Chłopiec z sąsiedztwa

105

description

Dwa dni przed moimi czternastymi urodzinami, syn moich sąsiadów podpalił swoją macochę – tak brzmi pierwsze zdanie tej poruszającej powieści. Ów syn sąsiadów, biały siedemnastolatek Ian, bardzo podoba się narratorce – ciemnoskórej Lindiwe. Gdy po roku chłopak wychodzi z więzienia, spędzają razem noc. Jej owocem będzie David. Ian dowie się o istnieniu syna po siedmiu latach, gdy wróci z RPA. Założą z Lindiwe rodzinę, ale na drodze do szczęścia stanie rasizm, różnica kultur i polityka… Autorka z wielką czułością opowiada o uczuciach i przenikliwie opisuje życie w Zimbabwe za dyktatury Mugabe.

Transcript of Chłopiec z sąsiedztwa

www.princexml.com
Prince - Personal Edition
This document was created with Prince, a great way of getting web content onto paper.

Irene Sabatini

Chłopiec z sąsiedztwa

Fragment

Z angielskiego przełożyłaAnna Wrotny

3/105

Dedykuję tę książkęFabio, który nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej,

Griffinowi i Riordanowi, moim skarbom,i moim rodzicom, dzięki którym jestem tym, kim jestem.

Część pierwszaLata 80.

1.

Cztery dni po moich czternastych urodzinach syn sąsiada podpaliłswoją macochę.

Tydzień później przyjechała policja. Czytałam wtedy Sue Barton,senior nurse i właśnie doszłam do rozdziału, w którym doktor BillBarry oświadcza się Sue. Tata majstrował przy cortinie poddrzewem jakarandy. Mama przymierzała w sypialni swój nowystrój stowarzyszenia Manyano[1] na ceremonię, po której pięt-naście młodych kobiet stanie się pełnoprawnymi członkiniamiKościoła, a Rosanna jej pomagała.

– Dzień dobry, panie Bishop – usłyszałam. – Przepraszam, żeprzeszkadzam. Przyszliśmy w sprawie zajścia w domu obok.

Naczelnik policji otarł czoło chusteczką.– Nieznośny upał – powiedział. Z werandy mogłam dostrzec

ciemną plamę potu na jego lepiącej się do pleców koszuli.Zegar pokazywał południe. Niebo było bezchmurne i chociaż

mieliśmy koniec stycznia, w Bulawayo nie spadła ani kropladeszczu.

– Przez ten cały problem z transportem musimy chodzić pieszo.Dziesięć kilometrów, a ja już nie jestem taki sprawny jak kiedyś.Nie to co te młode byczki. – Wskazał na dwóch policjantów, którzystali na baczność przy cortinie.

Tata powiedział coś o bykach, co rozśmieszyło naczelnika, pod-czas gdy jego podwładni wciąż stali sztywni i poważni.

Większość nowiutkich samochodów, które Brytyjczycypodarowali policji, znajdowała się na złomowisku – statystykiwskazywały, że najniebezpieczniejszymi kierowcami w Zimbabwesą właśnie policjanci. Zresztą sam naczelnik, który dopiero coawansował na to stanowisko po dymisji swojego białego poprzed-nika, tydzień wcześniej rozbił samochód na słupie wysokiego nap-ięcia. Tata przebąkiwał, że prawdopodobnie prowadził bez ważne-go prawa jazdy.

– Ma pan benzynę? – spytał naczelnik i zerknął na policjantów,którzy jak na komendę podbiegli w jego stronę. Wyglądało to tak,jakby byli kukiełkami poruszanymi przez naczelnika za pomocąsznurka.

– Odrobinę – odpowiedział tata i delikatnie zamknął maskę. –Wystarczająco, żeby pojechać do pracy i z powrotem.

Wiedziałam, że nie mówi całej prawdy, ale robił to, ponieważ niechciał, by naczelnik poczuł, że może prosić o podwożenie zadarmo.

Naczelnik wyjął chusteczkę i ponownie wytarł czoło.– Południowoafrykańczycy strasznie utrudniają nam życie, pan-

ie Bishop.Dzisiejszy artykuł na pierwszej stronie „The Chronicle” mówił

o rebeliantach z RENAMO[2] w Mozambiku wspieranych przezrząd RPA. Zniszczyli długi odcinek rurociągu, który doprowadzałropę do Zimbabwe. RPA starała się wprowadzić destabilizacjęw naszym kraju, który dopiero co zdobył niepodległość.

7/105

– Miejmy nadzieję, że uda nam się ochronić rurociąg z Beiryprzed dalszymi atakami – powiedział tata, po czym zaczął wycieraćręce w swój pomarańczowy kombinezon.

Tata i naczelnik popatrzyli na dumnie błyszczącą w słońcucortinę, tak jakby oczekiwali, że ona udzieli im odpowiedzi.

Policjant zakaszlał i odchrząknął.– Dobrze, panie Bishop. Przyszliśmy tu z powodu bardzo smut-

nej sprawy. My...Roxy, nasz Jack Russel terier, który do tej pory spał w swojej

budzie, podbiegł do nich z ogromną prędkością, skoczył, wylą-dował na bucie naczelnika i zaczął go energicznie lizać. Naczelnikpodskakiwał i machał nogą, ale nie mógł zrzucić Roxy’ego. Tacieudało się w końcu odciągnąć psa, ale widać było, że z trudempowstrzymuje się od śmiechu.

– Szukamy dowodów – naczelnik wrócił do sprawy, gdy tylkoRoxy znalazł się w bezpiecznej odległości, u taty na rękach. –Dokładnie przeszukaliśmy posesję McKenziech, a terazsprawdzamy okolicę. Chcielibyśmy rozejrzeć się u państwa.

Tata zaprowadził ich na tyły domu, gdzie obaj młodzi policjancipodstawili dłonie pod kran na końcu grządki z warzywami i pili takłapczywie, jakby nie widzieli wody od wieków. Naczelnik popatrzyłna nich i pokiwał głową. Sam pił wolno ze szklanki, którą muprzyniosłam. Potem mężczyźni przeszli wzdłuż płotu oddzielające-go nasz różowy dom z wapienia w hiszpańskim stylu kolonialnymod pobielanego domu McKenziech w stylu holenderskim typowymdla Kapsztadu.

Ich ciężkie, czarne buty grzęzły w błocie, kiedy mozolnieprzeszukiwali naszą posesję, ponieważ Maphosa chwilę wcześniejpodlewał warzywa, choć tata ciągle mu powtarza, że podlewaniew najgorętszym momencie dnia jest niebezpiecznym marno-trawieniem niezwykle cennego bogactwa naturalnego i że nawetw studni głębinowej może zabraknąć wody.

8/105

Policjanci nie znaleźli żadnych dowodów, jednak naczelnik stwi-erdził, że to nie szkodzi, bo i tak mają już zeznania winnego.

Niczym Columbo wyjął notes i spytał tatę, czy tamtej nocy lubwcześniej słyszał albo widział coś dziwnego u sąsiadów. Tata szyb-ko odpowiedział, że nie, że nic takiego się nie wydarzyło. A potemzaprosił naczelnika, który był jednym z jego najlepszych klientów,na herbatę.

Tata pracował w dziale telekomunikacji w urzędzie pocztowym,gdzie dbał, by system telefoniczny działał bez zarzutuw Bulawayo[3] i całej prowincji Matabeleland. Czasami dostawałtelefon w środku nocy i musiał jechać do jakiejś awarii. Ale świet-nie radził sobie również z naprawami innych rzeczy, takich jak ra-dia albo telewizory. Zdał egzaminy City and Guilds of Londonz napraw elektrycznych. Doprowadził elektryczność do domku dlasłużby, dzięki czemu Rosanna ma dużo lepiej niż służące i ogrod-nicy, którzy muszą używać świeczek i piecyków naftowych, a częstonie mają nawet porządnej toalety.

W zeszłym roku z pomocą członków Afrykańskiego KościołaApostolskiego Vapostori z azbestowych dachówek i ze zrobionychwłasnoręcznie cegieł zbudował warsztat, który znajduje się międzydomkiem dla służby a kurnikiem.

Naczelnik odprawił swoich podwładnych. Przykazał, że gdywróci na komisariat, ma na niego czekać gotowy raport.

Stanęli z tatą przy płocie.– Nasi biali ludzie tracą orientację. Wahają się między lewicą,

prawicą i centrum, panie Bishop. Niepodległość namieszała imw głowach.

Minęły już dwa lata, odkąd z mamą, tatą i Rosanną oglądałamw telewizji ceremonię proklamowania niepodległości Zimbabwe.Książę Karol wyglądał raczej smutno, kiedy wręczono mu brytyjskąflagę. Miał mocno zaciśnięte usta, jakby starał się nie rozpłakaći nie przynieść wstydu królowej. Przez cały poprzedzający cere-monię tydzień „The Herald” publikował listy białych piękności

9/105

z Zimbabwe, które byłyby idealnymi kandydatkami na żonę dlaksięcia.

Pan Robert Gabriel Mugabe[4] z ręką pewnie spoczywającą naBiblii złożył przysięgę... „Tak mi dopomóż Bóg...” i narodziło sięZimbabwe.

