany” została krótko

przed tym uznana przez „Prager Tagblatt” za epokową, czytał wyjątki z nowych dzieł całymi

godzinami, z patosem i przy czerwono przydmionym świetle. Bez względu na entuzjastyczne przyjęcie

w naszym piśmie i nie zważając na okolicznośd, że brat poety był generalnym dyrektorem czeskiego

związku banków, obsypałem go szyderstwem. Następnego dnia szef felietonu, którego nazwiska już

nie pamiętam, przyjął mnie z taką miną, jak gdyby zjadł pająka na śniadanie: - Pan ma pójśd do

redaktora naczelnego. - Od tego zaś usłyszałem filipikę, która była jeszcze zjadliwsza aniżeli moja

krytyka Rajmunda Schwarra. Naczelny redaktor Teweles zakooczył pouczenie: „W taki ton uderza się

tylko przeciwko czerwonym, niech pan to zapamięta”.

Czerwonymi byli socjaldemokraci. Spośród partii czeskich była to jedyna, która wystąpiła przeciwko

antyniemiecko i antyżydowskim demonstracjom ulicznym, przeciwko aferze Dreyfusa i przeciw aferze

Hilsnera. Z tego powodu powinna ona byd sympatyczniejsza dla dziennika „Prager Tagblatt” aniżeli

inne partie. Czemu więc ma się przyjąd taki ton tylko wobec czerwonych? Dlaczego mam to

zapamiętad?

Zrozumiałem, że moja pozycja w redakcji nie jest bardzo mocna. Naczelny redaktor Teweles jeszcze

nigdy mnie nie pochwalił, natomiast wielokrotnie mnie karcił.

Page 32: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Teweles był zwolennikiem gimnazjum humanistycznego i uważał wszystkich, którzy nie uczyli się

przez osiem lat łaciny i greki, za niewykształconych. Najzdolniejszego w naszej redakcji, młodego

Karola Tschuppika ranił stale słowami: „Jako uczeo szkoły przemysłowej nie może pan, rzecz jasna,

tego wiedzied”. Sprawozdawcę sądowego Urbana, który w toku procesu Hilsnera przeszedł z

antysemickiego „Wiener Volksblatt” do liberalnego „Prager Tagblatt”, Teweles nazywał tylko „ten

murarz”, jednak nie w obecności Urbana, bo, jak podanie głosi, Urban dobrał się kiedyś do niego

swoimi proletariackimi pięściami. Jednego, który ukooczył akademię handlową i u Tewelesa nazywał

się „głupi Kohn”, przepędził z redakcji do administracji, skąd „głupi Kohn” zawładnął wkrótce całą

gazetą i zdobył sobie nazwę „sprytny Keller”.

Ja. najmłodszy, ukooczyłem tylko szkołę realną i byłem poza tym namiętnym piłkarzem, co nie tylko

naczelnemu redaktorowi, ale nawet kolegom pozbawionym wykształcenia humanistycznego,

wydawało się szczytem braku powagi. Kto pisuje publicznie, musi byd w życiu prywatnym poważnym,

taka zasada uchodziła za warunek wstępny powodzenia i uznania. Ja tej powagi nie nauczyłem się

nigdy, szkodziło mi to przez całe życie i często rozważałem, czy nie wystąpid przeciwko pojęciu

dostojeostwa w książce „Rola brody i brzucha w społeczeostwie”.

Nasz naczelny redaktor nie miał ani brzucha, ani brody, swoje dostojeostwo czerpał z gimnazjum

humanistycznego - nawet najpłytszy jego artykuł zawierał cenny łacioski lub zgoła (w niedzielę) grecki

cytat. Wszyscy w redakcji podziwiali, jak szybko pisał. Chwalili, iż „zanim atrament wyschnie na tytule,

już stawia koocową kropkę”.

Poza działalnością redakcyjną rozwijał Teweles również działalnośd dramaturgiczną. Między innymi,

opracował dla praskiej prapremiery „Nowe getto” swego przyjaciela Teodora Herzla, a Teodor Herzl

przyjął kilka tewelesowskich felietonów do wiedeoskiej „Neue Freie Presse”. Musiały one jednakże

byd sygnowane pseudonimem, ponieważ przywódca syjonistów, Herzl, nie mógł drukowad w

liberalnej niemieckiej gazecie tak żydowskiego nazwiska jak Teweles. Dla wydawnictwa Biblioteki

Powszechnej „Reclam” zakooczył Teweles fragment „Demetriusza” Schillera Teatrowi służył z większą

jeszcze namiętnością aniżeli gazecie. „Można mnie znaleźd u Angelo Neumanna” - powiadał co

wieczór, gdy opuszczał redakcję.

W istocie Teweles był przyjacielem Angelo Neumanna, który swego czasu był przyjacielem Ryszarda

Wagnera. W Pradze był to większy zaszczyt dla Ryszarda Wagnera aniżeli dla Angelo Neumanna.

Stanowisko Angelo Neumanna, jego zewnętrzny wygląd, a przede wszystkim jego małżeostwo,

uczyniły z niego mityczną postad. Był dyrektorem obu niemieckich teatrów w Pradze, które w

europejskim świecie sceny zyskały wysoki szacunek, odkrył i poparł najlepszych aktorów i śpiewaków

w języku niemieckim, jak i mnóstwo kapelmistrzów i kompozytorów łącznie z Ryszardem Wagnerem i

Gustawem Mahlerem.

Loża dyrektorska Angelo Neumanna stanowiła scenę sama w sobie. Zjawiał się tam punktualnie o

siódmej wieczorem, wyglądał jak aktor grający role ojcowskie, miał smolistoczarne, farbowane włosy

i wąsy, w czarnym ubraniu i czarnym krawacie stał wyprostowany i mierzył długim wejrzeniem

widownią od parteru po galerię i dopiero potem dawał znak zezwolenia na rozpoczęcie

przedstawienia. Obok niego siedział jego pasierb, ładny chłopiec w mundurze kadeta szlacheckiej

akademii, który nie miał pojęcia, że lornetki zwrócone ku loży były jemu poświęcone i dlaczego się ku

niemu zwracały. Podczas nowych inscenizacji miał Angelo Neumann przy sobie redaktora naczelnego

Page 33: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Tewelesa, podczas oper zaś praskiego opata Albana Schachleitnera i jego koadiutora hrabiego

Galena.

Ojciec Alban Schachleitner przewodził później w Niemczech prawemu skrzydłu katolików,

sprzyjających hitlerowcom i dlatego został po śmierci pochowany przez Hitlera w Monachium z

królewskimi honorami. Ale wówczas, gdy siedział po prawicy Żyda Angelo Neumanna, miał do tego

prawo, ponieważ był mecenasem muzyki; w polityce zwalczał wtedy gwałtownie antyliberalną i

antyklerykalną partię Georga von Schoenerersa, z którego programem w wiele lat później Adolf Hitler

doszedł do władzy.

Duchowny siedzący obok Albana Schachleitnera miał bardziej interesującą teraźniejszośd i przyszłośd

o pełniejszym charakterze. Hrabia Galen pełnił obowiązki spowiednika na zamku Konopiste. Do uszu

hrabiego Galena przenikały ambitne plany arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, a wargi hrabiego

Galena trzymały je w zamknięciu. Ten młody człowiek w loży znał przyszłośd Europy i swoją własną,

bo, według ludzkiego rozumienia, penitent miał wkrótce zostad cesarzem Austrii, spowiednik zaś

arcybiskupem Wiednia.

Stało się inaczej. Po załamaniu się Austrii hrabia Galen opuścił diecezję praską i został biskupem w

Monasterze. Nie widziałem go nigdy więcej, ale myślę o nim z wdzięcznością. Kiedy w 1933 roku, po

pożarze berlioskiego Reichstagu siedziałem w więzieniu w Szpandawie, otrzymałem któregoś dnia

pierwsze i jedyne odwiedziny. Był to mój adwokat, który mi doniósł, że postronne osoby czynią

starania, by mnie uwolniono. Między innymi biskup Monasteru oświadczył w liście do prezydium

policji, że zna mnie z terenu swej poprzedniej działalności i nie uważa, abym był zdolny do

tchórzliwego podpalenia. Można to poczytywad za naiwnośd - czyż bowiem chodziło hitlerowcom o

winę lub nienawiśd? - Ale hrabia Galen okazał wkrótce jawniej, że nie jest naiwnym, tylko świadomym

przeciwnikiem reżimu. Zwrócił się najpierw przeciwko teoretykowi hitleryzmu Alfredowi

Rosenbergowi, później w liście pasterskim przeciwko samemu Hitlerowi i został uznany za

aresztowanego. Ponieważ wzbraniał się złożyd szaty biskupie, policja nie śmiała wyprowadzid go z

pałacu biskupiego. Tym sposobem uniknął aresztowania, ale pogrzebu na koszt paostwa, jaki został

zainscenizowany na cześd jego byłego zwierzchnika Albana Schachleitnera, nie może od Hitlera

oczekiwad.

Od chwili samobójstwa następcy tronu, Rudolfa, arcyksiążę Franciszek Ferdynand był austriackim

następcą tronu, ale również Angelo Neumann był następcą następcy tronu, Rudolfa, a mianowicie

przez swoją żonę, owdowiałą hrabinę Török. Na afiszu teatralnym nazywała się „Joanna Buska”, a w

prywatnym życiu „pani hrabina”, jednakże nigdy „pani Neumann”. Opowiadają, jak nowy pracownik

teatru przyszedł raz do Angelo Neumanna z doniesieniem: „Panie dyrektorze, małżonka oczekuje

pana”. - „Ma pan mówid: pani hrabina - poprawił Angelo Neumann - rozumie pan?” - „Tak jest, panie

hrabio” - odpowiedział onieśmielony człowiek.

Zanim Joanna Buska stała się panią hrabiną, a nawet żoną Angelo Neumanna, należała do zespołu

wiedeoskiego Burgtheater, a następca tronu, Rudolf, zaczął w sposób podejrzany interesowad się

smukłą jak trzcina aktorką o cudownie długich rzęsach i cudownie długich włosach. Cesarz Franciszek

Józef, który sam związał się z koleżanką Joanny, aktorką dworską Katarzyną Schratt, nie mógł znieśd

czegoś podobnego. Jego syn musiał na jakiś czas opuścid Wiedeo, a cesarski marszałek dworu, książę

Montenuovo przekazał zniedołężniałemu ze starości węgierskiemu marszałkowi polnemu -

Page 34: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

porucznikowi hrabiemu Török, najwyższy rozkaz poślubienia panny Buska. Krótko po ślubie, a jeszcze

krócej przed jego śmiercią młoda hrabina obdarzyła swego małżonka męskim spadkobiercą.

Ów książę Montenuovo, który miał zająd się likwidowaniem tej oraz innych afer miłosnych rodziny

Habsburgów, był wnukiem Marii Ludwiki, cesarzowej Francuzów, z jej drugiego małżeostwa. Gdy u

boku Napoleona siedziała na tronie władcy Europy, nie przeczuwała, że urzędem jej wnuka będzie

kiedyś porządkowanie sypialnianych spraw austriackich następców i następczyo tronu. Jeszcze mniej

mogła przewidzied, że jej wnuk będzie wstydził się jej męża, będzie wstydził się Napoleona.

Z księciem Montenuovo (Montenuovo jest włoskim tłumaczeniem nazwiska Neipperg) miałem do

czynienia kilkakrotnie jako dziennikarz. Przed wszystkimi odwiedzinami cesarza Franciszka Józefa w

Czechach główny marszałek dworu jeździł naprzód, aby obejrzed apartamenty i przygotowad

ceremoniał, tudzież przyjmował pojedynczych przedstawicieli lojalnej, to znaczy niemieckiej prasy,

których informował o czynionych przygotowaniach. W czasie jednego z moich wywiadów z nim

wydawał się szczególnie rozweselony moimi bezczelnymi pytaniami, tak że zaryzykowałem pytanie,

czy w jego rodzinie znajdują się nieznane pamiątki po Napoleonie. Jego twarz natychmiast stała się

nieprzychylna.

„My Montenuovo nie mamy z Bonapartem nic wspólnego” - rzekł powoli i tonem, który dostatecznie

wyrażał, że Montenuovo są pochodzenia książęcego, a Bonaparte mieszczaoskiego, wskutek czego

nie mógł właśnie z nim mied nic wspólnego.

Niezaprzeczalnie zajmował się książę Montenuovo wyżej wspomnianą aferą miłosną następcy tronu

Rudolfa, którą uporządkował w sposób gładki, bowiem pani Buska i jej syn odziedziczyli pensję

generalską, której nie wypłacano z prywatnej szkatuły Habsburgów, tylko z kasy wojskowej. Joanna

Buska mogła używad tytułu hrabiny nawet po wyjściu za mąż za Angelo Neumanna. Jej syn był hrabią.

A kiedy w praskim teatrze wszystkie lornetki wwiercały się w lożę dyrekcji, zdarzało się to zawsze

gwoli stwierdzenia, że chłopak był z twarzy podobny jak dwie krople wody do następcy tronu,

Rudolfa.

U matki chłopca natomiast doszukiwano się podobieostwa z baronówną Vetsera, która stała się jej

następczynią w sercu następcy tronu i z nim razem poszła na śmierd. Jakże płakały okna, kiedy ślepy

Metody śpiewał na naszym podwórzu o tragedii na zamku Mayerling!

Ambicja sceniczna Joanny Buska nie przygasła z powodu romansu z młodym następcą tronu. Nie

wpłynęło na to również zamążpójście za starego marszałka polnego, co wszystkie strażniczki świątyni

Talii w krajach niemieckich uważały za szczyt kariery i co w tym sensie zostało nawet potraktowane

przez Teodora Fontane. Owdowiała hrabina wyszła za Angelo Neumanna, by zostad primadonna i

grała na przekór latom role dziewczęce. Kopiowała Sarę Bernhardt w „Hamlecie”, wystąpiła jednak

nie jako Hamlet, tylko jako Ofelia, ponieważ w scenie obłędu mogła pokazad swoje długie,

rozpuszczone włosy ozdobione kwiatami. W pewnej pantomime „Wokół Wiednia”, która ze względu

na nią nigdy nie schodziła z repertuaru, przedstawiała dziewczynę, którą wyławiają z Dunaju i której

włosy wzbudzają zachwyt u ratujących i gapiów.

Teatr i wszystko, co się jego tyczy, stanowiło w owym czasie, gdy nie było filmu, radia, auta, żadnego

sportu masowego, żadnych wycieczek weekendowych - monopol i szczyt życia towarzyskiego.

Dlatego gazety usiłowały prześcignąd się wzajemnie przede wszystkim w krytyce teatralnej, nie tylko

Page 35: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

pod względem jakości, ale również ilości. Mistrzem drugiego dystansu był profesor Alfred Klar,

którego recenzja o nowej inscenizacji „Don Carlosa” wypełniała przez trzy dni z rzędu szpalty gazety.

Na podstawie tego rekordu profesor Klar został powołany do Berlina do „Vossische Zeitung”.

Tak święta rzecz jak niezawisłośd krytyki teatralnej nie mogła w żadnym razie byd zagwarantowana,

skoro krytyk „Prager Tagblattu” był jednocześnie przyjacielem dyrektora teatru. „Dziękuję Bogu, że

nie jestem jak tamten” - zapewniał krytyk konkurencyjnej gazety „Bohemia” i następca profesora

Klara, doktor Dykschy, dając wyraz swej niezależności sądu w najostrzejszym potępianiu

przedstawieo, a zwłaszcza tych, w których występowała Joanna Buska. Z okazji wystawienia „Minny

von Barnhelm”, komedii liczącej sto pięddziesiąt lat, pozwolił sobie na „dowcip”, że pani Buska grała

rolę tytułową już na prapremierze.

Henryk Teweles nie dał się zbid z tropu. Jak przedtem pokazywał się w loży dyrektorskiej i

niewzruszenie chwalił repertuar i przedstawienia, szczególnie zaś panią Buska. Po śmierci Angelo

Neumanna objął sam na jakiś czas dyrekcję teatru i został później ponownie przyjacielem swego

następcy i krytykiem i wychwalał wszystko pod niebiosa. Tylko w 1924 roku, gdy grano moją komedię

„Skradzione miasto”, której tematem było miasto rodzinne, a autorem rodak, zaatakował ją w takim

tonie... właśnie w tym tonie, do którego zachęcał mnie osiemnaście lat temu tylko w stosunku do

czerwonych.

Jego nagana w 1906 roku ugodziła mnie ciężej, nieomal skłoniła do decyzji zawieszenia pisaniny na

kołku. W każdym razie chciałem opuścid „Prager Tagblatt”, gdzie dwaj moi przełożeni, redaktor

naczelny Teweles i szef felietonu, którego nazwiska już sobie nie przypominam, otwarcie mi nie

sprzyjali. Ubiegałem się o posadę w „Bohemii”, nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi.

Każdego popołudnia siedziałem z literaturą praską w Cafe Central. Gdybym wówczas określił nasz stół

jako literaturę praską, zostałbym mocno wykpiony. Jako praską literaturę uznawano tych pisarzy,

którzy nie przebywali w dwujęzycznej kawiarni, natomiast przesiadywali w niemieckim Café

Continental lub w Niemieckim Kasynie i dla których księciem poetów był długowłosy lekarz chorób

kobiecych, dr Hugo Salus.

Młodą generację: satyryczno-demonicznego Pawła Leppina, katolickiego neoromantyka René

(później Rainera) Marię Rilkego, etyczno-erotycznego Maxa Broda, mistycznego realistę Franza Kafkę,

filozoficznego bibliotekarza Hugo Bergmanna, chod niezgodną w swych kierunkach artystycznych,

łączyła niechęd do nacjonalistycznego sekciarstwa oraz przewodzącej kliki artystycznej. Przeciwko

Hugonowi Salusowi jeden z nas napisał dwuwiersz:

Znacie Hugona Salusa, położnego,

I poetę do tego.

Pewnego popołudnia dyskusja w Café Central była szczególnie gorąca.

Tematem jej była poezja. Rilke, jak zwykle, mówił ze wzburzeniem. Jego długie dłonie zatrzepotały ku

nam jak gołębie. „Znalazłem formułę: Poezja jest miłością, a miłośd jest wiarą w Boga”.

Na wpół głuchoniemy eseista czeski, Antoni Macek, przyłożył dłoo, która do tej pory przedłużała mu

ucho jak słuchawka, do ust jak tubę i krzyknął nieartykułowanie: „Jaka wiara w Boga? Pan jako katolik

Page 36: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

nie może przecież pogaostwa greckich tragików, mahometanizmu Tysiąca i Jednej Nocy,

protestantyzmu niemieckich i angielskich poetów...

Pan nie może tego przecież nazywad wiarą w Boga, nie pan, René”.

Wtrąciłem do rozmowy nazwiska Oskara Wiide'a i Anatola France'a, którzy byli wówczas naszymi

ideałami, jako przykłady pisarzy niewierzących.

Gołębie Rilkego uniosły się wysoko, aby ku nam sfrunąd, ale zanim ich wieśd nas dosięgła, ktoś

dotknął mego ramienia. Był to stary redaktor „Bohemii”, nie lubiany przez bywalców i kelnerów z

Café Central, bo z wyłożonych gazet wycinał notatki lub zgoła wyrywał całe stronice.

Wstałem i zwróciłem się ku redaktorowi. Ma mi zakomunikowad, powiedział, że z początkiem

kwietnia wolne będzie stanowisko w redakcji.

- To świetnie - powiedziałem - przyjmuję je.

- Nie tak gwałtownie, młodzieocze, pan jeszcze nie wie, o jakiego rodzaju pracę chodzi. Jest nią

stanowisko pana Melzera, naszego specjalisty od morderstw...

Za mną trzepotały gołębie Rilkego z wieścią, że z nienawiści nigdy nie może zrodzid się poezja i że

katolicyzm obejmuje wszystko to, czego inne religie uczą o miłości.

- Mógłbym od razu objąd to stanowisko – powiedziałem redaktorowi.

Zdawał się nie oczekiwad tego.

- Pan Melzer był naszym lokalnym reporterem, wie pan o tym?

Na wpół głuchoniemy Antonin Macek jęczał:

- Szekspir tryska na wsze strony nienawiścią, a biblia jest księgą zemsty, wie pan o tym, René?

- Tak - odpowiedziałem redaktorowi - wiem o tym. Dziś jeszcze przyjdę do redakcji, aby się

przedstawid.

Byłbym również przyjął, gdyby mi zaproponowano stanowisko w dziale handlowym lub sportowym,

autora artykułów wstępnych lub krytyka sztuki. Czy wtedy potoczyłoby się moje życie Inaczej?

Gdziekolwiek byłby mnie zagnał przypadek, miejsce to stałoby się w każdym razie wkrótce oknem na

świat; dbałaby o to najsilniejsza z moich cech: ciekawośd. Podobnie jak inni ludzie budzą się ze snu w

momencie niebezpieczeostwa, tak ja budzę się, ponieważ nie wiem, kim jest osoba, poruszająca się w

moim śnie na drugim planie. Nie mogę jechad tramwajem bez chęci ustalenia, jaką książkę czyta pan

w przeciwległym kącie. Siedzę jakąś parę na przestrzeni kilku ulic, aby dowiedzied się, jaką mową się

posługuje. Zaglądam do obcych okien, czytam wszystkie szyldy w domu, w którym mam złożyd

wizytę, przetrząsam cmentarze w poszukiwaniu znanych nazwisk. Obojętnych ludzi pytam o ich życie.

Niezwykłe nazwy ulic zmuszają mnie do zbadania, czemu się tak nazywają. Przetrząsnąłbym każdą

rupieciarnią i każdy stos starych papierów, każde „Wstęp wzbroniony” nęci do wstępowania,

wszystko co tajemnicze - do śledzenia.

Page 37: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Ta osobliwośd jest nie tylko osobliwa, lecz również zawstydzająca i nie przyznałbym się do mej tak

bez osłonek, gdyby ml nie była pomogła wykryd ją również u Dantego.

Ciekawośd Dantego jest silniejsza niż przerażenie, że musi przechodzid obok wszystkiego, co

kiedykolwiek żyło i grzeszyło na świecie, od czasów zaprzeszłych do teraźniejszych, lub było

pomyślane jako żywe i grzeszne, obok potworów mitologii, teologii i historii i obok wszystkich nie

dających się wyobrazid rodzajów męczarni.

Czy błaga on swego przewodnika, aby się zatrzymał w wędrówce i objaśnieniach? Nic podobnego nie

znajdujemy w pieśniach „Boskiej Komedii”, a równie mało mówi się o tym, że takiej prośby zaniechał.

Dlatego badaczom trzymającym się tylko tego, co napisane i przeoczającym to, czego nie

dopowiedziano, dlatego, powiadam, uszło ich uwagi, że Dante podejmując swój pochód przez piekło

nie pojmuje go jako nieprzerwane cierpienie piekielne i że ciekawośd jego przewyższa miarę jego

współczucia. Gdzie Wergiliusz pragnie mu zaoszczędzid jakiegoś szczegółu, gdzie Wergiliusz pragnie w

milczeniu i spiesznie minąd potępieoca, gdzie Wergiliusz czuje zmęczenie, Dante nie chce ominąd

żadnego szczegółu - Dante nie chce nigdzie przejśd milcząco, Dante nigdy nie chce byd zmęczony.

W obliczu krzyczącego tłumu tych, których z powodu ich obojętności i bezpartyjności nie

przepuszczają nawet przez bramę piekielną, Dante bada kim oni są i zaraz potem prosi Charona, aby

mu opowiedział wszelkie szczegóły o cieniach nad brzegami Acheronu. Jego towarzysz powiada mu,

aby miał trochę cierpliwości, ale czyni to w taki sposób, że Dante opuszcza ze wstydem wzrok i

pragnie się powstrzymad od dalszych słów. Jednakże postanowienie trwa tylko do piekielnego kręgu

dusz z czasów przedchrześcijaoskich. Wergiliusz, należący do tego kręgu, jest szczególnie podniecony,

jednakże Dante nie zważa na to i rozpytuje go o wszystko.

Przy każdej okazji pragnie przeprowadzad wywiady. „Tak skuteczne było moje współczujące wołanie”

- chwali się, że młodzieniec i kobieta wyrwali się z huraganu, aby z nim mówid. Dantemu nie

wystarcza ich relacja i przerywa im stawiając niedyskretne, szczegółowe pytania z dziedziny erotyki.

Dopiero wówczas, powołując się na jego „tak zdecydowane żądanie”, kobieta, Francesca di Rimini

zdobywa się na wyznanie, jak nastąpiło wiarołomstwo, przez co wywiad ten stał się najsławniejszym

w literaturze świata.

Niektórzy potępieni zachowują się tak, jak zwykle więźniowie zachowują się wobec sprawozdawcy -

krótki wywiad kooczą mrukliwie słowami - „więcej nic nie powiem i nie dam odpowiedzi” lub próbują

ukryd swą twarz. Niektórzy odpowiadają szorstko - „Co to ciebie obchodzi, jak ja się nazywam”, inni

ofukują - „czegoś taki ciekawy” ... „kto ci każe przeglądad się w nas”.

To nie zraża Dantego. Zdobywa informacje wszystkimi środkami, niektórym przyrzeka, że zajmie się

ich usprawiedliwieniem i urobi dla nich opinię górnego świata. Takim, którzy pragną tego właśnie

uniknąd, zostawia wiarę, że on jest również cieniem tylko, który nie może powrócid na ziemię. Innym

razem kusi wymianą wiadomości, oświadcza gotowośd opowiedzenia o świecie pod warunkiem, że

więźniowie piekieł będą mówili o sobie. Nie cofa się nawet przed pochwyceniem za włosy postaci

zamarzniętej w jeziorze i wyrwaniem jej włosów oraz grozi dalszymi aktami przemocy, jeśli mu nie

wyjawi swego imienia.

Jeszcze bardziej zależy mu na tym, aby nakłonid do rozmowy Odyseusza - czuje się z nim

spokrewniony - „bo nic nie zdołało zdusid w tamtym pragnienia, które mu nakazywało ciągle badad

Page 38: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

świat, cnoty i występki ludzi...” Ale Dante nie jest konsekwentny; wobec Ewy okazuje się pełnym

nienawiści, gdyż, ledwo stworzona, nie zniosła, aby cokolwiek zostało przed nią ukryte. Nie czuje, jak

bardzo jest jej wnukiem. Zna tylko swój obowiązek i dziennikarskie zamiłowanie: „Gdy rozważysz

czytelniku, jakie dręczące pożądanie usłyszenia więcej odczuwałbyś, gdybym przerwał tutaj nagle to,

co rozpocząłem, wtedy sam poznasz, jaką ja odczuwałem żądzę dowiedzenia się, kim oni są z chwilą,

kiedy ich ujrzałem”.

Dante jest szczególnie ciekawy lokalnych wiadomości z Florencji. Wszędzie dopytuje się, czy są tu

ziomkowie i chce wiedzied, jakie przestępstwo ich tu przywiodło. Lista osób wybitnych, to „wśród

obecnych zauważyliśmy” zdaje się w Dantem mied swego twórcę: „Powiedz mi, czy wśród

przechadzających się tam widzisz takich, którzy godni są uwagi, bowiem tylko na to zwrócona jest

obecnie moja myśl”. Kilku mieszkaoców więziennej parceli Plutosa wydaje się Dantemu - tak

przynajmniej utrzymuje on - znajomymi, lecz przewodnik szorstko prostuje błąd Dantego - tu są

wszyscy tak zmienieni, że jakiekolwiek rozpoznanie byłoby niemożliwe. Przy grobowcach Wergiliusz

pozwala Dantemu rozmawiad z jednym z pogrzebanych, ale tylko pod warunkiem, że ograniczy się w

słowach: „Liczone są twoje słowa”.

Ja rzekłem: mistrzu, byłbym bardzo chętny

zobaczyd, jak nurzają go w tym wrzątku...

Wypowiedziane przez kogo innego brzmiałoby to jak świętokradztwo w stosunku do Dantego. Dante

sam przyznaje się bez skrępowania, iż chciałby asystowad przy torturowaniu.

Mający byd zanurzony zasługuje wprawdzie szczególnie na brak miłosierdzia i Wergiliusz godzi się z

tym; przecież współbrzmi w jego odpowiedzi ironia:

Jeszcze zanim brzeg przeciwległy

ukaże się tobie, życzeniu stanic się zadośd.

Doznasz rozkoszy, której pragniesz.

Raz kooczy się cierpliwośd Wergiliusza i oskarża on Dantego o niskie pobudki, ponieważ nie mógł

oderwad się od sprzeczki dwóch zdrajców.

Wródmy jednak na ziemię. Nam nie chodzi o to, aby przypisad Dantemu ciekawośd reportera, tylko o

to, że reporter, powołując się na ciekawośd Dantego, znajduje odwagę przyznania się do swojej.

Bez wątpienia rubryka miejscowa dawała pole do harców dla mojej ciekawości, aczkolwiek nie

dawałaby zadowolenia na cale życie. Natomiast mój następca w referacie odczytowym pozostał na

swoim stanowisku do dnia dzisiejszego.

Ten mój następca był młodym człowiekiem, który do tej pory pisywał do pilzneoskiej gazety „Listy z

Pragi” i podobnie jak ja uczęszczał na odczyty. Niejednokrotnie stanowiliśmy obydwaj całą niemal

publicznośd na sali, siedzieliśmy zawsze obok siebie, dyskutowaliśmy na temat odczytu, pomagaliśmy

sobie nawzajem notatkami. On był synem pilzneoskiego urzędnika, studiował filologię klasyczną, ale

ta dziedzina wydawała mu się zbyt wąska, chciał pisad o wszystkim, co ludzie już przemyśleli. Tylko

jedną jedyną podróż chciał odbyd, do miejsca, gdzie kiedyś stała Kartagina. Kiedy go odwiedzałem w

jego pokoiku na wybrzeżu Franciszka i chwaliłem widok, mówił: „Ja widzę tylko Kartaginę”.

Page 39: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Jego „Listy z Pragi” do Pilzna wypełniały sprawozdania z odczytów. Był szczęśliwy mogąc zdawad

sprawę z tego, co fachowiec wykładał swojemu audytorium. Do niego to, do wykładowcy, były

właściwie skierowane jego „Listy z Pragi” i bolało go, że niemal nigdy nie dochodziły do adresata i

jego kolegów po fachu. Ja natomiast wydawałem mu się godnym zazdrości, ponieważ pisałem do

wielkiego dziennika stołecznego, nawet jeśli to była stolica prowincjonalna. Ponieważ byliśmy

przyjaciółmi, unikaliśmy rozmów o niesprawiedliwym podziale dziennikarskiego zakresu działania,

mówiliśmy chętniej o czymś innym.

Mój przyjaciel tyle roił o Kartaginie, że zaproponowałem mu, abyśmy się tam udali w naszą podróż

urlopową. Roześmiał się tylko: „Nie jedź tam, ładniebyś się rozczarował. Niczego tam nie ma poza

gruzami i rumowiskiem”.

- Czemu więc ty chcesz tam pojechad?

- Właśnie dlatego, że nie ma tam nic do obejrzenia. Nic mi nie będzie przeszkadzało, gdy napotkam

Dydonę, jak rzemieniem z wołowej skóry opasuje wyznaczony jej obszar. Bez przeszkód będę się

przyglądał, jak Baal połyka dzieci. Nic mnie nie powstrzyma, by podejśd do Hannibala i do jego

punickich wojowników wraz z bojowymi słoniami oraz do Scypiona Afrykaoskiego, który rozwala

miasto. Będę mógł chłonąd całą tę wspaniałośd, ponieważ tam jest wszystko opuszczone i puste.

Gdy przyjąłem stanowisko w „Bohemii”, mój przyjaciel był pierwszym, któremu się zwierzyłem. Nie

mógł pojąd, że chciałem zamienid referat, odczytowy na spisywanie notatek lokalnych. Jeszcze

bardziej był zdziwiony, gdy mu radziłem, by ubiegał się o moją posadę w „Prager Tagblatt”.

- Nie - powiedział. - Po co łudzid się nadziejami, a potem rozczarowywad odmową? - Rozwinąłem mu

swój plan: Złożę pismo o dymisję, a on tego samego dnia, jakby przypadkowo, zapyta w „Prager

Tagblatt” o zajęcie. Mój list przygotuje psychologiczny grunt, tak że dobrze wychowany młody

człowiek ze starej austriackiej rodziny urzędniczej zostanie dobrze przyjęty.

Milczał długo i spojrzał na mnie z wdzięcznością.

- Jeśli istotnie uzyskam to stanowisko - powiedział wreszcie - będę uważał, że pracuję jedynie w

twoim zastępstwie, aby zabezpieczyd dla ciebie tę posadę.

W trzy dni później przyjaciel mój zjawił się u redaktora naczelnego Tewelesa, który kochał klasyczną

filologię i zaangażował go do omawiania odczytów.

Omawia je jeszcze dzisiaj, mieszka w tym samym pokoju na wybrzeżu Franciszka i marzy o przyszłej

podróży do Kartaginy. Odwiedzałem go zawsze, kiedykolwiek i skądkolwiek przybywałem do Pragi w

ciągu ostatnich trzydziestu lat. Jego pierwszym pytaniem było zawsze, czy wróciłem, aby objąd moją

dawną posadę. Dopiero gdy go uspokoiłem w tym względzie, oddawał się nieopanowanej radości z

powodu ujrzenia mnie. Godzinami spacerowaliśmy nocą. Jak kiedyś, z zachwytem opowiadał o

barwnej mnogości tematów, o których pisał w czasie mojej nieobecności. Czasami przerywał

przerażony: „Na miłośd boską, czy nie wywołuję u ciebie chęci powrotu?”

Page 40: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

NIEMCY I CZESI

Mój poprzednik Melzer był właśnie tym, który wywarł na mnie takie wrażenie swoim opisem

włamania do jubilera Rummla. Jeszcze inne wspomnienie z dzieciostwa wiąże się u mnie z

nazwiskiem Melzera. Jego ojciec był owym cukiernikiem z ulicy Henryka, w którego oknie

wystawowym jaśniała tarcza o błękicie nieba z trzema złotymi liliami i napisem: „Dostawca króla

Francji”. Orzechowe obwarzanki Melzera były ulubionym pieczywem króla Karola X. „Czy obwarzanki

nie twardniały, zanim dotarły do Francji?” - pytałem jako dziecko - pouczono mnie, że naród francuski

zdetronizował króla, który mieszkał potem ze swym wnukiem w Pradze. - Ten mały chłopiec z

pewnością nie chce wrócid do Francji - powiedziałem. (Ten „mały chłopiec”, który stał się starym

baronem von Frohsdorf, lwem salonowym arystokracji austriackiej, odmówił krótko przedtem

przyjęcia korony francuskiej ofiarowanej mu przez rząd Mac Mahona). - Czemu sądzisz, że nie chce

wrócid do Francji? - pytali mnie dorośli. - Bo tam nie dostanie orzechowych obwarzanków Melzera.

Młody Melzer miał inne ambicje niż skręcanie orzechowych obwarzanków. Został dziennikarzem,

dobrym dziennikarzem, lecz tylko pracownikiem kwartalnym. Nawet morderstwa, swoją specjalnośd,

zaniedbywał, jeśli następowały po okresie jego pracy. Różnił się tym od swego czeskiego rywala,

Wacława Vildego, który przezwyciężał wrodzone lenistwo, gdy jakiś wielki wypadek czekał na

opracowanie. Jego żona mogła wyrwad go z łóżka tylko okrzykiem: „Wacławie, prędko, morderstwo

rabunkowe!”

Co się tyczy Melzera, pozostawał on w stałym konflikcie ze swym redaktorem naczelnym. Dlatego

zdecydował się po dziesiątku lat kariery reporterskiej zostad sam redaktorem naczelnym, a

mianowicie w małym mieście Jabłoocu. Praca dziennikarska tolerowała tam pewne przerwy, jak na to

wskazuje uwaga zamieszczona któregoś dnia w nagłówku gazety jabłonieckiej: „Na życzenie licznych

czytelników publikujemy dziś po raz wtóry nasz wczorajszy artykuł wstępny”. Podkreślam, że nie

przedwczorajszy lub jakikolwiek inny, który liczni czytelnicy mogli byli już zarzucid, lecz ten, który

właśnie mieli przed sobą, gdy wyrazili redakcji pragnienie, aby następnego dnia znaleźd go znów w

gazecie.

Po odejściu Melzera długo jeszcze debatowano w jego dawnej redakcji, czy jest to degradacja

zadowolid się tysiącem czytelników, kiedy można pisad dla czternastu tysięcy. Byłem zbyt nowym

pracownikiem, aby móc brad udział w tych rozmowach, ale wydawało mi się, że nie liczba czytelników

stanowi o wartości dziennikarza, gdyż moi nowi koledzy musieliby spoglądad z respektem na

redaktorów bardziej rozpowszechnionego „Prager Tagblatt”. Nie czynili tego jednak, gardzili raczej

„pomocnikami handlowymi Mercy’ego”..

„Prager Tagblatt” było w istocie przedsiębiorstwem handlowym. Założone przez hugenocką rodzinę

Mercy wyłącznie jako pismo ogłoszeniowe, powoli zaczęło dołączad tekst redakcyjny, który mogło

rozbudowad przy użyciu wielkich środków, osiągniętych dzięki monopolistycznemu działowi

„Drobnych Ogłoszeo” (ofiarowane posady, propozycje zamiany, sprzedaż starzyzny, matrymonialne).

W tej części tekstu wiadomości o drobnym handlu zajmowały najwięcej miejsca; trudności płatnicze

albo likwidacja sklepu z krawatami, kursy towarów, ceny pierza i szczeciny były notowane z

nadzwyczajną skrupulatnością. Nad rubryką widniał wspólny nagłówek „Z ekonomii politycznej”, co

każdego handlarza gęsim pierzem i świoską szczeciną upoważniało do mniemania, że jest ekonomistą

Page 41: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

politycznym. Jego żonie wydawało się, że jest wykształcona, gdy czytała artykuł Henryka Tewelesa

zdobny w łacioskie cytaty.

Jeśli późnym wieczorem napływały jeszcze ogłoszenia, odpadały całe stronice tekstu redakcyjnego

albo przechodziły - jak mówiło się eufemistycznie - „do nadskładu”. Gdy autor usuniętego artykułu

skarżył się na to, mógł usłyszed od szefa administracji sentencję: „Nasi abonenci tysiąckrod chętniej

czytają ogłoszenia aniżeli wasze mądrości”.

Rzecz jasna, były również wydarzenia, które unikały podobnego niebezpieczeostwa i dla których

poświęcano miejsce i pieniądze. W czasie procesu Hilsnera w miasteczku Pisek dziennik „Prager

Tagblatt” pobił prasę światową przy pomocy najnowszego wynalazku. Wszyscy korespondenci

musieli czekad na zwolnienie jedynego przewodu telefonicznego, jedynie korespondenci z „Prager

Tagblatt” pędzili samochodem, jak chwalili się, z szybkością dwudziestu kilometrów na godzinę, do

Pragi i tam pisali swoje sprawozdania,

W „Bohemii” natomiast panowały patriarchalne stosunki Liczyła lat osiemdziesiąt i była przede

wszystkim pismem politycznym. Jej stanowisko uchodziło za punkt widzenia wszystkich Niemców w

Czechach, było przedrukowane przez prasę prowincjonalną i przetelefonowywane gazetom

zagranicznym. Praski korespondent wszechpotężnej wiedeoskiej „Neue Freie Presse”, Herman Katz,

był jednocześnie redaktorem „Bohemii”; do naszej redakcji należeli również prascy, korespondenci

innych wiedeoskich i berlioskich dzienników.

Polityka wewnętrzna była użeraniem się o to, czy Niemcy, czy też Czesi są pokrzywdzeni przez rząd

austriacki, czy nowy listonosz gminy wiejskiej Melnik winien byd Niemcem czy Czechem, czy na

drogowskazach w Lesie Czeskim czeskie nazwy miejscowości mają byd umieszczone ponad czy

poniżej niemieckich. Jedynie kilkoma, ciągle powtarzającymi się cytatami „Bohemia” starała się nadad

bezpłodnej polemice naukowe zabarwienie przytaczając np. wypowiedź Mommsena o kształcie

czaszki czeskiej lub strofą Fryderyka Hebbla:

Również narody służebne

wstrząsają budowlą, którą każdy uważał za martwa,

Czesi i Polacy potrząsają

swą rozczochraną głową Kariatydy.

Jako dowód braku znaczenia Czechów i tego, że, nieznani byli w świecie, przytaczano wciąż na nowo,

że w „Opowieści Zimowej” Szekspir umieścił Czechy nad brzegiem morza. Przy każdej okazji

wyciągano sprawę fałszerstwa rękopisu z Dvoru KraIovej. Jeden z naczelnych redaktorów „Bohemii”

Józef Willomitzer, ogłosił w formie książkowej parodię rękopisu, a dziennikarz Fryderyk Mauthner

napisał powieśd satyryczną „Czeski Rękopis”.

Zresztą Willomitzer i Mauthner nie należeli już do braci dziennikarskiej, gdy ja do niej wstąpiłem.

Willomitzer umarł, Mauthner zaś stał się za granicą wielką powagą w dziadzinie filozofii języka.

Akademie i towarzystwa naukowe przygotowywały się do obchodu siedemdziesięciolecia jego

urodzin. Z tej to okazji przeprowadziłem z jego siostrą, podeszłego wieku żoną lekarza, wywiad o

młodości Mauthnera. - Tak, tak - powiedziała stara pani, pogrążona we wspomnieniach - Fritz był

zdolnym chłopcem. - Ale nagle twarz jej przybrała wyraz surowy; - Mógł był z powodzeniem zrobid

swój doktorat.

Page 42: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Z tych słów przemawiała niemiecka Praga. Kto nie posiadał tytułu i nie był bogaty, nie należał do niej.

Niemiecka Praga! Byli to prawie wyłącznie bogacze, właściciele kopalo węgla brunatnego, członkowie

rad zarządzających przemysłem górniczym i fabrykami zbrojeniowymi Skody, kupcy chmielu, którzy

podróżowali tam i z powrotem pomiędzy Zatcem a Ameryką Północną, fabrykanci cukru, tekstyliów i

papieru, jak również dyrektorzy banków; w ich kręgu obracali się profesorowie, wyżsi oficerowie i

urzędnicy paostwowi. Proletariatu niemieckiego nie było. 25 000 Niemców, stanowiących tylko 5

procent mieszkaoców Pragi, posiadało dwa z przepychem urządzone teatry, olbrzymi gmach

koncertowy, dwie wyższe uczelnie, pięd gimnazjów i cztery wyższe szkoły realne, dwa dzienniki

ukazujące się rano i wieczorem, duże budynki związkowe. Prowadzili też intensywne życie

towarzyskie.

Z pół milionem Czechów w mieście żaden Niemiec nie utrzymywał innych stosunków poza

handlowymi. Niemiec nigdy nie zapalił swego cygara zapałką Czeskiego Stowarzyszenia dla Założenia

Szkół i na odwrót, Czech nie używał zapałek pochodzących z pudełeczka Niemieckiego Związku Szkół.

Żaden Niemiec nie zjawiał się nigdy w czeskim klubie i żaden Czech nie bywał w niemieckim kasynie.

Nawet koncerty były jedno językowe, jednojęzykowe były pływalnie, parki, place zabaw, większośd

restauracji, kawiaro i sklepów. Korsem Czechów była ulica Ferdynanda, korsem Niemców - Przykopy.

Za czasów Husa kościoły Pragi przeprowadziły utrakwizm udzielając komunii pod obiema postaciami.

Obecnie nie były one dwupostaciowe nawet pod względem językowym: Niemcy mieli swoje kościoły,

a Czesi swoje.

Niemiecki i czeski uniwersytet, czeska i niemiecka wyższa szkoła techniczna były sobie tak dalekie,

jakby jedna znajdowała się na biegunie północnym, a druga na południowym. Każda ze stu katedr

miała swój odpowiednik w drugim języku. Nie było żadnego wspólnego gmachu, żadnej wspólnej

kliniki ani kostnicy, wspólnego laboratorium czy obserwatorium astronomicznego (jedno otrzymało w

spadku instrumenty astronomiczne Tycho de Brahe, drugie Jana Keplera), żadnej wspólne] biblioteki

fachowej. Dla ogrodu botanicznego jednego z dwu uniwersytetów zamówiono z archipelagu mórz

południowych roślinę, którą można byłoby oglądad w stanie kwitnienia w botanicznym ogrodzie

drugiego uniwersytetu, gdyby nie przeszkadzał temu mur.

Każdemu mieszkaocowi Pragi wydawało się zrozumiałe samo przez się, a dla każdego obcego

przybysza było niepojęte, że żaden czeski obywatel nigdy nie odwiedzał niemieckiego teatru i na

odwrót. Zastanawiało to tym bardziej, jeśli się weźmie pod uwagę ówczesną rolę życia teatralnego.

Jeśli w czeskim Teatrze Narodowym występowała Comédie Française, moskiewski Teatr Artystyczny

lub znakomity śpiewak, wówczas prasa niemiecka nie zamieszczała o tym najmniejszej notatki, a

krytykom żonglującym codziennie nazwiskami Coquelina, Stanisławskiego lub Szaliapina nie

przychodziło do głowy, aby odwiedzie takie przedstawienie. Z drugiej strony, odbywały się gościnne

występy zespołu wiedeoskiego Burgtheater, Adolfa von Sonnentala albo Enrica Carusa w Teatrze

Niemieckim, nie przyjmowane do wiadomości przez czeską publicznośd.

Aby bariera obu narodowych gett nie została nigdy przekroczona, czuwała nad tym po stronie

niemieckiej „Bohemia” z płonącym mieczem. Próba spotkania się kilku niemieckich i czeskich aktorów

przy wspólnym stoliku kawiarnianym została przez „Bohemie” napiętnowana jako zdrada narodowa,

do czego przyłączyła się również prasa czeska.

Page 43: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Od razu przy moim wstąpieniu do redakcji wbito mi w pamięd takie złote reguły: ani jednego

czeskiego słowa nie należy użyd bez niemieckiego przekładu, ponieważ nie przypisujemy naszym

czytelnikom znajomości języka czeskiego. Przy okrzykach: „slava”! trzeba wyjaśnid w nawiasie, że

chodzi o okrzyk;” „hoch”, przy okrzykach: „haoba”!, że to oznacza „nieder”. Często używane imię

kobiece Blazena nazywało się u nas Beatricze, Bożena - Teodorą (nazwane w ten sposób nie

poznałyby się pod tymi imionami). Most na wybrzeżu Podskale, przemianowany przez radę miejską

ku czci wielkiego Czecha na „Palacky-most”, pozostał dla naszych czytelników mostem Podskalskim.

„Sokół”, organizacja licząca setki tysięcy członków, nazywał się „Czeskim klubem sportowym Falke”.

Gdy cesarz Franciszek Józef przybył do Pragi, by odwiedzid czeską wystawę jubileuszową, opisywano

na całych szpaltach przyjęcie, dekoracje, owacje i każdy obrót kół kolasy dworskiej - jednakże opis

urywał się nagle na zdaniu: „Następnie Najjaśniejszy Pan wstąpił na teren wystawy”. Wystawa

bowiem została przez Niemców kompletnie przemilczana. Podano do wiadomości jedynie o

nieudanym wzniesieniu się balonem na wystawie, oczywiście z kpinami. Ale Czesi sami kpili z tego i

ślepy Metody śpiewał: „Nie żegluj nigdy w powietrzu, żeby ci powietrze nie nawaliło”.

„Niemiecka Partia Postępu” była w najlepszym wypadku postępowa w sprawie żydowskiej, natomiast

w sprawach narodowościowych i społecznych była w najwyższym stopniu nietolerancyjna - wierne

odbicie liberałów wiedeoskich. Nawet w sprawach sztuki wiedeoska i praska prasa liberalna okazała

się konserwatywna, często reakcyjna. Przeciwko Ryszardowi Wagnerowi ogłosiła jego „Listy do

modystki”, Oskarowi Wilde'owi zarzucała homoseksualizm, a Rodinowi efekciarstwo.

Jeśli wyżej powiedziano, że młodzi pisarze i artyści trzymali się z dala od oficjalnych kół niemieckich i

ostentacyjnie przebywali w dwujęzycznej kawiarni Central, to trzeba do tego dodad, że partia

postępowa bynajmniej o nich nie zabiegała. Intelektualna młodzież potępiała również wybryki

pojedynkujących się, noszących barwy korporacyjne i pijących korporacji studenckich. Członkami ich

byli „Niemcy czescy” albo „Morawianie południowi” (pojęcia „sudecki Niemiec” wtedy nie było) i w

większości zwolennicy posła Jerzego barona von Schoenerer. Ów baron von Schoenerer chciał los

wszystkich prowincji mówiących po niemiecku powiązad na złe czy dobre z Hohenzollernami.

Kierował napaścią na redakcję „Neues Wiener Tagblatt”, bo ta przez podanie fałszywej wiadomości o

śmierci cesarza Wilhelma „dopuściła się obrazy majestatu”. W okręgach wyborczych partii

Schoenerera kwitła nienawiśd do Czechów na długo przedtem, zanim można było ogłosid światu, że

Niemcy sudeccy są politycznie gnębieni przez paostwo czechosłowackie i niszczeni gospodarczo przez

władze praskie. Nie istniało wówczas paostwo czechosłowackie, a mężowie stanu mieli swoją

siedzibę w Wiedniu i byli Niemcami.

Przeciwko czeskim towarzystwom sportowym stosowano bojkot, zarządzony po rewolcie grudniowej

1897 roku. Owego burzliwego tygodnia demonstranci podpalili niemiecki klub wioślarski oraz klub

piłki nożne] „Regata” na Kaiserwiese; miał temu jakoby przewodzid Freya, kapitan czeskiego klubu

sportowego „Slavia”. Stąd zakaz wspólnej gry nie tylko dla „SIavii”; ale i dla wszystkich czeskich

klubów sportowych. Trwało to przez całe dwierdwiecze nawet po wojnie światowej. Niemiecki klub

piłki nożnej, w skrócie DFC, nie grał z Czechami, ale zdarzało się, że Czesi w Berlinie. Wiedniu lub

Budapeszcie mierzyli się z drużyną, która w tydzieo później występowała przeciwko DFC. Wskutek

tego powstała matematyczna wiedza, zwana „papierową formą”; próbowała ona za pomocą bramek i

liczby kornerów obliczyd, który klub jest lepszy: DFC czy „Slawia”. Tylko jeden jedyny niemiecki klub

nie brał udziału w tym bojkocie: klub piłki nożnej „Sturm”, którego lewoskrzydłowym byłem ja.

Page 44: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Chociaż pomiędzy niemiecką a czeską prasą rozwierała się przepaśd nie do przebycia, to jednak

istniały potajemne mosty. Któregoś dnia zaczepił mnie przed gmachem redakcji czeski poseł, prezes

Czeskiego Krajowego Zakładu dla Podrzutków. Powiedział, iż pragnie mi udzielid ważnej informacji,

jeśli mu zapewnię tajemnicę redakcyjną. W samotnej winiarni pokazał mi wykaz szkół publicznych, do

których przydzielano wychowanków zakładu dla podrzutków. Były to wyłącznie szkoły czeskie.

Wskutek tego podrzutki z niemieckich okręgów Czech (trzydzieści procent) były stracone dla swego

narodu, slawizowano je.

Wykaz oddałem naszemu działowi informacji politycznej, który podniósł gwałt, na co prasa czeska

wystąpiła z obroną swego zakładu dla podrzutków. Prezes odpowiedział osobiście „na haniebny atak

niemieckiego obozu” i opublikował roczne sprawozdanie wiedeoskiego krajowego zakładu dla

podrzutków, z którego wynikało, że zakład ten tak samo postępuje z dziedmi słowiaoskimi. To, i tylko

to, godne jest potępienia, Wiedeo bowiem nadużywa swej pozycji jako stolicy paostwa w celu

germanizowania dzieci pochodzących z niemieckich krajów koronnych.

Polemika zaostrzała się; zajmowała sejm krajowy i ogólnopaostwowy, trybunał administracyjny i

najwyższy trybunał i trwała aż do kooca kadencji prezesa. Przed rozpoczęciem się afery jego

współrodacy postanowili z różnych względów nie wysuwad więcej jego kandydatury. Teraz został

ponownie jednogłośnie obrany. Było niemożliwością pozwolid upaśd człowiekowi, który kierował

walką przeciwko narodowemu wrogowi.

Ja sam nie pisałem artykułów politycznych; narodowościowe utarczki nie podobały mi się. Moje

zrzeszenie piłkarskie „Sturm”, przeciw któremu „Bohemia” ciskała najgwałtowniejsze zarzuty, zanim

wstąpiłem do redakcji, grało dalej z czeskimi drużynami. Od telefonistek żądałem połączenia po

czesku i telefonowałem z redakcji do urzędników czeskich rozmawiając z nimi w ich języku. Moi

koledzy mruczeli: - Jakże możemy żądad, aby w urzędach mówiono po niemiecku, skoro nasi panowie

mówią po czesku.

A teraz czytelnik zapyta może, jak mógł sobie początkujący dziennikarz pozwolid na takie odchylenie

od stanowiska swej gazety. Czyż bowiem rutynowany redaktor, któremu wydaje się, że decyduje o

kierunku swojej gazety, nie jest w znacznie większym stopniu przez nią kierowany? Tak jest w istocie.

Ale moje stanowisko było wyjątkowe. Zawdzięczałem to jedynie tej okoliczności, że byłem młody.

Redakcja składała się z ludzi starszych, a starsi panowie nie czynili przeszkód temu, który im odbierał

częśd pracy.

Page 45: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

STARSI PANOWIE

Po wojnie włoskiej z 1859 roku i po pruskiej z 1866 monarchia austriacka, wstrząśnięta w posadach,

musiała zagwarantowad swoim narodom pewne wolności; powstały partie i stowarzyszenia, a wraz z

nimi potop gazet i czasopism. Powtórny rozkwit prasy nastąpił podniesieniu opłaty stemplowej od

gazet.

Młodzi dziennikarze z roku Koeniggraetzu i ci z czasów gazetowej opłaty stemplowej zestarzeli się

tymczasem. Opisali w prasie pół stulecia i byli zblazowani. Toteż mogła wpłynąd najoryginalniejsza

wiadomośd, a oni sobie przypominali, że podobna historia zdarzyła się już przed tyloma a tyloma laty

i była wówczas bardziej sensacyjna. „Wszystko, wszystko już było” - z takim rozumnym nastawieniem

redagowali swą gazetę aż po wojnę światową, a zaiste nie jest to nastawienie godne dziennikarza.

Gdy raz ktoś blady jak ściana wpadł na jednego ze starych: - Cesarz Franciszek Józef zmarł! -

zagadnięty wzruszył jedynie obojętnie ramionami: - No i co? Przecież należało tego oczekiwad u tak

starego człowieka.

Nasz nocny redaktor był za czasów swojej młodości pomocnikiem sekretarza byłego kanclerza

Metternicha w czeskim zamku Kinzbart (Koenigswart). W redakcji spodziewano się prawdopodobnie,

że przejął on od swego dotychczasowego szefa jego mądrośd polityczną, ale ta ograniczała się do

zdania: „Jego Książęca Mośd Książę Metternich zrobiłby to zupełnie inaczej”. Nocny redaktor również

redagował nekrologi. Gdy książę - następca pewnego niemieckiego Wielkiego Księstwa spadł z konia i

uległ złamaniu czaszki, nasz nocny redaktor polecił złożyd wspomnienie pośmiertne i czekał

wiadomości o śmierci. Jednakże ten, który uległ wypadkowi, wyzdrowiał, ożenił się. wstąpił na tron,

miał dzieci i wnuki, przeżył wojnę, dostał się do niewoli, poszedł na wygnanie i powrócił na tron - a

każde z tych wydarzeo nasz redaktor nocny dołączał pieczołowicie do przygotowanego wspomnienia

pośmiertnego. Aż wreszcie nadeszła wiadomośd o śmierci. Widzę go jeszcze przed sobą, jak radując

się spieszy do zecerni, unosząc między kciukiem a środkowym palcem pożółkły w różne odcienie

rękopis. Motyl, którego ścigał przez całe życie, wpadł mu nareszcie w siatkę.

Tym wyrównał „wpadunek”, jaki mu się krótko przed tym wydarzył, gdy przyjął telefoniczne

zawiadomienie o wystawieniu „Mocy ciemności” Tołstoja. Czy przypisad to niedopisującemu mu

słuchowi, niedostatecznemu już wykształceniu, czy też niewyraźnemu połączeniu telefonicznemu - w

każdym razie w gazecie ukazała się notatka o dramacie „Maxe Winiernitz”.2

Inny kolega, praski korespondent wiedeoskiego niemiecko-narodowego pisma, podawał swej redakcji

telefonicznie co najmniej dwa razy w miesiącu wiadomości o sytuacji politycznej i to zawsze w tej

samej formie: „Wiadomośd o... wywołała w niemieckich sferach Czech głębokie i aż nadto

usprawiedliwione oburzenie. Musimy zapytad, jak długo rząd będzie śmiał dalej drażnid niemiecką

ludnośd rozgoryczoną ostatnimi zarządzeniami. W miarodajnych kołach politycznych zapewniają

naszego korespondenta, że ponowne uderzenie skierowane przeciwko wszelkim narodowym

uczuciom wywoła interpelację w parlamencie i zwołanie demonstracji protestacyjnych. Caveant

consules!”

2 Zamiast „Macht der Finsternis” - przyp. tłum.

Page 46: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Gdy kolega ten wychodził wieczorem z biura, zostawiał nocnemu redaktorowi swoje sto razy już

stosowane exposé: - Gdyby coś nadeszło, niech pan to tutaj wypełni i pchnie do Wiednia.

Najbardziej anachroniczną postacią w naszej redakcji był bez wątpienia Lobing. Przeszło czterdzieści

lat pisywał artykuły wstępne, to znaczy, że więcej aniżeli czterdzieści razy po trzysta sześddziesiąt pięd

wieczorów opracowywał jakąś wiadomośd, jakiś punkt widzenia lub jakieś żądanie z oburzeniem,

pouczeniem lub czcią, aż wszystko razem wynosiło akurat dwie szpalty po 100 wierszy i mogło ukazad

się na czele gazety.

Nad każdym artykułem wstępnym siedział Lobing od dziewiątej wieczór do północy. Nikt nie śmiał

zwrócid się do niego nawet jednym słówkiem, na każdego bowiem przeszkadzającego mu krzyczał

stentorowym głosem: „Do wzburzenia potrzebny mi spokój!”

Nawet wiadomości, które dotyczyły tematu zamierzonego artykułu, przyjmował w czasie aktu

tworzenia jedynie w wyjątkowym, koniecznym wypadku. Telegraf i telefon były dla. niego pachołkami

Lucyfera wysłanymi, aby pięknie oszlifowane założenia obrócid w ich przeciwieostwo, i wyciągnięte

właśnie wnioski „O sytuacji”, nawet samą sytuację - zniweczyd. Ale wobec takich ulepszeo, które nie

zdawały się grozid bezpośrednim niebezpieczeostwem artykułowi wstępnemu, Lobing okazywał się

człowiekiem nowoczesnym. Nawet wynalezienie samochodu wzbudziło jego życzliwośd, aczkolwiek

pochwałę swoją opatrzył zastrzeżeniem: „Środkiem lokomocji nie stanie się to nigdy”.

Bardziej jeszcze od telefonu i telegrafu nienawidził „fortepianu - diabła”. W epoce ręcznego składania

przebudowa artykułu wstępnego była niemożliwa - zecer potrzebował tyle czasu na składanie, ile

Lobing na tworzenie. Gdy zbudowano fortepian diabła, pierwszą maszynę do składania czcionek,

każda, wiadomośd, nawet najpóźniej nadchodząca, kryła w sobie niebezpieczeostwo zamienienia się

w artykuł wstępny. W każdym razie Lobing nie czynił tego osobiście. Jemu, który przez czterdzieści lat

opuszczał o północy biuro w przeświadczeniu, że dostarczył światu prawdziwą, godną męża stanu

ocenę „sytuacji”, jemu zdarzało się obecnie raz po raz, że nazajutrz czytał na czele gazety coś, co w

żadnym razie nie było identyczne z tym, co napisał poprzedniego wieczoru.

Starzejącemu się Lobingowi dodano kogoś drugiego piszącego artykuły wstępne. Po jakimś czasie

Lobing w ogóle nie był już wciągany do pracy, a gdy przeniesiono go w stan spoczynku, wydawca

zapomniał powiadomid go o tym. I tak Lobing nie wiedział, że nie jest już redaktorem, lecz

redaktorem w stanie spoczynku i pierwszego każdego miesiąca odbierał swoją emeryturę, którą

uważał za wynagrodzenie. Godziny biurowe spędzał podobnie jak przedtem w redakcji, godnie

przemierzając biura, w każdej chwili gotów do pisania wstępniaków.

W czasie wojny światowej i również późnie] koledzy często robili sobie zabawę pytając starego

Lobinga, który już nawet gazety nie czytał, o jego pogląd na aktualne wypadki i radowali się z powodu

jego bezsensownych i pompatycznych odpowiedzi. W koocu kawał ten przestał byd kawałem i

pozwalano staremu snud się przez pokoje redakcyjne w spokoju i uroczyście. Któregoś letniego dnia

1923 roku zapytałem go: - Co pan na to, panie Lobing, że parlament postanowił znieśd karę śmierci?

Zatrzymał swój krok, krok lwa zamkniętego w klatce, i podniósł pouczająco palec. - Należy przy tym

rozważyd, że każda postanowiona zmiana konstytucji lub ustawy wymaga uprzedniej aprobaty

cesarza.

- Jakiego cesarza? - zapytałem zdumiony.

Page 47: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Omijając ostrożnie imię cesarza odpowiedział: - Jego apostolskiego majestatu cesarza Austrii, króla

Węgier, króla Czech...

Byłby na pewno wyrecytował cały długi tytuł, gdybym mu nie był przerwał: - Przecież my nie mamy

już cesarza, panie Lobing!

- Czy ja dobrze słyszę? Nie mamy już cesarza? Kogo więc mamy, jeśli wolno zapytad?

- Republikę.

Spojrzał na mnie stanowczo: - Od jakiego to czasokresu ta przez pana stwierdzona forma paostwa,

rzymska res publica, ma moc i znaczenie w tym oto kraju?

- Już od pięciu lat, panie Lobing.

Drgnął: - Dziwne i niepojęte. - Po czym odwrócił się raptownie i podniecony podjął od nowa swój

spacer tam i z powrotem

Patrzyłem za tym starcem, który niegdyś osądzał szczegółowo i kategorycznie wszystkie wydarzenia

współczesne, a obecnie nie wiedział nic o zakooczeniu wojny światowej, o rewolucji, o utworzeniu

paostwa czechosłowackiego. Może uprzytomniłem mu te sprawy zbyt bezwzględnie i uraziłem go

tym, że musiał ujawnid przede mną zawstydzający brak orientacji. Pospieszyłem za nim do drugiego

pokoju, aby się usprawiedliwid: - Ależ panie Lobing, pan wiedział naturalnie, że mamy republikę,

przecież pan chciał tylko zażartowad...

- Nie - przerwał mi Lobing; dziesiątek lat trwająca uraza wy buchnęła gwałtownie rozgoryczeniem i

skargą przeciwko lekceważeniu go - nie, ja oczywiście nie wiedziałem o tym. Jestem w tej redakcji

piątym kołem u wozu. Mnie przecież o niczym nie mówią.

Krzycząc zacisnął pięści przeciwko niewidzialnemu wrogowi, który ukrył przed nim najważniejsze

wydarzenia.

* * *

Należało- do tradycji, że sam redaktor naczelny pisał komentarz polemiczny nadający gazecie wraz z

artykułem wstępnym jej charakter polityczny. Nasz redaktor naczelny, gdy był jeszcze

prowincjonalnym adwokatem, ubiegał się o mandat poselski, do czego predestynowały go potężne

bokobrody o barwie drzewa, których szpiczaste kooce sięgały aż do piersi. Ale na krótko przed

wyborami drugi kandydat, milioner, zaproponował mu stanowisko redaktora naczelnego w

„Bohemii” o ile wycofa swą kandydaturę. Interes był pewny i trwały, natomiast widoki na wybór

chwiejne, mandat zaś poselski wygasał po sześciu latach. Ubił więc interes, został redaktorem

naczelnym, spełniał ważne funkcje w Partii Postępu, w Niemieckiej Radzie Ludowej w Czechach i

codziennie pisywał artykuł polemiczny przeciwko prasie czeskiej, jakkolwiek nie rozumiał ani jednego

słowa po czesku. Po prostu kazał sobie opowiedzied, na jaką „perfidię” lub „ignorancję” pozwoliło

sobie dzisiaj jakieś „czeskie pisemko”, głaskał zdecydowanie drewniane, sięgające aż po pierś skrzydła

swojej twarzy i dosiadał fotela redakcyjnego, aby rzucid się do śmiałego ataku. Nigdy nie kazał

tłumaczyd sobie polemiki przeciwnika. „Cóż oni mogą na to odpowiedzied?” - mówił.

Page 48: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Jeden z dowcipów polegał na tym, że włączał do polemiki uwagi tego rodzaju jak: „nowoufryzowane

fałszywe twierdzenie pana Palacky'ego”. Tym fryzowanym, fałszywym twierdzeniem3 była peruka

profesora Palacky'ego, zmarłego o jedno pokolenie wcześniej. Nikt już nie rozumiał tego przytyku i to

właśnie podobało się redaktorowi naczelnemu. Chciał udowodnid, jak mało troszczy się o wydarzenia

w obozie czeskim, aczkolwiek jest zmuszony przeciwko niemu występowad.

On i inni panowie z redakcji spoglądali ze szczególną pogardą na ataki gazety „Union”. „Union” była

wspólnym tworem staroczeskiej partii mieszczaoskiej i czeskich wielkich posiadaczy ziemskich. Ich

celem było zapoznanie niemieckiego czytelnika, a przede wszystkim wiedeoskich mężów stanu i

polityków z prowincji, z zapatrywaniami czeskimi za pośrednictwem pisma wydawanego po

niemiecku.

Ale realizacja tej idei nie powiodła się. Kto czuł się Czechem, czytał pisma czeskie, kto był orientacji

niemieckiej, czytał niemieckie, dla paru zaś zawodowych polityków i abonentów z przymusu nie udało

się stworzyd żadnego przyzwoitego dziennika. Redaktorzy, przeważnie byli urzędnicy z majątków

ograniczali się do tłumaczenia czeskich mów, uchwał i głosów prasy. Felieton powierzono pewnej

pani, która z lubością cytowała niemieckich klasyków, jakkolwiek ich dzieła posiadała jedynie w

czeskim wydaniu. Tak wiec musiała tłumaczyd ponownie z czeskiego na niemiecki: „W związku z

pojawiającą się nareszcie wiosną chcielibyśmy wraz z tytułowym bohaterem doskonałej sztuki

teatralnej Fryderyka Schillera, Waldsteinem, wykrzyknąd: „Późno pan wprawdzie przybywa, panie

hrabio Isolani, ale to ładnie z paoskiej strony, że przynajmniej pan przybywa”. W oryginale

Wallenstein mówi to krócej: „Późno przybywacie, jednak przybywacie”.

Jedynie tylko redaktor Maurus Bloch wyłamał się z ram „Unionu”. Jego artykuły wstępne miały

bardzo osobistą nutę. Autor, niewątpliwie głęboko poruszony każdorazowym zagadnieniem, zwracał

się do czytelnika, by sam rozstrzygał. W notatkach polemicznych Maurus Bloch tak bardzo wczuwał

się w osobę atakowanego, że sprawiało to niemal wrażenie braku własnej osobowości Jeśli uderzał

następnie na przeciwnika, wyglądało to tak, jakby sam siebie biczował. Zdolnośd przemiany

stylistycznej Mauruss Blocha zdumiewała mnie zawsze od nowa i dla niej przez długie lata

czytywałem codziennie „Union”.

Gdy pismo przestało ukazywad się, Maurus Bloch, już pięddziesięcioletni wówczas pan, otrzymał przy

poparciu czeskich polityków wysokie stanowisko w austriackim prezydium rady ministrów w

Wiedniu, a po upadku Austrii jeszcze wyższe w nowej Czechosłowacji.

Jako szef prasowy rządu, siedział obecnie na praskim zamku. Jego urzędowym gabinetem była

sześciookienna sala tycjanowska. W niej zwykł był niegdyś cesarz Rudolf II zamykad się z wizerunkami

kobiet tycjanowskich na całe dni, nie zważając na szemranie narodów, które zwiastowało wybuch

wojny trzydziestoletniej. Teraz nie było już tam obrazów Tycjana na ścianach, wisiało tylko

zwierciadło weneckie, którego lustrzaną powierzchnię zastąpiła powiększona fotografia Masaryka.

Jak to się nieraz zdarza, moje uznanie dla artykułów Maurusa Blocha znajdowało wzajemnośd. Ilekrod

go odwiedzałem, mówił ze mną godzinami o minionych czasach praskiego dziennikarstwa. Z

dziennikarzami zagranicznymi nie mógł tego czynid - byli to obcy - a jeszcze mniej ze swoim sztabem,

3 Behauptung – twierdzenie, można również pojąd jako nakrycie głowy – przyp. tłum.

Page 49: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

urodzonymi urzędnikami, dziedmi protekcji, ale nie dziennikarzami, nie przeżywali oni bowiem nigdy

„gorączki zamykania numeru”. Cóż oni mogli wiedzied!

W czasie jednej z moich wizyt zastałem go chorego na oczy. Sześd okien sali tycjanowskiej było

otwartych, jednakże żaluzje opuszczono, tak że było zupełnie ciemno. W tej ciemności Maurus Bloch

buntował się przeciwko swojej chorobie i swemu stanowisku. To ciskał się z prawej, to z lewej strony i

chyba nie wiedziałbym, w której części sali się znajdował, gdyby nie wiatr, który od czasu do czasu

poruszał żaluzje i rzucał promieo światła na czarne okulary Blocha. Czasami krótkotrwały promieo

słooca padał również na lustrzaną ramę portretu Masaryka.

- Jaki sens ma to wszystko? - dochodziło od biurka lub od drzwi. - Z kim mam polemizowad z

wysokości zamku? Dziś przeczytano mi artykuł z prasy węgierskiej, na który bym z piekielną chęcią

odpowiedział. Ten budapeszteoski pan ciągnął od nas przez dwa lata subwencję i pisał coś wręcz

odmiennego od tego, co dziś wypisuje. Ale tego nie wolno mi powiedzied. Nic mi nie wolno

powiedzied. Muszę smarowad bezbarwne historie dla korespondencji paostwowej, stylizowad noty

dyplomatyczne i oświadczenia rządowe...

- Czy pisze pan również przemówienia dla prezydenta Masaryka? - zapytałem w kierunku, skąd

dochodziło wymyślanie.

Odpowiedzią był śmiech: - Czy sądzi pan, że mogę zdradzad tajemnice paostwowe, dlatego że tu jest

ciemno? Tajemnica paostwowa jest co najmniej tyle warta, co tajemnica redakcyjna.

- To jest odpowiedź potwierdzająca.

- Kochany przyjacielu, niech pan nie próbuje byd za mądry. Ale mogę panu spokojnie powiedzied

prawdę. Ja rzeczywiście pisze dla pana prezydenta: każde przemówienie, każde powitanie, każde

podziękowanie, każdą odpowiedz dla delegacji.

- A więc nie byłem za mądry.

-Był pan jednak za mądry. Pan prezydent nalega, aby te rzeczy dostarczyd, ale, do diabła, nie korzysta

z nich. Nawet z jednego słowa, z jednej myśli... Czyta mój rękopis, kładzie go obok siebie i pisze coś

wręcz odmiennego. Może to lepsze od mego - muszę powiedzied: to jest lepsze od mego... ale nie

lubię tego. To mi się nawet w Wiedniu nigdy nie zdarzyło. Tam mi nawet..

Nie dokooczył zdania.

Wiedziałem, co mu przemknęło przez głowę. Zbyt dokładnie studiowałem swego czasu styl Maurusa

Blocha, abym go mógł nie poznad, kiedy ukrywał się pod pseudonimem. Poznałem ten styl w słynnym

manifeście „Do moich narodów”, który cesarz Franciszek Józef wydał jednocześnie z ogłoszeniem

wojny. To, że cesarz nie nazywał w nim siebie „My z łaski bożej”, tylko przemawiał w formie „ja” - to,

że w jego słowach biło serce ojca kraju, a przeczucie rychłej śmierci przebłyskiwało w nich

wzruszająco, to, że drżącą ręką zaklinał dzieci swego kraju, by mu uwierzyły, jak bardzo wzbraniał się

przeciwko wojnie - to wszystko nie mogło mnie mylid. To „ja” nie należało do starego cesarza, ono

było jak bijące serce i drżące ręce - to „ja” pana Maurusa Blocha.

Page 50: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Sto razy cytowano w czasie wojny tę proklamację. Słowa te powracały w każdym przemówieniu do

wojska, w czasie każdej mszy polowej, w każdym rozkazie armii, w każdym artykule, I im częściej były

powtarzane, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że pochodziły od Maurusa Blocha.

- ...nie poprawiono manifestu cesarza - dokooczyłem jego zdanie.

- Co? O czym pan mówi, czy pan fantazjuje?

Wzruszyłem ramionami, ale tego nie mógł widzied. Mógł tylko słyszed, że nie odpowiedziałem.

- O którym manifeście pan mówi?

- Manifest wydany w chwili ogłoszenia wojny pisany jest paoską ręką, panie Bloch.

Na dworze było spokojnie, a w sali ciemno, żaluzje bowiem nie poruszały się. Ale wiedziałem, że

Maurus Bloch stał bezpośrednio przede mną, czułem jego oddech. To, co powiedziałem, twierdził,

było bezsensowne. Nikt nie wyraził do tej pory takiego przypuszczenia. - Od kogo pan to słyszał?

Na to odpowiedziałem, że niesposób wyobrazid sobie, żeby któryś z cesarsko-królewskich urzędników

prasowych, zamieszczających w oficjalnych organach swoje apologie, mógł zdobyd się na taki styl.

- Czy pan naprawdę uważa proklamację za tak dobrą?

- Uważam ją za mistrzowską. Uważam ją za ludzką. Nie mogła byd bardziej skuteczna. Proszę

pomyśled, panie Bloch - bezosobowy cesarz staje się nagle osobowym, niedostępny starzec zwraca

się do swej rodziny, aby poskarżyd się na swój ból.

W głosie Maurusa Blocha zabrzmiał śmiech. - No, no! Pan jest po prostu zachwycony. Takiej krytyki

jeszcze nie słyszałem... no dobrze. - Przyznał się do autorstwa. - Ale mam o tym milczed, jak długo on

będzie żył. Widzi pan - powiedział - republikanie austriaccy wezmą rai za złe, że pisałem za cesarza;

czechosłowaccy republikanie wezmą mi za złe, ze pisałem za austriackiego cesarza. Przy tym

Czechosłowacja zawdzięcza mi swoje istnienie. W ostatnim manifeście cesarza Karola przyrzekłem

reorganizację w sensie narodowego samostanowienia. Na podstawie tego samostanowienia osiem

wieków licząca monarchia rozpadła się w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Mówiąc to zatrzymał się w swej wędrówce i nie wiedziałem, w którą stronę ciemności mam

skierowad odpowiedź.

- Moje uznanie, panie Bloch. Jeszcze żaden dziennikarz nie pisał pod tak pięknie brzmiącymi

pseudonimami jak pan. Pisał pan w imieniu dwóch cesarzy.

- Dwóch cesarzy? - przerwał mi - coś pani; pokażę. Podniósł jedną z żaluzji, podszedł do drzwi i

zamknął je. Następnie przyniósł z jednego z biurek wielkimi czcionkami wydrukowaną proklamację o

rozmiarach plakatu, na której marginesie ołówkiem i atramentem porobiono poprawki. „Do moich

ukochanych narodów” - brzmiał tytuł. „Franciszek III, cesarz Austrii, król Węgier, król Czech etc.” -

brzmiał podpis.

Nigdy nie było w Austrii cesarza Franciszka III. Co oznacza ten manifest, czyj on jest? - pytał mój

wzrok czarne szkła okularów Maurusa Blocha.

Page 51: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Pan nie wie, co to jest?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

- Niech pan się zastanowi

- Nie mam najmniejszego pojęcia.

- To proklamacja wstąpienia na tron arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Przygotowywałem ją od

wielu lat, przecież cesarz Franciszek Józef mógł umrzed każdego dnia. Ciągle mi ją zmieniano,

poprawki atramentem robił szef gabinetu, hrabia Bardolf, a te ołówkiem - sam następca tronu. Żaden

z nas trzech nie spodziewał się, że arcyksiążę umrze wcześniej od starego cesarza.

Maurus Bloch zamknął nigdy nie opublikowaną proklamację cesarską do szuflady i opuścił żaluzje. -

Tak, tak - skarżył się przy tym - tak zostają mi na składzie najlepsze rzeczy.

Znów znikł w ciemności, ale rozgadał się i opowiadał dalej o swoich pseudonimowych pracach. Gdy w

1917 roku francuski prezes ministrów, Georges Clemenceau, podał do publicznej wiadomości treśd

prywatnej i tajnej propozycji cesarza Karola dotyczącej zawarcia odrębnego pokoju, cesarz musiał

zabrad w tej sprawie głos. Wtedy Maurus Bloch napisał, że Clemenceau usunął jedno zdanie, „w

którym ja (cesarz Karol) określiłem francuskie pretensje do Alzacji i Lotaryngii jako niesłuszne”.

- Wie pan, to mi nakazano, zazwyczaj jednak nie napomykano mi nawet o tym, co mam pisad.

Któregoś wieczoru zadzwonił do mnie minister Gessmann, abym mu napisał mowę, którą on wygłosi

na pogrzebie dopiero co zmarłego burmistrza Wiednia, Karola Luegera. Pan sobie zapewne jeszcze

przypomina wrażenie wywołane tym przemówieniem. Gessmann zapowiedział w nim zwrot

chrześcijaosko-socjalnej polityki na tory liberalniejsze. Najbardziej zdziwiony tymi słowami był chyba

sam Gessmann. W każdym razie przyrzeczenie to spełnił.

I mimo że Maurus Bloch, chroniony mrokiem panującym w pokoju, pogrążał się z zadowoleniem we

wspomnieniach okresu, gdy wodził pióro cesarzy i mężów stanu w ich pamiętnych proklamacjach i

robił światową politykę i historię, wydawał się przecież daleko dumniejszy ze swoich pocisków

polemicznych, którymi kiedyś w piśmie „Union” ostrzeliwał niemieckich: dziennikarzy Pragi. Chciał

koniecznie wiedzied, co mówiło się o tych atakach w naszej redakcji. Nie mogłem mu powiedzied; że

poza mną nikt nie zwykł był czytad „Unionu”. Bąknąłem coś, jednak nie zauważył mego zakłopotania.

- Tak, tak - chichotał z kąta ciemnego pokoju - nie musiało to dla was byd przyjemne.

Page 52: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

WALKA O NOTATKI LOKALNE, ZWŁASZCZA O SAMOBÓJSTWACH

Jeśli chodzi o wiadomości zagraniczne, to szesnaście praskich dzienników mogło czerpad je wyłącznie

z jednej jedynej agencji urzędowej. W informacje z czeskiego sejmu i o partiach politycznych gazety

zaopatrywały się same, ale doprawdy trudno było to nazwad lekturą.

Jeśli chciało się mied oryginalne wiadomości dla czytelników, musiało się je wyławiad z prądu życia

miejscowego. Do tego celu jednak każda gazeta miała nie więcej niż jednego reportera, a i ten nie

należał do wybitnych. Był on wyrobnikiem dziennikarstwa, le journalier, otrzymywał przeważnie tylko

wierszówkę i drżał, czy uda mu się ją codziennie zarobid, drżał, że może ją każdej chwili utracid.

- Czy ja jestem ptakiem, żebym mógł byd jednocześnie w dwóch miejscach - zwykł był taki dziennikarz

narzekad. Nie, nawet lokalny reporter nie może byd jednocześnie w dwóch różnych miejscach,

aczkolwiek przydałoby mu się to bardzo, szczególnie wówczas, gdy polował jeszcze na wiadomości w

pojedynkę i tylko dla siebie. Gdy bowiem zajmował się badaniem jakiegoś morderstwa, gdzie Indziej

pożar mógł obrócid gmach w gruz i popiół.

Na szczęście reporter znalazł wyjście, na które dawno już wkroczyło praspołeczeostwo: drogę

wymiany. „Daj mi twą zdobycz”, mówił myśliwy do rybaka sąsiedniego szczepu, „a ja ci za to dam

moją”. Powstał rynek, na którym każdy oferował swoje produkty, oraz dalszy podział procesu pracy.

Początkowo łowcy i strzelcy notatek spotykali się każdego wieczoru w umówionym hotelu na placu

Wacława. Spotkania te nazwali współuczestnicy „giełdą wiadomości”. Ze względu jednak na to, że nie

handlowano na podstawie próbek towaru lub zgoła niewidzialnymi wartościami, lecz na podstawie

towaru uchwytnego, giełda ta w sensie gospodarczym nie była właściwie giełdą, tylko rynkiem. Z

drugiej strony towar przedstawiał jedynie wartośd papierową, doniesienia giełdy były notowane i o

zapłacie w gotówce nie było mowy. Była to więc jednak giełda, a nie rynek. Zresztą jest to obojętne,

bo o tej giełdzie nigdy nie napisano słowa w gazetach, jakkolwiek rozwinęła ona swoją działalnośd

tylko dla nich.

Gdy kręgi czytelników kilku gazet poczęły się krzyżowad, każda z nich zapragnęła przynieśd więcej

wiadomości aniżeli konkurencja. Każda chciała drugą ubiec, możliwie pozyskad „scoop”, jak się to

mówi w Ameryce, albo „solowego karpia”, jak się mówiło w Pradze.

Tak rozleciała się zjednoczona giełda. Powstały dwie. Jedna urzędowała w restauracji Chodiera na

ulicy Ferdynanda, z wyjątkiem krótkiej przerwy, w czasie której lokal został przez policję zamknięty,

gdy grupą stałych, czeskich bywalców stłukła na miazgę popiersie cesarza ustawione w klatce

schodowej. Druga giełda działała w, tylnym pokoju restauracji Brejszki od szóstej do ósmej

wieczorem.

Zakres działao w łonie obu giełd był podzielony. Jeden reporter miał codziennie odwiedzad szpital i

notowad wypadki zasługujące na uwagę, drugi - ratusz, w celu stwierdzenia zarządzeo władz

komunalnych, trzeci utrzymywał łącznośd ze strażą pożarną, czwarty - z komendą żandarmerii.

Policją zajmował się przez trzydzieści lat pan Melzer, a ja byłem przez siedem lat jego następcą na

giełdzie Brejszki. Gdy policja podała oficjalnie jakąś wiadomośd albo gdy wielkie wydarzenie wprawiło

w ruch jej urzędników, wówczas ja miałem informowad o tym moich kolegów. Jeśli prywatnie

Page 53: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

uzyskałem wiadomośd, co do której nie Istniała obawa, że wyszpera ją konkurencyjna giełda,

wówczas mogłem ją zatrzymad tylko dla mojej gazety lub zamienid, oczywiście tylko z członkiem

naszej giełdy, na inną specjalną wiadomośd.

Z ramienia restauracji Chodiera odwiedzał policją „blady węszyciel”, który również reprezentował

niemiecką gazetę, „Prager Tagblatt”. Jak widad, w sprawach giełdy milczał narodowy bojkot, głoszony

ze szpalt prasy.

Zdobycie większej liczby wiadomości, niż posiadała druga giełda, było dla obu stron sportem, który

prowadził niejednokrotnie do utarczek osobistych. Jedna z najzaciętszych wybuchła krótko przed

rozpoczęciem mego urzędowania z powodu kilku kości ludzkich, znalezionych na rynku przedmieścia

Krcz, na których leżała kartka z napisem: „Została zabita w piwnicy”. O odkryciu tym dowiedziała się

jedynie załoga Brejszki wraz ze szczegółem, że kości są naruszone i nie należą do jednej osoby, ale do

kobiety i do mężczyzny. Było to dostatecznym powodem, by wiadomośd: „Tajemniczy podwójny

mord w Krczu” podad jako sensacyjną.

Druga giełda, która została w ten sposób zdystansowana, próbowała umniejszyd znaczenie odkrycia.

Według wszelkich oznak jakiś makabryczny dowcipniś wygrzebał kości na cmentarzu i ci, którzy na

podstawie kartki uwierzyli w morderstwo, „zblamowali się aż do kości”. Jak stwierdzono w Instytucie

Patologicznym, pękniecie kości nie zostało spowodowane bynajmniej gwałtownym uderzeniem, lecz

wywołał je rozkład tłuszczu u trupów, tzw. adipocire.

Czytająca ludnośd podzieliła się na dwa podniecone obozy: jedni przypuszczali morderstwo, drudzy

rozkład, gdy nagle z piwnicy pewnej willi w Krczu wyszły na światło dzienne dwa trupy, odkrywając

dziką grę pieniężnego i seksualnego pożądania. Przed trzema laty ogrodnicy tej willi, niejaki Vales z

żoną i pasierbicą, ograbili i zamordowali uderzeniami siekiery węgierską parę kochanków, która w tej

willi spędzała zimę.

Następnie wypchali słomą ubrania nieboszczyków i wieczorem odwieźli te kukły wozem, aby sąsiedzi

widzieli ich odjazd.

Zwłoki zagrzebane w piwnicy spoczywały w spokoju aż do dnia, kiedy prawie

siedemdziesięcioletniemu Vaiesowi uprzykrzyło się, że jego pasierbica - miała ona ponad

pięddziesiątkę - uparcie opierała się jego zabiegom miłosnym i przy każdej okazji wzywała pomocy

swojej matki. - Jeśli będziecie mi się nadal sprzeciwiały, zawiodę was i siebie na szubienicę - groził

Vales. Sprzeciwiały się nadal, nawet i wówczas, gdy Vales, wystawiając kości na widok publiczny,

dowiódł, jak poważnie traktował te słowa.

Dopiero gdy komisja policyjna obchodziła w Krczu dom po domu, a Vales przysiągł, że przyzna się do

morderstwa, pani Vales pozwoliła swemu mężowi zamknąd się ze swą córką w pokoju. Komisja

zbliżała się już do ogrodu, pani Vales waliła w drzwi: - Prędzej spieszcie się, już nadchodzą!

Śmiejąc się, uszczęśliwiony - wszak był u celu wieloletnich pragnieo - Vales otworzył przybytek miłości

w tej samej chwili, gdy urzędnicy wkraczali. Spostrzegli oni zdenerwowanie i wszczęli dokładną

rewizję domu. W kącie piwnicy piętrzyły się meble i narzędzia, pod nimi znajdowały się ślady

świeżego kopania, rozchodziła się słodkawa woo; w wyniku poszukiwao ekshumowano dwa trupy.

Page 54: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Było to rzeczywiście „tajemnicze podwójne morderstwo”, a nie adipocire. Reporterzy z restauracji

Chodiera, którzy przez cały tydzieo słowo to ciskali z Ironią konkurentom zebranym u Brejszki, musieli

teraz sami znosid to wyzwisko.

Takie sensacje stanowiły, rzecz jasna, jedynie wyjątek. Codzienny pokarm członków giełdy nie składał,

się z wielkich solowych karpi, tylko z małych rybek, a tym nie mogli nasycid się reporterzy, którzy

utrzymywali się z dnia na dzieo wierszówką.

Często przynosiłem tak drobne rybki, że moi koledzy wrzucali je z powrotem do wody. Zaraz na

początku przyszedłem z nowiną, że plętnastoosobowa damska orkiestra została odesłana z Portugalii

do Pragi i dziś przez praską policję odtransportowana dalej do swej rodzinnej gminy - Nechanic.

Nikt nie chciał tej wiadomości, jak mi bowiem wyjaśniono, powtarza się ona co najmniej sześd razy do

roku. Ilekrod jakiś lokal bankrutuje albo impresario ulatnia się, dziewczęta zostają bez środków do

życia i przeważnie w odmiennym stanie odprawiane są do Nechanic. (Wszystkie damskie orkiestry

pochodzą z Nechanic). Dla moich kolegów była to przestarzała sprawa, dla mnie natomiast była

czymś nowym, o posmaku aktualności teatralnej.

Mniej więcej przed rokiem pisarz Hans Mueller napisał nowelę o miłosnych dziejach takiej

wędrownej artystki, a kompozytor, Oskar Strauss, zwrócił się do niego z zapytaniem, na jakich

warunkach może tę historię zużyd do operetki. Hans Mueller wolał chudą odprawę w garści niż tłusta

tantiemę na dachu i sprzedał swoje prawa autorskie za sto koron. W kilka miesięcy później

przypadłaby mu tysiąckrod wyższa tantiema, przy czym „Czar Walca” był dopiero w początkach swego

milionowego sukcesu.

Moją wzmiankę o odprawionej, dziś damskiej orkiestrze poprzedziłem wstępem nawiązującym do tej

operetki. Pisałem, że zakooczenie „Czaru Walca” wydaje się zbyt sentymentalne i nikt nie chce

pogodzid się z tym, że bohaterka wyrzeka się szczęścia, zrezygnowana pociąga smyczkiem i odchodzi

Ale praskiej policji znane są daleko tragiczniejsze losy wędrownych muzykantek...

Dziwnym trafem biuro korespondencyjne dało notatkę w pełnym brzmieniu, a gazety wiedeoskie

dopatrzyły się w powyższym wstępie wyrazu estetycznych przekonao i wybuchu uczud praskiej

ludności. „Praga powątpiewa w prawdziwośd „Czaru Walca”. Ale policja potwierdza ją”. Pod takimi

tytułami znalazł się mój niewinny wypad, składany rozstrzelonym i tłustym drukiem: „Jak telegrafują z

Pragi, uważają tam zakooczenie operetki „Czar Walca” za zbyt sentymentalne. „Bohemia” donosi, że

w Pradze nie chcą pogodzid się z tym, że bohaterka wyrzeka się swego szczęścia, zrezygnowana

pociąga smyczkiem i odchodzi. Temu negatywnemu stosunkowi do zakooczenia operetki

przeciwstawia się jednak, jak wspomniane pismo samo przyznaje, okolicznośd, że praskiej policji

znane są daleko tragiczniejsze losy wędrownych muzykantek...”

Niektóre giełdowe dni były tak słabe, że nawet wiadomośd o wyjeździe damskiej orkiestry wydałaby

się moim kolegom mile widzianym kęsem. Siedziało się próżnując i klęło na wyścigi.

Jedynie pobożny pan Wojciech Betzek z „Volksgemeinde”, organu partii klerykalnej, nie klął nigdy,

biadał tylko. Miał sześcioro dzieci, a „Volksgemeinde”, z której wierszówki miał wyżywid swoją

rodzinę, pomijała milczeniem - jak zresztą wszystkie ówczesne katolickie gazety świata - każdą wieśd

o samobójstwie, ponieważ nie należało rozpowszechniad wiadomości o akcie wzbronionym przez

religię, aby nie zachęcad do naśladownictwa.

Page 55: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Partia katolicka „Zentrum” prowadziła w Zagłębiu Ruhry po śmierci króla armat, Fryderyka Alfreda

Kruppa, kampanię przeciwko socjaldemokracji. Krupp pozbawił się życia, gdy socjaldemokraci

oskarżyli go o urządzanie orgii homoseksualnych na Capri. Katolicka „Germania” opisała w bezlitośnie

naturalistycznym, specjalnym sprawozdaniu z Capri pokój, w którym Krupp popełnił samobójstwo:

rewolwer leżał obok krzesła, podłoga była zalana krwią, w szeroko roztwartych oczach zmarłego

malowało się przerażenie. Czytelnicy musieli sądzid, że to socjaldemokraci zamordowali Kruppa, nie

napomknięto bowiem nawet o fakcie samobójstwa

Aby nie przekroczyd watykaoskiego zakazu publikowania wiadomości o samobójstwach, paryski

„Gaulois” miał podobno napisad o tragedii na zamku Mayerling w następujący sposób: z sypialni dały

się słyszed dwie detonacje, a po wejściu znaleziono arcyksięcia Rudolfa Habsburga i baronównę

Vetserę zmarłych wskutek udaru serca.

Natomiast nie przemilczała nigdy prasa klerykalna wiadomości o kradzieży, rabunku,

krzywoprzysięstwie, morderstwie z zemsty albo zabójstwie z powodu cudzołóstwa, mimo że zbrodnia

przeciw własności, fałszywe zeznanie, morderstwo i cudzołóstwo są również zabronione przez

dekalog i także mogą nęcid do naśladownictwa. Wszystko to drukowała tak samo wyczerpująco jak

gazety świeckie.

Dlatego też pobożny pan Wojciech Betzek, zanim szedł na giełdę wiadomości, klęczał dzieo w dzieo w

kościele Matki Boskiej Śnieżnej i wznosił do Niej modły, aby sprawiła, by wydarzyło się jakieś

porządne morderstwo lub katastrofa z mnóstwem zabitych, amen.

Ale pobożny pan Wojciech Betzek był nie tylko pobożny; był również cynikiem, nie polegał więc

jedynie na pomocy Madonny. Wykorzystywał swoje wiadomości o życiu prywatnym kilku

dostojników kościelnych, by otrzymywad od nich informacje. W ten sposób uzyskiwał wiadomości o

mających nastąpid zmianach wśród kleru, o zakupie lub sprzedaży własności kościelnej etc, których

jego pismo nie mogło zamieścid, i robił na tym interesy. Na giełdzie drażniono często pobożnego pana

Wojciecha Betzka strasząc go, że wobec takich praktyk nie dostanie się do nieba. Uśmiechał się z

wyższością: - Święty Piotr ma oczywiście władzę niewpuszczenia mnie. Ma on odpowiedzialne

stanowisko, ale czy naprawdę jest tak godny zaufania? Na pewno sądzi, że już zapomniano, iż on to

był tym Piotrem, który Pana swego zdradził trzykrotnie, nim kur trzeci raz zapiał. - Co panu z tego,

panie Betzek? - Jeśli mnie święty Piotr dwukrotnie oddali, będę po koguciemu piał. Wtedy

natychmiast otworzy. Panowie na wysokim stanowisku nie lubią, aby im przypominad stare dzieje.

Zawsze gdy na giełdzie notowano samobójstwa lub usiłowano samobójstwa, których pobożny pan

Wojciech Betzek nie mógł wykorzystad, uskarżał się na małodusznośd obecnego pokolenia: - Dzisiejsi

młodzi ludzie nie posiadają już wiary i dlatego pozbawiają się życia, czego Chrystus zabronił w swoim

testamencie. Nie ma któryś pieniędzy - samobójstwo; jest o kogoś zazdrosny - samobójstwo. Czy nie

ma już kas pancernych, które można by rozprud, podpisów, które można sfałszowad, witriolu, aby

pozbyd się rywalki? Ja jestem na pewno ostatnim, który to pochwala...

- No, no, panie Betzek...

- ...zawsze to jednak lepiej, aniżeli pozbawid się życia. Ale zamiast zaryzykowad kilka miesięcy

więzienia, ludzie wolą byd martwi na zawsze. Bardziej obawiają się policji, aniżeli kary Boskiej.

Page 56: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Pobożny pan Wojciech Betzek przesuwał koocami palców różaniec w kieszonce kamizelki i skarżył się

niebu i wszystkim świętym duszom na upadek tych czasów. - To nie żadna sztuka zabid siebie samego,

wszak tu nie ma się przeciwnika. Dawniej ród ludzki szukał odważniejszego wyjścia ze swoich

kłopotów nie myśląc od razu o samobójstwie. Niech pan weźmie dla przykładu tych dwóch

młodzieoców, którzy w jasny dzieo zabili jubilerkę Gollerstepper i w spokoju ducha opróżnili jej sklep.

Sześdset wierszy napisałem o nich!

Jego palce czule muskały paciorki różaoca. - Albo ci trzej żołnierze taborów - jakże się nazywali?

Pewien hotelarz z prowincji czynił im niemoralne propozycje i do tego w Wielki Piątek. Poszli wiec z

nim na okopy i tam wbili mu gdzieś od tylu nóż, aż błogo zasnął w Panu. Panie Boże, to byli chłopcy,

wysocy i smukli jak cedry Libanu. Powiesili ich w więzieniu garnizonowym, a przedtem przewielebny

Hummelhans, kapelan dywizji, udzielił Im komunii świętej, pochowali ich następnie w poświęconej

ziemi, nie tak jak ścierwa samobójców. Oby Pan Zastępów miał litośd nad tymi trzema biednymi

mordercami w dniu Sądu Ostatecznego. Sto dwadzieścia wierszy borgisem wydrukowano mi o

samym straceniu...

Wyciągnął różaniec z kieszeni i pozwolił mu łagodnie podyndad nad tym wspomnieniem. - Jakże się ci

trzej nazywali? - zapytał pobożny pan Wojciech Betzek zebranych wokół stołu.

- Cucko, Velek i Otterstatt, - odpowiedziałem - a zamordowany nazywał się Gustaw Wolf.

Wszyscy spojrzeli na mnie. - Skąd pan to wie? Przecież to było dawno przed panem. Czy pan

przygotowywał się do swego zawodu? Pan sądził pewnie, że musi wobec nas zdad egzamin wstępny

ze starych wiadomości lokalnych? - śmiano się ze mnie.

W istocie wbił mi to do głowy mój nauczyciel, ślepy Metody. Jeszcze do dziś dźwięczy w mej pamięci

to, co śpiewał o za mordowanym hotelarzu Wolfie z Frant Lazni, który zadawał się tylko z

mężczyznami i „z nieśmiałości” unikał towarzystwa kobiet Zamordowali go właśnie żołnierze z

taborów:

Razu pewnego rekruci

Cucko, Velek i Offerstatt

zamordowali Wolfa

po gałgaosku...

I nie tylko czyn popełniony na hotelarzu Wolfie znałem lepiej od tamtych, którzy swego czasu badali i

opisywali go; znałem również inne słynne sprawy. Na przykład sprawę krawca z przedmieścia,

nazwiskiem Slanecek: żona i synowie zamordowali go bestialsko w celach rabunkowych; powieszono

ich później na tej samej szubienicy. Dało to dostawcy tekstów dla ślepego Metodego okazję do

rozdzierającego serca lamentu, a pieśo kooczyła się słowami: „Tak musiała zginąd poważana familia”.

Również sprawę Kasy Zaliczkowej Świętego Wacława znałem na pamięd w skocznych strofkach. Było

to klerykalne przedsiębiorstwo, które zbankrutowało wskutek milionowych sprzeniewierzeo. Wina

spadła na prezesa banku, pełnego radości życia monsignora Drossla4 i dwóch Innych duchownych,

członków rady nadzorczej, nazwiskiem Hahn5 i Schwalbe6, z którego to powodu szydercza pieśo

4 Kos

5 Kogut

Page 57: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

zawierała wszystkie dowcipy odnoszące się do ptaków. O tej aferze pobożny pan Wojciech Betzek,

członek redakcji klerykalnej gazety, oczywiście niechętnie wspominał.

Powracając z kręgu wspomnieo o dawnych dobrych czasach do smutnej rzeczywistości i trzymając nie

zapisany notes przed sobą, a różaniec i kooce palców zagłębione w kieszonce kamizelki, pan Wojciech

Betzek zaglądał przez ramię koledze Wacławowi Vildemu, jakby nie znał formularzy, które Vilde

trzymał w pogotowiu dla każdej kategorii wypadków.

Kolega Wacław Vilde reprezentował „Volkspolitik” ukazującą się dwukrotnie w ciągu dnia w nakładzie

przekraczającym sto tysięcy egzemplarzy. Gazetą ta, mimo swej nazwy, nie przywiązywała żadnej

wagi do polityki, tym większą jednak uwagę zwracała na wydarzenia lokalne.

Pobożny pan Wojciech Betzek musiał spoglądad smętnym okiem, jak kolega Wacław Vilde ze

znudzoną miną wypełniał jeden wzór za drugim, jak wstawiał zaledwie dwa słowa i dwie cyfry, a już

miał gotowych osiemnaście wierszy.

„ZATRUCIE FOSFOREM. W dniu wczorajszym… lat licząca służąca ......ówna, zam. w domu nr.... przy

ul.... zeskrobała fosfor z wielu pudełek zapałek, rozpuściła go w wodzie i wypiła. Wkrótce potem

nieszczęsną dziewczynę chwyciły silne bóle. Zaczęła wzywad ratunku. Przyjechało pogotowie z

naczelnym lekarzem, dr Vladimirem Kotabem, który po udzieleniu pierwszej pomocy polecił

przewieźd zmęczoną życiem dziewczynę do Szpitala Powszechnego. Powodów czynu należy szukad w

nieszczęśliwej miłości, którą szczególnie wrażliwa dziewczyna zbyt mocno wzięła do serca.”

Jeśli tego samego dnia zdarzyło się kilka takich otrud, zakooczenie o „szczególnie wrażliwej

dziewczynie” pozostawało tylko w jednej notatce; z Innych trzeba je było wykreślid, co kolega

Wacław Vilde czynił zawsze niechętnie, ponieważ nienawidził wszelkiej pracy z wyjątkiem tej, która

związana była z morderstwami rabunkowymi.

Pobożny pan Wojciech Betzek nie miał nic do wypełnieo lub skreślenia, uderzył więc różaocem w stół.

- Paostwo jest masowym mordercą. Czemu po prostu nie zabrania sprzedaży zapałek fosforowych?

Dla zysku pozwala ludności pozbawiad się życia.

On był temu przeciwny. Był przeciwny wielu rzeczom, także mostom. - Ten nieuchronny brzeg mostu

jest po prostu wyzwaniem dla przechodniów, aby skoczyli do wody. Czemu nie umacnia się tam

siatek drucianych? Czemu gazownia nie wyłącza wieczorem przewodów gazowych? W ten sposób

można by zapobiec samobójstwom setek dziewcząt. Trucizny i rewolwery należałoby powierzyd

jedynie osobom, które okażą zaświadczenie rodziny lub swojej firmy, że nie cierpią z powodu

nieszczęśliwej miłości ani nie sprzeniewierzyli niczyich pieniędzy.

— Czy nie byłoby lepiej w ogóle zakazad sprzedaży broni i trucizn, panie Betzek? Przecież nie można

zezwolid na sprzedaż broni tylko dla morderców?

— Morderstwo i zabójstwo spotykamy nawet w Ewangelii - odpowiadał - przeciwko temu nic nie

poradzimy. - Pobożny pan Wojciech Betzek był przeciwny tylko samobójstwom, nie dochodziły

bowiem przez nie do skutku inne, przynoszące mu profit czyny.

6 Jaskółka

Page 58: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Zresztą udało mu się raz tak pokierowad samobójstwem, że musiała byd wzmianka o nim w jego

klerykalnym piśmie. Gdy giełda wiadomości urzędowała jeszcze w hotelu, wyszedł z jednego z pokoi

zdenerwowany młodzieniec i poprosił o papier i atrament Było jasne, że jest to człowiek zmęczony

życiem, który chce napisad listy pożegnalne. Pobożny pan Wojciech Betzek pozwolił sobie zapytad o

przyczyny i powiedział: - Pan ma wprawdzie rację, ale... - ...ale? -W młodym człowieku obudził się

promieo nadziel. - Pan musi popełnid samobójstwo w taki sposób, żeby paoska ukochana powiedziała

sobie: to prawdziwy mężczyzna. Jeśli się pan zwyczajnie zastrzeli, nie zrobi to na dziewczynie żadnego

wrażenia. - Zmęczony życiem młodzieniec zapytał złamanym głosem, jak ma tego dokonad.

- Zażyd truciznę, zastrzelid się na parapecie okna i wyskoczyd na ulicę, nie na podwórze. - Pobożny pan

Wojciech Betzek zaofiarował się przynieśd truciznę z pobliskiej apteki. Wróciwszy wręczył proszek

młodemu człowiekowi i pouczył go, by po spełnionym czynie zostawił opakowanie na stole na

widocznym miejscu. Następnie pobłogosławił go i opuścił ze słowami: - Requiescat in pace.

Zmęczony życiem młodzieniec pisał, łykał, strzelał i skakał, a pobożny pan Wojciech Betzek

zredagował wzmiankę. Nie nosiła ona, jak u innych, tytułu: „Usiłowane potrójne samobójstwo”, lecz

„Godny uwagi wypadek na placu Wacława” i donosiła jedynie o tym, że „młody człowiek, otruty i

postrzelony, wypadł z okna hotelu na ulicę” oraz o zdenerwowaniu przechodniów i o tym, co się stało

z rannym.

- Co się stało z rannym, panie Betzek?

- Dureo uratował się, Boże, bądź pochwalony i wielbiony. Nawet celowad nie umiał, ledwie trafił w

ramię. I skoczył z pierwszego piętra tak, że sobie tylko nogi zwichnął... No, nie chcę byd niewdzięczny,

miałem w kieszeni moje trzydzieści wierszy petitu i zmówiłem trzy pacierze do świętego Wojciecha.

Wie pan, za notatki petitem dziękuję zawsze tylko mojemu patronowi, a nie Zbawicielowi.

- A trucizna, panie Betzek?

- Jaka trucizna? Czyżby mnie wszyscy święci i apostołowie opuścili, abym za drogie pieniądze kupował

truciznę i jeszcze sprawiał sobie kłopoty? Przyniosłem mu proszek musujący.

Pobożny pan Wojciech Betzek sam często przytaczał ten epizod. Zaprzeczał natomiast z oburzeniem,

jakoby co wieczór jedynie dlatego wracał pieszo do swego podmiejskiego mieszkania, by po drodze

kusid dzieci do wyskakiwania z okien.

- Nigdy bym tak nie zgrzeszył - zaprzeczał pobożny pan Wojciech Betzek - chodzę pieszo, ponieważ

chcę sobie zaoszczędzid kosztów jazdy. Tylko dzięki zrządzeniu Boskiemu byłem dwukrotnie

naocznym świadkiem, jak dzieci wypadły z okna. O jednym wypadku nie napisałem więcej niż dziesięd

wierszy, o drugim co prawda pięddziesiąt pięd, bo to była córeczka radcy dóbr biskupich i zabiła się.

Niezbadane są drogi Opatrzności!

Page 59: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

O WIELKIM GNIEWIE REPORTERÓW

Nie każdy miał takie szczęście jak pobożny pan Wojciech Betzek, któremu dzieci wpadały do ust jak

pieczone gołąbki Przeważnie trudno było zdobyd jakąś wiadomośd, przemierzało się „ulic długie

szeregi”, a zbierało się tylko krótką linijkę, o ile nie okazało się, że w ogóle nic się nie wydarzyło, a

pogłoska była tylko pogłoską. Należy to uwzględnid, aby zrozumied wybuchy gniewu reporterów

lokalnych.

Baron Wuk von Rosenberg, reporter chłopskiego pisma „Równina”, miał ponadto choleryczny

temperament Ten potomek najstarszej ziemiaoskiej szlachty nie miał w sobie nic z tego, co by

odpowiadało ustalonym pojęciom o arystokracji. Brzytwa, zdawało się, nigdy nie sprofanowała jego

policzków i podbródka, a jego miękki kapelusz i havelock nosił już jeden ze zbójców Karola Moora w

czeskich lasach. Baron Wuk von Rosenberg klął bez przerwy i spluwał przy tym, a diabły Dantego,

trąbiące plugawie, mogłyby nauczyd się u niego jeszcze kilku akordów.

Kobietami gardził, i ja, który uważałem go za wiecznego kawalera, byłem zdumiony, gdy mi któregoś

wieczoru, spluwając dalekim łukiem, mówił o swej byłej żonie:

- Ta jadowita ropucha uciekła ode mnie, bo piję. Po cóż miałbym jednak uganiad się za wierszówkami,

gdybym nie potrzebował pieniędzy aa wódkę? - Splunął jeszcze większym łukiem niż poprzednio.

- Gdy się ożeniłem - zwierzał mi sie - umieściłem o tym notatkę w moim piśmie. Dla teścia zmyśliłem

najdłuższe imię, równie długie nazwisko panieoskie dla matki mojej narzeczonej. Jako jej miejsce

zamieszkania wyszukałem ze spisu gmin najdłuższą nazwę wsi dodając jeszcze nazwę okręgu, do

którego ta dziura należała. Honorarium za te osiem wierszy stanowiło jedyną korzyśd, jaką miałem z

tego małżeostwa. - I splunął jeszcze dalszym łukiem niż za drugim razem.

Jeśli nie wypadało, aby członek rodu Wuk von Rosenberg pisał notatki o plebejskim życiu, to jeszcze

mniej było odpowiednie, aby czatował na śmierd człowieka, który uległ wypadkowi, na mord albo

koniec życia jakiejś wybitnej osobistości. Jednakże to właśnie było obowiązkiem barona Wuka von

Rosenberg.

Na przedmieściu Holeszewice od tygodnia zmagał się ze śmiercią Svatopluk Čech, klasyk narodu

czeskiego. Każdego wieczoru baron Wuk von Rosenberg miał obowiązek odwiedzad mieszkanie

umierającego, aby w porę uzyskad wiadomośd o zgonie. Któregoś dnia, gdy lekarze orzekli, że śmierd

Čecha jest kwestią godzin, przyszedł o dziewiątej wieczorem. Siostra chorego otworzyła mu drzwi.

Powiedziała: - Trochę mu lepiej.

- Przeklęte świostwo] - krzyknął baron Wuk von Rosenberg. - Więc muszę tej nocy jeszcze raz

przybiec. - Nie zważając na przerażenie damy splunął gniewnie na drzwi, za którymi piewca „Pieśni

niewolników” bronił się zanikającymi siłami przed śmiercią, czyhającą na jego wielką duszę.

Wuk von Rosenberg nie miał dla niczego szacunku, ani dla majestatu śmierci, ani dla majestatu życia.

W roku 1908 w czasie odwiedzin cesarza Franciszka Józefa my, dziennikarze, byliśmy zgrupowani na

podwórzu zamkowym na Hradczynie, aby opisad jego wjazd. Tuż obok nas zajęła miejsce generalicja

Czech w pełnej wojennej gali, w celu przyjęcia swego najwyższego dowódcy. Na śnieżnobiałych,

paradnych mundurach błyszczały, złocąc się, wojskowe medale i szarfy, wzdłuż

Page 60: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

cynobrowoczerwonych spodni spływały złote lampasy, chwiały się pendenty połyskując złotem u

lśniących pochew szabel, złotem mieniły się wyszywane liście kołnierzy.

Do tego blasku nie pasowało bynajmniej sąsiedztwo nędznych cywilów, pozbawionych złota

dziennikarzy. Widzieliśmy, jak adiutanci pertraktowali z dyrektorem policji. Wskazywali na nas.

Dyrektor policji Krikava, pełen troski, wzruszył ramionami. Dla niego było równie przykre narazid się

prasie jak i generalicji.

Wtedy zbliżył się do niego, gniewnie gestykulując, generał broni Cibulka. Cibulka jest czeskim słowem

i oznacza cebulkę. To zdrobnienie pasowało do niego, bo Cibulka był niskiego wzrostu. Był on jednak

komendantem garnizonu, dowódcą korpusu oraz następcą hrabiego Gruenne.

- On mówi ciągle o gryzipiórkach, co to jest? – zapytał czeski kolega.

Niezdecydowanie zbliżał się do nas dyrektor policji. Ale nie otworzył jeszcze ust, gdy baron Wuk von

Rosenberg cisnął mu odpowiedź z taką mocą, że generałami i dostojnikami wstrząsnął dreszcz.

- My możemy pójśd do domu i nasr... na cesarza, jeśli pan rozkaże

- Na litośd boską, moi panowie, o tym nie ma mowy, chodzi tylko o to, że generałowie…

- Stwierdzam, że ta tornistrowa arystokracja - baron Wuk von Rosenberg skierował wskazujący palec

niedwuznacznie w kierunku generalicji - że ta mizerna tornistrowa arystokracja żąda od nas, żeby na

cesarza...

- Nie, nie, na miłośd boską, nikt nie napomknął nawet o takim crimen laesae maiestatis.

Już nadjeżdża przyboczna gwardia arcjerów na swych jabłkowitych lipizzaoskich szpakach. To ona

prowadzi ten wspaniały pochód. Już wjeżdżają na rampę podwórca pojazdy z najwyższymi

dostojnikami dworu. Już przebrzmiał okrzyk alarmowego wartownika. Warta zaprezentowała broo.

Orkiestry zaintonowały hymn. Już grzmię ze wszystkich stu wieżyc fanfary cesarskiego marsza. Już

dzieci szkolne śpiewają u bramy zamku „Boże ochroo”, a baron Wuk von Rosenberg jeszcze ciągle

ryczy: - Ta plebejska soldateska żąda tu od nas, żebyśmy na cesarza...

- ...Boże, chroo naszego cesarza - śpiewają nie bez słuszności dzieci.

Cesarska karoca na szczerozłotych kołach wtacza się przez bramę. Franciszek Józef wysiada

„elastycznym krokiem” - jak opiszemy to później - aby zbliżyd się do oczekujących go, i wtedy - wtedy

- spostrzega nagle brodatego, ciskającego się człowieka, który wyrzuca plugawe okrzyki. Cesarz

przerażony odwraca się do powozu, na szczęście otaczają go dostojnicy i pod Ich osłoną monarcha

czuje się bezpieczny przed tamtym, obawę budzącym zjawiskiem. Tylko od czasu do czasu rzuca

spoza nich bojaźliwe spojrzenia.

Kto zna dziennikarzy, wie, jak zemściliśmy się na Cibulce. „Jego Cesarska Mośd opuścił karocę

elastycznym krokiem, podszedł do dowódców dywizji Conte Corti a la Catene i barona Georgi i

łaskawie z nimi rozmawiał; po czym prowadził dłuższą ożywioną rozmowę z dowódcami brygad:

baronem von Schreitterem, Makowitschką von Mohnfeld, Haluską i hrabią Deymem...” Dowódca

korpusu Cibulka nie został wymieniony.

Page 61: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Nie skłamaliśmy tym samym wyraźnie, wystawiliśmy go jednak na widok publiczny, małego i

pobudzającego do łez jak cebulka, otoczonego żrącym odium niełaski cesarskiej. Ale j poza tym los go

ukarał - możliwe, że przeczucie tego losu spowodowało jego wybuch przeciwko gryzipiórkom.

Mianowicie jego jedyny syn został pisarzem, i to takim, który mimo najszczerszych chęci nie może byd

nazwany inaczej, jak gryzipiórkiem i który swoje czeskie nazwisko zrównoważył tym, że został

nazistowskim pisarzem w myśl życzeo Centralnego Urzędu Rzeszy dla Spraw Literatury.

* * *

Wspólna nienawiśd łączyła wszystkich reporterów, nienawiśd do nocnych redaktorów, którzy

decydowali o losach wytworów pracy. Zależnie od humoru skreślali lub odrzucali rzecz całkowicie, a

od ich uzasadnienia: „brak miejsca” nie było żadnego odwołania.

Nawet w „Nationalzeitung” zdarzało się to, mimo jego formatu „New York Herald”, ale w odróżnieniu

od „New York Heralda” organ ten nie miał sprawozdawców na całym świecie i żadnych oryginalnych

zagranicznych wiadomości. Gdyby był tym pismem, któremu korespondent wojenny, Henry Stanley,

przedepeszował biblię, aby swoim rywalom zablokowad przewód telegraficzny, miałby jeszcze dosyd

miejsca, aby biblię wydrukowad.