Tata i naczelnik umyli ręce pod kranem.– Mocno pachniał dymem, panie Bishop, i cały czas się trząsł,

jakby miał ciężką malarię. Nigdy wcześniej nie mieliśmy tu prob-lemów. Wygląda na to, że chłopak dopiero co przyjechał z RPA napogrzeb ojca.

Usiedli pod eukaliptusem. Otworzyłam okno w kuchni i za-częłam przygotowywać herbatę. Siedzieli tylko parę metrów odemnie, a naczelnik miał donośny głos.

– To wyglądało bardzo, bardzo źle – kontynuował, ciężko opada-jąc na krzesło. – Chłopak, zaledwie siedemnastolatek, sam zgłosiłsię na komisariat. Jest pan pewien, że nigdy wcześniej go pan niewidział?

Zagryzłam wargi i wstrzymałam oddech, ale nie usłyszałamodpowiedzi taty, bo zagłuszył ją gwizd czajnika.

Zaniosłam im herbatę i postawiłam na stoliku. Naczelnikzamknął notes i położył go tuż obok.

Nie wrócili do rozmowy, dopóki nie weszłam do domu.– Znaleźliśmy to, co pozostało ze zwłok, na tyłach domu obok

domku dla służby. Jakieś osiemdziesiąt procent ciała spalone,zachowały się tylko kawałki kości.

Zobaczyłam, jak tata się odwraca, więc szybko pochyliłam głowęnad zlewem. Udawałam, że jestem zajęta zmywaniem naczyń.

– Ale, madoda[5], to naprawdę dziwna sprawa. Jest jeszczejedna kobieta. Chłopak, zanim przyszedł do nas, najpierw zawiózłją do szpitala.

Naczelnik podrapał się po ramieniu, po czym sięgnął po kromkęchleba, którą posmarowałam masłem i dżemem truskawkowym.

10/105

– Nie jest wcale pewne, czy przeżyje – kontynuował, kiwającgłową i przeżuwając z otwartymi ustami. – Nie znamy jej tożsam-ości. Nie wiemy, ile ma lat. Nawet nie mamy pojęcia, czy pochodziz tych okolic. Skontaktowaliśmy się z policją granicznąz Beitbridge, żeby nam przekazali spis osób, które ostatnio przek-roczyły granicę. Samochód, którym przyjechał chłopak, był za-rejestrowany w RPA.

Naczelnik zerkał na ostatni kawałek chleba i tata powiedział mu,żeby się poczęstował.

– Nie chce powiedzieć, kim jest ta kobieta. Trudno, za kratkamibędzie miał dużo czasu na myślenie.

Policjant podrapał się po głowie i upił kolejny łyk herbaty.Trochę płynu wylało się przy tym na spodek, ale przelał goz powrotem do filiżanki.

Stałam w kuchni, a słowa naczelnika zapadały we mnie głęboko.– Lindiwe...Szklanka wypadła mi z ręki.– Rosanno, przestraszyłaś mnie! – zbeształam ją, schyliwszy się,

by pozbierać kawałki szkła.Rosanna stała przy drzwiach, a w dłoni trzymała pustą

buteleczkę po perfumach. Musiała być przez cały ten czasw głównej sypialni.

– Marzyciele nie zostaną zaproszeni na ucztę Boga – zanuciłacicho z zamkniętymi oczami na melodię psalmu Pan jest pas-terzem moim. Odstawiła buteleczkę na stół i wzięła z kąta miotłę.

Nie mogłam się nawet uśmiechnąć, widząc ją naśladującąmamę. Słowa naczelnika sprawiły, że nagle to, co wydarzyło sięw domu obok, stało się bardzo prawdziwe. Do tej pory tak jakwszyscy w Bulawayo czytałam o tym w „The Chronicle”, udając, żenie wiem na ten temat nic więcej. Czułam obecność pani McKen-zie, jej oczy śledzące mnie, obserwujące. Byłam pewna, że zarazściągnie do środka naczelnika, który otworzy swój notes i zażąda,żebym złożyła zeznanie.

11/105

– To dobrze, że poszła na spotkanie z panią Ncube. Co się stało,Sisi? Ręka ci się trzęsie, skaleczysz się. Zostaw to, ja skończę.

Lubiłam, gdy Rosanna mówiła do mnie Sisi, choć drażniło tomamę. Kiedy mieszkaliśmy w Thorngrove, pewnego dnia jedenz braci mamy przywiózł do nas z Kamativi Rosannę i powiedział, żeto córka pewnego człowieka z wioski, który właśnie zmarł. Zapytał,czy moglibyśmy się nią zaopiekować. Mama nie miała innegowyboru, jak pomóc.

– Co owładnęło tym chłopcem, że zrobił taką rzecz? – zapytałamama, kiedy jedliśmy kolację w salonie.

– Republika Południowej Afryki – odpowiedział tata. – Nie po-trzeba nic więcej. Tam szybko się schodzi na złą drogę. Narkotyki.Mandraks[6]. Albo jeszcze gorzej...

– Ale – zaczęła mama – żeby zrobić coś takiego...?Patrzyłam na krzesło, na którym siedział tata, i myślałam o tym,

że nie tak dawno temu dokładnie w tym samym miejscu siedziałten chłopiec, ściskając na kolanach radio niczym kota i czekając natatę, by je obejrzał.

Tata zauważył, że się w niego wpatruję, i powiedział:– W życiu wszystko jest możliwe.

[1] Manyano Centre jest projektem Kościoła Metodystycznegow RPA, który ma na celu edukację chrześcijańską dorosłych, głosihasła odnowy duchowej i pojednania [przyp. red.].

[2] RENAMO (Narodowy Ruch Oporu Mozambiku) – konser-watywna partia polityczna z Mozambiku założona w 1975 roku jakoantykomunistyczna organizacja polityczna [przyp. red.].

[3] Bulawayo – drugie pod względem liczby ludności miastow Zimbabwe [przyp. red.].

[4] Robert Gabriel Mugabe – od 1987 roku prezydent Zimbabwe[przyp. red.].

[5] Madoda – człowiek [przyp. tłum.].

12/105

[6] Mandraks – wraz z daggą to najpopularniejszy środekodurzający w wielu regionach Afryki Południowej [przyp. red.].

13/105

2.

Zadzwonił do drzwi. Maphosa poszedł sprawdzić kto to, po czymzawołał Rosannę, która wpuściła go, ponieważ był białymchłopcem. Dopiero co przywiózł to radio z RPA, a ono już się psuło.

– Ci Południowoafrykańczycy – słyszałam, jak mówi – to bandaoszustów, zwykłe łobuzy, nie to co my tutaj, uczciwi ludzie.Naprawdę zero zasad!

Usiadł na krześle taty. Siedziałam przy stole po drugiej stroniepokoju i odrabiałam lekcje. Rosanna poszła zrobić herbatę.

– Cześć, kajtku – usłyszałam. – Co robisz?Nie jestem kajtkiem, chciałam powiedzieć. Nie jestem mała.

A już na pewno nie jestem chłopcem! Ale w jego ustach nie zab-rzmiało to tak, jakby chciał być złośliwy.

– Odrabiam lekcje – odpowiedziałam z moim najlepszymeuropejskim akcentem.

– Lekcje – powiedział i pochylił się, żeby odłożyć radio na stół.Pomyślałam, jak bardzo mama byłaby zła, gdyby to zobaczyła.

Radio mogło porysować mebel, wystarczyło przesunąć je zaledwie

odrobinę i postawić na lnianej serwetce, ale nie mogłam tegozrobić.

– À propos łobuzów, powinnaś zobaczyć, co my wyprawialiśmyw szkole, gdy nam odbijało, i jak pieprzyliśmy wszystko, co miałoz nią związek.

Słowo „pieprzyliśmy” powracało do mnie jak echo.Nie mogłam uwierzyć, że ten biały chłopak siedzi na krześle mo-

jego taty, trzymając swoje białe trampki na naszym brązowym dy-wanie. Próbowałam się skoncentrować na zadaniu z matematyki,ale liczby skakały mi przed oczami.

Włosy miał obcięte tak samo jak Craig Davies, młody ksiądzprowadzący nasz kościół – bardzo krótkie po bokach, dłuższe z tyłui zmierzwione nad czołem. Kiedy odchylał głowę do tyłu napokrytej koronkową narzutą kanapie mamy, przypominał mijeżozwierza.

Craig ogłosił w piątek, że miał objawienie. Bóg nakazał mu, bywyjechał do Pretorii i tam głosił Jego słowo. Tata stwierdził, że tozabawne, iż ostatnio Bóg ciągle zwraca się do białych i dokładniewskazuje im, gdzie mają się przenieść. Przypadkiem usłyszałam,jak Craig mówił jednemu z diakonów, że w kościele jest teraz zadużo Afrykanów, że atmosfera się zmieniła...

Przez długi czas byliśmy jedynymi niebiałymi członkami koś-cioła. W pierwszą niedzielę, kiedy poszliśmy na mszę, mieliśmycały rząd dla siebie i nikt nie usiadł ani przed nami, ani za nami.Jakaś starsza pani wzdrygnęła się, kiedy otarły się z mamąłokciami.

– Przepraszam cię za mój język. To co, odrabiasz lekcje?Rosanna przyniosła mu herbatę i talerzyk herbatników. Spojrza-

ła na mnie tak, jakbym zrobiła coś złego.Wypił duszkiem pół szklanki napoju i schrupał jeden herbatnik.

Wydawał się bardzo głodny.– Wyglądasz na kujona – powiedział. – Przyznaj się, na którym

miejscu jesteś w swojej klasie?

15/105

Nie chciałam mu tego mówić. Z jakiegoś powodu czułam sięzawstydzona.

– No wykrztuś to z siebie. Nie wstydź się.– Pierwsza – odpowiedziałam z najbardziej europejskim ak-

centem, na jaki było mnie stać.– Pierwsza, tak? – Klepnął się w udo, przy czym wylał trochę

herbaty na dywan. – Wiedziałem! Wyczuwam kujonów na kilo-metr! Dla mnie też brakowało skali, tylko w odwrotną stronę.

Zakaszlał i zakrztusił się ciasteczkami i herbatą. Zrobił się czer-wony na twarzy i przez chwilę mogłam dostrzec w nim małegochłopca.

– Wiesz co? – powiedział. – Jako że jesteś taka bystra, może po-możesz mi rozwiązać pewien problem? To coś, co męczy mnie oddawna.

Ale zanim zdołał mi wyjaśnić, o co chodzi, tata wrócił do domui zajął się radiem. Przenieśli się do warsztatu, a ja skończyłamodrabiać lekcje. Przez długi czas myślałam o problemie, który gotak dręczył. Zastanawiałam się, czy miał coś wspólnego z paniąMcKenzie, i czułam się winna, tak jakbym mogła coś zrobić, żebyuratować jej życie.

Bo trzy dni później pani McKenzie już nie żyła.

16/105

3.

W piątek po wizycie naczelnika wybrałam się do biblioteki. Nieposzłam jednak jak zwykle prosto do półki z książkami z serii o SueBarton albo Nancy Drew. Zamiast tego weszłam na pierwszepiętro, gdzie znajdował się dział z książkami medycznymi. Bibli-otekarka spojrzała na mnie dziwnie, ale nic nie powiedziała. Byłazajęta rozmową z farmerem, któremu opowiadała o biblioteceobjazdowej.

Chciałam sprawdzić, jak długo człowiek musi się palić, żebyzostały z niego tylko kości. Pragnęłam się dowiedzieć, czy paniMcKenzie płonęła przez całą noc, kiedy ja spałam. Próbowałamsobie przypomnieć, co mi się wtedy śniło. Zastanawiałam się, czyw moim śnie zdarzyło się coś, co powinno było mnie obudzić,sprawić, że odsłonię firankę i zobaczę... No właśnie, co? Czybym jązobaczyła? Usłyszała? Poczuła zapach? Starałam się przypomniećsobie, kiedy ostatni raz widziałam ją żywą, ale nie pamiętałam,kiedy to dokładnie było. Czasem wydawało mi się, że coś do niejpowiedziałam albo ona do mnie, ale gdy dłużej o tym myślałam,nie mogłam sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek z nią

rozmawiała. Pani McKenzie mnie nie lubiła. Mimo że byłamdziewczynką i miałam za wiele lat na wygłupy, uważała, że jestemjednym z tych dzieci, które biegną wzdłuż ulicy, dzwonią do drzwi,a potem uciekają. Wysyłała za nimi w pogoń swojego ogrodnika,starego Mphiriego. Nie mógł nadążyć za ich młodymi, chudymi no-gami, więc Maphosa denerwował się i zaczynał mamrotać podnosem: „Ten starzec powinien wracać do domu, ale co robi? Tylkona niego popatrz – ciągle mu mówią „zrób to, zrób tamto” w tymich łamanym mukhiwa[7] ndebele. Dranie, amabhunu”.

Maphosa nazywał każdego białego człowieka, który go obraził,Burem, Bhunu. Tata mówił, że to prawdopodobnie dlatego, że Ma-phosa pracował przez pewien czas w kopalni w Johannesburgu,gdzie znęcali się nad nim Afrykanerzy. Zastanawiałam się, czy towłaśnie wtedy stracił oko. Ale czy pozwolono by mu walczyćw buszu bez oka?

Maphosa pojawił się u nas sześć miesięcy temu z małą walizkąi knobkerrie[8] w ręku. Został zdemobilizowany. Przyjechał z En-tumbane, gdzie toczyły się ciężkie walki między dwiema armiamiwyzwoleńczymi, które tam stacjonowały. Szkoła była zamkniętaprzez dwa tygodnie, a w domu dawały się słyszeć dochodzącestamtąd głośne wybuchy i świsty. Maphosa powiedział, że wo-jownicy Szona[9] próbują pozbyć się wojowników Ndebele. Alew żyłach ludu Ndebele płynie krew wielkich wojowników, królówMzilikazi i Lobengula, więc takie małe insekty jak Szona niestanowią dla niego zagrożenia.

Mama kazała mu czekać na zewnątrz na powrót taty od jedenas-tej trzydzieści do piątej i przez cały ten czas dała mu do picia tylkoszklankę wody. Kiedy tata wrócił i zobaczył czekającego przeddomem Maphosę, nakrzyczał na mamę. Nie wiedziałam, czy jestzły na nią, czy na niego, a może na nich oboje. Powiedział, że Ma-phosa jest jego krewnym i powinien być traktowany z należytymszacunkiem. Mama wymamrotała, że nie może znać każdegoz członków rodziny taty.

18/105

Tata ma bardzo liczne przyrodnie rodzeństwo.Nowa armia Zimbabwe nie chciała mieć w swoich szeregach Ma-

phosy i jemu podobnych, interesowali ją tylko Szona, więc Ma-phosa musiał zacząć prowadzić normalne życie, takie jak wszyscyinni.

Na początku tata starał się załatwić mu praktyki w urzędziepocztowym, ale on stwierdził, że w żadnym wypadku nie będziepracował dla białego człowieka.

Maphosa smaruje swoją łysą głowę kremem kamforowym In-gram’s Camphor, więc zawsze z daleka czuć, kiedy się zbliża. Cza-sami, kiedy nie rozsmaruje go dokładnie, ma na głowie białeplacki. Słyszałam, jak mama skomentowała to kiedyś i zapytałatatę, czy jego zdaniem Maphosa myśli, że ten krem to jakiś lek naporost włosów.

Żeby jakoś zrównoważyć swoją łysinę, Maphosa ma na brodziekępkę włosów, za którą ciągnie, kiedy jest zdenerwowany, takjakby próbował zerwać z twarzy maskę. Niekiedy zawiązuje na okuczarną opaskę, przez co wygląda jak pirat.

Maphosa jest również prezesem oddziału Stowarzyszenia Weter-anów Wojennych z Baysview, które liczy pięciu aktywnychczłonków. Spotykają się u niego w pokoju, kiedy w domu nie mamamy ani taty. Maphosa nastawia garnek sadzy[10] na palenisku,po czym zasiadają dookoła niego i rozprawiają na temat wojny i za-wodu, który sprawiła im niepodległość, nie przyniósłszyodzyskania ziem z rąk białych. Kiedy sadza jest gotowa, jedzą jąz mięsem dostarczonym przez Jacoba, które przygotowują na og-niu. Jacob jest rzeźnikiem w Baysview, kiepsko słyszy i nigdy sięnie odzywa. Czasami spotkanie przedłuża się do powrotu mamyi wtedy członkowie stowarzyszenia muszą wymykać się ukradkiemw nocy.

Dwudziestego piątego dnia każdego miesiąca Maphosa udaje siędo miasta, żeby odebrać swoją rentę weterana i zasiłek dla

19/105

niepełnosprawnych. Do domu wraca zawsze w złym humorze.Mówi, że nie obchodzą go kawałki papieru i że to tylko sposób naoszukiwanie naszych ludzi. Walczył po to, żeby dostać ziemię.

Tym, czego nie może znieść, jest okrucieństwo wobec ptaków.Kiedy widzi chłopców znęcających się nad ptakami i niszczącychgniazda, krzyczy i ich przegania. Czasem nawet rzuca w nich kami-eniami. Potem idzie sprawdzić, czy ptakom nic się nie stało. Widzi-ałam kiedyś, jak wspiął się na drzewo naprzeciwko sklepu Bays-view Superette, żeby zajrzeć do gniazda i sprawdzić, czy chłopcynie zniszczyli żadnego jajka. Twierdzi, że w buszu ptaki niejednok-rotnie uratowały mu życie. Kiedy spytałam go, jak to zrobiły, pow-iedział, że niektóre ptaki milkły, kiedy zbliżał się wróg, a innecharakterystycznie śpiewały. Dzięki temu wiedział, czego może sięspodziewać. Pewnego razu ptak usiadł mu na lewym ramieniu i za-czął go delikatnie dziobać. Maphosa zrozumiał wiadomość: trzebasię przygotować, bo wróg szykuje zasadzkę. Kiedy jednak próbowałprzekazać ją swojemu dowódcy, ten kazał mu się zamknąć. Gdybytylko posłuchał... Zgodnie z ostrzeżeniem ptaka wpadli w zasadzkęi dowódca wraz z pięcioma partyzantami stracili życie.

Maphosa był na stadionie Rufaro w Harare 18 kwietnia 1980roku, kiedy Rodezja przestała istnieć i narodziło się Zimbabwe.