Dlatego papo Vejvara, jego przedstawiciel na giełdzie wiadomości, nie mógł przez wiele lat przeboled,

że aż tyle wagi przykładano do promieni X. Bezpośrednio po otrzymaniu wiadomości o dokonanym w

Niemczech przez profesora Konrada Roentgena odkryciu promieni X, profesor Puluj, fizyk praskiej

wyższej szkoły technicznej, wygłosił na ten temat odczyt z pokazami. Puluj mianowicie odkrył również

te promienie i eksperymentował nimi przez dwadzieścia lat nie ogłaszając tego. Teraz pokazał aparaty

przez siebie skonstruowane, prześwietlił na podium kasę pancerną, doga, mężczyznę, a nawet

kobietę (wprawdzie w masce). Po raz pierwszy ujrzano zawartośd zamkniętych naczyo, po raz

pierwszy zobaczono żywe, poruszające się szkielety w żywych poruszających się ludziach.

Prasa donosiła o tym na całych stronicach, najobszerniej „Nationalzeitung”, i to kosztem papy

Vejvary, któremu tego dnia skrócono wiadomości lokalne do niepoznania. - Banda idiotów - szalał - o

tych głupich promieniach X pozwalają smarowad cale kolumny, a dla usiłowanego mordu,

dokonywanego za pomocą procy, mają miejsca tylko na dziesięd wierszy.

Były porucznik Bacula, który robił dział lokalny „Unionu”, miał najkorzystniejsze warunki zarabiania

swoim wierszowym. Jego pismo, wydawane przez konserwatystów, zwracało uwagą na dokładne

podawanie tytułów. Gdy inni pisali: „Minister Foscht przybył wczoraj wieczorem z Wiednia”,

porucznik Bacula zarabiał w czwórnasób, u niego bowiem nie wychodziło nie krócej niż: „Jego

ekscelencja cesarski i królewski minister handlu i rzemiosł, pan doktor Emanuel Foscht, raczył przybyd

wczorajszego wieczoru salonowym wagonem wiedeoskiego pociągu pospiesznego na dworzec

cesarza Franciszka Józefa w Pradze”.

Porucznik Bacula był cały koloru blond, włączając w to ręce, oczy, sposób zachowania się i charakter

pisma.

Jasny porucznik Bacula miał jedną ponurą ambicję: w swoich notatkach z życia miejskiego pragnął

okazad się poetą. Przy każdym wypadku utonięcia - Luna kąpała swe perłowe oblicze w falach

Wełtawy, a każdy padający koo patrzał oskarżającym wzrokiem na okrutnych ludzi. Czasami

stylistyczne kwiatki, wyrosłe w jego sprawozdaniach, miały dwuznaczny posmak: „Wskutek eksplozji

Page 62: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

cała garderoba pana radcy handlowego B. została zniszczona, uszkodzona i zdekompletowana, tak że

tylko spodnie, które właśnie miał na sobie, mogą uchodzid za pełne”.

W czasie próby cyrkowej trzy lwy rzuciły się na poskramiacza Kratky Beya i „poszarpały go”. Prasa

przyniosła wywiad z naocznymi świadkami oraz ataki przeciwko dręczeniu zwierząt, W tym wypadku

lwów. Zanotowano nawet pogłoskę, ze Kratky Bey nie żyje i że go potajemnie pochowano. Aby temu

położyd kres, kierownik cyrku zaprosił przedstawicieli prasy na wywiad z rannym poskramiaczem.

„Gdy poskramiacz lwów, pan Kratky Bey - pisał porucznik Bacula - z obandażowaną głową i

ramieniem, kulejąc, ale z męską postawą bohatera podszedł do miejsca walki i ukłonił się rycersko

przedstawicielom praskiej prasy, bestie pozdrowiły go głośnym rykiem.” Następnego wieczoru

porucznik Bacula zjawił się na giełdzie w mundurze i oświadczył, że słowo „bestie”, rzecz jasna, nie

oznaczało panów kolegów, że dwuznacznego zwrotu żałuje i że go cofa.

Bywalcem naszej giełdy był również radca rządowy Krizanek. Tenże radca rządowy - pragnąłbym

wiedzied, co on rządowi doradził - był reporterem lokalnym oficjalnego ,Prager Abendblatt”, zwanego

powszechnie „krajcarową żabą”, gdyż wraz z dostawą pismo to kosztowało jednego krajcara. Nawet

w okresie opłaty stemplowej od gazet, która wynosiła jeden krajcar od egzemplarza, nie kosztowało

więcej, było więc bezpłatne. Jego wartośd nie przekraczała tej ceny. Czescy Niemcy czytali dziennie

dziewięddziesiąt tysięcy egzemplarzy tego organu rządowego i wybierali jednomyślnie posłów

wrogich rządowi.

Naczelny redaktor „Prager Abendblattu” - był on radcą, dworu i pragnąłbym wiedzied, co on dworowi

doradził - zarzucał radcy rządowemu Krizankowi, iż jego notatki są tak suche jak pustynia, głównie

dlatego, że stale używał tych samych trzech nagłówków: „Zwyrodniała młodzież”, „Za małżonką

pospieszył w objęcia śmierci” i „Tragiczny wypadek”.

Któregoś dnia wydarzył się na placu Karola szczególnie skomplikowany wypadek: załamał się balkon

domu, dwie osoby runęły na ulicę, skutkiem czego spłoszyły się konie pojazdu, który przejechał

ciężarną kobietę. Doskonale nadawał się tu nagłówek: „Tragiczny wypadek”, ale radca rządowy

Krizanek, który wziął sobie do serca zarzuty redaktora naczelnego, chciał tym razem znaleźd

szczególnie oryginalny tytuł. Namyślając się, długo chodził tam i z powrotem. Nagle twarz jego

rozjaśniła się, zadowolony zatarł ręce, siadł i napisał: „Wypadek”.

Reporterzy lokalni stali nisko w hierarchii dziennikarstwa, ale jeszcze niżej cl, którzy przychodzili na

giełdę z ustnymi wiadomościami lub urzędowymi zapiskami: jeden - z wynikami ciągnienia loterii,

drugi - ze zmianami stanu posiadania, kupnem i sprzedażą, które zostały wpisane do ksiąg

gruntowych, trzeci, który znany był jako „redaktor nieboszczyków” - z nazwiskami zmarłych,

zgłoszonych w urzędzie zgonu i bractwie pogrzebowym. Dziennikarze bez posad przynosili

wiadomości uzyskane przypadkowo.

Jednym z nich był Jarosław Hasek, późniejszy autor czeskiego Don Kichota, powieści „Dzielny wojak

Szwejk”. Opowiadał nam on zmyślone humoreski i chciał, by wierzono w nie jak w prawdziwe

wiadomości. Twierdził np., że dziś po południu wypłynął w Wełtawie rekin i uderzeniami płetw

ogonowych wywrócił łódź rybacką. Albo że: wczoraj wieczorem w lokalu tanecznym w pobliżu

Instytutu Patologii dwaj pijani karawaniarze taoczyli do świtu walca ze zwłokami kobiety zdjętymi z

noszy, ponieważ żadna dziewczyna nie chciała z nimi taoczyd. Według Jarosława Haska, dziś o

Page 63: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

czwartej nad ranem handlarka jarzyn, zamieszkała przy ulicy Zbożowej, ujrzała obok swego domu

nagiego mężczyznę, zranionego w podbrzusze i przywiązanego do latarni; pospieszyła, aby przynieśd

mu płaszcz, gdy wróciła - nieznajomy znikł. Hasek opowiadał też, że pięcioletni chłopak odgryzł dziś

drugiemu chłopcu nos i połknął go; ojciec ofiary poszukuje nosa swego syna. Kiedy Indziej przyniósł

wiadomośd, że pewnemu właścicielowi gospody we wsi Sazavice urodził się chłopak z wąsem długości

czterech centymetrów; matka i dziecko czują się dobrze.

Za każdą ze swych informacji żądał czterech kufli pilzneoskiego piwa. Jeśli nie było amatora, obniżał

cenę. Jeśli i wówczas nie przyjmowano ich, wygłaszał prelekcje, w których cytował analogiczne

wypadki ż historii wszechświatowej, aby udowodnid prawdziwośd swoich wiadomości. Przy tym

wypijał co najmniej pięd szklanek pilznera, za które, rzecz jasna, myśmy musieli zapłacid.

Page 64: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

DEBIUT PRZY POŻARZE MŁYNÓW

Po raz pierwszy spisuję moje pamiętniki, brak ml wprawy i nie wiem, czy dobrze to robię. Ilekrod

wspominam jakieś spotkanie czy wydarzenie, sięgam nie tylko wstecz, ale i wybiegam naprzód. Tak

więc czytelnik poznał mnie już w sytuacjach, które się do mnie jeszcze nie zbliżyły. Wszak jestem

dopiero na początku mojej działalności reporterskiej.

Na giełdzie wzbudziło to niezadowolenie, że moja gazeta wysłała jako następcę pana Melzera, który

kiedyś siedział na szkolnej ławie z najstarszymi obecnie rangą urzędnikami policyjnymi - takiego

młodego szczeniaka jak ja. W redakcji byłem tylko reporterem.

Fakt, że moim początkom sądzony był tak zwany sukces, dokonał się w okolicznościach, które nie

mogły pozyskad dla mnie sympatii innych redaktorów „Bohemii”. Moja pierwsza notatka opisywała

wizytę u łoża przyjaciela, który przed rokiem zabił w pojedynku studenta i sam został niebezpiecznie,

ranny. W szpitalu leżał obok niego akrobata, który również na długo przed rozpoczęciem mojej pracy

zawodowej spadł z rozhuśtanego trapezu między publicznośd. Inny jego sąsiad w sali szpitalnej,

młody chłopiec, został w Boże Narodzenie przed willą byłego burmistrza Bielskyego napadnięty przez

jego psy i pokąsany.

Każda z tych wiadomości została swego czasu po dziennikarsku wykorzystana do ostatnich granic,

były to więc „stare wielbłądy”, z których skleciłem notatkę. Ale „Frankfurter Zeitung” przedrukowała

ją.

Od dłuższego czasu po raz pierwszy zdarzyło się, że coś z praskiego pisma znalazło łaskę nożyc

wszechwiedzącego i nieomylnego Fedora Mamrotha we Frankfurcie. („Nożyce Mamrotha rymują się

z cnotą” - zwykł był rymowad zadowolony z siebie szef felietonu „Prager Tagblattu”, gdy „Frankfurter

Zeitung” wycięła to samo co on).

Zacytowanie naszej gazety winno było wiec wywrzed takie wrażenie, jakby cały sztab redakcyjny

wymieniony został w rozkazie dziennym. Gdyby tylko to odznaczenie nie dotyczyło najmłodszego

członka redakcji, miejscowego reportera, a pochwała nie brzmiała jak nagana dla pozostałych. „W

praskiej „Bohemii” tymi słowami najwyższy sędzia we Frankfurcie poprzedził przedruk - znajduje się

następująca, niezwykle dobrze napisana notatka...”

Mój nowy zawód wydawał mi się śmiesznie łatwy. Miałem przynosid z policji i z naszej giełdy

wiadomości i opracowywad je. Im więcej przyozdabiałem je w gawędziarskie zwroty, tym więcej

miały szans, by je ceniono jako ozdobniki, które wprawdzie nazywano notatkami pismaka, ale które

jednak - jak to widzieliśmy - prędzej osiągały pełen uznania przedruk, aniżeli sucho podane fakty.

Tak szła robota aż do owej nocy, kiedy po raz pierwszy miałem byd wypróbowany na placu boju.

Schittkauerowskie młyny stały w płomieniach. Pobiegłem tam. Ogieo zamieniał w ruiny i popiół cały

kompleks młynów, symbol miasta od niepamiętnych czasów. I co było znacznie gorsze, inni

reporterzy znajdowali się tam już i notowali gorliwie.

Na hydrantowym wozie, pod latarnią, widząc wszystko i przez wszystkich widziany, siedział papa

Vejvara. Pisał i pisał. Urzędnicy policji i straży ogniowej podbiegali do niego, udzielali mu informacji i

Page 65: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

znowu pędzili z powrotem. Od czasu do czasu zjawiali się na rowerach goocy z jego redakcji. Papa

Vejvara wręczał im rękopisy i pisał dalej..

Ja jednak nic nie umiałem napisad. Nic nie rozumiałem z tego taboru parowych sikawek, z tego

krzyżowego ognia strumieni wody, z manewrowania strażaków. Przecisnąłem się przez kordon. Pół

godziny trwało, zanim obszedłem obręb płonących młynów, aby jakkolwiek, gdziekolwiek, cokolwiek

wydobyd. Nie wydobyłem ani słowa.

Nie pozostawało pokornemu petentowi nic innego, jak zbliżyd się do stopni brązowego tronu, na

którym królował papa Vejvara. Pochylił się ku mnie, a ja wyprostowałem się stając na palcach i

nadstawiając uszu, aby nie stracid żadnego szczegółu sensacji, którą mi chciał powierzyd. Ale to, co mi

szepnął, brzmiało: „Pali się!”

Rozpacz zmusiła mnie do puszczenia szyderstwa mimo uszu. Prosiłem go, aby mi jednak podał kilka

szczegółów. Wskazał na płomienie: czyż ich nie widzę?

Nie, nie widziałem żadnych szczegółów. Widziałem tylko płomienie, zajętą straż ogniową i swoich,

jeszcze bardziej zajętych kolegów. Jak wąż gumowy przewijał się między aparatami do gaszenia i

strumieniami wody „blady węszycie!”, wszędzie był jednocześnie. Zmierzył mnie z miną zwycięzcy:

„No, panie pięknie ględzący, pokaż pan teraz, co potrafisz!”

U stóp drabiny pożarnej spotykała się giełda Chodiera i wymieniała informacje. Przysunąłem się

cichaczem, aby coś usłyszed. Spostrzegli mnie i zamilkli, kilku śmiało się. „Blady węszyciel” dostał po

prostu ataku spazmatycznego śmiechu. Oni mogli się śmiad, a ja płakad.

Zdecydowanie przedostałem się do komendanta straży ogniowej. Ale gdy stanąłem przed nim,

wpadło mi na myśl, że nie wiem nawet, o co go mam zapytad. Ładny reporter! Spytałem o przyczynę

ognia.

- Jeszcze nic nie stwierdzono.

Tak było i u mnie. Nic nie stwierdziłem, mój notatnik był pusty. Łzy nie mogłyby zgasid mego wstydu,

nawet gdyby lały się tak obficie, jak woda z sikawek parowych straży. Nie, nigdy nie przypisałbym

sobie takiej nieudolności. Koniec z moją próbą opisania pożaru młynowi Koniec z reportażem!

Wyniosły, na błyszczącym, brązowym wozie zwycięstwa, otoczony mężami w hełmach, wybraniec

odjeżdża do panteonu sławy dziennikarskiej... a dołem, skulony i zgnębiony przemyka się ktoś, kto

wiele chciał dokonad i nic nie potrafił.

Przez tłum ciekawskich, ciemnych, nocnych postaci, przeciskałem się z powrotem. Precz stąd jak

najprędzej!

Dokąd? W żadnym razie nie do redakcji! Po co mam narazid się na awanturę, że nic nie przynoszę? Po

co dad się jeszcze złajad, nim zostanę zwolniony?

Jednakże to nie jest fair tak po prostu opuścid redakcję. Odważniej byłoby pójśd tam i przyznad się do

fiaska.

Szedłem powoli przez ulice. Co powiedzą na giełdzie? Przypomniałem sobie anegdoty, które tam z

zadowoleniem opowiadano, anegdoty o nieudolnych reporterach.

Page 66: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Pewien dziennikarz, zaangażowany z prowincji, został wysiany na kraniec miasta w celu opisania

wypadku. Zbadał wszystko dokładnie - ale nie odnalazł drogi do redakcji, ten sprytny. reporter. Ha ha

ha!

Ktoś inny został wysłany na ślub słynnego aktora M. Wrócił i nic nie napisał. - „Gdzie sprawozdanie ze

ślubu?” - spytano. - „Nie ma go. Narzeczony nie przyszedł, goście czekali na próżno, ślub się nie odbył.

Nie mogę więc nic innego napisad”. Ha ha ha!

To jeszcze nic W czasie największego pożaru naszych czasów, gdy młyny Schittkauerowskie spłonęły,

był przy tym reporter - nazywał się Kisch - ten nie potrafił jednego wiersza napisad! Ha ha ha ha ha!

Tak moje nazwisko wchodzi do historii reportażu. - Dzięki Bogu, że pan nareszcie przyszedł - przywitał

mnie nocny redaktor już na schodach. Zarezerwowałem dla pana półtorej szpalty. Pisz pan prędko,

abyśmy jak najwięcej z tego zdążyli dad do wydania pocztowego. I tak szybko, jak mu na to pozwoliły

jego siedemdziesiąt lat, pokusztykał do zecerni.

Półtorej szpalty - to było sto pięddziesiąt wierszy! Nie miałem nawet jednego. Ale przecież jeden

miałem- tytuł! „Pożar Schittkauerowskich młynów”. Ten tkwił mocno. Pod nim ziała pustka... głęboka

na sto pięddziesiąt wierszy.

Nie było wyboru. Musiałem pogrążyd się w tę pustkę. Pisałem... pisałem o płomieniach i znów o

płomieniach... pozwoliłem im wybuchad, świecid, strzelad językami, syczed... pozwoliłem obelkowaniu

trzeszczed, pękad, trzaskad... workom mąki tlid się, pękad, parowad i dymid... strumieniom wody zaś

spadad jak ciosy szabli... i wszystko to razem, wszystko razem.

- dało zaledwie dwadzieścia wierszy.

Metrampaż wyrwał ml je z ręki. Prędko, prędko, dalsze! - naglił mnie i znikł. Dalsze! Tego dalszego nie

było, chociaż zarezerwowano w tym celu jeszcze sto trzydzieści wierszy, chod czekał metrampaż,

zecer i nocny redaktor.

Ssałem ołówek. Wyssałem z niego, że miejski dom noclegowy znajduje się w pobliżu

Schittkauerowskich młynów. Mój ołówek pędził grupę bezdomnych na miejsce pożaru. Mój ołówek

widział, jak zafascynowani przysunęli się do ognia, mój ołówek pomógł im zbliżyd się do kordonu

policji, którą zazwyczaj pospiesznie wielkim łukiem omijali. Policja otoczona gęstym mrokiem nie

widziała tego, co dostrzegł mój ołówek, nie widziała, jakiego rodzaju był napierający tłum. Tylko gdy

snop ognia ciskał swoje światło w bok, zamiast ku niebu, występowały w tym świetle postacie, które

zdawały się wychodzid z podziemi, ale w istocie wyszły spod mego ołówka - włóczęgi o

pokiereszowanych twarzach, dzikich brodach, zmierzwionych włosach i oczach nieruchomo

zwróconych ku widowisku ognia.

Mój ołówek - obserwując daleko ostrzej niż jego pan - spostrzegł w takim momencie wybuchającego

płomienia, jak policjant i krępy olbrzym stali naprzeciw siebie twarzą w twarz. Policjant zna

prawdopodobnie tego człowieka: może to opryszek, który stawiał mu opór w czasie aresztowania i

uszedł? Albo może opryszek nie uszedł i zaprzysiągł policjantowi zemstą, a teraz ma go w swoim

zasięgu? Zaraz ognisty stożek znów ustąpi miejsca nieprzeniknionej ciemności stwarzającej

niebezpieczne okazje. Coś w tym rodzaju opisywał mój ołówek, aż zatrzymał go sto pięddziesiąty

wiersz.

Page 67: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Zazwyczaj gdy pisałem dłuższą notatkę, zwykłem przechodzid do zecerni, aby rzekomo skorygowad

odbitkę szczotkową, właściwie jednak po to, aby usłyszed od zecerów sąd o mojej pracy.

Tym razem opuściłem redakcję bez tego. Nie chciałem nic wiedzied, najbardziej obawiałem się, że

ktoś pochwali moje ględzenie wynikłe z zakłopotania. Spłodziłem „sprawozdanie”, ale ani na jotę nie

zmieniło to faktu, że nie zawierało ono nawet tego, jaki był przebieg pożaru i co się w tym czasie

wydarzyło. Prawdopodobnie były nawet trupy i ranni.

Z jednej strony byłem zdecydowany podad się do dymisji, z drugiej zaś obawiałem się zwolnienia.

Następnego dnia ujrzałem w naszym piśmie moje fantazje jeszcze bardziej wyolbrzymione. Nocny

redaktor zmienił tytuł. Olbrzymimi czcionkami, które wydały mi się płonącymi belkami, ciągnęły się

poprzez szpalty słowa: „Atak bezdomnych w czasie pożaru”.

O czym inni reporterzy dowiedzieli się wczoraj na miejscu pożaru, wyczytałem dziś w ich pismach.

Zbadali wszystkie szczegóły, które dla mnie były niedostępne. Wprawdzie były to przeważnie

szczegóły tego rodzaju, które w cechu charakteryzuje się jako „ciekawe, ale nudne”. Według

niektórych sprawozdao ogieo został spostrzeżony o godzinie 8 minut 16 wieczorem przez rzeźniczkę

mieszkającą w pobliżu, według innych dostrzegł go, punktualnie o 9, chłop z południowych Czech,

który przypadkowo przechodził drogą. Według „Nationalzeitung” drużyna strażacka przedmieścia

Karolinenthal była pierwsza, która ze swym ogniomistrzem, takim to a takim, i dwiema sikawkami

parowymi, zaprzężonymi w trzy pary koni, zjawiła się na miejscu pożaru, jednakże według

„Volksgemeinschaft” straż ogniowa z ulicy Sokolej, wraz z nową automatyczną drabiną, była pierwsza

na miejscu. Zgodne było tylko stwierdzenie, że w krótkich odstępach czasu przybyły na miejsce

wszystkie posterunki straży ogniowej. Większośd pism podawała, że pożar powstał na parterowym

klepisku, „blady węszycie!” z „Prager Tagblatt” stwierdził jednakże, że pożar szalał przeszło godzinę

na pierwszym piętrze i potem dopiero przerzucił się na parter.

Gdy przyszedłem do redakcji, w korytarzu, który w porze śniadania stanowił rodzaj klubu, stała grupa

redaktorów.

- To zbiegowisko bezdomnych - rzekł do mnie krytyk sztuki - musiało wyglądad jak malowidło

Breughela. Czytałem paoskie sprawozdanie z zaciekawieniem.

- Przecież on nic więcej nie napisał ponad to, co widział - powiedział doktor Dykschy.

Możliwe, że dla złagodzenia lekceważącego tonu doktora, krytyk sztuki zauważył, iż w każdym razie

dobrze obserwowałem.

- Właśnie tylko obserwował. Co uczyniłby z tego poeta! Odpust nędzarzy w blasku ognia! Policja i

bandyci niespodziewanie stoją naprzeciw siebie! Ale ten młody człowiek nie dostrzegł wcale, że miał

w ręku materiał na scenę dramatyczną. No, ostatecznie nie należy to do jego obowiązków.

Miałem straszliwą ochotę wyjawid mu, że potrafię materiał ten dobrze ocenid, zrodził się bowiem w

mojej fantazji. Jednakże wówczas doktor Dykschy byłby powtórzył, a inni przytaknęliby mu, że to nie

należy do moich obowiązków.

Zanim minął .dzieo, w którym doktor Dykschy dał mi poznad bezwartościowośd prawdy, otrzymałem

lekcję o wartości nieprawdy.

Page 68: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Muszę panu oznajmid, że zostanie pan wykluczony z giełdy, jeśli jeszcze raz będzie pan w ten sposób

pisał - przyjął mnie papa Vejvara, gdy przyszedłem wieczorem na giełdę.

- W jakiż to sposób ja pisałem?

- Sposobem kłamcy! - wybuchnął. - Same bezwstydne kłamstwa! Pan otrzyma sprostowanie jak się

patrzy z miejskiego przytułku. Wieczorem nikt nie może wyjśd z gmachu, bo go zamykają, a każdy

musi przy wejściu oddad swoje ubranie.

- Ja nie pisałem, że to byli mieszkaocy miejskiego przytułku. Ja mówiłem o bezdomnych w ogóle, a

napomknąłem o pobliskim przytułku bez twierdzenia, że ludzie stamtąd przybyli.

Ten chwyt jeszcze bardziej rozzłościł papę Vejvarę. Zażądał mianowicie od kierownictwa przytułku

zdementowania mego sprawozdania, otrzymał jednak odpowiedź, że z powodu stylizacji nie mogą

nie przedsięwziąd. Czemu papa Vejvara to uczynił? Nie ukrywał przyczyn.

- Swoimi kłamstwami pozbawia nas pan egzystencji. Dziś rano skrzyczał małe naczelny redaktor, że

ani jednym słowem nie wspomniałem o inwazji bezdomnych na miejsce pożaru.

- Przecież mógł mu pan powiedzied, panie Vejvara, że to zostało zmyślone,

- Wypraszam sobie paoskie rady.

Kolega Wacław Vilde wtrącił się do rozmowy: - Gdy się takim dziennikarzom od sklejania powiada, że

konkurent kłamie, wówczas myślą, że to wykręt.

Papa Vejvara potwierdził to, przy czym uderzył obiema pięściami w stół. Jego redaktor naczelny

powiedział mu dosłownie: „Jakie to dziwne, że inni zawsze sobie zmyślą najciekawsze kłamstwa, a

pan zna zawsze tylko najnudniejszą prawdę”. Papa Vejvara spadł z wysokości gniewu w głębię

rozgoryczenia: - I tego muszę wysłuchiwad w trzydziestym roku mojej pracy.

- Z powodu takiego smarkacza - powiedział baron Wuk von Rosenberg, aby nie okazad się

niegrzecznym.

- A co miałem robid? - wtrąciłem - przecież w ogóle nie miałem żadnych szczegółów. Gdy pana o nie

prosiłem, panie Vejvara, odpowiedział pan: pali się! - Ta szydercza odpowiedź papy Vejvary została

potępiona w milczeniu.

Pan Wojciech Betzek radził mi pobożnie i dobrotliwie, abym kierował się zawsze religią.

- Nie kłam napisano w dziesięciorgu przykazao, a jeśli pan już zmyśla takie bezczelne kłamstwa, to

musi je pan nam podad telefonicznie, abyśmy i my mogli wydrukowad i żebyśmy tu nie stali jak

naiwne dziewczątka.

Tego wieczoru zjawił się na giełdzie Chodiera pan Tschuppik na miejsce „bladego węszyciela”,

którego pozbawiono pracy w „Prager Tagblatt”. Co to wszystko miało znaczyd?

Tak długo jak pisałem sprawozdania z odczytów i dekoracyjne notatki, nie byłem nigdy bezradny;

nigdy, nawet gdy z tematu mało rozumiałem, nie czerpałem sprawozdao z powietrza i nigdy nie

podważałem stanowiska kolegi

Page 69: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Widocznie bezpośredni opis rzeczywistości jest daleko trudniejszy. Żadnego krytyka nigdy nie

opadnie takie uczucie zawodowej bezsiły przy omawianiu książki, przedstawienia albo wystawy, jak

to mnie się przytrafiło wczoraj w blasku pożaru młynów. A jednak redaktorzy działów kultury traktują

reportera jako coś podrzędnego, jak kogoś, kto musi w nogach mied to, czego nie ma w głowie.

Kilka dni przedtem spotkałem felietonistę o artystycznie kręconych lokach, którego nazwiska już

sobie nie przypominam. Wyraził mi swoje niezadowolenie, że zostałem reporterem.

- Miałem inne zamiary w stosunku do pana - powiedział - chciałem panu wyrobid nazwisko.

Również doktor Dykschy obdarzał pogardą to, co należało do moich zajęd. Zapewne był on

konsekwentny. W swoich krytykach literackich uznawał za sztukę tylko to, co jest błyskotliwo -

kapryśne, marzycielsko - płynne, swobodnie - absurdalne, zmienno-nielogiczne albo irracjonalno-mis

tyczne. Surowo odrzucał „pozbawiony fantazji racjonalizm lub pusty materializm wcześnie

przestarzałej szkoły francuskiej”, przez co rozumiał Balzaka, Flauberta i w koocu Zolę. Doktorowi

Dykschemu, który swego czasu obdarzył krytyczną zachętą mój nieszczęsny tomik wierszy lirycznych,

scena z bezdomnymi nie mogła się podobad, ponieważ uważał ją za realistyczną.

Ale czyż redaktorzy naczelni, dziennikarze na odpowiedzialnych stanowiskach nie powinni byli cenid

realizmu?

I chod efektownie sformułowana została antyteza, której użył szef papy Vejvary - czy powinien był

żądad kłamstwa, ponieważ było interesujące? Czy powinien był kłamstwo wynosid ponad prawdę,

nawet śmiertelnie nudną?

Te pytania nie były bynajmniej retoryczne, gdyż istniały na nie odpowiedzi.

Niektórzy wydawcy, na przykład wielki Gordon Bennett, wyznali, że gazety, niezależnie od tego czy

służą interesowi, czy szerzeniu pewnych przekonao, muszą bardziej cenid korzystne kłamstwo od

prawdy, która przeciwstawia się ich celom. Pewien cynik orzekł nawet: „Fałszywa wiadomośd jest

najmilsza, bo po pierwsze jest się jej jedynym posiadaczem, a po drugie otrzymuje się sprostowanie,

które się znów posiada na wyłączną własnośd”.

Uzasadnienie to jest fałszywe, bo nic tak szybko, tak gruntownie i tak energicznie nie bywa

dementowane, jak właśnie prawda. Tym bardziej więc może tę zasadę cynika akceptowad wydawca

gazety, który nie życzy sobie żadnych sprostowao.

A czytelnik? Jaką wagę ma dla niego wiadomośd, czy drugi, czy dopiero czwarty strzał mordercy był

śmiertelny? Ze w czasie szturmu na Port - Artura poległo nie pięd tysięcy, a tylko pięciuset

Japooczyków? Że pożar w młynach Schittkauerowskich rozszerzył się nie na parterze, lecz najpierw na

pierwszym piętrze?

Kamieo mądrości, który można uzyskad tylko za wysoką cenę, nie da się odróżnid od taniej imitacji.

Żaden czytelnik nie spostrzegł w moim opowiadaniu o lokalnym i jawnym wypadku pożaru młynów,

że było ono czystym wymysłem. Gdyby zaś słuchad nakazu pobożnego, pana Wojciecha Betzka, aby

każde zmyślenie przekazad kolegom, wówczas odpadłaby również ostatnia możliwośd

zdemaskowania.

Page 70: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Zdefiniowałem sobie, czym jest sprawozdanie w ogóle. Jest formą wypowiedzi, może nawet formą

artystyczną, chociaż tylko małą jak piosenki ślepego Metodego.

Specyficzne dla sprawozdania jest to, że bierze za temat prawdziwe wydarzenie. Czy nie można by

tylko dawad złudzenia, że wypadek się zdarzył? Nie. Kiedy zdarzenie jest zmyślone, może to czytelnik

zauważyd lub nie, opis nie jest sprawozdaniem. Powieściopisarze, noweliści i opowiadacze anegdot

często twierdzą, że opisywany przez nich wypadek zdarzył się istotnie. Nie szkodzi to poecie, podnosi

nawet jego wartośd, gdy czytelnik nie wierzy temu twierdzeniu. Ale kronikarz, który kłamie, jest

wykooczony.

Opracowanie przedmiotu stawia nas jednak wobec pewnej alternatywy: albo bierze się wydarzenie

jako punkt wyjściowy dla wytworu fantazji (co uczyniłem wczoraj przy pożarze młynów), albo usiłuje

się podad w taki sposób związki i szczegóły, że wynik będzie co najmniej w równej mierze ciekawy jak

wytwór fantazji. (Powinienem był wykryd bezdomnych, a nie zmyślid ich).

W jednym dowiodłem zręczności, w drugim - nie, ale musiałem wybrad drugą częśd alternatywy.

Och, bynajmniej nie ze względów moralnych! To była owa dantejska ciekawośd. Od dzieciostwa z

każdej bytności u kupca lub przy okienku pocztowym przynosiłem wskutek tej ciekawości tyle rzeczy

godnych opowiedzenia, że uważano to co najmniej za przesadę. Takie podejrzenie gniewało mnie, bo

nie miałem potrzeby zmyślania; przecież widziałem i słyszałem wszędzie tyle nieprawdopodobieostw,

które przecież były prawdą! Jakże to się działo, że przeżycia zupełnie zrozumiałe dla mnie wydawały

się innym niemożliwe? Wczoraj po raz pierwszy coś zmyśliłem i wszyscy w to uwierzyli.. Czy mam

pozostad przy kłamstwie? Nie.

Waśnie dlatego, że w pierwszej pogoni za prawdą - prawda mi umknęła, chciałem ją odtąd śledzid.

Było to postanowienie sportowe.

Page 71: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

PODARUNKI GWIAZDKOWE

„Wyznaczony do wypatrywania”, tak określa Faust pięknej Helenie zadanie strażnika na wieży, „do

bystrego śledzenia, co tu i tam mogłoby się pojawid”. Moje zadanie było takie samo.

Jeśli pojawiło się coś, co zaledwie wystarczało na krótką notatkę, wówczas robiłem z tego długie

sprawozdanie, wypełniając je opisami codziennej pracy policyjnej. Bójkę prostytutek umieszczałem w

ramach policji obyczajowej; przy okazji zatrzymania złodzieja kieszonkowego opisywałem

antropometryczną i daktyloskopijną kartotekę jak również album przestępców; z plamy krwi na

znalezionej marynarce rodziło się kryminologiczne laboratorium, a z transportu żebraków - rozkład

jazdy i przepisy podróży w wagonie dla więźniów.

Usiłowałem nawet opisad redakcję „Monitora Policyjnego Cesarsko-Królewskiej Dyrekcji Policji w

Pradze”. Powiadam „nawet” i „usiłowałem”, tej gazety bowiem nie dało się opisad, mianowicie była

niewymownie nudna, mimo faktu, że posiadała godną zazdrości rozległą służbę telegraficzną

dotyczącą przestępstw i wykroczeo. Jednakże wiadomości składały się tylko z wyliczeo, nazwisk,

skrótów i numerów; w części krajowej ogłaszano wykazy zgubionych i skradzionych przedmiotów

oraz rysopisy włóczęgów, złodziei drobiu i tym podobne, w części zagranicznej - listy goocze, które

wpływały automatycznie za pomocą telegramów okólnych od wszystkich władz policyjnych Europy.

Jeden jedyny raz tygodnik ten przyniósł wielką, oryginalną wiadomośd, międzynarodową sensację, ale

wydawca i redaktor nie byli tym wcale uradowani. Gdybym był mógł opowiedzied o tym wypadku,

starczyłoby to na artykuł o redakcji policyjnej. Tego jednak nie wolno mi było wtedy zrobid, gdyż

chodziło o następujący list gooczy:

Nr 1120. CESARZ Wilhelm (syn zmarłego w Charlottenburgu pod Berlinem CESARZA

Fryderyka), lat 41, do tej pory internowany w zakładzie dla umysłowo chorych profesora

Bülowa, uciekł stamtąd przed kilku tygodniami i widziany był w Malborku w chwili ataku

krasomówczego. Znaki szczególne: krótsze prawe ramię, włosy zaczesane do góry,

podkręcone do góry wąsy i skrzeczący głos. Opisanego, który jest szczególnie niebezpieczny

dla ogółu, należy usilnie poszukiwad i dodatni wynik ogłosid.

Dyr. Pol Praga.

W istocie „usilnie poszukiwano”, ale nie ściganego listem gooczym pod numerem 1120, tylko

nieznajomego, który list gooczy Nr 1120 przemycił. Gdyż rząd niemiecki, któremu wszystkie władze

policyjne zwróciły na to uwagę, żądał spiesznego wyjaśnienia i surowego ukarania za tę obrazę

majestatu. To było więcej niż obraza majestatu, to był polityczny protest przeciwko złamaniu

pewnego układu. Po wywiadzie na temat floty, którego cesarz Wilhelm II udzielił „Daily Mail” i który

w niemieckim parlamencie wywołał burzę o antymonarchistycznych nieomal tendencjach, cesarz

Wilhelm zobowiązał się nie występowad odtąd z żadnymi oświadczeniami, które by nie były

kontrasygnowane przez kanclerza Rzeszy, księcia Bernarda von Bülowa; i mimo to wygłosił teraz na

zamku niemieckiego zakonu rycerskiego w Malborgu przemówienie pobrzękujące szabelką.

Mimo „usilnych poszukiwao” - „dodatniego wyniku” nie ogłoszono, przynajmniej, nie dotyczył on

osoby mistyfikatora. Dyrektor praskiej policji otrzymał dymisję, a redaktor Monitora Policyjnego

powędrował do więzienia - miał szczęście, że przybył tam jako intendent, a nie jako więzieo. Jego

Page 72: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

stanowisko objął młody pedant, który przy wpływaniu rękopisów pilnie uważał, szczególnie na te,

które rozpoczynały się od litery ,K”.

Nie mógł mi wskazad nic, co by dało sposobnośd do opisania jego „gazety”, przyrzekł jednakże

pomyśled o tym.

Bez wątpienia inne wydziały były wydajniejsze. Jeśli nie wystarczyły wyjaśnienia: urzędników,

mogłem znaleźd uzupełnienia w dziełach kryminologicznych. Zacząłem gromadzid ten rodzaj książek i

zostałem im wierny niemal przez trzydzieści lat. Cztery tysiące dzieł o przestępstwach, które przeszły

do historii, o procesach, więzieniach i egzekucjach zawierała moja biblioteka i miała kiedyś służyd jako

symptomatologia i typologia przy naukowym zwalczaniu przestępstwa, ale w 1933 roku sama wpadła

w ręce przestępców i może im teraz służyd jako pomoc do nauki

W dzieo powszedni chodziłem na policję tylko raz dziennie, by rozejrzed się i uważnie wypatrywad, co

mogło się tu lub tam wydarzyd. W sobotę jednak zjawiałem się dwukrotnie i jeszcze baczniej

śledziłem, było bowiem kwestią honoru, aby mied na niedzielę „karpia-solo” w garnku.

Ze zrozumiałych względów chciałem podad szczególnie tłustego „karpia” na Boże Narodzenie, ale

żaden nie dał się złowid, mimo zbliżających się świąt. We wszystkich prawie wydziałach policji

węszyłem usilnie, lecz na próżno. Z rozpaczy - nie miałem bowiem żadnej nadziei - wstąpiłem do

nudnej redakcji „Monitora Policyjnego”.

- Nic nowego - powiedział komisarz-redaktor i chciałem właśnie odejśd, gdy przyniesiono telegram.

„To moja sensacja na Boże Narodzenie”, przeszyło mnie. Mogło mnie łatwo przeszyd, nie znalazłem

bowiem dotychczas nic innego, co by mnie poruszyło. Zapytałem o treśd depeszy. Komisarz podał mi

ją ze złośliwą gotowością, ponieważ była to tylko jedna z niezliczonych depesz okrężnych, którymi

gardził nawet najskrzętniejszy reporter. Depesza brzmiała: „Uzupełnienie do szesnaście dwukropek

wzrost Wołodarskiego nie około stu sześddziesięciu tylko stu siedemdziesięciu dyrekcja policji

Przemyśl”.

Mimo to zażądałem okazania listu gooczego szesnaście, który depesza prostowała, i dziwnym trałem

nie znalazłem go pod hasłem „Wołodarski”, lecz pod hasłem „Wasioski” w Monitorze Policyjnym

sprzed czternastu dni. List gooczy rozpoczynał się od następujących dat: 16 sierpnia: W., urząd

podatkowy Przemyśl; 4 października: W. Kasa Miejska Koszyce; 20 października: W. z ubr. (2 Z.)

gmach rządowy Cieszyn; 6 grudnia: W. urząd podatkowy Ołomuniec. („W”, oznacza kradzież z

włamaniem, „ubr.” użycie broni, a „Z”, zabójstwo).

Pod tymi danymi rozciągało się bagnisko cytr i liter, na którym, jak wyspy, leżało kilka nazw.

„Odszyfrowanie” dało następujący wynik: dwudziestopięcioletni były tokarz Wasyli Wasioski z

Przemyśla (znaki szczególne: brak kciuka i palca wskazującego u lewej ręki) dowodził bandą

włamywaczy złożoną z siedmiu do ośmiu mężczyzn: byłego kowala i wędrownego atlety Franciszka

Adamskiego, urodzonego w Złoczowie, lat trzydzieści, wzrost metr dziewięddziesiąt dwa, ospowaty,

na prawym ramieniu tatuaż wyobrażający dwa ciężarki i serce z imieniem „Wanda”; około

dwudziestu dwu lat liczącego subiekta Borysa Brunnera ze Lwowa, czarny lub ciemnobrunatny wąsik,

mówi po polsku, niemiecku i rosyjsku; siedemnastoletniego robotnika Pawła Szafraoskiego, włosy

jasnorude, lewe ucho zniekształcone; trzech albo czterech nieznanych mężczyzn i

dwudziestoośmioletniego ślusarza Włodzimierza Wołodarskiego z Kołomyi, mającego około stu

Page 73: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

sześddziesięciu - nie stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, którego dotyczyła dodatkowa

depesza.

Włamania bandy Wasioskiego były wydarzeniami na dalekim wschodzie monarchii, mnie jednak był

potrzebny lokalny, praski wypadek i musiałem tę bandę przestępców w jakiś sposób powiązad z

Pragą, przynajmniej w tej formie, że praska policja została przed nią ostrzeżona. (Że ostrzeżenie

poszło do wszystkich władz policyjnych Europy, nie musiałem przecież nadmieniad).

Uzyskałem łatwo egzemplarze przemyskich, koszyckich, cieszyoskich i ołomunieckich gazet, w których

pisano o włamaniach do urzędów i przestudiowałem je. W każdym mieście mój tamtejszy kolega zajął

się, rzecz jasna, tylko tamtejszym wydarzeniem. Przemyski reporter jeszcze nie wiedział, że włamanie

do urzędu podatkowego zostało dokonane przez bandę Wasioskiego, dysponował natomiast opisem

dwóch sprawców. Koszycka gazeta przynosiła dokładniejsze dane. Pochodziły one od obywatela,

którego lokatorzy, Polacy, bezpośrednio- po napadzie na Kasę Miejską nagle zniknęli. W Cieszynie

spłoszono bandę w gmachu rządowym, zdołali jednak zbiec zabiwszy strzałami w głowę dwóch

ścigających, a zastraszywszy innych. W dniu włamania do gmachu ołomunieckiego urzędu

skarbowego zauważono szesnastoletniego mniej więcej chłopca w futrzanej czapce, który wyczekiwał

przed gmachem przez kilka godzin.

W sumie list gooczy i sprawozdania prasowe z tych czterech miast stwarzały dośd jasny obraz

podziału ról i taktyki przestępców. Za pierwszym razem przerzucili swą działalnośd z Galicji do kraju

sąsiedniego. Fakt, że nie znali języka krajowego i dlatego musieli zwracad na siebie uwagę, był

prawdopodobnie dla nich mniej ważny aniżeli to, że u siebie byli już zbyt dobrze znani policji. Tę

zasadę rozbudowali następnie: po węgierskim mieście Koszycach wybrali jako teren pracy śląski

Cieszyn, a potem morawski Ołomuniec, aby nie występowad ponownie w kraju, w którym władza i

prasa zajmowały się jeszcze ich ostatnim przestępstwem.

Nigdy nie mieszkali w hotelu; odnajmowali jedno lub dwa prywatne mieszkania na nazwiska Krywow,

Elsnerowicz, Dębnicki i Radowicz, na które posiadali dokumenty. Roboty poprzedzające włamanie

rozpoczynali w sobotnie wieczory, aby niedzielną przerwę w pracy urzędów wykorzystad do właściwej

grabieży.

Mój artykuł wieoczyło zakooczenie, że banda, ruszywszy z Przemyśla, przez Koszyce do Cieszyna i

Ołomuoca, może jako następną stację wybrad tylko Pragę, „Wobec tego, że Wasioski i jego ludzie”,

tak zakooczyłem, „mają predylekcję do pracy w soboty i niedzielę, zechcą z pewnością wykorzystad

spokój wieczoru wigilijnego do przygotowania wielkiej wyprawy i nie cofną się przed rozlewem krwi,

tak że prascy detektywi nie będą tym razem mogli korzystad z wypoczynku świątecznego”.

To prawda, ze wniosek ten był właściwie założeniem mego artykułu. Bez tego założenia nie zadałbym

sobie trudu napisania go; mógłbym wykroid jakieś sprawozdanie o jakimkolwiek wypadku z

jakiejkolwiek zagranicznej gazety. Jedynie dzięki tej konkluzji artykuł otrzymał lokalne piętno, przez

nią uzasadniona została jego szczegółowośd.

Ale tak apodyktyczny stałem się tylko dlatego, że w czasie pisania ogniwa szeregu przestępstw

połączyły się ściśle ze sobą. Logiczne następstwo faktów narzucało się z taką naturalnością, że

ostatecznie byłem przekonany, iż galicyjscy włamywacze są już w Pradze w toku swojej roboty. Po raz

Page 74: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

pierwszy przeżyłem fenomen właściwego oświetlenia sytuacji przez ustalenie pisemne, pierwszy raz

osiągnąłem rozwiązanie problemu przez dedukcję graficzną.

W Wigilię Bożego Narodzenia numer świąteczny we wszystkich drukarniach zakooczony zostaje o

godzinie szóstej wieczorem, a robotnicy i urzędnicy opuszczają zakład, aby spędzid Wilię w gronie

swoich bliskich. Ja jednak, chociaż śmiałem się z siebie, poszedłem w kierunku Malej Strany, dzielnicy

urzędów, w nadziei, że natknę się na grupę mężczyzn mówiących po polsku, lub ujrzę przed Kasą

Miejską młodego człowieka z uszkodzonym uchem, w futrzanej, czapie na rudych włosach, stojącego

na cynku. Rzecz jasna, mimo, że usilnie przeszywałem wzrokiem kłębiący się śnieg, nic podobnego nie

napotkałem. Widziałem tylko ludzi spieszących z podarunkami, ostatnich sprzedawców zabawek oraz

zbieranie nie sprzedanych choinek.

Następnego ranka ukazał się świąteczny numer „Bohemii”. Czytelnicy przeglądali właśnie moje

proroctwa na wczorajszy wieczór, gdy przerwano im okrzykiem „Dodatek Nadzwyczajny!”...

W ową cichą, świętą noc zaszły mianowicie następująco wydarzenia: w pewnym domu w pobliżu

głównego urzędu pocztowego jakaś kucharka zeszła o ósmej wieczorem do piwnicy, aby przynieśd

wina. Na dole usłyszała uderzenia siekierą, które w wieczór wigilijny wydały jej się szczególnie

podejrzane, i zaalarmowała sąsiadów. Gdy ci nadbiegli i chcieli zejśd do piwnicy, przywitały ich strzały.

Przerażeni mieszkaocy domu, wśród nich dwaj ojcowie rodzin przebrani za Mikołajów, wypadli na

ulicę. Ku swemu zdumieniu ujrzeli kilku mężczyzn wybiegających z sąsiedniego domu i pośpieszyli za

nimi. Uciekający strzelali i zranili czterech spośród ścigających.

Przypadkowo szedł ulicą dozorca więzienny Kautsky; zawodowym chwytem zatrzymał jednego z

uciekających za ramię, lecz ten strzelił do niego z rewolweru, wyrwał się i znikł w nowobudującym się

domu narożnym. Drugi przestępca, olbrzym, potknął się i upadł na ziemię. Zanim zdołał wstad,

przechodnie schwycili go za ramiona i nogi i przytrzymali, aż policja nałożyła mu kajdanki. Pozostali

zbiegli.

Na chodniku przed nowowznoszoną budowlą leżał rzężąc dozorca więzienny Kautsky i patrzył na

pochylonych nad nim dwóch starców z brodami ze śniegu, ubranych w płaszcze usiane gwiazdami.

Lekarz stwierdził, że Kautsky'ego nie można już uratowad, po czym zwrócił się ku pozostałym czterem

rannym. Z wszystkich okien wyglądali na ulicę ludzie, a za nimi połyskiwały szklane ozdoby

choinkowe.

W nowobudującym się gmachu, w którym znikł morderca Kautsky'ego, policjanci z psami policyjnymi

przeszukali rusztowania, wyciągi, sterty cegieł i desek. Przeszukano również dom, w którego piwnicy

zaskoczono przestępców. Wybili oni ściany do piwnic obu sąsiednich domów, by mogli w razie

wykrycia uciec w dwie różne strony. Z domu prywatnego, przylegającego do głównej poczty, przebito

przejście do pomieszczenia kasy pocztowej. Włamywacze chcieli w czasie świąt dostad się do kasy, w

której leżało czterysta tysięcy koron w gotówce i znaczki pocztowe wartości około pół miliona koron.

Człowieka, który upadł i którego ujęto, zaprowadzono na posterunek policji. Gdy tam przybyłem,

przemawiano do niego we wszystkich językach, gdyż z kilku niezrozumiałych słów, które rzucili sobie

uciekający, wywnioskowano, że chodzi o obcokrajowców. Ale olbrzym o płaskim czole nie reagował

na żadne z angielskich, włoskich i francuskich słów, obojętnie patrzył w pustkę. Siedział obok

zgaszonej choinki przyciskając plecy do oparcia krzesła, z głową sztywno wzniesioną, nogami

Page 75: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

związanymi i rękami w kajdankach zwartymi na brzuchu, Wyglądał jak atleta demonstrujący

uwalnianie się z pęt w czasie rozpoczynającego się przedstawienia; wpadło mi na myśl słowo

„wędrowny atleta”, którego dziś użyłem w moim artykule.

Stanąwszy za choinką krzyknąłem: - Adamski!

W tej samej chwili usłyszano dźwięk uderzającego o siebie metalu. Policjanci skoczyli ku

resztowanemu i chwycili go za ramiona, wydawało” im się bowiem, że rozerwał kajdanki. Ale on się

jedynie gwałtownie odwrócił.

Cóż więc tak tajemniczo zabrzęczało? Obszukano go gruntownie i odkryto sześd sztab żelaznych, po

metrze każda, które dźwigał przytroczone do pleców, oraz stalowe nożyce. Sztaby można było

połączyd śrubami, tak że ramiona nożyc wynosiły sześd metrów. Raka takiej długości, który wymagał

obsługi wielu ludzi, jeszcze nigdy nie znaleziono u rozpruwaczy kas. Sam Papacosta, twórca

nowoczesnej techniki włamao, używał raka długości dwu i pół metrów.

W czasie oględzin tego zdumiewającego instrumentu zwrócił się do mnie radca rządowy Olitsch z

zapytaniem:

- Co pan zawołał?

- Wymieniłem jego nazwisko.

- Jego nazwisko? Jakie nazwisko? Skąd pan zna jego nazwisko?

- Ten człowiek nazywa się Franciszek Adamski, ma metr dziewięddziesiąt dwa wzrostu, liczy lat

trzydzieści, jest byłym kowalem i wędrownym atletą ze Złoczowa; należy do bandy włamywaczy

Wasioskiego.

Radca rządowy Olitsch zapytał skrępowanego: - Franciszek Adamski? - Olbrzym znów umknął

wzrokiem w pustkę. - Tlupa Wasioski? - olbrzym pozostał niemy.

Podszedłem do niego i wskazałem na jego ramię: - Wanda? Z ospowatej twarzy zwróciły się ku mnie

osłupiałe, grożące mi oczy. Zdjęto mu kajdanki (na ich miejscu zjawiło się co najmniej dwanaście rąk

policyjnych) i odkryto jego ramię: dwa skrzyżowane ciężarki i płonące serce z imieniem „Wanda”.

„Zapowiadane przez nas włamanie do urzędu w noc Bożego Narodzenia - krwawy czyn Wasioskiego

istotnie popełniony” obwieszczał wielkimi literami nagłówek dodatku nadzwyczajnego, wydanego

przez nas w dniu Bożego Narodzenia. Za motto posłużyło zakooczenie mojego wczorajszego artykułu,

a sprawozdanie rozpoczynało się następująco: „Te słowa pisaliśmy wczoraj. Nasza przepowiednia

spełniła się dosłownie. Prascy detektywi nie mogli korzystad z odpoczynku świątecznego. Siedzą

bandę Wasioskiego, która podjęła zapowiedzianą przez nas „wielką wyprawę” w wieczór wigilijny

wraz z przewidzianym przez nas krwawym czynem w Pradze,..”.

Bezskutecznie skontrolowano jeszcze tej nocy urząd meldunkowy w poszukiwaniu nazwisk, które

zaczerpnąłem z galicyjskich, śląskich i morawskich gazet. Wczesnym rankiem zjawił się jednak na

policji właściciel domu, który jeszcze nic nie wiedział o przestępstwie, ale który w sprawozdaniu

„Bohemii” napotkał nazwisko „Elsnerowicz”. Wyjaśnił on, że kilka dni temu w jego domu zamieszkał

Page 76: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

inżynier Elsnerowicz z bradmi. Policjanci pospiesznie pojechali do tego mieszkania. Lokatorzy zniknęli

Przeszukano lokal i przesłuchano dozorcę.

W tym czasie my, dziennikarze, staliśmy w korytarzu, otoczeni przez mieszkaoców domu, którzy, jako

sąsiedzi tak ważnych przestępców, wydawali się sobie niezwykle ważni. Starali się podzielid z nami

swymi obserwacjami; na przykład, że draby zjadały codziennie na śniadanie cały kilogram szynki.

Fryzjer, który miał w tym domu swój zakład, zaczepił nas zdenerwowany, aby oznajmid publiczności,

że jednego z tych drabów golił przedwczoraj; bandyta nie zgodził się na skropienie spirytusem i

przypudrowanie twarzy po goleniu!

Kilogram szynki nie dawał co prawda materiału dla śledztwa, ale można go było włączyd do

sprawozdania, natomiast sprawa rezygnacji z pudru i alkoholu nie mogła byd w żadnym wypadku

pożyteczna.

Jeden z lokatorów, który podkreślał, że jest głównym buchalterem, pragnął ujrzed w druku, iż bandyci

od razu mu się nie podobali. Na potwierdzenie swego orzeczenia może sprowadzid szereg świadków,

na przykład żonę swoją. Pewna matka przedstawiła nam trzynastoletnią córeczkę, która przedwczoraj

spóźniła się na obiad, ponieważ zaprowadziła jednego z tych drabów do urzędu pocztowego na plac

Komensky'ego. Inny lokator wskazał jednemu z nich najbliższy sklep z bielizną, gdzie on...

Główny buchalter przerwał mu zwracając się do nas z zapytaniem, czy swoje spostrzeżenie, że draby

mu się od razu nie podobały, ma zameldowad panom z policji: ma świadków, na przykład swoją żonę,

która przypomina sobie to dokładnie.

Matka trzynastoletniej dziewczynki przekrzyczała go, że jej dziecko przyszło o całą godzinę za późno

na posiłek. Jakże łatwo mógł ją ten drab w tym czasie zamordowad!

- Trzeba powiesid wszystkich obcokrajowców - zaproponowała pewna korpulentna dama - a zaraz

skooczą się przestępstwa na całym świecie. Napiszcie moi panowie w gazecie, żeby po prostu

powywieszano wszystkich obcokrajowców.

Zwróciłem się do tej małej dziewczynki: - Powiedz, czemu nie zaprowadziłaś tego pana do urzędu

pocztowego na ulicy Tyla? Przecież to bliżej.

- Poszliśmy tam najpierw, ale powiedziano mu, że stamtąd nie może telegrafowad. Zaprowadziłam go

więc na pocztę na plac Komensky'ego!

- Zupa zupełnie wystygła - krzyczała matka - spóźnid się o godzinę! Ale jej dałam!

Telegram? To mógł byd ślad. Ale czy przestępcą pozestawia ślad w domu, który zostanie wkrótce

zaalarmowany?

- Czy zaczepił cię w domu? - zapytałem dziecko.

- Nie, na ulicy Prokopa, wychodziłam ze szkoły.

Telegram był śladem. W urzędzie pocztowym przy placu Komeoskiego policja odnalazła telegram

nadany przedwczoraj w południe. Był zaadresowany do właściciela willi w Czerniowcach na

Bukowinie, a nadawca Fritz zapowiadał, że po świętach przybędzie z wizytą wraz z żoną i dzieckiem.

Page 77: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Powiadomiono policję czerniowiecką, która wdarła się drzwiami i oknami do willi i obezwładniła

Wasioskiego i jego ludzi, mimo ich oporu i rewolwerów. Jednym z dwóch zastrzelonych w tej utarczce

był mój WołodarskL Zmarł nie wiedząc, że on to dał pierwszy powód do wsypy, bo był o dziesięd

centymetrów wyższy, aniżeli podano to w jednym z listów gooczych.

I chod epicka była sprawa Wasioskiego, po pewnym czasie na naszym podwórzu ślepy Metody

opiewał ją elegijnie. Tę transpozycję w dziedzinę sentymentalną zawdzięczad należy sentymentalnej

bzdurze, która wtedy z tremolandem biegła przez świat: „W owym czasie jakże cię kochałem, moje

życie! Byłbym całował ślady twoich stóp, byłbym wszystko oddał dla ciebie, ty mnie jednak nigdy nie

kochałaś... Autor pieśni ulicznej wprzęgnął w swoją służbę powodzenie melodii zmieniając jej tekst

Rodzina dzielnego dozorcy więzienia Katsky'ego czekała na swego żywiciela w wieczór wigilijny, nie

przeczuwając, że o tej samej porze walczy on z Wasioskim, największym wrogiem ludzkości. Podczas

gdy dzieci otrzymywały podarki, ojciec umierał na zimnym bruku ulicy Henryka.

Byłoby błędem sądzid, że tak smutny wypadek nie ma prawa do happy endu jak sentymentalny film.

Wprawdzie niebo ukarało rodzinę Kautsky'ego (za co?), ale jest ono jednocześnie pełne miłosierdzia,

więc nieszczęście zamienia się w szczęście. Tegoż dnia brat zamordowanego awansuje na inspektora

straży, tak że może obecnie wspierad owdowiałą szwagierkę i osieroconych bratanków.

Dla mnie sprawa Wasioskiego nie miała szczęśliwego zakooczenia nawet w tak skromnych

rozmiarach. Moja zapowiedź tego przestępstwa dała jedynie wydziałowi bezpieczeostwa powód do

nieufności w stosunku do mnie. Nie wierzono mi, że wielki przypadek i mała kombinacja były

podstawą mojej przepowiedni. Najmniej wiarogodnie brzmiało moje twierdzenie, iż czytałem

Monitora Policyjnego.