Właściwie to przez niecały rok, od czerwca 1979 roku, kiedy tobiskup Abel Muzorewa[11] utworzył wraz z Frontem RodezyjskimIana Smitha[12] Rząd Jedności Narodowej[13], nasz kraj nazywałsię Zimbabwe-Rodezja. Wszyscy mówili, że Muzorewa był marion-etką i postawiono go na czele rządu tylko po to, żeby zostały znie-sione międzynarodowe sankcje nałożone na Rodezję i żeby odizo-lować nacjonalistów. Według taty biskup Muzorewa był godnypożałowania i do niczego się nie nadawał: „Czy ktoś kiedykolwieksłyszał o państwie, które ma przydomek?”.

Bob Marley odwiedził nasz kraj, by zaśpiewać piosenkę Zimbab-we napisaną przez siebie specjalnie na tę okazję.

20/105

Maphosa mówi, że stał na samym przodzie i gdy tylko Marley za-czął śpiewać ten utwór, tłum oszalał i wszczął drobne zamieszki.Ludzie pchali się i próbowali wdrapać na scenę, żeby zaśpiewaćrazem z nim. Podobno mały człowiek, jak nazywa pana Mugabe,wcale nie wyglądał na rozbawionego. Wszyscy wiedzą, że chciał,żeby wystąpił Cliff Richard, a nie Bob Marley.

Następnego dnia, tuż po wiadomościach, nowy premier wygłosiłswoje pierwsze orędzie do narodu. Rosanna jak zwykle siedziała zablisko telewizora, ale tym razem tata jej nie strofował. On równieżbył bardzo skoncentrowany.

– Wydaje się całkiem rozsądny i szczery – powiedział tatapóźniej. – Pojednanie jest jedynym słusznym rozwiązaniem.

Mówił tak, jakby szukał dobrych argumentów, za pomocąktórych mógłby sam siebie przekonać.

– To bardzo wykształcony człowiek. Słyszeliście jego ang...?– To Szona – przerwała mu mama.Od czasu wyborów, które wygrało ZANU-PF[14], zdobywszy

pięćdziesiąt siedem z osiemdziesięciu miejsc, podczas gdy Nkomoi ZAPU uzyskały zaledwie dwadzieścia, co zszokowało rodziców,mama codziennie przepowiadała nam, jak będzie wyglądało życieza rządów Szona.

– Mają teraz szansę, żeby zmusić wszystkich do mówieniaw szona. Zobaczysz, że nawet orędzie do narodu wygłosi w szona.

– Zaleją nas. Ci ich jongwes[15] będą triumfować w całymMatabeleland.

Mama bardzo pogardliwie podchodziła do symbolu ZANU-PF,którym jest młody kogut.

Rosanna potrząsnęła głową.– Z nim jest coś nie tak – powiedziała. – Jest zbyt poważny.Miałam wrażenie, że dzięki temu, że siedzi tak blisko telewizora,

może lepiej niż my zobaczyć, jaki naprawdę jest Mugabe.Ja się nie odzywałam. Zastanawiałam się, czy siedząc przed

kamerami, pan Robert Mugabe czuł na sobie oczy milionów

21/105

Zimbabweńczyków, czy zdawał sobie sprawę, jaką ma władzę,skoro wszyscy czekają na to, co powie.

[7] Mukhiwa – biały człowiek [przyp. tłum.].[8] Knobkerrie – krótka drewniana pałka z ciężką głownią na

końcu używana dawniej przez plemiona murzyńskie z AfrykiPołudniowej jako broń [przyp. tłum.].

[9] Szona (także: Shona, Maszona, Mashona) i Ndebele (także:Matabele) – grupy etniczne w Zimbabwe należące do ludów Bantu(zamieszkałe w regionach Matabeleland i Mashonaland); szonai ndebele – języki tych grup [przyp. red.].

[10] Sadza – narodowe danie Zimbabwe [przyp. tłum.].[11] Abel Muzorewa – czarnoskóry biskup Kościoła

Metodystycznego, na początku lat 70. zaangażował się w działal-ność polityczną, walczył o niepodległość Rodezji, opowiadał się zapokojowymi rozwiązaniami [przyp. red.].

[12] Ian Smith – premier Rodezji Południowej, zwolennikpolityki represji wobec ludności czarnoskórej, w 1965 roku jed-nostronnie ogłosił niepodległość Rodezji, a potem jej wystąpieniez Brytyjskiej Wspólnoty Narodów [przyp. red.].

[13] Rząd Jedności Narodowej – tymczasowy rząd utworzonyw 1978 roku w Salisbury przez Front Rodezyjski Iana Smitha orazZjednoczoną Afrykańską Radę Narodową Muzorewy [przyp. red.].

[14] Zimbabwe African National Union – Patriotic Front – partiapowstała z połączenia ZANU i PF, na czele z Robertem Mugabe[przyp. red.].

[15] Jongwe w języku szona oznacza młodego koguta, który jed-nocześnie jest symbolem partii ZANU-PF [przyp. tłum.].

22/105

4.

Kiedy poszłam na wizytę do doktor Esat w Galen House, wszys-tkie panie w poczekalni rozmawiały o procesie, o którym pisano napierwszej stronie „The Chronicle”. Mówiły, że to wielka szkoda,taki ładny chłopiec.

Na okładce było jego zdjęcie, na którym miał spuszczoną głowę,a nad nim tytuł: „Morderstwo!”.

Jedna z pań powiedziała, że jej syn chodził z tym chłopcem doszkoły i że w jego domu na pewno działo się coś złego. Przecieżprzychodził na lekcje ze śladami uderzeń na nogach, kiedyśwezwano nawet pomoc społeczną. (Kto wie, co ta kobieta wymyśliteraz, gdy on przyjechał na pogrzeb ojca).

Przerwała, bo niektóre pacjentki musiały wypełnić formularzpomocy medycznej. Siedziałam wpatrzona w magazyn „Femina”i modliłam się, żeby doktor Esat tak jak zwykle spóźniała sięz przyjmowaniem pacjentów.

Kobieta kontynuowała swoje przemówienie. Pamięta, jakrozmawiała z Johnem, swoim synem – zaczęła – jakoś pod koniecpierwszej klasy, prawie cztery lata temu, o tym, że chłopiec

zniknął. Mówiło się, że wyjechał do RPA szukać swojej matki.Zresztą to dopiero była historia! Ta kobieta opuściła tego biednegodrania, swojego męża, i poleciała za jakimś mówiącym jej czułesłówka sprzedawcą z Johannesburga, zostawiwszy to niemającejeszcze nawet miesiąca maleństwo pod opieką służącej. Chłopakwracał parę razy, ale nigdy na długo. Wystarczy popatrzeć na tegobiedaka, od razu widać, że został doprowadzony do ostateczności.I dlaczego kazali mu włożyć więzienne ubranie? Przecież jeszczenie został skazany. Kolejny sposób, żeby nas, białych, upokorzyć...

Jedna z pań trąciła ją łokciem.– Ciii, June.June spojrzała na mnie, a ja udałam, że oglądam wiszący na

ścianie plakat „Dobre nawyki higieniczne”.Potem zaczęły rozmawiać na inny temat.Kiedy tamtego wieczoru tata skończył czytać „The Chronicle”,

wyjęłam ją z koszyka, do którego mama wkładała stare gazety, żebyzawsze mieć odpowiedni zapas papieru do wykładania kuchennychszafek i szuflad. Mama jest przekonana, że czasopisma zawierającoś, co odstrasza karaluchy. Oderwałam pierwszą stronę. Sercewaliło mi jak oszalałe, jakbym coś kradła. Złożyłam ją w małąkosteczkę, a w pokoju schowałam do różowej torebki, którądostałam od cioci Gertrudy na Boże Narodzenie.

Ciągle myślałam o tym, że gdybyśmy przeprowadzili sięz Thorngrove do Baysview w roku 1978, a nie w 1979, najprawdo-podobniej bym go zobaczyła. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wy-glądał, kiedy miał mniej więcej tyle lat co ja, i jakim był chłopcem.

Tata powiedział, że nawet jeśli pani McKenzie była rasistką, to niebyła aż tak złą osobą. Nikt nie zasługuje na to, żeby umrzeć w takisposób.

Mama dodała, że w zeszłym roku pani McKenzie się zmieniła.Kazała nawet Mphiriemu dawać nam warzywa z ogródka, którychsami nie zjedli, i przestała narzekać na kurczaki. Zresztą policjanci,

24/105

kiedy przyjeżdżali, przymykali oko na nasz kurnik, bo tata zawszedawał im jajka. Pani McKenzie nie narobiła nawet zamieszaniaz powodu warsztatu taty. Nie była już tą samą osobą, którawyzywała nas od czarnuchów, kiedy wprowadziliśmy się do domuobok, i która ciągle wydzwaniała na policję i do towarzystwa opiekinad zwierzętami RSPCA.

Pewnego sobotniego ranka inspektorka RSPCA, pani van derKlerk, przyszła do nas wraz z dwoma czarnoskórymi kontrolerami.Była bardzo wysoka i spoglądała z góry na każdego, z kimrozmawiała, nawet na tatę.

– Przyszłam, żeby sprawdzić, w jakim stanie są państwa psy –szczeknęła. – Otrzymaliśmy liczne skargi dotyczące maltretowaniazwierząt przez państwa. Jesteśmy uprawnieni do przeprowadzenianiezapowiedzianej kontroli w sprawie odpowiedniego traktowaniazwierząt na terenie całej Rod... całego Zimbabwe.

Powiedziała to wszystko tak szybko, jakby strzelała z karabinumaszynowego, a mama i tata tylko stali i na nią patrzyli. NawetMaphosa, który zawsze miał coś do powiedzenia na temat białychludzi, tym razem był cicho.

– Gdzie są psy? – spytała.Tata wskazał na Roxy’ego i Tigera, które tarzały się u jej stóp.

Pani van der Klerk spojrzała na nie. Patrzyła i patrzyła.Doskonale wiedziałam, o czym myśli. Czarni ludzie nie trzymają

takich psów jak Jack Russel. Mają wychudzone kundle, wielkiepsiska, którym dają mało jedzenia, żeby były głodne i wściekłe, dz-ięki czemu mają lepiej pilnować posesji. Ale tata kupił psy od bi-ałego małżeństwa z Montrose, po tym jak przeczytał w „Reader’sDigest”, że Jack Russel pomimo swoich niewielkich rozmiarów jestdoskonałym psem stróżującym, a jego utrzymanie jest bardzołatwe.

– Inne psy – powiedziała w końcu. – Te, które są maltretowane.Rodzice spojrzeli na siebie.– To są jedyne psy, które mamy – powiedział tata.

25/105

Pani van der Klerk mu nie uwierzyła. Przeszła na tyły domu,żeby się upewnić, czy to prawda. Inspektorzy poszli za nią, za nimirodzice, a potem ja i Maphosa. Inspektorka szukała i szukała.Uklękła i zajrzała do budy. Poszła nawet sprawdzić w pokojachRosanny, Maphosy i w warsztacie taty. W końcu poklepałaRoxy’ego po głowie i powiedziała:

– Macie bardzo szczęśliwe psy. – Po czym poszła.Zmiana pani McKenzie nie stosowała się do jej kontaktów

z Mphirim. Zawsze krzyczała na niego, wyzywając go od takichi owakich, a od kiedy pan McKenzie umarł, Mphiri znikał bezprzerwy w swoim pokoju. Rosanna powiedziała, że skarży się nabóle głowy, a jego twarz ma czasem dziwny kolor, jest opuchniętai są na niej guzy. Według niej było oczywiste, że Mphiriegoatakował duch pana McKenziego, który był zły, że umarł i że jegodom przejęła czarownica.

– Idiotka – stwierdził Maphosa. – Mphiri jest już stary. Niedostrzegasz tego tymi swoimi wiecznie rozbieganymi oczami?Ciągle się przewraca i wpada na różne rzeczy. Powinien byćw swoim domu, gdzie nie ma tyle betonu, murów i innychniebezpiecznych przedmiotów.

26/105

5.

Przez długi czas tata opowiadał o wizycie pani van der Klerk i jejkontrolerów każdemu, kto do nas przychodził. Kończył zawsze,mówiąc, że gdyby ta przerażająca kobieta wybrała się kiedykolwiekdo Thorngrove, trafiłaby na miejsce wprost stworzone dla niej –podwórko pana Rosseta z jego sforą niedokarmionych psów.

W Thorngrove (które prawdziwi kolorowi[16] określali mianemGroove Town[17]) miałam czarnego psa o imieniu Rex, który częstoznikał, a potem wracał kulawy i zakrwawiony. Zgraja psów staregoRosseta ciągle go atakowała na końcu drogi, tam, gdzie zaczynałsię strumień. Czasami w nocy psy szczekały tak głośno, że miało sięwrażenie, iż złodzieje z całego kraju zebrali się po to, by napaść nadom Rosseta. Niektórzy ludzie, na przykład pani Bernie, twierdzili,że stary Rosset potrafi rzucać uroki i uśmiercać wzrokiem. Inni na-tomiast, tacy jak pani Green, mówili, że to nie ma sensu: jeżelistary Rosset dysponował tak potężną bronią, to po co byłaby mupotrzebna sfora psów? Inni znów odpowiadali, że psy chroniły go,kiedy spał, ale przecież z drugiej strony złe oko nigdy nie sypia...Pewnego dnia Rex nie wrócił. Następnego dnia też nie i kolejnego.

Pomyślałam, że to stary Rosset go porwał i przyłączył do swojejsfory.

To Rosanna powiedziała mi, jak było naprawdę: tata oddał Rexakomuś od siebie z pracy, bo bał się, że złapie wściekliznę. ChociażRex był zaszczepiony, tata wciąż nie wierzył, że szczepionka chroniprzed tymi wszystkimi psami i ich ugryzieniami, zwłaszcza po tym,jak urząd miasta wydał ostrzeżenie o wybuchu epidemiiwścieklizny.

Kiedy tata był mały, jeden z jego krewnych został ugryzionyprzez psa i trzeba było go potem przywiązywać do drzewa, żeby nieatakował ludzi.

Thorngrove było dzielnicą na przedmieściach Bulawayo zam-ieszkaną głównie przez kolorowych. Mieszkaliśmy w dwupokojow-ym domu z cegły należącym do miasta. Dzieci Soutterów, którzymieszkali naprzeciwko nas, uwielbiały mnie dręczyć i zawsze czaiłysię na mnie, kiedy wracałam ze szkoły z Rosanną.

– Twoja matka to bambus, bambus, bambus! – krzyczały i rzu-cały w nas kamieniami.

Któregoś razu Rosanna pobiegła za nimi aż do ich domu i dałaklapsa jednemu z nich. Wyzywali mamę, mimo że ich własna bab-cia, która czasem wychodziła na próg ich domu i którą zmuszali dospania w domku dla służby, była czarna jak węgiel i nie potrafiłapowiedzieć ani słowa po angielsku. Próbowali wmawiać ludziom,że to matka ich służącej. Co więcej, pani Soutter ciągle do nas przy-chodziła poprosić o „parę kromek chleba”, „troszkę cukru, mojadroga, jeśli nie sprawi ci to kłopotu”, „odrobinę soli”, „pomidoraalbo dwa”, ponieważ pan Soutter, który był maszynistą, okazał sięteż strasznym pijakiem. Pani Soutter zawsze powtarzała, jakie tomama ma szczęście z taką skórą, nie to co ona, która cierpi napoparzenia słoneczne; winny był jej szkocki przodek. Wszyscywiedzieli, że dziewczyny Soutterów prostują włosy. Pewnego razuCharmaine złapał deszcz i włosy tak jej się skręciły, że wyglądałajak groteskowa czarna lalka, którą dostałam

28/105

z bożonarodzeniowego kosza w kościele. Natomiast chłopaki Sout-terów nigdy nie zapuszczali włosów, nosili je zawsze bardzo krótkoprzystrzyżone, tuż przy głowie, tak żeby nie było widać, jakie sąsztywne.

W Thorngrove najlepsze były lekcje gotowania mamy. W każdyczwartkowy wieczór tata woził mamę i babcię Josephę do GuildHall, który znajdował się naprzeciw straży pożarnej. BabciaJosepha była bardzo gruba i zajmowała całe tylne siedzenie. Pokażdym takim czwartku tata narzekał gorzko na stan amortyzat-orów i zawieszenia w samochodzie.

Mama spędzała dwie godziny, gotując, i wracała do domu obład-owana paczkami jedzenia, które ostrożnie wykładała na stółw jadalni. Najbardziej lubiłam jajka po szkocku. Zjadałampieczone mięso mielone obtoczone w bułce tartej, a jajko natwardo zostawiałam tacie.

Mama przytyła i tata droczył się z nią, nazywając ją isidudla,grubaskiem, ale potem poszła do lekarza i okazało się, że to z po-wodu torbieli.

Mama miała trzy grube zeszyty z przepisami, a także kartkiz rysunkami i schematami bardzo skomplikowanych nakryć stołu.Były tam widelce oznaczone 1a, 1b, 1c, 1d... i łyżki... i talerze...Zawsze odkładała trochę pieniędzy z tego, co dawał jej tata,i kupowała deserowe łyżeczki i widelczyki, deserowe talerzyki,talerze do zupy, przeróżne naczynia do podawania potraw na stół,a potem ustawiała je w gablotce w salonie i tam zamykała.

Europejskie potrawy, które mama gotowała na kursie, wymagałyspecjalnych składników, więc jeśli chciała przyrządzić je w domu,wpisywała te składniki na comiesięczną listę zakupów. Czasemlista robiła się bardzo długa i pchając wózek w tę i z powrotem poOK Bazaars w ostatnią sobotę miesiąca, tata narzekał na niepo-trzebne wydatki. Czasami zostawiał mamę i mnie z wózkiem gdzieśmiędzy regałami i biegł na drugą stronę ulicy do Woolworths, żebyporównać cenę jakiegoś produktu. Nawet jeżeli różnica wynosiła

29/105

tylko dwa lub trzy centy, kupował tańszy produkt. Zdarzało mu sięrobić dwa albo trzy kursy na drugą stronę ulicy.

Mama przestała chodzić na lekcje gotowania, bo powiedziała, żema dość ciągłego marudzenia taty i niedoceniania tego, że stara siędoskonalić. Zeszyty z przepisami i skomplikowanymi nakryciamistołu wylądowały w warsztacie u taty, który wykorzystywał pustestrony do rysowania technicznych schematów wnętrz radiood-biorników i telewizorów.