- Czy książka telefoniczna należy również do paoskiej lektury? - zapytał mnie sarkastycznie radca

rządowy Olitsch.

Przypuszczał raczej, że mam nadziemskie lub podziemne kontakty, aniżeli że mądrośd moją

czerpałem z urzędowej gazety.

Od tego czasu urzędnicy zachowywali wobec mnie rezerwę. Już nigdy nie pokazano mi nawet

zwykłego uzupełnienia do jakiegokolwiek listu gooczego.

Page 78: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

NIEPRZEWIDZIANE KONSEKWENCJE

Była sobie mała, piegowata urzędniczka z miasteczka Podiebrad, która przybyła na koniec tygodnia

do Pragi, aby raz się zabawid nie kontrolowana przez mieszkaoców Podiebradu.

Taką rozrywkę znalazła w „Hippodromie”, szkole jazdy, która każdego wieczoru zamieniała się w

podrzędny nocny lokal taniego pokroju. Za dwadzieścia halerzy można było zrobid dziesięd okrążeo,

trzy jazdy kosztowały pięddziesiąt halerzy, a do tego przygrywał „kwartet”, składający się z trzech

grajków. Żeoską publicznośd stanowiły przeważnie młode dziewczęta. Siedziały one w męskich

siodłach, szarpały za uzdę i usiłowały cmokaniem i podrygiwaniem pobudzid apatyczne szkapy do

śmiałego galopu; wydawały się sobie amazonkami. Spośród sześciu koni „Bella” miała szczególne

powodzenie. Był to jednooki gniadosz z białą plamą na czole i dwiema na zadzie, który wyglądał jak

obnażony i dawał powód do dowcipów. Wokoło areny siedzieli przy piwie mężczyźni i przyglądali się

rewii dam i ich w górę unoszącym się spódniczkom.

W tym to nocnym lokalu piegowate podiebradzkie dziewczę znalazło łaskę w oczach jednego z moich

przyjaciół, z którym właśnie wstąpiłem do owej szkoły jazdy. Kiedy zmuszony był oddalid się na kilka

godzin, na mnie spadł obowiązek zabawienia małej, aby mu jej inny nie zabrał.

Nie było to bardzo zajmujące, bo po pierwsze: byłem tylko osobą opiekującą się, a nie

zainteresowaną, po wtóre: nie było z nią o czym mówid. Musiałem jednakże z nią rozmawiad, gdyż

inaczej jeździłaby ciągle, a to kosztowało dwadzieścia halerzy za jazdą.

Zauważyła, że mnie nudzi, i starała się rozbudzid moje zainteresowanie. Ale jej wyznanie, że pracuje

na poczcie w Podiebradzie, nie starczyło, aby wywrzed wielkie wrażenie. Użyła więc wyższych atutów:

rozumie również trochę po niemiecku. Z grzeczności przyjąłem wyraz twarzy pełen podziwu i

powątpiewania. Tak jest, potwierdziła i powtórzyła raz jeszcze, że rozumie trochę po niemiecku, a

jakże, bo jest jej to potrzebne. - Do naszego księcia Hohenlohe przychodzą przecież dośd często

depesze w języku niemieckim, a jakże, na przykład przedwczoraj nadeszła dla niego depesza od

cesarza niemieckiego, dziewięddziesiąt cztery słowa.

- Rzeczywiście? - zapytałem. - A cóż tam było w tej depeszy?

- Ja sama ją przyjęłam, a tak - powiedziała częściowo dumna z tego, że w koocu potrafiła mnie jednak

zainteresowad, częściowo zaś, że sama przyjęła cesarski telegram. Uważała to za najważniejszy

szczegół.

- A co tam było w tej depeszy?

- Była w niemieckim języku, a jakże. Nadeszła za pośrednictwem praskiej stacji przekazowej.

Dziewięddziesiąt cztery słowa, nie licząc adresu, cała po niemiecku; nie zrobiłam ani jednego błędu

przy przyjmowaniu, naprawdę. Nawet pan pocztmistrz to powiedział, a on rzadko chwali, bardzo

rzadko. Zna pan pana pocztmistrza Beranka w Podiebradzie? Nie. To ładny zrzęda, stale coś krytykuje.

- A co tam było w tej depeszy?

- Cesarz zwymyślał naszego księcia. Cesarz jest prawdopodobnie takim samym zrzędą jak nasz

pocztmistrz Beranek.

Page 79: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- A za co cesarz zwymyślał waszego księcia?

- Tego nie wiem. On prawdopodobnie sam tego nie wie. Pan pocztmistrz Beranek również klnie

czasami cały ranek i sam nie wie dlaczego. Proszę bardzo, teraz chciałabym znów pojeździd.

Zezwoliłem jej na trzy jazdy. Używszy protekcji stajennego sprawiłem jej nawet taką przyjemnośd, że

mogła dosiąśd kawowobrunatnej, jednookiej, obnażonej na zadzie Belli. Również dla siebie wziąłem

trzy bilety. Może będę mógł, cwałując jak giermek u jej boku, dowiedzied się jednak czegoś o

telegramie. Stoimy w maneżu, by dosiąśd naszych rumaków.

- Jak był podpisany telegram? - pytam.

Prawą nogę wsadziła w strzemię. Jest to moment szczególnie oczekiwany przez publicznośd. W tym

wypadku ukazują się wszem i wobec jasnoczerwone barchanowe majtki z białymi falbankami. Bella

jakby z uprzejmości dla widzów drży nieco, a amazonka musi na lewej nodze skakad za nią, podczas

gdy prawą wisi wysoko w powietrzu.

Mnie nie powinno to jednak odwieśd od głównego celu, więc powtarzam pytanie, jak depesza była

podpisana. W czasie gdy unosi pozostałą połowę różowo czerwonych majtek z białymi falbankami,

aby ulokowad się w męskim siodle, odpowiada: „Wilhelm przecinek Imperator”.

Jej odpowiedź niweczy moje podejrzenie, że historia o cesarskim telegramie jest zmyślona po to, aby

mi zaimponowad.,.. Wątpliwe, aby słyszała kiedykolwiek ten tytuł, zanim znalazła go w tekście

telegramu, nie mogła też wiedzied, że między słowami Wilhelm a imperator powinien byd przecinek.

„Kwartet” złożony z trzech muzykantów gra, jak zwykle, piosenkę „Piccolo” z operetki „Czar Walca”.

Naśladując dżokeja wbijam pięty w boki mojego apoplektycznego rumaka, aby wziął to samo tempo,

co pełna temperamentu Bella. Nie udaje się. Dlatego przechodzę do taktyki zastosowanej przez

żółwia względem zająca. Zatrzymuję konia. Po każdej rundzie Bella musi mnie minąd, mogę obok niej

zrobid kilka kroków i wypytywad jej panią o telegram. Zapamiętała tylko, że były w nim słowa

„nieprzewidziane konsekwencje”, a jakże, żadna urzędniczka nie umiałaby tego przyjąd tak

bezbłędnie jak ona, to nie są łatwe słowa, nieprawdaż?

Bez wątpienia, „nieprzewidziane konsekwencje”, wymykające się z ust cesarza, to nie byle jakie

słowa.

„Piccolo, piccolo, dzyo, dzyo, dzyo” odwala orkiestra, „cala mądrośd leży w tym” i kawowobrunatna,

jednooka Bella, znaczona z przodu i z tyłu, szybko przemknęła.

- A czego telegram dotyczył? - pytam, gdy siedzimy znów obok siebie przy stole. Tego ona nie wie

dokładnie. Gdy przedłożyła go panu pocztmistrzowi, potrząsnął głową i mruknął;- Bóg wie, co. to za

historia! Nasz książę pewnie pożyczył cesarzowi pieniądze i chce je mied obecnie z powrotem. I

dlatego cesarz złości się. Nie trzeba nikomu pożyczad pieniędzy.

Każde słowo telegramu było dla mnie ważne, a zamiast tego dziewczyna powtarza, że telegram

zawierał dziewięddziesiąt cztery słowa, z którymi nic począd nie mogę. Również nic nie da się zrobid z

hipotezą pana pocztmistrza Beranka, że chodzi o pożyczone pieniądze.

Page 80: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Gdzie można dowiedzied się więcej o tej sprawie? Znałem jednego człowieka, który mógłby mi tę

depeszę dostarczyd; wiceprezes praskiej dyrekcji poczty. Miał ambicję zostania ministrem albo

fachowym ministrem poczty o najściślejszej narodowej bez partyjności, albo niemieckim ministrem

najenergiczniej strzegącym interesów niemieckich wobec wszystkich innych narodów.

W tym celu wygłaszał z jednej strony fachowe odczyty o reformie poczty, z drugiej zaś gwałtowne

mowy podburzające przeciwko faworyzowaniu w służbie pocztowej czeskich urzędników i za każdym

razem przynosił naszemu redaktorowi naczelnemu pełny tekst tych przemówieo z następującymi

uwagami ujętymi w nawias; „żywe oklaski” albo „potwierdzenie” lub tym podobne. Płaszczył się

przed naszym redaktorem naczelnym, ponieważ ten, jako członek Niemieckiej Rady Narodowej

posiadał wpływy polityczne. Z innymi redaktorami wiceprezes nigdy nie rozmawiał, odpowiadał

zaledwie na ich ukłony.

Opowiedziałem naszemu redaktorowi naczelnemu o tej depeszy. Śmiał się pobłażliwie z mojej

gorliwości. Gładząc bokobrody o barwie drzewa, sięgające aż do piersi, zapytał mnie, czy poważnie

wierzę, by cesarz mówił o sprawach paostwowych w otwartej depeszy. - Albo coś jest przeznaczone

dla opinii publicznej, wówczas mówi się o tym publicznie, albo coś nie jest dla niej przeznaczone,

wówczas nie telegrafuje się o tym otwarcie.

- Ale gdy cesarz telegrafuje o „nieprzewidzianych konsekwencjach”, to musi byd przecież ważne -

wtrąciłem.

- Pewnie, że to ważne - powiedział - sprawa rodzinna lub majątkowa, która nikogo nie obchodzi.

Na to umilkłem zawstydzony.

- Jedno musi pan sobie na całe życie zapamiętad, młody przyjacielu, wielkiej polityki nie robi się tak,

jak to sobie mały Moryc wyobraża.

Naczelny redaktor powiedział to z naciskiem, a ja zapamiętałem sobie jego sentencję, jednak z małą

zmianą, uczynioną już w kilka godzin później - wyrzuciłem słówko „nie” z tej maksymy. W tych kilku

godzinach dowiedziałem się bowiem, że telegram nie odnosił się ani do sprawy rodzinnej, ani

majątkowej, tylko do wielkiej, tak, największej polityki.

Jednak wydarłem redaktorowi naczelnemu zezwolenie zwrócenia się w jego imieniu do wiceprezesa

poczty w sprawie depeszy.

- Jedynie po to, aby się pan przekonał, jak dziecinny pan jest w sprawach polityki - powiedział - ale

niech pan nie zapomni powiedzied wiceprezesowi, że ja nie wierzę w polityczne znaczenie telegramu.

Nie chciałbym również wydawad się dzieckiem w polityce.

Zapomniałem wprawdzie o tym poleceniu, ale zastąpiłem je innym: „naczelny redaktor przywiązuje

jak największą wagę do tego telegramu, a pan wiceprezes zasłuży sobie na jego szczególną

wdzięcznośd, jeśli itd. itd.”

Przede wszystkim wybadał mnie wiceprezes poczty, czy poza redaktorem naczelnym ktoś jeszcze wie

o mojej wizycie u niego i czy ktoś mnie widział w gmachu. Dopiero później, gdy się co do tego

upewnił, umówił się ze mną na godzinę drugą u siebie w mieszkaniu: „Cesarz Wilhelm zwrócił się

Page 81: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

telegraficznie do księcia Hohenlohe w Podiebradzie z protestem przeciwko publikacji ogłoszonej bez

jego zezwolenia w dziennikach i określił ją jako gruby nietakt”.

Z telegramu nie wynikało, gdzie popełniono ten gruby nietakt, ponieważ jednak publikacje normalnie

ukazują się w prasie, wiceprezes poczty, jak się to wkrótce wyjaśniło, dodał słowa „w dziennikach”.

Nie chodziło bynajmniej o artykuł dziennikarski, lecz o publikację akt, zapowiedzianą na rynku

wydawniczym, polityczną spuściznę zmarłego kanclerza Rzeszy, Chlodwiga zu Hohenlohe -

Schillingsfürst. Dokumenty zostały przygotowane do druku, przez młodszego syna kanclerza, księcia

Aleksandra Hohenlohe, wespół z historykiem strasburgskim, Fryderykiem Curtiusem. To była właśnie

ta publikacja, która wywołała gniew Wilhelma II i spowodowała tak gwałtowną skargę u szefa rodu

Hohenlohe.

Ja jednak wiedziałem więcej. Wiedziałem, że telegram mówił również o „nieprzewidzianych

konsekwencjach” i powiązałem je z wiadomością, która ukazała się w naszym wieczornym wydaniu z

8 października 1906 roku.

Co to mogły byd za konsekwencje, które cesarz określał jako nieprzewidziane? Nazajutrz po owym

dniu, w którym piegowata dziewczyna z Podiebradu krzyknęła mi te dwa trudne słowa z wysokości

grzbietu Belli, próbowały znaleźd odpowiedź na to pytanie rządy i gazety Londynu, Petersburga i

Paryża.

Pierwotne wydawnictwo Deutsche Verlags - Anstalt w Stuttgarcie przewidziało dla pamiętników

Hohenlohe nakład w wysokości tysiąca egzemplarzy. Na skutek naszych wiadomości nadeszły

zamówienia z całego świata. Amerykaoski koncern księgarski telegrafował o dwa tysiące

egzemplarzy. Trzy drukarnie pracowały, aby zaspokoid niebywały popyt na tę książkę, całe rozdziały

telegrafowano prasie zagranicznej. Świat dowiedział się czarno na białym, jakie niebezpieczeostwo

dla pokoju ogólnego przedstawia sobą cesarz Wilhelm, jak szybko i bez reszty zamierza zlikwidowad

osiągnięte przez Bismarcka zbliżenie z carską Rosją. Wojna wydawała się nieunikniona.

We francuskim parlamencie deputowany Clemenceau żądał natychmiastowego podwyższenia

budżetu armii .okrzykiem: „Contrę les unabsehbare Konsequenzen!” House of Commons żądała

utworzenia trójprzymierza przeciwko trójprzymierzu, gdyż nadeszła godzina, by wreszcie

urzeczywistnid długo omawiane porozumienie Triple-AIliance. Rząd carski powierzył angielskiej firmie

Armstrong dostawę płyt pancernych dla czterech nowoczesnych okrętów wojennych. Na posiedzeniu

Dumy deputowani potrząsali angielską flagą i trójbarwną flagą francuską: „Da zdrastwujet Antant

Kordial - niech żyje Entente Cordiale!”

Spotkałem mego przyjaciela, dla którego pełniłem w „Hippodromie” rolę zastępcy. Przeprosił mnie z

powodu narzucenia mi tej małej. - Musiałeś się pewnie mocno nudzid. Nie wiedziałem, że to taka

głupia gęś!

Głupia gęś? Ministerstwa spraw zagranicznych wielkich mocarstw zaopiniowały inaczej. Downing

Street uważał ją za dyplomatę o pacyfistycznym zabarwieniu. Quai d'Orsay zaliczało ją do tych sfer

pruskiej arystokracji urzędniczej, które pozostawały wierne polityce Bismarcka. Bardziej zbliżył się do

prawdy wiedeoski Ballhausplatz podejrzewając w tym niedyskrecję czeskich kół urzędniczych. Ale gdy

„Fremdenblatt”, organ austriackiego ministerstwa spraw zagranicznych, zażądał czystki wśród

urzędów czeskich, to z pewnością nie mógł mied na myśli poczty w Podiebradzie, a gdy żądał odkrycia

Page 82: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

tej sprawy ze wszystkimi dessous, nie przeczuwał, że przy tym można było odkryd jedynie

jasnoczerwone barchanowe majtki z białymi falbankami.

Międzynarodowe napięcie musiało ulec odprężeniu. Dlatego rząd Rzeszy niemieckiej oświadczył w

„Norddeutsche Allgemeine Zeitung”, że telegram Jego Cesarskiej Mości, skierowany do księcia Filipa

zu Hohenlohe - Schillingsfürst, jest telegramem czysto prywatnym. Tylko nieuprawnione ogłoszenie i

tendencyjne odtworzenie go przez „Bohemie” naprowadziło zagranicę na fałszywe wnioski. Aby

położyd kres wszelkim domysłom, podaje się niniejszym pełne brzmienie tekstu: „Czytam właśnie ze

zdumieniem i oburzeniem publikację najintymniejszych, prywatnych rozmów pomiędzy twoim ojcem

a mną, dotyczących odejścia księcia Bismarcka. Jakże to mogło się stad, że tego rodzaju materiał

został podany do wiadomości publicznej bez uzyskania mojego uprzedniego zezwolenia? Muszę

określid to postępowanie jako w najwyższym stopniu nietaktowne, niedyskretne i niewczesne, jest

bowiem niesłychane, żeby wydarzenia dotyczące obecnie panującego monarchy zostały ogłoszone

bez jego zgody”,

- Czy pan widział oficjalny tekst? - zapytał mnie ostro redaktor naczelny.

- Nie - odpowiedziałem, bo redaktor polityczny oddał właśnie urzędowe wyjaśnienie do składu nie

mówiąc mi nic o tym. Co też to mogło obchodzid miejscowego reportera?

- Nic w nim nie ma o paoskich „nieprzewidzianych konsekwencjach”, które podniecają cały świat -

szalał redaktor naczelny. - Ładnie teraz wyglądamy!

Przyniosłem sobie ze składu urzędowy tekst Żaden dziennikarz i żaden czytelnik nie zauważyłby w

tekście nic uderzającego, nikt nie mógłby powątpiewad w prawdziwośd jego brzmienia.

Mnie musiało jednak coś uderzyd, jakaś wątpliwośd, bo... ...bo jakkolwiek głupio brzmiała uwaga pana

pocztmistrza Beranka z Podiebradu, że chodzi o pożyczone pieniądze, to przecież nie uczyniłby jej,

gdyby depesza zawierała zwrot „dotyczących odejścia księcia Bismarcka”.

Kiedy podiebradzka panna powtórzyła mi gadaninę swego pocztmistrza, wydawało mi się to zupełnie

nieważna. A teraz odkryłem dzięki temu wstawkę w sprostowaniu rządu niemieckiego. Czemu więc

druga wiadomośd o ilości wyrazów, która wydawała się bez znaczenia, nie miałaby okazad się również

ważna? Liczyłem, porównywałem i napisałem: „Tekst przeznaczony do wiadomości publicznej

zawiera łącznie ze świeżo dodanym, ograniczającym zwrotem „dotyczących odejścia księcia

Bismarcka” tylko osiemdziesiąt dwa słowa i znaki przystankowe. Natomiast tamta depesza, o której

donieśliśmy, składała się z dziewięddziesięciu czterech słów i znaków przystankowych, wyłączając

adres, ale włączając decydującą, a obecnie wyeliminowaną uwagę o „nieprzewidzianych

konsekwencjach” i - tu zajaśniały w moim rękopisie różowoczerwone majtki z białymi falbankami -

podpis „Wilhelm przecinek Imperator”.

Moje wyjaśnienie wywołało nowe wybuchy wściekłości. „Wykryte fałszerstwo” brzmiało ze

wszystkich gazet. „Official Forgery” - „Falsification commise par le gouvernement du Kaiser”.

Niemiecka prasa rządowa odpowiedziała atakami przeciwko zagranicznym podżegaczom wojennym.

W artykule wstępnym gazety „Norddeutsche Allgemeine” czytaliśmy: „Tajemnicza postad pod

Wełtawą pod płaszczykiem różowoczerwonej tendencji zwróconej przeciwko wojnie wznieca sama

Page 83: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

wojnę, wojnę innych. Bella gerant alii. Zamaskowana wyrusza w pole przeciwko Niemcom, ale przez

otwór w przyłbicy poznad oko wroga paostwa”.

Czytając to świsnąłem przez zęby. Czyżby dwór cesarski i rząd Rzeszy znały dessous mojej

wiadomości? Bo czemuż to jako barwę tendencji wybrali kolor majteczek, które moja informatorka

ukazała w „Hippodromie”? Czemu użyli zamiast niemieckiego słowa „Krieg” łacioskie „Bella”, Imię

konika z „Hippodromu”?

Lecz ta terminologia wydawała się tylko przypadkowa.

Parlamenty i artykuły wstępne musiały dalej roztrząsad, kto był sprawcą tej publikacji i jakie mogły

byd jego zamiary. Ciągle jeszcze zgadywali, gdy już nowa, wesoła sensacja zainteresowała świat.

Berlioski szewc nazwiskiem Voigt, w mundurze kapitana, zatrzymał na ulicy oddział wojska,

zaprowadził go na przedmieście Koepenick, gdzie kazał burmistrzowi wydad sobie zawartośd kasy

miejskiej, po czym znikł z pieniędzmi.

Cesarz depeszuje,

szewc komenderuje,

a całe Niemcy maszerują.

śpiewa na naszym podwórzu ślepy Metody, który zwykle śpiewał tylko o praskich, lokalnych

wydarzeniach. Ta pieśo rozbrzmiewa wszędzie, we wszystkich językach.

Niemiecka policja, zdopingowana śmiechem zagranicy, rozwinęła prawdziwie wojenną strategię, by

ująd kapitana z Koepenick, przy czym jednak nie zaprzestano poszukiwao tego, który opublikował

cesarską depeszę. Na życzenie niemieckiego konsulatu policja praska przeprowadziła rewizję w naszej

redakcj.i Kilka moich manuskryptów skonfiskowano i leżą jeszcze zapewne w archiwum domowym

Hohenzollernów w Poczdamie wraz z protokołem, według którego odpowiedzialny redaktor i ja

odmówiliśmy, z powołaniem się na tajemnicę redakcyjną, wszelkich wyjaśnieo o źródle informacji.

Wśród tych, którzy chcieli wykryd, kto nam podał treśd cesarskiej depeszy, znajdował się

wiceprezydent poczty, ten sam, który nam podał jej treśd. Był przekonany, że mieliśmy ją już w

rękach, gdyśmy jej od niego zażądali. Bo skądżebyśmy mogli wiedzied o „nieprzewidzianych

konsekwencjach”, skąd o podpisie „Wilhelm przecinek Imperator”, skąd o ilości słów i że zwrot o

Bismarcku nie był zawarty w oryginale? Obawiał się, że urządzono mu zasadzką, by zmylid ślad

prawdziwego informatora.

Ale nie to miało położyd kres jego karierze. Dzięki wpływom naszego naczelnego redaktora został

wysunięty jako kandydat przy wyborach do rady paostwa. Gdy jednak partia przeciwna ujawniła, że

należy on do stowarzyszenia „Mormonów”, którego członkowie zamieniają się w nocy swoimi

żonami, zrzekł się kandydatury i przeszedł w stan spoczynku. Nie widziałem go więcej. Nie widziałem

też więcej piegowatej podiebradzkiej urzędniczki pocztowej z jej jasnoczerwonymi majteczkami

barchanowymi z białymi falbankami.

Widziałem jednak ponownie Bellę, kawowobrunatnego, jednookiego, z przodu i z tyłu jasnego konia z

„Hippodromu”. Nastąpiły te nieprzewidziane konsekwencje - toczyła się wojna światowa. Gdy ją

poznałem, pasła się właśnie w pobliżu dowództwa naszej kompanii.

Page 84: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Bella! - zawołałem. Jednym ruchem odwróciła łeb i spojrzała na mnie swym jednym dużym okiem i

drugim - pustą jamą. Czyżby oczekiwała, że pojadę na niej znowu jak wówczas, gdy dźwigała na swym

grzbiecie bardziej radosny ciężar niż naboje, a muzyka przygrywała do czegoś innego niż do cwału w

śmierd?

Ach, Bello! Minęły szczęśliwe noce, nic nie mogę dla ciebie uczynid, mogę d tylko zagwizdad starą

piosenkę.

Gwizdnąłem i Bella ruszyła kłusem, biegła w kółko do taktu „Piccolo, piccolo, dzyo, dzyo, dzyo”,

biegała w kółko, jak to czyniła wtedy w „Hippodromie”.

Page 85: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

MATKA MORDERCY

O piątej po południu znaleziono panią Bergmann w jej mieszkaniu zamordowaną i ograbioną.

Podejrzenie padło od razu na kochanka służącej (dozorczyni widziała go o trzeciej opuszczającego

dom), a o szóstej wieczorem zarówno dziewczyna, jak i Franek Polaoski zostali aresztowani i

odstawieni do wydziału bezpieczeostwa.

Zamiast czekad tam na zakooczenie przesłuchania, które w wypadku morderstwa rabunkowego

zwykło trwad wiele godzin, pospieszyłem do mieszkania aresztowanego. Urzędnicy policji już tam

byli, przeszukali szafę Franka Polaoskiego i starali się przesłuchad jego matkę. Ale ta na wiadomośd o

wypadku straciła przytomnośd, tak że urzędnicy zadowolili się tym, iż kazali jej się zjawid następnego

dnia na policji.

Gdy zapukałem do drzwi mieszkania, nikt mi nie odpowiedział. Polaoska, która siedziała sama w

pokoju, nie zwróciła uwagi na moje wejście i przywitanie. Jej oczy były smutne, jednakże nie płakała.

Czemu miałaby płakad? Jeszcze nic nie pojmowała. Stało się straszliwe nieszczęście, jej jedyny syn...

Czegoś takiego nie pojmuje się od razu. Zapytałem ją o coś, nie otrzymałem jednak żadnej

odpowiedzi. - Przepraszam panią, pani Polaoska, jestem z gazety. Wtedy rozluźnia się skurcz,

rozluźnia się w jednym okrzyku. Pojmuje jawnośd swojej haoby. - Z gazety! – powtarza przerażona i

wyrzuca słowa, obrachunek swego życia, który kooczy się prośbą.

- O tym napiszą w gazecie! Na miłośd boską, moje uczciwe nazwisko! Mój nieboszczyk mąż -

osiemnaście lat już nie żyje, mój nieboszczyk mąż w ciągu całego swego życia nie miał do czynienia z

policją! A ja, mój Boże, ja i policja! Jestem biedną praczką, od dwudziestu pięciu lat piorę dla obcych

paostwa i nie brakowało jeszcze ani jednej pieluchy, nie zamieniłam nigdy pary pooczoch i zważam

zawsze na to, aby mankiety się nie postrzępiły, i naraz mam znaleźd się w gazecie, wszyscy ludzie to

przeczytają! Niech pan tego nie da do gazety, młody panie!

Przeklinałem pomysł odwiedzenia tej starej kobiety, która nic nie ma wspólnego z morderstwem, nic

o świecie nie wie, i w koocu jeszcze postradała rozum i błaga mnie: - Niech pan tego nie da do gazety,

młody panie, na miłośd boską, niech pan mnie i mojemu zmarłemu mężowi nie robi tego wstydu,

proszę pana, nie do gazety!

Próbuję jej wytłumaczyd, że to nie leży w mojej mocy; tego rodzaju sprawy nie dadzą się przemilczed.

O morderstwie rabunkowym musi się przecież napisad.

Słowa „mord rabunkowy zwalają kobietę z nóg. Widzi bezsensownośd swojej prośby i zamglonym

wzrokiem spogląda na nowo w kąt izby. Mówi teraz do samej siebie nie poruszając wargami: - Mord

rabunkowy, o tym jeszcze wcale nie myślałam. To się nazywa mord rabunkowy, a mój Franek jest

mordercą. Franek Polaoski będzie opisany w gazecie; syn Anny Polaoskiej, praczki, ulica Mostowa 4,

jest okrutnym mordercą. A ja jestem matką okrutnego mordercy, niczym więcej. Przez całe swoje

życie byłam pracowita i uczciwa i nikt nie mógł o mnie nic złego powiedzied, a teraz cała ulica będzie

mnie wytykała palcami

Chciałem nieszczęśliwą w jakikolwiek sposób pocieszyd, moje niezdarne słowa dopełniły miary. - Nikt

nie przypisze pani winy, pani Polaoska, wszyscy wiedza, że pani jest zacną kobietą - rzekłem, ale ona

tego nie słucha.

Page 86: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Mord rabunkowy - powtarza bezdźwięcznie - morderca.

Może odwrócą jej uwagę bezpośrednie pytania. - Od jak dawna syn pani zna służącą pani Bergmann?

Jak długo syn pani jest bez pracy?

- Mord rabunkowy. Morderca! Franek Polaoski, syn pani...

Nic z tego. Zegnam ją mówiąc, że nie chciałem się jej uprzykrzyd, sądziłem tylko, że może potrafi

pomóc swemu synowi, podając jakieś dane.

Wówczas znów krzyczy: - Pomóc! Nie chcę mu pomóc! On jest mordercą, zabił panią Bergmann, aby

jej zabrad kosztowności. Wie pan, jak to nazywają, panie? To się nazywa mord rabunkowy i to

znajdzie się w gazecie. .Nikt mu nie może tu pomóc Chciałabym mu pomóc, mojemu Frankowi. On

jest przecież moim synem, moim jedynym synem - ale jakże ja mu mogę pomóc? Jestem tylko biedną

praczką. Pójdę do adwokata, znajdę już pieniądze na to. Przecież pan powiedział, że mogę mojemu

Frankowi pomóc Ale jak? Niech pan to powie, młody panie, proszę niech pan mi to powie!

Wyjaśniałem jej, że na wszystko mogą znaleźd się okoliczności łagodzące: wielka nędza, na przykład,

tłumaczy wiele albo może Franek jest niezupełnie zdrów, miewa chorobowe napady lub coś

podobnego. Również dziedzicznośd ma znaczenie dla sądu, na przykład jeśli po ojcu lub po matce ma

porywcze usposobienie.

- Dziedzicznośd to się nazywa, gdy się ma coś po matce?

Co ja tu znów nawarzyłem. Rzuciłem podejrzenie na jej męża, naruszyłem jej dobre imię, jedyną

własnośd tej nieszczęśliwej. - Proszę mnie źle nie rozumied, pani Polaoska, ja wiem, że pani jest zacną

kobietą.

- Dziedzicznośd to się nazywa, gdy się ma coś po matce? To jest dziedzicznośd. Franek ma to po mnie.

- Pani Polaoska, Ja naprawdę nie chciałem pani obrazid, ja tylko sądziłem...

- On nie jest winien, mój biedny Franek, po mnie to odziedziczył, po mnie.

Ach tak, teraz matka chce wziąd wszystko na siebie, jeśli możliwe, przedstawi siebie jako Borgię,

ponieważ sądzi, że tym pomoże swemu synowi.

- Tak, tak, zupełnie słusznie, chcę mu pomóc. Pan mnie zupełnie dobrze zrozumiał, ale pan mi nie

wierzy, że to było we mnie przez całe życie, to morderstwo. Jeszcze nie powiedziałam tego nikomu,

nawet przy spowiedzi nie mówiłam tego, chod często chodzę do spowiedzi, ale panu to opowiem,

żeby o tym napisali w gazetach. Niech tylko policjanci przyjdą po mnie. Niech pokazują mnie palcami,

to mi obojętne. Dośd długo maskowałam się, teraz gwiżdżę na wszystko. Chcę pomóc mojemu

synowi. Dlaczego ma cierpied z mojego powodu? To jest dziedzicznośd, nic więcej - ja panu powiem

prawdę, ja jestem morderczynią.

Chciałbym byd jak najdalej stąd. Teraz zacznie wygrzebywad swoje mizerne grzechy. Starczy tego

najwyżej do notatki: matka potwora, zacna praczka, oskarża siebie o małe wykroczenia, aby

poczytano synowi obciążenie dziedziczne jako okolicznośd łagodzącą.

- Tak, ja jestem morderczynią, ja. Mój syn miał tylko więcej sił niż ja i on tego dokonał.

Page 87: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- No tak, niejedno człowiekowi przechodzi przez głowę.

- Nie, nie, to mi nie tylko przez głowę przeszło. Niech pan patrzy...

Pani Polaoska zerwała chustkę z głowy, włosy opadają w nieładzie na czoło i skronie. Spieszy do stołu.

Jest teraz młodą kobietą, gdy gwałtownie wysuwa szufladę i. wyjmuje nóż kuchenny.

- Widzi pan ten nóż.. Chciałam nim jednego zakłud. Już prawie trzydzieści lat minęło, wtedy byłam

pokojówką u radcy finansowego Martina na ul. Mariackiej, byłam zupełnie młodą dziewczyną.

Przybyłam właśnie ze wsi.

- Kogo pani chciała wtedy zakłud?

- Kogo chciałam zakłud? Pierwszego człowieka w życiu, który był dla mnie dobry. Przedtem nikt nie

był dla mnie dobry. Było nas ośmioro w domu rodziców i nigdy nie dawano nam dobrego słowa. A

wtedy przychodzi ktoś i mówi do mnie: „Panienka jest ładna”, głaszcze mnie, całuje i uwodzi.

- A potem nie żeni się z panią. Stara piosenka.

- Ach, o tym nigdy nie myślałam. On był bratem mojej pani. Od jego pochlebstw zmiękłam jak w

mydlinach. Gdy bielizna leży w mydlinach, można z nią zrobid wszystko, co się chce, trzeba ją tylko

ująd w ręce i wszystko schodzi - naturalnie, gdy schwyci się za mocno, znika także barwa i ścierają się

włókna.

Zupełnie dobrze powiedziane, myślę sobie; wyjmuję z kieszeni notatnik i piszę: „Porównanie praczki”

albo „Filozofia nad balią”; to można dad jako tytuł dwuszpaltowy.

- Przyszłam do niego do mieszkania i przez kilka tygodni byłam szczęśliwa. Później Jednak już nie

chciał, bym do niego przychodziła.

- Czy dlatego chciała go pani zabid?

- O nie, byłam taką gąską, przyjmowałam wszystko tak, jak szło, i sądziłam, że tak musi byd. Ale

potem nastąpiło coś, o czym wiedziałam, że nie powinno tak byd, że tak nie jest w porządku.

Powiedział mi, abym włożyła niebieską bluzkę, którą mi podarował, i przyszła w niej wieczorem do

niego, bo urządza małą zabawę. Poprosiłam o wychodne i poszłam tam. Byli tam jeszcze dwaj jego

przyjaciele, między którymi mnie posadził, i jedna dama, która siedziała obok niego „Dama” - od razu

wiedziałam, co to za dama! Pasowała do niego!

- Mogę sobie wyobrazid - przytaknąłem.

- Jedliśmy kanapki i piliśmy wino, potem przydmili światło. Paliła się tylko stojąca lampa z czerwonym

abażurem. Jego dwaj koleżkowie stali się natarczywi, nakłaniali mnie, abym więcej piła, a on mi

powiedział, abym nie stroiła fochów, nie jesteśmy tu na wiejskiej zabawie. Byłam tak niepewna,

proszę pana, gąska wiejska, nie wiedziałam dobrze, co mam robid, a jego również złościd nie chciałam

- i pozwoliłam wtedy na wiele. Nagle jeden z nich mówi: - „Niech się panie rozbiorą”. Tamta od razu

miała na to ochotę, ale ja nie chciałam o tym słyszed. Wtedy wziął mnie na bok i urządził mi

awanturę, że musi się z mego powodu wstydzid, przecież nigdy nie byłam taka niedotykalska - jeśli

chcę robid historie, to między nami skooczone - ale czy jednak nie wolę pozostad jego milutką

Aneczką? Chciałam koniecznie odejśd.

Page 88: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Odeszła pani?

- Zamknął drzwi na klucz i wtedy wlewałam w siebie wódkę i wino, by dodad sobie odwagi, a te świnie

rozebrały mnie. Tamta sama to zrobiła, raz - dwa ściągnęła spódnicę i bluzkę, no tak, ta chciała się

pokazad, bo nosiła batystową bieliznę z koronkami, a ja wstydziłam się moich długich barchanowych

majtek, ale te lubieżne chłopy nie dały spokoju, zanim nie obnażyły mnie do pooczoch - tych jednak

nie pozwoliłabym sobie ściągnąd za nic w świecie. I teraz ładniej przecież wyglądałam od tamtej.

Przed kilkoma minutami byłem w izbie pełnej zapachu mydła, ze starą płaczącą praczką, balią i płytą

kuchenną, a na ścianie wisiały dwa święte obrazy. Wszystko to teraz znikło. Wokół mnie jest

czerwone przytłumione światło kawalerskiego pokoju, a przede mną młoda dziewczyna, którą

zmuszają do rozebrania się.

Czemu stara wróciła do swej młodości? Czemu wywleka minione grzechy? Czy rozpacz przywiodła jej

na myśl, że na nic się zdało uchodzid za uczciwą kobietę, że stała się mimo wszystko matką mordercy?

Czemu chwali się pięknym niegdyś ciałem? Czy upaja się tym wspomnieniem? Dlaczego opowiada?

- A wtedy zgasili zupełnie światło. Rankiem moi dwaj nowi kochankowie odwieźli mnie do domu

dorożką. Wymiotowałam i nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. W kuchni mogłam ledwo ustad,

miałam gorączkę, a moja pani docinała mi: „Pewnie! Zabawiad się! Same przyjemności i rozkosze,

potem oczywiście nie można pracowad!” Pierwszego mam spakowad moje rzeczy i pójśd.

Nienawidziłam jej za każde słowo, które mówiła. Zarzucała ml „same przyjemności, same rozkosze” -

jeszcze czułam wymioty w ustach i miałam łzy w oczach, gdy wspominałam te „przyjemności”. A moja

pani strofuje mnie zupełnie jak jej brat wczoraj w nocy, gdy nie chciałam brad udziału w jego

rozkoszach i przyjemnościach, I wtedy we mnie coś wezbrało. Nie wiem, czy to był szatan, nie

mogłam się przeciwko temu bronid. Wieczorem, gdy brat pani przyszedł na kolację, byłam już

zupełnie zwariowana. Wzięłam nóż kuchenny, ten oto nóż kuchenny, podbiegłam do niego i

uderzyłam go.

Teraz wygląda rzeczywiście jak Lucrezia Borgia. Strach mnie ogarnia, gdy macha tym nożem. Patrząc

na nią rozumie się syna, który morduje. Na pewno była morderczynią, wtedy gdy miała tyle lat, ile ma

jej syn obecnie. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z dziedzicznym obciążeniem.

- Chciałam trafid go w serce - ale może się wykręcił, albo może ostrze ześlizgnęło się po portfelu, tego

nie wiem. Mój nóż przebił mu ramię, że krew tylko tak tryskała.

- Czy wezwano policję?

- Ależ skąd! Cała rodzina rzuciła się na mnie, wszyscy mnie trzymali, upadłam zemdlona i musieli mnie

zanieśd na łóżko. Następnego dnia spakowałam swoje manatki do drewnianego kufra i poszłam,

mimo że byłam chora. Nóż kuchenny zabrałam na pamiątkę. Zostawiłam mojemu kochankowi tę

niebieską bluzkę, którą mi podarował.

Historia miłosna, jakich wiele, ani policja, ani sąd nie zajęły się tym, gazety o tym nie wzmiankują. Ta

kobieta obnażyła swe najskrytsze uczucia, przyznała się do swego życiowego kłamstwa, a przecież

tym pomóc synowi nie może.

- Tak, niech pan to wszystko napisze, panie, niech pan z całym spokojem da to do gazety. Polaoska

nie jest wcale przyzwoitą kobietą, to musi pan dodad - dyktowała wskazującym palcem - jest okrutną

Page 89: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

morderczynią, nie miała tylko siły, aby dokonad morderstwa; ale jej syn miał tę siłę. Franek Polaoski

jest zupełnie niewinny, musi pan napisad; on jest tylko jej ofiarą, wszystko odziedziczył po niej, po tej

Annie Polaoskiej i po jej morderstwach - niechże pan tak napisze?

- Morderstwach? Czy pani po raz drugi zrobiła coś takiego?

- Zrobiłam! Mój syn zamordował i jest niewinny, a ja jestem winna, winna morderstw, na których

dokonanie nie miałam ani siły, ani czasu. Tam w balii, tam leży pogrzebana moja siła i mój czas. -

Uderzyła o balię. - To moja kołyska i moje łóżko, i moja trumna, ja zawsze to mówię. Tam tkwię przez

całe życie piorę batyst, i jedwab, i cienkie płótno, które nie należy do mnie, i zazdroszczę kobietom,

które to noszą, bo ja również byłam młoda i piękna.

Z młodzieoczym gniewem uderza o brzeg balii. Ona również była piękna i młoda, powtarza. - Czy mi

pan wierzy, czynie, chętnie nosiłabym tę cienką bieliznę. Ale zacisnęłam pięści i... - teraz śmieje się

konwulsyjnie - -z zaciśniętymi pięściami prałam bieliznę, aż była czysta, lśniąca czystością. Wszystko

dla innych.

Czasami i ona stroiła się, wciągała parę cudzych, ażurowych pooczoch i batystową koszulę, ale to już

należy do przeszłości. Jej młodośd, uroda i wszelkie nadzieje utonęły w mydlinach, wszystko wraz z

nimi wylała. Dawno minęły już czasy, gdy mężczyźni lecieli na nią.

- Mój kochanek był policjantem - opowiadała - ale ten był zazdrosny, nawet taoczyd nie wolno mi

było z obcym. Gdy zaszłam w ciążę, tłumaczył mi długo i szeroko, że jest tylko prowizorycznie

zatrudniony, o ożenku nawet myśled nie może i że muszę spędzid płód. Piłam grzane wino zaprawiane

korzeniami, tak jak mi radziły moje przyjaciółki, ale to się na nic nie zdało. Wtedy namówił mnie,

żebym się raz przespała z Polaoskim, abym jemu mogła przypisad dziecko.

Czyżby zmarły mąż miał również byd wciągnięty w bezcelowe samooskarżenia tej pomylonej kobiety?

- Nie, niech pan zostanie, panie, teraz będzie historia zabójstwa dla gazety. Mój policjant chciał więc,

abym poszła z Polaoskim, by móc na niego zwalid dziecko. Przedtem nabijał się z Polaoskiego, który

był solidnym woźnym na naszej ulicy i który zawsze przynosił mi kwiaty i rumienił się, gdy mnie

widział. Nie chciałam o tym słyszed, aby tak wpakowad tego biednego człowieka, ale mój „uczciwy”

przyjaciel tak długo nalegał, aż poszłam z sali taoca z Polaoskim do domu. Mój przyjaciel szedł

chyłkiem za nami aż do drzwi domu, chciał przeszkodzid, gdybym się jeszcze rozmyśliła. Dławiło mnie

w gardle jak wówczas po tej ohydnej nocy u brata mojej pani i znów ogarnęła mnie nienawiśd.

Wieczorem, gdy miałam pójśd na randkę z moim policjantem, zabrałam ten nóż. Wtedy obmyśliłam

wszystko chłodno i jasno i wiedziałam, że to uderzenie nie zawiedzie.

- Czy pani go naprawdę...?

- Nie mogłam go zakłud, nie przyszedł. Naraił mnie i nie miał już żadnych zobowiązao. Honorowy

człowiek! Długo nie miałam odwagi powiedzied Polaoskiemu, że jestem w ciąży. Dopiero, gdy to się

stało widoczne, powiedziałam. Biedny głupiec tak się tym ucieszył, szalał z radości, że zostanie ojcem i

że musimy natychmiast wziąd ślub. Tak żal mi było, że go oszukuję i nie chciałam donosid dziecka za

żadną cenę, nawet gdyby mnie to miało życie kosztowad. Ale żadna akuszerka nie chciała tego zrobid,

byłam już w siódmym miesiącu ciąży. Znów piłam grzane wino, dwadzieścia razy zeskoczyłam ze

stołu, klęczałam przed Matką Boską, modliłam się i spowiadałam, pościłam i ślubowałam - nic nie

Page 90: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

pomogło. O ten diabelski brzeg balii, tu w środku, gdzie zawsze stoję, o to gniotłam mój brzuch i

prałam z zaciśniętymi pięściami kobiece koszule, które były poplamione krwią - tylko u mnie krwi nie

było. Wtedy wzięłam mój stary nóż i wbiłam go sobie w brzuch, aby się krew pokazała, aby dziecko

zdechło razem ze mną...

- Czy pani się ciężko zraniła?

- Zabrano mnie do szpitala. Leżałam tam w gorączce dwanaście dni. Gdy odzyskałam przytomnośd,

pokazano mi moje dziecko, Franeczka. Nie ugodziłam w niego - może tak stało się dobrze.

Pokochałam go, Polaoskiego także pokochałam. Cały dzieo siedział u mego łóżka, a następnie ożenił

się ze mną. Jedną miał tylko troskę ten biedny głupiec, czy dziecko nie będzie gruźlikiem jak on. Ja

miałam inną troskę, czy chłopak nie odziedziczy czegoś z mojej krwi, która nie chciała spłynąd bez

tego oto noża. Ale ja im to powiem, panom sędziom. Wygarnę wszystko w czasie rozprawy, ja już im

powiem...

Nagle otwierają się drzwi: - Dobry wieczór, mamo.

Polaoska patrzy na syna, który cisnął czapkę na łóżko - ona przebywa jeszcze zupełnie gdzie indziej,

ona stoi przed sądem.

Skąd wziął się syn w jej pokoju? Skąd się tu znalazł pokój?

- Czy już wiesz, że mnie zaaresztowano z powodu mordu rabunkowego? Co ty na to, mamo? - Patrzy

na przeryte szuflady - Ach, tutaj też już byli ci mądrzy panowie z policji!

Polaoska patrzy w zdumieniu na swego syna. Skąd się tu bierze, czyżby się urwał z szubienicy?

- Czego się tak patrzysz, mamo? Może ty także wierzyłaś, że zmiażdżyłem czaszkę starej

Bergmannowej?

Podchodzę do niego. - Przepraszam pana, jestem sprawozdawcą. Dlaczego pana zwolnili?

Franek Polaoski śmieje się: - O mało co nie dostałem się do gazety! Mamo, co ty powiesz? O mało nie

stałem się sławny. Niestety, złapali już mordercę. To syn dozorczyni domu. Ale od obiadu nic nie

jadłem. Jestem głodny, matko.

Ona wciąż jeszcze atol ze zmierzwionymi włosami i ze wspomnieniem wskrzeszonej z zapomnienia

młodości.

Patrzy na mnie. - Matka mordercy odkryła człowiekowi z gazety mroki swego życia, a teraz już nie jest

matką mordercy i ten z gazety nie ma tu czego szukad w jej uczciwej izbie. Obnażyła się przed nim,

ponieważ spodziewała się - czegóż ona się właściwie spodziewała?

- Mamo, jestem głodny, nie słyszysz? Od obiadu nie miałem nic w ustach. Czego się tak gapisz? Żred

chcę, ile razy mam o tym jeszcze mówid?

Wtedy pani Polaoska drgnęła, zawiązuje chustkę na głowie i pochylona stara praczka wlecze się do

kuchni:

- No tak, no tak, idę już przecie.

Page 91: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

A ja opuszczam mieszkanie bez notatki, nie uzyskawszy ani jednego wiersza.

Page 92: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

POWÓDŹ W KONOPISZCIE

Na wieśd o powodzi w okolicy Beneszowa, która pewnej niedzieli rozeszła się w Pradze, pojechałem

tam. Beneszów zasługiwał na podróż, bo w jego pobliżu na zamku Konopiszte arcyksiążę Franciszek

Ferdynand miał swoją, jak sądził, prowizoryczną rezydencję. Tam oczekiwał z nietajoną

niecierpliwością przeniesienia na zamek cesarski. Ale w owym wiedeoskim mieszkaniu siedział wcale

wytrwały lokator, cesarz Franciszek Józef I, i nie myślał zupełnie o opuszczeniu go.

Gdy syn jego, następca tronu Rudolf, zastrzelił się w 1889 roku w Mayerlingu, jego kuzyn Franciszek

Ferdynand został następcą tronu austro-węgierskiego. Cesarz Franciszek Józef miał wtedy lat

sześddziesiąt i był ciężko chory, a nowy następca przygotowywał się, aby wkrótce wstąpid na tron.

Minął rok wyczekiwania, minęło lat dziesięd, minęły dwa dziesięciolecia, Dwierdwiecze, a gdy w roku

1914 strzały w Sarajewie zabiły czekającego na spadek następcę tronu - spadkodawca, Franciszek

Józef, wciąż żył jeszcze.

Wówczas gdy jechałem do Konopiszt, aby napisad o powodzi, czas wyczekiwania Franciszka

Ferdynanda osiągnął był rok osiemnasty. Wokół niego i jego zamku krążyły różne pogłoski, które

wzbogaciły się właśnie o mistyczną nutę: znakomity angielski badacz roślin został sprowadzony do

Konopiszt, by przez skrzyżowanie gatunków: rosa canina i rosa rugosa wyhodowad gatunek czarnych

róż. Zaledwie echa o tych doświadczeniach przedostały się do wiadomości publicznej, różni

kalandrowi wróżbici zwrócili się w listach do wydawcy „Times'a” z zapytaniem: czy nie wiadomo z

historii Anglii, iż gdy zakwitnie czarna róża, oznacza to, że zostanie popełnione morderstwo, a po nim

nastąpi wojna? A cóż dopiero, gdy zakwitnie ona w domu księcia, którego dłoniom powierzono

przyszłośd Europy środkowej?

Na szczęście hodowca botanicznego zwiastuna nieszczęśd uspokoił współczesnych: według teorii

chromosomów, która ze swej strony opiera się na nauce Mendla o dziedziczności, przy krzyżowaniu

dzikiej róży męskiej z dziką różą żeoską z każdych stu potomków - dwadzieścia pięd jest białych jak

tata, a dwadzieścia pięd różowoczerwonych zupełnie jak mama. Z pozostałych pięddziesięciu

piętnaście najbardziej ciemnych zostaje poddanych stosunkom płciowym z tatą lub mamą, po czym

piętnaście najciemniejszych z tego kazirodczego stosunku ponownie poddaje się stosunkom z ich

rodzicami i dopiero po siedmiu latach może się narodzid gatunek o zupełnie czarnej pigmentacji

Według tego do lata 1914 roku los austriackiego następcy tronu jak i pokoju jest dla tych, co w takie

przepowiednie wierzą, zapewniony.

Prawdopodobnie wydawca „Times'a” stanął wobec tego listu jak osioł Buridana albo lepiej

powiedziawszy, Puritana. Z jednej strony nie mógł tej gorszącej historii o hodowli jednorodnej, która

była wstępem do produkowania mieszaoców, podad swoim czytelnikom, z drugiej jednak strony

oświadczenie botanika nadawało się do zapewnienia City i jej akcjom siedmioletniej stałości

Jak zwykle, decyzja między moralnością a gospodarką wypadła na korzyśd drugiej. Opinię publiczną

pouczono, że chromosomy nie kryją na razie w zanadrzu ani zamiarów mordu, ani zapędów

wojennych i nikt nie mógł wnioskowad, że powódź pod Konopisztem jest wynikiem eksperymentów z

różami.

Page 93: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W istocie, w porównaniu z tym, co nastąpiło później, nie można jej było nawet nazwad katastrofą, a

jeśli ją jednak tak nazwano, stało się to dlatego, że nikt nie znał rozmiarów nadciągającej katastrofy.

Pociąg, który mnie późnym wieczorem przywiózł na miejsce wydarzeo, był ostatnim. Wkrótce po jego

przybyciu wody wezbrały na wysokośd nasypu kolejowego Wlasim-Beneszów i zalały szyny.

W Beneszowie zbadałem to, co można było zbadad. Na telegraficzny rozkaz następcy tronu ściągnięto

nawet z najdalszych garnizonów okręgu wojsko i żandarmerię. Działalnośd żandarmów polegała na

konfiskowaniu ryb, które wypłynęły ze stawu następcy tronu na drogę wiejską, gdzie wieśniacy je

chwytali. Cesarsko-królewskie pułki pionierów miały usypad wał, który by chronił piwnice zamku

przed zalewem.

W gospodzie „Pod Lwem”, gdzie notowałem moje spostrzeżenia, siedzieli ludzie, których twarze

przeorane były rozpaczą. Gospodarz szepnął mi, że człowiek siedzący w kącie jest właścicielem

zatopionych dóbr w Libesz. Milcząca, przygnębiona rodzina przy oknie jest rodziną młynarza ze wsi

Krupiczka; jego młyn, nieubezpieczony, spłonął w ubiegłym roku, za ostatnie oszczędności znów go

wybudował, a teraz zalała i zniszczyła go woda.

Zapytasz, drogi czytelniku, gdyż jesteś z natury nieufny, w jaki sposób zapamiętałem do dnia

dzisiejszego nazwy wsi czeskich Libesz i Krupiczka. W rzeczywistości, gdyby mi ktoś wtedy w gościnnej

izbie hotelu „Pod Lwem” był przepowiedział, iż po okresie dłuższym niż żywot ludzki będę z pamięci

spisywał, że ów siedzący w kącie człowiek jest właścicielem dóbr w Libesz, a rodzina przy oknie -

rodziną młynarza z Krupiczki, to uważałbym takiego proroka za gadułę.

Czyż mogłem przeczud, jak bardzo pełna była kronika ślepego Metodego? Cale lata później słyszałem

go śpiewającego pieśo o powodzi ze strofami o właścicielu dóbr z Libesz i młynarzu z Krupiczki, który -

tu głos ślepego Metodego wzbijał się skargą chóru żałobnego - nie był ubezpieczony.

Gospodarz i goście hotelu „Pod Lwem” opowiadali o straszliwych scenach. Powódź nastąpiła nocą.

Mieszkaocy wsi uciekali, za nimi biegły fale i ścigały ich. Fale zalewały dachy murowanych domów,

zatapiały ludzi, konie i krowy, znosiły drewniane chaty, niszcząc zbiory zwiezione do stodół oraz te,

które były jeszcze na polach.

- A w zamku? - zapytałem.

- W zamku? No, rozumie się, że park został także zalany, a grobla stawu zerwana. Ale samemu

zamkowi nic się nie stało. Arcyksiążę pozostał cały czas na miejscu.

Tymczasem zapadła noc i chciałem udad się do mego pokoju. Żandarm o ponurej twarzy, który w

sieni wlewał w siebie piwo, był moim kapralem-instruktorem z 11 pułku. Chciałem go wypytad, ale

uprzedził mnie: - Powiedz pan, jako człowiek uczony będzie pan to wiedział - czemuż to musimy tym

biednym ludziom odbierad zdechłe ryby i odnosid je do zamku? Proszę, niech ml pan powie, co

arcyksiążę robi ze zdechłymi rybami?

Nie mogłem mu na to pytanie dad żadnej odpowiedzi Wypiłem piwo z moim byłym nauczycielem

musztry i poszedłem spad.

Na dworze grzmiało, błyskało i lało, wiatr gwałtownie usiłował zerwad balkon mego pokoju, podczas

gdy strumienie deszczu próbowały potłuc szyby. Wobec tego, że nie mogłem zasnąd,

Page 94: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

uporządkowałem fakty, które dotąd zebrałem. Dotyczyły one losu wieśniaków - byli bez chleba, bez

dachu, bez środków do życia. Ale nie zostałem tu przysłany, aby opisywad ich katastrofę. Dla gazety

ważna była mała przykrośd cesarskiego księcia, a nie wielkie nieszczęście kilkuset chłopów.

Komiczne było pytanie żandarma! Naprawdę, po co arcyksięciu potrzebne są te zdechłe ryby? Nie

potrzebowałem jednak męczyd się nad odpowiedzią, bo o arcyksiążęcym rozkazie zbierania ryb i tak

nie wolno mi było nic napisad, podobnie jak o ściągnięciu wojska dla ochrony piwnic.

Chod byłem tak młodym dziennikarzem, wiele już faktów przemilczałem. Liczba Ich znacznie wzrosła,

zanim się zestarzałem. Gdy mol koledzy chełpią się, że nigdy nie ograniczano ich w tym, co pisali, że

nigdy nie skreślono im nawet jednej myśli, jest to dowodem, że z własnej woli obracają się w

granicach cenzury, a sposób ich myślenia nigdy nie wybiega poza przepisową ideologię.

Z wielkich rozmiarów katastrofy pozostała mi do opisu jedynie mała cząstka, mianowicie zamek

przyszłego cesarza. Ale również i na to była cenzura, przede wszystkim w Pradze. Tam potrafił sobie

następca tronu zapewnid poważne wpływy: szef policji politycznej, komisarz Chum, spowiednik z

Konopiszt, hrabia Galen, opat z Emmaus AJban Schachleitner i szef sztabu generalnego, pułkownik

Alfred Redl byli jego mężami zaufania i robili katolicką i wielkoaustriacką politykę po jego myśli. Także

przywódca czeskiej partii narodowo-socjalistycznej, dr Karol Swiha znajdował się na żołdzie

arcyksięcia, co było jeszcze wówczas tajemnicą, wkrótce jednak miało dad powód do skandalu.

O wszystkim, co pozostawało w związku z następcą tronu, czy to były złowróżbne czarne róże, czy też

sfałszowana płaskorzeźba św. Jerzego, którą pewien handlarz dzieł sztuki wkręcił arcyksięciu, prasa

zagraniczna, wiedeoskie i budapeszteoskie gazety rozpisywały się szeroko, podczas gdy wpływowi

„przyjaciele naszego pisma” przekonywali naczelnego redaktora „Bohemii” o bezcelowości

rozgłaszania tego. Gdy zaręczyny następcy tronu z czeską hrabianką Zofią Chotek interesowały świat,

wolno nam było zaledwie przytoczyd dzieje domu choteckiego nie podając ani odgłosów z zagranicy,

ani głosów wiedeoskiej prasy.

Najzwięźlejsze nawet sprawozdanie z zamku zostanie jeszcze skrócone. Musiałem jednak robid to, co

do mnie należało.

Następnego dnia wynająłem w Beneszowie dwukonkę oraz cylinder, aby pojechad do zamku. Jak

należało oczekiwad, żandarmi stojący u bramy pozwolili, pełni uszanowania, przekroczyd ją panu,

który wysiadł z arogancką miną i cylindrem na głowie. Nie zatrzymany szedłem przez park.