Według mamy Thorngrove było tylko trochę lepsze od czarnejdzielnicy Magwegwe.

Nie pamiętam nic z Magwegwe, bo byłam wtedy bardzo mała,ale mama mówi, że mieszkaliśmy w szopie dumnie określanej mi-anem domu, za którą płaciliśmy niebotyczny czynsz biznesmenowibędącemu właścicielem paru sklepów monopolowych na przed-mieściach. Gnieździliśmy się we troje w jednym pokoju i uży-waliśmy piecyka naftowego do gotowania, przez co zawsze śmier-działo tam olejem. Toaleta i prysznic, które dzieliliśmy z trzemainnymi rodzinami, znajdowały się na zewnątrz. Niektórzy ludziez dzielnicy nie lubili taty, bo był kolorowy.

Tata śmieje się za każdym razem, kiedy wspomina Magwegwe.Uważa, że było bardzo zabawne. Zawsze mówi coś w rodzaju: „Ach,ci ludzie z Magwegwe, mistrzowie improwizacji...”. Nigdy nieopowiada dwa razy tej samej historii i niezależnie od tematu za-wsze ma w zanadrzu jakąś nową, przez którą potem płacze i zwijasię ze śmiechu. Widzę, że tęskni za Magwegwe i często tam jeździnaprawić czyjeś radio lub jakiś telewizor.

Mama ani trochę nie tęskni za Magwegwe i w ogóle nie uważa,żeby było zabawne.

Magwegwe było miejscem jej największego upokorzenia,miejscem moich narodzin. Zamiast urodzić się jak każde normalnedziecko w wyznaczonym dniu, ja postanowiłam triumfalniewydostać się na świat trzy tygodnie wcześniej. I zamiast dać jejjakiś sygnał ostrzegawczy, żeby mogła pojechać w porę do szpitala,

30/105

ja zaalarmowałam ją, kiedy akurat była na dworcu autobusowymRenkini, i zmusiłam do urodzenia mnie na betonowej podłodzewśród kierowców, konduktorów, pasażerów, złodziei, przestępcówi gwałcicieli... wszystkich patrzących na to, co działo się między jejnogami i co to za stworzenie się stamtąd wydostaje. Mama nigdymi tego nie wybaczy. Ani Magwegwe. Nie wybaczy nawet tacie, żeprzez niego musiała tam mieszkać.

Mniej więcej rok przed naszą przeprowadzką Baysview byłodzielnicą, w której mogli mieszkać tylko biali. Ian Smith zmienił toprawo. Chciał pokazać światu, że jego rząd jest rozsądny i że żad-nemu z jego członków nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby byćrasistą. Twierdził, że komuniści i ich zwolennicy podawali ludziomw Europie i Ameryce fałszywe wiadomości. W Rodezji nie byłoapartheidu.

– Jesteśmy pionierami – oświadczył tata.Dlatego musieliśmy być dzielni i radzić sobie ze spokojem

z wszelkimi problemami. I tak na przykład, kiedy ktoś zostawiłmartwego węża w skrzynce na listy, tata ostrożnie wyjął gostamtąd patykiem i powiedział, że jeszcze nikt nigdy nie zostałukąszony przez martwego węża i że to z pewnością robota jakichśpsotników. Potem znalazłam w koszu na śmieci białą kartkę, którątata wyjął ze skrzynki razem w wężem, z napisem: WYPADKICHODZĄ PO LUDZIACH... ZWŁASZCZA TERRORYSTACH[18].

Mama miała swoje zastrzeżenia co do Baysview, kiedy dowiedzi-ała się, gdzie będziemy mieszkać.

Po pierwsze, nasz nowy dom znajdował się w odległości czterechprzystanków autobusowych od cmentarza. A mama, mimo że jestdobrą chrześcijanką, wciąż jeszcze wierzy w duchy przodkówi zjawy.

Zanim Zimbabwe odzyskało niepodległość, cmentarz był pełenmogił żołnierzy, którzy zginęli w wojnach toczonych przez białych.Były tam również malutkie groby, w których spoczywały białedzieci. Pewnego razu, kiedy wracałam ze spotkania oazy

31/105

w kościele, zamiast iść drogą pod górę, zeszłam w dół na cmentarzi chodziłam wśród martwych ludzi i aniołów. Po chwili byłam jużtak przerażona, że pobiegłam co sił do domu.

Po odzyskaniu niepodległości czarni ludzie dołączyli do białych,a biali zaczęli przenosić się na wzgórza, aż do Burnside, żebyznaleźć miejsce, w którym mogliby spocząć w pokoju.

Tata mówi, że jak jesteś martwy, to jesteś martwy. I kropka.Linia kolejowa, która przecina Baysview, też od początku

stanowiła dla mamy problem. Każdego dnia około godziny trzeciejpo południu słychać dudnienie pociągu jadącego z RPA, którywtacza się na stację. Mama twierdzi, że ma z powodu tego hałasumigreny, i dlatego często chowa się w sypialni i odpoczywa przyzamkniętych drzwiach.

Tata mówi, że pociąg przywozi towary i złodziei. I usługi.Mamie podoba się to, że Baysview jest położone blisko centrum.

Jeden omnibus dowozi ją równo w dwadzieścia minut pod samRatusz. Dzięki temu nie musi gnieść się w dwóch albo trzechEmergency Taxi[19], kiedy tata jest w pracy i nie może jej zawieźć.

Raz w miesiącu wszyscy ubieramy się w nasze najlepsze ubraniai tata wiezie nas wieczorem do centrum, żebyśmy pooglądali wys-tawy sklepów. Czasem jedzie z nami Rosanna, a niekiedy nawetMaphosa. Tata zostawia samochód na końcu Selborne Avenue,naprzeciwko domu towarowego Thomas Meikles, i idziemy naspacer wzdłuż jasno oświetlonych witryn sklepowych. Meikles, po-tem po drugiej stronie ulicy Edgars, Trustworths, Topics, po prze-ciwnej stronie kolejnej ulicy Haddon i Sly, a pomiędzy nimi wielemałych sklepików. Maphosa zabawia nas swoimi uwagami natemat białych laluń na wystawach i innych mijanych przez nasrodzin, które też są wystrojone i wybrały się na spacer, żebypooglądać wystawy. Jego najlepsze, najbarwniejsze komentarzedotyczą napotykanych przez nas par, które całują się w zaułkach.

– To nie jest sypialnia – warczy Maphosa.

32/105

A jeśli jest bardzo zły, warczy w bardzo, głębokim ndebele.Pewnego razu mężczyzna w białym kowbojskim kapeluszu, takim,jaki miał J.R. Ewing w Dallas, zagroził Maphosie, że wyśle gow tempie ekspresowym do szpitala, bo ten obraził go jakimś pow-iedzeniem w ndebele. Tata przeprosił go wielokrotnie za Maphosęi dał mu dolara, żeby w pełni przywrócić jego męskość. Maphosabył wściekły na tatę, powiedział, że bez problemu poradziłby sobiez tym mężczyzną. Tata kazał mu w przyszłości zachowywać swojeuwagi dla siebie, ale to nie powstrzymało Maphosy. Zawsze jestcoś, co musi skomentować. Nie znosi kobiet z miasta, które obleka-ją swoje pupy w obcisłe, dopasowane spodnie lub malują usta namocny czerwony kolor. To właśnie te dwie rzeczy najbardziej godenerwują, kiedy oglądamy wystawy, więc najlepiej przejść nadrugą stronę ulicy, jeśli zobaczy się takie kobiety, zanim on jedojrzy.

Inną zaletą Baysview jest jego bliskość do kina na świeżympowietrzu Drive Inn. Tata lubi jeździć do Drive Inn, bo dzięki temumoże przejechać się cortiną i sprawdzić, jak się sprawuje po coso-botnim porannym przeglądzie. Czasem nie udaje nam się tamdojechać, bo tata słyszy dziwne odgłosy i musimy odwieźć „starsządamę” do domu. Wypakowujemy wtedy kosze z jedzeniem i kocei zamiast filmu w kinie oglądamy ZBC.

Jeśli dojeżdżamy do Drive Inn, serce wali mi jak oszalałe nieza-leżnie od wyświetlanego filmu. Siedzę na ziemi przykryta kocem,opierając się o przód samochodu, i jem kanapki zrobione przezmamę. Przez większość czasu nie oglądam filmu na wielkimekranie, ale obserwuję grupki młodych białych ludzi, którzykrzyczą do siebie, całują się, śmieją i mówią w charakterystycznysposób.

– Hej, Mike!– Siemasz!– Co tam w twojej dzielni?– Sprawdziłeś...?

33/105

Oni są moim filmem. Tata również lubi jeździć do Drive Inn, bokino jest położone w pobliżu lotniska, dzięki czemu ma doskonaływidok na samoloty British Airways wracające do Anglii.

Teraz Baysview jest pełne czarnych.Państwo McKenzie byli ostatnimi białymi na naszej ulicy.

[16] Kolorowi (ang. coloured) – powszechnie przyjęta w RPA,Namibii, Zambii, Botswanie i Zimbabwe nazwa grupy etnicznej,którą tworzy ludność rasy mieszanej [przyp. tłum.].