Podłużny, oddzielny budynek zawierał zbiory św. Jerzego. Od lat arcyksiążę skupował wizerunki

świętego Jerzego lub pozwalał je składad sobie w podarunku: gotyckie rzeźby w drzewie, liche

gipsowe figurki, renesansowe malowidła i oleodruki - sztukę i kicz.

To, że następca tronu identyfikował się z zabójcą smoka, wydawało się jasne, kogo miał jednak

wyobrażad smok? Jaka zdobycz zadowoliłaby tego zapalonego myśliwego, któremu nie wystarczało

ustrzelenie tysięcy jeleni i sarn?

Dopiero po śmierci podwójnej monarchii ukazały się listy następcy tronu, z których większośd

rozpoczynała się retorycznym zwrotem „przepraszam za ołówek”. Dowiedziano się z nich, że

smokiem było dla niego wszystko. W cholerycznym fonie pisze o kamaryli dworskiej, otaczającej

Franciszka Józefa, która przeciwstawiła się jego małżeostwu, i o bezwstydnych politykach i

Page 95: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

dziennikarzach, którzy się do tego wtrącili. Węgrów, ograniczających potęgę dynastii Habsburgów,

nazywa „kossuthową zgrają”, włoskich irredentystów - „Katzelmacherami”, Serbów - „gwałcicielami

kóz” i wymyśla poza tym na masonów. Żydów, parlament i socjalistów.

Zajrzałem przez okno do tej niezwykłej kaplicy św. Jerzego. Woda nie zagasiła ognia tryskającego z

paszcz smoków, a święci Jerzowie unosili się w strzemionach bynajmniej nie w obawie przed

wzbierającą wodą. Zanotowałem w dziennikarskim trybie warunkowym, że jeździec z koniem mógłby

utonąd tylko wówczas, gdyby woda jeszcze wyżej wezbrała. Natomiast rozarium nie było nawet

warunkowo zagrożone, szeroka drewniana brama była zamknięta i gotowa stawid czoło burzy

wodnej, tak że posępne kwiaty mogły się spokojnie rozwijad. Również słynny, bezcennej wartości

zbiór broni był bezpieczny na górnych piętrach zamku.

Rozglądając się badawczo, szedłem przez mokry park. Po drugiej stronie klombu kwiatów w kształcie

herbu stali dwaj panowie. W jednym rozpoznałem następcę tronu, drugi podszedł do mnie i zapytał,

co tu robię. Odpowiedziałem mu, że jestem sprawozdawcą prasowym z Pragi. Pospieszył ku następcy

tronu i wrócił do mnie, tym razem usztywniony energią. Ostrym tonem, który przejął od swego pana,

oświadczył: - Ani słowa w prasie o zamku. Niech pan natychmiast opuści posiadłośd.

Wobec tego natychmiast opuściłem posiadłośd. Stosowanie się do pierwszej części rozkazu nie było

moją sprawą, o to już będą troszczyli się prascy mężowie zaufania Franciszka Ferdynanda.

Zaledwie nadałem z urzędu pocztowego w Beneszowie ostatnie słowo mego skąpego sprawozdania,

rozległ się w słuchawce telefonu głos starego Hermana Katza. Herman Katz był członkiem naszej

redakcji i jednocześnie praskim korespondentem wiedeoskiej „Neue Freie Presse”. Zakomunikował

mi, że jeszcze dziś muszę podad bezpośrednio do „Neue Freie Presse” oryginalne sprawozdanie o

skutkach powodzi na zamku, odmienne od tego, które właśnie przesłałem do Pragi.

Zanim zdołałem odpowiedzied. Herman Katz oświadczył mi uroczystym tonem, że pan Benedikt

dowiadywał się, kto z „Bohemii” pojechał do Konopiszt i powiedział dosłownie: „Niech pan powie

panu Kischowi, że to jest moje osobiste polecenie”.

De jure pan Benedikt nie mógł mi dad żadnego polecenia. De jure nie miałem nic wspólnego z „Neue

Freie Presse”, której wydawcą był Maurycy Benedikt. De facto jednak sprawa wyglądała inaczej. De

facto powinnością naszej redakcji było wypełniad wszelkie polecenia Maurycego Benedikta, w

przeciwnym bowiem razie mógł on wybrad swojego praskiego korespondenta ze sztabu redakcyjnego

innej gazety. Wtedy stracilibyśmy polityczne wiadomości, które Hermann Katz, jako przedstawiciel

jedynego austriackiego wielkiego dziennika, wszędzie łatwo otrzymywał. Również powaga „Bohemii”

wymagała, aby regularnie cytowano jej polityczne poglądy zawarte w sprawozdaniach Hermanna

Katza.

Poza tym jeszcze Maurycy Benedikt był uosobieniem wpływów i potęgi, jakkolwiek jego

dziennikarskie jedynowładztwo poczynało kruszed. Liberalizm i austriacki centralizm, okres wolnego

handlu dogorywały; wiedeoskie drobnomieszczaostwo-zorganizowało się w reakcję, proletariat stał

się socjalistyczny, narody podległe Austrii podważały hegemonię Niemców austriackich, a zwolennicy

czasopisma „Die Fackel”, wydawanego przez satyryka Karola Krausa i zwróconego głównie przeciwko

Maurycemu Benediktowi, stanowili fanatyczną wielotysięczną gminę.

Page 96: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Maurycy Benedikt nie przyjmował tego wszystkiego do wiadomości- Obecnie, tak jak i dawniej,

dziennik jego uchodzid miał za biblię, on zaś za arcykapłana. Gdy jeden z jego sprawozdawców

parlamentarnych podał mu pewną wiadomośd i nadmienił, iż zobowiązał się pod przysięgą na razie jej

nie ogłaszad. Maurycy Benedikt wstał, wyciągnął po kapłaosku ramiona i rzekł: „Oto zwalniam pana z

przysięgi”.

Starzy abonenci odnosili się do pisma niezmiennie, tak jak jego wydawca mógł sobie tego życzyd:

przysięgali na każde słowo. Pisarz Artur Holitscher opowiadał mi kiedyś, jak rodzina wyrzekła się go,

ponieważ poświęcił się literaturze, zamiast zostad kupcem lub studiowad. Listy do jego matki wracały

nie-otwierane, jego chęd zbliżenia się do rodzeostwa napotykała najobraźliwszy opór nawet

wówczas, gdy osiągnął powodzenie swymi książkami i dramatami. Tym bardziej był Artur Holitscher

zdziwiony, gdy nagle otrzymał od swojej rodziny listy z prośbą o przebaczenie. Co się stało? Stało się

to, że „Neue Freie Presse” wymieniła jego nazwisko wśród znakomitości zebranych na jakiejś

imprezie.

Opowiadano sobie w Wiedniu, że cesarz Franciszek Józef zapytał w czasie audiencji kompozytora

Antona Brucknera, czy ma jakieś życzenie, na co Bruckner, zalany łzami, wykrzyknął: „Czy Wasza

Cesarska Mośd mógłby wstawid się za mną słówkiem, żeby pan Hanslick nie ganił mnie stale?”

Nie, tego cesarz nie mógł, tu cesarz tracił swoje prawa. A przecież Edward Hanslick był jedynie

krytykiem muzycznym „Neue Freie Presse”.

Teodor Herzl, który miał wkrótce w obliczu zdumionego świata dyskutowad z cesarzem Niemiec

przed bramami Jerozolimy nad projektem stałej siedziby żydowskiej w Palestynie, Teodor Herzl, który

walczył o uregulowanie problemu żydowskiego na dworze sułtana w Konstantynopolu i na dworze

cara w Petersburgu, tenże Teodor Herzl sumiennie wpisywał do swego pamiętnika, jak za każdym

razem przyjmował go wydawca „Neue Freie Presse”: był szczęśliwy, gdy ten raczył z nim rozmawiad -

nieszczęśliwy, gdy na jego ukłon chłodno tylko odpowiadał.

I oto ja, młody człowiek z prowincji, otrzymuję osobiste polecenie od samego „Pontifex Maximus 7

Benedictus”, polecenie wypełnienia całej stronicy. Ta strona nie padnie ofiarą cenzury praskiej kliki

arcyksiążęcej, bo niedawno rozegrała się między Franciszkiem Ferdynandem a Maurycym

Benediktem walka, z której następca tronu wcale nie wyszedł zwycięzcą.

W zaręczynach Franciszka Ferdynanda z hrabianką Chotek widział Maurycy Benedikt powód do

przyszłych komplikacji w dziedziczeniu tronu. Tylko publiczna, pod przysięgą potwierdzona rezygnacja

z dziedziczenia tronu przez żonę i potomstwo może uchronid Austrię przed powtórzeniem się wojny

sukcesyjnej z czasów Marii Teresy. Rozumie się, że takiego poglądu nie wolno było wypowiedzied

otwarcie, ale Maurycy Benedikt mógł przecież szeroko cytowad zagraniczne głosy prasy i

przemówienia parlamentarne. Poza tym zamówił u słynnych prawników i historyków „ogólne”,

„nieaktualne” artykuły na temat, czy małżonka cesarza, która zgodnie z habsburskimi prawami

sukcesji nie jest cesarzową Austrii, może mimo to byd królową Węgier i Czech oraz jakie skutki

pociągnie to za sobą.

7Najwyższy kapłan.

Page 97: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

I chod kwestię tę traktowano uczenie i w oderwaniu od teraźniejszości, z wściekłością i nie szczędząc

gróźb odpowiada na nią organ Franciszka Ferdynanda, chrześcijaosko-socjalna wiedeoska

„Reichspost”. Jej eksperci, przeważnie wyżsi duchowni, zaatakowali Maurycego Benedikta osobiście z

nienawiścią zgoła nieduchowną.

Arcyksiążę mógł poślubid hrabiankę Chotek, ale przed ślubem musiał przysiąc, ze rezygnuje z tytułu

cesarzowej i królowej dla swojej żony i zrzeka się następstwa tronu dla swych przyszłych dzieci. Tę

przysięgę mógł Maurycy Benedikt zaksięgowad jako swój sukces, ale był to sukces, za który Franciszek

Ferdynand odpłaciłby mu gorzko po wstąpieniu na tron.

Na razie Maurycy Benedikt był tym, który stał u władzy, a ja byłem tu dziś z jego polecenia.

Dwukonką w cylindrze pojechałem po raz drugi do zamku. Warta ponownie pozwoliła mi przejśd, co

było mniej zadziwiające niż za pierwszym razem, bo teraz odbijała się z pewnością na mojej twarzy

duma, że jestem pełnomocnikiem wielkiego dziennika.

Deszcz kapał z drzew na mój cylinder, kałuże opryskiwały mnie, ja jednak nie zważałem na to, byłem

całkowicie zajęty gromadzeniem wrażeo. Moje sprawozdanie miało byd sprawozdaniem, jakiego

nawet najstarszym abonentom „Neue Freie Presse” nie zdarzyło się czytad.

Szedłem wzdłuż brzegu wezbranego stawu rybnego. Brzeg przestał byd brzegiem, nogi miałem w

glinie, a głowę na Parnasie. Tworzyłem dla Maurycego Benedikta, który czekał na moje sprawozdanie,

tworzyłem przeciwko arcyksięciu Franciszkowi Ferdynandowi.

Wielokrotnemu św. Jerzemu chcę dad jednolite rysy, opisad jego młodzieoczośd, smukłą postad i

gładką twarz; jego wzrok pozwoli odgadnąd, jak daleka była mu chęd zabicia zwierzęcia... jednym

słowem, wydobędę to wszystko, co podkreśla różnicę między rycerzem Jerzym a grubym wąsatym,

namiętnie polującym panem zamku, Uśmiechając się złośliwie postanawiam pisad o kształtnych

figurach gipsowych i ładnych oleodrukach, wyobrażających świętego Jerzego.

Tym razem szeroka drewniana brama rozarium była otwarta. Właśnie wjeżdżały dwie taczki pełne

ryb.

- Dla rozarium? - spytałem pomocnika ogrodnika.

- Tak, nawozimy zawsze resztkami, a przy okazji również zdechłymi rybami. Jednak tak drogich i tak

wiele na raz jeszcześmy nigdy nie mieli

Godny nawóz, myślałem w duchu, godny nawóz pod czarną różę: martwe ryby wyrwane głodnym

ludziom. O tym jednak nie wolno mi powiedzied nawet w Wiedniu. Ale i bez nawozu zakwitnie w

moim sprawozdaniu czarna róża, złowróżbna roślina wśród wesołych, jasnych kwiatów pokoju i

radości.

Wszedłem na nasyp. W środku nasyp został przerwany, mogę posunąd się tylko do trzymetrowej

wyrwy. U moich stóp szaleje wir, jakby płynne szpony chciały pochwycid resztki kamiennej

przeszkody, aby ją zerwad. Gdy się odwracam i robię panoramiczne notatki, ktoś ukazuje się po

drugiej stronie wyrwy. Arcyksiążę!

- Niesłychane! Przecież kazałem panu powiedzied: nie zniosę, aby coś o zamku dostało się do gazet! -

krzyczy.

Page 98: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Z jego źrenic błyskają groźby, które znają swoje działanie. Ale tracą swą moc w stosunku do mnie, bo

zostałem tu przysłany przez kogoś wyższego.

Ponad przepaścią rozbrzmiewa moja odpowiedź: - Cesarska Wysokości, o tym, co ma się ukazad w

„Neue Freie Presse” nikt inny nie decyduje...

Przy słowie „Neue Freie Presse” staje się czerwony jak indyk, jego palce zaciskają się, jakby chciały

kogoś udusid.

- ... nikt inny nie decyduje, tylko pan Maurycy Benedikt.

Z tymi słowami odwracam się od spadkobiercy wielkiego paostwa i niezerwaną częścią zerwanej

grobli zmierzam w kierunku bramy.

Page 99: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

CZY LITERA ZABIJA?

Krajobraz Smichowa, czyli: śmiejące się błonie, był w okresie rokoko jego uosobieniem. Panowie ze

szlachty czeskiej posiadali tutaj letnie pałace i parki, a jeśli któryś z nich miał uprzywilejowaną

przyjaciółkę, kazał jej w sąsiedztwie wybudowad własny pałacyk, jak na przykład hrabia Clam

śpiewaczce Duschek. Ta znowu miała przyjaciela, który nazywał się Wolfgang Amadeusz Mozart i

który komponował w zacisznym ogrodzie madame Duschek rozmaite andante i allegra. Stworzył więc

tutaj uwerturę do opery „Don Giovanni”, ów ogród „Bertramka” bowiem był odpowiednim miejscem

do tworzenia muzyki o rozkoszy i śmierci.

W tej okolicy każdy z panów był mniej lub więcej Don Juanem, którego kochała donna Elvira i

któremu jakaś donna Anna sposobiła zemstę, a wśród smichowskich Zerlinek dośd było takich, które

tolerowały chętnie umizgi wytwornych panów.

Ze wzgórka ogrodu kompozytor spoglądał na cmentarz „Malwazinka”. Był to wprawdzie pogodny,

rokokowy cmentarz, ale niemniej cmentarz. Jeden z nagrobków był na pewno poświęcony

komturowi, który został zasztyletowany przez uwodziciela swej córki i teraz myśli o tym, aby w

kamiennej szacie ukazad się mordercy w czasie uczty.

Już w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku zanikł zalotny charakter okolicy i gdy teraz tłumaczył

ktoś słowo „Smichow” jako „śmiejące się błonie”, było to tylko żartem. W letnich pałacykach

skooczyła się zabawa, bo dochodziło nieustanne dudnienie, które było groźniejsze od zbliżającego się

kroku kamiennego gościa. Był to krok nowego czasu.

Nawet jakiś Mozart nie mógłby już przenosid czystych anielskich tonów z błękitnego nieba na papier

nutowy. Fabryczne kominy wyrzucały w to niebo gęste kłęby dymu, a ostre syreny rozrywały

harmonię sfer. „Śmiejące się błonie” stało się okręgiem przemysłowym. Wkrótce po wielkich

powstaniach tkaczy w Lyonie i na Śląsku, które zwróciły się przeciwko warunkom pracy chałupniczej,

wybuchł w Smichowie, pierwszy strajk robotników fabrycznych z powodu ustawienia na kontynencie

europejskim automatu drukującego desenie na perkalikach. Ten rozwój toczył się dalej; Smichow stał

się i pozostał radykalnym okręgiem wyborczym i dlatego wybudowano tuż obok czynszowych domów

duże koszary wojskowe, między innymi te, w których czyniłem zadośd mojej powinności wojskowej

wraz z karami aresztu. Na gruncie trzech szlacheckich parków wyrosła fabryka wagonów, na innym -

browar, fabryki metalowe i włókiennicze. Pałac hrabiów Clam zamieniony został na lokal taneczny,

przy czym krzewy w ogrodzie służyły swemu dawnemu przeznaczeniu. Jedynie pałacyk „Bertramka”

uświęcony przez Mozarta oraz mistyczny cmentarz rokokowy „Malwazinka” zostały nietknięte i miały

nawet swego ogrodnika. Przyjaźniłem się z jedną z jego córek.

Była ona „sprzedawczynią w smichowskim sklepie galanterii, przed którym często, w porze zamykania

go, czekałem, aby ją odprowadzid do bramy „Bertramki”, albo gdy wieczór był zbyt ciemny, przez

ogród Mozarta i jego zaciszne krzewy, po miękkiej trawie - do domu ogrodnika.

Moja przyjaciółka była skromną dziewczyną. Gdyśmy gdzieś wstępowali, nie pozwalała płacid za

swoją kawą i długo się broniła, zanim przyjęła jakiś podarunek. Toteż musiała byd jakaś poważna

przyczyna, jeśli któregoś dnia przyszła do mnie zdenerwowana z prośbą o sto koron. Kilka dni później

Page 100: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

wyjaśniła, na co jej były potrzebne pieniądze: na bilet do Francji, aby brat jej mógł dostad się do Legii

Cudzoziemskiej.

- Do Legii Cudzoziemskiej? I ty mu jeszcze pomogłaś w tym?

- Ach, Boże, z Rudolfem było źle i należało obawiad się czegoś jeszcze gorszego. Dostał się bowiem

pod wpływ niejakiego Litery, byłego kolegi sportowego, i ulegał mu niewolniczo. Co noc hulali. Czy to

wychodzili z dziewczynami, które sobie wytrzasnęli w letnim teatrzyku „Arena”, czy też upijali się pod

„Królem Ottokarem”, czy wreszcie grali w karty w knajpach flisaków na przystani - nigdy nie wracali

do domu przed nastaniem świtu .

Moja przyjaciółka już od dawna martwiła się z tego powodu; nie wiedziała, skąd oni brali na to

pieniądze, ale dopiero w ostatnich dniach, gdy Rudolf chodził bardzo nieswój, udało jej się wydostad

od niego wyznanie. Dokonał wraz ze swym przyjacielem szeregu drobnych kradzieży, a teraz ten

Litera szykuje „mokrą robotę”, to znaczy prawdopodobnie coś, przy czym krew może popłynąd. Do

tego brakło jednak Rudolfowi odwagi, ale jeszcze bardziej bał się odmówid Literze. Z obawy, że z

bratem jej mogłoby stad się coś strasznego, pomogła mu wyjechad za granicę. Rudolf dostał się do

Legii Cudzoziemskiej i napisał już z Algeru.

Minęło kilka tygodni od czasu zwierzeo mojej przyjaciółki, gdy w Smichowie dokonano mordu.

Punktualnie o wpół do pierwszej w nocy właściciel restauracji „Pod królem Ottokarem” zamierzał, jak

co noc, zamknąd bramę od wewnątrz po wyjściu swoich pracowników. Rano znaleziono go w sieni z

rozbitą czaszką, obok opróżnionej ręcznej kasetki. A więc mord rabunkowy.

Jednakże od razu utwierdziło się przekonanie, że dla pozorów zainscenizowano mord rabunkowy, w

rzeczywistości zaś chodzi o mord polityczny, co wyczuwało się w atmosferze. Socjaldemokraci, po

wywalczeniu powszechnego prawa wyborczego, osiągnęli w pierwszych wyborach przytłaczające

zwycięstwo kosztem wszystkich partii. „Wszechpartyjna centrala do zwalczania międzynarodowej

socjaldemokracji” gotowała się do natarcia: ostrzegała przed zagrażającym paostwem, przyszłości,

które zmusi oszczędnych obywateli do dzielenia swego majątku z każdym nędzarzem. Materiał

informacyjny o przestępstwach socjaldemokracji wpływał do redakcji, gdzie przekuwano go na

artykuły. W całej Austrii zakładano narodowe partie robotnicze i narodowe związki zawodowe;

szczególnym powodzeniem cieszyły się związki słowiaoskie, ponieważ orientacja wiedeoskich

wodzów austriackiej socjaldemokracji była proniemiecka.

Przewodniczącym narodowego związku zawodowego kelnerów czeskich był przez dłuższy czas

późniejszy właściciel restauracji „Pod królem Ottokarem”; następnie został on przywódcą

narodowych socjalistów Smichowa. Jako taki pozostawał w ostrej walce z socjaldemokratami i jeszcze

tego ranka, gdy znaleziono go zamordowanego na podwórzu swego domu, ukazał się w prasie

socjaldemokratycznej gwałtowny atak przeciwko niemu.

Poza przypuszczeniem, że morderstwo ma podłoże polityczne, powstawały jeszcze inne, że jest to akt

zemsty osobistej. Gospodarz „Króla Ottokara” zabiegał właśnie o uzyskanie rozwodu, by poślubid

kobietę, którą znowu inny wielbiciel prześladował scenami zazdrości i groźbami śmierci.

Policja przesłuchała starych bywalców, personel i sąsiadów „Króla Ottokara”, dokonała licznych

aresztowao, ale nie znalazła żadnego punktu zaczepienia.

Page 101: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W wydziale śledczym rozmawiałem z Inspektorem agentów -śledczych. Binderem, który od czasu

afery Wasioskiego uważał mnie za nieomylną wyrocznię. - Co pan sądzi o tym wypadku? - zapytał, a

ja odpowiedziałem: - W Smichowie ludzie sądzą, że to był niejaki Litera.

- Kto to jest Litera? - zapytał inspektor Binder.

- Ja go nie znam.

- Ale przecież pan coś wie o nim.

- Nic o nim nie wiem.

- Czemu ludzie w Smichowie sądzą, że to był on?

- Tego nie wiem.

Naprawdę nie wiedziałem, dlaczego ludzie w Smichowie -mieliby tak sądzid. Zapamiętałem sobie to

nazwisko, ponieważ było niezwykłe: „Litera”.

- Sprowadziłem paoskiego Literę - powiedział mi wieczorem inspektor detektywów, Binder.

- Mojego Literę? - przestraszyłem się. - Jak to mojego Literę?

- Przecież pan mi zwrócił na niego uwagę.

- Nie zwracałem na nic paoskiej uwagi - powiedziałem - napomknąłem tylko w czasie rozmowy, co

myślą w Smichowie.

- Tak, dokładnie tak referowałem to panu radcy policji. Mam pana zapytad, kto panu wymienił to

nazwisko.

Mruknąłem coś o kobietach, które w tramwaju mówiły o morderstwie. - Nie wpadło mi na myśl

oskarżad tego człowieka - dodałem.

- No, no - uspokajał mnie inspektor Binder - jutro zwolnimy go tak czy owak. Tym razem nie był pan

prorokiem. Litera jest nieszkodliwym nicponiem. Nie znalazłem przy nim również żadnych pieniędzy.

Poza tym zgadza się jego alibi: grał w karty w pewnej gospodzie nad przystanią i pozostał tam do

godziny policyjnej. Nigdy nie bywał w „Królu Ottokarze”, nie znał w ogóle właściciela.

- Bywał w „Królu Ottokarze” - powiedziałem.

Binder zrobił wielkie oczy. - Skąd pan o tym wie? Przecież pan mi mówił, że pan nie zna Litery, że pan

nic o nim nie wie.

- Powtarzam panu raz jeszcze, że na pewno bywał w „Królu Ottokarze”.

- Hm, hm, bardzo dziwne. W takim razie skonfrontuję go z kelnerami.

W istocie kelnerzy go poznali, znali nawet jego nazwisko. Natomiast zgadzało się to, że w noc

popełnienia mordu grał w karty w gospodzie flisaków. Na krótko przed wpół do pierwszej wyszedł za

swoją potrzebą i pozostał na dworze jakieś dziesięd minut. Poświadczyli to uczestnicy gry, którzy

Page 102: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

czekali na niego, jak również gospodarz, który zamknął lokal, gdy Litera powrócił i uregulował

rachunek.

Gdyby Litera był mordercą, musiałby w ciągu dziesięciu, powiedzmy piętnastu minut, przynieśd skądś

narzędzie mordu, przebiec drogę liczącą dziewiędset kroków do „Króla Ottokara”, czatowad na ofiarę,

dokonad mordu, siekierę i łup schowad w bezpiecznym miejscu, zmyd z siebie ślady krwi (z którymi

musiał się liczyd przy uderzeniu siekierą) i odbyd drogę powrotną. Dłużej nie mógłby zostad, aby nie

zniweczyd swego alibi i nie wzbudzid podejrzeo kompanów do gry i kieliszka.

Nie, Litera nie był mordercą, co do tego prasa była zgodna. Tylko mnie to nie mogło wyjśd z głowy, że

ten, którego niemal przypadkowo wymieniłem, znajdował się w pobliżu miejsca mordu, o krytycznej

godzinie przerwał grę w karty i zaprzeczył znajomości miejsca zbrodni i gospodarza.

Swoje sprawozdania nastawiłem na dokonanie przestępstwa przez Literę.

Inne dzienniki pisały, że prawdziwego sprawcy należy szukad gdzie indziej; tam, gdzie policja szukad

nie chce, mianowicie w domu partyjnym socjaldemokracji. Chodzi tu o planowe polityczne

morderstwo, nakazane przez triumwirat międzynarodówki socjaldemokratycznej, Wiktora Adlera,

Augusta Bebla i Jeana Jaurèsa. Nie dośd, że policja jest bezczynna wobec czerwonych, ale jeszcze

aresztuje Bogu ducha winnego człowieka, aby zatrzed ślady prawdziwych sprawców i ich

zagranicznych popleczników. Oczywiście niemiecka gazeta „Bohemia” stoi po stronie mordercy

czeskiego nacjonalisty i pomaga władzom zmylid trop, podając nieistotne dowody o winie

niewinnego.

- Nie chciałbym - rzekł do mnie naczelny redaktor marszcząc czoło - aby nas podejrzewano, iż kryjemy

socjaldemokratów.

Na taki zarzut reporter może tylko odpowiedzied wskazując na swoje poszukiwania. - A jeśli -

wtrąciłem - Litera okaże się naprawdę mordercą?

- A jeśli - naśladował mnie - a jeśli Litera okaże się naprawdę mordercą, to jeszcze nie znaczy, że

musimy pomagad czerwonym. My jesteśmy bezpartyjnym, ale politycznym organem informacyjnym.

Dał mi dwie broszury wydane przez „Wszechpartyjną centralę do zwalczania międzynarodowej

socjaldemokracji”. Wziąłem te książeczki jako cenną zdobycz do mojej kryminalistycznej biblioteki.

Wiedziałem, co w nich było. Od czasu bowiem mordu w Smichowie wszystkie gazety przynosiły

reminiscencje o napadzie na fabrykanta Merstallingera i bankiera Eiserta, o wznieceniu pożaru w

nussdorfskich składach drzewa i o zamordowaniu dwóch urzędników policji, Hlubka i Bloecha, przez

anarchistów Kammerera i Stellmachera. Wypadki te zdarzyły się przeszło dwadzieścia lat temu;

wydarzyły się w Wiedniu, gdy władze podjęły akcję tępiącą zapoczątkowany ruch robotniczy, na co

pewne zbałamucone elementy odpowiedziały aktami terroru. Nie miało to nic wspólnego ze

smichowskim mordem.

Następnego dnia powiedział mi redaktor naczelny, że on naprawdę nie życzy sobie, aby padło na nas

podejrzenie, że kryjemy socjalistyczną hołotę. Przy tym bardziej marszczył czoło niż wczoraj, gdyż

zagranica cytowała wyłącznie prasę konkurencyjną w sprawozdaniach o „socjalistycznym

morderstwie w Pradze”.

Page 103: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Na trzeci dzieo powtórzył mi, że pod żadnym pozorem nie chce byd podejrzany o obronę czerwonych

morderców. Mówił mi to już trzy razy i nie powie po raz czwarty. Wszędzie pisze się o socjalistycznych

mordercach artykuły wstępne, tylko on z mojego powodu nie może tego poruszyd. - Nie mam wcale

odwagi pójśd do Niemieckiego Kasyna - powiedział - traktują mnie tam jak wspólnika socjałów. - Przy

tych słowach ukazały się na jego czole głębsze jeszcze zmarszczki niż wczoraj, nie mówiąc już o

przedwczorajszych.

Socjaldemokratyczna „Volksrecht” prowadziła rozpaczliwą kampanię, aby oczyścid partię z zarzutu

skrytobójstwa, i opierała się przy tym na moich sprawozdaniach. Prasa narodowo-socjalistyczna

oceniła to znów jako dowód współpracy między socjaldemokracją a niemieckim mieszczaostwem.

Słowa mego marszczącego czoło redaktora naczelnego były naganą, naganą coraz ostrzejszą, ale nie

przyjąłem ich jako wyraźny rozkaz. I oto pozyskano matkę Litery w celu wniesienia przeciwko

„Bohemii” skargi o potwarz. Znakomity adwokat podjął się wystąpienia w jego imieniu i proces

mógłby nas drogo kosztowad.

Redaktor naczelny nie marszczył więcej czoła i niczego już sobie nie życzył. Powiedział tylko: -

Pomówimy ze sobą pierwszego. - Była to forma wypowiedzenia - w pierwszym dniu miesiąca

zawiadamiano o zwolnieniach.

- Zabraniam panu napisad chodby jedno słowo o mordzie smichowskim - dodał redaktor naczelny. -

Jeśli uzyska pan coś ważnego w tej sprawie, zamelduje pan innemu koledze, który to napisze.

Miałem więc, jak przypadkowy reporter z ulicy, pozwolid innemu, aby pisał moje sprawozdania. To

było jeszcze bardziej obraźliwe niż zwolnienie.

Tym razem obie giełdy wiadomości były zgodne w swych, poglądach: mord polityczny. Jedynie ja

byłem innego zdania. Wieczorem tego dnia, w którym redaktor naczelny oznajmił mi o zwolnieniu i

zabronił pisania, papa Vejvara powiedział do mnie: - Postanowiliśmy warunkowo wykluczyd pana z

giełdy. Jeśli pan oskarży Literę jeszcze jednym słowem, to może się pan tu więcej nie pokazywad.

Inni reporterzy odłożyli ołówki na znak, że oświadczenie papy Vejvary jest oficjalne. Po chwili zwrócił

się do mnie pobożny pan Wojciech Betzek: - Tak jest, napisano: Litera zabija. Ale zabija pana! - I

ostrzegł mnie wersetem biblijnym: - Mamy służyd pod nowym znakiem ducha, a nie w starym duchu

litery.

Kolega Wacław Vilde, który zawsze, gdy dokonano morderstwa, odmładzał się nie do poznania,

powiedział do mnie:

- Jeżeli chce pan zostad przy reporterce, niech pan sobie zapamięta, że nie ma nic gorszego, jak

trzymad się kurczowo jakiejś idée fixe. Zapędził się pan w ślepy zaułek. Dziś w nocy o wpół do

pierwszej przemierzyłem drogę od gospody flisaków do „Króla Ottokara”. Szedłem bardzo szybko, i

wie pan, ile czasu zajęła mi droga w jedną stronę? Osiem minut.

- Ale Litera jest sportowcem, szybkobiegaczem - odparłem.

Kolega Wacław Vilde uśmiechnął się z wyższością:

Page 104: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Toteż poszedłem nocą, chciałem stwierdzid, czy mógłby ktoś biec o tej porze, nie zwracając na siebie

niczyjej uwagi, jak... jak...

-... jak amoniak - pomógł mu porucznik Bacula mając na myśli amoka.

- Na ulicy Mozarta są trzy gospody - ciągnął dalej kolega Wacław Vilde - zamykają je o wpół do

pierwszej; co najmniej około dwunastu osób wyszło stamtąd. Przed hotelem „Don Juan” stały cztery

pary miłosne. Poza tym spotkałem 12 przechodniów. Czy wyobraża pan sobie, że ktokolwiek mógłby

niespostrzeżenie przebiec, Jak jak..

... amoniak - zakooczył porucznik Bacula wywody kolegi Wacława Vildego.

Zanim zdołałem odpowiedzied, wszedł pewien smichowski obywatel. Jego przyjaciele nakłonili go, by

tu przyszedł; jest mianowicie stałym bywalcem „Króla Ottokara” i chciałby podzielid się pewnymi

sensacyjnymi spostrzeżeniami.

Te sensacyjne spostrzeżenia polegały na tym, że kilka dni temu trzej mężczyźni w kapeluszach o

szerokich rondach i prowokacyjnych krawatach pokazywali sobie w „Królu Ottokarze” czerwono

oprawione broszury. Były to broszury zagraniczne! Tak jest, zagraniczne! Tych trzech tak dziwnie

obserwowało gospodarza, że jemu, smichowskiemu obywatelowi, wydało się to bardzo podejrzane,

ale to bardzo.

Gdy odszedł, wszyscy koledzy opracowywali jego spostrzeżenia. Tylko ja jeden siedziałem z

założonymi rękami - pisanie zostało mi zabronione przez naczelnego redaktora.

- Dlaczego pan o tym nie pisze? - krzyczał papa Vejvara. - To, co nie odpowiada paoskiej oszczerczej

kampanii, po prostu pan przemilcza!

Szorstki baron, Wuk von Rosenberg, nabrał mnie krótko przedtem na pożyczkę pieniężną w

wysokości trzech szklanek wódki, aby mi pokazad, że osobiście nie przestał mnie cenid, pomimo iż

zostałem ukarany. A teraz zaatakował mnie znienacka: - Tych wszystkich socjalistycznych

głodomorów trzeba, za nogi powiesid, a pana obok nich.

Pobożny pan Wojciech Betzek, przytakując głową, dodał do tego surowego wymiaru kary swoje

placet i uzupełnił je wersetem z biblii. - Tako więc to, co z natury jest napletkiem, będzie ciebie

sądziło, który jesteś wśród liter i obrzezania.

Tak to wyglądało. Byłem sub littera, niech diabli porwą literę! Gdy opuszczałem pokój giełdy, wszyscy

odpowiedzieli na mój ukłon, co nie leżało w zwyczaju. To było pożegnanie.

Aby się rozerwad i zapomnied o morderstwie, poszedłem do Smichowa po moją przyjaciółkę. Ale

myśli nie dały się odpędzid i w koocu nie odwiedziłem jej. Ciągnęło mnie na miejsce mordu.

Czego tam szukałem? Nie było nic do zbadania, a gdyby .nawet - dla kogo miałem to robid? Wszystko

byłbym uważał za możliwe, tylko nie zwolnienie. Gdy wstąpiłem do redakcji, „Bohemia” była

monitorem Praskiego Niemieckiego Kasyna i Niemieckiej Rady Ludowej w Czechach; abonowana

wskutek osiemdziesięcioletniej tradycji, była grobem rodzinnym. Od tego czasu z powodu starości lub

śmierci ubyło kilku współpracowników redakcji. Zacietrzewiony doktor Dykschy zamienił się miejscem

z berlioskim pisarzem Pawłem Wieglerem, który unowocześnił nasze pismo. Pewien młody prawnik

Page 105: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

stworzył dział handlu i przemysłu, który przysporzył nam masę nowych czytelników i ogłoszeo.

„Bohemia” stała się przodującą gazetą Czech i - muszę to chętnie czy niechętnie powiedzied - ja

zapoczątkowałem ten rozwój; cały, niewykrawany z zagranicznych gazet materiał pochodził ode

mnie.

A jak było na giełdzie? Zastąpiłem wielkiego Melzera, dostarczyłem moim kolegom tysięcy płatnych

wierszy i zwycięstw nad odwiecznym wrogiem u Chodiery.

Teraz wyrzucono mnie ni z tego, ni z owego. Bo w sprawie kryminalnej poszedłem po fałszywym

tropie. Po każdym przestępstwie, zanim sprawa się wyjaśni, aresztuje się niezliczoną ilośd osób i o

każdym z zatrzymanych prasa gromadzi tyle obciążającego materiału, ile zdoła uzyskad. Nigdy jeszcze

nie prowadziło to do zwolnienia reportera albo do wykluczenia go z giełdy.

Dobrze, mord w „Królu Ottokarze” może byd mordem politycznym. Czy dlatego jestem zobowiązany

trzymad z narodowymi socjalistami przeciwko socjalistom międzynarodowym? Gdybym był czyn ten

przypisał jednej z partii, mogłoby to byd podstawą do ukarania mnie. W każdym razie nie może byd

do tego podstawą okolicznośd, że, powiedzmy, niesłusznie uwierzyłem w mord rabunkowy.

Rozmyślając nad tym ujrzałem siebie przed restauracją „Pod królem Ottokarem”, której brama, od

czasu krwawej zbrodni, była zamknięta. Pomysł kolegi Wacława Vildego, aby przemierzyd drogę od

gospody flisaków aż do tego miejsca, był dobrym pomysłem reporterskim. Wykorzystam go,

jakkolwiek nie wolno mi o tym pisad.

Szedłem licząc kroki. Dziewiędset. Dwa razy po dziewiędset kroków mógł taki sportowiec jak Litera

przebyd w czasie krótszym niż sześd minut. Pozostały mu cztery minuty na czatowanie w sieni,

uderzenie i zamordowanie. Ale narzędzie mordu?

To nieprawdopodobne, aby na Literę czekał pomocnik, który podałby mu rekwizyty morderstwa i

odebrał je po fakcie. Któż weźmie sobie tylko do samego podania pomocnika, który swym

wyczekiwaniem może zwrócid na siebie uwagę? Kto mu powierzy zrabowane, ale jeszcze nie

przeliczone pieniądze? Wiedziałem wprawdzie, że Litera liczył pierwotnie na pomocnika przy tej

„mokrej robocie”, na brata mojej przyjaciółki, który był mu uległy; ale ten niewolnik służył obecnie w

Afryce, a Litera nie miał nowego przyjaciela, jak to stwierdziła policja poszukująca współuczestników.

Kolega Wacław Vilde miał rację, dzielnica była zbyt ożywiona. Aż do ulicy Mozarta można było biec

nie wzbudzając uwagi, bo w przystani rybaków nie ma w nocy żadnego ruchu. Tym większy jednak

ruch jest na ulicy Mozarta. Możliwe, że z tego powodu Litera nie biegł ulicą Mozarta, jakkolwiek

stanowiła ona bezpośrednią linię połączenia, lecz następną równoległą. Ta ulico, imienia Lorenzo da

Ponte stanowiłaby drogę okrężną, ponieważ leży - liczyłem - o trzysta kroków na południe. Dwa razy

po trzysta kroków biegnie się przez dwie minuty. I tak zostałoby jeszcze Literze dosyd czasu na

wykonanie zamiaru. O tym mogę opowiedzied koledze Wacławowi Vildemu, jeśli go jeszcze kiedyś

spotkam. Sam chyba już nie będę więcej pisał, a najmniej o tym wypadku.

Ale myśl o drodze okrężnej nie dawała mi spokoju. Odkryłem, że następna ulica równoległa do ulic

Mozarta i Lorenzo da Ponte nie przebiegała równolegle, lecz przecinała je. Poza tym przedłużała się

przez to, że biegła łukiem. Jej nazwa nie przypominała ani kompozytora, ani librecisty „Don

Giovanniego”, nazywała się zupełnie niemuzykalnie: ulica Węglowa. Odpowiednio do tego była

zabudowana osmolonymi domami, ciasna i skąpo oświetlona. Nie odmierzałem jej długości Dla

Page 106: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

dziesięciominutowego czasokresu ta nieregularnie wygięta ulica nie wchodziła w rachubę. Z drugiej

strony nie mogła się jednak uskarżad na zbytni ruch. Jakkolwiek był dopiero wczesny wieczór, nie

napotkałem żywej duszy.

Pomiędzy dwoma domami zauważyłem plac pod budowę, gęsto oszalowany. Ściana z desek liczyła

przeszło dwa metry wysokości Czy mógłby się ktoś przez nią przedostad? Na to deski są zbyt cienkie,

prawdopodobnie załamałyby się. Badałem ścianę. Czy mnie utrzyma, jeśli się na nią wdrapię? Jedna

deska porusza się, jest tylko u góry przymocowana, kołysze się. Naciskam ją - i zaparło mi dech.

Wewnątrz, tuż obok otworu, leży ciemne zawiniątko, pod którym widoczne jest coś jakby kij.

Dzwonię do inspektora Bindera i nie potrzebuję długo czekad, aż nadejdzie z dwoma ludźmi. To, co

podnoszą zza ściany z desek, to płaszcz, pod nim leży ręcznik, chusteczka i siekiera. Do płaszcza

przyszyty jest worek zamiast kaptura, a u brzegu na dole drugi worek, sięgający do ziemi, wszystko na

wskroś przesiąknięte krwią. Kieszenie są wypełnione banknotami, monetami miedzianymi i

niklowymi, żetonami na jedzenie i piwo.

Pół godziny później sprowadzono Literę z jego celi do pokoju radcy policji. - Tak późno wieczorem

chce mnie pan zwolnid? - powiada śmiejąc się przy wejściu - mój dozorca zemdleje, gdy ujrzy teraz

mordercę wracającego do domu.

Gdy jednak radca policji wskazuje na płaszcz, z twarzy Litery znika wszelka barwa, dolna warga

wysuwa się, Litera zaczyna się chwiad, tak że inspektor Binder musi go podeprzed.

- Niech pan przymierzy ten płaszcz - powiada radca policji.

- Nie trzeba - powiada Litera zachrypłym głosem - to mój zimowy płaszcz.

Spieszę do redakcji z wiadomością o przyznaniu się Litery. Nie myślę wcale o moim jutrzejszym

zwycięskim komunikacie, którego tytuł rozpocznie się od słów: „Nasz sprawozdawca wykrywa..”

Myślę tylko o tym, jak naczelny redaktor zawstydzony będzie mnie przepraszał.

Nic podobnego się nie dzieje. Naczelny redaktor ledwo spogląda znad biurka, gdy mówię mu o moim

odkryciu i przyznaniu się Litery. Zarządza tylko: - Niech pan pisze we wstępie, że my jedni mieliśmy

odwagę mówid prawdę, wbrew zarzutom, iż pozostajemy w związku z czerwonymi bandytami.

Page 107: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

WNIEBOWSTĄPIENIE SZUBIENICZNEJ TONI

Zaprawdę powiadam wam, że zalotnice i celnicy wprowadzą was do królestwa niebieskiego.

Ew. Mateusza

Rzadko kiedy widywałem tak ohydne nocne lokale jak te, które rozłożyły się wokół praskiego rynku

warzyw i mięsa. Nie były one pomyślane jako lokale nocne, ale jako lokale poranne, gdzie dorożkarze,

chłopi i chłopki, handlarki ryb i sprzedawczynie kwiatów, pomocnicy rzeźniccy i sprzedawcy rynkowi

mogli otrzymad o szarym świcie kawę lub zupę. Ale te miejsca dla wstających wcześnie stały się

miejscami spotkao dla tych, którzy się późno kładą spad. Ponieważ ich bramy otwierały się akurat o

tej godzinie, o której inne lokale wskutek zarządzeo policyjnych zamykały swoje podwoje, spotykałem

tutaj tych wszystkich, którzy unikali łoża lub unikad go musieli: kelnerów, muzykantów, zecerów,

dziennikarzy, prostytutki, pijaków, bezdomnych, alfonsów. A poczciwi chłopkowie i rynkowi

handlarze zostali zepchnięci w kąt.

Te knajpy tkwiły w domach liczących wiele setek lat i każda z nich miała swoją historię. Pod dębowym

stołem szynku „Pod piekłem”, gdzie zawsze leżeli pijani, leżał też w 1378 roku książę Wacław

Luksemburski, gdy szambelanowie weszli, by mu oznajmid śmierd ojca, cesarza niemieckiego Karola

IV. Nieprzytomnie pijanego księcia zanieśli na zamek i posadzili na tronie.

O największej uczcie urządzonej „Pod Zieloną Żabą” opowiadają dziś jeszcze gospodarz i stall

bywalcy, tak jakby w niej uczestniczyli. Ale minęło już trzysta lat od czasu, kiedy kat Mydlarz po

przepracowanym dniu przepił tutaj dziesięd kop miśnieoskich srebrnych talarów, zarobionych za

masowe ścięcie czeskiej szlachty.

W knajpie „Batalion” nie ma talerzy, tylko wgłębienia wyżłobione w stołach. Do otworów tych wlewa

się zupę przy pomocy węża. Blaszane łyżki są przymocowane do stołu łaocuchami, aby gośd nie mógł

ich zabrad ze sobą. Tutaj przebywał stale doktor Unger, docent uniwersytetu, wykładający prawo

paostwowe, poseł parlamentu krajowego, od chwili gdy się dowiedział, że jego żona urządza orgie z

jego kolegami. Zanim zapił się świadomie na śmierd, zapisał swój majątek dziewięddziesięciu stałym

bywalcom „Batalionu”. Za to każdy z nich - tak opiewał testament - miał wziąd udział w jego

pogrzebie trzymając w garści flachę wódki owsianej i po drodze pid za zbawienie jego duszy,

śpiewając przy tym jego ulubioną pieśo: „Minęło, wszystko minęło, minęło szczęście mego życia...”

Za karawanem szła wdowa w czarnym welonie, pierwszy marszałek krajowy Czech w pierogu, fraku

haftowanym złotem i przy szpadzie, rektor i dziekani uniwersytetu w togach i złotych łaocuchach, a

pedle w purpurowych ornatach nieśli berła fakultetów. Wokół nich i między nimi tłoczył się

obszarpany, pijący, wyjący chór spadkobierców. Po kilku krokach wdowa ze wstydu zasłabła. Nad

grobem rektor usiłował wygłosid przemówienie, któremu towarzyszyło melodramatyczne wycie

chóru: „Minęło, minęło...” Jego magnificencja nie mógł dokooczyd przemówienia; jeden z dziekanów

zemdlał i został wyniesiony, inni goście żałobni uciekli w panicznym strachu, podczas gdy batalionowe

bractwo zawładnęło miejscem i płacząc ciskało do grobu zmarłemu kompanowi opróżnione butelki

po wódce.

Page 108: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Siostrzanym lokalem „Batalionu” była „Mimoza”. Skromna nazwa sięgała lat 1815-1848, ale dla gości

stanowiła ona nazwę obcą, której nie mogli zapamiętad i dlatego nazywali lokal „Fimoza”. Większe niż

gospoda było podwórze, na którym stały stosy pustych skrzynek. Były one własnością składu

towarów lnianych Brumlicka, mieszczącego się w tym samym domu, nocą jednakże gospodarz

„Mimozy” odnajmował je parom miłosnym. Kelner Honza Luft, atleta, napawający lękiem, był lubiany

z powodu swej zręczności przy wyjmowaniu drzazg.

W „Mimozie” byłem świadkiem wielu niebezpiecznych stard, a wszystkie zostały przez Honzę Lufta

załagodzone, nim doszło do rozlewu krwi. Raz tylko widziałem, jak jego interwencja skooczyła się

żałośnie Zdarzyło się to, gdy dwie weteranki prostytucji rzuciły się na siebie. Jedna jąkała się, a druga

klęła w żargonie złodziejskim, z którego tyle mogłem zrozumied, że chodziło o gościa, którego

jąkająca się chciała odebrad klnącej. Nagle jąkała zaczęła ryczed; - „Szubieniczna Toni! Szubieniczna

Toni! Sprowadza się ją, zanim kogoś powieszą!” - Wtedy ta, którą nazwała „Szubieniczna Toni”,

skoczyła ku niej, rzuciła ją na ziemię i drwiąc z wszelkich wysiłków rozdzielenia ich przez olbrzyma

Honzę Lufta, biła tak długo przeraźliwie krzyczącą przeciwniczkę, aż ta zamilkła i leżała bez życia. W

tym momencie zjawiła się policja i zaaresztowała Szubieniczną Toni.

Opis tego kobiecego pojedynku, który usiłowałem skreślid jako naoczny świadek, nie udał się, bo nie

wiedziałem, co miała oznaczad aluzja, która wywołała gniew wyładowany w rękoczynie.

Postanowiłem przy okazji zapytad o to partnerki. Jednak żadna z nich nie zjawiła się więcej w

„Mimozie”. Może w wyniku bójki jedna została skazana, a druga umarła albo obydwom zabroniono

bywania w lokalu.

Inna z rynkowych spelunek nazywała się „Cafe Melantrich”. Tutaj również siedziały przy stołach

postacie, które nie różniły się w niczym od stałych bywalców „Batalionu” lub „Mimozy”. Stanowiły

one jednakże elitę w porównaniu z tymi, którzy cisnęli się w korytarzu: byli to awanturnicy, epileptycy

albo trędowaci. Tym pan Izydor Natscheradetz, zwany „Mungo”, wzbraniał wstępu do wnętrza swego

lokalu. Musieli jeśd stojąc i zazdrośnie tworzyd szpaler dla uprzywilejowanych, którzy nie

zatrzymywani mogli wychodzid i wchodzid do wnętrza świątyni.

W tym szpalerze spostrzegłem któregoś dnia obie zapaśniczki z „Mimozy”. Podszedłem do

Szubienicznej Toni; nasza rozmowa zaczęła się od pytania, czy zafunduję jej jedną wódkę.

Zafundowałem nie tylko jej, lecz również tej jąkającej się, a nawet jej drugiej sąsiadce, którą nazywały

Dygającą Frydą. We czworo przepijaliśmy do siebie i byliśmy prawie przyjaciółmi. Gdy jednak

wyjechałem z pytaniem, dlaczego Szubieniczna Toni wówczas tak się uniosła, umilkła zniechęcona. Na

próżno przekonywała ją i ta jąkająca się, i Dygająca Fryda - jedna wymyślając, a druga obłudnie - aby

mi udzieliła odpowiedzi.

Mungo Natscheradetz, przechodził od czasu do czasu obok nas z podejrzliwą miną. Obawiał się

widocznie, że wywiad z jego najgorszymi klientkami nie zrobi reklamy jego lokalowi.

Dopiero po trzeciej kolejce Szubieniczna Toni oświadczyła gotowośd zdradzenia mi, na czym polega

jej związek z szubienicą. Postawiła jednak warunek: muszę do niej pójśd, do jej mieszkania, tam

opowie mi o wszystkim dokładnie. Zależało jej więcej na tej wizycie niż na wódce czy pieniądzach.

Niech jej gospodyni i współlokatorki zobaczą, że przyjmuje jeszcze gości!

Page 109: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W nieopisanie nędznej komórce przy ulicy Skórzanej przesiedziałem u Szubienicznej Toni wiele

nocnych godzin. Z mozołem musiałem wyciągad szczegóły jej życia, ale potop słów buchnął z niej

dopiero wówczas, gdy, że tak powiem, zerwała się przed wyimaginowanym sędzią w swojej obronie i

z mową oskarżycielską przeciwko jakiejś polskiej Wandzie, jąkającej się Berty i Dygającej Frydzie,

przeciwko Mungo Natscheradetzowi i policji obyczajowej. Od wyimaginowanego sędziego żądała nie

tylko zwycięskiego uwolnienia dla siebie, lecz także skazania owych wrogów i przeciwniczek.

Jej los łączył fantastyczny romantyzm z najbardziej szarym realizmem, był to upadek ze zmyślonego

raju do ohydnego rynsztoka, a pozostało tylko jedno pragnienie: powrotu do owego raju.

W kilka tygodni później chciałem znów pomówid z Szubieniczną Toni. Nie znalazłem jej jednak ani w

korytarzu „Cafe Melantrich”, ani w jej stęchłej budzie na ulicy Skórzanej. Tam powiedziano mi, że jest

w szpitalu. W szpitalu dowiedziałem się, że umarła.

Jedzie więc teraz przed wyimaginowanego sędziego, dla którego przygotowywała swoją obronę.

Wniebowstąpienie odbyło się z pewnością tak, jak to sobie Szubieniczna Toni wyobrażała. Przyjaciele,

nie wątpmy w to! Na miejscu, gdzie dusze się zbierają, gdzie kooczy się przedmieście świata, czeka

zwykły wóz policyjny. A jednak niezupełnie zwykły. Jest to wóz policyjny, przewożący do nieba, bo

kłusak zaprzężony doo ma białe skrzydła, a i wachmistrz policji, przechadzający się tam i z powrotem,

jest również uskrzydlony. Nie potrzebuje on długo czekad na podróżnych. Patrzcie, tam już ktoś

nadchodzi!

W nocnej koszuli, w białej chustce zawiązanej wokół głowy i podbródka Dygająca Fryda dyga przed

wachmistrzem policji trzymając w jednej ręce wieniec, w drugiej woskową świecę. Najkrótszą drogą

zmierza do wozu, najkrótszą drogą pragnie wejśd do raju.

- Policjanciku, mój aniele stróżu - szczebiocze Dygająca Fryda - idę prosto do królestwa niebieskiego.

Czcigodny ksiądz proboszcz przyrzekł mi to przed godziną, gdy mi dal ostatnie namaszczenie. „Frydo -

powiedział uprzejmie - pójdziesz wprost do królestwa niebieskiego...”

Wachmistrz wyjaśnia jej przyjaźnie, że nikt nie idzie prosto do nieba, wszystkie dusze zostają najpierw

odstawione do czyśdca. Ta okrężna droga nie bardzo przeszkadza Frydzie, przecież ma zapewnienie

księdza, że przyjmą ją do nieba. Ale czemu wóz jeszcze nie odjeżdża, skoro ona jest już tutaj?

Tak, trzeba czekad do północy. - Jesteśmy dziś ostatnim transportem. Kto umiera do dwudziestej

czwartej, jedzie jeszcze z nami w górę.

I rzeczywiście nadchodzi jeszcze jeden pasażer, pan Mungo Natscheradetz. Przeprasza, iż pozwolił

paostwu czekad, jest przekonany, że tylko na niego czekano z odjazdem i żąda biletu, pierwszej klasy

do nieba, bez przesiadania, jeśli możliwe wagonem sypialnym. - Ile to kosztuje, panie konduktorze?

Jakże często już wachmistrz udzielał informacji, że nie ma bezpośredniej linii do nieba. W odpowiedzi

pan Natscheradetz uśmiecha się z wyższością: - To pan tak mówi! Pan zdaje się nie wie, kim ja

jestem! Czyta swój nekrolog: - „W zmarłym opłakujemy pierwszorzędny charakter w przednim,

najwyższym gatunku...” Po czym pewien wrażenia, które ten tekst musiał wywoład, chce otworzyd

drzwi wozu. Ale wachmistrz powstrzymuje go, a Dygająca Fryda oświadcza z westchnieniem: -

Musimy uzbroid się w świętą cierpliwośd.

Page 110: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Mungo Natscheradetz jest ogromnie zdziwiony widokiem Frydy, jowialnie wyciąga ku niej rękę, ale

Dygająca Fryda nie chce tu mied nic wspólnego z właścicielem knajpy o złej reputacji.

- Nie znam pana - przedrzeźnia ją Mungo Natscheradetz - a od dwudziestu lat odwiedzałaś mój lokal,

aby sobie gości wyławiad.

Na to Dygająca Fryda wzdraga się, bo jeśli wachmistrz to usłyszy i zamelduje wyżej, może jej to

bardzo zaszkodzid, mimo zapewnienia duchownego. Zjadliwie szepcze Natscheradetzowi, że od

dawna już nie bywa w jego lokalu, od tego mianowicie czasu, gdy jej narzeczony przegrał tam

wszystkie jej pieniądze.

Teraz z kolei pan Natscheradetz się przeraził, bo oskarżenie o prowadzenie jaskini gry mogłoby mu

pomimo nekrologu bardzo zaszkodzid.

Na szczęście dla obojga wachmistrz nic nie może usłyszed z tej rozmowy, bo z oddali dochodzi

piosenka karczemna śpiewana wrzaskliwym, zachrypłym głosem. Czy można to w ogóle nazywad

głosem? Tak. Obydwoje równocześnie, Mungo Natscheradetz i Dygająca Fryda powiadają, że głos

wydaje im się znajomy.

I wtedy w świetle księżyca ukazuje się nasza Szubieniczna Toni. Ścisza swą pieśo dopiero wtedy, gdy

spostrzega przed sobą znajomą sylwetkę policyjnego wozu. Jak to pewnie zawsze czyniła, próbuje

drzwi wozu otworzyd nogą. Tu jednak nie wydaje się to właściwym sposobem. Wachmistrz odsuwa ją

na bok. Szubieniczna Toni nie bierze mu tego za złe. Jest zadowolona, ze się wydostała ze szpitala, tak

że żaden policjant nie może zepsud jej nastroju. Jest tylko zniecierpliwiona, chce do nieba. Wola, że

niepotrzebny jej żaden bilet, ma roczną kartę, nawet kontrolowaną co tydzieo przez lekarza

policyjnego w czasie wizyty kontrolnej.

Przerażona Fryda szepcze panu Natscheradetzowi, że to przecież Szubieniczna Toni.

Mówid panu Natscheradetzowi, że to jest Szubieniczna Toni - to naprawdę dobre! Pan Natscheradetz

nie wpuszczał jej do lokalu, stojąc musiała w korytarzu wypijad kawę. A teraz chce do nieba!

Tak, Szubieniczna Toni chce do nieba i to możliwie szybko.

- Czy mamy tu czekad, aż jakiemuś Hotentotowi we Włoszech spodoba się wyciągnąd kopyta?

- Z takim zachowaniem chce do nieba! - mamrocze Mungo Natscheradetz w brodę.

Toni to usłyszała. Ofuknęła go, że nie ma tu nic do rozkazywania, ma milczed, w przeciwnym razie

będzie musiała stuknąd go w orli nos, aż usłyszy, jak anioły gwiżdżą, zanim jeszcze odjedzie Zieloną

Minną8. Przy tym przypomina sobie, że Zielona Minna, ta reumatyczna skrzynia, bynajmniej nie robi

wrażenia, jakby chciała odjeżdżad.

- Przecież nie zamierzam otwierad tu interesu - myśli głośno, nawet bardzo głośno. - To nie mój rewir,

nie wzięłabym sobie tak kiepskiego rewiru. Od pięddziesięciu dwóch lat cieszę się jak dziecko na moje

wniebowstąpienie, a teraz mam stad w ogonku? No jazda, do jasnej cholery, inaczej się jeszcze coś

stanie!

8 Nazwa wozu policyjnego w gwarze złodziei i prostytutek (przyp. tłum.).

Page 111: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Dygająca Fryda czyni znak krzyża - niech niebo nas chroni - modli się, a wachmistrz podnosi swoją

pałkę gumową. Toni radzi mu dobitnie, aby nie wywijał skrzydłami. Jej stacją przeznaczenia jest

niebo, a ono czeka na nią.

- Albo piekło - powiada wachmistrz, za co otrzymuje pochwałę od Mungo Natscheradetza: - To była

doskonała odprawa, po prostu cacko!

- Guzik mnie to obchodził - ryczy Toni - w żadnym wypadku nie pozwoli tu marznąd swoim pedałom,

to nie jest niebiaoski rewir dla niej. - Jeśli fura nie ruszy natychmiast, to tak zaprawię siwka, że

kooskie jabłka polecą wam koło uszu, a cała droga mleczna się rozleci!

- Takiego sposobu wyrażania się jeszcze nie słyszałem od czasu, gdy umarłem - zapewnia Mungo

Natscheradetz. Wachmistrz wścieka się: - Niech pani zamknie buzię - powiada do Toni - bo...

Toni zakasuje rękawy, rusza na niego i syczy: - Bo? Bo co? Teraz wybiła już dwunasta!

I oto rzeczywiście bije dwunasta i wachmistrz wpada w ton konduktora kolejowego: - Wsiadad,

proszę paostwa, nie tłoczyd się.

Mungo Natscheradetz pcha się naprzód, Toni odpycha go na bok. Nie można mu wziąd za złe, że pyta

zagniewany: - Czy tu nie ma pierwszej klasy? Czy Ja muszę jechad w jednym wozie z tą pindą?

- Z taką osobą! - przytakuje mu Dygająca Fryda. - Żeby mi to kto powiedział o tym za życia! Jeszcze

nigdy nie jechałam wozem policyjnym.

- Naprawdę nie? - powiada Toni. - W takim razie może sobie panna Fryda wynająd taksówkę, nawet

oddzielną dla siebie i dla swego dziewiczego wianuszka, jeśli się boi, ze pan Natscheradetz zgniecie go

w wozie. - Mungo Natscheradetz nie zwraca na to uwagi - nieufnym wzrokiem lustruje wóz: - To się

nazywa karoseria? Boję się po prostu, że to się rozleci. - Na co Toni uspokaja go drwiąco: - Co ci się

jeszcze może stad, ty zdechły psie?

Wreszcie pasażerowie zostali załadowani, bicz trzaska, poruszają się skrzydła chudego hipogryfa,

wiatr świszczę i wóz odjeżdża z ziemi poprzez góry i doliny chmur w kierunku czyśdca.

Czyściec wygląda jak izba sądowa, ale w tylnej ścianie ma dwie dziwne bramy. Jedna, wraz z

przylegającą budką wartownika, jest malowana w niebieskie i złote paski, a nad nią migoce świetlna

reklama z napisem „Niebo”. Druga brama jest czarna i czerwona, a nad nią wisi ciemna tablica

„Piekło”. Przed niebiesko-złotą budką wartownika drepczą tam i z powrotem dwa aniołki z palmami

opartymi na ramieniu. Przed drugą trzymają straż dwa ogoniaste diabły z uniesionymi jak. szable

brzozowymi rózgami. Księżyc i gwiazdy świecą blisko, chmury przepływają przez salę sądową.

Z przodu przy stole sądowym zdrzemnął się prezes najwyższego trybunału, pan o długiej brodzie z

waty i takimż samym owłosieniu. Z prawej i lewej strony dwaj asesorzy, niebiaoski i piekielny, udają

pilną pracę, aż poznają po chrapaniu, że stary śpi. Wówczas odsuwają na stronę akta, zapalają

papierosy o tarczę księżyca i wszczynają dyskusję o Bogu i świecie. Jak długo mowa tylko o Bogu i

świecie, są w swych poglądach niemal zgodni, ale gdy debata dotyka polityki, dochodzi do starcia.

Niebiaoski asesor, dobrze ułożony pan w monoklu, z wąsikami i orderami, skrzeczy wściekle, że to

skandal, by z każdą duszą, która przybieży, wdawano się w długie rozprawy, zamiast po prostu

kooczyd krótko i węzłowato. I zawsze, gdy chciałby przejrzed trochę prawo rzymskie, musi

Page 112: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

wysłuchiwad ciągłych jęków z piekła. Mazgaje! Wszystkich trzeba by pod mur postawid! Natomiast

asesor piekielny jest za demokracją, każdemu wolno jęczed, ile mu się podoba.

Głośny spór budzi prezesa. Porusza dzwonkiem: - Spokój! Nie znam żadnych partii, znam tylko dusze.

Zaledwie obaj asesorzy zgasili papierosy i usiedli, już słychad odgłos kopyt kooskich, stuk wozu i świst

bicza zwiastujące przybyszów, których znamy. Naszych trzech przyjaciół pouczają, by usiedli na ławce,

jednak Mungo Natscheradetz pozwala sobie uprzejmie przedstawid się i prosi o zezwolenie na pobyt

w niebie; czy nie można by go wcześniej załatwid, bo właśnie w tej chwili naprawdę mu się spieszy.

Szepcze prezesowi, że chętnie poniósłby jakieś koszty...

- Co pan sobie myśli! - krzyczy na niego asesor niebiaoski w monoklu - pan tu oddycha niebiaoskim

powietrzem!

Mungo Natscheradetz chce ponowid swoją propozycję, ale prezes każe mu usiąśd i wzywa Dygającą

Frydę. Mungo Natscheradetz mruczy „Szykana”.

Prezes wertował akta Dygającej Frydy i oświadczył, że jest winna obłudy. Zanim przestraszona Fryda

mogła wskazad na wyraźne zapewnienie księdza, że dostanie się bezpośrednio do nieba, już została

schwytana przez obu diabelskich strażników. Wyrywa się, wymyśla i grozi nadaremnie. Brutalnie

zostaje skierowana ku bramie, z której płomieniem bucha ogieo.

Jako następny zostaje wezwany pan Natscheradetz, co znów wydaje się niesłuszne Szubienicznej

Toni. Już dośd długo, bo pięddziesiąt dwa lata, czeka na ten bałagan i nie chce skisnąd; o nie, to jej tu

nie znają. Niebiaoskiego asesora, który chce ją ostro skarcid, nazywa durnym gogusiem. Strażnicy

diabelscy, trzęsąc się i wysuwając języki, chcą nastraszyd Szubieniczną Toni. Ale ona dostaje ataku

śmiechu: - A was kto tu posiał? A won mi stąd, ale prędko, z waszymi ogonami! Inaczej... - Diabły

prędko chowają swoje ogony i zmykają do budki strażniczej.

Prezes mówi łagodnie do Szubienicznej Toni: - Niechże się pani nareszcie uspokoi.

Wtedy ucisza się nareszcie. „O jej! - myśli sobie. - Alem się wpakowała, teraz nici z nieba!”.

Pytają Mungo Natscheradetza, co może przytoczyd na swoją obronę. Rany boskie! Na swoją obronę!

Gdyby wiedział, że potrzebna mu będzie obrona, zabrałby ze sobą swego adwokata.-Wzruszonym

głosem odczytuje swój nekrolog: - „Głęboko zasmuceni zawiadamiamy o zgonie pana Izydora

Natscheradetza, szefa dobrze znanej kawiarni „Melantrich” przy ulicy Melantricha...”

- Stary bajzel - krzyczy Szubieniczna Toni.

- Życzę, żeby się pani tam dostała! - odpowiada jej Mungo Natscheradetz i sposobi się do dalszego

odczytywania nekrologu, ale przewodniczący zabiera mu go z rąk i wręcza straży diabelskiej, która

wrzuca go do bramy piekielnej: „Papier do specjalnego użytkuj”

Natscheradetz krzyczy: - Co? Mój nekrolog chcecie zużyd jako papier toaletowy? Czy pan wie, ile to

kosztowało?

- Może pan zaraz pójśd za nim - orzeka sędzia - pan jest stręczycielem. Zanim brama piekielna

zatrzaskuje się za Natscheradetzem, słychad, jak wita przyjaciół: - Ach i wy też już tutaj jesteście?

Page 113: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Teraz zostaje wezwana Antonia Havlova, tak nazywa się Szubieniczna Toni. Przynoszą jej akta;

asesorzy, podwójne warty, nawet wachmistrz mają tyle do dźwigania, że aż dyszą. Przewodniczący

czyta tytuły akt: - „Potajemny nierząd”, „Uszkodzenia ciała”, „Zakłócenie spokoju”, „Nieprzyzwoite

zachowanie się”, „Pogwałcenie prawa”, „Zanieczyszczenie publicznych miejsc”. Szubieniczna Toni

słucha tego wykładu z przerażeniem. - Ładna historia - mruczy - i tu mają te bazgroły.

Jak się okazuje, jest ona trzydzieści dwa razy karana policyjnie i trzy, nie, cztery razy karana sądownie.

- Zawsze niewinnie, najwyższy trybunale - zapewnia - zawsze niewinnie, jak żyję.

Wszyscy wzdrygają się - Kto żyje?

- Ach tak, umarłam przecież. W zdenerwowaniu zapomina się o tym.

Prezes pyta: - Antonia Havlova, czy ma pani jeszcze jedne nazwisko, mam na myśli, przezwisko? - Tak

- odpowiada podejrzliwie - to ma przecież każda w naszym cechu. - Na dalsze zapytania podaje swoje

przezwisko: - Nazywają mnie Szubieniczna Toni.

Prezes odsuwa akta i pyta, czemu ją tak nazywają. Ale tu ładnie trafił. To są jej najosobistsze sprawy,

tego nie ma w żadnym akcie, do tego nie wolno się nikomu wtrącad, o tym nie udzieli żadnych

wyjaśnieo. Szykanowad się nie da, tego nawet policja obyczajowa z niej nie wydostała. Nie powie,

nawet gdyby ją wrzucono do najgorętszego kotła piekielnego.

Prezes pozwala spokojnie minąd potokowi słów i przypomina jej, że historię tę opowiadała czasami i

za życia.

A, to była zupełnie inna para kaloszy. Gdy ją ktoś odwiedził, albo gdy kiedyś raz zapłacił za trzy

szklanki wódki, taka była taksa, wtedy mógł na dodatek usłyszed tę historię. Ale zmuszad - nie, panie!

- No, wódki tu nie mamy, ale eteru jest dosyd. - Na znak prezesa opada z chmur butelka i

Szubieniczna Toni wyraża zdumienie, że niebiaoska gromada również pozwala sobie niekiedy na

jednego. Przeciwko takiemu podejrzeniu cały skład sądu protestuje z oburzeniem.

Toni pociąga z butelki tęgi łyk. - Dobra! Pierwsza klasa! Czy w piekle też to dają?

Zamiast odpowiedzi każą jej mówid.

- Tak więc, święty trybunale, to jest już stara historia. To już bez mała nieprawdziwe. To było 12

sierpnia 1881 roku.

- Dziś mija trzydzieści lat - wtrąca prezes i Toni staje się znów nieufna, nawet bardziej niż poprzednio.

- Istotnie prawda, co do dnia - trzydzieści lat! No i co z tęgo? Czy nie dośd się tym męczyłam na ziemi?

Czy chcecie mi z tej sprawy i tu jeszcze ukręcid sznur?

- Niechże pani opowiada spokojnie.

- A więc byłam wtedy zatrudniona w salonie Koutzkiej na ulicy Płatnerzy.

- Hm - mruczy prezes - na rogu ulicy Zateckiej, nieprawdaż? i

- No, patrzcie, to pan zna ten lokal? Czy pan także bywał u nas?

Page 114: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Asesorzy i wartownicy chichocą.

- Nie potrzebuje się pan wcale tego wstydzid, panie trybunale, to był nobliwy lokal, tylko panowie z

najwyższego towarzystwa stanowili naszą stałą klientelę. Jeśli nas pan odwiedzał, to przecież może

pan to potwierdzid, panie trybunale.

Strażnicy na próżno usiłują zdławid śmiech, a prezes gniewnie nakazuje ciszę. Szubieniczna Toni

opowiada dalej:

- A więc byłam wtedy u Koutzkiej na ulicy Płatnerzy. Byłam najpiękniejsza ze wszystkich pao.

Asesor niebiaoski chrząka.

- Lepiej by pan nie pokaszliwał, bo panu monokl wpadnie do tchawicy. Jeśli mówię, że byłam

najpiękniejsza ze wszystkich pao, to może mi pan wierzyd. Dziś jestem stara flądra, cóż by mi przyszło

z przechwalania się? Ale wtedy byłam „niebieską Toni” z powodu moich oczu i dlatego, że nosiłam

niebieską empirową suknię z atłasu, ażurowe pooczochy i lakierki. Gdy schodziłam do salonu,

panowie zawsze już czekali na mnie, a o czwartej nad ranem, nim jeszcze zamykano, ustawiały się

przed moim pokojem całe ogonki, a jakże. Taką klasą byłam. Wszystkie panie, pan wie, koleżanki,

zazdrościły mi.

- No, a co było 12 sierpnia?

- Tak, a więc dwunastego sierpnia siedziałyśmy, wszystkie panie, w kuchni przy posiłku i wtedy

przyszedł inspektor tajnej policji ze strażnikiem więziennym z sądu karnego i szeptał z panią Koutzką.

Słyszałyśmy, jak się stara denerwuje i jak inspektor mówi, że ma już dosyd tej bieganiny od jednego

domu publicznego do drugiego. Jeśli pani Koutzka będzie mu robid trudności, to i on wkrótce zrobi jej

trudności. Naturalnie, stara nie chciała z nim zaczynad, no i wtedy przychodzi do nas, a inspektor

pyta, czy jedna z pao nie chciałaby pójśd do sądu karnego do Ferdynanda Prokupka. Pani Koutzka

dodała, że chętnej da za to ekstra pięd guldenów. Naturalnie żadna się nie zgłosiła.

- Jedna się zgłosiła - przerywa jej opowiadanie prezes.

- Nie, wysoki, święty trybunale, żadna się nie zgłosiła. Cała Praga wiedziała przecież, że Prokupek ma

byd nazajutrz powieszony, bo zadusił trzy dziewczyny, jedną pod Brandysem, drugą niedaleko Kreza,

a ostatnią zwabił do lasu pod Hodkowicami. Wszystkie trzy udusił, a potem okaleczył zwłoki.

Obrzydliwy łajdak, tak też wyglądał na zdjęciu, które było w „Ilustrowanym Kurierze”, taki gałgan z

przeżartą twarzą. Na wymioty się zbierało, gdy tylko spojrzed na fotografię - fe!

Na szczęście butelka jeszcze się kołysze, tak że Szubieniczna Toni może spłukad obrzydzenie i

opowiada dalej:

- Inspektorowi była potrzebna któraś z pao, bo Prokupek życzył sobie dziewczynę, a gdy ktoś ma byd

stracony, to jego ostatnie życzenie musi byd spełnione.

Niebiaoski asesor nie pomija okazji, by pochwalid się znajomością prawa rzymskiego. Uniżenie mówi

w stronę prezesa, .że to jest owo stare scortum scorto.

- Co takiego? - pyta. Szubieniczna Toni

Page 115: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Nic takiego, to z prawa rzymskiego - odpowiada niebiaoski asesor.

- Niech pan nie robi takich uwag. U nas to nie obowiązuje i żadna się nie zgłosiła.

- Ależ Toni - mówi prezes - przecież jedna się zgłosiła.

- Nie, wysoki, święty trybunale, ja przecież muszę o tym lepiej wiedzied. Żadna się nie zgłosiła. Nawet

Ludmiła nie -chciała pójśd, „ani za tysiąc guldenów”, powiedziała. A przecież była najbrzydsza spośród

nas, to pan sobie może jeszcze przypomina, panie trybunale, jeśli pan był naszym gościem.

- Spokój u stołu sędziowskiego, bardzo proszę! - woła prezes, bo asesorzy znów parskają śmiechem.

- Ponieważ więc żadna z naszych pao nie chciała pójśd do Prokupka, pani Koutzka powiedziała do pani

Petrikovej, żeby się ubrała i poszła do sądu karnego. Pani Petrikova była u nas tylko posługaczką. Trzy

kwartały wcześniej należała jeszcze do pao, pan ją może będzie znał z tego czasu, panie trybunale. -

Spokój!

- Nazywała się wtedy Olga. Ale później zachorowała, a gdy wróciła ze szpitala, wyglądała tak staro i

brzydko, że nie można jej było wpuścid do salonu. Miała zapadłe, plamiste policzki i czerwone oczy,

włosy jej wypadły i wiecznie była zachrypnięcia. Okropne!

Nowy łyk z butelki z eterem spławia to wspomnienie.

- Pani Koutzka nie chciała więcej przyjąd Olgi, ale ponieważ ta wyła, że się pozbawi życia, pozwolono

jej spad na kanapce w pokoju lekarza i dawano jej jeśd. Za to musiała sprzątad i naturalnie nie wołano

jej już Olga, tylko pani Petrikova. Ponieważ więc żadna z nas nie chciała pójśd do Prokupka, ona miała

to zrobid. Wtedy załamała ręce nad głową i krzyknęła; ochryple. Raczej rzuci się do Wełtawy,

powiedziała i drżała jak galareta... Wtedy odezwałam się: „Ja idę do Prokupka...”

- No, no!

- Tak jest. Poszłam więc z inspektorem do sądu karnego. Byłam tam wtedy po raz pierwszy. W izbie

przyjęd było kilku dozorców. Tak głupio chichotali: „Życzym panience przyjemnej zabawy”. Następnie

mnie obmacali dokładnie i szczegółowo - czy nie przynoszę noża lub sznura dla Prokupka. No, może

rzeczywiście mieli pietra, czy nie zepsuję im tak ładnej egzekucji. A jakiś młody dozorca powiedział do

mnie ze smutkiem: „Taka piękna dziewczyna, czy pani się nie wstydzi?” - On myślał, że ja to robię dla

tych paru guldenów. No i następnie zaprowadzili mnie do celi Prokupka. Znałam go już ze zdjęcia w

„Ilustrowanym Kurierze”, zdaje mi się, że już to panom opowiadałam. Ale był jeszcze okropniejszy niż

na fotografii Miał na sobie brudne więzienne szmaty, a na twarzy ostrą szczecinę i krosty.

Łyknięcie z butelki z eterem świadczy, że odrażające wrażenie, które wywarł mordercą, było głębokie.

- Jak go ujrzałam, pomyślałam sobie: żebym tak znów była po tamtej stronie! Ale nie dałam tego

poznad po sobie. Jak już raz tu jestem, niech się przynajmniej ucieszy. Ja wiem, co należy do mego

zawodu.

Powiedziałam do niego: Widziałam paoską podobiznę w „Ilustrowanym Kurierze”, od razu mi się

spodobała, dlatego przyszłam. Wtedy powiedział coś zupełnie ordynarnego, żebym go...

Tu przewodniczący uważa za stosowne samemu dokooczyd zdanie:... - ...zostawiła w spokoju.

Page 116: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

To nie jest jednak autentyczne brzmienie.

- O nie - obstaje Szubieniczna Toni - znacznie ordynarniej. Panowie już rozumiecie, wysoki trybunale,

mam nadzieję, że nie potrzebuję się nad tym szeroko rozwodzid, to by było przykre dla mnie. Pół

godziny byłam z Prokupkiem, wtedy on powiada do mnie: „Teraz możesz odejśd”. Byłam szczęśliwa,

że już po wszystkim, tak się bałam, że mnie jeszcze udusi jak tamte trzy dziewczyny. Ale gdy mu

miałam podad rękę, zrobiło mi się go żal. Pomyślałam sobie rankiem przyjdzie po niego kat - i wtedy

powiedziałam: „Chciałabym jeszcze trochę zostad”. Wtedy znów tak zamruczał jak poprzednio. Już

panowie wiedzą...

- Pewnie, nie potrzebuje pani tego powtarzad.

- Nie, nie, ja tego nie powtarzam, nadmieniam tylko, że znów coś nieładnego powiedział, ale

uradowało go to jednak bardzo, że chciałam zostad. No i o drugiej w nocy pobiegłam do domu,

poszłam zaraz do mego pokoju, by położyd się spad. I tu widzę, że mi moje koleżanki, te panie, te

świnie, postawiły na nocnym stoliku szubienicę z tektury. Z takiej sprawy nie robi się przecież

dowcipów, nieprawdaż, wysoki trybunale? Porwał mnie taki gniew, że ledwo mogłam zasnąd. Gdy w

południe zeszłam na śniadanie, wszyscy już czytali w gazecie o egzekucji i zaczęli się ze mnie nabijad:

„Jesteś teraz dumna, bo wywyższyli twego ukochanego”. - „Nie sprowadź nam tylko do domu małego

Prokupka, bo jeszcze nas wszystkie udusi”. Im więcej się gniewałam, tym więcej kpiły ze mnie;

wściekła pobiegłam do swego pokoju.

- Ale pani przecież znów zeszła, Toni?

- Dopiero wieczorem, gdy przyszli goście. Gdy więc zeszłam do salonu w niebieskiej empirowej sukni,

w której mi było tak do twarzy, pan sobie przecież jeszcze przypomina...

- Tak, tak, niech pani opowiada dalej.

- ...wtedy te łajdaczki zawołały chórem: „Szubieniczna Toni”! I pomyślcie, co za podłośd - opowiadały

gościom o tym, gdzie byłam wczoraj wieczorem. Przecież to nieuczciwa konkurencja, nieprawdaż,

wysoki trybunale? Moi najwierniejsi goście nie spojrzeli nawet na mnie.

I teraz opada Szubieniczna Toni wspomnienie, które nie da się spłukad eterem ani łzami. Łka, bo

opowiada o jasnowłosym Wülym.

- O pierwszej przyszedł mój blondyn Willy. Już od trzech kwartałów był moim prawdziwym

kochankiem - ja tego gałgana, tego nędznika tak strasznie kochałam, już nigdy nie będę nikogo tak

kochała. Elegancki chłopak, był zawsze ubrany pierwsza klasa. Zapewne wysoki trybunał go jeszcze

pamięta. Siedział zawsze przy środkowym stole w żółtych rękawiczkach i zielono-białym krawacie. A

więc chcę się do niego przysiąśd, a on krzyczy na cały lokal: „Zanim mnie kat podciągnie, każę ciebie

zawoład!”.

Ciałem Toni wstrząsa ból: - I wtedy - i wtedy - poszedł do pokoju z tą polską Wandą! Z tym bydlęciem,

które zawsze było tak ordynarne w stosunku do mnie. Tego nie powinien był mi zrobid, tego nie, nie,

tego nie!

- Niech pani sobie łyknie i opowiada dalej.

Page 117: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Następnego dnia uciekłam z salonu Koutzkiej. Przyjęli mnie w „Niebieskiej Klusce”.

- Niebieska Kluska?

- Tego pan nie będzie znał, to taki mały bajzel naprzeciwko zakładu dla niewidomych.

Niebiaoski asesor potakuje głową.

- Tak, więc zna to pan? Ach, Boże, tego nie można wcale porównad z salonem Koutzkiej. Tu już nie

nosiłam niebieskiej empirowej sukni ani lakierków, ani ażurowych pooczoch. I wie pan, czego mi

najbardziej brakowało? - Gramofonu. Czy pan sobie jeszcze przypomina ten wielki gramofon u

Koutzkiej? Tak chętnie taoczyłam, gdy grał:

Chodź, Karolinko, chodź, Karolinko, chodź,

pójdziemy w zieleo w południe...

Uszczęśliwiona wspomnieniami wyciąga ramiona, zaczyna nucid i poruszad się, następnie śpiewa i

taoczy:

tam jest cudnie...

I trybunał wraz ze strażnikami nuci i śpiewa, i porusza się, nawet chmury kołyszą się w takt piosenki:

Chodź, Karolinko, chodź, Karolinko, chodź,

pójdziemy w zieleo w południe,

tam jest cu...

Prezes jest pierwszym, który się znów opamiętuje. – Pst! Spokój! - woła. A gdy wszyscy już zamilkli,

dodaje: - Skandal. - Następnie mówi do Toni: - Dalej! - Na co ona znów zaczyna pełnym głosem

śpiewad:

- Chodź, Karolinko, chodź, Karolinko...

- Spokój! Czy pani oszalała?

- Ale przecież pan powiedział „dalej”, panie trybunale!

- Ma pani dalej opowiadad.

- Ach tak! Więc na czym to stanęliśmy? Racja, przy gramofonie. Jak powiedziałam, bardzo mi

brakowało gramofonu. Nie, Koutzka i „Niebieska Kluska” to tak jak dzieo i noc, wysoki trybunale.

Byłam tam jednak tylko trzy noce. Trzeciej nocy przyszedł gośd, który mnie znał z salonu Koutzkiej, i

ten bałwan zaraz rozbębnił całą historię. Panie i tak już mi zazdrościły, bo miałam najładniejsze ciało i

byłam nowa. To była dla nich prawdziwa gratka: Szubieniczna Toni! W takich warunkach trudno

pracowad w lokalu, to musicie panowie przyznad! Wtedy znów opuściłam „Niebieską Kluskę” i

poszłam na ulicę. Tak, co mi pozostało innego jak rewir uliczny? Przez trzydzieści lat tak chodziłam

każdego wieczora, chod zmęczona byłam jak pies. I dziękowad Bogu, zawsze znalazłam sobie

kawalera.

W tym miejscu niebiaoski asesor nie może powstrzymad się od szyderczej uwagi: - Nulla dies sine

linea.

Page 118: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- A to co znów znaczy? - pyta Toni.

- To znaczy: żadnego dnia bez połowu.

- Tak, to się zgadza. Przez trzydzieści lat ani jednego dnia bez połowu. W koocu jeden klient przyrzekł

mi futro, abym się mogła obracad w eleganckich kawiarniach. Ale tego już nie dożyłam. Czy jest się

czemu dziwid? Przecież ulica, to jest najstraszniejsze, co byd może.

- Dlaczego? - pyta prezes i daje asesorowi znak, by to zaprotokołował.

- Ile trzeba znosid od policji! A dopiero od właścicielki pokoju! Każdego dnia szykanuje czymś nowym,

każdej chwili podwyższa komorne i na to trzeba pozwalad. Wszystko trzeba sobie samej załatwid, w

jasny dzieo, kiedy powinno się przecież spad. A gdy się idzie coś kupid, kapelusz albo bluzkę, albo

elegancką bieliznę - przecież nie można pokazywad się w flaneli -wtedy oszukują cię sprzedawcy.

Uważają, że każdą z nas można oszukad. A skąd się ta zła opinia bierze?

- No skąd, jak pani sądzi?

- Mogę to panu zupełnie dokładnie powiedzied, panie trybunale, a tamten pan niech to zapisze: nasze

złe imię pochodzi tylko od tych panienek z promenady, od tych ladacznic. To są takie smarkate, które

się niczego nie uczyły i nic nie umieją, i sądzą, że skoro wychodzą w nocy, to są już prostytutkami. Nie

chodzą na żadną kontrolę i roznoszą choroby. Ale właśnie te łajdaczki mają największą klientelę. A my

musimy godzinami, uganiad się, nim znajdziemy jakiegoś kawalera. Na deszczu, w chłodzie. Nie, ulica

jest po prostu straszna. To nie tak jak w salonie, gdzie każdemu wszystko podsuwają i gdzie się jest

obsługiwanym z przodu i z tyłu.

- Czy pani rzeczywiście wydaje się tam wszystko takie piękne? - pyta prezes i notuje sobie.

- Ach, dom publiczny to najładniejsze, co może byd. No, ale to minęło. A na ulicy nikt mnie

przynajmniej nie znał i to z Szubieniczną Toni ustało.

Prezes szuka w aktach i pyta: - Na zawsze ustało?

- Nie, nie na zawsze. Ludzie są tacy źli. Raz siedzimy w „Fimozie”, gdzie rano dostawało się najlepsze

flaczki. Byłam tam z jednym facetem, z którym włóczyłam się już całą noc i miałam nadzieję zarobid

na początek. W lokalu było kilka kurewek, które jeszcze nie znalazły nikogo. Przy ich stole siedziała

Betty-Jąkała, która znała mnie z „Niebieskiej Kluski”. To ścierwo wiedziało dokładnie, że już od wielu

godzin łażę z rym typem, a mimo to puszczała do niego oka No, przecież nie dam sobie sprzątnąd

interesu sprzed nosa. Wywołałam ją do klozetu i powiedziałam: „Przecież nie możesz tego zrobid”! A

ona wyjąkała: „Ten kakaka-kartoflany chłop nie interesuje mnie wcawcawcale”. Zaledwie znów

usiadłyśmy w lokalu, a to babsko znów zaczyna. Teraz ten frajer rzeczywiście chciał się do niej

przylepid, a wtedy zwróciłam jej uwagę: „Jeśli się ta komedia natychmiast nie skooczy, dostaniesz po

łbie nogą stołową, aż ci zęby dwurzędem z tyłka wymaszerują, ty zapaskudzony wychodku”! Ledwo

jej to powiedziałam, pomyślcie tylko, stała się znów ordynarna; „iiiiidż sobie do swojej klikliklienteli w

celi skazaoców, iiiidź sobie do swoich morderców!” woła na cały lokal. A gdy inne pytają, co to ma

znaczyd, to bydlę ryczy: „Czy wy nie wiewie wiecie, że to jest ta Szubieniczną Toni? Sprowadza się ją,

gdy ktoś ma byd popopowieszony, aby rozstał się z życiem zaspokojony”. Wszyscy się śmiali, mnie

jednak zrobiło się zupełnie czarno przed, oczyma, taka mnie wściekłośd ogarnęła. Skoczyłam i

rąbnęłam ją w mordę...

Page 119: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Toni wzywa się coraz bardziej we wściekłośd, która ją wtedy opadła, i wali w stół sądowy, jakby to

była morda Betty-Jąkały. Akta zlatują na podłogę dalekim łukiem. To nie przeszkadza Toni w

opowiadaniu:

- ...aż tej jąkającej się maciorze poszła marmelada z nosa. Potem wzięłam ją pomiędzy nogi i grzałam

tak, aż pogotowie ratunkowe musiało ją zabrad. To pan z łatwością... - wskazuje na podłogę, gdzie

leżą rozrzucone akta... - znajdzie w aktach. Od tego czasu Betty-Jąkała wystrzega się wspomnied

chodby słowem o Szubienicznej Toni, nawet wtedy, gdy całymi nocami sprzeczamy się w korytarzu

„Cafe Melantrich”. Ale cała rzecz się rozniosła. W koocu było mi już wszystko jedno. Gdy byłam

dobrze usposobiona i gdy ktoś mi płacił za to trzy szklanki wódki albo przychodził do mego pokoju, to

słyszał ode mnie tę całą historię, jak to byłam w celi Prokupka, wraz z wszystkimi intymnymi

szczegółami, także o tym, jak mnie... Tu prezes przerywa:

- Toni, czy zechce mi pani odpowiedzied na jeszcze jedno pytanie?

- Ależ z największą przyjemnością. Z pana to takie poczciwe zwierzę. Może pan spokojnie pytad o to,

co pana interesuje.

- Antonia Havlova, dlaczego pani wtedy poszła do zbrodniarza Prokupka?

Toni namyśla się. - Właściwie sama nie wiem dlaczego - odpowiada w koocu.

Wtedy prezes wstaje i dzwoni. Robi się ciemno, świeci tylko przezroczysty klucz. Przy dźwiękach

muzyki organowej i biciu dzwonów izba sądowa zmienia się w lokal o; okrągłych stolikach, przy

których siedzą dziewczęta i goście. W górze unoszą się chmury.

Toni w niebieskiej empirowej sukni i białych pierzastych skrzydłach jest znów młoda. Zachwycona

klaszcze w dłonie: - Ach, jak świetnie! Znów jestem w salonie Koutzkiej!

Wszyscy goście cieszą się, że znów widzą Toni, a bardzo tęga, bardzo wydekoltowana i bardzo

uszminkowana pani Koutzka częstuje ją papierosem.

A kto tam jest jeszcze? Jest jasnowłosy Willy. Siedzi, jak zwykle, przy środkowym stoliku w

jaskrawożółtych rękawiczkach i zielono-białym krawacie i woła: - No, kochanie, dzięki Bogu, że znów

tu jesteś.

- Blondyn Willy - szepcze Toni, która nie może pojąd tego wszystkiego.

Niebiaoski asesor kręci pogardliwie nosem i powiada w odpowiednim tonie:

- Pan prezes znów uczynił zadośd swojej zasadzie: każdemu człowiekowi jego królestwo niebieskie.

Upodobaniom tej osoby uczynił pan w każdym razie aż nadto zadośd.

Prezes puszcza mimo uszu ironię; - Jest pan tego rzeczywiście pewien, panie asesorze? - pyta.

- No, bez wątpienia - odpowiada asesor - pan prezes jest po prostu nieomylny.

Ale prezes chce z ust Toni, usłyszed, czy jest teraz szczęśliwa.

- Taka szczęśliwa! - umie jedynie odpowiedzied.

Page 120: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- A czy masz jeszcze jakieś życzenie, Toni?

- Ach tak, pragnęłabym bardzo usłyszed znów gramofon. Na to prezes daje znak. Gramofon zaczyna

grad piosenkę:

„Chodź, Karolinko!” Niebieska Toni słucha zachwycona. Następnie rzuca papierosa, chwyta blondyna

Willy'ego i taoczy z nim. Jest w niebie.

Page 121: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

USIŁOWANIE MORDERSTWA I MORD DOKONANY NA MOIM STRYJU

Notatka prasowa o kradzieży z włamaniem do sklepu jubilerskiego pana Rummla wywarła na mnie w

dzieciostwie wielkie wrażenie. Wymieniała ona nazwisko komisarza, który ustalił na podstawie

nieortograficznie napisanego słowa „obwód” tożsamośd aresztowanego przestępcy.

Nazwisko Olitsch nie pojawiło się wówczas w gazetach przypadkowo. Olitsch lubił dobrą reklamę, a

nienawidził złej. Dał mi to poznad zaraz pierwszego dnia mojej reporterki policyjnej. Tego dnia

złożyłem pierwszą wizytę szefowi policji kryminalnej, którego to stopnia dosłużył się tymczasem ów

bohater moich chłopięcych lat.

Olitsch był starym człowiekiem. Nigdy nie przypuszczałem, że był tak niskiego wzrostu. Nie

wiedziałem również, że był krótkowzroczny i nosił okulary w złotej oprawie. Jego urzędowy gabinet,

w którym badał tajemnice podziemia, nie przedstawiał nic szczególnego, nic kryminalnego, nic

tajemniczego - było to biuro jak wszystkie inne.

Tylko za lustrem tkwiła złożona pożółkła stronica gazety, ku której spozierałem ciekawie. Stary Olitsch

zauważył moje spojrzenie, wyjął pluskiewkę, którą gazeta była przymocowana, i podał mi pożółkłą

stronicę.

Była to stronica socjaldemokratycznego pisma „Volksrecht”, a pochodziła z czasów zamordowania

jubilerki Gollerstepper, afery znanej mi z pieśni ślepego Metodego i opowiadao pobożnego pana

Wojciecha Betzka. Całymi tygodniami na próżno szukano śladów sprawców i tygodniami zarzucano

policji kryminalnej nieudolnośd.

Już mówiono o tym, że Olitsch zostanie przeniesiony w stan spoczynku, gdy nagle został

zrehabilitowany wskutek wspaniałego wyczynu w innym wypadku kryminalnym. Do kantoru wymiany

Edwarda Kischa na ulicy Poricanskiej przyszli pewnego piątku, o wieczornej godzinie, dwaj mężczyźni i

kazali sobie pokazad stare srebrne monety, bite przez hr. Schlicka, tak zwane „Joachimsthaler”.

Czescy protoplaści wszelkich talarów i dolarów stanowili specjalnośd mego stryja Edwarda.

W czasie gdy układał na ladzie kilka monet, obaj mężczyźni skoczyli przez ladę, jeden podniósł

siekierę, by opuścid ją na głowę właściciela kantoru wymiany i - w tej samej chwili wyłoniło się z

ukrycia kilku detektywów z wzniesionymi rewolwerami, którzy ujęli owych mężczyzn.

Kilka dni wcześniej dowiedział się mianowicie Olitsch, dzięki ujęciu długo poszukiwanego przestępcy,

że jego wspólnicy zamierzają obrabowad kantor wymiany, i to właśnie w piątek, tj. w dniu, w którym

mój stryj zwykł był wcześniej zamykad sklep. Wskutek tego Olitsch wydał zarządzenie, a jego ludzie

przystąpili do akcji umyślnie dopiero w momencie krytycznym, aby ująd rabusiów in flagranti.

Tak napisano w sprawozdaniu policyjnym. Przez długie dni miasto podziwiało genialne posunięcie

Olitscha. Jedynie socjaldemokratyczny „VoIksrecht” nie był zadowolony. Pociągnięcie było wprawdzie

genialne, ale w innym sensie, aniżeli to podano publiczności. Rzekomi mordercy są kreaturami

Olitscha, a on będzie już dbał o to, aby ich zwolniono. Olitsch zaaranżował tę scenę jedynie dla

odwrócenia uwagi publicznej od niewyjaśnionego mordu dokonanego na pani Gollerstepper. „Jest to

taką samą prawdą - kooczył się artykuł - jak to. że panu Olitsch nie zatknie tego artykułu u siebie za

lustrem!

Page 122: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Oddałem gazetę szefowi policji kryminalnej, który wciąż jeszcze trzymał pluskiewkę w ręce.

- Widzi pan, zełgane do ostatniego słowa! – I z tymi. słowami znów skrupulatnie włożył artykuł za

lustro.

* * *

W cztery lata po moim zainstalowaniu się w urzędzie reporterskim dwaj mężczyźni wstąpili znów do

kantoru wymiany Edwarda Kischa. Tym razem żadna opozycyjna gazeta nie mogła, niestety, wyrazid

powątpiewania, czy byli to mordercy, tym razem bowiem nie byli tam ukryci żadni urzędnicy policji

gotowi bronid i aresztowad. Wuj mój został naprawdę zamordowany, sklep ograbiony, a sprawcy

zniknęli z wielkim łupem.

Wśród reporterów, którzy po wykryciu morderstwa znaleźli się na miejscu przestępstwa, brakło mnie.

Owego wieczoru w piątek poszedłem do miejskiego przytułku, aby napisad o nim artykuł do

niedzielnego numeru. Cienkimi strumykami ściekał wrześniowy deszcz na tych, którzy bez płaszcza i

zelówek drżeli przed zamkniętym schroniskiem.

Wreszcie drzwi domu uchyliły się wpuszczając na razie tylko tych, którzy posiadali książkę pracy. Po

godzinie weszła druga grupa - ta z dowodami przynależności. Kto nie miał ani karty pracy, ani dowodu

przynależności musiał czekad na deszczu jeszcze dłużej, nie mając nawet pewności, czy go przyjmą.

Ale ostatecznie i nad tymi rozciągnięto akt łaski, o ile poszukiwanie wszy dało wynik negatywny.

Mieliśmy dach nad głową, dostaliśmy po talerzu ciepłej zupy, którą należało uważad bardziej za ciepłą

aniżeli za zupę. Siedzieliśmy w sypialni na pryczach, na łóżkach polowych, graliśmy w karty albo

gawędziliśmy, aż rozległ się sygnał do snu. Wszystkie płomienie gazowe zmalały jednocześnie do

rozmiaru orzeszka laskowego, jakby zduszone oddechem niewidzialnej istoty. Wleźliśmy pod

ciemnoszare koce. Niektórzy od razu zaczęli chrapad.

Nagle rozległ się okrzyk: „Obława!” Wszedł inspektor policji z dwoma policjantami; na ich cześd

orzeszki rozwinęły .się jak pod tchnieniem niewidzialnej istoty i zabłysły przyjmując kształt wachlarza.

Drgające płomienie gazu odbijają się w płaszczach z mokrej czarnej ceraty. Płaszcze te poszerzają

postacie trzech policjantów.

- Wszyscy wstad! Pokazad papiery!

Każdy staje w nogach swego łóżka z dowodem w ręce. Kooce wąsów inspektora poruszają się, jakby

to one czytały i odwracały kartki książeczek pracy. W dowodach przynależności niewiele jest do

odczytywania i nic do odwracania. Ale przy badaniu każdego kto tylko posiada kartę przynależności,

wąsy nie pozostają w spokoju nad górną wargą.

- Pokazad ręce! - warczy wąs i jego kooce zdają się wyrażad naganę dla oglądanych dłoni. Sześd

surowo patrzących oczu bada nocną bieliznę, jakby pa bieliźnie należącej do przytułku można było

odnaleźd ślady wykroczenia popełnionego poza obrębem jego murów.

Ja, nowicjusz, sądziłem, że prawdopodobnie tak jest zawsze, każdego wieczoru; ledwo bezdomni

znajdą się w przytułku, położą się i chcą przymknąd oczy, przychodzi policja i czyni poszukiwania.

Postanowiłem w mym artykule napiętnowad te conocne obławy i bezsensownośd badania bielizny.

Page 123: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Nie przeczuwałem, że zupełnie Inny materiał będzie czekał opracowania, nie przeczuwałem, że przed

paroma godzinami w pobliżu przytułku popełniono mord rabunkowy, a policja tutaj szuka sprawców.

Od łóżka do łóżka, od książeczki pracy do książeczki pracy, od dowodu przynależności do dowodu

przynależności, od pary rąk do pary rąk kroczy inspektor; wreszcie zbliża się do mnie.

- Wasze papiery?

- Nie mam żadnych.

- Żadnych?

Kooce jego wąsów wyrażają silniejsze podejrzenia niż wobec innych przytułkiewiczów. Bez wątpienia

tamci są mu znani od dawna, pewnie często dal się im we znaki swym urzędowym postępowaniem.

Gdziekolwiek kryją się badani, tam dociera władza, aby ich od nowa badad.

Tu w sali sypialnej jest niejeden starzec, weteran przemysłowej armii rezerwowej i niejeden kaleka,

inwalida tejże armii. Głód, alkohol i bezdomnośd dokonały na większości swego dzieła. Niektórzy

wyglądają jak nieboszczyki, które nie mają pieniędzy, aby się dad pochowad. Policja, polująca w

przytułku na grubego zwierza, niewiele upoluje, nie znajdzie tu żadnego fałszerza weksli, żadnego

złodzieja hotelowego, żadnego defraudanta, żadnego kasiarza i - nawet jeśli będą się za nim uganiali -

żadnego mordercy. Nie, żadnemu z przebywających tutaj nie można przypisad takiej zbrodni. A więc

już. raczej mnie.

- Nazwisko?

- Kisch.

Inspektor zatacza się, cofa o krok, ale jego wąsy nie cofają się tym razem, stoją sztywne i drętwe.

Dwaj policjanci czynią gest pochwycenia mnie.

- Jak się nazywa... kiedy..? - Inspektor zaczyna kilka pytao, jednak ich nie kooczy. - Niech pan zejdzie

na dół.

Policjant z prawej, policjant z lewej, za nami inspektor, tak przechodzimy przez długą salę sypialną.

- Ale go mają - słyszę, zanim drzwi zamknęły się za nami.

W kancelarii podaję, kim jestem i dlaczego tu jestem. Mówię to z uśmiechem. Nie wywołuję jednak

uśmiechu wzajemnego, podkręcone do góry wąsy władzy pozostają niewzruszone.

- Dlaczego pozwolił się pan zapisad jako pomocnik handlowy?

- Bo nie chciałem powiedzied, że jestem dziennikarzem.

- Hm. Czemu pan podał, że jest z Liberca, skoro jest paru z Pragi?

- Bo spytano by mnie, czemu nie śpię w domu.

Powoli, podkreślając każde słowo i obserwując wrażenie na. mojej twarzy, stawia pytanie,

umieszczając na jego koocu decydujące nazwisko;

Page 124: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Czy jest pan spokrewniony z panem Edwardem Kischem?

Myślę sobie: prawdopodobnie inspektor zna mego stryja Edwarda, którego sklep mieści się przecież

w tym samym obwodzie, i gdy mu powiem, że jestem bratankiem solidnego Edwarda Kischa,

podejrzliwośd jego od razu zniknie.

- A kiedy widział pan po raz ostatni swego stryja?

- Wczoraj albo przedwczoraj.

- Gdzie?

- W jego sklepie na ulicy Poricanskiej.

Wąs inspektora skręca się jak wąż gotowy do skoku:

- Co pan tam robił?

Teraz przesłuchanie staje się nieprzyjemne, - Panie inspektorze - powiadam - wszyscy panowie w

dyrekcji policji znają mnie, może się pan poinformowad.

Podchodzi do telefonu i łączy się z policją kryminalną. Potrząsam głową, bo o tej porze nikt się tam

nie może zgłosid - o ósmej wieczorem służba się skooczyła. Tylko w biura prezydium urzędnik pełni

nocną służbę, inspektor musiałby się zatem połączyd z biurem prezydium.

Zadziwiające - Inspektor otrzymuje połączenie. Rozmawia, z komisarzem, zgłasza meldunek: - Tu

miejski przytułek... Człowiek bez papierów... Podaje się za dziennikarza Kischa. -Jak?... Proszę?.!. Tak

jest, Egon Erwin, powiada...

Pauza. Wąs zdradza zdziwione zniechęcenie. - Tak jest, panie komisarzu, stoi obok mnie. - I zwracając

się do mnie: - Proszę podejśd do telefonu - Ja: - Halo - ach pan komisarz Wanasek, tak późno jeszcze

na służbie? Czy coś się wydarzyło? Jaka szkoda, że nie mogę tam przybyd.

W sali sypialnej, do której wróciłem, płomyki gazu zmalały znów do rozmiarów orzeszka.

Morderców mego wuja nie znaleziono, jakkolwiek miejsce przestępstwa zachowało sporo śladów. Do

wszystkich władz policyjnych w kraju i poza krajem wysłano fotosy odcisków palców. Berlin

zatelegrafował w odpowiedzi: „Odciski należą do włamywacza Rudolfa Hausera z Innsbrucku”.

Śledztwo wyjaśniło, że włamywacz Rudolf Hauser wraz z niejakim Karolem Józefem Hessem z

Amstetten czmychnęli niedawno z więzienia. Prawdopodobnie w czasie pobytu w więzieniu obydwaj

dowiedzieli się od uczestników pierwszego nieudanego napadu na Edwarda Kischa, jaką szansę

stwarza jego kantor wymiany piątkowego wieczoru, i w tym celu przedsięwzięli ucieczkę.

* * *

W dniach przewrotu 1918 roku nowoutworzona armia ludowa przygotowywała obsadzenie

monarchistycznych punktów oporu w Wiedniu, między innymi również cesarsko-królewskiej

komendy wojska. Świeżo przydzieleni do karabinów maszynowych żołnierze stali w kancelarii

batalionu. Spisywano ich personalia i każdy otrzymywał przekaz na hełm stalowy i buty. Kto posiadał

Page 125: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

już swoją kartkę, czekał na pozostałych, bo wszyscy razem mieli udad się do magazynu

mundurowego.

Podpisałem właśnie zlecenie dla „Weigenda Alojzego”, podałem je żołnierzowi o tym nazwisku i

zwróciłem się do następnego. Weigend odczytał mój podpis i dodał jakby do siebie: - Edward Kisch.

Pisząc zapytałem go: - Czy znasz jakiegoś Edwarda Kischa?

- Znałem kiedyś takiego, ale to już dawno, to było w Pradze

- Właściciela kantoru wymiany? - powiedziałem – on nie żyje.

Weigend, człowiek krępej budowy, momentalnie zbladł. - Nie, nie, to nie żaden właściciel kantoru

wymiany - jąkał się - ja wcale nie wiem, kim on był.

Udając obojętnośd, podpisałem następny przekaz. Weigend podszedł do mnie i rzekł: - Ten Kisch,

którego ja znałem, to był ślusarz. Teraz sobie przypomniałem, że był ślusarzem. Nie był z Pragi,

pomyliłem się, on był z Ternitz. Pracowałem z nim w Ternitz.

Kiwnąłem głową i pisałem dalej, aż wszyscy byli gotowi i opuścili kancelarię. Następnie przeszedłem

do magazynu mundurowego, aby pomówid z Weigendem. Nie widząc go zapytałem o niego.

Odpowiedziano mi: - Poszedł zdaje się w stroną bramy, bo tam na niego czeka żona.

Przy bramie zapytałem wartownika, czy ktoś opuścił koszary.

- Tak, Weigend Alojzy; ale on zaraz wróci, zostawił jako zastaw kartę na buty.

Jak ważne powody zmusiły rzekomego Weigenda do zrezygnowania z nowych butów i zniknięcia z

koszar na zawsze, wartownik nie mógł wiedzied.

W księdze głównej były zapisane wszystkie adresy żołnierzy. Weigend podał: Neubaugürtel 72.

Posłałem tam kogoś, aby go poszukał. Na ulicy Neubaugürtel 72 Weigend był nieznany.

Nie czyniłem dalszych poszukiwao. Kischowie nie należą do sycylijskiego rodu wieśniaków i żadna

tradycja nie obowiązuje mnie do krwawej zemsty.

Page 126: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

DOM MAGDALENEK

O pewnym reportażu, który zrobiłem za czasów młodości, a raczej zamierzałem zrobid, przypomniano

mi w sposób wielce osobliwy w trzydzieści lat później.

W 1933 roku niemieccy pisarze, zmuszeni opuścid swoją ojczyznę, która stała się zdobyczą

hitlerowców, założyli w Paryżu kulturalne centrum antyfaszystowskiej emigracji - związek ochrony9

niemieckich pisarzy. Każdego poniedziałku kilka setek niemieckich uchodźców zbierało się w gmachu

Société de l'Encouragement de l'Industrie, aby słuchad odczytów i wykładów. Urządzano wystawy

zabronionej w nazistowskich Niemczech sztuki, na wielkich paryskich scenach wystawiano sztuki

teatralne, dawano przedstawienia kabaretowe, stworzono wiele tomów liczącą „Bibliotekę Spalonej

Książki”, wyznaczono nagrodę imienia Henryka Heinego, przyznawaną co roku pierwszej książce

napisanej na emigracji przez początkującego autora. Czasopismo „Der Schriftsteller”, naśladując w

swej formie zewnętrznej organ narodowo-socjalistycznej Izby Pisarskiej Rzeszy o tej samej nazwie,

kierowano pocztą do wszystkich pisarzy mieszkających w Niemczech, którzy, częściowo anonimowo i

aprobując, częściowo nie anonimowo i klnąc, ostentacyjnie potwierdzali jego odbiór, co było zawsze

źródłem informacji.

Redakcja tego czasopisma śledziła bacznie rubryki literackie prasy nazistowskiej. Była to praca mało

wydajna, bo w prasie nazistowskiej wszystko inne odgrywało znaczniejszą rolę niż literatura. Ale

nagle dał się zauważyd zwrot ku energiczniejszemu popieraniu literatury. Miasto Hamburg rozpisało

nagrodę w wysokości tysiąca marek za krótkie opowiadanie, „które najlepiej wydobędzie rodzimy

humor i dowcip niemieckiego okręgu morskiego”. Do tej pory maksimum wynosiło pięddziesiąt albo

sto marek - tysiąc marek za nowelę była to w Niemczech zadziwiająco wysoka kwota.

Kilka tygodni później czytano, że nagrodzona historia nosi tytuł „Dom Magdalenek”. Zdobywcą

nagrody był humorysta „Hamburger Fremdenblatfu”. Hanns ut Hamm.

Dom Magdalenek jako taki jest zakładem poprawczym dla upadłych dziewcząt; bynajmniej nie jest on

natchnieniem do lokalnego humoru i dowcipu, najmniej zaś dla hitlerowców, których program

kulturalny opierał się całkowicie na wierze w cudowne działanie takich domów, obozów

przeszkoleniowych, obozów wychowawczych, obozów koncentracyjnych. Jakże może dom, chociażby

nawet dla upadłych, ale jednak niemieckich dziewcząt, stad się przedmiotem satyry?

W każdym razie taki dom, wskutek zbiegu okoliczności, odkrył mi swoją komiczną stronę, ale opis

tego zbiegu okoliczności nie przyniósł mi żadnej nagrody.

Zdarzyło się tak, że zadzwoniłem do praskiego domu dla upadłych dziewcząt i zapytałem przełożonej,

czy mogę zwiedzid dom, aby napisad o nim artykuł.

Okrzyk przerażenia stanowił odpowiedź: - Artykuł? Pan powiedział artykuł?

Mogłem jedynie potwierdzid, że przełożona dobrze słyszała. - Na miłośd boską! - jęczało z tamtej

strony - tu nic się nie stało! Dlaczego chce pan o nas pisad artykuł?

9 W oryginale: Schutzverband (przyp. tłum.).

Page 127: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Uspokoiłem przełożoną, że chcę tylko ogólnie, bez żadnej zewnętrznej przyczyny opisad urządzenie

zakładu i pracę wychowawczą.

- Ach tak! - Ciężki kamieo spadł z serca przełożonej. - Ja nie mogę jednak wydad zezwolenia na

zwiedzanie. Muszę wpierw zapytad jej ekscelencji, pani prezesowej. Jutro po południu udzielę panu

odpowiedzi.

Nazajutrz po południu dowiedziałem się tylko, że na pojutrze zwołano posiedzenie komisji, aby

obradowad nad moją prośbą.

Pojutrze dowiedziałem się, że popopojutrze o jedenastej przed południem mam się zgłosid do

zakładu.

Punktualnie stawiłem się u bramy, wypełnionej cesarską brodą portiera, i chciałem wejśd. Wyniośle

zapytała mnie broda cesarska: - Czy ma pan przepustkę?

Odpowiedziałem mu, że jestem zamówiony.

- Czy może pan jest z gazety?

Byłem właśnie z gazety, co dało powód do nieukrywanego zdumienia. - Dlatego przecież tu stoję -

powiedział - panie oczekują pana,

Mówiąc „panie” nie miał w żadnym razie na myśli upadłych dziewcząt, albowiem dam, które mnie

oczekiwały, nie można było nazwad ani dziewczętami, ani upadłymi. Były to potomkinie rodów,

których szlachectwo sięgało czeskiej wojny amazonek. Wysokiego wzrostu, o wydatnych biustach,

wielkich rękach i wielkich nogach wznosiły się przede mną i jakby tyle wielkości nie starczyło, zatknęły

sobie na głowach wysokie strusie pióra, zwane pleureusami.

W kręgu tej okazałej męskości stało zakłopotane i onieśmielone stworzenie ubrane w długą, czarną

suknię. Był to duszpasterz zakładu. Z profilu wydawał się tęgi, bo dźwigał przed sobą brzuch, en face

jednak trzeba go było określid jako chudego, bo jego ramiona i dało były wąskie, Ten brzuchato-chudy

kapłan przedstawił mi się swoistym dygnięciem, a potem przedstawił mnie jej ekscelencji, pani

prezesowej, innym paniom zarządu oraz pani przełożonej, którą telefonicznie tak przestraszyłem, ale

zarazem zdjąłem jej kamieo z serca.

Siedliśmy wokół okrągłego stołu. W celu powitania mnie ojczulek powstał z miejsca, które właśnie był

zajął, ułożył przed sobą zastraszająco obszerny rękopis i rozpoczął odczytywanie przemówienia

napisanego dla mnie i do mnie zwróconego: „Szanowny Panie Redaktorze! Niech mi pan pozwoli w

imieniu naszego zakładu powiedzied, jak bardzo cieszy nas fakt, że przedstawiciel opinii publicznej

zrozumiał naszą poważną i miłą Bogu moralną działalnośd - w tym miejscu pleureusy pochyliły się na

znak uznania - i pragnie o naszym zakładzie umieścid artykuł w gazecie, na co zarząd, na posiedzeniu

zwołanym zgodnie ze statutem w dniu 22 lutego bieżącego roku, jednogłośnie zezwolił. Przed

zwiedzeniem zakładu pragnę pana, Szanowny Panie Redaktorze, w krótkich słowach poinformowad o

celach i zadaniach naszego instytutu”.

Słowa mogły istotnie byd krótkie, jednak przemówienie było długie. W połowie było ono

wielkopostnym kazaniem, w połowie zaś pouczającym wykładem. Zaczęło się od pojęd pokusy i

uwodzenia. Zaprawdę, nie w odrażającej postaci - tak zostałem pouczony - zbliża się występek do

Page 128: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

obywatela ziemi. Kooskie kopyta i rogi, zapach siarki i smoły nie zdradzają wysłannika Lucyfera.

Przeciwnie. W miłej postaci, schlebiając, z obłudą zbliża się występek do swej ofiary, aby ją pochwycid

w swe sidła.

Duszpasterz podniesionym głosem, jakby wołając w nawę kościoła, objawił mi to, po czym spojrzał na

mnie wymownie. Jego wzrok pytał: - czy wyobrażałeś sobie coś podobnego?

Nigdy dotychczas nie. zastanawiałem się nad metodami występku, nie wyobrażałem sobie więc, że

poznaje się go po rogach, diabelskim ogonie i piekielnym smrodzie. Ponieważ jednak widziałem

zwrócony ku sobie wzrok mówcy, który robiąc pauzę oczekiwał odpowiedzi, dałem mu ją

niedowierzającym potrząsaniem głowy: czy to istotnie jest prawdą, co powiedział o perfidii

występku?

Musiało to byd jednak prawdą, bo wszystkie pleureusy wokół mnie skłoniły się twierdząco,

pozwoliłem więc powoli zniknąd z mej twarzy wszelkiej wątpliwości.