[17] Groove Town (ang.) – miasto melodii, rytmu [przyp. tłum.].[18] Terroryści – określenie używane przez Rodezyjczyków ozn-

aczające czarnoskórych, którzy walczyli o niepodległość Zimbabwe[przyp. tłum.].

[19] Emergency Taxis – rodzaj tanich taksówek działającychw Zimbabwe w ramach transportu publicznego [przyp. tłum.].

34/105

6.

Pan McKenzie umarł w czasie snu. Rosanna powiedziała, żepewnie miał tak przyjemny sen, że zapomniał się obudzić. Ma-phosa spojrzał na nią krzywo i stwierdził, że jedyną rzeczą, którasię teraz liczy, jest to, żeby Mphiri mógł wreszcie wrócić do domui odpocząć. Ten stary Bhunu umarł w spokoju, w swoim własnymłóżku, Mphiri powinien zrobić to samo.

Tata powiedział, że główną przyczyną śmierci pana McKenziegobyło prawdopodobnie to całe bieganie i udawanie, że jest młody.Ciało pana McKenziego seniora zmęczyło się i poddało. Starymężczyzna nie był w stanie konkurować z młodymi i tylko robiłz siebie idiotę. Co więcej, Mphiri wspomniał Rosannie, że tuż przedśmiercią pan McKenzie zaczął nosić skórzaną kurtkę, kolczykii farbować włosy. Wyraźnie żył pod presją.

Mama podejrzewała, że to morderstwo. Nigdy nie słyszałao kimś, kto by umarł w taki sposób. Może to było coś, co zjadł nakolację? Wystarczy popatrzeć na panią McKenzie, jaka jest terazszczęśliwa. Nawet nie nosi żałoby!

Tata powiedział, że pani McKenzie nie była nawet biała, tylkokolorowa, pochodziła z RPA, a pan McKenzie wziął ją do siebieprosto z ulicy. Mama zauważyła, że po jego śmierci pewnie powró-ciła do swojego dawnego stylu życia – niezależnie od dnia drzwi sięu niej nie zamykały, tyle odwiedzało ją przeróżnych mężczyzn.

Z tego, co wiedzieliśmy, u McKenziech nie odbyła się żadnastypa ani spotkanie znajomych zmarłego. Chociaż rodzice mielibardzo słaby kontakt z panem McKenziem, z szacunku poszli napogrzeb. Kiedy wróciłam do domu po szkole, wciąż jeszczerozmawiali o haniebnym zachowaniu jego żony.

– Śmierdziała piwem – powiedziała mama. – Nie mogła nawetutrzymać się na nogach.

Tata dodał, że na pogrzebie było bardzo mało osób i chłopakpodszedł, żeby im podziękować za przyjście. Przedstawił im swojąmatkę, która również przyjechała z RPA.

– Bardzo miła osoba – powiedziała mama. – Bardzo. Nawet uś-cisnęła moją rękę. Sarah. Dokładnie tak, Sarah Price.

Potem przyszła pani McKenzie i zaczęła opowiadać bzdury, os-karżać chłopaka, że chce ją wyrzucić z domu i że już kombinuje, jakjej odebrać prawowity spadek, szerząc z matką kłamstwa na jejtemat w całym Bulawayo.

– Chciała się nawet na niego rzucić z paznokciami – powiedziałamama. – Trzeba ją było od niego odciągać.

Tata wrócił do pracy, a mama poszła do sypialni, bo bolała jągłowa.

Ja zaczęłam odrabiać lekcje. Nie chciałam pisać o „Moich wakac-jach”, a właśnie taki był temat wypracowania, które zadała namnauczycielka tego ranka, w pierwszym dniu semestru w nowejszkole. Zaczęłam więc od długiego dzielenia, bo to nie sprawiało mitrudności.

W końcu wzięłam zeszyt do angielskiego, otworzyłam na pier-wszej stronie i napisałam: „Moje wakacje”. Myślałam i myślałam.Wiedziałam, o czym napiszą niektóre dziewczyny. Zaczęły o tym

36/105

mówić, gdy tylko pani Turner zapisała temat na tablicy: Natali Durban, Kapsztad, Okvango Swamps, a nawet Londyn. Mojewakacje: Jakaranda Street 16, Baysview, Bulawayo. Ale napisałamo czymś innym. Odpłynęłam myślami.

Kiedy skończyłam, wyszłam na werandę poczytać. Doszłamwłaśnie do momentu, w którym Sue Barton poznała praktykanta,doktora Billa Barry’ego, kiedy zaczęło się zamieszanie. Krzykidobiegały od strony domu McKenziech. Pani McKenzie stała przyfurtce, trzymała zasuwkę i uderzała nią z całej siły, bardzohałasując.

Chłopak opierał się o swojego datsuna sunny z rękami skrzyżow-anymi na piersi. Pozwolił pani McKenzie się wykrzyczeć, po czymwsiadł do samochodu i odjechał. Wrzeszczała jeszcze za samocho-dem. Rosanna, która właśnie wracała ze słodyczami ze sklepu znaj-dującego się tuż za rogiem, opowiadała, że widziała białą kobietęna siedzeniu pasażera.

Mama, którą obudził hałas, powiedziała:– Tylko na nią popatrz, zachowuje się coraz gorzej. Ta kobieta

prosi się o kłopoty.Jeszcze długo słyszałam złorzeczenia pani McKenzie, a gdy

stanęłam na glinianej donicy, w której rosła kolokazja, mogłam jązobaczyć. Była już ubrana w koszulę nocną i miała rozczochranewłosy. Nie zadzwoniliśmy jednak po policję, bo tata powiedział, żelepiej się nie wtrącać w nie swoje sprawy. Kiedy już człowiekwplątał się w jakąś sprawę z policją, ciężko było się z niej wyplątać.

Pomyślałam wtedy, że gdyby ta sytuacja wydarzyła się w czasiewakacji, mogłabym ją opisać w moim wypracowaniu.

37/105

7.

Na pierwszy dzień szkoły ciocia Reggie postanowiła miwyprostować włosy. Była jednak tak zajęta rozmową z mamą o jed-nej z dziewcząt z kościoła, o której krążyły plotki, że jest w ciąży, żeza długo pozostawiła mi na głowie krem do prostowania.

– Parzy! – wrzasnęłam, po czym błyskawicznie zeskoczyłamz krzesła i pobiegłam w stronę zlewu.

Miałam poparzony cały tył głowy i kiedy tata to zobaczył, spytałmamę, czy wraz ze swoją przyjaciółką próbowały zabić mu dziecko.

– Muszą zobaczyć, że jest kolorowa – odpowiedziała mama.W mojej poprzedniej szkole kolorowe dziewczyny wyśmiewały

się ze mnie, bo miałam zbyt ciemną skórę i szeroki nos. Moja nowaszkoła była jedną z najlepszych w Bulawayo i wcześniej mogli tamuczęszczać tylko biali. Musiałam zdać do niej egzaminy wstępne.

Tata się skrzywił. Nie lubił, kiedy mama mówiła o kolorowychi czarnych. Mimo że wszyscy klasyfikowali go jako kolorowego (mi-ał jasną skórę, miękkie włosy i prosty nos), on sam się za takiegonie uważał. Nie mówił jak mieszkaniec Barham Green lub ko-lorowy z Thorngrove, a jego ndebele był perfekcyjny. Był dumny ze

swojej matki, która wychowała go w Nyamandhlovu. Jego ojcembył biały farmer z tamtej okolicy, który zgodził się, by jegonazwisko widniało na akcie urodzenia, i który zapłacił za edukacjęsyna.

Przez całą drogę do szkoły mama kazała mi ćwiczyć w autobusiewymawianie „dzień dobry” i „do widzenia” z jak najlepszymeuropejskim akcentem.

Zgłosiłyśmy się do gabinetu dyrektor szkoły. Pani Jamesonuśmiechnęła się słodko, kiedy powiedziałam „Dzień dobry, panidyrektor”, i nawet pochwaliła mój akcent. Wezwała wicedyrektori poprosiła mnie o przeczytanie paru słów z kartki, którą mipodała: „Doroczne walne zgromadzenie akcjonariuszy spółki PTA”.Słowa plątały mi się w ustach. Wicedyrektor stała przy drzwiachi się uśmiechała.

– Hmmm, akcent rodem z wyższych sfer – powiedziała. –Niczym sama Jej Wysokość. Będziemy musieli się teraz bardzostarać, mając wśród nas taką osobę jak ty.

Dyrektor wydała się z siebie taki odgłos, jakby się dławiła.– Dobrze, chodźmy zatem – powiedziała, podniósłszy się zza bi-

urka, po czym odwróciła się do mamy i dodała: – Może już paniiść, pani Bishop. Zajmiemy się Lindą.

Mama otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcuwykrztusiła tylko:

– Do zobaczenia, Lindiwe. Do widzenia, pani Jameson.Wypowiedziała moje imię z naciskiem i wiem, że chciała tym

samym przekazać pani Jameson wiadomość. Patrzyłam, jak sięodwraca i wychodzi, i zachciało mi się płakać.

– Chodźmy, Lindo. Nie chcemy przecież, żeby pani Turner musi-ała na ciebie czekać. To twoja wychowawczyni.