Zadowolony duszpasterz podjął znów swe przemówienie: „Ale ta przyjemna postad występku nie jest

niczym innym jak udawaniem, niczym innym jak ukrywaniem się, niczym innym jak maską. Biada

politowania godnej ofierze, biada nade wszystko młodym dziewczętom, które chętnie dają się

oszukad i oddają się...”

Tu wszystkie słuchaczki przestraszyły się, ale na szczęście mówca miał na myśli tylko, że się oddają

...pokusie. „Biada im - zawołał - po trzykrod biada! Albowiem powiedzcie, jaka czeka je nagroda?

Nagrodą jest im tylko pogarda, a ta pogarda jest w zupełności usprawiedliwiona, bo chciały uniknąd

biedy, która, zaprawdę, nie jest haobą, i chciały uniknąd pracy w pocie czoła, która w Piśmie Świętym

została nam wszystkim nakazana.”

W tym miejscu mówca sam sobie przytaknął, a panie z prastarej szlachty przytaknęły w pocie czoła.

Potok mowy toczył się dalej: „Próżnośd i ambicja wiedzie te dziewczęta do złego. Zamiast zdobyd

sobie u ludzi poważanie jako służące lub robotnice fabryczne, wolą oddawad się hulance i lubieżności,

zamiast z dumą nosid zaszczytną szatą nędzy, wolą ozdabiad się błyskotkami i fatałaszkami. Dlatego

też nie zostają im zaoszczędzone rozczarowania, gorzkie rozczarowania, zwłaszcza na starośd!”

Zdrętwiałem. Kto by to pomyślał? Ponieważ jednak pleureusy ponownie przytaknęły, musiałem chcąc

nie chcąc uwierzyd,

„Jeszcze bardziej jednak usprawiedliwiona, niż pogarda dla upadłych dziewcząt, jest pogarda, na jaką

zasługują ci, którzy je kuszą. Któż to jest?”

Mój wzrok dał poznad, że nie wiem, o kim mowa. „„Są to owi nikczemni mężczyźni, którzy tylko gwoli

rozkoszy zadają się z dziewczętami bez zamiaru poślubienia ich.”

Tym razem ja byłem tym, który ożywionym potakiwaniem wyraził zgodę na potępienie takich

mężczyzn. Na pociechę usłyszałem teraz, że nierząd znalazł swego przeciwnika. „Nasz zakład wznosi

się - głos mówcy wzniósł się - jako wał ochronny - głos mówcy wzniósł się bardziej - jako szaniec - głos

mówcy wzniósł się jeszcze bardziej - jako bastion przeciwko zepsuciu dzisiejszego świata. Zapewne -

tu głos mówcy zstąpił z wysokości walów ochronnych, szaoców i bastionów na grunt skromnych

faktów - zapewne nie odnieśliśmy jeszcze zwycięstwa. Wina nie leży po naszej stronie, wina leży w

Page 129: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

samych dziewczętach. Nieliczne tylko przychodzą w nasze mury ze skruchą i dobrowolnie. Policja i

sądy dla nieletnich muszą je do nas kierowad przemocą - słuchajcie, siłą na miejsce ich ratunku!

Niektóre, te co się zgłaszają same, podają wprawdzie, że czynią to z serca przejętego skruchą, ale

prawda jest inna: szukają drogi do naszego domu tylko po to, aby czas jakiś żyd bez troski o

pożywienie, albo dlatego, że są chore. Niektóre przychodzą również w mylnym przeświadczeniu, że

będą u nas bezpieczne przed policją. Cóż dziwnego, że po zwolnieniu znów rzucają się w objęcia

występku opisanego wyżej - co ja mówię: „w objęcia”? Powinienem raczej powiedzied w sidła, w

szpony, w diabelskie pazury!

Takie niepowodzenia nie powinny nas jednak nigdy odwieśd z drogi umoralnienia, bowiem Bóg

ulitował się nad pokutnicą z Magdali i powiódł ją po stopniach ku świętości.

My chcemy zrobid to samo, co Pan uczynił, i nasze hasło brzmi: ora et labora. Bezwarunkowo stoi na

czele „ora”. Odprawia się modły rano i w południe, odprawia się modły po południu i wieczorem,

odprawia się modły w czasie pracy, do której powierzone naszej opiece wychowanki są nieubłaganie

wdrażane. Nie rządzi w naszym domu pokuty źle pojęta łagodnośd, karzemy najostrzejszymi karami,

tak bowiem napisano: kto swoje dzieci miłuje, ten karci je. Tak więc wychowujemy dziewczęta,

surowością wdrażając je do modlitwy i pracy, do owej pracy, której wytwory sprzedajemy na

pobożne cele kościelne. Amen”.

Na tym duszpasterz zakooczył i rozejrzał się po obecnych, które ruchem pleureus wyraziły pełne

uznanie. Następnie wlepił wzrok we mnie. Robiłem wszystko, aby mógł stwierdzid, że jestem głęboko

wstrząśnięty jego objawieniami.

Jej ekscelencja pani prezesowa zabrała teraz głos, aby oznajmid, że zwiedzimy miejsca pracy, sale

mieszkalne i kaplicę. „Urządziłyśmy specjalnie wystawę robót ręcznych w celu pokazania jej naszemu

szanownemu gościowi”. Szanownym gościem był nikt inny tylko ja. Jej ekscelencja pani prezesowa

wyraziła nadzieję, że szanowny gośd potrafi w tych haftach, w pracach szydełkowych i robionych na

drutach uznad i pochwalid energię personelu nadzorującego.

- Z pewnością, z pewnością - przyrzekłem. Tym zapewnieniem ceremonia przyjęcia została, zgodnie z

programem, zakooczona. Kroczyliśmy przez długi korytarz. pochodem składającym się z dam

komitetowych, duszpasterza i mnie. W drodze ojczulek szeptał mi, że dziś pierwszy raz przemawiał do

prasy. Wręczył mi rękopis i wyjaśnił, jakie to ważne, aby opublikowad jego mowę in extenso i zwrócid

uwagę na to, by jego nazwisko zostało bezbłędnie wydrukowane.

Przy naszym wejściu do pracowni około trzydzieści dziewcząt powstało skromnie ze swoich miejsc,

wypowiadając stłumionym chórem pobożne przywitanie. - Na wieki wieków, amen -

odpowiedzieliśmy.

- Tu widzi pan przede wszystkim,.. - zaczęła jej ekscelencja pani prezesowa mnie objaśniad, gdy nagle

rozpoznała mnie Fanny Melker i zawołała:

- Serwus, Egon!

- Egon przyszedł! - brzmiało teraz ze wszystkich stron, i dziewczęta podbiegły do mnie. Betty-

Rękawiczka z Café Montmartre objęła mnie i całowała uradowana spotkaniem. Ponad nią wyciągała

do mnie rękę długa Mizzi Makowiec: - Dawaj papierosa, tu nam nie dają!

Page 130: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Co porabia mój strażak? - woła Liza-Artyleryjka. - Już się ta świnia wyleczyła?

Inna dała mi polecenie:

- Pozdrów chłopców w barze Brazylia i powiedz im, żer najdalej za czternaście dni Hansi Farbka znów

będzie z nimi.

Chod bardzo niemiłe były mi te powitania, o wiele bardziej. odczuły je komitetowe damy.

Pierwszą, która odzyskała mowę, była jej ekscelencja pani prezesowa. Zwróciła się do mnie tonem tak

zimnym jak mróz grenlandzki, a zarazem pełnym oburzenia i bezdennej pogardy: - Nie potrzebuje się

pan więcej fatygowad. Dalsze nasze pomieszczenia wyglądają podobnie.

Po czym zostałem zwolniony, ale opisałem wszystko tak, jak to przeżyłem. Moje sprawozdanie

napsuło dużo krwi, dużo błękitnej krwi. Kilka szlacheckich rodzin zrezygnowało z prenumeraty naszej

gazety. Innym jednak podobał się ten kawał i pewne berlioskie wydawnictwo zamieściło go w

antologii światowego humoru.

Tę wizytę w praskim Domu Magdalenek przypomniał mi, o całe pokolenie później, tytuł nagrodzonej

hamburskiej noweli ogłoszony we wszystkich niemieckich gazetach. Przez chwilę sądziłem, że twór

Hannsa ut Hamm a mógł w jakiś sposób powstad pod wpływem mego opowiadania, ale zaraz

odrzuciłem. tę myśl, bo to, co można było wyczytad z mojego ówczesnego opisu, nie zawierało w

żadnym razie lokalnego humoru i dowcipu niemieckiego okręgu morskiego.

W wielkiej sali hamburskiego senatu wręczono autorowi,. wśród wielu pięknych mów, dyplom

nazistowskiej jury i tysiąc marek, a mistrzowską humoreskę odczytano wśród grzmiącej wesołości, po

czym w gazetach Niemiec hitlerowskich ukazała się „ta przepyszna próbka niesfałszowanego humoru

ludowego naszego obszaru morskiego, przypominająca Fritza Reutera, a nawet nieco rubaszniejsza”.

Przyjaciele, nie wierzyłem własnym oczom! To był dosłownie mój praski Dom Magdalenek. Hanns ut

Hamm przeniósł go tylko do Hamburga, zabarwił północnoniemieckim narzeczem i dokonał małej,

acz efektownej, zmiany mojego tekstu - zamiast imieniem „Egon” pozwolił tym upadłym aniołom

przywitad się imieniem „Hanns”.

Chciałem to wyróżnienie mnie przez hitlerowców polecid do przemyślenia pozostałym w Niemczech

kolegom za pośrednictwem naszego czasopisma „Schriftsteller”, ale uprzedził mnie „Schwarze

Korps”, organ SS. Wykrył źródło i szalał. Nie był to jednak bynajmniej fakt kradzieży literackiej, który

w dniu 6 maja 1939 roku wprawił w stan wrzenia krew „Schwarze Korps”, tylko „bezwstydne

przemycenie typowo obcych sposobów myślenia w sferę narodowo-socjalistycznego ludu i

obyczajów”.

Świadomośd, że narodowo-socjalistyczni führerzy zebrali się uroczyście, „aby nagrodzid produkt

brukowego pisarza, którego książki słusznie zostały spalone już na naszym pierwszym stosie”,

napełniła pismo uczuciem najgłębszego zawstydzenia. Domagało się ono natychmiastowego

aresztowania nowego autora mojego starego sprawozdania, „aby Hanns ut Hamm dowiedział się raz

na zawsze, ile to kosztuje, gdy się drepce w rozdeptanych butach Egona Erwina Kischa i zaczyna z

północnoniemiecka żydłaczyd...”

Page 131: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

W wyniku tego konkursu zarzucono ponownie usiłowania podjęte w celu tworzenia nazistowskiej

literatury.

Page 132: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

JAK DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE REDL BYŁ SZPIEGIEM

Wciąż jeszcze należałem do klubu piłki nożnej, w którym niegdyś grałem przeciwko „Slavii” na długo

przedtem, zanim ówczesny lewy pomocnik, Eda Benesz, został prezydentem republiki. Wciąż jeszcze

graliśmy jako jedyny niemiecki klub przeciwko czeskim drużynom, jakkolwiek byłem nie tylko

członkiem redakcji niemieckiej gazety, lecz obecnie nawet kapitanem klubu „Sturm”.

Kapitan, wszak wiecie, wyświadcza koryfeuszom (nawet gdy są amatorami) grzeczności, czasami płaci

za nich konsumpcję, czasami kupuje temu lub owemu płaszcz zimowy, czasem pożycza gotówkę.

Nasz prawy pomocnik nazywał się Wagner i stanowił podporę drużyny. Jest więc zrozumiałe, że

wyświadczyłem mu, bezpośrednio przed rozgrywką eliminacyjną przeciwko drugoklasowej drużynie

„Union - Holeszowice”, jedną z przytoczonych wyżej grzeczności. Od wyniku tej rozgrywki zależało,

czy my, czy też tamci zostaną zaliczeni do pierwszej klasy.

Zawody odbyły się w niedzielę 25 maja 1913 roku. Drużyna DBC „Sturm” przegrała i nie znalazła się w

szeregach pierwszoklasowych. Dlaczego? Sprawozdanie prasowe sformułowało to w ten sposób:

DBC Sturm I przeciwko SK Union-Holeszowice 5 :7 (połowa gry 3:3). Sturm początkowo przewyższał

przeciwnika, a jego atak (wyraża się to w wielkiej cyfrze kornerów) wypracował całą grę

zadowalająco. Jednakże obrona „Sturmu” była z powodu braku Marecka i Wagnera tak osłabiona, że

Atja nie mógł sam przeciwstawid się wszystkim uderzeniom. Unionu.

Nieobecnośd Marecka była usprawiedliwiona, miał naderwane ścięgno. Ale Wagner nie był

usprawiedliwiony. Po przegranej nasza, a zwłaszcza moja złośd skierowała się przeciwko niemu.

Uradowany moim podarunkiem przyrzekł mi przecież; zdwojony zapał w grze, a tu już pierwszej

niedzieli nie było go przy eliminacyjnej rozgrywce, bez usprawiedliwienia. Niewybaczalne! Dlatego,

gdy mnie Wagner odwiedził następnego przedpołudnia w redakcji, nie spojrzałem wcale na niego.

- Przyszedłem, aby ci powiedzied, że nie mogłem wczoraj wystąpid.

- Zauważyłem to. Wynoś się.

- To było naprawdę niemożliwe. Musiałem...

- Wszystko mi jedno, co musiałeś - przerwałem mu.

- Już byłem ubrany, gdy do naszego warsztatu przyszedł żołnierz i powiedział, że któryś z nas musi

natychmiast pójśd do dowództwa korpusu wyłamad zamek.

- Nie opowiadaj mi historii! Taka robota trwa pięd minut. A myśmy bitą godzinę czekali na uderzenie.

- To trwało trzy godziny. Musiałem przemocą otworzyd mieszkanie, następnie wszystkie szuflady i

szafy. Byli przy tym dwaj panowie z Wiednia, jednego nazywali „panem pułkownikiem”. Szukali

rosyjskich papierów i fotografii planów.

- A czyje to było mieszkanie?

- Zdaje się, że Jakiegoś generała. Duże mieszkanie na pierwszym piętrze.

Page 133: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- A generała nie było?

- Tego, do którego mieszkanie należy? Nie, jego nie było przy tym. Ale był przy tym dowódca korpusu.

Jakkolwiek jestem kapitanem klubu piłki nożnej, który wczoraj, z winy pomocnika, zapominającego o

swych obowiązkach, przegrał zawody eliminacyjne, nie mogę się dłużej na niego gniewad. Nie mówię

mu już: „nie opowiadaj historii”, natomiast każę mu zupełnie dokładnie opowiedzied historię

wczorajszego popołudnia, jak to wiedeoski pułkownik wręczał fotografie planów i dokumentów

praskiemu dowódcy korpusu i jak ten za każdym razem potrząsał głową i powtarzał: - „Straszne,

straszne! Kto by przypuszczał, że to jest możliwe?”

Wagner opowiada, że mieszkanie wyglądało zupełnie niezwykle, „jak jakiejś damy”, same przybory

toaletowe, karbówki, perfumowane listy i fotografie młodych mężczyzn.

- Skąd wiesz, że obaj oficerowie byli z Wiednia?

- Mówili, że jeszcze wieczorem muszą wrócid do Wiednia. Sądzili, że nie rozumiem po niemiecku.

Ilekrod chcieli, abym otworzył jakiś zamek, dowódca korpusu tłumaczył mi to po czesku.

Mogło tu chodzid jedynie o mieszkanie pułkownika Alfreda Redla, szefa sztabu generalnego praskiego

korpusu, o którym cesarsko-królewskie prasowe biuro telegraficzne wydało dziś komunikat.

Pochwała Redla, towarzysząca temu telegramowi, była więc manewrem maskującym; komisja

dlatego przybyła do Pragi, ponieważ pułkownik Redl był podejrzany o zdradę wojskową! Szef

praskiego sztabu generalnego - szpiegiem! Alfred Redl, kandydat na stanowisko ministra wojny,

przyszły dowódca armii - kreaturą wroga! To jest potworna wiadomośd!

Z pełnego zachwytu tonu telegramu biura prasowego wynika, że pragnie się przemilczed tę potworną

wiadomośd. Ja jednak nie mam powodu do przemilczania jej, żadnego powodu, aby strzec tajemnicy,

której mi nie powierzono.

Co prawda, jest pewna trudnośd, nieomal nieprzezwyciężona. Jakże odkrycie o tym, że austriacki szef

sztabu generalnego pozostawał na służbie zagranicznej, podad w austriackiej gazecie, by nie uległa

ona natychmiastowej konfiskacie? Mogłoby się to może udad trickiem zaskoczenia.

Jak to później zobaczymy, trick zaskoczenia udaje się. Moja wiadomośd, nieskonfiskowana, ukazuje

się w wieczornym wydaniu „Bohemii” i rozpętuje się burza. Skutkiem tego jest odrzucenie budżetu

wojskowego po burzliwym posiedzeniu parlamentu, zarządzenie następcy tronu utworzenia sztabu

generalnego tylko spośród członków arystokracji, przeniesienie w stan spoczynku najwyższych

wojskowych, debaty w kraju i za granicą o zdolności obronnej austriackiej monarchii - krótko mówiąc,

wszystko to, czego wtajemniczeni chcieli uniknąd. Przeszkodzono procesowi, który by wyjaśnił w pełni

zdradę, składano specjalne przysięgi i wydano urzędowo przesadnie gorącą pochwałę dla zdrajcy

tylko po to, aby zachowad sprawę w tajemnicy wobec cesarza, następcy tronu, ministra wojny i

świata.

Wszyscy dowiedzieli się o tym, ale nikt nie przeczuwał, gdzie znajdowało się źródło moich

wiadomości. Władza wojskowa zażądała raportu policji, czy istnieją jakieś poszlaki, że utrzymuję

stosunki z zagranicznymi czynnikami wojskowymi. W lokalu, w którym bywałem po pracy redakcyjnej,

przysiedli się do mnie dwaj ostentacyjnie podochoceni panowie i wyrażali swój podziw dla mojej

przenikliwości w wypadku Redla. Zaofiarowali się dostarczad mi wiadomości o sprawach wojskowych,

Page 134: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

ale - zaufanie w zamian za zaufanie - muszę im powiedzied, skąd wiedziałem o szpiegowskiej

działalności Redla, o przybyciu komisji, o jej zachowaniu się w mieszkaniu Redla, o homoseksualizmie.

Paryski „Journal des Débats” pisał, o sławo mojej kariery, o młodym, cuda czyniącym dziennikarzu, w

prowincjonalnym mieście, Pradze, który potrafi odkrywad jedną międzynarodową tajemnicę po

drugiej.

Cokolwiek mówiono i szeptano o sprawie Redla, najważniejsze musiało tak długo, jak istniała

monarchia austro-węgierska, pozostad niedomówione i niedoszeptane. Po wojnie światowej

próbowałem ustalid wszystkie związki afery Redla. Między innymi pojechałem do Grazu do

feldmarszałka – porucznika Urbanskiego von Ostromiecz, który w 1913 roku był szefem, biura

ewidencji i pułkownikiem sztabu generalnego oraz należał do tych, których, w dniu ogłoszenia moich

rewelacyj, następca tronu Franciszek Ferdynand przegnał z armii. Równie szybko jednak został

Urbanski von Ostromiecz reaktywowany, gdy z Sarajewa nadeszła wiadomośd o zamordowaniu

następcy tronu. Brał udział w wojnie i awansował.

Siedziałem przez szereg dni w mieszkaniu feldmarszałka- porucznika Urbanskiego von Ostromiecz, a

on cierpliwie odpowiadał na wszystkie moje pytania. Tylko gdy zapytałem, jak się tajemnica ta

przedostała do wiadomości publicznej, stał się niechętny, zwłaszcza gdy wyraziłem mu swój pogląd,

jak to się mogło stad. Pogląd ten wydawał mu się zbyt naiwny jak na dziennikarza, który

przeprowadza wywiad z człowiekiem najbardziej wtajemniczonym w tę aferę. Opowiadanie

Urbanskiego von Ostromiecz było tylko historią od strony wewnętrznej, wojskowej, natomiast o

awanturniczym ściganiu Redla i innych szczegółach wiedział mniej ode mnie.

Sprawa w krótkości miała się tak: Wiosną 1913 roku otworzono dwa listy, które wydały się

podejrzane, a które nadeszły do Wiednia, do głównego urzędu pocztowego na poste-restante,

zaopatrzone w pisane na maszynie hasło „Bal w operze 13”. Pochodziły z Eydtkuhnen, miejscowości

położonej na granicy niemiecko-rosyjskiej, i zawierały austriackie banknoty, jeden - sześd, drugi -

osiem tysięcy koron. Takich kwot nie wysyła się na poste-restante anonimowo, gdy chodzi o uczciwą

sprawę. Miejsce wysyłki wskazywało Rosję, Mogły to byd pieniądze na przekupienie, może nawet na

szpiegostwo. Dlatego tez: wyjaśnienie tej przesyłki powierzono paostwowej policji politycznej.

Dwaj tajni agenci, Ebinger i Steidl, mieli pełnid stałą służbę na poczcie Pokój ich był połączony

elektrycznym dzwonkiem, z okienkiem pocztowym i na dzwonek urzędnika pocztowego mieli się

zjawid, by ująd odbiorcę listów. Mijały tygodnie, miesiące. Radca policji, który zorganizował nadzór,

został przeniesiony do ministerstwa i powierzył sprawę swemu następcy późniejszemu kanclerzowi

związkowemu, Johannowi Schoberowi. Urzędnicy w okienku pocztowym zmieniali się również i nowi

nie wiedzieli pewnie, jak ważna jest ta sprawa. Nikt nie przyszedłby podjąd listów.

Pewnej soboty wieczorem, 24 maja 1913 roku, pięd minut przed zakooczeniem urzędowania odgłos

dzwonka wyrwał obu agentów ze zwykłego spokoju. Zanim doszli do okienka poste-restante, przy

którym urzędnik, powoli wprawdzie, ale jednak nie tak, by wzbudzid podejrzenie, wydawał listy z

hasłem „Bal w operze”, odbierający znikł.

Pospieszyli za nim. Spostrzegli jeszcze wytwornego pana, zamykającego za sobą drzwiczki samochodu

pozostawionego na gazie, i wóz odjechał. Była to taksówka.

Page 135: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Ebinger i Steidl nie mieli samochodu, który by im umożliwił pościg. Co im to pomoże, że odczytali

numer taksówki? Co im pomoże, jeśli wypytają szofera i dowiedzą się, skąd i dokąd miał kurs? Ów

człowiek na pewno nie pojechał bezpośrednio do swego mieszkania, z pewnością wysiądzie gdzieś po

drodze i weźmie inny wóz. Pewne jest tylko sromotne zwolnienie obu detektywów. Ale oto zaczyna

się dla nich i dla austriackiej armii łaocuch nieprawdopodobnych przypadków, „łowieckie szczęście”.

Obaj agenci stoją na Kolovratring i naradzają się. Czy mają spróbowad od razu znaleźd szofera i w

porozumieniu z nim zmyślid bajeczkę o nieudanym pościgu za nieznajomym? Albo czy lepiej

zameldowad radcy policji Schoberowi o swym niepowodzeniu? W czasie gdy się namyślają, mija ich

taksówka. Odczytują numer. Jest to wóz, który przed dwudziestoma minutami uwiózł ich zdobycz.

Machają, gwiżdżą, wołają, biegną. Auto zatrzymuje się. Jest puste.

- Dokąd pan zawiózł tego pana z poczty?

- Do kawiarni Kaiserhof.

W czasie krótkiej podróży detektywi znajdują we wnętrzu wozu futerał od scyzoryka, pochewkę z

jasnoszarego sukna.

W kawiarni Kaiserhof, do której weszli wraz z szoferem, nie ma już tego wytwornego pana. Co dalej?

Spieszą do najbliższego postoju taksówek. Tak, pan, który właśnie tak wyglądał, dopiero co odjechał.

Dokąd? Jesteśmy w Wiedniu, a tam jeden będzie wiedział - wodziarz. Właściwie nie jest wodziarzem,

albowiem od czasu, jak postój dorożek zdegradowano do postoju aut, nie ma już koni, którym by

mógł podawad wiadro do pojenia. Czyści więc teraz karoserie, przynosi kiełbaski dla szoferów i

wykonuje stary, czcigodny zawód otwierania drzwi wozu. Wodziarz słyszał, dokąd pan kazał jechad:

„Do hotelu Klomser”.

Dalej więc, do hotelu Klomser! W hallu pytają portiera. - Właśnie teraz przybyli samochodem dwaj

panowie, kupcy z Bułgarii. - A przedtem jeden pan, sam? - Samochodem? Tego nie wiem. Przed

kwadransem przybył pan pułkownik Redl. Był w cywilu, to wiem, ale nie wiem, czy nadjechał autem.

Pułkownik Redl? To nazwisko napawa strachem agentów policji. Znają go dobrze. Nie dawał im ani

sekundy wytchnienia, nie uznawał potrzeby nocnego spoczynku, gdy byli jego naganiaczami w

polowaniu na szpiegów. A jak pułkownik Redl umiał dopadad swej ofiary! Jak potrafił badad

podejrzanego o szpiegostwo! On, ten zawołany rzeczoznawca, kierownik austro-węgierskiej służby

wywiadowczej!

Wywiadowca Ebinger śmieje się głośno: - Ale to wspaniałe! Teraz szpieg mieszka przez ścianę z

naszym pułkownikiem Redlem! W kryminalnej powieści nazywałoby się to: „Wpadł w sieci” albo

„Ucieczka do jaskini lwa”. Nie, tego żaden pisarz sobie nie wymyśli, aby szpieg zakwaterował się w

domu, w którym mieszka największy tropiciel szpiegów.

Ebinger chce natychmiast pobiec do pułkownika Redla i zameldowad mu o zabawnym przypadku.

Drugi wywiadowca, Steidl ma zastrzeżenia przeciwko tak samodzielnemu krokowi. Może urząd

pocztowy już zawiadomił radcę policji, że listy zostały podjęte. Trzeba więc zdad mu sprawę, jak

wypadł pościg.

Page 136: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Podczas gdy Ebinger rozmawia z radcą policji Schoberem z kabiny telefonicznej hotelu, która mieści

się po lewej stronie hallu, Steidl po prawej stronie wręcza portierowi futerał od scyzoryka: - Niech

pan zapyta, do którego z przybyłych ostatnio gości należy ten futerał.

Ze środka hallu wiodą szerokie schody na piętra. Pułkownik Redl w mundurze, zapinając rękawiczki,

schodzi na dół i kładzie na stole klucz od pokoju nr 1. W kabinie telefonicznej wywiadowca Ebinger

podaje, że przypadkowo w hotelu Klomser mieszka również pułkownik Redl, i zapytuje, czy ma mu

niezwłocznie zameldowad o tej sprawie. - Może szpieg rozmyślnie zamieszkał tutaj, by się dobrad do

pułkownika Redla? - mówi Ebinger.

- Czy pan pułkownik zgubił futeralik od swego scyzoryka? - pyta portier, gdy tymczasem w kabinie

telefonicznej Ebinger opowiada swemu przełożonemu o pochewce znalezionej w taksówce. - Tak -

odpowiada pułkownik Redl, wyjmuje swój scyzoryk z kieszeni i naciąga na niego jasnoszary woreczek

- już od kwadransa go szukam. Gdzie pan go zna...

Jeszcze nie dokooczy! pytania; gdy orientuje się, jaka będzie odpowiedź. Ostatni raz używał nożyka,

gdy jadąc z urzędu pocztowego rozciął koperty listów z pieniędzmi. Tam, w taksówce, zapomniał

futeralika. Jakim sposobem go odnaleziono? Kto go tu przyniósł? Jednym ruchem odwraca się i

spostrzega człowieka, który stoi na uboczu i z głębokim zainteresowaniem wertuje książkę gości

hotelowych. Pułkownik Redl zna tego człowieka.

Blednie jak trup, bo wie, że jest trupem.

Wychodzi na ulicę i idzie szybkim krokiem. Na pierwszym rogu ogląda się, czy nikt nie wychodzi

drzwiami hotelu. Nikt nie ukazuje się w drzwiach, za to z restauracji Klomser wychodzą dwaj

mężczyźni.

Zanim opuścił hotel, jeden z tych mężczyzn polecił portierowi połączyd się z numerem 12-3-48,

tajnym numerem policji politycznej: - Niech pan powie panu. radcy policji Schoberowi, że futerał

należy do pana pułkownika Redla.

Gdy Ebinger i Steidl doszli do rogu ulicy, nie ujrzeli już pułkownika Redla. Znikł w domu starej giełdy,

która ma trzy wyjścia. Podziwem napełnia Ich - ten człowiek, który jeszcze przed dwiema minutami

widział przed sobą życie pełne blasku, od dwóch minut widzi haniebną śmierd, i równocześnie z zimną

krwią waży już możliwośd ucieczki.

Tymczasem telefon dzwoni z hotelu Klomser do policji politycznej, z policji politycznej do biura

ewidencji cesarsko-królewskiego sztabu generalnego. Pułkownik Urbanski von Ostromiecz przyjmuje

meldunek i nie może opanowad zdenerwowania. Pułkownik Redl!

Adiutant Urbanskiego von Ostromiecz jedzie na główną pocztę, aby zapytad urzędnika w okienku, jak

wyglądał odbiorca listów. Poza opisem osoby otrzymuje kartkę, na której odbiorca napisał hasło

listów poste-restante „Bal w operze 13”.

W biurze ewidencji Urbanski von Ostromiecz i jego adiutant wyszukują rękopisy Redla. Nie brak ich:

„Wskazówki o pozyskiwaniu i badaniu wywiadowców napisane przez Alfreda Redla, c. k. kapitana w

sztabie”, pięddziesiąt paragrafów, „Schemat do dostarczania materiałów wywiadowczych”, „Normy

wykrywania szpiegów w kraju i za granicą”, gruby plik akt „Orzeczenia w latach 1900 -1905”.

Page 137: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Wprawdzie pismo na kartce ze słowami „Bal w operze 13” jest lekkie i cienkie, jednakże nie ma

wątpliwości - to jest pismo pułkownika Redla.

W tym samym czasie tropią go obydwaj wywiadowcy. W jakimś pasażu znów go zoczyli. Również i on

ich dojrzał. Drze papiery i rzuca na ziemię. Przypuszcza, że jeden z wywiadowców zatrzyma się, by je

pozbierad, a przed drugim uda mu się zapewne umknąd. Ale obaj idą za nim dalej. Zatrzymują

taksówkę i każą szoferowi jechad powoli Dopiero wtedy wywiadowca Steidl wraca do pasażu, zbiera

skrawki papieru i zanosi je na policję.

Stamtąd papierki jadą natychmiast samochodem do biura ewidencji, gdzie się je składa. Są to kwity

pocztowe na przesyłki pieniężne dla porucznika ułanów w Stockerau oraz na listy polecone do

Brukseli, Warszawy i Lozanny. Adres w Lozannie jest, jak klika dni tętnu stwierdzono, tajnym adresem

centrali szpiegowskiej Włoch, tego „sprzymierzeoca”. Teraz staje się zrozumiałe, dlaczego od roku

każde najtajniejsze zarządzenie strategiczne na granicy włoskiej napotykało odpowiedź w postaci

kontrzarządzeo, często nawet, zanim Austria poczęła realizowad swój projekt.

Czy zarządzid natychmiastowe aresztowanie pułkownika Redla? Aresztowanie przez wojsko czy

policję? Czy zawiadomid kancelarię wojskowa cesarza i następcy tronu? Czy odczekad aż do wyniku

śledztwa?

Pułkownik Redl zmierza do wybrzeża Franciszka Józefa. Od czasu do czasu ogląda się, czy jego cieo za

nim podąża. Pułkownik Redl zmierza do placu Brigitty. Przybył tam dziś z Pragi o czwartej po południu

w sportowej maszynie marki Daimler, którą kupił w sierpniu 1911 roku za 18 000 koron. Ładne auto.

Złocone litery A. R. na drzwiach wozu; poprzeczna tego A składa się z dwóch ukośnych linii i wygląda

jak „v”, skrócone „von”. Nad monogramem unosi się korona, wprawdzie tylko pięciopałkowa,

mieszczaoska korona, ale kto to zauważy? Pułkownik Redl zostawił swoje auto u montera karoserii,

Zedniczka, na placu Brigitty, aby obił od spodu boczne ścianki podwozia lakierowaną skórą, a z

wierzchu wysłał je jedwabiem koloru bordo.

W hotelu Klomser pułkownik Redl przyjął wizytę porucznika Stefana Hromadki, przystojnego oficera

ułanów z Stockerau, i miał długą rozmowę z tym ukochanym przyjacielem, który chciał zerwad z nim i

ożenid się. O wpół do szóstej porucznik Hromadka odszedł, dziesięd minut po nim wyszedł pułkownik

Redl. Musiał spieszyd na pocztę, aby podjąd pieniądze. Od tygodni zwlekał z tym, bo było to

ryzykowne. Teraz nie miał wyboru. Przyrzekł swojemu Stefanowi auto. Chce się z nim przejechad po

kraju, rozłączyd go z narzeczoną i sprawid, by zapomniał o małżeoskich zamiarach.

„Jeździd po kraju...” A teraz Redl spieszy na piechotę, ścigany wzdłuż kanału Dunaju i myśli, jakby to

było dobrze siedzied w turystycznym wozie, nawet bez obicia z lakierowanej skóry, bez jedwabiu

bordo, i wyjechad. O tym nie można teraz marzyd. Pod obserwacją wraca do hotelu Klomser.

O tej samej porze pułkownik Urbanski von Ostromiecz zajeżdża przed inny hotel. W Grand Hotelu

siedzi z przyjaciółmi w sali jadalnej szef szefów, głównodowodzący sztabu generalnego.

- Co dobrego? - pyta generał von Hoetzendorf swego szefa ewidencji i przyjaciela. Cygaoska orkiestra

Rigosa, skrzypka, który uwiódł córkę króla belgijskiego, gra potpourri z nowej operetki „Hrabia

Luxemburg”.

- Czy mógłbym posłusznie prosid waszą ekscelencję o rozmowę w cztery oczy?

Page 138: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Co, podczas kolacji? Czy to naprawdę tak pilne? No, to chodźmy!

W bocznej sali Urbaoski von Ostromiecz składa meldunek, że listy „Bal w operze” zostały podjęte,

podejmujący zaś, ścigany przez wywiadowców, podarł po drodze potwierdzenia pocztowe, między

innymi jedno z Lozanny.

- Lozanna także! - wzdycha generał Konrad von Hoetzendorf. - Już dawno to przypuszczałem. Czy

tego człowieka aresztowano?

- Strzeżemy go, ekscelencjo.

- Jest tylko strzeżony? Któż to jest?

- Ekscelencjo...

- No więc? Kim jest ten człowiek, chcę wiedzied.

- To jest.,.

- Wypowiedz się wreszcie, Auguście. Jestem przygotowany, ze to nie jest pierwszy lepszy.

- Ekscelencjo, to pułkownik Redl.

- Kto? Czy pan oszalał? - Konrad von Hoetzendorf krzyczy: - Niech pan się strzeże, panie pułkowniku!

- Ekscelencjo...

- Wybacz, Auguście. Pułkownik Redl! Ale czy to pewne? Generał Konrad von Hoetzendorf opadł na

krzesło, obie dłonie przyciska do serca. - Żeby też przynajmniej - powiada, gdy się nieco opanował -

żeby też przynajmniej ten wstrętny Rigo przestał rzępolid. Następnie generał długo nic nie mówi.

Usiłuje wyobrazid sobie skutki klęski. Gdy haoba stanie się wiadoma - ministerstwo wojny i następca

tronu i tak już nienawidzą sztabu generalnego, tych „wybraoców” - co powie zagranica? Wróg!

„Wszystko już spróchniałe” mówi się chętnie o tej podwójnej monarchii- pycha zaprzyjaźnionych

Niemiec wzrośnie jeszcze bardziej. A opozycyjne narody! Co się stanie, gdy na tę beczkę prochu

padnie lont? Właśnie teraz, gdy sytuacja jest krytyczna.

Generał Konrad von Hoetzendorf podnosi się: - Ten łajdak powinien natychmiast umrzed.

- Czy on ma sam... ekscelencjo?

- Taki - rozstrzyga Konrad von Hoetzendorf. Te trzy litery są wyrokiem śmierci i rozkazem wykonania

go, przy czym skazany ma wystąpid jako własny oprawca. - Nikt nie może się dowiedzied o

przyczynach śmierci, nikt! Czy pan mnie zrozumiał, panie pułkowniku?

- Rozkaz, ekscelencjo.

- Jeszcze dzisiejszej nocy.

- Rozkaz, ekscelencjo.

Page 139: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

- Pan ustanowi natychmiast komisję, panie pułkowniku, składającą się z Hoefera jako

przewodniczącego, szefa sądu Worlitschka, pana i paoskiego adiutanta. O wykonaniu mam byd

powiadomiony bezpośrednio jutro rano.

O północy zjawiają się w hotelu Klomser czterej wysocy, oficerowie. Pukają do drzwi pokoju nr 1. Gdy

daje się słyszed zachrypłę „proszę”, otwierają drzwi. Pułkownik Redl, który siedzi przy stole, usiłuje

dwukrotnie powstad, lecz opada na krzesło. Wreszcie, chwiejąc się, wstaje.

- Wiem, po co panowie przychodzicie - wydobywa ze siebie - piszę listy pożegnalne.

Jeden list do brata jest w kopercie, inny, rozpoczęty, skierowany jest do generała von Giesl, dowódcy

korpusu praskiego. Na nocnym stoliku leży scyzoryk w jasnoszarym futerale i kawałek sznurka. („W

celu popełnienia samobójstwa Redl przygotował powróz i nóż w kształcie sztyletu”, odpowiedział w

dwa dni później minister obrony Georgi w parlamencie na zarzut, że Redl popełnił samobójstwo na

rozkaz sztabu generalnego).

Komisja zapytuje Redla o wspólników.

- Nie mam żadnych - odpowiada.

- Kto pana pozyskał dla szpiegostwa?

- Rosyjski attache wojskowy w Wiedniu. Zmusił mnie do tego, bo on - bo on wiedział, że - że jestem

homoseksualistą.

Czterej oficerowie otrząsają się ze wstrętem. Homoseksualista? Okropne!

Na pytanie o rozmiary jego działalności, szczegóły i czas trwania Redl odpowiada, że wszystkie

dowody znajdują się w jego służbowym mieszkaniu w Pradze. Komisja poprzestaje na tym. Zanim

opuszczają pokój, generał Hoefer pyta: - Panie Redl, czy ma pan...

Palce Redla dotykają złoconego i gwiazdkami wyszywanego kołnierza. Tam jeszcze nie jest panem

Redlem, tam jest jeszcze pułkownikiem.

-...broo palną? - kooczy generał Hoefer pytanie.

- Nie.

Generał: - Może pan prosid o broo palną, panie Redl.

Redl: - Proszę - posłusznie - o rewolwer.

Nikt nie ma przy sobie rewolweru.- Otrzyma go pan. Pułkownik Urbanski von Ostromiecz jedzie do

domu, aby przywieźd swój browning i wręczyd go „panu Redlowi”.

Czterej oficerowie czekają na rogu ulicy. Nie mogą widzied okien pokoju nr 1, bo jest to pokój od

podwórza. Żaden hałas, żadne podniecenie, żaden wystrzał nie zdradza, że wyrok., został wykonany.

Członkowie komisji jadą na zmianą do domu, aby przebrad się w cywilne ubrania, bo spacerujący tam

i z powrotem czterej oficerowie sztabu zwróciliby na siebie uwagę. Godziny mijają. Nic

Page 140: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Wczesnym rankiem generał Konrad von Hoetzendorf chce otrzymad meldunek, że sprawa została

zakooczona.

Pułkownik Urbanski von Ostromiecz i szef sądu Worlitschek muszą o szóstej piętnaście pojechad

pociągiem pospiesznym do Pragi, by dokonad rewizji domowej. Z drugiej jednak strony nie można

pójśd na górę i powiedzied do Redla: „Niech się pan szybko zastrzeli, nie możemy dłużej czekad”.

O piątej zostaje wezwany telefonicznie wywiadowca policji politycznej, jeden z dwóch, którzy wczoraj

ścigali Redla i jeszcze w nocy złożyli „specjalną przysięgę na tajemnicę służbową”, że nie powiedzą

słowa o tej sprawie. Tylko dziewięd osób ma wiedzied o tej tajemnicy, a nikomu poza tym nie wolno

nawet przeczuwad, że szef sztabu generalnego popełnił zdradę.

Przybyłym wywiadowcą jest Ebinger. Otrzymuje on polecenie, aby poszedł na górę do pułkownika

Redla. Cokolwiek by w pokoju zobaczył, niech o tym nie mówi w hotelu. Ma to na celu uniknięcie

dyskusji o tym, że zwłoki zostały znalezione przez wywiadowcę policji.

Ebinger opowiada portierowi nocnemu, że zastał wezwany przez pułkownika Redla. Portier, pomny

bezskutecznego sprzeciwu przy nocnej wizycie czterech oficerów, pozwala Ebingerowi wejśd.

- Pokój nie był zamknięty - melduje Ebinger komisji w kilka minut później - otworzyłem więc drzwi.

Obok kanapy leży pan pułkownik martwy.

Na tym kooczy się uliczna służba czterech oficerów sztabu, dokładnie w dwanaście godzin po

podjęciu listów z poczty. Zwłoki mają byd znalezione jeszcze przed nastaniem dnia.

W tym celu telefonuje się do hotelu, aby pan pułkownik Redl zechciał podejśd do aparatu.

Hotel Klomser powiadamia policję o wypadku samobójczym, który tam się wydarzył. Redl stojąc

przed lustrem strzelił sobie w usta; kula przebiła podniebienie, przeszyła mózg ukośnie od prawej

strony do lewej i utkwiła w lewej kości potylicowej; wylew krwi nastąpił przez lewą komorę nosa.

Obok zwłok leżał browning.

W niedzielę cesarsko-królewskie telegraficzne biuro prasowe wydało komunikat o samobójstwie

pułkownika Redla dołączając nekrolog, który pochodził z biura sztabu generalnego. „Wysoce

utalentowany oficer” - pisano - „którego czekała wielka kariera, w ataku pomieszania zmysłów...”,

„...ostatnimi czasy cierpiał na bezsennośd...”, „... w Wiedniu, dokąd wezwały go powinności

służbowe...”, „w kondukcie pogrzebowym weźmie udział cała generalicja bawiąca w Wiedniu oraz

jednostki i instytucje wojskowe wolne od zajęd...”

Szef biura ewidencyjnego Urbanski von Ostromiecz i szef sądu Worlitschek pojechali do Pragi i

zameldowali się u dowódcy korpusu - barona Giesla. Został on telegraficznie powiadomiony o

samobójstwie szefa sztabu generalnego, jednak nie znał motywów tego czynu. Dzieo wcześniej

dowódca korpusu otrzymał od swego brata, austro-węgierskiego posła w Belgradzie, wiadomośd o

tym, że rządowe koła Serbii uważają wojnę za nieuniknioną.

Na „Wypadek 3” (wojna przeciwko Serbii) korpus praski był przeznaczony do przemarszu między

ujściem Driny a ujściem Sawy. Tym większym było więc wstrząsem dla dowódcy korpusu barona

Giesla, gdy dowiedział się obecnie od obu wiedeoskich oficerów sztabu, że plany jego korpusu a na

pewno też i poufne doniesienia brata zostały zdradzone przez jego męża zaufania.

Page 141: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Po posiłku dowódca korpusu baron Giesl poszedł z pułkownikiem Urbanskim von Ostromiecz i szefem

sądu Worlitschkiem do mieszkania pułkownika Redla. Było ono zamknięte i nikt nie miał kluczy.

W czasie gdy komisja stała przed drzwiami, ja stałem na boisku sportowym w Holeszowicach.

Eliminacyjna rozgrywka miała się zaraz rozpocząd, ale naszego obroocy, Wagnera, jeszcze nie było.

Nie przeczuwając, że przeprowadzający z nim wywiad jest myślami na boisku sportowym,

feldmarszałek-porucznik Urbanski von Ostromiecz opowiada o rewizji.

- Kazaliśmy wyłamad drzwi, szafy i biurko.

- Przez cywilnego ślusarza? - zapytałem.

- Zdaje się. To było w niedzielę po południu i prawdopodobnie nie było pod, ręką żadnego

rzemieślnika wojskowego.

- Czy ekscelencja nie wie, skąd sprowadzono tego ślusarza?

- Nie. Skądś z pobliża, to przecież naprawdę nieważne.

Feldmarszałek-porucznik Urbanski von Ostromiecz marszczy gniewnie czoło. Dlatego staram się

usprawiedliwid moje pytanie: - Przecież ślusarz mógł zdradzid to otwieranie przemocą mieszkania i

szuflad.

Urbanski von Ostromiecz ściąga drwiąco kąciki ust: - komu zdradzid?

- Na przykład prasie.

- Mój kochany przyjacielu - wzdycha Urbanski von Ostromiecz - uważa pan ten wypadek za

kryminalny! Ale to było wydarzenie międzynarodowej polityki zbrojeniowej. A w tym nie uczestniczy

pomocnik ślusarski.

- A jakim sposobem, jego ekscelencja sądzi, sprawa ta dostała się do prasy?

- Tak, to było bez wątpienia najgorsze w tej katastrofie. Początkowo myśleliśmy o prywatnym akcie

zemsty szpiega czynnego w Pradze, może jakiegoś kochanka Redla. Potem musieliśmy przyjąd, że

zagraniczna placówka szpiegowska, na wiadomośd o wykooczeniu jej męża zaufania, dostarczyła

gazecie „Bohemia” materiałów, aby zemścid się na sztabie generalnym. Ale dopiero, w czasie wojny

ekscelencja Konrad von Hoetzendorf zwierzył mi się, że sprawa dostała się do gazety w zupełnie inny

sposób. To wyglądało znacznie gorzej.

- Jak to gorzej, ekscelencjo?

- Radca policji Schober, pomimo specjalnej przysięgi, zameldował o wypadku ministrowi wojny, który

pojechał jeszcze w niedzielę samochodem do Pragi, incognito naturalnie. Nienawidził sztabu

generalnego, bo nie podlegaliśmy mu, jakkolwiek stale domagał się tego. Tak więc chciał nam

zaszkodzid publicznie, a przede wszystkim wobec następcy tronu, nie denuncjując nas jednak przed

nim bezpośrednio. W Pradze minister wojny wręczył wiadomośd zaprzyjaźnionemu ze sobą

redaktorowi „Bohemii”, niejakiemu Kischowi...

Page 142: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Urbanskiemu von Ostromiecz wpada na myśl, że i ja nazywam się Kisch. - Czy to był ojciec pana? -

przerywa sobie.

Kiwam głową twierdząco. Nie jestem tu dla udzielania informacji, lecz po to, by je otrzymad.

- To pan w takim razie wie, że to się zgadza.

Przez ponowne przytakiwanie potwierdzam tę małą przemianę pomocnika ślusarskiego w ministra

wojny.

- Widzi pan - prawi Urbanski von Ostromiecz dalej - dlatego artykuł w „Bohemii” był zaopatrzony w

uwagę o „oficjalnych czynnikach”. Może pan sobie to przypomina?

Oczywiście przypominam sobie bardzo dokładnie. Zaledwie Wagner opuścił pokój redakcyjny,

wpadłem do naczelnego redaktora na naradę. Czy mamy podad tę ważną wiadomośd, pomimo

pewności, że zostaniemy skonfiskowani? Czy też najzwyczajniej pominąd ją?

Zdecydowaliśmy się na kompromis: zaryzykowad konfiskatę wieczornego wydania podając

wiadomośd w formie zaprzeczenia. Tak więc zaprzeczenie ukazało się na czołowym miejscu tłustym

drukiem: „Oficjalne czynniki zwróciły się do nas z poleceniem zaprzeczenia wiadomościom krążącym

szczególnie w kołach wojskowych, jakoby szef sztabu generalnego korpusu praskiego, pułkownik

Alfred Redl, który przedwczoraj popełnił w Wiedniu samobójstwo, winien był zdrady tajemnic

wojskowych i uprawiał szpiegostwo na rzecz Rosji. Komisja wysłana z Wiednia do Pragi, kierowana

przez pewnego pułkownika, dokonała wczorajszego, niedzielnego popołudnia, w obecności dowódcy

korpusu barona Giesla, trzygodzinnej rewizji w służbowym mieszkaniu pułkownika Redla; komisja

poleciła wyłamad zamki w szafach i szufladach, dochodzenia dotyczyły jednakże uchybieo zupełnie

innego rodzaju...”

Czytelnik rozumie takie sprostowania. To tak samo, gdy się mówi: „X nie jest szalbierzem”. Ale trudno

konfiskowad takie dementi. Prokurator prasowy musiał przyjąd, że pochodzi ono z dowództwa

korpusu albo z Wiednia, z jakiegoś ministerstwa.

Gdy wiadomośd dotarła do Wiednia, prasa przypuściła szturm do ministerstwa wojny. Telefonista,

pełniący tam służbę, odczytywał każdemu dziennikarzowi co następuje: „Tutaj nic nie wiadomo o

jakichkolwiek wykroczeniach zmarłego pułkownika sztabu generalnego, Alfreda Redla, i wieści takie

są sprzeczne z nienagannym charakterem zmarłego. Również nic nie wiadomo o wysłaniu komisji do

Pragi. Może tu chodzi jedynie o normalny spis inwentarza w służbowym mieszkaniu zmarłego

pułkownika Redla”.

Ale niemal równocześnie komenda placu w Wiedniu odwołała pogrzeb wojskowy - więcej nad to

przyznanie się nie było potrzeba. W nocy ministerstwo wojny cofnęło swoje oświadczenie, tak, że

pozostał z niego tylko jeden szczegół: afera szpiegowska była nieznana ministerstwu wojny.

Z chmur zaciemniających okres przedwojenny afera Redla była najczarniejsza. Jak bowiem może

cesarsko-królewska armia podjąd wojnę, skoro jej plany strategiczne zostały zdradzone do ostatniego

szczegółu? Z energią, a jednocześnie nieświadomością domagano się w prasie i parlamencie

natychmiastowej zmiany planów wojennych, a minister obrony kraju pospieszył z wydaniem

uspokajających oświadczeo w tym względzie. Ale plan wojny nie daje się dowolnie zmieniad, bo

rozwiązanie strategicznych zadao odbywa się na podstawie danych etnograficznych i wojskowych.

Page 143: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Następca tronu wysyłał jedną depeszę po drugiej: „Zdobyłem niezachwianą pewnośd, że umysłowe

zdolności pułkownika Urbanskiego von Ostromiecz zostały nadwerężone do tego stopnia, że nie

nadaje się on więcej do służby czynnej i należy go przedstawid do superrewizji lekarskiej”. Również

przeciwko generałowi Konradowi von Hoetzendorfowi, przeciwko Hoeferowi i Worlitschkowi

skierował się gniew Franciszka Ferdynanda, przeciwko wszystkim tym, którzy kazali swemu koledze

ze sztabu generalnego popełnid w nocy samobójstwo, nie dając mu możności wypowiadania się i

przyjęcia komunii świętej. Polecili też składad sobie specjalne przysięgi jedynie w tym celu, aby on,

następca tronu, o niczym się nie dowiedział! Tak, proponowali mu nawet wzięcie udziału w pogrzebie

pułkownika Redla!

Ale nie potrafili sami dopilnowad zachowania tej tajemnicy. Półtora dnia później cały świat wiedział o

tym.

Cały świat wiedział, bo pewien piłkarz obrooca nie wziął udziału w pewnych zawodach - w zawodach

przeciwko „Union-Holeszowice”, drugorzędnej drużynie.

Page 144: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

O REPORTAŻU

Śmiech i krzyk przenika mury Niedźwiedziego Domu. Nigdy jeszcze humor ślepego Metodego nie

oddziaływał tak silnie. Hm. Jest zatem mowa o tym wydarzeniu... Wydarzenie to nie jest, w sensie

zawodowym, wiadomością dnia. Tylko sąsiedzi zainteresowanych osób wiedzieli o tym. Jeden z nich

opowiedział mi to przy okazji, wtedy, gdy minęło już kilka tygodni. Mimo to zapisałem je sobie.

Teraz ślepy Metody śpiewa to, co wówczas zapisałem: historię o konduktorze kolejowym, który rano

żegna swą żonę, aby ruszyd w drogę. Jak zwykle, żona nie gotuje mu śniadania, twierdzi, że za długo

trwa, zanim się piec rozgrzeje. Jak zwykle pozostaje jeszcze w łóżku. Jak zwykle pożegnanie jej jest

czułe. „Daje mu całusa i łapkę”, śpiewa ślepy Metody. Ale los tego dnia przypadkowo uwalnia

konduktora od służby, może więc powrócid do domu. Cichutko, by nie budzid żonusi, otwiera drzwi - i

- czy potrzebny tu myślnik? - żonusia jest w najwyższym stopniu rozbudzona i ma gościa. A co może

najgorsze, pod blachą, która rzekomo z takim trudem się rozpala, bucha wesoły ogieo.

Podczas gdy gośd ulatnia się trzymając w rękach bieliznę i ubranie, wściekły konduktor chwyta

niewierną konduktorową. Dźwiga ją w górę mocnymi ramionami i sadza pośrodku rozpalonej blachy,

płonącego dowodu jej zdrady małżeoskiej, i to w taki sposób, że utkwiła w otworze płyty kuchennej.

Na próżno usiłuje powstad z tego miejsca. Jest opasana żelazną obręczą, a pod nią wzbiera ogieo,

który sama roznieciła.

Uznano to za godny substrat ballady, a słuchaczki śmieją się z tego, że niecnota została natychmiast

ukarana. Dlaczego jest tak mało solidarności wśród kobiet? Czy to przez zazdrośd, że pani

konduktorowa pozwoliła sobie na zmianę szychty w swej obsłudze?

Bądź co bądź pierwszy to raz ideał moich dziecięcych dni, ślepy Metody, produkuje jeden z moich

tematów przerobiony na wiersz z muzyką. Oto więc osiągnąłem coś, o czym marzyłem. Szybko jednak

zjawia się rozczarowanie. Ślepy Metody mógłby doprawdy wykorzystad lepsze z moich materiałów.

Inni wykorzystują je, ale to mnie nie zadowala, uświadamia mi jedynie małą wartośd rynkową

prawdy. Każdego wieczoru program miejskiego teatru wypełnia operetka „Szubieniczna Toni”. Cała

treśd tej operetki jest przeniesiona na scenę z mego artykułu, a więc walka między Betty-Jąkałą i

Szubieniczną Toni w Cafe Mimoza, obrona, którą wygłasza Szubieniczna Toni, a która jednocześnie

jest oskarżeniem. (Obronę tę wygłosiła mi w swej ohydnej norze przy ulicy Skórzanej). Wszystkie

postacie występujące w tej operetce opisałem w moim artykule.

Zaskarżyłem plagiatorów, lecz sąd postawił mi pytanie, czy akcja i osoby są zmyślone. Rzecz jasna,

odpowiedziałem, że nie są zmyślone. Nadto znalazł się świadek, pracownik zaskarżonego teatru,

który przysiągł, że pewna kobieta opowiedziała mu swoje życie tak, jak to się rozgrywa na scenie.

Literaccy rzeczoznawcy orzekli, że mój artykuł jest tylko rzeczowym sprawozdaniem, a nie

jakimkolwiek wytworem fantazji, „z którego to powodu nie można mu przypisad prawa do duchowej

wyłączności”. Dlatego oddalono moją skargę, a mnie skazano na pokrycie kosztów sądowych. Od

tego czasu nie procesowałem się już z plagiatorami.

Po pierwszej wojnie światowej badałem podłoże i związki afery Redla, którą wykryłem w 1913 roku, i

ogłosiłem wyniki. Bez porozumienia ze mną i bez wymienienia mojego nazwiska, opis mój, wraz z

przegranym meczem, usprawiedliwieniem ślusarza Wagnera, komicznym zachowaniem się

Page 145: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

detektywów, dialogami itd., został przez gazety przedrukowany, rozesłany przez „autorów” do

czasopism, przerobiony na powieśd, ujęty w kształt sceniczny, sfilmowany i użyty jako materiał w

antologiach szpiegowskich. W poważnej historii szpiegostwa, która ukazała się w Ameryce, autor

zadał sobie trud przestudiowania i sumiennego cytowania mnóstwa równobrzmiących publikacji o

Redlu, nie przytoczył jednak moich, bo nie wiedział, że wszystkie te wiadomości zostały wzięte ode

mnie.

Nagroda, którą nazistowski Hamburg udzielił mojemu opowiadaniu „Dom Magdalenek”, nie jest

jedynym uhonorowaniem mnie przez gminę miejską. Poeta ludowy X. Y. (umarł i dlatego pozwalam

mu żyd) otrzymał nagrodę literacką Wiednia za autobiografię. Najciekawszy w jego życiu jest bez

wątpienia talent narratorski jego czeskiej babki. Kiedykolwiek zjawia się ona w księdze życia swego

wnuka - a zjawia się na początku każdego rozdziału - opowiada z dokładnością do jednego przecinka

jedną z moich historyjek, które w formie niedzielnych felietonów ukazywały się w „Bohemii”. Tylko

nazwiska autora nie wymienia, prawdopodobnie je zapomniała, co jest zrozumiałe u tak starej

kobiety.

Często przyjaciele i krytycy doradzali mi, abym nie nazywał siebie reporterem, a moich utworów

reportażami, i żebym nie podkreślał, że moje materiały pokrywają się z rzeczywistymi wydarzeniami:

„Niechże pan opuści daty i nazwiska oraz pisze w podtytule „Nowela”. Wtedy ocenią pana jako

literata, człowieka z fantazją”.

„Fantazja”! Czy kształtowanie prawdy nie wymaga fantazji? To prawda, fantazja nie może się w tym

wypadku swobodnie rozwinąd, może posuwad się jedynie wąską ścieżyną między jednym faktem a

drugim i ruchy jej muszą pozostawad w rytmicznej zgodzie z faktami. Ale nawet tego ograniczonego

miejsca nie ma fantazja wyłącznie dla siebie. Wraz z całym zespołem baletowym form sztuki musi się

ona obracad w korowodzie, aby najbardziej kruchy materiał, rzeczywistośd, w niczym nie ustąpił

najbardziej elastycznemu materiałowi - kłamstwu.

Gdy rzecz opisywana została przedstawiona logicznie, wtedy wydaje się czytelnikowi tak jasna, że

wykrzykuje: „To przecież jasne”! Przy czym słowo „jasne” oznacza tyle, co „zrozumiałe samo przez

się” i wyraża zarzut banalności, płaskości i wierności fotograficznej. „On opisał przecież tylko to, co

widział”, jak powiedział doktor Dykschy.

Nie przyjąłem rady, aby prawdę przedstawiad jako rzecz zmyśloną. Przeciwnie, próbowałem

kompensowad brak faktów, który mi się dał we znaki podczas pożaru młynów, pełnią, często

nadmierną pełnią szczegółów; nie gardziłem nawet graficznymi wykresami, planami sytuacyjnymi,

terminami technicznymi, przypiskami i bibliografią. Ta ścisłośd powoduje znów Inne zarzuty aniżeli

zarzuty braku fantazji. Taki pretensjonalny opis skłania czytelnika do szukania luk.

W rzeczywistości nawet najbardziej rzeczowemu dziennikarzowi może ujśd coś ważnego, czego

klasycznym przykładem jest kronikarz - podróżnik Tomasz Platter z Bazylei. Przybył on na początku

siedemnastego wieku do Londynu i gonił za wszystkimi ciekawostkami. Był również w krytym słomą

teatrze „Globe” na nowości „Juliusz Cezar” i poświęcił jej zdanie: „Widzieliśmy pod słomianym

dachem zupełnie zręcznie zagraną tragedię o pierwszym cesarzu Juliuszu Cezarze z piętnastoma

mniej więcej osobami, które na zakooczenie komedii taoczyły, według swego zwyczaju, nad wyraz

wdzięcznie.” Raz więc mówi o tragedii, innym razem o komedii, ponieważ dobrze zauważył; że tu ani

jedno, ani drugie w sensie arystotelesowskim nie zostało „zagrane”. Ale że na tym polega rewolucja

Page 146: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

dramatu, tego Tomasz Platter nie spostrzega albo nie uważa tego za godne zanotowania. Jakiej wagi

nabrałaby jego książka, gdyby ją uzupełnił współczesną krytyką albo zgoła wywiadem z Szekspirem;

tymczasem jest wspominana tylko jako dokument z miasta i czasu Szekspira, którego nazwisko nie

jest w niej jednak wymienione.

Z więzów aktualności uwolniłem się wkrótce. Zawdzięczam to mojemu nowemu koledze

redakcyjnemu, Pawłowi Wieglerowi Oceniał moje sprawozdania lokalne Inaczej niż inni redaktorzy.

Skomentowałem kiedyś wiadomośd o sprzedaży pochodzącego z czasów Mozarta parku

Clamowskiego, który został zamieniony na lokal taneczny. W niedzielę znalazłem tę glossę, wraz z

moim nazwiskiem i tytułem serii „Praskie Spacery” oraz rzymską I w ramce felietonowej, w której do

tej pory drukowani byli tylko najsławniejsi pisarze niemieccy. W ten sposób zostałem zamianowany

faktycznie stałym felietonistą tygodniowym i przez długie lata pisywałem każdej niedzieli „Praskie

Spacery”, rodzaj nieaktualnego, lokalnego opowiadania, podobnego do tych, które ml się tak

podobały w skarbcu pieśni Ślepego Metodego.

Tłoczyłem się z masą ludzi pragnących się ogrzad, czekałem wraz z głodnymi w kuchni ludowej na

zupę dla biedoty, z bezdomnymi nocowałem w nocnym przytułku, z bezrobotnymi rąbałem lód na

Wełtawie, z flisakami płynąłem do Hamburga, statystowałem w teatrze, z orszakiem proletariatu w

łachmanach ciągnąłem do okręgu Zatec na zbiory chmielu oraz byłem pomocnikiem hycla. Jeśli były

przeszkody, notowałem je, a były one często bardziej godne uwagi aniżeli sam temat

Gdy chciałem opisad cmentarz więzienia św. Pankracego, nadprokurator odmówił mojej prośbie: -

Wstęp na teren cmentarza zakładowego jest, ze względów dyscyplinarnych, równie niedozwolony jak

odwiedziny w celi więziennej, ponieważ pochowani w obrębie zakładu zmarli przed odbyciem całej

kary podlegają oni prawnie w dalszym ciągu cesarsko-królewskim przepisom więziennym. Cmentarz

więzienny nie może byd nigdy uważany za miejsce oficjalnego kultu.

Nie pozostało mi nic innego, jak przedostad się przez mur cmentarza i następnie dokładnie opisad, jak

tego dokonałem oraz że miałem przy tym w kieszeni zakaz nadprokuratora. Równie dokładnie

opisałem groby, w których spoczywali więźniowie polityczni i osoby o miejscowym znaczeniu

historycznym.

Po ukazaniu się artykułu zostałem wezwany do nadprokuratora, który mi zagroził dochodzeniem z

powodu przekroczenia przepisów, znieważenia zwłok i naruszenia tajemnicy urzędowej. Zapytałem

go, w jaki sposób zamierza ustalid dzieo, godzinę i dokonanie tych przestępstw? Czy może na to

postawid świadków?

- Czy chce pan zatem zaprzeczyd postępkowi, który pan sam opisał?

- Skorzystam jedynie z prawa oskarżonego i odmówię zeznao.

Do tego jednak nie dopuścił.

Jednym z moich nieaktualnych reportaży było realne poszukiwanie nierealnego materiału. O

cudotwórcy, rabinie Loewie, opowiada legenda, że ulepił z gliny Golema figurę o postaci ludzkiej,

którą natchnął życiem. Gdy to zuchwalstwo sprowadziło nieszczęście na gminę, rabin Loew pochował

glinianą figurę na strychu tysiącletniej Staro-Nowej Synagogi i zagroził klątwą temu, kto ośmieli się

naruszyd spokój martwego nieczłowieka. Schody na strych zniesiono.

Page 147: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Za pomocą żelaznych raków wdrapałem się o brzasku dnia po zewnętrznej ścianie synagogi na strych.

Próbowałem Iśd naprzód, ale nie było tam podłogi, tylko ostre wzgórki i zapadliny z kamienia -

zewnętrzna powierzchnia sklepieo, które nakrywały izbę modlitw. Balansowałem w tym skalnym

krajobrazie patrząc w lewo i w prawo. Wystraszony nietoperz ciągle uderzał o moją głowę.

Gdybym był odnalazł statuę, stworzoną przez mego przodka, może bym spróbował ponownie

natchnąd ją życiem. Ale udało mi się to raczej dzięki nieodnalezieniu jej. W wyniku moich

bezskutecznych poszukiwao i mego sprawozdania Golem ożył. We wstępie do swojej monografii o

Golemie profesor Chaim Bloch opisują to zapoczątkowanie renesansu Golema przeze mnie. Dramaty,

filmy, jedna opera i jedno oratorium obrały sobie Golema za bohatera. Przede wszystkim zaś straszy

on w powieści Meyrinka o tym samym tytule. Mój ojciec, który dostarczał dużo materiałów

bankierowi Gustawowi Meyerowi, nie przeczuwał chyba, że jego syn dostarczy kiedyś temu klientowi

materiału tak odmiennego rodzaju. Praska gmina miejska wystawiła rabinowi Loewowi, twórcy

Golema, artystyczny pomnik, który hitlerowcy zburzyli w dniu swego wkroczenia.

Paradoksalna i spowodowana paradoksalnymi pobudkami była moja podróż na stateczku wełtawskim

„Lanna 8”, podróż - reportaż bez celów rozpoznawczych, zabawa, która ciągnęła się długo. Malutki

holownik miał w myśl zarządzenia władz udad się drogą wodną z Pragi do Bratislavy. Nie zwrócono

przy tym na jedno uwagi: Praga leży nad Wełtawą, która należy do dorzecza Morza Północnego, gdy

tymczasem Bratislava leży nad Dunajem wpadającym na południu do Morza Czarnego. Gdy spedytor,

któremu powierzono transport, wskazał na niewykonalnośd rozkazu, odpowiedzialny urzędnik,

trawestując cesarza Wilhelma, orzekł: „Gdzie jest chęd, tam jest i droga wodna”.

Istotnie, była jedna droga, jednak śmiesznie kłopotliwa: Wełtawą i Łabą na północ do Hamburga i

Cuxhaven, stamtąd morzem na zachód do Renu, Renem na południe do Menu, a następnie kanałami

do Dunaju. Tę drogę wokół Europy musiała więc odbyd „Lanna 8”. Na wpół gniewny, na wpół

rozbawiony spedytor mógł tylko zaprotestowad w ten sposób, że zwerbował mnie jako

administratora do tej podróży. Zgodziłem się z entuzjazmem.

Stateczek z dwuosobową załogą, która nigdy nie wyszła poza obręb praskiego portu, i ze mną, jako

trzecim, ruszył w żeglugę naokoło świata. Chcieliśmy zabrad szkolny atlas, ale zapomnieliśmy go.

Zapomnieliśmy również albo - prawdę powiedziawszy - nie wiedzieliśmy, że statek rzeczny nie może

płynąd na morzu, ponieważ nie posiada kondensatora na słoną wodę. Nie wiedzieliśmy o tym,

wyruszyliśmy więc, nic nie przeczuwając, z ujścia Łaby przez morze. Morze, które nie widziało jeszcze

nigdy rzecznego stateczku, nie poznało, że jest nim właśnie „Lanna 8” i pozwoliło nam płynąd. Gdy

lądowaliśmy w Wilhelmshaven, byliśmy całkowicie pokryci błyszczącymi kryształkami soli: nasze

brody, włosy, ubrania i buty, komin, nadburcie, burta, koła sterowe, nawet WC, zawieszone na

brzegu pokładu, zamieniło się w grotę z bajki. Nasz kapitan i maszynista nie przywykli do napojów

północnych, więc ujrzawszy swoją starą „Lannę 8” w błyszczącej szacie uważali to za halucynację

wywołaną alkoholem. Setki ludzi stało w zachwycie wokół statku z krainy baśni.

Groteskowa była nasza podróż przez cieśniny skalne Renu. Z wysokich lataro i szczytów skał

wartownicy sygnalizacyjni, tak zwani „wypatrywacze prawdy”, dają znak każdemu statkowi, czy może

posuwad się dalej, czy też ma czekad, bo w tych cieśninach dwa statki nie mogą się wyminąd. Dla

każdego kąta tej trasy okręty muszą przyjmowad innego pilota, który zna nie tylko prądy i głębie, lecz

również skomplikowane sygnały świateł, flag i rogów. Nocna jazda jest wzbroniona.

Page 148: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Myśmy jednak o tym wszystkim nic nie wiedzieli. Posiadaliśmy tylko składaną widokówkę biegu rzeki,

zakupioną przeze mnie na brzegu. Bez pilota, nie rozumiejąc rozpaczliwych lub wściekłych sygnałów

wypatrywaczy, jechaliśmy burzliwą nocą, ocierając się stale o rafy i zakotwiczone statki.

Po powrocie udramatyzowałem, wraz z Jaroslavem Haskiem, autorem „Dzielnego żołnierza Szwejka”,

podróż „Larmy 8” wokół świata. Scena z Renu jest w całości dziełem Jaroslava Haska. Przytaczam ją

tutaj dla jej wspaniałej mieszaniny wiary w Boga, bluźnierstw i mitu natury:

Maszynista Mikulaszek: Uwaga, ryba! Wyminąd!

Kapitan Struna: Nic nie widzę w tym deszczu. Zaraz zginiemy w tej ciemności przeklętej przez Boga.

(Błyska się i grzmi)

Reporter Kisch (Zawsze z notesem i ołówkiem): Jesteśmy zgubieni! Statek rozbije się! Znajdziemy się

na dnie Renu, gdzie spoczywa skarb Nibelungów. Tu pod nami taoczą córy Renu, Walkirie i Carmen. -

(notuje): „Nasz ceniony współpracownik Kisch ginie śmiercią marynarza!11 - Hura!

Mikulaszek: Powiadają, że Pan Bóg chroni pijanych, musimy się więc szybko upid. Czy widzicie, jak

przezorny byłem kupując wczoraj ten litr rumu, a nie tę łagodną holenderską jałowcówkę, niech ją

diabeł porwie!

(Błyskawica i grzmot)

Struha: Nie widzę nawet steru.

Mikulaszek: Tak, tak jest ciemno jak w d,... i do tego ciągle te nieprzyzwoite hałasy z nieba.

(Błyskawica wpada obok stateczku do wody)

Mikulaszek (w górę, ku chmurom); Chcesz nas zastrzelid, bo klniemy? No, to musisz lepiej celowad!

Jesteś fuszerem, daj się wypchad!

(Błyskawice przemykają się u burt statku)

Mikulaszek (wyciąga ramię): Błąd! Spudłowane!

(Grzmi straszliwie)

Struha: Jeżeli słyszałem kiedykolwiek taki grzmot, to niech mnie błyskawica zabiję.

(Błyskawica i uderzenie pioruna)

Struha (żegna się przestraszony. Ku niebu): No, no, chyba wolno słówko powiedzied.

Kisch: Słusznie powiadają, że nigdzie krajobraz nie jest tak heroiczny jak przy Loreley. Loreley jest

Scyllą i Charybdą opiewaną przez Homera. Od czasu, gdy morze ozdobiło nasz oceaniczny parowiec

„Lannę 8” stalaktytami i adamitami10, nie było w naszej podróży nic równie romantycznego.

10Kisch pomylił stalagmity z adamitami, średniowieczną sektą, której członkowie, jak Adam i Ewa,

biegali nago po Lesie Czeskim.

Page 149: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Struha: Niech pan tyle nie gada, panie reporter.

Mikulaszek: Przy paoskim wygłupianiu się nie można nawet grzmotu usłyszed.

Struha: Niech pan lepiej zapali zapałkę, żebyśmy widzieli drogę.

Kisch: Tak, będę oświetlał drogę wodną. Będę reflektorem, będę świecił jak latarnia morska. Jestem

światłem, jestem płomieniem. (Zapala zapałkę): Jak romantycznie, dziko! Jak pięknie!

Mikulaszek: Pięknie? Niech będę przeklęty, jeśli to jest piękne.

(Błysk i grzmot)

Struha; Przestao klnąd, Mikulaszek. Zapałki wystarczą.

Kisch: Zupełnie słusznie! Posługujmy się postępem technicznym. Na co nam mityczne siły? Ludzki

rozum panuje obecnie zupełnie nad siłami przyrody. Bóg jest niepotrzebny.

(Błyskawica i przerażające grzmoty)

Struha: Niechże pan milczy, panie reporter, inaczej statek się wywróci. Niech pan znów zaświeci

zapałkę.

Kisch: Nie mam już więcej.

Struha; Wobec tego musi pan klnąd. Ale szybko, proszę, tu gdzieś jest, zdaje się, statek.

Kisch (po chwili namysłu): Do stu piorunów...

(Krótka błyskawica)

Struha: To nic nie było, panie reporter.

Mikulaszek: Tyle znaczy, co pierdnięcie w borze.

Struha: Mikulaszek, ty klnij.

Mikulaszek (ku niebu): Mamy ciebie gdzieś, żebyś wiedziało!

(Błyskawice krzyżują się)

Kisch: To było przekleostwo o bardzo silnym świetle. Proszę, niech pan jeszcze coś takiego wyblużni,

panie Mikulaszek, możliwie coś pieprznego.

Struha: Nie potrzeba więcej. Już ominęliśmy skały. Płyniemy teraz szerokim prądem.

Kisch: Uratowani! (notuje): „nasza fregata znowu płynie. Mamy otwartą drogę!” - Ahoi!

Struna: Tak, nam, marynarzom przywykłym do burz; żadna niepogoda nic nie zrobi. Alem się spocił,

do diabła!

Page 150: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

(Krótki grzmot)

Struha: (do nieba): Nie denerwuj się już. Zostawimy cię teraz w spokoju.

Page 151: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

REPORTER ZOSTAJE ŻOŁNIERZEM

Dziennikarstwo, powiadają, prowadzi do wszystkiego, gdy się je opuści. Porzuciłem je w 1914 roku,

ażeby zostad żołnierzem. Dokąd mnie to zawiodło?

Z początkiem wojny światowej jako kapral armii austriacko-węgierskiej ruszyłem od razu z pierwszymi

oddziałami na front. Mnie to przyszło trudniej niż tym, którzy się do tego nie garnęli, bo nadrzędne

dowództwa w kraju i na tyłach chciały mnie zatrzymad u siebie jako historiografa (tak eufemistycznie

nazwano szefa reklamy).

Mnie jednak ciągnęło do wielkiej przygody, tak więc leżałem, strzelałem i uciekałem przed

nieprzyjacielem. Wrogiem było najpierw królestwo serbskie.

Miałem więc nowy, chod tymczasowy tylko, zawód żołnierza. Po raz pierwszy ujrzałem od wewnątrz

sprawy, które były ważniejsze od wszystkich ukazujących się w prasie. To, że nie te ważne, tylko błahe

sprawy ukazywały się w prasie, stanowiło dla mnie, nawet wśród niepojętego przerażenia, materiał

do rozmyślao.

Moja kompania szturmowała szosę Kolubary. Tych sto pięddziesiąt kroków kosztowało przeszło

połowę naszych ludzi, chłopców, z którymi byłem razem dniem i nocą, których każdą myśl i każde

drgnienie znałem. Z niejednym zawarłem przyjaźo do śmierci Dziś ten termin upłynął.

Zluzowała nas kompania pospolitego ruszenia. Leżymy znów, zdziesiątkowani, na naszych starych

pozycjach, które nie są już teraz przednią linią, lecz odwodem pułku. Artyleria nieprzyjacielska wciąż

jeszcze ostrzeliwuje pole kukurydzane, szerokie na sto pięddziesiąt kroków, którego zajęcie tak drogo

nas kosztowało.

Wraz z jedzeniem nadchodzi dla nas poczta, dla mnie gazeta. Gdy ją rozkładam, przenoszą na noszach

podchorążego Franka: postrzał w brzuch. Podchodzę do niego: - Pozdrów Pragę! - Nie dojadę do Pragi

- jęczy.

Zaglądam do gazety: „Komunikat wojenny, północny front”... „południowy front”... - Artykuł

wstępny: „Przeciwko ucieczce ku wartościom rzeczowym”.

Prowadzę patrol do sąsiedniej kompanii. Tam pytam starszego szeregowca, który załatwia na uboczu

swoją potrzebę, o dowódcę kompanii. Ręką wskazuje mi kierunek.

Prawie jednocześnie grunt staje pode mną dęba, grudki ziemi cisną mi się do ust, do oczu. Gdy znów

mogę coś dostrzec, widzę tułów starszego szeregowca na ziemi - z szyi tryska wysoko krew. Granat

przeszedł przez jego głowę, aby zaryd się w ziemię - niewypał.

Znów jestem w swoim okopie. Drżę jeszcze, spostrzegam, że moje spodnie są obryzgane krwią.

Prędko chwytam gazetę, byle zapomnied, uczepid się innej myśli.

„Wśród spuścizny po baronie Vladimirze Schlichtnerze znalazła się tabakierka ozdobiona śmiałym

obrazkiem Fragonarda, która, rozumie się, podczas wczorajszej licytacji...” - „Niedzielne zawody

między „Sportbrüder” a „Deutscher Fussballklub”, których ostatnie spotkanie, po zaciętej walce,

Page 152: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

zakooczyło się wynikiem nierozstrzygniętym, oczekiwane są z tym większym zainteresowaniem,

ponieważ...”

Sanitariusze niosą rannego na kawałku brezentu. Przed naszą ziemianką kładą go, aby odpocząd.

Patrzę w jego twarz; jest sina. Dotykam jego ręki: jest zimna. Zdejmują mu znak rozpoznawczy,

opróżniają kieszenie i odnoszą pod śliwę, gdzie leżą zabici.

W felietonie: „Światło księżyca przędło wokół szczytów dachów srebrnobłękitnawy drgający blask i

zamieniło krajobraz w fatamorganę, która w gorących marzeniach bezsenności mami tęskniącego”.

Goniec z 12 kompanii domaga się od nas, żołnierzy i sanitariuszy, zabrania 15 zabitych i 85 rannych.

Tyraliera jest zbyt osłabiona, aby można było stamtąd odciągnąd ludzi.

„Szósty dzieo ciągnienia 2 austriackiej loterii klasowej. Po dwieście koron padło na następujące

losy...”

Żołnierz krwawiący ustami prosi o wodę. Na szczęście jest jeszcze w manierce trochę zimnej kawy.

Pije. Chwiejąc się idzie dalej. Ścieramy jego krew z szyjki manierki.

„Cukier jawajski 23,6; srebro 24,62; Rotterdam (oleje i tłuszcze) obrót 6 500”. - Z sali sądowej:

„Wzorem dzielnej córki jest dwudziestoczteroletnia Marta Planer z Komotau...”

Woo trupów staje się nie do zniesienia Bóg wie, kiedy nadejdą pionierzy, żeby je pochowad.

„Licznych wielbicieli Pauliny Ulrich, znanej również u nas gwiazdy drezdeoskiego teatru, uraduje na

pewno wiadomośd, że...” - „Jutro wystawiona będzie po raz 75 - zaprawdę rzadki to jubileusz -

operetka „Muzykantka”... - „W pannie Helenie Winterfeld, występującej do tej pory we Wrocławiu,

znaleźliśmy, zdaje się, alt, który wypełni bolesną lukę...”

Ssss-wum! - granat uderza w plac opatrunkowy, ssss-wum! - drugi już bliżej nas, ssss-wum - trzeci

zmiata nasz ustęp. Czekamy czwartego.

„Plac świętego Krzyża. Jasnowłosa pani w szarym kostiumie jest proszona usilnie przez idącego za nią,

a zauważonego pana,..”

Tam, z lewej strony wyłazi ktoś z pola kukurydzanego. Chwytam za karabin. Poznaję, że to trębacz z 3

batalionu. Jego mundur jest mokry od krwi. Wczesnym rankiem dostał strzał w plecy, padł

nieprzytomny, ocknął się koło południa, czołgał się godzinami przed siebie, częściowo dlatego, że nie

miał siły wstad, częściowo znów dlatego, że kule świstały mu koło uszu. Ranę obwiązał owijaczem.

Zaczyna łkad: - Byłem taki samotny, taki samotny... - Sanitariusze robią mu świeży opatrunek, kładą

go na nosze. - Taki samotny...

Marzniemy. Jeden z nas powiada: - Szkoda, że nie zdobyłem żadnego płaszcza.

Czujemy wszyscy, że przyłapano nas na tej samej myśli: żeby też było więcej trupów, abyśmy mogli

nakryd się ich płaszczami.

„Tragedia miłosna w szkole handlowej w Weinberg”, sto wierszy bardzo sentymentalnych w lokalnej

rubryce. Chodzi o usiłowane samobójstwo dwóch uczennic z miłości do nauczyciela. „Tragedia

miłosna”. Jeśli to się nazywa tragedią, to jak nazwad to, co my tu nieprzerwanie przeżywamy?

Page 153: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

To, co my nieprzerwanie przeżywamy, nazywa się wojną. O wojnie również pojawiają się

sprawozdania w gazetach, to prawda. Ale wszystko jest sfałszowane i przekręcone. Interesuje mnie

pytanie, czy ja również dostarczałbym takich historii, gdybym był sprawozdawcą wojennym.

Oddaliłem się od mego dawnego zawodu. Patrzę teraz inaczej. Moje dziennikarskie oko połączone z

okiem żołnierza stwarza plastyczny obraz rzeczy.

Mój dziennik jest dla mnie teraz czymś podobnym do „gazety”, którą jako dziecko sam dla siebie

pisałem i drukowałem. Co dzieo stenografuję swój tryb życia i swoje myśli, tryb życia i myśli setek

tysięcy. Godzinami piszę w notatniku. Koledzy kpią: „Zapisz to, Kisch!” To zdanie staje się stałym

zwrotem. Nawet kiedy mnie przy tym nie ma, żołnierze podkreślają swoje dowcipy, przekleostwa,

pogróżki, skargi tym „Zapisz to, Kisch!” Kisch zapisuje, gdy ostatni guzik się urywa, gdy jedyny

kawałek mydła wpada do studni, gdy krew plami menażkę. Zapisuję niektóre rzeczy, o których nie

wiedziałbym jako dziennikarz. Niektórych nie zapisałbym jako dziennikarz, nawet gdybym o nich

wiedział, bo wydawałoby mi się zbyt błahe. Zapisuję niektóre rzeczy, o których jako dziennikarz nie

mógłbym napisad - gazeta nie wydrukowałaby. Mój pamiętnik wie i wolno mu. Cóż za różnica między

korespondentem specjalnym a żołnierzem, między gazetą a notesem, między dniem

odzwierciedlonym w gazecie a dniem przeżytym w okopie!

Komunikat wojenny donosi krótko i z zadowoleniem: „Nasza południowa armia umocniła swoje

nadbrzeżne pozycje u ujścia Driny”. Dla nas to tak wyglądało: rankiem wdarliśmy się przez Drinę do

Serbii, a nocą zostaliśmy znów wyparci do naszych „nadbrzeżnych pozycji”. Była druga po północy,

gdy rozpoczął się odwrót. Od lewego skrzydła począwszy, wracał w odstępach jeden batalion za

drugim. Centrum i prawe skrzydło wzmocniły w tym czasie siłę swego ognia, żeby Serbowie nie

zauważyli manewru i nie podjęli bezpośredniego pościgu.

O godzinie trzeciej nasza kompania stanowiła lewe skrzydło. Wycofywaliśmy się w kierunku na Drinę.

Cały czas przedzieraliśmy się przez zarośla, ciągle musieliśmy padad na ziemię, pociski artyleryjskie

świstały tuż nad nami. Straciliśmy kierunek, przynajmniej tak przypuszczaliśmy. - „Tutaj” - wołał

jeden. „Na prawo!” - wołał inny. Naraz wszystko się rozpierzchło. Jedne grupy biegły tu, drugie tam.

Przyszliśmy nad rzekę, która odbijając księżyc dawała trochę jasności. Czy to Sawa? Jeśli to Sawa, to

czy jesteśmy powyżej, czy poniżej ujścia Driny? Ktoś chce rzucid do wody pudełeczko zapałek, aby

ustalid kierunek biegu. - Szkoda pudelka - mówią przyjaciele. - Jest puste. - Lecz puste pudełeczko po

zapałkach jest również przedmiotem wartościowym. Tak więc rzucamy do rzeki pocztówkę polową.

Płynie w prawo, my idziemy w lewo. Z sitowia wyłażą żołnierze, jedni przyłączają się do nas, inni

mijają nas, inni znów przychodzą ze strony przeciwnej i zapewniają nas, że idziemy w złym kierunku.

W istocie, jeśli rzeka, do której rzuciliśmy pocztówkę, nie jest Sawą, tylko Driną, to oddalamy się od

miejsca przeprawy. Ale wnet słyszymy, słyszymy z przerażeniem, że idziemy prawidłowo.

Wciąga nas niesłychany tłok. Żołnierze rzucają broo i tornistry, zzuwają buty. Setki stoją w wodzie,

aby zapewnid sobie miejsce w nadpływającym pontonie, zanim ten się zatrzyma.

Rykiem i wyciąganiem ramion chcą go nakłonid, aby zatrzymał się przy nich.

Inni mają zamiar przejśd rzekę w bród aż do austriackiego brzegu. Zachowując równowagę ruchem

ramion, idą zwartą grupą. Dołączam się do niej. Wobec tego, że karabin na ramieniu przeszkadza mi

w balansowaniu, wsuwam głowę za rzemieo. Potykamy się o tornistry, chlebaki i karabiny, które leżą

Page 154: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

na dnie rzeki. Ledwo przeszliśmy jedną czwartą szerokości rzeki, gdy wraca ku nam przerażona grupa:

nie można iśd dalej, rzeka jest zbyt głęboka, prąd wywraca.

Nagle rozlega się krzyk: „Serbowie są już na brzegu!” W istocie, świst wzmaga się, pociski padają jak

horyzontalny deszcz, nie przelatują teraz ponad naszymi głowami, tylko wpadają do wody. Do wody,

w której się znajdujemy.

Spieszymy na prawo i z powrotem, bo tylko od lewej, tak nam się wydaje, są Serbowie. Kto umie,

zaczyna płynąd. W odległości pięciu kroków ode mnie płynie porucznik Batek. Wołam go po imieniu,

ale nie słyszy mnie. Chcę go dogonid, ale jego głowa znika i nie ukazuje się więcej.

Otaczają mnie tonący, broniący się przed zatonięciem, dyszący, rzężący. Ten lub ów usiłuje wyrwad

się głębinie wodnej, podskakuje, ale nie ma się czego uchwycid. W tym samym momencie znów

tonie. Czasami jakiś żołnierz traci grunt, jego zaś sąsiad stoi jeszcze mocno. Ten podaje mu rękę i

ratuje go. Gdy nieumiejący pływad czepiają się tych, którzy umieją, ci usiłują rozpaczliwie pozbyd się

ich. Mocują się i idą razem na dno.

Nagle masa zwraca w lewo, jakkolwiek istnieje przypuszczenie, że serbscy strzelcy są z lewej strony.

Ale stamtąd, wydaje się, nadchodzi ratunek. Z lewej strony trzy nasze pontony podpływają pod

serbski brzeg, aby zabrad żołnierzy. Porwany i ja tam spieszę (o ile można spieszyd, gdy woda sięga

niemal szyi). Jeden z pontonów zostaje zatrzymany przez żołnierzy stojących w rzece, zanim dopłynął

do brzegu. Ponton stoi poprzecznie. Podczas kiedy wszyscy wskakują do środka łodzi stroną zwróconą

ku nim, ja brodzę ku najbardziej oddalonej, zwróconej do brzegu austriackiego, i chwytam za burtę.

Jeszcze jeden z nas był taki przebiegły i już się tam uwiesił.

Proszę żołnierza w łodzi, aby mnie podciągnął. Chwyta mnie, ale, chod wspinam się, jak mogę

najwyżej, nie może mnie wyciągnąd poza brzeg łodzi. Inny żołnierz, przebywający w łodzi, próbuje

wciągnąd do środka mego sąsiada, również na próżno. - Najpierw pomóż tamtemu, a później mnie -

powiadam temu, który się mną zajmuje.

Czyni tak, i mój sąsiad dostaje się do wnętrza.

Ponton się wypełnił. Przebywający w nim żądają: „Ruszad! Nikogo więcej nie wpuszczad!„ Wołam

tego, który mi pomagał, aby mi znów pomógł, ale on nie myśli już o tym, podobnie jak mój poprzedni

sąsiad, który zawdzięcza mi swoje miejsce w łodzi.

Tymczasem cała łódź jest okrążona przez około sześddziesięciu zrozpaczonych rąk, włączając i moją

stronę pontonu, o której sądziłem, że jest uprzywilejowana. - Tak nie możemy wiosłowad - krzyczą

pionierzy, i to jest hasłem do ataku na uwieszonych. Kolbami karabinów biją tak długo, aż tamci

puszczają. Padają do wody, wypływają i znów nikną.

Zadanie zepchnięcia mnie z brzegu łodzi wziął na siebie chłopak, którego twarzy nigdy nie zapomnę.

Na swej bluzie nosi papuziozielone naszywki dziewięddziesiątego pierwszego, złociście błyszczący lok

opada mu na oko. Do tych blond włosów pasują oczy, jasnoniebieskie, duże kule, chciałoby się

powiedzied, dobroduszne oczy. Oczy te nie darzą mnie ani jednym spojrzeniem, są tylko skierowane

na moje palce, które rozpaczliwie czepiają się brzegu łodzi.

Page 155: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Klęcząc zaczyna odrywad moje ręce tak obojętnie, jakby łuskał orzechy. Udaje mu się otworzyd moją

prawą rękę, zabiera się do lewej. W tej samej chwili jednak uczepiłem się na nowo mocno prawą

ręką.

W ten sposób się nie uda. Namyśla się przez chwilę, przy czym zsuwa czapkę na kark, następnie jedną

ręką chwyta mój lewy mały palec, drugą zaś prawy i próbuje je złamad.

W czasie tej procedury nie pozostaję niemy. Początkowo błagam, przyrzekam dozgonną wdzięcznośd,

apeluję do jego koleżeostwa, tłumaczę mu, że przeze mnie łódź się nie wywróci.

To wszystko mało go wzrusza. Już ma w swojej mocy mój mały palec lewej ręki. - Ty tchórzliwy psie -

ryczę - znam cię dobrze. Gdy przeprawią się, oskarżę clę jako mordercę.

To również nie wywiera skutku. Znów wyrwałem mu palec, wtedy on podnosi nogę, aby nadepnąd na

moją rękę, ale brzeg łodzi jest zbyt wysoki. Kopnięcie trafia tylko w kooce palców.

W łodzi są wściekli, że akurat ja wzbraniam się zatonąd. - Pomóżcie mi strącid go do wody - woła

złocisty blondyn.

Już nie chcę byd im dłużej ciężarem, puszczam brzeg łodzi i opadam. Nie mogę już stad, woda jest zbyt

głęboka. Płynąd też nie mogę. Przy każdym ruchu karabin mój unosi się i wali mnie w kark. Nie udaje

mi się ściągnąd rzemienia przez głowę, aby pozbyd się karabinu. Muszę płynąd stojąc, ale ciężkie buty

wojskowe ciągną mnie na dno.

W tym czasie ponton obrócił się i ruszył. Płynie po takiej głębokości, że nie obawia się ataku ze strony

pieszych. Niemal przejeżdża po mnie. Ostatkiem sił wspinam się i chwytam za burtę. Twarz

przyciskam do bocznej ściany. Nie chciałbym byd widziany, a najmniej przez okrągłe, niebieskie oczy.

Do gwizdu pocisków, do jęków ugodzonych, do krzyków, krzyków, krzyków od brzegu dołączają się

teraz nowe tony: głęboki pomruk szrapneli. Ich kulki trafiają w wodę i w krew.

Jedna kula, albo kilka, wpada do pontonu. - Dno przebite! - Zatkad płachtami, płaszczami! Prędko,

prędko! Prędzej! - Słyszę te wołania nie widząc nic. Obok przesuwa się inny ponton. Pocisk armatni

trafia prosto w niego, odwracam wzrok.

Nasz ponton posuwa się szybko. Prąd go porywa. Kilkaset metrów na północ od miejsca przeprawy

podpływa do austriackiego brzegu. Nie ląduje tuż przy brzegu, tylko o kilka metrów dalej.

Przebywający w łodzi wyskakują, pomagają sobie wzajemnie popchnięciami i przeciąganiem na

gliniastym gruncie i na gładkiej skarpie. Zanim się przedostałem od tylnej ściany ku przodowi, ponton

był próżny.

Próbuję wydostad się na ląd, woda sięga mi do podbródka, prąd czyni co może, aby mnie powalid,

wzywam pomocy. Jeden i drugi odwraca głowę, ale każdy jest zadowolony, że wdrapał się na skarpę,

żaden nie wraca. Zdawało ml się, że poznaję kolegę z kompanii. - Neumaier! - wołam z całych sił -

Neumaier! - Neumaier pyta: - Kto mnie woła? - Ja, Kisch. - Schodzi, wyciąga ku mnie karabin, który

chwytam, wciąga mnie na ląd. Skraj brzegu jest urwisty i śliski, na moich zelówkach lepi się glina z dna

rzeki. Jestem u kresu sił, palce mnie bolą od kopnięcia tego z okrągłymi oczami, a ramiona od

trzymania się łodzi. Tracę równowagę i padam tyłem do wody. Neumaier skacze za mną, podnosi

mnie. Następnie chwyta mnie za biodra, pcha naprzód i w górę poprzez wał.

Page 156: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Ziemia, ziemia pod stopami!

Żałosna kolumna ciągnie wzdłuż skarpy, jeszcze żałośniejsza, jeszcze bardziej obszarpana aniżeli

gałgaoska paczka Falstaffa; nadzy żołnierze, żołnierze z kawałkiem brezentu na nagim ciele, żołnierze

w koszulach, żołnierze w kalesonach i żołnierze w resztkach munduru idą apatycznie i bez celu,

mokrzy, ociekający wodą, szczękający zębami po przebytym strachu i z nie dającego się przezwyciężyd

chłodu.

Na skraju drogi opróżniam chlebak. Suchary tworzą w nim płynną papkę, wśród tego - tytoo z

papierosów. W kieszeni spodni rozwarła się szeroko blaszana puszka, moje nazwisko na kartce

rozpoznawczej stało się nieczytelną plamą. Wszystko mi jedno - mogą mnie pochowad jako X lub Y.

Mój dziennik był pisany ołówkiem chemicznym, teraz zapiski są zamazane, zmyte, a ołówek tkwiący

między kartkami stał się bezużyteczny, jego sztyft rozpłynął się.

Spoglądam nieruchomym wzrokiem na fioletowy sos, który równomiernie pokrywa stronice

dziennika. Ani jedno słowo nie daje się odczytad. „Zapisz to, Kisch” - brzmiało zamówienie społeczne.

Zapisałem to, czego żaden sprawozdawca wojenny nie zapisał. Teraz jednak przyszedł cenzor,

niemiłosiernie wymazał wszystko, unieszkodliwił nawet ołówek, aby przeszkodzid przyszłym

występkom przeciwko cenzurze.

Przy domu żandarmerii spotykam Neumaiera, który naraził się na niebezpieczeostwo zatonięcia i

uczynił wszystko, aby mnie uratowad. Siedzi tutaj i pali. - Neumaier - powiadam - daj mi raz

pociągnąd. - Niechętnie odmawia.

Z naszej dywizji pozostało zaledwie tysiąc Judzi Trzy tysiące zginęło - zastrzelonych lub zatopionych w

ciągu niewielu godzin na niewielkiej przestrzeni. Trzęsienie ziemi w Messynie albo runięcie trybun w

czasie koronacji cara - to były nieszkodliwe lokalne wypadki w porównaniu z tym, co zdarzyło się

dzisiejszej nocy. Jest to, byd może, największa katastrofa stulecia.

Namyślam się nad tym, jak sformułowałbym depeszę do gazety, gdybym mógł ją wysład. Nie

przychodzi mi do głowy pomysł, na który wpada o tej samej porze autor komunikatu wojennego:

„Nasza południowa armia wzmocniła swoje nadbrzeżne stanowiska przy ujściu Driny”.

* * *

W pół roku później zostałem ranny na froncie rosyjskim. Leżałem w szpitalu i pewnego dnia wróciłem

do Niedźwiedziego domu. Znowu śpiewał mi łysy mąż Haneczki, zwanej Hanką Fałsz, ślepy Metody,

elegię o przeprawie przez Drinę, Siedząc oparty plecami o poduszki, słuchałem dwudziestu strof

pieśni, dwudziestu strof, które były echem śmiertelnego krzyku tonących żołnierzy.

- Czysty wymysł - zauważył mój brat. - Ani słowa nie było o tym w gazetach.

Page 157: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

STACJA WYJŚCIOWA

Sprowadziłem sobie książki, w których poruszane było zagadnienie interesujące od początku wojny

nie tylko mnie, ale i miliony Innych żołnierzy: jak można zmienid nasz świat na świat bez wojen, bez

okropności i bez niesprawiedliwości? Książki były dwojakiego rodzaju: jedna grupa wierzyła w

ewolucyjny rozwój ludzkości przez harmonijne stopniowanie reform, druga grupa wiązała swe

nadzieje z radykalnym przewrotem, podobnym do tego, jakiego dokonała rewolucja francuska 1789

roku. Chętnie przestudiowałbym te dzieła w spokoju.

Ale moja służba na Węgrzech wymagała codziennie wielogodzinnego pobytu w wagonie kolejowym i

pozostawiała niewiele czasu. Mógłbym równie dobrze czytad w czasie jazdy, gdybym nie musiał

ciągle, ale to ciągle, prowadzid tych samych rozmów. Nie dotyczyły one wcale reformowania czy

rewolucjonizowania społeczeostwa.

Gdyby nawet rozmowa na te tematy z większością pasażerów przedziału oficerskiego była mało

pożyteczna, to przynajmniej nie oddalałaby mnie tak bardzo od mego zagadnienia. Najchętniej

wprawdzie nie mówiłbym w ogóle, tylko czytałbym książki, okazało się to jednak niemożliwe.

Zgodnie z przepisami każdy oficer albo kandydat na oficera musiał przy wkroczeniu do lokalu, a więc

również do przedziału kolejowego, przedstawid się w niemieckim języku wszystkim wojskowym

wyższej rangi. Tylko Węgrzy mieli prawo przedstawiad się węgierskim przełożonym w języku

węgierskim.

Wsiadłem do pociągu w Puespoekladany. Siedział tam major huzarów w błękitnym mundurze,

szamerowany od piersi do stanu, z rodzajem klucza wiolinowego na obcisłych spodniach i złotymi

niedźwiedzimi łapami na ramionach. Kto by po tym nie poznał, że major był Węgrem, musiałby to

poznad po jego wąsach, które biegły równolegle do szamerowao, a sięgały poza uszy. Stojąc na

bacznośd zameldowałem:

- Panie majorze, zastępca oficera, kadet Kisch, przedstawia się posłusznie.

- Mért nem mondod magyarul? - odpowiedział błękitny major huzarów w tonie, który był

dobroduszny i pozwalał przypuszczad, że mi stawia pytanie.

Na to ja zapytałem: - Pan major rozkazuje?

Pogładził powoli wąsy przez całą ich długośd: - Azt kérdezem, hogy mért nem mondod magyarul! -

Zdania tego nie kooczył znak zapytania, lecz bez wątpienia wykrzyknik.

Pozwoliłem sobie posłusznie zauważyd, że nie rozumiem. Ujrzałem jego zdumienie. Powiedział

węgierską niemczyzną: - Nie zrozumiałem paoskiego nazwiska. Jak się pan nazywa, panie kadecie?

- Melduję posłusznie: Kisch.

- Czemu więc nie przedstawia się pan po węgiersku?

Pozostało mi posłusznie powtórzyd, że nie rozumiem po węgiersku. Na co jego zdumienie jeszcze

bardziej wzrosło: - Co? Dlaczego pan nie rozumie po węgiersku? Przecież pan jest Węgrem!

Page 158: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Przydawszy najposłuszniejszemu brzmieniu mego tonu dozę żalu, a nawet skruchy, wyznałem, że nie

jestem Węgrem, lecz prażaninem.

- Ale pana ojciec był Węgrem?

Gdy również i temu pytaniu musiałem pokornie zaprzeczyd, błękitny major potrząsnął głową: ale też

zrobią, w kasynie oczy, jeśli to opowie! - Panowie po prostu mi nie uwierzą. Nie ma pan przypadkowo

wizytówki, panie kadecie?

I wtedy mnie, który byłem ciekaw „Podstaw Socjalizmu” Edwarda Bernsteina i teorii reformizmu, a

wcale nie interesowałem się rozmową z błękitnym majorem huzarów, zaczął on wyczerpująco

wyjaśniad, że Kisch jest węgierskim nazwiskiem: - Kisch oznacza „mały”. Nagy natomiast oznacza

„duży”, I to są najbardziej rozpowszechnione nazwiska na Węgrzech.

Od czasu jak byłem na Węgrzech, wiedziałem o tym dobrze. Słyszałem to we wszystkich odmianach

sto, tysiąc razy, musiałem jednak tak postępowad, jakbym słuchał tych wyjaśnieo z napiętą uwagą.

- Mamy na podkład - ha hal Chciałem powiedzied, na przykład...

- Haha, haha! - musiałem śmiad się posłusznie.

- Mamy więc u siebie w Satoraljauhély, gdzie jestem komendantem garnizonu, poetę, który również

nazywa się Kisch. Kisch Józef; napisał on sztukę teatralną dla naszego kinoteatru, nazywa się „Simon

Judith”. To znaczy, moja córka, która jest w liceum w Szegedinie, uczyła się, że poeta Józef Kisch nie

żyje już od dziesięciu lat. Nie rozumiem tego, bo przed dziesięcioma laty nie było w Satoraljauhély

kinoteatru. Czy pan to rozumie, panie kadecie, jak ktoś nieżyjący mógł napisad sztukę teatralną?

- Melduję posłusznie, że tego i ja też nie rozumiem.

A błękitny major opowiadał dalej, że na Węgrzech jest dużo Kischów. Na pierwszej stronie każdej

budapeszteoskiej gazety, zaraz u góry obok tytułu, widnieją codziennie dwa ogłoszenia kolektur

loteryjnych..Właściciel jednej nazywa się Kisch i ogłasza się: „Kisch szerencséje nagy”, co stanowi grę

słów: „Szczęście małego jest wielkie”.

Hahaha! Tu znów było moim obowiązkiem śmiad się, bo błękitny major tak się śmiał z tego dowcipu i

tak się uderzał po udach, aż sądziłem, że sobie wbije w ciało klucz wiolinowy.

- Ale powiem panu coś jeszcze lepszego - wykrztusił. - Konkurencyjna firma nie pozostała dłużna

Kischowi. Nazywa się ona Toeroek i ogłasza się: „Toeroek szerencséje Toeroek”, To oznacza:

„Szczęście Toeroeka jest wieczne”, i jeszcze na dodatek to się rymuje! - Błękitny major zaśmiewał się

do łez, które potoczyły się po niedźwiedzich łapach, obcisłych spodniach i kluczu wiolinowym.

Chciał opowiedzied coś jeszcze bardziej komicznego, ale przeprosiłem, że niestety muszę teraz

wysiąśd. W rzeczywistości wysiadłem, aby znaleźd w tym samym pociągu inny przedział.

Przezornie wybrałem pusty. Zaledwie jednak zainstalowałem się w rogu przy oknie, gdy wtoczył się

młodociany rotmistrz i dwaj prastarzy podporucznicy z taborów.

Przedstawiłem się posłusznie .i jeśli nie zrozumiałem, to w każdym razie usłyszałem: - Ujra valaki, aki

szégyenli, hogy magyar.

Page 159: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Węgierska szlachta feudalna uciskała wprawdzie Kroatów, Rusinów, siedmiogrodzkich Sasów i

banackich Szwabów zamieszkujących teren paostwa węgierskiego, jednak Węgrzy posiadali wybujałą,

narodową manię prześladowczą. I tak na przykład ci trzej podchmieleni oficerowie taborów sądzili, że

jestem Węgrem wypierającym się swej przynależności narodowej.

Gdy próbowałem im to wyjaśnid, słuchali niechętnie i tłumaczyli mi: - Kisch - to rdzennie węgierskie

słowo i oznacza „mały”. Nazwisko Kisch jest najbardziej rozpowszechnione, dziesięd procent

wszystkich Węgrów nazywa się Kisch, a dziesięd procent Nagy, co znów oznacza „wielki”. Ale nie ma

Nagyego na świecie, który by nie był Węgrem, a również nie słyszano nigdy o jakimś niewęgierskim

Kischu.

Ostatnie zdanie wypowiedziane było szczególnie ostro, co należało może tłumaczyd tym, że nie

przyjąłem rewelacji o moim nazwisku z tak dobrze udawanym zdziwieniem, jak to uczyniłem wobec

błękitnego majora huzarów.

- Paoska rodzina zaustriaczyła się prawdopodobnie po 1849 roku, gdy Węgry zostały pobite przez

Austriaków i Kozaków - rzekł pogardliwie młodociany rotmistrz taborów, a jego dwaj podporucznicy

przytaknęli temu swymi siwymi głowami. Mimo to chciał, abym ja również potwierdził jego diagnozę.

- Nieprawdaż, panie kadecie, paoski dziadek był jeszcze Węgrem?

- Nie - odrzekłem - moja rodzina mieszka w Pradze od piętnastego wieku.

Ton rotmistrza stał się jeszcze bardziej ostry: - Niech pan nie przeczy, panie kadecie! Ja rozkazuję,

więc paoski dziadek musiał byd Węgrem!

Przepisowo przyjąłem do wiadomości ten rozkaz odnoszący się do mego dziadka. Ale na tym się

jeszcze nie skooczyło. Wszyscy trzej mówili głośno o mnie, aby mnie - gdybym miał zaprotestowad -

przychwycid na tym, że rozumiem po węgiersku. Z mojej strony nie nastąpił żaden protest i właśnie

chciałem zabrad się do dalszego czytania mego Edwarda Bernsteina, gdy jeden z podporuczników

zapytał mnie: - Może pan jest spokrewniony z Belą Kischem z Czinkoty, panie kadecie.

Wszyscy trzej pokładali się ze śmiechu. Masowy morderca Bela Kisch zamordował w Czinkocie po

kolei dwanaście kandydatek do małżeostwa, a zwłoki zalutował w cynowych beczkach. Wypadek ten

wypełniał w swoim czasie wszystkie gazety.

- Nie, panie poruczniku - odpowiedziałem - ja nie jestem przecież Węgrem, a - tu podkreśliłem każde

słowo - ten Bela Kisch był Węgrem.

- Przecież ja rozkazałem, aby pan był Węgrem, panie kadecie! - krzyczał rotmistrz taborów, wściekły z

powodu mojej odpowiedzi.

Bóg wie, co by się jeszcze wydarzyło, gdyby pociąg nie był właśnie zajechał na jakąś stację i elegancki,

orderami usiany lekarz sztabowy nie wsiadł do przedziału. Zaraz zawiązała się między obecnymi a

nowoprzybyłym rozmowa w języku węgierskim. Mnie ona ominęła. Dopiero za stacją, na której trzej

oficerowie taborów wygramolili się, lekarz sztabowy zwrócił się do mnie i w ten sposób dowiedział

się, że nie rozumiem po węgiersku.

- O, przepraszam - powiedział - tu jest jakieś nieporozumienie. W czasie przedstawiania się

zrozumiałem, że paoskie nazwisko brzmi Kisch.

Page 160: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Aby od razu uniknąd wszystkich utrapieo, powiedziałem, że w istocie noszą dziwnym zbiegiem

okoliczności to rdzennie węgierskie i tak bardzo w tym kraju rozpowszechnione nazwisko, jakkolwiek

moja rodzina mieszka w Pradze od wielu setek lat.

Odpowiedział, że to rzeczywiście zadziwiające i że mam zupełną słusznośd mówiąc, iż na Węgrzech

jest to bardzo częste nazwisko. Ale nie mogę sobie wcale wyobrazid, jak częste jest to nazwisko;

dziesięd procent wszystkich Węgrów nazywa się Kisch, a dziesięd procent nazywa się Nagy.

- Moja żona - powiedział - jest z domu również Kisch, ale ze szlachty Kisch, baronowa Kisch de Ittebe.

Wuj mojej żony, Geza Kisch de Ittebe, jest ożeniony z Katarzyną Schratt. Pan przecież wie, kim jest

Katarzyna Schratt? - Potwierdziłem z najwyższym respektem należnym członkom domu cesarskiego,

Katarzyna Schratt bowiem była przyjaciółką cesarza Franciszka Józefa.

- Ale mieszczaoskich Kischów jest do diabła i trochę - powiedział bratanek pani Schratt - Pewnego

razu obchodzę w swoim szpitalu chorych. Nagle widzę w łóżku żółtego jak wosk człowieka leżącego

bez ruchu. Biorę go za rękę - jest zimna. Oczywiście od razu robię awanturę. To przecież nie może

byd, że ktoś umiera i nikt tego nie spostrzega, a trup dalej sobie leży. - Kisch - wołam na swego

lekarza pułkowego. I Kisch przybiegł od razu, a z nim wszyscy inni Kischowie naraz: lekarz pułkowy,

podoficer sanitarny i dwaj pielęgniarze, którzy również tak się nazywali. Wszyscy stoją przede mną na

bacznośd. I wie pan kto jeszcze? Zmarły! Nie był wcale martwy i również nazywał się Kisch. - Lekarz

śmiał się na wspomnienie tej sceny, a potem nastąpił jeszcze epilog:

- Lekarz pułkowy Kisch był najwyższym człowiekiem, jakiego pan sobie może wyobrazid: 1,92.

Równocześnie mieliśmy zupełnie niskiego lekarza - asystenta, 1,55, nazywał się Nagy. To przecież

takie wspaniałe, prawda? Ach tak! - uderzył się w czoło - pan przecież wcale nie rozumie, dlaczego to

takie wspaniałe! Kisch, mianowicie, oznacza po węgiersku „mały”, a Nagy oznacza „wielki”.

Codziennie ogłasza się we wszystkich budapeszteoskich gazetach kolektura loterii...

Na następnej stacji musiałem się przesiąśd. Przed samym wagonem wpadłem w ramiona błękitnego

majora huzarów, któremu zwiałem. Chciałem się skryd, ale mnie spostrzegł. - Kadet Kisch! - Rozkaz,

panie majorze? - Skąd się pan wziął w tym pociągu? Z początku pan kłamie, że pan nie rozumie po

węgiersku, mimo że pan się nazywa Kisch, następnie wsiada pan do Innego przedziału. Czy panu nie

odpowiada towarzystwo Węgrów? Od razu to spostrzegłem. To niesłychane!

Jego twarz była obecnie tak błękitna jak jego mundur.

- Jak panu na imię? Proszę o numer pułku. Złożę meldunek z powodu ubliżającego zachowania się.

Do diabła z moim nazwiskiem! Zreformuję je po myśli Edwarda Bernsteina i wtedy skooczą się moje

udręki. Muszę je nieznacznie zmienid, abym w razie ujawnienia mógł twierdzid, że mnie źle

zrozumiano.

- Panie intendencie - powiedziałem w nowym przedziale - zastępca oficera, kadet Kilach, przedstawia

się posłusznie.

- Jak się pan nazywa? - zapytał, tak jakby źle usłyszał. Przestraszyłem się. Czyżby mnie znał? A jeśli

nawet - było za późno. Powtórzyłem: - Klisch, melduję posłusznie.

- To komiczne - powiedział intendent - gdyby panu brakło litery, byłby pan Węgrem.

Page 161: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Przytaknąłem grzecznie i usiadłem, aby dalej czytad teorię reformizmu.

- Wcale się pan nie pyta, jakiej litery musiałoby panu brakowad, aby się pan stał Węgrem.

Na to, zgrzytając zębami, pozwoliłem sobie posłusznie zapytad, jaka litera przeszkadza mi w tym,

abym został Węgrem.

- Litera „l”, kochany przyjacielu.

Podziękowałem posłusznie za wyjaśnienie i sięgnąłem po książkę.

- Czy to pana nie interesuje, co litera „l” ma wspólnego z węgierskim pochodzeniem?

- Oczywiście, interesuje mnie to, panie intendencie.

- A więc powiem panu, skoro to pana tak bardzo interesuje. - Pan się nazywa Klisch, prawda? Ale bez

tego „l” będzie się pan nazywał Kisch, a Kisch to węgierskie nazwisko, bardzo rozpowszechnione

nazwisko. Dziesięd procent...

Na następnej stacji znów się przesiadłem. Nazywała się Bekescaba i zapamiętałem to sobie na całe

życie, bo stała się dla mnie stacją wyjściową. Zrozumiałem bowiem, że reformistyczne rozwiązania nie

są rozwiązaniami.

W nowym przedziale leżał, wyciągnięty na jednej ławce, popędliwie wyglądający pułkownik

honwedów. Błysnął oczami na widok tego, który wsiadł, aby go pozbawid samotności i możności snu.

- Panie pułkowniku - zameldowałem - zastępca oficera kadet Weitemeyer przedstawia się posłusznie.

Page 162: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

Spis treści O BALLADACH ŚLEPEGO METODEGO ...................................................................................................... 3

W FIRMIE „S. KISCH I BRAT” .................................................................................................................. 10

DRUKOWANY NAPRAWDĘ .................................................................................................................... 19

WYKŁADY I TEATR .................................................................................................................................. 30

NIEMCY I CZESI ...................................................................................................................................... 40

STARSI PANOWIE ................................................................................................................................... 45

WALKA O NOTATKI LOKALNE, ZWŁASZCZA O SAMOBÓJSTWACH ........................................................ 52

O WIELKIM GNIEWIE REPORTERÓW ..................................................................................................... 59

DEBIUT PRZY POŻARZE MŁYNÓW ......................................................................................................... 64

PODARUNKI GWIAZDKOWE .................................................................................................................. 71

NIEPRZEWIDZIANE KONSEKWENCJE ..................................................................................................... 78

MATKA MORDERCY ............................................................................................................................... 85

POWÓDŹ W KONOPISZCIE ..................................................................................................................... 92

CZY LITERA ZABIJA? ............................................................................................................................... 99

WNIEBOWSTĄPIENIE SZUBIENICZNEJ TONI ........................................................................................ 107

USIŁOWANIE MORDERSTWA I MORD DOKONANY NA MOIM STRYJU ............................................... 121

DOM MAGDALENEK ............................................................................................................................ 126

JAK DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE REDL BYŁ SZPIEGIEM .............................................................................. 132

O REPORTAŻU ...................................................................................................................................... 144

REPORTER ZOSTAJE ŻOŁNIERZEM ....................................................................................................... 151

STACJA WYJŚCIOWA ............................................................................................................................ 157

Page 163: Egon Erwin Kisch - Jarmark Sensacji.1952

WYDANIE DRUGIE WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Tytuł oryginału: „MARKTPLATZ DER SENSATIONEN“ Przekład niemieckiego STANISŁAWA WYGODZKIEGO Okładkę projektował RYSZARD SIDOROWSKI

11

Redaktor: Marceli Ranicki Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1952 - Printed in Poland Drukowano w nakładzie 10,000 egzemplarzy format A 5 na pap. druk. Sat. V kl., 70 g, w drukarni Wydawnictwa MON w Łodzi. Objętośd ark. wyd.- 14,75 ark- druk. 16¾ Skład rozpoczęto 30. X. 51 r. Druk ukooczono luty 52 r. Zam. Nr 3231 z dnia 25.9.51 - D-3-13005

11

To fabrycznie zaklejone karteczką - zorg