Poszłam za panią Jameson korytarzem i w dół po schodach aż doklasy Ib. Zapukała do drzwi i nie czekając na odpowiedź, otworzyłaje i weszła do środka.

39/105

– Przepraszam, że przeszkadzam, pani Turner, ale mamyspóźnialską. Zapewniono mnie, że to się więcej nie powtórzy.Linda panią przeprosi. Wejdź, Lindo. To twoja nowa nauczycielka,pani Turner. Czy masz jej coś do powiedzenia?

Stałam z pochyloną głową i patrzyłam na swoje buty.– Lindo?Spojrzałam na panią Turner, a ta uniosła brew.– Przepraszam, pani Turner, za moje późne przybycie.Klasa wybuchnęła śmiechem.– Spokój, dziewczynki. Usiądziesz tutaj. – Wskazała pani Turn-

er. – Tracey pomoże ci we wszystkim. Dziewczynki, cisza.Wszystkie uczennice powtarzały:– Przepraszam, pani Turner, za moje późne przybycie.Część z nich zatykała sobie nos.– Dość tego dziewczynki – powiedziała pani Turner. – Mamy

mnóstwo pracy. Czytaj dalej, Dawn.

– Ona śmierdzi.– Cicho, Tracey, bo usłyszy.– No i co z tego, naprawdę śmierdzi.– To przez to, czym smaruje włosy.– Nie myje się.– Tracey!– Tak naprawdę to oni wszyscy się nie myją.– Nie bądź rasistką.– Nie jestem, po prostu jestem szczera.Udawałam, że tego nie słyszę. Zresztą było mi wszystko jedno.

Starałam się skupić na czymś innym. Na myśl przyszła mi paniMcKenzie i pogrzeb pana McKenziego, który miał się odbyć trochępóźniej tego dnia.

Przez te trzy lata, kiedy ją znaliśmy, zawsze nosiła krótkie spód-niczki i białe szpilki. Siadywała na swojej werandzie, paląci malując paznokcie. Albo się opalała. Czasami wystawiała na

40/105

zewnątrz magnetofon i puszczała muzykę tak głośno, że kurczakigdakały i gdakały. Kiedy była pijana, zataczając się, podchodziła doogrodzenia i mamrotała rzeczy w stylu: „Wiem, że mnieszpiegujecie, czarnuchy”.

– Nie chcę obok niej siedzieć. Mama mówi, że powinnam to pow-iedzieć pani Turner. To nie w porządku. Pewnie ma wszy albo cośw tym rodzaju w swoich śmierdzących, tłustych włosach.

To była Geraldine ze swoim melodyjnym szczebiotem. Na lekc-jach muzyki zawsze śpiewała partie solowe. Miała głos anioła. Niktby nie pomyślał, że z tych ust może wyjść cokolwiek brzydkiegoi nieprzyjemnego, ale przez ostatni tydzień, od kiedy byłyśmyw jednej klasie, zdążyłam się już przekonać, jak mylne bywa pier-wsze wrażenie.

Uszy mnie piekły. Siedziałam bez ruchu. Gdybym się odwróciła,zorientowałaby się, że ją usłyszałam.

– Ohyda.Widziałam, jak wierci się i kręci na krześle, myśląc o wszystkich

wszach, od których jej zdaniem roiło się w moich włosach. Możepowinnam była potrząsnąć głową, żeby ją porządnie nastraszyć?

– Dziewczynki...Pani Turner oddawała wypracowania. Dostałam B+.Poprosiła Debbie, Teresę i mnie, żebyśmy przeczytały swoje

prace na głos. W wypracowaniu Debbie było pełno delfinów i gierplażowych, Teresa opisywała mnóstwo dzikich zwierząt.

– Moje wakacje – zaczęłam.– Moje wakacje – powtórzyła cała klasa.– Spokój, dziewczynki. Czytaj dalej, Lindo.– Moje wakacje. W niektóre dni zostawałam w domu, inne były

pełne przygód z Nancy Drew. Czasami odwiedzałam Sue Bartonw szpitalu, żeby zobaczyć, co się u niej dzieje...

– Ona oszukuje – powiedziała Tracey, gdy tylko skończyłamczytać. – Tak naprawdę nigdzie nie pojechała.

41/105

– Nie oszukuje – odpowiedziała pani Turner. – Po prostuw inny, pomysłowy sposób zinterpretowała zadanie.

– Tak czy owak oszukuje – naciskała Tracey.– Tracey, nie używaj tego słowa w klasie. Już powiedziałam, że

nie oszukuje. Była na wakacjach w swojej wyobraźni.– Jest dziwna.– Tracey Edmonds!

W lutym do klasy dołączyła nowa dziewczyna. Patrzyłam, jak stoiobok pani Turner. Jej spódnica kończyła się nad kolanem (cosprzeciwiało się szkolnym zasadom i za co karą było zostawanie polekcjach), a biała koszulka ciasno opinała się na biuście. Nawłosach sięgających do ramion i związanych w koński ogon miałatrwałą. Jej brwi były wyskubane, a usta pomalowane błyszczykiem.Stała w pozycji modelki i kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam, żema na nogach normalne buty na prawdziwym obcasie, a nie gu-mowe traktory z serii Baty dla uczniów. Zwróciła uwagę pani Turn-er, jak poprawnie wymawia się jej imię.

– Nie, nie tak – powiedziała. – BriDGETTE.I ta sama pani Turner, która w zeszłym tygodniu rzuciła w Ger-

aldine gąbką za to, że ta rozmawiała na lekcji, powiedziała:– Przepraszam, moja droga, BriDGETTE.Nowa uczennica urodziła się w Wielkiej Brytanii, co czyni ją

bardziej brytyjską niż Geraldine i resztę dziewcząt. Mówi poangielsku z prawdziwym europejskim akcentem, co sprawia, żeczasem trudno ją zrozumieć. Wszystkie białe dziewczyny chcą byćjej przyjaciółkami, ale ona nie ma dla nich czasu.

Ponieważ wybrała mnie.Pierwsze, co do mnie powiedziała, to:– Po co mówisz przy nich w ten sposób? Twój prawdziwy głos

jest ładny.Jej ojciec jest biznesmenem, który ma koneksje w wyższych sfer-

ach. Mieszka w willi w Morningside. Nie mówi w języku ndebele

42/105

i kiedy byłam u niej w domu, widziałam, jak służące zerkały nasiebie, gdy coś mówiła. Jedna z nich powiedziała w ndebele:

Ciąg dalszy w wersji pełnej

43/105

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

16.

Dostępne w wersji pełnej

17.

Dostępne w wersji pełnej

18.

Dostępne w wersji pełnej

19.

Dostępne w wersji pełnej

20.

Dostępne w wersji pełnej

21.

Dostępne w wersji pełnej

22.

Dostępne w wersji pełnej

23.

Dostępne w wersji pełnej

24.

Dostępne w wersji pełnej

25.

Dostępne w wersji pełnej

26.

Dostępne w wersji pełnej

27.

Dostępne w wersji pełnej

28.

Dostępne w wersji pełnej

Część drugaWczesne lata 90.

Dostępne w wersji pełnej

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

16.

Dostępne w wersji pełnej

Część trzeciaPołowa lat 90.

Dostępne w wersji pełnej

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

Część czwartaKoniec lat 90.

Dostępne w wersji pełnej

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Chłopiecz sąsiedztwa

Spis treści

OkładkaKarta tytułowaDedykacjaCzęść pierwsza Lata 80.

1.2.3.4.5.6.7.8.9.10.11.12.13.14.15.16.17.18.19.20.21.22.23.24.25.26.27.28.

100/105

Część druga Wczesne lata 90.1.2.3.4.5.6.7.8.9.10.11.12.13.14.15.16.

Część trzecia Połowa lat 90.1.2.3.4.

Część czwarta Koniec lat 90.

101/105

1.2.3.4.5.6.7.8.9.

PosłowiePodziękowaniaKarta redakcyjna

102/105

Tytuł oryginałuTHE BOY NEXT DOOR

WydawcaPaulina Martela

Redaktor prowadzącyBeata Kołodziejska

RedakcjaOlga Gorczyca-Popławska

Redakcja technicznaLidia Lamparska

KorektaJadwiga PrzeczekEwa Grabowska

Copyright © 2009 by Irene SabatiniCopyright © for the Polish translation

by Weltbild Polska Sp. z o.o., 2012

This edition published by arrangement withfrittle, Brown and Company,

New York, New York, USA.All right reserved

Copyright © for the e-book editionby Weltbild Polska Sp. z o.o., Warsza-

wa 2012

Świat KsiążkiWarszawa 2012

Weltbild Polska Sp. z o.o.02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2Księgarnia internetowa: Weltbild.pl

Niniejszy produkt objęty jest ochronąprawa autorskiego. Uzyskany dostęp up-oważnia wyłącznie do prywatnego użytku

osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wy-dawca informuje, że wszelkie udostępnianieosobom trzecim, nieokreślonym adresatom

lub w jakikolwiek inny sposób upowszechni-anie, upublicznianie, kopiowanie oraz prz-

etwarzanie w technikach cyfrowych lubpodobnych - jest nielegalne i podlega właś-

ciwym sankcjom.

ISBN 978-83-7799-063-6Nr 90082751

Plik ePub opracowany przez firm eLib.plal. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]://eLib.pl

104/105

@Created by PDF to ePub